Książka dla dzieci
BORIS
AKUNIN
Książka dla dzieci
Z rosyjskiego przełożył
Jerzy Czech
Świat Książki
Tytuł oryginału
KNIGA DLA DETIEJ
Projekt okładki
Cecylia Staniszewska
Ewa Łukasik
Redaktor prowadzący
Ewa Niepokólczycka
Redakcja
Elżbieta Rawska
Redakcja techniczna
Małgorzata Juźwik
Korekta
Maciej Korbasiński
Jacek Ring
Copyright © B. Akunin, 2007
Copyright © for the Polish translation by
Bertelsmann Media sp. z o.o., 2007
Świat Książki
Warszawa 2007
Bertelsmann Media sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie
Plus 2
Druk i oprawa
Finidr, Czechy
ISBN 978-83-247-0437-8
Nr 5724
DZISIAJ
Zwyczajny
nadzwyczajny chłopiec
Żył sobie na świecie, a ściśle mówiąc - w Moskwie, stolicy
Federacji Rosyjskiej, pewien chłopiec, mówiąc ściśle - uczeń
szóstej klasy, którego przezywano Elastykiem. No i pewnego
razu, znów mówiąc ściśle - dwudziestego dziewiątego wrześ
nia 2006 roku, chłopiec ów trafił do historii.
Dokładność jest tutaj absolutnie niezbędna, bo bez niej ta
opowieść może komuś wydać się bajką. A tymczasem wszyst
kie opisane w niej rzeczy wydarzyły się naprawdę. Może na
wet niejeden raz.
Chłopiec, którym się zajmujemy, na pierwszy rzut oka był
najzwyczajniejszy w świecie. Właśnie na „pierwszy rzut", bo
zwyczajnych ludzi na świecie, jak wiadomo, nie ma. Każdy
człowiek wydaje się zwyczajny, jeśli tylko mu się za bardzo nie
przyglądać. A kiedy już się komuś takiemu przyjrzymy, to na
pewno powiemy: no proszę, ładny mi „zwyczajny" człowiek!
Tak samo z Elastykiem: okazałby się niezwykły, i to nawet
bardzo, gdyby tylko ktoś z jego z klasy wpadł na pomysł, by
mu się przyjrzeć jak należy. Ale cóż żaden z kolegów na taki
pomysł nie wpadł. Po pierwsze, Elastyk był najmniejszy
w klasie. Po drugie, nosił na zębach aparat ortodontyczny. Po
trzecie, nie radził sobie z matematyką, a szkoła, do której
chodził, nazywała się „o profilu matematyczno-przyrodni-
czym". A co najważniejsze, Elastyk pojawił się w klasie na
samym końcu, kiedy wszyscy dawno zdążyli się zaprzyjaźnić,
więc nikt już nie potrzebował nowego kolegi, w dodatku ni
skiego wzrostu i z krzywymi zębami.
Na usprawiedliwienie Elastyka możemy powiedzieć, że po
prostu nie zdążył jeszcze urosnąć jak trzeba - rodzice posłali
go do szkoły o rok wcześniej, niż przewidują przepisy. Tak że
7
jeśli porównywać go z piątoklasistami, nie byłby wówczas ta
ki mały, ale najzupełniej średni. A w przedmiotach ścisłych
wlókł się w ogonie nie dlatego, że był tępy, ale dlatego, że
jeszcze dwa lata wcześniej chodził do zupełnie innej szkoły,
gdzie profil był całkiem odmienny, humanistyczny. To mama
chciała, żeby poznał nauki ścisłe, bo mają przed sobą przy
szłość, a matematyk to zawód prawdziwie męski. Tato próbo
wał oponować, twierdząc, że sam jest humanistą i nie widzi
w tym nic złego, ale z mamą trudno się było spierać. Powie
działa: „No właśnie. Chcesz, żeby i twój syn się zmarnował?".
Dlatego też, kiedy rodzina przeniosła się na ulicę zwaną
Solanka, Elastyka oddano do nowej szkoły. A jego siostrę, Ge-
lę, zostawiono w dotychczasowej, bo przecież to dziewczynka
i prawdziwie męski zawód nie jest jej potrzebny. Dziewczynki
na ogół, jak zauważył Elastyk, mają w życiu łatwiej.
Teraz pora, by wyjaśnić sprawę przezwiska „Elastyk".
Wzięło się wcale nie stąd, że Elastyk był jakiś wyjątkowo ela
styczny. Zresztą w ogóle nie stąd, że był taki, a nie inny, tylko
z powodu imienia.
Imię miał bowiem naprawdę niezwykłe - Erast. W domu
wołano go Erastek. Kiedy pojawił się w nowej szkole, wszyscy
pytali oczywiście: Jak ci na imię? A on wtedy nie miał jeszcze
przednich zębów (wyrosły mu później, chociaż, jak już wspo
mnieliśmy, niezupełnie prosto), no więc wyszło z tego „Ela-
stek". Wszyscy wybuchnęli śmiechem i zawołali: „Elastyk,
Elastyk!". Od tej pory został Elastykiem i nawet w domu go
tak nazywano. Mama mówiła, że to dobre, s y m p a t y c z n e
przezwisko. Tylko tato nadal zwracał się do niego „Erast".
Chciał, żeby syn, kiedy podrośnie, był podobny do swego sław
nego pradziadka, Erasta Pietrowicza Fandorina, którego por
tret wisiał w ojcowskim gabinecie na najbardziej honorowym
miejscu.
Pradziadek Elastyka był wielkim detektywem, o którym
pisano książki, a nawet kręcono filmy. Z obrazu spoglądał na
wnuka przymrużonymi oczami, jak gdyby chciał powiedzieć
mu coś nader ważnego, ale rozumiał, że na to jeszcze za
wcześnie, że trzeba trochę poczekać. Erast Pietrowicz był bar
dzo przystojny: miał mundur ze złotymi naszywkami, cienkie
czarne wąsiki i wytworną siwiznę na skroniach. Elastyk do-
8
brze wiedział, że nigdy taki nie będzie, ale nie mówił o tym
tacie, żeby go nie zasmucić.
W dobrej sytuacji za to była siostra Elastyka, Gelka. Nikt
po niej nie oczekiwał, że dorośnie i stanie się kimś wybitnym.
Ani geometria, ani algebra nie dawały jej się we znaki sześć
razy na tydzień. Żyła sobie jak pączek w maśle. Mama nie
rozwijała w niej męskich cech charakteru, nie żądała, by har
towała wolę. A tato tylko głaskał ją po główce i nazywał swo
ją ślicznotką.
Pod jednym jedynym względem szóstoklasista Fandorin
miał lepiej niż jego szczęśliwa siostra: rano budzono ją o pół
godziny wcześniej, dlatego że do starej szkoły po przepro
wadzce było daleko. Tato odwoził tam Gelę samochodem.
Gelka oczywiście specjalnie tupała i głośno mówiła, ale
Elastyk przykrywał głowę poduszką i przez te pół godziny
spało mu się szczególnie smacznie.
Tak właśnie było i dzisiaj, dwudziestego dziewiątego
września.
Jedli śniadanie we dwoje z mamą, bo mama była redaktor
ką w gazecie i mogła wychodzić do pracy, kiedy chciała.
Dzień ten, z całą pewnością najważniejszy w dziejach ludz
kości, zaczął się zwyczajnie. Elastyk pił herbatę, a mama mó
wiła: „Jedz, nie gap się", „Nie stukaj łyżką", „Nie garb się".
Potem, jak zwykle, powiedziała: „Tylko żebyś mi się nie
ważył jeść tych okropnych parówek ze szkolnego bufetu",
i wręczyła mu zawiniątko ze zdrowymi i pożywnymi kanap
kami (chuda kiełbasa, masło roślinne, listki sałaty).
W przedpokoju Elastyk z przyzwyczajenia wyszczerzył do
lustra swój chromokobaltowy aparat ortodontyczny - spraw
dził, czy zęby choć odrobinę się nie wyprostowały. W ostat
nim czasie to pytanie nabrało szczególnej aktualności, a przy
czyną była pewna osoba z sąsiedniej ławki. Potem włożył
czerwoną kurtkę sportową, chwycił teczkę i zbiegł po scho
dach na podwórze.
W tym momencie zwyczajność skończyła się raz na zawsze.
W ciągu mniej więcej kwadransa spotkały Elastyka najpierw
dwie zupełnie niepojęte przygody, a potem jeszcze trzy, może
niekoniecznie zagadkowe, ale na pewno bardzo dziwne.
Najpierw dwie zupełnie
niepojęte przygody
Pierwsza przygoda pewnie wcale nie była przygodą, tylko ja
kimś przywidzeniem. Jeśli jednak chcemy dbać o wspomnia
ną już dokładność, to w żaden sposób nie możemy tego prze
milczeć.
A więc Elastyk wybiegł z domu na podwórze...
Nie, najpierw musimy opowiedzieć o domu i o podwórzu,
bo bez tego opowieść stałaby się niezrozumiała.
Dom, do którego dwa lata temu przeniosła się rodzina
Fandorinów, był w swoim rodzaju niezwykły. Prawie sto lat
temu zbudowało go Towarzystwo Właścicieli Domów im.
św. Warwary przy starej ulicy Solanka. Nie był to właściwie
dom, ale cały kompleks budynków, tworzących skompliko
waną figurę geometryczną, z kilkoma wewnętrznymi po
dwórzami, licznymi bramami, łukami i przepastnymi piw
nicami. Chociaż Elastyk mieszkał tutaj już kawałek czasu,
jeszcze się w tym wszystkim dobrze nie orientował. Połaził
po strychach, pobiegał po schodach z kutymi ażurowymi
balustradami, ale na przykład piwnic nie zdołał jeszcze spe
netrować. Dostać się do nich było sprawą dość trudną,
a właściwie zupełnie niemożliwą. Wjazd do piwnicy (tak,
tak, nie wejście, ale najprawdziwszy wjazd, tak tam było
wysoko i szeroko) zagradzała krata. Tato opowiadał, że sto
lat wcześniej w podziemiach Świętej Warwary znajdowały
się magazyny handlowe, po rewolucji - więzienie, potem
baza transportowa, ale teraz już od wielu lat jest tam pusto,
bo nie wymyślono dla nich żadnego sensownego przezna
czenia.
Tato Elastyka bardzo lubił historię i wiedział prawie
wszystko o tym, co było dawniej. O tym, co dzieje się dzisiaj,
10
wiedział znacznie mniej - tak w każdym razie twierdziła ma
ma. Dlatego właśnie nie wiodło mu się w interesach.
W sąsiedniej bramie, na czwartym piętrze, mieściło się biuro
jego firmy. W całej firmie pracowały dwie osoby: sam tato
i jego sekretarka. Siedzieli i od rana do wieczora grali w gry
komputerowe, bo nie mieli klientów. A przecież właśnie pra
ca była przyczyną, że Fandorinowie przenieśli się tutaj, na
Solankę. Poza tym tato mówił, że to najlepsze miejsce w całej
Moskwie - dookoła same zabytki i nierozwiązane zagadki hi
storyczne.
Ale do rzeczy.
Elastyk wybiegi z bramy na podwórze swego niezwykłego
domu i z przyzwyczajenia rozejrzał się dookoła. Z lewej stro
ny, za kratą, widać było czarną, kwadratową paszczę wspo
mnianego już wjazdu do podziemi, z prawej - szarą bramę,
też kwadratową.
No i właśnie w przejściu wiodącym do bramy ujrzał nagle
sylwetkę, która wydała mu się bardzo znajoma. Jakiś chło
piec stal tam, w głębokim cieniu, i oparty o ścianę spoglądał
na Elastyka.
Ten zaś nagle uświadomił sobie: Przecież to ja, to moje od
bicie! O, czerwona kurtka.
Ale jakie w przejściu może być odbicie? Nie ma tam ani lu
stra, ani szyby; nic nie ma.
Elastyk zamknął oczy, bo jeśli się je zamknie, a potem sze
roko otworzy, to o wiele lepiej się widzi.
Ale kiedy znowu otworzył oczy, w przejściu było pusto. So
bowtór zniknął.
To się nazywa „halucynacja wzrokowa", powiedział sobie
w duchu Elastyk, kiedy się widzi coś, czego w rzeczywistości
nie ma. Ucieszył się nawet, bo jeszcze nigdy w życiu nie miał
halucynacji.
Uznał, że przemyśli zagadkowe zjawisko później, w czasie
lekcji, bo gdyby teraz zaczął się zastanawiać, nie zdążyłby do
szkoły.
Ale ruszył naprzód ostrożnie, starając się dociec, jak mogło
powstać podobne złudzenie optyczne. Stanął dokładnie na
przeciw bramy. Potem się cofnął aż pod zamkniętą kratę.
Usiadł w kucki. Nic już nie zobaczył.
11
Ale za to coś usłyszał.
Dobiegający nie wiadomo skąd cichy, niewyraźny głos
przyzywał go:
- Erast! Eraaast! Tutaj!
Najpierw, oczywiście, Elastyk zadarł głowę i popatrzył
w górę, na okna biura taty (okna ich mieszkania nie wycho
dziły na podwórze). Ale tam, na czwartym piętrze, żaluzje
były opuszczone. Zresztą głos wyraźnie dochodził nie z góry,
ale raczej z dołu, w dodatku z tyłu.
- Erast! Eraaast! Tutaj! - usłyszał znowu.
Zza kraty, z czarnej piwnicznej paszczy - stamtąd właśnie
wzywał Elastyka dziwny, przytłumiony głos.
A to już halucynacja słuchowa, pomyślał szóstoklasista,
podszedł do samej kraty i wpatrzył się w szeroką czeluść piw
nicy - tato mówił, że kiedyś wjeżdżały tutaj olbrzymie powo
zy z beczkami i pakami.
Piwnice rozciągały się na przestrzeni tysiąca metrów kwa
dratowych, pod całym kompleksem, który miał wiele bram.
Były tam sale, galerie, wielkie i małe pomieszczenia - tak opo
wiadał tato, a on już się na tym zna. Niejeden raz Elastyk stał
tutaj, u wejścia do podziemi, wyobrażając sobie, ile cudow
nych i straszliwych rzeczy może kryć się w takim labiryncie.
Ale nie można było tam wejść: na drzwiach wisiała mocna
kłódka - właśnie dlatego, żeby dzieci nie właziły do środka.
- Erast, Erast, tutaj! - znowu usłyszał Elastyk, i to tak wy
raźnie, że absolutnie nie mogło być mowy o halucynacji.
Co za cuda?
Przycisnął się do żelaznych prętów, a krata nagle ustąpiła
pod naporem jego ciała. Elastyk przestraszył się i odskoczył
do tyłu. Kiedy zaś przeniósł wzrok trochę niżej, zobaczył, że
kłódka zniknęła! Odrzwia lekko się chwiały, jak gdyby zapra
szały, by wejść do środka.
Elastykiem owładnęły dwa sprzeczne uczucia. Pierwsze ła
skotało go od środka, ściskało serce i podbechtywało: „Idź
tam, idź, drugiej takiej okazji nie będzie!". Drugie zaś rozbieg
ło się zimnym mrowiem po plecach i piszczało: „Ani się waż!
Nie zwracaj uwagi na ten głos! Uciekaj, pókiś cały!".
Elastyk obejrzał się, czy nikogo nie ma na podwórzu, wśliz
nął się za kratę i zamknął drzwi.
12
- Erast, Erast, tutaj! - wezwała go ciemność.
Owładnął nim strach, ale i ciekawość.
Zbiegł pochyłym asfaltowym zejściem i przystanął, kiedy
znalazł się pod sklepieniem piwnicy.
Światło z ulicy przenikało do środka na dziesięć metrów;
dalej było już całkiem ciemno.
Elastyk zawahał się. Tego jeszcze brakowało, żeby się spóź
nić na pierwszą lekcję. Z nauczycielem geometrii, Michaiłem
Michałyczem, nie było żartów.
Właśnie zdecydował się zawrócić, gdy usłyszał znowu, te
raz już całkiem blisko:
- Erast, Erast, tutaj!
Wcale nie miał ochoty iść naprzód! Wolałby zawrócić i rzu
cić się pędem przed siebie, byle dalej od tego paskudnego
miejsca. A niech licho porwie te tajemnice i niewytłumaczal
ne zjawiska!
Jeszcze parę miesięcy temu na pewno by uciekł. Latem jed
nak, na wakacjach, uznał, że musi wzmacniać w sobie wolę
i wyrabiać odwagę. Nie było to łatwe. Kiedyś (na letnisku)
spróbował przesiedzieć do północy na cmentarzu, ale kiedy nad
głową zaczęła mu hukać sowa, nie wytrzymał i zwiał. Trzeba
było próbować raz jeszcze. Potem chciał skoczyć z wieży do wo
dy na głowę. Z trzymetrowej skoczył, ale z pięciometrowej już
nie zdołał. Tkwił na niej bitą godzinę. Odczekał, aż wszyscy so
bie pójdą, a potem zlazł. Do tej pory jeszcze się tego wstydził.
No więc żeby potem nie trzeba było się wstydzić, zdobył się
na wysiłek i poszedł dalej, tam dokąd wzywał go głos. Zrobił
krok. Potem kolejny, jeszcze jeden, drugi, trzeci.
Otaczała go zupełna ciemność. Z tyłu oślepiająco bielał
i kusił kwadrat wyjścia.
A z przodu błysnęły nagle dwie zielone iskierki. Kot?
A może szczur? Na koty Elastyk nie zwracał uwagi, ale szczu
rów okropnie nie lubił.
W podziemiu zrobiło się cicho. Nikt już nie wolał szósto-
klasisty Fandorina.
Oczy troszkę przywykły do mroku, rozróżniły z przodu ja
kiś duży, prostokątny kształt.
Jeszcze dziesięć kroków naprzód i wystarczy, powiedział
sobie Elastyk. Wtedy wyjdę stąd z honorem.
13
Nabrał powietrza w płuca, przycisnął żebra, żeby serce tak
nie waliło, i odliczył kroki: raz-dwa-trzy-cztery-pięć-sześć-
-siedem-osiem-dziewięć-dziesięć
Zatrzymał się. Nadal było cicho. Wielki prostokąt okazał
się starą skrzynią ciężarówki - i tyle wszystkiego.
- Kto tam jest? - odezwał się Elastyk lekko drżącym głosem.
Żadnej odpowiedzi.
Jak nie, to nie, pomyślał z ulgą. Nie chcecie się odzywać -
wasza sprawa, ja muszę iść do szkoły.
Odwrócił się i szybko ruszył w stronę wyjścia.
Co to był za głos? Może po prostu przeciąg: s-s-s, a jemu się
wydało, że: „Erasssst"? Jak wróci ze szkoły, a krata nadal nie
będzie zamknięta, to trzeba będzie wziąć latarkę i przyjść tu
taj znowu...
Starannie zamknął drzwi, żeby brak kłódki nie rzucał się
w oczy, po czym szybko ruszył w stronę ulicy, nie domyślając
się, że najważniejsze przeżycia tego ranka ma dopiero przed
sobą.
Jeszcze trzy, może niekoniecznie
zagadkowe, ale na pewno bardzo dziwne
Żeby wyjść na Solankę, trzeba było dotrzeć do bramy. Ale
okazało się to wcale nie takie proste. Przejście było przezna
czone wyłącznie dla pieszych - pod łukowatym sklepieniem
sterczał żelazny słupek, który nie pozwalał samochodom wje
chać na podwórze. No i właśnie do tego słupka ktoś przywią
zał olbrzymiego owczarka alzackiego. Owczarkowi, sądząc po
tym, jak warczał i jeżył sierść, bardzo się to nie podobało.
Szarpiąc długą smycz, miotał się od ściany do ściany. Po
czym zadarł głowę i zaczął histerycznie ujadać, a ściany
w przejściu odpowiadały mu donośnym echem.
Niespodziewana przeszkoda pojawiła się wyjątkowo nie
w porę. Wyprawa do podziemi zajęła Elastykowi sporo czasu.
Teraz, żeby nie spóźnić się do szkoły, nie wolno było zwlekać
ani chwili, a tu masz - coś takiego! Elastyk mógł przejść dro
gą okrężną, przez inne podwórza, ale wtedy straciłby dodat
kowe pięć minut i z całą pewnością przyszedłby po dzwonku.
Zaczął się rozglądać na wszystkie strony, czy nie widać
gdzieś właściciela psa. Na podwórzu było pusto. Coś podob
nego! Przywiązali w przejściu taką groźną bestię i poszli sobie!
Szóstoklasista przywarł do ściany i spróbował przecisnąć
się obok potwora.
Psisko warknęło, napięło smycz, stanęło na tylnych ła
pach, i teraz było widać, że przejść tamtędy nie sposób - do
sięgnie, chapnie i odgryzie pół ręki albo nogi. Elastyk też po
kazał mu swój chromokobalt na zębach i powiedział „wrrrr",
ale na psie nie zrobiło to specjalnego wrażenia.
Nie było czasu na namysły; trzeba było rozwiązać problem,
i to jak najszybciej.
Elastyk wyjął zawiniątko z drugim śniadaniem. Odłamał
15
kawałek pożywnej kanapki i rzucił go za owczarka, na prawo
od słupa.
Pies odwrócił się i w mig przełknął kiełbasę, ale zamiast
okazać wdzięczność, wpatrzył się w Elastyka i zaczął warczeć
jeszcze groźniej. To ci dopiero złośliwe stworzenie!
Szóstoklasista przeniósł się pod przeciwległą ścianę i rzucił
drugi kawałek. Jednym skokiem owczarek dopadł go i po
żarł.
Elastyk zrobił krok do przodu - potwór z hałasem skoczył
w jego stronę. Chłopiec cofnął się i równocześnie przesunął
w prawo. Na razie wszystko szło zgodnie z planem.
Wyciągnął drugą kanapkę, odłamał połowę i rzucił w górę.
Pies podskoczył, ale nie złapał chleba, więc natychmiast dał
susa, żeby podnieść go z ziemi.
Elastyk znowu przeniósł się pod lewą ścianę i cisnął ostat
nim kawałkiem śniadania, który też został niezwłocznie po
żarty. Ale złość psa bynajmniej nie ustąpiła miejsca łaskawo
ści. Ledwie Elastyk zrobił kroczek do przodu, a już bestia
rzuciła się znowu w jego stronę z rozwartą paszczą.
Tyle że zrobiwszy dwa obroty z lewa na prawo, owczarek
dwukrotnie owinął smycz wokół słupka, i teraz Elastyk,
przyciskając się do ściany, mógł ominąć prześladowcę. Pies
szarpał rzemień, zanosił się szczekaniem i omal nie udławił
z wściekłości, ale więcej nie mógł zdziałać - tylko opryskał
chłopca śliną.
Uczeń szóstej klasy pokazał język wyprowadzonemu w po
le rozbójnikowi i szybko ruszył ulicą. Operacja „Dla psa kieł
basa" zajęła mu najwyżej minutę. A kanapek mamy wcale
nie żałował, o wiele bardziej smakowały mu szkolne parówki
z puree ziemniaczanym.
Skręci! w uliczkę Podkołokolną i puści! się biegiem. Do
dzwonka pozostało ledwie siedem minut.
Na rogu Małej Iwanowskiej siedział bezdomny, oparty ple
cami o rynnę. Trzeba powiedzieć, że bezdomnych, spitych na
umór oberwańców w tych okolicach nie brakowało. Tato mó
wił, że ciągnie ich tutaj, na Chitrowkę, zapach przeszłości.
Sto lat temu była to bowiem dzielnica najokropniejszych
w całej Moskwie ruder. W tanich noclegowniach i melinach
mieszkały tysiące włóczęgów, złodziei, żebraków. Po zapad-
16
nięciu zmroku nawet policja bała się zaglądać na Chitrowkę.
Według taty, obecni bezdomni, którzy upodobali sobie tę
okolicę, byli prawowitymi spadkobiercami dawnych chitro-
wiaków, o których napisano wiele powieści i opowiadań.
„Prawowity spadkobierca", który wyciągnął nogi w po
przek chodnika, był bezdomnym najostatniejszego gatunku.
Brudny, z gębą opuchniętą od pijaństwa, odziany w kosz
marne łachy, bełkotliwie domagał się czegoś od kobiety z tor
bą na zakupy. Ta słuchała, słuchała, aż w końcu z oburze
niem machnęła ręką.
- Patrzcie, czego to mu się zachciewa! Bezczelny!
I poszła dalej, kręcąc głową.
Zaraz potem mijał bezdomnego Ełastyk.
- Chłopczyku! Pomóż! - wychrypiał tamten.
- Nie mam pieniędzy i spóźnię się do szkoły - szybko wy
recytował szóstoklasista.
- A ja mam pieniążki, patrz! - Pijaczyna pokazał dwa wy
mięte papierki. - Tylko że już wysiadam. Pomóż, co?
- Źle się pan czuje? - Elastyk zatrzymał się. - Wezwać po
gotowie?
Jeżeli człowiekowi coś się stało, to jest to przecież sprawa
ważniejsza niż punktualne przybycie do szkoły. Nawet na
lekcję geometrii.
- Źle, chłopczyku. Całkiem koniec ze mną. Muszę sobie
walnąć. - Włóczęga kantem dłoni uderzył się po szyi.
- Co takiego?
- Doczołgałem się do ulicy i padłem. Nogi nie chcą mnie
nieść. Jak zara nie łyknę, to kopnę w kalendarz. Wiesz, gdzie
jest budka na rogu? Poleć, co? Bo ja nie dolizę. Weź ćwiartkę.
Bez niej do parku sztywnych mnie zawiozą.
- Czego ćwiartkę? - nie zrozumiał Elastyk.
- Pocieszycielki strapionych. No... ćwiarę gorzały. Masz tu
forsę. Tylko nie zostaw chorego, nie daj w długą, co?
Dopiero teraz dotarło do Elastyka, o co chodzi.
- Ale co pan mówi! Przecież mnie wódki nie sprzedadzą,
jestem za mały. Niech pan poprosi jakiegoś dorosłego.
- To powiedz tak: „Ciociu Lusiu, Micha umiera". Luśka da,
dobra z niej baba. Pomóż, mały. Jak Boga kocham, zdechnę.
Tato by go pożałował i poszedł, pomyślał Elastyk. A mama
17
by mu odpaliła: „No i bardzo dobrze. Zdychaj, pijanico nie
szczęsny". Tak by powiedziała, ale potem na pewno też by
poszła. Mama jest bardziej surowa w słowach niż naprawdę.
Do budki na rogu było niedaleko, dwieście metrów. Bie
giem w trzy minuty można było tam dotrzeć i wrócić.
- Dobra, niech pan daje. Tylko proszę popilnować książek.
Specjalnie zostawił teczkę, żeby bezdomny nie bał się
o swoje pieniądze.
I popędził Małą Iwanowską.
Surowa sprzedawczyni rozpoznała hasło. Zaczęła pomsto
wać:
- A to łajdus, już dzieciaki wysyła po gorzałę.
A jednak dała małą butelkę. Widać, podobnie jak mama,
była surowa tylko w słowach.
Jednym skokiem Elastyk znalazł się z powrotem na rogu.
Tyle że żadnego Michy już tam nie zastał.
Teczka leżała, ale bezdomnego nie było. No nie, doprawdy,
istne cuda! Dwie minuty temu nie mógł wstać z chodnika,
a teraz masz - jakby się pod ziemię zapadł. Nie wiadomo,
gdzie go szukać. I gdzie teraz schować tę „ćwiarę"?
Na przerwie pobiegnę i oddam, postanowił Elastyk i wsu
nął butelkę do teczki.
Puścił się biegiem, ile miał siły. Już wiedział, że przed
dzwonkiem nie zdąży, ale to jeszcze pół biedy. Dokładnie
o ósmej trzydzieści pięć do drzwi szkoły zejdzie sama Raisa
Pietrowna, zastępczyni dyrektora. Stanie przed wejściem
i wszystkim złośliwie naruszającym dyscyplinę (to znaczy
tym, którzy spóźnili się więcej niż pięć minut) osobiście wpi
sze uwagę do dzienniczka. A to już na pewno mu się nie
uśmiechało.
W oddali ukazał się budynek szkolny; doleciał stamtąd
dźwięczny trel dzwonka. Jeszcze minuta i Elastyk wpadnie
do szatni. Jeśli Michaił Michałycz chwilę się zatrzyma w po
koju nauczycielskim (co mu się niekiedy zdarza), to może
w ogóle się Elastykowi upiecze.
Ale sto kroków od szkoły zdarzyło mu się jeszcze coś, co
było może najbardziej zdumiewające.
Obok przejścia dla pieszych stał stolik zawalony kwadrato
wymi karteczkami. Na stoliku pobłyskiwał różnokolorowymi
18
światełkami olbrzymi przenośny magnetofon - boomboks -
a zbójecki głos z głośników ochryple śpiewał coś o burzy
śnieżnej nad więzienną zoną. Wokół stolika uwijał się zwali
sty facet w dresie.
Elastyk wiedział, że to się nazywa „łosieria" - oszukańcza
loteria uliczna. Mama nazywała organizatorów takich imprez
szakalami żerującymi na ludzkiej chciwości i głupocie.
Chciał więc ominąć „szakala", ale ten nagle wyskoczył zza
stolika i zagrodził Elastykowi drogę.
- Stutysięczny klient! - rozdarł się oszust fałszywie rados
nym głosem i złapał szóstoklasistę za ramiona. - No, koleś,
jesteś gość!
- Nie jestem klientem, spóźnię się do szkoły!
- Co tam szkoła, kij jej w oko. - Nabieracz użył zwrotu,
którego stosowania tato bardzo surowo Elastykowi zabra
niał. - Do szkoły co dzień ktoś się spóźnia, a stutysięczny
klient najbardziej superanckiej loterii ulicznej - to jest to!
Zaraz będzie chciał ode mnie pieniędzy, zrozumiał Elastyk.
Najpierw da bezpłatny los, tam będzie wygrana - jakiś tele
wizor albo odtwarzacz. Wtedy się okaże, że trzeba najpierw
wpłacić zadatek, zapłacić podatek, albo podejdzie jeszcze je
den klient i wygra to samo. W rezultacie ile ma człowiek pie
niędzy, tyle od niego wyciągną.
Ale Elastyk nie miał przy sobie nic. Tak właśnie powie
dział:
- Ale ja nie mam kasy. Wcale.
- Olej to! - rzucił typek. - Dla stutysięcznego klienta za
darmo. Prezent od firmy. Ciągnij losa, ziomal, nie pękaj. Tu
taj wszystko jest czyste, bez ścierny. - I mrugnął.
Wtedy Elastyk zrozumiał, że tak po prostu się od tamtego
nie odczepi. Prościej było wyciągnąć los, a kiedy oszust zażą
da pieniędzy - wywrócić kieszenie.
Złapał pierwszy kartonik, który mu wpadł w ręce, i odwró
cił. Oczywiście było tam napisane SUPERNAGRODA!!! Ela
styk westchnął. No i koniec, teraz się zacznie.
- Ale numer! - zachwycił się facet. - No, kurna, nieźle! Pa
trzcie go, ma szczęście!
Zamrugał oczami. I nie wiadomo czemu zaczął się rozglą
dać na boki. Potem się nachmurzył i burknął:
19
- Jak wygrałeś, to bierz. Masz fart. No, dalej, dalej, czego
się gapisz? To twoja supernagroda.
Wręczył Elastykowi wrzeszczący i mieniący się wszystkimi
barwami tęczy magnetofon.
Wygrać nagrodę na łosierii, i w dodatku bezpłatnie? To na
prawdę było coś niesamowitego! W porównaniu z takim cu
dem zbladły i halucynacje słuchowo-wzrokowe, i owczarek
bez dozoru, i zniknięcie Michy.
Ale teraz Elastyk miał w głowie tylko jedno: czym prędzej
dobiec do szkoły i prześlizgnąć się przez drzwi, póki nie wy
chynie zza nich majestatyczna postać Raisy Pietrowny.
Już wbiegając po stopniach, pomyślał nagle: no nie, coś tu
jest nie tak, takie rzeczy po prostu się nie zdarzają!
Odwrócił się i nie bardzo się nawet zdziwił, kiedy zobaczył,
że stolik z losami i facet w dresie zniknęli. Jeszcze jedna ha
lucynacja, na sto procent. Trzeba pójść do lekarza.
Ale boomboks nigdzie nie zniknął. Pobłyskiwał światełka
mi, a kryminalista dalej zdzierał sobie gardło:
Nie łam się, koleś,
Wszystko to olej,
Nie twoja kolej
Do piachu iść!
Wówczas coś mignęło na elektronicznej tarczy szkolnego
zegara, czwórka na nim zmieniła się w piątkę, tak że wyszło
8:35.
Cuda się skończyły. Nadchodziła katastrofa.
Katastrofa
Katastrofa miała złociste loczki, surowo zmarszczone czoło
i okulary w stalowej oprawie.
- A to co znowu za koncert? Fandorin? Z szóstej a? Na
tychmiast wyłączyć mi to świństwo! - zadudnił pierwszy
grzmot, na razie jeszcze umiarkowanie głośny.
- Zaraz wyłączę, Raiso Pietrowno - wymamrotał Elastyk,
usiłując dociec, jak wyłącza się tę supernagrodę. Sprzęt miał
takie mnóstwo przycisków i dźwigienek, że połapać się
w tym wszystkim, w dodatku pod surowym spojrzeniem wi-
cedyrektorki, było doprawdy niełatwo.
Elastyk zaczął naciskać wszystkie guziki po kolei, na chybił
trafił.
Boomboks nagle zakrztusił się, przeskoczył na inną falę
i zamruczał namiętnie:
Kotku, mój kotku,
Sprawdź, co mam w środku,
Przysuń się bliżej,
To cię poliżę!
- Co za ohyda! I czegoś takiego słucha uczeń naszej szko
ły! Dawaj dzienniczek! - zadudnił jeszcze jeden grom, a Ela
styk wcisnął głowę w ramiona.
Trudno było wykonać polecenie: szóstoklasista stał na
jednej nodze, postawiwszy boomboks na podniesionym ko
lanie. Lewą ręką przytrzymywał rozwrzeszczany aparat, pra
wą gorączkowo naciskał guziki. Teczkę przytrzymywał pod
bródkiem.
Kiedy usiłował wyjąć dzienniczek, zdarzyło się coś strasz-
21
nego. Teczka gruchnęła na podłogę, wypadła z niej butelka
i z melodyjnym dźwiękiem potoczyła się po posadzce.
Raisa Pietrowna osłupiała. Elastyk najpierw zamknął oczy,
a potem zaczął wykrzykiwać, chociaż doskonale zdawał sobie
sprawę, jak idiotycznie to brzmi:
- To nie ja! To Micha! To znaczy, nie wiem, jak się na
prawdę nazywa! To dla niego kupiłem! Prosił mnie, a ja się
nad nim zlitowałem! Bo odwieźliby go do parku sztywnych!
Mówię prawdę! Proszę spytać cioci Lusi z budki!
- Z budki? - upewniła się bardzo cichym głosem wicedy-
rektorka, po czym nachyliwszy się, dwoma palcami podnios
ła butelkę.
Uczeń klasy szóstej Fandorin nie poszedł na geometrię. Po
dobnie zresztą jak na pozostałe lekcje. Prosto spod wejścia,
przy akompaniamencie rozszalałego magnetofonu, zaprowa
dzony został do gabinetu dyrektora, Iwana Lwowicza, o prze
zwisku Iwan Groźny. Muzycznego potwora poskromił wywo
łany z lekcji nauczyciel fizyki. Aresztanta zaś na początek
posadzono w sekretariacie, gdzie przez całe pół godziny drę
czyły go bardzo złe przeczucia.
Dowody rzeczowe straszliwych zbrodni - obezwładniony
boomboks i butelka wódki - leżały na dyrektorskim biurku,
na którym uprzednio rozesłano folię polietylenową.
Sąd Iwana Groźnego był szybki i bezlitosny. Dyrektor
ściągnął gęste brwi i w milczeniu wysłuchał mowy oskarży-
cielskiej swej zastępczyni. Oskarżonemu nie udzielono gło
su. Do procesu za zamkniętymi drzwiami nie dopuszczono
też obrony.
Wyrok został wydany w trybie doraźnym, w dodatku tak
straszliwym basem, że w gabinecie zadrżały szyby, a pod su
fitem zabrzęczał żyrandol:
- Wyrzucić ze szkoły! Na zbity pysk! I to w najlepszym wy
padku...
Elastyk zbladł, bojąc się nawet pomyśleć, co by go czekało
w n a j g o r s z y m w y p a d k u . Sławetny wilczy bilet,
z którym nie przyjmą go do żadnej przyzwoitej szkoły? Kolo
nia karna dla nieletnich?
22
Nawet wicedyrektorka zadrżała.
- Jak ci nie wstyd, Fandorin - powiedziała ze współczu
ciem i popatrzyła na Elastyka takim wzrokiem, jak gdyby
miał za chwilę umrzeć. - Taka rodzina, taki pradziadek!
- Czego łypiesz oczami, wyrodku?! - Dyrektor trzasnął
dłonią w biurko. - Marsz po ojca! Natychmiast!
Znokautowany przez podstępną fortunę wyrodek powlókł
się do domu. Minął przejście dla pieszych, gdzie wygrał prze
klętą supernagrodę. Minął rynnę, koło której, na swoje nie
szczęście, zlitował się nad Michą. Dotarł do bramy, gdzie nie
było już krwiożerczego owczarka. A szkoda - mógłby teraz
rozerwać na kawałki ofiarę fatalnego zbiegu okoliczności.
A może to nie był zbieg okoliczności, tylko okrutny żart ja
kiegoś złego czarnoksiężnika? Czyż to nie dziwne, że wszys
cy, którzy mieli jakiś związek z katastrofą, jeden po drugim
znikali bez śladu?
Za to kłódka na kracie wisiała na zwykłym miejscu. Do
piwnicy znowu nie można było wejść.
Elastyk miał zamiar skierować się do czwartej klatki, tam
gdzie było biuro taty, ale nagle przystanął. A co będzie, jeśli
ojciec mu nie uwierzy? Przecież to bzdura, jakieś idiotyzmy
od początku do końca: i szept z głębi piwnicy, i przywiązany
pies, i cała reszta.
Stał niezdecydowany przed wejściem; jedną minutę, dru
gą, trzecią. Drzwi jednak nagle same się otworzyły. I ukazał
się w nich nie kto inny, tylko właśnie tato. Tyle że nie sam.
Towarzyszył mu jakiś chudy, tyczkowaty staruszek - od razu
było widać, że cudzoziemiec: w kapeluszu z piórkiem i bia
łym szalu, luźno owijającym szyję; w ręku trzymał pakowny
sakwojaż z jasnożóltej skóry.
- Erast! - zawołał tato. - Już wróciłeś ze szkoły? Co tak
wcześnie?
- Mnie... - tragicznym szeptem zaczął Elastyk. - Mnie...
Ale tato nie chciał słuchać, bo odwrócił się w stronę sta
rego.
- To mój syn Erast. Nazwaliśmy go tak na cześć Erasta
Pietrowicza, urzędnika...
21
- ...do specjalnych poruczeń przy moskiewskim guberna
torze generalnym. Największego detektywa-dżentelmena
swojej epoki - wpadł mu w słowo nieznajomy, kiwając gło
wą. Głos miał równy, trochę zgrzytliwy, z lekkim metalicz
nym akcentem. - Niechże pan mnie czym prędzej pozna
z młodym człowiekiem.
Tato wyjaśnił:
- To jest mister van Dorn. Nasz krewny. Co prawda, bar
dzo daleki.
- Dziesiąta woda po kisielu - dodał staruszek.
Wzrostem niemal dorównywał ojcu, to znaczy miał prawie
dwa metry, żeby więc uścisnąć rękę Elastykowi, musiał nie
mal zgiąć się wpół.
Jego cienkie, blade wargi znalazły się tuż przy uchu szósto-
klasisty i wyszeptały:
- Wygląda pan dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. Nie
rozczarowałem się ani odrobinę.
Bardzo daleki krewny
- Wyobrażasz sobie? - Tato, który nie usłyszał dziwnych
słów dziesiątej wody po kisielu, roześmiał się. - Mówię: „Słu
cham pana, czym mogę służyć?". Myślałem, że to zwyczajny
klient.
Elastykowi zrobiło się trochę żal taty - tak niedbale powie
dział „zwyczajny klient", a przecież w rzeczywistości jego fir
ma od dawna nie miała żadnych klientów. Tylko że jeszcze
bardziej żal mu było siebie. Przy obcym człowieku nie mógł
jednak opowiadać o katastrofie, której padł ofiarą, a zrobić to
należało jak najprędzej, dopóki mama nie wróci z pracy. Le
piej by było, żeby tato jej wszystko wyjaśnił.
Ach, jak bardzo nie w porę zjawił się ów mister van Dorn!
I tak dziwnie mówi. Może nie za dobrze zna rosyjski i dlatego
niezręcznie się wyraził? Bo nie wiadomo, o co mu chodziło:
w jakim sensie się „nie rozczarował"?
- Uznałem, że niezręcznie będzie przyjść od razu do domu -
wyjaśnił gość, kiedy jechali windą do mieszkania. - Mogłem,
oczywiście, uprzednio zatelefonować, ale ponieważ niezbyt
dobrze rozumiem potoczny język, wolę zawsze widzieć przed
sobą twarz rozmówcy.
- Ależ co pan! Mówi pan po prostu wspaniale. - Tato
otworzył kluczem drzwi.
Van Dorn nie udawał skromnisia. Z powagą oświadczył:
- Istotnie, doskonale władam wszystkimi językami, które
są dla mnie ważne.
Tatę, jak się zdaje, trochę zmieszało to dziwne oświadcze
nie.
- A jakie języki są dla pana ważne? Proszę, niech pan wej
dzie.
25
Ceremonialnie się ukłoniwszy, staruszek wszedł do przed
pokoju, rozejrzał się i pokiwał głową z aprobatą. Kiedy zdej
mował swój śmieszny kapelusz, Elastyk zauważył na długim
chudym palcu pierścionek z brązu w kształcie żmii połykają
cej własny ogon.
- Ważne są dla mnie języki, którymi mówią potomkowie
Theo Krzyżowca, a tacy mieszkają dzisiaj w trzydziestu sied
miu krajach. Widzi pan, drogi panie Fandorin, badam histo
rię naszego rodu. Właśnie przyleciałem do Moskwy, żeby wy
jaśnić niektóre szczegóły genealogii rosyjskich von Dornów.
Przepraszam, chciałem powiedzieć: Fandorinów - poprawił
się gość.
Tato oczywiście klasnął w dłonie. Przecież w czasie wol
nym od pracy, to znaczy prawie zawsze, też zajmował się hi
storią swego rodu! Ale teraz staruszek zadziwił go jeszcze
bardziej:
- Moja gałąź bierze początek od najemnego żołnierza Cor-
neliusa von Dorna - tego właśnie, który następnie służył jako
kapitan muszkieterów za cara Aleksego Michajłowicza.
- Co?! - krzyknął tato. - Ależ właśnie od Corneliusa po
chodzimy my wszyscy, rosyjscy Fandorinowie, Fondorino-
wie, a także po prostu Dorinowie i Dornowie! Trochę zajmo
wałem się biografią owego poszukiwacza przygód - przyznał
skromnie (chociaż tak naprawdę napisał całą książkę o ka
pitanie muszkieterów) - ale nigdzie nie napotkałem
wzmianki o jego małżeństwie w okresie przedmoskiewskim.
Gdzie się ożenił? Sądząc po pańskim nazwisku, chyba w Ho
landii?
Byli już w saloniku. Van Dorn i tato usiedli w fotelach. Ela
styk dreptał w pobliżu, zastanawiając się, czy nie można by
pod jakimś pretekstem wywabić ojca z pokoju. Ale nic z tego.
Jak już zaczęli mówić o Corneliusie von Dornie, to znaczy, że
wszystko przepadło.
- Nie, nie było żadnego małżeństwa. - Cudzoziemiec uśmiech
nął się leciutko, samymi kącikami ust. - Był przelotny romans
z Bettiną Sutter, karczmarką z Lejdy. Cornelius wyjechał, nie
dowiedziawszy się nigdy, że karczmarką urodziła synka, który
w dodatku otrzymał jego nazwisko. Bettina była kobietą zapobie
gliwą, postarała się więc o fałszywy akt ślubu, żeby syn nie nosił
26
piętna nieprawego pochodzenia. Odkryłem tę małą rodzinną ta
jemnicę jeszcze w młodości, kiedy studiowałem lejdejskie archi
wa i księgi parafialne. Bettina zaczęła się nazywać „szlachetnie
urodzoną panią von Dorn", a jej potomkowie przerobili nazwi
sko na sposób holenderski. Dosyć tuzinkowa historia. Ciekawe
jest co innego. Udało mi się wyjaśnić, że w roku tysiąc siedem
set siedemdziesiątym siódmym, podczas amerykańskiej wojny
o niepodległość, jeden z van Dornów przypadkowo spotkał
w Wirginii rosyjskiego ochotnika, Miłona Fondorina...
Zaczęli się raźno przedzierać przez gęste chaszcze historii.
Rozmowa zeszła teraz na jakąś Letycję de Dorn, potem na To-
biasa Dorna, aspiranta floty brytyjskiej, który zaginął gdzieś
na wyspach na Polinezji.
Kiedy indziej Elastyk z zadowoleniem wysłuchałby tych
wszystkich zajmujących opowieści, ale nie teraz. Na sercu czuł
nieznośny ciężar, a zbliżała się pora obiadu. Mama czasem
wpadała do domu między drugą a trzecią, żeby przyszykować
kolację; potem znowu jechała do redakcji, żeby podpisać wie
czorne wydanie. Mama to nie to, co tato - wystarczy, że spoj
rzy na kwaśną minę syna, i od razu się domyśli: coś się stało.
A krewny nigdzie się specjalnie nie śpieszył i prawdopo
dobnie zamierzał siedzieć jeszcze długo.
Wkrótce było już jasne, że historię rodu Dornów - Fando-
rinów zna o wiele lepiej od ojca. Tato nie pamiętał wszystkich
faktów, od czasu do czasu zaglądał do kartoteki albo do kom
putera. Van Dorn zaś sypał nazwiskami i datami z pamięci.
- Ach, gdybyśmy spotkali się wcześniej, kiedy próbowa
łem zostać zawodowym historykiem! - powiedział z żalem
tato. - Na pewno bym się wprosił do pana na naukę. To
wspaniale, że mamy to samo hobby!
Ale mister van Dorn sprostował surowo:
- To nie jest moje hobby, ale sens całego życia. Wie pan,
ile lat zajmuję się historią rodu? W grudniu będzie...
Dzwonek telefonu nie pozwolił mu dokończyć.
- Przepraszam. - Tato wyjął z kieszeni komórkę i spojrzał
na numer, który się wyświetlił. - Wala? No co?
To sekretarka ojca, z biura. Tato miał głośny telefon, a Wa
la - przenikliwy głos, więc Elastyk, który stał o dwa kroki,
słyszał prawie każde słowo.
27
- ...prawdziwy perspektywiczny klient, od razu widać! -
trajkotała sekretarka. - Mówi, że nie może długo czekać!
- Ale ja teraz absolutnie... - Tato z zakłopotaniem potarł
skroń i obejrzał się na gościa.
- Czy pan zwariował? - zapiszczała komórka. - Od miesią
ca siedzimy bez pracy! Mówię panu: to p r a w d z i w y
klient. Pierwszy wiceprezes kompanii inwestycyjnej! Wiele
o panu słyszał! Wielkie zamówienie! Zrobiłam mu kawy, po
wiedziałam, że pan zaraz wróci.
- Ale ja naprawdę teraz nie mogę.
Tato przeszedł na szept, co nie miało najmniejszego sensu,
bo gość i tak wszystko słyszał.
Van Dorn podniósł palec, chcąc zwrócić uwagę taty.
- Interesy przede wszystkim. Jeśli musi pan wrócić do
biura...
- Nie, nie, ależ co pan! Tak ciekawie się nam rozmawia!
I w ogóle strasznie się cieszę z tej znajomości!
Wala usłyszała to i oświadczyła:
- Jeśli w tej chwili pan nie przyjdzie, to koniec. Odchodzę!
Tato zrobił minę męczennika.
- Ciekawa rozmowa poczeka - powiedział van Dorn. -
Nigdzie nie ucieknę. Przejdę się tymczasem w stronę Krem
la, na plac Czerwony. To przecież niedaleko stąd? Jeśli się
nie mylę, trzeba iść Solanką, potem w lewo, a później
w prawo?
- Dobrze, zaraz będę - ze złością burknął tato do słuchaw
ki i rozłączył się. - Nie, nie, na odwrót! - To już do gościa. -
Najpierw w prawo, potem w lewo. Wie pan co? Niech Erast
pójdzie z panem, a potem wróci pan tutaj. Tak będzie najle
piej. A ja zadzwonię do żony. Może zdoła się wyrwać trochę
wcześniej.
Pierwszy raz od pamiętnego zdania, wypowiedzianego
szeptem w chwili zawarcia znajomości, staruszek spojrzał na
Elastyka - uprzejmie, ale nieco roztargnionym wzrokiem.
- Jeśli młody człowiek zgodzi się dotrzymać mi towarzy
stwa...
- Oczywiście, że się zgodzi! Ja sam bym z wielką przy-
28
jemnością zorganizował panu wycieczkę po Moskwie, ślada
mi Fandorina. Przede wszystkim pokazałbym panu...
Wówczas w jego kieszeni znowu zadzwoni! telefon.
- Idę, idę! - krzyknął tato do słuchawki. - Jestem już na
schodach.
Przepraszającym gestem rozłożył ręce, powiedział: „Nie żeg
nam się", i wyszedł. Ledwie zatrzasnęły się za nim drzwi, mi
ster van Dorn zerwał się z fotela i skoczył w stronę Elastyka.
- No, nareszcie sami! - zawołał. - Już myślałem, że pański
ojciec nigdy się stąd nie ruszy! Ale mój asystent doskonale
odegrał swoją rolę! Zatrzyma pańskiego ojca na dwie albo na
wet trzy godziny. Pańska matka nie przyjdzie na obiad - ga
zeta dopiero co dostała na wyłączność pilny materiał do dzi
siejszego numeru. Będziemy mieli dosyć czasu.
- Co takiego? - zdołał tylko wyszeptać Elastyk.
Najważniejsza Osoba na Świecie
- Pan jest tym, którego tak długo szukałem! Nie ma wątpli
wości! - wołał podekscytowany cudzoziemiec, którego po
wściągliwość nagle gdzieś zniknęła. To siadał w kucki, żeby
dopasować się do wzrostu Elastyka, to znowu podrywał się
i z zapałem wymachiwał rękami. Zupełnie nie wiadomo było,
co za mucha go ugryzła, a Elastyk na wszelki wypadek cofnął
się do drzwi. Może ten cały mister van Dorn jest po prostu
wariatem?
Chaotyczna mowa „dziesiątej wody po kisielu" umacniała
tylko to podejrzenie.
- Jest pan potomkiem Theo von Dorna! - Staruszek zgiął
palec, a potem od razu - następny. - Wszedł pan do podzie
mi, przechytrzył psa, zlitował się nad żebrakiem i wyciągnął
wygrywający los, jedyny z osiemnastu! - Kiedy zabrakło mu
palców, znowu usiadł w kucki przed Elastykiem, ujął go za
ramiona i straszliwym szeptem spytał: - Czy wie pan, kim
właściwie jest?
- Nie - z przestrachem odpowiedział Elastyk, choć oczy
wiście doskonale wiedział, kim właściwie jest.
- Jest pan Najważniejszą Osobą na Świecie.
Można byłoby uznać to za żart, gdyby nie ton, wyraz twa
rzy, a wreszcie sam wiek mister van Dorna. Dla dodania wa
gi swemu oświadczeniu staruszek znowu wyprostował się
i rozpostarł dłoń nad głową Elastyka, jak gdyby pasował go
na rycerza.
Serce ucznia szóstej klasy zaczęło bić szybciej.
Bo tak naprawdę Elastyk zawsze w głębi duszy podejrze
wał, że jest Najważniejszą Osobą na Świecie. Większość
chłopców (nawet znacznie starszych od Elastyka) bardzo
30
chce w to wierzyć. Tak samo jak inne dzieci, marzył nieraz, że
kiedyś zjawi się tajemniczy wysłannik i oświadczy, że Elastyk
to wcale nie żaden Elastyk, tylko... no, w ogóle, ktoś wyjątko
wy, niepowtarzalny. Jedynie on może zrobić coś bardzo, bar
dzo ważnego: zdobyć Pierścień Władzy, znaleźć Ukrytą Kom
natę albo zdobyć się na jeszcze jakiś niesłychany czyn.
Tylko tym można wyjaśnić haniebne, niegodne ucznia szó
stej klasy pytanie, które Elastykowi jakoś samo się wyrwało:
- Pan jest czarodziejem, prawda?
No bo rzeczywiście, kto oprócz czarodzieja mógł wiedzieć
wszystko o podziemiach, o złym psie, o bezdomnym, a nawet
o tym, że losów było właśnie osiemnaście - przecież sam Ela
styk tego nie wiedział!
Staruszek zmarszczył czoło.
- Nie ma na świecie czarodziejów. Czarów także. - Surowo
podniósł palec, na którym słabo błysnęła żmija z brązu. - Są
tylko zjawiska słabo zbadane albo w ogóle przeoczone przez
naukę. Są też ludzie, którzy się tymi zjawiskami zajmują. Na
przykład pański uniżony sługa. Jestem profesorem, a moja
specjalność to ZNN, Zjawiska Niewyjaśnione przez Naukę.
- To coś jak fizyka? - zagadnął Elastyk i zaczerwienił się,
bo wstydził się tego głupiego pytania o czarodzieja.
- Coś jak fizyka - potwierdził profesor.
- A nie jest pan historykiem?
- ZNN to równocześnie dział i fizyki, i historii. Najważ
niejszy dział tych dwóch najważniejszych nauk, bo najbar
dziej tajemniczy. Problem, nad którym pracuję przez całe ży
cie, ma znaczenie niewspółmiernie większe niż wszystkie
inne problemy naukowe. Ale nie osiągnę celu, jeśli nie będę
miał pomocnika. Och, co ja mówię! - Staruszek zamachał rę
kami. - To ja będę pańskim pomocnikiem! Jeśli, oczywiście,
pan się zgodzi... Ale pan się zgadza?
Trwożnie zajrzał Elastykowi w oczy.
- Na co?
- Zostać moim towarzyszem walki. Zrobić to, co powinno
być zrobione. To, co może zrobić tylko pan. Dalej więc! Od
pańskiej decyzji zależy przyszłość ludzkości!
Ostatecznie zbity z tropu i oszołomiony Elastyk znowu wy
mamrotał katastrofalnie dziecięcą kwestię:
31
- Muszę się zapytać taty...
- Hm. Hm... hm - chrząknął mister van Dorn. Był chyba
trochę zaskoczony. - Pański tatuś jest wspaniałym człowie
kiem, niezłym specjalistą od historii rodu Dornów i tak dalej,
ale... pytać go nie należy. Decyzje takie jak ta podejmuje się
samodzielnie, bez rodziców.
- Dlaczego?
- Dlatego, że to już takie decyzje. - Profesor westchnął. -
Żadne z rodziców nie pozwoliłoby swemu dziecku wplątywać
się w podobnie niebezpieczne sprawy. Ja sam bardzo się nie
pokoję. Ale co począć, skoro bez pana absolutnie się nie obej
dzie. Na całym bożym świecie tylko pan może naprawić to, co
zepsuł przeklęty Theo!
- A cóż on takiego narobił? - spytał Elastyk. - Wiem, że
był założycielem rodu Dornów, ale dlaczego nazywa go pan
„przeklętym"? Tato nic złego nigdy mi o nim nie mówił...
- Bo pański ojciec nie wie o najważniejszej rzeczy. Żaden
człowiek poza mną o tym nie wie. W każdym razie mam taką
nadzieję - złowieszczym tonem dodał profesor. - A teraz bę
dzie wiedział jeszcze pan.
Nachylił się ku Elastykowi, posadził go na krześle. Sam
usiadł naprzeciwko.
- No więc proszę posłuchać, jak to się wszystko zaczęło...
Theo Krzyżowiec
Jesienią roku pańskiego 1096 do zamku Lindenwald, który
w nadreńskiej krainie się znajduje, przybył mnich wędrow
ny. Włosy miał w nieładzie, tonsury od dawna nie golił,
a oczy płonęły mu żywym ogniem. Rycerze, słudzy i sam ba
ron zgromadzili się, by posłuchać, co mnich opowie o sąsied
nich krajach.
Nie o bliskich wszakże stronach zaczął kaznodzieja opo
wieść, ale o dalekich - o najjaśniejszym Grodzie Jerozolim
skim, gdzie niewierni Saraceni urągają pamięci Męki Chry
stusowej, nękają spokojnych pielgrzymów i znieważają Grób
Pański. Ale niedługo będą się radować poganie, bliska już bo
wiem Godzina Pomsty.
W Clermont zebrali się pasterze wiary Chrystusowej, a ojciec
święty Urban II wezwał książąt, rycerzy i wszystkich, którzy
o zbawienie swej duszy się troszczą, aby naszyli krzyż na swe
szaty, dobyli oręża i wyruszyli do Palestyny. Albowiem rzekł
Zbawiciel: „Kto chce mnie naśladować, niechajże samego
siebie się zaprze, a weźmie krzyż swój, i pójdzie za mną". Ca
ły zaś świat chrześcijański powtórzył wezwanie papieża
Urbana: Deus lo volt - „Bóg tak chce!".
Tak prawił wędrowny kaznodzieja, a wielu mężów zebra
nych w zamku Lindenwald zapragnęło wyruszyć do Ziemi
Świętej, bić się za Grób Pański, w ich liczbie również ci z sy
nów kopijnika Arnulfa Dorna, którzy w owym czasie mieli lat
więcej niż piętnaście, a takich było siedmiu.
Ale stary Dorn, mający charakter odpowiedni do nazwiska
(Dorn po niemiecku znaczy „cierń"), pod groźbą wyklęcia za
trzymał w domu czterech najbardziej udanych synów. Puścił
tylko trzech: drugiego wedle starszeństwa syna Petera, który
33
zezował na jedno oko, czwartego Klausa, który był ducha
wielce niespokojnego, i piątego o imieniu Theo, który na
krzyż święty przysiągł, że i tak ucieknie, nie zważając na oj
cowskie przekleństwo.
Trzej bracia naszyli czerwony krzyż na ramię i złożyli obiet
nicę, że nie wrócą w ojczyste strony, dopóki w Jeruzalem nie
zatriumfuje prawda; otrzymali za to od kapłana odpuszczenie
grzechów, a ich ojciec od barona - odroczenie spłaty długów.
Peter, Klaus i Theo wyruszyli w drogę pieszo. Koni nie
mieli i na trzech dostali jeden tylko rynsztunek, który uczci
wie podzielili między sobą. Najstarszy wziął powyginany
hełm ojcowski, średni - miecz z drewnianą rękojeścią,
a Theo, najmłodszy - tylko nóż. Kopie zaś wystrugali sobie
sami.
W Sabaudii bracia dogonili zastępy hrabiego Hugona de
Vermandois, syna kijowskiej księżniczki Anny Jarosławny
(on pierwszy spośród wielmożów wyruszył na Świętą Wy
prawę), i zostali przyjęci pod jego sztandary jako zwykli pie
churzy.
Minęły trzy lata marszów, walk i strat, nim olbrzymie woj
sko krzyżowców - dwanaście tysięcy pieszych wojów i dwa
naście setek rycerzy konnych - dotarło pod mury stolicy jero
zolimskiego kraju.
Peter zginął od strzały tureckiej w Anatolii, Klaus umarł
z pragnienia w czasie straszliwego marszu przez bezwodną
pustynię frygijską, za to Theo przeżył i ze szczupłego mło
dziana zamienił się w ogorzałego od słońca wojownika, pew
nym krokiem stąpającego po ziemi na swych nieco krzywych
nogach.
Dawno porzucił hufiec nazbyt już ostrożnego hrabiego Hu
gona i przyłączył się do junaków lotaryńskiego księcia Got
fryda. Pod jego sztandarem zyskał sławę i bogactwo: bojowe
go rumaka, którego dosiadał tylko w święta kościelne,
piękny rynsztunek, a oprócz tego muła wraz z jukami.
Po sławnej bitwie pod Doryleą wielki Gotfryd pasował
Thea na rycerza i podarował mu złocone ostrogi, zdjęte z po
ległego Saracena. Odtąd syn kopijnika nazywał się „messir
de Dorn" i pod swoją niebiesko-czerwoną chorągwią wiódł
zastęp trzydziestu pięciu łuczników.
34
Ogarnięte świętą niecierpliwością wojsko krzyżowców od
razu rzuciło się do szturmu, ale garnizon arabskiego komen
danta Iftikara trzymał się mocno, wielu przeto chrześcijan
złożyło tamtego dnia głowy pod niedostępnymi murami. Jed
ni powiadali, że nie należało ruszać do świętego boju w trzy
nastym dniu miesiąca, a do tego jeszcze w poniedziałek. Inni
sarkali, że trzeba było zbudować wieże oblężnicze i zaopa
trzyć się w dostateczną liczbę drabin.
Prawie już osiągnąwszy cel, wojsko znalazło się u progu
zguby. Wsie dookoła były spustoszone, nieliczne studnie za
trute, zbroje tak się rozgrzały w lipcowym słońcu, że ludziom
skóra pokryła się pęcherzami, a z Egiptu na pomoc oblężo
nym śpieszyła potężna armia saraceńska. Gorący wiatr z pu
styni sypał w oczy piaskiem i przynosił ze sobą woń śmierci.
Ale Gotfryd i inni wodzowie nie upadli na duchu, albo
wiem wiara w nich była wielka, a sił, by cofnąć się ku morzu,
i tak już nie mieli.
Krzyżowcy zbudowali trzy ruchome wieże. Potem wszyscy -
książęta, rycerze, prości woje - obnażyli głowy i śpiewając
modlitwy, obeszli wokół miasto. Saraceni patrzyli z wysokich
murów na tłum zawodzących oberwańców i pokładali się ze
śmiechu.
Atak rozpoczął się w nocy ze środy na czwartek.
Z trzech stron podpełzły ku murom drewniane wieże i roz
gorzała bitwa. Oblegający walczyli cały dzień i pół nocy,
wszelako nie zdołali przerzucić na mur choćby jednego po
mostu.
Nocą, na krótko przed świtaniem, rogi zatrąbiły odwrót.
Muzułmanie świętowali zwycięstwo, ale też opadli z sił; po
ciągnęli tedy na spoczynek, zostawiając jedynie straże. Wów
czas, jak gdyby nie mieli za sobą całej niemal doby nużących
bojów, krzyżowcy natychmiast zawrócili i błyskawicznie zno
wu wdrapali się na wieże.
Thea i jego łuczników skierowano na tę, która broniła Jero
zolimy od północy. Przez wiele godzin razili oni obrońców
strzałami. Ale kiedy dzielny Litold z Tournai pierwszy wsko
czył na mur twierdzy, w von Dornie krew zawrzała, rzucił się
więc w ślad za nim, a łucznicy żwawo podążyli za swym do
wódcą, wyprzedzając nieruchawych rycerzy w zbrojach.
35
Wówczas kamień z procy ugodził Thea w pierś, osłoniętą
nie żelazną kolczugą, ale skórzanym kaftanem. Rycerz padł
bez zmysłów i nie widział, jak umykali przerażeni obrońcy
twierdzy.
Widocznie jednak Bóg zlitował się nad protoplastą rodu
von Dornów: cios był tak silny, że Theo przeleżał trzy dni
i dlatego nie wziął udziału w straszliwej rzezi, która zhańbiła
chrześcijan w oczach całego Wschodu.
Kiedy zaś Theo wstał, książę nagrodził go za odwagę: mógł
sobie wybrać i objąć w wieczyste władanie szmat ziemi, długi
i szeroki na dwa tysiące łokci, jeśli to ziemia pod murami
Świętego Miasta, a jeśli od nich oddalona, to długi i szeroki
na godzinę galopu na wypoczętym rumaku.
Theo oczywiście miał ochotę na ziemię w pobliżu Grobu
Świętego. Ale zanim przyszedł do siebie, cała dobra ziemia
dostała się innym, a on musiał zadowolić się nagim wzgó
rzem o trzech szczytach, na które nikt się nie połakomił.
Wzgórze to znajdowało się na północny wschód od Góry
Świątynnej, o dwa loty strzały od murów miejskich, i z jakie
goś powodu cieszyło się złą sławą wśród tubylców.
Nie raz i nie dwa obszedł rycerz de Dorn swoją część Ziemi
Świętej, próbując dociec, gdzie tu jest woda. Ale nie wygląda
ło na to, że ją znajdzie: grunt był wyschnięty i popękany, bez
choćby źdźbła trawki.
Jeden z łuczników, Jean zwany Nozdrze, posiadał nieoce
niony talent znajdowania wody pod ziemią. Ten dar niejed
nokrotnie ratował towarzyszy od strasznej śmierci w górach
Judei, na pierwszy rzut oka zupełnie bezwodnych, w istocie
jednak pełnych podziemnych źródeł. Podobnie teraz całą na
dzieję pokładano w Jeanie.
Ten długo chodził wokół podnóża i po zboczach wzniesie
nia, trzymając w rękach gałąź tarniny, która jest wrażliwa na
wilgoć.
Najpierw Nozdrze tylko kręcił głową. Potem spostrzeżono,
że łucznik wciąż wraca do tego samego miejsca - najwyższe
go i najbardziej łysego z trzech wierzchołków, na którym nie
rosły nawet cierniste krzaki.
36
- Może coś tam jest, nie wiem - wymruczał niepewnie Jean
i wzruszył ramionami, bo sam rozumiał, że na szczycie wzgó
rza wody być nie może.
Nie było rady, Theo rozkazał kopać. I sam też wziął się do
oskarda. Takie miał zasady: zawsze robić to samo, co jego lu
dzie. Może właśnie z tego powodu łucznicy wdrapali się za
nim na mury Jerozolimy, na których szalała śmierć.
Wkopali się na trzy łokcie, na pięć, na dziesięć. Gleba była
sucha i Theo chciał już pod jakimś pozorem odesłać Jeana
gdzieś daleko, żeby rozeźleni kamraci nie połamali mu kości.
Wtem z ziemi wyłonił się kawałek drewna, bardzo starego
i tak stwardniałego, że rydel nie pozostawił na nim nawet
znaku. Skąd mogło się tutaj wziąć drewno?
Zaczęli kopać dalej.
Trafiały się kolejne drewienka, i to tak samo twarde, a wo
dy nadal nie było.
De Dorn kolejny raz walnął narzędziem w glinę, i nagle
wydało mu się, że spod jego nóg prysnęły iskry - jak spod
młota na kowadle.
Rycerz pochylił się, rozgarnął rękami pylistą ziemię i zoba
czył coś małego, okrągłego, mieniącego się wszystkimi bar
wami tęczy.
Sześćdziesiąt cztery karaty nadwagi
- I co to było? - wykrzyknął Elastyk niecierpliwie, bo profe
sor nagle zamilkł.
- Rajskie jabłko.
- Takie, z jakich babcia smaży konfitury? - spytał z niedo
wierzaniem uczeń szóstej klasy.
U babci na daczy było zatrzęsienie rajskich jabłuszek.
Z wyglądu i smaku dokładnie przypominały zwykłe, tyle że
małe - wyglądały jak zabawki.
- Tak, znalezisko rycerza de Dorna było właśnie takie,
i pod względem kształtu, i rozmiarów. Złocistoróżowa kulka
wielkości rajskiego jabłuszka. - Van Dorn rozsunął nieco
kciuk i palec wskazujący. - Bardzo twarda, zimna i tak błysz
cząca w słońcu, że aż oślepiała.
- Diament, tak? - domyślił się Elastyk.
- Tak w każdym razie uznał Theo. Zaniósł drogocenny ka
mień kupcom, którzy nabywali łupy od krzyżowców, a ci po
twierdzili: to bardzo duży diament o niezwykłym, tęczowym
blasku, ważący sześćdziesiąt cztery kiraty. Kirat to arabska
nazwa nasion drzewa karobowego, inaczej chleba świętojań
skiego; ową jednostkę miary, równą jednej piątej grama, dzi
siejsi jubilerzy nazywają karatem. Lewantyński kupiec zapro
ponował rycerzowi tysiąc złotych monet, a genueńczyk -
dziesięć tysięcy. Ale Theo nie sprzedał jabłka kupcom, tylko
przekazał je rycerzowi Archembaudowi de Saint-Aignant,
jednemu z późniejszych założycieli potężnego zakonu tem
plariuszy. W zamian za to nasz zbrodniczy protoplasta dostał
sto kuponów drogocennego indyjskiego jedwabiu i kiedy
wrócił do ojczyzny, za pieniądze z ich sprzedaży zbudował za
mek Theofels, rodowe gniazdo Dornów.
38
- Ale dlaczego nazwał pan Thea „zbrodniczym"?
- Dlatego, że odkopał Rajskie Jabłko! - dramatycznym to
nem rzekł specjalista od Zjawisk Niewyjaśnionych przez Na
ukę i zadrżał. - To naprawdę było rajskie jabłko, to samo,
o którym mowa w Biblii. W szkole na pewno uczą was religii
czy jak się to tam w dzisiejszej Rosji nazywa. Pamięta pan, co
mówi Pismo Święte? „Ale z owocu drzewa, które jest w po
śród sadu, rzekł Bóg: nie będziecie jedli z niego, ani się go do
tykać będziecie, byście snadź nie pomarli". Dzisiejsi mądrale
chętnie przekonaliby nas, że biblijny „owoc zakazany" jest
tylko alegorią, symbolem pokusy i niebezpiecznej ciekawości.
Ale to naprawdę był Owoc. I wszystkie nieszczęścia ludzkości
zaczęły się wtedy, kiedy Adam i Ewa go zerwali.
- A co takiego niebezpiecznego było w tym jabłku?
Profesor obrzucił Elastyka spojrzeniem pełnym wątpliwo
ści, jak gdyby nie był pewien, czy chłopiec może to zrozu
mieć.
- Czy wiadomo panu, mój drogi krewniaku, że Dobra i Zła
na świecie jest tyle samo, co do grama? Właśnie dlatego
świat przez cały czas balansuje między tymi dwoma bieguna
mi energetycznymi, przechylając się to w jedną, to w drugą
stronę. Kiedy przechyla się w stronę Zła, wybuchają straszne
wojny, epidemie i kataklizmy. Ale jeśli ogląda pan wiadomo
ści telewizyjne, to musiał pan zauważyć, że nieszczęść jest na
świecie o wiele więcej niż wydarzeń radosnych i pogodnych.
Wie pan dlaczego?
Kiedy Elastyk pokręcił głową, mister van Dorn zniżył głos
i wyjaśnił:
- Bo od pewnego czasu Zła na świecie jest odrobinę wię
cej. Właściwie nawet dokładnie wiadomo, ile ta odrobina wy
nosi - dokładnie sześćdziesiąt cztery karaty.
Elastyk jęknął.
- A więc zakazany owoc to...
- ...kwintesencja Zła. Niewiarygodnie skoncentrowany ła
dunek złej, niszczącej energii. Kiedy znajdował się pod pew
ną, bezpieczną strażą w Rajskim Ogrodzie, wszechświat żył
w stanie błogości. Kiedy zaś Rajskie Jabłko wyrwało się na
swobodę i potoczyło po świecie, zaczęła się Historia Ludzko
ści, która w większości składa się ze zbrodni i nieszczęść.
39
Dwa tysiące lat temu, za cenę wielkiej niepowtarzalnej ofia
ry, zakazany owoc został unieszkodliwiony i zakopany w zie
mi, na pewnym nagim wzgórzu, które znajduje się za północ
no-wschodnim murem Jerozolimy. Z wierzchu zgubne jabłko
zostało obłożone odłamkami zakrwawionego krzyża. Rozu
mie pan oczywiście, mój młody przyjacielu, o jakim wydarze
niu mówię?
Kiedy profesor doczekał się kiwnięcia głową, niespodzie
wanie spytał:
- Czy przerabiał pan w szkole historię starożytną i śred
niowieczną?
- Tak. Starożytna była w zeszłym roku, średniowiecze
w tym.
- Czy dobrze idzie panu nauka tego przedmiotu?
- Jestem najlepszy w klasie - pochwalił się Elastyk. Histo
ria rzeczywiście szła mu o wiele lepiej niż nauki ścisłe.
- W takim razie z pewnością zwrócił pan uwagę na pew
ną dziwną sprawę. Poczynając od pierwszych wieków chrze
ścijaństwa, historia nagle jakby robi się nudna, przestaje być
„ciekawa". Niech pan powie, jakie historyczne wydarzenia
z pierwszego tysiąclecia pan sobie przypomina?
Elastyk zastanowił się i po namyśle powiedział:
- No, upadek cesarstwa rzymskiego... Bizancjum... Ach,
prawda... Jeszcze Arabowie i ich nowa religia, islam.
Więcej nic sobie nie mógł przypomnieć, nawet wstyd mu
się zrobiło.
- Trochę mało katastrof, prawda? A rozprzestrzenienie is
lamu, chrześcijaństwa, buddyzmu, trzech wielkich religii
głoszących miłosierdzie, stało się dla ludzkości niewątpli
wym dobrem. Tę tysiącletnią epokę prawie bez wydarzeń
przerabia się w szkole w ciągu jednej, najwyżej dwóch lekcji.
Tak zwane wydarzenia historyczne to zawsze wstrząsy i nie
szczęścia. A w pierwszym tysiącleciu wydarzyło się zdecydo
wanie mniej nieszczęść. Oczywiście nie zniknęły całkiem.
Ale po raz pierwszy od początku świata Dobro i Zło walczyły
przy wyrównanych siłach, Zło zaś zaczęło się cofać. Bo
w uczciwej walce Dobro zazwyczaj okazuje się silniejsze.
Trwało to dopóty, dopóki nasz wspólny przodek nie zaczął
kopać swoim oskardem na szczycie łysego wzgórza na pół-
40
nocny wschód od murów Jerozolimy. Od tej pory już przez
tysiąc lat my, ludzie, znowu dręczymy się i zabijamy nawza
jem. I pewnie tak będzie, póki całkiem się wzajemnie nie
wytępimy.
Profesor umilkł i westchnął parę razy. Potem nagle potrząs
nął głową i chwycił Elastyka za rękę.
- A kto jest temu wszystkiemu winien? Nasz przodek,
pierwszy z von Dornów. To znaczy, że właśnie my, potomko
wie przeklętego Thea, powinniśmy odkupić jego potworny
czyn. Tak czy nie?
Misja Dornów
- Tak, oczywiście, że tak! - ochoczo zgodził się Elastyk. - Ale
co właściwie możemy zrobić?
- Jak to co? - zdziwi! się mister van Dorn. - Znaleźć Rajskie
Jabłko i powstrzymać je. Naturalnie nie jest to takie proste.
Ślady kamienia urywają się bardzo dawno. Przeszło sto lat na
leżał do zakonu templariuszy. Potem jabłko potoczyło się po
świecie, popędzane przez ludzką chciwość. Od czasu do czasu
dawało o sobie znać. Każde jego udokumentowane pojawienie
się jest bezpośrednio związane z jakimś nieszczęściem. Wiado
mo, że diament przypominający Rajskie Jabłko widziano jesie
nią tysiąc trzysta czterdziestego siódmego roku w laborato
rium alchemika Anselma Genovesego. Krótko potem w Genui
zaczęła się Wielka Zaraza, która rozprzestrzeniła się na całą
Europę i uśmierciła trzecią część jej ludności.
Dwudziestego sierpnia tysiąc pięćset siedemdziesiątego
drugiego roku kawaler de Teligny polecił nadwornemu jubilero
wi, mistrzowi Le Cruzierowi, oszlifować okrągły diament tęczo
wej barwy, a dzień później w Paryżu doszło do potwornej rzezi,
która przeszła do historii pod nazwą nocy świętego Bartłomieja.
Widziano Rajskie Jabłko i w przeddzień straszliwego pożaru
w Londynie w roku tysiąc sześćset sześćdziesiątym szóstym:
faworyta królewska, lady Castlemaine, zobaczyła w lombar
dzie niejakiego Sanguinettiego diament rzadkiej piękności
i poprosiła, by zrobiono z niego dwa półokrągłe wisiorki.
Gdzie znajduje się kamień dzisiaj, tego nie wiem. Najpew
niej przechowywany jest w sejfie jakiegoś miliardera, który
bezprawnie wszedł w posiadanie skarbu i dlatego boi się ko
mukolwiek go pokazać. W każdym razie już od przeszło pół
wieku nic o nim nie słyszałem... Ale mimo wszystko zobo-
42
wiązani jesteśmy go odzyskać! Właśnie temu zadaniu po
święciłem życie. Historyczna misja Dornów to odszukanie
Rajskiego Jabłka!
Oczy profesora błysnęły, palce z całej siły ścisnęły ramię
Elastyka, ten jednak, poruszony do głębi, nie czuł bólu.
- Chciałbym panu pomóc, ale... Nie rozumiem, czemu to
właśnie ja miałbym się do tego nadawać? Przecież jestem
jeszcze mały chłopcem.
- Właśnie o to chodzi, że małym! - zakrzyknął uczony. -
Potrzebny mi jest m a ł y D o r n . Dlaczego Dorn, to już panu
wyjaśniłem. A dlaczego mały, wytłumaczę trochę później.
Najpierw powinien pan się dowiedzieć, czemu ze wszystkich
małych Dornów wybrałem akurat pana. Bo muszę panu po
wiedzieć, że na świecie żyje dzisiaj pięćdziesięcioro dwoje po
tomków Theo Krzyżowca w linii prostej, w wieku od ośmiu
do dwunastu lat.
- Dlaczego interesują pana ci od ośmiu?
- Dlatego, że młodsi za mało jeszcze rozumieją; chyba że
trafi się jakieś cudowne dziecko, ale takich, niestety, wśród
żyjących obecnie Dornów nie ma.
- Aha. A dlaczego tylko do dwunastu?
- Dlatego, że potem dzieci wyrastają i robią się zbyt duże.
Co prawda w Meksyku mieszka pewien karzeł, Pablo de
Dorn. Mógłby się przydać, gdyby mniej lubił tequilę. O, bar
dzo długo nie mogłem znaleźć odpowiedniego Dorna! Już
myślałem, że usynowię jakiegoś chłopca i dam mu swoje na
zwisko. To jest teoretycznie możliwe, chociaż ryzykowne.
Prawdziwi Dornowie - w każdym razie nader liczni - mają
niesamowite szczęście, w dodatku dziedziczne, a bez niego
w naszej sprawie nie sposób się obejść. Usynowieni nie od ra
zu nabywają tę pożyteczną cechę. Przynajmniej nie w pierw
szym pokoleniu. A poza tym ważne jest jeszcze, gdzie miesz
kałby ów chłopiec. Byłoby wskazane, żeby gdzieś niedaleko
dziury.
- Niedaleko czego? - zdumiał się Elastyk.
Ale van Dorn tak był pochłonięty własną opowieścią, że
puścił to pytanie mimo uszu.
- Bardzo liczyłem na pańskiego dalekiego kuzyna Berniego.
Znakomicie pasowałby do cmentarza na Brooklynie - tam jest
43
niezłe przejście do stycznia tysiąc osiemset sześćdziesiątego
pierwszego roku. Widzi pan, trzeciego kwietnia tego właśnie
roku w Nowym Jorku na aukcji wystawiony był na sprzedaż
diament bardzo podobny do naszego. Okazało się jednak, że
Bernie je zbyt dużo popcornu, więc w żaden sposób nie zmieści
się w szczelinie. Nawet nie próbowałem go przetestować.
Inny pański kuzyn, Włoch, mógłby się nadać do Genui
tysiąc trzysta czterdziestego siódmego roku, znakomicie zdał
pierwszy egzamin, ale ściął się na drugim - okazał się niezbyt
lotny, co u Dornów zdarza się raczej rzadko. Potem zająłem
się kuzynem południowoafrykańskim. Jest Mulatem, więc
mógłby się nadać na wyspę Barbados, gdzie w roku tysiąc
siedemset drugim znowu mignęło Jabłko. Niestety, przepadł
w czwartej próbie. Pan natomiast zdał wszystkie cztery egza
miny po prostu rewelacyjnie.
- Co? - zdumiał się Elastyk, który zapomniał, że zwracać
się w ten sposób do dorosłych jest zachowaniem bardzo nie
uprzejmym. - Jakie cztery egzaminy? Kiedy?
- Musiałem sprawdzić, czy jest pan, po pierwsze, odważny,
po drugie, pomysłowy, po trzecie, wielkoduszny, a po czwarte,
czy ma pan szczęście. Bez tych czterech cech lepiej dać sobie
spokój z szukaniem Jabłka. Czyżby pan nie zwrócił uwagi, że
dzisiaj przez cały ranek miał pan same dziwne przygody?
- Owszem, zwróciłem...
- Nie bał się pan wejść do ciemnej piwnicy, dokąd wzywał
pana nieznany, niesamowity głos. To znaczy, że ciekawość
jest w panu silniejsza od strachu.
- A co to był za głos?
- Drobiazg. - Van Dorn machnął ręką. - Ukryty magneto
fon, zdalnie sterowany. No więc, przekonałem się, że jest pan
odważny. To jednak mogło wynikać z głupoty i braku wy
obraźni. Wie pan, najwięksi śmiałkowie to z reguły ludzie zu
pełnie jej pozbawieni. Ale pan od razu wpadł na pomysł, jak
podejść groźnego wilczura. Zorganizować tę próbę było jesz
cze łatwiej: zapłaciłem właścicielowi psa, żeby na dziesięć
minut przywiązał go w bramie.
- I to pan namówił bezdomnego Michę, żeby?...
- Ma się rozumieć. To był egzamin z miłosierdzia, bardzo
ważny. Odwaga i bystry umysł bez szlachetnych odruchów
44
stają się groźne. Ale pan, jak się okazało, ma dobre serce. Bo
gu dzięki! Najtrudniejszą próbą była ostatnia - czy szczęście
panu sprzyja. To już był absolutny triumf.
- To znaczy, że zdałem cztery egzaminy? A co z moim od
biciem w ścianie? - przypomniał sobie Elastyk pierwszą z po
rannych przygód.
- Z jakim znowu odbiciem? - Profesor wzruszył ramiona
mi. - O niczym nie wiem. Ale to, że jeśli chodzi o szczęście,
może pan iść w zawody ze swoim pradziadem Erastem Pie-
trowiczem, jest faktem niepodważalnym.
- A to zależy. - Elastyk westchnął ponuro, kiedy przypo
mniał sobie o skandalu w szkole. Tak pochłonęła go rozmowa
ze staruszkiem, że całkiem zapomniał o swoim pechu. -
Przez te pańskie egzaminy wyrzucą mnie ze szkoły. Może na
wet z wilczym biletem.
Ale mister van Dorn wcale nie chciał słuchać o zmartwie
niu Elastyka.
- W pańskich rękach są losy świata, a pan mi tu opowiada
o jakichś głupstwach! Zrozumiałem, że jest pan właśnie t y m
Dornem, kiedy dowiedziałem się, w jakim domu pan miesz
ka! O, jak bardzo pragnąłem, żeby przeszedł pan wszystkie
próby! I udało się panu! Mały Dorn, mieszkający tuż obok
przejścia, to fenomenalny traf! To znaczy, oczywiście, nic
strasznego by się nie stało, gdyby mieszkał pan w innej dziel
nicy, ale ja wierzę w ukryty sens tego zbiegu okoliczności!
Tak zwane przypadki nigdy nie są przypadkowe!
Uczony wygłosił swój chytry paradoks i zrobił dramatycz
ną pauzę. Nie odzywał się przez pół minuty, po czym mrug
nął i kusząco wyszeptał:
- Wie pan, że w piwnicy domu numer jeden na Solance,
to znaczy właśnie pańskiego domu, znajduje się wspaniała
dziura wiodąca akurat tam, gdzie trzeba?
Już po raz drugi van Dorn wspomniał o jakiejś dziurze.
- Ale co to za dziura? - również po raz drugi spytał Elastyk.
- Chronohole, inaczej chronodziura, mój młody przyjacielu,
to taki otwór, który umożliwia przeniesienie się w czasie.
Chronodziury
Przez ostatnie trzydzieści minut Elastyk nasłuchał się rozma
itych rzeczy, ale tego już było nadto.
- Czy naprawdę można przenieść się w czasie? - spytał
z niedowierzaniem.
Mister van Dorn odchrząknął, tak jakby „młody przyjaciel"
palnął jakieś niebywałe głupstwo.
- Oczywiście. Czas jest dosłownie podziurawiony, zupeł
nie jak ser szwajcarski.
- Tato dał mi kasetę z filmem Bandyci czasu, tam też było
o przesmykach wiodących z jednej epoki do drugiej. Ale to
przecież bajka!
- Z jakim znowu filmem? Co filmy mają z tym wspólne
go? - rozzłościł się profesor. - Ja tutaj panu nie opowiadam
bajek, tylko wykładam naukowo stwierdzony, chociaż mało
komu znany fakt. Wokół nas pełno jest przejść prowadzących
do innych epok. Zazwyczaj te przejścia znajdują się w muze
ach historycznych, pałacach, podziemiach, czasem w dziu
plach starych drzew, ale najczęściej na zapuszczonych
cmentarzach. Kłopot polega na tym, że większość to otwory
o niezwykle małej średnicy.
- Ile centymetrów? - spytał rzeczowo Elastyk, tym samym
okazując, że nie na próżno uczy się w szkole o profilu mate-
matyczno-przyrodniczym.
- Są dwa rodzaje przejść: wąskie i bardzo wąskie. Przez
bardzo wąskie prześlizgnie się co najwyżej mysz. Nawiasem
mówiąc, właśnie tym tłumaczyć należy ów niepojęty strach
wielu kobiet przed niegroźnymi gryzoniami: myszy swobod
nie przechodzą z epoki do epoki.
- Ale dlaczego kobiet?
46
- Dlatego że kobiety lepiej wyczuwają rzeczy niedostrze
galne i pozaracjonalne. Przez chronodziurę średniej wielkości
przelezie kot, szczególnie czarny. Nie udało się wyjaśnić, ja
kie znaczenie ma tutaj kolor sierści, ale fakt jest stwierdzony.
No i w końcu przez dziurę-gigant z trudem przeciśnie się
dziecko, jak już mówiłem, nie starsze niż dwunastolatek,
a i to nie za bardzo wyrośnięty. Z pewnością znane są panu
komunikaty o zaginionych dzieciach. Rodzice opłakują je
tak, jakby zginęły, ale ci malcy nie zginęli. Po prostu przypad
kowo trafili do chronodziury i nie potrafią stamtąd wrócić.
Bywa zresztą i na odwrót. Trafiają do nas małe podrzutki
z dawnych czasów. Umieszcza się je w domach dziecka, wy
syła do psychiatrów, żeby nie opowiadały głupstw, a dzieci
szybko się przystosowują: mówią to, czego oczekują od nich
dorośli, a potem już same zaczynają myśleć, że przeszłość im
się przyśniła.
- A ciekawe, czy zdarzają się dzieci, które zabłąkały się tu
taj z przyszłości?
Elastyk od razu zapragnął, żeby to on sam okazał się
chłopcem, powiedzmy, z trzydziestego piątego wieku. Po pro
stu zapomniał o tym, ale teraz, dzięki profesorowi, odzyskał
pamięć i dopiero zacznie wspominać!
- Myślę, że tak, ale to jest na razie tylko przypuszczenie.
Nauka na przykład do dzisiaj nie ustaliła, skąd biorą się cu
downe dzieci. Ja zresztą jestem absolutnie pewien, że wśród
wielkich uczonych i odkrywców musi być niemało dzieci,
które zabłąkały się tu z przyszłości i wykorzystały swoją
wiedzę.
Elastyk poczochrał sobie włosy, wstrząśnięty taką hipotezą.
- Ale z tego wynikałoby, że nikt w ogóle nic nie wynalazł!
W przyszłości już wiedzą wszystko o odkryciu, ponieważ zo
stało zrobione o wiele wcześniej. A w przeszłości odkrycia do
konano, bo zjawił się ktoś z przyszłości!
Na to mister van Dorn nic nie odpowiedział, tylko z uśmie
chem pokazał pierścień: spiżową żmiję, połykającą własny
ogon.
- No, ale dosyć tych rozmów, bo pewnie uzna pan, że je
stem zwykłym fantastą. Jak to się mówi, lepiej raz zobaczyć,
niż sto razy usłyszeć.
47
Na chwilkę wyszedł do przedpokoju i wrócił ze swoim sa
kwojażem. Szczęknął błyszczącymi zatrzaskami i zanurzył
we wnętrzu obie ręce. Uśmiechnął się zagadkowo.
Elastyk obserwował jego ruchy z zapartym tchem. Cóż to
za dziwo zamierza pokazać mu profesor?
Ten zaś wyjął jakiś przyrząd, bardzo przypominający od
twarzacz płyt kompaktowych, tyle że z wierzchu na okrągłej
tarczy mieścił się duży wyświetlacz.
- To jest chronoskop. Aparat, w którego pamięci zapisane
są wszystkie znane chronodziury. Na przykład tak wygląda
chronoskopowy plan Moskwy...
Van Dorn nacisnął guzik, a na ekranie pojawiła się sche
matyczna mapa stolicy. Całe miasto było upstrzone białymi
kropkami, szczególnie gęsto w centrum.
- Teraz powiększam - wymruczał profesor. - Powiedzmy,
obszar Białego Grodu, to znaczy dzisiejszego Pierścienia Bul
warów.
Skala zrobiła się o wiele większa, a wtedy można było zo
baczyć, że kropki migoczą, jak gdyby sączyło się przez nie
światło.
- Wybierając strzałką którąś z dziur, otrzymuje się do
kładną lokalizację z podaniem daty, w którą można trafić.
- Ależ ich dużo! - zawołał poruszony Elastyk. - Setki!
- W rzeczywistości chronodziur jest o wiele więcej, ale
chronoskop rejestruje tylko te, które mają praktyczne znacze
nie, to znaczy dziury-giganty średnicy przynajmniej dwu
dziestu centymetrów. Tak przy okazji, pozwoli pan, że zmie
rzę, ile ma pan w pasie?
Van Dorn wyjął z sakwojażu pudełko z krawieckim centy
metrem, błyskawicznie owinął taśmę wokół talii Elastyka
i rzekł z zadowoleniem:
- Aha.
A szóstoklasista Fandorin nadal nie spuszczał oczu z ta
jemniczo mrugającej mapy Pierścienia Bulwarów.
- Gdzie pan dostał taki przyrząd?
- Co znaczy „dostał"? - obruszył się van Dorn. - Nie do
stał, tylko wymyślił. W czasie wolnym od poszukiwań Raj
skiego Jabłka kieruję Królewskim Centrum Technologii Eks
perymentalnej. Opatentowałem, młody człowieku, trzysta
48
osiemdziesiąt pięć wynalazków; jestem też członkiem pięciu
akademii i osiemnastu towarzystw naukowych, najważniej
szym na świecie specjalistą od aparatury badającej Zjawiska
Niewyjaśnione przez Naukę!
Oszołomiony Elastyk zamilkł z szacunkiem. Nagle przy
pomniało mu się, że ich mieszkanie też kryje w sobie pewną
zagadkę, której rodzina Fandorinów dotąd nie umiała rozwik
łać.
- Wie pan, w naszej kuchni też jest zjawisko niedające się
wyjaśnić! - powiedział, gotów wnieść swój wkład do nauki. -
Jeśli przyciśnie się ucho do ściany, słychać głosy. Tak jakby
ktoś się kłócił. Cały czas, bez przerwy! Kobieta i mężczyzna.
- A co, w Rosji to takie rzadkie? - zainteresował się profe
sor. - Że mąż i żona kłócą się bez przerwy?
- Ależ nie o to chodzi! Za ścianą nie ma żadnych sąsiadów.
Mieszkanie jest puste, właściciele dawno wyjechali za grani
cę, do pracy. Tato mówi, że na pewno w ścianie jest szczelina
i dźwięki dochodzą przez nią z pierwszego piętra, ale mimo
wszystko to dziwne.
Profesor energicznie chwycił chronoskop.
- Zaraz to sprawdzimy. Niechże pan prowadzi, młody von
Dornie!
Ekspedycja badawcza ruszyła korytarzem do kuchni.
- O tam, w kącie - pokazał Elastyk, ale profesor zasłonił
oczy i nawet się odwrócił.
- Nie, nie, proszę nie podpowiadać. Mój przyrząd nie tylko
rejestruje dziury w czasie, ale potrafi je wykrywać. - Profesor
nacisnął guzik i mapa Moskwy zniknęła z wyświetlacza. Za
miast niej w środku ekranu powstał zielony punkt, od które
go ciągnęła się linia i powoli zaczęła pełznąć dookoła. Nagle
się zatrzymała, jak gdyby wskazując kąt, o który właśnie cho
dziło, i z zielonej zrobiła się bladoróżowa. - Zgadza się. Chro-
nodziurka, ale zupełnie malutka. Widzi pan, promień jest le
dwie zabarwiony. No, dalej, co tam mamy? - Van Dorn
nacisnął drugi guzik i odczytał. - Trzydziesty pierwszy marca
1968. Średnica cztery milimetry. Nic ciekawego. Tędy chyba
tylko karaluch się przeciśnie.
- Ach, więc one stąd się biorą! -jęknął Elastyk.
Mama prowadziła nieustanną wojnę z tymi upartymi
49
stworzeniami. Wypróbowała wszystkie środki, wezwała na
wet brygadę sanitarną, ale nic nie pomogło. No jasne! Kara
luchy, jak się okazuje, wyłażą z czasów, kiedy mamy jeszcze
nie było na świecie.
- Ale dosyć tych głupstw. Czas przejść do rzeczy. Wraca
my do pokoju! - oświadczył van Dorn. Usiedli przy stole, na
przeciwko siebie. Profesor umieścił przed sobą wielką skórza
ną teczkę, ale nie śpieszył się z jej otwieraniem. Elastyk zaś
w skupieniu zmarszczył czoło i płasko położył dłonie na bla
cie - krótko mówiąc, skupił się, żeby wysłuchać, co gość ma
do powiedzenia.
- W Moskwie interesują mnie dwie chronodziury. - Głos
profesora nabrał rzeczowego tonu. - Poseł inflancki wspomina
w dzienniku pod datą dwudziestego trzeciego marca tysiąc
pięćset sześćdziesiątego piątego roku, że widział jakieś „dia
mentowe jabłko" podczas audiencji u cara Iwana. Warto było
by się dowiedzieć, czy to przypadkiem nie nasze Rajskie Jabłko.
Stwierdziłem, że przez pewien grób na starym cmentarzu Doń
skim można trafić na dzień dwunastego grudnia tysiąc pięćset
sześćdziesiątego czwartego roku. To, oczywiście, trochę za
wcześnie. Trzeba będzie przeżyć trzy miesiące w Moskwie
w czasach Iwana Groźnego, co nie jest perspektywą zbyt miłą...
- Nie chcę do Iwana Groźnego! - zaprotestował Elastyk.
Jeśli car naprawdę podobny jest do dyrektora Iwana Lwowi-
cza... -I przez grób też nie chcę! - dodał, przypomniawszy so
bie straszną noc na wiejskim cmentarzu.
- Jeśli trzeba będzie, to przelezie pan i przez grób, inaczej
nie jest pan tym Dornem, którego mi potrzeba - surowo po
wiedział profesor, ale od razu się uśmiechnął. - Mam jednak
nadzieję, że obejdzie się bez średniowiecza. Druga z moskiew
skich chronodziur, związanych z Rajskim Jabłkiem, jest o wie
le wygodniejsza i bezpieczniejsza. Po pierwsze, jak już panu
mówiłem, mieści się w piwnicach tego domu. No, czyż to nie
cud? Ale jeszcze cudowniejsze jest to, że prowadzi ona dokład
nie tam, dokąd trzeba: do piątego czerwca tysiąc dziewięćset
czternastego roku. Według starego stylu; przecież pan wie, że
przed rewolucją w Rosji posługiwano się kalendarzem juliań
skim, który był spóźniony w stosunku do ogólnoświatowego.
Raptem dziesięć dni później, to znaczy piętnastego czerwca,
50
Kamień był w Moskwie. Mam dokładne potwierdzenie tego
faktu. - Mister van Dorn poklepał dłonią skórzaną teczkę. -
Właśnie piętnastego czerwca zabito w Sarajewie austriackiego
następcę tronu, co spowodowało wybuch pierwszej wojny
światowej. Zginęły miliony ludzi, najwięcej zaś Rosjan. Przy
puszczam, że przyczyną katastrofy było to, że znowu ktoś pró
bował fizycznie albo chemicznie oddziałać na Kamień. Za każ
dym razem, kiedy jakiś ignorant obrabia Jabłko, chcąc je
oszlifować, rozgrzać czy też rozpuścić w czymś żrącym, docho
dzi do kolejnej potwornej tragedii. Tylko ja wiem, jak należy
postąpić z Kamieniem, żeby przestał niszczyć świat!
Profesor otworzył w końcu swoją teczkę i z uroczystą miną
wyłożył na stół kolorowy schemat jakiegoś skomplikowanego
urządzenia. Elastyk przyjrzał mu się i uznał, że to najprawdo
podobniej potężny teleskop. Ale okazało się, że nie miał racji.
- To jest działo transmutacyjne. Pracowałem nad nim
trzydzieści lat. W absolutnej tajemnicy. Moje działo może
zmienić strukturę atomową przerabianej substancji. Średnio
wieczni alchemicy nazywali ów proces Transmutacją albo
Wielką Przemianą, a „pośrednika", czyli substancję umożli
wiającą przeprowadzenie operacji - Magisterium bądź Ka
mieniem Filozoficznym. Ale próby średniowiecznych uczo
nych, żeby wyprodukować taki Kamień, skończyły się
fiaskiem. Bez współczesnych technologii jest to absolutnie
niemożliwe. Tak właśnie nazwałem swoje urządzenie: Magi
sterium. Za jego pomocą można zrobić to, o czym marzyli al
chemicy - zmieniać jeden metal w drugi, na przykład ołów
w złoto. Tyle że jest to nieekonomiczne, koszty są wielokrot
nie wyższe niż ewentualny zysk. A poza tym mnie nie chodzi
o złoto. Interesuje mnie tylko jedna transmutacją: Kamienia
Zła w Kamień Dobra. Moje Magisterium dokona tego! Trzeba
tylko, żeby Rajskie Jabłko dostało się w moje ręce. Wyobraża
sobie pan, co się stanie, kiedy Dobra na świecie będzie
o sześćdziesiąt cztery karaty więcej niż Zła? Ludzie przestaną
się wzajemnie nienawidzić bez powodu, zaczną słuchać nie
tylko siebie, ale i innych, oduczą się krzywdzić słabych i upo
śledzonych! Nie będzie ani wojen, ani przestępczości, ani
okrucieństwa! Ach, jakim wspaniałym miejscem stanie się
nasz świat!
51
Mister van Dorn w zapamiętaniu zaczął tak machać ręka
mi, że strącił ze stołu ulubioną lampę taty - starą, w kształcie
skrzydlatej bogini, trzymającej w ręku pochodnię. Lampa
gruchnęła na podłogę. Mało, że roztrzaskała się żarówka
i pękł szklany abażur, to jeszcze bogini złamała skrzydło.
Zbawcy ludzkości rzucili tylko okiem na zasypany odłam
kami parkiet i od razu zapomnieli o tym nieistotnym incy
dencie.
- Krótko mówiąc - profesor porzucił wzniosły ton i zaczął
mówić pośpiesznie, gorączkowo - powinien pan przedostać
się do Moskwy roku tysiąc dziewięćset czternastego i przy
nieść mi stamtąd Rajskie Jabłko. Tylko tyle.
- Tylko tyle? - Elastyk pokręcił głową. - Ale jeśli uda mi
się to zrobić i pańskie Magisterium trams... trans-mu-tuje
Jabłko, historia ostatnich stu lat ułoży się inaczej. Nic z tego
nie będzie! - Powiódł ręką dookoła. - I mnie nie będzie! I pa
na też!
Van Dorn uśmiechnął się lekceważąco.
- Ależ będziemy, na pewno nie znikniemy. Proszę tylko
pomyśleć. Przecież transmutacja dokona się nie w roku 1914,
ale dzisiaj. Przeszłości nie można zmienić. Co było, to było.
Ale można zmienić przyszłość. I dokonamy tego my dwaj,
pan i ja. Dwóch Dornów. Jeśli oczywiście zgadza się pan to
uczynić dla dobra przyszłości.
Z jednej strony, Elastyk oczywiście się zgadzał. Ale z dru
giej, poczuł się strasznie. Nie, nie bał się niebezpieczeństwa,
tylko odpowiedzialności. Bagatela - ma odpowiadać za przy
szłość planety!
- A jeśli sobie nie poradzę? - spytał słabym głosem.
- Poradzi pan sobie. Jest pan dzielny, pomysłowy, wielko
duszny i ma szczęście. A w dodatku, proszę nie zapominać,
jest pan van Dornem. - Profesor dumnie podniósł siwą brew.
Potem bez pośpiechu, solidnie wydmuchał nos w chustkę
z wyhaftowanym monogramem VD i całkiem innym, zwy
czajnym tonem dodał: - Poza tym żadnych szczególnych wy
czynów nikt od pana nie wymaga. Wystarczy tylko przeleźć
przez dziurę i zameldować się na ulicy Swierczkowa. To prze
cież niedaleko stąd?
- Dziesięć minut piechotą. Najwyżej piętnaście. W pobliżu
52
jest Klub Książki, gdzie mama mnie z Gelką prowadzała na
poranki dla dzieci. A co tam miałbym zrobić?
- Znaleźć pewnego człowieka, przekazać mu ode mnie list
i odpowiedzieć na pytania, jeśli jakieś będzie miał. Ten czło
wiek zdobędzie Rajskie Jabłko, przekaże je panu, pan zaś
wróci na Solankę, prześlizgnie się z powrotem przez chrono-
dziurę i odda mi Kamień. I tyle. Czy to takie trudne?
- Niespecjalnie - przyznał Elastyk. - A ten człowiek bę
dzie umiał zdobyć Jabłko? Kim on jest?
- To pański pradziadek, Erast Pietrowicz Fandorin. W ro
ku tysiąc dziewięćset czternastym wynajmował mieszkanie
przy ulicy Swierczkowa, w domu kupcowej drugiej gildii,
Matyldy Koalsen.
W piwnicy
Od razu przestało być strasznie. Przeciwnie, Elastyk poczuł
się lekko i radośnie. Czyżby naprawdę miał się spotkać z sa
mym Erastem Pietrowiczem, którego tato nazywa „rosyjskim
Sherlockiem Holmesem"? Z takim człowiekiem nie ma czego
się bać. Był przecież urodzonym detektywem - człowiekiem
zimnej krwi, energicznym; nie istniały dlań żadne przeszko
dy. Nie ulegało wątpliwości, że kiedy Erast Pietrowicz zrozu
mie wagę zadania, zrobi wszystko jak należy. Elastykowi
przypadnie jedynie rola posłańca: przekazać list i dostarczyć
Kamień z powrotem w dwudziesty pierwszy wiek.
Ach, o ile rzeczy trzeba będzie wypytać wielkiego pradziad
ka! Jego biografia pełna jest białych plam, biedny tato boryka
się z nimi przez całe życie. W pierwszej kolejności trzeba wy
jaśnić sprawę podwodnych eskapad Erasta Pietrowicza, na
stępnie dowiedzieć się więcej o jego pobycie w Japonii, no i,
oczywiście, o słynnym różańcu z nefrytów. A poza tym...
- Wpół do dwunastej - przerwał mister van Dorn tę przed
wczesną wyprawę w przeszłość. - Na nas pora. Straciliśmy
już godzinę. Zadzwonię do pańskiego ojca i powiem, że po
stanowiliśmy jeszcze wstąpić do Galerii Tretiakowskiej. Ale
tak czy owak, powinniśmy wrócić nie później niż o szóstej.
Panu z ledwością starczy czasu, żeby dojść do Swierczkowa,
porozmawiać z pradziadkiem i doczekać się jego powrotu
z Kamieniem. Miejmy nadzieję, że parę godzin Erastowi Pie-
trowiczowi wystarczy. Chociaż jeśli moja hipoteza jest słusz
na... - Zamruczał pod nosem coś niezrozumiałego. Potem po
trząsnął głową. Wstał. - Później się zobaczy. Naprzód!
Wziął sakwojaż, włożył płaszcz i kapelusz, owinął szyję
szalem.
54
- W piwnicach jest zimno, a ja będę musiał długo na pana
czekać. Jeśli tylko... - I znowu nie dokończył.
Elastyk włożył buty, sportową kurtkę z napisem „Chel
sea", wspaniale mieniącą się czerwienią, na głowę nasadził
bejsbolówkę, po czym dwaj spiskowcy zeszli na podwórze,
starając się trzymać jak najbliżej ściany domu - żeby, nie daj
Boże, sekretarka ojca przypadkowo nie zobaczyła ich przez
okno.
Odczekali, aż staruszka z sąsiedniej klatki dokuśtyka do
bramy.
- Naprzód! - dał rozkaz van Dorn. - Niech pan pilnuje
okien. Jeśli ktoś będzie patrzył, proszę dać mi znać.
Elastyk podniósł głowę i przesunął wzrokiem po oknach.
Chyba nikt nie patrzy.
Zgrzytnął zamek, skrzypnęła krata.
- Gotowe - dziarsko oznajmił profesor. - Szybko na dół!
Elastyk prześlizgnął się przez szczelinę i pobiegł stromym
zejściem w ciemną gardziel piwnicy. Van Dorn zamknął
drzwi i ruszył w ślad za swoim młodym wspólnikiem.
Potężna smuga światła z latarki oświetliła szerokie, zagra
cone przejście, wiodące dalej, w ciemność.
Elastyk nie dostrzegł nic szczególnie tajemniczego w piw
nicy, która zawsze tak go kusiła. Pod ścianami poniewierały
się popękane opony i zardzewiałe obręcze kół, znana już
skrzynia ciężarówki, sterty tłucznia, zardzewiały szaflik,
w którym niegdyś mieszano zaprawę.
- To zdumiewające, że dla tej nieruchomości nie zdołano
dotąd znaleźć odpowiedniego przeznaczenia - zauważył mi
ster van Dorn.
- Tato mówił, że próbowali, ale nie mogli w żaden sposób
dojść, do kogo właściwie należą piwnice. A poza tym potrze
ba bardzo dużo pieniędzy. Wie pan, jaka tu jest powierzch
nia? Prawie...
- Wiem, jaka tu jest powierzchnia - sucho przerwał mu
profesor. - Wiem wszystko o tych piwnicach. Lepiej niech
pan patrzy pod nogi, Fandorin. Musimy iść prosto i w prawo,
do dawnego magazynu towarów łokciowych.
Ich kroki odbijały się głośnym echem od wysokiego skle
pienia. Gdzieś miarowo kapała woda. W ciemnościach szur-
55
nęło jakieś zwinne, szybkie stworzenie. Ale z mister van Dor
nem szóstoklasista w ogóle nie czuł strachu. Tylko raz wyda
ło mu się, że z tyłu dobiega jakiś szelest. Elastyk odwrócił się,
nasłuchiwał przez chwilę; nie, było cicho.
Poszli wzdłuż galerii, skręcili w prawo i wkrótce znaleźli
się w wielkiej sali. Światło latarki nie dosięgało nawet prze
ciwległej ściany.
Pierwsze, co zauważył Elastyk, to jasny i cienki promyk,
pionowo przeszywający ciemności i kończący się na podłodze
złotym kółkiem.
Profesor wyjaśnił:
- Proszę popatrzeć! To właśnie jest przejście do godziny
ósmej trzydzieści pięć dnia piątego czerwca tysiąc dziewięć
set czternastego roku!
Elastyk rzucił się do przodu, bliżej promienia. Podniósł
głowę. Obejrzał oświetlony kwadracik szkła na suficie i wy
krzyknął rozczarowany:
- Ależ nie, nie! Profesorze, myli się pan! Wiem, co to jest,
tato mi opowiadał! Główne podwórze domu pokrywała nie
gdyś przezroczysta posadzka, cała z płytek grubego szkła.
Specjalnie, żeby światło docierało na dół, do magazynu, bo
sto lat temu elektryczność była zbyt droga. Potem podwórze
wylano asfaltem, ale w pewnym miejscu jego warstwa zrobi
ła się tak cienka, że teraz prześwituje przez nią szkło. Wiele
razy patrzyliśmy przez nie z chłopakami, świeciliśmy latarką.
Ciemno, nic nie widać. Może pański chronoskop się pomylił?
Van Dorn w skupieniu grzebał w sakwojażu.
- Moje przyrządy nigdy się nie mylą. Niech no mi pan po
wie, młody panie von Dorn, jaka jest dziś pogoda? Pochmur
na. Dlaczego w takim razie przez szkło prześwieca słońce?
Wyjaśnię panu. Zgodnie z tym, co pisały gazety, ranek piąte
go czerwca tysiąc dziewięćset czternastego roku był ciepły
i pogodny. To świeci słońce roku czternastego. Tak że bardzo
proszę mnie nie rozpraszać. Jakoś nie mogę znaleźć drabiny.
Aha, jest tutaj!
Wyciągnął płaskie pudełko, zupełnie nieprzypominające
drabiny. Szczęknął czymś i pudełko zrobiło się czterokrotnie
dłuższe i dwukrotnie szersze.
- Proszę stanąć tutaj - rozkazał profesor, trzymając sa-
56
kwojaż pod pachą. - To jeden z moich dawnych wynalazków.
Poręczna drabina automatyczna. Proszę mnie chwycić w pa
sie, bo może pan spaść.
W ręku van Dorna pisnął mały pilot, po czym podłoga nagle
się osunęła - aż zaskoczonemu Elastykowi wyrwało się: „Oj!".
Nie, to nie podłoga się osunęła - to wieko pudełka zaczęło
się podnosić.
- E, fajnie!
- W środku jest teleskopowy statyw z superwytrzymałego
i superlekkiego tworzywa polimerowego - w roztargnieniu
wyjaśnił profesor, patrząc w górę, na powoli zbliżające się
sklepienie z oślepiająco jasnym kwadratem. - Niech pan się
nie kręci. Tu jest pięć metrów, a platforma nie jest obliczona
na dwie osoby. Wie pan co? Lepiej usiądźmy. Najpierw ja.
Ostrożnie usiadł i zwiesił nogi. Potem pomógł Elastykowi
zrobić to samo.
Na dole panowały nieprzeniknione ciemności, wydawało
się więc, że cudowna drabina niesie ich znikąd donikąd.
W smudze światła widać było kurz.
- Jesteśmy - wychrypiał profesor głosem, który załamał
się ze wzruszenia.
Znowu zapiszczał pilot. Drabina zatrzymała się. Do szkla
nego kwadratu można było dosięgnąć ręką. Elastyk tak właś
nie zrobił - powiódł palcem po grubej warstwie kurzu. Świat
ło zrobiło się jaśniejsze, ale dojrzeć i tak nic nie było można.
Zaraz, zaraz...
Mister van Dorn wytarł szybkę chustką do nosa, tak że te
raz ujrzeli błękitne, bezchmurne niebo. Czyżby to naprawdę
było niebo tysiąc dziewięćset czternastego roku?
- Boże, jak okropnie się denerwuję. Muszę zażyć tabletkę -
szepnął profesor. - Niech pan słucha uważnie. Najpierw zro
bi pan próbny wypad. Dokładnie na minutę. Sześćdziesiąt se
kund. Jasne? Ma pan zegarek?
- I to jaki! - pochwalił się Elastyk. - Dostałem od mamy
na urodziny. Można w nim nurkować na głębokość pięćdzie
sięciu metrów, jest i kompas, i sekundomierz.
- Sekundomierz - to wspaniale. Niech pan skontroluje
czas według niego: dokładnie minuta, ani mniej, ani więcej.
Proszę się przygotować! Zaraz wyjmę szybkę.
57
Van Dorn wyjął z sakwojażu najzwyklejsze dłutko. Przeje
chał nim wzdłuż krawędzi kwadratu. Postukał w jednym ką
cie, w drugim. Nacisnął szybkę, uniósł. Z góry wionęło ciep
łym letnim powietrzem.
- Zdaje się, że nie ma nikogo. Jakżebym chciał tam zaj
rzeć! Ale mam za dużą głowę, nie przeciśnie się. - Profesor
odczekał jeszcze z pół minuty, nasłuchując. - Tak, chyba jest
pusto.
Wsunął rękę w otwór, ostrożnie wyjął i odłożył na bok
szklaną płytkę.
Wpatrzył się we własną dłoń.
- Moja ręka przebywała w przeszłości - wymamrotał
zmieszany. - Co za niezwykłe uczucie.
Po chwili się opanował i szepnął Elastykowi na ucho:
- Z Bogiem. Proszę włączyć sekundomierz. Niech pan pa
mięta: Dokładnie minuta!
Pierwsze śliwki - robaczywki
Mrużąc oczy od słońca, Elastyk przełazi przez dziurę i czym
prędzej wstawił szybkę na miejsce. Wyprostował się i szybko
rozejrzał dookoła.
Z początku miał wrażenie, że znalazł się nie w żadnej prze
szłości, ale po prostu na głównym dziedzińcu własnego do
mu: te same szare ściany, rynny, firanki w oknach.
Ale zaraz potem stwierdził, że podwórze nie jest takie sa
mo, chociaż to samo.
Drzwi do klatek schodowych błyszczą nowymi mosiężny
mi klamkami, ściany są świeżo malowane, a w bramie pro
wadzącej na ulicę Zabielina leżą grudy końskiego nawozu.
Dookoła ani duszy, tylko gdzieś niedaleko szura miotła.
Pod nogami nie ma asfaltu, same szklane kwadraty, od
ściany do ściany. Na dole mętnie prześwitują sągi skrzyń,
sterty beczek, jakichś pak. Tylko jedna płytka, ta właśnie,
przez którą się wydostał, jest mętna, nieprzezroczysta, jak
gdyby matowa.
Przybysz z dwudziestego pierwszego wieku popatrzył na ze
garek i ostrożnie zrobił kilka kroków. Mimo wszystko zdumie
wające, jak się tutaj mało zmieniło przez dziewięćdziesiąt lat.
Tyle że nie ma talerzy anten satelitarnych w oknach i z piątego
piętra nie dobiega łomot magnetofonu rastamana Fili.
W tej chwili okno Fili otwarło się na oścież i mechaniczny
głos zaśpiewał, nienaturalnie wymawiając słowa: „Ty zapo
mniałeś, i ńje ma przebaczeńja", a potem coś o rozstaniu.
Na pewno odtwarzacz, domyślił się Elastyk. Taki śmiesz
ny, z wielką tubą. Patefon - tak to się nazywało.
Wciągnął powietrze nosem, starając się określić, co to tak
pachnie - cierpka, przyjemna, niejasno znajoma woń.
59
Ach, wiadomo, to konie! Kiedy byli z ojcem na wyścigach,
też tak pachniało.
Tato mówił, że wzdłuż murów klasztoru Iwanowskiego
kiedyś ciągnęły się stajnie.
Warto by chyba pobiec i popatrzeć?
Pozostało jeszcze pół minuty. Jeśli pobiegnie szybko, to
zdąży bez problemu, zerknie choćby jednym okiem.
Elastyk po chwili był już w bramie.
Tak jest! Z gospodarczych składzików, gdzie dozorcy zimą
trzymają miotły, a latem łopaty do odśnieżania, wysuwały się
końskie głowy. Słodko pachniało siano.
Podszedł do dużego kosmatego konia jasnokasztanowatej
maści, który smacznie chrupał coś (pewnie owies) w przy
wieszonym do pyska worku. Koń zerknął na Elastyka okrąg
łym okiem i potrząsnął grzywą, odganiając dużą, złotozieloną
muchę. Na końskim łbie widać było białą gwiazdkę.
- Jakiś ty piękny - szepnął Elastyk. - I duży. Jak się nazy
wasz?
Ostrożnie dotknął grzywy, pogłaskał. Koń nie protestował.
Nagle z tyłu rozległ się wściekły, piskliwy krzyk:
- Ach, ty szejtan! Uprzenża chciałeś buchnąć? Uzda kraść?
I na plecy Elastyka spadł cios miotły.
Zadał go stróż w fartuchu z blachą, w czarnej płaskiej czap
ce. Twarz o wystających kościach policzkowych, porośnięta
u dołu kłaczkowatą brodą, była purpurowa z gniewu.
- Co pan?! - Uczeń szkoły o profilu matematyczno-przyrod-
niczym odskoczył żwawo. - Ja tylko chciałem popatrzeć!
Stróż zamachnął się jeszcze raz i gdyby Elastyk nie usunął
się w porę, na pewno dostałby miotłą w facjatę, a tak tylko
bejsbolówka mu spadła.
- Uch, szejtan, czerwony koszula! - darł się szalony stróż,
znowu unosząc swój oręż.
Elastyk już widział, że z tym przedrewolucyjnym miesz
kańcem dogadać się nie sposób; trzeba więc brać nogi za pas.
Niedobrze tylko, że przeklęty wariat odciął mu drogę po
wrotną do bramy. No, ale można obiec dom dookoła i dać
nura na główny dziedziniec pod łukowym przejściem, uznał
zaraz Elastyk. I tak właśnie zrobił - puścił się biegiem
wzdłuż stajni.
60
Stróż za nim. Nie dał za wygraną, klął po rosyjsku i po ta-
tarsku, a potem jak nie zadmie w gwizdek! W oknach poka
zało się kilka głów.
Jakaś kobieta wychyliła się i wrzasnęła:
- Cyganek? Ten w czerwonej koszuli! Dalej, Raszyd! Trzy
maj rozczochrańca! Złój mu skórę! Niech paniny szal odda!
Dziwni oni tu wszyscy, w tym czternastym roku. Dlaczego
ubzdurali sobie, że Elastyk jest złodziejem? I dlaczego nazy
wają go Cygankiem? Że co, że ma kędzierzawe włosy?
Nie było sensu wdawać się w cywilizowane pertraktacje
z tą hołotą.
Elastyk skręcił za róg. Stąd widział wyjście na Solankę,
gdzie dzisiaj rano (to znaczy dziewięćdziesiąt lat później) był,
to znaczy będzie, przywiązany zły pies. A z naprzeciwka biegł
mężczyzna w białej czapce, z szablą u boku.
- Czego gwiżdżesz, Raszyd? - krzyczał mężczyzna. - A,
Cyganek! To on! No nic, teraz już się pod ziemię nie zapadnie!
Mamy go!
I rozłożył ręce szeroko, chcąc złapać uciekiniera, żeby nie
wymknął się na ulicę.
Ale Elastyk wcale nie musiał biec w tę stronę.
Rzucił się w prawo, do przejścia pod łukowatym sklepie
niem, za którym znajdowało się główne podwórze.
W sekundę dobiegł do matowej płytki i szybko, żeby go
tamci nie zobaczyli, podważył ją palcami. Ocierając boki
o krawędzie otworu, przecisnął się w dół, upadł na coś mięk
kiego i włożył kwadrat na swoje miejsce.
Okazało się, że „coś miękkiego" to kolana mister van Dor
na. Profesor szarpnął Elastyka za rękę i zatrzymał sekundo
mierz.
- Daj! - Spojrzał na tarczę zegarka i szepnął. - Fenome
nalne!
- Wszystko zepsułem! - chwytając oddech, zaczął się tłu
maczyć Elastyk. - Chciałem tylko popatrzeć na konia, a ci jak
na mnie naskoczą!
- Jacy ci? - spytał profesor, mrugając oczami i wyraźnie
myśląc o czymś innym.
61
Elastyk opowiedział, jak zaatakowało go dwóch szaleń
ców, stróż i mężczyzna z szablą.
- Najpewniej stójkowy. - Van Dorn kiwnął głową. - Tak
kiedyś nazywano policjantów.
- To koniec. Już tam nie będę mógł wrócić. - Elastyk spu
ścił głowę. - Będą na mnie mieli oko... Ale daję słowo, że nic
złego nie zrobiłem! Wszystko przepadło, prawda?
Jego oczy powoli przywykły do półmroku, zobaczył więc,
że profesor wcale nie wygląda na przygnębionego. Przeciw
nie, był nadzwyczaj zadowolony.
- Nie szkodzi, mój młody przyjacielu. Jak powiadają Ro
sjanie: pierwsze śliwki - robaczywki. Stróż to głupstwo.
I nikt na górze nie będzie na pana czatował. Przecież znowu
trafi tam pan dokładnie o ósmej trzydzieści pięć. Na podwó
rzu będzie pusto, nie ma powodu do zmartwienia. Za to jest
powód, by się cieszyć. Wie pan, ile czasu pana nie było?
- Dwie minuty. No, może trzy. Musiałem uciekać przez
inne podwórko.
- Więcej. Według pańskiego zegarka, wycieczka w rok
tysiąc dziewięćset czternasty trwała trzysta osiemdziesiąt
sześć sekund. Widocznie zanadto się pan zapatrzył na tego
konia. Stąd zaś wyglądało to tak: przelazł pan przez dziurę,
zasunął płytkę i po chwili wskoczył z powrotem, wprost na
moje kolana. U mnie minęła... - van Dorn spojrzał na swój
wymyślny zegarek z kilkoma cyferblatami - ...ledwie jedna
sekunda i pięćdziesiąt sześć tysiącznych.
- Co to znaczy? - Elastyk zamrugał oczami. - Nie rozu
miem.
- To znaczy, że moja hipoteza się potwierdziła! Czas w te
raźniejszości i czas w przeszłości biegną z różną szybkością!
Współczynnik wynosi, z poprawką na niedokładność fizyko-
dynamiczną... - powciskał różne przyciski na zegarku - ...
w przybliżeniu 365,25. Hm, to akurat liczba obrotów, jakie
Ziemia wykonuje w ciągu roku wokół własnej osi. Bardzo
ciekawe! Trzeba to zbadać!
Zamknął oczy, natychmiast pogrążywszy się w jakichś bez
wątpienia bardzo poważnych myślach. Elastyka natomiast
zdumiało co innego.
- Niech pan posłucha! Ale to fajne! - zawołał. - To znaczy,
62
że w przeszłości będę miał mnóstwo czasu! Zdążę spokojnie
odszukać Erasta Pietrowicza. Jeśli trzeba, to na niego zacze
kam - dzień, dwa, a choćby i cały tydzień. Tydzień w roku
tysiąc dziewięćset czternastym - to ile, według pańskiego
czasu?
- Brawo. Jest pan prawdziwym van Dornem - od razu
uchwycił pan istotę rzeczy. Pański tydzień będzie trwał
u mnie dwadzieścia siedem i pół minuty - obliczył profesor
na zegarku-kalkulatorze. - Mogę na pana spokojnie czekać
nawet o wiele dłużej, pięć godzin. Ma pan rację, to odkrycie
bardzo ułatwia pańskie zadanie. A ściślej biorąc, zadanie Era
sta Pietrowicza. Poza tym, znaczy to, że możemy obaj zająć
się bez pośpiechu instruktażem i ekwipunkiem.
Instruktaż i ekwipunek
Drabina zsunęła się w dół i już po minucie obaj stali na pod
łodze. Mister van Dorn postawił latarkę, coś tam przy niej po
majstrował, tak że snop światła zrobił się słabszy, ale za to
szerszy - cała przestrzeń wokoło została oświetlona.
Uczony obrzucił swojego asystenta krytycznym spojrze
niem.
- Ten aparat na zębach nie jest najszczęśliwszy: sto lat te
mu jeszcze takich nie było. Niech pan za bardzo nie otwiera
ust i nie szczerzy zębów. Spodnie chyba ujdą. Buty tak samo.
Nikt się panu nie będzie zanadto przyglądał. Ale tę okropną
czerwoną kurtkę trzeba będzie zdjąć.
Wyciągnął z sakwojażu starannie złożoną bluzę, czapkę
z daszkiem i odznaką oraz pas.
- Proszę to włożyć.
Elastyk zapiął metalowe guziki i zaczął oglądać sprzączkę
na pasie.
- Kim teraz jestem? Gimnazjalistą?
- Realistą. To znaczy uczniem szkoły realnej. W gimna
zjum kładziono nacisk na naukę języków starożytnych
i przedmiotów humanistycznych. A realistom wykładano
przede wszystkim nauki przyrodnicze.
- Przecież to moja szkoła! - ucieszył się Elastyk. - U nas
też liczą się głównie nauki przyrodnicze.
Van Dorn skrzywił się i potargał świeżo upieczonego reali
stę za kręcące się włosy.
- Zła fryzura. Przyzwoici chłopcy w początkach dwudzie
stego wieku nie chodzili z takim wronim gniazdem na gło
wie. Nic dziwnego, że został pan wzięty za małego Cygana.
Nie szkodzi, przewidziałem to.
64
Ze swojego bezdennego sakwojażu wyciągnął niewielki
słoiczek. Posmarował Elastykowi włosy jakimś płynem, a one
od razu utraciły swoją całą niesforność, stały się gładkie,
przylizane. Grzebykiem van Dorn zrobił Elastykowi przedzia
łek dokładnie pośrodku głowy. Popatrzył z jednej, z drugiej
strony i uznał, że wszystko jest w porządku.
- Co do wyglądu zewnętrznego - wystarczy. Teraz pozwo
li pan, że przedstawię pańskiego najważniejszego pomocni
ka. Pomoże panu prawie w każdej sytuacji.
W rękach profesora pojawiła się stara książka w brązowej
oprawie. Na okładce złotymi literami było napisane: GEO-
METRYA ELEMENTARNA.
- To jest unibook, to znaczy uniwersalny komputerowy
notebook, udający dla niepoznaki podręcznik geometrii Ki-
sielowa. Moje laboratorium wykonało go w jednym egzem
plarzu, tak że niech pan uważa i nie zgubi. Za to można go
upuszczać, ile wlezie, choćby nawet do wody. Nie rozbije się
ani nie zamoczy.
Elastyk z ciekawością otworzył rzekomą książkę. W środku
wyglądała jak najzwyklejszy podręcznik: zadania, rysunki,
twierdzenia. Dotknął stronicy - cóż, papier jak papier.
- Niech pan spróbuje ją rozerwać - zaproponował
z uśmiechem uczony.
Elastyk szarpał, ile sił, ale kartka nie dała się rozedrzeć ani
nawet pogiąć.
- To szczególny materiał. Ogniotrwały, wodoodporny,
mocny. Proszę zapamiętać: potrzebuje pan strony siedem
dziesiątej ósmej, dla ułatwienia jest tam zakładka.
Profesor przekartkował unibook i powiedział:
- Start.
Wydrukowany tekst zniknął, kartka zrobiła się zupełnie
biała.
- To wyświetlacz. Teraz może pan dać unibookowi zada
nie i natychmiast otrzyma pan informację albo odpowiedź.
- Nieźle! A gdzie jest klawiatura?
- To urządzenie jest sterowane głosowo.
- I o co można je pytać?
- No, powiedzmy, że pan zabłądził. Proszę powiedzieć:
„Plan Moskwy z tysiąc dziewięćset czternastego roku".
65
Na stronicy książki pojawił się schemat.
- Powiększyć - rzekł profesor. - Na południe. Teraz na za
chód. Jeśli pan widzi ramkę z nazwą ulicy, ale nie wie pan,
gdzie to jest, proszę przeczytać głośno nazwę. Na planie na
tychmiast ukaże się położenie ulicy. Ale co jeszcze! Może się
panu trafić jakiś przedmiot, którego przeznaczenia pan nie
zna. Albo słowo, które wyszło już z użytku. Czy też realia,
idiom, wszystko, co pan chce. Proszę spytać unibooka, a po
może panu.
- Realia, idiom - szepnął Elastyk w rozłożony podręcznik.
Ekran znowu zrobił się biały i zamiast planu pojawił się
tekst:
Realia - przedmioty albo okoliczności, charakterystyczne
dla danej epoki, miejscowości, sposobu życia.
Idiom - wyrażenie lub zwrot, właściwe tylko danemu języ
kowi, niedające się przetłumaczyć dosłownie na inny język, na
przykład „figa z makiem" albo „zwiesić nos na kwintę".
Aha, już wiadomo.
- Jeśli zaś wypowie pan słowo „chronoskop", unibook
przejdzie w odpowiedni reżim - pokaże wszystkie znajdujące
się w pobliżu chronodziury. Proszę pamiętać: im większa
średnica dziury, tym intensywniejsza czerwona barwa pro
mienia. Aha, podczas spaceru na ulicę Swierczkowa ta funk
cja się panu nie przyda.
Elastyk nie odrywał oczu od cudownego komputera.
- A co on jeszcze potrafi?
- O, wiele, bardzo wiele. Długo by trzeba wymieniać. No,
na przykład, wbudowany jest w niego synchroniczny tłu
macz ze wszystkich języków i dialektów, zarówno żywych,
jak i martwych. Po prostu odwraca pan książkę okładką
w stronę mówiącego, w ciągu pół minuty albo co najwyżej
w minutę tłumacz rozpoznaje kod językowy i nastawia się na
głos, a potem po prostu czyta pan przekład na wyświetlaczu.
- To super! A gdyby tak wziąć unibook do szkoły, na lekcję
algebry albo...
- Proszę się nie rozpraszać! - upomniał mister van Dorn
66
rozmarzonego krewniaka. - Jeszcze nie skończyliśmy. To jest
portfel. Ma pan tam kilka banknotów, srebrny bilon oraz pół-
imperiał - proszę go schować oddzielnie, na wypadek nad
zwyczajnych wydatków.
- Półimperiał - szepnął do książki Elastyk, chowając pie
niądze do kieszeni.
Unibook momentalnie podał informację, i to jeszcze z ilu
stracją.
Półimperiał - złota moneta rosyjska wartości 5 rubli (ok.
6 gramów czystego złota).
- No, a teraz rzecz najważniejsza.
Mister van Dorn zabrał Elastykowi Geometryę elementarną
i zamknął ją.
- Oto list, który przekaże pan Erastowi Pietrowiczowi
Fandorinowi. Tutaj zawarłem wszystkie informacje, które
mogą mu być przydatne. Krótką historię Rajskiego Jabłka,
moje wyjaśnienie, listę wojen i katastrof dwudziestego wie
ku. Kserokopię wycinka z gazety „Obserwator Moskiewski"
z dnia szesnastego czerwca tysiąc dziewięćset czternastego
roku. Niech pan przeczyta.
Elastyk zmrużył oczy (mimo wszystko światło latarki było
słabe) i zaczął czytać.
TO DOPIERO SZTUCZKA!
W dniu wczorajszym w domu zasłużonego generała N.,
weterana kampanii chińskiej i japońskiej, doszło do zu
chwałej kradzieży. Z okazyi urodzin swej jedenastolet
niej córki gospodarz zaprosił jej małych przyjaciół i urzą
dził przedstawienie. Przed dziećmi i ich rodzicami
występował sztukmistrz, signor Diabolo Diabolini, który
doskonale jest znanym moskiewskiej publiczności. We
dług zapewnień świadków naocznych, widowisko było
na tyle zajmującem, że nikt nie spostrzegł, kiedy właści
wie dokonano przestępstwa. Naszemu korespondento
wi udało się wyjaśnić, że ze szkatułki z kosztownościami
skradziono sławny Tęczowy Djament o wadze sześćdzie-
67
sięciu czterech karatów, trofeum przywiezione przez Je
go Ekscelencyę z Pekinu. Magik oraz jego mały assy-
stent, Włoch Pietro, zniknęli w tajemniczy sposób
z miejsca zdarzenia. Policya wszczęła dochodzenie.
- Kamień skradł ten, jak mu, signor Diabolini, tak? - Ela-
styk spojrzał na uczonego.
- Bez żadnej wątpliwości. Włożyłem do koperty swój ko
mentarz. Jest tam nazwisko generała, jego adres, a także opis
dalszego biegu wydarzeń. Policja jednak nie znalazła sztuk
mistrza ani jego asystenta. Diamentu, oczywiście, także. Bo
też głowy do tego specjalnie nie miała. Wkrótce wybuchła
wojna światowa. I gazety, i policja po prostu zapomniały
o tym drobnym przestępstwie. D r o b n y m . - Van Dorn
uśmiechnął się gorzko. - Gdyby wiedzieli... Zwrócił pan uwa
gę: ze szkatułki zniknął tylko Tęczowy Diament. To znaczy,
że złodziej nie zabrał innych kosztowności. O, to nie była
zwykła kradzież! Złodziej polował właśnie na Rajskie Jabłko.
I jak się panu podoba ten pseudonim „Diabolo Diabolini"?
Cóż za perfidia, cóż za szyderstwo! Jak gdyby sam diabeł po
stanowił wypuścić ze szkatułki złą moc, która ześle na wiek
dwudziesty huragan wojen i katastrof!
Profesor aż chwycił się za serce, tak się zdenerwował. Kie
dy trochę odetchnął, powiedział surowo:
- Proszę przekazać Erastowi Pietrowiczowi: za wszelką cenę
powinien wyprzedzić magika. Zabrać jabłko wcześniej niż on.
- Zabrać? To znaczy ukraść?! - Elastyk pokręcił głową. -
Mój pradziadek nie będzie kradł za nic w świecie.
- Młody człowieku! - zawołał van Dorn z urazą w głosie. -
Jestem absolutnym zwolennikiem zasady własności prywat
nej! Nigdy, słyszy pan, ni-gdy nie brałem cudzych rzeczy i ni
kogo bym do tego nie zachęcał! Ale Rajskie Jabłko nie jest
prywatną własnością. Ten przedmiot nie ma i nie może mieć
właściciela. Ściśle mówiąc, należy do wszystkich ludzi, a my,
Dornowie, zwrócimy go ludzkości!
- No, a generał N.? - Elastyk ciągle nie był przekonany.
- Ależ to właśnie on ukradł Rajskie Jabłko! Stwierdziłem,
że przed splądrowaniem Pekinu przez wojska europejsko-
-amerykańsko-japońskie, tłumiące w sierpniu roku tysiąc
68
dziewięćsetnego powstanie bokserów, Kamień należał do
mandaryna Li Singa...
- Jak to bokserów? - nie zrozumiał Elastyk, ale profesor
machnął ręką, tak że znowu trzeba było zwrócić się o pomoc
do unibooka. Ten nie zawiódł.
Bokser - z ang. Boxer
1
sportowiec uprawiający boks, czyli
pięścią rstwo.
2 członek tajnego chińskiego stowarzyszenia l-ho-tuan
(chin. „pięść w imię sprawiedliwości i pokoju"), które w latach
1899-1901 wywołało powstanie skierowane przeciwko wyzy
skującym Chiny cudzoziemcom.
Tymczasem van Dorn mówił dalej:
- Ale i rodzina Li weszła bezprawnie w posiadanie cudow
nego diamentu. Dziadek Li Singa, gubernator prowincji Ku-
angtung, zabrał Kamień kapitanowi Bartholomew Dreddo-
wi, handlarzowi opium. No, a Dredd był piratem. Bóg jeden
wie, kogo zabił lub obrabował, żeby zawładnąć Jabłkiem. Tak
że o moralną czy też prawną stronę zagadnienia może pan się
nie martwić. Tak samo jak i pański czcigodny pradziad, któ
remu w liście opisuję wszystkie fakty. Proszę. - Profesor wsu
nął Elastykowi list za pazuchę. - Niech pan zapnie pas moc
niej, żeby list panu nie wypadł. Złotą monetę proszę schować
za sprzączkę, będzie pan miał na czarną godzinę. No cóż -
westchnął, powstrzymując wzruszenie - instruktaż i ekwipu
nek zostały zakończone. Czas na pana. Od razu niech pan
idzie na Swierczkowa, proszę ani chwili nie zwlekać.
- Tylko podniosę bejsbolówkę, bo to prezent od tatusia.
Leży koło stajni.
- Proszę nie tracić czasu na darmo. Pańskiej czapki tam
nie ma.
- A gdzie jest?
- W Tym, Co Niespełnione. Rzeczy, która tam trafiła, nie
da się już odzyskać. Ale o Tym, Co Niespełnione, opowiem
panu innym razem. Teraz trzeba się śpieszyć. To w przeszło
ści czas płynie powoli. A u nas jest już wpół do pierwszej.
Profesor i jego pomocnik stanęli ramię w ramię na platfor
mie drabiny i podjechali do góry.
69
- Niech pan idzie przez Starosadską - polecił mister van
Dorn, wykazując znakomitą orientację w topografii dzielnicy. -
Proszę tylko nie skręcać na Chitrowkę. W roku tysiąc
dziewięćset czternastym to było największe siedlisko ele
mentu przestępczego. Na Swierczkowa wejdzie pan przez
starą żelazną bramę, potem na podwórze; będzie tam ganek
i cztery schodki... No, dalej! W pańskich rękach jest honor ro
du Dornów i przyszłość ludzkości!
Pobłogosławiony w taki sposób Elastyk wlazł do dziury po
raz drugi.
WCZORAJ
Masz, babo, tutti-frutti
Na górze wszystko było dokładnie takie jak za poprzednim
razem. Tak samo szurała gdzieś miotła, tak samo otworzyło
się okno rastamana Fili i zawył ohydny głos kobiecy, tyle że
teraz Elastyk lepiej zrozumiał słowa:
Ty zapomniałeś - i ńje ma przebaczeńja,
Nieszczensny dźjeń, gdyśmy rozstali śję...
Żeby dostać się na Starosadską, trzeba było znowu przejść
obok stajni, do tej samej bramy. Elastyk wahał się przez
chwilę, a potem szybkim krokiem ruszył przed siebie. Znajo
my koń w boksie potrząsnął łbem, odganiając tę samą mu
chę.
Tym razem Elastyk miał się na baczności i w porę dostrzegł
niebezpieczeństwo. Stróż stał odwrócony plecami, mocując
do kija miotłę, która się rozleciała.
Wysłannik z przyszłości stanął na palcach, żeby niepo
strzeżenie przekraść się koło Raszyda, ale mu nie wyszło.
Wojowniczy stróż obejrzał się, słysząc szmer, a Elastyk oblał
się zimnym potem. Czyżby znowu czekała go ucieczka przez
podwórka?
Ale stróż popatrzył na realistę bez żadnych złych zamiarów
i spytał tylko:
- Pewnie ty od Łogaczowów, co?
- Ehe. - Elastyk kiwnął głową i szybciutko, żeby się czym
prędzej oddalić, ruszył w stronę ulicy Zabielina (ciekawe, jak
się nazywała w 1914 roku?).
No proszę, ulica też prawie wcale się nie zmieniła. O, tam
widać cerkiew świętego Władimira na wzgórzu i mury klasz-
73
torne. Co prawda, jezdnia nie jest asfaltowa, tylko brukowa
na, tak że nieprzyzwyczajonemu chłopcu ciężko się stąpa po
nierównych kocich łbach.
Elastyk chciał od razu skręcić w Starosadską, jak przykazał
van Dorn, słowo honoru, że chciał, ale jakże miał choćby raz
nie rzucić okiem na przerażającą Chitrowkę, o której tyle
opowiadał tato?
Tam, w labiryncie ciemnych podwórzy, w cuchnących
zgnilizną piwnicach i bandyckich szynkach, toczyło się inne
życie, panowały odmienne porządki. To było po prostu mia
sto w mieście, mające własne prawa i obyczaje.
„Tylko na chwilę, na jedną chwileczkę, bo potem będę ża
łował" - przysiągł sobie w duchu realista Fandorin. No
i oczywiście skręcił w Małą Iwanowską.
Jakoś nic strasznego tam nie zobaczył, tak że nawet po
czuł się zawiedziony. Nie chodzili tamtędy bandyci w chro
mowych butach i nasuniętych nisko cykhstówkach, nie
przemykali złodziejaszkowie o rozbieganych oczkach. O tej
porannej porze na Chitrowce w ogóle było dziwnie pusto
i sennie.
Domy w istocie wyglądały po prostu okropnie: ściany
brudne, szyby powybijane, no i nie sprzątano tu z pewnością
od stu czy nawet dwustu lat.
Na tym samym rogu, gdzie Elastyk spotkał bezdomnego
Michę, i prawie dokładnie w takiej samej pozycji jak tamten,
siedział brodaty oberwaniec; był nagi do pasa, a portki miał
podarte. Spał?
Otworzył jedno oko i mętnym wzrokiem spojrzał na realistę.
- Krzyż przepiłem. Patrzcie no - oświadczył oberwaniec,
jakby dziwiąc się samemu sobie, i powieka znowu mu opad
ła.
A na podwórzu działo się chyba coś interesującego. Tło
czyli się tam ludzie, machali rękami, krzyczeli. Nie kłócili
się, nie spierali, tylko przyglądali się czemuś, odpychając się
wzajemnie.
- Dołóż mu, Ryży! Nie daj się! - wydarł się ktoś przeraźli
wie, a wszyscy pozostali też zaczęli wrzeszczeć.
Co też tam takiego zobaczyli?
Elastyk podbiegł, zaczął podskakiwać, starając się coś doj-
74
rzeć ponad głowami ludzi, ale nie udało się. Wtedy wepchnął
się w tłum i zaczął się przeciskać do przodu.
Tfu, co za ohyda!
W wielkiej skrzyni zwarły się w walce dwa szczury, jeden
szary, drugi rudawy.
Ze wszystkich stron dobiegały okrzyki:
- Piątaka na Ryżego! Dycha na Szarego!
Do dużego kufla sypały się monety. Obok siedział na ziemi
beznogi inwalida i kiwał głową na znak, że zakład został
przyjęty.
Elastyk cofnął się. Ledwo mu się udało przepchnąć. Popra
wił pas, podciągnął spodnie - i nagle zamarł. Wsunął rękę do
kieszeni - no tak! Portfel zniknął! To jest właśnie Chitrowka.
Obejrzał się na hałaśliwy tłum, ale jak tu dojść, który to zło
dziej? No, a jeśli nawet człowiek go znajdzie, to co zrobi? Sam
jest sobie winien, że się pchał, gdzie nie trzeba.
No ale, ostatecznie, na co mu portfel? To znaczy, oczywi
ście, Elastyk miał pewien pomysł. Kiedy Erast Pietrowicz bę
dzie zdobywał Rajskie Jabłko, on tymczasem mógłby pobiec
na pocztę i kupić znaczki. Sam nie zbierał znaczków, ale
pewna wspomniana już osoba z sąsiedniej ławki, owszem,
kolekcjonowała je, i to właśnie stare. Gdyby ofiarował jej
komplet stemplowanych i czystych znaczków z roku 1914,
to w końcu może zauważyłaby, że istnieje na tym świecie
człowiek, który się nazywa Erast Fandorin, niewysoki
wprawdzie i z aparatem na zębach, niepozbawiony wszakże
pewnych zalet. Na to właśnie chciał Elastyk wydać pieniądze
ze skradzionego portfela.
Teraz zmykał co sił w nogach z zakazanej dzielnicy, ciągle
bolejąc nad stratą, ale potem przypomniał sobie o schowanej
złotej monecie. Wsunął palce za sprzączkę. Hura! Półimperiał
był na miejscu. A zatem będą i znaczki.
Na Kołpacznej było już o wiele czyściej niż na Chitrowce.
Obok przejeżdżały kolaski, niektóre bardzo ładne, błyszczące
politurą. Jedna z nich, o jasnoczerwonych szprychach, za
trzymała się. Siedzący na koźle młody mężczyzna w śmiesz
nym kapeluszu z wąziutkim rondem krzyknął do Elastyka:
- Czemu, paniczu, buty zdzierasz? Siadaj, to cię zawiozę.
Jak nie dalej niż na Łubiankę, to wezmę tylko dwugrzywniaka.
75
A koń był - po prostu śliczności! W grzywę miał wplecione
kolorowe wstążki, grzbiet przykryty czerwonym aksamitem,
a kopyta błyszczały lakierem.
Elastyk otworzył stronę siedemdziesiątą ósmą i szepnął:
„Dwugrzywniak".
Unibook zameldował:
Dwugrzywniak, właśc. dwugrzywiennik - moneta wartości
dwudziestu kopiejek. Do roku 1911 bito ją ze srebra, następ
nie ze stopu miedzi i niklu.
- Czego w książkę ślepisz? - nie ustępował dorożkarz. -
Nauka nie zając, nie ucieknie. Ee, pal to licho, jedziemy za
dychę, niech stracę! Na dobry początek, panicz jezdeś dzisiaj
pierwszy mój klejent.
Ale Elastyk nie miał ani dwugrzywniaka, ani dychy. Gdyby
miał, toby się przejechał szybciutko aż do Swierczkowa.
I nadrobiłby czas stracony na Chitrowce.
- Dzięki - rzekł z westchnieniem. - Pójdę pieszo, mam
niedaleko.
Jeszcze raz pożałować portfela musiał na rogu Pokrowki.
Kiedy szedł stromą uliczką pod górę, spocił się strasznie, był
cały mokry. Zdjął czapkę i machał nią przed twarzą jak wa
chlarzem.
Okazało się, że Pokrowka w roku czternastym też była ruch
liwą ulicą. Powozy jechały jeden za drugim, a przechodniów
było całe mnóstwo, wszyscy ubrani jak w kinie: mężczyźni no
sili wysokie, sztywne kołnierzyki, a kobiety w kapelusikach
i z parasolkami - suknie długie do samej ziemi.
Na rogu Potapowa, gdzie teraz jest kiosk z gazetami, stał
lodziarz w białym fartuchu i zarękawkach.
- Poziomkowe-truskawkowe-jagodowe! - wołał dźwięcz
nie, stukając łyżką o swój wózek. - Czekolada, kakało szuła,
tutti-frutti! Dwie kopiejki kulka, w waflu trzy!
Strasznie zachciało się Elastykowi tych przedpotopowych
lodów. Tato mówił, że w dawnych czasach lody były bardzo
smaczne, bez żadnej chemii.
Przybysz wyciągnął drogocenny półimperiał (reszta na
pewno wystarczy na znaczki) i powiedział:
76
- Jedną tutti-frutti i jedną cacao choix. W waflu.
Specjalnie wybrał takie lody, jakich w Moskwie w dwu
dziestym pierwszym wieku nie było.
Lodziarz zerknął na niego, ale nie wziął monety.
- Co mi tu żółciaka pakujesz? Reszty ci nie wydam, utargu
za mało. Dobrze, że mi jeszcze stówy nie dałeś!
Elastyk przełknął ślinę.
- Proszę powiedzieć, gdzie tutaj jest kantor wymiany?
- Czego? - Sprzedawca popatrzył na niego podejrzliwie.
Elastyk ruszył przed siebie. Masz, babo, tutti-frutti.
Trzeba powiedzieć, że nawet Pokrowka w ciągu całego
wieku specjalnie się nie zmieniła. Tyle że zniknęła wielka,
piękna cerkiew, zamiast której stoi teraz wielki, brzydki dom.
No i szyldy oczywiście całkiem inne. Na przykład tu, gdzie
dzisiaj sprzedają paszteciki i pierożki, mieściła się cukiernia
o pięknej nazwie „Chic de Paris".
Przed witryną ozdobioną wyobrażeniem gigantycznego
eklera zatrzymała się kolaska. Na chodnik zeskoczył kawaler
w płaskim słomkowym kapeluszu z czarną wstążką. Podał rę
kę pannie; ta była w sukni gęsto naszywanej małymi kokard
kami, na nogach miała wysokie sznurowane buciki, na gło
wie kapelusz z szerokim rondem, przybrany sztucznymi
kwiatami i wisienkami. Oboje bardzo młodzi, według dzisiej
szych norm - może z dziesiątej klasy.
Ależ musi im być gorąco w taki skwar, pomyślał Elastyk,
i pożałował ich, a zwłaszcza chłopaka, który miał na sobie
marynarkę, a pod nią jeszcze kamizelkę i koszulę z nakroch
malonym kołnierzykiem, no i, oczywiście, krawat. Że też się
nie spocą!
Ale kiedy się zrównał z tą parką i wciągnął powietrze no
sem, zrozumiał, że się pomylił. Spocili się, i to jak! Nawet
mocny aromat wody kolońskiej nie zabił zapachu potu.
Niełatwo się im, biedakom, żyło w tym czternastym roku!
Kawaler uniósł swój śmieszny kapelusz (błysnął przedzia
łek we włosach, tak samo nasmarowanych brylantyną jak
u realisty Fandorina) i zgiął rękę prawie w obwarzanek.
- Może zechce pani, droga Jewłampio Bonifatjewno, wy
świadczyć mi tę uprzejmość i pozwolić, bym służył jej ra
mieniem.
77
Elastyk był przekonany, że dziewczyna w odpowiedzi na tę
żartobliwą propozycję tylko się roześmieje; ona jednak cere
monialnie skinęła główką.
- Merci, Pantieleju Kondratjewiczu, niezawodnie skorzy
stam z pańskiej uprzejmości.
Po czym oboje dostojnie, uroczyście weszli do cukierni.
Niechby i u nas w szkole wszyscy tak rozmawiali, rozma
rzył się Elastyk. Wchodzę do klasy i mówię do Miszki: „Drogi
Michaile Bonifatjewiczu, zechce pan wyświadczyć mi tę
uprzejmość i nie opierać się swoim szanownym łokciem
o moją połowę ławki".
W marzeniach nawet nie zauważył, jak minął Potapowa
i skręcił w Swierczkowa. Profesor powiedział: żelazna brama,
skręcić na podwórze, ganek i cztery schodki...
To właśnie brama. Słupki ze starości wrosły w ziemię.
Czyżby tutaj mieszkał Erast Pietrewicz Fandorin?
Serce Elastyka zaczęło tłuc się jak szalone. Od razu zapo
mniał o głupstwach i pobiegł naprzód, ratować honor Dor
nów i przyszłość ludzkości.
Na drzwiach błyszczała starannie wyczyszczona tabliczka.
Widniało na niej tylko imię, imię odojcowskie i nazwisko,
żadnego zawodu.
ERAST PIETROWICZ
FANDORIN
Elastyk podniósł palec do dzwonka, ale nie zdecydował się
go nacisnąć.
Czyżby naprawdę miał zobaczyć eleganckiego bruneta
o siwych skroniach - tego właśnie, który jest na portrecie?
Co prawda, to był Erast Pietrowicz stosunkowo młody,
a w 1914 roku miał już... ile? Urodził się w 1856, to znaczy,
że teraz ma pięćdziesiąt osiem lat. Na pewno już jest cał
kiem siwy.
Co mu powiedzieć? „Dzień dobry, jestem pańskim pra
wnukiem"?
Nie, lepiej nic nie mówić, tylko od razu podać list. Należy
przypuszczać, że mister van Dorn wyłuszczyt tam wszystko
jak należy.
Elastyk sięgnął ręką za pazuchę.
Koperty z zawartością nie było! Może wypadła po drodze
albo też, co bardziej prawdopodobne, podwędzili ją chitrow-
scy spryciarze, myśląc, że to pieniądze.
Masz ci los!
Co robić?
Spróbować wyjaśnić rzecz samemu? Ale czyż Erast Pietro
wicz uwierzy zwykłemu uczniowi, który opowiada jakieś zu-
79
pełne koszałki-opałki? Kto w ogóle uwierzyłby w coś takiego!
A w kopercie były i fakty, i dowody... Och! I jeszcze imię i ad
res generała, obecnego posiadacza Jabłka!
Nic tu się nie poradzi, trzeba wracać do profesora. Niech
przygotuje nową kopertę. Co za wstyd! Kiepski widać von
Dorn z Elastyka...
Ponuro się odwrócił, zamierzając zejść z powrotem ze
schodów, kiedy drzwi nagle się otworzyły.
Na Elastyka patrzył niewysoki, dobrze zbudowany czło
wiek o skośnych oczach. Krótko ostrzyżone włosy, czarne,
przetykane siwizną, sterczały jak igły jeża.
- Siego tak stelciś pod dźwiami, siopciku jealisto? - spytał
Azjata; czarne oczka zmrużyły się podejrzliwie. - Minutę stel
ciś, dwie stelciś, pięć stelciś. Kto ty jesteś? Siego siałeś?
To przecież Japończyk Masa, wierny pomocnik Erasta Pie-
trowicza, domyślił się Elastyk. Nie wymawia „cz" i w ogóle
chyba połowy naszych dźwięków.
- Pan jest Masa? - wykrztusił Elastyk.
- Dla kogo Masa, dla tego Masa, a dla siebie Masail Mit-
sujewici - surowo pouczył go Japończyk i zmrużył oczy jesz
cze bardziej. - Kto siebie psisyla?
Ej, nie ma co się zastanawiać, uznał Elastyk. Koniec koń
ców, jeśli mu nie uwierzy, można będzie przyjść jeszcze raz.
Z przyszłości? To choćby nawet tysiąc razy.
- Chciałem rozmawiać z Erastem Pietrowiczem Fandori-
nem. Jest w domu?
Masa milczał, uważnie przyglądając się realiście. Jego wy
raz twarzy stopniowo łagodniał - coś mu się chyba w chłopcu
spodobało.
- Pana nie ma w domu. Wyjesial.
Elastyk nawet nie bardzo się zmartwił. I tak trzeba będzie
wrócić po list.
- Kiedy będzie z powrotem?
- Za dwa tygodnie.
Jak to za dwa tygodnie?! Ależ to... To za późno! Kamień już
zostanie skradziony!
- Jak to za dwa tygodnie?! - krzyknął Elastyk na cały głos. -
Wtedy będzie za późno! Ka... - zaciął się. - Jak go odszukać?
Jest mi bardzo, bardzo potrzebny!
80
- Kiedy pan wyjezie sam i nawet mie nie zabiezie, to siu-
kaci go nie wolno. Pod ziadnim pozolem. - Pokręcił głową
i westchnął ciężko. - Psijci za dwa tygodnie, siopciku jealisto.
A potem zamknął drzwi, które smętnie błysnęły mosiężną
tabliczką.
Plama do kwadratu
Elastyk wlókł się z powrotem, nie patrząc na boki, i myślał
tylko o jednym: to krach, zupełny krach. Widocznie Erast
Pietrowicz zajęty jest jakimś ważnym śledztwem, w dodatku
tajnym, więc nawet wiernego pomocnika nie zabrał ze sobą.
Jak bardzo nie w porę! Bez wielkiego detektywa nie uda
się zdobyć Rajskiego Jabłka. To znaczy, że z rokiem 1914 nic
nie wyjdzie. Czy teraz profesor każe Elastykowi wyprawić
się w czasy Iwana Groźnego, i to jeszcze włażąc do grobu?
Brrr...
Pogrążony w ponurych myślach Elastyk nie spostrzegł na
wet, jak wyszedł na Marosiejkę. Przebiegł na drugą stronę,
bo na skrzyżowaniu nie było świateł, i właśnie miał zniknąć
w głębi zaułka, gdy nagle, całkiem blisko, usłyszał piskliwy
krzyk:
- Złodziej! Łapać złodzieja! Niech pan patrzy, zabrał panu
zegarek!
Brzuchaty jegomość w białej płóciennej marynarce odwró
cił się i klepnął po kieszeniach.
A ten, który krzyczał, był wysoki, chudy jak tyczka i miał
granatowy mundur bez naramienników i czapkę ze wstą
żeczką (urzędnik, domyślił się Elastyk).
Urzędnik wskazywał palcem na chłopca, kręcącego się
obok grubasa. Był to smagły, kędzierzawy chłopaczek w czer
wonej, błyszczącej jedwabnej koszuli. Mógłby po prostu uciec,
ale zamiast tego zrobił płaczliwą minę i zaczął się żegnać.
- Nieprawdę mówicie, panie! Na krzyż święty przysięgam,
że nie wziąłem!
- Nie ma zegarka! - wyjęczał brzuchaty. - Złotego! Z pozy
tywką! Od Bourreta! Trzymajcie go!
82
Po czym mocno złapał czarnowłosego za kołnierz.
- Nie wziąłem zegarka! - darł się chłopiec na całe gardło. -
Jakżebym śmiał sięgać po cudze!
- Przecież trzyma go w ręku! - przekonywał urzędnik. -
Sam widziałem!
Dookoła zebrała się gromadka gapiów, ale prawie od razu
się rozproszyła. Widocznie schwytanie złodziejaszka było tutaj
czymś powszednim i nie budziło zainteresowania. A Elastyk
się zatrzymał, bo coś takiego widywał dotąd tylko w kinie.
Domniemany kieszonkowiec pokazał dłoń - niczego w niej
nie trzymał. Pokazał drugą - też pustą.
- Ależ... widziałem na własne oczy! - stropił się urzędnik. -
Przysięgam panu.
Grubas zaczął się rozglądać na wszystkie strony i wołać:
- Policja! Policja! A to bęcwały, kiedy trzeba, to ich nigdy
nie ma.
Nie miał jednak racji. Od strony cerkwi, podtrzymując sza
blę, biegł policjant, to znaczy stójkowy. Nie ten, którego wi
dział Elastyk na podwórzu własnego domu, ale inny.
Poszkodowany i świadek, przerywając sobie nawzajem, za
częli opowiadać, co się zdarzyło. Chłopiec nic nie mówił, tyl
ko pochlipywał i rozmazywał łzy płynące po twarzy.
- Przeszukać tego łajdaka! - zażądał właściciel zegarka. -
Musiał go gdzieś schować.
Stójkowy kiwnął głową.
- Już się robi!
I zabrał się do rzeczy.
Przysiadł w kucki i zaczął obmacywać chłopca.
Tamten mamrotał, zanosząc się szlochem:
- Grzech, panowie, grzech sierotę krzywdzić.
Łzy z jego oczu lały się po prostu strumieniem. Nieszczęś
nik spotkał się wzrokiem z Elastykiem i nagle wyciął niespo
dziewany numer: wyszczerzył zęby, między którymi błysnął
koniuszek złotego łańcuszka, i na dodatek mrugnął; łzy nie
przestawały mu przy tym lecieć.
- Nie ma, panowie - oświadczył stójkowy. - Ja mam
wprawną rękę. Gdyby był zegarek, tobym go znalazł.
- Do cyrkułu drania! Potrząsnąć nim jak należy - zażądał
grubas.
83
Urzędnik też nie dawał za wygraną:
- Jestem, dzięki Bogu, zdrów na umyśle i na wzrok też się
nie skarżę. Może wsunął sobie za policzek?
- Ano otwórz usta! - rozkazał chłopcu policjant.
Sam rozsunął mu wargi i wsadził do ust swoje grube palu
chy. Teraz to koniec z chłopakiem, pomyślał Elastyk i skrzy
wił się.
- W ustach też nie ma. - Stójkowy rozłożył ręce. - Proszę
panów o wybaczenie, ale możebne jest, żeście się pomylili.
Do cyrkułu zaprowadzić chłopca nie mogę, bo to by było
wbrew prawu. Z powodu niemania dowodu przestępstwa.
Zasalutował i wypuścił złodziejaszka. Tamten, nie czekając
na koniec sporu, dał drapaka za róg Pietrowierigskiej. I do
piero teraz, odprowadzając zbiega wzrokiem, Elastyk zrozu
miał. To Cyganek! Czerwona koszula! Rozczochraniec! Czy to
nie za tego andrusa wziął go stróż Raszyd?
Rzucił się w ślad za spryciarzem. Po pierwsze, przez Pietro-
wierigską też można było dojść na Solankę. A po drugie, cie
kawe, gdzie schował zegarek?
Na uliczce jednak chłopca nie było. Gdzież więc mógł
zniknąć?
Zakłopotany Elastyk przeszedł kilka kroków i nagle, zza
rynny, wyskoczyła mu naprzeciw figurka w czerwonej koszuli.
- Czego za mną łazisz?
Czarne oczy patrzyły groźnie. Chłopiec był tego samego
wzrostu co Elastyk, ale chyba o dwa lata starszy.
- Gdzie schowałeś zegarek? - zapytał szeptem Elastyk
i obejrzał się. - Przecież miałeś go w ustach!
- Połkłem - grobowym głosem odparł chłopczyna. - Teraz
umieram. Wszystkie kiszki łańcuszek mi oplątał. Słyszysz,
jak zegarek w brzuchu tyka? Żegnaj, świecie boży. Żegnajcie,
dobrzy ludzie. Nie wspominajcie źle biednego sierotki. Oj, oj!
Zgiął się wpół i zajęczał żałośnie.
- Trzeba wezwać lekarza! - Elastyk się poderwał. - Pogo
towie, czy jak się to u was nazywa! Nie ruszaj się stąd! Zaraz
wracam!
Już się odwrócił, żeby pobiec na Marosiejkę, ale złodzieja
szek złapał go za rękaw.
- Dokąd, głupi? Patrz, co ci pokażę.
84
Wsunął dłoń w usta, głęboko, aż po nadgarstek. Kiedy ją
wyjął, kciukiem i palcem wskazującym mocno ściskał łańcu
szek. Pociągnął - i między zębami pojawiła się obśliniona zło
ta „cebula", która zalśniła w słońcu.
- Naprawdę go połknąłeś! - zachwycił się Elastyk.
- A co? Jak trzeba, to mogę i pół szpady połknąć - po
chwalił się magik, wyjmując zegarek z ust. Podał Elastykowi
rękę. - Graba? Kogut.
Kiedy Elastyk zrozumiał, że chłopak mu się przedstawia,
a Kogut to jego ksywką, odwzajemnił uścisk i uśmiechnął się.
- Erast.
- Po cholerę nosisz to żelastwo w gębie? - Kogut zagapił
się na aparat.
- Żeby zęby wyprostować.
- Aha... Eraścik-chwaścik, słuchaj, a masz ty blachy?
- Co?
- No, forsę. Od rana nie żarłem, w brzuchu mi burczy.
Takiemu tylko pokaż złotą monetę, pomyślał Elastyk i po
kręcił głową przecząco.
- To niedobrze. - Kogut westchnął, siadając w kucki i wy
cierając mokry zegarek o nogawkę. - Kiedy nic nie wtroję
przed atandą, to mi w brzuchu burczy, aż strach. Diablisko
mi za to uszy pourywa. A pawłukicz mi chajliku tak szybko
nie odda.
Teraz Elastyk nic nie zrozumiał. Absolutnie nic.
Korzystając z tego, że rzezimieszek zajęty jest oglądaniem
łupu, otworzył unibook i szepnął mu słówko.
Na słowo „atandą" komputer zareagował trzema znakami
pytającymi, na „pawłukicza" też. Wyjaśnił tylko, co znaczy
„chajlik":
Chajlik - w żargonie złodziejskim końca dziewiętnastego
i początku dwudziestego wieku „zdobycz, część łupu".
- Co tam szepczesz? - spytał podejrzliwie Kogut. - Co
masz tam w książce? Pokaż no mi.
Elastyk przewrócił stronę i pokazał.
- Nic, to po prostu podręcznik szkolny. A co to jest „paw
łukicz"?
85
- Paweł Łukicz. Glina, co mi kipisz robił. Przecież nie za
frajer mnie puścił. Ja jemu sikora - Kogut pokazał zegarek -
a on mi chajlik. Tylko chciwy jest, psiajucha. Mało daje.
Nadal nie odwracał oczu od podręcznika.
- Fajna książka. Niepodarta. Wiesz co, Eraścik-chwaścik,
spuścimy ją, dobrze?
- Niby jak?
Na wszelki wypadek Elastyk schował unibook za plecami.
- No, zaniesiemy na bazar. Znam jednego takiego, co da
pól rubla. Albo choćby dwugrzywniaka. Pieroga z podrobami
wtranżolimy, popijemy kwasem. Widzę, że swój chłop jesteś,
chociaż gimnazista.
Wtedy Elastyk się obruszył.
- Nie jestem gimnazista, tylko realista. A podręcznika się .
pozbyć nie mogę.
Kogut splunął pogardliwie.
- Realista, w brzuchu glista. Ech ty, chytrusie krzywozęby.
I nagle dał Elastykowi takiego prztyczka w nos, że temu aż
w oczach pociemniało. A podły rzezimieszek wyszarpnął z rę
ki oszołomionego rozmówcy książkę i puścił się biegiem -
z powrotem w stronę Marosiejki.
- Stój, draniu! Oddawaj! - krzyknął Elastyk.
Rzucił się w pogoń za tamtym, ocierając rękawem ciekną
cą z nosa krew.
Nagle Kogut naprawdę się zatrzymał. Widocznie zrozumiał,
że na Marosiejce najpewniej stoi jeszcze tamtych dwóch, gru
bas i urzędnik. Nowa awantura nie była mu potrzebna.
Oszust wyją! z kieszeni jakąś błyszczącą kulkę i z rozma
chem rzucił ją sobie pod nogi. Nastąpił wybuch; błysnęło tak
oślepiająco, że Elastyk przymknął oczy. A kiedy znowu je
otworzył, zobaczył tylko gęsty obłok jasnoróżowego dymu.
Koguta nie było.
Co za cuda! Elastyk przypomniał sobie, jak stójkowy krzy
czał wtedy na podwórzu: „No nic, teraz już się pod ziemię nie
zapadnie!". Kogut zaś naprawdę jakby się zapadł pod ziemię.
No nieźle... Mało, że nie ma Erasta Pietrowicza, to jeszcze
zginął unibook.
To już plama do kwadratu.
Ulubieńcy publiczności
Mimo wszystko Elastyk wybiegł na Marosiejkę. Granatowe
go urzędnika i jegomościa w białej marynarce nie było, zoba
czył za to, że Kogut wcale nie zapadł się pod ziemię - z przo
du migała czerwona koszula, szybko się przesuwając
w stronę Muzeum Politechnicznego.
Elastyk rzucił się za nią.
Okazało się, że dogonić Koguta, zręcznie przeciskającego
się przez niezbyt gęsty uliczny tłumek, nie jest wcale tak ła
two. Jeśli się nie zostanie z tyłu, to już będzie dobrze.
Złodziejaszek obejrzał się, zauważył pogoń i puścił się ze
zdwojoną szybkością. Elastyk zacisnął zęby i zaczął biec jezd
nią, żeby przechodnie mu nie przeszkadzali. Nie wolno było
pod żadnym pozorem stracić unibooka z oczu.
A to właśnie plac, gdzie znajduje się Muzeum Politechnicz
ne, skwer i pomnik bohaterów bitwy pod Plewną. Muzeum
i pomnik były na swoim miejscu, skwer też, ale za nim, aż do
samej Solanki, rozciągał się rynek - spory teren, zapełniony
straganami, budami i namiocikami, nad którymi górował ol
brzymi pasiasty namiot.
A naprzeciwko, zasłaniając Kitaj-gród, wznosiła się zębata
ściana twierdzy.
Ale nie była to pora na oglądanie widoków. Czerwona ko
szula wkręciła się między szeregi straganów i teraz wyśledzić
ją było jeszcze trudniej.
Jeszcze chwila, a Elastyk straciłby złodzieja z oczu, ale na
szczęście Kogut nie próbował zgubić się w rynkowej ciżbie.
Skręcił do namiotu, ze wszystkich stron ozdobionego koloro
wymi chorągiewkami, przemknął obok brodatego odźwier
nego w czerwonej, obszytej złotem liberii i zniknął w środku.
87
Nad wejściem migał żaróweczkami gigantyczny napis
CYRK-SZAPITO. Co to jest „Szapito", Elastyk nie wiedział,
pewnie coś z francuskiego, a zajrzeć po informację nie miał
czasu. Nie było zresztą gdzie zaglądać.
Też chciał z rozpędu przebiec obok stróża w liberii, ale mu
się nie udało. Brodacz złapał realistę za kołnierz bluzy.
- Dokąd to? Przedstawienie już się zaczęło.
Ze środka rzeczywiście dolatywała wesoła, zawadiacka
muzyka. Huczały trąby, dudnił bęben, rozległ się też czyjś
dźwięczny głos, który od razu zagłuszyły burzliwe oklaski.
- Niech pan mnie puści! - zawołał Elastyk. - Kupię bilet!
Mam pieniądze! Tylko prędko, proszę!
- Nima miejsc. Komplet. Jak pan życzy bilecik na jutro -
proszę do kasy.
Ale Elastyk już wyciągnął drogocenny półimperiał zza
sprzączki paska.
- Proszę. Reszty nie trzeba. No, proszę!
- Dawaj. - Portier rozejrzał się dookoła i ucapił monetę. -
Tylko że naprawdę miejsc nima. Gdzieś się musisz wcisnąć.
Ale to, że „nima", wcale Elastykowi nie przeszkadzało.
Wpadł do namiotu i tylko zerknął na arenę - gapienie się
byłoby stratą czasu.
Tam zaś, na środku okrągłego, wysypanego żółtym pia
skiem placyku, siedział lew, tak chudy, że widać mu było
wszystkie żebra, i otwierał paszczę, a długowąsy treser uda
wał, że strasznie się boi wsunąć w nią głowę: ocierał chustką
czoło, żegnał się, składał dłonie jak do modlitwy. Sala w na
pięciu obserwowała wąsacza. Elastyk zaś obserwował salę -
czy gdzieś nie pokaże się czerwona koszula.
Nie tak łatwo było cokolwiek dostrzec. Ludzi na widowni
siedziało co niemiara, oświetlenie w sali nie było zbyt silne,
i tylko scena tonęła w jaskrawym świetle.
Rozległ się nerwowy werbel bębna. Rzędy widzów wydały
zgodne westchnienie.
Elastyk rozejrzał się i zobaczył, że treser wlazł w lwią pasz
czę aż po ramiona i dla większego dramatyzmu podryguje
nogą, jak gdyby ze strachu. Lew smętnie spoglądał do góry
i mrugał oczami.
Zagrano tusz. Gruchnęły brawa. Kroczek za kroczkiem
88
Elastyk zaczął okrążać namiot dookoła. Gdzieś tu jest ten
drań, nigdzie się stąd nie wymknie.
Na arenę wyszedł postawny mężczyzna w czerwonym fra
ku. Machnął ręką i orkiestra umilkła, oklaski ucichły.
- Ulubieńcy publiczności, niezrównani klauni Tim i Tom!
Elastyk obszedł już pół sali, a rozczochranej głowy nigdzie
nie było. Może Kogut ukrył się, siedzi gdzieś pod widownią?
- Witaj, Tim! - doleciał z areny nienaturalnie piskliwy głos.
To mówił mały klaun z rudymi, sterczącymi na wszystkie
strony włosami. Jego namalowane cynobrową farbą usta
uśmiechały się od ucha do ucha.
- Witaj, Tom! - odpowiedział drugi, niesamowicie długi
i kościsty. Usta miał tak samo olbrzymie, tylko ich kąciki
opadały. - Uuu!
Z oczu chudego bryznęły dwa strumyczki.
Publiczność pokładała się ze śmiechu.
- Czemu płaczesz? - spytał wesoły Tom.
- Umarła mi teściowa. Uuuuu!
Znowu salwa śmiechu.
- Ajajaj! Ale przecież była bogata. Na pewno zostawiła ci
jakiś spadek.
- Taaaak. - Tim kiwnął głową i rozryczał się jeszcze głośniej.
Sala przycichła, tylko jeden widz gromko zarechotał, prze
czuwając jakiś żart.
- Duży? - dopytywał się Tom.
- Baaardzo duży. O taaaki.
Tim wyciągnął patyk i narysował na piasku olbrzymie zero.
Ogłuszający śmiech na widowni.
Ktoś tłumaczył niezbyt pojętnemu sąsiadowi, dławiąc się
śmiechem:
- Teściowa nic mu nie zostawiła, rozumiesz, zero!
Elastyk pokręcił głową. Ale mi dowcip! U nas nawet w te
lewizji zdarzają się lepsze.
Nie słuchał już więcej, chociaż klauni dalej wygadywali ja
kieś dyrdymały, a publiczność śmiała się do rozpuku.
Im dłużej trwały poszukiwania, tym ciężej robiło się Ela-
stykowi na duszy. Jak się pokaże na oczy profesorowi? Prze
cież jeśli wróci bez unibooka, to wszystko przepadło. Na za
wsze zniknie w Tym, Co Niespełnione, jak bejsbolówka.
89
Znowu zaczęto bić w bębny, zagrała orkiestra, a krzykacz
w czerwonym fraku zapowiedział coś takiego, że Elastyk za
marł:
- Wielki magik i czarodziej! Ulubiony uczeń eskapisty
wszechświatowej sławy, Harry'ego Houdiniego! Signor Dia
bolo Diabolini! Asystuje chłopiec z Italiii imieniem Pietro! Pe-
roszę o berawa!
Widzowie zaczęli głośno klaskać, a Elastyk zmuszony był
się złapać obiema rękami za oparcie czyjegoś fotela, bo do
słownie ugięły się pod nim kolana.
Na arenę sprężystym krokiem wyszedł wysoki mężczyzna
o matowobiałej twarzy, z którą efektownie kontrastowały
czarne podkręcone wąsy i spiczasta bródka. Czarny był też
cały ubiór wielkiego magika i czarodzieja: trykot, cylinder,
rękawiczki, szeroka peleryna do ziemi. Ale kiedy Diabolo
Diabolini eleganckim gestem ręki pozdrowił publiczność, pe
leryna się rozchyliła i wówczas można było zobaczyć, że pod
szewkę ma jaskrawoczerwoną.
To on! Elastyk nie mógł ochłonąć z wrażenia. To właśnie
ów Włoch, który skradł Rajskie Jabłko!
Ale największy wstrząs dopiero go czekał.
Wzrok Elastyka padł w końcu na chłopca-asystenta, który
skromnie trzymał się w cieniu kulis.
Chociaż miał na sobie czarny kostium naszywany cekina
mi i beret z piórem, nie można było się pomylić. Te przenikli
we oczy, ta smagła twarz!
„Chłopcem z Italii", zwanym Piętro, okazał się podły zło
dziej i wiarołomny oszust o ksywce Kogut.
W ogniu nie płonie i w wodzie nie tonie
- Tatusiu, a co to znaczy „skapista"? - spytał dziecięcy głos,
a Elastyk nadstawił uszu, bo też chciał to wiedzieć. (O, gdyby
tak miał unibook!).
- Nie „skapista", tylko „eskapista" - poprawił tatuś. - To
jest taki sztukmistrz, który potrafi znikać z zamkniętej
skrzyni, albo jak go całego zwiążą łańcuchami, to on - szast-
-prast! - uwalnia się. Cśśśś, nie przeszkadzaj słuchać
szprechsztalmajstra.
A konferansjer w czerwonym fraku (jak się okazało, był to
właśnie ów szprechsztalmajster) wychwalał tymczasem na
dal niewiarygodne zdolności iluzjonisty:
- Taki człowiek rodzi się raz na sto lat! Niektóre gazety
piszą nawet, że maestro być może wcale nie jest człowie
kiem - tutaj szprechsztalmajster zniżył głos, orkiestra zaś
cicho zagrała arię Mefista A sam czart prowadzi bal. - Pewne
jest jedno: signor Diabolini w wodzie nie tonie i w ogniu nie
płonie! Za chwilę sami się o tym państwo przekonają! Prego,
maestro!
Konferansjer ukłonił się i cofnął za kulisy. Światło reflek
torów przyciemniono, muzyka przycichła.
Czy maestro płonie w ogniu, czy nie, ważne było, żeby ode
brać unibook, a w tym celu należało trzymać się jak najbliżej
„chłopca z Italii". Elastyk przedostał się do orkiestry i zszedł
w dół, do samej bariery. Stąd do kulis mógł sięgnąć ręką. Wy
stęp się zakończy, a on wtedy złapie Koguta, kiedy ten będzie
schodził z areny.
Diabolo Diabolini obejrzał się na asystenta i gromkim gło
sem zawołał:
- Allegro! Tempo, tempo, do czarta! Publika czekać nie można!
91
Rzekomy Pietro rzucił się do swojego szefa, ale potknął się
i rozciągnął jak długi.
- Assasino! - ryknął Diabolini. - Stupido! Idiota! Ja twoja
zniszczyć! Spalić!
Kogut, to znaczy Pietro, zerwał się na równe nogi i cały
skurczył ze strachu.
- Per favore, signor! - pisnął żałośnie.
Ale czarodziej strzepnął ręką, z palców posypały mu się
iskry, a u stóp Pietra nastąpił oślepiający wybuch, zaczął wa
lić dym. Elastyk mimo woli zamknął oczy, tak samo jak
wszyscy na widowni.
Otworzył oczy - pusto. Asystent zniknął.
- Ach! - rozległo się w cyrku.
Elastyk tylko się uśmiechnął. Tę niewymyślną sztuczkę już
mu dzisiaj zademonstrowano. Nic szczególnego: oślepienie
błyskiem plus szybkość nóg. Nie mógłby zaręczyć na sto pro
cent, ale zdaje się, że w tej samej sekundzie, kiedy miał oczy
przymknięte, usłyszał jakiś szelest w przejściu i poczuł ruch
powietrza.
- Serenissima publica! - Włoch machnął połami swojej czar-
no-czerwonej peleryny. - Ja wam montrare... eeee... pokazać
esperimento molto pericoloso!
Bardzo niebezpieczny! Signore
e bambini prego
nie patrzeć!
- Co z chłopcem? - krzyknął z sali kobiecy głos. - Nic mu
się nie stało?
- Tak, co z Pietro? - zaczęli wołać inni. - Żyje?
Elastyk pokręcił głową. Przedszkolaki, jak Boga kocham.
- Jeśli publika chce... chłopak ożyje - łaskawie objaśnił
Diabolini. - Pietro! Ritorno! Z powrotem! Gdzie on jest, inferno
furioso?
Publika nie będzie andare! Nie przyjdzie! O, piccolo
bandito,
zaraz mi tutaj wrócisz! Ej! Pudło!
Posługacz w liberii wniósł na arenę kartonowe pudło; olbrzy
mie, na półtora metra szerokie i tak samo wysokie, ale widocz
nie całkiem lekkie - mężczyzna bez trudu utrzymywał je na
głowie. Pudło nie miało pokrywki, tak że wszyscy widzieli, iż
w środku jest puste. Wszelkie w tej materii wątpliwości w ogó
le zniknęły, gdy służący rzucił je na arenę - pudło podskoczyło.
Maestro wyciągnął je na środek. Zaczął nad nim czynić
magiczne ruchy rękami.
92
- Kramba rumba sztrek! U no, due, tre!
Zagrzmiały werble, wszystkie reflektory i lampy zgasły, za
panowała ciemność, ale nie dłużej niż na jedną czy dwie se
kundy.
Potem światło zapalono znowu, a z pudła, jak gdyby nigdy
nic, wychynął Pietro.
Sala zawyła. Przyznać trzeba, że nawet na Elastyku zrobiło
to wrażenie.
Skąd w pudle mógł się wziąć chłopiec? Elastyk specjalnie
się przysłuchiwał, oczekując nowego niewymyślnego triku,
ale tym razem nic nie usłyszał. Zresztą Kogut nie zdążyłby
w ciągu dwóch sekund dobiec do środka areny.
A z orkiestry wyłonił się szprechsztalmajster.
- Brawo, maestro! Proszę teraz pokazać publiczności, że
nie tonie pan w wodzie!
Dwóch siłaczy w pasiastych koszulkach, demonstrując
okazałe mięśnie, wytoczyło niski wózek, na którym stało
wielkie akwarium. W środku pluskała niebieskawa woda,
a nawet pływały rybki.
Diabolini rzucił płaszcz na ręce asystenta, oddał mu też cy
linder. Został w obcisłym czarnym trykocie. Włożył maskę-
-kaptur z wycięciami na oczy, również czarną.
Zręcznie wszedł po drabince i usiadł na dnie akwarium
całkowicie zanurzony w wodzie. Akwarium się przelało, po
zewnętrznych ścianach pociekły strugi wody.
Przez jakiś czas sztukmistrz mościł się, jak usadowić się
najwygodniej. Potem znieruchomiał.
Woda też się uspokoiła, kręgi na powierzchni zniknęły.
- Minuta! - ogłosił konferansjer. W rękach trzymał ol
brzymią klepsydrę z podziałką. - Półtorej... Dwie minuty!
Czas płynął.
Najpierw sala siedziała cicho. Potem powstawał coraz
większy hałas.
- Trzy! - krzyknął szprechsztalmajster.
Maestro szybkim ruchem złapał złotą rybkę i wyrzucił ją
z akwarium. Rybka zaczęła się trzepotać na piasku, rozchylając
skrzela. Pietro podniósł nieszczęsną i wrzucił do słoika z wodą.
- Panowie, Diabolini też ma skrzela! - przekonywał ktoś
zawzięcie. - Sam czytałem!
93
- Cztery minuty! Zaczęła się piąta!
Bębny zaczęły szemrać cichutko, stopniowo zwiększając
tempo.
Jakaś litościwa kobiecina nie wytrzymała:
- Matko jedyna! Wypuśćcież go!
- Dosyć czy jeszcze? - Szprechsztalmajster przechylił się
przez barierę.
- Jeszcze - rozległy się głosy, przeważnie męskie.
- Dosyć, wystarczy, prosimy! - wołali inni, głównie ko
biety.
- Pięć minut! - Konferansjer pokazał zegarek. - Wystar
czy, maestro!
Wśród krzyków i oklasków Diabolini wylazł z akwarium.
Asystent rzucił się w jego stronę z ręcznikiem, chcąc go
wytrzeć, i nagle się cofnął.
- No! No! Impossibile! - I potrząsał ręcznikiem. - Suchy!
Całkiem suchy!
Podbiegł do pierwszego rzędu, pokazał ręcznik ludziom. Ci
zaczęli go dotykać.
- Maestro nie tylko nie tonie, ale też wychodzi z wody su
chy! - Potężny bas mistrza ceremonii zagłuszył hałas. - Ale to
nie wszystko! Signor Diabolini nie płonie w ogniu i unosi się
nad nim niczym feniks! Proszę o sześcian!
Ci sami siłacze odwieźli akwarium i przywieźli na wózku
wielki szklany sześcian o zakopconych ścianach.
Elastyk był do tego stopnia pochłonięty spektaklem, że na
pewien czas zupełnie zapomniał o swoim zmartwieniu. No,
dalej, co też Diabolini wywinie tym razem?
Sztukmistrz znów wszedł po drabince i zręcznie wskoczył
w sam środek sześcianu. Posługacze w liberiach biegiem nieś
li zza kulis wiadra i zaczęli wlewać tam jakiś żółty płyn, który
po chwili sięgał Włochowi do kolan.
- To paliwo, proszę państwa! O bardzo wysokiej wydajno
ści! - wyjaśnił szprechsztalmajster. - Czy są na sali mechani
cy albo kierowcy?
- Ja! - W trzecim rzędzie podniósł się jakiś mężczyzna
w wojskowym mundurze.
- Będzie pan łaskaw sprawdzić? Proszę wiadro dla pana
oficera!
94
Wojskowemu przyniesiono jedno z wiader. Przesunął pal
cem po dnie, powąchał.
- Benzyna, nie ma żadnej wątpliwości.
Na skraju areny stanęli strażacy w błyszczących hełmach,
trzymając w pogotowiu brezentowe węże.
- Fuoco! - rozkazał maestro. - Podpalać!
Asystent wrzucił do sześcianu płonącą zapałkę.
W górę strzelił żarłoczny, wesoły płomień. Języki ognia za
częły pląsać wokół magika, który stał całkiem nieruchomo.
Poruszenie, jakie zapanowało w sali, trudno opisać. Jedni
krzyczeli, inni piszczeli, niektóre szczególnie wrażliwe osoby
zasłoniły twarze dłońmi, wszyscy zaś, albo prawie wszyscy,
zerwali się na równe nogi.
Elastyk nie wierzył własnym oczom.
- Ulatuje! Patrzcie, leci! - z zachwytem wrzeszczał cały
cyrk.
Z płomienia wychynęła smukła czarna postać z podnie
sionymi rękami i powoli wznosiła się do góry, by zniknąć
w ciemności pod kopułą.
Publiczność darła się, machała rękami, kobiety piszczały
przeraźliwie, ale Elastyk już ochłonął.
Sztuczki sztuczkami; on miał ważniejszą sprawę.
Nie przegapił momentu, kiedy obok, co chwila oglądając
się i kłaniając, przebiegł truchcikiem „chłopiec z Italii, imie
niem Pietro".
Kilka kroków i Elastyk znalazł się za pluszową kotarą, tam
gdzie zniknął sprawca jego nieszczęścia.
Angaż
Było tam mroczno i brudno, zupełnie inaczej niż na arenie.
W nos uderzyła Elastyka ostra woń, najwyraźniej zwierzęca;
wąski korytarz ciasno zapełniały rekwizyty.
Kogut-Pietro, pogwizdując, skręcił w prawo, jeszcze raz w pra
wo, po czym dał nura w jakąś szczelinę, oddzieloną szarą płó
cienną zasłonką. Elastyk odsunął ją trochę i zajrzał do środka.
Była to mała komórka, której całą ścianę zajmowało lustro.
U góry paliła się jedna goła żarówka. Dzięki Bogu, asystent
był sam, bez przerażającego signora Diaboliniego. Nadal
gwiżdżąc jakąś wesołą melodyjkę, zdjął obcisłą kurteczkę
i zaczął ściągać ciasne rajtuzy. Najwyraźniej nie było to łatwe,
bo zaczął stękać, nawet zgiął się wpół. Kiedy ściągnął je do
połowy, Elastyk uznał, że pora działać: teraz, ze skrępowany
mi kolanami, Kogut mu nie ucieknie.
- Mam cię, draniu! - zawołał realista, wpadając do ko
mórki. - Gdzie mój podręcznik?
I pchnął złodzieja tak, że tamten rymnął na podłogę. Nie
wymagało to zresztą wielkiej siły, bo Kogut akurat balanso
wał na jednej nodze.
Elastyk usiadł na piersi pokonanego wroga i ponownie za
żądał:
- Dawaj książkę! Gdzie ją schowałeś?
- Coś ty? - Kogut zrobił płaczliwą minę. - Kto ty w ogóle
jesteś? Jaką książkę? Nie wiem, co ty gadasz! Zaraz zawołam
Trofimycza, to ci pokaże!
Ale nie wyglądało na to, by „chłopiec z Italii" miał kogoś
wołać, bo na pewno nie zapowiadałby tego szeptem.
- Wołaj! - głośno zachęcił go Elastyk. - Opowiem, jak
mnie okradłeś.
96
Kogut szarpnął się, strącając z siebie realistę, ale sam nie
potrafił się podnieść; utrudniały mu to skutecznie ściągnięte
do połowy rajtuzy. Gwałtownie wyszarpnął jedną nogę, po
tem drugą. Elastyk jednak znowu skoczył na cyrkowca i zła
pał go za gardło.
- I tak mi nie uciekniesz, złodzieju! Oddawaj książkę!
Nie wiadomo, czym zakończyłaby się bójka. Bardzo możli
we, że wcale nie zwycięstwem sprawiedliwości, bo wróg był
dosyć zwinny i przebiegły. Ale w tej samej chwili z tyłu roz
legł się głęboki i spokojny głos, który sprawił, że obaj prze
ciwnicy zdrętwieli.
- A cóż to za bitwa na Kulikowym Polu? Dlaczego zaata
kował pan mojego asystenta, panie realisto? I dlaczego na
zwał go pan „złodziejem"? Czy może się przesłyszałem?
Diabolo Diabolini we własnej osobie! Sądząc jednak po
tym, jak czysto mówił po rosyjsku, był z niego taki sam
Włoch jak z jego pomocnika.
Z bliska magik i czarodziej wydał się Elastykowi jeszcze
straszliwszy niż z daleka. Co prawda, w jego wyglądzie nie
dało się zauważyć nic odpychającego - mężczyzna był wyso
ki, smukły, można powiedzieć nawet, że bardzo przystojny.
Ale ostre łuki czarnych brwi, drapieżny wykrój nozdrzy, a już
zwłaszcza nader wyraziste usta czyniły eskapistę podobnym
do filmowego Drakuli. Elastyk poczuł, że cały drży.
- No, dlaczegóż to pan milczysz? - Maestro podrapał ko
niuszek nosa długim, nienaturalnie błyszczącym paznok
ciem. - A ty cicho, nikt cię o nic nie pyta! - krzyknął na
otwierającego już usta Koguta.
- Ukradł mój podręcznik... Do geometrii - zdołał jakoś
z siebie wydusić Elastyk. - Niech odda.
- Kłamie! - zaczął trajkotać Kogut. - Żeby mi gały popę
kały, kłamie! To stuknięty! Do jakiej znowu geometrii? Na co
mi ona?
Jaką ten magik ma białą twarz! A jakie przenikliwe czarne
oczy! Jakież miękkie, kocie ruchy! Po takim człowieku moż
na się spodziewać wszystkiego.
Ale maestro nic złego Elastykowi nie zrobił. Przeciwnie,
złapał Koguta za ramiona i potrząsnął nim tak, że tamten od
razu się przymknął.
97
- Znowu? - cichuteńko spytał Diabolini. - Ostrzegałem cię
przecież.
Po policzkach Koguta popłynęły łzy - ten łotrzyk umiał je
chyba wylewać na zawołanie, i to w dowolnej ilości.
- Nie wierzy pan? To dalej, niech pan obszuka sierotę. Bo
ga w sercu pan nie ma.
- Boga w sercu rzeczywiście nie mam. - Magik zmrużył
oczy. - Hmmm... Połknąć książki nie mogłeś. A więc gdzież ją
schowałeś?
- Może tam? - Elastyk, który nabrał trochę śmiałości,
wskazał ubożuchną etażerkę ze sklejki, zawaloną różnymi gra
tami. Bo właściwie żadnych innych mebli w tej norze nie było.
- Szukaj - chlipnął Kogut. - Szperaj.
Elastyk zaczął grzebać po półkach. Leżały tam zwinięte ko
stiumy cyrkowe, jakieś błyszczące piłki, kłębki sznurka, ka
wałki kredy i mnóstwo rozmaitych innych śmieci, ale uni-
booka nie było. Na dolnej półce stało duże lakowe pudełko.
Elastyk pomyślał, że może tam, ale pudełko okazało się pu
ste.
- Co, głupio ci? - Złodziej bezczelnie wyszczerzył zęby. -
A pan będzie miał grzech. Pierwszemu lepszemu pan wierzy,
a mnie nie.
- Ty mi tu nie mydl oczu - przerwał mu Diabolini. Sądząc
po metalicznym tonie jego głosu, zaczynał wpadać w złość. -
Kto cię tego wszystkiego nauczył, smarkaczu? Ze mną takie
sztuczki nie przejdą!
Magik złapał pudełko, szczęknął czymś w środku, po czym
dno odskoczyło, ujawniając tajny schowek.
- To pańska? - Maestro wyjął znajomą książkę w brązo
wej oprawie.
- Moja! - zawołał Elastyk, przyciskając książkę do piersi.
- Tak pan lubisz geometrię? To ci się chwali. A tu co zno
wu mamy?
Wyjął ze skrytki najpierw złoty zegarek, potem srebrną pa
pierośnicę i niedużą damską torebkę.
Kogut stał zmartwiały, wcisnąwszy głowę w ramiona.
Był całkiem goły, tylko z krzyżykiem na piersi; na całym
ciele dostał gęsiej skórki. Ale chyba nie z zimna, tylko ze
strachu.
98
- Uczyłem cię, uczyłem, ale widać mało - wycedził strasz
ny człowiek, strzelając palcami.
Ktoś szedł korytarzem. Diabolini obejrzał się i poprosił:
- Janie Kazimirowiczu, niech no mi pan pożyczy jeden
z pańskich batów... Nie, lepiej ten, słoniowy. Merci.
Kiedy znowu się odwrócił, w ręku trzymał ciężki pleciony
knut.
- Wytoczę z ciebie tę złodziejską krew - zwrócił się do asy
stenta. - Całe to świństwo z Chitrowki, po kropelce.
Poruszył dłonią, niby to całkiem lekko, ale bicz rozciął po
wietrze i owinął się wokół Koguta, zostawiając purpurową
pręgę na chudych plecach. Chłopaczyna zawył.
- Uno. - Diabolini podniósł jeden palec. - Teraz due...
Knut cofał się wężowym ruchem...
Z przerażającym wrzaskiem Kogut skurczył się, dał susa
pod ręką sztukmistrza i już był po drugiej stronie zasłonki.
Z korytarza doleciało:
- Żebyś zdechł, czarci pomiocie! I bez ciebie dam sobie radę!
- Dokąd ten chłopak tak pędzi, w czym go matka urodzi
ła? - Maestro wzruszył ramionami, ciskając knut na podło
gę. - Zresztą taki jak on nie przepadnie...
Odwrócił się i spojrzał swoim mrożącym krew w żyłach
wzrokiem na Elastyka, który z przerażeniem obserwował ca
łą rozprawę.
- Mam nadzieję, że nie narobi pan zamieszania z powodu
tej drobnej przykrości, panie realisto. Jak ma pan na imię?
- Erast.
- Ładnie. Od razu poznać, że nie jesteś pan z gminu. Gdzie
pan mieszka?
- Nigdzie... - wymamrotał Elastyk.
- Jak to nigdzie? A kim jest pański ojciec? Nie odpowiada
pan? - W oczach magika błysnęły iskierki. - Aha, zdaje się, że
rozumiem. Uciekł pan z domu? Z młodymi ludźmi w pań
skim wieku tak bywa. Przyznaj się pan, że zgadłem? No dalej,
proszę się obrócić do światła. Pozwoli pan, że przyjrzę się
pańskiej twarzy. Posiadłem sztukę zaglądania ludziom pro
sto w dusze, jakem Diabolo Diabolini!
Mocno złapał realistę za ramiona, odwrócił i powoli zaczął
mówić swoim donośnym głosem; słuchając go, Elastyk jakoś
99
strasznie osłabł i oklapł. Bardzo chciałby zamknąć oczy, żeby
nie widzieć przed sobą tych czarnych i natrętnych, przypomi
nających pijawki oczu, ale powieki jakoś nie chciały opaść.
- Taaak... Nie ma pan domu, nie ma pieniędzy, nie wie
pan, dokąd iść... - Diabolini rozluźnił uchwyt, a Elastyk od
razu poczuł się lepiej. - Nie będę wypytywał, co pan takiego
zmalował, ale widzę wyraźnie - jesteś pan w ciężkiej sytuacji,
po prostu bez wyjścia.
Czyżby to wszystko naprawdę można było wyczytać
z oczu? - myślał wstrząśnięty Elastyk. Jasnowidz z niego, czy
co? Dobrze jeszcze, że nie zaczął czytać dalej, bo dowiedziałby
się i o Rajskim Jabłku, i o chronodziurach...
- Czytam dalej - powiedział czarodziej i znowu wpił
w Elastyka swoje świdrujące spojrzenie. - Proszę nie mrugać!
Widzę niespokojny charakter, zamiłowanie do przygód... A to
co za ogienek? Oho, niezwyczajny z pana chłopiec, ma pan
sekrety!
Niebezpieczny człowiek uśmiechnął się i pogroził palcem,
na którym mignął pierścień z czerwonym kamieniem.
Elastykowi wreszcie z wielkim trudem udało się zamknąć
oczy.
Usłyszał cichy, pełen zadowolenia chichot.
- Dobra, wystarczy. Widziałem dosyć dużo, żeby zrozu
mieć: pańska dusza to cicha woda, która dosyć groźnie rwie
brzegi. A może nawet zupełnie je niszczy.
Diabolini znowu się roześmiał. Śmiech miał zaskakująco
miły, tak że mimo woli człowiek również musiał się uśmiech
nąć.
Tak też było z Elastykiem. Któryż chłopiec nie poczułby się
mile połechtany, gdyby ktoś wyrażał się o nim w takich sło
wach?
- Ejże, ejże - zainteresował się maestro - cóż to błyszczy
w pańskich ustach? Proszę pokazać.
- To aparat. Taki, żeby zęby rosły prosto.
- Hm. Ano uśmiechnijże się pan najszerzej, jak możesz.
Diabolini stanął i oświetli! Elastyka żarówką.
- Jak toto błyszczy! A jeśli patrzy się z daleka, to dopiero...
Zmrużył oczy, spojrzał na realistę jakoś dziwnie i zaraz za
czął mruczeć:
ion
- Taaaak, taaak... Cieekaaaawee...
Podniósł rękę, zmierzwił Elastykowi jego przylizane włosy.
- Chyba się kręcą... A ostatecznie można je wziąć na papi
loty... Wzrost taki sam. Cerę się przyciemni... Wiesz, co ci po
wiem, mój mały Eraście? - signor Diabolini przeszedł nagle
na „ty". - Albo raczej zaproponuję?
- Nieee...
- Ni mniej, ni więcej, tylko angaż.
- Co takiego? - nie zrozumiał Elastyk. Zerknął na unibook,
ale w obecności magika bał się z niego korzystać.
- Przeczucie podpowiada mi, że sama bogini Fortuna nas
ze sobą zetknęła. Ty nie masz się gdzie podziać, a mnie, jak
mogłeś sam zauważyć, uciekł asystent. Nie żałuję go, bo ten
łobuz z pewnością popsułby wszystko... - Tutaj Diabolini
urwał, a jego twarz zajaśniała szerokim, czarującym wprost
uśmiechem. - Sam jestem sobie winien. Po co brałem kie
szonkowca do spółki? A więc tak, mój miły Eraście. Proponu
ję ci, byś został chłopcem z Italii imieniem Pietro. Zakręcę ci
włosy, ucharakteryzuję cię i poduczę rzemiosła. Zapewnię ci
wikt, dach nad głową i ciekawe życie. Co ty na to?
„Za nic w świecie" - chciał odpowiedzieć Elastyk. Na samą
myśl, że może znaleźć się we władzy tego Drakuli, przeszedł
go dreszcz. A poza tym odzyskał już unibook, mister van
Dorn czeka, pora wracać.
Ale za dziesięć dni z domu generała N. zostanie skradziony
Kamień. I jeśli wierzyć gazetom, zrobi to sztukmistrz Diaboli
ni. W dodatku przy pomocy asystenta Pietro...
Jeśli teraz się wycofa, to potem będzie mu wstyd przed sa
mym sobą, że stchórzył. Tak jak wtedy, po historii z pięcio
metrową wieżą.
Nie wolno dopuścić, żeby Rajskie Jabłko dostało się temu
nadzwyczaj podejrzanemu osobnikowi.
W dodatku, jeśli Elastyk teraz wróci w dwudziesty pierwszy
wiek, do profesora, tamten wyprawi go pewnie w rok 1564.
Lepszy już ten cyrkowiec Diabolini niż Iwan Groźny - car,
który własnemu synowi roztrzaskał głowę żelazną pałką i co
dziennie odzierał kogoś ze skóry, wbijał na pal albo wymyślał
jeszcze jakąś inną bestialską zabawę. W 1914 jest spokojniej,
no i przynajmniej mają elektryczność.
101
- Dach nad głową i wikt to za mało? Chciałbyś wynagro
dzenie? Od razu poznać realistę. - Maestro westchnął, błęd
nie rozumiejąc milczenie rozmówcy. - Dobrze. Pół rubla
dziennie. Sknera dyrektor płaci mi najwyżej dziesięć za wy
stęp... Nic nie mówisz? Diabła tam! Dodam jeszcze ćwierć,
więcej nie mogę. Zgoda?
- Zgoda. - Realista zdecydował się, kiwnął głową i uścis
nął stalową dłoń signora Diaboliniego.
Rybka bierze!
Warunki pracy nowego „chłopca z Italii" były następujące:
bez specjalnego zezwolenia nie wolno nosa wysciubić za próg
cyrkowego namiotu; kwatera w dotychczasowej komórce
Koguta; wypłata gaży po zakończeniu nauki.
Pierwszej nocy Elastyk w ogóle nie spał. Ciągle wiercił się
na cienkiej podściółce, rozłożonej wprost na podłodze, i tęsk
nił za domem, za swojskim dwudziestym pierwszym wie
kiem. Nawet popłakał sobie, co prawda, tylko troszeczkę, bo
to wstyd dla van Dorna użalać się nad sobą.
A nazajutrz zaczęła się nauka.
Najtrudniejszy okazał się numer pełniący w występie ma-
estra jedynie funkcję rozgrzewki. Ten, w którym magik spala
na popiół swego niezdarnego asystenta, a chłopak potem zja
wia się w kartonowym pudle. Tutaj, w odróżnieniu od pozo
stałych sztuczek, najważniejszą część wykonuje Pietro, to zaś
wcale nie najłatwiejsza sprawa.
Pół biedy jeszcze z tym, by w chwili wybuchu śmignąć jak
pocisk za kulisy. Do tego służą trzewiki na specjalnej pode
szwie, która pozwala bezszelestnie się poruszać; w dodatku
ludzie w liberiach zawczasu odchylają, a potem opuszczają
zasłonę. Elastyk poćwiczył pół godziny i robił wszystko tak
szybko jak Kogut.
Ale pojawienie się w pudle - to już nie żarty.
Asystent musi bowiem wejść na samą górę, tam gdzie sie
dzą muzycy, i schować się za barierką. Kiedy zgaśnie światło
i maestro wykrzyknie: Uno-due-tre! - skoczyć w dół. Pudło do
połowy wyścielone jest miękką bawełną, nasyconą specjalną
substancją, tak że się człowiek nie potłucze. Pod warunkiem,
że wpadnie do środka. A spróbujcie trafić do pudła, kiedy jest
103
ciemno. To straszniejsze niż skok z pięciometrowej wieży do
basenu.
Okazało się jednak, że wszystkiego można się nauczyć, je
śli człowiek ma dość odwagi i dobrego nauczyciela. Kiedy
maestro uczył Elastyka, nie było wcale tak strasznie.
Pierwszego dnia „chłopiec z Italii" musiał się oswoić z wy
sokością: pięćdziesiąt razy skoczył z góry na rozciągniętą siat
kę gimnastyczną. Kiedy już trochę przywykł, zrobiła się z te
go niezła zabawa.
Nazajutrz znowu skakał, ale teraz siatka była dwukrotnie
mniejsza.
Na trzeci dzień Diabolini rozpiął siatkę całkiem małą, aku
rat takich rozmiarów jak pudło. Z góry wydawała się nie
większa niż pudełko zapałek, Elastyk jednak za każdym ra
zem trafiał. A gdyby nawet nie trafił, to dookoła miał jeszcze
rozłożone maty. W drugiej połowie dnia maestro je zabrał,
i nic złego się nie stało.
Na czwarty dzień Elastyk skakał już do pudła. Na bawełnę
spadało się nawet przyjemniej niż na siatkę. Z tej wylatuje się
jak piłka, można się nawet uderzyć o arenę, a tutaj wstaje się
elegancko i prawie nic nie boli, tylko odczuwa się skok w ko
lanach.
Potem treningi były już nocne - trzeba było skakać z orkie
stry w ciemności. To znaczy, najpierw Diabolini przyświecał
lampą, potem przestał. Ale pudło stało zawsze dokładnie
w tym samym miejscu, dziesięć kroków od kulis i dwanaście
od skraju areny.
Szóstego dnia Elastyk już w y s z e d ł na a t a n d ę , to
znaczy uczestniczył w przedstawieniu. No i nic, wszystko po
szło jak po maśle. Nawet jeśli ktoś z widzów przyszedł do cyr
ku po raz drugi, to i tak by nie zauważył zamiany. Gdyby
uszminkowany, obciągnięty trykotem Elastyk-Pietro popa
trzył do lustra z odległości jakichś pięciu kroków, sam siebie
wziąłby za Koguta-Pietro.
Występowali też siódmego dnia, ósmego i dziewiątego.
Rankami Elastyk pod okiem akrobaty Fiodora Parmieny-
cza Lampeduso robił ćwiczenia na rozciąganie: wyginał się
w różne strony, fikał koziołki przez głowę i chodził na rękach.
Potem przygotowywał się do sztuk ekwilibrystycznych - peł-
104
zał po rozciągniętej linie tam i z powrotem, zaczepiając się rę
kami i nogami. Kiedy się już poduczył, zaczęło mu to wycho
dzić całkiem nieźle.
Na atandzie wystarczało, że się skupił podczas triku ze
skokiem, potem już nie musiał, bo całą resztę pracy wykony
wał magik. Pietro był tylko chłopcem do wszystkiego: wziąć
płaszcz, podać ręcznik, klasnąć w dłonie, ukłonić się, błysnąć
chromokobaltowym uśmiechem.
Efektowne „cuda" signora Diaboliniego z bliska okazały
się zwykłym oszustwem, nie bardzo nawet wyrafinowanym.
Siedząc w akwarium, maestro oddychał przez rurkę, która
ciągnęła się od maski, szła pod wodoodpornym trykotem,
a jej koniuszek wychodził przez rękawiczkę. Kiedy magik się
mościł, „wygodnie sadowił", otwierał na dnie akwarium taj
ną klapę i wypuszczał rurkę do oddychania na wierzch, przy
czym specjalnie burzył wodę, żeby się przelała przez krawędź;
wtedy nie było widać, że u dołu też trochę wyciekło.
Sztuczka „w ogniu nie płonie" była trochę trudniejsza, ale
znowu nie tak bardzo. W środku szklanego sześcianu o za
kopconych ścianach znajdował się cylinder z bardzo cienkie
go, ogniotrwałego i idealnie przezroczystego szkła. Kiedy
Diabolini skakał do sześcianu, trafiał do cylindra. Pomocnicy
wlewali do sześcianu prawdziwą benzynę; tyle że jeden
z nich napełniał cylinder barwioną wodą, pilnując tylko, by
jej poziom pokrywał się z poziomem paliwa... Kiedy paliwo
płonęło, z zewnątrz nie było widać, że środek sześcianu nie
jest ogarnięty ogniem. No, a dzięki przezroczystemu sznuro
wi, który zwisał spod kopuły, mógł maestro unieść się „spo
śród płomieni jak ptak Feniks".
Przez pierwsze dwa wieczory, wiedząc już, jak to wszystko
jest urządzone, Elastyk z ciekawością obserwował sztuczki.
Potem mu się sprzykrzyło.
Dni ciągnęły się powoli. Przez cały ten czas Elastyk ani ra
zu nie był na dworze. Po historii z Kogutem maestro wolał
nie ryzykować i trzymał swojego asystenta, rzec można, pod
kluczem. Nie pozwalał mu wychodzić na zewnątrz, a i dozor
com przykazał, żeby go nie wypuszczali.
Kiedy nie był zajęty ćwiczeniami, Elastyk łaził bezczynnie
po namiocie albo błądził między cyrkowymi wozami, otoczo-
705
nymi płotem. Zaprzyjaźnił się z klaunem Timem, człowie
kiem dobrotliwym i bezpośrednim, nie mógł się natomiast
dogadać ze zrzędliwym Tomem. Zapoznał się z lwem Fomą
Iljiczem i słonicą Lusią. Mył talerze w bufecie w zamian za
eklera i butelkę napoju owocowego.
Ale cokolwiek robił, przez cały czas, od rana do wieczora,
myślał tylko o jednym: kiedy to będzie?
Kiedy nastąpią wydarzenia, które doprowadzą signora
Diaboliniego i Pietra do domu generała N.? Kim jest ów N.?
Gdzie go szukać?
Zgodnie z czasem dwudziestego pierwszego wieku, minęło
jakichś czterdzieści minut, a Elastyk już dziewiąty dzień mę
czył się w roku 1914. Nieszczęsny piętnasty czerwca się zbli
żał nieubłaganie - i nic.
Magik zachowywał się zwyczajnie, nie wykazywał żad
nych oznak niecierpliwości.
Dziwny to był człowiek, trudny do rozgryzienia.
Cała trupa traktowała signora Diaboliniego z szacunkiem -
jako „numer jeden", to znaczy główną atrakcję dla publicz
ności. Zapewniał cyrkowi kasę. W dniach, kiedy uciekł Kogut
i odwołano występy sztukmistrza, widownia była w połowie
pusta. Kiedy zaś maestro znowu wrócił na arenę, wyprzeda
no miejsca na tydzień naprzód.
„Geniusz areny, prawdziwy talent" - mówił sympatyczny
Tim o magiku. „Taki może zarżnąć człowieka i nawet nie
kichnie" - dorzucał Tom z ponurą miną.
I pewnie obaj mieli rację.
Pracować z Diabolinim, nieważne - podczas ćwiczeń, czy
też występu - było samą przyjemnością. Diabolini ani razu
nie podniósł głosu na asystenta, jego wzrok dodawał pewno
ści siebie i siły, na czerwonych ustach mistrza igrał beztroski
uśmiech. Czasem tylko maestro rzucał na Elastyka takie
spojrzenie, że skóra cierpła: lodowate, natrętne, przenikliwe.
Nie wiadomo, kim był w rzeczywistości, Rosjaninem czy
Włochem. O przeszłości sztukmistrza mało w cyrku wiedzia
no. Występował w Petersburgu, w Niżnim Nowogrodzie
i w Warszawie, ale skąd pochodził i jak się naprawdę nazy
wał - Bóg jeden wie.
Po co temu człowiekowi Rajskie Jabłko? Co zamierza zro-
106
bić z Owocem Wiadomości Dobrego i Złego? A ściśle mówiąc,
co z nim z r o b i ł takiego, że świat pogrążył się w gorączce
wojen i rewolucji?
No i najbardziej przerażające pytanie: Czyżby trzeba było
stoczyć z magikiem pojedynek? Cóż znaczy wobec takiego
Diabolo Diaboliniego zwykły uczeń szóstej klasy?
Im mniej czasu zostawało do piętnastego czerwca, tym
bardziej bał się Elastyk.
Wciąż czekał na początek Wydarzeń - aż w końcu się do
czekał.
Maestro miał dziwny zwyczaj: przed atandą długo stał za
kulisami i uważnie obserwował publiczność. Kogo albo co
tam starał się wypatrzyć - nie wiadomo.
No i dziewiątego dnia cyrkowej kariery Elastyka, czterna
stego czerwca, maestro spojrzał przez szparę i nagle wymru
czał zagadkowe słowa:
- Jest! Numer trzy! Hej, Iweczka-gołąbeczka!
Czegoś takiego Elastyk nigdy przedtem od niego nie sły
szał. Zerknął na magika i zobaczył, że ten jest jak odmienio
ny: zagryzł wargi, zacisnął pięści, oczy mu płonęły.
- Czy coś się stało, maestro?
Sztukmistrz nachylił się ku niemu.
- Widzisz tam, na środku, w pierwszym rzędzie, panią
z córeczką?
Elastyk popatrzył.
No, siedzi dama w różowej sukni, w wielkim kapeluszu (a
to ma szczęście ten, co siedzi z tyłu!). Jest i dziewczynka -
blond loczki, macha nogami.
- Dzisiaj wyrzucę z akwarium nie rybkę, ale lilię wodną.
Podejdziesz do tej pani, wręczysz jej z ukłonem kwiat i po
wiesz: „Od signora Diaboliniego avec estime". Zapamiętasz?
Powtórz! To bardzo ważne!
Elastyk powtórzył.
- A co to znaczy? I po co?
- Avec estime po francusku znaczy „z wyrazami szacunku".
Czego cię tam w tej szkole realnej uczyli? A po co - dowiesz
się potem.
107
Jak Elastykowi kazano, tak zrobił. Podszedł, ukłonił się,
wręczył mokry kwiatek.
Wszyscy odwrócili się w tę stronę, zaczęli się gapić na ową
panią. Kobieta zarumieniła się, a dziewczynka z dumą popa
trzyła na sąsiadów. Elastyk nie dostrzegł w obu nic szczegól
nego. Dama była dosyć tęga, niemłoda i z pewnością bogata -
w jej uszach błyszczały drogie kamienie, na palcach tak sa
mo. Dziewczynka była mniej więcej w wieku Elastyka. Raczej
ładna, ale od razu widać, że bardzo zadufana w sobie.
- Merci - rzekła pani z uśmiechem i poprawiła lok przy
skroni. - To znaczy grazie. To, Lipeczko, po włosku „dziękuję" -
wyjaśniła córce.
Potem już do końca występu nic specjalnego się nie działo.
Ale po spektaklu Diabolini nie poszedł się przebrać, jak to za
zwyczaj bywało, tylko został za kulisami i ciągle spoglądał
przez szparę. Elastyk oczywiście kręcił się w pobliżu.
Kiedy zapaliło się światło, umilkła orkiestra, a publiczność
przestała klaskać i zaczęła się rozchodzić, maestro energicz
nym krokiem przemaszerował przez arenę i podszedł do
pierwszego rzędu.
Pani zauważyła go, zatrzymała się. Dziewczynka zastygła
bez ruchu i nie odrywała oczu od magika.
- Czuję się zaszczycony, eccellenza. - Diabolini przyłożył rę
kę do piersi i nagle zaczął mówić z włoskim akcentem. - La
moglie di...
eee... małżonka i córka illustrissimo eroe... bohatera
mandżurskich stepów!
Ucałował rękę damy, dziewczynce wręczył fioretto - papie
rowy kwiatek, który sam się otwiera przy naciśnięciu na ło
dygę. Dziewczynka, ma się rozumieć, zapiszczała z zachwytu.
Elastyk niby przypadkiem stanął w takim miejscu, żeby
wszystko słyszeć.
- Dzięki za lilię i za prawdziwie wspaniały występ. - Pani
uśmiechnęła się łaskawie.
- Ooo, signora, najlepsze sztuki ja chować dla wybrana
publika. I najlepiej je oglądać z bliska - rzekł przymilnie Dia
bolini.
- No, mamo! Przecież obiecałaś: jeśli to będzie przyzwoite
i jeśli ci się spodoba... - Dziewczynka szarpnęła mamę za rę
kaw. - Obiecałaś!
108
- Cicho bądź, Lipeczko. Maestro, jedna z moich przyjació
łek mówiła, że czasami zgadza się pan na prywatny występ,
dla wąskiego grona. Lipeczka ma jutro urodziny. Przyjdą jej
przyjaciele, urządzimy dla nich przyjęcie. Będą też dorośli.
Proszę powiedzieć, ile pan żąda za występ - niedługi, po
wiedzmy, mniej więcej półgodzinny?
Sztukmistrz rozłożył ręce.
- Moja zwykła cena to cinquecento - eee... Pięćset rubli...
- Coś takiego!
- Jednakże z deferenza dla pani małżonka i pani osobiście,
signora, ja brać tylko sto.
Diabolini ukłonił się z galanterią.
- Siedemdziesiąt - oświadczyła dama. - I ani rubla więcej.
Magik westchnął, wyprostował się i bezradnie rozłożył ręce.
- Pani bellissima figlia jest taka miła, że nie mogę powie
dzieć „nie".
Dziewczynka zaklaskała w dłonie. Jej matka też była zado
wolona.
- No to świetnie. Jutro o piątej po południu. Bulwar Srie-
tienski, dom generała-lejtnanta Brianczaninowa.
- Benissimo! Ale muszę się przygotować. Obejrzeć dom,
wybrać miejsce. To bardzo importante! Ja i mój asystent Pietro
pokażemy państwu dematerializację. W Moskwie jeszcze
nikt-nikt tego nie widzieć! To nie sztuczka, to esperimento es-
traordinario.
Ale trzeba znaleźć w wasz dom centro spirituoso,
eee... ośrodek duchowy. Pozwoli pani, że będę paniom towa
rzyszył?
- Ależ oczywiście. Nasz automobil stoi przed wejściem.
Srebrny packard, szofer jest w zielonej liberii. Niech pan się
przebierze, maestro, zaczekamy na pana.
Pani z dziewczynką skierowały się do wyjścia, a Diabolini
się odwrócił. Jego twarz promieniała.
Magik podbiegł do Elastyka, złapał go za ramię i szepnął:
- Połknęła haczyk, chłopcze! Rybka bierze!
Któż to jest?
Elastykowi od razu serce zabiło szybciej, a w ustach zrobiło
się gorąco i sucho. No właśnie, zaczęło się! Teraz już wiado
mo: generała N. nazywa się Brianczaninow, a mieszka przy
bulwarze Srietienskim.
Do powrotu signora Diaboliniego zdenerwowany Elastyk
chodził tam i z powrotem po korytarzu i przekonywał sam sie
bie: najważniejsze - nie narobić głupstw i nie stchórzyć
w kluczowym momencie. Przez cały czas mieć na uwadze ho
nor von Dornów, a już szczególnie - przyszłość ludzkości.
Maestro wrócił późno, poważny, ale wyraźnie zadowolony.
Przywołał asystenta.
- Erast, marsz za mną. Musimy porozmawiać.
Usiedli na podium dla orkiestry, nad ciemną i pustą areną.
- Nie potrzebujemy zbędnych słuchaczy - wyjaśnił Dia-
bolini. - Wiesz co, przyjacielu, nadszedł czas, by odkryć kar
ty. Jestem człowiekiem przenikliwym i, jak mogłeś się prze
konać, umiem czytać z oczu. Przyjrzałem ci się w ciągu tych
dni. Widzę, że chłopak z ciebie ciekawski, sprytny, ale nie
szwindler.
- Kto taki? - zapytał słuchający w napięciu Elastyk.
- Nie okradłbyś przyjaciela. Prawda?
- Nie okradłbym... A o co chodzi, maestro?
- A o to, chłopcze, że dość już tego wygłupiania się przed
publiką. Mamy do zrobienia prawdziwy interes. Dawno na
taki czekałem.
Teraz, teraz to się stanie! Elastykowi serce zamarło.
- Jaki interes?
- Taki, dzięki któremu człowiek przestanie zajmować się
głupstwami, a zacznie żyć naprawdę. Widziałeś generałową?
110
Szanowną Afinę Pantelejewnę? Jutro my obaj zaprezentuje
my w jej domu pewną sztuczkę.
- Tak, mówił pan: dematerializację. A co pan będzie de-ma-
-te-ria-li-zo-wał? - z trudem wymówił skomplikowane słowo
Elastyk.
Chociaż co ono znaczy, już wiedział: spytał unibooka.
Wyświetliło się w odpowiedzi:
Dematerializacja - uwolnienie od materialnej postaci;
w przenośnym sensie: zniknięcie.
- Najpierw kogo. - Maestro zaśmiał się, błyskając białymi
zębami. - Ciebie. Dopiero potem - co. Pewną skrzyneczkę.
A w niej dużo, dużo kolorowych, bardzo ładnych kamyczków.
Elastyk czekał, by Diabolini powiedział coś o Rajskim Jabł
ku. Ale nie powiedział.
- Cóż tak na mnie wytrzeszczasz oczy, chłopcze? - Diaboli
ni źle odczytał spojrzenie asystenta. - Uważasz, że kraść jest
brzydko? Zgadzam się. Strasznie jednak chciałbym być boga
ty. Nie żebym był chciwy, ale dlatego, że zabiegi o chleb po
wszedni odrywają mnie od myśli o wieczności. Przecież mam
duszę filozofa. - Magik uśmiechnął się smętnie. - Do tego zaś,
by zostać filozofem, trzeba bardzo dużo pieniędzy. Pracą się
ich tyle nie zdobędzie, nawet mając złote ręce i tęgą głowę.
Naprawdę bogaty jest tylko ten, kto okrada innych: robotni
ków, jeśli to fabrykant, klientów, jeśli kupiec, albo Chińczy
ków, jak nasz dzielny generał Brianczaninow. A Diabolo Dia
bolini grabi grabieżców. To i uczciwsze, i przyjemniejsze.
Tylko tyle? - pomyślał Elastyk. Czyżby interesowały go wy
łącznie pieniądze?
Ale magik znowu niewłaściwie zrozumiał jego milczenie.
- Nie bój się, nie grasuję z nożem na gościńcu. Mam lep
szy gust. „Robię" w kamieniach szlachetnych. Czy jest na
świecie coś piękniejszego od diamentów, szafirów, szmarag
dów? - Podniósł rękę całą w pierścieniach i przez chwilę na
pawał się ich widokiem. Westchnął. - Niestety, mój drogi
Eraście, zmuszony jestem nosić te tanie szkiełka. Ale jutro je
wyrzucę. Raz na zawsze. Zdarzało mi się już płatać niezłe fi
gle, ale wszystkie były dziecinną igraszką w porównaniu z ju-
111
trzejszym. O, tym razem dobrze się przygotowałem do go
ścinnych występów w Moskwie! - Diabolini uśmiechnął się
marzycielsko. - Zawczasu zebrałem wiadomości o ewentual
nych klientach. Znalazłem pięciu takich. Generał Brianczani-
now to numer trzy. Wcześniej czy później ktoś z owej piątki
musiał połknąć haczyk. No i połknął, niech to licho! Proszę,
co znaczy umiejętne przygotowanie techniczne!
Elastykowi wydało się, że maestro nic kieruje swojej prze
mowy do niego, asystenta, ale popisuje się sam przed sobą.
Wtedy jednak wzrok „filozofa" padł na rozmówcę.
- Pomożesz mi przeprowadzić tę małą operację. A ja w na
grodę za to zapewnię ci przyszłość. Kiedy Diabolo Diabolini
ma dużo pieniędzy, jest naprawdę hojny. Zobaczysz!
- Ale co miałbym zrobić? - ostrożnie spytał Elastyk.
Nie bardzo zrozumiał, o co chodzi z tym „numerem trzy"
i „przygotowaniem technicznym".
- Brawo, Eraście! - wykrzyknął magik i klepnął asystenta
po ramieniu. - Przyznaję, obawiałem się, czy nie zaczniesz się
wykręcać. Ale widzę, że nie jesteś maminsynkiem. A więc
trzymasz ze mną?
Elastyk po chwili skinął głową i został nagrodzony moc
nym uściskiem ręki.
- Doskonale! Teraz słuchaj uważnie. Uczyłem cię, że
w sztuczce sprawa najważniejsza to zamaskować manipula
cję demonstracją. Prawą ręką demonstrujesz jedną rzecz. -
Przesunął przed oczami Elastyka otwartą dłoń. - I publicz
ność patrzy tutaj. A lewą w tym czasie przeprowadzasz mani
pulację, to znaczy główne działanie. - Pokazał lewą rękę,
a w niej dwa rublowe banknoty - Elastykową zapłatę za trzy
występy, którą „chłopiec z Italii" trzymał w kieszeni na pier
si. - Tak jak w triku z twoim pojawieniem się w pudle: wi
dzowie patrzą na mnie i nikt nie podniesie oczu na orkiestrę,
gdzie schował się główny bohater - ty. - Wsunął Elastykowi
papierki z powrotem do kieszeni i żartobliwie zmierzwił mu
włosy. - W triku zwanym dematerializacją chodzi o to samo:
demonstratorem jestem ja, manipulatorem - mój asystent.
Cieszę się, że będę pracował z tobą, a nie z Kogutem. Znalaz
łem go na rynku. Ten mły parszywiec z taką maestrią sięg
nął mi do kieszeni, że postanowiłem go zatrudnić. Ale w tak
112
poważnej operacji nie można polegać na złodziejaszku z Chi-
trowki. Mógłby mnie nawet oszukać. Ściągnie fant, a potem
szukaj wiatru w polu. Lepiej mieć do czynienia z miłym, kul
turalnym chłopcem - takim jak ty.
- Ten fant to skrzyneczka, tak? - spyta! Elastyk, ciągle
mając nadzieję, że rozmowa zejdzie na Rajskie Jabłko.
No i doczekał się.
- Tak. Bohaterski generał Brianczaninow nieźle się obło
wił w czasie ekspedycji pekińskiej. Przywiózł szkatułę po
brzegi wypełnioną kosztownościami. Między innymi jest tam
olbrzymi diament. Podobno wielkości wiśni.
„Większy" - chciał powiedzieć Elastyk, ale w porę ugryzł
się w język.
- Tylko zakarbuj sobie - żelazne palce chwyciły Elastyka
za podbródek i poderwały jego głowę do góry - że jeśli mylę
się co do ciebie albo nie jesteś taki, jakim się wydajesz... Znaj
dę cię choćby i pod ziemią, jakem Diabolo Diabolini. Wydo
stanę cię stamtąd i od razu zakopię z powrotem. Żywcem.
Wypowiedział te słowa spokojnie, bez groźby, ale Elastyk
poczuł, jak po plecach spływa mu strużka zimnego potu.
Któż to w końcu jest ten signor Diabolini? Zwyczajny zło
dziej czy może ktoś gorszy?
A maestro już uśmiechał się promiennie, jak gdyby przed
chwilą nie groził pomocnikowi straszliwą śmiercią.
- Byłem u generała. Porozmawiałem ze służącymi, obej
rzałem cały dom. Wybrałem punkt astralny.
- Cóż to jest?
- To takie miejsce, gdzie dusza najłatwiej łączy się z astra-
lem. Dobra, nie zaprzątaj sobie tym głowy. Jest, co prawda,
pewien szkopuł. Szkatułka znajduje się w sejfie najnowszej
konstrukcji, amerykańskim. Otworzyć go nie zdołamy, do te
go potrzebny byłby specjalista. No nic, coś tam wymyślę. To
nie twoje zmartwienie. Wykonaj dobrze to, co do ciebie nale
ży, niczego więcej nie wymagam. - Maestro wstał, objął Ela
styka za ramiona. - Chodźmy teraz napić się mocnej kawy,
chłopcze. Bo dzisiaj nie położymy się spać. Przez całą noc bę
dziemy robić próby naszej dematerializacji.
Przez szparę
„Punkt astralny" - inaczej centro spirituoso - willi generała
znajdował się w pokoju, którego jedne drzwi prowadziły na
korytarz, drugie zaś do jadalni, gdzie właśnie podejmowano
gości. Był to tak zwany salonik; wbrew swej nazwie wielko
ścią przypominał raczej klasę szkolną. W tym domu w ogó
le wszystko zaprojektowano z rozmachem: wysokie sufity,
pomieszczeń bez liku, wszędzie szafy i szafki z naczyniami
z kryształu i brązu, olbrzymie wazony, obrazy w złoconych
ramach, dywany. A i sama willa, otoczona ogrodem, do któ
rego dostępu broniło wysokie ogrodzenie, całym swoim wy
glądem zdawała się głosić: „Tutaj mieszkają bardzo, ale to
bardzo bogaci ludzie!".
Właściciela posesji, Ławra Lwowicza Brianczaninowa, je
go rodzinę i gości można było zobaczyć przez uchylone
drzwi. Właśnie to robili maestro Diabolini i Pietro: patrzyli
przez szczelinę, każdy z odpowiedniej wysokości; głowa
asystenta znajdowała się na poziomie piersi magika. Od
czasu do czasu wymieniali między sobą uwagi, bo w jadalni
było tak głośno - rozmowy biesiadników, brzęk sztućców,
kroki usłużnych lokajów - że z pewnością nikt by ich nie
usłyszał.
- Spójrz tylko na naszego bohatera - powiedział sztuk
mistrz, wskazując Ławra Lwowicza, który siedział po pra
wej stronie stołu - wyniosły, o purpurowej twarzy, w lśnią
cym złotem mundurze z malinowym kołnierzem. - Istny
Kutuzow, ni mniej, ni więcej. Nie pomyślałbyś, że przez ca
łe życie służył w intendenturze: konie, dostawy, wołowina,
kasza.
- To on nie jest bohaterem? - spytał Elastyk.
114
- Bohaterem, i to jeszcze jakim! Podczas wojny japoń
skiej dokonał tak bohaterskich czynów w dziedzinie zaopa
trzenia wojska, że trafił pod sąd. Udało mu się jednak wy
winąć, przenieśli go po prostu w stan spoczynku. A za
profity, sam widzisz, jaki ładny domek sobie kupił. I nie tyl
ko domek.
Żona generała, Afina Pantielejewna, zasiadała na prze
ciwległym końcu stołu, a krzesło obok gospodarza zajmo
wała bardzo przystojna młoda brunetka, którą nazywano
Iwettą Karłowną. Generał po prostu nie odrywał od niej
oczu. Własnoręcznie podsuwał jej różne smakołyki i dole
wał wina (chociaż lokaj stał w pogotowiu tuż za plecami
brunetki); szeptał coś na uszko i z galanterią podkręcał
wspaniałe wąsiska. Iwetta Karłowna śmiała się perliście
z żartów generała, jadła z apetytem i co chwila sięgała po
kieliszek.
- Nasz Chińczyk nie od tego, by uciąć sobie flircik na bo
ku. To doskonale - zamruczał Diabolini.
Gospodyni musiała być chyba innego zdania w tej mate
rii: spoglądała na męża i jego sąsiadkę z wyraźnym niepo
kojem, ale nic nie mogła zrobić. Małżonków dzieliło dwa
dzieścia metrów obrusa i trzy dziesiątki gości.
Jubilatka Lipeczka (w rzeczywistości miała na imię Olim
pia) siedziała w samym środku; jej strona stołu należała do
dzieci, przeciwległa - do rodziców. Elastyka uderzyło, że
dzieci zachowywały się dokładnie tak samo jak dorośli; nie
kręciły się, nie hałasowały, były grzeczne i bardzo powściąg
liwe. Chłopcy, wszyscy z równiutkimi przedziałkami w uli-
zanych włosach, mieli na piersi nakrochmalone serwetki,
a dziewczynki kokardy we włosach. Słychać było tylko:
„Dziękuję panu, Mitia", „Zinaido, proszę mi podać foie gras.
Merci".
Po prostu jakiś teatrzyk marionetek.
W saloniku wszystko było już przygotowane do występu.
Na środku ustawiono trzy rzędy krzeseł dla dzieci, wzdłuż
ścian - fotele dla dorosłych. Okna szczelnie zasłonięto. Za
przenośnym parawanem stała czarna peleryna z kapturem.
Tak, właśnie stała, bo pod nią znajdował się szkielet z cien
kiego drutu. Podobnie jak wszystkie sztuczki signora Dia-
boliniego, ta była niezbyt wymyślna, ale efektowna.
115
Maestro miał dzisiaj na sobie zwykły surdut i krawat - te
go wymagał plan. Za to asystent wystrojony był jak się pa
trzy: czarna kamizela, żabot, pończochy z jedwabnymi
wstążeczkami, aksamitne obuwie na specjalnej podeszwie.
Elastyk znał swoją rolę perfekcyjnie. W nocy powtarzał ją
bez końca, ćwiczył też i tutaj, w saloniku; pełzał na czwora
kach do „żłobu" tyle razy, że kolana go paliły.
„Żłobem" signor Diabolini nazwał elegancki stolik na
wygiętych nóżkach, stojący między dwoma największymi
fotelami. Zgodnie z zapowiedziami magika, sam Ławr Lwo-
wicz miał tam postawić upragnioną szkatułkę, czyli, jak to
określił maestro, „własnoręcznie nasypać owsa do żłobu".
Nie wiadomo było tylko, dlaczego właściwie generał miałby
to zrobić.
- Ciszej, proszę państwa, ciszej! - dobiegł z jadalni melo
dyjny głosik Iwetty Karłowny. - Uprosiłam Ławra Lwowi-
cza, żeby opowiedział nam, jak zdobywał Pekin. Proszę, ge
nerale. Obiecał mi pan!
O pekińskiej ekspedycji Elastyk oczywiście dowiedział się
już wszystkiego, czego było można. Unibook doniósł mu, co
następuje:
Ekspedycja pekińska - wyprawa połączonego korpusu
wojsk brytyjskich, rosyjskich, japońskich, francuskich, nie
mieckich, austriackich, amerykańskich i włoskich w sierpniu
1900 roku na Pekin, gdzie chińscy powstańcy-ihotuanowie,
wspierani przez rząd cesarzowej Tse Hi, obiegli cudzoziem
ską dzielnicę dyplomatyczną. Korpus przebił się w walkach
do miasta, przerwał oblężenie i zmusił Tse Hi do ucieczki ze
stolicy. Zajęciu Pekinu towarzyszyły grabieże i masowe mor-
dy.
- Ech, doprawdy, kogo mogą zaciekawić opowiastki sta
rego wiarusa... - Brianczaninow skromnie rozłożył ręce.
- Mogą, mogą! - zawołał chłopiec w mundurku ze złotą
lamówką na naramiennikach. - Opowiedz, tatusiu!
Elastyk już wiedział, że to brat jubilatki, Arkasza, kadet.
Lipeczka podchwyciła:
- Uwielbiam słuchać o Chinach. Tato zawsze tak śmiesz
n o
nie o nich opowiada! Zwłaszcza kiedy naśladuje paplaninę
Chińczyków.
A wtedy wszyscy goście podnieśli głośną wrzawę:
- Prosimy, prosimy!
Gospodarz jeszcze chwilkę się certowat, ale w końcu dał
się namówić.
Odchrząknął, potem spojrzał na żyrandol i zmrużył oczy,
jak gdyby wspominał przeszłość. Wreszcie zaczął mówić.
Opowieść kawalerzy sty
- Wyobraźcie sobie państwo: sierpień, upał czterdzieści stop
ni, rozpalony step. Dookoła płoną zarośla gaolianu, czarny
dym leci aż do nieba. Mijamy wsie, wszystkie puste. Chińczy
cy rozbiegają się w panice, ledwie tylko zobaczą nasze straże
przednie. Posuwamy się jedną kolumną - Rosjanie, Brytyj
czycy, Niemcy, Francuzi, Włosi, Austriacy, Amerykanie, na
wet Japończycy. Śpieszymy na pomoc dyplomatom okrążo
nym przez krwiożercze tłumy bokserów.
- Boże, a skąd się wzięli w Chinach bokserzy? I to jeszcze
całe tłumy? - wydała zdumiony okrzyk Iwetta Karłowna.
- To tacy chińscy bandyci. Tak, tatusiu? - błysnął erudycją
kadet Arkasza.
- Tak, synku. Bokserami przezwali ich cudzoziemcy, bo ci
rozbójnicy umieli nieźle się tłuc na pięści, mieli jakiś własny
specjalny sposób mordobicia. Sami zaś nazywali się „ihotu-
anami". Twierdzili, że wszyscy biali to diabły, więc powinni
być wytępieni. Siebie zaś uważali za nieśmiertelnych, bo od
stóp do głów obwieszali się cudownymi amuletami. Pod mo
im dowództwem służył pewien kapitan, Krugłow, wielki
spryciarz i dowcipniś. Kiedyś wziął do niewoli trzech żółtych,
a w taki upał nie chciało mu się prowadzić ich do sztabu. Po
wiada więc: „Zaraz sprawdzimy, czy to prawdziwi bokserzy,
czy nie". I z rewolweru: Trach! Trach! Trach! Ci oczywiście
bęc na ziemię, a kapitan z nutą żalu w głosie mówi: „Nie, nie
prawdziwi". To dopiero było śmiechu!
- Ławrik, przy dzieciach! - Afina Pantielejewna z przyga-
ną pokręciła głową. - Bardzo cię proszę: tylko bez żołdackich
dowcipów.
Generał posłusznie skłonił ostrzyżoną na jeża głowę.
118
- Przepraszam. To tak niechcący... No więc zmierzamy
forsownym marszem do stolicy Niebiańskiego Imperium. Ja,
jak na urodzonego kawalerzystę przystało, na przedzie,
wśród wiernych kozaków. Trzy dni bez snu, dwa bez jedze
nia. Dookoła szaleje śmierć, ale nam to nie straszne - boimy
się tylko, że sojusznicy nas wyprzedzą, pierwsi wejdą do Pe
kinu. To byłaby hańba dla sławnego oręża rosyjskiego. W po
równaniu z tym furda kule gwardii cesarskiej i dwuręczne
szable ihotuanów!
- Ale buja! - parsknął Diabolini. - Przecież on w życiu nie
słyszał świstu kul. Tylko okradał żołnierzyków i podbierał fu
raż koniom.
Ale do słuchaczy nie dotarł komentarz magika, i dlatego
słuchali generała z zachwytem.
- Dwunastego sierpnia, staczając nieustanne walki, prze
biliśmy się do miasta. Mury prawie pod niebo, brama - wiel
ka jak świątynia Chrystusa Zbawiciela. Jednym słowem, nie
przystępna twierdza. Nocą zbiera się rada wojenna.
Najstarszy rangą, brytyjski generał Gazelli, mówi: „Nie ma
my artylerii oblężniczej, trzeba się wycofać!". Amerykański
generał Chuffy na to: „Proponuję wysłać parlamentariuszy".
Ja, chociaż miałem skromne stanowisko, wstałem i ogarnięty
walecznym porywem oświadczyłem: „O nie, panowie sojusz
nicy! Naprzód i ani kroku w tył! A jeśli wy się boicie, to pój
dziemy tylko my, Rosjanie. Sam ich poprowadzę do szturmu,
w pierwszym szeregu!".
- Tak powiedziałeś, tatusiu? - zawołał Arkasza. - A ja na
wet nie wiedziałem, że umiesz po angielsku. Wspaniale!
Generał zakaszlał. Łyknął wina i westchnął.
- Nie, Arkasza, po angielsku nie umiem. Powiedziałem im
to po rosyjsku, ale byli tam tacy, co umieli, więc raz-dwa
przetłumaczyli. Po moim oświadczeniu wszystkich oczywi
ście ogarnął wstyd i o cofaniu się już więcej nikt nie wspo
mniał. Postanowiliśmy o świcie ruszyć do ataku z czterech
stron naraz.
Wracamy do siebie na biwak, a ja mówię do generała Li-
niewicza: tak a tak, ekscelencjo, utrzyjmy nosa tym naszym
sojusznikom. Uderzymy na Pekin o północy, wedrzemy się
pierwsi do dzielnicy dyplomatycznej, uratujemy nieszczęs-
119
nych oblężonych i tym samym rozsławimy sztandar rosyjski
na cały świat. Nikołaj Pietrowicz mnie uścisnął. Oczywiście
obaj się rozpłakaliśmy. Postanowiliśmy: albo przypną nam
krzyż za odwagę na piersi, albo postawią drewniany na mogi
le. Od tego czasu Nikołaj Pietrowicz bardzo mnie polubił. Po
tem w stepach Mandżurii nieźle razem przetrzepaliśmy skórę
Japończykom.
- Chyba na tyłach - rozległ się w górze szept magika. -
Kiedy kradłeś całymi wagonami konserwy i szynele.
Ławr Lwowicz zamilkł, patrząc na ładniutką sąsiadkę. Po
kiwał głową w zadumie.
- Tak, bywały w życiu różne chwile... Jest co wspominać.
- Naprawdę, wspaniale pan opowiada! - wykrzyknęła
Iwetta Karłowna. - Widzę wszystko, jakby to się działo na
prawdę. Ale proszę dalej, na miłość boską, co było dalej?!
- Słowo się rzekło, o północy ruszamy do szturmu. Z mu
rów ani jednego wystrzału. Co to się dzieje? Dobra. Wysadza
my bramę Tung-Ping-Ming. Znowu nic! Potem się okazało,
że cesarzowa Tse Hi ze swoim głównym doradcą, księciem
Tuanem, i z całym dworem, ze wszystkimi eunuchami i słu
żącymi, jeszcze poprzedniego dnia wieczorem zbiegli na pół
noc. Pekin nasz, bez walki!
No, moim orłom naturalnie krew uderzyła do głowy. Po
wszystkich trudach, ofiarach, obawach wdarli się do najbo
gatszego miasta świata!
A w Pekinie zamieszanie. Panika, krzyki. Wszyscy urzędni
cy cesarscy, którzy nie zdążyli uciec, odebrali sobie życie, i to
na sposób chiński. Jeden powiesił się na jedwabnym sznurze,
inny połknął listek srebrnej folii, a niektórzy poderżnęli sobie
gardła nefrytowymi nożami. Jednym słowem: Azja! Po uli
cach biegają truchcikiem Chinki na swoich maleńkich stop
kach, o takich - tyciusieńkich. Ale czy to przed moimi koza
kami można uciec?!
- Ławrik! - Pani domu zadzwoniła łyżeczką o filiżankę.
Generał stropił się.
- Taaa... Hm. No, co tu gadać, zagłada Pompei. Ale ja nie
o tym chciałem... U mnie w taborach, to znaczy, chciałem po
wiedzieć, w podjeździe - był jeden Chińczyk, handlarz. Coś
w rodzaju markietana: dostarczyć prowiant, owies i tak dalej.
120
Nazywaliśmy go Czung Iwanycz. Chytrus, jakiego świat nie
widział. „Genelala - mówi (chociaż byłem jeszcze pułkowni
kiem, on tytułował mnie generałem) - genelala, ty musi idzi
do ta pałać. Sipko-sipko. Tam być wielki mandalina". No, jak
musi, to musi. Już ja wiem, że jak Czung Iwanycz coś mówi,
to nie bez powodu.
Wdzieramy się do pałacu. A tam sodoma i gomora, wszyst
ko wywrócone do góry nogami, widać, że uciekano w wiel
kim pośpiechu. Kozacy oczywiście dalej rwać jedwabne za
słony na onuce, rozbijać wazony, ładować srebro do toreb,
a mój Czung, widzę, bez przerwy otwiera drzwiczki w pie
cach i ostukuje ściany. Ja go za kołnierz. „Czego tak szukasz,
łotrze? Gadaj prawdę - jak nie, to sam wiesz!". A on do mnie
szeptem: „Genelala, tutaj mieśkala mandalin Lu". Albo może
Lung, nie pamiętam. W ogóle pałac należał do jakiegoś bar
dzo bogatego mandaryna, o którym wiadomo było, że ma
największą w całych Chinach kolekcję drogich kamieni. Mó
wię do Czunga: „Przecież nie taki głupi ten twój Lu, nie zo
stawił skarbów, żeby je rozkradli". „Eee - odpowiada - Lu nie
głupi, Lu śtlaśnie chitli. On wiezieć: jak ciesaziowa ziobacić,
to ziablać siobie".
A trzeba państwu wiedzieć, że cesarzowa wdowa Tse Hi
była damą z charakterem. Ze swoimi skośnookimi poddany
mi nie robiła wielkich ceregieli. Opowiem wam w związku
z tym pewną historyjkę.
Tegoż dnia, kiedy zebraliśmy się na radzie wojennej,
a chińscy dworacy pakowali kufry i trzęśli się ze strachu, jed
na cesarzowa nie straciła głowy. Postanowiła w tym zamie
szaniu pozbyć się znienawidzonej synowej. Udała zasmuco
ną, stara wiedźma, i mówi: „Wszystko przepadło, córko. Nie
mam sił patrzeć, jak zachodni barbarzyńcy wdzierają się do
naszego świętego miasta. Rzucimy się do studni. Tylko że jest
wąska, ty skocz pierwsza, ja za tobą". Biedna głuptaska sko
czyła, a starucha nie! Powiedziała, że się nagle rozmyśliła. Ta
ka to spryciara była z tej cesarzowej Tse Hi. Dlatego można
zrozumieć obawy naszego mandaryna. Czung Iwanycz był
pewien, że ten właśnie Lu czy tam Lung przed ucieczką scho
wał swoją kolekcję. Gdzieś w pałacu, w dodatku w pośpie
chu, bo namyślać się nie miał specjalnie czasu.
121
I wiecie państwo co? Mój żółtek powęszył, powęszył po
komnatach i jednak znalazł skrytkę. W domowej kapliczce,
za ołtarzem, stało pudełeczko z laki ze smokami na wieczku,
nawet niezbyt duże, o takie. Z początku, jak je zobaczyłem,
byłem rozczarowany. No, myślę sobie, żadnych skarbów Se
zamu tu nie mógł upchać.
Zabrałem szkatułkę Czungowi i otwieram. Matko Boska!
Niebiański blask! Omal nie oślepłem, słowo daję! Kamieni
nawet nie tak dużo, ale same najszlachetniejsze, najpiękniej
sze.
Czung naskakuje na mnie jak kogut i gdacze: „Genelala,
moja znaleźć pudelka! Po polowie dzielić cieba! Alibo nie, nie
po polowie! Sistko ziabielaj, a mnie daj tylko te kule!".
Patrzę, a w aksamitnym pudełku leży okrągły, gładki dia
ment. Nigdy czegoś takiego nie widziałem: mieni się wszyst
kimi barwami tęczy. I wielki! O, jak ta morela. E, mówię so
bie, nadtoś chytry, gołąbeczku!
„Zuch z ciebie, że znalazłeś skrytkę - mówię - dostaniesz
ode mnie w nagrodę sto rubli i złoty zegarek. Ale wara od tro
feów wojennych, cywilom się nie należą".
Wyobraźcie sobie: mój spokojny i uległy Czung Iwanycz
nagle wyciąga krzywy nóż i rzuca się na mnie! Dobrze, że
miałem nabity pistolet, bo inaczej nie siedziałbym tu z wami.
Nie byłoby, dziatki drogie, waszego tatusia. A i was samych
by nie było.
- Zastrzeliłeś go, tatusiu? - Kadet poderwał się z krzesła. -
Ech, trzeba mu było, podlecowi, odrąbać głowę szablą!
A maestro szepnął:
- Strzelił Chińczykowi w plecy, żeby się nie dzielić. Idę
o zakład!
- Taka to historia, dziateczki - zakończył swoją opowieść
dziarski kawalerzysta.
Dematerializacja
- Tyle słyszałam o pańskiej szkatułce z Chin! - Iwetta Kar-
łowna chwyciła generała za rękę. - Zawsze pragnęłam na nią
zerknąć. A już zwłaszcza po tej dzisiejszej opowieści. Ławrze
Lwowiczu, kochany, niech pan ją pokaże! Myślę, że wszyscy
są jej z ciekawi.
- Tak, proszę! Ławrze Lwowiczu! Ekscelencjo! Wujku
Ławrze! - rozległ się chór dorosłych i dziecięcych głosów.
- No dobrze, dobrze. - Generał uśmiechnął się. - Zaraz
przyniosę. - I wyszedł z jadalni.
Elastyk z dołu popatrzył na magika - jaki sukces! Tamten
uśmiechnął się i mrugnął: no, przecież ci mówiłem.
Tylko jubilatka Lipeczka była, jak się zdaje, niezadowolo
na. Widocznie owo pudełko widziała już nieraz, a to, że prze
stała być w centrum uwagi towarzystwa, wyraźnie jej się nie
podobało.
- Nie chcę szkatułki! - Wydęła kapryśnie dolną wargę. -
Też mi coś, kamyki. Lepiej pobawmy się w szarady.
Iwetta Karłowna zawołała ze skruchą:
- Ach, rzeczywiście! Przecież dzisiaj najważniejsza jest Li
peczka. Słowo jubilatki jest dla nas prawem. Dalej, do zaba
wy! Afino Pantielejewno, kochana, gdzież jest nasz włoski
magik?
- W saloniku - odpowiedziała generałowa. - Mnie i Li-
peczce bardzo się podobał jego występ. Reszta cyrkowych nu
merów była dosyć prymitywna, ale maestro to prawdziwy
czarodziej. Jesteśmy niezmiernie wdzięczne. Tak że dzieci, co
wolicie - szarady czy przedstawienie?
- Przedstawienie! Przedstawienie! - zaczęła hałasować
dziecięca strona stołu.
123
- No to niech będzie.
Do pokoju wrócił generał, trzymając w rękach szkatułkę
z laki, i zdziwił się, kiedy zobaczył, że wszyscy już wstali od
stołu.
- Tatusiu, potem, potem! - Jubilatka zaczęła machać rę
kami na szkatułkę. - Najpierw pójdziemy popatrzeć na magi
ka! To coś wspaniałego, sami zobaczycie!
Ławr Lwowicz dobrodusznie uśmiechnął się do córki.
- No cóż, wiercipięto, przekazuję ci dowództwo. Słucham,
jakie będą rozkazy?
- Do saloniku naprzód marsz!
Wszyscy się roześmiali, a maestro szarpnął asystenta za rę
kaw.
- Na miejsce!
Elastyk rzucił się do stojącej peleryny, wlazł do środka, na
ciągnął kaptur i zastygł bez ruchu.
Drzwi otwarto na oścież, do saloniku zaczęli wchodzić wi
dzowie.
- Bambini, prego tutaj. - Diabolini wskazał dzieciom
krzesła. - Signore e signori, oto fotele, molto comfortabile. Eccel-
lenza
- skłonił się generałowi - poltrone dla gospodarz i go
spodyni.
I sam podprowadził parę małżeńską do dwóch foteli stoją
cych po obu stronach „żłobu".
- Ach, cóż to za ceremonie, przecież nie jesteśmy parą kró
lewską - burknął Brianczaninow, ale mimo wszystko usiadł,
gdzie mu kazano.
Szkatułki jednak na stoliku nie postawił - umieścił ją sobie
na kolanach. To było niezgodne z planem, więc Elastyk z nie
pokojem popatrzył na Diaboliniego. Ten jednak dosłownie
rozpływał się w uśmiechach.
Któraś z dziewczynek dojrzała ukrytego pod peleryną
Elastyka.
- Oj, popatrzcie, tam jest jakiś chłopiec!
- To asystent - z ważną miną wyjaśniła Lipeczka i powie
działa: -Buongiorno, Pietro.
- Buongiorno, signorina - odparł Elastyk.
Dzięki Bogu, Lipeczka nic więcej po włosku nie umiała, bo
inaczej Elastyk miałby prawdziwy kłopot.
124
Zresztą kiedy tylko ostatni gość usiadł, magik niezwłocznie
skupił na sobie uwagę wszystkich.
- Attenzione! - zaczął po włosku, a potem stopniowo prze
szedł na rosyjski, ale, zdaje się, nikt na to nie zwrócił uwagi.
Maestro mówił bowiem zdumiewające wprost rzeczy.
- Ja dzisiaj państwu demonstrare nie sztukę i nie iluzję, ale
coś szczególnego, resultato długie, długie lata degli esperimenti.
Jak wiadomo, człowiek składa się z dwa substancja: ciało fi
zyczne i ciało astralne, inaczej zwane „dusza". Jeśli oddzielić
te dwa ciała, co będzie wtedy?
- Wiadomo co - zahuczał generał. - Wyzionie ducha.
Wieczne odpoczywanie.
- Słusznie, morte - śmierć. Ale ja umieć dzielić dusza od
ciało tak, że człowiek zostawać żywy. Dusza będzie rozma
wiać z astral, to znaczy z Niebo, zostając przy tym wewnątrz
ciało. Wy zobaczyć prawdziwa dematerializacja duszy. Co
więcej, zobaczycie to, czego jeszcze nikt nie widzieć! Zobaczy
cie, jak wyglądać sama dusza, jej pronie... promieniowanie.
Ja zrobić dematerializacja duszy mój asystent Pietro. Ona bę
dzie lecieć w astral i odpowiadać na każdy pytanie serenissima
publica.
Przecież Niebo znać wszystkie tajemnice - i prze
szłość, i teraźniejszość, i nawet przyszłość.
- Tak, tak, zobaczymy. - Ławr Lwowicz lekceważąco
uśmiechnął się. - No cóż, jak astral, to astral.
- Mnie sam będzie trudno - ciągnął magik. - Trzeba, żeby
wszyscy mi pomagać energia swoja dusza. Prego, wyciągnijcie
ręce naprzód i rozszerzcie palce, o tak.
Dzieci wypełniły prośbę maestra z ochotą, dorośli z ironicz
nym uśmiechem, i to nie wszyscy.
- O, proszę, panie i panowie! Trzeba, żeby wszyscy! Ina
czej nie powstać łańcuch energetyczny!
Generał uniósł ręce, ale przestraszył się, że skarb spadnie
na podłogę. Westchnął i przestawił szkatułkę na stolik, po
czym wyciągnął dłonie.
- No? Co dalej? - odchrząknął, wyraźnie znudzony.
A Elastykowi serce waliło coraz szybciej. Plan signora Dia-
boliniego bliski był urzeczywistnienia, wszystko szło jak po
maśle. Jeszcze minuta, dwie, i stanie się to, po co uczeń szó
stej klasy Fandorin, potomek przeklętego Theo Krzyżowca,
wyprawił się w przeszłość!
125
- Bene, molto bene! - pochwalił widzów Diabolini. - Teraz
mnie potrzebny całkowita ciemność. Simone, dalej!
Lokaj imieniem Siemion, jak mu kazano, przekręcił wy
łącznik i salon pogrążył się w absolutnym mroku. Maestro
i Elastyk nie tylko zaciągnęli podwójne story na oknach, ale
jeszcze przykleili ich krawędzie klejem, żeby ani jeden pro
myk się nie prześlizgnął.
Magik pouczał swego asystenta: „Przy szybkim przejściu
od jaskrawego światła do zupełnej ciemności oczy w ciągu
pierwszych dziesięciu sekund nie widzą nic. Potem źrenice
zaczynają się stopniowo rozszerzać i człowiek może rozróżnić
cienie i sylwetki. Ale tobie wystarczy dziesięć sekund, żeby
dobrać się do «żłobu»".
Kiedy tylko zgasło światło, Elastyk zaczerpnął powietrza
pełną piersią, dał nura na podłogę i szybciuteńko podpełzł na
czworakach w kierunku „żłobu". Nie darmo trenował przez
całą godzinę - dotarł do celu bezbłędnie.
Na kolanach i dłoniach miał specjalne poduszeczki, żeby
nie wywoływać nawet najlżejszego szmeru.
Odetchnął dopiero, kiedy wszedł pod stolik - i to cichuteńko.
Z lewej strony sapał generał, z prawej szeleściła jedwabną
suknią gospodyni. Elastyk łatwo mógłby dotknąć obojga,
w dodatku równocześnie.
Teraz trzeba było czekać na umówiony sygnał.
Diabolini odczekał dziesięć sekund, ściągnął z peleryny
cienki pokrowiec i w ciemności zaświeciła sylwetka chłopca,
złożona z drobnych migających punktów: widać było głowę,
ręce, tułów, nogi. Największy punkt migotał w okolicy serca.
Przez salonik przebiegł szmer zdumienia.
Elastyk wiedział, że na pelerynie znajduje się rysunek wy
konany specjalnym fosforyzującym roztworem, ale nawet na
nim widowisko robiło wrażenie. Pomysłowy gość z tego Dia-
bolo Diaboliniego, któż zaprzeczy?
- Pietro! Ty mnie słyszeć? - rozległ się napięty głos ma-
estra.
- Jestem gotowy - cieniutko odpowiedziała sylwetka.
Maestro twierdził, że jako brzuchomówca potrafi naślado
wać każdy głos, więc Elastyk się zawstydził: czyżby rzeczywi
ście miał taki piskliwy?
126
- Powiedz nam, Pietro, kto zada ci pierwsze pytanie?
- Jubilatka.
- Signorina - zwrócił się magik do Lipeczki - może pani py
tać dusza Pietro, o co pani chce, a dostanie pani dokładna,
prawdziwa odpowiedź.
Słychać było, jak Lipeczka wstaje, jak przestępuje z nogi na
nogę. W końcu się zdecydowała:
- Proszę mi powiedzieć, szanowna duszo, czy pojedziemy
jutro do ogrodu zoologicznego i czy zobaczę tam słonia?
- Pojedzie pani - zapewniła dusza. - Zobaczy pani słonia,
słoń pokiwa pani trąbą i pomacha uszami.
- Dziękuję, bardzo się cieszę... - wymamrotała Lipeczka
słabym głosem, bo chyba się zorientowała, że mogła zadać ja
kieś ciekawsze pytanie.
Wszyscy uprzejmie zaklaskali.
- No proszę, jak dobrze dusza tego Pietra mówi po rosyj
sku. Bez akcentu - zauważył generał.
W ciemności rozległ się perlisty śmiech Iwetty Karłowny.
Ale magika wcale to nie zbiło z tropu.
- Czy dusza mieć akcent? Powiedz mi, Pietro, kto ma za
dać drugie pytanie?
- Pan generał.
- Benissimo! - ucieszył się Diabolini. - Zaraz signor generał
może rozwiać swój sceptycyzm. Proszę pytać, eccellenza.
„Uwaga, przygotować się" - wydał sobie komendę Elastyk.
Ławr Lwowicz parsknął śmiechem.
- Mmm... Doprawdy nie wiem, o co mam pytać tak sza
cowną substancję...
- Pan spytać o to, co go najwięcej teraz zajmować - pod
powiedział magik. - Czym pan zajmować swoje myśli
w ostatni czas?
- No, chwileczkę. Tylko boję się, że dla astralu takie zada
nie może być trochę zbyt trudne. - Brianczaninow z komicz
nym namaszczeniem zapytał: - Powiedz mi, o duszo chłop
czyka Pietro, czy dojdzie do transakcji zakupu pola
naftowego w Baku? Czy mogę ufać gwarancjom pośrednika
Karabekowa?
Po czym roześmiał się, zadowolony ze swojego żartu.
- Nie dojdzie do zakupu - odrzekł brzuchomówca. - Bada-
127
nia geologiczne wykażą, że pokłady w Akbaszu są prawie zu
pełnie wyczerpane.
- A niech to diabli! - wymamrotał oszołomiony generał. -
Nie sądziłem, że w astralu są aż tak dobrze zorientowani
w sprawach poszukiwań naftowych. Hm. Ciekawe. A co
z Karabekowem?
- Nie wolno mu ufać. To oszust. W zeszłym roku wyłudził
od banku Rosyjsko-Azjatyckiego pięćdziesiąt tysięcy na pod
stawie fałszywego upoważnienia. Niech pan uważa!
- Ławrik, mówiłam, że ten Karabekow nie wygląda mi na
uczciwego człowieka! - wykrzyknęła Afina Pantielejewna. -
Ty mnie nigdy nie słuchasz!
Generał zadał nowe pytanie, o jakieś udziały i akcje; teraz
nadzwyczaj zaniepokojonym głosem, daleki od żartów, ale
Elastyk już go nie słuchał.
Słowa: „Niech pan uważa", były sygnałem: maestro uznał,
że oboje państwo domu są już dostatecznie zaaferowani i ca
ła ich uwaga skierowana jest teraz na świecącą pelerynę.
No dalej, a gdzie wybuch?
Jest! Nad głową ciała astralnego mignął jasny błysk - to
zaświeciła się przygotowana zawczasu magnezja. Elastyk
w porę zmrużył oczy, ale pozostali krzyknęli zaskoczeni,
i oczywiście na kilka sekund oślepli. Elastyk wysunął się
spod stolika i chwycił szkatułkę. Była gładka, zimna i dosyć
ciężka.
Teraz tylko bezszelestnie przebiec do bocznych drzwi. Są!
- Perdono, panie i panowie! - huczał w ciemności głos ma
gika. - To znaczyć, że dusza zmęczona. Ale my prosić Pietro,
żeby mówić, jeszcze troszkę.
Gospodarz zawołał nerwowo:
- No nie, kochany, proszę jeszcze trochę wytrzymać! Mu
szę koniecznie wyjaśnić...
Co właściwie generał musiał wyjaśnić, tego Elastyk się nie
dowiedział, bo już wyślizgnął się na korytarz. Obficie nasma
rowane zawiasy nawet nie pisnęły.
Pochlipując ze szczęścia, latorośl Dornów otworzyła skrzy
neczkę, całą w smokach z perłowej masy, i zobaczyła obciąg
nięte aksamitem etui, a wokół niego naszyjniki, bransolety,
pierścienie... Wszystko to mieniło się, błyszczało, rzucało nie-
128
bieskie, czerwone, zielone skry. Trzęsącymi się palcami Ela
styk wyjął bezcenne etui. Reszta kosztowności go nie intere
sowała, odstawił więc szkatułkę na parapet.
Odczekał sekundę, dwie... Otworzył aksamitne wieczko.
Kamień naprawdę przypominał duże rajskie jabłuszko: był
idealnie okrągły, gładki, żółtoróżowawy. Wystarczyło jednak
dotknąć go palcem, by kolor się zmienił na zielonkawonie-
bieski, a wzdłuż palca przebiegi jak gdyby slaby prąd.
Ale nie wolno było zwlekać.
Teraz, według planu signora Diaboliniego, asystent mu
siał w te pędy pobiec do pokoiku, gdzie stała kanapa, i przez
okno wyskoczyć do ogrodu. W odległym jego końcu znajdo
wała się furtka z przepiłowaną kłódką. Potem - bocznymi
uliczkami dotrzeć do ulicy Łukowej i czekać na magika
w bramie kolo traktierni „Ustiug". Maestro pojawi się tam
niezwłocznie. Sztukmistrz nie wyjaśnił, w jaki sposób za
mierza opuścić salonik, powiedział tylko, żeby Elastyk się
o niego nie martwił.
Ten zaś ani myślał martwić się o Diaboliniego. A uciekać
zamierzał wcale nie na Łukową, tylko w całkiem przeciwną
stronę: na Czyste Prudy, a stamtąd na Solankę i do swojego
roku 2006.
Co prawda, unibook pozostał w cyrkowym namiocie, nie
można było brać go ze sobą na przedstawienie. No nic, mister
van Dorn nie będzie się złościł. Najważniejsze, że udało się
zdobyć Kamień. Robota wykonana! Honor Dornów uratowa
ny. A razem z nim także cała ludzkość. Zajęło to, jeśli liczyć
według czasu dwudziestego pierwszego wieku, około czter
dziestu minut.
Do pokoiku Elastyk dotarł prawie bez przygód, raz tylko
trzeba było schować się za zasłoną, bo z naprzeciwka szedł lo
kaj z tacą.
O jest, właśnie to okno. Przymknięte, ale nie zamknięte.
Wskoczył na parapet, zeskoczył w dół.
Było dosyć wysoko, dwa i pół metra, ale Elastyk wylądo
wał bez szkód, przykucnięty. Tyle że trochę zabolały go sto
py, bo miał cienkie podeszwy. Ale to było głupstwo. Pod
niósł się i już chciał się puścić biegiem przez ogród, gdy
nagle zamarł.
129
Przy kwitnącym krzewie czeremchy stała piękna brunetka,
Iwetta Karłowna, z oczami wlepionymi w „chłopca z Italii".
Nie miał pojęcia, że akurat zapragnęła się przejść!
Co robić? Jak wyjaśnić, dlaczego wyskoczył przez okno?
A to pech! Dobrze chociaż, że nie ma w rękach szkatułki.
Młoda dama rzuciła się w stronę Elastyka i złapała go za
ramiona. Jej oczy o cudownym, matowym odcieniu płonęły
gniewem.
- Gdzie szkatułka, bałwanie? - zasyczała. - Cóż to, nie wy
niosłeś jej? Stchórzyłeś? Serce ci wyszarpię!
Kot i Lisica
Cienkie, ale zdumiewająco silne ręce obszukały osłupiałego
Elastyka i w jednej chwili wymacały w kieszeni etui.
- Aha, wielki diament jednak capnąłeś - mruknęła pod
nosem oszałamiająca brunetka. - A gdzie reszta cacek?
- Tam... Ja w żaden sposób... - zaczął bełkotać Elastyk.
Iwetta Karłowna chwyciła go za łokieć i pociągnęła w głąb
ogrodu.
- Dobra, później się policzymy! Trzeba wiać!
Dobiegli do furtki, wyskoczyli na ulicę i szybkim krokiem
skręcili za róg. Z boku mogło to wyglądać nawet bardzo sym
patycznie: młoda mama albo starsza siostra prowadzi na ma
skaradę chłopca przebranego za pazia.
Nie zdążyli dojść do traktierni „Ustiug", kiedy z tyłu dogo
nił ich zadyszany Diabolo Diabolini.
- Oni teraz wpatrują się w sufit! - zawołał ze śmiechem. -
Właśnie zaświeciła tam mistyczna aura.
- A to znowu co takiego? - spytała Iwetta Karłowna.
- A diabli wiedzą. Zuch jesteś, Iweczka, świetnie się spi
sałaś!
Dopiero wtedy Elastykowi otworzyły się oczy; dwa plus
dwa dało w sumie cztery.
Przypomniało mu się, jak kiedyś w cyrku maestro powie
dział: „Hej, Iweczka-gołąbeczka!". Tak samo stała się zrozu
miała pewność magika, że gospodarz sam przyniesie szka
tułkę. Czy stary chwalipięta mógłby odmówić pięknej
pannie? Wspólniczka przydała się sztukmistrzowi także do
asekuracji: miała pilnować pod oknem, żeby asystent nie
ulotnił się ze zdobyczą. Oj, nie jest głupi ten Diabolo Diabo
lini!
131
- Fiakier, na plac Świętej Warwary, żywo! Płacę dwa ru
ble! - Magik zatrzymał dorożkę.
- Do cyrku? Po co? - zaniepokoiła się Iwetta.
- Trzeba zabrać niektóre drogie sercu rzeczy. Wiesz prze
cież, że jestem sentymentalny. Nie bój się, ci głupcy nie od ra
zu zdecydują się wezwać policję.
- No, pokażcie - szepnął, kiedy wsiedli do kolaski. - Gdzie
macie kamyki? Po kieszeniach poupychaliście?
- Ten idiota wziął tylko tęczowy diament. - Iwetta dała
Elastykowi tęgą sójkę w bok.
- Dlaczego?
Elastyk miał wystarczająco dużo czasu, żeby wymyślić
usprawiedliwienie:
- Korytarzem szedł służący, niósł kawę na tacy. Ledwie
zdążyłem schować skrzynkę za zasłonę i zabrać etui. On od
razu do mnie: „Co ty tu robisz?". I nie odchodzi. A czekać nie
mogłem, przecież pan sam kazał...
- Hm... Szkoda. - Diabolini westchnął, zabierając kamień
Iwetcie. - I tak jesteś zuch, że złapałeś główny fant, a nie ja
kiś drobiazg. Dobra, Iwka, nic rób kwaśnej miny. I tak nieźle
się obłowiliśmy.
- Nie rób kwaśnej miny? Spryciarz z ciebie! Gdyby tak
przyniósł moją dolę, a twoją zostawił na parapecie, to inaczej
byś zaśpiewał!
Zaczęli się kłócić półgłosem, żeby dorożkarz nie słyszał,
a wtedy wyjaśniło się, że wspólnicy mieli umowę: przy po
dziale łupów wielki diament dostanie się magikowi,
a wszystkie pozostałe kosztowności - Iwetcie.
Sprawa przyjmowała zły obrót. Rajskie Jabłko wpadło
w ręce Elastyka tylko na chwilkę i od razu się z nich wy
mknęło. A jeszcze gorsze było to, że z sejfu generała, gdzie fe
ralny Kamień leża! sobie spokojnie, nikomu nie czyniąc
krzywdy, trafił w łapska niebezpiecznych aferzystów.
I wszystko to dzięki jego, Elastyka, pomocy!
Ponuro słuchał sprzeczki dwojga łajdaków, czując się głu
pim, oszukanym Pinokiem, którego owinęli sobie wokół pal
ca Kot i Lisica.
Koniec końców, strony doszły do zgody.
- Dziewczynko moja, czy ja cię kiedykolwiek oszukałem? -
132
zapytał z przyganą Diabolini. - To, cośmy wzięli, uczciwie po
dzielimy. Nie narzekaj.
A dorożka już podjeżdżała do cyrkowego namiotu.
- Ja tylko na chwilę - oświadczył Diabolini, zeskakując.
- Ja z panem, maestro! - pośpiesznie rzucił Elastyk, pa
miętając o unibooku.
- O nie! - Iwetta też wstała. - Gdzie kamyczek, tam i ja.
Magik z urazą pokręcił głową.
- Wstydź się, Iweczko, przecież mnie znasz.
- No właśnie - mruknęła i dodała cicho: - Niech dorożkarz
czeka, a my damy nogę przez tylne wejście i weźmiemy inne
go. Tak będzie pewniej. Przy okazji oszczędzimy dwa ruble.
Fiakier zaczął się kręcić na koźle, chyba zaczynając coś po
dejrzewać.
Diabolini westchnął i szepnął:
- Jesteś niepoprawna. Mamy teraz bajeczny skarb, a ty
chcesz oszukać człowieka pracy dla takiej drobnej sumy.
Masz tu rubla, przyjacielu - podał pieniądz dorożkarzowi -
i czekaj; drugiego dostaniesz, kiedy wrócimy. Musimy jeszcze
dostać się na dworzec.
Szybkim krokiem przeszli przez namiot, nie zatrzymując
się ani na chwilę. Magik w biegu chwycił przygotowaną
wcześniej walizeczkę. Elastyk schował unibook za pazuchę.
- Cenię zapał do nauki - pochwalił maestro. - Wkrótce,
chłopcze, wyślę cię do najlepszej szwajcarskiej szkoły z inter
natem.
Wyszli z przeciwnej strony, gdzie stały wozy cyrkowe.
Magik zawołał następnego dorożkarza i polecił mu:
- Na Kałanczowkę!
- Na jaki dworzec jedziemy? Na Nikołajewski? - spytała
Iwetta. - Tylko uważaj, bo ja nie mam zamiaru podróżować
inaczej niż pierwszą klasą. Spodobało mi się.
- Wtedy, kiedy cię wsadziłem do przedziału tej idiotki ge
nerałowej?
- Nie waż mi się obrażać Afinki; tak się z nią zaprzyjaźni
łyśmy, kiedy wracałyśmy z Petersburga! - Iwetta zaśmiała
się. - A i potem były z nas papużki-nierozłączki. Dopóki nie
zaczęła być zazdrosna o tego swojego borsuka. Żal mi wy
jeżdżać z Moskwy, tyle już mam tu serdecznych przyjaciółek!
133
- Wiem, pięć. - Diabolini się uśmiechnął.
Teraz już wiadomo było, jak ta parka pracuje. Iwettą za
wiera znajomość z potencjalnymi „klientami", zdobywa ich
zaufanie i w rozmowach, od niechcenia, zachwala występy
wielkiego włoskiego magika. To dlatego generałowa na obie
dzie powiedziała do Iwetty, że jest „niezmiernie wdzięczna"
za występ „prawdziwego czarodzieja".
A zatem Diabolo Diabolini nie polował specjalnie na Raj
skie Jabłko, powodowany jakimiś szatańskimi zamiarami?
I fakt, że z pięciu wybranych klientów pierwsza „połknęła
haczyk" żona właściciela chińskiej szkatułki, był czystym
przypadkiem? Jeśli tak, to jeszcze pół biedy.
Maestro zwolnił dorożkarza na placu Trzech Dworców.
Zdumiewająca rzecz, ale dworce były dokładnie takie same
jak w roku 2006, ani trochę się nie zmieniły. I plac również
wyglądał prawie tak samo: pełno ludzi, niesamowity ruch.
Tylko zamiast samochodów były głównie dorożki i tramwaje.
- To co, do Petersburga? - spytała Iwetta. - Idziemy na Ni-
kołajewski.
Magik pokręcił głową i nie ruszył się z miejsca.
- A dokąd? Do Warszawy?
- Ludzie gapią się na Pietra w tym jego kostiumie - powie
dział zafrasowany Diabolini. - To niedobrze. Nie, Iwetko, nie
pójdziemy na dworzec i nigdzie się z Moskwy nie ruszymy.
Niech tam sobie gliny myślą, że z cyrku daliśmy drapaka pro
sto na pociąg. Fiakier! Zawieź nas na Kriwokolną, do austerii
„Przyjaciel Sakiewki". I jedź przez Miasnicką. Ucz się, ucz! -
Z roztargnieniem poklepał po ramieniu Elastyka, który zaczął
szeleścić kartkami podręcznika.
- Coś ty? Jaka znowu austeria? - spytała zaskoczona Iwetta.
Unibook poinformował:
Austeria - zajazd, gospoda, zwłaszcza w mieście.
- Minęła już godzina, odkąd się zdematerializowaliśmy.
Twój borsuk na pewno zadzwonił na policję. Trzeba się przy
czaić gdzieś na dnie.
Do Miasnickiej było niedaleko i przez całą tę drogę wspól
nicy znowu się kłócili.
134
Iwetta się skarżyła:
- Moglibyśmy przynajmniej pojechać do przyzwoitego ho
telu, a ty mnie ciągniesz do jakiegoś „Przyjaciela Sakiewki"!
- Nie szkodzi, w nieprzyzwoitym będziemy bezpieczniejsi.
- Niech to diabli porwą! Małośmy już pluskiew nakarmili
po różnych norach! Mam tego dość! Wyjeżdżam! Fiakier, za
wracać!
- Dobrze. - Diabolini westchnął. - Jedź, dokąd ci się podo
ba. Nie chcesz słuchać mądrej rady - adieu, albo mówiąc po
włosku, arrivedercil Dostaniesz swoją połowę.
- Dostanę? Na święty nigdy? - Piękne oczy brunetki
zmrużyły się podejrzliwie. - Wiem, wiem: sprzedasz kamień,
dostaniesz forsę i wtedy się podzielimy? Nie jestem taka głu
pia!
- Sprzedawać swoją połowę będziesz sama. Zatrzymaj no
się, przyjacielu.
Kolaska stanęła przy Miasnickiej, koło sklepu w kształcie
pagody. U góry ozdobnymi literami, przypominającymi chiń
skie znaki, wypisano: HERBATA, CUKIER. PIERŁOW I SY
NOWIE.
- Co, znalazłeś czas, żeby herbatkę popijać?! - krzyknęła
Iwetta, ale Diabolini tylko machnął ręką.
Minął szklane drzwi, przy których stal i kłaniał się Chiń
czyk, przeszedł trochę dalej i zniknął w sąsiednim sklepiku.
NARZĘDZIA I MATERIAŁY JUBILERSKIE - przeczytał
Elastyk szyld.
Po pięciu minutach maestro wyszedł z zawiniątkiem pod
pachą.
- Co to jest? - spytała z ciekawością Iwetta.
- Narzędzia do piłowania diamentów. Przecież mówiłem:
dostaniesz swoją połówkę i zrobisz z nią, co zechcesz.
Elastyk z przerażenia wstrzymał oddech.
Nieszczęście nieuniknione
- Niech pan tego nie robi! - zawołał, nie mogąc się powstrzy
mać.
Diabolini i jego wspólniczka popatrzyli na niego ze zdzi
wieniem.
- A to niby dlaczego?
Elastyk przełknął ślinę.
- Bo... bo jest taki piękny!
- Jedź, o tam. - Magik wskazał dorożkarzowi drogę, a do
Elastyka rzeki: - To dobrze, że cenisz piękno, chłopcze. Ale
sprzedawać w całości taki zwracający uwagę kamień - to za
duże ryzyko; wpadniemy.
Powóz dudnił na brukowanej jezdni ponurej, brudnej
uliczki.
- Jesteśmy na miejscu! - Diabolini pokazał zaniedbany
czteropiętrowy dom.
Maestro wpłacił zadatek i zakurzonymi schodami zapro
wadził „żonę i syna" (właśnie tak przedstawił swoich towa
rzyszy recepcjoniście) na najwyższe piętro.
Przed tabliczką z numerem 16 zatrzymał się, poklepał dło
nią masywne drzwi i zważył na dłoni ciężki klucz.
- Widzę, że tutaj na noc zamykają się solidnie. Myślę, że
nie bez powodu.
Weszli.
Iwetta z obrzydzeniem rozejrzała się po ubogim wnętrzu:
dwa żelazne łóżka, dębowa szafa na ubrania, odrapany stół
i trzy krzywe krzesła.
- Boże! Co za nora!
Elastyk zaś podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Po
dwórze było ciemne i wąskie, ze wszystkich stron otoczone
136
murami stykających się domów - prawdziwa studnia. Od pa
rapetu ciągnął się sznur z porozwieszanymi prześcieradłami.
Drugi jego koniec przywiązano gdzieś na dachu domu stoją
cego naprzeciwko. Było widać strychowe okno i wygrzewają
cego się na słońcu kota.
Podczas gdy „żona i syn" rozglądali się, Diabolini nie tracił
czasu na głupstwa. Kiedy Elastyk się odwrócił, zobaczył, że
magik już rozwinął zawiniątko i przykręca do stołu imadeł
ko. Na papierze lśniły jakieś wymyślne przyrządy.
- Naprawdę możesz go rozpiłować? - spytała Iwetta.
- Przyjmij do wiadomości, dziecinko, że wielki Diabolo
Diabolini zaczynał swoją karierę jako uczeń jubilera.
Iwetta parsknęła śmiechem.
- Biedny ten jubiler.
- Nie masz racji. Byłem młody i pełen wzniosłych ideałów.
Powodowała mną wyłącznie miłość do kamieni i metali szla
chetnych. Przynajmniej na początku... No, proszę bardzo. -
Wyjął z pudełka diament i wstawił go w imadełko. Chwycił
za dźwignię, żeby zacisnąć kamień mocniej, ale do tego Ela
styk w żadnym razie nie mógł dopuścić. Strach pomyśleć, ile
złej energii wyemanuje Rajskie Jabłko w odpowiedzi na tak
ordynarny zamach!
Rozpacz i beznadziejność sytuacji sprawiły, że plan był cał
kiem prosty.
Elastyk rzucił się do stołu, wyrwał Kamień z imadła i po
biegł do okna. Nie miał nadziei, że ucieknie z Jabłkiem, bo
dokąd tu niby uciec? Jedyne wyjście to wyrzucić je przez
okno. Może wpadnie do jakiejś dziury i nie znajdą go. Niech
lepiej leży tam zakurzone na wieki wieków, żeby nikt o nim
nie wiedział.
Nie był to właściwie żaden plan, raczej akt desperacji. Ale
nawet i z tego nic nie wyszło.
- Trzymać go - zapiszczała Iwetta i zwinnie jak mysz sko
czyła za Elastykiem.
Zręcznie podcięła mu nogę, tak że pechowy potomek van
Dornów rozciągnął się jak długi na podłodze.
Rajskie Jabłko już po raz drugi wymknęło się Elastykowi
z rąk i potoczyło po podłodze, uderzając o listwę. Diabolini
trzema skokami dopadł go i podniósł.
137
Elastyk miotał się przygnieciony ciałem Iwetty i krzyczał:
- Nie wolno! Czy pan nie wie? Będzie nieszczęście! Wojna
światowa! Niech pan go nie rusza!
Pewnie coś takiego nazywa się „histerią" - bo rozumiał
przecież, że go nikt nie posłucha.
- Chłopak zwariował - stwierdził Diabolini. - Trzeba mu
zatkać gębę, bo sąsiedzi usłyszą. Tylko awantur nam tu bra
kowało.
- Ratunku! - wrzasnął Elastyk na całe gardło. - Pomocy!
Zaraz jednak dostał taki cios w głowę, że rąbnął nosem
o parkiet. Uperfumowana dłoń mocno zacisnęła mu usta.
A w następnej chwili signor Diabolini potężnym łapskiem
oderwał go od podłogi i uniósł w powietrze.
- Jak się będziesz wydzierał, to skręcę ci kark - zapowie
dział krótko.
Było widać - skręci jak nic.
Elastyk już więcej nie krzyczał, tylko spazmatycznie po
chlipywał, przełykając łzy.
- Hm, mamy kłopot - oznajmił Diabolmi, nadal trzymając
asystenta w powietrzu. - Co tu robić z tym obłąkańcem? Ju
bilerska robota wymaga spokoju i skupienia.
- Do szafy go! - zadecydowała Iwetta.
I w tej samej chwili pokonany ostatecznie obrońca ludzko
ści został wtrącony do dębowej ciemnicy. Zazgrzytał klucz. To
był już koniec. Do Elastyka doleciał tylko zduszony głos:
- Nie można, zdradzi... Trzeba będzie...
Magik dokończył szeptem, tak że Elastyk nie dosłyszał je
go słów. Pewnie decydowały się jego losy, ale on myślał nie
o tym, tylko o swojej potwornej porażce. Wszystko zepsuł!
Zaprzepaścił! Teraz nic już nie można zrobić. Zaraz Diabolini
przepiłuje Rajskie Jabłko...
- Z sześćdziesięcioczterokaratowego kamienia otrzymamy
tuzin sporych diamentów, każdy wart dziesięć tysięcy rubli,
i trzydzieści drobnych, po jakieś pięćset do tysiąca - dobiegło
z pokoju. - Czyli razem około stu pięćdziesięciu tysięcy.
- Och, ty! Piłuj prędzej!
- Diamentów się nie piłuje, dziecinko, tylko tnie. To spra
wa trudna i mozolna. Bo diament jest najtwardszym z mine
rałów, rozciąć go można tylko innym diamentem. To jest kli-
138
wer, nóż diamentowy. Wybuliłem za niego w sklepie siedem
dziesiąt pięć rubeliansów.
- A jak twój kliwer się złamie?
- Trzeba wiedzieć, gdzie ciąć, to się nie złamie. Diament
ma budowę warstwową. W poprzek warstw ciąć nie można,
tylko między nimi. Jest twardy, ale kruchy. Przede wszyst
kim powinno się określić miejsce, gdzie można zrobić nacię
cie. Daj no mi lupę. Jest tam, w pudełku.
Nastąpiła długa pauza.
- No i co dalej? - niecierpliwie krzyknęła Iwetta. - Dosyć
tego wiercenia, teraz piłuj go, to znaczy tnij!
- Co za diabeł! Nie mogę ustalić rozmieszczenia warstw...
Nigdy nie widziałem takiego załamania promieni. Dziwne.
Dobra, spróbuję na chybił trafił...
Rozległ się odgłos metalu uderzającego o metal, potem
okropny zgrzyt.
Elastyk płakał, rozmazując łzy po policzkach. Koniec, teraz
nieszczęście jest nieuniknione.
Coś głośno trzasnęło.
Magik zaczął kląć, na czym świat stoi, po czym wyjęczał:
- Tylko popatrz, siedemdziesiąt rubli diabli wzięli. A na
„Chińczyku" ani zadrapania! Obróciłem go złą stroną. No
i szkoda, że pożałowałem forsy. Trzeba było wziąć najdroższy
kliwer, za sto dwadzieścia. Masz pieniądze? Muszę znowu je
chać do sklepiku, bo zaraz zamkną.
Odgłos kroków, jakieś szmery.
Elastyk całym ciałem naparł na drzwi i przywarł do utwo
rzonej w ten sposób szpary.
Diabolini wkładał marynarkę, Iwetta zdejmowała kapelu
sik z wieszaka.
- Dokąd to? - spytał maestro.
- A czemu bierzesz diament ze sobą? Ja też idę.
- Muszę wybrać nóż odpowiedni do kształtu i rozmiaru
kamienia. Razem iść nie możemy. Ktoś musi pilnować tego
zbzikowanego Pietra.
- Załatw go od razu i będzie po kłopocie - zaproponowała
Lisica, a z tych słów można było wywnioskować, jaki los cze
ka biednego Pinokia.
- Zrozumże wreszcie: nie możemy teraz pokazywać się ra-
139
zem w miejscach publicznych. Jesteśmy parą zbyt zwracającą
uwagę. Pan Koszko, naczelnik policji śledczej w Moskwie,
nie jest głupi. Myślisz, że nie zainteresowało go tajemnicze
zniknięcie tak ślicznej osóbki? Zapewniam cię, nasz rysopis
już został sporządzony i teraz rozsyła się go po wszystkich
cyrkułach.
- W takim razie kamień zostanie tutaj - oświadczyła Iwet-
ta. - Trudno, wybierzesz swój kliwer na oko.
Oboje przesunęli się w stronę drzwi i teraz Elastyk lepiej
ich widział.
- Dobrze, ale w takim razie zamknę cię na klucz. - Diabo-
lini zerwał jakiś sznurek, zwieszający się ze ściany. -
I dzwonka też nie potrzebujesz, prawda? Bo mogłoby ci
wpaść do głowy, żeby wezwać służbę. Powiesz, że zamek się
zaciął, niech otworzą.
- Łajdak!
Iwetta chciała wymierzyć magikowi policzek, ale ten
zręcznie się uchylił i ze śmiechem wyszedł z pokoju.
Rozległ się zgrzyt klucza. Potem cisza.
Elastyk zobaczył, że Iwetta stoi z uchem przyłożonym do
drzwi - nasłuchuje. Wyszarpnęła ze swojej wspaniałej fryzu
ry szpilkę, wsunęła w dziurkę od klucza i długo w niej maj
strowała. Tupnęła nogą, wyprostowała się. Pogmerała palca
mi w gniazdku dzwonka na służbę - też bezskutecznie.
Oczywiście sznur został wyrwany razem z mięsem.
- Łajdak, co za łajdak! - poskarżyła się nie wiadomo komu
i zaczęła biegać po pokoju.
Kamień leżał na krześle, tam gdzie go położyła, kiedy mo
cowała się z zamkiem.
Do sklepu jubilerskiego było niedaleko, nieobecność magi
ka nie mogła więc trwać długo. Dosyć płaczu i zamartwiania
się, powiedział sobie Elastyk. Rusz głową. Przecież zdałeś eg
zamin z pomysłowości.
Przycisnął się do szpary i zawołał:
- Madame! Proszę mnie wypuścić. Pomogę pani otworzyć
drzwi!
Iwetta odwróciła się w stronę szafy.
- Po pierwsze, nie jestem madame, tylko mademoiselle. A po
drugie, akurat mogę ci wierzyć!
140
- Naprawdę! Maestro przecież szykuje mnie na eskapistę.
I coś już potrafię.
Podeszła bliżej, ujęła się pod boki.
- Jeśli jesteś eskapistą, to czemu nie możesz wyleźć z tej
parszywej szafy?
- Bo musiałbym mieć narzędzia. Są w walizce u maestra.
Tylko że sama pani nic nie zdziała. Trzeba znać sekret. Szyb
ciej, proszę otworzyć! On przecież w każdej chwili może wró
cić!
Iwetta zdecydowała się w końcu otworzyć szafę. Połowa
roboty była już wykonana.
- Tylko uważaj i nie próbuj mnie ocyganić. - Pogroziła
Erastowi pięścią. - Ja i z dorosłym mężczyzną sobie poradzę,
a co dopiero z takim smarkaczem.
- Mnie jeszcze bardziej niż pani zależy na otwarciu drzwi.
Byle tylko ujść cało.
Otworzył walizeczkę magika i zaczął tam grzebać. Na
szczęście w środku naprawdę znalazł się futerał z narzędzia
mi niewiadomego przeznaczenia: jakieś chytre śrubokręty,
szczypczyki, pęsetki. Elastyk nie miał pojęcia, do czego służy
ły i jak należy się nimi posługiwać, ale powiedział z przeko
naniem:
- Doskonale. To jest to, czego mi potrzeba. Zaraz się wydo
staniemy.
Podbiegł do drzwi i wsunął w dziurkę od klucza pierwsze
żelastwo, które wpadło mu w rękę. Zerknął przy tym w bok,
żeby nie stracić Kamienia z oczu.
- Chyba zaczepiłem - oświadczył. - Teraz potrzebna jest
pani pomoc. Proszę stanąć na czworakach i spróbować trochę
unieść drzwi. Choćby troszeczkę.
Iwetta opadła na podłogę, wsunęła palce w dolną szparę
i aż stęknęła z wysiłku.
- Proszę trzymać, nie puszczać! Wezmę tylko dłuto.
Elastyk cofnął się od drzwi, nachylił się, złapał Kamień
i wsunął do kieszeni.
- Zaraz, jeszcze sekundę! - powiedział, podkradając się na
palcach do okna.
Wlazł kolanami na parapet. Sprawdził sznur od bielizny -
był mocny, podwójny. I naciągnięty. Podwórze na dole wyda-
747
wało się całkiem małe, nie większe niż pudełko, do którego
Elastyk skakał z orkiestry.
- No, prędzej! - ze złością krzyknęła Iwetta. - Bo go jesz
cze spotkamy na schodach. I dopiero będzie wesoło!
Proszę, jaka przydatna bywa nauka chodzenia po linie, po
myślał Elastyk. Uchwycił się sznura, zarzucił na niego nogi
i zaczął posuwać się naprzód.
Rajskie Jabłko przesunęło mu się w kieszeni, ale, dzięki
Bogu, nie wypadło.
Żywcem do grobu
Podciągając się na rękach i przesuwając kolana, Elastyk do
tarł do pierwszego prześcieradła. Trzeba było zerwać je z kla
merek i zrzucić na dół. Ładnie krążąc w powietrzu, biała
płachta doleciała do pierwszego piętra i zawisła na ramie
okiennej. Za nią pofrunęła druga.
Elastyk był w połowie drogi, kiedy z tyłu rozległ się prze
raźliwy krzyk:
- Ach ty, łobuzie!
Elastykiem nagle strasznie zakołysało. To Iwetta wychyliła
się z okna, szarpała sznurem i klęła słowami, które zupełnie
nie przystoją tak eleganckiej pannie.
Pełznąć było teraz trudniej, ale zatrzymywać się nie było
można. Elastyk dotarł do ostatniego, trzeciego prześcieradła
i zrzucił je. Postąpił nieładnie, oczywiście, ale ludzkość jest
ważniejsza.
Obejrzał się - Iwetty nie było w oknie.
W następnej chwili nad parapetem ukazała się skrzywiona
twarz, której teraz nikt nie nazwałby piękną. W ręku roz
wścieczonej wiedźmy błyszczał nóż.
- Właź tu z powrotem! Bo przetnę sznur!
Elastyk nie usłuchał wezwania, a i niełatwo by mu było się
posuwać z nogami uwieszonymi z przodu. Za to się zatrzy
mał. Do sąsiedniego dachu było już całkiem niedaleko, ale
i tak by nie zdążył. Czy wiele potrzeba, żeby ciachnąć nożem?
Co robić? Rzucić Kamień gdzieś dalej w nadziei, że wpad
nie do dziury? Ale wtedy Iwetta na pewno przetnie sznur!
W oknie pojawiła się jeszcze jedna głowa - signora Diabo-
liniego.
- Ukradł! Ukradł diament! - krzyknęła Iwetta do wspólnika.
143
- Jak mógł wyleźć z szafy? Dobra, potem.
Iwetta machnęła nożem, a maestro ledwo zdążył ją po
wstrzymać.
- Coś ty? A diament?
- Potem się podniesie z ziemi! - wysyczała furia, starając
się uwolnić rękę.
- Nie bądź idiotką. Jak smarkacz będzie spadał, narobi
wrzasku na całe podwórze.
Korzystając z kłótni między wspólnikami, Elastyk szybciut
ko ruszył do przodu. Uchwycił się skraju dachu, jakoś wlazł
na rozgrzaną blachę i zaczął chwytać ustami powietrze -
okropnie się zadyszał.
- Biegnij na dół - doleciał z tyłu głos magika. - W tym do
mu jest tylko jedno wejście, złapiesz gałgana na schodach.
A ja przejdę po sznurze.
Nie można się było zatrzymywać. Elastyk podszedł na
czworakach do okienka na strychu. Obejrzał się za siebie i zo
baczył ciekawy widok. Po sznurze, balansując rękami, prze
suwała się sylwetka, która na tle czerwonego o zachodzie
nieba wydawała się czarna.
Elastyk jęknął ze strachu i przez popękaną ramę okienną
przelazł na strych. Sam nie wiedział, jak wydostał się
stamtąd na klatkę schodową, jak potem pędził schodami
w dół.
Wypadł z bramy, a od rogu już nadbiegała Iwetta: włosy
rozczochrane, zęby wyszczerzone, w ręku nóż. Koszmar,
szkoda słów.
Ale w długiej sukni niełatwo było jej dogonić Elastyka.
Chłopak skręcił w boczną ulicę i wypadł na główną. Rozejrzał
się.
Aha, to Miasnicka. No, tutaj nic mu nie zrobią. Ulicą prze
chodzili ludzie, jeździły powozy. Zmierzch gęstniał niemal
w oczach, a nad chodnikiem jedna za drugą zapalały się la
tarnie w pięknych, prostokątnych kołpakach.
Biec Elastyk nie miał już sił. Szedł zatem tak szybko, jak
mógł, ale brakowało mu powietrza i kłuło go w boku.
Zerknął do tyłu i wzdrygnął się. Dwadzieścia kroków za
nim szli pod rękę Diabolini i Iwetta. Magik przyzywał go pal
cem, szeroko się uśmiechając.
144
Elastyk wydał słaby okrzyk i przyśpieszył kroku.
Na schodach poczty stał chłopiec, wymachiwał jakimiś
kartkami i krzyczał co sił w płucach:
- Najnowsze wiadomości telegraficzne! Godzinę temu
w Sarajewie zastrzelono austriackiego następcę tronu! Nad
Europą zawisła groźba wojny! Szczegóły w „Gońcu Telegra
ficznym". Za jedyne trzy kopiejki! Codzienne wydanie!
Elastyk potknął się i oparł ręką o ścianę. No właśnie! I to
jak szybko! Od chwili, kiedy Diabolini zaczął mordować się
z Kamieniem, minęła może godzina!
- Stójże. Porozmawiajmy po dobroci. Tobie policja też nie
jest potrzebna.
Magik i jego przyjaciółka byli tuż-tuż, maestro już nawet
wyciągnął rękę.
Elastyk uchylił się i przebiegł ulicę prawie przed samym
konnym pojazdem. Z przodu zagwizdał stójkowy.
- Czego tak pędzisz? Ukradłeś co?
Elastyk skręcił w boczną uliczkę, potem w następną, gdzie
latarń już nie było, tylko świeciły się okna.
Z tyłu słychać było tupot nóg.
- Stój, chłopcze! I tak przede mną nie uciekniesz!
Tutaj, w pustej uliczce, rzeczywiście nie można było uciec
przed magikiem.
Z przodu świeciły się światła wielkiej ulicy, ale do niej był
jeszcze spory kawałek. Z lewej, za niewysokim ogrodzeniem,
ciemniały krzaki. Elastyk podciągnął się na żelaznych prę
tach i zeskoczył z drugiej strony parkanu.
Przed sobą miał białą ścianę cerkwi, a dookoła - zarośnięte
krzewami drewniane i kamienne krzyże, niskie groby.
To stary cmentarz! Tato mówił, że w dawnych czasach
cmentarze były prawie przy każdej cerkwi.
- Czegoś tak stanął? - rozległ się zza ogrodzenia głos
Iwetty. - Chłopak na pewno pobiegł tam, na ulicę!
- Wątpię - rzekł maestro. - To sprytny chłopaczek. Publi
ka mu nie jest potrzebna, chce zagarnąć diament dla siebie.
Cóż, moja wina, nie doceniłem realisty. Ale nigdzie stąd nie
ucieknie. Chyba że przez płot, na cmentarz.
- To prędko! Bo da nogę drugą stroną!
- Gdyby biegł, tobyśmy usłyszeli. Ale tam jest cicho. Nie,
145
Iwetko, schował się. Gdzieś tutaj, wśród grobów. Hej, Erast! -
zawołał Diabolini. - Słyszysz mnie? Idę po ciebie!
Płot zaskrzypiał pod jego ciężarem.
Elastyk skurczył się i starając się nie hałasować, odpełznął
w bok. Cmentarz był nieduży, jakieś dziesięć rzędów grobów,
nie więcej. Nie bardzo jest się gdzie ukryć.
- Pałka, zapałka, dwa kije, kto się nie schowa, ten kryje! -
niegtośno recytował wyliczankę sztukmistrz, chodząc wśród
grobów. - Raz-dwa-trzy, kryjesz ty.
Co tu robić? Co robić?
Nagle przypomniały się Elastykowi słowa profesora: chro-
nodziury szczególnie często trafiają się na starych cmenta
rzach.
Elastyk wyjął unibook zza pazuchy, otworzył. Szepnął:
„Chronoposzukiwarka!". Po ekranie przesunęła się zielona li
nia. Zatrzymała się, poróżowiała. Ale tylko trochę. To znaczy,
że średnica jest mała, nie można się przecisnąć. Znowu nacis
nął. Linia zatrzymała się znowu i teraz nabrała intensywnej
czerwonej barwy. Jest! Gdzieś bardzo blisko, na prawo, przy
końcu cerkiewnego muru.
Nie odrywając oczu od wyświetlacza, Elastyk zaczął peł
znąć w tym kierunku.
- Erastek, odezwij się - mruczał Diabolini. - Teraz nigdzie
się nie ukryjesz. Przecież cię uprzedzałem, ze mną nie ma
żartów.
Przed starym, kamiennym, zapadniętym w ziemię nagrob
kiem w kształcie trumny promień wyraźnie zamrugał.
- A, kogo ja widzę! - krzyknął maestro z przeciwległego
końca cmentarzyka. - Czyja to tam główka wystaje? To na
pewno mój wierny uczeń Erast! Idę do ciebie, kochaneczku!
No, gdzież jest ta diabelska chronodziura?
Elastyk wsunął unibook z powrotem za pazuchę i pełznął
wokół grobu.
Z jednego końca ziemia pod nagrobkiem się zapadła. Z ja
my tchnęło wilgocią i pleśnią. Czyżby tam trzeba było włazić?
Okropność!
Ej, teraz nie wolno się wahać! Elastyk zmrużył oczy i wsunął
głowę do nory. Jakoś się przecisnęła, ale co z resztą? No i, co
najgorsze, nic właściwie się nie stało.
146
- Patrzcie, gdzie to się wepchnął - powiedział magik, Ela-
styk zaś miał wrażenie, że maestro mówi tuż nad jego głową. -
Brawo, sam wlazłeś do grobu. I w grobie zostaniesz. Ja dotrzy
muję słowa. Oddasz diament po dobroci czy mam cię połasko
tać nożykiem w pięty?
Elastyk szarpnął się przerażony i spróbował podciągnąć
nogi. Ziemia pod łokciami się osypała, tak że wpadł jeszcze
głębiej. Ale niedużo, może na pół metra. To go nie ratowało.
Magik wyciągnie tylko rękę i dosięgnie go. Czyżby wszystko
miało się skończyć właśnie tak, w egipskich ciemnościach,
z zapachem matki ziemi w nosie?
W tym momencie Elastyk usłyszał męskie głosy - co naj
mniej dwa. I grubsze niż maestra. Na pewno ktoś wyszedł
z cerkwi. Jakie szczęście!
Zaczął się wiercić i gramolić z dziury z powrotem. No, bo
tamci jeszcze sobie pójdą i zostawią go sam na sam z Diabolo
Diabolinim!
Ale co sobie pomyślą? Że przyszedł okradać groby? Za coś
takiego nie pogłaszczą go po główce.
Elastyk zamarł w niepewności.
Wówczas usłyszał jak na górze, tuż nad nim, ktoś powie
dział:
- Poźrzy, Dziobie, zali to Niemiec? Nogawice jaksamitne,
pończochy - czyrwiony bławat. Azali zdatny będzie?
To o mnie, domyślił się Elastyk. Zobaczyli go. To ja jestem
ten „Niemiec". Jak dziwnie mówi. Pewnie to ksiądz.
- Zdatny, zdatny - odrzekł drugi głos, nosowy. - Obacz,
włos czarny, jako przykazano. Wspomoży mię, Miciuchu.
Złapali Elastyka za kostki i wywlekli z mogiły. Leżał na
wznak i nie wiedział - odezwać się czy jeszcze poczekać. Na
razie udawał na wszelki wypadek, że jest martwy.
- Pewnikiem Niemiec - rzekł człowiek o dziwnym imie
niu Miciuch. - Źrzy, kołmierz koronkowy. Nuże, obróci go.
Ujęli Elastyka za ramiona, obrócili na plecy. Popatrzył
przez rzęsy i zdrętwiał.
Nad nim pochylała się straszliwa, zarośnięta gęba z czar
nym dziobem zamiast nosa, a wyżej płonął, migocząc, ogień
piekielny.
PRZEDWCZORAJ
Co? Gdzie? Kiedy?
Z tyłu, za człowiekiem z dziobem, majaczył jeszcze jeden, ale
temu Elastyk nie zdążył się przyjrzeć, bo czym prędzej znowu
zamknął oczy.
Boże święty, a to co znowu? Gdzie jest teraz? W jakiej epoce?
I czego chcą od niego te koszmarne istoty? Jak dziwnie
mówią - niby po rosyjsku, ale jakby wcale nie.
- Poświeci ano.
Poczuł gorąco na twarzy. Tuż nad nią trzaskał ogień, przez
powieki przeświecała purpura.
Ten, który kazał poświecić, powiedział:
- Obacz, białego lica, nadobny, całowity.
W innej sytuacji Elastyk uznałby to za komplement, ale nie
teraz.
- Zrostu mizernego? - powątpiewał straszliwy Dziób. -
Wżdy mówili: arszyn i dwanaście werszków. A jak kocia gęba
powtóre nam łajać będzie?
- Grzeczny umarlec, bierzwa go - zdecydował Miciuch
(chyba on tu dowodził). - Kwapić się nam trza. Miesiąc
zachodzi, rychło zaranek nastanie.
Pochwycili Elastyka z dwóch stron, położyli na coś twarde
go, przykryli rogoża. W nos uderzyła go jakaś ostra woń, tak
że omal nie zaczął kichać.
Tamci dwaj podźwignęli Elastyka i dokądś nieśli. Teraz
mógłby się rozejrzeć dookoła, ale przykryli go całkowicie, tak
że nic nie widział. Musiał, jak to piszą w książkach, zamienić
się w słuch.
Słuch jednak wiele mu nie pomógł.
Odgłos kroków. Mlaskający. Muszą chyba iść po błocie.
Frrr! - prychnęło coś nad samą głową Elastyka.
151
- Cicho, maluśka.
Aha, to koń.
Cisnęli go na coś miękkiego, pachnącego i trochę kłujące
go. Siano. Na rogoże narzucili coś jeszcze - jakieś zgrzebne
płótno.
- Wio!
Skrzypnęły koła, kopyta zaczęły cmokać w błocie.
- Cudna sprawa - zagęgał Dziób. - Niemiec pohaniec na
krześcijańskim smętarzu pogrzebion.
Miciuch odrzekł:
- Przez domowiny w ziemię wciepnęli byli jako sobakę.
Powiedają, że w Niemieckiej Słobodzie dżuma. Kryjomo bi-
surmany go podkinęli. Pachołków morowych się strachają.
- Miciuchu, a zaraza na nas z marliny się nie przekinie?
- Bóg lutościw. Jedno kotu onemu wąchawemu o tym, zją-
deśmy go wywlekli, ani słówka, bo nam brony nie odewrze.
Wszystko to było mało zrozumiałe. I bardzo straszne. Ela-
styk uniósł nieco skraj rogoży, żeby cokolwiek zobaczyć, ale
nie zobaczył prawie nic. Ciemno. Błyszczy wielka kałuża. Ja
kieś ogrodzenie z zaostrzonych pali. Z tamtej strony głośno
zaszczekał pies.
- Wej, Miciuchu, rogatka! Zali wracać się?
- Nie strachaj się, dzierży łeb wyżej.
Z przodu ktoś krzyknął basem:
- Stój! Ktoście wy? Nie zbóje aby? Dojąd tako jadziecie
przed świtaniem?
Zazgrzytało żelazo.
Wóz się zatrzymał.
Miciuch z powagą odpowiedział:
- Na Wagańkowo rogoże wieziem, na dwór kniazia Wasi
lija, carskiego bojarzyna.
- Wasilija Iwanowicza? Starszego Szujskiego? Ano jadź-
cie, jadźcie - zezwolił bas.
Drzewo zaskrzypiało okropnie, wóz ruszył się i potoczył da-
lej-
Kopyta stukały już donośniej; jechali teraz widać nie po
grząskiej ziemi, ale po drewnianym podłożu.
Dziób i Miciuch już nie rozmawiali, tylko od czasu do cza
su wzdychali. Elastyk zaś leżał i ciągle próbował zgadnąć:
152
który tu mają rok? „Bojarzyn"? „Dwór"? Warto by sięgnąć po
unibook, ale strach się poruszyć. Ci ludzie mają go za zmarłe
go. No i bardzo dobrze. A potem się zobaczy.
Zimno było, może dziesięć stopni. Gdyby się trochę ruszyć,
Elastyk by się rozgrzał, a tak zupełnie zdrętwiał.
- O, kniaziów dom ci to jest - rzekł ten o nowym głosie po
długim milczeniu. - Sława ci, Gospodnie.
- Pomni, Dziobie. Nie wyblokaj, że Niemiec na smętarzu
był nalezion - przypomniał Miciuch.
Drugi obiecał:
- Gęby nie odewrę. Ty sam z nim gadaj. Straszen mi on
jest, żmijowe ślepie.
Zastukali w coś drewnianego, na pewno w bramę: dwa ra
zy, potem jeszcze trzy, niegłośno.
- Ondrieju Timofiejewiczu! Odewrzyj wrota! To my, Mi
ciuch i Dziób! Mamy, cóżeś przypowiedział!
Zazgrzytały ciężkie wrota.
Łagodny głos odparł, przeciągając słowa:
- Chutko, chutko. Psom senliwego ziela zadałem, iżby nie
brzechały. Dzierżycie, a niesicie za mną. I obacznie, łotry.
Jeszcze kto uźrzy.
Elastyka zdjęto z wozu i dokądś poniesiono.
A on naprawdę był ledwie żywy, bo sprawa wkrótce miała
się wyjaśnić. Zaraz się okaże, po cóż to „Niemca" wyciągnię
to z mogiły. Najgorsze, jak tu z tymi miciuchami rozmawiać?
Przecież normalnego języka na pewno nie zrozumieją.
Co to będzie, co będzie?
Pod nogami niosących skrzypiały drewniane stopnie.
Pachniało czymś kwaśnym, nieznanym, i jeszcze woskiem
świec, jak na Nowy Rok.
- Do małej komory - nakazał Ondriej Timofiejewicz; naj
wyraźniej właśnie ów „kot wąchawy" i „żmijowe ślepie". -
Drzwi wąskie, nie urońcie go ano... Czekajcie kęs, poświecę...
Przeczżeś ślepia wypałubił? Do domowiny go. Głowa tamo,
nogi tu.
Znowu ta jakaś „domowina".
Elastyka położono na czymś twardym, po bokach miał ja
kieś wysokie ścianki. Oczu nie otwierał ani na moment. Ro
zumiał, że zaraz go znowu zaczną oglądać.
153
Chyba tak właśnie było.
Potrzaskiwała świeca. Miciuch i Dziób przestępowali z no
gi na nogę. „Żmijowe ślepie" milczało.
- Zdatny junoch, wielmi zdatny - nie wytrzymał Miciuch. -
Poźrzyjcie ano, Ondrieju Timofiejewiczu: i włos czarny, i licz
ko białe, a krasny ci on, krasny, jako anioł boży.
- Przecz Niemiec? - spytał bojarzyn. - Zjąd? Ty rzeknij,
beznosy. Figiel uczynili jeście, duszęście żywą umartwili?
Przykazywałem onego nie czynici!
Słychać było, jak Dziób głośno przełknął ślinę.
- Dyć... On na ulicę... Na ulicę ciśnion był leżał. Na ten
krzyż święty!
- Ano, dobrze. Nie moje to dzieło. Nikto was nie zoczył?
- Nikto. Na ikonę święte wieram się! - Miciuch przyszedł
Dziobowi na pomoc.
Korzystając z tej dyskusji, Elastyk pozwolił sobie na ode
mknięcie jednego oka.
Niski sufit z desek, ściany z drewnianych bali.
Pokoik całkiem maleńki... W ścianie naprzeciwko świeci
się prostokąt - to drzwi. Po bokach, wzdłuż ścian, ławy. I on
sam też leży na ławie, w jakiejś skrzyni.
O mamo! Przecież to trumna! A więc to jest ta „domowi-
na"...
Ostrożnie zerkając w bok, Elastyk przyjrzał się całej trójce.
Ci straszni, których zdołał zobaczyć na cmentarzu, byli
odziani w jakieś łachmany, na nogach mieli oblepione bło
tem łapcie. Miciuch był niewysoki, cały czas się kłaniał. Twa
rzy dojrzeć było nie sposób, bo stał odwrócony plecami. Dru
gi chłop - wysoki, kościsty, cały zarośnięty czarnymi
włosami, a na nosie ma opaskę; dlatego tam, przy świetle po
chodni, wydawało się, że to dziób. Stąd pewnie wzięło się
przezwisko.
Ale największe zainteresowanie musiał oczywiście wzbu
dzić trzeci mężczyzna - było jasne, że los Elastyka będzie za
leżał właśnie od niego.
W ręku trzymał kandelabr z trzema płonącymi świecami,
blisko twarzy, dlatego widać go było dobrze.
Oj, nie spodobał się Elastykowi „kot wąchawy" Ondriej Ti-
mofiejewicz!
154
Był może nie tyle przygarbiony, ale jakby ściśnięty, całkiem
jak sprężyna, która w każdej chwili jest gotowa się rozprosto
wać. Trudno ocenić, jaki miał wzrost. Na gładkiej twarzy
sterczały ostro zakończone, rzadkie wąsiki. Z ust nie schodził
mu łaskawy uśmiech, ale okrągłe oczy patrzyły chłodno, rze
czywiście przypominając oczy kota. Głos też miał koci, nie-
głośny, mruczący.
- Ninie przywieźli jeście udatnego otroka - rzekł i oblizał
się. - Nie to, co onegdaj. Rubla półtora dam, jakom był rzekł.
Mała, ale widać, że silna ręka głaskała gardę kindżału, któ
ry wystawał zza szerokiego, mieniącego się pasa. Tkwił tam
zatknięty jeszcze jeden kindżał. Rękojeści obu miały kształt
główki węża.
Ondriej Timofiejewicz ubrany był paradnie: czerwone buty
ze srebrnymi wzorami, wzorzysty kaftan (czy jak to się tam
nazywa - taka długa marynarka do kolan, z rękawami rozcię
tymi do połowy). A czaszkę miał zupełnie nagą, łysą albo mo
że wygoloną.
- Dziękę czynimy pokornie, a jedno prosiemy, byś nama
przyczynił jeszcze trocha. - Miciuch skłonił się. - Owoc trzy
razy na nocny niewczas chadzali jeśmy. Co strachu było!
A jeźliby nas poimali? Za czarnoksięstwo dziś ogniem żgą.
- Co tamo blegoczesz? O jakiem czarnoksięstwie? - czło-
wiek-kot zmrużył oczy, które błysnęły mu niebezpiecznym
żółtym płomieniem. - Coże, grzybóweś się trujących objadł?
Obaj chłopi zgięli się do samej podłogi, wyprostowali, zno
wu zgięli - zupełnie jak na gimnastyce.
- Z głupiam tak pokawił, wybacz, bojarze - zaczął bełko
tać wystraszony Miciuch, a Dziób powtórzył:
- Wybaczcie, bojarze.
- Jam nie bojar, jedno rab ubogi jego kniaziowskiej mości -
odpowiedział pojednawczo żółtooki. - Ano, dobrze, Jezu
Kryst z wami. Przyczynię pół rubla, albowiem w Świętem Pi
saniu powiedziano jest: „Każdemu podług uczynków jego".
A dla waszego utrudzenia chutliwego ugoszczę was jeszcze
małmazyją, winem zamorskiem.
Zrozumieć jego mowę było nie łatwiej niż rozmowy Miciu-
cha i Dzioba, Elastyk pojął jednak ogólny sens wypowiedzi:
Ten człowiek służy kniaziowi (na pewno właśnie owemu
155
Wasilijowi Iwanyczowi, jak mu tam... Szumańskiemu, Szyd
łowskiemu, coś w tym rodzaju); z „otroka" jest zadowolony
i gotów zapłacić dodatkowe pięćdziesiąt kopiejek. Czyli cał
kiem niewiele, nawet według standardów 1914 roku, nie mó
wiąc już o 2006. Kiedy jednak dzieje się ta dziwna nocna hi
storia, albo choćby - w jakim wieku? Że przed Piotrem
Pierwszym, to na pewno...
„Rab ubogi" bezszelestnie przecisnął się przez niskie
drzwi, a chłopi zostali sami.
- Dwa rubelki, co? - wyszeptał Dziób, trącając towarzysza
łokciem. - Pohulamy dzisia, Miciuchu!
Tamten syknął na niego: „Cisze bądzi!". Podreptał ku
drzwiom, wyjrzał, ale od razu się cofnął. Do pokoiku już
wchodził Ondriej Timofiejewicz ze srebrną tacą w rękach. Na
tacy oprócz lichtarza stało niezgrabne gliniane naczynie,
dwie czarki i miska.
- Pijcie, ludkowie - zamruczał Kot Kotowicz. - To wino
bojarskie, słodkie, nie dla rabskich gardeł warzone. Rydzy
kiem solonym zagryźcie i idźcie z Bogiem.
- A dzięgi? - upomniał się Miciuch.
Ondriej Timofiejewicz potrząsnął skórzaną sakwą, w której
coś zabrzęczało.
- Dostaniecie bez pochyby. Jedno baczcie, hultaje, iżby-
ście mię błaźnić nie śmieli. Na uściech zatwora, nie chceszli
niuchać topora.
„Hultaje" gorliwie zaczęli się żegnać, przysięgać, zaklinać,
że „jako ryby w wodzie" będą milczeć i „jako ta mogiła".
Człowiek o żółtych oczach pokiwał głową na zgodę - że ni
by dobrze, dobrze, wierzę wam. Nalał każdemu pełną czarkę.
Chłopi wzięli je i ukłonili się. Wypili jednym haustem, za
dzierając kudłate łby.
- Za twoje zdrowie!
- Uch, zapaszysta bojarska braha! - pochwalił Miciuch
napój, ocierając usta rękawem. - Niech Gospodzin nad tobą
pieczę ma, dobry człecze.
Cmoknął, sięgnął po rydza, ale grzyb wyślizgnął mu się z pal
ców. Miciuch zachrypiał żałośnie i złapał się rękami za gardło.
- Dziobie, Dziobeczku... - wycharczał i spróbował chwycić
towarzysza za ramię. Ale z tym też źle się działo.
156
Beznosy upuścił czarkę na podłogę, zgiął się wpół i cicho,
monotonnie zaczął powtarzać: „Oj, oj".
Elastyk otworzył usta szerzej. Co im się stało?
Obaj chłopi osunęli się na podłogę, jak gdyby im odjęło
władzę w nogach. A człowiek z ogoloną głową ani trochę się
nie zdziwił. Patrzył, jak ci dwaj skręcają się z bólu - i nic. Na
wet ziewnął, zasłaniając dłonią czerwone wargi.
- Zdradź... ca... - wyjęczał Miciuch. - Zielem... napoił...
Czym, czym? Jakim znowu zielem?
- Zdychajcie szybciej, psi - leniwie rzekł Ondriej Timofie-
jewicz. - Przykrzy mi się.
Otruł ich! - dotarło w końcu do Elastyka. Naprawdę, tru
cizną!
Uczeń szóstej klasy przycisnął głowę do twardej deski.
Czyżby na serio ich otruł, na śmierć?!
Na to wyglądało.
Nieszczęśni „hultąje" skręcali się na podłodze, rozdziawia
li usta, ale dźwięków żadnych już nie wydawali - trucizna
chyba sparaliżowała im struny głosowe.
Elastyk zamknął oczy, żeby nie oglądać tego straszliwego
widowiska, nie patrzeć, jak ziewa zimnokrwisty morderca.
A to łotr! Jak gdyby nigdy nic, zamordował dwóch ludzi
dla woreczka z monetami!
Mamo jedyna, po co temu kilerowi potrzebny jest czarno
włosy i białolicy nieboszczyk? Do jakich strasznych spraw?
A kiedy się dowie, że „otrok" żyje? Co wtedy?
Nagle Elastyk usłyszał jakiś rumor.
Otworzył trochę szerzej oczy i zobaczył, że morderca noga
mi przesuwa nieruchome ciało i wpycha pod przeciwległą ła
wę. To samo stało się z drugim trupem.
Teraz zabierze się do mnie, pomyślał Elastyk i zadrżał. I już
gotów był wyskoczyć z trumny i rzucić się za drzwi, a potem
niech się dzieje, co chce.
Ale zbrodniarz nawet nie spojrzał w jego stronę.
Przeciągnął się z lubością, aż stawy zachrzęściły. Potem
wziął tacę z ławy i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
W pokoju zrobiło się ciemno i tak cicho, że Elastyk usły
szał, jak szczękają jego własne zęby.
To i owo się wyjaśnia, ale cóż z tego?
W komórce było zimno, toteż Elastyk okropnie zmarzł, zęba
mi jednak szczękał nie z zimna, tylko z przerażenia. Szósto-
klasista wcześniej tylko w telewizji widywał, jak się zabija lu
dzi, ale tamto przecież tylko odgrywano, na niby. No i nagle
tuż obok niego leżą dwaj nieboszczycy. Dwaj ludzie, którzy
jeszcze pięć minut temu żyli...
Ale teraz nie było czasu drżeć ze strachu. W każdej chwili
z Elastykiem mogło stać się to samo.
Uniósł się i zobaczył w ciemności mały jasny punkt, świe
cący w środku przeciwległej ściany. Dziurka?
Przestań się trząść, powiedział sobie w duchu. Trzeba coś
robić, zanim wróci morderca.
Najpierw sprawdził, czy nadal ma Rajskie Jabłko. Bogu
dzięki, było na miejscu.
Potem wlazł na ławkę i popatrzył przez dziurkę. Pokój.
Wielki. Ściany obite wzorzystą tkaniną. Ogromny stół, wokół
niego rzeźbiony fotel i kilka masywnych taboretów. Lichta
rze. Ludzi nie widać.
Dobra.
Teraz akurat pora, żeby poznać odpowiedzi przynajmniej
na podstawowe pytania.
Usiadł na ławce, wyciągnął zza pazuchy unibook, otworzył
na stronie siedemdziesiątej ósmej i szepnął:
- Kalendarz!
Na wyświetlaczu ukazało się coś dziwnego:
Rok 7113, tydzień niewiast-myrofor.
Co?!
A cóż to za rok? Czyżby taka daleka przyszłość? Wątpliwe.
Prawda, że w pewnej fantastycznej powieści Elastyk prze-
158
czytał, że Ziemię dotknęła katastrofa, w której zginęła cywili
zacja, a nieliczni ocaleni zapomnieli o wszystkich osiągnię
ciach naukowo-technicznych i ludzkość zaczęła rozwijać się
na nowo: najpierw wspólnota pierwotna, potem niewolnic
two, później feudalizm i tak dalej.
- Nie rozumiem - zwrócił się Elastyk do unibooka. - Jak
to rok siedem tysięcy sto trzynasty? I co tu robią niewiasty?
Ekran mignął i dał szczegółowe wyjaśnienie.
W dawnej Rusi rachubę lat prowadzono nie od narodzenia
Chrystusa, ale od stworzenia świata, które, według wyliczeń
średniowiecznych teologów, nastąpiło 5508 lat przed naro
dzeniem Chrystusa. Ten system rachuby był stosowany w ce
sarstwie bizantyjskim od szóstego wieku i później przyjął się
na ziemiach wschodnich Słowian. Z dniem pierwszego stycz
nia 1700 roku, zgodnie z rozkazem Piotra I, Rosja przyjęła
chronologię zachodnią. Do XVII-XVIII w. w Europie nie istnia
ła jednomyślność co do tego, którego dnia zaczyna się nowy
rok. Na przykład w IX-XV w. w Rosji rok zaczynano 1 marca,
a w latach 1492-1699 - 1 września. Dzień zazwyczaj określa
no według kalendarza cerkiewnego.
Tydzień niewiast-myrofor - drugi tydzień po Wielkanocy;
w tym czasie czci się pamięć kobiet, które przyniosły wonności
do grobu Chrystusa.
- To o nowym roku i o niewiastach rozumiem. Ale jaki jest
teraz rok normalnie? Nie po cerkiewnemu? I dzień i miesiąc? -
zapytał Elastyk niecierpliwie.
Dokładny czas: godzina czwarta 59 minut 11 sekund, 13
kwietnia (według kalendarza gregoriańskiego 23 kwietnia)
1605 roku.
A więc czterysta lat temu! Tak daleko, jak się okazuje,
chronodziura przerzuciła Fandorina z szóstej klasy!
Spróbował sobie przypomnieć, co się takiego działo na po
czątku siedemnastego wieku. Tego okresu w szkole jeszcze
nie przerabiali. We Francji - trzej muszkieterowie, a u nas
co? W czwartej klasie czytali Opowieści z historii ojczystej. Zdaje
się, że ktoś z kimś walczył. Nasi z Polakami, tak, na pewno.
Minin i Pożarski, Iwan Susanin. Czy też to było później? Ej,
gdybym tak trafił tu z siódmej klasy! Wszystko bym wiedział
o wieku siedemnastym!
159
Elastyk chciai zadać unibookowi następne pytanie, ale
w tym czasie zza drzwi doleciały głosy.
Jeden był już znajomy, miaukliwy. Drugi - rozwlekły i ja
kiś mokry, jak gdyby człowiek miał zamiar odkaszlnąć, ale
nie mógł się zdecydować.
Słychać było każde słowo, tylko sens zdawał się trudny do
uchwycenia.
- Zwól, kniaziu-ojczulku, sam ujźrzysz.
- Pożdzi, Ondriejko, pożdzi.
Ach tak! Morderca nazywa rozmówcę „kniaziem-ojczul-
kiem", a ten go zwyczajnie „Ondriejką". Wychodzi na to, że
rządzi tu ten z mokrym głosem!
- Powiadasz, udatny otrok? - rzekł kniaź. - Zali chędogi,
nie wąchawy?
To o mnie, zrozumiał Elastyk i przypomniał sobie, że może
przecież włączyć funkcję tłumacza!
Szepnął unibookowi: „przekład", i prawie od razu na wy
świetlaczu pojawiły się linijki:
- Mówisz, że chłopiec się nadaje? A ładny, nie cuchnie?
- Moim zdaniem, taki jak potrzeba. Sam zresztą zobacz,
Wasiliju Iwanowiczu.
Wasilij Iwanowicz! To znaczy, sam gospodarz, ten właśnie,
który się zaczyna na „Sz".
- Nie popędzaj mnie. Pozwól zebrać myśli.
Rozległo się skrzypnięcie - to pewnie kniaź usiadł.
- Oj, ryzykowną grę rozpoczęliśmy, Ondriejka.
Unibook podkreślił imię i od razu hojnie udzielił wyjaś
nień: Na Rusi, w czasach przed Piotrem I, zwrócenie się osoby
starszej do młodszej w formie zdrobniałej nie miało wydźwię
ku lekceważącego ani familiarnego, dlatego lepiej byłoby
przełożyć „Ondriej".
- A co mamy robić? Z każdym dniem złodziej
(Dokładne
znaczenie bez kontekstu jest niezrozumiałe; słowa „złodziej"
często używano nie w znaczeniu „człowiek, który bezprawnie
wszedł w posiadanie cudzej własności", ale w znaczeniu
„przestępca polityczny") jest coraz silniejszy. Dookoła zamęt
i niepokoje, car Borys całkiem upadł na duchu, a przedtem był
istnym orłem. Chociaż nie jest mi miły, ale lepszy już on niż nie
wiadomo kto. Nowy car mianuje swoich bojarów, a nas, do-
160
tychczasowych, zniszczy. A już mnie pierwszego, po tej histo
rii ze śledztwem... Oczywiście, wystawienie nietkniętych
zwłok bardzo by nam teraz pomogło. Już rozpuściliśmy wie
ści, że zwłoki carewicza w Ugliczu mają cudowną moc. Jeśli
w Moskwie dojdzie do kilku uzdrowień, wszyscy uwierzą. Lud
jest łatwowierny i lubi bajki. Ludzie od razu przestaną szeptać,
że carewicz Dymitr żyje. I nie będą słuchać apeli Samozwańca.
W tym momencie Wasilij Iwanowicz zamilkł, a zza ściany
doleciał dziwny trzask.
Elastyk znowu wdrapał się na ławkę, przywarł okiem do
dziurki.
W fotelu siedział jegomość z długą brodą, na wpół siwą.
Jego głowę okrywała obcisła czarna czapeczka. Tłuste brzu
cho, sięgające wysoko, pod samą pierś, przepasane było sze
rokim brokatowym pasem. Innym szczegółom jego ubioru
Elastyk nie przyjrzał się dokładnie, aż tak zdumiała go twarz
kniazia.
Lewa brew opadała całkiem nisko, tak że leżał pod nią głę
boki cień, a oka nie było w ogóle, za to szeroko otwarte prawe
pobłyskiwało całkiem jak paląca się lampka.
To płomień świecy w nim się odbija, uspokoił się Elastyk.
No, a że człowiek jest jednooki, w tym też nie ma nic strasz
nego.
Ale wtedy kniaź opuścił prawą brew i oko zniknęło. Za to
otworzyło się lewe. Co prawda, nie błyskało, tylko było mato
we i ciemne.
To znaczy, że ma oboje oczu?
Wasilij Iwanowicz w zadumie chwycił się za koniuszek
długiego nosa, wsunął do ust orzech, rozgryzł. Skorupki wy
pluł na podłogę.
Ach, to stąd ten trzask - kniaź gryzie orzechy.
Ondriej Timofiejewicz, czyli Ondriejka, stał obok z uszano
waniem i czekał.
- Ajajajaj - westchnął ciężko Wasilij Iwanowicz. - Obmyśl
wielmi chytr jest. Aza się nie ostrzegą? Zbawią mię, grzeszne
go, główki. A ten z Przemienienia prawie zgnił?
Najpierw niby wszystko można było zrozumieć, ale od tego
miejsca Elastyk, jak to się mówi, stracił wątek. Musiał się od
sunąć od dziury w ścianie i znowu śledzić ekran.
161
- Ajajajaj
(Okrzyk wyrażający obawę albo irytację - uznał
za wskazane wyjaśnić unibook). Plan jest bardzo pomysłowy.
Ale czy się nie zorientują? Zetną m i , grzesznemu, głowę. Czy
tamten, z Przemienienia
(Poza kontekstem niezrozumiałe, co
ma się na myśli: święto cerkiewne Przemienienia Pańskiego
czy nazwę geograficzną; być może chodzi o cerkiew Przemie
nienia), naprawdę zgnił?
- Tak. Nocą, potajemnie, otworzyliśmy podziemie w uglic-
kim soborze Przemienienia. Z carewicza zostały tylko kości.
Nie było sensu ich wieźć - nikt by nie uwierzył, że to cudami
słynące zwłoki. Powiedzieliby, że podsuwamy jakieś ścierwo,
nie wiadomo skąd wzięte. Dlatego wywiozłem tylko trumnę,
a szczątki wyrzuciłem do rzeki. Wtedy to wpadłem na pomysł
i zaproponowałem waszej bojarskiej łaskawości to posunię
cie szachowe - podsunąć świeżego nieboszczyka zamiast ca
rewicza.
- Nieprawda, proponowałeś zarżnąć jakiegoś chłopaczka,
bałwanie - przerwał mu kniaź ze złością. - A nie pomyślałeś,
że zniknięcie dziecka to zamieszanie i zbędne ryzyko. Nie daj
Boże, jeszcze krewni by go rozpoznali. Może i tego rozpozna
ją? Uważaj, Ondriejka, bo z toporem igramy!
Rozległ się cichy, przymilny chichot.
- Wszystko obmyśliłem, wszystko przewidziałem, ojczul
ku bojarze. Ten chłopiec to Niemiec
(To słowo może oznaczać
zarówno Niemca, jak i w ogóle cudzoziemca, człowieka nie-
mówiącego po rosyjsku, czyli „niemego"). Może ma jakichś
krewnych, ale do soboru, gdzie wystawione będzie ciało, nikt
żadnych heretyków nie wpuści.
- Brawo, dobrze to wymyśliłeś.
Skrzypienie fotela.
- Dobra, pójdziemy obejrzeć tego twojego Niemca.
Intryganci
Elastyk czym prędzej rzucił się z powrotem do trumny. Uni-
book schował pod ławkę. Diament na wszelki wypadek wsu
nął do ust. Nawet jeśli go obszukają, to tam nie zajrzą.
Wyciągnął się, złożył ręce na piersi, przywołał na twarzy
wyraz smutku - krótko mówiąc, zmienił się w nieboszczyka.
Weszli. Jeden ciężko, powoli; drugi miękko, jak gdyby tań
cząc.
- Czyjeż one nogi pod ławą? - zdziwił się bojar.
Aha, zobaczył nieboszczyków.
- Nie trap główki swej, kniaziu - gruchał przymilnie On-
driejka. - Owo dwaj hultajowie bezrodni, jiż to byli otroka
dobyli. Dał im jeśm, ożralcom, ziela lichego, iżby nie glegota-
li. Hnet odprzątnę, każę do domu ubogich powieźci. Tamo
ich do jamy z wapnem wyciepną, i tyla. Jedno nasamprzód
chciał jeśm otroka twej bojarskiej mości okazać.
- Ano okaży, okaży.
Podeszli całkiem blisko. Zamilkli.
Słysząc ich oddechy tuż nad sobą, sam Elastyk w ogóle
przestał oddychać.
- Aza nie podobien carewiczowi? - z trwogą spytał sługa.
Wasilij Iwanowicz mówił z powątpiewaniem:
- Nie pomnę. Roków będzie temu już półtrzynasta, jakom
Dymitra był oględował. I takoż w domowinie, przez żywota.
Jedno ów niby mniejszy był. Wżdy ono nie wielmi waży. Jiż
carewicza znali, onych już nie masz. Niańkę i wszytkie pia
stunki tamo jeszcze umartwili. Mać jego, Maryja, czernicą
jest daleko, na Wyksie, za Czerepowcem. Jedno pomnę, iże
carewicz na skórze piątna miał: na prawo od nosa bardawka,
na ramieniu znamię czyrwione.
163
Aha, kombinował Elastyk, zmuszony obchodzić się bez
tłumacza: Wasilij Iwanowicz kiedyś widział tego Dymitra,
przy czym też w trumnie, ale to było dawno, i kniaź już do
kładnie nie pamięta, jak carewicz wyglądał. A znamię i bar-
dawka, czyli brodawka, to wiadomo, znaki szczególne.
- Toć wiem, bojarzynie - rzekł Ondriejka. - Wrychle
udziałam i znamię, i bardawkę. Odyść raczy na małą chwilką.
I świeczkę weźmi, potem ja waszej miłości poświecę - owa
ujźrzysz, jako otroka ukazem ludowi, w domowinie.
Zręczne ręce w mig ściągnęły z Elastyka cyrkową kamizel
kę (dobrze, że unibooka pod nią nie było).
- Świeżućkić on jest, świeżuchny! - przygadywał morder
ca, jak gdyby zachwalał jakiś towar. - I owszem, członki nie-
zesztywniałe, tako gibkie, tako mastkie! Chłodzien jedno.
Każdy byłby chłodzien, skoro tu u was nie palą. Żeby tylko
gęsiej skórki nie było widać. Wtedy amen, skończone.
Załaskotało go coś na lewym ramieniu, potem na prawym
policzku, tuż przy nosie. To sługa nakleja znaki szczególne,
domyślił się Elastyk.
Ondriejka przewracał go brutalnie, jak nieożywiony przed
miot. Byle jak wciągnął na niego jakieś ubranie, ułożył go
z powrotem, znowu złożył mu ręce na piersi, pomiętosił skó
rę na twarzy, wyraźnie wygładzając zmarszczki. Dobrze, że
było ciemno, bo inaczej Elastyk na pewno zostałby zdema
skowany.
- Zwólcie no, Wasiliju Iwanyczu, a poźrzyjcie - zaprosił
Ondriejka. - Ja zasię świecznikiem oświecę.
Podłoga zaskrzypiała pod niespiesznymi krokami bojara.
Bliskość płomienia świecy sprawiła, że Elastyk poczuł cie
pło na twarzy.
Kniaź milczał, sapiąc i mlaskając. „...Trzydzieści osiem,
trzydzieści dziewięć..." - liczył Elastyk, wstrzymując oddech.
W końcu poczuł, że już dłużej nie może i zaraz zrobi wy
dech, ale Wasilij Iwanowicz napatrzył się już na nieboszczyka
i usiadł na sąsiedniej ławie.
- Wierę, jako żyw - rzekł z zadowoleniem. - I kaftan ma
czyrwiony, w jaki carewicz obleczon był. Podobien Dymitro
wi, prawie podobien. Sprytnyś ty, Ondriejko Szarafudin. Nie
pożywasz chleba mego darmie.
164
Elastyk nie zdążył po cichu nabrać oddechu i znowu wy
puścić powietrza (i z fizycznej potrzeby, i z ulgi), gdy nagle
usłyszał:
- A przecz, Ondriejko, noża się imasz?
- Jakoż to, bojarze? Wszytcy wiedzą, iże carewicz Dymitr
garłeczkiem na nóż był upadł. Narzezać trzeba.
Elastyk znowu przestał oddychać, tym razem już wbrew
swojej woli. Rzezać gardło?!
Kniaź odrzekł z dezaprobatą:
- Możeś ty i sprytny, Szarafudin, alić durny. Nielza rzezać.
Jakoż płeć nie zgniła była, owo i rana zdradziecka się była za-
bliźnieła, znaku nie zostawiw. Tako radniej będzie... - Po-
chrzęścił skorupką orzecha, postękał i rzekł jak gdyby z wa
haniem: - Udatny twój otrok i chędogi. Atoli godzien jest,
ażby coćkolwiek lubego mieci. Iżby lutościwe niewiasty we
chramie rzewniwie płakały... - Nagle wstał, podszedł, a po
tem na pierś Elastyka coś się posypało. - Bawej, orzeszków
w domowinę nakładziewa. Wiadomoć, iże carskie pacholę
orzeszki leśne gryzło, kiedy na nóż upadło. Takoż i świadecz-
ni w Ugliczu powiadali.
Ondriejka, który, jak się okazało, nosił nazwisko Szarafu
din, zachwycił się pomysłem bojara.
- Prawdać owo, kniaziu! Ze wszytkich bojarów mądrzej
szego od ciebie w Moskwie nie masz. Aże ślozę uronił jeśm,
prze orzeszki ony.
- Owa chocia mnie byś nie brzechał - burknął Wasilij
Iwanowicz. - Ty, krwawożerco, ślozę uronisz jedno cebulę
woniający. Anoć, pódźwa do izby. Powtóre wszytko rozwa-
żym. Dzieło wielmi cienkie; łacno w niem podrwić.
Ledwie okropna dwójka wyszła, Elastyk dotknął policzka
(rzeczywiście była do niego przyczepiona jakaś grudka - do
bra, niech zostanie), podciągnął długie rękawy „czyrwionego
kaftana", wyciągnął spod ławki unibook i czym prędzej wró
cił do swojego punktu obserwacyjnego.
Popatrzył jednym okiem, co się dzieje w izbie. Kniaź usiadł
tyłem na fotelu, Ondriejka Szarafudin stał naprzeciwko. Roz
mawiali.
„Przekład" - szepnął Elastyk w otwartą książkę.
- Bojarze, zawsze chciałem cię spytać - m ó w i ł sługa. -
165
Czternaście lat temu prowadziłeś śledztwo w Ugliczu. Wypy
tywałeś świadków, męczyłeś podejrzanych. Jak to naprawdę
było? Zginął Dymitr czy nie zginął? Ludzie mówią, że to nie
carewicz był, ale syn popa, do niego podobny. Rzekomo jego
bliscy wiedzieli o zamachu i podmienili chłopca.
- Stwierdziłem, że to naprawdę był carewicz. Godunow mi
to osobiście nakazał.
Wtedy Ondriejka przeszedł na szept, tak że Elastyk prawie
nic nie słyszał, ale unibook miał mikrofon o wiele czulszy:
- Ale co się wtedy okazało? Tak naprawdę? Carewicz sam
upadł na swajkę
(dokładne znaczenie terminu dzisiaj niezna
ne; coś w rodzaju nożyka albo zaostrzonego żelaznego kołka,
który wbijano w ziemię podczas gry) w ataku kaducznej cho
roby
(tym terminem określano epilepsję i inne dolegliwości
neuropsychologiczne, którym towarzyszyły utrata przytomno
ści i drgawki) czy też go zabito?
Komentarzy była taka obfitość, że Elastyk ledwie nadążał
za biegiem rozmowy. Na szczęście toczyła się powoli, z prze
rwami. Akurat nastąpiła przerwa.
Szóstoklasista zajrzał przez dziurkę i zobaczył, że Wasilij
Iwanowicz żegna się krzyżem, patrząc przy tym wprost na
niego, Elastyka!
Czyżby go zauważył?
Nie, chyba nie.
- Jeden Bóg to wie - powiedział bojar.
- Przecież to ty prowadziłeś śledztwo - nie dawał za wygra
ną Ondriejka.
- Nie śledztwo prowadziłem, tylko ratowałem własne życie.
Godunow, gdy mnie do Uglicza wysyłał, wiesz, co mi powie
dział? „Uważaj, Waśka, nie pomyl się". Wtedy zrozumiałem,
mądrości przecież mi Pan Bóg nie poskąpił. Śledztwo wykazało
więc, że Dymitr bawił się nożykiem, no i zdarzyło się, że upadł
na ziemię w drgawkach i wbił nóż w swoje carskie gardło.
A jak tam było naprawdę, to sam się domyśl. Jedyny możliwy
następca tronu ni stąd, ni zowąd nie upada gardłem na nóż.
Chyba że przeszkadza komuś innemu włożyć carską koronę na
głowę. Nie winię Borysa. Jaki miał wybór? Goli wujkowie
(w
oryginale „wujkowie nadzy", poza kontekstem sens niezrozu
miały) carewicza nienawidzili Godunowa. Gdyby Dymitr pod-
166
rósł, toby go wujkowie zechcieli zrobić carem. Wtedy koniec
z Borysem. Na jego miejscu zrobiłbym to samo.
- Ty, Wasiliju Iwanowiczu, sprytniej byś postąpił - przypo
chlebnie rzekł Ondriejka. - Poradziłbyś sobie bez nożyka, że
by uniknąć złośliwych plotek.
- A to prawda. Ciebie bym posłał, morderco.
Obaj roześmiali się. Jeden prostacko, drugi ironicznie.
- A zatem teraz postąpimy tak - ciągnął kniaź już poważnie.
- Wystawimy ciało na widok publiczny. Zwłoki są dobre: ładnie
wyglądają, tak że baby się rozczulą, a baby w takich sprawach
są najważniejsze. Pilnuj, żeby woń cudowna była - spryskaj
pachnidłami, olejkiem różanym. Kaleki przygotowałeś?
- Dwóch. Jeden ślepy. Dotknie trumny i przejrzy na oczy.
Jest jeszcze paralityk, tego wniosą na noszach. Jak motłoch zo
baczy jedno uzdrowienie, a potem drugie, to dalej już samo
pójdzie. Znam lud dobrze. Opętani wrócą do zmysłów, garbaci
się wyprostują, kulawi sami pójdą, bez kul. Wiara czyni cuda...
- Dwóch to mało - szorstko przerwał mu Wasilij Iwano-
wicz. - Przygotuj jeszcze paru. Możesz wziąć dłużników z mo
jego lochu.
- Zrobię tak.
- No, niech ci Bóg pomaga. - Bojar westchnął ciężko. - Ja
idę na górę
(dokładny sens nieznany) po Borysa. Powiem, że
ciało młodzieńca zostało dostarczone. A ty idź do lochu, wy
bierz sam tych, których uznasz za odpowiednich. Obiecaj im
umorzenie długów. A potem - sam wiesz...
- Wiem. Nie bój się, kniaziu, nic nie powiedzą.
Elastyk popatrzy! przez dziurkę, jak intryganci wychodzą
z izby: przodem bojar, poważny, w wyszywanej srebrem sza
cie do ziemi; za nim obtańcowujący go Szarafudin.
Teraz czym prędzej wsadził nos w książkę.
Przede wszystkim zapytał o carewicza Dymitra.
DYMITR Uglicki (1582-1591)
Carewicz, syn Iwana Groźnego i jego siódmej żony Marii
Nagiej. Wychowywał się w mieście Uglicz wśród wujów. Na
gich, braci matki. Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach;
według jednej z wersji, nadział się na nóż w ataku epilepsji,
167
według innej - został zabity przez morderców, nasłanych
przez Borysa Godunowa, który pozbył się w ten sposób na
stępcy tronu, chcąc samemu zostać carem. Carewicz pocho
wany został w soborze Przemienienia w Ugiiczu. Niejasne
okoliczności śmierci carewicza byty przyczyną pojawienia się
kilku samozwańców, podających się za uratowanego cudem
Dymitra.
Coś się zaczęło wyjaśniać. „Nadzy" to, jak się okazuje, na
zwisko. „Goli wujkowie" to właśnie wujowie carewicza,
Nadzy. O Dymitrze, najmłodszym synu Iwana Groźnego, Ela-
styk teraz też coś sobie przypomniał. To przez niego Borys
Godunow miał „chłopczyków krwawych w oczach".
Od razu zatem spytał o Borysa Godunowa - przecież trzeba
wiedzieć, kto tu u nich rządzi. Tym bardziej że temu właśnie
człowiekowi chcą pokazać „otroka".
GODUNOW Borys Fiodorowicz (ok. 1552-1605)
Car Rosji. Syn bojara, zaufany Iwana Groźnego i faktycz
ny władca w czasach panowania Fiodora Iwanowicza
(1584-1598). Po śmierci cara Fiodora, w związku z wygaśnię
ciem dynastii, Godunow został pierwszym w historii Rosji mo
narchą wybranym, według świadectwa kronikarzy, „przez ca
ły naród". Wybór zatwierdzono na specjalnie zwołanym
soborze ziemskim.
W informacji zwracały uwagę dwa szczegóły.
Po pierwsze, Elastyk nie wiedział, że cara można wybrać.
Ale jaki z niego wówczas monarcha? To raczej ktoś w rodzaju
prezydenta.
A po drugie, to chyba już niewiele zostało Borysowi tego
panowania. Przecież mamy właśnie rok 1605.
Pytań byłoby jeszcze wiele, ale teraz Elastyk miał na gło
wie ważniejsze sprawy niż nauka historii Rosji. Na przykład,
jak tu możliwie szybko wziąć nogi za pas, z historii w ogóle,
a już zwłaszcza z tego okropnego domu.
Elastyk miał już dość udawania umarlaka; tym bardziej
nie miał ochoty stać się prawdziwym trupem. I dla Wasilija
168
Iwanowicza, i dla Ondriejki zaciukać człowieka to tyle, co się
wysmarkać. Jeśli tak bardzo chcą, żeby otrok był umarły,
a nie żywy, to swego dopną.
Najpierw Elastyk wyprawił się na zwiady. Rajskie Jabłko
trzymał na razie za policzkiem - i tak nie miał z kim rozma
wiać. Unibook schował za pazuchę.
Bezszelestnie stąpając w swych aksamitnych pantoflach,
wyślizgnął się do dużej izby. Rozejrzał się.
Zobaczył to, czego nie sposób było dojrzeć przez dziurkę:
długie ławki, przykryte kilimami, i wielki piec z barwnych
kafli; ciągnęło od niego ciepłem.
Co jeszcze?
W kącie, blisko drzwi wiodących do komórki - wielka iko
na, przed nią płonąca lampka. Surowy Zbawiciel z gęstą bro
dą był podobny do Wasilija Iwanowicza i nawet patrzył tak
samo krzywo - jedno oko czarniejsze od drugiego i jakieś pu
ste. Elastyka to zaciekawiło, więc podszedł i uniósł się na pal
cach. A niech to! W tym miejscu ikona miała dziurkę. To
przez nią podpatrywał izbę. A kniaź, kiedy się żegnał, patrzył
nie na niego, tylko na obraz.
Elastyk chciał się dowiedzieć, co znajduje się za wielkimi
dębowymi drzwiami, za którymi zniknęli ci dwaj, ale po na
myśle najpierw postanowił wyjrzeć przez okno.
Okazało się to nie takie proste.
W izbie, owszem, były okna, tyle że nic nie można było przez
nie zobaczyć. W gęstą kratę wstawiono nie wiadomo po co
mętne płytki, podobne do matowego szkła, tylko nie gładkie,
ale pokryte pęcherzykami. Elastyk pomocował się chwilę z ra
mą, potem otworzył jedno skrzydło okna i ostrożnie wyjrzał.
Był już, jak się okazało, świt. Na dole, pokryte jeszcze noc
ną rosą, lśniły deski - cały szeroki dziedziniec był nimi wyło
żony. Wzdłuż drewnianej palisady stały ciasno stłoczone
domki, szopy, przybudówki.
Dziewczyna w długiej sukni nieokreślonego koloru biegła,
klapiąc łapciami. Za nią ledwie nadążał warkocz, przewiąza
ny czerwoną wstążką.
169
Bramy pilnowało dwóch ziewających strażników w jedna
kowych zielonych szynelach, to znaczy kaftanach. Jeden
miał topór na długim kiju (nazywało się to „halabardą"),
drugi wielką strzelbę z długą lufą.
Nie można powiedzieć, żeby na dziedzińcu było cicho;
gdzieś rżały konie, ryczały krowy, chrząkaty i kwiczały świ
nie. Potem, gdy zapiał kogut, odpowiedziały mu inne, piejące
jeszcze głośniej; tak jakby echo się odzywało.
Dom kniazia Wasilija Iwanowicza stał na wzgórzu, tak że
z okna było widać nie tylko dziedziniec, ale i okolicę.
Po prawej i lewej stronie szarzały łamane dachy, między
nimi błyskały kopułki cerkwi. Ale w tamtą stronę Elastyk pa
trzył tylko przez chwilę, bo jego uwagę przyciągnęło inne, są
siednie wzgórze, położone naprzeciwko.
U jego podnóża płynęła niezbyt szeroka rzeczka, nad nią
zaś wznosił się podwójny, zębaty mur.
Mocne, solidne wieże twierdzy wydały się Elastykowi nie
jasno znajome, szczególnie jedna, ta w narożniku. Przyjrzał
się lepiej i omal nie krzyknął: to przecież Baszta Borowicka!
Tylko zamiast górnej części i znanej całemu światu iglicy wi
dział drewniany namiot o płaskim dachu.
Kreml!
To znaczy, że dwór Wasilija Iwanowicza znajduje się
w tym samym miejscu, gdzie teraz stoi Dom Paszkowa, stary
budynek centralnej biblioteki rosyjskiej.
Elastyk wychylił się jeszcze dalej za szeroki parapet.
Zgadza się, to Kreml! Widać tam dzwonnicę Iwana Wiel
kiego i kopuły kremlowskich soborów, a po prawej stronie -
rzekę Moskwę.
U wrót Baszty Borowickiej stały dwa równe szeregi żołnie
rzy w malinowych mundurach. Promień błysnął na spiżowej
lufie armaty. Od strony świątyń doleciał dźwięk dzwonu, tak
głośny, że zadrżało powietrze. Dołączyły się do niego inne,
trochę cichsze, i nad Moskwą popłynęła ich zgodna melodia.
Z murów twierdzy, trzepocząc skrzydłami, wzbiło się w gó
rę stado gołębi i zaczęło krążyć w powietrzu - to chyba jedy
ny niezmienny szczegół moskiewskiego krajobrazu.
Elastyk tak się zapatrzył na Kreml, tak zasłuchał w melo
dię dzwonów, że całkiem zapomniał o niebezpieczeństwie.
170
Nie ocknął się, nawet kiedy malinowi ludzikowie koło Baszty
Borowickiej nagle złamali szereg, zaczęli się krzątać i stanęli
w nowym, jeszcze równiejszym szyku niż poprzedni. Bardzo
zajmujący to był widok, jak na łańcuchach opuszcza się
i przerzuca ponad rzeką zwodzony most, jak rozwierają się
szerokie wrota i opada krata.
Z twierdzy wyjechało kilku jeźdźców w bieli; słychać było
brzęk podków. Za konnymi biegli, starając się nadążyć, lu
dzie w czarnych strojach, każdy miał w ręku obnażoną sza
blę. Potem wyjechała złocona kareta, zaprzężona w dwa,
cztery, sześć, osiem, dziesięć, dwanaście koni, i od razu cała
rozbłysła w słońcu. Jakież to było piękne!
Za karetą jeszcze ktoś jechał wierzchem, ktoś biegł, ale
Elastyk już się opamiętał. Orszak zmierzał prosto w stronę
Domu Paszkowa, i teraz było już jasne: kniaź wiezie cara, że
by pokazać mu „zwłoki".
Borys Godunow szybko się uwinął, i to o świcie! To znaczy,
że mu się śpieszy.
Oj, co robić?
Elastyk rzucił się do ciężkich dębowych drzwi. Uchylił je,
wysunął się.
Szerokie schody wiodły na dół, do dosyć dużej sali z przy
sadzistymi kolumnami o kwadratowym przekroju. Biegali
tam słudzy, rozstawiali talerze i dzbany, nakrywali wielki fo
tel kilimem, narzucali poduszki na ławy.
Tędy nie można uciec.
Przez okno też się nie wyskoczy - wysoko, a poza tym - zo
baczą go.
Z dziedzińca doleciało rżenie licznych koni, hałas głosów.
Przyjechali!
Nie ma czasu się zastanawiać.
Trzeba kłaść się z powrotem do „domowiny".
Godunow we własnej osobie
Długo musiał w niej leżeć.
Najpierw bardzo się bał i wcale nie ruszał. Potem zdrętwiał
mu kark. Otworzył oko i zerknął w stronę drzwi. Pomyślał:
„Może lepiej, żeby już przyszli" - oczekiwanie było taką udręką.
Dziwne. Z Kremla car przyjechał w te pędy, ale iść i popa
trzeć na „otroka" wcale mu się nie śpieszyło.
„Nieboszczyk" powiercił się jeszcze z dziesięć minut,
w końcu nie wytrzymał. Wstał ze swego okropnego łoża i po
szedł popatrzeć przez dziurkę.
W sąsiedniej izbie nie było nikogo, ale od strony schodów
dolatywał gwar mnóstwa głosów. Powiedział sobie: trzeba
podkraść się do tamtych dużych drzwi i po cichu wyjrzeć, ale
w tejże chwili dębowe odrzwia się otwarły. Do izby jeden za
drugim weszło trzech ludzi. Pierwszy, nisko się kłaniając
i idąc tyłem, dreptał Ondriejka Szarafudin. Za nim dokładnie
w taki sam sposób, tylko mniej zgrabnie, cofał się Wasilij
Iwanowicz. A ostatni wpłynął, majestatycznie postukując ko
sturem, człowiek ubrany na wpół po rosyjsku, na wpół na
modłę zachodnią: miał na sobie kaftan wyszywany złotem
i przepasany szerokim, zdobionym perłami pasem, ale na no
gi włożył czerwone pończochy i trzewiki z kokardami. Aha,
chyba to właśnie on jest carem.
Borys Godunow był przysadzisty, miał czerwoną twarz,
krótką, przyciętą w klin bródkę, przyprószoną siwizną. Na
głowie - małą czarną czapeczkę-myckę, taką samą jak bojar.
Władca popatrzył wprost na Elastyka (a w rzeczywistości
na ikonę, teraz już wiadomo) i z rozmachem się przeżegnał.
- Fała Gospodnu na wysokości i na ziemi pokój ludziem
dobrej wolej!
172
Głos miał nadspodziewanie dźwięczny, młody. Takim gło
sem na pewno dobrze się woła przed wielkim tłumem albo
komenderuje wojskiem. Ale poza tym Elastykowi nic się
w samodzierżcy nie spodobało. Niski, brzuchaty, czoło głębo
ko poorane zmarszczkami, twarz obrzmiała, opuchnięte
oczka zerkają to tu, to tam, a mięsiste, upierścienione palce,
ściskające kostur, przez cały czas ruszają się jak robaki.
Uczeń szóstej klasy po raz pierwszy widział prawdziwego
monarchę i był wręcz rozczarowany. Też mi car! Jak „cały
naród" mógł wybrać takiego niesympatycznego faceta?
Gdzie ci wyborcy mieli oczy? Czyżby w Rosji nie było już ni
kogo lepszego?
A Godunow tymczasem zrobił rzecz zdumiewającą: nie od
wracając się, usiadł wprost na środku izby. Ale nie rymnął pu
pą o podłogę, jak należało oczekiwać: opadł na drewniany fo
tel, który błyskawicznie podsunął mu gospodarz. Nawet
dziwne było, skąd w tęgim bojarzynie tyle zwinności. Car zaś
ani trochę się nie zdziwił; widocznie do głowy mu nie przyszło,
że towarzyszący mu ludzie mogliby nie odgadnąć jego życzeń.
Ondriejka, który cichutko stał w kąciku, opuścił głowę,
a czapkę trzymał w ręku. Jego ogolona na zero łepetyna wy
dawała się błękitna.
- O majestacie! O nabarziej krześcijański dzierżawco pod
słońcem! Nawiedzić raczył jeś ubogi chyż raba twego! - uro
czyście wyrzekł kniaź, ale ponieważ stał za plecami cara, nie
nadał twarzy odpowiedniego wyrazu - było widać, że prawe
oko bojara spoziera na suwerena z obawą, a lewe jak zwykle
jest zamknięte.
Zapowiadało się, że rozmowa będzie miała duże, a dla Ela-
styka wręcz życiowe znaczenie, dlatego po cichu zlazł z ławy,
usiadł w trumnie i wyciągnął unibook.
- Przekład!
- O wasza carska mość! O najbardziej chrześcijański
z władców Układu Słonecznego!
(w siedemnastym wieku ten
termin oznaczał tylko planetę Ziemię). Wyświadczyłeś wielki
zaszczyt skromnemu domowi twego sługi!
- Nie gadaj na próżno - przerwał car kniaziowi. - Mów do
rzeczy. Jak się za długo zatrzymam, to świta zacznie się niepo
koić. Gdzie on jest? Gdzie carewicz?
173
- O tam, za tymi małymi drzwiami, najjaśniejszy panie. Jak
przywieziony został z Ugiicza, tak leży.
- I co, naprawdę zwłoki są nietknięte?
- Możesz przekonać się o tym własnymi najjaśniejszymi
oczkami
(użycie pieszczotliwych zdrobnień w dawnym języku
rosyjskim było dowodem szczególnej czci).
- Zaraz, zaraz, czekaj...
Głos cara drgnął.
Zdumiewające było jednak, jak wygodnie podsłuchiwało
się stąd, z komórki. Nie przepadało ani jedno słowo. Dodat
kową pomoc stanowił otworek do podglądania. Na pewno
wszystko to specjalnie tak zostało urządzone.
- A to na pewno carewicz? - cicho i jak gdyby z lękiem
spytał Godunow.
- Czy na pewno, tego nie wiem. Pewien jestem, że to to samo
dziecko, które mi pokazano czternaście lat temu, kiedy na twój
rozkaz prowadziłem w Ugliczu śledztwo. Czarnowłose, o białej
twarzy, z małą naroślą na prawo od nosa, z czerwonym znamie
niem na lewym ramieniu. I wzrostu wyższego, niż zwykle bywają
dziewięcioletnie dzieci - w ojca się wrodził. Iwana Wasiliewicza.
Car westchnął ciężko.
- Dymitra ostatni raz widziałem, kiedy miał trzy lata; wów
czas buntowników Nagich wygoniliśmy z Moskwy...
- Czuję, że masz wątpliwości, najjaśniejszy panie. - Głos bojara
stal się łagodny, jakby miodowy. - Jeszcze nie jest za późno, by
zrezygnować z naszego planu. Nikt nie wie, że ciało carewicza wy
wiezione zostało z Ugiicza, mój sługa Ondriejka Szarafudin zrobił
to w tajemnicy. Jak przywieźliśmy, tak z powrotem zawieziemy.
Głuchy stuk - widocznie monarcha stuknął kosturem
o podłogę.
- Nie, nie. Koniecznie trzeba pokazać carewicza ludowi. Bo
już otwarcie mówi się, że to właśnie polski samozwaniec jest
prawdziwym carewiczem. I głowy ścinamy, i wieszamy, i na
pal wbijamy, ale nie sposób zamknąć ust wszystkim. Ty mi po
wiedz tylko, Wasilij... - Borys zaczął mówić szeptem. - A nie
jest to przypadkiem syn popa? Samozwaniec Griszka Otrie-
piew w swoich gramotach
(tym słowem na Rusi przed epoką
Piotra I określano wszystkie dokumenty: dekrety, listy,
uchwały), że zamiast niego zabito jakiegoś popowicza.
174
- Wiem, o carze i wielki kniaziu, słyszałem. Ale wystarczy
popatrzeć na najczcigodniejszego nieboszczyka i od razu wi
dać, że całe to gadanie o popowskim synu to koszałki-opałki
(Tego terminu w słowniku brak; analiza kontekstualna propo
nuje znaczenie „kłamstwo", „bzdura", „brednie"). To napraw
dę syn cara, popatrz sam.
- Dobrze... - zdecydował się w końcu Borys. - Pójdę. Ocal
mnie i zbaw, Boże; nie porzucaj w godzinie próby... A ty, Wa
silij, zostań tutaj. Sam pójdę. Daj mi tylko lichtarz. Boże, Boże,
zbaw mnie i wzmocnij...
Kiedy Elastyk usłyszał skrzypienie i odgłos kroków, wsu
nął unibook między krawędź trumny a ścianę i położył się.
W ostatniej chwili przypomniał sobie, żeby nasypać na pierś
orzeszków, po czym zamknął oczy i zrobił się „nadobny a chę-
dogi", jak wypadało „naczcigodniejszemu nieboszczykowi".
Kiedy najjaśniejszy pan chodził po izbie, to i tupał, i walił
kosturem o podłogę, za to ledwie wszedł do komórki - zrobi
ło się cicho jak makiem zasiał.
Najpierw stał chwilę w progu i długo mamrotał modlitwy.
Elastyk rozróżniał tylko poszczególne słowa:
- Grzech dla moich... Pacholę najaśniejsze... Jako i Jezu
Kryst nam spuścił...
Mruczał tak przez dwie albo i trzy minuty. Dopiero potem
ośmielił się podejść, i to na palcach.
Elastyk zaczął już przyzwyczajać się do tego, że oglądają go
tak właśnie - w skupieniu, w grobowej (bo niby jakiej innej?)
ciszy; tylko knot świecy cichutko skwierczał. Chłopak, na
uczony doświadczeniem, wcale nie wstrzymywał oddechu,
po prostu starał się jak najwolniej wciągać i wypuszczać po
wietrze.
Nagle usłyszał dziwny dźwięk - ni to siąkanie, ni to po
gwizdywanie. Nie od razu zrozumiał, że car i wielki kniaź
płacze.
Drżący głos zaczął mamrotać słowa niezbyt zrozumiałe:
- Pies jam plugawy, czędobójca obmierzły! Ach, otroku
niewinny! Iżbym to mógł grzeszny żywot swój nazad powró
cić! Biada mi! Cóż jest kołpak carski, cóż jest włodanie nad
2 75
człekmi? Przecz-żem zgubił, morderz nieszczęsny, duszę
swoję nieśmiertelnę? Wszytko proch i marność! Prawie rze
cze Eklezyjasta: „I wróci się proch w ziemią swą, z której był
jęt, a wróci się duch ku Bogu, jenż go był dał. Marność nad
marnościami i wszytko marność". A jeszcze powiedział jest:
„Wszytką twarz przywiedzie Gospodzin na sąd za wszelki
uczynek, jenże dobry jest i jenże zły jest"! Bliski już Sąd
straszny, bliski, już poczuł jeśm płomię jego pałające!
W końcu samodzierżca na dobre się rozszlochał. Rozległ
się rumor - chyba padł na kolana - a potem jeszcze głuche,
miarowe stukanie, którego pochodzenie Elastyk nie od razu
pojął. Minęła pewnie minuta albo dwie, nim się domyślił: car
bije czołem o podłogę.
Wytrzymałość mieli w tym siedemnastym wieku ogromną -
car walił głową o deski, płakał i modlił się co najmniej przez
kwadrans.
W końcu ucichł, wysmarkał się (sądząc po odgłosie, nie
w chustkę, ale na podłogę). Nagle jak nie krzyknie:
- Ej, Wasilij, prawdęli powiedają, iże ciało ono choroby
lekuje?
- Prawda-ć owo naprawdziwsza, najaśniejszy carze! -
odezwał się bojar z izby.
Car, nie wstając z kolan, podpełznął tuż do trumny i na
chylił się, ziejąc zapachem potu i czosnku. Zaczął szeptać Ela-
stykowi wprost do ucha:
- Wybaczże mi, człeku potępionemu. Tyś ninie na niebie-
siech, między anioły policzon jest, tobie złości ni urazy w sier-
cu nosić nie lza. Jam zasię grzeszen, mnogiemi boleśćmi tra-
pion, i medykowie cudzoziemscy lekarstwy swemi ulgi nie
dają. Uwolni mię, święty otroku, od krwawnic uprzykrzo
nych, od puchliny wodnej, od bezssenliwości i zarazy wietrz
nej. A za toć w Moskwie cyrkwią murowaną wystawię,
o trzech wieżech-kopulech, i w świętnicech przykażę w mod-
litwiech pomieniać pospołu z oćcy świętemi.
Broda monarchy łaskotała Elastykowi podbródek i kącik
ust. To by było jeszcze pół biedy, ale kiedy długi wąs dotknął
nosa, stało się już coś nie do naprawienia.
- Aaaa-psik! - zatrąbił „święty otrok". I jeszcze dwa razy. -
Apsik! Aaa-psik!!!
Następca tronu
- Zdrowia życzym, carze-ojczulku! - jednym głosem za
krzyknęli Wasilij Iwanowicz i Ondriejka, a bojar dodał jesz
cze: - Kto dobrze kicha, niemoc z siebie wypycha!
Wcale jednak nie wyglądało na to, by car-ojczulek miał
z siebie wypchać niemoc. Elastyk od razu to zrozumiał, kiedy
otworzył oczy i podniósł się w domowinie (po kichnięciu nie
było już sensu udawać nieboszczyka).
Jego carska mość odskoczył od trumny tak, że z rozpędu
usiadł na podłodze. Broda mu się trzęsła, oczy wyłaziły z orbit.
- Ooo... ożył! - wyszeptały drżące usta.
To zrozumiałe, że się przestraszył. Każdy by zemdlał, gdy
by nieboszczyk nagle na niego kichnął. Żeby się monarcha
uspokoił, Elastyk szeroko się uśmiechnął. Tyle że wyszło
jeszcze gorzej.
- Aaa! - zadławił się krzykiem Borys, w przerażeniu oglą
dając chromokobaltowy aparat. - Ząb żelazny! Jako rzecze
prorok Danijel: „Ano bestyja czwarta, straszna a dziwna, a ba-
rzo mocna, miała była zęby żelazne!". Kres mój nastał, Panie!
- Panie carze, co też pan, ja zaraz panu wszystko wyjaśnię -
wymamrotał Elastyk, bardziej licząc na uprzejmą intonację niż
na to, że samowładca go zrozumie. - Nie jestem wcale martwy,
tylko żywy. Mnie tu położyli przez pomyłkę.
- Aaaa! A-A-A-A! - krzyknął car głosem już nie zdławio
nym, ale przeraźliwym.
Do komórki wpadł Wasilij Iwanowicz, zobaczył siedzącego
w trumnie Elastyka, na podłodze skurczonego cara i osłupiał.
Lewe oko otworzyło się i zrobiło tak samo wypukłe jak pra
we. Ręka szarpnęła się w stronę czoła, żeby zrobić znak krzy
ża, ale celu nie osiągnęła.
177
Spoza ramienia bojara wyłoniła się twarz Szarafudina. Za
frasowany, skrzywi! się, ale nie więcej; nie wyglądało na to,
by na świecie istniały zjawiska zdolne jakoś szczególnie za
dziwić tego osobnika.
- Zmartwychstał jest! - wychrypiał Borys, pokazując pal
cem. - Dymitr zmartwychpowstał! Za grzechy moje! Górze
mi! Powietrza!
Przewrócił się na plecy, szarpnął kołnierz, aż na podłogę
posypały się wielkie perłowe guzy.
Tamci dwaj nie ruszali się z miejsca, nadal gapiąc się na
Elastyka.
- Krew się jurzy... Sierce się rozdrywa... - z trudem wy
rzekł Godunow. - Ze świata zejci muszę. Owa godzina skona
nia mego...
I nagle uśmiechnął się - rzecz dziwna, jak gdyby z ulgą.
Elastyk nie miał pojęcia, jak się zachować w takiej sytuacji.
Do stracenia nie miał już nic, dlatego wyjął zza trumny uni-
book, otworzył i włączył przekład.
- Krew się burzy... Serce się rozdziera... Muszę umrzeć, to
moja ostatnia chwila. Dzięki ci, Boże, że mi przed śmiercią
ukazałeś wielki cud: ożywiłeś niewinnie zabitego carewicza,
grzech mój ciężki - to, jak się okazało, mówił car, ledwie po
ruszając zbielałymi wargami.
Potem spojrzał na zmartwychwstałego nieboszczyka, już
nie ze strachem, ale raczej z rozrzewnieniem.
- Ty kto jesi? Czcza jedno mara alibo cudo Boże?
- Kim jesteś? Tylko urojeniem czy też cudem boskim?
- Nie jestem żadnym urojeniem, tylko normalnym czło
wiekiem - odrzekł Elastyk i zerknął na ekran.
Unibook, mądrala, sam przełożył jego słowa na dawną
ruszczyznę: „Jam jest nie mara czcza, jedno człek mdły".
- Jam człek mdły - odczytał na głos Elastyk.
Car słabnącą ręką przeżegnał się.
- Owo cudo wielikie. Spodobało się Bogu zbawieniu Rusi
gwoli opłcić anioła swego i w żywego człeka obrócić!
- To wielki cud. Raczył Bóg dla ratunku Rosji obdarzyć cia
łem swego anioła i uczynić go żywym człowiekiem!
Odwrócił głowę do drzwi i chociaż cicho, lecz groźnie na
kazał:
178
- Na ziem, psi!
Tamci dwaj zgodnie buchnęli na kolana, kniaź jednak za
mknął już lewe oko, a łotr Ondriejka w ogóle patrzył na
„anioła" przymrużonymi oczami. Zdaje się, że nie bardzo
uwierzył w cud.
Urywając co chwila zdania, car zaczął mówić strasznie mą
dre słowa i gdyby nie unibook, wątpliwe, czyby Elastyk co
kolwiek zrozumiał.
- Słuchajcie, niewolnicy, i bądźcie świadkami. Z własnej
woli wyrzekam się carskiej korony. Wręczam berło i państwo
carewiczowi Dymitrowi Iwanowiczowi, prawowitemu następ
cy tronu zmarłego Iwana Wasiliewicza. Niech rządzi cudownie
zmartwychwstałe dziecię i niech rozproszą się wrogowie zie
mi rosyjskiej! Ogłoście całemu ludowi wielką nowinę!
A mnie... Mnie oprócz przebaczenia nic nie potrzeba...
Zdaje się, że chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nagle strasz
nie zachrypiał, z ust, z nosa, a nawet z uszu chlusnęła stru
mieniami ciemna krew. Elastyk skrzywił się żałośnie.
- Świtę, świtę wołaj, póki nie umarł! - Bojar poderwał się. -
Bo pomyślą, że to myśmy go zabili!
Ondriejkę jakby wiatr wymiótł.
Czyżby rzeczywiście car umierał?
Elastyk zeskoczył na podłogę, rzucił się do cara, uniósł mu
głowę, ale poza tym w żaden sposób nie umiał mu pomóc.
Straszny to był widok, kiedy po wąsach, po brodzie Goduno
wa płynęła krew, rozciągnęły się w uśmiechu usta, chciały
coś powiedzieć, ale już nie mogły.
Z dołu doleciały krzyki, tupot nóg i do małego pomieszcze
nia w jednej chwili wtłoczyło się strasznie dużo ludzi.
Bezceremonialnie rozpychając wszystkich, naprzód wysu
nął się staruszek - gruby, tak samo zresztą jak i reszta, siwo-
brody, z nosem w kształcie śliwki.
- Przecz kwielisz, miłościwy panie? Aza napoili cię zie
lem? Któż są ci złodzieje? - zakrzyknął wojowniczo, nachyla
jąc się nad leżącym.
- Ja... sam. Sam... Zamysł Boży... - wycharczał monarcha
i pokazał najpierw na Elastyka, a potem na Wasilija Iwano-
wicza. - On... Szujski... wyrzeknie... wolę moje...
I więcej już ani słowa nie powiedział - krew polała się jesz-
179
cze obficiej, głowa samowładcy zrobiła się niesamowicie cięż
ka, a Elastyk zrozumiał: car umarł.
Z przestrachem oderwał ręce. Głowa Borysa stuknęła
o podłogę, a Elastyk czym prędzej usiadł na ławce i wbił się
w kąt. Chciał tylko jednego: żeby przestano zwracać na niego
uwagę.
Brodacze patrzyli na nieruchome ciało z jednakowym wy
razem twarzy - ciekawości i strachu. Niektórzy zaczęli się
żegnać, inni zwyczajnie stali.
- Rzecz, kniaziu Szujski - rzekł śliwonosy (który był najwy
raźniej najstarszy ze wszystkich) - objawi nam wolą carską.
I nisko się pokłonił. Reszta poszła za jego przykładem.
Wasilij Iwanowicz (tak, rzeczywiście, jego nazwisko
brzmiało Szujski, a nie Szumański, i nie Szydłowski, przypo
mniał teraz sobie Elastyk) odkaszlnął, ale nie śpieszył się
z rozpoczęciem mowy.
Unibook był już gotowy - tu nie można było przepuścić ani
jednego słowa.
- Słuchaj, kniaziu Mścisławski, słuchajcie, wy wszyscy, boja
rzy i diakowie. Zanim car i wielki kniaź Wszechrosji umarł,
przy mnie i przy moim wiernym dworzaninie, Ondrieju Szara-
fudinie, a także w obecności tego oto świętego dziecięcia,
rozkazał przekazać koronę rosyjską... swemu synowi carewi
czowi Fiodorowi!
Wiadomość ta nie zdziwiła nikogo - oprócz Ondriejki.
Ten aż wybałuszył na bojara swoje kocie oczy. Reszta zaś
z ciekawością wpatrzyła się w Elastyka, który siedział led
wie żywy i w skupieniu patrzył w książkę - bał się spotkać
wzrokiem z dworzanami. To, że kniaź Szujski skłamał,
przekazując wolę Godunowa, Elastyka ani trochę nie zmar
twiło. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby miał zasiąść na
tronie carskim! Nie było przecież takiego cara w historii -
Elastyka Pierwszego.
Najważniejszy z bojarów, którego gospodarz nazwał „knia
ziem Mścisławskim", machnął ręką, wszyscy jeszcze raz się
ukłonili, zamiatając brodami podłogę, i znowu się wyprosto
wali.
- Cóż, taka jego carska wola. A nasza rzecz - podporządko
wać się.
180
Czterech dworzan z czcią podniosło zmarłego z podłogi,
a Mścisławski, przyglądając się Elastykowi, spytał:
- Kim jest ten chłopiec z książką? Czemuż najjaśniejszy pan
palcem go pokazywał? I czemuż na ławce stoi dziecięca
trumna?
Szujski miał przygotowaną odpowiedź:
- Bojarze, to dziecko to wielki pokutnik. Śpi w trumnie, ży
wi się rosą i śpiewem ptaków, czyta Księgę Przemądrości Nie
bieskiej, trwa w stanie wielkiej świętości. A teraz gości w mo
im domu, taki mi zaszczyt wyświadczyło. Kiedyśmy wczoraj
przy stole siedzieli, widziałeś, bojarze, jak szeptałem coś na
ucho najjaśniejszemu panu? - Mścisławski kiwnął głową. -
Wtedy właśnie opowiadałem carowi o tym małoletnim spra
wiedliwym. A najjaśniejszy pan, oby Bóg przyjął jego duszę,
zażyczył sobie obejrzeć dziecię własnymi oczami. Chciał, żeby
się za niego pomodliło. Ledwo jego carski majestat
(słowo to
oczywiście pochodzi od niemieckiego Majestat - jego królew
ska mość) otworzył usta, żeby się pomodlić, jak dostał udaru.
Dobrze umarł nasz władca, w obecności błogosławionego
przez Pana. Daj Boże każdemu taki koniec.
Wszyscy znowu się przeżegnali, a Wasilij Iwanowicz nisko
ukłonił się Elastykowi. Z wahaniem to samo uczynił i Mści
sławski, a za nim pozostali. Ale zainteresowanie „małoletnim
sprawiedliwym" wyraźnie spadło, Elastykowi zaś taki obrót
sprawy bardzo odpowiadał.
Prawie wszyscy poszli za martwym ciałem, zatrzymali się
tylko obaj kniaziowie, a u drzwi majaczył niczym niepozorny
cień Szarafudin.
Zafrasowany Mścisławski podrapał się w brodę i zniżając
głos, powiedział:
- Oj, nie w porę powołał Bóg do siebie naszego władcę. Sa
mozwaniec z polskimi ochotnikami i zaporoskimi Kozakami
bije naszych wojewodów. Chytry jest i pomysłowy, już ja to
wiem, sam z nim walczyłem, ledwie głowę uniosłem. Opowia
dałem ci o szatańskim ptaku? No właśnie. Boję się, bo bardzo
młody jest syn Borysa, szesnaście lat zaledwie. Czy podoła?
- Wola Boża we wszytkiem - odrzekł Wasilij Iwanowicz,
co było zrozumiałe bez przekładu.
- Rację masz, kniaziu. - Mścisławki nabożnie wzniósł oczy
181
do sufitu. - Dobrze, zawiozę zmarłego Na Górę, do carycy. Oj,
zrobi się krzyk...
Zaraz też wyszedł. Elastyk z zadowoleniem wyślizgnąłby
się za nim, ale czy ci dwaj by go wypuścili? O, proszę, jak zer
ka na niego Szujski swoim prawym, wypukłym okiem.
O czym myśli, trudno zgadnąć.
Najwyraźniej nie tylko dla niego było to zagadką.
- Przeczżeś krzywie był rzekł bojarom, kniaziu? - spytał
Ondriejka.
Elastyka też to bardzo interesowało. Żeby niczego nie prze
gapić, znowu zatopił wzrok w książce.
- Dlaczego powiedziałeś nieprawdę bojarom, kniaziu? Dla
czego zataiłeś wskrzeszenie carewicza? Po co ci carewicz Fio
dor? Jaka z niego korzyść? A dla tego t u , kimkolwiek jest
w rzeczywistości, stałbyś się pierwszym pomocnikiem i opie
kunem. Nigdzie by stąd nie uciekł. Przecież znamy prawdę
o nim. Tak, dziecię?
Mrugnął do Elastyka żółtym okiem i wyszczerzył w uśmie
chu drobne ostre zęby, jak gdyby chciał go ugryźć.
- Nic o tym Niemiaszku nie wiemy - odrzekł bojar, nadal
wpatrując się w Elastyka. - Dlaczego umarł? Dlaczego nagle
ożył? A może w ogóle nie umierał? Może w omdleniu był,
a twoi durnie tego nie zauważyli? Ej, uczony, a ty po nasze
mu, po chrześcijańsku rozumiesz?
- Tak w ogóle to nie za bardzo - wyszeptał Elastyk do
unibooka, a potem przeczytał z ekranu na głos. - Nie wielmi
udatnie.
- Sam widzisz. Jakże takiego dziwoląga pokazywać? Nie
bezpiecznie. W cuda wierzy lud albo oszalały ze strachu car,
ale bojarzy nigdy by nie uwierzyli. Przecież oni tego dziecia
ka martwego w trumnie nie widzieli. Uznaliby, że to moja in
tryga. Na razie jeszcze są zwolennikami Godunowów. Nie
szkodzi, niech szczeniak Borysa na razie rządzi, a potem się
zobaczy.
I podniósł lewą brew, tylko troszeczkę, ale szczelinka błys
nęła jaśniej niż szeroko otwarte prawe oko.
Ondriejka skłonił się z szacunkiem.
- Mądry jesteś, kniaziu. Ty wiesz lepiej. Cóż z tym tu zrobi
my? Do worka i w wodę?
182
Zapytał spokojnie, rzeczowo, a Elastyk ze strachu upuścił
unibook.
Wasilij Iwanowicz z nieoczekiwaną dla jego tuszy zwinno
ścią nachylił się, podniósł książkę, otworzy! na kartkach z ja
kimiś twierdzeniami, popatrzy! i zwrócił Elastykowi z ukło
nem.
- Myśl, co mówisz, durniu! Popatrz tylko na jego twarz!
Czyż wygląda na zwykłego dzieciaka? A takie książki kiedykol
wiek widziałeś? Są w nich niezrozumiałe litery i znaki magicz
ne. Skąd go wzięli twoi hultaje? (To słowo najczęściej używa
ne było jako wyzwisko. W zwykłym sensie - przedstawiciel
najniższej warstwy mieszczan, nieposiadający domu i stałego
zajęcia).
- Nie pytał jeśm.
Kniaź patrzył na zamarłego Elastyka jeszcze chwilę, po-
mamlal wargami i głośno, jak głuchy, spytał:
- Zjąd k nam przybyło jeś, cne pacholę? Zonąd? - pokazał
na sufit. - Jakaż siła cię k nam przysłała jest - czysta lubo
nieczysta?
- Długo by mówić - odrzekł Elastyk, otwierając książkę na
siedemdziesiątej ósmej stronie. Opowiadać rzeczywiście trze
ba by bardzo długo, a bojar i tak nic by nie zrozumiał.
„Wielmi długo prawić" - przełożył unibook.
- Wielmi długo prawić - odrzekł Elastyk.
Bojar raczej nie był zachwycony taką odpowiedzią, ale wię
cej pytań nie zadawał - widocznie już podjął jakąś decyzję.
- A choćby nawet i nieczysta. Siła to zawsze siła. Proszę, by
twoja anielska miłość została gościem w moim ubogim dom
ku
(tego wyrażenia nie należy rozumieć w sensie dosłownym;
etykieta w dawnej Rusi wymagała, by jak najbardziej lekcewa
żąco mówić o sobie i swoim mieszkaniu). Jeśli zaś twoja mi
łość nie jest anielskiego pochodzenia, ale wręcz przeciwnie, to
ja nawet takiemu gościowi jestem rad.
Wasilij Iwanowicz Szujski skłonił się Elastykowi aż do
ziemi.
W gościnie u kniazia Wasilija
W miesiącu maju, dnia piętnastego, roku 7113 od stworzenia
świata najjaśniejszy anioł Erastiel, rozdzierająco ziewając,
siedział przy oknie i patrzył, jak słońce pobłyskuje przez męt
ną mikę. Przed aniołem, na parapecie, leżała otwarta książka
oprawna w cielęcą skórę, z pięknie iluminowanymi literami
i małymi rycinami. Książka traktowała o wiośnie następują
cymi słowami: „Wiosna obleka się jako dziewa krasą i dobro-
ścią chędoga, lściąc wielmi cudnie, eże dziwno wszem pa
trzącym dobrości jej, luba wiem i kożdemu słodka, rodzi
wiem się w niej wszaka twarz, jaż owo radości i wiesiela peł
na jest". Ale Erastiel nie był radości i wiesiela pełen, bo bar
dzo już zmęczyło go siedzenie w zamknięciu.
Najgorsze ze wszystkiego było to, że nawet przez okno po
patrzeć na „krasą i dobrością chędożną dziewę" w żaden spo
sób się nie dało: płytki miki przepuszczały wprawdzie świat
ło, ale na tym koniec. Paradne pokoje kniaziowskiego pałacu
miały nawet i okieńca śklane, wielką rzadkość, ale wchodzić
tam w ciągu dnia surowo Elastykowi zakazano.
Pilnie strzegł Szujski swego gościa, tak że ten na zbyt wie
le nie mógł sobie pozwolić.
Umieszczony został w poczestnej świetlicy - komnacie dla do
stojnych gości. Ondriejka mówił, że ostatni raz gościł tu arcy
biskup Riazański, krewny kniazia Szujskiego.
Według staromoskiewskich norm, pomieszczenie było
obszerne - trzydzieści metrów. Niemal jedną trzecią tej po
wierzchni zajmowało olbrzymie łoże pod baldachimem. Le
żąc w nim, Elastyk czul się jak jakiś liliput. Resztę umeblo
wania stanowiły: stół, dwie ławy i rzeźbiona skrzynia,
miejsce, w którym przechowywano biblijotekę: trzy księgi
184
o treści religijnej i jedną ucieszną, to znaczy rozrywkową -
o porach roku (jak widać z zacytowanego już wcześniej frag
mentu, lektura owa nie była zbyt pasjonująca).
Dwór kniazia Szujskiego był ogromny, miał trzy gady (pię
tra), powały (sufity) w paradnych pokojach obite tkaniną,
piece kachlowe (kaflowe), astrych (podłogę) wykładany par
kietem, ale co do mebli, to nie było ich zbyt wiele. Nie przyjął
się jeszcze na Rusi zachodni zwyczaj zastawiania pokojów
sprzętami. Ławki, stoły, sepety (kufry) i kilka nowomodnych
almarek
(szaf) na naczynia - ot i wszystko.
Co prawda, u dostojnego gościa w świetlicy wisiało auten
tyczne lustro, barzo wielikie - z pół metra wysokości.
Elastyk podszedł do niego, spojrzał na swoje odbicie
i skrzywił się.
A to dopiero piękny widok! Przez to siedzenie w czterech
ścianach twarz zrobiła się blada, oczy podkrążone, a już wło
sy to w ogóle koszmar. Taka fryzura nazywa się „pod gar
nek". Nakładają człowiekowi na głowę gliniany garnek i ob
cinają wszystkie włosy, które spod niego wystają.
Westchnął parę razy.
Czym by się tu zająć?
Fantazyjne litery w uciesznej książce już poznał. Na pod-
okienniku
posiedział. Drzwi od zewnątrz zamknięte były na
klucz - rzekomo dla obrony przed złymi ludkami, chociaż jacy
mogą być źli ludkowie w kniaziowskim domu?
Zerknął z ukosa na piec. Tam, pod popiołem, leżał uni-
book. Przynajmniej to można poczytać. A ściśle mówiąc,
z kimś porozmawiać. Tyle że od pewnego czasu komputer
trzeba było chować.
Znowu podszedł do okna. Ostrożnie, zasłaniając się kafta
nem, wydobył Rajskie Jabłko i zaczął je oglądać.
Chuchnął na jego gładką powierzchnię i potarł rękawem,
żeby mocniej lśniło. Im dłużej się przyglądał, tym bardziej
stawało się oczywiste: nie ma i nie może być na świecie nic
piękniejszego od tej tęczowej kulki.
Kamień był samą doskonałością - dopiero teraz Elastyk
zaczął rozumieć, co znaczy to wyrażenie. Patrzeć na Rajskie
Jabłko można było bez końca: nieustannie zmieniało barwę,
przy najmniejszym poruszeniu zaczynało sypać iskry. Gdyby
185
nie zabijał czasu oglądaniem zaczarowanego Owocu Adama,
dawno by już zbzikował z nudów i nieróbstwa w tej mikowej
klatce. (Chociaż nie, był jeszcze jeden element, skutecznie
osładzający niewolę, ale o tym opowiemy trochę później).
Głaszcząc diament, Elastyk wyobrażał sobie, jak wydosta
nie się z tego przeklętego średniowiecza, jak wróci do profe
sora van Dorna i uroczyście wręczy mu bezcenne trofeum.
Taki powrót do wieku dwudziestego pierwszego wymagał
jednak odpowiedniej chronodziury, a z tym było marnie.
Nocami Ondriejka Szarafudin wyprowadzał „anioła" na
przechadzkę, żeby pooddychał świeżym powietrzem. Ale po
ruszać się mógł Elastyk tylko po podwórcu wokół domu.
Podczas pierwszego spaceru (unibook jeszcze wtedy nie
przeniósł się do pieca) Elastyk włączył funkcję chronoskopu.
Wykrył siedem małych, bezużytecznych przejść i tylko jedno
przyzwoite, dwudziestocentymetrowe. Znalazł je w studni,
w pobliżu kniaziowskiej cerkwi domowej. Ta dziura jednak
była jakaś dziwna. Na monitorze pojawiał się tylko dzień, 20
maja, a zamiast roku - kreska. Co to za dziwo: data bez roku?
Do kitu z taką chronodziurą. W wieku siedemnastym jeszcze
od biedy da się żyć, a tam to już nie wiadomo co.
Nagle Elastyk poczuł z tyłu przeciąg.
Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że drzwi są otwarte.
W progu stal Szarafudin, promieniejąc fałszywym uśmiechem.
Specjalnie, spryciarz, nasmarował zawiasy, żeby drzwi
otwierały się bezgłośnie. I zawsze pojawiał się właśnie tak -
bez uprzedzenia. Ile razy Elastyk mówił mu, żeby pukał,
a w odpowiedzi zawsze słyszał to samo: „Nie śmiem". Szpieg
przeklęty.
- Czego chcesz? - spytał niezadowolony Elastyk i udał, że
poprawia sobie jedwabny pas (a naprawdę - chował w nim
Jabłko).
Stąpając drobnymi kroczkami, Ondriejka dotarł na środek
komnaty. W rękach trzymał ciężką tacę, całą zastawioną po
trawami.
- Najaśniejszy otroku, raczy pojeści - I dalejże wyliczać: - Ni-
nie w obiad kaczę pieczyste, i kura w potaziu, i jarząb z hreczką, i ka-
pustniaku misa, kucyja, i talerzyk cukierków słodkich, takoż cukrza
ny łabądek.
186
Elastyk burknął pod nosem:
- Spływaj, nudziarzu.
Ale to byłby język współczesny. W rzeczywistości powie
dział: Odydzi precz, obrzydły. Dawna rosyjska mowa już nie wy
dawała mu się dziwaczna czy też niezrozumiała, przyzwycza
ił się. I rozumiał bez trudu, co do niego mówią, i sam potrafił
się nią posłużyć. Zupełnie jakby przez całe życie rozmawiał
tylko w takim języku.
Apetytu nie miał. Oczywiście, gdyby teraz mógł wciąć ka
napkę z salami, frytki z keczupem albo eklera z kremem cze
koladowym, to co innego. Ale od tego historycznego menu po
prostu go mdliło.
- Kaczuszka z szafranem upieczona, jarząbek świeżutki.
A kucyja jakaż słodka! - Szarafudin wciąż pchał się ze swoją
tacą.
Niby to i uśmiecha się, i kłania, a oczy ma nieruchome, zim
ne; Elastyk starał się w nie bez potrzeby nie zaglądać. Mróz
szedł po skórze na widok takiego sługi. Ale innego nie było -
Wasilij Iwanowicz ukrywał „anioła" przed swoją czeladzią.
Kiedy Ondriejka, łypiąc oczami na wszystkie strony, w koń
cu się oddalił, Elastyk smętnie popatrzył na jedzenie. Pogrze
bał drewnianą łyżką w misce z kucyją, najpopularniejszym tu
taj przysmakiem - gotowaną pszenicą z dodatkiem miodu,
rodzynek i cynamonu. Ale nie jadł. Trzeba ostrożnie ze słody
czami, bo przy takim braku ruchu łatwo utyć. A jak trzeba bę
dzie włazić w chronodziurę, to się człowiek nie przeciśnie.
A Słomka (takie imię nosił element, częściowo umilający
życie uwięzionego „anioła") użalała się, że jest taki chudy
i źle wygląda, eże źrzyćmierziono (aż patrzeć przykro).
Bo tutaj mieli właśnie takie wyobrażenia na temat urody:
kto grubszy, ten piękniejszy. Słowo „krasny" oznaczało czę
sto tyle, co „tłusty", a „chudy" - „marny". Gdyby Słomce po
kazać jakąś Jennifer Lopez albo Britney Spears, powiedziała
by, że to koźlice suchorlawe. Szarafudin, zgodnie z jej
terminologią, był chłopkiem podluchnym, suchym jako szczapa,
baby i dziewuchy nawet patrzeć na niego nie chciały. On
driejka specjalnie zjadał dziennie po tuzinie pierogów, po
grzywience
sadła i po udźcu świńskim - żeby nabrać urody, ale
nico
z tego nie będzie, bo zgłoba go suszy.
187
W domu bano się Szarafudina. Wszyscy wiedzieli, że kniaź
wysługuje się nim w ciemnych, strasznych sprawach, żeby
własnej duszy grzechami nie obciążać. „Dla Ondriejki człeka
zgubić owo jakoby plunąć", mówiła Słomka. Tak jakby Ela-
styk sam tego nie wiedział...
Ale pora już opowiedzieć o samym elemencie, bo tak ciągle
„Słomka" i „Słomka", a kto to jest - nie wiadomo.
Następnego dnia „gościny", kiedy Elastyk jeszcze był moc
no wystraszony i mało co z tutejszego życia rozumiał, gospo
darz pałacu złożył mu, by tak powiedzieć, oficjalną wizytę.
Kniaź, chociaż przebywał we własnym domu, ubrał się
w długą, krytą brokatem szubę, a na głowę włożył wysoką
futrzaną czapę w kształcie donicy.
Takie nakrycia głowy, jak się później Elastyk dowiedział,
mogli nosić tylko najwyżsi urzędnicy, bojarzy.
Wasilij Iwanowicz wszedł i skłonił się, dotykając ręką pod
łogi. Zaczął przemawiać takimi ogródkami, tak okrężnie, że
aż biedny unibook się rozgrzał.
- Wybacz mi, przesławny młodzieńcze, że postąpiłem tak,
jak zmuszony byłem postąpić, chociaż carska wola, a być mo
że nawet bezpośrednie zrządzenie niebios, albo i nie niebios,
tylko wręcz przeciwnie, już ty sam wiesz najlepiej, wskazywa
ły, że carem winien zostać nie Fiedka Godunow, ale wyłącznie
dzięki twojej najdostojniejszej łaskawości...
I długo jeszcze tak częstował go wymyślnym zdaniami, po
gmatwanymi i niezrozumiałymi nawet w przekładzie na
współczesny język. Mówił o tym, jako lube są mu interesy na-
ćcigodniejszego pacholęcia,
ale teraz przeciw ościeniowi wierzgać
to niebezpieczne i nie w porę.
Dopiero kiedy Szujski powiedział:
- Spróchniałe jest drzewo Godunowów, niedługo trzeba
czekać, by samo runęło, a wtedy właśnie nastąpi twój czas -
do Elastyka w końcu dotarto, do czego zmierza chytry bojar.
- Ale ja nie chcę być carem! I nie jestem żadnym „naćci-
godniejszym pacholęciem"! - wykrzyknął szóstoklasista.
Wasilij Iwanowicz milczał przez chwilę, zamknął prawe
oko i wpił się w rozmówcę lewym.
188
- Możeś ty tam, w innym świecie, zapamiętał swój po
przedni ziemski pobyt?
- Nic nie zapamiętałem - upierał się Elastyk przy swoim. -
Nie jestem carewiczem, i pan doskonale o tym wie!
- No to kto ty jesteś? Niemiec?
- Nie.
Kniaź chytrze zmrużył oczy.
- Nie Niemiec, nie Rosjanin. Był martwy, stał się żywy. Rozu-
uumiem...
Ale co rozumiał, tego już nie sposób było zrozumieć.
Szujski odczekał małą chwilę i zmienił temat.
- A czegóż ty ciągle patrzysz w tę książkę? Widziałem, są
w niej bardzo mądre znaki, człowiek ich nie jest zdolny rozu
mieć. Czy to przypadkiem nie Księga Niebieska, w której zapi
sane są wszystkie ludzkie losy?
- Nie, to podręcznik do geometrii. Wie pan, co to jest? -
Nie, jest ci ona ziemiomiernicza księga. Znaszli, co jest
owo?
- Znam. Ziemiomiernictwo jest królowa Kwadrywium, alibo
cztyrzech nauk
- z szacunkiem odrzekł Wasilij Iwanowicz.
- No właśnie. Bardzo lubię geometrię. Proszę popatrzeć.
Tutaj są różne zadania, twierdzenia.
I Elastyk wręczył mu książkę, żeby kniaź sam zobaczył
i stracił wszelkie nią zainteresowanie.
Szujski z obawą otworzył podręcznik i zaczął wolno prze
wracać kartki. Na stronie siedemdziesiątej ósmej zatrzymał
się, a Elastyk zauważył, że to miejsce jest wyraźnie bardziej
zaczytane niż inne.
Bojar poślinił papier palcem, potarł.
- Onych buksztabów nie odecztę, wielmi dziwne. A karty lepak
małe, przecz pergament marnują?
A wtedy zdarzyło się coś niespodziewanego - unibook za
reagował na ostatnią wypowiedź.
Tekst zadania zniknął, zamiast niego zamigał wyświetlacz
i pojawił się napis: Tych liter nie umiem przeczytać, są bardzo
niezwykłe. A znowu kartki małe, nie warto marnować papieru.
Kniaź krzyknął i upuścił książkę.
- Znaki ogniste!
Trzeba było się wykręcać.
189
- Niech pan mi to da - surowo rzekł Elastyk, zabierając
mu unibook. - To tylko dla aniołów. Żeby wasz ludzki język
rozumieć i z wami rozmawiać.
I powiedział to samo w dawnej ruszczyźnie.
Wasilij Iwanowicz uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Aha, anioł. Tak właśnie myślałem. A czy pozwolisz, anie
le, poznać twoje święte imię?
- Erast.
- Najjaśniejszy anioł Erastiel, wolą Boga zesłany z nieba na
ziemię!
Szujski rymnął na kolana i dalej grzmocić futrzaną czapką
o podłogę.
Żeby przerwać tę gimnastykę, Elastyk powiedział:
- Wcale nie wolą Boga, ale sam z siebie.
- To Pan, Bóg zastępów, pomocy ci nie dał? - pośpiesznie
upewnił się bojar.
- Nie.
- A Zbawiciel nasz, Jezus Chrystus?
- Nie.
- A może Najświętsza Panna? Czy też archaniołowie, twoi
przełożeni?
Elastyka kusiło, żeby mu powiedzieć: tak, właśnie, archa
niołowie mają za zadanie pilnować, żeby mnie nikt nie
skrzywdził. Ale w porę się spostrzegł, zorientował się, do cze
go zmierza ten przebiegły lis. Chce, żeby mu w intrygach po
magały niebiosa. No więc jak człowiek naplecie bzdur o ar
chaniołach, to się potem od niego nie odczepi.
- Nie, nikt mi nie pomaga - odrzekł twardo.
Wasilij Iwanowicz, stękając, podniósł się z kolan, otrzepał
szubę.
- Po cóż zjawiłeś się na tym świecie? - spytał, ruszając
i prawą, i lewą brwią. - Czego chcesz?
Elastyk omal nie wypalił: „Wrócić do domu, w dwudziesty
pierwszy wiek".
- Chcę jeść!
Od wczorajszego dnia nie miał w ustach nic, ani okruszy
ny. Chociaż czestnego otroka umieszczono w świetlicy, to ani
jeść, ani pić mu nie dano - widocznie naprawdę uznano, że
żywi się śpiewem ptaków i rosą.
190
Bojara rozbawiły te słowa. Odrzucił głowę w tył i roześmiał
się.
- To znaczy, że siła za tobą żadna nie stoi, carem być nie
pragniesz, chcesz tylko jeść? Ach, dziecię niewinne. Naprawdę
jesteś wcielonym aniołem.
Pogłaskał Elastyka po głowie. Trzeba było to znieść.
- No cóż - pogodnie rzekł kniaź. - To zjemy razem. Każę
nakryć stół.
Pół godziny później Ondriejka zaprowadził Elastyka do wiel
kiej komnaty pod schodami - wieczernika, gdzie świeżo upieczo
ny anioł po raz pierwszy spróbował moskiewskich potraw, obfi
tych, ale żeby smacznych, tego nie można powiedzieć.
Chleb był przaśny, mięso niesłone i w dodatku z wierzchu
przypalone, a w środku surowe. Najwyraźniej na dawnej Ru
si nie umieli gotować.
Także nakrycia wydały się Elastykowi dziwne. Zamiast ta
lerzy przed nim i bojarem położono po bochnie chleba. Kniaź
górę odciął nożem, miękisz wydłubał, a do środka nalał ka
puśniaku z cynowej misy. Widelców nie dano, tylko łyżki,
a i tą Wasilij Iwanowicz tylko wyjadał płyn, kapustę zaś i ka
wałki mięsa wyciągał wprost palcami. Niekiedy oblizywał je
albo wycierał o brodę. Często mu się odbijało, a wtedy robił
znak krzyża na ustach.
Elastyk za to zjadł niedużo - szybko mu się odechciało.
W dodatku przy stole usługiwał łotr Ondriejka, co też nie do
dawało apetytu.
Dopóki jedli, nic nie mówili. Gospodarz popatrywał na go
ścia, gość na gospodarza.
Kiedy zaś uczta się skończyła i Szarafudin wyniósł naczy
nia, bojar złożył ręce na brzuchu i uśmiechnął się przymilnie.
- No, otwórz swoją anielską książkę.
I jeszcze coś powiedział, chyba o jakimś Salomonie, Ela
styk nie zrozumiał.
Wytarł ręce miękiszem chleba, otworzył unibook.
Szujski powtórzył:
- Otwórz swoją anielską książkę. Chcę, żebyś porozmawiał
z kniaziówną Sołomonią Własjewną Szachowską, moją wy
chowanką. Jest w twoim wieku, będzie twoją przyjaciółką.
Kniaziówna Słomka
I nagle głośno klasnął w dłonie.
Drzwi same się otwarły na oścież i do wieczernika weszła,
albo raczej wpłynęła, gruba, wymalowana paniusia, bardzo
małego wzrostu, nie wyższa od Elastyka. Policzki miała krąg
łe i czerwone jak pomidory, brwi - dwa narysowane sadzą
półkola, usta nienaturalnie czerwone, a przez ramię przerzu
cony wspaniały, przepleciony złotą wstążką warkocz. Dzi
waczne stworzenie od stóp do głów połyskiwało złotem i sre
brem: i korona na głowie, i suknia, i buciki.
- Wej, jako krasna, jako nadobna! - zachwycił się kniaź Wa
silij Iwanowicz.
Ta zaś nisko się skłoniła i zaśpiewała cieniutkim głosi
kiem:
- Sława tobie, jaśnie carewiczu.
-
Dzień dobry - odpowiedział trochę oszołomiony Elastyk.
A to ci przyjaciółkę wybrał mu Szujski. I co też miałby robić
z tą malowaną lalą?
- Igrajcie - przykazał bojar Sołomonii Własjewnie, a ta
znowu się skłoniła; teraz już kniaziowi.
Ondriejce machnęła szerokim rękawem (pewnie właśnie
z takiego wypuszcza się sokoła, jak w ludowej piosence, po
myślał Elastyk).
- Odmykaj sepet!
Ten otworzył ciężką pokrywę wielkiego drewnianego ku
fra, stojącego pod ścianą, i kłaniając się, zaczął podawać
księżniczce różne dziwaczne przedmioty. Minę przy tym miał
arcysłodziutką, przez co zupełnie przypominał kota, który
właśnie wylizał talerz śmietany.
- Poźrzyj ano, owo przedziwien papugaj śrebrn i złocon. - Poka-
192
zała błyszczącego ptaszka na podstawce, prawdziwe dzieło
sztuki. - Owoż galijskiej roboty żmij złotopióry, emaliją rozmaitą
kraszon, dzieją mu
(nazywa się) zasie Drakon. A owo sołdat mie-
miecki, w reku szablą dzierży, chce Turka pohańca zarąbaci.
Teraz, kiedy Sołomonia Własjewna stanęła obok, Elastyk
zobaczył, że to nie żadna paniusia, tylko dziewczynka. Skóra
pod rumieńcami i bielidłem była dziecięca, pokryta na policz
kach delikatnym puszkiem, jak brzoskwinka. Teraz księż
niczka pokazuje swoje zabawki, jak gdyby się chwaliła.
Zabawki były wprawdzie z całą pewnością drogie, ale mało
ciekawe. Elastyk uprzejmie kiwał głową, czekając, co będzie
dalej.
Kniaź Szujski, który oczu z niego nie spuszczał, spostrzegł,
zdaje się, że chłopca to nie interesuje.
- Ty carewiczu książce swoje okaży - przykazał dziewczynce.
A do Elastyka zwrócił się z dumą: - Moja Sołomonia niepodobna
inszym dziewkom głuptaskom. Czytaczka z niej wielga. Małoć, iże
Żołtarz Dawidów i Apostoła czcie (czyta), to jeszcze i różne nauki
zna. I cyferną mądrość, inako dzianą arytmetyką, i chronografiją ali-
bo historyją, i pisaci zdołe i rytoryką zna - sztuką krasnomowczą,
i dyjalechtyką - dobre od lichego rozdzielać.
Bojarówna zabrała zabawki, a ze skrzyni sama wytaszczyła
wielkie i ciężkie tomisko.
- Owo księga ucieszna, o rozmaitych Bożych twarzech na świecie
żywiących
- powiedziała śmiało. - trzyjcie, panie. Owo krokodyl
afrykański, z zęby ostremi. Owo zasię przeokropny bazyliszek, oczmi
ogień miotający. Owo ptak wieszczy, Gamajun.
O, to już było ciekawsze. Elastyk oparł się łokciami o stół
i zaczął oglądać obrazki, niezdarnie przedstawiające zwierzę
ta - mityczne i prawdziwe. Przewielika świnia, rzeczona behe-
mot,
po naszemu hipopotam, miała rozmiary cerkwi, co wi
dać było na skali dorysowanej z boku. A konia-żyraffę artysta
narysował z wyraźnie skróconą szyją - z pewnością sam
dziwnego zwierzęcia nie widział, a opisom nie uwierzył.
Wasilij Iwanowicz przez pewien czas obserwował z rozczu
leniem tę idyllę. Potem wstał.
- No, igrajcie, dzieciątka. Pódźwa, Ondriejko.
Ledwo za dorosłymi zamknęły się drzwi, zachowanie ma
lowanej lali błyskawicznie się zmieniło. Zatrzasnęła książkę
193
i zwróciwszy się ku Elastykowi, wpatrzyła się w niego jasny
mi, upartymi oczami. Oświadczyła:
- Nie Iza dziać mi Sołomonia, imię takie omierzłe a uprzykrzone.
Dziej mi Słomka.
Wtedy dopiero się zaczęła ich prawdziwa znajomość.
Pierwsza rozmowa, gdyby zapisać ją językiem mniej więcej
współczesnym, miałaby przebieg następujący:
- Co, ty naprawdę jesteś carewicz Dymitr? - spytała knia-
ziówna Słomka. - Czy też to ściema?
- Ściema.
- Tak właśnie myślałam. A że trafiłeś do nas z tamtego
świata, to też nieprawda?
- Nie, to akurat prawda.
Szybko zamrugała puszystymi płowymi rzęsami.
- To znaczy, że naprawdę jesteś anioł i na imię masz Era-
stiel? - Bezceremonialnie obmacała policzek Elastyka, pociąg
nęła go za ucho, uszczypnęła w bok. - Ale to przedtem byłeś
aniołem, a teraz jesteś żywym człowiekiem, prawda? Bo ina
czej to jak mamy się żenić?
Wypowiedź była raczej jednoznaczna (Abociem jako nama
się z tobą żenici?),
ale Elastyk uznał, że się przesłyszał, i zajrzał
do unibooka. Odczytał przekład i dosłownie szczęka mu
opadła.
- O, co to masz, żelazny ząb? - zainteresowała się Słomka,
zaglądając mu do ust. - Daj, to dotknę.
I nie czekając na pozwolenie, wsadziła mu palec w usta.
- Fajnie! Ja też bym tak chciała! A to by się mnie bały
niańki i piastunki!
- To niby kto zadecydował o tym ślubie? - Elastyk wciąż
nie mógł ochłonąć.
- Ojczulek. Taka jest jego wola. - Kniaziówna pokornie
spuściła wzrok.
- Jak to ojczulek? Przecież on się nazywa Szujski, a na
imię ma Wasilij, a ty po ojcu jesteś Własjewna i nosisz nazwi
sko Szachowska?
- Ojczulkowi carowie nie pozwalają się żenić. Bo jest naj
znakomitszy z kniaziów po Fiodorze Iwanowiczu Mścisław-
skim. Tamten też nie może mieć dzieci. Carowie się ich boją,
bo ci mogliby sami zdobyć tron carski. No to im zabraniają
194
mieć następców. Dlatego ojczulek, kiedy się urodziłam, za
płacił staremu Szachowskiemu, żeby mnie uznał za prawą
córkę. Szachowscy to ród stary, ale zubożały. Kniaź Własij
pojechał do carstwa sybirskiego jako wojewoda, już na za
wsze, a ja mieszkam u ojczulka. I wszyscy o tym wiedzą.
A dwory, ziemię i chłopów ojczulek w testamencie zapisał
mnie, więc żebyś sobie nie myślał; jestem narzeczona bogata,
że ho, ho.
- Ale czyż osoby w naszym wieku się żenią?
- Wszystko może się zdarzyć. Moją cioteczną siostrę Sam-
sonię poprowadzili do ślubu, kiedy miała jedenaście lat. Nas,
dziewcząt, nikt nie pyta - rzekła z westchnieniem Słomka,
ale widać specjalnie jej to nie martwiło.
- I ciebie także nie pytali?
Prychnęła, potrząsnęła warkoczem.
- No, też coś! Powiedziałam ojczulkowi: „Dobrze, popatrzę
na niego. Jak się spodoba - to niech będzie".
Elastyk patrzył na nią wyczekująco.
- Czego się gapisz? - Słomka protekcjonalnie potargała go
za czuprynę. - Zgadzam się. Bo inaczej czybym z tobą, takim
chudziną, w ogóle rozmawiała? Ale pamiętaj, żebyś na razie
nie śmiał mnie całować. Ojczulek mi się jeszcze z tobą cało
wać nie pozwolił, tylko przyjaźnić.
I tak to Elastyk zyskał przyjaciółkę, nauczycielkę staromo-
skiewskiej mowy, a także bezcenne źródło informacji.
Słomka wiedziała o wszystkim, co dzieje się w domu,
w mieście albo Na Górze, to znaczy w carskim pałacu. Pomi
mo że jeszcze w małych leciech, w domu bezżennego kniazia
Wasilija Iwanowicza mieszkała na prawach gospodyni. Jej
dźwięczny głosik, czy to pełen złości, czy też rzeczowy, od ra
na do wieczora dobiegał z najróżniejszych miejsc - z we
wnętrznych komnat, z dziedzińca, z kuchen.
Gościa-więźnia Słomka odwiedzała, kiedy jej się podobało,
i nie istniały dla niej zamknięte drzwi; miała własny komplet
kluczy do wszystkich zamków.
Fakt, że Szujski trzyma Elastyka w ścisłej tajemnicy, wyjaś
niła tak: chodzi o to, żeby słudzy nie dowiedzieli się o zmar-
195
twychwstałym chłopcu - może aniele, a może carewiczu Dy
mitrze - i nie pobiegli z donosem do carskiego pałacu. I tak
już w domu plotą rozmaite bzdury. Ktoś coś podsłuchał, ktoś
zobaczył, jak Elastyk nocą spaceruje po dziedzińcu w towa
rzystwie Szarafudina, no i szepczą sobie, że kniaź ukrywa
w poczestnej świetlicy złego czarownika, co ma półtora arszyna
wzrostu, albo też niemieckiego karzełka. Ale prawdy na razie
nie wyznali - inaczej cała Moskwa by się zbiegła, żeby popa
trzeć na cudownego chłopca. A czy pokłoniłaby się cudownie
ocalonemu, czy też rozerwała go na strzępy, jednemu Bogu
tylko wiadomo. Tłum to zawsze tłum. Kto wie, w którą stro
nę się zwróci. Jeśli wpadnie we wściekłość, to rozniesie bo
jarskie siedziby w drobny mak i żadne wrota ani draby z pisz
czelami
(strzelbami) go nie zatrzymają.
W Moskwie, wedle słów Słomki, i bez tego było niespo
kojnie.
Carem obwołano młodego syna Borysa, Fiodora. O nim
Elastyk wiedział rzecz następującą: wcześniej ojczulek za
mierzał wydać Słomkę za niego i ona niespecjalnie się temu
sprzeciwiała, bo Fiodor był przystojny, postawny, oczy miał
kare
i brwi gęste, ale teraz pozycja nowego władcy jest słaba,
więc Wasilij Iwanowicz wyżej stawia Erastiela-Dymitra.
Od południowego zachodu szedł na Moskwę złodziej-sa-
mozwaniec, który twierdził, że jest jakoby carewiczem Dymi
trem, w cudowny sposób ocalonym od noży morderców.
A tymczasem wiadomo, że to nie żaden carewicz, tylko zbiegły
z klasztoru mnich Griszka, który w życiu świeckim zwał się
Juszka Otriepiew. Król polski, wróg prawosławia, dał mu żoł
nierzy i teraz samozwaniec chce przepędzić Godunowów, by
samemu zasiąść na carskim tronie. Siłę ma wielką, raz za ra
zem bije wojska cara. A stoi już niedaleko od Moskwy, pod
grodem Putywlem. O złodzieju Griszce powiadają, że to guślnik
i charakternik, siła nieczysta mu pomaga. W czasie bitwy
z kniaziem Mścisławskim - tym samym, którego Elastyk wi
dział w komórce - Złodziej wypuścił na carskie wojsko diabel
skiego ptaka, plującego ogniem. Strzelcy się przestraszyli, uciek
li, stratowali może z tysiąc swoich towarzyszy. Słomka
opowiadała, że tylko jej ojczulek nie wierzy w te bajki. Mówi,
że Mścisławski kłamie, by usprawiedliwić swoją głupotę.
196
Zresztą nie o Mścisławskiego tu chodzi - nieszczęście polega
na tym, że nasi żołnierze są gorsi niż polscy. Potrafią tylko gar
dłować i żłopać gorzałkę, ale jak trzeba iść do boju, to tchórzą.
Słomka powiedziała jeszcze, że Złodziej przysłał do cara
Fiodora gońca z listem - porzuć, pisał, tron carski z dobrej
woli, to cię nie tknę. Tylko kto mu tam, rozbójnikowi, uwie
rzy? Hramotę samozwańca spalili, a gońca, jak należy, zamę
czyli na śmierć.
Ale kniaziówna nie tylko opowiadała - jeszcze i wypytywa
ła o życie na Tamtym Świecie.
Najpierw bez wielkiego zainteresowania: czy nie nudno
przez cały czas grać na harfach i lutniach, czy łatwo chodzi
się po obłokach i czy można po obliczu odróżnić duszę męską
od żeńskiej, skoro jedna i druga są bezcielesne. Ale kiedy Ela-
styk wyjaśnił, że w świecie, skąd przybył, są i mężczyźni, i ko
biety, i w dodatku różnią się od siebie nawzajem, oczy Słom
ki zapłonęły ciekawością, a pytania zaczęły sypać się
dosłownie jak grad.
Jak się w raju ubierają kobiety? Czy malują twarze, czy za
platają warkocze?
Każda ubiera się, jak chce, odpowiedział Elastyk, a warko
cze zapuszczają rzadko. Wiele nawet strzyże się tak jak
chłopcy.
Strach pomyśleć, orzekła Słomka i zażądała więcej szcze
gółów.
- No, tak w ogóle to większość młodych kobiet chodzi
w spodniach - zaczął wyjaśniać Elastyk.
Kniaziówna wydała okrzyk zdumienia:
- Co, jak Tatarki? A sukien w ogóle nie noszą?
- Noszą, ale bardzo krótkie.
- O tak, dotąd? - Podniosła sarafan do połowy ud. Nogi,
jak się okazało, miała tęgie, silne; przypominały grzyby, boro
wiki. - Co za wstyd! A czy chociaż włosy przykrywają? Chus
tą albo kiką!
-
Tylko kiedy jest zimno.
- Z odkrytą głową wśród mężczyzn? To gorzej niż całkiem
goło - oświadczyła surowo Słomka i westchnęła. - Ale czegóż
tu wymagać od bezcielesnych istot? Między waszymi męż
czyznami i kobietami miłość chyba się nie zdarza?
197
- Zdarza się, i to jeszcze jaka.
Tutaj Elastyk też westchnął - przypomniał sobie osobę
z sąsiedniej ławki. Ej, żeby tak wiedziała, dokąd los zaniósł
Fandorina, i w dodatku jeszcze nie wiadomo, czy odniesie
z powrotem! Ale prawdziwe westchnienie mu nie wyszło, tak
odległa była otaczająca rzeczywistość od szkolnego życia.
Oczy Słomki rozgorzały jeszcze bardziej.
- Skoro tak, to koniecznie muszę dostać się do raju, kiedy
umrę. Grzeszyć nie będę ani odrobinę. A jeśli mimo wszystko
coś się zdarzy, to od razu grzech odkupię modlitwami.
Dziewczynom służebnym też nakażę, żeby się za mnie modli
ły. Klasztorowi albo cerkwi coś podaruję. I będę w raju, sam
zobaczysz - zapewniła gorąco.
Wasilij Iwanowicz też wypytywał o Tamten Świat, ale inte
resowało go coś całkiem innego - nie miłość i stroje, tylko
urządzenie,
to znaczy ustrój polityczny.
- A jaką tam w Niebie macie władzę? Kto nad duszami
rządy sprawuje? Aniołowie, nad nimi archaniołowie, a nad
archaniołami święci apostołowie?
- No, coś w tym rodzaju - odrzekł Elastyk, marnie znający
się na niebiańskiej hierarchii.
- I u góry, nad wszystkimi, Pan Bóg zastępów z Jezusem
Chrystusem?
- Nie, Bóg jest osobno, a u nas rządzi archanioł, którego
nazywają prezydentem.
- Patrzcie no, a u nas o czymś takim nie słyszano - zdziwił
się bojar. - A tego prezydenta to kto mianuje - Bóg?
- Nie, jego wybierają obywatele, to znaczy mieszkańcy
raju.
- Co, tak jak Boryskę Godunowa? - Szujski z dezaprobatą
pokręcił głową. - Na nic to się nie zda, kiedy wszyscy miesz
kańcy wybierają władcę. Wtedy zawsze tego, kto głośniej
krzyczy i więcej wina dla gawiedzi wytoczy, obwołają carem.
Niesolidne macie urządzenie.
Myślał chwilę, a potem nagle rozjaśniła mu się twarz; wi
docznie w życiu pozagrobowym znalazł jakieś perspektywy
i dla siebie.
198
- A czy są aniołowie bogatsi od innych? No, powiedzmy,
tacy, którzy zgromadzili zapas nektaru albo ambrozji? - Chy
trze zmrużył prawe oko.
- Są, oczywiście - uczciwie przyznał Elastyk. - Tylko że
bogaci nie są wcale aniołami.
- No, nieważne, zawsze to dusze błogosławione.
Wiadomość ta wyraźnie ucieszyła Wasilija Iwanowicza.
I doszedł do takiego samego wniosku jak Słomka, tyle że
sformułował go po swojemu:
- To znaczy, że i w raju żyć można, byle mądrze.
Ale też od razu się zatrwożył:
- A co tam u was mówią o Piekle?
- Nic.
- A więc nic. Rozuuumiem - rzekł przeciągle swoim zwy
czajem Szujski i jego czoło sposępniało na pewien czas, cho
ciaż nie można powiedzieć, żeby długi.
Dosyć prędko bowiem się rozpogodziło, w kącikach ust zaś
pojawił się uśmiech. Pewnie bojar już wykombinował, jak się
wywinie od Piekła. A może zastanawiał się nad czymś cał
kiem innym.
Elastyk nigdy nie wiedział, o czym Szujski myśli. Taki już
ten człowiek miał charakter: przebiegły, skryty.
Może przyczyną tego, według słów Słomki, była wielika pasy-
ja?
Elastyk wtedy jeszcze nie bardzo orientował się w starej
ruszczyźnie, więc się zdziwił: nie wyglądało na to, by kniaź
szczególnie się czymś pasjonował. Ale okazało się, że owa pasy-
ja
oznaczała po prostu mękę, cierpienie. Car Iwan Groźny lubił
straszyć bojarów. Jednego straci, drugiego wtrąci do więzienia,
innego wypędzi. Taka czara goryczy nie ominęła i Szujskich.
Kniaź Wasilij był i w niełasce, i nawet w ciemnicy, gdzie szyko
wał się na okrutną śmierć, ale Pan Bóg się zlitował.
- Ci, którzy żyli za cara Groźnego, już do śmierci będą się
bali - wyjaśniła kniaziówna. - Nie żyją, tylko drżą, nie mó
wią, tylko szepczą. Widziałeś, że ojczulek ma zawsze jedno
oko przymknięte? Specjalnie tak sobie nie pozwala na swo
bodę. Kiedyś powiedział mi: „Jeśli wejdę na samą górę, to bę
dę na świat patrzył obojgiem oczu, a na razie poczekam".
Kiedyś, jeszcze na samym początku, Elastyk zasiadł z go
spodarzem do gry w szachy. Z ojcem wygrywał bardzo łatwo,
199
więc był przekonany, że raz-dwa ogra i tego mieszkańca śred
niowiecza, który w życiu nie słyszał o gambitach czy etiu
dach. Ale Wasilij Iwanowicz dał mu mata, i to już w dwuna
stym ruchu.
Kiedy zagrali rewanż, Elastyk stracił hetmana w dziesią
tym ruchu i musiał się poddać.
Wówczas, dotknięty do żywego, palnął niesamowite głup
stwo - uciekł się do pomocy unibooka. Oczywiście był tam
i program szachowy. Dosyć było szepnąć w zagięcie książki
„szachy", żeby na ekranie pojawiło się kratkowane pole. Kie
dy Elastyk nauczył się nim posługiwać, rozgromił bojara ze
szczętem. Zaczęli grać znowu. Wówczas Wasilij Iwanowicz
niespodziewanie wstał i zajrzał do książki, chociaż „anioł"
trzymał ją pionowo.
Oczy Szujskiego błysnęły, a Elastyk zmartwiał, przeklina
jąc swoją głupotę. Najgorsze było to, że kniaź o nic go nie za
pytał.
Tejże nocy, zerkając na drzwi, Elastyk schował unibook do
pieca, w którym z nastaniem ciepła już nie palono. A gdyby
nawet przypadkowo napalono, to nie stałoby się nic straszne
go, bo komputera profesora van Dorna ogień się nie imał.
Nazajutrz kniaź zajrzał znowu. Porozmawiał o tym,
o owym i jak gdyby mimochodem spytał, gdzie jest „anielska
księga" o ziemiomiernictwie i innych mądrościach.
- Na powrót ji w Niebo byli jęli - odrzekł Elastyk. - Juże wiel-
mi udatnie człeczą mowę pojmuję, tegodla mi przydatną nie będzie.
Bojar przewiercił go swoim wybałuszonym okiem, ale ta
kie wyjaśnienie nie zdawało się go zadowalać.
Elastyk zaś twardo postanowił: bez absolutnej konieczno
ści nie będzie korzystał z unibooka. Kiedy Szujski wbije sobie
w głowę, że arcymądra „anielska księga" może mu się przy
dać, to ją wykradnie, nie będzie się patyczkował. Wtedy ko
niec, wszystko przepadło. Trzeba będzie zostać w wieku sie
demnastym aż do śmierci.
Prędzej czy później „Erastielowi" pozwolą wyjść za bra
mę. Wtedy trzeba będzie wziąć ze sobą unibook, żeby po
szukać odpowiedniej chronodziury. Dobrze byłoby, żeby
prowadziła w wiek dwudziesty, kiedy dom na Solance zo
stanie już zbudowany. A dalej sprawa jest prosta - przez
200
szklany kwadrat prosto do mister van Dorna. „Pańskie za
danie, profesorze, zostało wykonane. Można przystąpić do
zbawienia ludzkości".
O tym właśnie dumał najjaśniejszy Erastiel dnia piętnaste
go maja, grzebiąc łyżką w wysokokalorycznej kucyi.
Niedługo pozostawał sam. Nie minęło pięć minut, jak
w ukłonach zmył się Ondriejka, a już w drzwiach pojawił się
nowy interesant - gospodarz domu we własnej osobie. Jak
zwykle spytał o zdrowie gościa i poskarżył się mu na własne,
wielmi chude,
a potem jeszcze przez jakiś czas paplał o różnych
głupstwach, Elastyk jednak od początku miał się na baczno
ści. Dzisiaj - rzecz niesłychana - bojar zamknął prawe oko,
otwarte miał natomiast lewe, które patrzyło na „anioła" ba
dawczo, natarczywie. Zanosiło się chyba na jakąś poważną
rozmowę.
Tak też się stało.
Wasilij Iwanowicz mówił ogródkami, aż wreszcie dotarł do
rzeczy najważniejszej:
- Pamiętasz, co postanowiliśmy pierwszego dnia, kiedy
Borys umarł? Że trzeba czekać. Ta godzina nastała. Sytuacja
Borysowego szczeniaka jest całkiem zła. Samozwaniec wyru
szył z wojskiem. Jego wojsko jest nieliczne, ale odważne.
A w naszym, jak donoszą moi ludzie, zamęt i szemranie.
Strzelcy nie chcą przelewać krwi za Fiedkę Godunowa. Boja
rzy też w niego nie wierzą. Już czas, carewiczu.
- Ile razy mówiłem, że nie jestem carewiczem - przypo
mniał zirytowany Elastyk.
- Jesteś aniołem Bożym, zesłanym na ziemię, a to znaczy
jeszcze więcej. Nie bój się, sam wszystko załatwię, od ciebie
niczego nie będę wymagał. I tak już po Moskwie słuchy krą
żą - specjalnie ludzi rozesłałem, żeby szeptali. Że podobno
kniaź Szujski wywiózł trumnę z ciałem Dymitra z Uglicza,
a gdy skropiono ową trumnę wodą święconą, carewicz wstał
żywy i nietknięty. Przecież widział cię i kniaź Mścisławski,
widzieli i inni. Zapamiętali, jak Borys na ciebie palcem wska
zywał. A niektórzy zauważyli nawet brodawkę na twoim pra
wym policzku. Znowu ci ją przykleimy. Bojarzy uwierzą, co
mają robić? Przecież wiedzą, że Fiodor Złodziejowi nie da ra
dy, bo jeszcze z niego żółtodziób. Za tobą zaś będę stał ja,
201
Szujski. A lud moskiewski lubi cuda. Zobaczysz, jednym cio
sem zwalimy i Godunowów, i Griszkę Otriepiewa.
Na chwilę kniaź otworzył drugie oko, a Elastyk przypo
mniał sobie słowa Słomki: bliska już godzina, kiedy Szujski
będzie mógł patrzeć na świat z góry, obojgiem oczu.
- Zostaniesz prawowitym carem, a główki zajmować
ziemskimi sprawami nie ma po co. Wszystko ja, rab twój
wierny, będę wypełniał.
Jak można było nie zachwycać się dalekowzrocznym umy
słem Wasilija Iwanowicza, tęgiego szachisty? Chytrze to
wszystko zaplanował, przygotował, wybrał odpowiedni mo
ment i zabezpieczył się na przyszłość. Nowy, małoletni car bę
dzie całkowicie od niego zależny: nie ma ani krewnych, ani
przyjaciół; życia nie zna w ogóle, a prawda o jego pochodzeniu
znana jest tylko Szujskiemu (w każdym razie bojar tak uwa
ża). A w dodatku kniaź zamierza uczynić go swoim zięciem.
Na tronie zasiądzie kukła, a rządzić będzie „wierny rab".
Patrząc prosto w oczy zakłopotanemu Elastykowi, bojar
powiedział:
- Zgódź się. Bo inaczej wszyscy zginiemy. Przyjdzie Zło
dziej do Moskwy ze swoimi Polakami i Kozakami, ludzi ze
znakomitych rodów powywiesza albo i ze skóry obedrze. Na
wet ty nie ocalisz głowy. Przecież on dowie się o twoim zmar
twychwstaniu; jesteś dla niego niebezpieczny. A jeśli teraz
strącimy Godunowa i pokażemy cię ludowi, to wszystko jesz
cze się odwróci. Wojsko nabierze ducha i pobijemy samo
zwańca. W końcu jesteś byłym aniołem, nie wierzę, żeby cię
Pan Bóg całkiem opuścił. Masz też cudowną księgę.
- Nie mam - szybko powiedział Elastyk. - Ile razy muszę
powtarzać? Zabrali ją z powrotem do nieba.
- No, jak zabrali, to zabrali.
Szujski nachylił się i zaczął szeptać:
- Kiedy podrośniesz, Sołomonia będzie dla ciebie dobrą
żoną. Ona ci sprzyja. Będziecie sobie żyli jak dwa gołąbki,
a ja, stary, będę się cieszył, patrząc na was.
Elastykowi zakręciło się w głowie.
- Muszę się zastanowić - mruknął, a w duchu postanowił:
nocą zaryzykuję, po cichu wyciągnę unibook i zapytam, czy
był w Rosji taki car: Dymitr Pierwszy.
202
- Zastanawiaj się, zastanawiaj - łaskawie przyzwolił Wa
silij Iwanowicz. - Byle niedługo. Bo tylko patrzeć...
I nie zdążył dokończyć, jak drzwi, pchnięte gwałtownie,
otworzyły się i do komnaty wbiegł Ondriejka Szarafudin. Gę
bę miał bladą, oczy mu płonęły. Nigdy jeszcze Elastyk go ta
kim nie widział.
- Nieszczęście, bojarze! Goniec przycwałował spod Krom!
Judasz Basmanow zdradził!
Elastyk nic z tych słów nie zrozumiał, ale Szujskiego wia
domość dosłownie ścięła z nóg.
Zachwiał się, runął na ławę i zamknął oczy.
Siedział tak na pewno z minutę. Bezgłośnie poruszał usta
mi, parę razy się przeżegnał. Ondriejka w napięciu patrzył na
swego pana i czekał.
Kiedy Wasilij Iwanowicz wstał, lewe oko miał zamknięte,
a prawe - nabiegłe krwią i straszne.
- Nic to - rzekł ochrypłym głosem i niewyraźnie. - Szujski
w swoim życiu nie takie rzeczy widywał. Zęby sobie na nim
połamiecie... Słuchaj mojej woli, Ondriejka.
Szarafudin otrząsnął się.
- Tego - pokazał palcem bojar, nie patrząc nawet na Ela-
styka - do ciemnicy...
W tym momencie Ondriejka, który jeszcze całkiem nie
dawno usłużnie kłaniał się „aniołowi", podskoczył do Elasty-
ka i wykręcił mu ręce.
- Oj! - krzyknął z bólu niedoszły car.
Kniaź zaś poszedł prosto do pieca, otworzył drzwiczki; stę
kając, poszperał w środku i wyciągnął unibook.
- Aha, to tak „zabrali ją z powrotem do nieba" - warknął,
ostrożnie zdmuchując popiół z książki.
Skąd się dowiedział? Kto mu doniósł?
- Odda...
Ale krzyk uwiązł Elastykowi w gardle, bo Szarafudin w po
rę zatkał mu usta swoją lepką dłonią.
Carowi na uciechę
Podły Ondriejka bezceremonialnie przerzucił pretendenta do
tronu przez ramię jak worek i zniósł na dół po schodach, po
tem przez podwórze.
Bronić się i szarpać nie było sensu, bo Szarafudin miał bar
dzo silne ręce. A poza tym, szczerze mówiąc, widząc tak nag
ły obrót fortuny, Elastyk zdrętwiał, jak gdyby tknięty parali
żem.
W oddalonym rogu pałacu, za stajniami, znajdowała się
dziwna budowla: bez okien, wkopana w ziemię aż po sam
dach, tak że do drzwi trzeba było schodzić po schodach.
Ondriejka przerzucił jeńca z ramienia pod pachę, obrócił
klucz w zamku, a wtedy na Elastyka, niesionego jak bez
władna kukiełka, buchnął odór wilgoci, pleśni i zgnilizny.
Była to najwyraźniej bojarska ciemnica.
Jak przystało na pomieszczenie o tej nazwie, było w niej
całkiem ciemno: Elastyk dostrzegł tylko stertę słomy na pod
łodze.
W następnej chwili został tam z rozmachem ciśnięty,
w wyniku czego zwalił się na kłujące źdźbła.
Krzyknął z bólu - w odpowiedzi rozległ się jęk zawiasów
w drzwiach.
Skrzypnięcie, zgrzyt klucza w dziurce i Elastyk został sam
w nieprzeniknionych ciemnościach.
Co się stało? Jakie Kromy? Kto to jest Basmanow?
No i najważniejsze: z jakiego powodu bojar rozzłościł się
na „najjaśniejszego Erastiela"?
Nie, wcale nie to jest najgorsze, lecz utrata unibooka. To
najstraszniejsze ze wszystkiego.
Elastyk aż się popłakał. Sytuacja, osamotnienie i ciemność
204
usprawiedliwiały taki przejaw słabości. Ale nie miało sensu
długo się mazać.
Myśleć, szukać wyjścia - to właśnie powinien robić w ta
kiej sytuacji prawdziwy von Dorn.
Elastyk spróbował się więc rozejrzeć.
Przez szczeliny przy wejściu do ciemnicy przenikało świat
ło, ale tylko troszeczkę; oczy jednak, jak się okazało, powoli
przywykały do mroku.
Z lewej jest ściana z bierwion, do niej - pięć kroków. Z pra
wej - to samo. A cóż to bieleje naprzeciwko drzwi?
Szeleszcząc słomą, Elastyk na czworakach podpełznął bli
żej i dotknął tego czegoś ręką.
Jakieś gładko ostrugane szczebelki. Coś jakby koszyk albo
klatka.
Obmacał jasną okrągłą kulę rozmiarów trochę mniejszych
niż piłka futbolowa.
Dopiero kiedy natrafił na „kuli" najpierw na dwa okrągłe
otworki, a potem szczękę z zębami, wrzasnął i wcisnął się
w kąt, byle dalej od przykutego do ściany szkieletu.
Kogoś tutaj zamorzono głodem!
A jego, Elastyka, czeka ten sam los...
Ej, nie, podpowiedział rozsądek. Nie będą cię tu długo trzy
mać. Skoro Szujski wyrzekł się swoich ambitnych planów, to
postara się pozbyć jak najprędzej niebezpiecznego świadka.
Uczniowi szóstej klasy, Fandorinowi, zrobiło się bardzo żal
samego siebie. Znowu się rozpłakał, tym razem na serio i na
długo. A przestał wylewać łzy, kiedy żal zmienił się w jeszcze
silniejsze uczucie - wstyd.
Nie wykonał powierzonego mu zadania, tym razem pew
nie wszystko przepadło. I sam zginie, i Jabłka nie dostarczy,
gdzie należy.
Łzy same obeschły, bo trzeba było podjąć odpowiedzialną
decyzję: co zrobić z diamentem?
Na pewno najlepiej go połknąć, żeby nie dostał się intry
gantowi Szujskiemu, po którym można się spodziewać
wszystkiego.
Będzie tak. Nocą (raczej nie będą czekali do jutra) do ciem
nicy po cichu, jak kot, zakradnie się Ondriejka i zarżnie,
a może udusi niedoszłego cara Dymitra. Potem zedrze z niego
205
drogie szaty i wyrzuci nagie zwłoki na ulicę - rzecz dla Mo
skwy zwyczajna, nikt się nie zdziwi i żadnego śledztwa nie
będzie, tym bardziej że chodzi o bezimiennego młodzieńca,
nieznanego okolicznym mieszkańcom. Poranna straż pod
niesie nieboszczyka, rzuci go na wóz razem z innymi i zawie
zie na Ostożeńską Łąkę, do domu ubogich, gdzie, jak opowia
dała Słomka, zakopuje się bezdomnych hultajów.
No cóż, powiedział sobie Elastyk na gorzką pociechę, skoro
nie uratowałem ludzkości, to przynajmniej zabiorę Kamień
do ziemi, na wieczne czasy, ukryję przed złoczyńcami.
Popłakał jeszcze odrobinę i nawet nie zauważył, kiedy
usnął.
Miał sen, można powiedzieć, wieszczy.
Śniło mu się, że został z niego tylko szkielet i leży teraz
w ziemi pod młodym dąbkiem. A drzewo wprost rośnie
w oczach; wznosi się ku górze, ku niebu i zmienia w potężny,
mocny dąb. Potem szybciutko, jakby ktoś przewijał taśmę wi
deo, przybiegają jacyś ludzie, ścinają go i piłują na deski.
A nad szkieletem wyrasta piętrowy drewniany dom, stoi przez
jakiś czas i popada w ruinę. Zamiast niego pojawia się willa
z kolumnami, ale i ta nie ma szczęścia - ognista zawierucha
zmienia budowlę w kupę popiołów. Z niej wyłania się budy
nek już większy, dwupiętrowy, na nim szyld „Cukier, herbata
i towary kolonialne". Najpierw dom jest nowy, świeżo tynko
wany, ale stopniowo popada w ruinę. Nagle podjeżdża
śmieszny, przysadzisty buldożer, rozwala budynek, a koparka
z napisem „Metrobudowa" grzebie łyżką w ziemi, zbliżając się
coraz bardziej do martwego Elastyka. To już nastał wiek dwu
dziesty, domyślił się Elastyk. Robotnik w kombinezonie i bre
zentowych rękawicach macha łopatą. Wygrzebuje kupkę ko
ści, drapie się w głowę. Potem szybko się nachyla, podnosi
z ziemi coś okrągłego, świecącego niesamowicie jasnym świat
łem. Rozgląda się, czy ktoś nie widzi, po czym chowa znalezi
sko do ust, za policzek. Elastyk we śnie przypomina sobie: ta
to opowiadał, że metro na Ostożence kopano przed wojną.
Nie, Kamień nie będzie leżał w spokoju, prędzej czy później
wynurzy się na powierzchnię, jak się to już nieraz zdarzało.
206
Ta beznadziejna myśl sprawiła, że znowu zapłakał, jeszcze
rzewniej niż przedtem, chociaż nawet się nie obudził.
A ciepła, miękka ręka głaskała go po włosach, po mokrej
twarzy, i czyjś głos użalał się:
- Ach, mój ty biedaku, ach, mój nieszczęśniku.
Głos był znajomy. Elastyk chlipnął, otworzył oczy i zoba
czył pochyloną nad nim Słomkę.
Paliła się świeczka, na rzęsach kniaziówny migotały wil
gotne gwiazdki.
- Jak się tu dostałaś? - spytał Elastyk, jeszcze nie bardzo
rozumiejąc, czy to się dzieje na jawie, czy mu się tylko śni.
Słomka obraziła się (co jej się zresztą dosyć często zdarza-
ło).
- To mój dom, jestem tu panią. Gdzie chcę, tam wchodzę.
Klucze, których ojczulek mi nie dał, kazałam wykuć kowalo
wi. Masz, zjedz.
Elastyk się podniósł, zobaczył rozścielony na słomie ręcz
nik - haftowany w kwiatki. Na nim i pierożki, i kura, i pier
niczki, i dzbanek z kwasem.
Nagle znowu haniebnie się rozryczał.
Pochlipując, zaczął się skarżyć:
- Nieszczęście! Nie wiem, co robić. Mało, że mnie za
mknęli w więzieniu, to jeszcze kniaź zabrał moją cudowną
książkę! Bez niej jestem zgubiony, zgubiony z kretesem!
Słomka słuchała zasmucona, ale w końcu znowu się ziry
towała i wybuchnęła:
- Głupi jesteś, chociaż anioł. Zgubiony? Nigdy do tego nie
dopuszczę. Co to, może jestem gorsza od twojej książki?
Po czym wyjaśniła, dlaczego Wasilij Iwanowicz tak zmienił
swój stosunek do gościa.
Okazało się, że carskie wojsko miało stoczyć z Samo
zwańcem decydującą bitwę pod Kromami. W zwycięstwo
mało kto wątpił, jako że wojewoda Basmanow słynie
z dzielności, nie to co kniaź Mścisławski, a i strzelców wy
słano prawie pięć razy więcej niż Polaków i Kozaków. Jed
nakże w przeddzień bitwy w wojsku Godunowa doszło do
buntu i całe ono, z samym Basmanowem na czele, przeszło
na stronę Złodzieja. Teraz koniec z Fiodorem Godunowem,
nikt nie przeszkodzi Samozwańcowi w zdobyciu tronu.
207
I Szujski też nie ma co myśleć o carskim tronie, da Bóg, by
chociaż głowę zachował.
- To ty wiedziałaś? - zdziwił się Elastyk. - Że twój ojczulek
zamierzał zrobić mnie carem?
- Podsłuchiwałam - powiedziała tak, jak gdyby to była
rzecz najnormalniejsza w świecie. - W ścianie poczestnej świet
licy
jest dziora, żeby podsłuchiwać gości. U nas w domu takich
podsłuchów pełno, ojczulek to lubi.
Ach, to stąd dowiedział się o jego schowku w piecu, zrozu
miał Elastyk. Podejrzał!
- A co zrobi ze mną? - spytał cicho. - Jestem dla niego
niebezpieczny...
- Nic. Zabijać cię nie kazał, podsłuchałam. Powiedział do
Ondriejki: „Z nim się nie śpieszmy, mam pewien pomysł". Co
to za pomysł, jak dotąd nie wiem. Ale lepiej będzie, jeśli na
razie tutaj posiedzisz. W Moskwie panuje wielki niepokój
i zamęt. Ludzie chodzą gromadami, przeklinają, wymachują
toporami i kijami, a przy tym są wszyscy trzeźwi, co, jak mó
wi ojczulek, jest najstraszniejsze. Nie smuć się, Eraściku.
Wszystko podsłucham, wszystkiego się dowiem i jeśli będzie
jakieś niebezpieczeństwo, uprzedzę cię i wyprowadzę. Czyż
mogłabym anioła Bożego zostawić w nieszczęściu?
I rzeczywiście nie zostawiła. Zaczęła przychodzić raz dzien
nie, na szczęście bojar nie postawił przy drzwiach straży -
oczywiście, żeby zachować tajemnicę. Słomka przynosiła je
dzenie i picie, wodę do mycia, przydźwigała nawet potrzebne
naczynie
z roztworem wapna, coś w rodzaju średniowiecznej
ekotoalety.
Ogólnie rzecz biorąc, więźniowi w klozie nie żyło się tak
znowu źle. Przyzwyczaił się nawet do szkieletu. Słomka przy
niosła czapkę, kości przykryta starą kurtą, więc Elastyk miał
odtąd towarzysza niedoli; wymyślił mu imię i nazwisko -
Freddie Kruger. Czasem, kiedy czuł się już bardzo samotny,
można z nim było pogadać, omówić nowiny. Freddie był do
brym słuchaczem, nie przerywał.
A nowin nie brakowało.
Moskwa huczała przez kilka dni, burzyła się, aż w końcu
208
wybuchła. Na Pożarze (to dzisiejszy plac Czerwony) zebrał
się olbrzymi tłum, który zażądał wyjaśnień od kniazia Szuj
skiego. Ludzie zaczęli krzyczeć: „Ty, bojarze, prowadziłeś
śledztwo w Ugliczu, więc powiedz teraz całą prawdę, przysięg
nij na ikonę - zabito wtedy carewicza czy nie?". A Wasilij
Iwanowicz ucałował boską podobiznę, oświadczył, że za
miast carewicza pochowano popowskiego syna, a sam Dy
mitr się uratował. Wcześniej zaś prawdy nie wolno było mó
wić, bo Godunow zakazał.
„Dymitra na tron! Dymitra!" - zahuczał wówczas lud mo
skiewski.
Wszyscy popędzili do carskiego pałacu, cara Fiodora wzię
to pod klucz razem z matką i siostrą i postawiono wartę.
A potem, jak to zwykle bywa w takich wypadkach, ludzie po
szli gromić Niemców, bo u nich w piwnicach bywa zawsze
dużo wina. Czerpano to wino z beczek butami i czapkami,
a stu ludzi upito się na śmierć.
- Ojczulek mówi, że to dobrze. Teraz tłum nie będzie groź
ny, można go skierować w tę stronę, w którą się chce - po
wiedziała Słomka. - A Samozwańca nie nazywa już Złodzie
jem ani Griszką, tylko „najjaśniejszym panem" albo
„Dymitrem Iwanowiczem". Oj, przeczuwa moje serce, że bę
dzie nieszczęście.
Jej serce się nie omyliło.
Po kilku dniach przybiegła i z oczyma zaokrąglonymi ze
strachu zaczęła wyrzucać z siebie:
- Fiodora Godunowa i jego matkę na śmierć zatłukli! Nasz
Ondriejka, morderca, ich wykończył! Na pewno ojczulek mu
rozkazał! Mówią, że carycę Irinę Ondriejka udusił gołymi rę
kami. Ale Fiodor jest silny i nie chciał się poddać, więc poroz-
trącał wszystkich. Wtedy Szarafudin rzucił mu się pod nogi
i wgryzł się w łystę zębami jak wilk!
- W co się wgryzł? - nie zrozumiał Elastyk; czasem jeszcze
trafiały się w tej dawnej ruszczyźnie nieznane mu słowa.
Słomka klepnęła się w łydkę.
- Fiodor omdlał z bólu; wtedy wszyscy naraz rzucili się na
biedaka i zabili go.
Elastyk drżącym głosem wyznał:
- Boję się tego Ondriejki.
209
Szarafudin nieczęsto zaglądał do ciemnicy.
Za pierwszym razem, kiedy wszedł, poświecił pochodnią,
uśmiechnął się i spytał:
- Nie zdechłeś jeszcze, gadzino? A może wy, niebiańscy
mieszkańcy, naprawdę możecie żyć bez jedzenia i picia?
Potem zjawił się za dwa dni. W milczeniu postawił na zie
mi dzban z wodą i cisnął pajdę chleba. Wątpliwe, by się zlito
wał; na pewno dostał taki rozkaz. Bojar widocznie nie chciał
zamorzyć więźnia głodem.
Chleb był okropny, źle wypieczony. Elastyk nawet go nie
spróbował, i bez tego był syty. Nazajutrz Ondriejka znowu
przyszedł, zobaczył, że woda i chleb są nietknięte.
Zdziwił się:
- No i patrzcie, rzeczywiście potrafisz żyć bez jedzenia.
Potem, chociaż zaglądał codziennie, nic więcej nie przyno
sił. Po prostu oświetlał twarz Elastykowi, patrzył przez jakieś
pół minuty i odchodził. Nie mówił ani słowa, tak że robiło się
jeszcze straszniej. Już lepiej byłoby, żeby klął.
Kiedyś o świcie (było to trzy dni po zabiciu Godunowów)
Słomka obudziła Elastyka.
- Już czas! Uciekaj! Bojarska duma przez całą noc siedzia
ła, postanowiła uznać Dymitra Iwanowicza. Na spotkanie
wysłani zostali dwaj najwyżsi bojarzy - kniaź Fiodor Mści-
sławski, bo jest najstarszy w dumie, i ojczulek, bo najmą
drzejszy. Jadą z wielkimi darami. A ojczulek chce cię ze sobą
zabrać na uciechę nowemu władcy.
- Na jaką „uciechę"? - zaniepokoił się Elastyk.
- Na okrutną śmierć. Teraz przecież wyszło na to, że ty je
steś samozwańcem. Ojczulek złoży cię w darze carowi i tym
sobie zasłuży na przebaczenie. A ciebie wbiją na pal albo cis
ną niedźwiedziom na pożarcie.
Kiedy Elastyk trzęsącymi się rękami wciągał buty, knia-
ziówna instruowała go pośpiesznie:
- Spakowałam ci tobołek. W nim masz dziesięć rubli
i dzbanuszek miodu. To miód niezwykły: wypijesz łyczek
i przez cały dzień będziesz syty-napojony. Idź na północ. Py
taj o rzekę Ugrę. Tam za wsią Juchnowem jest święta pustel-
210
nia, dokąd posyłam dary, żeby się za mnie modlili. Mnisi są
tam dobrzy. Powiedz, żeś ode mnie, to cię przyjmą. A ja cię
odszukam, kiedy tylko będzie można. No idź, idź, już czas!
Wyszli z ciemnicy i zobaczyli strzelców w czerwonych kaf
tanach straży kremlowskiej, a na ich czele kniazia Wasilija.
- O, jest złodziejaszek! - Bojar wskazał na Elastyka. - Łap
cie go! Ja go, samozwańca, specjalnie dla najjaśniejszego pa
na chowałem, w swoim więzieniu trzymałem!
- Uciekaj! - krzyknęła Słomka, ale za późno.
Dwóch krzepkich brodaczy chwyciło Elastyka pod pachy
i uniosło w powietrze.
Kniaziówna rzuciła się ojcu do nóg.
- Ojczulku! Nie oddawaj go na kaźń carowi Dymitrowi!
On mojego Eraścika rzuci niedźwiedziom! A jak mnie nie po
słuchasz, to odtąd już nie będziesz moim ojcem! Przez całe
życie się do ciebie nie odezwę, nawet nie spojrzę w twoją
stronę! - I jak się nie odwróci, jak nie krzyknie: - Zostawcie
go! Nie śmiejcie mu rąk wykręcać!
Niby mała dziewuszka, ale wystarczyło, że groźnie spojrza
ła, by strzelcy wypuścili więźnia i nawet się cofnęli.
Elastyk usłyszał wtedy, jak kniaź pochylony nad córką mó
wi do niej cicho:
- Głupia jesteś. Dla kogo się staram? Jeśli teraz złodziejo
wi Otriepiewowi nie dogodzę, to mnie samego niedźwie
dziom rzuci. Co wtedy będzie z tobą?
Dziewczyna rozpaczliwie zaczęła rzucać głową, uderzyła
ojca piąstką w kolano.
- Wszystko mi jedno! Zabiję się!
Bojar wyprostował się, przywołał gestem sługi.
- Kniaziównę zamknijcie w świetlicy, oczu z niej nie
spuszczać. Sznurki, noże - wszystko pochować. Jeśli coś złe
go jej się stanie - obedrę was żywcem ze skóry, już wy mnie
znacie.
Wtedy tamci powlekli Elastyka w jedną stronę, a Słomkę
w drugą.
Cholerne średniowiecze
Czołobitne poselstwo,
a mówiąc dzisiejszym językiem, delegacja
powitalna, wyjechało z Moskwy licznymi powozami i rozciąg
nęło się wzdłuż traktu sierpuchowskiego na wiorstę z ha
kiem. Z przodu jechali konni strzelcy, za nimi w podróżnych
wozach wielcy posłowie, potem na wielkich podwodach wie
ziono zdjęte z kół paradne kolasy, dary dla cara i rozmaite
sprzęty. A za wozami, w kłębach kurzu - kolejni jeźdźcy; ci
wiedli za sobą na arkanach drogie rumaki.
Posuwali się szybko, nie po moskiewsku. Postoje robili tyl
ko po to, by konie trochę odpoczęły, i zaraz jechali dalej.
Żywy podarunek dla Dymitra - ujętego chłopca-samozwań-
ca - Szujski trzymał pod osobistym nadzorem, kazał wsa
dzić złodziejaszka do pudła, przyczepionego z tyłu do knia-
ziowej karety.
Sądząc po zapachu i kłakach sierści, skrzynka ta musiała
być zazwyczaj używana, kiedy bojar jeździł na polowanie, do
przewozu psów, na pewno jakichś szczególnie cennych. Ela-
styk tak właśnie nazwał swoją tymczasową siedzibę - „psia
skrzynia". Wieko jej było zamknięte na kłódkę, ale niezbyt
szczelnie, więc przez szparę widać było niebo i spowitą tuma
nem kurzu drogę, którą posuwała się karawana. Można było
jeszcze popatrzeć na ziemię przez dziurę w dnie. Innych roz
rywek przymusowy podróżnik nie miał. Jeść ani pić mu nie
dawano, czy to dlatego, że był aniołem, czy też nie uważano
za słuszne, by marnować dla niego żywność. I tak już był spi
sany na straty - ot, żer dla niedźwiedzi.
Ale głód nie dokuczał Elastykowi. Ratował go węzełek,
który zdążył schować za pazuchę. Miód przyniesiony przez
Słomkę okazał się naprawdę cudowny. Wystarczyło rankiem
212
pociągnąć parę łyczków i potem przez cały dzień miało się
spokój. Nie chciało się ani jeść, ani pić, a sił nie ubywało.
A może istota rzeczy tkwiła w Rajskim Jabłku?
Elastyk przez cały czas zaciskał je w dłoni i wyraźnie czuł,
że od Kamienia bije energia, i fizyczna, i duchowa.
W ciągu tych kilku dni były uczeń szóstej klasy, a obecnie
zbrodniarz stanu tyle przemyślał i przeżył, że czuł się co naj
mniej o dziesięć lat starszy.
Najważniejsze były dwie życiowe lekcje.
Pierwsza: co ma się zdarzyć, tego się nie uniknie, a wpadać
z tego powodu w desperację to smętek plony, czyli bezsensow
ne zamartwianie się.
Druga: nawet jeśli człowiek spada w przepaść, nie należy
zamykać oczu ze strachu, ale mieć je szeroko otwarte - może
uda się po drodze czegoś uchwycić?
Dlatego Elastyk nie wyrzucił Kamienia do przydrożnego
rowu i nie cisnął do rzeki, kiedy przejeżdżali przez most. Po
łknąć diament zawsze zdąży; niech potem niedźwiedzia mę
czy niestrawność. Jeniec godzinami patrzył, jak Rajskie Jabł
ko mieni się na jego dłoni wszystkimi barwami tęczy, w tej
liczbie i niebieskozieloną, kolorem nadziei.
Niekiedy do powozu Wasilija Iwanowicza wsiadał najstar
szy poseł, kniaź Fiodor Mścisławski, i potem dwóch carskich
dworzan długo ze sobą rozmawiało. Do Elastyka docierało
każde słowo. Tyle że wolałby nie słyszeć owych rozmów, tak
były przerażające.
Rozprawiali o tym, że carewicz od maleńkości odznaczał
się okrucieństwem. Zabijał koty, strzelał z piszczeli do psów,
towarzyszy swoich zabaw często rozkazywał smagać bato
giem. W ojca się wdał, w Iwana Groźnego. A już kiedy do
świadczył biedy i poniewierki na obczyźnie, musiała się z nie
go zrobić prawdziwa bestia...
Odzywał się przeważnie Mścisławski, który, sądząc po
tym, co mówił, nie odznaczał się chyba wielkim rozumem.
Szujski przeważnie nie odpowiadał, potakiwał, wzdychał ze
smutkiem.
Bojar Fiodor Iwanowicz bardzo się martwił, że Dymitr
wprowadzi na Rusi wiarę łacinników. Podobno przysiągł to
papistom na święty krzyż. A polskiemu królowi Zygmuntowi
213
za opiekę i wsparcie obiecał oddać wszystkie zachodnie zie
mie rosyjskie, za które w minionych latach przelano tyle krwi.
- Czarnoksiężnik z niego i z siłą nieczystą się zadaje - stra
szył dalej Mscisławski. - Jak to on na moje wojsko wypuścił
pod Rylskiem ognistego ptaka! A ten leci po niebie, skrzeczy,
a dym z niego bucha, a płomień! Toż to strachu było! Jakem
żywy ostał, sam nie wiem.
Szujski wzdychał współczująco, słysząc o „ognistym pta
ku", chociaż, jak Elastyk dobrze wiedział, nie wierzył w te
bajki. Ale kiedy Mscisławski sprowadził rozmowę na niebez
pieczny temat: czy ten, do którego jadą, jest prawdziwym ca
rewiczem, Wasilij Iwanowicz zdecydowanie uciął dyskusję.
Powiedział surowo:
- Wszelka władza pochodzi od Boga.
- Prawdę powiadasz, kniaziu - opamiętał się bojar.
I potem obaj długo, przez półtorej godziny chyba, żarliwie,
ze łzami modlili się, aby od nielutościwej śmierci wybawieni byli.
Na czwarty dzień, kiedy miodu zostało już tylko trochę na
dnie, przybyli w końcu do obozu carewicza Dymitra, złodzie
ja Otriepiewa, czy kim tam naprawdę był.
Nastał straszliwy dzień, którego bali się wszyscy: pierwszy
bojar Mscisławski, kniaź Szujski, a najbardziej - zamknięty
w „psiej skrzyni" jeniec.
Wieko skrzynki otworzyło się. Nad Elastykiem zawisła szy
dercza gęba Ondriejki.
- No, zakąsko niedźwiedzia, przyjechaliśmy - rzekł Szara-
fudin i złapawszy więźnia za kołnierz, jednym szarpnięciem
wyciągnął go na wierzch i postawił na nogi.
Ustawiczne trzęsienie, niedojadanie i bezruch dały się Ela-
stykowi we znaki, ale bez problemów stanął w pozycji piono
wej - może to sprawił miód, a może Kamień.
Słońce świeciło mocno, więc musiał przysłonić oczy,
a wtedy zobaczył szeroką zieloną łąkę, a na niej setki płó
ciennych namiotów i niezliczone mnóstwo szałasików.
Wszędzie płonęły ogniska, w powietrzu rozlegały się dzie
siątki tysięcy głosów, ze wszystkich stron dobiegało rżenie
koni, a gdzieś dalej ryczały krowy. W słońcu błyszczały heł-
214
my i rynsztunki żołnierzy, których większość łaziła po polu
bez żadnego zajęcia.
Z boku długim szeregiem stały działa; półnadzy puszkarze
szorowali ich spiżowe i brązowe lufy.
Czeladź moskiewskich posłów uwijała się, rozciągając na
trawie olbrzymi szmat brokatu i wbijając w ziemię wysokie
tyki. Strzelcy z eskorty, wystrojeni w paradne kaftany, usta
wili się w szyku. W pobliżu na podwoziu błyszczała złotem
carska kareta, którą zaprzęgano właśnie w dwudziestkę
śnieżnobiałych koni. Kute skrzynie z darami już były przy
szykowane, ustawione rzędem.
Tę krzątaninę Moskwy obserwował różnobarwny tłum
wojaków Dymitra. Byli tam i szlachcice w kontuszach rozmai
tych kolorów, i żelaznobocy niemieccy najemnicy, i Kozacy
w fantazyjnie załamanych czapkach, a także zwykli obe-
rwańcy.
Obaj posłowie przywdziali tkane zlotem szuby, włożyli
swoje czapy-donice, ale zachowywali się odmiennie. Szujski
nie stał w miejscu, tylko biegał tu i tam, nadzorując przygo
towania i pokrzykując na sługi. Mścisławski za to stał nieru
chomy i blady, szepcząc modlitwy sinymi ze strachu ustami.
- O, tam jest Dymitr - szeptano w świcie, z lękiem poka
zując sobie niewysokie wzgórze.
Za ogrodzeniem z zaostrzonych pali wznosił się duży pa
siasty namiot. Nad nim sterczał maszt z zatkniętymi trzema
białymi końskimi ogonami, na maszcie zaś ospale powiewał
sztandar z surowym obliczem Zbawiciela.
- Szybciej stawiajcie, bisurmany! - Wasilij Iwanowicz wy
grażał kosturem czeladzi. - Zgubić mnie chcecie? Dalej, pod
noście!
Słudzy pociągnęli za sznury, a wtedy nad ziemią wyrósł
i zajaśniał w słońcu cudowny namiot z kolorowego brokatu,
wyższy, obszerniejszy i wspanialszy niż ten Dymitra.
To był tak zwany terem podróżny - czyli przenośny pałac
moskiewskich władców, odtąd prawnie należący do nowego
cara. Słudzy wnosili do środka kobierce, poduszki, krzesła.
Ze wzgórza niespiesznym kłusem zbliżył się jeździec w kaf
tanie i ze sznurami na piersi; na głowie miał cudzoziemską
czapkę z czaplim piórkiem.
215
- Polak, Polak! Od cara! - zahuczało wśród moskiewskich
hołdowników.
Goniec zbliżył się, szarpnął uzdę w bok i razem z koniem
zakręcił się w miejscu.
- Hej, bojarzy! Król Dymitr rozkazał, żebyście na niego cze
kali! - krzyknął po rosyjsku z polskim akcentem. - Teraz jego
królewska mość raczy przyjmować dońskiego atamana Sma-
gę Czerteńskiego i jego towarzyszy! Macie czekać, Moskwa!
Zawrócił i pokłusował z powrotem.
Elastyk słyszał, jak Mścisławski powiedział półgłosem do
Szujskiego:
- Musi to być prawdziwy car. Samozwaniec nie ośmieliłby
się tak naruszać prawideł. W ojczulka się wdał, w Groźnego.
Panie, miej litość nad nami...
I zaczął się żegnać jeszcze gorliwiej niż dotąd.
Kniaź Wasilij Szujski nieznacznie się obejrzał. Oczu teraz
zdawał się nie mieć w ogóle - lewe zamknięte, a prawe tak
przymrużone, że patrzył tylko wąską szparką. Chytry był
z niego, bystry człowiek, ale nawet on się bal.
A co dopiero mówić o Elastyku...
Biedny „Erastiel" ujrzał z boku, wśród wyprzężonych wo
zów, coś, na widok czego zadygotały mu kolana.
Stała tam wielka klatka, a w niej, rozwalony na grzbiecie,
machał łapami o wielkich pazurach brudny, wyliniały nie
dźwiedź. Właśnie ziewnął, obnażając ostre, żółte kły.
Gdyby Elastyk umiał, też zacząłby się modlić jak stary
kniaź Mścisławski.
Oczekiwanie się przedłużało.
Nad teremem podróżnym dawno już powieszono złotą koro
nę i sztandar z dwugłowym orłem. Całą trawę dookoła zasła
no puszystymi kobiercami. Część gapiów rozbiegła się w róż
ne strony, zostali najleniwsi i najbardziej bezczelni. Nie
chcieli już tak zwyczajnie stać i przyglądać się, zaczęli więc
zaczepiać „Moskwę", szydzić z poselstwa.
- O, tego, co ma brodę jak miotła, warto obedrzeć ze skó
ry, a jego samego powiesić do góry nogami! - krzyczeli
w stronę Mścisławskiego.
216
A o Szujskim wyrażali się tak:
- Ej, ty, lisi pysku, chodź no tu! Skórę na bęben z ciebie
zedrzemy!
Bojarzy udawali, że nie słyszą. Stali spokojnie, ale po twa
rzach pot spływał im strumieniami.
W końcu ze wzgórza przykłusował ten sam Polak i zaprosił
ich machnięciem ręki.
- Chodźmy, kniaziu, wszystko w ręku Boga. - Szujski
szarpnął za rękaw zalęknionego towarzysza.
Ruszyli do przodu na sztywnych nogach.
Słudzy nieśli za nimi skrzynie z darami, a na końcu szedł
Ondriejka, ciągnąc za kołnierz zapierającego się Elastyka.
- Dokąd to wleczesz chłopaka, żółtooki? - krzyknął ktoś
z tłumu.
Szarafudin wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Misia nakarmić!
Tamci zarechotali.
Posłowie nie ośmielili się wejść do namiotu. Ściągnęli
czapki i uklękli przed wejściem. Reszta świty padła po prostu
na twarz.
Ondriejka złapał jeńca za kark i też przygiął twarzą do mu
rawy.
Ale długo w takiej pozycji Elastyk nie wytrzymał. Udało
mu się po cichu wykręcić szyję, zobaczył więc, jak straż odsu
wa połę namiotu, z którego po chwili wyszło czterech męż
czyzn.
O jednym z nich - wysokim, tęgim, z gęstą brodą - zaczęto
dookoła szeptać: „Basmanow, Basmanow". Widocznie znali
wojewodę z widzenia.
Byli tam jeszcze: szlachcic z sumiastymi wąsami, kapłan (z
pewnością katolicki, bo bez zarostu na twarzy) oraz młody,
szczupły chłopak, który wyszedł ostatni. Pozostali trzej z sza
cunkiem mu się ukłonili.
- To on! - rozległ się szmer dookoła, a Elastyk dosłownie
poczuł, jak zakołysało się powietrze, bo wszyscy naraz gwał
townie zaczerpnęli tchu. Popatrzył uważnie na człowieka, od
którego zależało teraz jego życie, i od razu uwierzył: to wcale
nie samozwaniec, tylko prawdziwy carewicz.
To znaczy, nic szczególnie carskiego w wyglądzie Dymitra
217
nie było, raczej przeciwnie. Zamiast majestatu - szybkie,
zręczne ruchy; car nosił się swobodnie, nawet nonszalancko.
Żadnej pychy, żadnej wyniosłości. Jego bystre oczy z ciekawo
ścią przyjrzały się czołobitnemu poselstwu, zatrzymały się na
brokatowym namiocie, prześlizgnęły po skrzyniach. Nie moż
na powiedzieć nawet, żeby carewicz był przystojny: twarz
o nieregularnych rysach i mocno opalona (dla tak wysoko po
stawionej osoby to sromota), nos duży i przypłaszczony, z boku
jakieś wypukłe znamię czy brodawka. A co najdziwniejsze,
gładko wygolony, nie nosił brody ani wąsów. Przez cały czas,
spędzony w roku 1605, Elastyk podobnej osoby nie widział,
uznał zatem: To rzeczywiście prawowity carski syn, zupełnie
wyjątkowy i do nikogo niepodobny. No, może gdyby spotkał
go na ulicy dzisiejszej Moskwy, toby go minął i nie obejrzał się
(chyba że tamten miałby na sobie kurtkę ze sznurami i szablę
przy boku), ale w oczach kogoś żyjącego w wieku siedemna
stym Dymitr wyglądał po prostu egzotycznie.
Pogromca Godunowów powiedział coś po polsku do su
miastego szlachcica, tamten uśmiechnął się. Potem zamienił
parę stów po łacinie z zakonnikiem, który westchnął
i wzniósł oczy ku niebu.
O czym Dymitr z nimi rozmawia? Ej, żeby tak był tu uni-
book!
Bojarzy czekali w napięciu i chyba nawet wstrzymali od
dech.
W końcu Dymitr podszedł do klęczących posłów.
- No, wojewodo, kogóż to do mnie Moskwa przysłała? -
spytał Basmanowa.
Carewicz miał głos dźwięczny i miły.
- Dwóch najpierwszych bojarów - odrzekł basem Basma-
now. - Ten tu, z brodą do pępka, to kniaź Fiodor Mścisław-
ski, którego pobiłeś, panie, pod Rylskiem. A drugi, który pa
trzy jednym okiem, to złodziej Waśka Szujski, o nim wasza
carska miłość wie jeszcze od czasów Uglicza.
Elastyk widział, jak ramiona Wasilija Iwanowicza drgnęły,
ale nie odczuł złośliwej satysfakcji. Perspektywy kniaź miał
pewnie kiepskie, ale przecież i „zmartwychwstały" otrok nie
lepsze.
- Dosyć tego pełzania, bojarzy - rzucił Dymitr, błysnąwszy
218
błękitnymi oczami. - Bo szuby będziecie mieli zielone od tra
wy. Wstawajcie. No i mówcie, czemuż to tak długo nie uzna
waliście prawowitego następcy.
Szujski wstał, podtrzymał za łokieć Mścisławskiego, bo
stary nie mógł utrzymać się na nogach.
- Nasza to wina - wybełkotał przywódca Dumy. - Baliśmy
się Godunowów...
Szujski zaś miodowym głosem przeciągnął:
- A my ci tu, najjaśniejszy panie, nawieźliśmy gościńców.
Nie zechcesz obejrzeć?
I od razu, nie czekając na pozwolenie, machnął ręką na
służących.
Ci podnosili skrzynie, odrzucali wieka, a Wasilij Iwanowicz
czytał ze zwoju: trzysta tysięcy złotych czerwońców, złota
szabla wielkoksiążęca, wysadzana drogimi kamieniami, dzie
sięć wiązek futer sobolich, obraz Trójcy Przenajświętszej, cały
w perłach, złoty paw tureckiej roboty z szafirowymi oczami
i mnóstwo, mnóstwo innych rzeczy.
Dymitr patrzył i słuchał bez większego zainteresowania,
leniwie kiwając głową. Jego uwagę zwróciły tylko dwa przed
mioty: perspektywa (cewa k patrzeniu wielmi sposobna: cso dalekie
jest, blisko przez nią widzieć można,
jak wyjaśniał Szujski) i zie
lony kubek (naczynie kamionne nefrytowe, a siła onego nefrytusa
takowa: ktokoli z niego pija, niemoc i wnętrzną boleść lekuje i wolą
k jedzeniu uczyni, a ktokoli nefryt on około krzosła zawiesi, zbawi go
piasku kamiennej choroby).
- Wewnętrzną boleść leczy? Nefryt, tak? - parsknął care
wicz. - Oj, ta ciemnota moskiewska. Ale tę lunetę daj no tu
taj, przyda się. Bo moja w bitwie się rozbiła. Za dary, oczywi
ście, dzięki, tylko kto wam, bojarzy, pozwolił buszować
w carskim skarbcu? Cóż to, macie zamiar mi podarować mój
własny majątek?
Nie powiedział tego ze złością, raczej ironicznie, ale obaj
kniaziowie zatrzęśli się ze strachu.
- Cóż ja mam z wami, bojarzy, robić, a przede wszystkim
z tobą, kniaziu Szujski? - rzekł z westchnieniem Dymitr i zu
pełnie niecarskim gestem podrapał się w czubek nosa.
Mścisławski zaczął płakać. A Wasilij Iwanowicz zgiął się
we czworo, pochylił do przodu i zaśpiewał słodziutko:
219
- Wielki hosudarze, słoneczko ty jasne, pozwól rabowi
twemu rzec słówko na osobności. Sprawa to wielka, tajemna.
Dymitr wzruszył ramionami.
- Ano chodźmy, skoro tajemna.
Wszedł do namiotu, a Wasilij Iwanowicz za nim.
Kniaź Mścisławski tylko zawistnie pociągnął nosem.
Szujski teraz będzie na mnie skarżył, domyślił się zmar
twiały Elastyk. Mam łykać Rajskie Jabłko już czy poczekać,
aż wrzucą mnie do klatki?
Minęło pięć minut, które, jak zwykło się pisać w powie
ściach, wydały się Elastykowi wiecznością.
Potem zza poły namiotu wychynęła nachmurzona twarz
bojara.
- Ondriejka, dawaj tu złodziejaszka!
Szarafudin poderwał się z klęczek i powlókł jeńca po tra
wie. Elastyk nawet nie próbował iść - co za różnica?
Wasilij Iwanowicz przejął „złodziejaszka" u wejścia, boleś
nie ścisnąwszy go za łokieć, wciągnął do namiotu i cisnął pod
nogi Dymitrowi, synowi groźnego Iwana.
- Oto, hosudarze, niepojętej natury istota, o której ci mó
wiłem. Kim jest - nie wiem, ale zmartwychwstał z ciała ludz
kiego. Tego właśnie, które moi słudzy po cichu z Uglicza
przywieźli... Ów malec był pochowany w grobie zamiast wa
szej carskiej miłości. Myślę, że to jacyś źli ludzie specjalnie go
tam podrzucili, w podłym celu zamącenia umysłów... A że
naprawdę zmartwychwstał, na to są świadkowie.
Bojar zrobił wieloznaczną pauzę. Chociaż Elastyk był prze
rażony, ale zrozumiał: och, ależ chytry ten Szujski. Robi alu
zję, że jestem prawdziwym carewiczem. Patrz, carze, mówi,
jaką bezcenną przysługę ci wyświadczam.
Dymitr słuchał kniazia z drwiącym uśmiechem, popatrując
na Elastyka z ciekawością.
Jego namiot nie przypominał carskiego teremu podróżnego:
żadnych kobierców ani poduszek, tylko zwykły drewniany
stół, kilka taboretów, mapa zawieszona na kiju i rynsztunki
bojowe na specjalnych podstawkach, nic więcej.
- Zmartwychwstał, powiadasz? - powtórzył przeciągle ca
rewicz, podchodząc do Elastyka.
Ten ze strachu zwinął się w kłębek.
220
- Zmartwychwstał, hosudarze. Nie mojego to rozumu
sprawa, nie śmiem o niej myśleć. - Bojar wytrzymał pauzę,
po czym rzekł z naciskiem: - Tylko wiedz, potomku prze
sławnego Ruryka: Waśka Szujski, też Rurykowicz, dla ciebie
mało że życia nie pożałuje, ale nawet duszę własną sprzeda.
- A po ile ta twoja dusza? - Carewicz roześmiał się. - Do
bra, kniaziu, idź sobie. Czekaj pod namiotem.
Wasilij Iwanowicz wycofał się z pokłonami, a zanim znik
nął, zamachnął się na Elastyka pięścią i jeszcze splunął w je
go stronę.
Biedny szóstoklasista został więc sam na sam z synem
Iwana Groźnego.
Zabije! Natychmiast! Szablę ma u boku, a ręka już leży na
złoconej głowni.
- Co się tak gapisz, oszuście? - Carewicz uśmiechnął się. -
Ej, ty, powstały z grobu, jak cię tam wołają?
A Elastyk nawet nie zdołał otworzyć ust, tak mu się szczę
ki ścisnęły ze strachu.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Dymitr Iwanowicz od
wrócił się, zmęczonym gestem przetarł oczy, westchnął i nag
le rzekł coś po prostu niewiarygodnego:
- Oj, nie mogę, to zupełne wariatkowo. Cholerne średnio
wiecze!
Równy gość
No, pomyślał Elastyk, ze strachu mam już chyba nierówno
pod sufitem. Co się dziwić, to normalne, taki stres!
- Kurczę - powiedział na głos. - Chyba coś z deklem nie
tak.
Carewicz wzdrygnął się, odwrócił, zamrugał oczami.
- Co? - Potrząsnął głową, jakby chciał sprawdzić, czy nie
ma halucynacji. - Cóżeś to rzekł, chłopaczku? - Potarł czoło
i mruknął półgłosem: - Kurde, szajba mi odbiła.
- To mnie szajba odbiła w tym waszym pochrzanionym
siedemnastym wieku - wyjaśnił Elastyk carewiczowi, osta
tecznie przekonany, że postradał zmysły. - Normalnie ześwi-
rowałem.
Błękitne oczy potomka przesławnego Ruryka przestały
mrugać, przeciwnie - otwarły się niesamowicie szeroko.
- Pater noster, Boże miłosierny, słowo pioniera - wybełko
tał i nagle jak nie skoczy do Elastyka, jak go nie złapie i nie
zacznie trząść. - Kto ty jesteś? Skąd się tu wziąłeś?
- Jestem Erast Fandorin... Z szóstej klasy... z Moskwy... -
mamrotał Elastyk, podrygując w mocnych rękach Dymitra
jak szmaciana lalka. - A kto ty... kim pan jest? Dlaczego „sło
wo pioniera"?
Carewicz puścił ucznia szóstej klasy, sam też upadł obok,
wprost na ziemię, i otarł czoło.
- Święta Maryjo, Matko Boża, to swój człowiek, radziecki!
Równy gość! „Słowo pioniera"? Przecież jestem pionierem.
Mam na imię Jurka. Jurka Otriepiew z piątej b. Szkoła nu
mer siedemdziesiąt osiem imienia Gajdara, z Kijowa.
- Imienia Gajdara? - zdziwił się Elastyk, chociaż wydawa
łoby się, że już nic go nie może zdziwić.
222
- No tak. Pisarza Gajdara. Jak się tu dostałeś, Erast? Co to
za imię? Takie jak aktora Garina. Widziałeś Kaina Osiemnaste
go?
Fajny film!
Elastyk nawet nie słyszał o takim filmie.
- Nie, nie widziałem. Wpadłem w chronodziurę. Z roku
dwa tysiące szóstego.
- Z dwa tysiące szóstego? - Pionier Jurka wydał okrzyk
zdumienia. - Wdechowo! A ja z sześćdziesiątego siódmego,
tysiąc dziewięćset. Też wpadłem do tej... Jak powiedziałeś?
- Chronodziury.
Nie, nie zwariowałem, zrozumiał nagle Elastyk - po prostu
mam straszliwe, po prostu niewiarygodne szczęście! W koń
cu nie bez podstaw zaliczyłem czwarty test profesora.
- A jakżeś w nią wdepnął? - spytał, patrząc na zaczerwie
nioną twarz towarzysza niedoli. - Przypadkowo chyba?
- No, nie całkiem. - Otriepiew, skonfundowany, podrapał
się w głowę. - U nas w Kijowie jest Ławra Peczerska, takie
muzeum historyczne, pewnie słyszałeś.
Elastyk kiwnął głową. Już miał powiedzieć, że w Ławrze
kijowskiej jest teraz nie muzeum, tylko monaster, jak za
dawnych czasów, ale wolał nie przerywać opowieści Otrie-
piewa.
- Są tam pieczary, większe i mniejsze, różne czaszki, tru-
posze, no, okropność. Czerńców drzewiej tamo grzebli byli - prze
szedł nagle Jurka na starą mowę, sam tego nawet nie zauwa
żając. - No dobra. Ja i Witalka, jeden mój kumpel,
założyliśmy się, że schowam się tam, przesiedzę całą noc i nie
narobię w gacie. Wybraliśmy się do muzeum przed samym
zamknięciem, schowałem się w kącie, a Witalka poszedł.
Umówiliśmy się, że następnego dnia, jak otworzą muzeum,
przyjdzie pierwszy, no a ja wylezę. Zakład stanął. Postawiłem
swoją chińską latarkę, a on scyzoryk, z czterema ostrzami,
śrubokrętem i korkociągiem. - Carewicz westchnął; widać
było, że nawet teraz miałby ochotę na ten scyzoryk. - Zosta
łem sam. Jak zgasili światło, włączyłem latarkę. Niby nic ta
kiego, żadnych strachów, żadnych przywidzeń. Tyle że nud
no. Zacząłem łazić po labiryncie. Tutaj zajrzę, tam zajrzę.
Potem bateryjka mi wysiadła. Wróciłem po nową, ale wyśliz
nęła mi się z ręki. Wpadła do jakiegoś grobu. Ja za nią. Szu-
223
kam, szukam, pełzam, pełzam, no i wpadłem w jakowąś jamę
kalną a wąchawą -
znowu wyskoczyła fraza wyraźnie nie z ro
ku sześćdziesiątego siódmego. - A tam kurz, jakieś kości, pa
skudztwo. No, oczywiście, nieźle się wystraszyłem. Wrzasną
łem. Ale jakoś tam wylazłem. Idę wzdłuż ściany, po omacku.
Czuję jakiś nowy, miły zapach, którego przedtem nie było.
A to pachniało kadzidłem, wtedy jeszcze nie wiedziałem. Na
gle patrzę, naprzeciwko mnie światełko. Świeczka. I widzę
jakiegoś czarnego, w kapturze. No, myślę sobie, koniec, Wi-
talka miał rację: jakieś przywidzenie! A to coś, ta zjawa, kie
dy mnie zobaczyła, jak nie ryknie: „Odejdź, duchu nieczy
sty!". A to był ojciec Sawwatij, szafarz klasztorny. Klawy
staruszek, zaprzyjaźniłem się z nim potem.
Jurka zaczął się śmiać, wspominając swoje dawne przerażenie.
- Jezus Maria, jaka to radocha pogadać po ludzku! -
Uśmiechnął się zadowolony, klepiąc Elastyka po ramieniu. -
Trafiłem w rok siedem tysięcy setny i nie od razu zrozumia
łem, co to za rok - dopiero potem się dowiedziałem, że u Po
laków to jest tysiąc pięćset dziewięćdziesiąty drugi. Trzyna
ście lat temu to było... A więc wpadłem do chronodziury? A ja
myślałem, że to jak u Marka Twaina, Jankes na dworze króla
Artura,
czytałeś? Tam jednego faceta, tylko że Amerykańca,
stuknęli w czachę, on się potem budzi, patrzy, a tu - średnio
wiecze. Czy to naprawdę, czy tylko mu się pod czaszką nie
równo zrobiło, nie wiadomo. Ale fajna książka. Dobra, ja
piórkuję, rok tysiąc pięćset dziewięćdziesiąty drugi. Co tu ro
bić, nie wiem, co jest grane. No więc na razie zostałem u mni
chów. W Boga, jasna sprawa, nie wierzę, ale dałem się po-
strzyc i przyjąłem imię mnicha Grigorija. Bo inaczej
w klasztorze nie można. Pożyłem parę latek w Ławrze, ale co
za dużo, to niezdrowo. Zachciało mi się zobaczyć trochę świa
ta. No i wyruszyłem. W Moskwie byłem, w monasterze Czu-
dowym. Nie spodobało mi się tam, nie masz zgody między bra
cią, jeden drugiego rad przyskarża.
Krótko mówiąc, normalny
szajs. No to wracam z powrotem do Polski, znaczy się, nie do
Ludowej, tylko na Ukrainę, bo w Kijowie wtedy była Polska.
Słuchało się tej opowieści bardzo ciekawie, no i rzeczywi
ście fajnie, po długiej przerwie, rozmawiało „po ludzku"; Jur
ka miał rację.
224
- A jak się ci udało zostać carewiczem?
Do namiotu zajrzał jakiś facet w liberii, pewnie sługa.
Zdrętwiał, kiedy zobaczył, że najjaśniejszy pan siedzi na zie
mi, objąwszy ramieniem chłopca w podartym kaftanie.
- Poszedł precz, psie! - warknął na niego Otriepiew.
Sługę jak gdyby wiatr wywiał.
- Z nimi nie można inaczej - zaczął się usprawiedliwiać
Jurka. - Kiedy jesteś uprzejmy, to cię nie słuchają. Jak zosta
łem carewiczem? - Roześmiał się. - A to w ogóle bonanza.
Rubryka „Nie z tej ziemi". Film Fanfan Tulipan. Byłem dwa
lata temu w miasteczku Braczyn. No i rozchorowałem się po
ważnie. Zapalenie płuc. Temperatura wysoka, przed oczami
wszystko płynie. Leżę nieprzytomny, mnisi modlą się za
mnie, przykładają kompresy. I jeden z nich, który zmieniał
mi koszulę, zobaczył na mojej piersi znamię, czerwone, za
wsze je miałem. A koło nosa (o tu, widzisz?) też taka syfizna,
od urodzenia. No i jeszcze bredziłem w gorączce, wypowiada
łem jakieś słowa, nieznane mnichom - pewnie z dwudzieste
go wieku. A czerniec, który mi zmieniał koszule, słyszał kie
dyś, że carewicz Dymitr, co go zabili w Ugliczu albo może nie
zabili, miał takie same znaki na ciele. Pobiegł do ojca ihume-
na i mówi: jest tak a tak, czy to przypadkiem nie carewicz,
który uratował się przed siepaczami? I znaki ma na ciele,
i dziwnie mówi. Ihumen poszedł do magnata - no, magnat
u Polaków, to taki ichni feudał - kniazia Wiśniowieckiego.
A temu bardzo przypadło do gustu, że to w jego włościach
odnaleziono ocalałego księcia moskiewskiego. No i potem już
samo poszło. Najpierw się broniłem, a potem myślę sobie: ja
piórkuję, przecież szczęście samo mi się pcha w ręce. Ja już
wtedy, Erastik, całego tego zacofania to miałem, o, potąd.
A co mi tam, mówię. Zostanę carem Rosji. Jak to się mówi,
wezmę sprawy w swoje ręce. I zrobię porządek z tym ich śred
niowieczem. Jak u braci Strugackich w Trudno być bogiem.
Bombowa książka! Nie czytałeś? A w szóstej klasie jesteś!
U nas w piątej b wszyscy czytali. Było tam o jednym szlachet
nym rycerzu, który tylko udaje, że jest taki sam jak wszyscy,
a w rzeczywistości przyleciał z kosmosu... - Otriepiew zaczął
z zapałem opowiadać treść książki, więc Elastyk zmuszony
był mu przerwać:
225
- Jura, ty lepiej o sobie opowiedz.
Carewicz z piątej b machnął ręką.
- A co tam. Dalej poszło szybko. Polski król przyjął mnie
jak krewniaka. Zygmunt ma w tym swój interes, chciałby
chapnąć trochę rosyjskiej ziemi. Papież też bardzo się zainte
resował. Obiecałem mu, że nawrócę Ruś na wiarę katolicką.
- Zgodziłeś się? - niemal krzyknął Elastyk.
- Do cholery, a co to za różnica - zdziwił się Jurka - czy ta
kie popy, czy inne? Boga przecież i tak nie ma. No, a co do ro
syjskiej ziemi - wtedy zniżył głos i obejrzał się na wejście do
namiotu - to Zygmunt będzie miał... o, takiego!
- Ale przecież dał ci wojsko.
- Aha. Uważaj, bo ci da! To chytry lis, wybiegły jako dyjabel.
Dopiero sandomierski wojewoda Mniszech ściągnął do mnie
tysiąc szlachty i różnych fetniaków. Nie za darmo oczywiście.
Obiecałem Mniszchowi oddać Nowogród, Psków, różne tam
miasteczka, i dużo złota. Złoto dostanie, a bez miast jakoś się
będzie musiał obejść.
- I poszedłeś z tysiącem ludzi zdobywać Moskwę? - zdu
miał się Elastyk.
- No tak. - Jurka beztrosko wzruszył ramionami. - Z Za-
poroża nadciągnęli Kozacy - oni z Moskwą zawsze byli na
noże - to się wojska zrobiło więcej. A poza tym wiesz, jak ma
wiał Suworow: „Nie pięścią, tylko głową". U nas w Pałacu
Pionierów było kółko techniczne. Nauczyłem się tam różnych
rzeczy. Przydały się na wojnie. Na przykład, kiedy grodu Mo-
nastyriewskiego dobywałem.
Ściany są tam drewniane, ale moc
ne i wysokie, to się moi bohaterzy bali iść do ataku. A gorącość
była wonczas okrutna.
Dwoma wielkimi zwierciadłami złapa
łem promienie słoneczne, zapaliłem szczyt wieży. Strzelcy się
zaraz poddali ze strachu. Albo pod Rylskiem, kiedy na mnie
ten brodaty cap, kniaź Mścisławski, ruszył z pięćdziesięcioma
tysiącami wojska. Już myślałem, że koniec, czapkami nas za
rzucą. To wiesz, co wymyśliłem? - Jurka wyszczerzył zęby
w uśmiechu. - Zrobiłem szybowiec, wielki model z napędem
gumowym, tylko zamiast gumy nakręciłem żyły wołowe.
Przyczepiłem do ogona świecę dymną, podpaliłem i puści
łem, żeby szybowiec fruwał nad carskim wojskiem. No, a ci
dali dyla.
226
- O tym słyszałem. - Elastyk kiwnął głową, przypo
mniawszy sobie opowieść bojara Mścisławskiego o ognistym
ptaku.
- Ciemni oni wszyscy! - Otriepiew westchnął. - Całkiem
dzicy. Polacy też żyją jak bydło, ale o naszych to nawet mówić
nie ma co. A jacy okrutni jeden dla drugiego, jacy krwiożer
czy! Jako bestyje! I wszystko to przecież z biedy, ciemnoty,
przez to, że tak źle się dzieje dookoła. Nie wiedzą, durnie, że
można żyć inaczej. Żal mi tych cymbałów jak nie wiem co.
Rozumiesz, Erastik, przecież ja byłem dowódcą oddziału ti-
murowskiego, nasze hasło było takie: „Wesprzyj słabszego,
pomóż koledze".
- Czego, czego dowódcą? - nie zrozumiał Elastyk.
- Oddziału timurowskiego. No, jak u Gajdara w Timurze
i jego drużynie.
Pionierzy pomagali inwalidom, samotnym sta
ruszkom i tak dalej... A co, u was nie ma timurowców? - bar
dzo się zdziwił i nagle zmienił temat: - A co jak tak tylko
o sobie, i to same nieciekawe rzeczy? Ty mi lepiej opowiedz
o dwudziestym pierwszym wieku. Jak tam u was jest? Do ro
ku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego mieliśmy zbudować
społeczeństwo komunistyczne. I co, dobrze się żyje w komu
nizmie? - Błękitne oczy carewicza błysnęły zazdrością. - Ko
leje jednoszynowe, stupiętrowe domy, w sklepach towarów
pod dostatkiem i wszystko bezpłatnie, tak? Można jeździć po
całym świecie, czy to do Afryki, czy na Oceanię - gdzie się
chce. Masz szczęście.
- Jednoszynowe koleje są, ale niewiele - zaczął raporto
wać Elastyk. - W sklepach rzeczywiście jest wszystko, ale nie
bezpłatnie. Po świecie też można jeździć bez problemów, tyl
ko trzeba mieć pieniądze.
- To co, pieniędzy jeszcze nie zlikwidowali? - zafrasował
się Jurka. - Szkoda. No, a na Księżyc polecieliśmy?
- Tak, już dawno. Tylko że Amerykanie.
- Jak to Amerykanie? Do diabła! Chociaż tam, w Ameryce,
też już na pewno nie ma kapitalizmu?
- Jest. U nas też jest kapitalizm.
Elastyk, jak umiał, opowiedział carewiczowi Dymitrowi
o końcu dwudziestego wieku i początku dwudziestego pierw
szego.
227
Ten słuchał i robił się coraz bardziej ponury. A potem jak
nie rąbnie pięścią o ziemię!
- Ej, szkoda, że mnie tam nie było! Gdybym wtedy przez
głupotę nie wlazł do tego grobu i został w swojej epoce, nigdy
bym do czegoś takiego nie dopuścił.
Wstał, usiadł przy stole, opuścił głowę na skrzyżowane rę
ce - był naprawdę załamany.
Elastyk podszedł, nie wiedząc, jak go pocieszyć.
Ale okazało się to niepotrzebne - po paru minutach były
pionier wyprostował się i machnął ręką.
- No dobra, co będę się teraz martwił. Jesteśmy tu, a nie
tam. Wiesz, co wymyśliłem? - Jurka ożywił się. - Niedługo
zostanę carem, faktycznie już nim jestem, nie?
- No tak.
- Samodzierżawie to właściwie też niezła rzecz. Jeśli ten
samodzierżca ma rację. Robisz, co uważasz za słuszne, i nikt
nawet nie spróbuje ci się sprzeciwić. Ja na Rusi chcę urządzić
takie społeczeństwo, że ho, ho. Komunizmu tu, oczywiście,
nie da rady zbudować, baza materiałowo-techniczna jest za
słaba. Ale z socjalizmem można spróbować. Kto nie pracuje,
ten nie je. Uwolnić chłopów pańszczyźnianych - to po pierw
sze. Wszystkich wyzyskiwaczy - won. Przecież w Afryce róż
ne narody od feudalizmu samodzielnie przeszły wprost do
socjalizmu, kiedy tylko uwolniły się od kolonialnego jarzma.
To czy my jesteśmy gorsi? - Nagle Jurka stropił się, zmarsz
czył czoło i z niepokojem popatrzył na Elastyka. - Słuchaj, nie
wiesz, jak tam potem było z tym carem Dymitrem? Nie mie
liście jeszcze historii siedemnastego wieku, co?
- Nie, to dopiero w siódmej klasie. - Elastyk rozłożył ręce.
- Ja też do tego nie doszedłem. - Samowładca westchnął. -
Mieliśmy tylko Opowieści o dawnych dziejach. A tam mało było
materiału i za cholerę nie można było zrozumieć. W zasa
dzie to wolałem nauki przyrodnicze. O Borysie Godunowie
umiem powiedzieć tylko, że Nawiedzony w operze mówi
mu, to znaczy śpiewa: „Dzieci kopiejkę mi zabrały, każ je
zabić, tak jak zabiłeś małego carewicza". Znaczy się, nie
wiesz?
- Nie, interesowałem się raczej dziewiętnastym wiekiem.
Ale Jurka niezbyt się tym przejął.
22,5
- E, gwizdać na to. Ja przerobię historię po swojemu. Mi
czurin powiedział: „Nie możemy oczekiwać darów od natury;
zdobyć je samemu - to nasze zadanie". W klasie wisiało takie
hasło. Nie spuszczaj nosa na kwintę, Erastek, już my im tu
pokażemy. Całe średniowiecze przewrócimy do góry nogami,
zrobimy ze Związku Radzieckiego, to znaczy z Rosji, najbar
dziej postępowe państwo na świecie. Mówię ci to ja, dowód
ca oddziału timurowskiego, a także car i wielki kniaź, rozu
miesz? We trójkę takich rzeczy dokonamy, że im oko zbieleje!
- Jak to we trójkę? - nie zrozumiał Elastyk.
- Z Marynką Mniszech, córką wojewody sandomierskie
go. To moja narzeczona. - Carewicz lekko się zaczerwienił
i ciągnął dalej, jak gdyby się chciał usprawiedliwić: - Dziew
czyna klasa, słowo pioniera. Jak ją pierwszy raz zobaczyłem,
to zabujałem się od razu po uszy. Ona jest... no, jest taka!...
Nie obrażaj się, ale jesteś jeszcze mały, za wcześnie o tym
z tobą mówić. Nawet się o nią pojedynkowałem z księciem
Koreckim. Zrzuciłem go z konia i przebiłem mu rękę, a on mi
szablą drasnął policzek, o tutaj. - Jurka pokazał małą białą
szramę koło ucha. - Nie wyobrażasz sobie, jakie głupie tu są
dziewuchy. Okropność! A Marynka jest normalna. Z nią mo
żesz gadać, o czym chcesz. Oczywiście dwudziestym wiekiem
jej głowy nie zawracałem, ale niektórymi pomysłami się po
dzieliłem. A ona na to, że też chce budować socjalizm - tyle
że tutaj się to nazywa „królestwo Boże na ziemi". Co dwie
głowy to nie jedna, a trzy to już w ogóle! Ale się cieszę, że cię
spotkałem! Będziesz moim pierwszym pomocnikiem i dorad
cą. - Mocno objął swego współczesnego. - Tylko nie obraź
się, ale muszę cię zrobić kniaziem, bo inaczej ta dworska ho
łota by cię nie szanowała.
Dopiero teraz Elastyk przypomniał sobie o swojej dwu
znacznej sytuacji - nie wiadomo: upadłego anioła, zmar
twychwstałego nieboszczyka czy też oszusta.
- Ale jak ty to zrobisz? A Szujski?
Jurka roześmiał się.
- Oj, Erastek, ty masz humor. Przecież ci wyjaśniałem, jak
to jest z samodzierżawiem. Co zechcę, to zrobię. A jak brwi
zmarszczę, to twój Szujski - kaput.
- Rzucisz go niedźwiedziowi? - wyszeptał Elastyk, przy-
229
pominając sobie o klatce z żółtozębym drapieżnikiem. - Nie
rób tego, niech sobie żyje.
- Jakiemu niedźwiedziowi? - Jurka wytrzeszczył oczy. -
A, temu, którego w lesie złapałem? Niezła bestia, co? Narzu
ciłem sieć, okręciłem sznurem - pochwalił się. - I to sam,
rozumiesz, prawie nikt mi nie pomagał... Po co miałbym ży
wego człowieka niedźwiedziowi rzucać? Wyprawię Szujskie
go na zesłanie, żeby nie intrygował, niech się tam grzeje na
piecu.
- Tylko najpierw niech odda jedną moją rzecz. Bo mi
zjuchcił książkę - poskarżył się Elastyk. - To nie jest zwykła
książka. Później ci pokażę, bobyś nie uwierzył.
- Odda, w zębach przyniesie - obiecał carewicz. - Nie
przejmuj się tym, Erastek. Wszystko załatwię. Wiesz, kim bę
dziesz? Będziesz tym popowiczem, którego zamiast mnie za
bili w Ugliczu. Za to, że dla ocalenia carskiego syna straciłeś
życie, Bóg uczynił cud - zesłał cię na ziemię mojemu wiesielu
i przezpieczności gwoli.
Wiesz, jacy tu są ludzie? Że Ziemia kręci
się wokół Słońca, za nic nie uwierzą, ale w każdą bzdurę -
bardzo chętnie. Im większy cud, tym lepiej. No dobra, wyjdź
my do nich. Nie będziemy już Moskwie nerwów targać, bo
jeszcze któryś wykituje ze strachu. Wieczorem wsiądziesz do
mojej karety, to się nagadamy za wszystkie czasy. Teraz pój
dziemy odstawiać głupków. Powiem, że rozpoznałem w tobie
swego zbawcę - syna popa. Pomodlimy się, popłaczemy jak
należy. A potem ogłoszę carską wolę - okażę łaskę bojarom
moskiewskim, jakożeś za nimi przyczyny swe wnosił jest. Och,
Erastek, jak to fajnie, że jest nas teraz dwóch!
Z Żywota błogosławionego cudotwórcy
Erastija Sołańskiego*
„W Wielki Czwartek kniaziątko przebudziło się ze snu jeszcze
później niż zwykle. Słońce na niebie stało już wysoko, ale
w teremie ciągle stąpano na paluszkach i rozmawiano szep
tem, żeby nie zakłócić snu jego łaskawości. Dnia poprzednie
go szlachetny Erastij do późnej nocy przebywał Na Górze,
u władcy, kiedy zaś wrócił do swojej siedziby, raczył jeszcze
godzinę lub dwie zamorskiego ptaka papugaja mowy ludzkiej
nauczać, po czym legł strudzony.
Dopiero w południe doleciał z sypialni dźwięk srebrnego
dzwonka - to miłościwe kniaziątko otworzyło swoje jasne
oczęta i zażyczyło sobie wody do porannego umywania oraz
tłuczonej kredy. Mówi się, że Erastij ma w ustach pewien cu
downy ząb żelazny i jeśli tego zęba nie będzie się czyścić każ
dego dnia, odmawiając przy tym specjalną modlitwę, to cała
cudowna moc z niego uciecze.
O kniaziu-ojczulku wie cała Moskwa, że małym dziecię
ciem będąc, oddał życie za miłościwego carewicza i przez
siepaczy Godunowa śmiercią zabity został, za który to czyn
wielki został do nieba wzięty i między anioły Boże policzo
ny. Kiedy zaś prawy władca objawił się światu i wyruszył,
by ojcowski tron odzyskać, wsparł Pan nasz Dymitra Iwa-
nowicza w jego sprawiedliwym dziele i w tym celu cud
wielki uczynił - włożył duszę carewiczowego zbawcy w to
samo ciało, z którego ją złoczyńcy wydarli.
* Żywot..., datowany na rok 7114 (1606), jak prawie wszystkie świadec
twa pisane epoki Zamętu, został w latach późniejszych zniszczony. Z rękopi
su, który wyszedł spod pióra nieznanego autora, cudem ocalał tylko jeden
zwitek (zwój), który przytaczamy właśnie w przekładzie na nieco uwspół
cześniony język (przyp. red.).
231
I wynagrodził car swego wiernego towarzysza. Nazwał
młodszym bratem i kniaziem, zapisać kazał ze swojej ojcowi
zny wszystko, czego tylko Erastij sobie zażyczy. Po złodzie
jach Godunowach wiele ziem zostało, samych najlepszych,
ale kniaź-anioł w skromności i pokorze swojej poprosił tylko
o mały spłachetek w Moskwie, gdzie niegdyś stał Solny Dwór,
i postawił sobie tam dom drewniany, przeto od nazwy owego
miejsca zaczęto go zwać kniaziem Solańskim. Ani gródków
sobie nie zażyczył, ani wsi, ani przysiółków, ani chłopków.
A wszystko dlatego, że przez długie czasy w Raju przebywa
jąc, nauczył się dobrami ziemskimi gardzić. Świętości nagro
madził w sobie tyle, że nawet do cerkwi na modlitwę rzadko
chadzał. W niedzielę cały naród - i bojarzy, i prosty lud - od
świtu na jutrzni stoją, modlą się o odpuszczenie grzechów,
a on śpi jeszcze snem sprawiedliwego. Czemuż gniewu Boże
go miałby się bać, skoro jest aniołem?
Słuch o nim rozszedł się po całej Rusi, że cuda czyni i mą
dry jest nad swoje lata dziecięce, ale temu trudno się dziwić,
każdy bowiem wie, że rok spędzony w Niebie równy jest wie
kowi na Ziemi.
A wstawszy w Wielki Czwartek ze snu, Erastij zjadł na
śniadanie północny owoc pomarańczę z carskiej ranżeryi,
jeszcze cukierków imbierowych, a jeszcze pierników mako
wych i odwaru jabłecznego. Następnie wyszedł na dziedzi
niec, gdzie od świtania, jak zazwyczaj, zebrał się tłum wielki.
Jeden człek przyszedł, żeby go uleczyć, drugi po błogosła
wieństwo, jeszcze inni tak sobie, popatrzeć.
Pokazał się kniaź na kraśnym ganku, taki jasny, taki na
dobny: czapeczka na nim z czyrwionego aksamitu, cała
w drobnych perłach: żupan polski, malinowy ze złotymi ku
tasikami; u boku zdobiona szabelka, podarunek carski.
Wszyscy mu się do nóg pokłonili i on ku nim też główkę
pochylił, bo chociaż to kniaź, duszę miał miłą, zaiste aniel
ską.
Usiadł na srebrnym fotelu, na ramieniu posadził zamor
skiego ptaka papugaja, siny czubek, a pióro czyrwione. Rzekła
wtedy ptaszyna głosem ludzkim jakieś słowo nieznane,
straszne, trzeszczące, a Erastij zaśmiał się tak czysto, jakby
kryształ zadzwonił.
232
Powiada wówczas do czerni: «No wstawajcie, wstawajcie.
Kaleki i chorzy na lewo, reszta niech idzie na prawo».
Ludzie, którzy przyszli pierwsi, przerazili się, wielu bo
wiem nie wiedziało, gdzie jest to prawo i lewo, ale kniazio
wi słudzy pomogli. Wzięli niepojętnych, powlekli za koł
nierz i ustawili po obu stronach dziedzińca, ale nie kopali
ich ani biczami-kańczugami nie prali, bo Erastij im nie do
zwolił.
Odwrócił się wówczas kniaź na lewo, gdzie zebrali się cho
rzy: opętani, kulawi, skrofuliczni i dychawiczni. Był tam
i głupi Fila Gnojarz, znany w całej Moskwie jurodiwy, szale
niec Boży. Trząsł się, biedaczysko, ustawiczną chorobą tra
piony, a że nikt nigdy od niego zrozumiałego słowa nie usły
szał, więc tylko beczał bez sensu.
Kniaź ziewnął, przykrywszy rączką usteczka, ale słońce
i tak odbiło się w zębie żelaznym, i szmer poszedł po tłumie,
a niektórzy znowu na ziemię padli.
Podniósł się wówczas Erastij z fotela, machnął rączką, po
tarł cudowne oko Boże, które u niego zawsze na piersi wisi,
i jak zakrzyknie swoim głosikiem kryształowym słowa cu
downe, których człowiek zapamiętać nie zdoła, a wymówić
umie tylko anioł: «krl, krl», jako gruchanie gołębie.
Że siła w tym zaklęciu tkwi wielka, to wszystkim wiado
mo. Tłum się zakołysał, a niektórzy w ogóle omdleli.
Krzyk wielki się podniósł pośród kalek, a wielu, jak to co
dzień bywało, zostało uzdrowionych.
«Widzę, prawosławni, widzę!» - zawołał jeden, ślepy na
oba oczy.
«Bracia, patrzcie, chodzę!» - z wózka wstał człowiek, który
do tej pory żadnym członkiem nie mógł ruszyć.
A Fila Gnojarz, którego cała Moskwa zna, nagle trząść się
przestał, popatrzył dookoła i ze zdumieniem, jakby po raz
pierwszy świat boży widział, spytał: «A wy tutaj czego?». Po
klepał się po bokach. «A ja to kto, kto taki?». I poszedł sobie,
mrugając oczami ze zdumieniem. A jak już była mowa, nikt
słowa zrozumiałego od tego przygłupa nie słyszał od dawna,
od tego czasu, jak go trzy lata temu w dzień Ilji proroka pora
ził grom z jasnego nieba.
Ci zaś chorzy, którzy wiele nagrzeszyli, uleczeni nie zostali
233
i poszli precz z podwórca, płacząc i zakrywając twarze, wstyd
bowiem im było przed ludźmi.
Kniaź-anioł znowu ziewnąć raczył, dlatego że znudziło się
jego łaskawości każdego dnia cuda czynić.
I obrócił się na prawą stro..."*.
Temu, że niektórzy z kalek rzeczywiście wracają do zdro
wia, Elastyk dawno już się przestał dziwić. Mama zawsze
mówiła, że połowa chorób to skutek neuroz i autosugestii.
Jeśli człowieka podatnego na sugestię przekona się, że na
pewno wyzdrowieje, zaczynają pracować ukryte rezerwy or
ganizmu. Im silniejsza jest wiara, tym większe cuda tworzy,
a ludzie, którzy co ranka zbierali się przed dworem Solań-
skim, wierzyli szczerze, wręcz fanatycznie.
Tutaj wszystko miało znaczenie: i reputacja cudotwórcy,
i długie oczekiwanie, i blask chromokobaltowego aparatu,
i trudne do wymówienia „zaklęcie". Do roli magicznego za
klęcia Elastyk wybrał najtrudniejszy z łamańców języko
wych: „Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru ko
ralowego".
Za pierwszym razem, kiedy wychodził do ludu na krasny
(to znaczy paradny) ganek, bał się okropnie, żeby go nie ro
zerwano w strzępy za szarlataństwo. Ale wszystko poszło
znakomicie. Chorzy i ułomni zdrowieli aż miło. Po pierwsze
ci, którym łatwo coś wmówić albo sami sobie wmówili cho
robę. Poza tym było tam też oczywiście sporo oszustów. Na
przykład dzisiejszy ślepiec, który wołał „prawosławni, wi
dzę". Trzy miesiące wcześniej ten sam typ już się tutaj poja
wił, tylko wtedy był kulawy i zaczął normalnie chodzić. Tacy
krzyczą najgłośniej i zachwycają się, a później chwalą po ca
łym mieście. Łatwowierni mieszkańcy Moskwy karmią ich za
to, poją wódką i dają im pieniądze. Litościwy lud rosyjski lu
bi nieszczęśników, a jeszcze bardziej - cuda.
Ale chorzy to nic, z nimi sprawa jeszcze najłatwiejsza. Wy
starczy im napaplać o królowej Karolinie, i już po sprawie.
Trudniej było z częścią tłumu po prawej stronie.
Elastyk specjalnie wypracowanym, „najjaśniejszym" spoj
rzeniem obrzucił resztę. Poprawił wysoki stojący kołnierz, ca-
* W tym miejscu zwitek się urywa (przyp. red.).
234
ły wyszywany perłami. Potarł Rajskie Jabłko, które miał za
wieszone na kaftanie. Zabrać diamentu przybranemu bratu
cara nikt by się nie ośmielił; w obecnym Elastyka położeniu
najbezpieczniej więc było nigdy nie rozstawać się z Kamie
niem i przez cały czas pozostawiać go na widoku. Zabrać mu
go oczywiście nikt by się nie ośmielił, ale gwizdnąć - ow
szem; przy czym właśni służący to już jak amen w pacierzu.
Zwłaszcza jeśli regularnie, powiedzmy, raz na tydzień, nie
wychłoszcze się któregoś batogami dla przykładu, a na takie
barbarzyństwo nigdy kniaź Solański nie pozwalał.
Długo myślał, co zrobić z Kamieniem. Na pierścień dia
ment był zbyt wielki, na kolczyk - zbyt ciężki. Co prawda,
niektórzy spośród szlachty noszą w uszach olbrzymie rubi
ny, ale to trzeba mieć te uszy chyba z żelaza, a i samo ich
przekłuwanie jest bolesne. W końcu zamówił Ełastyk u na
dwornego jubilera cieniutką pajęczynkę ze złotych nici i za
czął nosić Jabłko na szyi. Na wszelki wypadek rozpuścił słu
chy, że to Boskie Oko, dzięki któremu kniaź-anioł ma dar
jasnowidzenia. Przesądy to najpewniejsza obrona przed bar
barzyństwem.
Kiedy kniaź dotknął diamentu, tłum wydał cichy okrzyk,
ktoś nawet zasłonił dłonią oczy, bo na Kamieniu zaigrały sło
neczne promienie. Najlepszy czas na błogosławieństwo.
Ełastyk powiedział głośno to, co zwykle:
- Niech was Bóg błogosławi, dobrzy ludzie. Idźcie z Bo
giem. A komu potrzeba jałmużny - niech się zgłosi do klucz
nika.
I miał nadzieję: może naprawdę wszyscy się rozejdą. Parę
razy coś takiego się zdarzyło.
Tłum, kłaniając się, ruszył powoli w stronę bramy, ale kil
koro ludzi zostało.
Ełastyk westchnął ciężko. Niestety. Zaczynała się część
najuciążliwsza.
No dalej, kogo tam dzisiaj mamy?
Chłop i baba, jakiś stary dziad i jeszcze cała wataha: ku
piec, a z nim z pół tuzina zuchów. Stali zgromadzeni w tym
samym miejscu, gdzie czterysta lat później będzie się znajdo
wało wejście do podziemnych składów - właśnie tam zaczęła
się cała poniewierka Elastyka.
235
Nieprzypadkowo wyprosił od Jurki właśnie ten kawałek
ziemi. Nie chodziło wcale o sentyment do domu rodzinnego.
Elastyk miał wielką nadzieję, że odszuka punkt, skąd można
trafić w dzień piąty czerwca 1914 roku. Kiedy wznoszono
przyszły dom kniaziowski, spenetrował cały dwór niemal
centymetr po centymetrze, przerył dosłownie wszystko, ale
nic podobnego do chronodziury nie znalazł - ani jamki, ani
szczeliny, ani nawet mysiej norki. Widać przejście powstało,
to znaczy powstanie później, kiedy Towarzystwo Właścicieli
Domów im. św. Warwary zacznie budować dom czynszowy
z podziemnymi magazynami...
Papuga Stirlitz, która początkowo miała na imię Spiker,
pociągnęła Elastyka lakierowanym dziobem za ucho - i przy
wróciła go do rzeczywistości.
Tego pstrego ptaka kniaź Solański nabył od perskiego
kupca, zapłaciwszy złotem tyle, ile ważyło pierzaste stworze
nie. Handlarz zaklinał się, że papuga potrafi dokładnie po
wtarzać to, co jej się powie - zapamięta wszystko, przy czym
błyskawicznie, od razu. I zademonstrował umiejętności pta
ka: powiedział coś w swoim narzeczu, czubata papuga po
słuchała, schyliła łeb i od razu wyrecytowała cały zestaw
dźwięków. Głos miała zupełnie taki jak spiker radiowy, czy
tający wiadomości.
Przyszedł wtedy Elastykowi do głowy pomysł: nauczyć pa
pugę, żeby udawała radio. Więzień średniowiecza bardzo już
stęsknił się za środkami masowej informacji.
Co wieczór wbijał Spikerowi do głowy rozmaite zdania,
które zazwyczaj wypowiadają spikerzy radiowi i których te
raz Elastykowi tak brakowało. Papuga słuchała, uważnie po
chylała głowę, ale uparcie milczała.
A na Stirlitza trzeba ją było przemianować, kiedy się oka
zało, że chytre ptaszysko tylko przy swoim panu nic nie mó
wi, za to wszystko potem bezbłędnie przekazuje czeladzi.
Elastyk był świadkiem, jak papuga charknęła na służących:
„Dzień dobrrrry państwu, tu pierrwszy prrrogrram rrradio-
wy!" - a oni, biedacy, cofnęli się z przestrachem.
Dzisiaj, w trakcie seansu uzdrawiania, też się popisała.
W najważniejszej chwili, przed wymówieniem zaklęcia,
wrzasnęła: „Warrrriatkowo!". To słowo przejął Elastyk od
236
Dymitra Pierwszego i często powtarzał, więc Stirlitz też się go
nauczył.
Pierwsi do ganku podeszli chłop i baba. Ona była cała czer
wona z przejęcia, on nabundziurzony, z wyrazem złości na
gębie, patrzył w ziemię.
- No, co tam u was? - niechętnie spytał Erastij.
Baba na to:
- Tak a tak, kniaziątko-aniołeczku, nasłuchaliśmy się
o twojej mądrości i przyszliśmy po naukę. Siłą go, tutaj, hero
da, przyciągnęłam. - Szturchnęła męża łokciem w bok, a on
zasępił się jeszcze bardziej. - To mój mąż, Iliuszka, ikony ma
luje.
- Jeśli Bóg wam dzieci nie dał, to nie do mnie - uprzedził
parę Elastyk. - Błogosławić błogosławię, ale idźcie do Nie
mieckiej Słobody, do medyka.
- Nie, dobrodzieju ty nasz, dzieci mamy, osiem duszyczek.
My do twojej książęcej łaskawości w sprawie picia.
- Aha. - Elastyk trochę się uspokoił. - Mogę oczywiście
wyrzec cudowne słowa, żeby mniej pił. Niektórym pomaga.
Baba się przeraziła.
- Nie, ojczulku! Przykaż mu, żeby pił, bo to już drugi ty
dzień, jak wódki do ust nie bierze i przez to całkiem żyć nam
nie daje. On, kiedy wypije, jest i wesoły, i dobry, dzieciom go
ścińce przynosi, mnie przytuli. A kiedy trzeźwy, to zły jak
nieszczęście. Ojciec archimandryta z cerkwi Warwary Mę
czennicy zamówił właśnie u niego wielką ikonę Trójcy - a on
mówi, że przez rok gorzałki nie tknie, święty obraz malować
będzie.
- No i dobrze. O co ci właściwie chodzi?
- Życia z nim nie mamy. Drze się, bije, za włosy ciągnie.
Żebyś ty widział mojego Iliuszkę pijanego, jaki cacany, jakie
liczko jasne! A teraz popatrz tylko na jego gębę - jak u bestii
dzikiej.
Elastyk spojrzał: cóż, gęba jak gęba.
- Nie mogę ikon malować, kiedy wypiję - ponuro rzekł
Iliuszka. - Ręka mi się trzęsie.
- A jak wypijesz tylko troszeczkę? - spytał kniaź-anioł.
237
- Troszeczkę to nie umiem. Jak piję, to już piję. A jak nie
piję, to nie.
Zamyślił się Elastyk, bo przypadek nie był łatwy. Baba pa
trzyła na niego z nadzieją, chłop wbił wzrok w ziemię.
- Wiesz co, Iliuszka, idź sobie już - rzekł w końcu. - A ty,
babo, podejdź no tu bliżej. - I spytał szeptem: - A on kapuś
niak, znaczy się, kapustniak, lubi?
- Kwaśny, z boćwiną, bardzo lubi. Choćbym i co dzień wa
rzyła, też by jadł.
- To warz mu codziennie. A do garnka po cichu dolewaj
kubek wódki, ale nie więcej. I smaku mu to nie zepsuje, i rę
ka od takiej ilości nie zadrży.
Babie rozjaśniła się twarz, zaczęła się kłaniać. Chciała na
wet skraj kaftana ucałować, ledwie się Elastyk od niej opę
dził.
Ale Stirlitz zachrypiał sceptycznie:
- Nasza rrrozgłośnia nadaje terrraz audycję z serrrii „Wuj
Dobrrra Rrrada"!
Elastyka w głębi duszy dręczyła więc niepewność: czy aby
dobrze zrobił? A ciekawe, co by babie poradził tato, gdyby
zwróciła się do jego firmy o konsultację? Oj, wątpliwe, by
uczył żonę, jak oszukiwać męża i zatruwać go alkoholem...
Z następnym interesantem poszło jeszcze gorzej.
Był to staruszek, z wyglądu pielgrzym - w podartych łap
ciach, z torbą przez ramię.
- Kniaziu-ojczulku - zaczął zgodnie z obyczajem, chociaż
mógłby być dziadkiem Erastija. - Ja do twojej najświatlejszej
łaskawości z daleka przyszedłem, spod samego Riazania.
Wędrowiec miał twarz ziemistej barwy, wzrok jakiś roztarg
niony.
- Powiedz ty mi, święte dziecię, czy jest Bóg, czy Go nie
ma?
Pytanie, jak na wiek siedemnasty, było zaskakujące, a na
wet niebezpieczne: Cerkiew pewnie mogłaby za nie i na stos
wyprawić. Ale Elastyk wiedział, jak staruszkowi odpowie
dzieć. Miał bowiem jakiś czas temu poważną rozmowę z oj
cem na ten temat.
238
Przekazał więc staremu to, co sam wówczas usłyszał od ojca:
- Jeśli wierzysz, to na pewno jest.
- Wierzę. Jakże tak bez Boga? Po co wtedy to wszystko? -
Staruszek westchnął. - To znaczy, że On istnieje. Ano, w po
rządku. A czy Bóg jest dobry?
To też było łatwe pytanie.
- Skoro istnieje, to już na pewno jest dobry. Inaczej nie
byłby Bogiem, ale Diabłem.
- Dobry? - powtórzył staruszek i nagle ze straszliwym
smutkiem w głosie zapytał: - No to czemu na świecie jest tak
źle? Miałem rodzinę, wielką rodzinę. Chlebusia białego, psze
nicznego, ma się rozumieć, nie jadaliśmy, ale też i nie napy-
chaliśmy brzuchów lebiodą. Nie żyło się nam źle, grzech był
by się skarżyć. Tyle że najechali Tatarzy, spalili całą wieś
i wszystkich pozabijali: moją starą, dwóch synów z żonkami,
jedenaścioro wnuków. Ja sam tylko z najmłodszą wnuczką
schowałem się w sianie. Nieszczęście to straszne, pewnie, ale
Bogu nie złorzeczyłem. Nawet świeczkę postawiłem, że mi na
pocieszenie zostawił Marfuszkę, najulubieńszą ze wszyst
kich. Ale zeszłego miesiąca zaraza przyszła i Marfuszka też
pomarła. To mi teraz powiedz, skoro jesteś aniołem: na co to
się Bogu przydało, jaki w tym wszystkim mógł mieć zamysł?
Elastyk myślał, myślał, co staremu na to odrzec, ale nic nie
wymyślił.
Uczciwie powiedział:
- Nie wiem...
Staruszek bardzo się zdziwił. Zerknął na Oko Boże, błysz
czące na piersi kniazia-anioła.
- No, jeśli nawet ty nie wiesz, to znaczy, że odpowiedzi na
tym świecie się nie doczekam. Widać gdy umrę, dopiero wte
dy mi wyjaśnią.
I poczłapał z powrotem ze zwieszoną głową.
Komentarz Stirlitza był następujący:
- Rrruch na Sadowej-Trrriumfalnej utrrrudniony w obu
kierrrunkach.
Niestety, Elastykowi nie przyszło do głowy nic, co zdołało
by pocieszyć staruszka. Można go było oczywiście zapewnić:
„To nic, za czterysta lat będzie na świecie trochę lepiej", tylko
raczej mało prawdopodobne, by to go zadowoliło.
239
A życie w tym ich tysiąc sześćset szóstym istotnie było
okropne.
Chociaż z drugiej strony, zależy, z czym je porównać. Jeśli
z okresem panowania poprzednich carów, to mimo wszystko
teraz żyło się trochę lepiej. Kiedy nowy władca w czerwcu
ubiegłego roku uroczyście wjechał do kajającej się Moskwy,
całe miasto trzęsło się ze strachu. Wiadomo, że każda władza
zaczyna od kaźni, bo trzeba poddanych przerazić i nauczyć
szacunku dla władzy. A tym bardziej Dymitr, który wiele wy
cierpiał od wrogów i wskutek tego serce powinien mieć twar
de. A i Moskwa pamiętała, czyim jest synem. Takiego władcy
jak Iwan Groźny prędko się nie zapomina.
Ani pierwszego, ani drugiego dnia nikogo nie ćwiartowa-
no, nie łamano kołem, nawet nie powieszono, a wtedy już lu
dzie zaczęli się trząść dosłownie: widocznie zwycięzca szyku
je karę wyjątkowo okrutną, taką, o jakiej dotąd nawet nie
słyszano. Nawiedzeni wróżyli płacz wielki i zgrzytanie zębów,
dawni zaufani Godunowów żegnali się z rodzinami, a niektó
rzy z tego wszystkiego postrzygli głowy i zostali mnichami,
w nadziei, że uratuje ich to od męczeńskiej śmierci.
Przez jakiś tydzień stolica drżała ze strachu, potem trochę
się uspokoiła, ponieważ - dziw nad dziwy - z szafotu nie spad
la ani jedna głowa. Car zachowywał się dziwnie.
Nie przyszłoby nawet na myśl ani bojarom, ani prostemu
ludowi w państwie rosyjskim, że to się nazywa „pierwszy
etap budowy nowego społeczeństwa".
Jurka mawiał do Elastyka: „Wiadomo z historii starożytnej
(a znał ją dobrze, i w piątej klasie zdążył ten okres przerobić,
i w Polsce naczytał się książek), że można rządzić na dwa
sposoby: strachem albo miłością. Tego drugiego na Rusi ni
gdy jeszcze nie próbowano".
Pierwszy etap budowy nowego społeczeństwa polegał na
tym, by wyleczyć ludzi z ciągłej bojaźni, tak żeby stopniowo za
częli poznawać, czym jest łaskawe i sprawiedliwe panowanie.
Czasu oczywiście upłynęło niedużo, odwiecznego strachu
tak szybko się nie wypleni, a jednak bez wisielców na szubie
nicach, bez wystawionych na widok publiczny ściętych głów
i odrąbanych kończyn Moskwa odetchnęła swobodniej, po
weselała.
240
Przedtem nic w mieście nie było wolno: ani śpiewać piose
nek, ani słuchać muzyki; surowo karano nawet za arcabne
wszeteczeństwo
(to znaczy grę w warcaby), nie mówiąc już
o hazardzie. Każda swawola, każda zabawa uważana była za
grzech i zbrodnię. Teraz zaś na ulicach jawnie popisywali się
skomorochowie,
czyli kuglarze, na jarmarkach pstrzyły się na
mioty wędrownych aktorów, chłopaki i dziewuchy huśtali się
na huśtawkach, a car co tydzień urządzał dla ludu jakieś
święto albo widowisko.
Z drugim ważnym problemem - likwidacją głodu w kraju -
władza poradziła sobie bez większego trudu. Borys Godunow
był sknerą, bezlitośnie ściągał z ludności pieniądze, a wyda
wał je skąpo. Dymitr zaś rozkazał zakupić dużo ziarna
i sprzedawać je tanio, więc Ruś po raz pierwszy w ciągu swo
jej historii najadła się chleba do syta. „Już na co jak na co, ale
na mąkę żytnią środków w skarbcu zawsze wystarczy" - ma
wiał Jurka.
I tak było. No, ale chociaż nigdy jeszcze kraj nie żył tak do
statnio i spokojnie, to mimo wszystko i morowe zarazy pusto
szyły całe miejscowości, i krymscy Tatarzy dokazywali. Oj, du
żo jeszcze brakowało do powstania „nowego społeczeństwa".
Nieszczęśliwego starca Elastyk oczywiście kazał nakarmić
i dać mu schronienie. Ale humor mu się zupełnie zwarzył.
Co prawda, z trzecią sprawą poszło lepiej.
Do kniazia Solańskiego po sąd i prawdę przybył kitajgrodz-
ki kupiec ze swoimi subiektami.
Chodziło o to, że państwo moskiewskie nie miało w ogóle
żadnego porządku prawnego. To znaczy, jeśli jaki Moskwicin
popełnił przestępstwo, nie było z tym kłopotu - raz-dwa knu-
tem skórę z niego zdarli albo łeb mu ucięli, ale jeśli powstał
spór, mówiąc dzisiejszym językiem - z zakresu prawa cywil
nego, to nie wiedziano, dokąd zwrócić się o rozstrzygnięcie
sprawy. Owszem, Dymitr Pierwszy zaplanował wprawdzie
wprowadzenie w państwie sądów, gdzie wszelkie sprawy
można byłoby rozstrzygać szybko i bez łapówek, ale to było
długofalowe zamierzenie, nie na jeden rok. Na razie zaś lu
dzie postępowali po staremu: we wsi szli po sprawiedliwość
do dziedzica, w mieście do jakiegoś szanowanego człowieka -
biskupa albo bojara.
241
Elastyk najbardziej nie lubił właśnie tych sądów. Tylko jak
się od tego obowiązku uwolnić? Wlazłeś między bojary, mu
sisz sądzić jak i ony.
A kupiec przyszedł z następującą skargą:
W jego sklepie zniknął z kiesy cały dzienny utarg: trzy ru
ble i dwie kopiejki, czyli niemałe pieniądze. Dostęp do nich
mieli tylko sprzedawcy - tych sześciu chłopaków, których
przyprowadził na sąd. Poprosił więc kniazia, żeby mu wska
zał, który z nich jest złodziejem, któremu za kradzież należy
odrąbać prawą rękę.
No, to akurat była pestka, takie dochodzenie to już dla Ela-
styka nie nowina.
Kupca ostrzegł surowo:
- Teraz nie wolno odrąbywać rąk i karać śmiercią za kra
dzież, car zabronił.
A chłopakom polecił ustawić się w szeregu.
Powoli przeszedł wzdłuż niego, zaglądając każdemu w twarz,
z dołu do góry. Mrużył oczy, pokazywał aparat na zębach, błys
kał Okiem Bożym na piersi - i przechodził do następnego.
Stirlitz też uczestniczył w tym seansie wywierania presji
psychicznej: stroszył pióra, groźnie otwierał dziób.
Bał się oczywiście każdy ze sprzedawców. Ale tylko jeden,
piegowaty, zrobił się blady jak prześcieradło, i nawet podbró
dek mu zadrżał.
Aha, to ten, powiedział sobie w duchu Elastyk, ale nic nie
dał po sobie poznać. Jeśli wskażę złodziejaszka kupcowi, ten
stłucze go na śmierć, nie zważając na carski zakaz.
- Wiesz co, szanowny kupcze - oświadczył przemądry
Erastij, gdy zakończył obchód - Oko Boże zobaczyło, że jutro
skradzione pieniądze same wrócą do twojej kiesy. A złodzieja
już nie szukaj i nie karz nikogo ze sprzedawców.
Kupiec miał jednak wątpliwości:
- A jak nie wrócą, to co? Przecież trzy ruble i dwie kopiej
ki to nie w kij dmuchał!
- Jak nie wrócą, to przyjdź tu jeszcze raz - powiedział Ela
styk i znacząco popatrzył na piegowatego.
Tamten ledwie dostrzegalnie skinął głową.
- Rrrrosja-Brrrrazylia: sześć zerrro! - triumfalnie obwie
ścił Stirlitz.
242
A Elastyk się rozmarzył: Może jak uda mi się wrócić do
swojej epoki, pójdę do pracy w policji, w wydziale kryminal
nym? Chybabym się nadawał. To przecież sprawa genów.
Tylko że nic z tych marzeń się nie spełni. Nigdy już uczeń
szóstej klasy Fandorin nie wróci do swojej szkoły o profilu
matematyczno-przyrodniczym, nigdy nie przestąpi progu ro
dzinnego domu...
Unibook nie wrócił ostatecznie do właściciela.
Wtedy, rok temu, Jurka z ciekawością słuchał o wielkich
możliwościach komputera, który z uporem nazywał „maszy
ną liczącą", i obiecał, że książkę z Szujskiego wytrzęsie. Zrobił
wszystko, co mógł.
Napędził bojarowi strachu: do Moskwy kazał wieźć go na
zwykłym wozie, zakutego w żelaza. Wbrew własnym regu
łom, straszył go lochem i torturami. Wasilij Iwanowicz dygo
tał ze strachu i wylewał łzy, ale nie oddał unibooka.
Mówił, że przerzucił kartki cudownego folijalu, nic z niego
nie zrozumiał i przeraził się, postanowił więc tę „mądrość
nad mądrościami" zniszczyć. Palił ją ogniem - nie spłonęła,
wrzucił do rzeki Moskwy - nie utonęła, nawet nie zamokła.
Wówczas rozkazał sługom, by zamknęli książkę w dębowej
beczce z kamieniami w środku i zawieźli do monasteru Świę
tego Kiriłła; tam starcy mieli odmówić nad nią modlitwę
i wrzucić ją do Jeziora Białego, gdzie bezdnie wielikie i nory
(prądy) wartkie.
Służących kniazia wypytano po powrocie do Moskwy. Ci
potwierdzili jego zeznania: tak, wieźli na północ jakąś małą
beczułkę i zatopili ją naprzeciwko monasteru.
Władca wyprawił nad Jezioro Białe całą ekspedycję. Wy
słani ludzie przez miesiąc szukali książki na dnie bosakami,
ale wrócili z niczym.
Krótko mówiąc, uniwersalny komputer przepadł. Nie by
ło dokąd uciekać. Przecież nie do studni, do dwudziestego
maja nie wiadomo jakiego roku. A tym bardziej nie z po
wrotem do grobu: w roku tysiąc dziewięćset czternastym
też nic dobrego na Elastyka nie czekało, chyba że nóż signo-
ra Diaboliniego.
243
Ale może to nawet lepiej, że nie ma unibooka? Jakżeby
Elastyk mógł rzucić przyjaciela i rozpoczęte dzieło? I to jesz
cze jakie!
Szujskiego zaś trzeba było wypuścić. Nawet na zesłanie car
go nie wyprawił, jak początkowo zamierzał. Elastyk sam wy
prosił przebaczenie dla bojara. Oczywiście, nie ze względu na
samego Wasilija Iwanowicza (żeby szlag trafił tego zabobon
nego dziadygę!), tylko na Słomkę.
Ledwie o niej pomyślał, gdy za bramą rozległo się rżenie
koni, stukot kopyt, dudnienie kół i głośne okrzyki: „Z drogi!
Z drogi!".
Badanie opinii publicznej w roku 1606
Na podwórzec wbiegł goniec, zobaczył kniazia Solańskiego,
skłonił się i dalej zamiatać czerwoną czapką po ziemi - raz,
drugi, trzeci - w dowód niezwykłego szacunku.
- Do waszej miłości kniaziówna Sołomonia Własjewna
Szachowska!
- Powiedz, że zaraz przyjdę.
Elastyk wstał i przekazał papugę lokajowi.
W pobliskiej cerkwi Narodzenia Panny Marii na Kulisz-
kach uderzył dzwon, zwołując parafian na modlitwę. Wi
docznie już trzecia, pora jechać na Kreml, na posiedzenie Se
natu. Według Słomki można zegarek nastawiać, tym bardziej
że stojący w paradnej izbie godzinnik norymberskiej roboty,
chociaż ozdobiony złotymi figurami, wskazuje jednak czas
tylko bardzo przybliżony.
Taki wielmoża jak Elastyk musiał jechać na naradę do cara
jako przystoi,
to znaczy z odpowiednią eskortą i z wielką pom
pą, inaczej to sromota. Z powozowni wytoczono sporą karetę
i zaprzężono do niej aż dziesięć koni. Tylko hosudar jeździł
z zaprzęgiem liczniejszym niż kniaź Solański.
Z przodu i z tyłu ustawili się piesi i konni słudzy; zaczęli
pobrzękiwać szablami, strzelać z bicza i wołać: „Z drogi!
Z drogi!", żeby przechodnie rozstępowali się i zdejmowali
czapki. Nic się na to nie poradzi, tego wymaga stary obyczaj,
w ciągu jednego roku trudno go zmienić. Mimo tego całego
hałasu jazda trwała strasznie długo; wlekli się krok za kro
kiem, bo cwałem i galopem porusza się tylko służba, a przy
branemu bratu cara pośpiech nie przystoi.
Ale wspaniała kareta, ze wszystkich stron otoczona świtą,
pojechała pusta, a sam kniaź wsiadł do powozu bojarówny
245
Sołomonii Własjewny, skromniejszego i zaprzężonego jedy
nie w szóstkę koni.
Naprzeciwko kniaziówny siedziały dwie piastunki, ponieważ
szlachetnie urodzona panna pod żadnym pozorem nie może
wyjechać z domu sama, ale dobrze już przez nią wymusztrowa-
ne. Ledwie zobaczyły Elastyka, zamknęły oczy i jeszcze zasłoni
ły je dłońmi. Wówczas Słomka z poważną miną podstawiła
okrągły rumiany policzek, Erastij ją cmoknął, a bojarówna za
rumieniła się. To już był rytuał, powtarzający się każdego dnia.
Kiedy piastunki usłyszały cmoknięcie, otworzyły oczy -
sromieźliwa,
czyli intymna, część była już za nimi.
Słomka tylko machnęła ręką, a wytresowane baby zalepiły
uszy woskiem. Do tego też się przyzwyczaiły. Obie zresztą by
ły wyjątkowo głupie, kniaziówna specjalnie takie wybrała,
ale mimo wszystko lepiej, żeby i one nie słuchały tego, czego
nie powinny.
- No i jak tam było wczoraj? - spytała Słomka niecierpli
wie. - Gdzieście chodzili czy jeździli?
- Ach, mówię ci, nawet sobie nie wyobrażasz!
Po tak intrygującym wstępie Elastyk specjalnie zrobił pau
zę, żeby podręczyć słuchaczkę. Niby to przypadkowo wyjrzał
przez okienko i dosłownie zagapił się na ulicę.
Jednak prawdę mówiąc, nic ciekawego tam nie było, ulica
jak ulica.
Pośrodku błoto i kałuże, po bokach kładki z desek - takie
niby-chodniki. A na nich stoją ludzie z rozdziawionymi gęba
mi i patrzą na bojarski pojazd. Kobiety wszystkie w chust
kach, mężczyźni w czapkach, bo wychodzić z domu bez na
krycia głowy to wstyd i hańba. Możesz być oberwańcem
i chodzić w dziurawych łapciach, ale głowę musisz przykryć.
Z jednej strony ulicy, która w przyszłości będzie się nazywa
ła Przejazdem Solańskim, zieleniła się łąka, gdzie pasły się ko
zy; z drugiej sterczał krzywy płot - ot, i cały krajobraz miejski.
- No, opowiadajże! - Słomka szturchnęła go łokciem. - Jak
się wczoraj przebraliście? Znowu za dziadów wędrownych?
- Hosudar za diaka*, ja za mniszka, a Basmanow - bo też
* Diak - urzędnik zajmujący się m.in. sporządzaniem dokumentów, pi
sarz (przyp. ttum.).
246
był z nami - za wędrownego popa. Za rzeką byliśmy, po
karczmach chodzili. Słuchaliśmy, co ludzie mówią o nowym
ukazie.
Nowy ukaz Dymitra Pierwszego wydawał wojnę odwiecz
nej rosyjskiej pladze - łapówkarstwu. Car polecił podwoić po
bory wszystkim urzędnikom w służbie państwowej, żeby nie
domagali się prezentów z konieczności, z potrzeby, tego zaś,
kto mimo wszystko wziąłby w łapę, przykazywał publicznie
zawstydzić: prowadzić ulicami z dowodem przestępstwa na
szyi - kabzą z pieniędzmi, wiązką futer czy co tam mu wsu
nęli. Jurka uważał, że hańba jest karą skuteczniejszą niż wię
zienie albo chłosta. Potem, zgodnie ze swoim zwyczajem, wy
brał się, żeby posłuchać, jak reagują na to prości ludzie
(nazywał to „badaniem opinii publicznej").
W tej przedtelewizyjnej erze rządzący mieli pod tym wzglę
dem lepiej. Mało kto znał cara z twarzy, a już zwłaszcza
mieszczanie z podgrodzia. Komu by tam przyszło do głowy,
że car i wielki kniaź może ot, tak sobie, łazić wśród czerni
w połatanym kaftanie albo podartej sutannie.
- Za diaka? Car-ojczulek? - Słomka pokręciła głową z dez
aprobatą. - Co za wstyd! No, czemu nic nie mówisz? Opowia
daj dalej.
- To nie przerywaj - upomniał ją Elastyk.
I opowiedział o wczorajszym wieczorze.
Poszli za Krymski Bród i wstąpili do karczmy - wielkiej za
kopconej chaty o niskiej powale, gdzie ciasno stały stoły
i unosił się przenikliwy, kwaśny zapach. W sąsiedztwie dzie
sięciu podgrodzian piło piwo, zagryzając słonymi obwarzan
kami i moczonym grochem. Kompania była hałaśliwa, rozga
dana - akurat taka jak trzeba.
Za Godunowa też pito, ale w milczeniu, bo wszędzie czyha
li szpiedzy, którzy człowieka, jeśli powiedział nieostrożne
słówko, od razu wlekli do tajnej izby. Dobrze, jeśli tam tylko
knutem go oćwiczyli, bo mogli i język wyrwać za taką gada
ninę albo w ogóle ściąć głowę.
Obecnie zaś panujący car, wszyscy to wiedzieli, zabronił
donosić; a kto by przyszedł do instytucji państwowej i zaczął
247
oskarżać kogoś albo obmawiać, ten miał być przepędzony na
cztery wiatry. Skargi wolno było wnosić tylko otwarcie, w do
datku wyłącznie do cara. Każdy mógł w tym celu przyjść do
carskiego domu w wyznaczony dzień tygodnia, we środę lub
w sobotę. Ta innowacja, trzeba przyznać, nie przyniosła wiele
pożytku. Zwykli ludzie bali się zawracać carowi głowę swoi
mi małymi krzywdami; przychodzili głównie wariaci albo za
wzięci pieniacze.
Ale za to w karczmach rozmawiano teraz bez lęku, o czym
tylko kto chciał.
Ot, choćby typ z czerwoną gębą, który siedział pod okien
kiem, nie pochwalał carskiego ukazu.
- Na przykład ja - mówił, czkając - jestem pachołkiem
miejskim. Płacili mi kopiejkę i dwie dzięgi na dzień. Czy się
kto za to wyżywi? Ale nic nie szkodzi, nie żaliłem się. Bo za
moją dobroć jeden mnie jajeczkiem poczęstował, drugi na
święto carskie podarował szmat sukna, albo choćby i tą go
rzałą ugościł. I od razu byłem i syty, i napity, i ubrany. A teraz
co? No, rzucili mi trzy kopiejki od cara. Co to za pieniądze?
Na wyżywienie niby starczy, ale żonce chustkę kupić? A dzie
ciątkom miodowego cukiereczka? Wóz mam stary, czwarty
rok już jeżdżę, obręcze na kołach się zużyły. Trzeba kupić no
we, ale za co? Teraz przypuśćmy, że mnie przydybią na ma
łym podaruneczku - powiedzmy, od ciebie, Archipka, dwa
szczupaki wezmę, za opiekę nad tobą. Czy ona nie warta
dwóch szczupaków?
- Warta, karmicielu. Jeszcze płotkę ci dodam, żebyś mnie
tylko nie dał ukrzywdzić - ochoczo poparł go jeden z kompa
nii, najwidoczniej handlarz ryb.
- No właśnie. A mnie później zawieszą na szyi twoje
szczupaki razem z płotką i zaczną prowadzać po rynku ku
uciesze wszystkich. Kto po takiej hańbie będzie się bał mnie,
pachołka miejskiego? Nawet mali chłopaczkowie będą się
śmiać!
- No taak, racja - zaczęła wzdychać reszta.
Jurka słuchał uważnie w naciągniętej na oczy czapce,
z twarzą ukrytą za drewnianym dzbanem. Elastyk nerwowo
rozglądał się na boki - czuł się nieswojo w tym ciemnym,
śmierdzącym szynku. Jeden tylko wojewoda Basmanow jadł
248
i pił za trzech. Zadziwiający był to człowiek - a raczej nie
człowiek, ale beczka bez dna. Przed wyjściem do miasta
wszyscy zjedli porządny posiłek. Basmanow zeżarł pół gęsi,
spory kawał baraniny, dziesięć pierogów i wypił solidny
dzban węgrzyna, a tutaj zażądał kapuśniaku, kaszy, smażo
nych podrobów i wcinał, aż mu się uszy trzęsły. Szerokie rę
kawy sutanny zawinął aż do łokci, rozpiął kołnierz i wsuwał
z wielkim apetytem.
Elastyka nie cieszyło zbytnio, że Jurka zadaje się z tym
wieprzem. Powierzył mu dowodzenie wszystkimi wojskami,
słuchał go, razem jeździli na polowania.
Mówił, że chociaż Basmanow nie ma za dużo oleju we łbie,
ale fajny z niego gość - silny i wierny, taki, co nie zdradzi.
Pod Kromami trwał do końca przy Godunowach. Już wszys
cy strzelcy się zbuntowali, przeszli na stronę Dymitra, a woje
woda nie chciał złamać przysięgi. Rzucili się na niego kupą,
obezwładnili go i przywieźli związanego do carewicza - na
stracenie. Basmanow nawet wtedy nie prosił o łaskę, tylko
szczerzył zęby i klął. Kiedy zaś po rozmowie w cztery oczy
przysiągł, że będzie służył Dymitrowi, zrobił to nie ze strachu
o życie, ale dlatego, że mu się carewicz spodobał.
Do karczmy weszło jeszcze dziesięciu ludzi, usiedli na ła
wie pod ścianą. Wszystko chłopaki krzepkie, młode. Z wyglą
du bojarscy słudzy albo może strażnicy kupieckiej karawany
- każdy u pasa miał nóż albo kindżal. Zaczęli pokrzykiwać,
hałasować, zażądali wódki i od razu zagłuszyli wszystkich
pozostałych.
Co prawda, jeden z przybyszów nie darł się ani nie pił. Na
ciągnął czapkę na twarz, oparł się o ścianę i zachrapał. Widać
nie pierwszy to był szynk, do którego wstąpili, bo już mieli
trochę w czubie.
Jurka niezadowolony obejrzał się na krzykaczy, bo prze
szkadzali mu słuchać rozmów.
Jeden z nich zauważył to i bezczelnie, wyzywająco rzuci!
w jego stronę:
- Co się krzywisz, ty, z gołą gębą? Coś ci się nie podoba?
Elastyk aż się skurczył w sobie, znając wybuchowy i śmia
ły charakter władcy. Ale Jurka odrzekł dosyć ugodowo, nie
chcąc wdawać się w spór z pijanym głupcem:
249
- Nie mam gołej gęby, tylko golę brodę. Nie zawadziłoby,
gdybyś zrobił to samo, bo tak to tylko wszy mają uciechę.
Car wyznawał teorię, że przyczyną połowy epidemii na Ru
si są brudne, nieczesane brody - rozsadniki wszy, pcheł i in
nego świństwa. Dlatego właśnie golił się, żeby zaprowadzić
nową modę. A ten i ów z bojarów już zaczął go małpować: na
polską modłę nosić tylko wąsy albo małą bródkę w szpic.
- Sam jesteś wesz! - ryknął chłopak i jak nie skoczy, jak
się nie rzuci na Jurkę, i to nawet nie z pięściami, tylko zaraz
z nożem.
Basmanow, który wyjął kość z kapuśniaku i teraz ze sma
kiem wysysał z niej szpik, nie przerywając tej pasjonującej
czynności, wysunął nogę spod stołu i zręcznie podstawił ją
awanturnikowi; ten rozciągnął się jak długi na podłodze,
wśród resztek jedzenia.
Od razu poderwali się pozostali hulacy; jeden sięgnął do
noża, inny wyciągnął z rękawa kiścień, czyli żelazną kulę
z kolcami, przyczepioną łańcuchem do kija.
Tylko śpiący mężczyzna w ogóle się nie obudził.
Pachołek miejski, który miał obowiązek się wtrącić, złapał
czapkę i czmychnął za drzwi. Reszta gości, przepychając się
jeden przez drugiego, też dała nogę, bo zanosiło się na po
ważne starcie. Karczmarz wrzasnął: „Dokąd? Dokąd? A za
płata?", ale już było za późno.
Jurka zgrabnie wskoczył na stół, skąd łatwiej było się bro
nić, i wyciągnął zza cholewy wąski i długi nóż z toledańskiej
stali. Na wypadek nieprzewidzianych sytuacji, takich jak ta
tutaj, zawsze zabierał go ze sobą, ale do tej pory, nawet jeśli
zdarzyła się jakaś bójka, obywało się bez użycia broni.
Ale chłopaki potraktowali rzecz całkiem serio. Może wcale
nie byli niczyimi sługami ani strażnikami, tylko najpraw
dziwszymi rozbójnikami - tych w okolicach Moskwy nie bra
kowało.
- Pod stół! - krzyknął Jurka do kniazia Solańskiego. -
I nie wysuwaj stamtąd nosa!
Elastyk tak właśnie zrobił, ale nie schował się pod stół, na
którym najjaśniejszy pan zajął pozycję obronną, tylko pod są
siedni, żeby wszystko lepiej widzieć i jeśli będzie trzeba,
przyjść z pomocą.
250
To znaczy, z początku taka odważna myśl wcale nie przyszła
mu do głowy, był zbyt przerażony. Ale nabrał animuszu, kiedy
zobaczył, że wróg, mimo przewagi liczebnej, jest w opałach.
Jego carska mość nie wyróżniał się ani wzrostem, ani po
stawą, ale był giętki i zwinny. Ani na chwilę nie przystając
w miejscu, zręcznie przemieszczał się po długim i szerokim
stole: to skoczył w jeden koniec, by kopnąć napastnika czub
kiem buta w szczękę, to obrócił się, odparował cios kindżału
i chlasnął ostrzem po wykrzywionej z gniewu gębie. Po pro
stu mistrz tańca, co tu gadać.
Basmanow nie wskoczył na stół, tym bardziej że deski ra
czej nie utrzymałyby jego wielopudowego ciężaru. Niechętnie
oderwał się od miski, wyszarpnął spod siebie trzymetrowej
długości ławę i cisnął nią w przeciwników, za jednym zama
chem obalając na ziemię kilku z nich. Potem wyciągnął spod
sutanny krótką, szeroką szablę i ruszył do boju, ale rąbał nie
jak Jurka, samym końcem, tylko z całej siły, na śmierć.
Bitwa nie trwała długo. Ilość musiała ustąpić przed jako
ścią - zręcznością cara i niedźwiedzią siłą wojewody.
Pod sam koniec starcia nawet Elastyk wniósł swój wkład
w zwycięstwo. Pod stół, tuż kolo Elastyka, runął nagle jeden
z wrogów, który zarobił niezły cios w łeb rękojeścią szabli.
Oszołomiony, przez kilka sekund wracał do przytomności,
a potem wyciągnął zza pasa pistolet, skierował go na Dymitra
i już miał szczęknąć zamkiem, gdy kniaź-anioł zdobył się na
bohaterski czyn: chwycił z podłogi przewrócony dzban z zale
wą ogórkową i resztkami gryzącego płynu chlusnął łotrowi
w oczy. Huknął wystrzał, ale ciężka kula walnęła w sufit, aż
na dół poleciały drzazgi.
Chwilę później wszyscy rozbójnicy, którzy mogli jeszcze
utrzymać się na nogach, rzucili się do ucieczki. Ostatni wy
skoczył za drzwi śpioch, który nie brał udziału w batalii, tyl
ko dopiero pod jej koniec się obudził.
Wczorajszą przygodę Elastyk opisał swej słuchaczce ze
wszystkimi szczegółami, zatrzymując się zwłaszcza na epizo
dzie z zalewą ogórkową, kulminacyjnym, jak twierdził, mo
mencie walki.
251
Słomka słuchała z otwartymi ustami. Wzdychała, żegnała
się, wykrzykiwała: „Mamo jedyna!", tak że każdemu należa
łoby życzyć tak wdzięcznego audytorium.
Kiedy wysłuchała całej relacji, powiedziała coś, co zasko
czyło Elastyka:
- A czy te pijusy nie były przypadkiem nasłane? Żeby za
bić cara? Czy aby kto się nie dowiedział o waszych wypra
wach? Oj, boję się, Eraściku. Z cara Dymitra Iwanowicza taki
szałaput! Żeby tylko nie zgubili go podli wrogowie. A ciebie
razem z nim.
Chciał roześmiać się z tej jej podejrzliwości, ale w sercu coś
go zakłuło. Przypomniał sobie, jak zręcznie i wcale nie sennie
tamten mężczyzna wymknął się wczoraj z karczmy. Elasty-
kowi ta kocia gracja już wtedy coś przypominała.
- A co się dzieje z Ondriejką Szarafudinem? - spytał Era-
stij nachmurzony. - Nadal służy u twojego ojca?
- Nie. Już dawno zażądałam, żeby jego noga nie postała
w naszym domu. Znieść nie mogę tej jadowitej, oślizgłej żmii.
No i ojczulek Ondriejkę przepędził, bo mnie teraz we wszyst
kim słucha - pochwaliła się Słomka.
Jasne było, dlaczego kniaź Wasilij Iwanowicz we wszyst
kim słucha swojej małoletniej córki: bo ta przyjaźni się z bra
tem cara, a i do samego władcy ma dostęp.
Tymczasem orszak już dojeżdżał do Kremla. Minęli Armat
ni Dwór, gdzie pod osobistym nadzorem cara w wielkiej ta
jemnicy budowano pewne rzeczy, o których dziś właśnie
miała być mowa w Senacie.
Pod murem twierdzy znajdował się szeroki, nieutwardzo
ny pusty plac. Zgodnie z ukazem, w odległości stu dziesięciu
sążni, to znaczy przeszło dwustu metrów od Kremla, nie wol
no było wznosić żadnych domów, żeby wróg, który zapragnie
napaść na rezydencję władcy, nie mógł się ukryć przed ar
matnimi i muszkietowymi kulami. Tylko po znajomych roz
dwojonych zębcach i przypominającej tort cerkwi Świętej
Trójcy na Rowie (tak nazywano dzisiejszą cerkiew Wasilija
Błogosławionego) można było się domyślić, że w tym miejscu
w przyszłości będzie się rozciągał brukowany plac Czerwony.
252
Na kamiennym moście przy Baszcie Frołowskiej (obecnie
Spasskiej) nudzili się pełniący wartę strzelcy. Skłonili się car
skiemu bratu, podnieśli kratę, i powozy znalazły się w labi
ryncie krzywych kremlowskich uliczek, gdzie, stłoczone je
den przy drugim, stały domy możnowładców.
Pałac cara Dymitra Pierwszego, niedawno wzniesiony na
samym szczycie wzgórza, był lekki, zgrabny, z rzeźbionymi
wieżyczkami i dachem zdobionym czerwono-białą szachow
nicą. Jak bardzo różnił się ten wesoły, jasny budynek od
dusznych, ponurych siedzib poprzednich władców! Na
pierwszej gadzie, czyli na parterze, mieściły się sale, w których
odbywały się posiedzenia Senatu, audiencje dla posłów i inne
oficjalne imprezy. Ściany były tam obite brokatem, podłogi
zasłane kobiercami, kolumny - złocone, bo tego wymagał
prestiż państwa. Drugą gadę przeznaczono dla służby; mieści
ły się tam: kuchnia, wartownia, pokoje dworzan oraz izby
służących. Stamtąd Na Górę, do trzeciej gady, siedziby najdo
stojniejszych osób, prowadziły dwa ciągi schodów: jedne do
apartamentów cara, drugie - carycy. Przy obydwu wejściach
stale dyżurowała pałacowa straż, do której Dymitr zwerbo
wał wyłącznie cudzoziemców, bo strzelcy mieli skłonność do
spisków i pijaństwa, a także za bardzo lubili plotkować. Ob
cokrajowcy byli i bardziej zdyscyplinowani, i godniej si zaufa
nia. Trzy kompanie carskich ochroniarzy - złota, liliowa i zie
lona - liczyły po stu żołnierzy każda.
Dzisiaj dyżur pełniła kompania Francuza Margereta, któ
rego car szczególnie wyróżniał i mianował najstarszym z ka
pitanów.
Na piętrze, w obecności wartowników w złoconych kiry
sach, kniaź Solański i kniaziówna Szachowska się rozstali.
Elastyk poszedł w lewo, ku schodom prowadzącym do kom
nat hosudara, Słomka na prawo, żeby wejść do kobiecych
komnat. Ta część pałacu na razie była pusta, bo car nie miał
carycy, wciąż jeszcze pozostawał kawalerem. Stamtąd, z za
słoniętej galeryjki, było doskonale widać i słychać, co dzieje
się w sali senackiej. Kobietom i pannom do państwowej rady
wstęp był zakazany, ale gdyby przyszła monarchini zaprag
nęła dowiedzieć się, o czym rozmawiają mężowie stanu, mo
gła zaspokoić swoją ciekawość, nie naruszając przyjętych
253
obyczajów. „Marynka żadnego posiedzenia nie opuści, to na
sto procent" - czule się uśmiechając, rzekł Jurka, kiedy oso
biście, carską ręką, nanosił poprawki do obmysłu budomiercze-
go
(projektu architektonicznego) pałacu.
Jego carska mość zaszczycił kniazia Solańskiego audiencją
prywatną, w cztery oczy. Wymienili uścisk dłoni, przez parę
minut pogadali od serca, po ludzku, a potem musieli zejść do
Senatu, żeby z bojarami, to znaczy senatorami, radzić o spra
wach państwowych.
Trudno być bogiem
Senat dawniej nazywał się Dumą Bojarską; był to organ do
radczy przy carze-ojczulku, gdzie najznamienitsi mężowie
stanu siedzieli i właśnie dumali, rozmyślali - siedząc na
ustawionych pod ścianami ławach. Czy to zima, czy lato,
wszyscy koniecznie w czapach-donicach, sobolowych szu
bach, z długimi laskami. Każdy miał ściśle wyznaczone miej
sce, i broń Boże, by ktoś miał zająć cudze - nie było większej
zbrodni niż ta.
W Dumie przemawiano także według starszeństwa, i im
wyższe miejsce kto zajmował, tym dłużej. Najważniejsze tu
było nie co mówić, tylko jak wstać, jak się ukłonić i żeby
przemawiać w sposób możliwie najbardziej zawiły, by to, co
się powie, można było zrozumieć i w takim sensie, i w innym.
Prostoduszni i prostolinijni długo w radzie nie zagrzewali
miejsca - jedni wędrowali na zesłanie, inni nawet pod topór.
Za Iwana Duma nie zbierała się często, Groźny raczej nie
lubił kogokolwiek się radzić.
Za Godunowa siedzieli często i długo, ale głównie milczeli.
Wiedzieli, że chytry Borys zawczasu wszystko już postanowił,
a bojarów zwołuje tylko po to, żeby się wywiedzieć, co kto
tam sobie po cichu myśli.
Ale czegoś takiego jak za Dymitra od niepamiętnych cza
sów nie było.
Po pierwsze, bojarzy zbierali się codziennie; ledwie ubłagali
hosudara, żeby darował im niedziele na modlitwy i drzemkę.
Po drugie, przemawiać teraz rozkazano „bez miejsca", to
znaczy nie według starszeństwa.
Po trzecie, wolno było oponować i bronić swego punktu
widzenia, a car nawet za to chwalił.
255
Z początku senatorowie (jak ich odtąd nazywano na modłę
starożytną) szalenie się przestraszyli takich niesłychanych no
wości i wszyscy jak jeden mąż nabrali wody w usta. Nie można
było z nich wydusić najbłahszej opinii, powtarzali tylko jak pa
pugi: „A to już jak twojej carskiej mości będzie się podobało".
Ale potem, kiedy zrozumieli, że nie kryje się za tym żaden
podstęp, po trosze się ośmielili i teraz zachowywali się swo
bodnie; Elastyk uważał, że nawet za bardzo. Wielu do Senatu
w ogóle nie przychodziło, mówili, że są chorzy, zwłaszcza je
śli pora posiedzenia przypadała na czas poobiedniej drzemki.
Na przykład dzisiaj przyszło nie więcej niż dwudziestu,
chociaż omawiano problem wielkiej wagi.
Chodziło o przyszłą wojnę.
Dymitr Pierwszy, podekscytowany, wygłosił mowę o tym, że
Rosja nie może dłużej istnieć bez dostępu do morza, bez włas
nych portów. Cały Zachód żyje z handlu, rozwija się, bogaci. Na
Moskwę zaś już od dawna wszyscy patrzą jak na raroga, mają ją
za barbarzyński, zacofany kraj; z każdym rokiem dystans mię
dzy nią a sąsiednimi państwami jeszcze się powiększa.
Konieczne jest zapewnienie sobie dostępu do morza: i do
Bałtyckiego, i do Czarnego.
Ale w pierwszym wypadku trzeba będzie walczyć z królem
Szwecji, a w drugim z sułtanem tureckim. Car chciałby wie
dzieć, co na ten temat myślą panowie senatorowie.
Bojarzy spojrzeli po sobie. Pierwszy przemówił Szujski -
ten był najgorliwszy z senatorów, ani jednego posiedzenia
nie opuścił.
- A skąd weźmiesz pieniądze na wojnę, miłościwy panie?
Przecież wiele ich trzeba, żeby pobić króla albo sułtana.
- To znaczy, że należy wprowadzić nowe podatki - ożywił
się kniaź Bieriendiejew, słynący za poprzednich carów jako
mąż wielkiego, bystrego umysłu. Za Dymitra natomiast wy
łaził ze skóry, żeby potwierdzić swoją reputację, ale nie bar
dzo mu to wychodziło.
- Można wprowadzić podatek łaziebny, na miotełki - za
proponował kniaź Tielatiew. - Brać po ćwierć kopiejki. Ile to
wypadnie rocznie?
- Głupstwa gadasz! - Bieriendiejew machnął ręką. - Żad
nego zysku nie będzie, bo w ogóle przestaną się myć. Lepiej
256
wyznaczyć karę za publiczne przeklinanie. Kto wypowie
brzydkie słowo, niech płaci po groszu. Bez przekleństw pra
wosławni już na pewno się nie obędą.
Pomysł spodobał się bojarom. Zaczęli się tylko kłócić o to,
kto będzie pobierał kary. Jeśli przystawowie i pachołkowie, to
wszystko zostanie w ich kieszeniach, i jak ich skontrolować?
Dymitr wiercił się w swoim carskim fotelu, ale do dysputy
się na razie nie wtrącał.
Wówczas Wasilij Iwanowicz z ukłonem zwrócił się do Ela-
styka, siedzącego po prawej ręce władcy:
- A cóż myśli o tym nasz anioł-kniaziątko? Jaki podatek
wprowadzić, żeby zdobyć dla najjaśniejszego pana pieniądze
na wojnę?
Na ogół Elastyk starał się nie zabierać głosu podczas obrad.
Mimo wszystko to ludzie dorośli, brodaci, a wielu z nich - si
wych. Niezręcznie jakoś.
Ale przyszedł i jemu do głowy pewien pomysł w sprawie
obłożenia ludności podatkami. Chyba niezły.
Kniaź Solański zmarszczył czoło, żeby dodać sobie powagi;
pobawił się chwilę Kamieniem na piersiach.
- Na karetach, powózkach i wozach trzeba powiesić cyfrę.
Taką małą tabliczkę, żeby widać było, czyj pojazd i skąd. I za to
od właścicieli brać pieniądze, a kto nie będzie miał tabliczki -
zapłaci karę. - Po czym zwrócił się do cara: - Najbiedniejszym
chłopom i mieszczanom ten podatek niestraszny, bo nie mają
wozów. Płacić będą tylko ci, którym się lepiej powodzi.
- A mnie na karocę też cyfrę przyczepisz? - obruszył się
kniaź Mścisławski, z dawnego nawyku siedzący na „najwyż
szym" miejscu i nader zazdrośnie go strzegący.
Elastyk zasiadał w Senacie już niejeden miesiąc i zdążył
poznać sposób myślenia bojarów. Dlatego odpowiedź przygo
tował zawczasu.
- Senatorom na karecie można przywiesić tabliczki z car
skim dwugłowym orłem - bezpłatnie. Diakom z dumy i okol-
niczym*
- złocone, po pięć rubli. Stolnikom i dowódcom
strzelców - srebrne, po trzy ruble. Szlachcie i bojarskim dzie-
* Okolniczy - wyższy urzędnik, zajmujący się m.in. organizacją podróży
cara (przyp. dum.).
257
ciom - błękitne, po rublu. No, a kupcy mogą sobie robić, jakie
chcą, choćby i we wzorki, byle płacili.
- Mądrze wymyślone - pochwalił Szujski. - A kto nie we
dług rangi tabliczkę sobie powiesi, tego prać batogami i na
kładać karę.
Wśród reszty senatorów podniósł się szum, bo temat zde
cydowanie wydał im się interesujący. Kniaź Bieriendiejew,
ekspert od wymyślania podatków, patrzył na kniazia-anioła
z wyraźną zazdrością.
Elastyk zaś dumnie łypnął okiem w górę, w stronę galeryj
ki zasłoniętej kratką, skąd naradę oglądała Słomka.
Rozpoczętą dyskusję przerwał samodzierżca. Stuknął pię
ścią o poręcz fotela i powiedział:
- Nie trzeba nowych podatków. Pieniądze na wojnę mam.
W carskim skarbcu, jeszcze z czasów mojego ojca, stoją zaku
rzone skrzynie ze złotem, leżą drogocenne naczynia, gniją fu
tra kunie i sobolowe.
Co prawda, to prawda. W murowanych podziemiach stare
go pałacu, za kutymi odrzwiami, leżały niezliczone skarby,
nagromadzone przez poprzednich carów. Cała, jak by powie
dziano w dwudziestym pierwszym wieku, gospodarka Rosji
przypominała gigantyczny wir, wciągający bogactwa kraju
do jednego jedynego miejsca - carskich skrzyń. Tam szły hand
lowe cła, podatki od wojewodów, jasak (danina od podbi
tych narodów). Urzędnicy państwowi, każdy na swoim sta
nowisku, obchodzili się prawie bez poborów - sami się
utrzymywali dzięki łapówkom i podarunkom. Strzelcy -
dzięki drobnym handlarzom i własnym ogrodom. Bojarzy
i szlachta mieli dochody ze swoich posiadłości.
Niekiedy car ze skarbca kupował ziarno dla jakiejś okolicy,
gdzie wskutek nieurodzaju ludzie marli z głodu, ale coś ta
kiego zdarzało się rzadko. Na wojnę zaś albo na jakąś wielką
budowę pieniądze od wieków zbierano tak, jak zapropono
wali Szujski i Bieriendiejew: wprowadzano specjalny poda
tek lub dodatkowe opłaty.
- Dam pieniądze i na wojsko, i na flotę - zdecydowanie
oświadczył Dymitr. - Czemu złoto ma leżeć bez pożytku?
- Swoje dasz, carskie? - zapytał z niedowierzaniem kniaź
Wasilij Iwanowicz.
258
Elastyk zobaczył, jak senatorowie wymieniają spojrzenia,
szepczą między sobą. Ktoś w odległym końcu dosyć głośno
zahuczał:
- Całkiem już zgłupiał ten car.
Dymitr nie dowiedział się więc od bojarów, komu wypo
wiedzieć wojnę: Turkom czy Szwedom.
Nie było co robić - musiał przemówić sam.
- Myślę sobie, panowie senatorowie, że należy przedrzeć
się do Morza Czarnego, podbić Krym. Pokonamy tatarskiego
chana-rozbójnika, nie będzie już dokuczał naszym ludziom
najazdami. Morze tam nie zamarza - można handlować
przez okrągły rok. Góry, owoce, skały, piękne, niebieskie nie
bo... Łatwiej też znaleźć sojuszników przeciw sułtanowi. Pol
ski król jest moim przyjacielem. Wenecki doża i cesarz au
striacki też będą radzi, bo im Turcy żyć nie dają. A wysłałem
jeszcze poselstwo do króla Francji, Henryka Czwartego. To
dobry władca. Rządzi tak samo jak ja, nie strachem, ale ła
skawością.
Elastyk się uśmiechnął. Wiedział, że jego carska mość żywi
ciepłe uczucia w stosunku do króla Henryka Czwartego. Jesz
cze w dzieciństwie oglądał film Ballada huzarska, gdzie fran
cuscy żołnierze śpiewają fajną piosenkę Żył sobie Henryk
Czwarty, był z niego dobry król.
Albo choćby ten Krym. O owocach i niebie Jurka wspo
mniał nie bez powodu. Bo swoje ostatnie radzieckie lato spę
dził w Arteku, na obozie pionierskim - bardzo mu się tam po
dobało. Pewnie gdyby rodzice wysłali go wówczas nie nad
Morze Czarne, ale do Jurmali albo Parnawy, sułtan i chan
mogliby żyć w spokoju - teraz to król szwedzki musiałby się
mieć na baczności.
Szujski znowu zabrał głos:
- Sułtan turecki to potężny władca. Wojska i dwieście ty
sięcy zebrać może. A i chan krymski ma czterdzieści tysięcy
konnych. U nas zaś wojsko słabe, marnie wyćwiczone. Sam
o tym dobrze wiesz - ile razy nas pobiłeś, gdy na Moskwę
szedłeś?
Dymitr czekał na taki argument.
- Nie pięścią się zwycięża, ale głową. I sprzętem wojsko
wym.
259
- Czym? - zdziwił się Szujski.
Car uśmiechnął się do młodszego brata.
- Sprzęt to inaczej przemyślne machiny. Patrzcie tylko, boja
rzy, jakie wspaniałości obmyśliliśmy z kniaziem Erastijem
i mistrzami fachu puszkarskiego.
Podszedł do stołu i rozłożył na nim pergaminową kartę
z rysunkiem. Senatorowie zgromadzili się dookoła, tylko Ela-
styk pozostał na miejscu - wiedział przecież, co tam jest na
rysowane: długi, zamknięty łańcuch na dwóch wałkach, tak
jak w rowerze, tylko zamiast ogniw - lufy muszkietów; rącz
ka, żeby obracać, i mały jastrząb z żelaznym dziobem - żeby
wykrzesać ogień z krzemienia.
- To szybkostrzelny piszczel, zwany kulomiotem - rozpo
czął car wyjaśnienia. - Lufa muszkietu porusza się, trafia
zamkiem pod dziób jastrzębia, strzelec naciska na tę klamrę,
przeskakuje iskra - pada strzał. W ciągu jednej minuty moż
na wypalić ze wszystkich pięćdziesięciu luf. Jeśli przed ata
kującą piechotą, a nawet konnicą, ustawi się pięć czy sześć
takich machin, wróg zawróci choćby tylko ze strachu.
Rozłożył jeszcze jeden szkic, powyżej pierwszego.
- Istnieje urządzenie straszniejsze nawet od kulomiotu.
Nazywa się czołg, inaczej samobieżna kareta w zbroice. Na
ośmiu okutych żelazem kołach stawiamy wóz dębowy, po
kryty pancerzem. Z przodu do strzelnic wstawione są dwa
falkonety z krótką lufą. Jedzie ów powóz sam, bez koni. Po
patrzcie, tutaj są siedzenia, a pod nimi nożne dźwignie. Jeśli
dziesięciu strzelców naraz będzie naciskać owe dźwignie, za
cznie się kręcić ta lina z węzłami - a koła pojadą. U góry,
w małej wieżyczce, siedzi naczelnik, a z tyłu sternik, obraca
sterem, jak na łódce. Siła ognia nie jest oczywiście wielka, ale
czołg straszy głównie tym, że sam jedzie. Tatarzy się rozpro
szą, a i wojsko sułtana zadrży, sami zobaczycie. Ale to jeszcze
nie wszystko. - Wyżej rozłożył trzeci rysunek. - Jeśli uda mi
się zrobić silnik parowy, czołg pojedzie nawet bez dźwigni,
a z tej tutaj rury będzie buchał czarny dym. Fuuuu! - rzucił ze
śmiechem podniecony Dymitr. - Turcy uciekną do samego
Konstantynopola.
Bojarzy mrugali oczami, milczeli.
Ogólny pogląd wyraził kniaź Mścisławski.
260
- Dziwne rzeczy powiadasz, wasza miłość. Zabawki to
dziecinne i niedorzeczne.
Bojar Strieszniow, wielki bigot, dodał:
- Albo jeszcze gorzej: diabelskie sztuczki.
Dopiero co trzęśli się ze strachu, brodaci durnie, a teraz pa
trzcie, jacy śmiali, kiedy im nie grozi zsyłka ani szubienica.
Elastyk tylko westchnął. Jurka sam był sobie winien, bo
rozpuścił senatorów. To ludzie średniowieczni, nieumiejący
żyć bez strachu przed groźnym monarchą. Jeśli się nie boją,
robią się bezczelni, już tak jest skonstruowana ich psychika.
Dobrze chociaż, że Basmanow czuwał, by bojarzy zanadto
sobie nie pozwalali.
Na naradach siedział w milczeniu, niekiedy nawet pozie-
wywał. Nie palił się do zabierania głosu i nie lubił za dużo
myśleć. Nawet na te mądre rysunki spoglądał bez większego
zainteresowania - przywykł wierzyć w szablę w garści i do
brego konia. Ale nie mógł puścić płazem jawnego przeciwienia
się
carowi.
- Tylko mi spróbujcie szczekać, psy! - warknął stary wiarus.
I zdzielił Mścisławskiego ciężką ręką po karku, a Striesz-
niowa chwycił za wysoki kołnierz i potrząsnął tak, aż bojaro
wi czapka spadła na podłogę.
Ten język senatorowie rozumieli. Od razu przycichli. A ci,
którzy zapoznali się z prawicą Basmanowa, tylko pociągali
nosem.
- Przechodzimy do głosowania - rzekł posępnie hosudar.
- Kto jest za tym, żeby wyruszyć na Krym, niech położy czap
kę po lewej stronie. Kto przeciwko - po prawej. Kto się
wstrzymał, niech nie zdejmuje czapki.
Zazwyczaj wtedy zaczynała się okropnie nudna część ob
rad. I to wcale nie z powodu liczenia czapek. Bojarzy nie
przywykli do swobodnego wyrażania własnego zdania i wy
nik był zawsze jednogłośny: wszyscy za, wszyscy przeciw al
bo wszyscy się wstrzymywali. Nikt nie chciał być pierwszy.
Patrzyli na Szujskiego, bo był najmądrzejszy. Jeśli Wasilij
Iwanowicz nie przejawiał inicjatywy, odwracali głowy ku
Mścisławskiemu, bo pochodził z najznakomitszego rodu. Ale
dzisiaj, po wymownej agitacji Basmanowa, wszystkie futrza
ne czapki, co do jednej, spoczęły po lewej stronie.
261
Elastyk zaduma! się. Chyba niesłusznie współczesna peda
gogika potępia kary cielesne jako metodę wychowawczą. Na
przykład małym dzieciom, które na razie nie rozumieją słów,
czasem koniecznie trzeba dać lekkiego klapsa, żeby zapamię
tały: nie wolno dotykać igiełki, nie wolno wsadzać paluszków
do kontaktu, i śmiecie z podłogi wpychać do buzi też jest nie
ładnie. A ci mieszkańcy średniowiecza są właśnie takimi ma
łymi dziećmi; jeszcze za wcześnie, by je uczyć samymi tylko
słowami.
W ciągu minionego roku rozmawiali z Jurka na ten temat
wiele razy. Teraz też spojrzeli na siebie i zrozumieli się bez
słów.
- Możecie iść, panowie senatorzy - smętnie rzekł Dymitr
Pierwszy. - Posiedzenie skończone.
Zmęczony Dymitr usiadł na ławce. Twarz miał bladą, oczy
zamknięte - musiał dojść do siebie. Niełatwo przychodziły
mu te lekcje parlamentaryzmu. Był silny i wytrzymały,
z uśmiechem ujeżdżał dzikie ogiery, chodził na niedźwiedzia
z rohatyną, bez strzelby, ale po każdym posiedzeniu Dumy
wyglądał tak, jakby wyssało z niego krew stado wampirów.
Elastykowi po prostu serce się krajało, kiedy patrzył, jak
Jurka zamartwia się tępotą bojarów. Ale przecież nie mógł
mu wyjaśnić, że bojarzy nie są winni. Nie o nich chodzi, tylko
o to, że Zła na świecie jest o sześćdziesiąt cztery karaty więcej
niż Dobra, i tak będzie jeszcze długo. Może nawet zawsze.
Kiedyś Elastyk zdecydował się zacząć rozmowę na ten te
mat. Ale Jurka, typowy produkt radzieckiego wychowania
w duchu ateizmu, nie wierzył w siły nadprzyrodzone. Nie do
szło nawet do wzmianki o Zakazanym Owocu. Wystarczyło
wspomnieć o Adamie, Ewie i Rajskim Ogrodzie, żeby były
pionier rzekł z grymasem lekceważenia: „Co to za bzdury?
A chodzisz do szóstej klasy. Jaki znowu Adam? Jaki Raj? Ga
garin i Titow byli w kosmosie, a żadnego Raju nie widzieli.
No wiesz! Gadasz jak stara baba". W ogóle nie chciał słuchać.
Może zresztą i lepiej. Bo w tym tkwiła siła Jurki, że święcie
wierzył w postęp, w ludzkość, byt uparty i nie bał się nawet
diabła.
Ale wydobywanie Rosji z mroków średniowiecza okazało
się wcale nie takie proste.
262
Z początku Jurka był pełen entuzjazmu, chociaż bez hurra-
optymizmu. Mówił: „Głód, ciemnota i poniżenie to trzy gło
wy smoka, którego musimy pokonać. No, pierwszy ze smo
czych łbów utniemy łatwo, w kraju zboża jest dosyć, ale
z drugim i trzecim trzeba będzie się pomęczyć".
Mniej więcej tak właśnie było. Z głodem, jak już mówili
śmy, poradzili sobie dosyć szybko.
Niemało zdążyli zrobić i dla wyplenienia ciemnoty. W całej
Rusi car kazał założyć szkoły, gdzie chłopców uczono czyta
nia i cyfernej mądrości. Z dziewczynkami było gorzej, bo po
wszechnie uważano, że kobiecie nauka szkodzi, i tak szybko
tego przesądu nie można było zwalczyć.
Za to Jurka opracował projekt założenia w Moskwie uni
wersytetu, na wzór praskiego i krakowskiego, najstarszych
uczelni w słowiańskim świecie. Już nawet zaproszono profe
sorów i zaczęto tłumaczyć podręczniki. Na razie zaś car kazał
wybrać najzdolniejszych młodzieńców ze stanu szlacheckie
go i wyprawił ich na naukę do obcych krajów.
A poza tym po raz pierwszy od wieków Rosja otworzyła
granice: kto chce, niech przyjeżdża, kto chce - wyjeżdża. „Nie
szkodzi - mówił Jurka - niech nasi chłopcy, co śmielsi, obej
rzą sobie świat. To jest pożyteczne, rozszerza horyzonty. Mi
nie dziesięć lat, a nie poznasz naszego sennego carstwa. Po
czekaj, zaraz zasuniemy im pierwszy plan pięcioletni, potem
drugi, a w końcu dojdziemy i do siedmiolatki. Czasu mamy
dosyć. Jestem młody, a ty jeszcze młodszy. Dużo rzeczy zdą
żymy zrobić".
Ale trzecia głowa, ogólne poniżenie, siedziała mocno na
smoczym karku. Ona właśnie stanowiła największą prze
szkodę we wprowadzeniu zmian.
Oczywiście Jurka rozumiał, że na to, by wyplenić odwiecz
ną służalczość i wyrobić w ludziach poczucie godności, po
trzeba nie dziesięciu czy dwunastu lat, tylko znacznie więcej.
Dlatego działał powoli, zaczynając od najdrobniejszych
spraw. Tak zwany gmin zostawił na razie w spokoju. Skąd
miałaby się wziąć godność u pańszczyźnianych chłopów, jeśli
są po prostu niewolnikami?
Zaczął więc od panów. Najpierw uwolnił szlachtę od kar
cielesnych. Jeśli tę warstwę przestanie się batożyć, to z cza-
263
sem i ona oduczy się chłostać innych - tak rozumował Jurka,
ale kniazia Solańskiego nie bardzo przekonał.
Prawa pańszczyźnianego nie można było znieść tak od ra
zu - zbuntowaliby się bojarzy i szlachta, strąciliby cara z tro
nu. Dlatego na razie Dymitr przywrócił tak zwany dzień
świętego Jurija, kilka lat wcześniej zniesiony przez Goduno
wa. Raz do roku, dwudziestego szóstego listopada, właśnie
w dzień świętego Jurija (ten fakt szczególnie Jurkę cieszył),
pańszczyźniany chłop miał prawo odejść od jednego pana do
drugiego. Car zakładał, że dziedzic, pamiętając o tym, nie bę
dzie sobie wobec poddanych za dużo pozwalał.
Ale na tym trzeba było poprzestać i zaczekać z dalszymi
swobodami. Szlachta się najeżyła, zaczęła szemrać. Iwan
Groźny zaraz by ich postawił na baczność: powiesiłby setkę
albo dwie, najbardziej krnąbrnych poćwiartował - a pozosta
li błyskawicznie zrobiliby się łagodni jak baranki. Ale co wte
dy z godnością?
Bracia Strugaccy trafnie zatytułowali swoją powieść -
trudno być bogiem. A i samowładcą niełatwo, jeśli oczywiście
myśli się nie o swojej korzyści, ale o dobru państwa.
Ileż razy Elastyk widział, jak po kolejnym posiedzeniu Se
natu Dymitr Pierwszy darł koszulę na piersiach, chwytał pal
cami za rękojeść szabli i chrypiał: „Bydło, podli niewolnicy,
wszystkich by trzeba...". Potem przypominał sobie, jak w po
wieści Strugackich Przybysz, rozwścieczony na średniowiecz
nych dzikusów, poszatkował ich mieczem niczym kapustę.
Ale zaraz brał się w garść. Uśmiechał się z wysiłkiem i mówił:
„Oni nie są winni. Ty i ja mieliśmy szczęście urodzić się póź
niej, przyjść na gotowe".
Teraz też otworzył oczy i zmęczony rzekł:
- Dobra. Czego się po tych durniach spodziewać? Dalej,
Erastek, lepiej obmyślmy gryplan (co nie było oczywiście wy
rażeniem z siedemnastego wieku). Kazałem tu sporządzić
gramotę, ile monastery mają ziemi i chłopów. Nie wyobra
żasz sobie! Więcej niż ja, słowo ci daję! A pierwsze pytanie: po
co im? Wierzcie sobie w swojego Chrystusa - i cześć! Ale on
przecież też namawiał, żeby się wyzbyć majątku. Po co mni
chom pastwiska, ziemie, poddani? Modlić się mogą i bez te
go! Wiesz, jaki im ukaz wyrypie? Poodbieram tym czarnym
264
wszelkie bogactwa, niemające związku ze służbą cerkiewną.
I wszystkim chłopom, należącym do klasztorów, dam wol
ność, a w dodatku - ziemię. No i co ty na to? - Jurka ożywił
się, oczy mu zapłonęły; z niedawnej rezygnacji nie zostało
śladu. - Wytworzy się u nas stan wolnych rolników, prawie
sto tysięcy ludzi! Będą mieli dzieci - wykształcone, niebite,
niezastraszone...
- I wszystkie będą należały do pionierów - zażartował
Elastyk, ale po przyjacielsku. Car i wielki kniaź podobał mu
się, szczególnie kiedy mówił o świetlanej przyszłości.
W połowie płomiennej oracji Dymitra weszła Słomka i ci
chutko stanęła w kącie. Car zwyczajnie kiwnął jej głową, bo
była „swoim człowiekiem". Siedziała cicho i gryzła pestki sło
necznikowe, kulturalnie wypluwając je do batystowej chus
teczki.
Język, którym rozmawiali car i kniaź-anioł, na pewno był
dla niej czymś dziwacznym. Elastyk nigdy nie wiedział, jak
dużo dziewczyna rozumie z ich dyskusji. Niekiedy wydawało
się, że nic a nic, ale jeśli Słomka na jakiś temat się wypowia
dała, to zawsze do rzeczy i trafiając w samo sedno. Bojarów-
na marszczyła czoło w skupieniu, nadstawiała różowych
uszek, słuchając nowych słów, a potem niektóre z nich wy
fruwały z jej ust w najbardziej nieoczekiwanych momentach.
Niedawno na przykład powiedziała nagle: „Dunka, naj
młodsza córka kniazia Golicyna, od kupca italskimi bucikami
podarzona
(to znaczy, że dostała w prezencie włoskie buty);
oj, ładne te buciki - superanckie!". Tego się nauczyła od knia
zia Solańskiego, spodobało jej się dźwięczne wyrażenie.
A kiedyś spytała: „Eraściku, czy car nie bywał w Niebie tak
jak ty? Może jednak go w tym Ugliczu zabili, i potem Bóg
odesłał biedaczka na ziemię? Car nie bardzo przypomina po
rządnego
(normalnego) człowieka, zupełnie jak ty".
Słomka była mądra. Elastyk uznał, że kiedyś koniecznie
musi jej wyznać całą prawdę, ale nie teraz. Najpierw niech
podrośnie, to mimo wszystko jeszcze młodziutka dziewczynka.
Pomysł Jurki z monasterami bardzo mu się spodobał:
- Można tym chłopom udzielić wsparcia ze strony pań
stwa - podsunął. - No, wiesz, sprzęt rolniczy, różne nawozy
po zniżkowej cenie.
265
Samowładca skinął głową.
- A część pracującego chłopstwa na pewno zechce połą
czyć się w spółdzielnie produkcyjne. Trzeba tylko rzucić od
powiednie hasło.
Co do tych wszystkich kołchozów i stachanowców władca
i kniaź-anioł mieli zdania odmienne; dochodziło nawet do
sporów i wzajemnych uraz. Teraz też Elastyk miał ochotę
zgłosić sprzeciw, ale nagle wtrąciła się kniaziówna Szachów -
ska.
Zdjęła z wargi pestkę, która jej się przylepiła, wstała i skło
niła się w pas.
- Wybacz głupiej dziewusze, ojczulku, ale zostawiłbyś le
piej mnichów w spokoju. Mało ci, że bojarzy i szlachta uty
skują na ciebie, hosudarze? Jeśli jeszcze popi się rozeźlą, to
będziesz, słoneczko ty nasze, cienko świstał.
Co ma do tego świstanie, oczywiście nie wiedziała, bo to
było wyrażenie z leksykonu Jurki. Na pewno uznała jednak,
że w carskich uszach zabrzmi to bardziej przekonująco.
Car Dymitr rzeczywiście się zawahał.
Ale dyskusję o monasterskich ziemiach trzeba było odło
żyć.
W drzwiach, dzwoniąc ostrogami, ukazał się komendant
straży, kapitan Margeret, i głośno zameldował łamaną rusz-
czyzną:
- Majeste, goniec od panny princesse.
To znaczy od księżniczki - tak Francuz nazwał carską na
rzeczoną.
- Wołaj! - niecierpliwie krzyknął władca.
Po czym sam rzucił się na spotkanie zakurzonemu szlach
cicowi, który przestąpił próg, przyklęknął i zaczął coś gadać
po polsku.
Elastyk zrozumiał tylko „jaśnie wielmożna panna Mary
na", ale nic więcej. Ale car nagle się rozpromienił, zerwał
z palca pierścień ze szmaragdem i rzucił posłańcowi. Ten uca
łował najwyższy dar i oddalił się zwrócony twarzą do cara.
Jurka zawołał uradowany:
- Przedwczoraj w końcu wyjechała z Wiaźmy! Teraz pew
nie jest już w Możajsku! Nareszcie!
Takiego szczęśliwego dawno już go Elastyk nie oglądał.
266
Pan Mniszech, ojciec narzeczonej, nie śpieszył się do Mo
skwy. Całe pół roku zwlekał z wyjazdem, domagał się złota,
cennych darów. Kiedy zaś wyruszył w drogę, pełzł jak żółw,
po pół mili dziennie, w dodatku z długimi postojami. To pie
niądze się skończyły, to trzeba było nowych koni, to karety
się zepsuły.
Dymitr słał nienasyconemu wojewodzie wszystko, czego
tamten żądał. Sam popędziłby swojej Marynie na spotkanie,
ale nie wolno mu było. Zgodnie z dyplomatycznym ceremo
niałem oznaczałoby to uznanie się za wasala króla polskiego.
I tak już bojarzy sarkali: mało, że prawosławny car żeni się
z cudzoziemką, to jeszcze z katoliczką?
- Jesteś moim przybranym bratem, pierwszym wielmożą
państwa, nie mówiąc już o tym, że byłym aniołem - oświad
czył Jurka i mrugnął okiem. - Pojedziesz witać carską narze
czoną. Obejrzysz sobie moją Marynkę. Zobaczysz, z nią
wszystko o wiele łatwiej pójdzie! To jest dziewczyna klasa
i łeb ma jak Petrosjan.
Hosudar zadzwonił dzwoneczkiem i za chwilę już wydawał
przybocznemu bojarowi polecenia dotyczące przygotowań do
uroczystego spotkania.
A Słomka szarpnęła Elastyka za rękaw. Oczy jej płonęły
ciekawością. On myślał, że dziewczyna spyta, kto to jest Pe
trosjan (był taki szachowy mistrz świata, na długo przed Ka
sparowem).
Ale kniaziównę interesowało co innego. Szepnęła:
- A ja też jestem klasa?
Klasa-dziewczyna
Znowu, jak rok wcześniej, Elastyk jechał na południe, ale
jakże zmienił się sposób jego podróżowania!
Teraz nie tłukł się w psiej skrzyni, ale kołysał na miękkich
poduszkach w carskiej karecie.
Wokół błyskała złotymi zbrojami honorowa eskorta kon
nych rajtarów w hełmach z opuszczonymi przyłbicami i z ko
lorowymi sztandarami w rękach, a z tyłu kłusem podążało
półtora tysiąca szlachty moskiewskiej, wystrojonej jak się pa
trzy.
Po specjalnie zbudowanym moście niewidzianej dotąd
konstrukcji - spoczywał nie na podporach, tylko trzymał się
na samych linach (wynalazek jego carskiej mości) - wspa
niały orszak przejechał, dudniąc, nad rzeką Moskwą i z nie
zwykłą dla reprezentacyjnego poselstwa szybkością pomknął
szerokim gościńcem. Wiedząc, z jaką niecierpliwością hosu-
dar czeka na narzeczoną, kniaź Solański kazał pędzić co koń
wyskoczy.
Gnali więc bez postoju i jeszcze tegoż dnia przed zachodem
słońca spotkali jadący z naprzeciwka orszak wojewody san
domierskiego Mniszcha - bodaj liczniejszy, ale o wiele mniej
bogaty.
Sam pan Mniszech jechał na pięknym rumaku w lśniącej
uprzęży (koń z carskich stajen i uprząż tak samo), śnieżno
biała kareta jego córki też była wspaniała (znowu dar z car
skiej powozowni), ale świta wyglądała na dosyć sfatygowa
ną, a za nią tłoczyła się oberwana, hałaśliwa zgraja biednej
szlachty, która podążała do Moskwy, żeby się zabawić
i wzbogacić.
Oba orszaki zatrzymały się na łące w odległości dwustu
268
kroków jeden od drugiego. Zaraz też tam i z powrotem zaczę
li kursować gońcy, ustalając szczegóły ceremonii. Elastyk sie
dział w swojej karecie jak posąg - miał wobec Polaków dbać
o honor cara. Niełatwa to była sprawa. Posiedźcie tak kiedyś
w pogodny dzień majowy w szubie i futrzanej czapce! Bez
żadnej klimatyzacji, wentylatora; nawet drzwi karety otwo
rzyć nie wolno, to sromota.
Wojewoda długo się łamał, nie chciał powitać księcia So-
lańskiego, dopóki sam nie dostanie brokatowej szuby, bo je
go w drodze się zniszczyła; wstyd carskiemu teściowi poka
zać się tak szlachcie moskiewskiej.
No dobrze, posłano mu szubę i skrzynię z czerwońcami.
Teraz pertraktacje nabrały żywszego tempa.
Moskiewscy słudzy ustawili pośrodku łąki dwa namioty:
mały, srebrny, dla pana Mniszcha i wielki, złoty, dla panny
Maryny.
Słońce całkiem już spełzło za horyzont, kiedy jeden z rajta
rów ochraniających karetę z ukłonem otworzył drzwiczki
i opuścił schodki.
Elastyk dostojnie zszedł na trawę, podtrzymywany
z dwóch stron.
Do namiotów można było dosięgnąć ręką, ale wielkiemu
posłowi nie wypada iść piechotą; kniaziowi-aniołowi podpro
wadzono więc spokojnego konia, nakrytego czerwonym cza
prakiem.
Rajtarzy ze czcią ujęli carskiego brata pod ręce i posadzili
w siodle.
- Ej, ty! - Elastyk stuknął jednego z nich w przyłbicę. -
Prowadź.
Ten skłonił się nisko i wziął konia za uzdę. Z drugiej strony
dreptał tłumacz, z tyłu podążała świta złożona z najznako
mitszej szlachty.
Elastyk pamiętał, że teraz zwrócone są na niego tysiące
oczu, zadzierał więc podbródek i wpatrywał się w przestrzeń -
właśnie tak wypadało się zachowywać przedstawicielowi
wielkiego hosudara.
Przy wejściu do srebrnego namiotu czekał na niego Mni-
szech - niewysoki, brzuchaty, z wypielęgnowaną bródką i za
kręconymi wąsami.
269
Wojewoda przyłożył rękę do piersi, lekko się ukłonił i za
czął słodkim głosem:
- Pozwól najpierw do mnie, najjaśniejszy książę - przeło
żył tłumacz. - Chciałbym omówić z tobą niektóre zaistniałe
niespodziewanie okoliczności.
Znowu będzie się czegoś domagał, domyślił się Elastyk,
i odparł z powagą, spoglądając na Polaka z wysokości siodła:
- Chcieć czegoś może tutaj tylko car Dymitr Iwanowicz.
Powinnością wszystkich pozostałych jest podporządkować
się jego woli. Polecono mi najpierw złożyć pokłon szlachetnej
pannie Marynie, twojej córce. W cztery oczy.
Wojewoda zamrugał z wrażenia, patrząc na wystrojonego
chłopaczka, zachowującego się tak wyniośle. Ale sprzeciwiać
się nie śmiał.
- Jak sobie wasza miłość życzysz - wymamrotał skonfun
dowany. - Wola monarchy to rzecz święta. Poczekam.
Rajtar poprowadził konia za uzdę. Ruszyli dalej.
Z drugiego namiotu nikt nie wyszedł posłowi na spotka
nie, tylko po obu stronach wejścia zastygły w dwornym skło
nie damy dworu Maryny Mniszchówny. W Moskwie takich
kobiet Elastyk nie widywał: okropnie chude, z gołymi głowa
mi, a co najdziwniejsze, z obnażonymi ramionami i szyjami.
Spostrzegł się jednak, że naraża na szwank prestiż cara,
odwrócił oczy od damskich dekoltów i zawołał groźnie:
- Gdzie kobierzec? Stopa carskiego posła nie może do
tknąć gołej ziemi!
Tłumacz przełożył jego słowa, przybiegli jacyś polscy pano
wie, zaczęli coś wołać po swojemu, ale żadnego kobierca nie
znaleziono.
- Nie zejdę na trawę! - oświadczył kniaź Solański. - Nie
ścierpię takiej zniewagi! Hej, ty! - Znowu klepnął rajtara po
hełmie. - Weź mnie na ręce i zanieś do namiotu, przed obli
cze carskiej narzeczonej. A ty tu czekaj! - krzyknął do postę
pującego w ślad za nim tłumacza. - Jak będziesz potrzebny,
to cię zawołam.
Żołnierz ostrożnie zsadził z siodła rozzłoszczonego posła
i na wyciągniętych rękach uroczyście wniósł do namiotu,
który aksamitna zasłona rozdzielała na dwie połowy.
W tej z nich, gdzie znalazł się Elastyk, nie było nikogo. Zie-
270
mię zasłano tu niedźwiedzimi skórami, a całe umeblowanie
stanowiły: stół z kości na wygiętych nóżkach i dwa rzeźbione
krzesła.
Zaraz ją zobaczę, ze wzruszeniem myślał Elastyk. Pewnie
ta Maryna jest naprawdę jakaś niezwykła, skoro Jurka tak ją
kocha.
Zasłona się zakołysała, jak gdyby pod naporem silnego
wiatru, i posłowi ukazała się przyszła caryca. Towarzyszył jej
jeszcze jakiś człowiek, ale na niego Elastyk nawet nie spojrzał -
teraz interesowała go tylko Maryna.
Pierwsze wrażenie było takie: wygląda na więcej niż swoje
osiemnaście lat. Spojrzenie śmiałe, dumne, wcale niepanień-
skie. Usta wąskie, jakby zaciśnięte. Nie wyglądało na to, żeby
często się uśmiechała. W zasadzie niczego sobie, ale wcale nie
taka superślicznotka, jak to opisywał Jurka. W jakiejś książce
Elastyk czytał, że prawdziwa piękność jest zawsze piękniejsza
od stroju, który nosi, choćby był nie wiadomo jak ładny. Uro
da Maryny zaś ustępowała chyba wspaniałości sukni, gęsto
wyszywanej drogimi kamieniami. Te skrzyły się i migotały
tak, że twarz pozostawała jak gdyby w ich cieniu.
Elastyk skłonił się narzeczonej cara.
Ta ledwie skinęła głową i zaczęła mówić pierwsza, co było
w ogóle naruszeniem etykiety, ponieważ kniaź Solański re
prezentował osobę cara.
- Słyszałam, że przybrany brat Dymitra jest bardzo młody,
ale ty, jak się okazuje, jesteś po prostu dzieckiem.
o tym, że Maryna zdążyła się nauczyć po rosyjsku, wiado
mo było z listów, Elastyk jednak nie spodziewał się, że usły
szy tak czystą mowę, prawie bez akcentu. Zdziwił się i obra
ził. Po pierwsze, sama jest jeszcze dzieckiem. A po drugie,
czegóż się tak nadyma?
Pamiętając, jak pokazał jej tatusiowi, gdzie jego miejsce,
Elastyk z całą powagą oznajmił:
- Najjaśniejszy pan kazał mi rzec coś waszej miłości bez
świadków.
I wymownie spojrzał na towarzysza Maryny, sądząc po ku
sym stroju, Niemca.
Ale córka, jak się okazało, miała charakter mniej ustępliwy
niż ojciec.
271
- To mój astrolog, pan baron Edward Kelley. Nie mam
przed nim sekretów - odrzekła chłodno. - Mów.
Trzeba więc było przyjrzeć się lepiej astrologowi.
Był niemłody, niewysokiego wzrostu, o twarzy niepozor
nej, i cały składał się wyłącznie z figur i brył geometrycznych:
tułów miał kwadratowy, nogi jak dwa potężne walce. Ogolo
na głowa - idealna kula - przykryta była czarnym beretem
w kształcie koła. A i twarz miał baron iście geometryczną -
elipsę z dorysowanym u dołu trójkątem kasztanowej bródki,
a po bokach dwa symetryczne łuki wąsów.
Edward Kelley miał na sobie niezwykle krótką kurtkę
(zdaje się, że nosiła nazwę kamizeli), śmieszne bufiaste
szorty i obcisłe pończochy różowej barwy. Według mo
skiewskich norm - skomoroch, czyli błazen. Najciekawsza
wydała się Elastykowi dziwna konstrukcja, przymocowana
do czoła astrologa: obręcz, a na niej pękata rurka ze szkłem
powiększającym. Po co ona baronowi? Chyba nie do ogląda
nia gwiazd?
Kelley odczekał, aż carski poseł go obejrzy, a potem ukłonił
się i spytał ruszczyzną równie poprawną jak jego pani, tyle że
dźwięki wymawiał z angielska:
- Szlaetny siąsze, szy mogę spytać, skont ział pan taki
piękny diament? - Pulchny palec delikatnie wskazał na Raj
skie Jabłko, wiszące na piersi kniazia-anioła.
- Nie pora gadać o byle czym - upomniał Anglika Elastyk
i odwrócił się. - Pani, mam do ciebie słowo od hosudara. Po
wtarzam raz jeszcze - powiedział z naciskiem. - Przeznaczo
ne jest tylko dla twoich uszu.
Maryna tupnęła nogą, jej oczy błysnęły.
- Nie zapominaj się, kniaziu! Mówisz z przyszłą carycą!
Nie mam tajemnic przed baronem Kelleyem! A jeśli nie
chcesz, żeby nas słyszeli obcy, to każ wyjść swojemu rajtaro
wi. Czy może boisz się zostać ze mną bez straży?
Zakłopotany Elastyk obejrzał się na żołnierza.
Spod przyłbicy wydobył się wesoły śmiech, a ręka w ręka
wicy rozpięła rzemienie hełmu.
- Dymitr! Mój Dymitr! - krzyknęła Maryna przenikliwie.
Twarz jej się zmieniła, a wąskie wargi rozchyliły w uśmie
chu, obnażając równe, śnieżnobiałe zęby - wielką rzadkość
272
w epoce, kiedy o paście nawet nie słyszano. Oczy jakby się
rozszerzyły, wypełniły światłem.
- Mój kochany - cicho powiedziała jaśnie wielmożna pan
na. - Nareszcie...
Car stał w miejscu, patrzył na nią, nie odrywając oczu, i jak
się zdawało, nie mógł się ruszyć z miejsca. Wówczas ona sama
zrobiła krok ku niemu, objęła go swoimi szczupłymi białymi
rękami i zaczęła całować w policzki, w czoło, w usta. I od razu
pierwszym dotknięciem ust jakby uleczyła go z paraliżu.
- Maryna! - Ze wzruszenia car nie powiedział nic więcej,
tylko mocno przytulił ją do siebie.
Elastyk poczuł się skrępowany, odwrócił się więc i odstąpił
na bok. Dziwy po prostu! Czego to miłość nie robi z ludźmi!
Zmienia ich wprost nie do poznania. Kto by pomyślał, że ta
Maryna, która niespecjalnie mu się spodobała, umie się tak
uśmiechać, mówić takim głosem. Okazuje się, że Jurka nie
kłamał: naprawdę to wyjątkowa, po prostu niezwykła pięk
ność. Na pewno tak wygląda zawsze, kiedy jest z nim.
Nic dziwnego, że Jurka stracił głowę. Elastyk bardzo chciał
go odwieść od szalonego planu, by przebrać się za rajtara, ale
wszystko na nic. Car nie chciał nawet słuchać.
Na Kremlu dyskrecję zapewniał Basmanow. Ogłoszono, że
car i jego pierwszy wojewoda zamknęli się w komnacie, żeby
omówić plan przyszłej wojny. Nawet sługom zabroniono tam
wchodzić. W rzeczywistości Basmanow siedział za drzwiami
sam jak palec, jeśli nie liczyć pieczonego prosięcia i beczki
małmazji, a głowa prawosławia, ryzykując niesłychany skan
dal, pocwałował na spotkanie z piękną Polką.
To niewłaściwe, nieodpowiedzialne i bardzo głupie, myślał
Elastyk, oglądając połę namiotu. Ale jakie piękne!
Ktoś lekko pociągnął go za rękaw.
- Jaśnie oświecony książę - szepnął astrolog swoim gęga
jącym głosem. - Wybacz, że nie przedstawiłem ci się jak nale
ży. Rosjanie, którzy uczyli mnie języka, nazywali mnie:
Edwarij Patrikiejewicz Kielin - tak woleli.
- Dlaczego Patrikiejewicz? - też szeptem spytał Elastyk,
zerkając z ukosa na zakochanych.
Nadal się całowali.
- Mój ojciec miał na imię Patrick.
273
- Dobrze się nauczyłeś naszego języka - powiedział Ela-
styk z roztargnieniem, nie mogąc odwrócić oczu od Jurki
i Maryny.
Ach, więc tak właśnie wygląda prawdziwa miłość? Ta,
o której robi się filmy i pisze powieści?
- Trudna jest tylko nauka pierwszego, drugiego i trzeciego
języka obcego - odrzekł Anglik. - Poczynając od czwartego,
przychodzi już coraz łatwiej. Nie ma dla mnie znaczenia,
w jakim języku mówię. Nauczyłem się wszystkich, które mo
gą się przydać uczonemu i podróżnikowi: dziewiętnastu ży
wych i czterech starożytnych.
Te słowa przypomniały Elastykowi profesora van Dorna -
on też mówił, że włada „wszystkimi językami, które mają dla
niego znaczenie".
Przeniósł wzrok na astrologa i zobaczył, że „Edwarij Kie-
lin" nie patrzy mu wcale w oczy, tylko na jego pierś.
- Czy jaśnie oświecony książę pozwoli mi lepiej przyjrzeć
się temu cudownemu diamentowi? - zapytał baron.
Po czym, nie doczekawszy się pozwolenia, uniósł Kamień
dwoma palcami, opuścił z czoła lupę i zamarł.
Bardzo się to Elastykowi nie spodobało. Chciał się uwolnić,
ale Anglik błagalnym szeptem powiedział:
- Jedną chwilę, tylko jedną chwileczkę, prześwietny ksią
żę! - I wyjęczał: - O, cóż za boska refrakcja! Całkiem idealna!
Czyżby to był on? O moce niebieskie! O wielki Murrifrayu!
Elastyk wzdrygnął się, ale i sam Kelley drżał cały. Słowa
płynęły z jego ust coraz szybciej, coraz bardziej gorączkowo.
Zdaje się, że astrologowi było naprawdę wszystko jedno,
w jakim języku mówi.
- Ostatni raz widziano go w Paryżu w przeddzień nocy
świętego Bartłomieja! Czy doszły do waszego kraju wieści
o tej strasznej zbrodni, kiedy to katolicy podstępnie rzucili się
na hugenotów i wymordowali kilka tysięcy ludzi? Jubiler Le
Cruzier, któremu rycerz de Teligny przekazał ów diament do
oszlifowania, był hugenotem. Kiedy mordercy wdarli się do
niego, cisnął kamień do Sekwany. Ale ten diament na długo
nie znika! Powiedz mi, o książę moskiewski, w jaki sposób
trafiło do ciebie Rajskie Jabłko?
O magicznym krysztale, wielkiej
transmutacji i kamieniu filozoficznym
Dziwny człowiek wyprostował się. Przez lupę patrzyło na roz
mówcę okrągłe i wypukłe jak u ryby oko.
- Kim jesteś? - tylko tyle zdołał wyszeptać zdumiony
Elastyk.
- Jestemgwiazdarzem (astrologiem), alchemikiem, minera-
listą
i medykiem - z powagą odrzekł Kelley. - Sztuki zgłębia
nia tajemnic bytu uczyłem się u wielkiego Johna Dee, na
dwornego czarodzieja królowej Elżbiety angielskiej, a tytuł
barona otrzymałem od cesarza Austrii Rudolfa, najbardziej
oświeconego z władców. Ze mną możesz być absolutnie
szczery. Tylko ja mogę cię zrozumieć, o cudowny młodzień
cze! - Zabrał lupę i wbił wzrok w twarz Elastyka. - Mówią
o tobie, że jesteś aniołem, który przebywał w Raju i powrócił
na ziemię. Byłem przekonany, że to głupie wymysły Moskwy,
znanej ze swojej ciemnoty i zabobonów. Ach, wybacz! - Ba
ron zasłonił dłonią usta. - Tak mi się wyrwało. Ale władasz
Rajskim Jabłkiem, a to znaczy, że naprawdę przebywałeś
w Innym Świecie! Właśnie tam otrzymałeś Kamień i twoją
misją jest zwrócić go ludziom. Czy zgadłem?
Podniecony Edward Kelley oblizał wargi i otarł z czoła kro
ple potu.
Elastyk był zdenerwowany co najmniej tak samo. Okazuje
się, że uczeni w wieku siedemnastym wiedzą o istnieniu ka
mienia!
- Tak, byłem tam... Ale nic nie pamiętam... - wymamro
tał. - Powrót do śmiertelnego ciała pozbawił mnie pamięci.
Kelley jednak nie dosłyszał, wniósł oczy do góry i zakrzyk
nął:
- Byłeś tam! Dzięki ci, o potężny Murrifrayu!
275
Elastyk był przekonany, że car i jego narzeczona odwrócą
się na ten okrzyk, ale oni stali nadal przytuleni do siebie
i pewnie w ogóle nie widzieli, co się wokół nich dzieje.
- Cóż za wielki dzień! - Baron zaczął szlochać, po jego tłus
tych policzkach płynęły łzy. - Wiedziałem, czułem, że Mur-
rifray nie bez powodu wezwał mnie do Moskwy!
- Któż to jest Murrifray?
Anglik uroczyście podniósł palec.
- To duch opiekuńczy alchemików. Ale powiedz mi,
o przybyszu z Innego Świata, czyżbyś naprawdę nic nie pa
miętał?
- Naprawdę.
Kelley przyjrzał się Elastykowi dokładnie i nawet leciutko
uszczypnął go w ucho.
- Hm, nie znajduję w tobie ani jednej z pięciu cech aniel
skich. Twoje uszy nie są zimne, oczy nie są okrągłe, włos twój
nie jest złocisty, skóra nie białoróżowa, a twarz nie ma ideal
nego kształtu.
Elastyk poczuł się bardzo urażony, ale tylko pomyślał: Le
piej by popatrzył na siebie, walec jeden!
- A może zachowałeś zdolność słyszenia głosów z Innego
Świata? - Anglik patrzył na niego wyczekująco.
- Co takiego?
- Nic, sprawdzimy to. - Kelley opuścił wzrok niżej, na Ka
mień, i już więcej nie podnosił głowy, bo ciągle nie mógł się
na niego napatrzeć. - Czy wiadomym ci jest, że cesarz Rudolf
szuka tego diamentu po całej Europie i obiecuje zań tytuł her-
zoga, milion złotych dukatów i trzy miasta razem z przyległy
mi wioskami? Trzy prawdziwe murowane miasta, pełne pra
cowitych i trzeźwych mieszkańców - u was, w państwie
moskiewskim, nie ma takich wspaniałych miast.
- Nie szkodzi, wkrótce będą - ujął się Elastyk za ojczyzną. -
A o diament się, baronie, nie przymawiaj, bo nie odstąpię go
nigdy i za nic w świecie.
Anglik aż odskoczył, demonstracyjnie chowając ręce za
plecami.
- Coś ty! Coś ty! Za żadne bogactwa świata nie zgodziłbym
się zawładnąć tym przedmiotem! Radzę tylko młodemu lor
dowi, by pozbył się tej niebezpiecznej relikwii, przekazując ją
276
cesarzowi za dobre wynagrodzenie. Jeśli zaś Kamień sprawi,
że Rudolfa spotka jakieś nieszczęście, to nie będę rozpaczał
z tego powodu.
Znowu nachylił się ku Elastykowi i przeszedł na ledwie
słyszalny szept:
- Czyżby nie było ci wiadomym, że każdy, kto był właści
cielem Kamienia albo choćby go dotknął, wkrótce marnie
kończył? O jubilerze nazwiskiem Le Cruzier już ci opowiada
łem - katolicy rozpłatali go mieczem. Nie lepszy los spotkał
i kawalera de Teligny, właściciela diamentu. Ów hugenot
rozpaczliwie walczył o swoje życie i zdołał się wydostać za
bramę, potknął się jednak na równej drodze, wrogowie zaś
najpierw odrąbali mu rękę halabardą, a potem, jeszcze żywe
go, rzucili w płomienie. Ale to wszystko głupstwo w porów
naniu z losem weneckiego kupca Pirellego, który odkupił Ka
mień od Maurów około stu lat wcześniej. On, tak jak ty, nosił
go na szyi, w specjalnym woreczku, tylko nie na wierzchu,
ale pod odzieniem, na sercu. Kiedyś, gdy spal, za pazuchę
wpełzła mu żmija, ugryzła go w sutek i biedaczysko skonał
w straszliwych konwulsjach.
Elastyk mimo woli dotknął Jabłka i wzdrygnął się. Nie że
by bardzo się przestraszył, ale mimo wszystko dreszcz prze
biegł po jego ciele.
W tym momencie Dymitr i Maryna w końcu oprzytomnie
li i rozluźnili objęcia.
Kelley trochę się uspokoił, odwrócił się do cara i zgiął
w kornym ukłonie. Ale władca, jak przedtem, patrzył wyłącz
nie na narzeczoną.
- Poczekaj, muszę ci powiedzieć... - zaczął zmieszany. -
Być może po czymś takim nie będziesz już chciała mnie ścis
kać... Zamierzałem to wyznać od razu, ale kiedy cię zobaczy
łem, zapomniałem o bożym świecie... Wiedz jednak: nie będę
mógł spełnić obietnicy złożonej twojemu ojcu, twojemu królo
wi i twojemu biskupowi. Dam panu Mniszchowi złoto, drogie
kamienie, cenne futra, ale ziem rosyjskich nie dostanie. Król
Zygmunt nie dostanie Smoleńska. Na wiarę katolicką też nie
przejdę. Czy wtedy... wtedy przestaniesz mnie kochać?
Nigdy przedtem Elastyk nie słyszał, żeby Jurce tak drżał
głos.
277
Maryna zaczęła kręcić głową, jeszcze zanim skończył mó
wić.
- Królu mój, nie potrafię przestać cię kochać, nawet gdy
byś złamał wszystkie przysięgi na świecie! Słusznie postąpi
łeś, cesarzu. Mój ojciec jest głupi i chciwy. Jeśli dasz mu do
bra w Rosji, zrujnuje chłopów i doprowadzi ich do buntu.
Zygmuntowi oczywiście nie można oddać Smoleńska - to
osłabi nasze państwo. A przejście na katolicyzm byłoby dla
ciebie samobójstwem. Czy mogę pragnąć, żebyś zginął?
Rozpromieniony Jurka obejrzał się na Elastyka.
- Słyszałeś? I co ci mówiłem? Marynka jest klasa-dziew-
czyna. - A do narzeczonej rzekł: - Kochaj tego chłopaczka.
Jest dla mnie więcej niż bratem. I ty, Erastek, też ją pokochaj.
- Odtąd, kniaziu, i dla mnie będziesz bratem - zwróciła się
z uśmiechem Maryna do Elastyka.
Jak się okazało, nie tylko do Jurki potrafiła się uśmiechać,
i to jeszcze jak!
Elastyk się rozkrochmalił i pomyślał z zakłopotaniem: Pro
szę, jak to można się pomylić w ocenie człowieka. Czyli
wszystko jest sprawą miłości?
- A ty, hosudarze, pokochaj mojego przyjaciela i wiernego
doradcę. - Maryna wskazała ręką Anglika. - To doktor Kelley.
Jest nie tylko wielkim uczonym; zna też magiczne zaklęcia
i potrafi wywoływać duchy, a także przepowiadać przyszłość.
Car sceptycznie zmarszczył nos.
- Uczeni nie zajmują się zaklęciami, tylko prawami przy
rody.
- Nie mów tak! - krzyknęła Maryna, chwytając go za rękę. -
Nieraz miałam możność przekonać się o cudownych zdolno
ściach doktora! Sam cesarz Rudolf bał się go, a nawet rozkazał
spalić na stosie, i tylko czary pomogły baronowi się uratować.
- Spalić na stosie? Jak Giordana Bruna? - Jurka spojrzał
na Anglika z ciekawością.
- Miłościwy panie, czyżbyś słyszał o moim koledze Bru-
nie? - zdziwił się Kelley. - O tym alchemiku i wolnomyślicie
lu mało kto pamięta.
- Tak, czytałem o nim kiedyś - odpowiedział car ogólniko
wo, rzuciwszy spojrzenie na Elastyka. - A więc ty także jesteś
alchemikiem?
278
Baron ukłonił się.
- Do usług waszej carskiej mości. Całe swoje życie poświę
ciłem poszukiwaniu Magisterium, inaczej zwanego Kamie
niem Filozoficznym. Ta magiczna substancja pozwala zmie
niać naturę rzeczy i przekształcać jedne metale w drugie, na
przykład ołów w złoto.
- Głupstwa gadasz! - Władca lekceważąco machnął ręką. -
To niemożliwe.
- Niemożliwe, ma się rozumieć, jeśli użyjemy zwykłych
ludzkich środków. Żeby jednak dokonać Transmutacji, to
znaczy Wielkiej Przemiany, musimy podporządkować sobie
Emanację. To potężna, niewyczerpana Siła, mająca postać
promieniowania. Uwolniła się, kiedy Bóg stworzył wszech
świat, i przenika wszystko. Jeśli za pomocą specjalnych na
rzędzi schwyta się kilka takich promieni, zbierze je w wiązkę
i skieruje w jeden punkt, będzie to moc wystarczająca do
Transmutacji.
- A cóż to za specjalne narzędzia? - spytał Jurka, miłośnik
wszelkich eksperymentów technicznych.
- Po pierwsze, potrzebny jest Kryształ Magiczny, minerał
mający idealną refrakcję, inaczej przełamanie światła. Posia
dam najlepszy kryształ magiczny w całej Europie. Sporządzo
ny jest z przezroczystego kryształu górskiego, na którego po
lerowanie zużyłem trzy lata, trzy miesiące i trzy dni. To jest
ów skarb. - Kelley wsunął rękę w rozcięcie swoich śmiesz
nych bufiastych spodni i wyciągnął niedużą kulę, która od
razu zaczęła rzucać migotliwe błyski. - Nigdy się z nim nie
rozstaję.
- I co trzeba zrobić z tą kulą?
- Jedni alchemicy przepuszczają przez nią światło wscho
dzącego słońca, inni zachodzącego, jeszcze inni światło księ
życa w różnych fazach. Istnieją różne teorie na temat tego,
które promieniowanie zawiera najwięcej boskiej Emanacji.
Kiedy się zogniskuje światło za pomocą Kryształu Magiczne
go, trzeba skierować Promień na Tynkturę - specjalny roz
twór, którego skład każdy uczony mąż chowa w tajemnicy.
Oto ona, moja Tynktura. - Baron wyciągnął z bufiastych
spodni jeszcze jeden przedmiot - ampułkę z jakąś szarą za
wartością. - Mieszam w określonej proporcji suszone łajno
279
nietoperza, śluz żaby, jad żmii i sproszkowany róg jednorożca
afrykańskiego. Jeśli promień, który przejdzie przez Kryształ
Magiczny, będzie dostatecznie silny, nastąpi Wielka Trans-
mutacja i ta mieszanina przekształci się w Kamień Filozoficz
ny. Ten, kto go zdobędzie, stanie się najbogatszym i najpotęż
niejszym człowiekiem na świecie. A władca, któremu służy
ów mędrzec, będzie największym z ziemskich mocarzy.
- Zrozumiałem aluzję. - Jurka mrugnął do Elastyka
i szepnął: - Sprytnie się kanciarz przymila. Zrozumiałeś,
o czym on mówi? Chodzi mu o reaktor jądrowy, chce rozszcze
pić atom. Trochę za wcześnie się do tego zabrał, trzeba będzie
poczekać trzysta lat z hakiem.
Powiedziane to zostało cicho i w języku dwudziestego wie
ku, Anglik jednak zaraz nadstawił uszu.
- Powiedziałeś „atom", cesarzu? O! Nawet sam cesarz Ru
dolf nie słyszał tego słowa, znanego jedynie niewielu wta
jemniczonym! Zaprawdę twoja mądrość robi wrażenie.
- Pochlebnie słyszeć to od uczonego męża, który odkrył
tajemnicę żabiego śluzu i nietoperzowego łajna - z poważną
miną odrzekł Jurka.
Mile połechtany baron ukłonił się, ale Maryna wyczuła
chyba drwinę w głosie narzeczonego.
- Doktor znakomicie przepowiada przyszłość - powiedzia
ła lekko nachmurzona. - Sporządził dla mnie twój horoskop.
Gwiazdy mówią, że masz los niezwykły, jakiego nie miał ni
gdy żaden monarcha. Ale twoje widoki na przyszłość są mgli
ste, i to mnie niepokoi. Błagam cię, pozwól baronowi, by do
kończył astrogram. Do tego konieczna jest twoja obecność.
Zróbmy to zaraz! Dzisiaj mamy szczególny dzień, znowu je
steśmy razem po niezwykle długiej rozłące. No, proszę, to dla
mnie bardzo ważne!
Nawet Elastyk nie umiałby odmówić, gdyby tak patrzyła
na niego swoimi pięknymi niebieskozielonymi oczami, a co
dopiero Jurka!
- No i co mam z nią zrobić? - szepnął, usprawiedliwiając
się. - To wychowanie. No nic, daj mi trochę czasu, oduczymy
ją tych głupstw.
Po czym z pobłażliwym uśmiechem wyraził zgodę.
Doktor Kelley oddalił się za zasłonę, a kiedy wrócił, miał
280
na sobie czarną togę do ziemi, kwadratową czapeczkę i zło
ty łańcuch z medalem: sześcioramienna gwiazda i oko
w środku.
Anglik uroczyście położył na stole wielką kartę pergamino
wą z wyobrażeniem ciał niebieskich i figur geometrycznych.
- Oto mapa sfery niebieskiej - wyjaśnił.
Rozstawił w czterech rogach mapy lichtarze.
- Oto bieguny światła, a świece, każda warta sto dukatów,
zrobiono z tranu cudownej ryby-Lewiatana. Tran ów ma
w sobie wyjątkowo dużo Promieniowania Boskiego, to zaś
sprawia, że zasłony oddzielające przyszłość od teraźniejszości
stają się bardziej przezroczyste.
Tran zapłonął czterema błękitnymi płomykami.
Za każdym z czterech lichtarzy astrolog ustawił nieduże,
wklęsłe lustro na podstawce.
- To są refraktory, które pomagają zebrać promienie.
Kelley umocował kryształową kulę dokładnie pośrodku
i zaczął niezrozumiale coś mamrotać pod nosem - pewnie
sławetne zaklęcia.
Elastyk, sam mistrz w dziedzinie czarodziejskich zaklęć,
obserwował ironicznie te zabiegi, car też się uśmiechał, ale
Maryna dosłownie zamarła i patrzyła jak zaczarowana na
iskrzącą się powierzchnię kuli.
- With all humility and sincerity of mind I beseech God to help
me with His Grace* -
zawołał baron.
Kula sama poruszyła się i zaczęła powoli obracać wokół
własnej osi.
Maryna krzyknęła i zrobiła znak krzyża, ale Elastyk pomy
ślał: Niewielka sztuka - jakaś ukryta sprężyna albo dźwignia.
Signor Diabolini wymyśliłby coś bardziej efektownego. Myśl
Jurki przypuszczalnie pobiegła w tym samym kierunku - na
chylił się i zajrzał pod stół.
Kula rzucała na ściany namiotu kolorowe odblaski - wy
glądało to bardzo pięknie, jak na dyskotece. Oś zaskrzypiała,
zapiszczała; dźwięk był podobny do ochrypłego, drewnianego
głosiku, który wypowiada niezrozumiałe słowa.
* Z catą pokorą i szczerością umystu proszę Boga, by oświecił mnie Swoją
taską (ang.).
281
Doktor raptownie się nachylił, przystawił do kuli słuchaw
kę i podniósł palec. Cisza!
Najbardziej zdumiewające ze wszystkiego było to, że, jak się
zdaje, naprawdę był przestraszony i napięty: twarz miał bladą,
na skroniach krople potu. Czyżby wierzył w swoje zabawki?
- To mówią duchy, starają się powiedzieć mi coś bardzo
ważnego o twoim losie, hosudarze. Grozi ci jakieś wielkie
niebezpieczeństwo! Ale nie mogę zrozumieć słów. Ach, mój
kryształ magiczny jest świetny, ale jego refrakcja nie jest ide
alna. Gdybyś przykazał kniaziowi, by na chwilę pożyczył mi
diament, zawieszony na jego piersi...
- Nie dam go - szybko powiedział Elastyk, zaciskając go
w dłoni.
Tego jeszcze brakowało, żeby ten szarlatan wyczyniał ja
kieś sztuczki z Kamieniem.
- Daj mu to swoje szkiełko. - Jurka wzruszył ramionami. -
Co, szkoda ci? Widzisz, że człowiek cały się spocił.
- Powiedziałem: nie dam - uciął sprawę kniaź-anioł i na
potkał spojrzenie zaskoczonej Maryny.
Myślał, że się na niego rozzłości za taką śmiałość wobec
monarchy. Ale ona, przeciwnie, uprzejmie się do niego
uśmiechnęła. Cóż by to mogło znaczyć?
Kelley odczekał chwilę, a gdy zrozumiał, że nie dostanie
diamentu, poprosił:
- Może w takim razie ty, książę, przyłożysz ucho do
Kryształu i posłuchasz? Słuch anielski jest o wiele czulszy od
ludzkiego.
A, to proszę bardzo. Elastyk sam był ciekaw.
Przycisnął mocno ucho do obracającej się kuli, ale nic
oprócz skrzypienia i cichych szmerów nie usłyszał.
- Niestety, w rzeczy samej musiałeś utracić anielskie ce
chy - orzekł rozczarowany Anglik. Nachylił się i szepnął: -
Tym bardziej niebezpieczne jest dla ciebie posiadanie Jabłka.
Do cara zaś z niskim ukłonem rzekł:
- Niestety, hosudarze. Nic oprócz tego, co już powiedzia
łem, nie udało mi się dowiedzieć.
- A o jakim to straszliwym, grożącym ci w przyszłości nie
bezpieczeństwie chciały nas uprzedzić duchy? - Maryna
chlipnęła. - Kochany, boję się!
282
Było widać, że jest przerażona nie na żarty. Sczepiła palce
obu rąk tak, że aż kości chrupnęły.
Dymitr objął ją i pocałował.
- Nie mamy powodu odgadywać przyszłości. Zbudujemy
ją własnymi rękami - taką, jakiej zapragniemy.
Z takim przekonaniem to powiedział, tak spokojnie i pew
nie, że Maryna od razu nabrała ducha.
- Wierzę ci, mój cesarzu! - zawołała zachwycona. - Jesteś
silny i szczęście ci sprzyja, możesz wszystko! Och, żeby już
szybciej był ślub!
Carskie wesele
W pogodny dzień majowy Maryna wjechała do świętującej
Moskwy.
Dwunastka siwojabłkowitych koni, z których każdego pro
wadził za uzdę szlachcic o znamienitym nazwisku, ciągnęła
czerwono-złotą karetę najdostojniejszej narzeczonej. Tysiąc
carskich huzarów i dwa tysiące pieszych strzelców tworzyło
eskortę honorową.
Car i jego przyszła małżonka spotkali się na moście, żeby
wszyscy mogli ich zobaczyć. Dymitr był w białym kaftanie,
na białym koniu. Nie zsiadł z siodła. Za to Polka opuściła ka
retę i kiedy tłum zobaczył, jak piękna jest panna młoda, na
obu brzegach rozległ się jęk zachwytu.
Na uroczystą ceremonię Maryna Mniszchówna włożyła
suknię moskiewskiego kroju, głowę ozdobiła ażurowym ko-
kosznikiem i jeszcze osłoniła chustą, żeby, nie daj Bóg, nie
wysunął się ani jeden loczek. Wdzięcznie zgiąwszy cienką ta
lię, skłoniła się do ziemi przed swoim lubym. Lud z aprobatą
zahuczał, że cudzoziemka szanuje starodawne rosyjskie oby
czaje.
Dopiero teraz hosudar zsiadł z konia. Żadnych objęć czy,
uchowaj Boże, pocałunków - łaskawie skinął głową, pozwa
lając narzeczonej się wyprostować, i przelotnie dotknął jej rę
ki, a i to przez muślinową chustę.
Kniaź Solański, który siedział na wronym koniu po krem-
lowskiej stronie mostu, machnął czapką, dał znak i ukryta
w płóciennym namiocie orkiestra stu muzykantów zagrała
tusz.
To Elastyk chciał Jurce zrobić niespodziankę, przez dwa
dni ćwiczył z gęślarzami, dudziarzami, litaurzystami i łyżka-
284
rzami. Orkiestr na Rusi od niepamiętnych czasów nie było,
muzykanci długo nie pojmowali ani w ząb, czego się od nich
wymaga; zresztą uczeń szóstej klasy Fandorin też nie miał re
welacyjnego słuchu. „Paa-ra-pa-PAM-PARAM-PAMPAM!
PAA-RA-PA-PAM-PARAM-PAMPAM!" - kniaź wychodził ze
skóry, starając się naśladować tusz. W końcu ochrypł, ale nie
udało mu się wydobyć z orkiestry prostej, zdawałoby się, me
lodii.
Muzycy nie mieli partytury, ale starali się to zrekompenso
wać natężeniem dźwięku - ze wszystkich sił uderzyli w mie
dziane talerze i bębny, zadęli w piszczałki, pociągnęli smyka
mi po strunach gęśli. Nad Kremlem wzbiły się przestraszone
ptaki, a niektóre szczególnie wrażliwe mieszczanki nawet po-
mdlały.
Na tym zakończyło się uroczyste powitanie. Hosudar wró
cił do pałacu, a narzeczoną zawieziono do mniszek, do klasz
toru Wozniesieńskiego, gdzie - zgodnie z obyczajem - miała
spędzić pięć dni w dobrowolnym odosobnieniu, z dala od
mężczyzn.
Monaster został wybrany nieprzypadkowo - mieszkała
tam teraz Maria Naga, w życiu zakonnym Marfa, matka care
wicza Dymitra, jeszcze zeszłego lata przywieziona do Mo
skwy z dalekiego zesłania.
Elastyk bardzo się bał, że caryca zdemaskuje samozwańca,
ale Jurka nie podzielał jego obaw. „Rozpozna we mnie synu-
sia jak nic! Jeszcze jak rozpozna - mówił. - Ty myślisz, że ko
bita ma ochotę siedzieć o chlebie i wodzie w jakiejś dziurze?
A tak zostanie matką monarchy. Przedstawiciele klas wyzy
skujących cenią przede wszystkim wygodne życie".
No i nie pomylił się. Spotkanie wdowy z cudownie odzy
skanym synem odbyło się w obecności nieprzebranego tłumu
i było tak wzruszające, że na placu rozlegał się zbiorowy
szloch i smarkanie.
Caryca-matka miała wygodną kwaterę na Kremlu, ale
w klasztorze, jej syn-władca zaś mieszkał nadal w pałacu, ku
obopólnemu zadowoleniu.
Wydelegowani mieszkańcy odprowadzili najdostojniejszą
narzeczoną do przyszłej teściowej na Kreml i osobiście upew
nili się, że kareta skryła się za mocnymi wrotami monasteru.
285
Błyskawicznie rozeszły się słuchy, że Polka szykuje się do
przyjęcia wiary prawosławnej, i to się całej Moskwie bardzo
spodobało.
A jeszcze bardziej spodobało się, że od tego dnia w stolicy
zaczęły się uczty i hulanki, z muzyką i darmowym poczęstun
kiem. Zgodnie z rozporządzeniem cara, ludziom nie dawano
wódki, tylko miód i kwas, ale o trunki prawosławni postarali
się sami, tak że poszło po całym grodzie picie i wiesiele wielikie.
Senat w tych dniach nie obradował, cały dwór carski szy
kował się do uczty weselnej. Jednemu tylko kniaziowi Solań-
skiemu nie w głowie było świętowanie, pełnił bowiem odpo
wiedzialną, ale arcynudną służbę: reprezentował osobę cara
przy najdostojniejszej narzeczonej.
Poza nim nikt się do tej reprezentacyjnej roli nie nadawał,
bo dorośli mężczyźni stanu świeckiego nie mieli wstępu do
żeńskiego monasteru, a kniaź Solański, chociaż uważano go
za pierwszego możnowładcę carstwa moskiewskiego, nie był
jeszcze mężem dojrzałym, lecz otrokiem, wyrostkiem.
Zgodnie z obyczajem narzeczonej należało strzegać, to zna
czy uważać, żeby jej ktoś nie porwał albo, co gorsza, nie rzu
cił na nią uroku. Żeby nie doszło do porwania, wokół murów
klasztornych stali na warcie strzelcy i polscy żołnierze (cho
ciaż to, że komuś wpadnie do głowy, by wykraść carską na
rzeczoną z Kremla, trudno sobie było nawet wyobrazić).
Obronę zaś przed „złym okiem" zapewnić miał osobiście
kniaź-anioł.
Służba Elastyka polegała na tym, że wystrojony jak lalka,
w całym swym brokatowo-sobolowym rynsztunku, siedział
w komnatach Maryny i nie robił dokładnie nic. Po prostu ob
serwował, jak wybranka Jurki szykuje się do ślubu i komen
deruje swoją hałaśliwą świtą. Patrzył i zachwycał się.
Damy dworu, pokojowe i służące panny wojewodzianki,
jako że nie było tu mężczyzn, chodziły nieogarnięte, nieucze
sane albo nawet na wpół odziane. Elastykiem przestały się
przejmować bardzo szybko. Trochę się pogapiły na wystrojo
ne czupiradło, dostojnie siedzące w wysokim honorowym fo
telu, pochichotały - Moskwicin-anioł był dla nich egzotyczną
istotą - ale prędko się oswoiły i już nie zwracały na niego
uwagi.
286
To piskliwe, histeryczne towarzystwo szybko doprowadzi
łoby do szaleństwa każdego normalnego człowieka, ale nie
Marynę - świetnie dawała sobie radę.
Niekiedy wśród Polek rozchodziły się słuchy, że Moskwa
zamierza wszystkich szlachciców wymordować, a szlachcian
ki gwałtem postrzyc na mniszki. I od razu zaczynały się krzy
ki, płacze, zawodzenia. Ale wystarczyło, by pojawiła się Ma
ryna; na jedne krzyknęła, inne uspokoiła i już było wszystko
w porządku, szło swoim torem.
To znowu damy dworu buntowały się przeciwko rosyjskiej
kuchni - że niby już je brzuchy bolą od tych marynat, kawio
ru i kwasu. Maryna wysłała liścik do narzeczonego, jeszcze
tego samego dnia rosyjskie kucharki zostały zastąpione przez
polskie. Na pewien czas w monasterze znowu zapanował
spokój.
Ale nie na długo. Przez straże przedarli się rozgniewani pol
scy księża i zażądali niezwłocznego spotkania z jaśnie wiel
możną wojewodzianką. Doszła do nich plotka o jej przejściu
na prawosławie. Dobrze, Maryna udzieli im audiencji. Elastyk
też miał obowiązek przy tym być, widział więc, jak przyszła
caryca uspokajała jezuitów: trochę z nimi pogadała, pomodli
ła się i od razu wyspowiadała. Odeszli zatem ułagodzeni.
W każdej sytuacji narzeczona zachowywała zimną krew,
chociaż kłopotów miała dość nawet bez dworskich idiotek
i księży. Od świtu do nocy wokół Maryny krzątały się krawco
we - trzeba było w krótkim czasie uszyć dwa tuziny sukien
i ozdobić je tysiącami drogocennych kamieni, setkami łokci
złotego i srebrnego bajorku, koronkami, wymyślnymi haftami.
A Maryna znajdowała nawet czas na to, by pogadać ze
swoim nadzorcą. Elastyka traktowała teraz wcale nie tak jak
przy pierwszym spotkaniu: była z nim szczera i miła, nazy
wała go czule „braciszkiem".
Kiedy uwolniła się od jezuitów, usiadła obok Elastyka, po
łożyła mu rękę na ramieniu i spytała:
- Powiedz mi, braciszku, przecież byłeś w Raju: czy dla
Boga to jakaś różnica, jaką dusza wyznawała wiarę - rzym
ską czy ruską?
- Nic z Raju nie pamiętam - odpowiedział Elastyk jak
zwykle.
287
Maryna patrzyła na niego w zadumie. Przez chwilę nie
mówiła nic, a potem rzekła:
- Te moje idiotki nazywają cię kłamczuchem. Mówią, że
heretyk Moskal nie może zostać aniołem bożym. A doktor
Kelley twierdzi z przekonaniem, że naprawdę przybyłeś tu
z Tamtego Świata. Wierzę mu, bo zna się na takich rzeczach.
Ale o zbawienie duszy i o grzech nie warto go pytać, bo świę
tości w Angliku nie ma za grosz... Ty za to jesteś czystego ser
ca, więc cię pytam: czy to grzech wobec Boga, jeśli zmienię
wiarę? Przecież Rosjanie nigdy nie uznają innowierczyni za
carycę, zawsze będę dla nich obca.
- Chcesz z wyrachowania przyjąć prawosławie? - Elastyk
z dezaprobatą pokręcił głową.
Uśmiechnęła się.
- Głupiutki jesteś jeszcze, braciszku. - Chociaż po rosyjsku
umiała mówić nad podziw biegle, to „ł" jeszcze nie wymawia
ła tak jak Rosjanie, wyszło więc z tego jakieś „guupiutki". -
Nie z wyrachowania, tylko z miłości. A to chyba nie grzech?
Przecież nie przejdę na wiarę Mahometa ani, uchowaj Boże,
jakichś czcicieli ognia. Będę wyznawać starodawną religię
chrześcijańską, uznającą i Zbawiciela, i Marię Pannę. - Prze
żegnała się nabożnie, i to nie po katolicku - z lewej strony na
prawą, ale jak prawosławna - z prawej na lewą, dwoma palca
mi. - Przecież Chrystus uczył miłości, prawda?
Elastyk chwilkę się zastanowił.
- Chyba to nie grzech - przyznał z wahaniem. - Jeśli z mi
łości...
Pomyślał tylko: trzeba będzie spytać Słomki, ona będzie
wiedziała z całą pewnością. Tyle że teraz nieprędko ją zoba
czy - dopiero po zakończeniu uroczystości.
Maryna zaśmiała się i potargała go lekko za włosy.
- „Chyba"? Ach, co ty możesz wiedzieć o miłości? Chociaż
mówią, że masz umysł mędrca, to mimo wszystko jesteś jesz
cze głuptaskiem.
No więc nie pomógł Marynie w tej trudnej kwestii, a poza
nim biedaczka nie miała do kogo się zwrócić.
Oficjalnie nazywało się, że przez te pięć dni narzeczona
przebywa pod opieką carycy-matki Marfy, która miała ją
oświecać i pouczać, ale wdowa po Iwanie Groźnym słabo się
288
już nadawała do udzielania jakichkolwiek rad, a zwłaszcza
do oświecania. W ciągu czternastu lat, spędzonych na dobrą
sprawę w więzieniu, tak jej dopiekły ustawiczny strach, nuda
i nędzna strawa, że teraz bez przerwy wcinała różne frykasy,
słuchała opowiastek swoich towarzyszek i patrzyła przez
okienko na dorodnych śpiewaków, którzy jej umilali życie.
Za klasztorne mury śpiewacy nie mieli wstępu, dlatego swoje
trele wyciągali na zewnątrz, a Marfa, gruba, wyparzona
w łaźni, zajadała kury i kaczki, a jeśli dzień był postny - ryby,
zagryzała pierogami, popijała kisielami i niczego już od życia
nie żądała, byle tylko nie zesłano jej z powrotem do leśnej
głuszy, na nową poniewierkę.
I carowi, i narzeczonej śpieszyło się do ślubu, z trudem
więc doczekali chwili, kiedy minęło przepisane pięć dni.
Ta szczęśliwa chwila wreszcie jednak nadeszła.
Ceremonia ślubu odbywała się w soborze Uspieńskim. Na
rzeczona znowu ubrała się na rosyjską modłę. Jej suknia była
tak gęsto naszywana diamentami, że nikt nie umiałby okreś
lić, jakiego jest koloru. Maryna z trudem się poruszała w tym
ciężkim i sztywnym stroju - dwie bojarki prowadziły ją pod rę
ce. Ale usta Polki rozjaśniał uśmiech, a oczy płonęły radością.
Dymitr kroczył tak samo uroczyście, w obsypanej brylanta
mi i rubinami carskiej czapce, w długiej malinowej szacie. Za
nim paziowie nieśli na aksamitnych poduszkach atrybuty
władzy absolutnej - berło i złote jabłko.
Młodzi wymienili pierścionki i wypowiedzieli słowa przy
sięgi małżeńskiej.
Z katolików do obrzędu dopuszczony został wyłącznie oj
ciec narzeczonej, reszta czekała na zewnątrz. Ale bojarzy i tak
sarkali - nic im się nie podobało.
Elastyk stał w tłumie dworzan, słyszał więc, jak ludzie z ty
łu szepczą:
- Ślub w cztwartek biorą, a przecie to grzech.
- Od kiedy to śluby są w dzień przed świętym Mikołką?
Oj, nic dobrego z tego nie wyniknie...
- Patrzcie, ludzie, kosmyk spod korony wypuściła, bez-
wstydnica. Tfu!
289
Ale szemrali ci, którzy znajdowali się z dala od pulpitu cer
kiewnego. Ci w pierwszych rzędach obserwowali wyraz twa
rzy obojga, głośno wychwalali nowożeńców, a najbardziej
gardłował Wasilij Iwanowicz Szujski, wyznaczony na tysiącz-
nika,
czyli mistrza ceremonii.
Kiedy Maryna podeszła do ikony, wszyscy wydali jęk zgor
szenia, bo caryca nie ucałowała wyobrażenia ręki, ale - pol
skim obyczajem - usta.
Kiedy Elastyk usłyszał głuchy pomruk, wcisnął głowę
w ramiona. Tego, że ożenek w wigilię świętego Mikołaja wró
ży nieszczęście, nie wiedział, ale teraz i jego ogarnęły złe
przeczucia.
A po ceremonii nowy wstrząs oczekiwał bojarów. Po raz
pierwszy w historii Rosji carską wybrankę ukoronowano jak
równoprawną władczynię.
Elastyk nie wiedział, czyj to pomysł - ambitnej Maryny czy
też samego Jurki, który walczył o równouprawnienie kobiet
i nawet zamierzał za rok wprowadzić święto Ósmego Marca,
ale pomysł tak czy owak był niefortunny. Dolali tylko oliwy
do ognia.
Dla Dymitra Pierwszego dzień ten był może szczęśliwy,
kniaź Solański jednak setnie się zmordował. Utrudziło go
długie stanie, dokuczyły mu bojarskie złorzeczenia; oczy znu
żył natrętny blask złota, którego wokół było zbyt dużo. Jeśli
przypadkiem na kaftanie jakiegoś uboższego dworzanina do
strzegł srebrny haft, to dosłownie czuł, jak jego wzrok odpo
czywa.
Nastrój kniazia-anioła bynajmniej się nie poprawił podczas
uczty weselnej, urządzonej w Granowitej Pałacie. Zazwyczaj
siedział po prawej ręce Dymitra, a dzisiaj jego miejsce zajęła
Maryna. Caryca Marfa, wojewoda Mniszech, patriarcha i na
wet tysiącznik Wasilij Iwanowicz znaleźli się bliżej młodej
pary niż przybrany brat carski.
To by było jeszcze głupstwo, przecież nie jest bojarem, żeby
się za byle co obrażać. Co innego dotknęło Elastyka. Przez
pięć dni nie widzieli się z Jurką, nie rozmawiali - i żeby ten
choć raz spojrzał na swego towarzysza i współczesnego. Nie,
jak się zapatrzył na Marynę, tak ani razu nie spuścił jej
z oczu.
290
Za to młoda caryca zdążyła obdarzyć uśmiechem każdego,
a do Elastyka nawet ukradkiem nie puściła oka. Dobrą Jurka
wybrał sobie żonę, nie można powiedzieć. Ma charakter, jest
i dobrze wychowana, i mądra, wszystko w lot chwyta. Że
z ikoną się pomyliła - nie szkodzi, nauczy się. Przywykną do
niej bojarzy, wybaczą nawet koronę, która nieznośnym bla
skiem lśniła na jej głowie.
Ale w szczytowym punkcie uczty Maryna popełniła nową
gafę.
Kniaź Szujski, przymilnie mrużąc prawe oko, wygłosił po
chlebną mowę, w której nazwał Polkę „najjaśniejszą wielką
monarchinią", tym samym jak gdyby uznając równorzędność
carycy wobec samowładcy.
Maryna się rozpromieniła i podała bojarowi rękę do poca
łunku, co na polskim dworze uznano by za oznakę szczegól
nej łaskawości. Ale Wasilij Iwanowicz osłupiał, bo moskiew
scy wielmoże nigdy nie całowali rąk kobietom, choćby
i carycom.
Goście zostali usadzeni w następujący sposób: po prawej
stronie stołu bojarzy, po lewej polska szlachta.
Na widok tego, jak kniaź Szujski, potomek Ruryka, wycis
ka pocałunek na ręce Polki, lewa strona zagrzmiała okrzyka
mi: „Wiwat!".
Prawa zahuczała z oburzeniem, ale wtedy podniósł się
z miejsca groźny wojewoda Basmanow, pokazał tęgą pięść
i wszyscy nabrali wody w usta.
Elastyk rozglądał się dokoła i myślał: Cóż to za świntuchy
ci średniowieczni ludzie. Przez rok, który przeżył w wieku
siedemnastym, nie zdołał przyzwyczaić się do ich manier.
Naczynia mają złote i srebrne, ale myją je tylko raz do ro
ku, a poza tym kładą jedzenie na brudnych. Jedzą rękami,
siorbią, mlaszczą, bekają, wycierają tłuste ręce o brody, bo
szkoda im brudzić paradny strój.
Kniaziowi-aniołowi zrobiło się niedobrze. Wstał po cichu
zza stołu, wyszedł na ganek pooddychać świeżym powiet
rzem.
Szkoda, że nie ma Słomki, bo moskiewskich panien nie
wpuszcza się na uczty. A na pewno miałaby wielką ochotę
popatrzeć na młodą parę, zobaczyć, w co się ubrały polskie
291
panie, i posłuchać muzyki. Trzeba wszystko dobrze zapamię
tać, szczególnie suknie, bo na pewno będzie go wypytywać.
- Szlaetny siąsze! - nagle usłyszał za plecami. - O, naresz
cie!
Doktor Kelley. W czarnej aksamitnej kamizeli, czarnych
pończochach, w berecie z czarnym piórem - z całą pewnością
nie było go na uczcie, bo inaczej Elastyk z pewnością do
strzegłby czarny prostopadłościan wśród morza złota.
- Szukałem cię. Przez te. Wszystkie. Dni. Żeby. Odkryć.
Wielką Tajemnicę - Anglik się zasapał, może z pośpiechu,
może ze wzruszenia. - Teraz też. Czekałem. Przy wyjściu.
Miałem nadzieję. Że Murrifray. Każe ci wyjść. A ty odpowie
działeś. Na wezwanie. To sam los.
Już
po nas!
- Czego sobie życzysz? - spytał Elastyk z rezerwą, ale i cieka
wością, bo słowa o tajemnicy go zainteresowały. - Jeśli zno
wu chcesz rozmawiać o Kamieniu... - Spostrzegł pożądliwe
spojrzenie barona, skierowane na Rajskie Jabłko, i zasłonił je
dłonią.
- Chcę ci, po pierwsze, zdradzić wielki sekret, a po drugie
złożyć propozycję olbrzymiej wagi i korzyści. - Kelley trochę
się uspokoił, w każdym razie zaczął mówić trochę składniej. -
Posłuchaj...
Rozejrzał się dokoła i zniżył głos.
- Jestem właścicielem rękopisu autorstwa samego Anzel
ma Genueńskiego.
Elastyk już słyszał to imię: Anzelm. Czy natrafił na nie
w dyplomatycznej korespondencji z cudzoziemskimi władca
mi? A może wymienił je ambasador cesarza Austrii?
Doktor pokręcił głową.
- Widzę, że imię to nie jest ci znane, i nic dziwnego. Nie-
wtajemniczeni nie znają największego z alchemików, który
przecież żył wiele lat temu. Ale dla moich współbraci jego pa
mięć jest święta. Wiadomo bowiem, że Anzelm uzyskał cały
naparstek Magisterium. Pozostawił rękopis szczegółowo
przedstawiający cały porządek Transmutacji; mnie zaś udało
się zdobyć ów bezcenny dokument. Kiedy go przeczytałem,
ma się rozumieć, spaliłem, i teraz ta wielka tajemnica znaj
duje się o, tu. - Kelley poklepał się po głowie. - A zatem
znam sposób i posiadam zapas Tynktury. - Pokazał flakonik
ze swoim sproszkowanym świństwem: żabi śluz, nietoperze
łajno i tak dalej. - Brakuje mi tylko idealnego Kryształu Ma
gicznego. Posiadasz go zaś ty. Inaczej mówiąc, ty masz klucz,
293
ale brak ci wiedzy. Ja zaś ją posiadam, ale nie mam klucza.
Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni!
Na wszelki wypadek Elastyk rozejrzał się na boki. I z lewej,
i z prawej stali strzelcy. Jeśli ten świr rzuci się na niego i spró
buje odebrać mu diament siłą, to nie pozwolą go skrzywdzić.
- Nie bój się - powiedział baron przymilnie. - Kamień pozo
stanie twoją własnością. Ty jedynie pożyczysz mi go na pewien
czas i będziesz osobiście uczestniczył w Wielkiej Transmutacji.
Widzę niedowierzanie na twoim obliczu. - Kelley z przyganą
rozłożył ręce. - No dobrze. Ażeby przekonać cię o swojej szcze
rości, uchylę nieco rąbka tajemnicy. Poznasz rzeczy, za które
każdy alchemik z ochotą oddałby duszę szatanowi.
Nachylił się do ucha Elastyka. Nie było to zbyt miłe, bo
w wieku siedemnastym jeszcze nawet Anglicy nie myli zę
bów; zresztą w ogóle się nie myli ani nie używali dezodoran
tów.
- Jak się okazuje, najlepszym źródłem Emanacji, zawiera
jącym maksymalnie skupione Boskie Promienie, jest blask
rozpuszczonej rtęci. Trzeba szczypcami z hiszpańskiego złota
uchwycić Magiczny Kryształ i zanurzyć go we wrzącej rtęci
na trzynaście minut i trzynaście sekund. Potem wyjąć oczysz
czony diament, skupić na nim światło rtęci i przepuścić pro
mień przez Tynkturę. W ciągu minuty, jednej minuty zmieni
się w Magisterium. Czy wiadomo ci, że dwóch ziaren tego
czarodziejskiego proszku wystarczy, żeby zmienić sto funtów
zwykłego ołowiu w pięćdziesiąt osiem funtów czystego au-
rum,
to jest złota? Tylko sobie wyobraź!
Elastyk zrozumiał: facet się nie odczepi. Sfiksował na tym
punkcie. Trzeba będzie wyłożyć kawę na ławę.
- Uczony doktorze, tak dużo wiesz o Rajskim Jabłku.
Czyżbyś nie wiedział, że Kamienia nie wolno poddawać żad
nemu działaniu zewnętrznemu, bo z całą pewnością spowo
duje to wielkie nieszczęście?
Kelley wzdrygnął się, odsunął i popatrzył na rozmówcę
tak, jak gdyby go widział po raz pierwszy.
- Ach, to znaczy, że jesteś wtajemniczony. A udawałeś
nierozumne dzieciątko. Klnę się na Murrifraya, że nigdy jesz
cze nie spotkałem tak niezwykłego młodzieńca!
Coś się w wyrazie twarzy Anglika zmieniło. Znikła przy-
294
milna mina, stwardniała linia ust, oczy już nie były przymru
żone, ale patrzyły uparcie i wprost na rozmówcę.
- Cóż, w takim razie nie będę rozmawiał z tobą jak z dziec
kiem, ale jak z dojrzałym mężem. Tak, jeżeli zanurzy się Rajskie
Jabłko w rtęci, nastąpi wielka klęska, a dotknięty nią będzie ob
szar o promieniu kilkuset czy nawet kilku tysięcy wiorst. A jeśli
posłużyć się nie miarami odległości, tylko czasu, to kilku lat.
Zawładnięcie nawet małą cząstką Emanacji nie może ujść
bezkarnie. Tak zdarzyło się też po wielkim eksperymencie,
przeprowadzonym przez Anzelma w tysiąc czterysta dzie
więćdziesiątym siódmym roku w mieście Genui. Tamtej jesieni
w Europie wybuchła straszliwa zaraza, która trwała wiele mie
sięcy, pustosząc całe królestwa i księstwa.
Wówczas Elastyk sobie przypomniał: o Wielkiej Dżumie,
która zniszczyła jedną trzecią ludności Europy, opowiadał
mu profesor. To wtedy usłyszał imię „Anzelm"!
- Ale cóż z tego? - Baron wzruszył ramionami. - Do na
szych czasów wszyscy ci ludzie i tak by już dawno umarli.
Mór przeminął, narody odrodziły się na nowo, są jeszcze licz
niejsze niż przedtem. Za to ludzkość zyskała szczyptę Magi
sterium. Że ją potem całą zużyto na Złoto, to nieważne. Naj
ważniejsze, że my, alchemicy, wiemy teraz z całą pewnością:
Wielka Transmutacja jest możliwa!
Kelley wzniósł do nieba trzęsące się ręce.
- Nie dam - uciął Elastyk i na wszelki wypadek schował Ka
mień pod kaftan, bo czcigodny doktor strasznie się rozochocił.
- Oddasz - wycedził Anglik. - Jak nie dasz po dobroci, to
odbiorę siłą.
- A niby kto mnie zmusi? - Kniaź Solański uśmiechnął
się, ale na wszelki wypadek cofnął się o krok.
- Twój car.
Elastyk tylko parsknął śmiechem.
- Do tej pory był twoim przyjacielem. - Alchemik
uśmiechnął się złowieszczo. - Ale teraz stanie się woskiem
w rękach carycy. Możesz mi wierzyć, znam ludzką naturę.
Dobrze też poznałem szlachetną pannę Marynę, a na twego
protektora wystarczyło mi tylko raz spojrzeć. Bardzo prędko
prawdziwą władczynią Moskwy będzie caryca. A silni męż
czyźni to zawsze najłatwiejsza zdobycz dla mądrej kobiety.
295
Elastykowi zimno się zrobiło, kiedy przypomniał sobie za
chowanie Jurki na weselu. A jeśli okaże się, że chytry Anglik
ma rację, co wtedy?
- To już prędzej wrzucę diament do rzeki, jak tamten jubi
ler. Ale ty Kamienia nie dostaniesz! - wykrzyknął.
Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy.
Potem Kelley cicho się roześmiał.
- Jak widzę, Rajskie Jabłko powierzone zostało godnemu
strażnikowi. Poddałem cię próbie, książę. A ty przeszedłeś ją
pomyślnie.
Z pełnym czci ukłonem baron oddali! się, pozostawiając
Elastyka na pastwę obaw i wątpliwości.
Po ślubie najjaśniejszych państwa do hulanek i swawoli
prostego ludu, który już przedtem zaczął świętować carskie
wesele, przyłączyli się dworzanie i odtąd uroczystości nastę
powały jedna za drugą. Każdy dzień zaczynał się od polowa
nia w Sokolnikach albo, zachodnim obyczajem, od turnieju
rycerskiego, a kończył wielką ucztą; to po moskiewsku, z nie
prawdopodobną liczbą dań, usadzaniem według rang i bez
niewiast, to znów po polsku - ledwie cztery dania, ale za to
w damskim towarzystwie, z muzyką i tańcami.
Druga wersja, oczywiście, była swobodniejsza, a i car z cary
cą zachowywali się mniej powściągliwie: żartowali, śmiali się,
nawet tańczyli, co wywoływało gniew i oburzenie bojarów.
Ale Elastykowi się podobało. Szczególnie modny taniec
francuski, zwany kupido.
Najpierw polska orkiestra - lutnie i skrzypce - zaczynała
grać powolną, rozlewną melodię. Potem z dwóch stron
wpływali ona i on: Maryna w zwiewnej sukni, z hiszpań
skim kołnierzem, na wysoko upiętych włosach - mała koro-
netka; Dymitr zaś w biało-złotym kolecie i krótkim płaszczu,
ze szpadą. Kawaler zdejmował kapelusz ze strusim piórem,
lewą ręką, to znaczy gestem płynącym z serca. Dama robiła
lekki skłon, spuszczając wzrok. Potem tancerze, elegancko
wygiąwszy ręce, dotykali się czubkami palców - a wtedy po
rosyjskiej stronie stołu przelatywało zdławione westchnie
nie - wstyd! Car i caryca tego nie słyszeli, patrzyli nie na po-
296
nure bojarskie oblicza, ale na siebie nawzajem, i uśmiechali
się promiennie.
Za to Elastyk nasłuchał się najróżniejszych rzeczy. Szemra
nie, które się w dzień ślubu zaczęło, słychać było jeszcze głoś
niej, narzekano prawie otwarcie.
- Od niepamiętnych czasów takiego zgorszenia nie było -
mówili bojarzy. - Prawda, że Iwan Wasiliewicz na ucztach
szczuł nas psami. A bywało, że i kosturem żelaznym w złości
kogoś zabił. Kniazia Tułupowa-Kosego przez okienko wyrzu
cił dla swojej carskiej uciechy. Ale żeby podskakiwał z carycą,
w niemiecką suknię odziany?!
- A może car wcale nie jest synem Iwana? - zapiszczał
czyjś głos, wyraźnie zmieniony, ale Elastyk go poznał. To był
Miszka Tatiszczew, członek Dumy.
Po tych niebezpiecznych słowach ze wszystkich stron za
częto sykać: „Ćśś...". Elastyk wiedział, nawet nie odwracając
się, że chodzi o niego, carskiego brata.
Na jakiś czas bojarowie zamilkną, a potem znowu zaczną
swoje:
- Spój, kniaziu, cielęcinę podali - z obrzydzeniem odezwie się
jeden. - A przecie prawosławni chrześcijanie cielęciny nie jedzą.
Drugi podchwyci:
- A ręce myć nam każą, jakbyśmy to nieczyści byli.
Polskim obyczajem przy wejściu do sali jadalnej słudzy po
dawali gościom dzban i miednicę do obmycia rąk. Bojarzy się
obrażali, przechodzili obok, chowając ręce za plecami.
Kiedy usiedli przy stole, jedli w milczeniu, gapiąc się na
nagie ramiona i dekolty Polek, do rozmów z cudzoziemcami
się nie zniżali.
Ale i polscy panowie poczynali sobie niewiele lepiej.
Rechotali głośno, nie zważając na obecność cara. Pokazy
wali sobie bojarów palcami, o Rosjanach i ich obyczajach wy
rażali się z pogardą; wprawdzie po polsku, ale ostatecznie ję
zyki są podobne, więc takie na przykład „moskiewskie
świnie" były zrozumiałe i bez przekładu.
Z każdym dniem wrogość w stosunku do bezczelnych
przybyszów rosła.
W pałacu, przy carze i carycy, jakoś się powstrzymywano,
ale na mieście było już naprawdę niedobrze.
297
Ci z Polaków, którzy nie byli na tyle utytułowani, żeby ich
wpuścić na Kreml, pili jeszcze zapamiętałej niż Moskwa, na
szczęście złota dzięki hojności Dymitra im nie brakowało.
Kiedy się upili, zaczepiali dziewczęta i zamężne kobiety. A jak
co - to od razu do szabli.
Nigdy jeszcze rosyjska stolica nie widziała podobnej inwa
zji cudzoziemców, w dodatku takich zawadiaków.
Z wojskiem Dymitra i świtą wojewody Mniszcha pociągnęli na
Moskwę wcale nie najlepsi przedstawiciele stanu szlacheckiego:
hałaśliwa, na wpół rozbójnicza zbieranina. Powiadano, że król
Zygmunt poparł w swoim czasie pretendenta do carskiego tronu
z jednej jedynej przyczyny: miał nadzieję, że Dymitr wyprowadzi
ze sobą z Polski nicponiów, hultajów, awanturników - a całą tę
hałastrę wybije wojsko Godunowa. W dodatku ci, którzy wyru
szyli rok temu z Dymitrem, byli rzeczywiście dzielni i wielu z nich
poległo w bitwach, jednakże Polacy z orszaku Mniszcha nie po
szli walczyć, ale hulać, nie ryzykować życie, ale pić.
Skończyło się tak, że najbardziej rozbisurmanieni poddani
króla polskiego poczuli się w Moskwie gospodarzami, szcze
gólnie kiedy wino polało się rzeką.
Już dochodziło do zabójstw - między pijanymi kłótnie wy
buchają szybko. Polskie szable szczękały o rosyjskie berdysze,
lała się krew. Pachołkowie miejscy usiłowali zaprowadzić po
rządek, ale gdzież tam! Ledwie złapali jakiegoś szlachcica-
-rozrabiakę - od razu biegły na pomoc dziesiątki Polaków
z rusznicami i szablami. Ledwie zamknęli miejscowego awan
turnika - od razu waliły setki innych z kołami i widłami.
Niebezpiecznie się zrobiło w Moskwie, niespokojnie. W po
wietrzu pachniało wódką, nienawiścią i krwią.
Elastyk, chociaż sam nie chodził po ulicach, nasłuchał się
wystarczająco dużo. Wiele razy próbował dostać się do cara,
żeby z nim porozmawiać w cztery oczy, ale Dymitr albo prze
bywał w połowie pałacu należącej do żony, albo pozostawał
w otoczeniu dworzan.
Dwa razy Elastykowi się jednak udało.
Za pierwszym razem - w dniu powrotu całego dworu z po
lowania z psami.
298
Elastyk wybrał moment, kiedy car przez krótki czas był
sam, bez carycy (która zagadała się akurat z damami dworu),
i podjechał do niego.
- Jur, przyszedłbyś do cerkwi i postał chwilę na dziękczyn
nych modłach - zaczął mówić półgłosem i bardzo szybko, bo
wiele rzeczy miał do powiedzenia. - Bojarzy i szlachta szem
rzą. No i przestań już szpanować, nie chodź we francuskich
strojach, z rapierem. Też się znalazł d'Artagnan! Powiedz swo
im Polakom, żeby się skromniej zachowywali. A bojarów trze
ba postraszyć, bo rozpuścili się jak dziadowskie baty...
- A niech im tam - beztrosko przerwał mu Jurka. - Jesz
cze tydzień poświętujemy, a potem weźmiemy się do roboty. -
Złapał za ramiona swojego współczesnego, mocno ścisnął
i szepnął: - Ej, Erastek, dorośnij ty czym prędzej. Ożenisz się
ze swoją Sołomonią, to się dowiesz, co znaczy szczęście.
Elastyk zaczerwienił się i wyrwał z jego objęć.
- Głupi jesteś! Jaki tydzień? Tylko patrzeć, jak w Moskwie
uderzą w dzwony, dadzą hasło do wyrzynania Polaków.
Ale już podjeżdżała do nich caryca na arabskim rumaku
czystej krwi. Pokraśniała na wietrze i w galopie i teraz była
taka piękna, że Jurce wzrok się zamglił, a wyraz twarzy zrobił
całkiem idiotyczny; na tym rozmowa się skończyła.
Za drugim razem, kiedy sprawa przyjęła naprawdę pa
skudny obrót (bójki wybuchały niemal co godzinę, przy czym
na różnych krańcach miasta), Elastyk usiadł Na Górze, przed
drzwiami kobiecej połowy pałacu, z mocnym postanowie
niem, że choćby miał czekać aż do nocy, koniecznie musi na
kłonić Jurkę do poważnej rozmowy.
Siedział godzinę, dwie, i w końcu się doczekał.
Z komnat Maryny wyszedł Dymitr, zadowolony, uśmiech
nięty. Zobaczył przyjaciela - ucieszył się. Zaczął opowiadać,
jaka Marynka jest cudowna, ale Elastyk już tej gadaniny nie
chciał słuchać.
- Jurka, opamiętaj się! Dzisiaj w Kitaj-grodzie szlachcic
zasiekł kupca. Mordercy nie znaleźli, więc zamiast niego roz
nieśli w strzępy trzech innych Polaków. Bojarzy między sobą
jawnie nazywają cię złodziejem i samozwańcem. Mój starszy
lokaj słyszał od starszego lokaja kniazia Wańki Golicyna, że
tamten wespół z towarzyszami chce cię zabić. Tacy to już lu-
299
dzie ci bojarzy, że bez strachu żyć nie mogą. Gdyby więc tak
któremuś dać nauczkę jak należy, to reszta zaraz ucichnie.
Głów ścinać oczywiście się nie powinno, ale może warto
choćby kilku wyprawić na zesłanie? - Tu Elastyk wyliczył
najgorszych szeptaczy: braci Golicynów, Michajłę Tatiszcze-
wa, Sałtykowa. - Zrób coś, Jurka! Ty się tu zabawiasz miłos
nym gruchaniem, a ci dranie podpalą pałac albo nawet cię
zamordują razem z Maryną.
Car uśmiechnął się lekceważąco.
- Po pierwsze, nie podpalą. Tutaj belki są nasycone ognio
trwałą substancją, która jest moim wynalazkiem. Po drugie,
bojarzy potrafią tylko szeptać, a podnieść rękę na pomazańca
Bożego się boją. Taka jest mentalność niewolnika. Mój lipny
tatuńcio, Iwan Groźny, był istnym wampirem, a przecież nikt
przeciw niemu nawet nie pisnął. No, a gdyby nawet jakieś ło
buzy się poważyły, to, jak widzisz, straż mam silną. Na ze
wnątrz strzelcy, trzystu ludzi. W środku kompania walecz
nych Niemców. To wyborowi żołnierze, wszyscy bardzo
dzielni. Szli ze mną aż od granicy. Takich nie można przeku
pić.
Skinął ręką na halabardników w złoconych kirysach. Do
wódca warty zobaczył, że car patrzy na niego, i gracko zasalu
tował szpadą.
- A gdzie jest kapitan Margeret? - zapytał Elastyk, wi
dząc, że oficer nie jest mu znany.
- Zachorował. To jego pomocnik, porucznik Bonna, rów
nież tęgi rębajło. Nie myśl sobie, Erastek, nie jestem frajer. -
Jurka żartobliwie prztyknął Elastyka w nos. - A pamiętaj
jeszcze o kratach ochronnych. Ciach, ciach, i nikt nie wejdzie.
Podszedł do ściany, z której wystawała dźwignia. Chwycił,
pociągnął - i w korytarzu coś zazgrzytało; to opadła mocna
stalowa krata, odcinając dostęp do schodów. Takie samo
urządzenie broniło dostępu do przeciwległej, kobiecej strony.
- Cud techniki siedemnastego wieku, opatentowany przez
Jurija Otriepiewa - dumnie rzekł car i przestawił dźwignię
w poprzednie położenie.
- A jeśli napadną cię nie w pałacu? - Elastyk nie dał się
tak łatwo uspokoić. - Na polowaniu, na ulicy albo...
Ale w tym momencie z połowy należącej do carowej wypły-
300
nęła korpulentna dama dworu w szerokiej spódnicy. Przysiad
ła w reweransie, figlarnie się uśmiechnęła i rzekła śpiewnie:
- Najjaśniejszy panie, królowa prosi cię, żebyś wrócił do
łożnicy. Ma do ciebie bardzo, bardzo pilną sprawę.
No i tyle z Jurka pogadał.
Elastyk wracał ponury do siebie na Solankę. Na ulicach było
już ciemno, po obu stronach karety biegli gońcy z pochodniami,
woźnica strzelał z długiego bata i darł się: „Z drogi! Z drogi!".
Niby wszystko było tak jak zawsze, ale serce ściskało się
trwożnym przeczuciem. Jutro pójdę do niego znowu, zaraz
z rana, i tak łatwo go nie wypuszczę, obiecał sobie Elastyk.
A może lepiej pójść do Maryny, przyszło mu nagle do głowy.
Jest mądra i ostrożniejsza niż Jurka, zrozumie.
Dawno już trzeba było z nią porozmawiać. Że też wcześniej
na to nie wpadł!
Przed bramą dworską, jak zawsze, tłoczyli się żebracy; wie
dzieli, że kniaź-anioł, wracając z przejażdżki, na pewno rzuci
coś nieszczęsnym. Kiedy zobaczyli karetę - podbiegli i stanęli
w kolejce. Przepychania się i hałasu prawie nie było; ubodzy
nie mieli wątpliwości, że jałmużny wystarczy dla wszystkich.
Elastyk wziął z siedzenia sakwę i zaczął ludziom rozdawać
po srebrnej kopiejce - a to niemałe pieniądze, z dziesiątek
pierogów można za nie kupić.
Ostatnia przed oknem powozu stanęła dziewczynka-obdar-
tuska. Na sobie miała tylko wór z rogoży, przewiązany w pa
sie zwykłym sznurem. Głowa żebraczki wystawała z otworu
w worku, ale włosy były przykryte chustką, jak wypada; co
skromność, to skromność.
Dziewczynina odepchnęła rękę z monetą, za to wsunęła do
karety głowę aż po ramiona. Rozgniewana odezwała się
dziwnie znajomym głosem:
- Czekam na niego i czekam, a ten się włóczy nie wiado
mo gdzie!
- Słomka, to ty!
Kniaziówna zaszlochała:
- Nieszczęście, Eraścik! Już po nas! Wszyscy zginiemy!
Spisek!
Wciągnął Słomkę do karety.
- Kto przepadł? Dlaczego? Czemuś się ubrała jak strach na
wróble?
- Ja w tajemnicy... Z domu... Brama zamknięta... Musia
łam przez dziurę. Żeby źli ludkowie nie zabili mnie dla stroj
nej sukni i safianowych bucików, pozdejmowałam wszystko,
pościągałam i ubrałam się w jakiś worek... No nic, Pan Bóg
łaskaw, jakoś dobiegłam. A ile strachu się najadłam! Och,
nóżki moje, nóżki, całe są pokaleczone.
- Gadaj do rzeczy! - Kniaź-anioł potrząsnął chlipiącą przy
jaciółką.
Kareta już wjechała na dziedziniec, Elastyk chwycił knia-
ziównę za rękę i szybko poprowadził do domu. Z korytarza,
histerycznie trzepocząc skrzydłami, wyfrunął Stirlitz i ogłosił:
- Dzień dobrrrry państwu, tu pierrwszy prrrogrram rrra-
diowy!
Słomka napiła się wody i zaczęła mówić bardziej sensownie.
- Nieszczęście. Bojarzy siedzą w izbie u ojczulka. Nama
wiają się, żeby cara zabić dzisiejszej nocy. A jak z nim skoń
czą, to i ty nie ocalisz głowy.
Stirlitz podchwycił:
- Tu Rrradio „Echo Moskwy"! Wyłącznie dobrrre wiado
mości!
- Jedź, Eraściku, do hosudara, ostrzeż go! Niech zadmą
w trąby i biją w bębny. Tylko błagaj, żeby nie karał śmiercią
mojego ojczulka. Na mnicha go, starego durnia, niech po-
strzygą, i dosyć na tym.
- Dymitr nie posłucha - rzekł z westchnieniem Elastyk. -
Dopiero co z nim rozmawiałem, uprzedzałem. Macha tylko
302
ręką. Mówi, że bojarzy potrafią jedynie szeptać po kątach,
a do prawdziwej sprawy są za ciency. Może to i racja, że tylko
posarkają i rozejdą się po domach, co?
- Czy ja głupia jestem, żebym bez powodu biegała po uli
cach w brudnym worku? - obruszyła się Słomka. - A jak nie
wierzysz, to chodź ze mną. Sam się przekonasz.
- Jak to?
- Zobaczysz.
Żeby nie zwracać niczyjej uwagi, wyjechali w zwykłym po
wozie i bez asysty. Do Wzgórza Wagańkowskiego dotarli
w kwadrans. Woźnica został z końmi, a kniaziówna popro
wadziła Elastyka wzdłuż wysokiego parkanu, który otaczał
dwór Szujskich. Za rogiem, w ustronnym miejscu, nacisnęła
na jedno z bierwion; to się trochę odsunęło, a szpara, która
powstała, wystarczała w zupełności, by przecisnęły się przez
nią dwie utytułowane osoby niedużego wzrostu.
Na zewnątrz, na ulicach Moskwy, było ciemno choć oko
wykol, ale na dziedzińcu jasno płonęły pochodnie, przecha
dzali się uzbrojeni słudzy, dźwięczała stal, rżały konie.
- Idziemy śmiało, nie bój się. - Słomka szarpnęła towarzy
sza za rękaw. - Widzisz, jaka tu sodoma i gomora.
Rzeczywiście, nikt na nich nie zwracał uwagi. Jacyś ludzie
w żelaznych hełmach, widocznie dowódcy, pokrzykiwali na
żołnierzy, dzieląc ich na oddziały. Koło jednej z szop rozda
wano pistolety, szable, berdysze.
- Jakie mają zamiary? - szeptem spytał Elastyk. - Chcą
zaatakować Kreml? Ale tam jest straż. Strzelcy ich nie
wpuszczą, zaczną strzelać.
- Mówiłam ci: posłuchaj sam.
- Jak mam posłuchać? Przecież nie pójdę do spiskowców?
Słomka wbiegła na ganek, uchyliła drzwi, zajrzała do
środka.
- Chodź tutaj, można wejść... Popatrzysz przez tajemne
okienko.
Przemknęli się przez ciemne sienie, skręcili w wąskie
przejście, stamtąd dostali się do izdebki, z izdebki do ciasnej
komórki; Słomka otworzyła jakieś małe drzwiczki, zapaliła
303
świecę, a Elastyk zobaczył przez szparę schodki prowadzące
na górę.
- Ojczulek już się nie przeciśnie, za bardzo się rozpuczył -
wyjaśniła kniaziówna. - Widzisz, ile tu pajęczyn? Schody
prowadzą na wyższe piętro, nad izbę dumną. Właśnie tam
wszystko podsłuchałam. Tylko cicho stąpaj, bo skrzypią.
Szli jedno za drugim, ostrożnie.
Schodki zakończyły się niewielką klitką; tu w ścianie świe
ciło się zakratowane okieneczko. Z izby dumnej (to znaczy ga
binetu gospodarza) z pewnością wydawało się tylko zwykłym
luftloszkiem
- wywietrznikiem.
Elastyk przywarł do okienka. Słomka też. Okazało się, że
doskonale stąd widać i słychać wszystko, co dzieje się na dole.
Na lawach wzdłuż ścian siedziało kilkunastu dworzan. By
ły tam nie tylko złe języki w rodzaju wspomnianych już braci
Golicynów czy Miszki Tatiszczewa; Elastyk zobaczył tu i ta
kich, o których nigdy by nie pomyślał, że mogą spiskować.
Pośrodku siedział sam Wasilij Iwanowicz, który wyraźnie
był najważniejszy. Kniaź miał twarz posępną, ale prawe oko
pobłyskiwało ożywieniem; pulchna dłoń nerwowo postuki
wała po stole.
Spiskowcy nie toczyli ogólnej dyskusji; albo już wszystko
omówili, albo na coś czekali.
- Na alarm bić będą, jak się umówiliśmy? Nie spóźnią się? -
spytał Szujskiego Tatiszczew. - Sprawdź, kniaziu, czy daleko
do północy. Wiem, że masz godzinnik w Lubece robiony.
- Jeszcze półtorej godziny - z powagą odrzekł Wasilij Iwa
nowicz, spoglądając na kieszonkowy chronometr o rozmia
rach sporej gruszki. - Nie zwątpcie, bojarzy. O północy za
czniemy. O odwrocie nie ma mowy. Jeśli rozejdziemy się
z niczym, to sami wiecie: jutro pobiegniemy donosić jeden na
drugiego, kto rychlej.
Po izbie przeleciał śmieszek.
- A jak wejdziemy do teremu Złodzieja? - drążył dalej Ta
tiszczew. - Bo w końcu nam tego nie powiedziałeś. Tam jest
i brama kuta, i straż silna.
- Wejdziemy, Michajło, wejdziemy - uspokoił go Szujski
i nagle gwałtownie odwrócił się ku drzwiom, nasłuchując.
Rozległy się czyjeś głośne kroki, stuknęły drzwi, a do po-
304
mieszczenia wszedł człowiek w pancerzu, hełmie i z szablą
u boku.
Krótko skłonił się obecnym, zdjął żelazne nakrycie głowy,
a wtedy Elastyk omal nie krzyknął. Był to Ondriejka Szara-
fudin.
- No jak? - Wasilij Iwanowicz uniósł się na krześle.
- Wszystko w porządku, bojarze. Podpalą siano w Kremlu,
pod Basztą Sobacza. O północy uderzą w dzwon, rozgłaszając
wieść o pożarze. Do carskiego domu stamtąd niedaleko. Strzel
cy, którzy stoją na straży, pobiegną gasić ogień - omówiłem to
już z ich dowódcą. Wtedy wejdziemy przez Basztę Frołowską,
pięćdziesiątnikowi obiecałem dziesięć rubli. Dalej już łatwo. -
Ondriejka wymownie potrząsnął szablą w pochwie.
- Jak to „łatwo"? - zgłosił wątpliwość jeden z bojarów. -
A Polacy nie pobiegną na pomoc Złodziejowi? Jest ich w Mo
skwie dwa tysiące, i wszyscy uzbrojeni.
- Pobiegną, ale nie dobiegną - odrzekł Szujski. - Jak
w Kremlu zacznie się palba, to na mieście moi ludkowie za
czną krzyczeć, że panowie szlachta chcą obalić cara. Czerń
kocha Dymitra, a Polaków nienawidzi. Poderwą się wszyscy,
zaczną ich tłuc i wybuchnie wielka bijatyka. Zanim ktoś się
połapie, my zdążymy się już uporać z samozwańcem.
- A jak nie zdążymy? - Drugi bojar też się przestraszył. -
Złodziej ma w teremie niemieckich halabardników, setkę lu
dzi. Ich tak szybko się nie wybije.
- Ondriejka, powiedz im! - rozkazał Szujski.
Szarafudin wziął się pod boki i powiódł spojrzeniem po
spiskowcach, obdarzając ich hojnie swoim kocim uśmie
chem.
- Kapitan Marżeretow od rana leży pijany, a poruczniko
wi Bonowowi dałem pięćset rubli i obiecałem jeszcze dwa ra
zy tyle. Halabardnicy nie będą się bić.
Bojarzy aż krzyknęli:
- Czyżby i Niemcy za pieniądze się sprzedali?
- A co, przecie to też ludzie! - Szujski się zaśmiał. - Nie
tchórzcie, Złodziej będzie sam, może z dwudziestką ludzi,
a nas - pięć setek, zbrojnych i w kolczugach.
W izbie zafalowało. Twarze obecnych poweselały, napięcie
opadło.
305
- Idźcie, szykujcie swoich ludzi. Przed północą niech
wszyscy zjawią się pod Basztą Frołowską, ja sam poprowadzę
was na Kreml.
Spiskowcy, rozmawiając między sobą, wyszli, w izbie zo
stali tylko gospodarz i Ondriejka.
- Porucznik Bonna - zdrajcą? - wyszeptał Elastyk. - Hala
bardnicy nie będą się bić? Masz ci nieprzekupnych... Na
Kreml trzeba! Prędko!
Chciał się rzucić do schodów, ale Słomka złapała go za rę
kaw.
- Poczekaj! Patrz...
Przycisnąwszy się do siebie policzkami, znowu przywarli
do okienka.
- No, na co czekasz? - Wasilij Iwanowicz machnął ręką na
sługę.
Szarafudin wyślizgnął się za drzwi i po chwili wprowadził do
dumnej izby
kwadratowego człowieczka w czarnym płaszczu.
Kelley!
Alchemik postawił na ławie skrzynkę, zdjął beret i ukłonił
się kniaziowi.
- No, co, podłogi chcesz mi tu zamiatać?! - krzyknął na nie
go Szujski. -I co z halabardnikami? Zrobiłeś, jak obiecałeś?
Baron przycisnął ręce do piersi.
- Tak jest, jaśnie oświecony książę. O północy strażnikom
roznoszą gorący rum, żeby nie zasypiali. Przygotowałem sen
ne ziele
i przekazałem panu Bonnie. Już wlał mieszaninę do
pucharu. Napoi żołnierzy, a i sam wypije - żeby odwrócić od
siebie podejrzenie.
Co za łotr z tego doktora! Zdradził Marynę, a ona tak mu
ufała! Przecież wie, że bojarzy po zabiciu cara nie oszczędzą
i carycy.
Z halabardnikami sprawa się wyjaśniła. Towarzysze broni
nie zdradzili cara, sprzedał się tylko podły Bonna.
- Senne ziele? - Szarafudin się skrzywił. - Nie lepiej było
ich otruć na śmierć?
Baron wzruszył ramionami.
- Żeby pozostałe dwie kompanie chciały pomścić swoich
towarzyszy? I stanęły po stronie Polaków? Myślę, że tak
szybko ze szlachtą sobie nie poradzicie. Zamkną się po do-
306
mach i zaczną się odstrzeliwać. Mogą się utrzymać nawet
dzień czy dwa.
- To znaczy, że cala warta się pośpi? Na pewno? - spytał
bojar.
- Poza kalwinami; tym religia zabrania pić wino. Ale ich
w warcie jest tylko czternastu, sprawdziłem. Waszych zaś,
o ile wiem, wielekroć więcej. Z carskimi strażnikami uporacie
się szybko. Jak widzisz, kniaziu, wywiązałem się ze swojej
części umowy. Teraz ty wypełnij swoją. Przede wszystkim po
każ mi księgę, o której mówiłeś.
Wasilij Iwanowicz stęknął i wstał; przeszedł do odległego
kąta, pod ikony, coś tam nacisnął czy obrócił i pod obrazami
w ścianie otworzyła się wnęka.
- A niech to! - szepnęła Słomka. - Nawet nie wiedziałam,
że ma tam schowek.
Kniaź poszperał w środku, wyjął ze schowka jakiś przed
miot. Elastyk omal nie krzyknął.
Szujski trzymał w rękach unibook! Ten właśnie, który miał
rzekomo spoczywać na dnie Jeziora Białego!
- Czy to ten foliał, o którym wasza miłość mówiłeś?
Anglik z ciekawością wziął książkę, otworzył.
- Ciekawe, bardzo ciekawe... Niektóre z rysunków są mi
znane, inne nie... I litery, niby znajome, ale przeczytać ich nie
umiem...
- Spróbuj szarpnąć stronicą - poradził kniaź. - Silniej. Wi
dzisz, nie drze się? A teraz podpal świeczką. Nie zapali się.
Kelley obejrzał papier pod światło, obmacał i nawet polizał
grzbiet.
- Z pewnością zbadam tę zdumiewającą książkę. Ale pa
miętaj, że najważniejsza rzecz to diament, który chłopiec no
si na szyi. Wyjaśniałem ci.
- Dostaniesz, dostaniesz swoje Jabłko. - Szujski poklepał
alchemika po ramieniu. - Kamień Filozoficzny przyda się
i mnie, kiedy zostanę carem i wielkim kniaziem.
Wstrząśnięta Słomka głośno krzyknęła. Zacisnęła usta, ale
było za późno: ci na dole usłyszeli.
Szarafudin złapał wężową głownię kindżału i zaczął się
kręcić dookoła. Anglik przycisnął książkę do piersi. Tylko
Wasilij Iwanowicz nie stracił zimnej krwi.
307
- To tam! - Wskazał na lufcik (a wydawało się, że wprost
na Elastyka). - Ondriejka, biegnij do sieni, a potem do ko
mórki! Łap szpiega!
Słomka i Elastyk pędem zbiegli po wąskich schodkach.
Kniaź-anioł śmignął przez komórkę, izdebkę i wypadł na
korytarz, prosto w ręce zwinnego Ondriejki.
- Aj! - krzyknął Elastyk, żeby Słomka schowała się i nie
wychodziła.
- To ty? - zdumiał się Ondriejka i opuścił uniesiony już
kindżał. - Co za spotkanie, kniaziku!
Złapał Elastyka za kołnierz i biegnąc, powlókł go przez jed
ną izbę, przez drugą, otworzył szeroko drzwi i cisnął ofiarę na
podłogę, pod nogi Wasilijowi Iwanowiczowi.
- Patrz, bojarze, jakiego mamy gościa!
Szujski w pierwszej chwili tak się skonfundował, że aż się
cofnął.
- Kniaź? - wymamrotał, blednąc. - Jakże to?... Skąd tutaj?...
Teraz nie wolno było tchórzyć i bełkotać. Uratować brata
carskiego mogła tylko bezczelność.
- Jeszcze się pytasz? Zapomniałeś, kim jestem? - Elastyk
zerwał się, tupnął nogą. - Anioł wszędzie się dostanie! My,
niebiańskie istoty, wiemy wszystko!
Wasilij Iwanowicz zamrugał oczami. Może i udałoby się
wcisnąć mu kit, gdyby nie wtrącił się Anglik:
- Nie słuchaj go, książę. To nie żaden anioł, tylko po pro
stu sprytny chłopczyk, naszpikowany tajemnicami. To cu
downe, że sam się tutaj zjawił. Patrz, nawet Kamień ma przy
sobie! Dzięki ci, o Murrifrayu!
Szujski wysyczał:
- W luftloszku się schowałeś? To znaczy, że wszystko wiesz...
Na chwilę odemknął lewe oko, którego mętny blask był
tak straszliwy, że Elastyk zadrżał.
- Wstyd, Wasiliju Iwanowiczu. Car ci okazał łaskę, dopu
ścił blisko siebie, zrobił tysiącznikiem na swoim weselu,
a ty... Co ludzie o tobie powiedzą?
- Żyjący boją się otworzyć usta. Ponastawiam szubienic
wzdłuż ulic, to się zamkną. A ci, którzy się urodzą potem, bę
dą czytać moich kronikarzy. - Szujski potrząsnął pięścią. -
Nie tylko zniszczę złodzieja-samozwańca, ale i pamięć -
308
o nim i o tobie, diabełku. Wymysły wasze pokuśliwe wykorze-
nię i na proch zetrę. Żeby głów nie bałamuciły!
- Zabierz mu Kamień, bojarze! - zakrakał alchemik.
Szujski chwycił diament, zdarł z łańcuszka i podał Angli
kowi.
- Naści, rób dla mnie złoto!
Elastyk stał na wpół żywy. Czyżby to był już koniec?!
Baron chciwie oglądał Rajskie Jabłko, gładził je grubymi
paluchami, nawet ucałował.
- Czy jaśnie oświecony pozwoli mi przystąpić do wielkiego
dzieła od razu, w tej chwili? Wziąłem ze sobą wszystko, co
potrzebne; wiedziałem, że do pałacu już nie wrócę.
Wskazał głową w stronę kuferka stojącego na ławie.
- Pozwalam. Zostań tutaj. I ty, Ondriejka, tak samo. Do
zabicia samozwańczego Dymitra i bez ciebie dosyć będzie
ochotników. Dopilnuj czarownika, żeby nie uciekł albo nie
zmienił się w mysz.
- Jak on w myszkę, to ja w kotka - zażartował Szarafudin.
- Po co miałbym uciekać? - Podniecony doktor zacierał rę
ce. - Nie widzę powodu. Teraz jestem najszczęśliwszym czło
wiekiem na świecie. Dostałem wszystko, o czym marzyłem.
Jest mi jeszcze potrzebna żeliwna patelnia i rożen. Przygoto
wania zajmą godzinę, najwyżej dwie, a potem można będzie
przystąpić do Transmutacji. Do tego czasu ty załatwisz swoje
sprawy na Kremlu, a kiedy wrócisz, będę już miał gotowe
Magisterium.
- Jeśli Bóg pozwoli. - Bojar przeżegnał się przed świętymi
obrazami, pod którymi rozwierał paszczę schowek.
- A co będzie z tym tu? Udusić go czy kark mu skręcić? -
spytał Ondriejka łagodnie, biorąc Elastyka za ramiona.
Kelley pokręcił głową.
- Na razie nie trzeba. Mnie bardzo interesuje jego książka.
Musi mi pomóc się w niej rozeznać. Teraz już chyba nie bę
dziesz się sprzeciwiał, mój mały książę? - Popatrzył drwiąco
na Elastyka. - A jak spróbujesz, to już my znajdziemy sposo
by, żeby ci rozwiązać język.
- O, to na pewno - zamruczał Ondriejka i wpił się ostrymi
paznokciami w szyję jeńca.
Elastyk pisnął.
309
- Dosyć gadania po próżnicy! - surowo rzekł Szujski. - Za
raz trzeba będzie iść na Kreml. Zaprowadź chłopca, postaw
straż i wracaj tutaj pilnować Kielina.
Bojar odwrócił się do Anglika, ale co mu powiedział, Ela-
styk już nie usłyszał, bo Szarafudin wyciągnął go z izby.
Poprowadził chłopca przez cały dom na tylny ganek, tam
złapał go pod ręce i poniósł przez ciemny dziedziniec. Przera
żony Elastyk zaczął się szarpać.
- Dokąd mnie niesiesz? - spytał.
- Do znajomego pałacu - wesoło odrzekł łotr, zatrzymując
się przed drzwiami podziemnego więzienia.
Zazgrzytał zamek, skrzypnęły zardzewiałe zawiasy i wię
zień upadł na zgniłą słomę.
Ondriejka jeszcze chwilę postał w wejściu. Na koniec po
wiedział:
- Najpierw twego braciszka-samozwańca rozedrzemy na
kawałki, a potem zabawimy się z tobą, szczeniaku. Ciekaw
jestem, co mają aniołowie w środku. Myślę, że flaki, tak jak
wszyscy. Sprawdzić wszakże nie zawadzi.
Odwrócił się w stronę dziedzińca.
- Hej, straż! Dwóch tutaj, a żywo!
Drzwi się zatrzasnęły.
Elastyk wiedział, że jest takie francuskie określenie - deja
vu.
Tak się mówi, kiedy się człowiekowi zdaje, że coś już się
wcześniej wydarzyło.
Tak, tak, to już kiedyś było: ciemność, zapach zgniłej sło
my, strach, rozpacz.
A jeszcze: uczucie, że wszystko przepadło.
Poprzednim razem płakał w głos, bo strasznie mu było żal
siebie - i sam przepadł, i sprawę zawalił.
Teraz sytuacja było po stokroć gorsza. Nie tylko zgubił sie
bie, ale i przyjaciół nie ocalił. Jurka jest skazany. Maryna to
samo. W dodatku za godzinę lub dwie doktor zanurzy Raj
skie Jabłko we wrzącej rtęci, a wtedy zdarzy się historyczna
katastrofa, taka jak w tysiąc dziewięćset czternastym roku.
Biedna siedemnastowieczna Moskwa! Żyłaby sobie, jak
umiała, a tu masz: zawitał z przyszłości uczeń klasy szóstej
310
Fandorin, niewydarzony zbawca ludzkości. Przywlókł ze so
bą fatalny Kamień i zamiast dostarczyć go bezpiecznie na
miejsce, stracił go, a nawet można powiedzieć - przyniósł na
tacy jedynemu w całej Rusi człowiekowi, którego absolutnie
nie należało dopuszczać do diamentu!
Tak, wszystko to było okropne. Ale - rzecz dziwna - Ela-
styk nie płakał. To znaczy, gdyby miał więcej czasu, może by
się rozkleił, ale teraz cenna była każda sekunda.
Więzień zerwał się na równe nogi, zaczął chodzić po ciem
nicy. Kiedy potknął się o szkielet Freddiego Krugera, nie
przeraził się, tylko zaklął.
Nie wolno się poddawać! - powiedział sobie. Trzeba coś
robić.
Przekupić strażników - tak! To nie będzie trudne, skoro
nawet warta przy Baszcie Frołowskiej za dziesięć rubli zgo
dziła się wpuścić spiskowców na Kreml.
Rzucił się do drzwi, przycisnął do nich ucho.
Dwaj ludzie.
O czymś rozmawiają, leniwie.
Jeden basem, drugi tenorkiem.
- Ej, zuchy! - krzyknął Elastyk. - Jestem Erastij, kniaź So-
lański, młodszy brat hosudara!
Zamilkli.
- Z tobą, złodzieju, nie dozwolono nam mówić - surowo
rzekł cienkogłosy.
- To wasz bojar jest złodziej! Przeciw carowi stanął! Za to
go stracą! I was też po głowie nie pogłaszczą!
- We wszystkim wola boża - odrzekł bas. - A ty siedź ci
cho. Nie wolno nam z tobą gadać.
- To nie gadajcie. Wystarczy, jak będziecie słuchać - po
wiedział Elastyk.
Wartownicy zaczęli się kłócić między sobą.
- Nie będę słuchał - upierał się tenorek.
- A ja posłucham - huczał drugi, wyraźnie śmielszy. - Toć
Ondriej Timofiejewicz słuchać nam nie zakazywał.
Kiedy tak się spierali, Elastyk gorączkowo myślał, czym by
ich tu skusić. Przy pasie miał złotą sprzączkę, wysadzaną dro
gimi kamieniami, ale głupio byłoby im ją proponować - za
biorą, i tyle.
311
- Ej, zuchy! - zawołał. - Jeśli zaraz zaprowadzicie mnie do
hosudara, każdy z was dostanie woreczek złota i patent szla
checki! Ręczę wam za to swoim kniaziowskim słowem!
Bas stęknął i zaczął sapać.
- Ja tam nie będę słuchał - oświadczył strachliwy.
- Czyż nie kochacie cara Dymitra Iwanowicza? Źle wam
się żyje pod jego rządami? - Elastyk kuł żelazo, póki gorące.
- Car jest dobry - zgodził się bas. - Grzech byłby się skar
żyć.
Tenorek powtórzył:
- Ja tam nie słucham.
- Wypuśćcie mnie, a zostaniecie carskimi wybawcami.
Czekają was zaszczyty i bogactwo. A jak nie wypuścicie, to
Dymitr i tak zwycięży zbuntowanych bojarów. A wtedy
uznają was za zbrodniarzy i nikczemników. Wiecie, co ta
kich czeka?
Ach, czas, czas mijał!
- Może go wypuścimy, co, Mikiszka? - rzekł niepewnie
ten z cienkim głosem. - Zbrodniarzom nogi i ręce odrąbują,
a potem głowy. Przeszłego roku sam widziałem. Strach pa
trzeć!
Elastyk zamarł. Jeśli nieugięty tenorek się waha, to jest
jeszcze nadzieja!
- Ja ci wypuszczę! - warknął bas. - Jeśli głowy nam zetną,
to znaczy się, że taka była wola boża. A ty tam zawrzyj gębę!
Z rozpaczy Elastyk aż zazgrzytał zębami.
Spróbował jeszcze namowy, ale ten o niskim głosie zagro
ził, że go zwiąże i zaknebluje.
Co tu robić? Co robić?
Myśl, przykazał kniaź-anioł własnej głowie i żeby jej po
móc, pociągnął sam siebie za włosy. Głowa uczciwie się
postarała, mózg zaczął działać. Może by razem wymyślili coś
pożytecznego, ale w tejże chwili za drzwiami ciemnicy rozleg
ły się lekkie kroki i dźwięczny, tyle że zasapany, głos krzyk
nął:
- Hej, kto tu? Antypka, Mikiszka? Otwierajcie żywo!
- Nie wolno, Sołomonio Własjewno. Bojar na śmierć by
nas zaćwiczył.
- Nie zaćwiczy! Powiecie, że anioł uleciał do nieba. Ojczu-
312
lek oćwiczy, to pewne, ale nie na śmierć, boście na to za głu
pi. Ale jeśli mnie się sprzeciwicie, to każę was sprzątnąć. Jak
nie teraz, to potem. Może nie wiecie, kto w tym domu rządzi?
Elastyk znieruchomiał, bojąc się nawet westchnąć. Czyżby
jej się miało udać?
- Oj, strach człeka bierze -jęknął tenorek Antypka. -I tak
źle, i tak niedobrze. Co tu począć, Mikisza?
Bas odparł zdecydowanie:
- Ratować trzeba cara-ojczulka, to pewne. Za to nas na
grodzi. Słyszałeś, co mówił kniaź-anioł? A jak nie ocali się
hosudar - na wszystko wola boża. Niech i batogami sieką. Ty
już tam słówko szepnij, bojarówno, żeby lżej chłostali.
- Szepnę, szepnę. Otwierajcie!
Brawo, Słomka! Migiem sobie poradziła!
Drzwi zadudniły, Elastyk zmrużył oczy w blasku pochodni
i ujrzał dwóch chłopów z berdyszami na ramionach. Jeden
tęgi (pewnie Mikiszka), drugi niepozorny.
Kniaziówna rzuciła się Elastykowi na szyję i zaczęła traj-
kotać:
- Nie mogłam wcześniej, Eraściku. Mnie też zamknęli
w świetliczce i ludzi postawili na straży, tylko jeszcze tchórz -
liwszych niż ci. Póki ojczulek ze sługami z dziedzińca nie po
szedł, za nic nie chcieli mnie wypuścić.
Elastyka ścisnęło w dołku.
- To już poszli na Kreml? Dawno?
- Pół godziny temu.
- A co doktor? No, ten Anglik, Kielin?
- Zamknął się w dumnej izbie z Szarafudinem.
- To biegnijmy tam, szybko!
Rzucił się w stronę domu, niepewny, co robić. Jak w poje
dynkę uporać się z baronem? I jeszcze ten oprawca, Ondriejka!
Ale tak czy owak - trzeba próbować, czy nie da się odzy
skać Kamienia, nawet narażając własną głowę. Inaczej po
tem już do końca życia będzie człowiek czuł się łajdakiem
i tchórzem.
Elastyk nic jeszcze nie wymyślił, wbiegł na ganek i nagle
stanął jak wryty.
Od strony Kremla doleciało przytłumiono bicie dzwonu -
częste, trwożliwe. Tak w Moskwie powiadamiają o pożarze.
313
Zaczęło się!
- Boże! - Słomka przeżegnała się. - Strzelcy zaraz pobieg
ną na ratunek, car zostanie bez ochrony...
Jeśli teraz bez zwłoki popędziłby do pałacu, jeszcze zdążył
by ocalić Jurkę i Marynę z pułapki. Od Bramy Frołowskiej,
przez którą teraz wchodzą spiskowcy, do carskiego teremu
nie jest bliżej niż stąd.
Elastyk zaczął się miotać: w lewo, potem w prawo i znowu
w lewo.
Mijały sekundy, a on nie mógł się zdecydować, kogo rato
wać - przyjaciela czy Rosję?
Jeśli pozwoli doktorowi ruszyć Rajskie Jabłko, wybuchnie
straszna wojna albo epidemia. To okropne. Ale jeżeli się rzuci
na ratunek Kamieniowi, to zdradzi przyjaciela, a to najgorsza
rzecz na świecie.
Rozum wzywał, żeby czym prędzej biec do izby dumnej, ser
ce popędzało: na Kreml, na Kreml!
Czym jest życie dwojga ludzi, nawet jeśli to przyjaciele,
w porównaniu z Wielkim Nieszczęściem? - zadał sobie w du
chu pytanie Elastyk.
Ale kiedy doszedł do tego słusznego, absolutnie logicznego
wniosku, postąpił w sposób dokładnie przeciwny: pędem
rzucił się z ganku i pobiegł do parkanu - tam gdzie między
bierwionami było przejście.
- Czekaj tu! - rzucił do Słomki. - Zaraz wrócę!
Baron mówił, że przygotowania do Transmutacji zajmą go
dzinę albo nawet dwie. Jeśli zakończy je w godzinę, wszystko
przepadło. Jeśli zmitręży dwie, to jest nadzieja, że Elastyk
zdąży.
- Nie, Eraścik! Nie wracaj tu! - krzyczała kniaziówna. -
Tutaj cię zabiją!
- Kniaziu, a pamiętaj o nagrodzie! - zahuczał basem nie
pozorny strażnik.
Drugi, chłop jak dąb, zapiszczał:
- Tak, nie zapomnij!
Caryca Marynka
Niewielka kareta czekała tam, gdzie ją Elastyk zostawił.
Woźnica drzemał na koźle.
- Do Bramy Borowickiej! -jeszcze z daleka krzyknął kniaź-
-anioł i szarpnął drzwiczki.
Biegiem dotarłby prędzej, ale carski brat nie chodzi piecho
tą. Zatrzymają go wartownicy i zanim się wszystko wyjaśni,
zmarnuje mnóstwo czasu.
A tak chłopina tylko burknął:
- Jego miłość kniaź Solański! - i strzelcy natychmiast od
dali honory berdyszami.
Od razu za bramą Elastyk wyskoczył z powozu, bo zaułka
mi i podwórzami do carskiego teremu było bliżej.
Pędził co sił w nogach, uniósłszy poły kaftana. Gdzieś dale
ko, w odległym końcu twierdzy, zobaczył purpurową łunę;
dolatywała stamtąd potężna wrzawa. Ale tutaj, w zachodniej
części Kremla, na razie było cicho.
Elastyk przeskoczył przez ogrodzenie i znalazł się na placu
przed carską siedzibą. Od razu też omal nie zderzył się z roz
chełstanym brodaczem, który bez czapki wybiegł zza rogu.
Był to Fiodor Basmanow, którego dwór mieści! się w są
siedztwie. Wojewoda miał koszulę w strzępach, na twarzy
widniała świeża purpurowa rana, z szabli, którą zaciskał
w garści, ściekała czarna krew.
- Zdrada! - krzyknął ochrypłym głosem. - Trzeba ratować
cara! Zjawił się u mnie Stiopka Golicyn z towarzyszami, obie
cywał pieniądze! Ledwo się wyrwałem, trzech położyłem tru
pem!
Przy paradnym ganku było pusto - ani jednego wartownika.
- Gdzie strzelcy? - ryknął Basmanow straszliwym głosem.
315
- Pobiegli gasić pożar - wyjaśnił Elastyk, biegnąc po scho
dach. - Szybko!
Na murowanym parterze pałacu też nie było straży. Na
pierwszym piętrze, gdzie mieli stać Niemcy, wszędzie leżeli
chrapiący żołnierze. Kilku ludzi (pewnie owi kalwini, którzy
nie pili) miotało się między śpiącymi towarzyszami, nie rozu
miejąc, co się dzieje.
- To porucznik Bonna napoił ich sennym zielem! Nieważne,
o tym później! Trzeba wyprowadzić cara i carycę!
Elastyk rzucił się po schodach na drugie piętro. Z naprze
ciwka schodził Dymitr, na wpół ubrany, rozdrażniony.
- Basmanow? Co to za głupstwa! Słudzy przybiegli, krzy
czą: „Palimy się!", a potem wszyscy gdzieś się pochowali. Co
to, bez cara nie umiecie pożaru ugasić? Erastek? A ty co tu
robisz?
Wojewoda i Elastyk na wyścigi zaczęli mówić mu o spi
sku.
Car patrzył nie na nich, ale na swoich powalonych strażni
ków; na jego jasnym czole pojawiła się ostra bruzda.
- Jurka, to jest, wielki carze! Budź Marynę, trzeba ucie
kać! - Elastyk złapał go za rękę. - Uciekniemy przez Bramę
Borowicką! Do miasta, ludzie cię nie wydadzą!
Szyby zadrżały od tupotu setek nóg, na zewnątrz zrobiło
się jasno jak w dzień.
Car podbiegł do okna i powiedział cicho:
- Za późno...
Przez plac, otaczając pałac z obu stron, biegł tłum uzbrojo
nych ludzi. Pochodnie rzucały krwawe odblaski na hełmy
i pancerze.
- Żołnierze, kto może utrzymać broń - do mnie! - rozkazał
Dymitr gromkim głosem.
Po schodach wbiegło czternastu ludzi, wszyscy, którzy zo
stali.
- Muszkiety ładuj!
Żołnierze szybko pobrali broń z półek, zapalili lonty.
- Tutaj jest złodziej! Niemiaszki, wydajcie samozwańca! -
doleciało z dołu.
Zadudniły buty i na piętro wbiegła najeżona pikami i sza
blami horda.
376
- Z powrotem na dół, zdrajcy! - krzyknął car, ale jego głos
utonął w złowieszczym ryku.
Wówczas Dymitr opuścił dźwignię - i przed nosem bun
towników opadła zapora z żelaznych prętów. Drugą, dokład
nie taką samą, broniącą dostępu do kobiecej połowy pałacu,
i tak zawsze spuszczano na noc.
- Pal! - car wydał komendę.
Huknęła salwa i trzech martwych buntowników stoczyło
się po schodach. Zawyli ranni. Fala napastników, rozbiwszy
się o kratę, odpłynęła wstecz.
Milczący carscy ochroniarze znowu ładowali muszkiety.
Jurka podniósł z podłogi halabardę i pogroził tłuszczy.
- No i co? Ja nie jestem jakiś tam Godunow!
W odpowiedzi także huknęły strzały. Ze ścian poleciały ka
wałki tynku, wióry. Jeden z Niemców jęknął i osunął się na
posadzkę. Obrońcy cofnęli się w głąb galerii.
- Nie łam się - powiedział Dymitr, mierzwiąc Elastykowi
włosy. - Wytrzymamy tu jakiś czas, a potem szlachta Wiśnio-
wieckiego przyjdzie na pomoc!
Gdzieś rozpaczliwie zapiszczała kobieta i od razu mnóstwo
głosów zaczęło jęczeć i zawodzić.
- Damy dworu się obudziły. - Car obejrzał się nerwowo. -
Krata tam mocna, ale mimo wszystko... Wiecie co, koledzy, ja
tu będę dowodził obroną, a wy bierzcie siedmiu żołnierzy
i biegnijcie na tamtą stronę. Fiodor, Erastek, ocalcie dla mnie
Marynę!
- Nie martw się, najjaśniejszy panie - zahuczał Basma-
now. - Głowę złożę, ale carycy ukrzywdzić nie dam. Ej,
Niemcy! Ty, ty, ty i wy czterej, dalej za mną!
- Na krok jej nie odstąpię - przyrzekł Elastyk i pobiegł za
wojewodą.
„Dokoła grzmiała kanonada, my śmierci patrzyliśmy
w twarz!" - doleciał z tyłu głos cara Wszechrosji.
W połowie należącej do carycy było o wiele gorzej. Wszę
dzie panował histeryczny pisk, nieubrane damy załamywały
ręce, wzywały pomocy Matki Boskiej albo po prostu miotały
się po komnatach, oszalałe ze strachu.
317
Jedna Maryna zachowała zimną krew.
Była blada i też w samej koszuli nocnej; rozpuszczone wło
sy sięgały carycy do pasa. Głos jej jednak nie drżał, wzrok
płonął energią, a w ręku ściskała nabity pistolet. Jurka mógł
być dumny z takiej żony.
- Co, spisek? - spytała szybko.
Basmanow i żołnierze zajęli pozycję obronną przy kracie,
a Elastyk zwięźle wyjaśniał Marynie, co się dzieje.
- To znaczy, że cala nadzieja w Wiśniowieckim? - spytała,
ale światło w jej oczach zgasło. - Znam księcia Adama. Jest
ostrożny i nie zechce się narażać na niebezpieczeństwo.
- No, to znaczy, że lud przybiegnie na ratunek carowi -
rzekł dziarsko Elastyk. - Nie szkodzi, kraty są mocne, utrzy
mamy się.
Maryna stała przy oknie, patrzyła na języki ognia unoszące
się nad miastem już w kilku miejscach. Ze wszystkich stron
dolatywały krzyki, wystrzały, dudnienie. W wielu cerkwiach
dzwony biły na trwogę. Prawdopodobnie walka toczyła się
nie tylko na Kremlu, ale w całej Moskwie.
- Wyrzynają Polaków! - Caryca wzdrygnęła się z zimna.
Służąca podała jej wełnianą chustę, ale Maryna tylko wzru
szyła ramionami i okrycie ześlizgnęło się na podłogę. - Kiedy
nastanie świt, będzie jeszcze gorzej. Podciągną armaty, roz
niosą pałac w drzazgi... To Szujski kierował spiskiem? Chytry
z niego lis, pewnie wszystko przewidział.
Nie było na to odpowiedzi.
Na schodach huknęła salwa, rozległy się krzyki.
Buntownicy dotarli i tutaj!
Damy dworu znowu zaczęły piszczeć.
- Cicho, głupie gęsi! - Caryca tupnęła nogą. - Pochowajcie
się i odmawiajcie modlitwy!
Ale sama się nie chowała. Zdecydowanym krokiem wyszła
na korytarz i ruszyła wprost ku schodom.
Elastyk, jak obiecał, nie odstępował jej na krok.
- A masz! - wrzeszczał do kogoś Basmanow, ścierając
krew z szyi. Najwyraźniej wojewodę drasnęła kula. - Naboi
mamy dosyć, na wszystkich was wystarczy! A tobie, Waśka,
brzuch przestrzelę, zdrajco, żebyś nie zdechł od razu, tylko się
pomęczył!
318
Siedmiu żołnierzy, przyklęknąwszy na jedno kolano, trzy
mało muszkiety w pogotowiu. Twarze mieli zastygłe, napięte.
Spiskowców Elastyk nie widział, ale na schodach, po dru
giej stronie kraty, leżały dwa nieruchome ciała - jedno na
wznak, drugie twarzą do ziemi.
- Sam Waśka tu jest! - krzyknął Basmanow, odwracając
się. - Namawiał, żeby się poddać, podnieść dźwignię. -
Wskazał sterczący ze ściany żelazny pręt, taki sam jak
w carskiej połowie. - Palnąłem do niego, psa, ale nie trafi
łem! Idźcie stąd lepiej, pani. Bo tylko patrzeć, jak cię kula
dosięgnie.
Maryna nie usłuchała go, podeszła do samej kraty.
- Kniaziu Wasiliju! Byłeś tysiącznikiem na moim weselu!
Rękę mi całowałeś! Nazywałeś jaśnie wielmożną carycą!
- Ty jesteś carycą! - odezwał się skądś, z ukrycia na dole,
Szujski. - A że przez pomyłkę wyszłaś za samozwańca, nie
twoja to wina. On i ciebie oszukał, i nas. Nie bójże się, Mary
no Juriewno, nie uczynimy ci nic złego. Odeślemy cię z hono
rami do Polski i możesz sobie zostawić wszystkie dary samo
zwańca, kamienie drogie, złoto, futra. Krzyż święty całuję,
w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego! Polaków też rżnąć nie
będziemy! Jednej tylko głowy chcemy, Otriepiewa, a kłótni
z królem Zygmuntem nie potrzebujemy!
Jak zręcznie się przymila, jak rzuca obietnicami! Elastyk aż
pokręcił głową.
Basmanow lekko odsunął carycę, włożył rękę z pistoletem
między kraty i strzelił.
- Ach, żmija! Ale zwinny! Znowu nie trafiłem! Pogadajże
z nim, mateczko caryco, a ja broń nabiję na nowo.
Wojewoda przysiadł w kucki. Nasypał prochu z rożka,
wsadził kulę w lufę, sprawdził, czy krzesiwo jest w porządku.
Pistolet miał najnowszy, krzemienny.
- Co za łotr z tego Szujskiego! - zwrócił się zmartwiony
Elastyk do carycy. - Wbija klin między Dymitra a Polaków.
Maryna uśmiechnęła się z roztargnieniem, nie patrząc na
niego. Cofnęła się tylko o dwa kroczki.
I nagle zrobiła coś zaskakującego: przyłożyła swój pistolet
do potylicy Basmanowa i spuściła kurek.
Pistolet plunął ogniem, rozległ się ogłuszający huk i tęgi
319
chłop, pewnie nie rozumiejąc, co go spotkało, uderzył twarzą
o posadzkę. Ostro zapachniało palonymi włosami.
Elastyka zatkało. Zwariowała! Tylko to przyszło mu do
głowy.
- Pamiętaj, kniaziu Wasiliju, przed wszystkimi krzyż
święty całowałeś! - głośno zawołała Maryna.
Cisnęła pistolet, złapała obiema rękami za dźwignię, szarp
nęła i krata się uniosła.
Tłum wbiegł po schodach z wrzaskiem i tupotem.
Poroztrącał zaskoczonych Niemców, odrzucił na bok Ela
styka.
- Bij złodzieja! Łap samozwańca! - ryczała setka gardeł.
Elastyk upadł na podłogę za potężnym ciałem zabitego wo
jewody. Widział, jak ostatni wszedł Szujski - w spiczastym
hełmie, w polerowanej zbroi.
- Zabrać carycę! - krzyknął głośno. - Jej dziewuch nie ru
szać! Kto zabije samozwańca, dostanie tysiąc rubli! Żywy
nam niepotrzebny!
Wtedy po raz pierwszy w życiu Elastyk zapragnął zabić
człowieka. Wyjął z martwej ręki Basmanowa nabity pisto
let. Strzelać umiał, Jurka mu pokazywał, jak to się robi. Wy
starczy tylko odwieść kurek i spuścić. Z takiej odległości
Szujskiego nie ochroniłby nawet pancerz. A potem niech
będzie, co ma być. Niech jego, Ełastyka, nawet na kawałki
rozszarpią.
- A Kamień? - spytał nagle surowy głos, który dobiegł nie
z zewnątrz, tylko z niego samego. - Jeśli ciebie rozerwą na
strzępy, to co będzie z diamentem? Pomóc przyjacielowi nie
możesz teraz w żaden sposób. Biegnij, ratuj Rosję.
Elastyk chlipnął, wsunął broń za pas i stanął na czwora
kach. Jakoś wypełznął na puste schody, tam podniósł się
i ruszył na ratunek nieszczęsnej ojczyźnie.
Po Kremlu biegali rozwścieczeni ludzie z nalanymi krwią
oczami. Na chłopca z pistoletem nikt nie zwracał uwagi, tyl
ko jeden strzelec zatrzymał się i trzepnął go w ucho.
- Zmykaj stąd, malcze, bo cię tu kto przypadkiem usiecze
albo postrzeli! Nic tu po tobie!
320
Dobrze, że nie było jeszcze telewizji, bo na pewno ktoś roz
poznałby kniazia Solańskiego, brata samozwańca.
Elastyk biegi w stronę Baszty Borowickiej, rozmazując łzy
po policzkach.
Jurka to prawdziwy śmiałek, tak łatwo sobie z nim nie po
radzą, podszeptywała Elastykowi matka głupich, nadzieja.
Może jakoś się wyrwie.
Ale ta Marynka, Marynka!
Na złamanie karku
Elastyk sam nie wiedział, jak przebył Bramę Borowicką,
przez nikogo niestrzeżoną, ani też jak wszedł na Wzgórze
Wagańkowskie.
Po prostu biegł przed siebie, dyszał, pociągał nosem - i na
gle znalazł się przed znajomym ogrodzeniem z bali.
Nie miał żadnego planu działania. Nie było na to czasu,
zresztą po ostatnich wstrząsach głowa zupełnie nie chciała
pracować. Może jak dojdzie co do czego, coś samo się wymy
śli?
Przecisnął się przez dziurę, śmignął na podwórze, a tam
stała Słomka. W tym samym miejscu, w którym pożegnała
go godzinę temu, kiedy biegł ratować Jurkę.
A więc czekała. Nigdzie nie odeszła.
Nie powitała go jednak radośnie; była zła.
- Co za dureń! Wiedziałam! - zasyczała. - Mówiłam ci: nie
wolno tutaj wracać! Nie wpuszczę cię!
Po czym rozłożyła ręce, zagradzając wstęp. Ale kiedy spo
strzegła zapłakaną twarz kniazia-anioła, jęknęła i zasłoniła
usta dłonią.
- Nic nie wiem. Jest źle - powiedział Elastyk.
- Skoro źle, to bierz nogi za pas, błagam cię, na rany Chry
stusa! Będą cię szukali. Masz! - Podała mu jakieś zawiniątko. -
To sukienka, wzięłam od Paraszki. Przebierz się za dziewczy
nę, może cię nie poznają. W węzełku masz miód, ten, co...
Elastyk nie wziął zawiniątka.
- Zabiorę swój diament. I księgę. Wtedy odejdę - rzekł po
nuro.
- A Szarafudin?
- Mam tutaj coś. - Elastyk pokazał pistolet Basmanowa.
322
- No to zastrzelisz jednego, a jest ich tam dwóch. Jeszcze
służba się zbiegnie, kiedy usłyszy strzały. - Słomka zamyśliła
się, ale tylko na parę sekund, nie więcej. - Nie, zrobimy ina
czej. Chodź ze mną!
Posłusznie pobiegł za nią przez dziedziniec, do kuchni.
Tam Słomka chwyciła ze stołu nieduży, ale ciężki tłuczek,
okuty miedzią.
- Masz, trzymaj. To jest szlaga, tym tłucze się na kisiel żu
rawiny i porzeczki.
- Na co mi ona? - zdziwił się Elastyk.
Już biegli na frontowy ganek. Na podwórzu było ciemno
i pusto - prawie wszystkich służących Szujski zabrał ze sobą.
- Staniesz za drzwiami, na ławie. Ja wywabię Ondriejkę,
a ty walnij go w łeb, ile masz siły. Dasz radę?
- Z wielką przyjemnością - obiecał Elastyk, ważąc w dłoni
ciężką szlagę. Był złakniony krwi.
To znaczy, że miał rację. Plan sam się ułożył. Teraz najważ
niejsze to nad niczym się nie zastanawiać, bo się człowiek
przestraszy.
Z tym, żeby się nie zastanawiać, nie było kłopotu; stupor
jeszcze nie minął.
Elastyk przysunął do drzwi dumnej izby ławę, wlazł na nią,
chwycił obiema rękami tłuczek i uniósł go nad głowę.
- Już!
Słomka zastukała pięścią w drzwi.
- Ondrieju Timofiejewiczu! Posłaniec do ciebie! Od ojczul
ka!
Stanęła tak, żeby Szarafudin, gdy wejdzie, znalazł się ty
łem do ławy.
Na „raz" robię wdech, na „dwa" walę z całej siły, na „trzy"
łotr upada, powiedział sobie w duchu Elastyk. To bardzo pro
ste.
Wyszło jednak niezupełnie tak.
Drzwi się otworzyły, ale Ondriejka nie wyszedł, tylko gło
wę wysunął.
- Gdzie ten posłaniec, bojarówno?
Elastyk zawahał się - tłuc czy nie tłuc?
Do Ondriejki było trochę daleko, ale gdy ten zaczął kręcić
głową, wypatrując posłańca, było jasne, że zaraz się odwróci.
323
„Raz" - głęboki wdech.
„Dwa!" - Elastyk wychylił się i z rozmachem stuknął zło
czyńcę w łeb.
Na „trzy" upadli obaj: Ondriejka rąbnął nosem o podłogę,
Elastyk zleciał z ławy, bo stracił równowagę.
- Ach, mój Ilja Muromiec! - szepnęła z zachwytem Słom
ka, pomagając mu wstać.
Wnosząc z tego, że Szarafudin wciąż leżał bez tchu, cios
musiał być solidny.
Elastyk rozprostował ramiona, niedbale odsunął dziew
czynkę i zajrzał przez otwarte drzwi.
W nos uderzył go jakiś niemiły, chemiczny zapach, w oczy
gryzł dym.
Czyżby eksperyment już się zaczął?
Niestety, tak...
Doktor Kelley stał odwrócony tyłem, nachylał się w sku
pieniu nad płomieniem i poruszał lekko łokciami.
Hałasu najwyraźniej nie słyszał; zbytnio był pochłonięty
swoim eksperymentem.
Elastyk chciał wpaść do izby, ale Słomka złapała go za połę.
- Czekaj! Trzeba wciągnąć tego, bo jak słudzy go zobaczą,
podniosą krzyk!
We dwójkę wzięli pod pachy leżącego bez czucia Ondriej-
kę, jakoś go wciągnęli do środka i zamknęli drzwi.
A baron nic - nawet się nie obejrzał.
Teraz już Elastyk nie chciał tracić ani sekundy.
Wyszarpnął zza pasa pistolet i jak nie ryknie:
- Odsuń się, psi synu!
Kelley w końcu jednak drgnął. Odwrócił się i teraz już było
jasne, co robił: na płonącym rożnie stała żeliwna patelnia,
a na patelni - szklane naczynie, w którym bulgotała pęche-
rzykowata srebrzysta masa, rzucając na ściany i twarz alche
mika matowe odblaski.
Elastyk krzyknął jakby z bólu: Rajskie Jabłko, ściśnięte
złotymi szczypcami, było całkowicie pogrążone w rozgrzanej
rtęci.
Wokół z trzech stron połyskiwały lustra, już przygotowane
do Transmutacji. W specjalnej kolbie widoczna była szara
Tynktura.
324
- Nie! Nie! - Doktor zamachał wolną ręką i wskazał na
klepsydrę. - Zostały tylko cztery minuty! Błagam!
- Wyjmij je! Bo zabiję! - nieswoim głosem zaryczał Ela-
styk, celując prosto w głowę barona.
Ten z jękiem zawodu wyciągnął Kamień z kolby.
Nigdy jeszcze Elastyk nie widział diamentu w takiej posta
ci - czerwonoburego, mieniącego się złowieszczo.
- Połóż go na stół! Bo zastrzelę!
Po twarzy doktora spływały łzy, ale nie śmiał się sprzeci
wiać - mina kniazia-anioła nie pozostawiała najmniejszych
wątpliwości, że ten naprawdę strzeli.
Rajskie Jabłko trafiło na stół i - niewiarygodne! - blat za
czął się dymić, a diament, otoczony zwęgloną obwódką - po
grążać w grubym dębowym drewnie. Dwie albo trzy sekundy
później przepalił je na wylot i spadł. Natychmiast zaczęła się
kopcić deska w podłodze.
Bojąc się, że Kamień przepali i tę przeszkodę, Elastyk rzu
cił się naprzód.
- Nie zdołasz go podnieść, nawet jeśli owiniesz rękę
szmatką! - uprzedził baron. - Rtęć zbyt silnie rozżarzyła Jabł
ko. Ostygnie nie wcześniej niż za pół godziny. Ach, jakiż
wielki błąd popełniasz, książę!
- Nie jestem już księciem - ochryple odpowiedział Ela
styk, nie odwracając wzroku od Kamienia. Dzięki Bogu, ten
wgryzł się w podłogę do połowy i zatrzymał. - Daj mi
szczypce!
- Akurat ci dam! - Kelley machnął ręką; szczypce polecia
ły i uderzyły o szybę.
Ta, na nieszczęście, podobnie jak i inne w komorze, była
nie z miki, ale z prawdziwego szkła.
Rozległ się brzęk, poleciały odłamki. Teraz już nie było
czym podnieść Jabłka.
- Łajdak!
Elastyk znowu wycelował w doktora pistolet, ale co z tego?
- Trzeba go było od razu zastrzelić - surowo upomniała
Słomka. - Pal, póki znowu czegoś złego nie nawyczynia. Tu
taj ściany są grube. Może nie usłyszą.
Doktor klasnął w dłonie, cofnął się i oparł plecami o miej
sce, gdzie znajdowała się tajna wnęka.
325
- Gdzie moja książka? - groźnie spytał Elastyk. - No?!
- Tu... Tutaj... Weź...
Kelley wyciągnął spod płaszcza unibook i podał go Elasty-
kowi drżącą ręką.
- Wybacz... Wybacz mi... Źle wobec ciebie postąpiłem, zu
pełnie jakbym rozum stracił. Wkrótce diament ostygnie, a ty
będziesz mógł go zabrać. Jest twój, twój!
- Zabij go, na co czekasz? - ponagliła Elastyka Słomka. -
A ja tamtego łotra ubiję, bo się zaraz ocknie.
Nachyliła się nad ogłuszonym Szarafudinem i wyszarpnęła
jeden z kindżałów o główce żmii.
- Gdzie trzeba uderzyć? W szyję? W którym miejscu?
Blada, ale zdecydowana na wszystko bojarówna uniosła
broń.
- Nie! - Elastyk zabrał doktorowi unibook i podszedł do
Słomki. - Nikogo zabijać nie będziemy. Jeśli, oczywiście, sa
mi nas nie zaatakują.
- Ej, głupiś! - Kniaziówna z żalem odrzuciła kindżał. -
Chociaż czego się po tobie spodziewać; wiadomo - anioł.
Baron zrozumiał, że nikt do niego nie strzeli, i to wyraźnie
podniosło go na duchu.
- Jesteś mądrym chłopcem, mądrzejszym od wielu dojrza
łych mężów. Będą z tobą rozmawiał tak, jak nigdy jeszcze
z nikim nie rozmawiałem - zaczął, gestykulując w zdenerwo
waniu. - Czy wiesz, po co człowiek rodzi się i żyje? Żeby pić,
jeść, gromadzić pieniądze, a potem zestarzeć się i umrzeć?
Nie! Przychodzimy na ten świat, żeby rozwiązać Zagadkę By
tu, wielką łamigłówkę, zadaną nam przez Boga. Cała reszta
jest marnością, pustą stratą czasu. Ludzie czują to całą swoją
istotą, ale mają świadomość własnej bezsilności. Dlatego
właśnie tkwi w nas taki silny instynkt przedłużenia gatunku
- człowiek płodzi dzieci w niejasnej nadziei, że te okażą się
mądrzejsze, bardziej utalentowane, będą miały więcej szczę
ścia. Że jeśli nie on, to chociaż jego wnuki albo prawnuki
zgłębią Wielką Tajemnicę. Ale ja, Edward Kelley, nigdy nie
chciałem mieć dzieci. Bo dobrze wiedziałem: dzieci nie będą
mi potrzebne, sam poznam Tajemnicę. Cóż dla mnie znaczy
całe złoto świata! Magisterium potrzebne mi jest nie dla bo
gactwa. Podporządkować sobie boską Emanację - to tyle, co
326
samemu stać się Bogiem! To największe z dokonań! Propo
nuję ci więc, żebyś podzielił ze mną ten zaszczytny los!
Doktor Kelley mówił bez przerwy, żarliwie i chaotycznie,
ale Elastyk słuchał go jednym uchem - czytał unibook.
Wsunął pistolet za pas, otworzył upragnioną siedemdzie
siątą ósmą stronę. Wreszcie, po długich miesiącach życia bez
pomocy komputera, mógł zadawać pytania i dostawać odpo
wiedzi.
- Car Dymitr Pierwszy - szeptał Elastyk. - Lata życia!
Ekran zaczął mrugać. Potem pojawił się napis:
„Czy chodzi o cara Dymitra Samozwańca Pierwszego?".
- Tak, tak!
Unibook pokazał notę biograficzną, która sprawiła, że Ela-
stykowi pociemniało w oczach:
Dymitr Samozwaniec I
(rok ur. niezn. - 1606),
car rosyjski (maj 1605 - m a j 1606)
Awanturnik nieznanego pochodzenia, podający się za care
wicza Dymitra Ugiickiego. Według oficjalnych źródeł, był nim
zbiegły mnich Jurij (zakonne imię Grigorij) Otriepiew, ale wersja
ta jest przedmiotem sporu historyków. Przy pomocy polskich
najemników i Kozaków zaporoskich zawładnął Moskwą, obala
jąc dynastię Godunowów. Zgodnie z relacjami cudzoziemskich
świadków, starał się wprowadzić reformy i złagodzić prawo
pańszczyźniane, ale źródła z czasów Samozwańca się nie za
chowały - wszystkie zostały zniszczone z rozkazu cara Wasilija
Szujskiego. Po śmierci Samozwańca, która nastąpiła w wyniku
spisku bojarów, jego ciało zostało spalone, a prochy wystrzelo
ne z armaty. Wówczas to na Rusi zaczął się tak zwany czas Za
mętu - długa epoka wojen i waśni, która spustoszyła kraj i na
długo zahamowała jego rozwój gospodarczy i polityczny.
Zginął Jurka, zginął! Szujski spełnił swoją groźbę, nie zo
stało po miłosiernym carze nawet śladu: szczątki bojar kazał
rozwiać z wiatrem, a pamięć zniszczył. Co zaś się tyczy Czasu
Zamętu - za to podziękować należy szalonemu doktorowi, je
go Tajemnicy Bytu i roztopionej rtęci...
327
Rozmazując łzy po policzkach, Elastyk spytał:
- A Wasilij Szujski? Co z nim?
Na to pytanie komputer odpowiedział bez zastanowienia:
SZUJSKI Wasilij Iwanowicz (1552-1612),
car rosyjski (1606-1610)
Przedstawiciel jednego z najznakomitszych rodów bojar
skich, Szujski szedł do władzy długą i krętą drogą. Zdobywszy
koronę podstępem, nie potrafił utrzymać się na tronie.
Chwiejne poparcie ze strony arystokracji, chłopskie i szlachec
kie bunty, pojawienie się nowego samozwańca, Dymitra II,
oraz polska interwencja uczyniły panowanie Szujskiego jedną
z najhaniebniejszych i najtragiczniejszych kart historii Rosji. Po
konany przez wojska króla polskiego Szujski został postrzyżo-
ny na mnicha i wywieziony jako jeniec do Polski, gdzie zmarł,
według niektórych świadectw, zamorzony głodem w ciemnicy.
- Dobrze ci tak, draniu! - wymamrotał Elastyk i zapytał
jeszcze o podłą Marynę.
MNISZCHÓWNA Maryna albo Marianna (1587-1614)
Córka polskiego magnata Jerzego Mniszcha. Dzięki małżeń
stwu z Dymitrem Samozwańcem I została carycą Rosji. Po
śmierci władcy jego żonę oszczędzono, ale nie zezwolono jej
na powrót do ojczyzny, tylko zesłano. Wystarczyło jednak, by
pojawił się nowy samozwaniec, Dymitr II, by Maryna, marząc
o powrocie na tron, od razu uznała go za swego małżonka.
Kiedy zaś Dymitr Samozwaniec II został zabity przez wrogów,
związała się z innym poszukiwaczem przygód, atamanem Za-
ruckim. Przez kilka lat tułała się z nim po różnych prowin
cjach, w końcu jednak została ujęta i wtrącona do więzienia,
gdzie, jak pisze kronikarz, „umarła z tęsknoty za wolnością".
Elastyk uśmiechnął się przez łzy ze złośliwą satysfakcją
i nie odczuł żadnych wyrzutów sumienia z tego powodu. Ta
to zawsze mówił: przewrotność i zdrada nigdy nikomu nie
przyniosły szczęścia.
328
Ledwie jednak zebrał się, żeby wyjaśnić rzecz najistotniej
szą: czy historia wie cokolwiek o losie kniazia-anioła Erastija
Solańskiego, gdy rozległ się rozpaczliwy krzyk Słomki:
- Uważaj!!!
Kątem oka Elastyk dostrzegł jakiś szybki ruch, odwrócił się
i zobaczył, że Szarafudin sprężyście podrywa się na nogi. On-
driejka zachwiał się, wyprostował i sięgnął do szabli.
Elastyk wyrwał pistolet zza pasa, szczęknął kurkiem i wy
strzeliłby, słowo honoru, że by wystrzelił, ale Ondriejka skoczył
w bok, złapał kniaziównę na ręce i zasłonił się nią jak tarczą.
- Puść ją! - krzyknął Elastyk.
Szarafudin szczerzył zęby i cofał się ku drzwiom. Słomka
szarpała się, kopała, ale co mogła poradzić przeciwko silne
mu mężczyźnie? Tylko przeszkadzała Elastykowi porządnie
wycelować.
- Nie szarp się!
Zrozumiała. Posłusznie się uspokoiła i jeszcze cała skurczy
ła, tak że koci pysk Ondriejki się odsłonił. Teraz można było
nawet strzelić, ale Szarafudin okazał się sprytniejszy: cisnął
bojarówną w przeciwnika, a sam wyślizgnął się za drzwi.
Z korytarza od razu doleciało:
- Warta! Do mnie! Wszyscy do mnie!
Słomka i Elastyk zastygli w objęciach. Samo tak wyszło;
inaczej oboje nie utrzymaliby się na nogach.
- Oj, ale się strachu najadłam! - zachlipała bojarówna
i przycisnęła się jeszcze mocniej do Elastyka.
Ten jednak wyswobodził się i krzyknął:
- Sztaba!
Rzucił się do drzwi. Pistolet położył na ławce, unibook
wsunął za pazuchę, postanawiając nie rozstawać już się
z drogocenną książką nawet na chwilę; w niej teraz była je
dyna nadzieja na ratunek. Trzeba odczekać, aż Kamień ostyg
nie, potem w jakiś sposób wydostać się z dworu Szujskich
i znaleźć odpowiednią chronodziurę.
Naparli we dwójkę, zasunęli ciężką sztabę. Najwyższy byl
czas po temu, bo na zewnątrz już dudniły kroki, dźwięczała
stal i huczały głosy, a głośniejszy od innych - Ondriejki:
- Tam jest złodziejaszek, samozwańców brat! Bojarównę
wziął w niewolę! Dalej wszyscy - palcie we drzwi!
329
- Nie można - odpowiedzieli inni. - Trafimy w Sołomonię
Własjewnę.
W drzwi uderzono czymś ciężkim. Potem znowu i jeszcze
raz, ale zapora była tęga, dębowa.
Elastyk obejrzał się na Jabłko - co z nim, czy jeszcze się dy
mi? Nie zdążył się jednak przyjrzeć, bo z drugiej strony, gdzie
pod ścianą stała ława, rozległo się syknięcie:
- Precz mi z drogi!
Doktor Kelley! Kiedy Elastyk i Słomka męczyli się ze szta
bą, baron podkradt się do ławy i zabrał pistolet. Teraz czarny
wylot lufy mierzył prosto w pierś kniazia-anioła.
- Odejdź od drzwi! - Alchemik gorączkowo oblizywał
usta. - Przegrałeś. To mnie sprzyja fortuna. Doprowadzę eks
peryment do końca.
- Rozwalcie sztabę kulami! - zakrzyknął z tamtej strony
Ondriejka. - Celujcie w środek!
Baron podniósł głos:
- Nie trzeba! Zaraz otworzę!
Jeszcze sekunda zwłoki i będzie za późno, zrozumiał Ela
styk.
Pisnął przez zęby i z zamkniętymi oczyma skoczył na dok
tora - może tamten nie zdąży spuścić kurka albo spudłuje.
Tak czy owak, nie ma na co czekać.
Ale Kelley zdążył.
Ani też nie spudłował.
Ciężkie uderzenie, akurat w sam środek piersi, odrzuciło
Elastyka do tyłu.
Sam nawet nie zrozumiał, dlaczego przed oczami ma nagle
łukowe sklepienie. Wszystko wokół rozpływało się i chwiało,
zasnute mgłą.
To nie mgła, tylko dym prochowy, pomyślał Elastyk. Za
strzelił mnie. Umieram.
W tej samej chwili z okrzykiem: „Mój kochany! Najdroż
szy! Nie umieraj!" - rzuciła się ku niemu Słomka. Upadła na
kolana, podniosła głowę Elastyka. Chłopak nie mógł mówić
ani oddychać - klatkę piersiową miał jak gdyby sparaliżowa
ną. Ale wszystko widział, wszystko słyszał.
Widział, jak alchemik całym ciężarem napiera na sztabę,
żeby ją odciągnąć.
330
Słyszał, jak z dziedzińca huknęła salwa.
Przebite kulami drzwi zatrzeszczały. Kelley wydał słaby
okrzyk. Upadł. Usiłował się podnieść. Nie zdołał.
- Gdzie cię trafił, gdzie? - bełkotała Słomka, obmacując
Elastykowi pierś.
- Tutaj. - Pokazał miejsce.
Okazało się, że może już mówić. I wdech też mu się udało
zrobić, chociaż gwałtowny.
Dotknął rany, myśląc, że zanurzy palce we krwi, ale pierś
okazała się okropnie twarda i równa.
Unibook! Kula trafiła w schowany za pazuchą unibook!
Elastyk zerwał się i usiadł; wyciągnął komputer.
Dosłownie pośrodku okładki, między słowami „Geome-
trya" i „elementarna", utworzyła się głęboka wklęsłość. Wy
pełniała ją otoczona pęknięciami solidna ołowiana plomba.
Niestety, nawet odporność na uderzenie ma swoje granice.
Komputer profesora van Dorna wyraźnie nie był obliczony na
strzały z bliskiej odległości.
- Cud! Pan Bóg ocalił swego anioła! - wyszeptała Słomka,
wpatrując się w książkę rozszerzonymi oczami.
- Ocalił, ocalił, ale na jak długo...
Spróbował otworzyć unibook - nie udało się. Cudowne
urządzenie przestało działać. Odtąd nie będzie ani informacji,
ani odpowiedzi na pytania, a co najgorsze - chronoskopu.
Ale nie było czasu zamartwiać się z tego powodu.
Drzwi trzęsły się od wystrzałów. Sztaba została przebita już
w dwóch miejscach i trzymała się, jak to mówią, na słowo
honoru. Jeszcze kilka celnych strzałów i koniec.
- Książę, książę... - zachrypiał doktor Kelley, obmacując
zakrwawioną kamizelę. - Pomóż mi...
Elastyk odrzuci! bezużyteczny już unibook i podszedł do
alchemika, posuwając się wzdłuż ściany, by go nie trafiono.
- Boli mnie. Strasznie - żałośnie rzekł baron. Nagle wy
bałuszył oczy, a na jego twarzy odbiło się absolutnie zdumie
nie. - Tajemnica... Bytu? - wyszeptał umierający. - To cała
Tajemnica?
I zamilkł. Jego głowa bezsilnie opadła na bok.
Elastyk jednak nie miał czasu dociekać, co takiego ujrzał
czy zrozumiał alchemik w ostatniej chwili życia. Za wszelką
331
cenę musiał zabrać Kamień! Nawet jeśli miałby poparzyć so
bie rękę do pęcherzy!
Podbiegł do migającego krwawymi odblaskami Jabłka.
Wydłubał je z desek kindżałem Ondriejki. Naciągnął rękaw
kaftana na dłoń, złapał diament i wsadził do kieszeni.
Jest!
Że rękaw zaczął dymić, to głupstwo. Najważniejsze, że on,
Elastyk, ma Kamień z powrotem.
Ale niedługo triumfował.
Na udzie poczuł żar. Rozległo się głuche stuknięcie i Raj
skie Jabłko potoczyło się po podłodze. Przepaliło kieszeń na
wylot!
Elastyk zaś jęczał rozpaczliwie, usiłując dłonią ugasić tlącą
się odzież.
Nie, nie uda mu się wynieść diamentu! W żaden sposób!
Drzwi drgnęły, przekrzywiły się. Sztaba jeszcze się trzyma
ła, ale kula przeszyła jeden z zawiasów.
- Hej, dalejże! Wszyscy razem! - darł się Szarafudin.
Zaraz się wedrą! A wtedy Kamień wpadnie w ręce cara
Wasilija. On wie, co z nim zrobić. Zacznie szukać innego
czarnoksiężnika, żeby zdobył dlań „całe złoto świata"...
Wtedy Elastyk potraktował Rajskie Jabłko bez szacunku.
Kopnął je z rozmachem, aż potoczyło się w najdalszy kąt, pod
ławę.
Rzucił Słomce szybko:
- Później je zabierz. Schowaj głęboko. Żeby nie dostało się
złemu człowiekowi!
„Może jeszcze po nie wrócę" - chciał dodać, ale nie dodał,
bo wcale na to nie liczył.
Kilkoma skokami dotarł do okna. Przez rozbitą szybę ciąg
nęło nocnym chłodem. W dole, na dziedzińcu, ujadały stró
żujące psy.
- Stój! - Słomka wczepiła mu się w rękaw. - Jak wysko
czysz, to i tak cię dogonią. Nie wypuszczą z dziedzińca. Zostań
tu, ze mną! Nie pozwolę cię zabić! Słudzy mnie usłuchają!
- Ale nie Szarafudin - burknął Elastyk, pchając ramę.
Uff, wreszcie ustąpiła.
- Nie bój się - rzekł do Słomki, kiedy już wlazł na parapet. -
Nie złapią mnie. Dzięki za wszystko. Żegnaj.
332
I w tej chwili tak na niego popatrzyła, że Elastyk zamarł.
Nie słyszał już ani krzyków, ani wystrzałów, ani szczekania,
tylko jej cichy głos:
- Cóż, żegnaj - powiedziała kniaziówna i pogłaskała twarz
Elastyka. - Niedługo pobyłeś na ziemi, ledwie rok. Ale nic,
nie skarżę się. I tak miałam wielkie szczęście. Której z dziew
cząt trafiło się coś takiego - przez cały rok kochać anioła?
Aha, to ona go kochała? Naprawdę?
Elastyk otworzył usta, ale nie zdołał nic powiedzieć.
A tu jeszcze te cholerne drzwi; wyleciał już ostatni zawias.
Do izby wdarł się bestialski, wrogi świat, najeżony klinga
mi i pikami. Na czele, posuwając się olbrzymimi susami, pę
dził Ondriejka: gęba wyszczerzona, ociekająca śliną.
- Łapaj złodziejaszka!
Elastyk odepchnął się od ramy i skoczył w dół.
Od uderzenia o ziemię odbił sobie stopy - bądź co bądź, to
pierwsze piętro. Ale nie wolno było zwlekać, więc kulejąc,
pobiegł wzdłuż dziedzińca.
Obejrzał się przez ramię. Z okna wyskoczyła znajoma po
stać i z kocią zręcznością wylądowała na ziemi. Rzuciła się
w pościg.
Ondriejka poruszał się o wiele szybciej niż Elastyk. Gdyby
trzeba było biec daleko, toby z pewnością chłopaka dogonił.
Ale ten miał do pokonania krótką trasę.
To właśnie jest cerkiew domowa, przy której unibook wy
krył chronodziurę. A to wystająca, kwadratowa cembrowina.
Elastyk wskoczył na jej brzeg i na sekundę się zawahał.
Którego tam było maja - dwudziestego?
Ludzie kochani, cóż to za data - dzień bez roku?
Ale jak to mówią, tonący brzytwy się chwyta. Nie pora gry
masić.
Jakby na potwierdzenie tego faktu w drewnianą cembro
winę studni z trzaskiem wbił się kindżał ze żmijową rękoje
ścią i przygwoździł połę kaftana Elastyka.
- Mam cię, diabełku! - zarechotał Ondriejka i już wyciągał
rękę, żeby złapać uciekiniera za kołnierz.
Elastyk szarpnął się, zamknął oczy i z rozpaczliwym okrzy
kiem, dosłownie na złamanie karku, skoczył w nieznaną ot
chłań.
JUTRO
Latający odkurzacz
Parskając, wynurzył się z zimnej wody. W studni było cał
kiem ciemno. Na górze nie świecił księżyc, nikt nie zwieszał
się przez krawędź, nie wyzywał go od „diabełków". To zna
czy, że udało mu się uciec! To Elastyka ucieszyło. Ucieszyło
go i to, że było niegłęboko - ledwie po pas. Po prostu cud, że
się nie rozbił, kiedy upadł.
Ale innych powodów do radości nie widział.
Rajskie Jabłko pozostało w roku tysiąc sześćset szóstym,
nad biedną Rosją zawisła ciężka chmura Zamętu. Potomek
von Dornów haniebnie spaprał swoją misję, nie miał się czym
chwalić.
A i tutaj, dwudziestego maja żadnego roku, było jakoś pa
skudnie. Co będzie, jeśli ten „żaden rok" to wtedy, gdy
w ogóle nic nie ma: tylko ciemność, zimno i woda po pas?
Unibook zosta! bezpowrotnie stracony, a zapytać nie ma ko
go. Innej chronodziury teraz się nie znajdzie. Próbować wyjść
na górę? Ale tam czeka Ondriejka; ten zabije go na miejscu,
i to jeszcze w najlepszym wypadku.
Ale dokąd właściwie trafił nieszczęsny potomek Theo
Krzyżowca?
Szczękając zębami - zarazem i z zimna, i ze strachu - Ela-
styk wyciągnął rękę i wymacał ścianę.
Dziwne: nie była drewniana, ale sądząc po powierzchni,
betonowa. To budziło nadzieję: materiał w końcu współczes
ny.
Elastyk obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i obmacał
drugą stronę. Znowu ściana, dokładnie taka sama.
Stanął na palcach, ale nie dotknął żadnego sufitu.
Wtedy zadarł głowę i krzyknął: „Hej! Hop, hop!".
337
Od razu ze wszystkich stron odpowiedziało mu takie dud
niące, donośne echo, że o mało nie ogłuchł.
Wtedy zrozumiał: to zamknięta przestrzeń. Kamienny,
a raczej betonowy worek. Na górze, jak się zdaje, naprawdę
jest wąska, głęboka studnia. Albo szyb.
Ale to odkrycie nie wyjaśniło sytuacji.
Z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. I straszniej.
Elastyk się zachwiał. Poderwał rękę, żeby się oprzeć, ale
dłoń nie znalazła ściany i jeniec żadnego roku upadł, z głoś
nym pluskiem rozbryzgując wodę.
Stop! A gdzie się podział beton?
Elastyk zerwał się na równe nogi i znowu zaczął macać
w ciemności. Beton był z przodu i z tyłu; z lewej i z prawej -
pustka. Ostrożnie zrobił więc krok w prawo. Nic. Z dwóch
stron jak przedtem - ściany, z przodu jak przedtem pusto.
Nagle na głowę kapnęła mu zimna kropla.
Elastyk podniósł rękę i tym razem natrafił na sufit, też be
tonowy. Chyba wyjście? Jeśli tak, to jest nadzieja. Droga mu
si dokądś prowadzić, w jakimś celu ją przecież zrobiono?
Woda była już płytsza: teraz, unosząc nogi trochę wyżej,
można było nawet iść, i to dosyć szybko.
Oczy może nie tyle nauczyły się widzieć w ciemności, ile ja
koś do niej przywykły; dlatego Elastyk - nie, nie zobaczył, ra
czej poczuł, że przed nim droga się rozszerza.
Kwadratowe pomieszczenie, jakby komora. Nieduża. Sze
roka na pięć kroków. Z drugiej strony przejście prowadziło
dalej, ale Elastyk na razie się zatrzymał - postanowił lepiej
zbadać tę komorę.
Najpierw na nic nie natrafił, pod palcami miał tylko chro
powatą powierzchnię betonu. Potem natknął się na wystają
cą ze ściany poprzeczną klamrę. Do czego mogła służyć?
Pomacał dookoła - znalazł jeszcze jedną, dokładnie taką
samą. Wyżej była i trzecia.
Czyżby... Czyżby schodki?
Nie chcąc przedwcześnie mamić się nadzieją, zaczął leźć
w górę, nie wiadomo dokąd.
Chyba rzeczywiście były to stopnie, bo po klamrach wcho
dziło się bardzo wygodnie.
Wkrótce nastąpił koniec wspinaczki, i to dość nieprzyjem-
338
ny: Elastyk rąbnął o coś twardego; tak mocno, że aż mu
w głowie zadzwoniło.
Obmacał więc uderzone ciemię, ale i sklepienie. Okazało
się nie betonowe, tylko żeliwne.
Nagle wyczuł nosem leciutki, ledwie uchwytny powiew
świeżego powietrza.
Skąd?!
Elastyk przycisnął głowę do żeliwa i zamarł.
Gdzieś, tuż obok, z całą pewnością znajdowała się szczeli
na. A za nią - otwarta przestrzeń.
Może więc to nie sklepienie, ale pokrywa albo drzwi?
Pchnął je ręką, ile tylko miał siły, i - o dziwo - usłyszał
zgrzyt, a oczy poraziło mu niesamowicie jasne światło, wygię
te w półksiężyc.
Właz, to byl okrągły właz!
Stękając, Elastyk naparł teraz na żeliwo i głową, i ramiona
mi. Ciężka pokrywa powoli się unosiła.
Kiedy odsłoniła połowę włazu, Elastyk wyjrzał na wierzch.
Krzyknął.
Przetarł oczy.
Cichutko szepnął: „Hura!".
Na poziomie oczu miał szary asfalt. Trochę dalej widział
krawędź chodnika. Ścianę domu. Krótko mówiąc, znajomą
moskiewską ulicę, jak najbardziej jego, Elastyka, epoki!
Pociągając nosem, z rozczuleniem patrzył na zaparkowane
samochody, latarnie i rynny.
Co za cudowny krajobraz! I jakie miłe, prawdziwie majowe
powietrze!
Sądząc po łagodnym świetle słonecznym, po ciszy, musiał
być bardzo wczesny ranek. Miasto jeszcze spało.
Mrużąc oczy, Elastyk wylazł z dziury (teraz nie miał wąt
pliwości, że to po prostu zwykła studzienka wodociągowa)
i zaczął skakać na jednej nodze; po pierwsze, z radości, a po
drugie, żeby się trochę rozgrzać.
Cóż to za szczęście znaleźć się we współczesności po trzy
nastu miesiącach spędzonych w wieku siedemnastym!
Jak czysto dookoła, jak ładnie!
Ciekawe, który to rok?
Sądząc po samochodach, po reklamie Pepsi na dachu, nie-
339
zbyt odległy od dwa tysiące szóstego. Może nawet właśnie
ten rok. Skoro jest dzisiaj dwudziesty maja, to całe letnie wa
kacje są jeszcze przed Elastykiem. Super! Nawet jeśli trafił
o kilka lat wcześniej albo później, to też nie ma tragedii.
Słońce świeciło jasno, pogoda była cudowna i Elastyk do
syć szybko się rozgrzał, tym bardziej że szedł bardzo szybkim
krokiem, niekiedy nawet podskakiwał.
Przed sobą zobaczył znajomą ulicę - Łubiankę. Skręcił
w prawo, w stronę domu.
Dziwne, że do tej pory nie minęło go żadne auto. Ulica by
ła duża, nawet nocą jeździły tędy samochody; a co dopiero ra
no.
Było w tym coś dziwnego. Nawet niepokojącego.
Ani jednego dźwięku, ani szmeru, i jakoś bardzo czysto, aż
zanadto.
Ale światła działają i - Bogu dzięki! - zatrzymały się przed
nimi trzy samochody, czekają na zielone.
Elastyk westchnął z ulgą i skarcił się w duchu za nadmier
ne przewrażliwienie. Oczywiście, w porównaniu z rokiem ty
siąc sześćset piątym nawet umiarkowana moskiewska czy
stość może wydać się nieprawdopodobna.
Światła zmieniły się na żółte, a potem zielone. Ale samo
chody nie ruszyły z miejsca.
Elastyk wpatrzył się w nie z chodnika i nie uwierzył włas
nym oczom: w samochodach nie było nikogo.
Znowu poczuł się nieswojo. Pobiegł dalej i wkrótce znalazł
się na szerokim placu Łubiańskim.
I cóż to?
Samochody stały i na placu, i na ulicy. Ale nie jechały. No
i też były puste, absolutnie wszystkie.
Podbiegł do jednego, do drugiego. Zajrzał - nikogo w środ
ku nie ma.
A poza tym nie było nigdzie ani gołębi, ani wróbli. Wzdłuż
chodnika stały drzewa, ale całkiem nagie, bez jednego listka.
To ma być dwudziesty maja?
Naprzeciwko wznosił się prostopadłościan (tfu, przeklęta
geometria!) Muzeum Politechnicznego. Gdyby pobiegł
w tamtym kierunku, za dziesięć minut byłby w domu. Ale je
śli tam też...
340
Elastyk wyobraził sobie puste podwórze, pustą bramę.
Otworzy drzwi mieszkania - a tam też pusto!
Stchórzył więc, nie pobiegł na Solankę. Uznał, że lepiej bę
dzie pójść w stronę Kremla. Gdzie jak gdzie, ale tam na pew
no ktoś będzie, zawsze to najważniejszy plac w kraju.
Szedł ulicą Nikolską i rozglądał się na wszystkie strony.
Te miejsca znał bardzo dobrze. Prawie nic się nie zmieniło,
tylko tu i ówdzie pojawiły się inne szyldy na sklepach.
Na przykład w roku 2006 nie było tego małego supermar
ketu z napisem nad drzwiami: „Czynne 24 godziny na dobę".
Elastyk ostrożnie pociągnął drzwi - ustąpiły. Naprawdę
czynne?
Ale w środku nikogo nie było. Żywej duszy.
Kiedy Elastyk szedł wzdłuż półek z towarami, nagle zoba
czył kartony i nabrał strasznej ochoty na sok pomarańczowy -
po siedemnastowiecznym kwasie i odwarze malinowym.
Chwycił karton, a w nim pusto. Wziął następny, z sokiem
ananasowym - to samo.
Wówczas ogarnięty przerażeniem cofnął się do wyjścia.
Do Centralnego Domu Towarowego pędził co sił w nogach.
Czyżby i tam nikogo nie było? To niemożliwe!
Ale i ten okazał się wymarły. Elastyk szedł środkowym pasa
żem, przez szklaną kopułę widać było spokojne błękitne niebo.
Przy dziale gier komputerowych, gdzie z tatą spędzali nie
kiedy po kilka godzin, Elastyk zatrzymał się na sekundę. Po
ciągnął żałośnie nosem i poszedł dalej.
W samym centrum domu towarowego, w pobliżu obojęt
nie szemrzącej fontanny, wydało mu się, że słyszy jakiś
dźwięk, podobny do słabego brzęczenia.
Zamarł, zaczął nasłuchiwać.
Naprawdę brzęczy! Od strony placu Czerwonego. Aha, jed
nak ktoś tam jest! Nie pomylił się!
Wybiegł bocznym wyjściem, zaczął się rozglądać.
Brzęczenie stało się jakby silniejsze, ale na placu nic się nie
ruszało.
Nie! Przesunęła się minutowa wskazówka na Wieży Spas-
skiej. Kuranty uderzyły sześć razy - poprzez kontrast z do
tychczasową ciszą wydawało się, że cały świat wypełniony
jest ich dźwiękiem.
341
Kiedy ucichły, brzęczenie się nasiliło. Zdaje się, że dolaty
wało skądś z góry.
Elastyk zadarł głowę i szedł placem, póki nie znalazł się na
samym jego środku.
Podniósł się lekki wietrzyk, bardzo szybko przybierający na
sile. Wiał nie tak, jak wieją zazwyczaj wiatry, ale z góry na
dół.
Pod nogami podniósł się kurz, zaczął wirować, w niebo
wzbił się pylisty slup. Ale śmieci w nim nie było - ani papier
ków, ani liści.
Długie włosy Elastyka też się podniosły. Bardzo możliwe,
że ze strachu.
I właśnie wtedy zza wieżyczek Muzeum Historycznego wy
chynęła dziwna latająca maszyna, podobna do olbrzymiego
odkurzacza. Właśnie ona wydawała to brzęczenie, teraz już
było jasne.
Osłupiały Elastyk patrzył na cudowny odkurzacz. A ten
doleciał do środka placu i zawisł wprost nad głową chłopca.
Kosmici! - przeszyła Elastyka nagła myśl. To oni wszyst
kich porwali! Zaraz i jego zabiorą!
Prawdopodobnie domysł był słuszny.
Wiatr nagle ucichł. Z odkurzacza wystrzelił błękitnawy
promień i otoczył Elastyka migoczącą aureolą. Elastyk pod
niósł rękę, żeby zasłonić oczy, i zadrżał - ręka przeświecała
tak, że było widać wszystkie kości.
Opuścił wzrok - przez odzież, która stała się przezroczysta,
widać było zarys żeber, kręgosłupa.
Wówczas Elastyk tak się przeląkł, że usiadł na bruku, za
tkał rękami uszy i zamknął oczy, żeby już nic nie widzieć ani
nie słyszeć.
Ale usłyszał i tak. Słaby, cichy głos powiedział... Nie, nie
p o w i e d z i a ł -jakby rozległ się wewnątrz samego Elasty
ka:
- Tooo baaaardzoo intereeesującee. Żywe dziecko.
Deszczyk majowy
Błękitnawe światło zgasło. Pojazd wylądował na bruku i ła
godnie zakołysał się na elastycznych kółkach.
Może lepiej uciec? - przeleciało Elastykowi przez głowę.
Ale dokąd? Do pustego cedetu?
Lepiej już dowiedzieć się, co to wszystko znaczy.
Z brzucha latającego talerza (a raczej odkurzacza) wysunę
ła się i opadła przezroczysta kabina, w której siedział, nie, nie
kosmita z jakimiś tam przyssawkami na głowie, ale zwyczaj
ny człowiek. I sądząc na oko, wcale niestraszny: łagodna,
lekko obrzmiała twarz, usiana drobnymi zmarszczkami; żół-
tawosiwe włosy do ramion, pulchne ręce, spokojnie złożone
na piersi. Człowiek miał na sobie obszerną szatę. W ogóle nie
bardzo było wiadomo, czy to mężczyzna, czy kobieta.
- Jestem zdziwione. Straaasznie zdziwione - usłyszał Ela-
styk, chociaż cienkie, bezbarwne wargi się nie poruszyły. Ono
(skoro już sama istota mówiła o sobie w rodzaju nijakim, to
i my będziemy o niej tak mówić) oglądało „żywe dziecko"
swoimi trochę skośnymi, półsennymi oczami i niby to milcza
ło, ale głos rozległ się znowu: - Skąd się wziąłeś, chłopcze?
Co Elastyk mógł mu odpowiedzieć? Że długo by trzeba wyjaś
niać. Wcale zresztą nie miał ochoty nic wyjaśniać, wolałby naj
pierw zadać parę pytań dziwnej istocie. Zamiast więc odpowie
dzieć, zapytał sam, chociaż wiedział, że to bardzo niestosowne.
- Gdzie się wszyscy podziali? I który jest teraz rok?
- Rozuuumiem. - Stworzenie z lekka pokiwało głową. -
Mówisz ustami i językiem. Pytasz o rok. To znaczy, że jesteś
z przeszłości. Chronodziura, tak?
No jasne! Oczywiście! Trafiłem do przyszłości! - dotarło
wreszcie do Elastyka.
343
- To pan jest człowiekiem z przyszłości?! - zawołał.
- Dla ciebie - tak. Z jakiego jesteś roku?
- Z siedem tysięcy sto trzynastego, to znaczy, z tysiąc dzie
więćset czternastego, to znaczy dwa tysiące szóstego - zaczął
się plątać Elastyk i żeby nie zagłębiać się zbytnio w wyjaśnienia,
znowu zapytał: - Gdzie ja jestem? To Moskwa czy nie Moskwa?
- To Szklana Strefa numer 284. Kiedyś nazywała się Moskwa.
- Szklana? - zgaszonym głosem powtórzył Elastyk. -
W jakim sensie?
- Osłonięto ją szklanym kloszem. Dla lepszej ochrony przed
brudem i bioelementami. SS-284 - to pomnik Epoki KCU.
- Jakiej, jakiej?
- Epoki, Kiedy Czas Upływał.
Elastyk zamrugał oczami.
- A teraz co, nie upływa?
- Teraz nie upływa. Obecnie zawsze mamy dwudziesty
maja. Obliczono, że na półkuli północnej w tym właśnie dniu
jest najlepsza pogoda. A na południowej mamy zawsze dwu
dziesty listopada.
To było po prostu absolutnie nie do pojęcia, dlatego Ela
styk nawet nie próbował o nic więcej pytać.
- A proszę mi powiedzieć, jak pan ze mną rozmawia?
- Za pomocą adresacji myśli. To o wiele wygodniejsze niż
metoda językowo-ustno-zębowa.
- To znaczy, że mógłbym milczeć? - rzekł Elastyk. Drugiej
połowy pytania nie zadał, wypowiedział ją w myślach. - Pan
mnie i tak zrozumie?
- Oczywiście.
Tak rozmawiać było na pewno wygodniej, ale bez poruszania
wargami, bez gestów, rozmowa wydawała się jakaś dziwaczna.
- Może lepiej jednak będę mówił głośno? Jestem Erast.
A pan?
- Magdaitiro Yamadajenkins.
- Bardzo mi miło - wymamrotał Elastyk, wstrząśnięty
tym imieniem i nazwiskiem.
- Cooo za sensaacja! - Stworzenie rozwlekle przeciągało wy
razy. - Dziecko z chronodziury. Coś takiego nie zdarzyło się od
momentu, kiedy przez S3-72 dostał się tu szczur z tysiąc sie
demset dziewięćdziesiątego czwartego roku.
344
Elastyk nie zrozumiał, co to było: własne myśli tamtego
czy wypowiedź adresowana do rozmówcy.
- Wsiadaj do pojazdu. - Białe palce zaczęły dotykać senso
rów pilota. - Tylko najpierw muszę cię sprawdzić pod kątem
biozagrożenia, neuroagresji i radioaktywności.
Magdaitiro przylepiło do szyby kabiny jakiś wskaźnik,
przez wyświetlacz przebiegły niezrozumiałe znaczki.
- Ciekaaawe. Cztery pchły w okrywie włosowej. W dwunast
nicy przetrwały bakterie duru brzusznego. W prawym płucu za
znaczający się guzek nowotworowy, stadium minus osiem...
Porażonemu taką diagnozą Elastykowi zaschło w gardle.
No, pchły - to sprawka siedemnastego wieku, przecież bez
przerwy musiał się tam drapać. Ale tyfus i guzek?!
A senny głos dalej mruczał:
- ...Negatywne promieniowanie prawego płata czołowego.
Pneutnotetralepsis.
Opryszczka. Trzy, nie, cztery infekcje wiru
sowe. Prawdziwe chodzące muzeum historii medycyny.
Szkoda, ale trzeba będzie je usunąć.
I zanim nosiciel okropnych dolegliwości zdążył się przestra
szyć, z kabiny zaczęło się sączyć migające światło, otoczyło go
od stóp do głów; po jego ciele przebiegł dreszcz, na czole wystą
piły krople potu, ale już po sekundzie wszystko się skończyło.
Szyba kabiny podjechała do góry.
- Teraz już nie stanowisz zagrożenia, chłopcze z chrono-
dziury. Możesz wsiadać.
- I nie będę miał tyfusu, raka i tej tam, no, pneumo... -
spytał zatrwożony Elastyk.
- Jesteś absolutnie zdrowy i już nigdy nie zachorujesz. Je
steś teraz wyposażony w stuprocentową barierę immunolo
giczną. A cóż to za ordynarną chromokobaltową konstrukcję
widzę w twoich ustach? Czyżby prawdziwy aparat nazębny?
We wzroku stworzenia mignęła iskra lekkiego zaintereso
wania. Elastyk skinął głową.
- Cudooowne. Rzecz muzealna, prawdziwy antyk. Czy
możesz mi go podarować?
- Z miłą chęcią, ale muszę wyprostować zęby...
- To drobiazg.
Ku twarzy Elastyka wysunął się jaskrawy promień, zęby
coś jakby połaskotało, a potem metalowe klamry i obejma ci-
345
chutko brzęknęły, same wyślizgnęły się z ust i przefrunęły na
dłoń Magdaitiro.
Elastyk przesunął palcem po zębach i westchnął zachwy
cony, bo zrobiły się idealnie równe.
- Dzięki za cenny eksponat. Teraz siadaj.
Człowiek z przyszłości przesunął się na siedzenie.
Elastyk usiadł i z ciekawością zaczął się rozglądać.
- Co to za maszyna?
- Odkurzacz. Regularnie czyszczę strefę z kurzu. Lubię to
zajęcie.
Kabina płynnie schowała się we wnętrzu pojazdu latające
go. Okazało się, że jego dno, które z zewnątrz wydawało się
nieprzenikalne, jest całkiem przezroczyste.
Elastyk nie poczuł ruchu - po prostu nawierzchnia nagle
oddaliła się, a w pół minuty później w dole już rozpościerało
się olbrzymie miasto, przecięte na pól wstęgą rzeki.
Z góry Moskwa wydawała się tętnić życiem, tak jak w pa
mięci Elastyka. Patrzył na błyszczące w słońcu dachy, na igli
ce wieżowców, na skrzyżowania magistral i łzy same płynęły
mu po twarzy. Ach, cóż to było za piękne miasto! B y ł o...
Znowu rozległo się brzęczenie i odkurzacz wciągnął rozmi
gotane wiry kurzu do leja wystającego z rufy.
- No dobrze - oznajmiło Magdaitiro - sprzątnęliśmy, a te
raz skropimy wszystko deszczykiem majowym z roztworu
dezynfekcyjnego. Lubisz tęcze?
Elastyk pociągnął nosem i kiwnął głową.
- Ja też.
Z bezchmurnego nieba zaczął padać na Moskwę wesoły,
obfity deszcz. Dachy zajaśniały jeszcze bardziej, a rzeka, prze
ciwnie, zmętniała; po prawej stronie pojawiły się trzy tęcze,
jedna nad drugą.
- Ja świetnie ustawiam tęcze - pochwaliło się stworzenie. -
Trzy raczej rzadko, ale dwie wychodzą mi zawsze. Włączę
nadawanie, żeby każdy, kto chce, mógł sobie popatrzeć.
- Ach, to nie jest pan tu sam... czy też samo? - ożywił się
Elastyk. - Są także inni ludzie?
- Oczywiście, że są. N a s i - dodał człowiek z przyszłości,
jak gdyby to słowo miało szczególny sens.
Nasi
- No, chyba wystaaarczy. - Magdaitiro nacisnęło guziczek
i deszcz się skończył, ale tęcze ciągle jeszcze wisiały nad ste
rylnie czystym miastem. - Lecimy do domu, bo przegapię po
rę śniadania i spóźnię się na początek serialu. A poza tym
trzeba powiadomić naszych o tobie. Wyobrażam sobie, co się
zacznie. Wielu, bardzo wielu zapragnie cię obejrzeć. Dwa
dzieścia osób, może nawet więcej. Dawno nie mieliśmy takie
go wstrząsająceeego wydarzenia.
Przy słowie „wstrząsającego" istota ziewnęła. Elastyk aż
się wzdrygnął, tak go to zaskoczyło; zdążył przywyknąć do
absolutnej nieruchomości tej twarzy.
Rozległ się głośny trzask.
- Wyszliśmy ze szklanej sfery. Teraz do domu.
Okazuje się, że nad Moskwą naprawdę wisiała połyskująca
przezroczysta półkula, obejmująca całe miasto. Po policzkach
Elastyka znowu popłynęły łzy.
- A gdzie są wszyscy? No, to znaczy „nie nasi"? - chlipnął,
mając na myśli normalnych ludzi, niepodobnych do Magda
itiro Yamadajenkins.
- Tych, których nazywasz „normalnymi" i którzy w rzeczy
wistości byli nienormalni, już nie ma - wyjaśnił człowiek przy
szłości, demonstrując tym samym, że doskonale słyszy nawet
niewypowiedziane słowa. - Zostali tylko nasi. No, naprzód!
- Proszę poczekać!
Elastyk chciał poprosić, żeby odkurzacz opuścił się niżej
i przeleciał nad Solanką, ale poczuł, że nie zniesie widoku
opustoszałego domu rodzinnego.
- A jak... jak Moskwa zamieniła się w Strefę?
- W SS-284 - poprawiło Magdaitiro. - Jeśli potrzebne ci
347
krótkie wyjaśnienie, zaczęło się od tego, że pewien „normal
ny" człowiek oddał krew do analizy, a od innego „normalne
go" człowieka odeszła żona.
- Przepraszam, ale nie rozumiem...
- Pierwszy „normalny" dowiedział się z wyników analizy,
że jest nieuleczalnie chory (wtedy jeszcze istniały nieuleczal
ne choroby), i dlatego zwariował - znienawidził wszystkich,
którzy są zdrowi. A od innego „normalnego" człowieka ode
szła żona; była kobietą - uznało za wskazane dodać stworze
nie. - Odeszła do innego mężczyzny i wskutek tego porzuco
ny mąż też oszalał: znienawidził wszystkie kobiety
i wszystkich mężczyzn, a także wszystkie dzieci, ponieważ
razem z matką odeszły także jego dzieci.
- Ale coś takiego często się zdarza... To znaczy zdarzało.
Co to ma do rzeczy?...
- A to - w lot podchwyciło Magdaitiro niewypowiedziane
pytanie - że obaj ci ludzie pracowali w jednym miejscu. Wte
dy istniało takie pojęcie: „praca". Praca jest wtedy, gdy czło
wiek musi przez wiele godzin z rzędu zajmować się jedną
sprawą, nawet jeśli wcale mu się ona nie podoba. Dwóm
„normalnym", o których ci opowiadam, ich praca wcale się
nie podobała. Komu zresztą spodobałaby się taka praca? Byli
zatrudnieni (to znaczy właśnie, że „pracowali") w tajnej ba
zie wojskowej, pilnowali guzików. Baza wojskowa to była ta
ka dziwna instytucja, w której znajdowały się...
- Wiem - przerwał mu Elastyk. - Proszę mówić dalej!
- Ach, prawda, wiesz. No więc w tej bazie rakietowej, w róż
nych pomieszczeniach, były dwa guziki. Jeśli ktoś nacisnął na
nie równocześnie, wylatywały rakiety. A jeśli tylko na jeden, to
nie leciały. Wymyślono to specjalnie, na wypadek, gdyby czło
wiek, który odpowiada za guzik, nagle zwariował. No i zwario
wali obaj naraz, chociaż z różnych powodów. Umówili się mię
dzy sobą i punktualnie o dwunastej w południe nacisnęli swoje
guziki. Poleciały więc rakiety i zniknęło wielkie miasto w in
nym kraju. To znaczy, samo miasto zostało, ponieważ były to
takie rakiety, które niszczą wszystko, co żywe, ale nie niszczą
rzeczy mających wartość materialną. W epoce KCU wartości
materialne traktowano z wielkim szacunkiem, a ludzi nie bar
dzo, ponieważ ludzi było strasznie dużo, kilka miliardów.
348
- To okropne! A z jakiego kraju było tych dwóch świrów?
Po twarzy człowieka przyszłości przebiegło jakby lekkie
drgnienie - prawdopodobnie Magdaitiro zmarszczyło czoło.
- Nie pamiętam. Wtedy było mnóstwo krajów, po prostu
nie uwierzyłbyś ile. Kiedy zniknęło wielkie miasto, od razu
zaczęto wystrzeliwać rakiety ze wszystkich pozostałych baz
wojskowych. Moskwa miała szczęście, tak samo jak i tamto
pierwsze miasto. W nią też trafiła rakieta, która niczego nie
uszkodziła. Wojna ciągnęła się kilka lat, aż do chwili, kiedy
jedni „normalni" ludzie zwyciężyli innych, a potem wszyscy,
którzy przeżyli, zmarli wskutek strasznych chorób.
- Ale pan jest żywy. To znaczy, że nie wszyscy zginęli!
- Oczywiście, nie wszyscy. Wielu ocalało. Prawie wszyscy
nasi - osiemset osiemdziesiąt osób.
- Ale kto to są nasi?
- Najmądrzejsi i najbardziej wykształceni, jednym sło
wem - najlepsi ludzie na Ziemi. Wiedzieliśmy, że podobna
katastrofa jest teoretycznie możliwa, i przygotowaliśmy się
odpowiednio wcześnie. Umówiliśmy się, sporządzili plan
nadzwyczajnej ewakuacji, żeby ocalić najcenniejszą część
ludzkiej cywilizacji - samych siebie. I zanim pierwsze rakiety
dosięgły celu, wszyscy odlecieliśmy na stacje orbitalne. Część
tych stacji była już wówczas czynna, resztę zawczasu przygo
towaliśmy do eksploatacji. Znajdowało się tam wszystko, co
było niezbędne do odrodzenia planety.
Odkurzacz ciągle jeszcze szybował nad Moskwą, ale
wstrząśnięty tą przerażającą historią Elastyk nie patrzył na
wyludnione miasto, tylko na opowiadającego.
- Krążyliśmy po orbicie, dopóki na Ziemi wszystko się nie
uspokoiło. Potem wróciliśmy i zaczęli sprzątać. Zrobiliśmy
dezynfekcję i dezynsekcję. Ponieważ przy życiu zostali już
tylko ludzie mądrzy i wykształceni, wszystko szło szybko.
Nikt nie przeszkadzał, nikt nie zawracał nam głowy głup
stwami. Urządziliśmy świat po swojemu, rozwiązaliśmy bez
przeszkód wszystkie dotychczasowe zagadnienia naukowe
i techniczne, a na Ziemi powstał idealny porządek. Każdy
wybrał sobie miejsce i ulubione zajęcie. Ja na przykład lubię
zajmować się starymi rzeczami - doglądam Moskwy i SS-148
(kiedyś nazywała się Paryż).
349
- I, tak jak wcześniej, jest was ciągle osiemset osiemdzie
siąt cztery osoby.
- Nie, teraz jest nas siedemset czterdzieści sześć osób. Nie
którzy byli już starsi i niezbyt zdrowi, nie dożyli więc do osta
tecznego rozwiązania wszystkich problemów medycznych.
Ale, oczywiście, nie zniknęli bez śladu, to byłoby marnotraw
stwem. Ja na przykład jestem złożone z profesor Magdy Jen
kins, mikrobiologa, oraz doktora Itiro Yamady, specjalisty
w dziedzinie elektroniki. Mój mózg posiadł wiedzę, którą
mieli obaj dawcy. To bardzo wygodne.
Elastyk bojaźliwie zerknął na hybrydę. To znaczy, że jest
równocześnie i kobietą, i mężczyzną? Co za koszmar!
- A dzieci? Czy u was nie rodzą się dzieci?
- Z reprodukcją jest kłopot. - Magdaitiro westchnęło. To
było bardzo dziwne: wyraźne westchnienie, ale bez najmniej
szego poruszenia powietrza. Nie westchnienie, ale m y ś l
o w e s t c h n i ę c i u . - Rozumiesz, chłopcze z chronodziu-
ry, w epoce KCU po to, by pojawiło się dziecko, konieczne by
ło, żeby dwie osoby ludzkie (przy czym jedna płci męskiej,
a druga żeńskiej) pokochały się. Trudno objaśnić, co to zna
czy „pokochały się". To kiedy jednemu człowiekowi wydaje
się, że nie może żyć bez drugiego człowieka. Z tego powodu
pozwala sobie na najrozmaitsze głupie, niekiedy nawet auto-
destrukcyjne postępki. Nasi są zbyt mądrzy, żeby kochać.
Próbowaliśmy hodować dzieci z żywych komórek - klono
wać, ale klonowane dzieci nie są inteligentne. I wówczas po
stanowiliśmy, że będziemy wieczni. Po prostu nie mamy in
nego wyjścia, inaczej zginie cywilizacja. Wtedy właśnie
zaczęła się epoka dwudziestego majopada. No, napatrzyłeś
się na tęcze? Lecimy, do początku serialu zostało tylko pół go
dziny.
- A gdzie pan-pani mieszka?
- W Karpatach - odrzekła wieczna istota, przebiegając
palcami po guzikach jak pianista po klawiszach.
- To jak dostaniemy się w pół godziny do pańskiego domu?
Odkurzacz na sekundę otoczył się chmurą, która od razu
się rozproszyła, i okazało się, że Moskwa zniknęła - pod prze
zroczystym dnem pojazdu widniała zielona trawa.
- Już jesteśmy w domu.
Niebezpieczne myśli
Kabina ześlizgnęła się w dół, a Elastyk zobaczył cudowny
pejzaż: błękitne góry, jezioro, zaśnieżony szczyt w oddali.
- Już jesteśmy w Karpatach? Tak szybko?
- To się nazywa hipertransportacja - przemieszczenie
przez fałdy przestrzeni. Nie traci się czasu na podróż, tylko
energię. Idziemy, czas na kolację. Mam ścisły reżim.
Kobietomężczyzna skierował się do dużej trawiastej kępy,
a ta nagle odjechała na bok, odsłaniając przytulne, wypełnio
ne łagodnym światłem wejście.
- Chyba można otworzyć okna, rosa już zniknęła - powie
działo, a może pomyślało Magdaitiro.
Na zboczu w kilku miejscach podniosła się darń, jak gdyby
sama góra otworzyła oczy.
- Zbudowałom sobie dom w pobliżu natury. To dobre
miejsce, ziemia nasycona jest pozytywną energią - wyjaśniło
pan-pani domu, prowadząc gościa do środka.
Elastyk ujrzał niezwykle obszerny pokój o gładkich drew
nianych ścianach, na których wisiało mnóstwo obrazów
w złotych ramach. Za to mebli było niedużo - tylko niewyso
ki stół i kilka dziwnych, puszystych kul, na które przyjemnie
było patrzeć.
- Jak tu ładnie - uprzejmie pochwalił Elastyk. - Mieszka
tu pan-pani samo?
- Mam sąsiadów. Prezydent Ramirez osiedlił się w Al
pach, to tylko tysiąc kilometrów stąd. A mój bliski przyjaciel,
senator Hobbes, mieszka na wybrzeżu Bałtyku; to jeszcze bli
żej - odrzekło stworzenie z przyszłości.
- I nikt nie czuje się samotny? Świat jest taki wielki, a was
tak mało!
351
Magdaitiro, w skupieniu dotykające sensorów na pilocie,
zamarło i lekko pochyliło głowę w bok. Słychać było jakieś
nieartykułowane, bardzo szybkie mamrotanie, jak gdyby
ktoś włączył magnetofon na przyśpieszone przewijanie.
- Przepraszam, co to jest?
- To ja myślę nad twoim pytaniem. Tak, jest nas niewie
lu. Za to cenimy każdego mieszkańca Ziemi. Nie tak jak twoi
„normalni ludzie". Wtedy silni dręczyli słabszych, nawet za
bijali, a reszta nic sobie z tego nie robiła. A u nas, kiedy dok
tor Lipszyc, mieszkający na Antarktydzie, wpadł do lodowa
tej wody i wezwał pomocy, po minucie zjawiło się przeszło
pięciuset naszych, a reszta przybyła w ciągu następnych pię
ciu minut. Nigdy jeszcze na jednym lodowcu nie zebrało się
tyle osób! Wszyscy jesteśmy Wielce Szanownymi Ludźmi.
Zdanie każdego jest nadzwyczaj cenne. Nie sposób sobie wy
obrazić, żeby nasi podjęli jakąś decyzję, gdyby nie odpowia
dała chociażby jednemu z nas. Co prawda, żadnych zbioro
wych decyzji od dawna nie musieliśmy podejmować. Świat
funkcjonuje w absolutnym porządku. Wszystkie problemy
są rozwiązywane, jeszcze zanim się pojawią. Najbliższa kata
strofa zdarzy się za sto osiemdziesiąt dwa obroty naszej pla
nety wokół Słońca: w Ziemię powinna uderzyć wielka ko
meta. Ale nie uderzy, ponieważ za sto dwa obroty
wystrzelimy jej na spotkanie balistyczny pocisk, który zmie
ni jej trajektorię... Jeszcze cztery polecenia i śniadanie będzie
gotowe. - Magdaitiro znowu zajęło się pilotem.
Elastyk był strasznie ciekaw, co się tutaj jada, ale na razie
nie zaproszono go do stołu. Jak na dobrze wychowanego
chłopca przystało, udał, że interesuje się malarstwem. Prze
szedł się wzdłuż szeregu obrazów i jeden od razu rozpoznał.
- Jaka świetna kopia Mony Lizy - powiedział tonem znaw
cy, żeby błysnąć erudycją przed mieszkańcem przyszłości.
Niech nie myśli, że chłopcy w dwudziestym pierwszym wie
ku byli ciemniakami.
- Dlaczego kopia? To oryginał. Biorę z SS-148 obrazy, któ
re mi się podobają. Jeśli jakiś mi się znudzi, wieszam go z po
wrotem w Luwrze i biorę inny. No, proszę do stołu.
Magdaitiro przysunęło puszystą kulę i usiadło na niej; oka
zało się, że to fotel.
352
Tak samo postąpił Elastyk. Siedzisko momentalnie przy
brało kształt jego ciała, troskliwie obejmując plecy i boki.
Powierzchnia stołu się rozciągnęła, po czym zjawił się bia
ły obrus, zastawiony srebrnymi naczyniami, kryształami
i wazami; w każdej z nich znajdował się jeden kwiatek.
Wszystkie przeżycia i bieganina sprawiły, że Elastyk okrop
nie zgłodniał i z wielką ciekawością oglądał poczęstunek.
Najwyraźniej Magdaitiro bardzo lubiło galaretkę. Była tu
taj we wszystkich kolorach: w jednej miseczce mętnobiała,
w drugiej różowawa, w trzeciej żółtawa, w czwartej zielonka
wa. Oprócz małych pakiecików soli i kostek cukru Elastyk
nie dostrzegł na stole nic więcej nadającego się do zjedzenia.
- Lubię galaretkę, szczególnie na deser - powiedział z na
ciskiem.
- Częstuj się. Tutaj masz wszystko, co niezbędne dla orga
nizmu: czyste białko, czyste węglowodany, trochę tłuszczów,
błonnik, pięciogramowe dawki soli i dwudziestogramowe
cukru. A w karafce jest woda mineralna.
Człowiek z przyszłości zaczerpnął od razu z każdej misecz
ki, wysypał pakiecik soli na język, popił wodą i zagryzł kostką
cukru.
- Jużem zjadło. Mmm, pycha. No, a ty?
- Dziękuję, nie jestem głodny...
Elastyk ponuro gryzł cukier. Kiedy sięgnął po następny ka
wałek, srebrna pokrywka cukiernicy sama się zamknęła.
- No, jak chcesz. Posiedź, poczekaj, aż pożywienie rozpu
ści się we krwi. A ja muszę obejrzeć Śmiech i łzy, to mój ulu
biony serial. Szkoda, że nie widziałeś poprzednich odcinków,
bez tego trudno ci będzie śledzić treść.
Pan-pani domu obróciło się na swoim kulistym fotelu
w stronę ściany - jedynej, gdzie nie wisiał żaden obraz, i cała
ściana nagle zmieniła się w ekran. Różnokolorowe figury
geometryczne pełzały powoli, raz się rozjaśniając, raz ciem
niejąc, i wchodziły jedna na drugą. Towarzyszyło temu nie
zbyt głośne pogwizdywanie, to znów pstrykanie, to wes
tchnienia.
Po pięciu minutach Elastykowi się to znudziło, tak że za
czął się obracać na fotelu, ale Magdaitiro patrzyło, nie odry
wając oczu od ekranu.
353
Odwróciło się tylko na sekundę, by zwrócić gościowi uwa
gę na coś śmiesznego:
- He, he, he. A to dobre. Tylko popatrz! - I znowu zagapi
ło się w ekran.
Elastyk patrzył więc dalej. Wielki różowy sześciokąt starał
się przeleźć między dwiema spiralami - to tak się obracał, to
owak, ale w żaden sposób mu się nie udawało. Zapachniało
czymś ostrym, kwaskowatym, a Elastyk poczuł nawet, że go
łaskocze w nosie.
Ramiona Magdaitiro lekko drżały; widocznie zanosiło się
śmiechem.
Korzystając z tego, że pan-pani domu jest zajęte swoim se
rialem i nie podsłuchuje, Elastyk w końcu puścił myśli
w ruch.
Dlaczego ludzkość zginęła tak bezsensownie, tak okrop
nie? Czyżby nie można było tego przewidzieć, zapobiec kata
strofie?
Magdaitiro znowu się odwróciło.
- A teraz będzie baaardzo, baaaardzo smutne.
Wielki brązowy kwadrat, podrygując, spełznął w kąt ekra
nu i zniknął. Zapachniało mokrymi liśćmi.
Po nieruchomej twarzy człowieka z przyszłości stoczyła się
jedna łza, potem druga.
Elastyk zaś pomyślał jeszcze chwilę i wykrzyknął:
- Chwileczkę! Skoro waszej nauce znane są chronodziury,
to dlaczego nie wyprawicie się w przeszłość i nie powstrzy
macie tamtych dwóch świrów? No, tamtych, którzy zgubili
świat!
Z wyraźną niechęcią Magdaitiro odwróciło się od ekranu,
po którym prześlizgiwały się migoczące srebrzyste plamy.
- Nie chodzi o świrów. Jeżeli nie nastąpiłby ów fatalny
zbieg okoliczności, to zdarzyłoby się coś innego. Jakiś spór
między wielkimi krajami. Albo ludzie epoki KCU na skutek
swojej ciemnoty wybiliby dziurę w atmosferze ziemskiej.
Kłopot polegał na tym, że było ich na Ziemi zbyt wielu,
i w dodatku głupich. A teraz jest tylu, ilu trzeba, i wszyscy są
rozumni. Tak więc nic złego nie może się już wydarzyć. Świat
osiągnął doskonałość i dlatego przestał się zmieniać. Dlatego
właśnie czas się zatrzymał... Oj, przegapiłem ostatni frag-
354
ment. Przez ciebie nie widziałem, jak skończył się odcinek.
Niech chociaż zobaczę napisy...
Nie chodzi o głupich ludzi, tylko o Rajskie Jabłko, pomy
ślał Elastyk. Ach, gdybym go nie upuścił, wszystko byłoby
inaczej! Wiem, co naprawdę się zdarzyło. Kolejny dureń albo
łajdak zdobył Kamień i poddał go jakiemuś szczególnie silne
mu działaniu. Energia Zła odpowiedziała na to druzgoczą-
cym uderzeniem. Dlatego właśnie nastąpił fatalny zbieg oko
liczności i życie na Ziemi się skończyło - bo przecież tę
galaretowatą wegetację trudno nazwać życiem.
- Chcesz rajskie jabłuszko? - znowu odwróciło się Magda-
itiro. - Mam w oranżerii rozmaite jabłonie, w tym także raj
skie. Ale spożywanie niespreparowanych owoców jest szkod
liwe i niebezpieczne. Mogę wydzielić ci z rajskiego jabłka
węglowodany i błonnik. Chcesz?
Elastyk zdecydowanie pokręcił głową. Co za ohyda to czy
tanie w myślach! Pod żadnym pozorem nie należy myśleć
o Jabłku.
- Chcę do domu - powiedział szybko. - Do taty i mamy.
Skoro wiecie o chronodziurach, to z pewnością umiecie je
znajdować?
- Oczywiście. To bardzo proste. Ale po co chcesz wracać
w takie koszmarne czasy? Tam jest niehigienicznie, niebez
piecznie, hałaśliwie, ciasno - okropność. Ach, rozumiem. Na
pewno żartowałeś. He, he, he. Śmieszne.
- Nie, nie żartowałem. Proszę mi pomóc wrócić z powro
tem! - Elastyk zerwał się na równe nogi, a fotel usłużnie
pchnął go w pośladki.
Brwi Magdaitiro troszeczkę się uniosły.
- Jestem zdziwione. Niezmieeeernie zdziwiooone. Dawnom
już się tak nie dziwiło. A może jesteś głupi? - Ono też wstało,
wyciągnęło rękę, przesunęło nią przed głową Elastyka. - Nie,
jak na swój wiek i wiedzę wcale nie jesteś głupi. Czy nie rozu
miesz, jakie miałeś szczęście? Dzięki szczęśliwemu przypadko
wi trafiłeś do wiecznego dwudziestego maja. Nauczymy cię
wszystkiego - to bardzo łatwe, po prostu zapiszemy wiedzę na
substancji podkorowej twojego mózgu, i już. Wybierzesz sobie
miejsce osiedlenia i zbudujesz dom według własnego gustu.
Ostatnimi czasy modne jest mieszkanie na dnie morskim albo
355
w kraterze wulkanu. Będziesz robił to, na co masz ochotę. A je
śli nie będziesz chciał robić nic, to nic nie rób, twoja sprawa.
Pomyśl: będziesz żył wiecznie. Zostaniesz naszym, siedemset
czterdziestym siódmym. Wszyscy nasi baaardzo się ucieszą.
- A wy umiecie się cieszyć? - zdziwił się Elastyk.
- No, oczywiście nie tak jak „normalni" - odpowiedział bez
wahania człowiek przyszłości. - Nie wymachujemy rękami
i nie rechoczemy jak szaleni. Ale cieszyć się umiemy.
Obrażać się też nadal umiecie, wyskoczyła sama z siebie na
stępna myśl, znowu nie nazbyt uprzejma. Elastyk uszczypnął
się w nogę, żeby nie myśleć niepotrzebnych rzeczy.
- To znaczy, że mnie nie wypuścicie?
- Jak mogę cię nie wypuścić, skoro tego chcesz? U nas tak
się nie robi. Ale jest mi smutno. Baaardzo smutno. Myślałom,
że może pomieszkasz u mnie przez jakiś czas. Dziwne, ale ja
koś spodobało mi się być we dwóch. - Magdaitiro nawet wes
tchnęło, nie w myślach, ale naprawdę. Fakt, że niezbyt głębo
ko. - Dokąd konkretnie chcesz trafić?
- Do Moskwy, w dwudziesty dziewiąty września dwa tysią
ce szóstego roku.
Zapiszczał pilot; w ścianie odsunął się panel, za którym sta
ły rzędem różnokolorowe płaskie płyty.
- Gdzie mój chronoskop? Dawnom się nim nie posługiwa
ło... Aha, tu jest.
Magdaitiro wzięło płytę malinowej barwy i coś zaczęło z nią
robić.
- SS-284... Dwa tysiące szósty... Wrzesień, dwudziesty dzie
wiąty... Mała... Bardzo mała... Na dnie rzeki, to się nie nadaje,
utoniesz... Aha, tutaj, zdaje się, jest odpowiednia. Średnica
dwadzieścia trzy centymetry, dla ciebie wystarczy. Przy wieży
telewizyjnej w Ostankinie. To północna część Moskwy. Dwu
dziesta pierwsza czternaście. Odpowiada ci?
- W zasadzie tak... A może są wcześniejsze? Tato i mama
będą się niepokoić.
I mister van Dorn, Elastyk nie zdołał powstrzymać zbyt
szybkiej myśli.
Człowiek z przyszłości na pewno usłyszał, ale nie spytał
o nic. Mimo wszystko dobrze, że oni tu są mało dociekliwi
i w ogóle dość niemrawi.
356
- Wcześnieeejsze? Spróbujemy. Może być o siódmej pięć
dziesiąt dziewięć na placu Czerwonym. Blisko tego miejsca,
gdzie się spotkaliśmy.
- Świetnie! Tego mi właśnie potrzeba! - ucieszył się Ela
styk. - Stamtąd mam do domu dziesięć minut, jeśli pobieg
nę! Proszę mnie tam jak najprędzej wysłać!
- Tak się śpieeeeszysz? - spytało smętnie Magdaitiro. - No
dooobrze. Weź mnie za rękę.
- A nie wsiądziemy razem do pojazdu?
- Nie. On służy do zbierania kurzu. Do hipertransportacji
wystarczy akumulator energetyczny, a ten mam zawsze przy
sobie.
Chwycili się za ręce.
Pokój pogrążył się we mgle, a kiedy się rozwiała, okazało
się, że pod nogami już nie ma podłogi, tylko znowu bruk. Tyl
ko że teraz Elastyk stał nie na środku placu Czerwonego, ale
z boku, między Łobnym Miejscem a świątynią Wasilija Bło
gosławionego.
- Dziura jest, o tutaj - wskazało Magdaitiro jedne z dwoj
ga schodów wiodących do cerkwi, tych od strony północnej.
Podeszli bliżej. Z boku pod schodami znajdowała się ciem
na komórka. Dziwne - Elastyk bywał tutaj wiele razy, ale ni
gdy nie zwrócił na nią uwagi.
Zrobił krok w ciemność pachnącą pleśnią - wyraźnie ciąg
latającego odkurzacza już tu nie docierał.
- A co dalej? - krzyknął Elastyk.
- Dwa kroki do przodu, krok w lewo i podskok w miejscu.
Z pewnością utworzyła się tam chronobłona, należy ją prze
rwać. Tylko bądź ostrożny: w dwa tysiące szóstym roku nie
zderz się ze swoim chronosobowtórem. Jeśli spojrzycie sobie
w oczy, to znikniesz. Przecież przybyszem z przyszłości bę
dziesz ty, a nie on.
Może tak byłoby lepiej, pomyślał Elastyk. Tamten drugi, co
prawda, jeszcze nic nie wie, ale przynajmniej nie zdążył
wszystkiego zepsuć...
- Boisz się, że wszystko zepsujesz? - Magdaitiro źle od
czytało myśl Elastyka. - To słuszna wątpliwość. Po prostu
mądrzejesz w oczach. Jeszcze chwila, a popełniłbyś nieod
wracalny błąd. Sądząc po parametrach, to przejście jest jed-
357
nostronne. Nie zdołasz wrócić tutaj i na zawsze utracisz
możliwość zostania naszym. Jestem rade, że nabrałeś rozu
mu. Chciałeś omal dobrowolnie wyrzec się raju. Co za głu
pota.
Jeśli w porę znajdzie się Rajskie Jabłko, to żadnego wasze
go raju nie będzie, pomyślał Elastyk.
- Co? Co? - powoli spytało Magdaitiro. - W jakim sensie
„nie będzie"? Poczekaj... - Zbliżyło się i wyciągnęło rękę do
Elastyka. - Muszę się naradzić z pozostałymi. Stój.
Elastyk prędko zrobił dwa kroki do przodu, krok w lewo,
podskoczył w miejscu i runął w ciemność.
HURA! ZNOWU DZISIAJ
Co robić?
To znaczy, właściwie nie w taką znowu ciemność - prawie od ra
zu znowu się rozjaśniło. Elastyk kichnął, bo w nosie miał pełno
kurzu. Strącił łzy, które pojawiły się na rzęsach, i odwrócił się.
Niby nic się nie zmieniło, tyle że zniknęło Magdaitiro,
a skądś dolatywał monotonny, mechaniczny głos, mówiący
bez żadnych przerw:
- ...O tak wczesnej godzinie świątynia jest zamknięta dla
tego popatrzymy najpierw na tak zwane Łobne Miejsce wiele
osób myśli że ten okrągły placyk pełnił funkcję szafotu w rze
czywistości jednak Łobne Miejsce nie było miejscem kaźni,
ale służyło do odczytywania przed ludem carskich rozporzą
dzeń natomiast szafoty i szubienice zazwyczaj stawiano
o tam bliżej kremlowskiego muru jak to zostało pokazane na
obrazie wielkiego rosyjskiego malarza Wasilija Surikowa Po
ranek przed straceniem strzelców...
Elastyk wysunął się spod ganku, zobaczył przewodnika
i grupkę przybyłych z prowincji turystów z aparatami i kame
rami wideo. To ci ranne ptaszki - o siódmej rano już są na
wycieczce.
Po placu z powagą dreptał tłusty, łysawy gołąb. Zobaczył
ogryzek jabłka, dziobnął.
Rozpromieniony Elastyk wylazł spod pomnika historii i ro
zejrzał się dookoła.
Milicjant! Samochód jedzie! Zapach benzyny! Kałuża!
Hura!
I znowu kichnął - teraz już nie kurz był przyczyną, ale
nadmiar uczuć.
Turyści się odwrócili, nastawili obiektywy i zaczęli szczę
kać aparatami.
361
Elastyk uświadomił sobie, że od roku tysiąc sześćset szó
stego się nie przebierał. Miał nadal na sobie pliszowe nogawice,
buty z kraśnego safijanu, giezło malinowe pisane i kaftan zlotoszyty.
- Przed państwem chłopiec w typowym ubiorze epoki Bo
rysa Godunowa. - Przewodnik ani trochę się nie speszył. -
A przy Muzeum Historycznym mogą państwo sfotografować
strzelców albo piękne dziewczyny w kokosznikach. Teraz po
dejdźmy trochę bliżej Łobnego Miejsca.
Elastyk wszedł w rolę i ukłonił się turystom w pas. Ci jesz
cze trochę popstrykali i przeszli do kolejnego zabytku.
Elastyk zaś pobiegł w dół, na Wasiliewską, i skręcił na
Warwarkę.
Z metra szli do pracy ponurzy, jeszcze nie całkiem wybu-
dzeni ze snu ludzie. Było ich wielu, strasznie wielu, i to było
po prostu wspaniałe! Na Elastyka w jego maskaradowym
przebraniu popatrywano, owszem, ale bez większego zainte
resowania. Pewnie myśleli sobie: mały chłopak jeszcze, a też
już od samego rana sobie dorabia - jako przebieraniec.
Nogi same zaniosły go na plac Słowiański, a stamtąd na
Solankę, i już ukazał się róg wielkiego szarego domu, i okno
na górze, a w nim kręcił się zielony chiński wiatraczek, któ
rym Elastyk tydzień temu upiększył lufcik w swoim pokoju.
Wpadł z rozpędu do bramy - i zamarł.
Z drzwi wyszedł chłopiec w czerwonej kurtce, z teczką, i ze
zdziwieniem popatrzył na Elastyka. Potem zamknął oczy.
To przecież ja! Ja sam! - zrozumiał Elastyk. I przypomniał
sobie: tamtego ranka przywidział mu się w bramie chłopiec
bardzo podobny do niego samego. Przypomniał sobie
i ostrzeżenie Magdaitiro - w żadnym wypadku nie spotykać
się wzrokiem z sobowtórem.
Czym prędzej się schował, zanim jeszcze Elastyk 2 (a może
to on jest Elastyk 2, a tamten Elastyk 1?) znowu otworzył oczy.
Dalej podglądał zza węgła.
Widział, jak Elastyk 2 schodzi do piwnicy.
Ledwie czerwona kurtka skryła się w czarnej gardzieli, na
podwórzu zjawił się mister van Dorn. Elastyk omal nie zawo
łał na niego, ale w porę się zorientował, że robić tego, broń
Boże, nie należy - trzeba poczekać, aż Elastyk 2 przejdzie do
innej epoki.
362
Tym bardziej że profesor nie był sam. Towarzyszył mu jakiś
chłopak z psem na smyczy - owczarkiem, który pożarł mami-
ne kanapki.
- O, tam! - Van Dorn wskazał na bramę i dał chłopakowi
zielony banknot.
A dalej wszystko było jak w kinie, kiedy ogląda się film po
raz drugi. Już się wie, co będzie dalej, i dlatego niezbyt uważ
nie śledzi się akcję, raczej zwraca uwagę na szczegóły.
Elastyk 2 właśnie przechytrzył psa.
Teraz pobiegł ulicą (Elastyk szedł za nim).
Teraz zatrzymał się przy bezdomnym.
Kiedy tylko chłopiec w czerwonej kurtce popędził po
„ćwiarę", bezdomny wstał, rozejrzał się dokoła i zniknął za
rogiem.
No dobra, wszystko już wiadomo. Dalej nie ma co patrzeć.
Teraz trzeba tylko doczekać do południa, kiedy Elastyk 2
wlezie w rok czternasty, i rozdwojenie zniknie.
Elastyk wszedł na strych i przesiedział tam do wpół do
dwunastej. Nic nie robił, po prostu patrzył z góry na ulicę,
którą chodzili ludzie i jeździły samochody. I ani trochę się
przy tym nie nudził. Jakie to szczęście wrócić do domu po
długiej, długiej wędrówce!
Podziemnymi przejściami śladem van Dorna i Elastyka 2
szło się łatwo. Tylko raz Drugi się obejrzał; zdaje się, że usły
szał kroki, ale w ciemnościach nie mógł dojrzeć Elastyka.
Schować się w kącie dawnego magazynu było jeszcze pro
ściej. Elastyk odczekał, aż Drugi wylezie następny raz przez
chronodziurę, i dopiero potem zawołał:
- Mister van Dorn, jestem tutaj!
Biedny profesor krzyknął i o mało nie zwalił się ze swojej
ruchomej drabinki. Dopiero kiedy zjechał na podłogę i oświet
lił twarz Elastyka latarką, odzyska! mowę:
- Mój młody przyjacielu! Jak się znalazł pan na dole? I to
w takim niezwykłym stroju! A włosy! Bardzo dziwnie pana
ostrzygli! Trzeba będzie powiedzieć rodzicom, że po drodze
wstąpiliśmy do fryzjera. Trudniej przyjdzie wytłumaczyć, dla
czego urósł pan o kilka centymetrów... O, według mojego ze-
363
garka, pana nieobecność trwała niecałą minutę, ale czuję, że
spotkało pana mnóstwo niezwykłych przygód. Proszę mi
prędko opowiedzieć, co się z panem działo. Nie, niech pan
poczeka. Najpierw muszę zażyć dwie tabletki: jedną na serce,
drugą uspokajającą.
Elastyk sposępniał i oznajmił:
- Nic mi się nie udało, profesorze. Straciłem unibook.
Miałem w rękach Rajskie Jabłko, ale nie zdołałem go zatrzy
mać. Zostało bezpowrotnie stracone. Byłem nie tylko w prze
szłości, ale i w przyszłości. Tam wszystko jest okropne. Ludz
kość zginie.
- W którym roku? - spytał szybko van Dorn, który słuchał
bardzo uważnie. - Powinienem wiedzieć, ile nam zostało czasu.
- Ja... nie spytałem - szepnął Elastyk, poruszony własnym
brakiem odpowiedzialności. - Zapomniałem... Straciłem gło
wę... Ale sądząc po wyglądzie Moskwy, nastąpi to już wkrót
ce... Strasznie mi przykro. Jestem gorszy od Przeklętego
Theo. Tamten przynajmniej nie wiedział, co czyni...
Elastyk się rozpłakał. Łzy płynęły mu strumieniami - to
było istne oberwanie chmury.
Mister van Dorn cierpliwie czekał. Kiedy chusteczka Ela-
styka była już całkiem mokra, podał mu swoją. A kiedy do
czekał się końca szlochów, oświadczył sucho:
- To było rozładowanie emocji. A teraz proszę opowiedzieć
wszystko po kolei i tak szczegółowo, jak się da. Czasu mamy
wystarczająco dużo. Powtarzam: wszystkie pańskie chrono-
podróże nie trwały nawet jednej minuty.
Kiedy wysłuchał długiej, urywanej opowieści i zadał kilka
uzupełniających pytań, oświadczył:
- Nic nie przepadło. Skoro widział pan na znajomej ulicy
dużo nowych sklepów, to znaczy, że mamy najprawdopodob
niej jeszcze kilka lat. Tyle czasu powinno na pewno wystar
czyć. Za trzy tygodnie wrócę z nowym unibookiem, a pan
znów wyruszy w rok tysiąc dziewięćset czternasty. Wnosząc
z pańskiej opowieści, to najdogodniejsza droga do Rajskiego
Jabłka. Stamtąd Kamień nigdzie nie uciekł, prawda? Opra
cuję dla pana bardziej szczegółową instrukcję, uwzględnię
wszystkie warianty i możliwości. Przecież teraz dzięki panu
wiemy bardzo dużo.
364
- A jeśli mi się znowu nie uda? Myśli pan, że tak łatwo
wygrać z Diabolo Diabolinim? - niepewnie spytał Elastyk.
- Jeśli nie uda się za drugim razem, to spróbuje pan trzeci,
dziesiąty, setny. Proszę nie zapominać o honorze Dornów...
- I o losach ludzkości. Nie zapominam, profesorze, ale na
wet teraz z trudem przeciskam się przez dziurę. Oczywiście,
mogę mniej jeść, jednak i tak za pół roku albo za rok podros
nę i już nie przecisnę się przez ten kwadrat.
Uczony westchnął.
- To znaczy, że znów będę musiał szukać jakiegoś młode
go Dorna. Jeszcze nie zajmowałem się potomkami Krzyżow
ca, którzy noszą inne nazwisko, a przecież są ich tysiące.
Większość nawet nie podejrzewa, że należy do rodu von Dor
nów. A zresztą, czy to koniecznie musi być chłopiec? Dziew
czynki mają lepszą orientację, a niektóre nie są ani trochę
mniej odważne niż chłopcy. Jeśli nie znajdę odpowiedniego
kandydata wśród potomków Thea, to adoptuję chłopca lub
dziewczynkę, a wówczas zjawi się na świecie nowy von Dorn.
Bo co mam robić? - Profesor rozłożył ręce. - Ktoś musi ten
świat ratować. Niech więc pan nie upada na duchu, mój mło
dy przyjacielu. Ciąg dalszy nastąpi.
Spis treści
Dzisiaj 5
Zwyczajny nadzwyczajny chłopiec 7
Najpierw dwie zupełnie niepojęte przygody 10
Jeszcze trzy, może niekoniecznie zagadkowe,
ale na pewno bardzo dziwne 15
Katastrofa 21
Bardzo daleki krewny 25
Najważniejsza Osoba na Świecie 30
Theo Krzyżowiec 33
Sześćdziesiąt cztery karaty nadwagi 38
Misja Dornów 42
Chronodziury 46
W piwnicy 54
Pierwsze śliwki - robaczywki 59
Instruktaż i ekwipunek 64
Wczoraj 71
Masz, babo, tutti-frutti
7
3
„Siego siałeś?" 79
Plama do kwadratu 82
Ulubieńcy publiczności 87
W ogniu nie płonie i w wodzie nie tonie 91
Angaż 96
Rybka bierze! 103
Któż to jest? 110
Przez szparę 114
Opowieść kawalerzysty 118
Dematerializacja 123
Kot i Lisica 131
367
Nieszczęście nieuniknione 136
Żywcem do grobu 143
Przedwczoraj 149
Co? Gdzie? Kiedy? 151
To i owo się wyjaśnia, ale cóż z tego? 158
Intryganci 163
Godunow we własnej osobie 172
Następca tronu 177
W gościnie u kniazia Wasilija 184
Kniaziówna Słomka 192
Carowi na uciechę 204
Cholerne średniowiecze 212
Równy gość 222
Z Żywota błogosławionego cudotwórcy Erastija
Solańskiego
231
Badanie opinii publicznej w roku 1606 245
Trudno być bogiem 255
Klasa-dziewczyna 268
O magicznym krysztale, wielkiej transmutacji
i kamieniu filozoficznym 275
Carskie wesele 284
Już po nas! 293
Spisek! 302
Caryca Marynka 315
Na złamanie karku 322
Jutro 335
Latający odkurzacz 337
Deszczyk majowy 343
Nasi 347
Niebezpieczne myśli 351
Hura! Znowu dzisiaj 359
Co robić? 361