background image
background image
background image

Książka dla dzieci 

background image

BORIS 

AKUNIN 

Książka dla dzieci 

Z rosyjskiego przełożył 

Jerzy Czech 

Świat Książki 

background image

Tytuł oryginału 

KNIGA DLA DETIEJ 

Projekt okładki 

Cecylia Staniszewska 

Ewa Łukasik 

Redaktor prowadzący 

Ewa Niepokólczycka 

Redakcja 

Elżbieta Rawska 

Redakcja techniczna 

Małgorzata Juźwik 

Korekta 

Maciej Korbasiński 

Jacek Ring 

Copyright © B. Akunin, 2007 

Copyright © for the Polish translation by 

Bertelsmann Media sp. z o.o., 2007 

Świat Książki 

Warszawa 2007 

Bertelsmann Media sp. z o.o. 

ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa 

Skład i łamanie 

Plus 2 

Druk i oprawa 
Finidr, Czechy 

ISBN 978-83-247-0437-8 

Nr 5724 

background image

DZISIAJ 

background image

Zwyczajny 

nadzwyczajny chłopiec 

Żył sobie na świecie, a ściśle mówiąc - w Moskwie, stolicy 

Federacji Rosyjskiej, pewien chłopiec, mówiąc ściśle - uczeń 

szóstej klasy, którego przezywano Elastykiem. No i pewnego 

razu, znów mówiąc ściśle - dwudziestego dziewiątego wrześ­

nia 2006 roku, chłopiec ów trafił do historii. 

Dokładność jest tutaj absolutnie niezbędna, bo bez niej ta 

opowieść może komuś wydać się bajką. A tymczasem wszyst­

kie opisane w niej rzeczy wydarzyły się naprawdę. Może na­

wet niejeden raz. 

Chłopiec, którym się zajmujemy, na pierwszy rzut oka był 

najzwyczajniejszy w świecie. Właśnie na „pierwszy rzut", bo 

zwyczajnych ludzi na świecie, jak wiadomo, nie ma. Każdy 

człowiek wydaje się zwyczajny, jeśli tylko mu się za bardzo nie 

przyglądać. A kiedy już się komuś takiemu przyjrzymy, to na 

pewno powiemy: no proszę, ładny mi „zwyczajny" człowiek! 

Tak samo z Elastykiem: okazałby się niezwykły, i to nawet 

bardzo, gdyby tylko ktoś z jego z klasy wpadł na pomysł, by 

mu się przyjrzeć jak należy. Ale cóż żaden z kolegów na taki 

pomysł nie wpadł. Po pierwsze, Elastyk był najmniejszy 

w klasie. Po drugie, nosił na zębach aparat ortodontyczny. Po 

trzecie, nie radził sobie z matematyką, a szkoła, do której 

chodził, nazywała się „o profilu matematyczno-przyrodni-

czym". A co najważniejsze, Elastyk pojawił się w klasie na 

samym końcu, kiedy wszyscy dawno zdążyli się zaprzyjaźnić, 

więc nikt już nie potrzebował nowego kolegi, w dodatku ni­

skiego wzrostu i z krzywymi zębami. 

Na usprawiedliwienie Elastyka możemy powiedzieć, że po 

prostu nie zdążył jeszcze urosnąć jak trzeba - rodzice posłali 

go do szkoły o rok wcześniej, niż przewidują przepisy. Tak że 

background image

jeśli porównywać go z piątoklasistami, nie byłby wówczas ta­

ki mały, ale najzupełniej średni. A w przedmiotach ścisłych 

wlókł się w ogonie nie dlatego, że był tępy, ale dlatego, że 

jeszcze dwa lata wcześniej chodził do zupełnie innej szkoły, 

gdzie profil był całkiem odmienny, humanistyczny. To mama 

chciała, żeby poznał nauki ścisłe, bo mają przed sobą przy­

szłość, a matematyk to zawód prawdziwie męski. Tato próbo­

wał oponować, twierdząc, że sam jest humanistą i nie widzi 

w tym nic złego, ale z mamą trudno się było spierać. Powie­

działa: „No właśnie. Chcesz, żeby i twój syn się zmarnował?". 

Dlatego też, kiedy rodzina przeniosła się na ulicę zwaną 

Solanka, Elastyka oddano do nowej szkoły. A jego siostrę, Ge-

lę, zostawiono w dotychczasowej, bo przecież to dziewczynka 

i prawdziwie męski zawód nie jest jej potrzebny. Dziewczynki 

na ogół, jak zauważył Elastyk, mają w życiu łatwiej. 

Teraz pora, by wyjaśnić sprawę przezwiska „Elastyk". 

Wzięło się wcale nie stąd, że Elastyk był jakiś wyjątkowo ela­

styczny. Zresztą w ogóle nie stąd, że był taki, a nie inny, tylko 

z powodu imienia. 

Imię miał bowiem naprawdę niezwykłe - Erast. W domu 

wołano go Erastek. Kiedy pojawił się w nowej szkole, wszyscy 

pytali oczywiście: Jak ci na imię? A on wtedy nie miał jeszcze 

przednich zębów (wyrosły mu później, chociaż, jak już wspo­

mnieliśmy, niezupełnie prosto), no więc wyszło z tego „Ela-

stek". Wszyscy wybuchnęli śmiechem i zawołali: „Elastyk, 

Elastyk!". Od tej pory został Elastykiem i nawet w domu go 

tak nazywano. Mama mówiła, że to dobre,  s y m p a t y c z n e 

przezwisko. Tylko tato nadal zwracał się do niego „Erast". 

Chciał, żeby syn, kiedy podrośnie, był podobny do swego sław­

nego pradziadka, Erasta Pietrowicza Fandorina, którego por­

tret wisiał w ojcowskim gabinecie na najbardziej honorowym 

miejscu. 

Pradziadek Elastyka był wielkim detektywem, o którym 

pisano książki, a nawet kręcono filmy. Z obrazu spoglądał na 

wnuka przymrużonymi oczami, jak gdyby chciał powiedzieć 

mu coś nader ważnego, ale rozumiał, że na to jeszcze za 

wcześnie, że trzeba trochę poczekać. Erast Pietrowicz był bar­

dzo przystojny: miał mundur ze złotymi naszywkami, cienkie 

czarne wąsiki i wytworną siwiznę na skroniach. Elastyk do-

background image

brze wiedział, że nigdy taki nie będzie, ale nie mówił o tym 

tacie, żeby go nie zasmucić. 

W dobrej sytuacji za to była siostra Elastyka, Gelka. Nikt 

po niej nie oczekiwał, że dorośnie i stanie się kimś wybitnym. 

Ani geometria, ani algebra nie dawały jej się we znaki sześć 

razy na tydzień. Żyła sobie jak pączek w maśle. Mama nie 

rozwijała w niej męskich cech charakteru, nie żądała, by har­

towała wolę. A tato tylko głaskał ją po główce i nazywał swo­

ją ślicznotką. 

Pod jednym jedynym względem szóstoklasista Fandorin 

miał lepiej niż jego szczęśliwa siostra: rano budzono ją o pół 

godziny wcześniej, dlatego że do starej szkoły po przepro­

wadzce było daleko. Tato odwoził tam Gelę samochodem. 

Gelka oczywiście specjalnie tupała i głośno mówiła, ale 

Elastyk przykrywał głowę poduszką i przez te pół godziny 

spało mu się szczególnie smacznie. 

Tak właśnie było i dzisiaj, dwudziestego dziewiątego 

września. 

Jedli śniadanie we dwoje z mamą, bo mama była redaktor­

ką w gazecie i mogła wychodzić do pracy, kiedy chciała. 

Dzień ten, z całą pewnością najważniejszy w dziejach ludz­

kości, zaczął się zwyczajnie. Elastyk pił herbatę, a mama mó­

wiła: „Jedz, nie gap się", „Nie stukaj łyżką", „Nie garb się". 

Potem, jak zwykle, powiedziała: „Tylko żebyś mi się nie 

ważył jeść tych okropnych parówek ze szkolnego bufetu", 

i wręczyła mu zawiniątko ze zdrowymi i pożywnymi kanap­

kami (chuda kiełbasa, masło roślinne, listki sałaty). 

W przedpokoju Elastyk z przyzwyczajenia wyszczerzył do 

lustra swój chromokobaltowy aparat ortodontyczny - spraw­

dził, czy zęby choć odrobinę się nie wyprostowały. W ostat­

nim czasie to pytanie nabrało szczególnej aktualności, a przy­

czyną była pewna osoba z sąsiedniej ławki. Potem włożył 

czerwoną kurtkę sportową, chwycił teczkę i zbiegł po scho­

dach na podwórze. 

W tym momencie zwyczajność skończyła się raz na zawsze. 

W ciągu mniej więcej kwadransa spotkały Elastyka najpierw 

dwie zupełnie niepojęte przygody, a potem jeszcze trzy, może 

niekoniecznie zagadkowe, ale na pewno bardzo dziwne. 

background image

Najpierw dwie zupełnie 

niepojęte przygody 

Pierwsza przygoda pewnie wcale nie była przygodą, tylko ja­

kimś przywidzeniem. Jeśli jednak chcemy dbać o wspomnia­

ną już dokładność, to w żaden sposób nie możemy tego prze­

milczeć. 

A więc Elastyk wybiegł z domu na podwórze... 
Nie, najpierw musimy opowiedzieć o domu i o podwórzu, 

bo bez tego opowieść stałaby się niezrozumiała. 

Dom, do którego dwa lata temu przeniosła się rodzina 

Fandorinów, był w swoim rodzaju niezwykły. Prawie sto lat 

temu zbudowało go Towarzystwo Właścicieli Domów im. 

św. Warwary przy starej ulicy Solanka. Nie był to właściwie 

dom, ale cały kompleks budynków, tworzących skompliko­

waną figurę geometryczną, z kilkoma wewnętrznymi po­

dwórzami, licznymi bramami, łukami i przepastnymi piw­

nicami. Chociaż Elastyk mieszkał tutaj już kawałek czasu, 

jeszcze się w tym wszystkim dobrze nie orientował. Połaził 

po strychach, pobiegał po schodach z kutymi ażurowymi 

balustradami, ale na przykład piwnic nie zdołał jeszcze spe­

netrować. Dostać się do nich było sprawą dość trudną, 

a właściwie zupełnie niemożliwą. Wjazd do piwnicy (tak, 

tak, nie wejście, ale najprawdziwszy wjazd, tak tam było 

wysoko i szeroko) zagradzała krata. Tato opowiadał, że sto 

lat wcześniej w podziemiach Świętej Warwary znajdowały 

się magazyny handlowe, po rewolucji - więzienie, potem 

baza transportowa, ale teraz już od wielu lat jest tam pusto, 

bo nie wymyślono dla nich żadnego sensownego przezna­

czenia. 

Tato Elastyka bardzo lubił historię i wiedział prawie 

wszystko o tym, co było dawniej. O tym, co dzieje się dzisiaj, 

10 

background image

wiedział znacznie mniej - tak w każdym razie twierdziła ma­

ma. Dlatego właśnie nie wiodło mu się w interesach. 

W sąsiedniej bramie, na czwartym piętrze, mieściło się biuro 

jego firmy. W całej firmie pracowały dwie osoby: sam tato 

i jego sekretarka. Siedzieli i od rana do wieczora grali w gry 

komputerowe, bo nie mieli klientów. A przecież właśnie pra­

ca była przyczyną, że Fandorinowie przenieśli się tutaj, na 

Solankę. Poza tym tato mówił, że to najlepsze miejsce w całej 

Moskwie - dookoła same zabytki i nierozwiązane zagadki hi­

storyczne. 

Ale do rzeczy. 

Elastyk wybiegi z bramy na podwórze swego niezwykłego 

domu i z przyzwyczajenia rozejrzał się dookoła. Z lewej stro­

ny, za kratą, widać było czarną, kwadratową paszczę wspo­

mnianego już wjazdu do podziemi, z prawej - szarą bramę, 

też kwadratową. 

No i właśnie w przejściu wiodącym do bramy ujrzał nagle 

sylwetkę, która wydała mu się bardzo znajoma. Jakiś chło­

piec stal tam, w głębokim cieniu, i oparty o ścianę spoglądał 

na Elastyka. 

Ten zaś nagle uświadomił sobie: Przecież to ja, to moje od­

bicie! O, czerwona kurtka. 

Ale jakie w przejściu może być odbicie? Nie ma tam ani lu­

stra, ani szyby; nic nie ma. 

Elastyk zamknął oczy, bo jeśli się je zamknie, a potem sze­

roko otworzy, to o wiele lepiej się widzi. 

Ale kiedy znowu otworzył oczy, w przejściu było pusto. So­

bowtór zniknął. 

To się nazywa „halucynacja wzrokowa", powiedział sobie 

w duchu Elastyk, kiedy się widzi coś, czego w rzeczywistości 

nie ma. Ucieszył się nawet, bo jeszcze nigdy w życiu nie miał 

halucynacji. 

Uznał, że przemyśli zagadkowe zjawisko później, w czasie 

lekcji, bo gdyby teraz zaczął się zastanawiać, nie zdążyłby do 

szkoły. 

Ale ruszył naprzód ostrożnie, starając się dociec, jak mogło 

powstać podobne złudzenie optyczne. Stanął dokładnie na­

przeciw bramy. Potem się cofnął aż pod zamkniętą kratę. 

Usiadł w kucki. Nic już nie zobaczył. 

11 

background image

Ale za to coś usłyszał. 

Dobiegający nie wiadomo skąd cichy, niewyraźny głos 

przyzywał go: 

- Erast! Eraaast! Tutaj! 

Najpierw, oczywiście, Elastyk zadarł głowę i popatrzył 

w górę, na okna biura taty (okna ich mieszkania nie wycho­

dziły na podwórze). Ale tam, na czwartym piętrze, żaluzje 

były opuszczone. Zresztą głos wyraźnie dochodził nie z góry, 

ale raczej z dołu, w dodatku z tyłu. 

- Erast! Eraaast! Tutaj! - usłyszał znowu. 

Zza kraty, z czarnej piwnicznej paszczy - stamtąd właśnie 

wzywał Elastyka dziwny, przytłumiony głos. 

A to już halucynacja słuchowa, pomyślał szóstoklasista, 

podszedł do samej kraty i wpatrzył się w szeroką czeluść piw­

nicy - tato mówił, że kiedyś wjeżdżały tutaj olbrzymie powo­

zy z beczkami i pakami. 

Piwnice rozciągały się na przestrzeni tysiąca metrów kwa­

dratowych, pod całym kompleksem, który miał wiele bram. 

Były tam sale, galerie, wielkie i małe pomieszczenia - tak opo­

wiadał tato, a on już się na tym zna. Niejeden raz Elastyk stał 

tutaj, u wejścia do podziemi, wyobrażając sobie, ile cudow­

nych i straszliwych rzeczy może kryć się w takim labiryncie. 

Ale nie można było tam wejść: na drzwiach wisiała mocna 

kłódka - właśnie dlatego, żeby dzieci nie właziły do środka. 

- Erast, Erast, tutaj! - znowu usłyszał Elastyk, i to tak wy­

raźnie, że absolutnie nie mogło być mowy o halucynacji. 

Co za cuda? 

Przycisnął się do żelaznych prętów, a krata nagle ustąpiła 

pod naporem jego ciała. Elastyk przestraszył się i odskoczył 

do tyłu. Kiedy zaś przeniósł wzrok trochę niżej, zobaczył, że 

kłódka zniknęła! Odrzwia lekko się chwiały, jak gdyby zapra­

szały, by wejść do środka. 

Elastykiem owładnęły dwa sprzeczne uczucia. Pierwsze ła­

skotało go od środka, ściskało serce i podbechtywało: „Idź 

tam, idź, drugiej takiej okazji nie będzie!". Drugie zaś rozbieg­

ło się zimnym mrowiem po plecach i piszczało: „Ani się waż! 

Nie zwracaj uwagi na ten głos! Uciekaj, pókiś cały!". 

Elastyk obejrzał się, czy nikogo nie ma na podwórzu, wśliz­

nął się za kratę i zamknął drzwi. 

12 

background image

- Erast, Erast, tutaj! - wezwała go ciemność. 

Owładnął nim strach, ale i ciekawość. 

Zbiegł pochyłym asfaltowym zejściem i przystanął, kiedy 

znalazł się pod sklepieniem piwnicy. 

Światło z ulicy przenikało do środka na dziesięć metrów; 

dalej było już całkiem ciemno. 

Elastyk zawahał się. Tego jeszcze brakowało, żeby się spóź­

nić na pierwszą lekcję. Z nauczycielem geometrii, Michaiłem 

Michałyczem, nie było żartów. 

Właśnie zdecydował się zawrócić, gdy usłyszał znowu, te­

raz już całkiem blisko: 

- Erast, Erast, tutaj! 

Wcale nie miał ochoty iść naprzód! Wolałby zawrócić i rzu­

cić się pędem przed siebie, byle dalej od tego paskudnego 

miejsca. A niech licho porwie te tajemnice i niewytłumaczal­

ne zjawiska! 

Jeszcze parę miesięcy temu na pewno by uciekł. Latem jed­

nak, na wakacjach, uznał, że musi wzmacniać w sobie wolę 

i wyrabiać odwagę. Nie było to łatwe. Kiedyś (na letnisku) 

spróbował przesiedzieć do północy na cmentarzu, ale kiedy nad 

głową zaczęła mu hukać sowa, nie wytrzymał i zwiał. Trzeba 

było próbować raz jeszcze. Potem chciał skoczyć z wieży do wo­

dy na głowę. Z trzymetrowej skoczył, ale z pięciometrowej już 

nie zdołał. Tkwił na niej bitą godzinę. Odczekał, aż wszyscy so­

bie pójdą, a potem zlazł. Do tej pory jeszcze się tego wstydził. 

No więc żeby potem nie trzeba było się wstydzić, zdobył się 

na wysiłek i poszedł dalej, tam dokąd wzywał go głos. Zrobił 

krok. Potem kolejny, jeszcze jeden, drugi, trzeci. 

Otaczała go zupełna ciemność. Z tyłu oślepiająco bielał 

i kusił kwadrat wyjścia. 

A z przodu błysnęły nagle dwie zielone iskierki. Kot? 

A może szczur? Na koty Elastyk nie zwracał uwagi, ale szczu­

rów okropnie nie lubił. 

W podziemiu zrobiło się cicho. Nikt już nie wolał szósto-

klasisty Fandorina. 

Oczy troszkę przywykły do mroku, rozróżniły z przodu ja­

kiś duży, prostokątny kształt. 

Jeszcze dziesięć kroków naprzód i wystarczy, powiedział 

sobie Elastyk. Wtedy wyjdę stąd z honorem. 

13 

background image

Nabrał powietrza w płuca, przycisnął żebra, żeby serce tak 

nie waliło, i odliczył kroki: raz-dwa-trzy-cztery-pięć-sześć-

-siedem-osiem-dziewięć-dziesięć 

Zatrzymał się. Nadal było cicho. Wielki prostokąt okazał 

się starą skrzynią ciężarówki - i tyle wszystkiego. 

- Kto tam jest? - odezwał się Elastyk lekko drżącym głosem. 

Żadnej odpowiedzi. 

Jak nie, to nie, pomyślał z ulgą. Nie chcecie się odzywać -

wasza sprawa, ja muszę iść do szkoły. 

Odwrócił się i szybko ruszył w stronę wyjścia. 

Co to był za głos? Może po prostu przeciąg: s-s-s, a jemu się 

wydało, że: „Erasssst"? Jak wróci ze szkoły, a krata nadal nie 

będzie zamknięta, to trzeba będzie wziąć latarkę i przyjść tu­

taj znowu... 

Starannie zamknął drzwi, żeby brak kłódki nie rzucał się 

w oczy, po czym szybko ruszył w stronę ulicy, nie domyślając 

się, że najważniejsze przeżycia tego ranka ma dopiero przed 

sobą. 

background image

Jeszcze trzy, może niekoniecznie 

zagadkowe, ale na pewno bardzo dziwne 

Żeby wyjść na Solankę, trzeba było dotrzeć do bramy. Ale 

okazało się to wcale nie takie proste. Przejście było przezna­

czone wyłącznie dla pieszych - pod łukowatym sklepieniem 

sterczał żelazny słupek, który nie pozwalał samochodom wje­

chać na podwórze. No i właśnie do tego słupka ktoś przywią­

zał olbrzymiego owczarka alzackiego. Owczarkowi, sądząc po 

tym, jak warczał i jeżył sierść, bardzo się to nie podobało. 

Szarpiąc długą smycz, miotał się od ściany do ściany. Po 

czym zadarł głowę i zaczął histerycznie ujadać, a ściany 

w przejściu odpowiadały mu donośnym echem. 

Niespodziewana przeszkoda pojawiła się wyjątkowo nie 

w porę. Wyprawa do podziemi zajęła Elastykowi sporo czasu. 

Teraz, żeby nie spóźnić się do szkoły, nie wolno było zwlekać 

ani chwili, a tu masz - coś takiego! Elastyk mógł przejść dro­

gą okrężną, przez inne podwórza, ale wtedy straciłby dodat­

kowe pięć minut i z całą pewnością przyszedłby po dzwonku. 

Zaczął się rozglądać na wszystkie strony, czy nie widać 

gdzieś właściciela psa. Na podwórzu było pusto. Coś podob­

nego! Przywiązali w przejściu taką groźną bestię i poszli sobie! 

Szóstoklasista przywarł do ściany i spróbował przecisnąć 

się obok potwora. 

Psisko warknęło, napięło smycz, stanęło na tylnych ła­

pach, i teraz było widać, że przejść tamtędy nie sposób - do­

sięgnie, chapnie i odgryzie pół ręki albo nogi. Elastyk też po­

kazał mu swój chromokobalt na zębach i powiedział „wrrrr", 

ale na psie nie zrobiło to specjalnego wrażenia. 

Nie było czasu na namysły; trzeba było rozwiązać problem, 

i to jak najszybciej. 

Elastyk wyjął zawiniątko z drugim śniadaniem. Odłamał 

15 

background image

kawałek pożywnej kanapki i rzucił go za owczarka, na prawo 

od słupa. 

Pies odwrócił się i w mig przełknął kiełbasę, ale zamiast 

okazać wdzięczność, wpatrzył się w Elastyka i zaczął warczeć 

jeszcze groźniej. To ci dopiero złośliwe stworzenie! 

Szóstoklasista przeniósł się pod przeciwległą ścianę i rzucił 

drugi kawałek. Jednym skokiem owczarek dopadł go i po­

żarł. 

Elastyk zrobił krok do przodu - potwór z hałasem skoczył 

w jego stronę. Chłopiec cofnął się i równocześnie przesunął 

w prawo. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. 

Wyciągnął drugą kanapkę, odłamał połowę i rzucił w górę. 

Pies podskoczył, ale nie złapał chleba, więc natychmiast dał 

susa, żeby podnieść go z ziemi. 

Elastyk znowu przeniósł się pod lewą ścianę i cisnął ostat­

nim kawałkiem śniadania, który też został niezwłocznie po­

żarty. Ale złość psa bynajmniej nie ustąpiła miejsca łaskawo­

ści. Ledwie Elastyk zrobił kroczek do przodu, a już bestia 

rzuciła się znowu w jego stronę z rozwartą paszczą. 

Tyle że zrobiwszy dwa obroty z lewa na prawo, owczarek 

dwukrotnie owinął smycz wokół słupka, i teraz Elastyk, 

przyciskając się do ściany, mógł ominąć prześladowcę. Pies 

szarpał rzemień, zanosił się szczekaniem i omal nie udławił 

z wściekłości, ale więcej nie mógł zdziałać - tylko opryskał 

chłopca śliną. 

Uczeń szóstej klasy pokazał język wyprowadzonemu w po­

le rozbójnikowi i szybko ruszył ulicą. Operacja „Dla psa kieł­

basa" zajęła mu najwyżej minutę. A kanapek mamy wcale 

nie żałował, o wiele bardziej smakowały mu szkolne parówki 

z puree ziemniaczanym. 

Skręci! w uliczkę Podkołokolną i puści! się biegiem. Do 

dzwonka pozostało ledwie siedem minut. 

Na rogu Małej Iwanowskiej siedział bezdomny, oparty ple­

cami o rynnę. Trzeba powiedzieć, że bezdomnych, spitych na 

umór oberwańców w tych okolicach nie brakowało. Tato mó­

wił, że ciągnie ich tutaj, na Chitrowkę, zapach przeszłości. 

Sto lat temu była to bowiem dzielnica najokropniejszych 

w całej Moskwie ruder. W tanich noclegowniach i melinach 

mieszkały tysiące włóczęgów, złodziei, żebraków. Po zapad-

16 

background image

nięciu zmroku nawet policja bała się zaglądać na Chitrowkę. 

Według taty, obecni bezdomni, którzy upodobali sobie tę 

okolicę, byli prawowitymi spadkobiercami dawnych chitro-

wiaków, o których napisano wiele powieści i opowiadań. 

„Prawowity spadkobierca", który wyciągnął nogi w po­

przek chodnika, był bezdomnym najostatniejszego gatunku. 

Brudny, z gębą opuchniętą od pijaństwa, odziany w kosz­

marne łachy, bełkotliwie domagał się czegoś od kobiety z tor­

bą na zakupy. Ta słuchała, słuchała, aż w końcu z oburze­

niem machnęła ręką. 

- Patrzcie, czego to mu się zachciewa! Bezczelny! 

I poszła dalej, kręcąc głową. 
Zaraz potem mijał bezdomnego Ełastyk. 

- Chłopczyku! Pomóż! - wychrypiał tamten. 

- Nie mam pieniędzy i spóźnię się do szkoły - szybko wy­

recytował szóstoklasista. 

- A ja mam pieniążki, patrz! - Pijaczyna pokazał dwa wy­

mięte papierki. - Tylko że już wysiadam. Pomóż, co? 

- Źle się pan czuje? - Elastyk zatrzymał się. - Wezwać po­

gotowie? 

Jeżeli człowiekowi coś się stało, to jest to przecież sprawa 

ważniejsza niż punktualne przybycie do szkoły. Nawet na 

lekcję geometrii. 

- Źle, chłopczyku. Całkiem koniec ze mną. Muszę sobie 

walnąć. - Włóczęga kantem dłoni uderzył się po szyi. 

- Co takiego? 

- Doczołgałem się do ulicy i padłem. Nogi nie chcą mnie 

nieść. Jak zara nie łyknę, to kopnę w kalendarz. Wiesz, gdzie 

jest budka na rogu? Poleć, co? Bo ja nie dolizę. Weź ćwiartkę. 

Bez niej do parku sztywnych mnie zawiozą. 

- Czego ćwiartkę? - nie zrozumiał Elastyk. 

- Pocieszycielki strapionych. No... ćwiarę gorzały. Masz tu 

forsę. Tylko nie zostaw chorego, nie daj w długą, co? 

Dopiero teraz dotarło do Elastyka, o co chodzi. 

- Ale co pan mówi! Przecież mnie wódki nie sprzedadzą, 

jestem za mały. Niech pan poprosi jakiegoś dorosłego. 

- To powiedz tak: „Ciociu Lusiu, Micha umiera". Luśka da, 

dobra z niej baba. Pomóż, mały. Jak Boga kocham, zdechnę. 

Tato by go pożałował i poszedł, pomyślał Elastyk. A mama 

17 

background image

by mu odpaliła: „No i bardzo dobrze. Zdychaj, pijanico nie­

szczęsny". Tak by powiedziała, ale potem na pewno też by 

poszła. Mama jest bardziej surowa w słowach niż naprawdę. 

Do budki na rogu było niedaleko, dwieście metrów. Bie­

giem w trzy minuty można było tam dotrzeć i wrócić. 

- Dobra, niech pan daje. Tylko proszę popilnować książek. 

Specjalnie zostawił teczkę, żeby bezdomny nie bał się 

o swoje pieniądze. 

I popędził Małą Iwanowską. 

Surowa sprzedawczyni rozpoznała hasło. Zaczęła pomsto­

wać: 

- A to łajdus, już dzieciaki wysyła po gorzałę. 
A jednak dała małą butelkę. Widać, podobnie jak mama, 

była surowa tylko w słowach. 

Jednym skokiem Elastyk znalazł się z powrotem na rogu. 
Tyle że żadnego Michy już tam nie zastał. 

Teczka leżała, ale bezdomnego nie było. No nie, doprawdy, 

istne cuda! Dwie minuty temu nie mógł wstać z chodnika, 

a teraz masz - jakby się pod ziemię zapadł. Nie wiadomo, 

gdzie go szukać. I gdzie teraz schować tę „ćwiarę"? 

Na przerwie pobiegnę i oddam, postanowił Elastyk i wsu­

nął butelkę do teczki. 

Puścił się biegiem, ile miał siły. Już wiedział, że przed 

dzwonkiem nie zdąży, ale to jeszcze pół biedy. Dokładnie 

o ósmej trzydzieści pięć do drzwi szkoły zejdzie sama Raisa 

Pietrowna, zastępczyni dyrektora. Stanie przed wejściem 

i wszystkim złośliwie naruszającym dyscyplinę (to znaczy 

tym, którzy spóźnili się więcej niż pięć minut) osobiście wpi­

sze uwagę do dzienniczka. A to już na pewno mu się nie 

uśmiechało. 

W oddali ukazał się budynek szkolny; doleciał stamtąd 

dźwięczny trel dzwonka. Jeszcze minuta i Elastyk wpadnie 

do szatni. Jeśli Michaił Michałycz chwilę się zatrzyma w po­

koju nauczycielskim (co mu się niekiedy zdarza), to może 

w ogóle się Elastykowi upiecze. 

Ale sto kroków od szkoły zdarzyło mu się jeszcze coś, co 

było może najbardziej zdumiewające. 

Obok przejścia dla pieszych stał stolik zawalony kwadrato­

wymi karteczkami. Na stoliku pobłyskiwał różnokolorowymi 

18 

background image

światełkami olbrzymi przenośny magnetofon - boomboks -

a zbójecki głos z głośników ochryple śpiewał coś o burzy 

śnieżnej nad więzienną zoną. Wokół stolika uwijał się zwali­

sty facet w dresie. 

Elastyk wiedział, że to się nazywa „łosieria" - oszukańcza 

loteria uliczna. Mama nazywała organizatorów takich imprez 

szakalami żerującymi na ludzkiej chciwości i głupocie. 

Chciał więc ominąć „szakala", ale ten nagle wyskoczył zza 

stolika i zagrodził Elastykowi drogę. 

- Stutysięczny klient! - rozdarł się oszust fałszywie rados­

nym głosem i złapał szóstoklasistę za ramiona. - No, koleś, 

jesteś gość! 

- Nie jestem klientem, spóźnię się do szkoły! 

- Co tam szkoła, kij jej w oko. - Nabieracz użył zwrotu, 

którego stosowania tato bardzo surowo Elastykowi zabra­

niał. - Do szkoły co dzień ktoś się spóźnia, a stutysięczny 

klient najbardziej superanckiej loterii ulicznej - to jest to! 

Zaraz będzie chciał ode mnie pieniędzy, zrozumiał Elastyk. 

Najpierw da bezpłatny los, tam będzie wygrana - jakiś tele­

wizor albo odtwarzacz. Wtedy się okaże, że trzeba najpierw 

wpłacić zadatek, zapłacić podatek, albo podejdzie jeszcze je­

den klient i wygra to samo. W rezultacie ile ma człowiek pie­

niędzy, tyle od niego wyciągną. 

Ale Elastyk nie miał przy sobie nic. Tak właśnie powie­

dział: 

- Ale ja nie mam kasy. Wcale. 
- Olej to! - rzucił typek. - Dla stutysięcznego klienta za 

darmo. Prezent od firmy. Ciągnij losa, ziomal, nie pękaj. Tu­

taj wszystko jest czyste, bez ścierny. - I mrugnął. 

Wtedy Elastyk zrozumiał, że tak po prostu się od tamtego 

nie odczepi. Prościej było wyciągnąć los, a kiedy oszust zażą­

da pieniędzy - wywrócić kieszenie. 

Złapał pierwszy kartonik, który mu wpadł w ręce, i odwró­

cił. Oczywiście było tam napisane SUPERNAGRODA!!! Ela­

styk westchnął. No i koniec, teraz się zacznie. 

- Ale numer! - zachwycił się facet. - No, kurna, nieźle! Pa­

trzcie go, ma szczęście! 

Zamrugał oczami. I nie wiadomo czemu zaczął się rozglą­

dać na boki. Potem się nachmurzył i burknął: 

19 

background image

- Jak wygrałeś, to bierz. Masz fart. No, dalej, dalej, czego 

się gapisz? To twoja supernagroda. 

Wręczył Elastykowi wrzeszczący i mieniący się wszystkimi 

barwami tęczy magnetofon. 

Wygrać nagrodę na łosierii, i w dodatku bezpłatnie? To na­

prawdę było coś niesamowitego! W porównaniu z takim cu­
dem zbladły i halucynacje słuchowo-wzrokowe, i owczarek 
bez dozoru, i zniknięcie Michy. 

Ale teraz Elastyk miał w głowie tylko jedno: czym prędzej 

dobiec do szkoły i prześlizgnąć się przez drzwi, póki nie wy­
chynie zza nich majestatyczna postać Raisy Pietrowny. 

Już wbiegając po stopniach, pomyślał nagle: no nie, coś tu 

jest nie tak, takie rzeczy po prostu się nie zdarzają! 

Odwrócił się i nie bardzo się nawet zdziwił, kiedy zobaczył, 

że stolik z losami i facet w dresie zniknęli. Jeszcze jedna ha­
lucynacja, na sto procent. Trzeba pójść do lekarza. 

Ale boomboks nigdzie nie zniknął. Pobłyskiwał światełka­

mi, a kryminalista dalej zdzierał sobie gardło: 

Nie łam się, koleś, 

Wszystko to olej, 

Nie twoja kolej 
Do piachu iść! 

Wówczas coś mignęło na elektronicznej tarczy szkolnego 

zegara, czwórka na nim zmieniła się w piątkę, tak że wyszło 
8:35. 

Cuda się skończyły. Nadchodziła katastrofa. 

background image

Katastrofa 

Katastrofa miała złociste loczki, surowo zmarszczone czoło 
i okulary w stalowej oprawie. 

- A to co znowu za koncert? Fandorin? Z szóstej a? Na­

tychmiast wyłączyć mi to świństwo! - zadudnił pierwszy 
grzmot, na razie jeszcze umiarkowanie głośny. 

- Zaraz wyłączę, Raiso Pietrowno - wymamrotał Elastyk, 

usiłując dociec, jak wyłącza się tę supernagrodę. Sprzęt miał 
takie mnóstwo przycisków i dźwigienek, że połapać się 
w tym wszystkim, w dodatku pod surowym spojrzeniem wi-
cedyrektorki, było doprawdy niełatwo. 

Elastyk zaczął naciskać wszystkie guziki po kolei, na chybił 

trafił. 

Boomboks nagle zakrztusił się, przeskoczył na inną falę 

i zamruczał namiętnie: 

Kotku, mój kotku, 
Sprawdź, co mam w środku, 
Przysuń się bliżej, 
To cię poliżę! 

- Co za ohyda! I czegoś takiego słucha uczeń naszej szko­

ły! Dawaj dzienniczek! - zadudnił jeszcze jeden grom, a Ela­

styk wcisnął głowę w ramiona. 

Trudno było wykonać polecenie: szóstoklasista stał na 

jednej nodze, postawiwszy boomboks na podniesionym ko­

lanie. Lewą ręką przytrzymywał rozwrzeszczany aparat, pra­
wą gorączkowo naciskał guziki. Teczkę przytrzymywał pod­
bródkiem. 

Kiedy usiłował wyjąć dzienniczek, zdarzyło się coś strasz-

21 

background image

nego. Teczka gruchnęła na podłogę, wypadła z niej butelka 

i z melodyjnym dźwiękiem potoczyła się po posadzce. 

Raisa Pietrowna osłupiała. Elastyk najpierw zamknął oczy, 

a potem zaczął wykrzykiwać, chociaż doskonale zdawał sobie 

sprawę, jak idiotycznie to brzmi: 

- To nie ja! To Micha! To znaczy, nie wiem, jak się na­

prawdę nazywa! To dla niego kupiłem! Prosił mnie, a ja się 

nad nim zlitowałem! Bo odwieźliby go do parku sztywnych! 

Mówię prawdę! Proszę spytać cioci Lusi z budki! 

- Z budki? - upewniła się bardzo cichym głosem wicedy-

rektorka, po czym nachyliwszy się, dwoma palcami podnios­

ła butelkę. 

Uczeń klasy szóstej Fandorin nie poszedł na geometrię. Po­

dobnie zresztą jak na pozostałe lekcje. Prosto spod wejścia, 

przy akompaniamencie rozszalałego magnetofonu, zaprowa­

dzony został do gabinetu dyrektora, Iwana Lwowicza, o prze­

zwisku Iwan Groźny. Muzycznego potwora poskromił wywo­

łany z lekcji nauczyciel fizyki. Aresztanta zaś na początek 

posadzono w sekretariacie, gdzie przez całe pół godziny drę­

czyły go bardzo złe przeczucia. 

Dowody rzeczowe straszliwych zbrodni - obezwładniony 

boomboks i butelka wódki - leżały na dyrektorskim biurku, 

na którym uprzednio rozesłano folię polietylenową. 

Sąd Iwana Groźnego był szybki i bezlitosny. Dyrektor 

ściągnął gęste brwi i w milczeniu wysłuchał mowy oskarży-

cielskiej swej zastępczyni. Oskarżonemu nie udzielono gło­

su. Do procesu za zamkniętymi drzwiami nie dopuszczono 

też obrony. 

Wyrok został wydany w trybie doraźnym, w dodatku tak 

straszliwym basem, że w gabinecie zadrżały szyby, a pod su­

fitem zabrzęczał żyrandol: 

- Wyrzucić ze szkoły! Na zbity pysk! I to w najlepszym wy­

padku... 

Elastyk zbladł, bojąc się nawet pomyśleć, co by go czekało 

w  n a j g o r s z y m  w y p a d k u . Sławetny wilczy bilet, 

z którym nie przyjmą go do żadnej przyzwoitej szkoły? Kolo­

nia karna dla nieletnich? 

22 

background image

Nawet wicedyrektorka zadrżała. 

- Jak ci nie wstyd, Fandorin - powiedziała ze współczu­

ciem i popatrzyła na Elastyka takim wzrokiem, jak gdyby 

miał za chwilę umrzeć. - Taka rodzina, taki pradziadek! 

- Czego łypiesz oczami, wyrodku?! - Dyrektor trzasnął 

dłonią w biurko. - Marsz po ojca! Natychmiast! 

Znokautowany przez podstępną fortunę wyrodek powlókł 

się do domu. Minął przejście dla pieszych, gdzie wygrał prze­

klętą supernagrodę. Minął rynnę, koło której, na swoje nie­

szczęście, zlitował się nad Michą. Dotarł do bramy, gdzie nie 

było już krwiożerczego owczarka. A szkoda - mógłby teraz 

rozerwać na kawałki ofiarę fatalnego zbiegu okoliczności. 

A może to nie był zbieg okoliczności, tylko okrutny żart ja­

kiegoś złego czarnoksiężnika? Czyż to nie dziwne, że wszys­

cy, którzy mieli jakiś związek z katastrofą, jeden po drugim 

znikali bez śladu? 

Za to kłódka na kracie wisiała na zwykłym miejscu. Do 

piwnicy znowu nie można było wejść. 

Elastyk miał zamiar skierować się do czwartej klatki, tam 

gdzie było biuro taty, ale nagle przystanął. A co będzie, jeśli 

ojciec mu nie uwierzy? Przecież to bzdura, jakieś idiotyzmy 

od początku do końca: i szept z głębi piwnicy, i przywiązany 

pies, i cała reszta. 

Stał niezdecydowany przed wejściem; jedną minutę, dru­

gą, trzecią. Drzwi jednak nagle same się otworzyły. I ukazał 

się w nich nie kto inny, tylko właśnie tato. Tyle że nie sam. 

Towarzyszył mu jakiś chudy, tyczkowaty staruszek - od razu 

było widać, że cudzoziemiec: w kapeluszu z piórkiem i bia­

łym szalu, luźno owijającym szyję; w ręku trzymał pakowny 

sakwojaż z jasnożóltej skóry. 

- Erast! - zawołał tato. - Już wróciłeś ze szkoły? Co tak 

wcześnie? 

- Mnie... - tragicznym szeptem zaczął Elastyk. - Mnie... 
Ale tato nie chciał słuchać, bo odwrócił się w stronę sta­

rego. 

- To mój syn Erast. Nazwaliśmy go tak na cześć Erasta 

Pietrowicza, urzędnika... 

21 

background image

- ...do specjalnych poruczeń przy moskiewskim guberna­

torze generalnym. Największego detektywa-dżentelmena 

swojej epoki - wpadł mu w słowo nieznajomy, kiwając gło­

wą. Głos miał równy, trochę zgrzytliwy, z lekkim metalicz­

nym akcentem. - Niechże pan mnie czym prędzej pozna 

z młodym człowiekiem. 

Tato wyjaśnił: 
- To jest mister van Dorn. Nasz krewny. Co prawda, bar­

dzo daleki. 

- Dziesiąta woda po kisielu - dodał staruszek. 

Wzrostem niemal dorównywał ojcu, to znaczy miał prawie 

dwa metry, żeby więc uścisnąć rękę Elastykowi, musiał nie­

mal zgiąć się wpół. 

Jego cienkie, blade wargi znalazły się tuż przy uchu szósto-

klasisty i wyszeptały: 

- Wygląda pan dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. Nie 

rozczarowałem się ani odrobinę. 

background image

Bardzo daleki krewny 

- Wyobrażasz sobie? - Tato, który nie usłyszał dziwnych 

słów dziesiątej wody po kisielu, roześmiał się. - Mówię: „Słu­

cham pana, czym mogę służyć?". Myślałem, że to zwyczajny 

klient. 

Elastykowi zrobiło się trochę żal taty - tak niedbale powie­

dział „zwyczajny klient", a przecież w rzeczywistości jego fir­

ma od dawna nie miała żadnych klientów. Tylko że jeszcze 

bardziej żal mu było siebie. Przy obcym człowieku nie mógł 

jednak opowiadać o katastrofie, której padł ofiarą, a zrobić to 

należało jak najprędzej, dopóki mama nie wróci z pracy. Le­

piej by było, żeby tato jej wszystko wyjaśnił. 

Ach, jak bardzo nie w porę zjawił się ów mister van Dorn! 

I tak dziwnie mówi. Może nie za dobrze zna rosyjski i dlatego 

niezręcznie się wyraził? Bo nie wiadomo, o co mu chodziło: 

w jakim sensie się „nie rozczarował"? 

- Uznałem, że niezręcznie będzie przyjść od razu do domu -

wyjaśnił gość, kiedy jechali windą do mieszkania. - Mogłem, 

oczywiście, uprzednio zatelefonować, ale ponieważ niezbyt 

dobrze rozumiem potoczny język, wolę zawsze widzieć przed 

sobą twarz rozmówcy. 

- Ależ co pan! Mówi pan po prostu wspaniale. - Tato 

otworzył kluczem drzwi. 

Van Dorn nie udawał skromnisia. Z powagą oświadczył: 

- Istotnie, doskonale władam wszystkimi językami, które 

są dla mnie ważne. 

Tatę, jak się zdaje, trochę zmieszało to dziwne oświadcze­

nie. 

- A jakie języki są dla pana ważne? Proszę, niech pan wej­

dzie. 

25 

background image

Ceremonialnie się ukłoniwszy, staruszek wszedł do przed­

pokoju, rozejrzał się i pokiwał głową z aprobatą. Kiedy zdej­

mował swój śmieszny kapelusz, Elastyk zauważył na długim 

chudym palcu pierścionek z brązu w kształcie żmii połykają­

cej własny ogon. 

- Ważne są dla mnie języki, którymi mówią potomkowie 

Theo Krzyżowca, a tacy mieszkają dzisiaj w trzydziestu sied­

miu krajach. Widzi pan, drogi panie Fandorin, badam histo­

rię naszego rodu. Właśnie przyleciałem do Moskwy, żeby wy­

jaśnić niektóre szczegóły genealogii rosyjskich von Dornów. 

Przepraszam, chciałem powiedzieć: Fandorinów - poprawił 

się gość. 

Tato oczywiście klasnął w dłonie. Przecież w czasie wol­

nym od pracy, to znaczy prawie zawsze, też zajmował się hi­

storią swego rodu! Ale teraz staruszek zadziwił go jeszcze 

bardziej: 

- Moja gałąź bierze początek od najemnego żołnierza Cor-

neliusa von Dorna - tego właśnie, który następnie służył jako 

kapitan muszkieterów za cara Aleksego Michajłowicza. 

- Co?! - krzyknął tato. - Ależ właśnie od Corneliusa po­

chodzimy my wszyscy, rosyjscy Fandorinowie, Fondorino-

wie, a także po prostu Dorinowie i Dornowie! Trochę zajmo­

wałem się biografią owego poszukiwacza przygód - przyznał 

skromnie (chociaż tak naprawdę napisał całą książkę o ka­

pitanie muszkieterów) - ale nigdzie nie napotkałem 

wzmianki o jego małżeństwie w okresie przedmoskiewskim. 

Gdzie się ożenił? Sądząc po pańskim nazwisku, chyba w Ho­

landii? 

Byli już w saloniku. Van Dorn i tato usiedli w fotelach. Ela­

styk dreptał w pobliżu, zastanawiając się, czy nie można by 

pod jakimś pretekstem wywabić ojca z pokoju. Ale nic z tego. 

Jak już zaczęli mówić o Corneliusie von Dornie, to znaczy, że 

wszystko przepadło. 

- Nie, nie było żadnego małżeństwa. - Cudzoziemiec uśmiech­

nął się leciutko, samymi kącikami ust. - Był przelotny romans 

z Bettiną Sutter, karczmarką z Lejdy. Cornelius wyjechał, nie 

dowiedziawszy się nigdy, że karczmarką urodziła synka, który 

w dodatku otrzymał jego nazwisko. Bettina była kobietą zapobie­

gliwą, postarała się więc o fałszywy akt ślubu, żeby syn nie nosił 

26 

background image

piętna nieprawego pochodzenia. Odkryłem tę małą rodzinną ta­

jemnicę jeszcze w młodości, kiedy studiowałem lejdejskie archi­

wa i księgi parafialne. Bettina zaczęła się nazywać „szlachetnie 

urodzoną panią von Dorn", a jej potomkowie przerobili nazwi­

sko na sposób holenderski. Dosyć tuzinkowa historia. Ciekawe 

jest co innego. Udało mi się wyjaśnić, że w roku tysiąc siedem­

set siedemdziesiątym siódmym, podczas amerykańskiej wojny 

o niepodległość, jeden z van Dornów przypadkowo spotkał 

w Wirginii rosyjskiego ochotnika, Miłona Fondorina... 

Zaczęli się raźno przedzierać przez gęste chaszcze historii. 

Rozmowa zeszła teraz na jakąś Letycję de Dorn, potem na To-

biasa Dorna, aspiranta floty brytyjskiej, który zaginął gdzieś 

na wyspach na Polinezji. 

Kiedy indziej Elastyk z zadowoleniem wysłuchałby tych 

wszystkich zajmujących opowieści, ale nie teraz. Na sercu czuł 

nieznośny ciężar, a zbliżała się pora obiadu. Mama czasem 

wpadała do domu między drugą a trzecią, żeby przyszykować 

kolację; potem znowu jechała do redakcji, żeby podpisać wie­

czorne wydanie. Mama to nie to, co tato - wystarczy, że spoj­

rzy na kwaśną minę syna, i od razu się domyśli: coś się stało. 

A krewny nigdzie się specjalnie nie śpieszył i prawdopo­

dobnie zamierzał siedzieć jeszcze długo. 

Wkrótce było już jasne, że historię rodu Dornów - Fando-

rinów zna o wiele lepiej od ojca. Tato nie pamiętał wszystkich 

faktów, od czasu do czasu zaglądał do kartoteki albo do kom­

putera. Van Dorn zaś sypał nazwiskami i datami z pamięci. 

- Ach, gdybyśmy spotkali się wcześniej, kiedy próbowa­

łem zostać zawodowym historykiem! - powiedział z żalem 

tato. - Na pewno bym się wprosił do pana na naukę. To 

wspaniale, że mamy to samo hobby! 

Ale mister van Dorn sprostował surowo: 

- To nie jest moje hobby, ale sens całego życia. Wie pan, 

ile lat zajmuję się historią rodu? W grudniu będzie... 

Dzwonek telefonu nie pozwolił mu dokończyć. 

- Przepraszam. - Tato wyjął z kieszeni komórkę i spojrzał 

na numer, który się wyświetlił. - Wala? No co? 

To sekretarka ojca, z biura. Tato miał głośny telefon, a Wa­

la - przenikliwy głos, więc Elastyk, który stał o dwa kroki, 

słyszał prawie każde słowo. 

27 

background image

- ...prawdziwy perspektywiczny klient, od razu widać! -

trajkotała sekretarka. - Mówi, że nie może długo czekać! 

- Ale ja teraz absolutnie... - Tato z zakłopotaniem potarł 

skroń i obejrzał się na gościa. 

- Czy pan zwariował? - zapiszczała komórka. - Od miesią­

ca siedzimy bez pracy! Mówię panu: to  p r a w d z i w y 

klient. Pierwszy wiceprezes kompanii inwestycyjnej! Wiele 
o panu słyszał! Wielkie zamówienie! Zrobiłam mu kawy, po­

wiedziałam, że pan zaraz wróci. 

- Ale ja naprawdę teraz nie mogę. 

Tato przeszedł na szept, co nie miało najmniejszego sensu, 

bo gość i tak wszystko słyszał. 

Van Dorn podniósł palec, chcąc zwrócić uwagę taty. 

- Interesy przede wszystkim. Jeśli musi pan wrócić do 

biura... 

- Nie, nie, ależ co pan! Tak ciekawie się nam rozmawia! 

I w ogóle strasznie się cieszę z tej znajomości! 

Wala usłyszała to i oświadczyła: 
- Jeśli w tej chwili pan nie przyjdzie, to koniec. Odchodzę! 
Tato zrobił minę męczennika. 

- Ciekawa rozmowa poczeka - powiedział van Dorn. -

Nigdzie nie ucieknę. Przejdę się tymczasem w stronę Krem­

la, na plac Czerwony. To przecież niedaleko stąd? Jeśli się 

nie mylę, trzeba iść Solanką, potem w lewo, a później 

w prawo? 

- Dobrze, zaraz będę - ze złością burknął tato do słuchaw­

ki i rozłączył się. - Nie, nie, na odwrót! - To już do gościa. -

Najpierw w prawo, potem w lewo. Wie pan co? Niech Erast 

pójdzie z panem, a potem wróci pan tutaj. Tak będzie najle­

piej. A ja zadzwonię do żony. Może zdoła się wyrwać trochę 

wcześniej. 

Pierwszy raz od pamiętnego zdania, wypowiedzianego 

szeptem w chwili zawarcia znajomości, staruszek spojrzał na 

Elastyka - uprzejmie, ale nieco roztargnionym wzrokiem. 

- Jeśli młody człowiek zgodzi się dotrzymać mi towarzy­

stwa... 

- Oczywiście, że się zgodzi! Ja sam bym z wielką przy-

28 

background image

jemnością zorganizował panu wycieczkę po Moskwie, ślada­

mi Fandorina. Przede wszystkim pokazałbym panu... 

Wówczas w jego kieszeni znowu zadzwoni! telefon. 

- Idę, idę! - krzyknął tato do słuchawki. - Jestem już na 

schodach. 

Przepraszającym gestem rozłożył ręce, powiedział: „Nie żeg­

nam się", i wyszedł. Ledwie zatrzasnęły się za nim drzwi, mi­

ster van Dorn zerwał się z fotela i skoczył w stronę Elastyka. 

- No, nareszcie sami! - zawołał. - Już myślałem, że pański 

ojciec nigdy się stąd nie ruszy! Ale mój asystent doskonale 

odegrał swoją rolę! Zatrzyma pańskiego ojca na dwie albo na­

wet trzy godziny. Pańska matka nie przyjdzie na obiad - ga­

zeta dopiero co dostała na wyłączność pilny materiał do dzi­

siejszego numeru. Będziemy mieli dosyć czasu. 

- Co takiego? - zdołał tylko wyszeptać Elastyk. 

background image

Najważniejsza Osoba na Świecie 

- Pan jest tym, którego tak długo szukałem! Nie ma wątpli­

wości! - wołał podekscytowany cudzoziemiec, którego po­

wściągliwość nagle gdzieś zniknęła. To siadał w kucki, żeby 

dopasować się do wzrostu Elastyka, to znowu podrywał się 

i z zapałem wymachiwał rękami. Zupełnie nie wiadomo było, 

co za mucha go ugryzła, a Elastyk na wszelki wypadek cofnął 

się do drzwi. Może ten cały mister van Dorn jest po prostu 

wariatem? 

Chaotyczna mowa „dziesiątej wody po kisielu" umacniała 

tylko to podejrzenie. 

- Jest pan potomkiem Theo von Dorna! - Staruszek zgiął 

palec, a potem od razu - następny. - Wszedł pan do podzie­

mi, przechytrzył psa, zlitował się nad żebrakiem i wyciągnął 

wygrywający los, jedyny z osiemnastu! - Kiedy zabrakło mu 

palców, znowu usiadł w kucki przed Elastykiem, ujął go za 

ramiona i straszliwym szeptem spytał: - Czy wie pan, kim 

właściwie jest? 

- Nie - z przestrachem odpowiedział Elastyk, choć oczy­

wiście doskonale wiedział, kim właściwie jest. 

- Jest pan Najważniejszą Osobą na Świecie. 

Można byłoby uznać to za żart, gdyby nie ton, wyraz twa­

rzy, a wreszcie sam wiek mister van Dorna. Dla dodania wa­

gi swemu oświadczeniu staruszek znowu wyprostował się 

i rozpostarł dłoń nad głową Elastyka, jak gdyby pasował go 

na rycerza. 

Serce ucznia szóstej klasy zaczęło bić szybciej. 

Bo tak naprawdę Elastyk zawsze w głębi duszy podejrze­

wał, że jest Najważniejszą Osobą na Świecie. Większość 

chłopców (nawet znacznie starszych od Elastyka) bardzo 

30 

background image

chce w to wierzyć. Tak samo jak inne dzieci, marzył nieraz, że 

kiedyś zjawi się tajemniczy wysłannik i oświadczy, że Elastyk 

to wcale nie żaden Elastyk, tylko... no, w ogóle, ktoś wyjątko­

wy, niepowtarzalny. Jedynie on może zrobić coś bardzo, bar­

dzo ważnego: zdobyć Pierścień Władzy, znaleźć Ukrytą Kom­

natę albo zdobyć się na jeszcze jakiś niesłychany czyn. 

Tylko tym można wyjaśnić haniebne, niegodne ucznia szó­

stej klasy pytanie, które Elastykowi jakoś samo się wyrwało: 

- Pan jest czarodziejem, prawda? 

No bo rzeczywiście, kto oprócz czarodzieja mógł wiedzieć 

wszystko o podziemiach, o złym psie, o bezdomnym, a nawet 

o tym, że losów było właśnie osiemnaście - przecież sam Ela­

styk tego nie wiedział! 

Staruszek zmarszczył czoło. 

- Nie ma na świecie czarodziejów. Czarów także. - Surowo 

podniósł palec, na którym słabo błysnęła żmija z brązu. - Są 

tylko zjawiska słabo zbadane albo w ogóle przeoczone przez 

naukę. Są też ludzie, którzy się tymi zjawiskami zajmują. Na 

przykład pański uniżony sługa. Jestem profesorem, a moja 

specjalność to ZNN, Zjawiska Niewyjaśnione przez Naukę. 

- To coś jak fizyka? - zagadnął Elastyk i zaczerwienił się, 

bo wstydził się tego głupiego pytania o czarodzieja. 

- Coś jak fizyka - potwierdził profesor. 

- A nie jest pan historykiem? 
- ZNN to równocześnie dział i fizyki, i historii. Najważ­

niejszy dział tych dwóch najważniejszych nauk, bo najbar­

dziej tajemniczy. Problem, nad którym pracuję przez całe ży­

cie, ma znaczenie niewspółmiernie większe niż wszystkie 

inne problemy naukowe. Ale nie osiągnę celu, jeśli nie będę 

miał pomocnika. Och, co ja mówię! - Staruszek zamachał rę­

kami. - To ja będę pańskim pomocnikiem! Jeśli, oczywiście, 

pan się zgodzi... Ale pan się zgadza? 

Trwożnie zajrzał Elastykowi w oczy. 
- Na co? 

- Zostać moim towarzyszem walki. Zrobić to, co powinno 

być zrobione. To, co może zrobić tylko pan. Dalej więc! Od 

pańskiej decyzji zależy przyszłość ludzkości! 

Ostatecznie zbity z tropu i oszołomiony Elastyk znowu wy­

mamrotał katastrofalnie dziecięcą kwestię: 

31 

background image

- Muszę się zapytać taty... 

- Hm. Hm... hm - chrząknął mister van Dorn. Był chyba 

trochę zaskoczony. - Pański tatuś jest wspaniałym człowie­

kiem, niezłym specjalistą od historii rodu Dornów i tak dalej, 

ale... pytać go nie należy. Decyzje takie jak ta podejmuje się 

samodzielnie, bez rodziców. 

- Dlaczego? 

- Dlatego, że to już takie decyzje. - Profesor westchnął. -

Żadne z rodziców nie pozwoliłoby swemu dziecku wplątywać 

się w podobnie niebezpieczne sprawy. Ja sam bardzo się nie­

pokoję. Ale co począć, skoro bez pana absolutnie się nie obej­

dzie. Na całym bożym świecie tylko pan może naprawić to, co 

zepsuł przeklęty Theo! 

- A cóż on takiego narobił? - spytał Elastyk. - Wiem, że 

był założycielem rodu Dornów, ale dlaczego nazywa go pan 

„przeklętym"? Tato nic złego nigdy mi o nim nie mówił... 

- Bo pański ojciec nie wie o najważniejszej rzeczy. Żaden 

człowiek poza mną o tym nie wie. W każdym razie mam taką 

nadzieję - złowieszczym tonem dodał profesor. - A teraz bę­

dzie wiedział jeszcze pan. 

Nachylił się ku Elastykowi, posadził go na krześle. Sam 

usiadł naprzeciwko. 

- No więc proszę posłuchać, jak to się wszystko zaczęło... 

background image

Theo Krzyżowiec 

Jesienią roku pańskiego 1096 do zamku Lindenwald, który 
w nadreńskiej krainie się znajduje, przybył mnich wędrow­
ny. Włosy miał w nieładzie, tonsury od dawna nie golił, 
a oczy płonęły mu żywym ogniem. Rycerze, słudzy i sam ba­
ron zgromadzili się, by posłuchać, co mnich opowie o sąsied­
nich krajach. 

Nie o bliskich wszakże stronach zaczął kaznodzieja opo­

wieść, ale o dalekich - o najjaśniejszym Grodzie Jerozolim­

skim, gdzie niewierni Saraceni urągają pamięci Męki Chry­
stusowej, nękają spokojnych pielgrzymów i znieważają Grób 
Pański. Ale niedługo będą się radować poganie, bliska już bo­

wiem Godzina Pomsty. 

W Clermont zebrali się pasterze wiary Chrystusowej, a ojciec 

święty Urban II wezwał książąt, rycerzy i wszystkich, którzy 

o zbawienie swej duszy się troszczą, aby naszyli krzyż na swe 
szaty, dobyli oręża i wyruszyli do Palestyny. Albowiem rzekł 
Zbawiciel: „Kto chce mnie naśladować, niechajże samego 

siebie się zaprze, a weźmie krzyż swój, i pójdzie za mną". Ca­

ły zaś świat chrześcijański powtórzył wezwanie papieża 

Urbana: Deus lo volt - „Bóg tak chce!". 

Tak prawił wędrowny kaznodzieja, a wielu mężów zebra­

nych w zamku Lindenwald zapragnęło wyruszyć do Ziemi 

Świętej, bić się za Grób Pański, w ich liczbie również ci z sy­

nów kopijnika Arnulfa Dorna, którzy w owym czasie mieli lat 
więcej niż piętnaście, a takich było siedmiu. 

Ale stary Dorn, mający charakter odpowiedni do nazwiska 

(Dorn po niemiecku znaczy „cierń"), pod groźbą wyklęcia za­

trzymał w domu czterech najbardziej udanych synów. Puścił 
tylko trzech: drugiego wedle starszeństwa syna Petera, który 

33 

background image

zezował na jedno oko, czwartego Klausa, który był ducha 

wielce niespokojnego, i piątego o imieniu Theo, który na 

krzyż święty przysiągł, że i tak ucieknie, nie zważając na oj­

cowskie przekleństwo. 

Trzej bracia naszyli czerwony krzyż na ramię i złożyli obiet­

nicę, że nie wrócą w ojczyste strony, dopóki w Jeruzalem nie 

zatriumfuje prawda; otrzymali za to od kapłana odpuszczenie 

grzechów, a ich ojciec od barona - odroczenie spłaty długów. 

Peter, Klaus i Theo wyruszyli w drogę pieszo. Koni nie 

mieli i na trzech dostali jeden tylko rynsztunek, który uczci­

wie podzielili między sobą. Najstarszy wziął powyginany 

hełm ojcowski, średni - miecz z drewnianą rękojeścią, 

a Theo, najmłodszy - tylko nóż. Kopie zaś wystrugali sobie 

sami. 

W Sabaudii bracia dogonili zastępy hrabiego Hugona de 

Vermandois, syna kijowskiej księżniczki Anny Jarosławny 

(on pierwszy spośród wielmożów wyruszył na Świętą Wy­

prawę), i zostali przyjęci pod jego sztandary jako zwykli pie­

churzy. 

Minęły trzy lata marszów, walk i strat, nim olbrzymie woj­

sko krzyżowców - dwanaście tysięcy pieszych wojów i dwa­

naście setek rycerzy konnych - dotarło pod mury stolicy jero­

zolimskiego kraju. 

Peter zginął od strzały tureckiej w Anatolii, Klaus umarł 

z pragnienia w czasie straszliwego marszu przez bezwodną 

pustynię frygijską, za to Theo przeżył i ze szczupłego mło­

dziana zamienił się w ogorzałego od słońca wojownika, pew­

nym krokiem stąpającego po ziemi na swych nieco krzywych 

nogach. 

Dawno porzucił hufiec nazbyt już ostrożnego hrabiego Hu­

gona i przyłączył się do junaków lotaryńskiego księcia Got­

fryda. Pod jego sztandarem zyskał sławę i bogactwo: bojowe­

go rumaka, którego dosiadał tylko w święta kościelne, 

piękny rynsztunek, a oprócz tego muła wraz z jukami. 

Po sławnej bitwie pod Doryleą wielki Gotfryd pasował 

Thea na rycerza i podarował mu złocone ostrogi, zdjęte z po­

ległego Saracena. Odtąd syn kopijnika nazywał się „messir 

de Dorn" i pod swoją niebiesko-czerwoną chorągwią wiódł 

zastęp trzydziestu pięciu łuczników. 

34 

background image

Ogarnięte świętą niecierpliwością wojsko krzyżowców od 

razu rzuciło się do szturmu, ale garnizon arabskiego komen­

danta Iftikara trzymał się mocno, wielu przeto chrześcijan 

złożyło tamtego dnia głowy pod niedostępnymi murami. Jed­

ni powiadali, że nie należało ruszać do świętego boju w trzy­

nastym dniu miesiąca, a do tego jeszcze w poniedziałek. Inni 

sarkali, że trzeba było zbudować wieże oblężnicze i zaopa­

trzyć się w dostateczną liczbę drabin. 

Prawie już osiągnąwszy cel, wojsko znalazło się u progu 

zguby. Wsie dookoła były spustoszone, nieliczne studnie za­

trute, zbroje tak się rozgrzały w lipcowym słońcu, że ludziom 

skóra pokryła się pęcherzami, a z Egiptu na pomoc oblężo­

nym śpieszyła potężna armia saraceńska. Gorący wiatr z pu­

styni sypał w oczy piaskiem i przynosił ze sobą woń śmierci. 

Ale Gotfryd i inni wodzowie nie upadli na duchu, albo­

wiem wiara w nich była wielka, a sił, by cofnąć się ku morzu, 

i tak już nie mieli. 

Krzyżowcy zbudowali trzy ruchome wieże. Potem wszyscy -

książęta, rycerze, prości woje - obnażyli głowy i śpiewając 

modlitwy, obeszli wokół miasto. Saraceni patrzyli z wysokich 

murów na tłum zawodzących oberwańców i pokładali się ze 

śmiechu. 

Atak rozpoczął się w nocy ze środy na czwartek. 

Z trzech stron podpełzły ku murom drewniane wieże i roz­

gorzała bitwa. Oblegający walczyli cały dzień i pół nocy, 

wszelako nie zdołali przerzucić na mur choćby jednego po­

mostu. 

Nocą, na krótko przed świtaniem, rogi zatrąbiły odwrót. 

Muzułmanie świętowali zwycięstwo, ale też opadli z sił; po­

ciągnęli tedy na spoczynek, zostawiając jedynie straże. Wów­

czas, jak gdyby nie mieli za sobą całej niemal doby nużących 

bojów, krzyżowcy natychmiast zawrócili i błyskawicznie zno­

wu wdrapali się na wieże. 

Thea i jego łuczników skierowano na tę, która broniła Jero­

zolimy od północy. Przez wiele godzin razili oni obrońców 

strzałami. Ale kiedy dzielny Litold z Tournai pierwszy wsko­

czył na mur twierdzy, w von Dornie krew zawrzała, rzucił się 

więc w ślad za nim, a łucznicy żwawo podążyli za swym do­

wódcą, wyprzedzając nieruchawych rycerzy w zbrojach. 

35 

background image

Wówczas kamień z procy ugodził Thea w pierś, osłoniętą 

nie żelazną kolczugą, ale skórzanym kaftanem. Rycerz padł 

bez zmysłów i nie widział, jak umykali przerażeni obrońcy 

twierdzy. 

Widocznie jednak Bóg zlitował się nad protoplastą rodu 

von Dornów: cios był tak silny, że Theo przeleżał trzy dni 

i dlatego nie wziął udziału w straszliwej rzezi, która zhańbiła 

chrześcijan w oczach całego Wschodu. 

Kiedy zaś Theo wstał, książę nagrodził go za odwagę: mógł 

sobie wybrać i objąć w wieczyste władanie szmat ziemi, długi 

i szeroki na dwa tysiące łokci, jeśli to ziemia pod murami 

Świętego Miasta, a jeśli od nich oddalona, to długi i szeroki 

na godzinę galopu na wypoczętym rumaku. 

Theo oczywiście miał ochotę na ziemię w pobliżu Grobu 

Świętego. Ale zanim przyszedł do siebie, cała dobra ziemia 

dostała się innym, a on musiał zadowolić się nagim wzgó­

rzem o trzech szczytach, na które nikt się nie połakomił. 

Wzgórze to znajdowało się na północny wschód od Góry 

Świątynnej, o dwa loty strzały od murów miejskich, i z jakie­

goś powodu cieszyło się złą sławą wśród tubylców. 

Nie raz i nie dwa obszedł rycerz de Dorn swoją część Ziemi 

Świętej, próbując dociec, gdzie tu jest woda. Ale nie wygląda­

ło na to, że ją znajdzie: grunt był wyschnięty i popękany, bez 

choćby źdźbła trawki. 

Jeden z łuczników, Jean zwany Nozdrze, posiadał nieoce­

niony talent znajdowania wody pod ziemią. Ten dar niejed­

nokrotnie ratował towarzyszy od strasznej śmierci w górach 

Judei, na pierwszy rzut oka zupełnie bezwodnych, w istocie 

jednak pełnych podziemnych źródeł. Podobnie teraz całą na­

dzieję pokładano w Jeanie. 

Ten długo chodził wokół podnóża i po zboczach wzniesie­

nia, trzymając w rękach gałąź tarniny, która jest wrażliwa na 

wilgoć. 

Najpierw Nozdrze tylko kręcił głową. Potem spostrzeżono, 

że łucznik wciąż wraca do tego samego miejsca - najwyższe­

go i najbardziej łysego z trzech wierzchołków, na którym nie 

rosły nawet cierniste krzaki. 

36 

background image

- Może coś tam jest, nie wiem - wymruczał niepewnie Jean 

i wzruszył ramionami, bo sam rozumiał, że na szczycie wzgó­

rza wody być nie może. 

Nie było rady, Theo rozkazał kopać. I sam też wziął się do 

oskarda. Takie miał zasady: zawsze robić to samo, co jego lu­

dzie. Może właśnie z tego powodu łucznicy wdrapali się za 

nim na mury Jerozolimy, na których szalała śmierć. 

Wkopali się na trzy łokcie, na pięć, na dziesięć. Gleba była 

sucha i Theo chciał już pod jakimś pozorem odesłać Jeana 

gdzieś daleko, żeby rozeźleni kamraci nie połamali mu kości. 

Wtem z ziemi wyłonił się kawałek drewna, bardzo starego 

i tak stwardniałego, że rydel nie pozostawił na nim nawet 

znaku. Skąd mogło się tutaj wziąć drewno? 

Zaczęli kopać dalej. 

Trafiały się kolejne drewienka, i to tak samo twarde, a wo­

dy nadal nie było. 

De Dorn kolejny raz walnął narzędziem w glinę, i nagle 

wydało mu się, że spod jego nóg prysnęły iskry - jak spod 

młota na kowadle. 

Rycerz pochylił się, rozgarnął rękami pylistą ziemię i zoba­

czył coś małego, okrągłego, mieniącego się wszystkimi bar­

wami tęczy. 

background image

Sześćdziesiąt cztery karaty nadwagi 

- I co to było? - wykrzyknął Elastyk niecierpliwie, bo profe­

sor nagle zamilkł. 

- Rajskie jabłko. 
- Takie, z jakich babcia smaży konfitury? - spytał z niedo­

wierzaniem uczeń szóstej klasy. 

U babci na daczy było zatrzęsienie rajskich jabłuszek. 

Z wyglądu i smaku dokładnie przypominały zwykłe, tyle że 
małe - wyglądały jak zabawki. 

- Tak, znalezisko rycerza de Dorna było właśnie takie, 

i pod względem kształtu, i rozmiarów. Złocistoróżowa kulka 
wielkości rajskiego jabłuszka. - Van Dorn rozsunął nieco 
kciuk i palec wskazujący. - Bardzo twarda, zimna i tak błysz­
cząca w słońcu, że aż oślepiała. 

- Diament, tak? - domyślił się Elastyk. 
- Tak w każdym razie uznał Theo. Zaniósł drogocenny ka­

mień kupcom, którzy nabywali łupy od krzyżowców, a ci po­
twierdzili: to bardzo duży diament o niezwykłym, tęczowym 
blasku, ważący sześćdziesiąt cztery kiraty. Kirat to arabska 
nazwa nasion drzewa karobowego, inaczej chleba świętojań­

skiego; ową jednostkę miary, równą jednej piątej grama, dzi­
siejsi jubilerzy nazywają karatem. Lewantyński kupiec zapro­

ponował rycerzowi tysiąc złotych monet, a genueńczyk -
dziesięć tysięcy. Ale Theo nie sprzedał jabłka kupcom, tylko 
przekazał je rycerzowi Archembaudowi de Saint-Aignant, 

jednemu z późniejszych założycieli potężnego zakonu tem­

plariuszy. W zamian za to nasz zbrodniczy protoplasta dostał 

sto kuponów drogocennego indyjskiego jedwabiu i kiedy 

wrócił do ojczyzny, za pieniądze z ich sprzedaży zbudował za­
mek Theofels, rodowe gniazdo Dornów. 

38 

background image

- Ale dlaczego nazwał pan Thea „zbrodniczym"? 

- Dlatego, że odkopał Rajskie Jabłko! - dramatycznym to­

nem rzekł specjalista od Zjawisk Niewyjaśnionych przez Na­

ukę i zadrżał. - To naprawdę było rajskie jabłko, to samo, 

o którym mowa w Biblii. W szkole na pewno uczą was religii 

czy jak się to tam w dzisiejszej Rosji nazywa. Pamięta pan, co 

mówi Pismo Święte? „Ale z owocu drzewa, które jest w po­

śród sadu, rzekł Bóg: nie będziecie jedli z niego, ani się go do­

tykać będziecie, byście snadź nie pomarli". Dzisiejsi mądrale 

chętnie przekonaliby nas, że biblijny „owoc zakazany" jest 

tylko alegorią, symbolem pokusy i niebezpiecznej ciekawości. 

Ale to naprawdę był Owoc. I wszystkie nieszczęścia ludzkości 

zaczęły się wtedy, kiedy Adam i Ewa go zerwali. 

- A co takiego niebezpiecznego było w tym jabłku? 

Profesor obrzucił Elastyka spojrzeniem pełnym wątpliwo­

ści, jak gdyby nie był pewien, czy chłopiec może to zrozu­

mieć. 

- Czy wiadomo panu, mój drogi krewniaku, że Dobra i Zła 

na świecie jest tyle samo, co do grama? Właśnie dlatego 

świat przez cały czas balansuje między tymi dwoma bieguna­

mi energetycznymi, przechylając się to w jedną, to w drugą 

stronę. Kiedy przechyla się w stronę Zła, wybuchają straszne 

wojny, epidemie i kataklizmy. Ale jeśli ogląda pan wiadomo­

ści telewizyjne, to musiał pan zauważyć, że nieszczęść jest na 

świecie o wiele więcej niż wydarzeń radosnych i pogodnych. 

Wie pan dlaczego? 

Kiedy Elastyk pokręcił głową, mister van Dorn zniżył głos 

i wyjaśnił: 

- Bo od pewnego czasu Zła na świecie jest odrobinę wię­

cej. Właściwie nawet dokładnie wiadomo, ile ta odrobina wy­

nosi - dokładnie sześćdziesiąt cztery karaty. 

Elastyk jęknął. 

- A więc zakazany owoc to... 

- ...kwintesencja Zła. Niewiarygodnie skoncentrowany ła­

dunek złej, niszczącej energii. Kiedy znajdował się pod pew­

ną, bezpieczną strażą w Rajskim Ogrodzie, wszechświat żył 

w stanie błogości. Kiedy zaś Rajskie Jabłko wyrwało się na 

swobodę i potoczyło po świecie, zaczęła się Historia Ludzko­

ści, która w większości składa się ze zbrodni i nieszczęść. 

39 

background image

Dwa tysiące lat temu, za cenę wielkiej niepowtarzalnej ofia­

ry, zakazany owoc został unieszkodliwiony i zakopany w zie­

mi, na pewnym nagim wzgórzu, które znajduje się za północ­

no-wschodnim murem Jerozolimy. Z wierzchu zgubne jabłko 

zostało obłożone odłamkami zakrwawionego krzyża. Rozu­

mie pan oczywiście, mój młody przyjacielu, o jakim wydarze­

niu mówię? 

Kiedy profesor doczekał się kiwnięcia głową, niespodzie­

wanie spytał: 

- Czy przerabiał pan w szkole historię starożytną i śred­

niowieczną? 

- Tak. Starożytna była w zeszłym roku, średniowiecze 

w tym. 

- Czy dobrze idzie panu nauka tego przedmiotu? 

- Jestem najlepszy w klasie - pochwalił się Elastyk. Histo­

ria rzeczywiście szła mu o wiele lepiej niż nauki ścisłe. 

- W takim razie z pewnością zwrócił pan uwagę na pew­

ną dziwną sprawę. Poczynając od pierwszych wieków chrze­

ścijaństwa, historia nagle jakby robi się nudna, przestaje być 

„ciekawa". Niech pan powie, jakie historyczne wydarzenia 

z pierwszego tysiąclecia pan sobie przypomina? 

Elastyk zastanowił się i po namyśle powiedział: 

- No, upadek cesarstwa rzymskiego... Bizancjum... Ach, 

prawda... Jeszcze Arabowie i ich nowa religia, islam. 

Więcej nic sobie nie mógł przypomnieć, nawet wstyd mu 

się zrobiło. 

- Trochę mało katastrof, prawda? A rozprzestrzenienie is­

lamu, chrześcijaństwa, buddyzmu, trzech wielkich religii 

głoszących miłosierdzie, stało się dla ludzkości niewątpli­

wym dobrem. Tę tysiącletnią epokę prawie bez wydarzeń 

przerabia się w szkole w ciągu jednej, najwyżej dwóch lekcji. 

Tak zwane wydarzenia historyczne to zawsze wstrząsy i nie­

szczęścia. A w pierwszym tysiącleciu wydarzyło się zdecydo­

wanie mniej nieszczęść. Oczywiście nie zniknęły całkiem. 

Ale po raz pierwszy od początku świata Dobro i Zło walczyły 

przy wyrównanych siłach, Zło zaś zaczęło się cofać. Bo 

w uczciwej walce Dobro zazwyczaj okazuje się silniejsze. 

Trwało to dopóty, dopóki nasz wspólny przodek nie zaczął 

kopać swoim oskardem na szczycie łysego wzgórza na pół-

40 

background image

nocny wschód od murów Jerozolimy. Od tej pory już przez 

tysiąc lat my, ludzie, znowu dręczymy się i zabijamy nawza­

jem. I pewnie tak będzie, póki całkiem się wzajemnie nie 

wytępimy. 

Profesor umilkł i westchnął parę razy. Potem nagle potrząs­

nął głową i chwycił Elastyka za rękę. 

- A kto jest temu wszystkiemu winien? Nasz przodek, 

pierwszy z von Dornów. To znaczy, że właśnie my, potomko­

wie przeklętego Thea, powinniśmy odkupić jego potworny 

czyn. Tak czy nie? 

background image

Misja Dornów 

- Tak, oczywiście, że tak! - ochoczo zgodził się Elastyk. - Ale 

co właściwie możemy zrobić? 

- Jak to co? - zdziwi! się mister van Dorn. - Znaleźć Rajskie 

Jabłko i powstrzymać je. Naturalnie nie jest to takie proste. 

Ślady kamienia urywają się bardzo dawno. Przeszło sto lat na­

leżał do zakonu templariuszy. Potem jabłko potoczyło się po 

świecie, popędzane przez ludzką chciwość. Od czasu do czasu 

dawało o sobie znać. Każde jego udokumentowane pojawienie 

się jest bezpośrednio związane z jakimś nieszczęściem. Wiado­

mo, że diament przypominający Rajskie Jabłko widziano jesie­

nią tysiąc trzysta czterdziestego siódmego roku w laborato­

rium alchemika Anselma Genovesego. Krótko potem w Genui 

zaczęła się Wielka Zaraza, która rozprzestrzeniła się na całą 

Europę i uśmierciła trzecią część jej ludności. 

Dwudziestego sierpnia tysiąc pięćset siedemdziesiątego 

drugiego roku kawaler de Teligny polecił nadwornemu jubilero­

wi, mistrzowi Le Cruzierowi, oszlifować okrągły diament tęczo­

wej barwy, a dzień później w Paryżu doszło do potwornej rzezi, 

która przeszła do historii pod nazwą nocy świętego Bartłomieja. 

Widziano Rajskie Jabłko i w przeddzień straszliwego pożaru 

w Londynie w roku tysiąc sześćset sześćdziesiątym szóstym: 

faworyta królewska, lady Castlemaine, zobaczyła w lombar­

dzie niejakiego Sanguinettiego diament rzadkiej piękności 

i poprosiła, by zrobiono z niego dwa półokrągłe wisiorki. 

Gdzie znajduje się kamień dzisiaj, tego nie wiem. Najpew­

niej przechowywany jest w sejfie jakiegoś miliardera, który 

bezprawnie wszedł w posiadanie skarbu i dlatego boi się ko­

mukolwiek go pokazać. W każdym razie już od przeszło pół 

wieku nic o nim nie słyszałem... Ale mimo wszystko zobo-

42 

background image

wiązani jesteśmy go odzyskać! Właśnie temu zadaniu po­

święciłem życie. Historyczna misja Dornów to odszukanie 

Rajskiego Jabłka! 

Oczy profesora błysnęły, palce z całej siły ścisnęły ramię 

Elastyka, ten jednak, poruszony do głębi, nie czuł bólu. 

- Chciałbym panu pomóc, ale... Nie rozumiem, czemu to 

właśnie ja miałbym się do tego nadawać? Przecież jestem 

jeszcze mały chłopcem. 

- Właśnie o to chodzi, że małym! - zakrzyknął uczony. -

Potrzebny mi jest  m a ł y  D o r n . Dlaczego Dorn, to już panu 

wyjaśniłem. A dlaczego mały, wytłumaczę trochę później. 

Najpierw powinien pan się dowiedzieć, czemu ze wszystkich 

małych Dornów wybrałem akurat pana. Bo muszę panu po­

wiedzieć, że na świecie żyje dzisiaj pięćdziesięcioro dwoje po­

tomków Theo Krzyżowca w linii prostej, w wieku od ośmiu 

do dwunastu lat. 

- Dlaczego interesują pana ci od ośmiu? 

- Dlatego, że młodsi za mało jeszcze rozumieją; chyba że 

trafi się jakieś cudowne dziecko, ale takich, niestety, wśród 

żyjących obecnie Dornów nie ma. 

- Aha. A dlaczego tylko do dwunastu? 

- Dlatego, że potem dzieci wyrastają i robią się zbyt duże. 

Co prawda w Meksyku mieszka pewien karzeł, Pablo de 

Dorn. Mógłby się przydać, gdyby mniej lubił tequilę. O, bar­

dzo długo nie mogłem znaleźć odpowiedniego Dorna! Już 

myślałem, że usynowię jakiegoś chłopca i dam mu swoje na­

zwisko. To jest teoretycznie możliwe, chociaż ryzykowne. 

Prawdziwi Dornowie - w każdym razie nader liczni - mają 

niesamowite szczęście, w dodatku dziedziczne, a bez niego 

w naszej sprawie nie sposób się obejść. Usynowieni nie od ra­

zu nabywają tę pożyteczną cechę. Przynajmniej nie w pierw­

szym pokoleniu. A poza tym ważne jest jeszcze, gdzie miesz­

kałby ów chłopiec. Byłoby wskazane, żeby gdzieś niedaleko 

dziury. 

- Niedaleko czego? - zdumiał się Elastyk. 

Ale van Dorn tak był pochłonięty własną opowieścią, że 

puścił to pytanie mimo uszu. 

- Bardzo liczyłem na pańskiego dalekiego kuzyna Berniego. 

Znakomicie pasowałby do cmentarza na Brooklynie - tam jest 

43 

background image

niezłe przejście do stycznia tysiąc osiemset sześćdziesiątego 

pierwszego roku. Widzi pan, trzeciego kwietnia tego właśnie 

roku w Nowym Jorku na aukcji wystawiony był na sprzedaż 

diament bardzo podobny do naszego. Okazało się jednak, że 

Bernie je zbyt dużo popcornu, więc w żaden sposób nie zmieści 

się w szczelinie. Nawet nie próbowałem go przetestować. 

Inny pański kuzyn, Włoch, mógłby się nadać do Genui 

tysiąc trzysta czterdziestego siódmego roku, znakomicie zdał 

pierwszy egzamin, ale ściął się na drugim - okazał się niezbyt 

lotny, co u Dornów zdarza się raczej rzadko. Potem zająłem 

się kuzynem południowoafrykańskim. Jest Mulatem, więc 

mógłby się nadać na wyspę Barbados, gdzie w roku tysiąc 

siedemset drugim znowu mignęło Jabłko. Niestety, przepadł 

w czwartej próbie. Pan natomiast zdał wszystkie cztery egza­

miny po prostu rewelacyjnie. 

- Co? - zdumiał się Elastyk, który zapomniał, że zwracać 

się w ten sposób do dorosłych jest zachowaniem bardzo nie­

uprzejmym. - Jakie cztery egzaminy? Kiedy? 

- Musiałem sprawdzić, czy jest pan, po pierwsze, odważny, 

po drugie, pomysłowy, po trzecie, wielkoduszny, a po czwarte, 

czy ma pan szczęście. Bez tych czterech cech lepiej dać sobie 

spokój z szukaniem Jabłka. Czyżby pan nie zwrócił uwagi, że 

dzisiaj przez cały ranek miał pan same dziwne przygody? 

- Owszem, zwróciłem... 
- Nie bał się pan wejść do ciemnej piwnicy, dokąd wzywał 

pana nieznany, niesamowity głos. To znaczy, że ciekawość 

jest w panu silniejsza od strachu. 

- A co to był za głos? 
- Drobiazg. - Van Dorn machnął ręką. - Ukryty magneto­

fon, zdalnie sterowany. No więc, przekonałem się, że jest pan 

odważny. To jednak mogło wynikać z głupoty i braku wy­

obraźni. Wie pan, najwięksi śmiałkowie to z reguły ludzie zu­

pełnie jej pozbawieni. Ale pan od razu wpadł na pomysł, jak 

podejść groźnego wilczura. Zorganizować tę próbę było jesz­

cze łatwiej: zapłaciłem właścicielowi psa, żeby na dziesięć 

minut przywiązał go w bramie. 

- I to pan namówił bezdomnego Michę, żeby?... 

- Ma się rozumieć. To był egzamin z miłosierdzia, bardzo 

ważny. Odwaga i bystry umysł bez szlachetnych odruchów 

44 

background image

stają się groźne. Ale pan, jak się okazało, ma dobre serce. Bo­
gu dzięki! Najtrudniejszą próbą była ostatnia - czy szczęście 

panu sprzyja. To już był absolutny triumf. 

- To znaczy, że zdałem cztery egzaminy? A co z moim od­

biciem w ścianie? - przypomniał sobie Elastyk pierwszą z po­
rannych przygód. 

- Z jakim znowu odbiciem? - Profesor wzruszył ramiona­

mi. - O niczym nie wiem. Ale to, że jeśli chodzi o szczęście, 
może pan iść w zawody ze swoim pradziadem Erastem Pie-
trowiczem, jest faktem niepodważalnym. 

- A to zależy. - Elastyk westchnął ponuro, kiedy przypo­

mniał sobie o skandalu w szkole. Tak pochłonęła go rozmowa 
ze staruszkiem, że całkiem zapomniał o swoim pechu. -
Przez te pańskie egzaminy wyrzucą mnie ze szkoły. Może na­
wet z wilczym biletem. 

Ale mister van Dorn wcale nie chciał słuchać o zmartwie­

niu Elastyka. 

- W pańskich rękach są losy świata, a pan mi tu opowiada 

o jakichś głupstwach! Zrozumiałem, że jest pan właśnie  t y m 
Dornem, kiedy dowiedziałem się, w jakim domu pan miesz­
ka! O, jak bardzo pragnąłem, żeby przeszedł pan wszystkie 
próby! I udało się panu! Mały Dorn, mieszkający tuż obok 
przejścia, to fenomenalny traf! To znaczy, oczywiście, nic 
strasznego by się nie stało, gdyby mieszkał pan w innej dziel­
nicy, ale ja wierzę w ukryty sens tego zbiegu okoliczności! 
Tak zwane przypadki nigdy nie są przypadkowe! 

Uczony wygłosił swój chytry paradoks i zrobił dramatycz­

ną pauzę. Nie odzywał się przez pół minuty, po czym mrug­
nął i kusząco wyszeptał: 

- Wie pan, że w piwnicy domu numer jeden na Solance, 

to znaczy właśnie pańskiego domu, znajduje się wspaniała 
dziura wiodąca akurat tam, gdzie trzeba? 

Już po raz drugi van Dorn wspomniał o jakiejś dziurze. 
- Ale co to za dziura? - również po raz drugi spytał Elastyk. 
- Chronohole, inaczej chronodziura, mój młody przyjacielu, 

to taki otwór, który umożliwia przeniesienie się w czasie. 

background image

Chronodziury 

Przez ostatnie trzydzieści minut Elastyk nasłuchał się rozma­
itych rzeczy, ale tego już było nadto. 

- Czy naprawdę można przenieść się w czasie? - spytał 

z niedowierzaniem. 

Mister van Dorn odchrząknął, tak jakby „młody przyjaciel" 

palnął jakieś niebywałe głupstwo. 

- Oczywiście. Czas jest dosłownie podziurawiony, zupeł­

nie jak ser szwajcarski. 

- Tato dał mi kasetę z filmem Bandyci czasu, tam też było 

o przesmykach wiodących z jednej epoki do drugiej. Ale to 
przecież bajka! 

- Z jakim znowu filmem? Co filmy mają z tym wspólne­

go? - rozzłościł się profesor. - Ja tutaj panu nie opowiadam 

bajek, tylko wykładam naukowo stwierdzony, chociaż mało 
komu znany fakt. Wokół nas pełno jest przejść prowadzących 
do innych epok. Zazwyczaj te przejścia znajdują się w muze­

ach historycznych, pałacach, podziemiach, czasem w dziu­
plach starych drzew, ale najczęściej na zapuszczonych 
cmentarzach. Kłopot polega na tym, że większość to otwory 
o niezwykle małej średnicy. 

- Ile centymetrów? - spytał rzeczowo Elastyk, tym samym 

okazując, że nie na próżno uczy się w szkole o profilu mate-
matyczno-przyrodniczym. 

- Są dwa rodzaje przejść: wąskie i bardzo wąskie. Przez 

bardzo wąskie prześlizgnie się co najwyżej mysz. Nawiasem 
mówiąc, właśnie tym tłumaczyć należy ów niepojęty strach 
wielu kobiet przed niegroźnymi gryzoniami: myszy swobod­
nie przechodzą z epoki do epoki. 

- Ale dlaczego kobiet? 

46 

background image

- Dlatego że kobiety lepiej wyczuwają rzeczy niedostrze­

galne i pozaracjonalne. Przez chronodziurę średniej wielkości 

przelezie kot, szczególnie czarny. Nie udało się wyjaśnić, ja­

kie znaczenie ma tutaj kolor sierści, ale fakt jest stwierdzony. 

No i w końcu przez dziurę-gigant z trudem przeciśnie się 

dziecko, jak już mówiłem, nie starsze niż dwunastolatek, 

a i to nie za bardzo wyrośnięty. Z pewnością znane są panu 

komunikaty o zaginionych dzieciach. Rodzice opłakują je 

tak, jakby zginęły, ale ci malcy nie zginęli. Po prostu przypad­

kowo trafili do chronodziury i nie potrafią stamtąd wrócić. 

Bywa zresztą i na odwrót. Trafiają do nas małe podrzutki 

z dawnych czasów. Umieszcza się je w domach dziecka, wy­

syła do psychiatrów, żeby nie opowiadały głupstw, a dzieci 

szybko się przystosowują: mówią to, czego oczekują od nich 

dorośli, a potem już same zaczynają myśleć, że przeszłość im 

się przyśniła. 

- A ciekawe, czy zdarzają się dzieci, które zabłąkały się tu­

taj z przyszłości? 

Elastyk od razu zapragnął, żeby to on sam okazał się 

chłopcem, powiedzmy, z trzydziestego piątego wieku. Po pro­

stu zapomniał o tym, ale teraz, dzięki profesorowi, odzyskał 

pamięć i dopiero zacznie wspominać! 

- Myślę, że tak, ale to jest na razie tylko przypuszczenie. 

Nauka na przykład do dzisiaj nie ustaliła, skąd biorą się cu­

downe dzieci. Ja zresztą jestem absolutnie pewien, że wśród 

wielkich uczonych i odkrywców musi być niemało dzieci, 

które zabłąkały się tu z przyszłości i wykorzystały swoją 

wiedzę. 

Elastyk poczochrał sobie włosy, wstrząśnięty taką hipotezą. 

- Ale z tego wynikałoby, że nikt w ogóle nic nie wynalazł! 

W przyszłości już wiedzą wszystko o odkryciu, ponieważ zo­

stało zrobione o wiele wcześniej. A w przeszłości odkrycia do­

konano, bo zjawił się ktoś z przyszłości! 

Na to mister van Dorn nic nie odpowiedział, tylko z uśmie­

chem pokazał pierścień: spiżową żmiję, połykającą własny 

ogon. 

- No, ale dosyć tych rozmów, bo pewnie uzna pan, że je­

stem zwykłym fantastą. Jak to się mówi, lepiej raz zobaczyć, 

niż sto razy usłyszeć. 

47 

background image

Na chwilkę wyszedł do przedpokoju i wrócił ze swoim sa­

kwojażem. Szczęknął błyszczącymi zatrzaskami i zanurzył 

we wnętrzu obie ręce. Uśmiechnął się zagadkowo. 

Elastyk obserwował jego ruchy z zapartym tchem. Cóż to 

za dziwo zamierza pokazać mu profesor? 

Ten zaś wyjął jakiś przyrząd, bardzo przypominający od­

twarzacz płyt kompaktowych, tyle że z wierzchu na okrągłej 

tarczy mieścił się duży wyświetlacz. 

- To jest chronoskop. Aparat, w którego pamięci zapisane 

są wszystkie znane chronodziury. Na przykład tak wygląda 

chronoskopowy plan Moskwy... 

Van Dorn nacisnął guzik, a na ekranie pojawiła się sche­

matyczna mapa stolicy. Całe miasto było upstrzone białymi 

kropkami, szczególnie gęsto w centrum. 

- Teraz powiększam - wymruczał profesor. - Powiedzmy, 

obszar Białego Grodu, to znaczy dzisiejszego Pierścienia Bul­

warów. 

Skala zrobiła się o wiele większa, a wtedy można było zo­

baczyć, że kropki migoczą, jak gdyby sączyło się przez nie 

światło. 

- Wybierając strzałką którąś z dziur, otrzymuje się do­

kładną lokalizację z podaniem daty, w którą można trafić. 

- Ależ ich dużo! - zawołał poruszony Elastyk. - Setki! 
- W rzeczywistości chronodziur jest o wiele więcej, ale 

chronoskop rejestruje tylko te, które mają praktyczne znacze­

nie, to znaczy dziury-giganty średnicy przynajmniej dwu­

dziestu centymetrów. Tak przy okazji, pozwoli pan, że zmie­

rzę, ile ma pan w pasie? 

Van Dorn wyjął z sakwojażu pudełko z krawieckim centy­

metrem, błyskawicznie owinął taśmę wokół talii Elastyka 

i rzekł z zadowoleniem: 

- Aha. 
A szóstoklasista Fandorin nadal nie spuszczał oczu z ta­

jemniczo mrugającej mapy Pierścienia Bulwarów. 

- Gdzie pan dostał taki przyrząd? 
- Co znaczy „dostał"? - obruszył się van Dorn. - Nie do­

stał, tylko wymyślił. W czasie wolnym od poszukiwań Raj­

skiego Jabłka kieruję Królewskim Centrum Technologii Eks­

perymentalnej. Opatentowałem, młody człowieku, trzysta 

48 

background image

osiemdziesiąt pięć wynalazków; jestem też członkiem pięciu 

akademii i osiemnastu towarzystw naukowych, najważniej­

szym na świecie specjalistą od aparatury badającej Zjawiska 

Niewyjaśnione przez Naukę! 

Oszołomiony Elastyk zamilkł z szacunkiem. Nagle przy­

pomniało mu się, że ich mieszkanie też kryje w sobie pewną 

zagadkę, której rodzina Fandorinów dotąd nie umiała rozwik­

łać. 

- Wie pan, w naszej kuchni też jest zjawisko niedające się 

wyjaśnić! - powiedział, gotów wnieść swój wkład do nauki. -

Jeśli przyciśnie się ucho do ściany, słychać głosy. Tak jakby 

ktoś się kłócił. Cały czas, bez przerwy! Kobieta i mężczyzna. 

- A co, w Rosji to takie rzadkie? - zainteresował się profe­

sor. - Że mąż i żona kłócą się bez przerwy? 

- Ależ nie o to chodzi! Za ścianą nie ma żadnych sąsiadów. 

Mieszkanie jest puste, właściciele dawno wyjechali za grani­

cę, do pracy. Tato mówi, że na pewno w ścianie jest szczelina 

i dźwięki dochodzą przez nią z pierwszego piętra, ale mimo 

wszystko to dziwne. 

Profesor energicznie chwycił chronoskop. 
- Zaraz to sprawdzimy. Niechże pan prowadzi, młody von 

Dornie! 

Ekspedycja badawcza ruszyła korytarzem do kuchni. 

- O tam, w kącie - pokazał Elastyk, ale profesor zasłonił 

oczy i nawet się odwrócił. 

- Nie, nie, proszę nie podpowiadać. Mój przyrząd nie tylko 

rejestruje dziury w czasie, ale potrafi je wykrywać. - Profesor 

nacisnął guzik i mapa Moskwy zniknęła z wyświetlacza. Za­

miast niej w środku ekranu powstał zielony punkt, od które­

go ciągnęła się linia i powoli zaczęła pełznąć dookoła. Nagle 

się zatrzymała, jak gdyby wskazując kąt, o który właśnie cho­

dziło, i z zielonej zrobiła się bladoróżowa. - Zgadza się. Chro-

nodziurka, ale zupełnie malutka. Widzi pan, promień jest le­

dwie zabarwiony. No, dalej, co tam mamy? - Van Dorn 

nacisnął drugi guzik i odczytał. - Trzydziesty pierwszy marca 

1968. Średnica cztery milimetry. Nic ciekawego. Tędy chyba 

tylko karaluch się przeciśnie. 

- Ach, więc one stąd się biorą! -jęknął Elastyk. 

Mama prowadziła nieustanną wojnę z tymi upartymi 

49 

background image

stworzeniami. Wypróbowała wszystkie środki, wezwała na­

wet brygadę sanitarną, ale nic nie pomogło. No jasne! Kara­

luchy, jak się okazuje, wyłażą z czasów, kiedy mamy jeszcze 

nie było na świecie. 

- Ale dosyć tych głupstw. Czas przejść do rzeczy. Wraca­

my do pokoju! - oświadczył van Dorn. Usiedli przy stole, na­

przeciwko siebie. Profesor umieścił przed sobą wielką skórza­

ną teczkę, ale nie śpieszył się z jej otwieraniem. Elastyk zaś 

w skupieniu zmarszczył czoło i płasko położył dłonie na bla­

cie - krótko mówiąc, skupił się, żeby wysłuchać, co gość ma 

do powiedzenia. 

- W Moskwie interesują mnie dwie chronodziury. - Głos 

profesora nabrał rzeczowego tonu. - Poseł inflancki wspomina 

w dzienniku pod datą dwudziestego trzeciego marca tysiąc 

pięćset sześćdziesiątego piątego roku, że widział jakieś „dia­

mentowe jabłko" podczas audiencji u cara Iwana. Warto było­

by się dowiedzieć, czy to przypadkiem nie nasze Rajskie Jabłko. 

Stwierdziłem, że przez pewien grób na starym cmentarzu Doń­

skim można trafić na dzień dwunastego grudnia tysiąc pięćset 

sześćdziesiątego czwartego roku. To, oczywiście, trochę za 

wcześnie. Trzeba będzie przeżyć trzy miesiące w Moskwie 

w czasach Iwana Groźnego, co nie jest perspektywą zbyt miłą... 

- Nie chcę do Iwana Groźnego! - zaprotestował Elastyk. 

Jeśli car naprawdę podobny jest do dyrektora Iwana Lwowi-

cza... -I przez grób też nie chcę! - dodał, przypomniawszy so­

bie straszną noc na wiejskim cmentarzu. 

- Jeśli trzeba będzie, to przelezie pan i przez grób, inaczej 

nie jest pan tym Dornem, którego mi potrzeba - surowo po­

wiedział profesor, ale od razu się uśmiechnął. - Mam jednak 

nadzieję, że obejdzie się bez średniowiecza. Druga z moskiew­

skich chronodziur, związanych z Rajskim Jabłkiem, jest o wie­

le wygodniejsza i bezpieczniejsza. Po pierwsze, jak już panu 

mówiłem, mieści się w piwnicach tego domu. No, czyż to nie 

cud? Ale jeszcze cudowniejsze jest to, że prowadzi ona dokład­

nie tam, dokąd trzeba: do piątego czerwca tysiąc dziewięćset 

czternastego roku. Według starego stylu; przecież pan wie, że 

przed rewolucją w Rosji posługiwano się kalendarzem juliań­

skim, który był spóźniony w stosunku do ogólnoświatowego. 

Raptem dziesięć dni później, to znaczy piętnastego czerwca, 

50 

background image

Kamień był w Moskwie. Mam dokładne potwierdzenie tego 

faktu. - Mister van Dorn poklepał dłonią skórzaną teczkę. -

Właśnie piętnastego czerwca zabito w Sarajewie austriackiego 

następcę tronu, co spowodowało wybuch pierwszej wojny 

światowej. Zginęły miliony ludzi, najwięcej zaś Rosjan. Przy­

puszczam, że przyczyną katastrofy było to, że znowu ktoś pró­

bował fizycznie albo chemicznie oddziałać na Kamień. Za każ­

dym razem, kiedy jakiś ignorant obrabia Jabłko, chcąc je 

oszlifować, rozgrzać czy też rozpuścić w czymś żrącym, docho­

dzi do kolejnej potwornej tragedii. Tylko ja wiem, jak należy 

postąpić z Kamieniem, żeby przestał niszczyć świat! 

Profesor otworzył w końcu swoją teczkę i z uroczystą miną 

wyłożył na stół kolorowy schemat jakiegoś skomplikowanego 

urządzenia. Elastyk przyjrzał mu się i uznał, że to najprawdo­

podobniej potężny teleskop. Ale okazało się, że nie miał racji. 

- To jest działo transmutacyjne. Pracowałem nad nim 

trzydzieści lat. W absolutnej tajemnicy. Moje działo może 

zmienić strukturę atomową przerabianej substancji. Średnio­

wieczni alchemicy nazywali ów proces Transmutacją albo 

Wielką Przemianą, a „pośrednika", czyli substancję umożli­

wiającą przeprowadzenie operacji - Magisterium bądź Ka­

mieniem Filozoficznym. Ale próby średniowiecznych uczo­

nych, żeby wyprodukować taki Kamień, skończyły się 

fiaskiem. Bez współczesnych technologii jest to absolutnie 

niemożliwe. Tak właśnie nazwałem swoje urządzenie: Magi­

sterium. Za jego pomocą można zrobić to, o czym marzyli al­

chemicy - zmieniać jeden metal w drugi, na przykład ołów 

w złoto. Tyle że jest to nieekonomiczne, koszty są wielokrot­

nie wyższe niż ewentualny zysk. A poza tym mnie nie chodzi 

o złoto. Interesuje mnie tylko jedna transmutacją: Kamienia 

Zła w Kamień Dobra. Moje Magisterium dokona tego! Trzeba 

tylko, żeby Rajskie Jabłko dostało się w moje ręce. Wyobraża 

sobie pan, co się stanie, kiedy Dobra na świecie będzie 

o sześćdziesiąt cztery karaty więcej niż Zła? Ludzie przestaną 

się wzajemnie nienawidzić bez powodu, zaczną słuchać nie 

tylko siebie, ale i innych, oduczą się krzywdzić słabych i upo­

śledzonych! Nie będzie ani wojen, ani przestępczości, ani 

okrucieństwa! Ach, jakim wspaniałym miejscem stanie się 

nasz świat! 

51 

background image

Mister van Dorn w zapamiętaniu zaczął tak machać ręka­

mi, że strącił ze stołu ulubioną lampę taty - starą, w kształcie 

skrzydlatej bogini, trzymającej w ręku pochodnię. Lampa 

gruchnęła na podłogę. Mało, że roztrzaskała się żarówka 

i pękł szklany abażur, to jeszcze bogini złamała skrzydło. 

Zbawcy ludzkości rzucili tylko okiem na zasypany odłam­

kami parkiet i od razu zapomnieli o tym nieistotnym incy­

dencie. 

- Krótko mówiąc - profesor porzucił wzniosły ton i zaczął 

mówić pośpiesznie, gorączkowo - powinien pan przedostać 

się do Moskwy roku tysiąc dziewięćset czternastego i przy­

nieść mi stamtąd Rajskie Jabłko. Tylko tyle. 

- Tylko tyle? - Elastyk pokręcił głową. - Ale jeśli uda mi 

się to zrobić i pańskie Magisterium trams... trans-mu-tuje 

Jabłko, historia ostatnich stu lat ułoży się inaczej. Nic z tego 

nie będzie! - Powiódł ręką dookoła. - I mnie nie będzie! I pa­

na też! 

Van Dorn uśmiechnął się lekceważąco. 
- Ależ będziemy, na pewno nie znikniemy. Proszę tylko 

pomyśleć. Przecież transmutacja dokona się nie w roku 1914, 

ale dzisiaj. Przeszłości nie można zmienić. Co było, to było. 

Ale można zmienić przyszłość. I dokonamy tego my dwaj, 

pan i ja. Dwóch Dornów. Jeśli oczywiście zgadza się pan to 

uczynić dla dobra przyszłości. 

Z jednej strony, Elastyk oczywiście się zgadzał. Ale z dru­

giej, poczuł się strasznie. Nie, nie bał się niebezpieczeństwa, 

tylko odpowiedzialności. Bagatela - ma odpowiadać za przy­

szłość planety! 

- A jeśli sobie nie poradzę? - spytał słabym głosem. 
- Poradzi pan sobie. Jest pan dzielny, pomysłowy, wielko­

duszny i ma szczęście. A w dodatku, proszę nie zapominać, 

jest pan van Dornem. - Profesor dumnie podniósł siwą brew. 

Potem bez pośpiechu, solidnie wydmuchał nos w chustkę 

z wyhaftowanym monogramem VD i całkiem innym, zwy­

czajnym tonem dodał: - Poza tym żadnych szczególnych wy­

czynów nikt od pana nie wymaga. Wystarczy tylko przeleźć 

przez dziurę i zameldować się na ulicy Swierczkowa. To prze­

cież niedaleko stąd? 

- Dziesięć minut piechotą. Najwyżej piętnaście. W pobliżu 

52 

background image

jest Klub Książki, gdzie mama mnie z Gelką prowadzała na 

poranki dla dzieci. A co tam miałbym zrobić? 

- Znaleźć pewnego człowieka, przekazać mu ode mnie list 

i odpowiedzieć na pytania, jeśli jakieś będzie miał. Ten czło­

wiek zdobędzie Rajskie Jabłko, przekaże je panu, pan zaś 

wróci na Solankę, prześlizgnie się z powrotem przez chrono-

dziurę i odda mi Kamień. I tyle. Czy to takie trudne? 

- Niespecjalnie - przyznał Elastyk. - A ten człowiek bę­

dzie umiał zdobyć Jabłko? Kim on jest? 

- To pański pradziadek, Erast Pietrowicz Fandorin. W ro­

ku tysiąc dziewięćset czternastym wynajmował mieszkanie 

przy ulicy Swierczkowa, w domu kupcowej drugiej gildii, 

Matyldy Koalsen. 

background image

W piwnicy 

Od razu przestało być strasznie. Przeciwnie, Elastyk poczuł 

się lekko i radośnie. Czyżby naprawdę miał się spotkać z sa­

mym Erastem Pietrowiczem, którego tato nazywa „rosyjskim 

Sherlockiem Holmesem"? Z takim człowiekiem nie ma czego 

się bać. Był przecież urodzonym detektywem - człowiekiem 

zimnej krwi, energicznym; nie istniały dlań żadne przeszko­

dy. Nie ulegało wątpliwości, że kiedy Erast Pietrowicz zrozu­

mie wagę zadania, zrobi wszystko jak należy. Elastykowi 

przypadnie jedynie rola posłańca: przekazać list i dostarczyć 

Kamień z powrotem w dwudziesty pierwszy wiek. 

Ach, o ile rzeczy trzeba będzie wypytać wielkiego pradziad­

ka! Jego biografia pełna jest białych plam, biedny tato boryka 

się z nimi przez całe życie. W pierwszej kolejności trzeba wy­

jaśnić sprawę podwodnych eskapad Erasta Pietrowicza, na­

stępnie dowiedzieć się więcej o jego pobycie w Japonii, no i, 

oczywiście, o słynnym różańcu z nefrytów. A poza tym... 

- Wpół do dwunastej - przerwał mister van Dorn tę przed­

wczesną wyprawę w przeszłość. - Na nas pora. Straciliśmy 

już godzinę. Zadzwonię do pańskiego ojca i powiem, że po­

stanowiliśmy jeszcze wstąpić do Galerii Tretiakowskiej. Ale 

tak czy owak, powinniśmy wrócić nie później niż o szóstej. 

Panu z ledwością starczy czasu, żeby dojść do Swierczkowa, 

porozmawiać z pradziadkiem i doczekać się jego powrotu 

z Kamieniem. Miejmy nadzieję, że parę godzin Erastowi Pie-

trowiczowi wystarczy. Chociaż jeśli moja hipoteza jest słusz­

na... - Zamruczał pod nosem coś niezrozumiałego. Potem po­

trząsnął głową. Wstał. - Później się zobaczy. Naprzód! 

Wziął sakwojaż, włożył płaszcz i kapelusz, owinął szyję 

szalem. 

54 

background image

- W piwnicach jest zimno, a ja będę musiał długo na pana 

czekać. Jeśli tylko... - I znowu nie dokończył. 

Elastyk włożył buty, sportową kurtkę z napisem „Chel­

sea", wspaniale mieniącą się czerwienią, na głowę nasadził 

bejsbolówkę, po czym dwaj spiskowcy zeszli na podwórze, 

starając się trzymać jak najbliżej ściany domu - żeby, nie daj 

Boże, sekretarka ojca przypadkowo nie zobaczyła ich przez 

okno. 

Odczekali, aż staruszka z sąsiedniej klatki dokuśtyka do 

bramy. 

- Naprzód! - dał rozkaz van Dorn. - Niech pan pilnuje 

okien. Jeśli ktoś będzie patrzył, proszę dać mi znać. 

Elastyk podniósł głowę i przesunął wzrokiem po oknach. 

Chyba nikt nie patrzy. 

Zgrzytnął zamek, skrzypnęła krata. 

- Gotowe - dziarsko oznajmił profesor. - Szybko na dół! 

Elastyk prześlizgnął się przez szczelinę i pobiegł stromym 

zejściem w ciemną gardziel piwnicy. Van Dorn zamknął 

drzwi i ruszył w ślad za swoim młodym wspólnikiem. 

Potężna smuga światła z latarki oświetliła szerokie, zagra­

cone przejście, wiodące dalej, w ciemność. 

Elastyk nie dostrzegł nic szczególnie tajemniczego w piw­

nicy, która zawsze tak go kusiła. Pod ścianami poniewierały 

się popękane opony i zardzewiałe obręcze kół, znana już 

skrzynia ciężarówki, sterty tłucznia, zardzewiały szaflik, 

w którym niegdyś mieszano zaprawę. 

- To zdumiewające, że dla tej nieruchomości nie zdołano 

dotąd znaleźć odpowiedniego przeznaczenia - zauważył mi­

ster van Dorn. 

- Tato mówił, że próbowali, ale nie mogli w żaden sposób 

dojść, do kogo właściwie należą piwnice. A poza tym potrze­

ba bardzo dużo pieniędzy. Wie pan, jaka tu jest powierzch­

nia? Prawie... 

- Wiem, jaka tu jest powierzchnia - sucho przerwał mu 

profesor. - Wiem wszystko o tych piwnicach. Lepiej niech 

pan patrzy pod nogi, Fandorin. Musimy iść prosto i w prawo, 

do dawnego magazynu towarów łokciowych. 

Ich kroki odbijały się głośnym echem od wysokiego skle­

pienia. Gdzieś miarowo kapała woda. W ciemnościach szur-

55 

background image

nęło jakieś zwinne, szybkie stworzenie. Ale z mister van Dor­

nem szóstoklasista w ogóle nie czuł strachu. Tylko raz wyda­

ło mu się, że z tyłu dobiega jakiś szelest. Elastyk odwrócił się, 

nasłuchiwał przez chwilę; nie, było cicho. 

Poszli wzdłuż galerii, skręcili w prawo i wkrótce znaleźli 

się w wielkiej sali. Światło latarki nie dosięgało nawet prze­

ciwległej ściany. 

Pierwsze, co zauważył Elastyk, to jasny i cienki promyk, 

pionowo przeszywający ciemności i kończący się na podłodze 

złotym kółkiem. 

Profesor wyjaśnił: 
- Proszę popatrzeć! To właśnie jest przejście do godziny 

ósmej trzydzieści pięć dnia piątego czerwca tysiąc dziewięć­

set czternastego roku! 

Elastyk rzucił się do przodu, bliżej promienia. Podniósł 

głowę. Obejrzał oświetlony kwadracik szkła na suficie i wy­

krzyknął rozczarowany: 

- Ależ nie, nie! Profesorze, myli się pan! Wiem, co to jest, 

tato mi opowiadał! Główne podwórze domu pokrywała nie­

gdyś przezroczysta posadzka, cała z płytek grubego szkła. 

Specjalnie, żeby światło docierało na dół, do magazynu, bo 

sto lat temu elektryczność była zbyt droga. Potem podwórze 

wylano asfaltem, ale w pewnym miejscu jego warstwa zrobi­

ła się tak cienka, że teraz prześwituje przez nią szkło. Wiele 

razy patrzyliśmy przez nie z chłopakami, świeciliśmy latarką. 

Ciemno, nic nie widać. Może pański chronoskop się pomylił? 

Van Dorn w skupieniu grzebał w sakwojażu. 

- Moje przyrządy nigdy się nie mylą. Niech no mi pan po­

wie, młody panie von Dorn, jaka jest dziś pogoda? Pochmur­

na. Dlaczego w takim razie przez szkło prześwieca słońce? 

Wyjaśnię panu. Zgodnie z tym, co pisały gazety, ranek piąte­

go czerwca tysiąc dziewięćset czternastego roku był ciepły 

i pogodny. To świeci słońce roku czternastego. Tak że bardzo 

proszę mnie nie rozpraszać. Jakoś nie mogę znaleźć drabiny. 

Aha, jest tutaj! 

Wyciągnął płaskie pudełko, zupełnie nieprzypominające 

drabiny. Szczęknął czymś i pudełko zrobiło się czterokrotnie 

dłuższe i dwukrotnie szersze. 

- Proszę stanąć tutaj - rozkazał profesor, trzymając sa-

56 

background image

kwojaż pod pachą. - To jeden z moich dawnych wynalazków. 

Poręczna drabina automatyczna. Proszę mnie chwycić w pa­

sie, bo może pan spaść. 

W ręku van Dorna pisnął mały pilot, po czym podłoga nagle 

się osunęła - aż zaskoczonemu Elastykowi wyrwało się: „Oj!". 

Nie, to nie podłoga się osunęła - to wieko pudełka zaczęło 

się podnosić. 

- E, fajnie! 
- W środku jest teleskopowy statyw z superwytrzymałego 

i superlekkiego tworzywa polimerowego - w roztargnieniu 

wyjaśnił profesor, patrząc w górę, na powoli zbliżające się 

sklepienie z oślepiająco jasnym kwadratem. - Niech pan się 

nie kręci. Tu jest pięć metrów, a platforma nie jest obliczona 

na dwie osoby. Wie pan co? Lepiej usiądźmy. Najpierw ja. 

Ostrożnie usiadł i zwiesił nogi. Potem pomógł Elastykowi 

zrobić to samo. 

Na dole panowały nieprzeniknione ciemności, wydawało 

się więc, że cudowna drabina niesie ich znikąd donikąd. 

W smudze światła widać było kurz. 

- Jesteśmy - wychrypiał profesor głosem, który załamał 

się ze wzruszenia. 

Znowu zapiszczał pilot. Drabina zatrzymała się. Do szkla­

nego kwadratu można było dosięgnąć ręką. Elastyk tak właś­

nie zrobił - powiódł palcem po grubej warstwie kurzu. Świat­

ło zrobiło się jaśniejsze, ale dojrzeć i tak nic nie było można. 

Zaraz, zaraz... 

Mister van Dorn wytarł szybkę chustką do nosa, tak że te­

raz ujrzeli błękitne, bezchmurne niebo. Czyżby to naprawdę 

było niebo tysiąc dziewięćset czternastego roku? 

- Boże, jak okropnie się denerwuję. Muszę zażyć tabletkę -

szepnął profesor. - Niech pan słucha uważnie. Najpierw zro­

bi pan próbny wypad. Dokładnie na minutę. Sześćdziesiąt se­

kund. Jasne? Ma pan zegarek? 

- I to jaki! - pochwalił się Elastyk. - Dostałem od mamy 

na urodziny. Można w nim nurkować na głębokość pięćdzie­

sięciu metrów, jest i kompas, i sekundomierz. 

- Sekundomierz - to wspaniale. Niech pan skontroluje 

czas według niego: dokładnie minuta, ani mniej, ani więcej. 

Proszę się przygotować! Zaraz wyjmę szybkę. 

57 

background image

Van Dorn wyjął z sakwojażu najzwyklejsze dłutko. Przeje­

chał nim wzdłuż krawędzi kwadratu. Postukał w jednym ką­

cie, w drugim. Nacisnął szybkę, uniósł. Z góry wionęło ciep­

łym letnim powietrzem. 

- Zdaje się, że nie ma nikogo. Jakżebym chciał tam zaj­

rzeć! Ale mam za dużą głowę, nie przeciśnie się. - Profesor 

odczekał jeszcze z pół minuty, nasłuchując. - Tak, chyba jest 

pusto. 

Wsunął rękę w otwór, ostrożnie wyjął i odłożył na bok 

szklaną płytkę. 

Wpatrzył się we własną dłoń. 
- Moja ręka przebywała w przeszłości - wymamrotał 

zmieszany. - Co za niezwykłe uczucie. 

Po chwili się opanował i szepnął Elastykowi na ucho: 

- Z Bogiem. Proszę włączyć sekundomierz. Niech pan pa­

mięta: Dokładnie minuta! 

background image

Pierwsze śliwki - robaczywki 

Mrużąc oczy od słońca, Elastyk przełazi przez dziurę i czym 

prędzej wstawił szybkę na miejsce. Wyprostował się i szybko 

rozejrzał dookoła. 

Z początku miał wrażenie, że znalazł się nie w żadnej prze­

szłości, ale po prostu na głównym dziedzińcu własnego do­

mu: te same szare ściany, rynny, firanki w oknach. 

Ale zaraz potem stwierdził, że podwórze nie jest takie sa­

mo, chociaż to samo. 

Drzwi do klatek schodowych błyszczą nowymi mosiężny­

mi klamkami, ściany są świeżo malowane, a w bramie pro­

wadzącej na ulicę Zabielina leżą grudy końskiego nawozu. 

Dookoła ani duszy, tylko gdzieś niedaleko szura miotła. 

Pod nogami nie ma asfaltu, same szklane kwadraty, od 

ściany do ściany. Na dole mętnie prześwitują sągi skrzyń, 

sterty beczek, jakichś pak. Tylko jedna płytka, ta właśnie, 

przez którą się wydostał, jest mętna, nieprzezroczysta, jak 

gdyby matowa. 

Przybysz z dwudziestego pierwszego wieku popatrzył na ze­

garek i ostrożnie zrobił kilka kroków. Mimo wszystko zdumie­

wające, jak się tutaj mało zmieniło przez dziewięćdziesiąt lat. 

Tyle że nie ma talerzy anten satelitarnych w oknach i z piątego 

piętra nie dobiega łomot magnetofonu rastamana Fili. 

W tej chwili okno Fili otwarło się na oścież i mechaniczny 

głos zaśpiewał, nienaturalnie wymawiając słowa: „Ty zapo­

mniałeś, i ńje ma przebaczeńja", a potem coś o rozstaniu. 

Na pewno odtwarzacz, domyślił się Elastyk. Taki śmiesz­

ny, z wielką tubą. Patefon - tak to się nazywało. 

Wciągnął powietrze nosem, starając się określić, co to tak 

pachnie - cierpka, przyjemna, niejasno znajoma woń. 

59 

background image

Ach, wiadomo, to konie! Kiedy byli z ojcem na wyścigach, 

też tak pachniało. 

Tato mówił, że wzdłuż murów klasztoru Iwanowskiego 

kiedyś ciągnęły się stajnie. 

Warto by chyba pobiec i popatrzeć? 

Pozostało jeszcze pół minuty. Jeśli pobiegnie szybko, to 

zdąży bez problemu, zerknie choćby jednym okiem. 

Elastyk po chwili był już w bramie. 

Tak jest! Z gospodarczych składzików, gdzie dozorcy zimą 

trzymają miotły, a latem łopaty do odśnieżania, wysuwały się 

końskie głowy. Słodko pachniało siano. 

Podszedł do dużego kosmatego konia jasnokasztanowatej 

maści, który smacznie chrupał coś (pewnie owies) w przy­

wieszonym do pyska worku. Koń zerknął na Elastyka okrąg­

łym okiem i potrząsnął grzywą, odganiając dużą, złotozieloną 

muchę. Na końskim łbie widać było białą gwiazdkę. 

- Jakiś ty piękny - szepnął Elastyk. - I duży. Jak się nazy­

wasz? 

Ostrożnie dotknął grzywy, pogłaskał. Koń nie protestował. 

Nagle z tyłu rozległ się wściekły, piskliwy krzyk: 

- Ach, ty szejtan! Uprzenża chciałeś buchnąć? Uzda kraść? 

I na plecy Elastyka spadł cios miotły. 
Zadał go stróż w fartuchu z blachą, w czarnej płaskiej czap­

ce. Twarz o wystających kościach policzkowych, porośnięta 

u dołu kłaczkowatą brodą, była purpurowa z gniewu. 

- Co pan?! - Uczeń szkoły o profilu matematyczno-przyrod-

niczym odskoczył żwawo. - Ja tylko chciałem popatrzeć! 

Stróż zamachnął się jeszcze raz i gdyby Elastyk nie usunął 

się w porę, na pewno dostałby miotłą w facjatę, a tak tylko 

bejsbolówka mu spadła. 

- Uch, szejtan, czerwony koszula! - darł się szalony stróż, 

znowu unosząc swój oręż. 

Elastyk już widział, że z tym przedrewolucyjnym miesz­

kańcem dogadać się nie sposób; trzeba więc brać nogi za pas. 

Niedobrze tylko, że przeklęty wariat odciął mu drogę po­

wrotną do bramy. No, ale można obiec dom dookoła i dać 

nura na główny dziedziniec pod łukowym przejściem, uznał 

zaraz Elastyk. I tak właśnie zrobił - puścił się biegiem 

wzdłuż stajni. 

60 

background image

Stróż za nim. Nie dał za wygraną, klął po rosyjsku i po ta-

tarsku, a potem jak nie zadmie w gwizdek! W oknach poka­

zało się kilka głów. 

Jakaś kobieta wychyliła się i wrzasnęła: 

- Cyganek? Ten w czerwonej koszuli! Dalej, Raszyd! Trzy­

maj rozczochrańca! Złój mu skórę! Niech paniny szal odda! 

Dziwni oni tu wszyscy, w tym czternastym roku. Dlaczego 

ubzdurali sobie, że Elastyk jest złodziejem? I dlaczego nazy­

wają go Cygankiem? Że co, że ma kędzierzawe włosy? 

Nie było sensu wdawać się w cywilizowane pertraktacje 

z tą hołotą. 

Elastyk skręcił za róg. Stąd widział wyjście na Solankę, 

gdzie dzisiaj rano (to znaczy dziewięćdziesiąt lat później) był, 

to znaczy będzie, przywiązany zły pies. A z naprzeciwka biegł 

mężczyzna w białej czapce, z szablą u boku. 

- Czego gwiżdżesz, Raszyd? - krzyczał mężczyzna. - A, 

Cyganek! To on! No nic, teraz już się pod ziemię nie zapadnie! 

Mamy go! 

I rozłożył ręce szeroko, chcąc złapać uciekiniera, żeby nie 

wymknął się na ulicę. 

Ale Elastyk wcale nie musiał biec w tę stronę. 
Rzucił się w prawo, do przejścia pod łukowatym sklepie­

niem, za którym znajdowało się główne podwórze. 

W sekundę dobiegł do matowej płytki i szybko, żeby go 

tamci nie zobaczyli, podważył ją palcami. Ocierając boki 

o krawędzie otworu, przecisnął się w dół, upadł na coś mięk­

kiego i włożył kwadrat na swoje miejsce. 

Okazało się, że „coś miękkiego" to kolana mister van Dor­

na. Profesor szarpnął Elastyka za rękę i zatrzymał sekundo­

mierz. 

- Daj! - Spojrzał na tarczę zegarka i szepnął. - Fenome­

nalne! 

- Wszystko zepsułem! - chwytając oddech, zaczął się tłu­

maczyć Elastyk. - Chciałem tylko popatrzeć na konia, a ci jak 

na mnie naskoczą! 

- Jacy ci? - spytał profesor, mrugając oczami i wyraźnie 

myśląc o czymś innym. 

61 

background image

Elastyk opowiedział, jak zaatakowało go dwóch szaleń­

ców, stróż i mężczyzna z szablą. 

- Najpewniej stójkowy. - Van Dorn kiwnął głową. - Tak 

kiedyś nazywano policjantów. 

- To koniec. Już tam nie będę mógł wrócić. - Elastyk spu­

ścił głowę. - Będą na mnie mieli oko... Ale daję słowo, że nic 

złego nie zrobiłem! Wszystko przepadło, prawda? 

Jego oczy powoli przywykły do półmroku, zobaczył więc, 

że profesor wcale nie wygląda na przygnębionego. Przeciw­

nie, był nadzwyczaj zadowolony. 

- Nie szkodzi, mój młody przyjacielu. Jak powiadają Ro­

sjanie: pierwsze śliwki - robaczywki. Stróż to głupstwo. 

I nikt na górze nie będzie na pana czatował. Przecież znowu 

trafi tam pan dokładnie o ósmej trzydzieści pięć. Na podwó­

rzu będzie pusto, nie ma powodu do zmartwienia. Za to jest 

powód, by się cieszyć. Wie pan, ile czasu pana nie było? 

- Dwie minuty. No, może trzy. Musiałem uciekać przez 

inne podwórko. 

- Więcej. Według pańskiego zegarka, wycieczka w rok 

tysiąc dziewięćset czternasty trwała trzysta osiemdziesiąt 

sześć sekund. Widocznie zanadto się pan zapatrzył na tego 

konia. Stąd zaś wyglądało to tak: przelazł pan przez dziurę, 

zasunął płytkę i po chwili wskoczył z powrotem, wprost na 

moje kolana. U mnie minęła... - van Dorn spojrzał na swój 

wymyślny zegarek z kilkoma cyferblatami - ...ledwie jedna 

sekunda i pięćdziesiąt sześć tysiącznych. 

- Co to znaczy? - Elastyk zamrugał oczami. - Nie rozu­

miem. 

- To znaczy, że moja hipoteza się potwierdziła! Czas w te­

raźniejszości i czas w przeszłości biegną z różną szybkością! 

Współczynnik wynosi, z poprawką na niedokładność fizyko-

dynamiczną... - powciskał różne przyciski na zegarku - ... 

w przybliżeniu 365,25. Hm, to akurat liczba obrotów, jakie 

Ziemia wykonuje w ciągu roku wokół własnej osi. Bardzo 

ciekawe! Trzeba to zbadać! 

Zamknął oczy, natychmiast pogrążywszy się w jakichś bez 

wątpienia bardzo poważnych myślach. Elastyka natomiast 

zdumiało co innego. 

- Niech pan posłucha! Ale to fajne! - zawołał. - To znaczy, 

62 

background image

że w przeszłości będę miał mnóstwo czasu! Zdążę spokojnie 

odszukać Erasta Pietrowicza. Jeśli trzeba, to na niego zacze­

kam - dzień, dwa, a choćby i cały tydzień. Tydzień w roku 

tysiąc dziewięćset czternastym - to ile, według pańskiego 

czasu? 

- Brawo. Jest pan prawdziwym van Dornem - od razu 

uchwycił pan istotę rzeczy. Pański tydzień będzie trwał 

u mnie dwadzieścia siedem i pół minuty - obliczył profesor 

na zegarku-kalkulatorze. - Mogę na pana spokojnie czekać 

nawet o wiele dłużej, pięć godzin. Ma pan rację, to odkrycie 

bardzo ułatwia pańskie zadanie. A ściślej biorąc, zadanie Era­

sta Pietrowicza. Poza tym, znaczy to, że możemy obaj zająć 

się bez pośpiechu instruktażem i ekwipunkiem. 

background image

Instruktaż i ekwipunek 

Drabina zsunęła się w dół i już po minucie obaj stali na pod­

łodze. Mister van Dorn postawił latarkę, coś tam przy niej po­

majstrował, tak że snop światła zrobił się słabszy, ale za to 

szerszy - cała przestrzeń wokoło została oświetlona. 

Uczony obrzucił swojego asystenta krytycznym spojrze­

niem. 

- Ten aparat na zębach nie jest najszczęśliwszy: sto lat te­

mu jeszcze takich nie było. Niech pan za bardzo nie otwiera 

ust i nie szczerzy zębów. Spodnie chyba ujdą. Buty tak samo. 

Nikt się panu nie będzie zanadto przyglądał. Ale tę okropną 

czerwoną kurtkę trzeba będzie zdjąć. 

Wyciągnął z sakwojażu starannie złożoną bluzę, czapkę 

z daszkiem i odznaką oraz pas. 

- Proszę to włożyć. 

Elastyk zapiął metalowe guziki i zaczął oglądać sprzączkę 

na pasie. 

- Kim teraz jestem? Gimnazjalistą? 

- Realistą. To znaczy uczniem szkoły realnej. W gimna­

zjum kładziono nacisk na naukę języków starożytnych 

i przedmiotów humanistycznych. A realistom wykładano 

przede wszystkim nauki przyrodnicze. 

- Przecież to moja szkoła! - ucieszył się Elastyk. - U nas 

też liczą się głównie nauki przyrodnicze. 

Van Dorn skrzywił się i potargał świeżo upieczonego reali­

stę za kręcące się włosy. 

- Zła fryzura. Przyzwoici chłopcy w początkach dwudzie­

stego wieku nie chodzili z takim wronim gniazdem na gło­

wie. Nic dziwnego, że został pan wzięty za małego Cygana. 

Nie szkodzi, przewidziałem to. 

64 

background image

Ze swojego bezdennego sakwojażu wyciągnął niewielki 

słoiczek. Posmarował Elastykowi włosy jakimś płynem, a one 

od razu utraciły swoją całą niesforność, stały się gładkie, 

przylizane. Grzebykiem van Dorn zrobił Elastykowi przedzia­

łek dokładnie pośrodku głowy. Popatrzył z jednej, z drugiej 

strony i uznał, że wszystko jest w porządku. 

- Co do wyglądu zewnętrznego - wystarczy. Teraz pozwo­

li pan, że przedstawię pańskiego najważniejszego pomocni­

ka. Pomoże panu prawie w każdej sytuacji. 

W rękach profesora pojawiła się stara książka w brązowej 

oprawie. Na okładce złotymi literami było napisane: GEO-

METRYA ELEMENTARNA. 

- To jest unibook, to znaczy uniwersalny komputerowy 

notebook, udający dla niepoznaki podręcznik geometrii Ki-

sielowa. Moje laboratorium wykonało go w jednym egzem­

plarzu, tak że niech pan uważa i nie zgubi. Za to można go 

upuszczać, ile wlezie, choćby nawet do wody. Nie rozbije się 

ani nie zamoczy. 

Elastyk z ciekawością otworzył rzekomą książkę. W środku 

wyglądała jak najzwyklejszy podręcznik: zadania, rysunki, 

twierdzenia. Dotknął stronicy - cóż, papier jak papier. 

- Niech pan spróbuje ją rozerwać - zaproponował 

z uśmiechem uczony. 

Elastyk szarpał, ile sił, ale kartka nie dała się rozedrzeć ani 

nawet pogiąć. 

- To szczególny materiał. Ogniotrwały, wodoodporny, 

mocny. Proszę zapamiętać: potrzebuje pan strony siedem­

dziesiątej ósmej, dla ułatwienia jest tam zakładka. 

Profesor przekartkował unibook i powiedział: 

- Start. 

Wydrukowany tekst zniknął, kartka zrobiła się zupełnie 

biała. 

- To wyświetlacz. Teraz może pan dać unibookowi zada­

nie i natychmiast otrzyma pan informację albo odpowiedź. 

- Nieźle! A gdzie jest klawiatura? 

- To urządzenie jest sterowane głosowo. 

- I o co można je pytać? 

- No, powiedzmy, że pan zabłądził. Proszę powiedzieć: 

„Plan Moskwy z tysiąc dziewięćset czternastego roku". 

65 

background image

Na stronicy książki pojawił się schemat. 
- Powiększyć - rzekł profesor. - Na południe. Teraz na za­

chód. Jeśli pan widzi ramkę z nazwą ulicy, ale nie wie pan, 
gdzie to jest, proszę przeczytać głośno nazwę. Na planie na­
tychmiast ukaże się położenie ulicy. Ale co jeszcze! Może się 
panu trafić jakiś przedmiot, którego przeznaczenia pan nie 
zna. Albo słowo, które wyszło już z użytku. Czy też realia, 
idiom, wszystko, co pan chce. Proszę spytać unibooka, a po­
może panu. 

- Realia, idiom - szepnął Elastyk w rozłożony podręcznik. 
Ekran znowu zrobił się biały i zamiast planu pojawił się 

tekst: 

Realia - przedmioty albo okoliczności, charakterystyczne 

dla danej epoki, miejscowości, sposobu życia. 

Idiom - wyrażenie lub zwrot, właściwe tylko danemu języ­

kowi, niedające się przetłumaczyć dosłownie na inny język, na 
przykład „figa z makiem" albo „zwiesić nos na kwintę". 

Aha, już wiadomo. 
- Jeśli zaś wypowie pan słowo „chronoskop", unibook 

przejdzie w odpowiedni reżim - pokaże wszystkie znajdujące 

się w pobliżu chronodziury. Proszę pamiętać: im większa 
średnica dziury, tym intensywniejsza czerwona barwa pro­

mienia. Aha, podczas spaceru na ulicę Swierczkowa ta funk­
cja się panu nie przyda. 

Elastyk nie odrywał oczu od cudownego komputera. 
- A co on jeszcze potrafi? 

- O, wiele, bardzo wiele. Długo by trzeba wymieniać. No, 

na przykład, wbudowany jest w niego synchroniczny tłu­
macz ze wszystkich języków i dialektów, zarówno żywych, 

jak i martwych. Po prostu odwraca pan książkę okładką 

w stronę mówiącego, w ciągu pół minuty albo co najwyżej 
w minutę tłumacz rozpoznaje kod językowy i nastawia się na 

głos, a potem po prostu czyta pan przekład na wyświetlaczu. 

- To super! A gdyby tak wziąć unibook do szkoły, na lekcję 

algebry albo... 

- Proszę się nie rozpraszać! - upomniał mister van Dorn 

66 

background image

rozmarzonego krewniaka. - Jeszcze nie skończyliśmy. To jest 
portfel. Ma pan tam kilka banknotów, srebrny bilon oraz pół-
imperiał - proszę go schować oddzielnie, na wypadek nad­
zwyczajnych wydatków. 

- Półimperiał - szepnął do książki Elastyk, chowając pie­

niądze do kieszeni. 

Unibook momentalnie podał informację, i to jeszcze z ilu­

stracją. 

Półimperiał - złota moneta rosyjska wartości 5 rubli (ok. 

6 gramów czystego złota). 

- No, a teraz rzecz najważniejsza. 
Mister van Dorn zabrał Elastykowi Geometryę elementarną 

i zamknął ją. 

- Oto list, który przekaże pan Erastowi Pietrowiczowi 

Fandorinowi. Tutaj zawarłem wszystkie informacje, które 
mogą mu być przydatne. Krótką historię Rajskiego Jabłka, 

moje wyjaśnienie, listę wojen i katastrof dwudziestego wie­
ku. Kserokopię wycinka z gazety „Obserwator Moskiewski" 
z dnia szesnastego czerwca tysiąc dziewięćset czternastego 
roku. Niech pan przeczyta. 

Elastyk zmrużył oczy (mimo wszystko światło latarki było 

słabe) i zaczął czytać. 

TO DOPIERO SZTUCZKA! 

W dniu wczorajszym w domu zasłużonego generała N., 
weterana kampanii chińskiej i japońskiej, doszło do zu­
chwałej kradzieży. Z okazyi urodzin swej jedenastolet­
niej córki gospodarz zaprosił jej małych przyjaciół i urzą­
dził przedstawienie. Przed dziećmi i ich rodzicami 
występował sztukmistrz, signor Diabolo Diabolini, który 
doskonale jest znanym moskiewskiej publiczności. We­
dług zapewnień świadków naocznych, widowisko było 
na tyle zajmującem, że nikt nie spostrzegł, kiedy właści­

wie dokonano przestępstwa. Naszemu korespondento­
wi udało się wyjaśnić, że ze szkatułki z kosztownościami 
skradziono sławny Tęczowy Djament o wadze sześćdzie-

67 

background image

sięciu czterech karatów, trofeum przywiezione przez Je­
go Ekscelencyę z Pekinu. Magik oraz jego mały assy-
stent, Włoch Pietro, zniknęli w tajemniczy sposób 
z miejsca zdarzenia. Policya wszczęła dochodzenie. 

- Kamień skradł ten, jak mu, signor Diabolini, tak? - Ela-

styk spojrzał na uczonego. 

- Bez żadnej wątpliwości. Włożyłem do koperty swój ko­

mentarz. Jest tam nazwisko generała, jego adres, a także opis 
dalszego biegu wydarzeń. Policja jednak nie znalazła sztuk­
mistrza ani jego asystenta. Diamentu, oczywiście, także. Bo 
też głowy do tego specjalnie nie miała. Wkrótce wybuchła 
wojna światowa. I gazety, i policja po prostu zapomniały 
o tym drobnym przestępstwie.  D r o b n y m . - Van Dorn 
uśmiechnął się gorzko. - Gdyby wiedzieli... Zwrócił pan uwa­
gę: ze szkatułki zniknął tylko Tęczowy Diament. To znaczy, 
że złodziej nie zabrał innych kosztowności. O, to nie była 
zwykła kradzież! Złodziej polował właśnie na Rajskie Jabłko. 
I jak się panu podoba ten pseudonim „Diabolo Diabolini"? 
Cóż za perfidia, cóż za szyderstwo! Jak gdyby sam diabeł po­
stanowił wypuścić ze szkatułki złą moc, która ześle na wiek 
dwudziesty huragan wojen i katastrof! 

Profesor aż chwycił się za serce, tak się zdenerwował. Kie­

dy trochę odetchnął, powiedział surowo: 

- Proszę przekazać Erastowi Pietrowiczowi: za wszelką cenę 

powinien wyprzedzić magika. Zabrać jabłko wcześniej niż on. 

- Zabrać? To znaczy ukraść?! - Elastyk pokręcił głową. -

Mój pradziadek nie będzie kradł za nic w świecie. 

- Młody człowieku! - zawołał van Dorn z urazą w głosie. -

Jestem absolutnym zwolennikiem zasady własności prywat­
nej! Nigdy, słyszy pan, ni-gdy nie brałem cudzych rzeczy i ni­
kogo bym do tego nie zachęcał! Ale Rajskie Jabłko nie jest 
prywatną własnością. Ten przedmiot nie ma i nie może mieć 
właściciela. Ściśle mówiąc, należy do wszystkich ludzi, a my, 
Dornowie, zwrócimy go ludzkości! 

- No, a generał N.? - Elastyk ciągle nie był przekonany. 
- Ależ to właśnie on ukradł Rajskie Jabłko! Stwierdziłem, 

że przed splądrowaniem Pekinu przez wojska europejsko-

-amerykańsko-japońskie, tłumiące w sierpniu roku tysiąc 

68 

background image

dziewięćsetnego powstanie bokserów, Kamień należał do 
mandaryna Li Singa... 

- Jak to bokserów? - nie zrozumiał Elastyk, ale profesor 

machnął ręką, tak że znowu trzeba było zwrócić się o pomoc 
do unibooka. Ten nie zawiódł. 

Bokser - z ang. Boxer

 1

 sportowiec uprawiający boks, czyli 

pięścią rstwo. 

2 członek tajnego chińskiego stowarzyszenia l-ho-tuan 

(chin. „pięść w imię sprawiedliwości i pokoju"), które w latach 

1899-1901 wywołało powstanie skierowane przeciwko wyzy­

skującym Chiny cudzoziemcom. 

Tymczasem van Dorn mówił dalej: 
- Ale i rodzina Li weszła bezprawnie w posiadanie cudow­

nego diamentu. Dziadek Li Singa, gubernator prowincji Ku-
angtung, zabrał Kamień kapitanowi Bartholomew Dreddo-

wi, handlarzowi opium. No, a Dredd był piratem. Bóg jeden 
wie, kogo zabił lub obrabował, żeby zawładnąć Jabłkiem. Tak 

że o moralną czy też prawną stronę zagadnienia może pan się 
nie martwić. Tak samo jak i pański czcigodny pradziad, któ­
remu w liście opisuję wszystkie fakty. Proszę. - Profesor wsu­
nął Elastykowi list za pazuchę. - Niech pan zapnie pas moc­
niej, żeby list panu nie wypadł. Złotą monetę proszę schować 
za sprzączkę, będzie pan miał na czarną godzinę. No cóż -

westchnął, powstrzymując wzruszenie - instruktaż i ekwipu­
nek zostały zakończone. Czas na pana. Od razu niech pan 
idzie na Swierczkowa, proszę ani chwili nie zwlekać. 

- Tylko podniosę bejsbolówkę, bo to prezent od tatusia. 

Leży koło stajni. 

- Proszę nie tracić czasu na darmo. Pańskiej czapki tam 

nie ma. 

- A gdzie jest? 
- W Tym, Co Niespełnione. Rzeczy, która tam trafiła, nie 

da się już odzyskać. Ale o Tym, Co Niespełnione, opowiem 
panu innym razem. Teraz trzeba się śpieszyć. To w przeszło­
ści czas płynie powoli. A u nas jest już wpół do pierwszej. 

Profesor i jego pomocnik stanęli ramię w ramię na platfor­

mie drabiny i podjechali do góry. 

69 

background image

- Niech pan idzie przez Starosadską - polecił mister van 

Dorn, wykazując znakomitą orientację w topografii dzielnicy. -

Proszę tylko nie skręcać na Chitrowkę. W roku tysiąc 

dziewięćset czternastym to było największe siedlisko ele­

mentu przestępczego. Na Swierczkowa wejdzie pan przez 

starą żelazną bramę, potem na podwórze; będzie tam ganek 

i cztery schodki... No, dalej! W pańskich rękach jest honor ro­

du Dornów i przyszłość ludzkości! 

Pobłogosławiony w taki sposób Elastyk wlazł do dziury po 

raz drugi. 

background image

WCZORAJ 

background image

Masz, babo, tutti-frutti 

Na górze wszystko było dokładnie takie jak za poprzednim 
razem. Tak samo szurała gdzieś miotła, tak samo otworzyło 
się okno rastamana Fili i zawył ohydny głos kobiecy, tyle że 
teraz Elastyk lepiej zrozumiał słowa: 

Ty zapomniałeś - i ńje ma przebaczeńja, 

Nieszczensny dźjeń, gdyśmy rozstali śję... 

Żeby dostać się na Starosadską, trzeba było znowu przejść 

obok stajni, do tej samej bramy. Elastyk wahał się przez 
chwilę, a potem szybkim krokiem ruszył przed siebie. Znajo­
my koń w boksie potrząsnął łbem, odganiając tę samą mu­
chę. 

Tym razem Elastyk miał się na baczności i w porę dostrzegł 

niebezpieczeństwo. Stróż stał odwrócony plecami, mocując 
do kija miotłę, która się rozleciała. 

Wysłannik z przyszłości stanął na palcach, żeby niepo­

strzeżenie przekraść się koło Raszyda, ale mu nie wyszło. 

Wojowniczy stróż obejrzał się, słysząc szmer, a Elastyk oblał 

się zimnym potem. Czyżby znowu czekała go ucieczka przez 

podwórka? 

Ale stróż popatrzył na realistę bez żadnych złych zamiarów 

i spytał tylko: 

- Pewnie ty od Łogaczowów, co? 
- Ehe. - Elastyk kiwnął głową i szybciutko, żeby się czym 

prędzej oddalić, ruszył w stronę ulicy Zabielina (ciekawe, jak 
się nazywała w 1914 roku?). 

No proszę, ulica też prawie wcale się nie zmieniła. O, tam 

widać cerkiew świętego Władimira na wzgórzu i mury klasz-

73 

background image

torne. Co prawda, jezdnia nie jest asfaltowa, tylko brukowa­

na, tak że nieprzyzwyczajonemu chłopcu ciężko się stąpa po 

nierównych kocich łbach. 

Elastyk chciał od razu skręcić w Starosadską, jak przykazał 

van Dorn, słowo honoru, że chciał, ale jakże miał choćby raz 

nie rzucić okiem na przerażającą Chitrowkę, o której tyle 

opowiadał tato? 

Tam, w labiryncie ciemnych podwórzy, w cuchnących 

zgnilizną piwnicach i bandyckich szynkach, toczyło się inne 

życie, panowały odmienne porządki. To było po prostu mia­

sto w mieście, mające własne prawa i obyczaje. 

„Tylko na chwilę, na jedną chwileczkę, bo potem będę ża­

łował" - przysiągł sobie w duchu realista Fandorin. No 

i oczywiście skręcił w Małą Iwanowską. 

Jakoś nic strasznego tam nie zobaczył, tak że nawet po­

czuł się zawiedziony. Nie chodzili tamtędy bandyci w chro­

mowych butach i nasuniętych nisko cykhstówkach, nie 

przemykali złodziejaszkowie o rozbieganych oczkach. O tej 

porannej porze na Chitrowce w ogóle było dziwnie pusto 

i sennie. 

Domy w istocie wyglądały po prostu okropnie: ściany 

brudne, szyby powybijane, no i nie sprzątano tu z pewnością 

od stu czy nawet dwustu lat. 

Na tym samym rogu, gdzie Elastyk spotkał bezdomnego 

Michę, i prawie dokładnie w takiej samej pozycji jak tamten, 

siedział brodaty oberwaniec; był nagi do pasa, a portki miał 

podarte. Spał? 

Otworzył jedno oko i mętnym wzrokiem spojrzał na realistę. 

- Krzyż przepiłem. Patrzcie no - oświadczył oberwaniec, 

jakby dziwiąc się samemu sobie, i powieka znowu mu opad­

ła. 

A na podwórzu działo się chyba coś interesującego. Tło­

czyli się tam ludzie, machali rękami, krzyczeli. Nie kłócili 

się, nie spierali, tylko przyglądali się czemuś, odpychając się 

wzajemnie. 

- Dołóż mu, Ryży! Nie daj się! - wydarł się ktoś przeraźli­

wie, a wszyscy pozostali też zaczęli wrzeszczeć. 

Co też tam takiego zobaczyli? 

Elastyk podbiegł, zaczął podskakiwać, starając się coś doj-

74 

background image

rzeć ponad głowami ludzi, ale nie udało się. Wtedy wepchnął 

się w tłum i zaczął się przeciskać do przodu. 

Tfu, co za ohyda! 

W wielkiej skrzyni zwarły się w walce dwa szczury, jeden 

szary, drugi rudawy. 

Ze wszystkich stron dobiegały okrzyki: 

- Piątaka na Ryżego! Dycha na Szarego! 

Do dużego kufla sypały się monety. Obok siedział na ziemi 

beznogi inwalida i kiwał głową na znak, że zakład został 

przyjęty. 

Elastyk cofnął się. Ledwo mu się udało przepchnąć. Popra­

wił pas, podciągnął spodnie - i nagle zamarł. Wsunął rękę do 

kieszeni - no tak! Portfel zniknął! To jest właśnie Chitrowka. 

Obejrzał się na hałaśliwy tłum, ale jak tu dojść, który to zło­

dziej? No, a jeśli nawet człowiek go znajdzie, to co zrobi? Sam 

jest sobie winien, że się pchał, gdzie nie trzeba. 

No ale, ostatecznie, na co mu portfel? To znaczy, oczywi­

ście, Elastyk miał pewien pomysł. Kiedy Erast Pietrowicz bę­

dzie zdobywał Rajskie Jabłko, on tymczasem mógłby pobiec 

na pocztę i kupić znaczki. Sam nie zbierał znaczków, ale 

pewna wspomniana już osoba z sąsiedniej ławki, owszem, 

kolekcjonowała je, i to właśnie stare. Gdyby ofiarował jej 

komplet stemplowanych i czystych znaczków z roku 1914, 

to w końcu może zauważyłaby, że istnieje na tym świecie 

człowiek, który się nazywa Erast Fandorin, niewysoki 

wprawdzie i z aparatem na zębach, niepozbawiony wszakże 

pewnych zalet. Na to właśnie chciał Elastyk wydać pieniądze 

ze skradzionego portfela. 

Teraz zmykał co sił w nogach z zakazanej dzielnicy, ciągle 

bolejąc nad stratą, ale potem przypomniał sobie o schowanej 

złotej monecie. Wsunął palce za sprzączkę. Hura! Półimperiał 

był na miejscu. A zatem będą i znaczki. 

Na Kołpacznej było już o wiele czyściej niż na Chitrowce. 

Obok przejeżdżały kolaski, niektóre bardzo ładne, błyszczące 

politurą. Jedna z nich, o jasnoczerwonych szprychach, za­

trzymała się. Siedzący na koźle młody mężczyzna w śmiesz­

nym kapeluszu z wąziutkim rondem krzyknął do Elastyka: 

- Czemu, paniczu, buty zdzierasz? Siadaj, to cię zawiozę. 

Jak nie dalej niż na Łubiankę, to wezmę tylko dwugrzywniaka. 

75 

background image

A koń był - po prostu śliczności! W grzywę miał wplecione 

kolorowe wstążki, grzbiet przykryty czerwonym aksamitem, 
a kopyta błyszczały lakierem. 

Elastyk otworzył stronę siedemdziesiątą ósmą i szepnął: 

„Dwugrzywniak". 

Unibook zameldował: 

Dwugrzywniak, właśc. dwugrzywiennik - moneta wartości 

dwudziestu kopiejek. Do roku 1911 bito ją ze srebra, następ­

nie ze stopu miedzi i niklu. 

- Czego w książkę ślepisz? - nie ustępował dorożkarz. -

Nauka nie zając, nie ucieknie. Ee, pal to licho, jedziemy za 
dychę, niech stracę! Na dobry początek, panicz jezdeś dzisiaj 
pierwszy mój klejent. 

Ale Elastyk nie miał ani dwugrzywniaka, ani dychy. Gdyby 

miał, toby się przejechał szybciutko aż do Swierczkowa. 
I nadrobiłby czas stracony na Chitrowce. 

- Dzięki - rzekł z westchnieniem. - Pójdę pieszo, mam 

niedaleko. 

Jeszcze raz pożałować portfela musiał na rogu Pokrowki. 

Kiedy szedł stromą uliczką pod górę, spocił się strasznie, był 
cały mokry. Zdjął czapkę i machał nią przed twarzą jak wa­
chlarzem. 

Okazało się, że Pokrowka w roku czternastym też była ruch­

liwą ulicą. Powozy jechały jeden za drugim, a przechodniów 
było całe mnóstwo, wszyscy ubrani jak w kinie: mężczyźni no­
sili wysokie, sztywne kołnierzyki, a kobiety w kapelusikach 
i z parasolkami - suknie długie do samej ziemi. 

Na rogu Potapowa, gdzie teraz jest kiosk z gazetami, stał 

lodziarz w białym fartuchu i zarękawkach. 

- Poziomkowe-truskawkowe-jagodowe! - wołał dźwięcz­

nie, stukając łyżką o swój wózek. - Czekolada, kakało szuła, 
tutti-frutti! Dwie kopiejki kulka, w waflu trzy! 

Strasznie zachciało się Elastykowi tych przedpotopowych 

lodów. Tato mówił, że w dawnych czasach lody były bardzo 
smaczne, bez żadnej chemii. 

Przybysz wyciągnął drogocenny półimperiał (reszta na 

pewno wystarczy na znaczki) i powiedział: 

76 

background image

- Jedną tutti-frutti i jedną cacao choix. W waflu. 

Specjalnie wybrał takie lody, jakich w Moskwie w dwu­

dziestym pierwszym wieku nie było. 

Lodziarz zerknął na niego, ale nie wziął monety. 

- Co mi tu żółciaka pakujesz? Reszty ci nie wydam, utargu 

za mało. Dobrze, że mi jeszcze stówy nie dałeś! 

Elastyk przełknął ślinę. 

- Proszę powiedzieć, gdzie tutaj jest kantor wymiany? 
- Czego? - Sprzedawca popatrzył na niego podejrzliwie. 

Elastyk ruszył przed siebie. Masz, babo, tutti-frutti. 

Trzeba powiedzieć, że nawet Pokrowka w ciągu całego 

wieku specjalnie się nie zmieniła. Tyle że zniknęła wielka, 

piękna cerkiew, zamiast której stoi teraz wielki, brzydki dom. 

No i szyldy oczywiście całkiem inne. Na przykład tu, gdzie 

dzisiaj sprzedają paszteciki i pierożki, mieściła się cukiernia 

o pięknej nazwie „Chic de Paris". 

Przed witryną ozdobioną wyobrażeniem gigantycznego 

eklera zatrzymała się kolaska. Na chodnik zeskoczył kawaler 

w płaskim słomkowym kapeluszu z czarną wstążką. Podał rę­

kę pannie; ta była w sukni gęsto naszywanej małymi kokard­

kami, na nogach miała wysokie sznurowane buciki, na gło­

wie kapelusz z szerokim rondem, przybrany sztucznymi 

kwiatami i wisienkami. Oboje bardzo młodzi, według dzisiej­

szych norm - może z dziesiątej klasy. 

Ależ musi im być gorąco w taki skwar, pomyślał Elastyk, 

i pożałował ich, a zwłaszcza chłopaka, który miał na sobie 

marynarkę, a pod nią jeszcze kamizelkę i koszulę z nakroch­

malonym kołnierzykiem, no i, oczywiście, krawat. Że też się 

nie spocą! 

Ale kiedy się zrównał z tą parką i wciągnął powietrze no­

sem, zrozumiał, że się pomylił. Spocili się, i to jak! Nawet 

mocny aromat wody kolońskiej nie zabił zapachu potu. 

Niełatwo się im, biedakom, żyło w tym czternastym roku! 

Kawaler uniósł swój śmieszny kapelusz (błysnął przedzia­

łek we włosach, tak samo nasmarowanych brylantyną jak 

u realisty Fandorina) i zgiął rękę prawie w obwarzanek. 

- Może zechce pani, droga Jewłampio Bonifatjewno, wy­

świadczyć mi tę uprzejmość i pozwolić, bym służył jej ra­

mieniem. 

77 

background image

Elastyk był przekonany, że dziewczyna w odpowiedzi na tę 

żartobliwą propozycję tylko się roześmieje; ona jednak cere­
monialnie skinęła główką. 

- Merci, Pantieleju Kondratjewiczu, niezawodnie skorzy­

stam z pańskiej uprzejmości. 

Po czym oboje dostojnie, uroczyście weszli do cukierni. 
Niechby i u nas w szkole wszyscy tak rozmawiali, rozma­

rzył się Elastyk. Wchodzę do klasy i mówię do Miszki: „Drogi 
Michaile Bonifatjewiczu, zechce pan wyświadczyć mi tę 
uprzejmość i nie opierać się swoim szanownym łokciem 
o moją połowę ławki". 

W marzeniach nawet nie zauważył, jak minął Potapowa 

i skręcił w Swierczkowa. Profesor powiedział: żelazna brama, 
skręcić na podwórze, ganek i cztery schodki... 

To właśnie brama. Słupki ze starości wrosły w ziemię. 

Czyżby tutaj mieszkał Erast Pietrewicz Fandorin? 

Serce Elastyka zaczęło tłuc się jak szalone. Od razu zapo­

mniał o głupstwach i pobiegł naprzód, ratować honor Dor­
nów i przyszłość ludzkości. 

background image

Na drzwiach błyszczała starannie wyczyszczona tabliczka. 

Widniało na niej tylko imię, imię odojcowskie i nazwisko, 

żadnego zawodu. 

ERAST PIETROWICZ 

FANDORIN 

Elastyk podniósł palec do dzwonka, ale nie zdecydował się 

go nacisnąć. 

Czyżby naprawdę miał zobaczyć eleganckiego bruneta 

o siwych skroniach - tego właśnie, który jest na portrecie? 

Co prawda, to był Erast Pietrowicz stosunkowo młody, 

a w 1914 roku miał już... ile? Urodził się w 1856, to znaczy, 

że teraz ma pięćdziesiąt osiem lat. Na pewno już jest cał­

kiem siwy. 

Co mu powiedzieć? „Dzień dobry, jestem pańskim pra­

wnukiem"? 

Nie, lepiej nic nie mówić, tylko od razu podać list. Należy 

przypuszczać, że mister van Dorn wyłuszczyt tam wszystko 

jak należy. 

Elastyk sięgnął ręką za pazuchę. 
Koperty z zawartością nie było! Może wypadła po drodze 

albo też, co bardziej prawdopodobne, podwędzili ją chitrow-

scy spryciarze, myśląc, że to pieniądze. 

Masz ci los! 

Co robić? 

Spróbować wyjaśnić rzecz samemu? Ale czyż Erast Pietro­

wicz uwierzy zwykłemu uczniowi, który opowiada jakieś zu-

79 

background image

pełne koszałki-opałki? Kto w ogóle uwierzyłby w coś takiego! 

A w kopercie były i fakty, i dowody... Och! I jeszcze imię i ad­

res generała, obecnego posiadacza Jabłka! 

Nic tu się nie poradzi, trzeba wracać do profesora. Niech 

przygotuje nową kopertę. Co za wstyd! Kiepski widać von 

Dorn z Elastyka... 

Ponuro się odwrócił, zamierzając zejść z powrotem ze 

schodów, kiedy drzwi nagle się otworzyły. 

Na Elastyka patrzył niewysoki, dobrze zbudowany czło­

wiek o skośnych oczach. Krótko ostrzyżone włosy, czarne, 

przetykane siwizną, sterczały jak igły jeża. 

- Siego tak stelciś pod dźwiami, siopciku jealisto? - spytał 

Azjata; czarne oczka zmrużyły się podejrzliwie. - Minutę stel­

ciś, dwie stelciś, pięć stelciś. Kto ty jesteś? Siego siałeś? 

To przecież Japończyk Masa, wierny pomocnik Erasta Pie-

trowicza, domyślił się Elastyk. Nie wymawia „cz" i w ogóle 

chyba połowy naszych dźwięków. 

- Pan jest Masa? - wykrztusił Elastyk. 
- Dla kogo Masa, dla tego Masa, a dla siebie Masail Mit-

sujewici - surowo pouczył go Japończyk i zmrużył oczy jesz­

cze bardziej. - Kto siebie psisyla? 

Ej, nie ma co się zastanawiać, uznał Elastyk. Koniec koń­

ców, jeśli mu nie uwierzy, można będzie przyjść jeszcze raz. 

Z przyszłości? To choćby nawet tysiąc razy. 

- Chciałem rozmawiać z Erastem Pietrowiczem Fandori-

nem. Jest w domu? 

Masa milczał, uważnie przyglądając się realiście. Jego wy­

raz twarzy stopniowo łagodniał - coś mu się chyba w chłopcu 

spodobało. 

- Pana nie ma w domu. Wyjesial. 

Elastyk nawet nie bardzo się zmartwił. I tak trzeba będzie 

wrócić po list. 

- Kiedy będzie z powrotem? 

- Za dwa tygodnie. 
Jak to za dwa tygodnie?! Ależ to... To za późno! Kamień już 

zostanie skradziony! 

- Jak to za dwa tygodnie?! - krzyknął Elastyk na cały głos. -

Wtedy będzie za późno! Ka... - zaciął się. - Jak go odszukać? 

Jest mi bardzo, bardzo potrzebny! 

80 

background image

- Kiedy pan wyjezie sam i nawet mie nie zabiezie, to siu-

kaci go nie wolno. Pod ziadnim pozolem. - Pokręcił głową 

i westchnął ciężko. - Psijci za dwa tygodnie, siopciku jealisto. 

A potem zamknął drzwi, które smętnie błysnęły mosiężną 

tabliczką. 

background image

Plama do kwadratu 

Elastyk wlókł się z powrotem, nie patrząc na boki, i myślał 

tylko o jednym: to krach, zupełny krach. Widocznie Erast 

Pietrowicz zajęty jest jakimś ważnym śledztwem, w dodatku 

tajnym, więc nawet wiernego pomocnika nie zabrał ze sobą. 

Jak bardzo nie w porę! Bez wielkiego detektywa nie uda 

się zdobyć Rajskiego Jabłka. To znaczy, że z rokiem 1914 nic 

nie wyjdzie. Czy teraz profesor każe Elastykowi wyprawić 

się w czasy Iwana Groźnego, i to jeszcze włażąc do grobu? 

Brrr... 

Pogrążony w ponurych myślach Elastyk nie spostrzegł na­

wet, jak wyszedł na Marosiejkę. Przebiegł na drugą stronę, 

bo na skrzyżowaniu nie było świateł, i właśnie miał zniknąć 

w głębi zaułka, gdy nagle, całkiem blisko, usłyszał piskliwy 

krzyk: 

- Złodziej! Łapać złodzieja! Niech pan patrzy, zabrał panu 

zegarek! 

Brzuchaty jegomość w białej płóciennej marynarce odwró­

cił się i klepnął po kieszeniach. 

A ten, który krzyczał, był wysoki, chudy jak tyczka i miał 

granatowy mundur bez naramienników i czapkę ze wstą­

żeczką (urzędnik, domyślił się Elastyk). 

Urzędnik wskazywał palcem na chłopca, kręcącego się 

obok grubasa. Był to smagły, kędzierzawy chłopaczek w czer­

wonej, błyszczącej jedwabnej koszuli. Mógłby po prostu uciec, 

ale zamiast tego zrobił płaczliwą minę i zaczął się żegnać. 

- Nieprawdę mówicie, panie! Na krzyż święty przysięgam, 

że nie wziąłem! 

- Nie ma zegarka! - wyjęczał brzuchaty. - Złotego! Z pozy­

tywką! Od Bourreta! Trzymajcie go! 

82 

background image

Po czym mocno złapał czarnowłosego za kołnierz. 

- Nie wziąłem zegarka! - darł się chłopiec na całe gardło. -

Jakżebym śmiał sięgać po cudze! 

- Przecież trzyma go w ręku! - przekonywał urzędnik. -

Sam widziałem! 

Dookoła zebrała się gromadka gapiów, ale prawie od razu 

się rozproszyła. Widocznie schwytanie złodziejaszka było tutaj 

czymś powszednim i nie budziło zainteresowania. A Elastyk 

się zatrzymał, bo coś takiego widywał dotąd tylko w kinie. 

Domniemany kieszonkowiec pokazał dłoń - niczego w niej 

nie trzymał. Pokazał drugą - też pustą. 

- Ależ... widziałem na własne oczy! - stropił się urzędnik. -

Przysięgam panu. 

Grubas zaczął się rozglądać na wszystkie strony i wołać: 

- Policja! Policja! A to bęcwały, kiedy trzeba, to ich nigdy 

nie ma. 

Nie miał jednak racji. Od strony cerkwi, podtrzymując sza­

blę, biegł policjant, to znaczy stójkowy. Nie ten, którego wi­

dział Elastyk na podwórzu własnego domu, ale inny. 

Poszkodowany i świadek, przerywając sobie nawzajem, za­

częli opowiadać, co się zdarzyło. Chłopiec nic nie mówił, tyl­

ko pochlipywał i rozmazywał łzy płynące po twarzy. 

- Przeszukać tego łajdaka! - zażądał właściciel zegarka. -

Musiał go gdzieś schować. 

Stójkowy kiwnął głową. 

- Już się robi! 

I zabrał się do rzeczy. 

Przysiadł w kucki i zaczął obmacywać chłopca. 

Tamten mamrotał, zanosząc się szlochem: 

- Grzech, panowie, grzech sierotę krzywdzić. 

Łzy z jego oczu lały się po prostu strumieniem. Nieszczęś­

nik spotkał się wzrokiem z Elastykiem i nagle wyciął niespo­

dziewany numer: wyszczerzył zęby, między którymi błysnął 

koniuszek złotego łańcuszka, i na dodatek mrugnął; łzy nie 

przestawały mu przy tym lecieć. 

- Nie ma, panowie - oświadczył stójkowy. - Ja mam 

wprawną rękę. Gdyby był zegarek, tobym go znalazł. 

- Do cyrkułu drania! Potrząsnąć nim jak należy - zażądał 

grubas. 

83 

background image

Urzędnik też nie dawał za wygraną: 

- Jestem, dzięki Bogu, zdrów na umyśle i na wzrok też się 

nie skarżę. Może wsunął sobie za policzek? 

- Ano otwórz usta! - rozkazał chłopcu policjant. 

Sam rozsunął mu wargi i wsadził do ust swoje grube palu­

chy. Teraz to koniec z chłopakiem, pomyślał Elastyk i skrzy­

wił się. 

- W ustach też nie ma. - Stójkowy rozłożył ręce. - Proszę 

panów o wybaczenie, ale możebne jest, żeście się pomylili. 

Do cyrkułu zaprowadzić chłopca nie mogę, bo to by było 

wbrew prawu. Z powodu niemania dowodu przestępstwa. 

Zasalutował i wypuścił złodziejaszka. Tamten, nie czekając 

na koniec sporu, dał drapaka za róg Pietrowierigskiej. I do­

piero teraz, odprowadzając zbiega wzrokiem, Elastyk zrozu­

miał. To Cyganek! Czerwona koszula! Rozczochraniec! Czy to 

nie za tego andrusa wziął go stróż Raszyd? 

Rzucił się w ślad za spryciarzem. Po pierwsze, przez Pietro-

wierigską też można było dojść na Solankę. A po drugie, cie­

kawe, gdzie schował zegarek? 

Na uliczce jednak chłopca nie było. Gdzież więc mógł 

zniknąć? 

Zakłopotany Elastyk przeszedł kilka kroków i nagle, zza 

rynny, wyskoczyła mu naprzeciw figurka w czerwonej koszuli. 

- Czego za mną łazisz? 

Czarne oczy patrzyły groźnie. Chłopiec był tego samego 

wzrostu co Elastyk, ale chyba o dwa lata starszy. 

- Gdzie schowałeś zegarek? - zapytał szeptem Elastyk 

i obejrzał się. - Przecież miałeś go w ustach! 

- Połkłem - grobowym głosem odparł chłopczyna. - Teraz 

umieram. Wszystkie kiszki łańcuszek mi oplątał. Słyszysz, 

jak zegarek w brzuchu tyka? Żegnaj, świecie boży. Żegnajcie, 

dobrzy ludzie. Nie wspominajcie źle biednego sierotki. Oj, oj! 

Zgiął się wpół i zajęczał żałośnie. 

- Trzeba wezwać lekarza! - Elastyk się poderwał. - Pogo­

towie, czy jak się to u was nazywa! Nie ruszaj się stąd! Zaraz 

wracam! 

Już się odwrócił, żeby pobiec na Marosiejkę, ale złodzieja­

szek złapał go za rękaw. 

- Dokąd, głupi? Patrz, co ci pokażę. 

84 

background image

Wsunął dłoń w usta, głęboko, aż po nadgarstek. Kiedy ją 

wyjął, kciukiem i palcem wskazującym mocno ściskał łańcu­

szek. Pociągnął - i między zębami pojawiła się obśliniona zło­
ta „cebula", która zalśniła w słońcu. 

- Naprawdę go połknąłeś! - zachwycił się Elastyk. 
- A co? Jak trzeba, to mogę i pół szpady połknąć - po­

chwalił się magik, wyjmując zegarek z ust. Podał Elastykowi 
rękę. - Graba? Kogut. 

Kiedy Elastyk zrozumiał, że chłopak mu się przedstawia, 

a Kogut to jego ksywką, odwzajemnił uścisk i uśmiechnął się. 

- Erast. 
- Po cholerę nosisz to żelastwo w gębie? - Kogut zagapił 

się na aparat. 

- Żeby zęby wyprostować. 
- Aha... Eraścik-chwaścik, słuchaj, a masz ty blachy? 
- Co? 
- No, forsę. Od rana nie żarłem, w brzuchu mi burczy. 
Takiemu tylko pokaż złotą monetę, pomyślał Elastyk i po­

kręcił głową przecząco. 

- To niedobrze. - Kogut westchnął, siadając w kucki i wy­

cierając mokry zegarek o nogawkę. - Kiedy nic nie wtroję 
przed atandą, to mi w brzuchu burczy, aż strach. Diablisko 
mi za to uszy pourywa. A pawłukicz mi chajliku tak szybko 
nie odda. 

Teraz Elastyk nic nie zrozumiał. Absolutnie nic. 

Korzystając z tego, że rzezimieszek zajęty jest oglądaniem 

łupu, otworzył unibook i szepnął mu słówko. 

Na słowo „atandą" komputer zareagował trzema znakami 

pytającymi, na „pawłukicza" też. Wyjaśnił tylko, co znaczy 
„chajlik": 

Chajlik - w żargonie złodziejskim końca dziewiętnastego 

i początku dwudziestego wieku „zdobycz, część łupu". 

- Co tam szepczesz? - spytał podejrzliwie Kogut. - Co 

masz tam w książce? Pokaż no mi. 

Elastyk przewrócił stronę i pokazał. 

- Nic, to po prostu podręcznik szkolny. A co to jest „paw­

łukicz"? 

85 

background image

- Paweł Łukicz. Glina, co mi kipisz robił. Przecież nie za 

frajer mnie puścił. Ja jemu sikora - Kogut pokazał zegarek -

a on mi chajlik. Tylko chciwy jest, psiajucha. Mało daje. 

Nadal nie odwracał oczu od podręcznika. 

- Fajna książka. Niepodarta. Wiesz co, Eraścik-chwaścik, 

spuścimy ją, dobrze? 

- Niby jak? 
Na wszelki wypadek Elastyk schował unibook za plecami. 

- No, zaniesiemy na bazar. Znam jednego takiego, co da 

pól rubla. Albo choćby dwugrzywniaka. Pieroga z podrobami 

wtranżolimy, popijemy kwasem. Widzę, że swój chłop jesteś, 

chociaż gimnazista. 

Wtedy Elastyk się obruszył. 
- Nie jestem gimnazista, tylko realista. A podręcznika się . 

pozbyć nie mogę. 

Kogut splunął pogardliwie. 

- Realista, w brzuchu glista. Ech ty, chytrusie krzywozęby. 

I nagle dał Elastykowi takiego prztyczka w nos, że temu aż 

w oczach pociemniało. A podły rzezimieszek wyszarpnął z rę­

ki oszołomionego rozmówcy książkę i puścił się biegiem -

z powrotem w stronę Marosiejki. 

- Stój, draniu! Oddawaj! - krzyknął Elastyk. 

Rzucił się w pogoń za tamtym, ocierając rękawem ciekną­

cą z nosa krew. 

Nagle Kogut naprawdę się zatrzymał. Widocznie zrozumiał, 

że na Marosiejce najpewniej stoi jeszcze tamtych dwóch, gru­

bas i urzędnik. Nowa awantura nie była mu potrzebna. 

Oszust wyją! z kieszeni jakąś błyszczącą kulkę i z rozma­

chem rzucił ją sobie pod nogi. Nastąpił wybuch; błysnęło tak 

oślepiająco, że Elastyk przymknął oczy. A kiedy znowu je 

otworzył, zobaczył tylko gęsty obłok jasnoróżowego dymu. 

Koguta nie było. 

Co za cuda! Elastyk przypomniał sobie, jak stójkowy krzy­

czał wtedy na podwórzu: „No nic, teraz już się pod ziemię nie 

zapadnie!". Kogut zaś naprawdę jakby się zapadł pod ziemię. 

No nieźle... Mało, że nie ma Erasta Pietrowicza, to jeszcze 

zginął unibook. 

To już plama do kwadratu. 

background image

Ulubieńcy publiczności 

Mimo wszystko Elastyk wybiegł na Marosiejkę. Granatowe­

go urzędnika i jegomościa w białej marynarce nie było, zoba­

czył za to, że Kogut wcale nie zapadł się pod ziemię - z przo­

du migała czerwona koszula, szybko się przesuwając 

w stronę Muzeum Politechnicznego. 

Elastyk rzucił się za nią. 
Okazało się, że dogonić Koguta, zręcznie przeciskającego 

się przez niezbyt gęsty uliczny tłumek, nie jest wcale tak ła­

two. Jeśli się nie zostanie z tyłu, to już będzie dobrze. 

Złodziejaszek obejrzał się, zauważył pogoń i puścił się ze 

zdwojoną szybkością. Elastyk zacisnął zęby i zaczął biec jezd­

nią, żeby przechodnie mu nie przeszkadzali. Nie wolno było 

pod żadnym pozorem stracić unibooka z oczu. 

A to właśnie plac, gdzie znajduje się Muzeum Politechnicz­

ne, skwer i pomnik bohaterów bitwy pod Plewną. Muzeum 

i pomnik były na swoim miejscu, skwer też, ale za nim, aż do 

samej Solanki, rozciągał się rynek - spory teren, zapełniony 

straganami, budami i namiocikami, nad którymi górował ol­

brzymi pasiasty namiot. 

A naprzeciwko, zasłaniając Kitaj-gród, wznosiła się zębata 

ściana twierdzy. 

Ale nie była to pora na oglądanie widoków. Czerwona ko­

szula wkręciła się między szeregi straganów i teraz wyśledzić 

ją było jeszcze trudniej. 

Jeszcze chwila, a Elastyk straciłby złodzieja z oczu, ale na 

szczęście Kogut nie próbował zgubić się w rynkowej ciżbie. 

Skręcił do namiotu, ze wszystkich stron ozdobionego koloro­

wymi chorągiewkami, przemknął obok brodatego odźwier­

nego w czerwonej, obszytej złotem liberii i zniknął w środku. 

87 

background image

Nad wejściem migał żaróweczkami gigantyczny napis 

CYRK-SZAPITO. Co to jest „Szapito", Elastyk nie wiedział, 

pewnie coś z francuskiego, a zajrzeć po informację nie miał 

czasu. Nie było zresztą gdzie zaglądać. 

Też chciał z rozpędu przebiec obok stróża w liberii, ale mu 

się nie udało. Brodacz złapał realistę za kołnierz bluzy. 

- Dokąd to? Przedstawienie już się zaczęło. 

Ze środka rzeczywiście dolatywała wesoła, zawadiacka 

muzyka. Huczały trąby, dudnił bęben, rozległ się też czyjś 

dźwięczny głos, który od razu zagłuszyły burzliwe oklaski. 

- Niech pan mnie puści! - zawołał Elastyk. - Kupię bilet! 

Mam pieniądze! Tylko prędko, proszę! 

- Nima miejsc. Komplet. Jak pan życzy bilecik na jutro -

proszę do kasy. 

Ale Elastyk już wyciągnął drogocenny półimperiał zza 

sprzączki paska. 

- Proszę. Reszty nie trzeba. No, proszę! 
- Dawaj. - Portier rozejrzał się dookoła i ucapił monetę. -

Tylko że naprawdę miejsc nima. Gdzieś się musisz wcisnąć. 

Ale to, że „nima", wcale Elastykowi nie przeszkadzało. 

Wpadł do namiotu i tylko zerknął na arenę - gapienie się 

byłoby stratą czasu. 

Tam zaś, na środku okrągłego, wysypanego żółtym pia­

skiem placyku, siedział lew, tak chudy, że widać mu było 

wszystkie żebra, i otwierał paszczę, a długowąsy treser uda­

wał, że strasznie się boi wsunąć w nią głowę: ocierał chustką 

czoło, żegnał się, składał dłonie jak do modlitwy. Sala w na­

pięciu obserwowała wąsacza. Elastyk zaś obserwował salę -

czy gdzieś nie pokaże się czerwona koszula. 

Nie tak łatwo było cokolwiek dostrzec. Ludzi na widowni 

siedziało co niemiara, oświetlenie w sali nie było zbyt silne, 

i tylko scena tonęła w jaskrawym świetle. 

Rozległ się nerwowy werbel bębna. Rzędy widzów wydały 

zgodne westchnienie. 

Elastyk rozejrzał się i zobaczył, że treser wlazł w lwią pasz­

czę aż po ramiona i dla większego dramatyzmu podryguje 

nogą, jak gdyby ze strachu. Lew smętnie spoglądał do góry 

i mrugał oczami. 

Zagrano tusz. Gruchnęły brawa. Kroczek za kroczkiem 

88 

background image

Elastyk zaczął okrążać namiot dookoła. Gdzieś tu jest ten 

drań, nigdzie się stąd nie wymknie. 

Na arenę wyszedł postawny mężczyzna w czerwonym fra­

ku. Machnął ręką i orkiestra umilkła, oklaski ucichły. 

- Ulubieńcy publiczności, niezrównani klauni Tim i Tom! 

Elastyk obszedł już pół sali, a rozczochranej głowy nigdzie 

nie było. Może Kogut ukrył się, siedzi gdzieś pod widownią? 

- Witaj, Tim! - doleciał z areny nienaturalnie piskliwy głos. 

To mówił mały klaun z rudymi, sterczącymi na wszystkie 

strony włosami. Jego namalowane cynobrową farbą usta 

uśmiechały się od ucha do ucha. 

- Witaj, Tom! - odpowiedział drugi, niesamowicie długi 

i kościsty. Usta miał tak samo olbrzymie, tylko ich kąciki 

opadały. - Uuu! 

Z oczu chudego bryznęły dwa strumyczki. 

Publiczność pokładała się ze śmiechu. 

- Czemu płaczesz? - spytał wesoły Tom. 
- Umarła mi teściowa. Uuuuu! 

Znowu salwa śmiechu. 

- Ajajaj! Ale przecież była bogata. Na pewno zostawiła ci 

jakiś spadek. 

- Taaaak. - Tim kiwnął głową i rozryczał się jeszcze głośniej. 

Sala przycichła, tylko jeden widz gromko zarechotał, prze­

czuwając jakiś żart. 

- Duży? - dopytywał się Tom. 

- Baaardzo duży. O taaaki. 
Tim wyciągnął patyk i narysował na piasku olbrzymie zero. 

Ogłuszający śmiech na widowni. 

Ktoś tłumaczył niezbyt pojętnemu sąsiadowi, dławiąc się 

śmiechem: 

- Teściowa nic mu nie zostawiła, rozumiesz, zero! 

Elastyk pokręcił głową. Ale mi dowcip! U nas nawet w te­

lewizji zdarzają się lepsze. 

Nie słuchał już więcej, chociaż klauni dalej wygadywali ja­

kieś dyrdymały, a publiczność śmiała się do rozpuku. 

Im dłużej trwały poszukiwania, tym ciężej robiło się Ela-

stykowi na duszy. Jak się pokaże na oczy profesorowi? Prze­

cież jeśli wróci bez unibooka, to wszystko przepadło. Na za­

wsze zniknie w Tym, Co Niespełnione, jak bejsbolówka. 

89 

background image

Znowu zaczęto bić w bębny, zagrała orkiestra, a krzykacz 

w czerwonym fraku zapowiedział coś takiego, że Elastyk za­

marł: 

- Wielki magik i czarodziej! Ulubiony uczeń eskapisty 

wszechświatowej sławy, Harry'ego Houdiniego! Signor Dia­

bolo Diabolini! Asystuje chłopiec z Italiii imieniem Pietro! Pe-

roszę o berawa! 

Widzowie zaczęli głośno klaskać, a Elastyk zmuszony był 

się złapać obiema rękami za oparcie czyjegoś fotela, bo do­

słownie ugięły się pod nim kolana. 

Na arenę sprężystym krokiem wyszedł wysoki mężczyzna 

o matowobiałej twarzy, z którą efektownie kontrastowały 

czarne podkręcone wąsy i spiczasta bródka. Czarny był też 

cały ubiór wielkiego magika i czarodzieja: trykot, cylinder, 

rękawiczki, szeroka peleryna do ziemi. Ale kiedy Diabolo 

Diabolini eleganckim gestem ręki pozdrowił publiczność, pe­

leryna się rozchyliła i wówczas można było zobaczyć, że pod­

szewkę ma jaskrawoczerwoną. 

To on! Elastyk nie mógł ochłonąć z wrażenia. To właśnie 

ów Włoch, który skradł Rajskie Jabłko! 

Ale największy wstrząs dopiero go czekał. 
Wzrok Elastyka padł w końcu na chłopca-asystenta, który 

skromnie trzymał się w cieniu kulis. 

Chociaż miał na sobie czarny kostium naszywany cekina­

mi i beret z piórem, nie można było się pomylić. Te przenikli­

we oczy, ta smagła twarz! 

„Chłopcem z Italii", zwanym Piętro, okazał się podły zło­

dziej i wiarołomny oszust o ksywce Kogut. 

background image

W ogniu nie płonie i w wodzie nie tonie 

- Tatusiu, a co to znaczy „skapista"? - spytał dziecięcy głos, 

a Elastyk nadstawił uszu, bo też chciał to wiedzieć. (O, gdyby 
tak miał unibook!). 

- Nie „skapista", tylko „eskapista" - poprawił tatuś. - To 

jest taki sztukmistrz, który potrafi znikać z zamkniętej 

skrzyni, albo jak go całego zwiążą łańcuchami, to on - szast-
-prast! - uwalnia się. Cśśśś, nie przeszkadzaj słuchać 
szprechsztalmajstra. 

A konferansjer w czerwonym fraku (jak się okazało, był to 

właśnie ów szprechsztalmajster) wychwalał tymczasem na­

dal niewiarygodne zdolności iluzjonisty: 

- Taki człowiek rodzi się raz na sto lat! Niektóre gazety 

piszą nawet, że maestro być może wcale nie jest człowie­
kiem - tutaj szprechsztalmajster zniżył głos, orkiestra zaś 
cicho zagrała arię Mefista A sam czart prowadzi bal. - Pewne 

jest jedno: signor Diabolini w wodzie nie tonie i w ogniu nie 

płonie! Za chwilę sami się o tym państwo przekonają! Prego, 
maestro! 

Konferansjer ukłonił się i cofnął za kulisy. Światło reflek­

torów przyciemniono, muzyka przycichła. 

Czy maestro płonie w ogniu, czy nie, ważne było, żeby ode­

brać unibook, a w tym celu należało trzymać się jak najbliżej 
„chłopca z Italii". Elastyk przedostał się do orkiestry i zszedł 
w dół, do samej bariery. Stąd do kulis mógł sięgnąć ręką. Wy­
stęp się zakończy, a on wtedy złapie Koguta, kiedy ten będzie 

schodził z areny. 

Diabolo Diabolini obejrzał się na asystenta i gromkim gło­

sem zawołał: 

- Allegro! Tempo, tempo, do czarta! Publika czekać nie można! 

91 

background image

Rzekomy Pietro rzucił się do swojego szefa, ale potknął się 

i rozciągnął jak długi. 

- Assasino! - ryknął Diabolini. - Stupido! Idiota! Ja twoja 

zniszczyć! Spalić! 

Kogut, to znaczy Pietro, zerwał się na równe nogi i cały 

skurczył ze strachu. 

- Per favore, signor! - pisnął żałośnie. 
Ale czarodziej strzepnął ręką, z palców posypały mu się 

iskry, a u stóp Pietra nastąpił oślepiający wybuch, zaczął wa­
lić dym. Elastyk mimo woli zamknął oczy, tak samo jak 
wszyscy na widowni. 

Otworzył oczy - pusto. Asystent zniknął. 

- Ach! - rozległo się w cyrku. 

Elastyk tylko się uśmiechnął. Tę niewymyślną sztuczkę już 

mu dzisiaj zademonstrowano. Nic szczególnego: oślepienie 
błyskiem plus szybkość nóg. Nie mógłby zaręczyć na sto pro­
cent, ale zdaje się, że w tej samej sekundzie, kiedy miał oczy 
przymknięte, usłyszał jakiś szelest w przejściu i poczuł ruch 
powietrza. 

- Serenissima publica! - Włoch machnął połami swojej czar-

no-czerwonej peleryny. - Ja wam montrare... eeee... pokazać 
esperimento molto pericoloso!

 Bardzo niebezpieczny! Signore 

e bambini prego

 nie patrzeć! 

- Co z chłopcem? - krzyknął z sali kobiecy głos. - Nic mu 

się nie stało? 

- Tak, co z Pietro? - zaczęli wołać inni. - Żyje? 

Elastyk pokręcił głową. Przedszkolaki, jak Boga kocham. 

- Jeśli publika chce... chłopak ożyje - łaskawie objaśnił 

Diabolini. - Pietro! Ritorno! Z powrotem! Gdzie on jest, inferno 

furioso?

 Publika nie będzie andare! Nie przyjdzie! O, piccolo 

bandito,

 zaraz mi tutaj wrócisz! Ej! Pudło! 

Posługacz w liberii wniósł na arenę kartonowe pudło; olbrzy­

mie, na półtora metra szerokie i tak samo wysokie, ale widocz­
nie całkiem lekkie - mężczyzna bez trudu utrzymywał je na 

głowie. Pudło nie miało pokrywki, tak że wszyscy widzieli, iż 

w środku jest puste. Wszelkie w tej materii wątpliwości w ogó­
le zniknęły, gdy służący rzucił je na arenę - pudło podskoczyło. 

Maestro wyciągnął je na środek. Zaczął nad nim czynić 

magiczne ruchy rękami. 

92 

background image

- Kramba rumba sztrek! U no, due, tre! 

Zagrzmiały werble, wszystkie reflektory i lampy zgasły, za­

panowała ciemność, ale nie dłużej niż na jedną czy dwie se­

kundy. 

Potem światło zapalono znowu, a z pudła, jak gdyby nigdy 

nic, wychynął Pietro. 

Sala zawyła. Przyznać trzeba, że nawet na Elastyku zrobiło 

to wrażenie. 

Skąd w pudle mógł się wziąć chłopiec? Elastyk specjalnie 

się przysłuchiwał, oczekując nowego niewymyślnego triku, 

ale tym razem nic nie usłyszał. Zresztą Kogut nie zdążyłby 

w ciągu dwóch sekund dobiec do środka areny. 

A z orkiestry wyłonił się szprechsztalmajster. 
- Brawo, maestro! Proszę teraz pokazać publiczności, że 

nie tonie pan w wodzie! 

Dwóch siłaczy w pasiastych koszulkach, demonstrując 

okazałe mięśnie, wytoczyło niski wózek, na którym stało 

wielkie akwarium. W środku pluskała niebieskawa woda, 

a nawet pływały rybki. 

Diabolini rzucił płaszcz na ręce asystenta, oddał mu też cy­

linder. Został w obcisłym czarnym trykocie. Włożył maskę-

-kaptur z wycięciami na oczy, również czarną. 

Zręcznie wszedł po drabince i usiadł na dnie akwarium 

całkowicie zanurzony w wodzie. Akwarium się przelało, po 

zewnętrznych ścianach pociekły strugi wody. 

Przez jakiś czas sztukmistrz mościł się, jak usadowić się 

najwygodniej. Potem znieruchomiał. 

Woda też się uspokoiła, kręgi na powierzchni zniknęły. 

- Minuta! - ogłosił konferansjer. W rękach trzymał ol­

brzymią klepsydrę z podziałką. - Półtorej... Dwie minuty! 

Czas płynął. 

Najpierw sala siedziała cicho. Potem powstawał coraz 

większy hałas. 

- Trzy! - krzyknął szprechsztalmajster. 

Maestro szybkim ruchem złapał złotą rybkę i wyrzucił ją 

z akwarium. Rybka zaczęła się trzepotać na piasku, rozchylając 

skrzela. Pietro podniósł nieszczęsną i wrzucił do słoika z wodą. 

- Panowie, Diabolini też ma skrzela! - przekonywał ktoś 

zawzięcie. - Sam czytałem! 

93 

background image

- Cztery minuty! Zaczęła się piąta! 
Bębny zaczęły szemrać cichutko, stopniowo zwiększając 

tempo. 

Jakaś litościwa kobiecina nie wytrzymała: 

- Matko jedyna! Wypuśćcież go! 
- Dosyć czy jeszcze? - Szprechsztalmajster przechylił się 

przez barierę. 

- Jeszcze - rozległy się głosy, przeważnie męskie. 
- Dosyć, wystarczy, prosimy! - wołali inni, głównie ko­

biety. 

- Pięć minut! - Konferansjer pokazał zegarek. - Wystar­

czy, maestro! 

Wśród krzyków i oklasków Diabolini wylazł z akwarium. 
Asystent rzucił się w jego stronę z ręcznikiem, chcąc go 

wytrzeć, i nagle się cofnął. 

- No! No! Impossibile! - I potrząsał ręcznikiem. - Suchy! 

Całkiem suchy! 

Podbiegł do pierwszego rzędu, pokazał ręcznik ludziom. Ci 

zaczęli go dotykać. 

- Maestro nie tylko nie tonie, ale też wychodzi z wody su­

chy! - Potężny bas mistrza ceremonii zagłuszył hałas. - Ale to 
nie wszystko! Signor Diabolini nie płonie w ogniu i unosi się 
nad nim niczym feniks! Proszę o sześcian! 

Ci sami siłacze odwieźli akwarium i przywieźli na wózku 

wielki szklany sześcian o zakopconych ścianach. 

Elastyk był do tego stopnia pochłonięty spektaklem, że na 

pewien czas zupełnie zapomniał o swoim zmartwieniu. No, 
dalej, co też Diabolini wywinie tym razem? 

Sztukmistrz znów wszedł po drabince i zręcznie wskoczył 

w sam środek sześcianu. Posługacze w liberiach biegiem nieś­

li zza kulis wiadra i zaczęli wlewać tam jakiś żółty płyn, który 
po chwili sięgał Włochowi do kolan. 

- To paliwo, proszę państwa! O bardzo wysokiej wydajno­

ści! - wyjaśnił szprechsztalmajster. - Czy są na sali mechani­

cy albo kierowcy? 

- Ja! - W trzecim rzędzie podniósł się jakiś mężczyzna 

w wojskowym mundurze. 

- Będzie pan łaskaw sprawdzić? Proszę wiadro dla pana 

oficera! 

94 

background image

Wojskowemu przyniesiono jedno z wiader. Przesunął pal­

cem po dnie, powąchał. 

- Benzyna, nie ma żadnej wątpliwości. 

Na skraju areny stanęli strażacy w błyszczących hełmach, 

trzymając w pogotowiu brezentowe węże. 

- Fuoco! - rozkazał maestro. - Podpalać! 
Asystent wrzucił do sześcianu płonącą zapałkę. 
W górę strzelił żarłoczny, wesoły płomień. Języki ognia za­

częły pląsać wokół magika, który stał całkiem nieruchomo. 

Poruszenie, jakie zapanowało w sali, trudno opisać. Jedni 

krzyczeli, inni piszczeli, niektóre szczególnie wrażliwe osoby 
zasłoniły twarze dłońmi, wszyscy zaś, albo prawie wszyscy, 
zerwali się na równe nogi. 

Elastyk nie wierzył własnym oczom. 

- Ulatuje! Patrzcie, leci! - z zachwytem wrzeszczał cały 

cyrk. 

Z płomienia wychynęła smukła czarna postać z podnie­

sionymi rękami i powoli wznosiła się do góry, by zniknąć 

w ciemności pod kopułą. 

Publiczność darła się, machała rękami, kobiety piszczały 

przeraźliwie, ale Elastyk już ochłonął. 

Sztuczki sztuczkami; on miał ważniejszą sprawę. 
Nie przegapił momentu, kiedy obok, co chwila oglądając 

się i kłaniając, przebiegł truchcikiem „chłopiec z Italii, imie­

niem Pietro". 

Kilka kroków i Elastyk znalazł się za pluszową kotarą, tam 

gdzie zniknął sprawca jego nieszczęścia. 

background image

Angaż 

Było tam mroczno i brudno, zupełnie inaczej niż na arenie. 

W nos uderzyła Elastyka ostra woń, najwyraźniej zwierzęca; 

wąski korytarz ciasno zapełniały rekwizyty. 

Kogut-Pietro, pogwizdując, skręcił w prawo, jeszcze raz w pra­

wo, po czym dał nura w jakąś szczelinę, oddzieloną szarą płó­

cienną zasłonką. Elastyk odsunął ją trochę i zajrzał do środka. 

Była to mała komórka, której całą ścianę zajmowało lustro. 

U góry paliła się jedna goła żarówka. Dzięki Bogu, asystent 

był sam, bez przerażającego signora Diaboliniego. Nadal 

gwiżdżąc jakąś wesołą melodyjkę, zdjął obcisłą kurteczkę 

i zaczął ściągać ciasne rajtuzy. Najwyraźniej nie było to łatwe, 

bo zaczął stękać, nawet zgiął się wpół. Kiedy ściągnął je do 

połowy, Elastyk uznał, że pora działać: teraz, ze skrępowany­

mi kolanami, Kogut mu nie ucieknie. 

- Mam cię, draniu! - zawołał realista, wpadając do ko­

mórki. - Gdzie mój podręcznik? 

I pchnął złodzieja tak, że tamten rymnął na podłogę. Nie 

wymagało to zresztą wielkiej siły, bo Kogut akurat balanso­

wał na jednej nodze. 

Elastyk usiadł na piersi pokonanego wroga i ponownie za­

żądał: 

- Dawaj książkę! Gdzie ją schowałeś? 
- Coś ty? - Kogut zrobił płaczliwą minę. - Kto ty w ogóle 

jesteś? Jaką książkę? Nie wiem, co ty gadasz! Zaraz zawołam 

Trofimycza, to ci pokaże! 

Ale nie wyglądało na to, by „chłopiec z Italii" miał kogoś 

wołać, bo na pewno nie zapowiadałby tego szeptem. 

- Wołaj! - głośno zachęcił go Elastyk. - Opowiem, jak 

mnie okradłeś. 

96 

background image

Kogut szarpnął się, strącając z siebie realistę, ale sam nie 

potrafił się podnieść; utrudniały mu to skutecznie ściągnięte 

do połowy rajtuzy. Gwałtownie wyszarpnął jedną nogę, po­

tem drugą. Elastyk jednak znowu skoczył na cyrkowca i zła­

pał go za gardło. 

- I tak mi nie uciekniesz, złodzieju! Oddawaj książkę! 

Nie wiadomo, czym zakończyłaby się bójka. Bardzo możli­

we, że wcale nie zwycięstwem sprawiedliwości, bo wróg był 

dosyć zwinny i przebiegły. Ale w tej samej chwili z tyłu roz­

legł się głęboki i spokojny głos, który sprawił, że obaj prze­

ciwnicy zdrętwieli. 

- A cóż to za bitwa na Kulikowym Polu? Dlaczego zaata­

kował pan mojego asystenta, panie realisto? I dlaczego na­

zwał go pan „złodziejem"? Czy może się przesłyszałem? 

Diabolo Diabolini we własnej osobie! Sądząc jednak po 

tym, jak czysto mówił po rosyjsku, był z niego taki sam 

Włoch jak z jego pomocnika. 

Z bliska magik i czarodziej wydał się Elastykowi jeszcze 

straszliwszy niż z daleka. Co prawda, w jego wyglądzie nie 

dało się zauważyć nic odpychającego - mężczyzna był wyso­

ki, smukły, można powiedzieć nawet, że bardzo przystojny. 

Ale ostre łuki czarnych brwi, drapieżny wykrój nozdrzy, a już 

zwłaszcza nader wyraziste usta czyniły eskapistę podobnym 

do filmowego Drakuli. Elastyk poczuł, że cały drży. 

- No, dlaczegóż to pan milczysz? - Maestro podrapał ko­

niuszek nosa długim, nienaturalnie błyszczącym paznok­

ciem. - A ty cicho, nikt cię o nic nie pyta! - krzyknął na 

otwierającego już usta Koguta. 

- Ukradł mój podręcznik... Do geometrii - zdołał jakoś 

z siebie wydusić Elastyk. - Niech odda. 

- Kłamie! - zaczął trajkotać Kogut. - Żeby mi gały popę­

kały, kłamie! To stuknięty! Do jakiej znowu geometrii? Na co 

mi ona? 

Jaką ten magik ma białą twarz! A jakie przenikliwe czarne 

oczy! Jakież miękkie, kocie ruchy! Po takim człowieku moż­

na się spodziewać wszystkiego. 

Ale maestro nic złego Elastykowi nie zrobił. Przeciwnie, 

złapał Koguta za ramiona i potrząsnął nim tak, że tamten od 

razu się przymknął. 

97 

background image

- Znowu? - cichuteńko spytał Diabolini. - Ostrzegałem cię 

przecież. 

Po policzkach Koguta popłynęły łzy - ten łotrzyk umiał je 

chyba wylewać na zawołanie, i to w dowolnej ilości. 

- Nie wierzy pan? To dalej, niech pan obszuka sierotę. Bo­

ga w sercu pan nie ma. 

- Boga w sercu rzeczywiście nie mam. - Magik zmrużył 

oczy. - Hmmm... Połknąć książki nie mogłeś. A więc gdzież ją 

schowałeś? 

- Może tam? - Elastyk, który nabrał trochę śmiałości, 

wskazał ubożuchną etażerkę ze sklejki, zawaloną różnymi gra­

tami. Bo właściwie żadnych innych mebli w tej norze nie było. 

- Szukaj - chlipnął Kogut. - Szperaj. 

Elastyk zaczął grzebać po półkach. Leżały tam zwinięte ko­

stiumy cyrkowe, jakieś błyszczące piłki, kłębki sznurka, ka­

wałki kredy i mnóstwo rozmaitych innych śmieci, ale uni-

booka nie było. Na dolnej półce stało duże lakowe pudełko. 

Elastyk pomyślał, że może tam, ale pudełko okazało się pu­

ste. 

- Co, głupio ci? - Złodziej bezczelnie wyszczerzył zęby. -

A pan będzie miał grzech. Pierwszemu lepszemu pan wierzy, 

a mnie nie. 

- Ty mi tu nie mydl oczu - przerwał mu Diabolini. Sądząc 

po metalicznym tonie jego głosu, zaczynał wpadać w złość. -

Kto cię tego wszystkiego nauczył, smarkaczu? Ze mną takie 

sztuczki nie przejdą! 

Magik złapał pudełko, szczęknął czymś w środku, po czym 

dno odskoczyło, ujawniając tajny schowek. 

- To pańska? - Maestro wyjął znajomą książkę w brązo­

wej oprawie. 

- Moja! - zawołał Elastyk, przyciskając książkę do piersi. 

- Tak pan lubisz geometrię? To ci się chwali. A tu co zno­

wu mamy? 

Wyjął ze skrytki najpierw złoty zegarek, potem srebrną pa­

pierośnicę i niedużą damską torebkę. 

Kogut stał zmartwiały, wcisnąwszy głowę w ramiona. 

Był całkiem goły, tylko z krzyżykiem na piersi; na całym 

ciele dostał gęsiej skórki. Ale chyba nie z zimna, tylko ze 

strachu. 

98 

background image

- Uczyłem cię, uczyłem, ale widać mało - wycedził strasz­

ny człowiek, strzelając palcami. 

Ktoś szedł korytarzem. Diabolini obejrzał się i poprosił: 

- Janie Kazimirowiczu, niech no mi pan pożyczy jeden 

z pańskich batów... Nie, lepiej ten, słoniowy. Merci. 

Kiedy znowu się odwrócił, w ręku trzymał ciężki pleciony 

knut. 

- Wytoczę z ciebie tę złodziejską krew - zwrócił się do asy­

stenta. - Całe to świństwo z Chitrowki, po kropelce. 

Poruszył dłonią, niby to całkiem lekko, ale bicz rozciął po­

wietrze i owinął się wokół Koguta, zostawiając purpurową 
pręgę na chudych plecach. Chłopaczyna zawył. 

- Uno. - Diabolini podniósł jeden palec. - Teraz due... 

Knut cofał się wężowym ruchem... 
Z przerażającym wrzaskiem Kogut skurczył się, dał susa 

pod ręką sztukmistrza i już był po drugiej stronie zasłonki. 

Z korytarza doleciało: 

- Żebyś zdechł, czarci pomiocie! I bez ciebie dam sobie radę! 
- Dokąd ten chłopak tak pędzi, w czym go matka urodzi­

ła? - Maestro wzruszył ramionami, ciskając knut na podło­
gę. - Zresztą taki jak on nie przepadnie... 

Odwrócił się i spojrzał swoim mrożącym krew w żyłach 

wzrokiem na Elastyka, który z przerażeniem obserwował ca­
łą rozprawę. 

- Mam nadzieję, że nie narobi pan zamieszania z powodu 

tej drobnej przykrości, panie realisto. Jak ma pan na imię? 

- Erast. 
- Ładnie. Od razu poznać, że nie jesteś pan z gminu. Gdzie 

pan mieszka? 

- Nigdzie... - wymamrotał Elastyk. 
- Jak to nigdzie? A kim jest pański ojciec? Nie odpowiada 

pan? - W oczach magika błysnęły iskierki. - Aha, zdaje się, że 
rozumiem. Uciekł pan z domu? Z młodymi ludźmi w pań­

skim wieku tak bywa. Przyznaj się pan, że zgadłem? No dalej, 

proszę się obrócić do światła. Pozwoli pan, że przyjrzę się 
pańskiej twarzy. Posiadłem sztukę zaglądania ludziom pro­

sto w dusze, jakem Diabolo Diabolini! 

Mocno złapał realistę za ramiona, odwrócił i powoli zaczął 

mówić swoim donośnym głosem; słuchając go, Elastyk jakoś 

99 

background image

strasznie osłabł i oklapł. Bardzo chciałby zamknąć oczy, żeby 

nie widzieć przed sobą tych czarnych i natrętnych, przypomi­

nających pijawki oczu, ale powieki jakoś nie chciały opaść. 

- Taaak... Nie ma pan domu, nie ma pieniędzy, nie wie 

pan, dokąd iść... - Diabolini rozluźnił uchwyt, a Elastyk od 

razu poczuł się lepiej. - Nie będę wypytywał, co pan takiego 

zmalował, ale widzę wyraźnie - jesteś pan w ciężkiej sytuacji, 

po prostu bez wyjścia. 

Czyżby to wszystko naprawdę można było wyczytać 

z oczu? - myślał wstrząśnięty Elastyk. Jasnowidz z niego, czy 

co? Dobrze jeszcze, że nie zaczął czytać dalej, bo dowiedziałby 

się i o Rajskim Jabłku, i o chronodziurach... 

- Czytam dalej - powiedział czarodziej i znowu wpił 

w Elastyka swoje świdrujące spojrzenie. - Proszę nie mrugać! 

Widzę niespokojny charakter, zamiłowanie do przygód... A to 

co za ogienek? Oho, niezwyczajny z pana chłopiec, ma pan 

sekrety! 

Niebezpieczny człowiek uśmiechnął się i pogroził palcem, 

na którym mignął pierścień z czerwonym kamieniem. 

Elastykowi wreszcie z wielkim trudem udało się zamknąć 

oczy. 

Usłyszał cichy, pełen zadowolenia chichot. 

- Dobra, wystarczy. Widziałem dosyć dużo, żeby zrozu­

mieć: pańska dusza to cicha woda, która dosyć groźnie rwie 

brzegi. A może nawet zupełnie je niszczy. 

Diabolini znowu się roześmiał. Śmiech miał zaskakująco 

miły, tak że mimo woli człowiek również musiał się uśmiech­

nąć. 

Tak też było z Elastykiem. Któryż chłopiec nie poczułby się 

mile połechtany, gdyby ktoś wyrażał się o nim w takich sło­

wach? 

- Ejże, ejże - zainteresował się maestro - cóż to błyszczy 

w pańskich ustach? Proszę pokazać. 

- To aparat. Taki, żeby zęby rosły prosto. 

- Hm. Ano uśmiechnijże się pan najszerzej, jak możesz. 

Diabolini stanął i oświetli! Elastyka żarówką. 

- Jak toto błyszczy! A jeśli patrzy się z daleka, to dopiero... 

Zmrużył oczy, spojrzał na realistę jakoś dziwnie i zaraz za­

czął mruczeć: 

ion 

background image

- Taaaak, taaak... Cieekaaaawee... 

Podniósł rękę, zmierzwił Elastykowi jego przylizane włosy. 

- Chyba się kręcą... A ostatecznie można je wziąć na papi­

loty... Wzrost taki sam. Cerę się przyciemni... Wiesz, co ci po­

wiem, mój mały Eraście? - signor Diabolini przeszedł nagle 

na „ty". - Albo raczej zaproponuję? 

- Nieee... 
- Ni mniej, ni więcej, tylko angaż. 

- Co takiego? - nie zrozumiał Elastyk. Zerknął na unibook, 

ale w obecności magika bał się z niego korzystać. 

- Przeczucie podpowiada mi, że sama bogini Fortuna nas 

ze sobą zetknęła. Ty nie masz się gdzie podziać, a mnie, jak 

mogłeś sam zauważyć, uciekł asystent. Nie żałuję go, bo ten 

łobuz z pewnością popsułby wszystko... - Tutaj Diabolini 

urwał, a jego twarz zajaśniała szerokim, czarującym wprost 

uśmiechem. - Sam jestem sobie winien. Po co brałem kie­

szonkowca do spółki? A więc tak, mój miły Eraście. Proponu­

ję ci, byś został chłopcem z Italii imieniem Pietro. Zakręcę ci 

włosy, ucharakteryzuję cię i poduczę rzemiosła. Zapewnię ci 

wikt, dach nad głową i ciekawe życie. Co ty na to? 

„Za nic w świecie" - chciał odpowiedzieć Elastyk. Na samą 

myśl, że może znaleźć się we władzy tego Drakuli, przeszedł 

go dreszcz. A poza tym odzyskał już unibook, mister van 

Dorn czeka, pora wracać. 

Ale za dziesięć dni z domu generała N. zostanie skradziony 

Kamień. I jeśli wierzyć gazetom, zrobi to sztukmistrz Diaboli­

ni. W dodatku przy pomocy asystenta Pietro... 

Jeśli teraz się wycofa, to potem będzie mu wstyd przed sa­

mym sobą, że stchórzył. Tak jak wtedy, po historii z pięcio­

metrową wieżą. 

Nie wolno dopuścić, żeby Rajskie Jabłko dostało się temu 

nadzwyczaj podejrzanemu osobnikowi. 

W dodatku, jeśli Elastyk teraz wróci w dwudziesty pierwszy 

wiek, do profesora, tamten wyprawi go pewnie w rok 1564. 

Lepszy już ten cyrkowiec Diabolini niż Iwan Groźny - car, 

który własnemu synowi roztrzaskał głowę żelazną pałką i co­

dziennie odzierał kogoś ze skóry, wbijał na pal albo wymyślał 

jeszcze jakąś inną bestialską zabawę. W 1914 jest spokojniej, 

no i przynajmniej mają elektryczność. 

101 

background image

- Dach nad głową i wikt to za mało? Chciałbyś wynagro­

dzenie? Od razu poznać realistę. - Maestro westchnął, błęd­

nie rozumiejąc milczenie rozmówcy. - Dobrze. Pół rubla 

dziennie. Sknera dyrektor płaci mi najwyżej dziesięć za wy­

stęp... Nic nie mówisz? Diabła tam! Dodam jeszcze ćwierć, 

więcej nie mogę. Zgoda? 

- Zgoda. - Realista zdecydował się, kiwnął głową i uścis­

nął stalową dłoń signora Diaboliniego. 

background image

Rybka bierze! 

Warunki pracy nowego „chłopca z Italii" były następujące: 
bez specjalnego zezwolenia nie wolno nosa wysciubić za próg 
cyrkowego namiotu; kwatera w dotychczasowej komórce 

Koguta; wypłata gaży po zakończeniu nauki. 

Pierwszej nocy Elastyk w ogóle nie spał. Ciągle wiercił się 

na cienkiej podściółce, rozłożonej wprost na podłodze, i tęsk­
nił za domem, za swojskim dwudziestym pierwszym wie­
kiem. Nawet popłakał sobie, co prawda, tylko troszeczkę, bo 

to wstyd dla van Dorna użalać się nad sobą. 

A nazajutrz zaczęła się nauka. 
Najtrudniejszy okazał się numer pełniący w występie ma-

estra jedynie funkcję rozgrzewki. Ten, w którym magik spala 
na popiół swego niezdarnego asystenta, a chłopak potem zja­
wia się w kartonowym pudle. Tutaj, w odróżnieniu od pozo­
stałych sztuczek, najważniejszą część wykonuje Pietro, to zaś 

wcale nie najłatwiejsza sprawa. 

Pół biedy jeszcze z tym, by w chwili wybuchu śmignąć jak 

pocisk za kulisy. Do tego służą trzewiki na specjalnej pode­

szwie, która pozwala bezszelestnie się poruszać; w dodatku 

ludzie w liberiach zawczasu odchylają, a potem opuszczają 
zasłonę. Elastyk poćwiczył pół godziny i robił wszystko tak 
szybko jak Kogut. 

Ale pojawienie się w pudle - to już nie żarty. 
Asystent musi bowiem wejść na samą górę, tam gdzie sie­

dzą muzycy, i schować się za barierką. Kiedy zgaśnie światło 

i maestro wykrzyknie: Uno-due-tre! - skoczyć w dół. Pudło do 
połowy wyścielone jest miękką bawełną, nasyconą specjalną 

substancją, tak że się człowiek nie potłucze. Pod warunkiem, 

że wpadnie do środka. A spróbujcie trafić do pudła, kiedy jest 

103 

background image

ciemno. To straszniejsze niż skok z pięciometrowej wieży do 

basenu. 

Okazało się jednak, że wszystkiego można się nauczyć, je­

śli człowiek ma dość odwagi i dobrego nauczyciela. Kiedy 

maestro uczył Elastyka, nie było wcale tak strasznie. 

Pierwszego dnia „chłopiec z Italii" musiał się oswoić z wy­

sokością: pięćdziesiąt razy skoczył z góry na rozciągniętą siat­

kę gimnastyczną. Kiedy już trochę przywykł, zrobiła się z te­

go niezła zabawa. 

Nazajutrz znowu skakał, ale teraz siatka była dwukrotnie 

mniejsza. 

Na trzeci dzień Diabolini rozpiął siatkę całkiem małą, aku­

rat takich rozmiarów jak pudło. Z góry wydawała się nie 

większa niż pudełko zapałek, Elastyk jednak za każdym ra­

zem trafiał. A gdyby nawet nie trafił, to dookoła miał jeszcze 

rozłożone maty. W drugiej połowie dnia maestro je zabrał, 

i nic złego się nie stało. 

Na czwarty dzień Elastyk skakał już do pudła. Na bawełnę 

spadało się nawet przyjemniej niż na siatkę. Z tej wylatuje się 

jak piłka, można się nawet uderzyć o arenę, a tutaj wstaje się 

elegancko i prawie nic nie boli, tylko odczuwa się skok w ko­

lanach. 

Potem treningi były już nocne - trzeba było skakać z orkie­

stry w ciemności. To znaczy, najpierw Diabolini przyświecał 

lampą, potem przestał. Ale pudło stało zawsze dokładnie 

w tym samym miejscu, dziesięć kroków od kulis i dwanaście 

od skraju areny. 

Szóstego dnia Elastyk już  w y s z e d ł na  a t a n d ę , to 

znaczy uczestniczył w przedstawieniu. No i nic, wszystko po­

szło jak po maśle. Nawet jeśli ktoś z widzów przyszedł do cyr­

ku po raz drugi, to i tak by nie zauważył zamiany. Gdyby 

uszminkowany, obciągnięty trykotem Elastyk-Pietro popa­

trzył do lustra z odległości jakichś pięciu kroków, sam siebie 

wziąłby za Koguta-Pietro. 

Występowali też siódmego dnia, ósmego i dziewiątego. 

Rankami Elastyk pod okiem akrobaty Fiodora Parmieny-

cza Lampeduso robił ćwiczenia na rozciąganie: wyginał się 

w różne strony, fikał koziołki przez głowę i chodził na rękach. 

Potem przygotowywał się do sztuk ekwilibrystycznych - peł-

104 

background image

zał po rozciągniętej linie tam i z powrotem, zaczepiając się rę­

kami i nogami. Kiedy się już poduczył, zaczęło mu to wycho­

dzić całkiem nieźle. 

Na atandzie wystarczało, że się skupił podczas triku ze 

skokiem, potem już nie musiał, bo całą resztę pracy wykony­

wał magik. Pietro był tylko chłopcem do wszystkiego: wziąć 

płaszcz, podać ręcznik, klasnąć w dłonie, ukłonić się, błysnąć 

chromokobaltowym uśmiechem. 

Efektowne „cuda" signora Diaboliniego z bliska okazały 

się zwykłym oszustwem, nie bardzo nawet wyrafinowanym. 

Siedząc w akwarium, maestro oddychał przez rurkę, która 

ciągnęła się od maski, szła pod wodoodpornym trykotem, 

a jej koniuszek wychodził przez rękawiczkę. Kiedy magik się 

mościł, „wygodnie sadowił", otwierał na dnie akwarium taj­

ną klapę i wypuszczał rurkę do oddychania na wierzch, przy 

czym specjalnie burzył wodę, żeby się przelała przez krawędź; 

wtedy nie było widać, że u dołu też trochę wyciekło. 

Sztuczka „w ogniu nie płonie" była trochę trudniejsza, ale 

znowu nie tak bardzo. W środku szklanego sześcianu o za­

kopconych ścianach znajdował się cylinder z bardzo cienkie­

go, ogniotrwałego i idealnie przezroczystego szkła. Kiedy 

Diabolini skakał do sześcianu, trafiał do cylindra. Pomocnicy 

wlewali do sześcianu prawdziwą benzynę; tyle że jeden 

z nich napełniał cylinder barwioną wodą, pilnując tylko, by 

jej poziom pokrywał się z poziomem paliwa... Kiedy paliwo 

płonęło, z zewnątrz nie było widać, że środek sześcianu nie 

jest ogarnięty ogniem. No, a dzięki przezroczystemu sznuro­

wi, który zwisał spod kopuły, mógł maestro unieść się „spo­

śród płomieni jak ptak Feniks". 

Przez pierwsze dwa wieczory, wiedząc już, jak to wszystko 

jest urządzone, Elastyk z ciekawością obserwował sztuczki. 

Potem mu się sprzykrzyło. 

Dni ciągnęły się powoli. Przez cały ten czas Elastyk ani ra­

zu nie był na dworze. Po historii z Kogutem maestro wolał 

nie ryzykować i trzymał swojego asystenta, rzec można, pod 

kluczem. Nie pozwalał mu wychodzić na zewnątrz, a i dozor­

com przykazał, żeby go nie wypuszczali. 

Kiedy nie był zajęty ćwiczeniami, Elastyk łaził bezczynnie 

po namiocie albo błądził między cyrkowymi wozami, otoczo-

705 

background image

nymi płotem. Zaprzyjaźnił się z klaunem Timem, człowie­

kiem dobrotliwym i bezpośrednim, nie mógł się natomiast 

dogadać ze zrzędliwym Tomem. Zapoznał się z lwem Fomą 

Iljiczem i słonicą Lusią. Mył talerze w bufecie w zamian za 

eklera i butelkę napoju owocowego. 

Ale cokolwiek robił, przez cały czas, od rana do wieczora, 

myślał tylko o jednym: kiedy to będzie? 

Kiedy nastąpią wydarzenia, które doprowadzą signora 

Diaboliniego i Pietra do domu generała N.? Kim jest ów N.? 

Gdzie go szukać? 

Zgodnie z czasem dwudziestego pierwszego wieku, minęło 

jakichś czterdzieści minut, a Elastyk już dziewiąty dzień mę­

czył się w roku 1914. Nieszczęsny piętnasty czerwca się zbli­

żał nieubłaganie - i nic. 

Magik zachowywał się zwyczajnie, nie wykazywał żad­

nych oznak niecierpliwości. 

Dziwny to był człowiek, trudny do rozgryzienia. 
Cała trupa traktowała signora Diaboliniego z szacunkiem -

jako „numer jeden", to znaczy główną atrakcję dla publicz­

ności. Zapewniał cyrkowi kasę. W dniach, kiedy uciekł Kogut 

i odwołano występy sztukmistrza, widownia była w połowie 

pusta. Kiedy zaś maestro znowu wrócił na arenę, wyprzeda­

no miejsca na tydzień naprzód. 

„Geniusz areny, prawdziwy talent" - mówił sympatyczny 

Tim o magiku. „Taki może zarżnąć człowieka i nawet nie 

kichnie" - dorzucał Tom z ponurą miną. 

I pewnie obaj mieli rację. 
Pracować z Diabolinim, nieważne - podczas ćwiczeń, czy 

też występu - było samą przyjemnością. Diabolini ani razu 

nie podniósł głosu na asystenta, jego wzrok dodawał pewno­

ści siebie i siły, na czerwonych ustach mistrza igrał beztroski 

uśmiech. Czasem tylko maestro rzucał na Elastyka takie 

spojrzenie, że skóra cierpła: lodowate, natrętne, przenikliwe. 

Nie wiadomo, kim był w rzeczywistości, Rosjaninem czy 

Włochem. O przeszłości sztukmistrza mało w cyrku wiedzia­

no. Występował w Petersburgu, w Niżnim Nowogrodzie 

i w Warszawie, ale skąd pochodził i jak się naprawdę nazy­

wał - Bóg jeden wie. 

Po co temu człowiekowi Rajskie Jabłko? Co zamierza zro-

106 

background image

bić z Owocem Wiadomości Dobrego i Złego? A ściśle mówiąc, 

co z nim  z r o b i ł takiego, że świat pogrążył się w gorączce 

wojen i rewolucji? 

No i najbardziej przerażające pytanie: Czyżby trzeba było 

stoczyć z magikiem pojedynek? Cóż znaczy wobec takiego 

Diabolo Diaboliniego zwykły uczeń szóstej klasy? 

Im mniej czasu zostawało do piętnastego czerwca, tym 

bardziej bał się Elastyk. 

Wciąż czekał na początek Wydarzeń - aż w końcu się do­

czekał. 

Maestro miał dziwny zwyczaj: przed atandą długo stał za 

kulisami i uważnie obserwował publiczność. Kogo albo co 

tam starał się wypatrzyć - nie wiadomo. 

No i dziewiątego dnia cyrkowej kariery Elastyka, czterna­

stego czerwca, maestro spojrzał przez szparę i nagle wymru­
czał zagadkowe słowa: 

- Jest! Numer trzy! Hej, Iweczka-gołąbeczka! 

Czegoś takiego Elastyk nigdy przedtem od niego nie sły­

szał. Zerknął na magika i zobaczył, że ten jest jak odmienio­

ny: zagryzł wargi, zacisnął pięści, oczy mu płonęły. 

- Czy coś się stało, maestro? 

Sztukmistrz nachylił się ku niemu. 

- Widzisz tam, na środku, w pierwszym rzędzie, panią 

z córeczką? 

Elastyk popatrzył. 
No, siedzi dama w różowej sukni, w wielkim kapeluszu (a 

to ma szczęście ten, co siedzi z tyłu!). Jest i dziewczynka -

blond loczki, macha nogami. 

- Dzisiaj wyrzucę z akwarium nie rybkę, ale lilię wodną. 

Podejdziesz do tej pani, wręczysz jej z ukłonem kwiat i po­
wiesz: „Od signora Diaboliniego avec estime". Zapamiętasz? 
Powtórz! To bardzo ważne! 

Elastyk powtórzył. 

- A co to znaczy? I po co? 
- Avec estime po francusku znaczy „z wyrazami szacunku". 

Czego cię tam w tej szkole realnej uczyli? A po co - dowiesz 
się potem. 

107 

background image

Jak Elastykowi kazano, tak zrobił. Podszedł, ukłonił się, 

wręczył mokry kwiatek. 

Wszyscy odwrócili się w tę stronę, zaczęli się gapić na ową 

panią. Kobieta zarumieniła się, a dziewczynka z dumą popa­
trzyła na sąsiadów. Elastyk nie dostrzegł w obu nic szczegól­
nego. Dama była dosyć tęga, niemłoda i z pewnością bogata -
w jej uszach błyszczały drogie kamienie, na palcach tak sa­
mo. Dziewczynka była mniej więcej w wieku Elastyka. Raczej 
ładna, ale od razu widać, że bardzo zadufana w sobie. 

- Merci - rzekła pani z uśmiechem i poprawiła lok przy 

skroni. - To znaczy grazie. To, Lipeczko, po włosku „dziękuję" -

wyjaśniła córce. 

Potem już do końca występu nic specjalnego się nie działo. 

Ale po spektaklu Diabolini nie poszedł się przebrać, jak to za­
zwyczaj bywało, tylko został za kulisami i ciągle spoglądał 
przez szparę. Elastyk oczywiście kręcił się w pobliżu. 

Kiedy zapaliło się światło, umilkła orkiestra, a publiczność 

przestała klaskać i zaczęła się rozchodzić, maestro energicz­
nym krokiem przemaszerował przez arenę i podszedł do 
pierwszego rzędu. 

Pani zauważyła go, zatrzymała się. Dziewczynka zastygła 

bez ruchu i nie odrywała oczu od magika. 

- Czuję się zaszczycony, eccellenza. - Diabolini przyłożył rę­

kę do piersi i nagle zaczął mówić z włoskim akcentem. - La 
moglie di...

 eee... małżonka i córka illustrissimo eroe... bohatera 

mandżurskich stepów! 

Ucałował rękę damy, dziewczynce wręczył fioretto - papie­

rowy kwiatek, który sam się otwiera przy naciśnięciu na ło­
dygę. Dziewczynka, ma się rozumieć, zapiszczała z zachwytu. 

Elastyk niby przypadkiem stanął w takim miejscu, żeby 

wszystko słyszeć. 

- Dzięki za lilię i za prawdziwie wspaniały występ. - Pani 

uśmiechnęła się łaskawie. 

- Ooo, signora, najlepsze sztuki ja chować dla wybrana 

publika. I najlepiej je oglądać z bliska - rzekł przymilnie Dia­
bolini. 

- No, mamo! Przecież obiecałaś: jeśli to będzie przyzwoite 

i jeśli ci się spodoba... - Dziewczynka szarpnęła mamę za rę­
kaw. - Obiecałaś! 

108 

background image

- Cicho bądź, Lipeczko. Maestro, jedna z moich przyjació­

łek mówiła, że czasami zgadza się pan na prywatny występ, 
dla wąskiego grona. Lipeczka ma jutro urodziny. Przyjdą jej 
przyjaciele, urządzimy dla nich przyjęcie. Będą też dorośli. 
Proszę powiedzieć, ile pan żąda za występ - niedługi, po­
wiedzmy, mniej więcej półgodzinny? 

Sztukmistrz rozłożył ręce. 

- Moja zwykła cena to cinquecento - eee... Pięćset rubli... 
- Coś takiego! 
- Jednakże z deferenza dla pani małżonka i pani osobiście, 

signora, ja brać tylko sto. 

Diabolini ukłonił się z galanterią. 

- Siedemdziesiąt - oświadczyła dama. - I ani rubla więcej. 
Magik westchnął, wyprostował się i bezradnie rozłożył ręce. 
- Pani bellissima figlia jest taka miła, że nie mogę powie­

dzieć „nie". 

Dziewczynka zaklaskała w dłonie. Jej matka też była zado­

wolona. 

- No to świetnie. Jutro o piątej po południu. Bulwar Srie-

tienski, dom generała-lejtnanta Brianczaninowa. 

- Benissimo! Ale muszę się przygotować. Obejrzeć dom, 

wybrać miejsce. To bardzo importante! Ja i mój asystent Pietro 
pokażemy państwu dematerializację. W Moskwie jeszcze 

nikt-nikt tego nie widzieć! To nie sztuczka, to esperimento es-
traordinario.

 Ale trzeba znaleźć w wasz dom centro spirituoso, 

eee... ośrodek duchowy. Pozwoli pani, że będę paniom towa­
rzyszył? 

- Ależ oczywiście. Nasz automobil stoi przed wejściem. 

Srebrny packard, szofer jest w zielonej liberii. Niech pan się 

przebierze, maestro, zaczekamy na pana. 

Pani z dziewczynką skierowały się do wyjścia, a Diabolini 

się odwrócił. Jego twarz promieniała. 

Magik podbiegł do Elastyka, złapał go za ramię i szepnął: 
- Połknęła haczyk, chłopcze! Rybka bierze! 

background image

Któż to jest? 

Elastykowi od razu serce zabiło szybciej, a w ustach zrobiło 

się gorąco i sucho. No właśnie, zaczęło się! Teraz już wiado­

mo: generała N. nazywa się Brianczaninow, a mieszka przy 

bulwarze Srietienskim. 

Do powrotu signora Diaboliniego zdenerwowany Elastyk 

chodził tam i z powrotem po korytarzu i przekonywał sam sie­

bie: najważniejsze - nie narobić głupstw i nie stchórzyć 

w kluczowym momencie. Przez cały czas mieć na uwadze ho­

nor von Dornów, a już szczególnie - przyszłość ludzkości. 

Maestro wrócił późno, poważny, ale wyraźnie zadowolony. 

Przywołał asystenta. 

- Erast, marsz za mną. Musimy porozmawiać. 

Usiedli na podium dla orkiestry, nad ciemną i pustą areną. 

- Nie potrzebujemy zbędnych słuchaczy - wyjaśnił Dia-

bolini. - Wiesz co, przyjacielu, nadszedł czas, by odkryć kar­

ty. Jestem człowiekiem przenikliwym i, jak mogłeś się prze­

konać, umiem czytać z oczu. Przyjrzałem ci się w ciągu tych 

dni. Widzę, że chłopak z ciebie ciekawski, sprytny, ale nie 

szwindler. 

- Kto taki? - zapytał słuchający w napięciu Elastyk. 

- Nie okradłbyś przyjaciela. Prawda? 
- Nie okradłbym... A o co chodzi, maestro? 

- A o to, chłopcze, że dość już tego wygłupiania się przed 

publiką. Mamy do zrobienia prawdziwy interes. Dawno na 

taki czekałem. 

Teraz, teraz to się stanie! Elastykowi serce zamarło. 
- Jaki interes? 

- Taki, dzięki któremu człowiek przestanie zajmować się 

głupstwami, a zacznie żyć naprawdę. Widziałeś generałową? 

110 

background image

Szanowną Afinę Pantelejewnę? Jutro my obaj zaprezentuje­

my w jej domu pewną sztuczkę. 

- Tak, mówił pan: dematerializację. A co pan będzie de-ma-

-te-ria-li-zo-wał? - z trudem wymówił skomplikowane słowo 
Elastyk. 

Chociaż co ono znaczy, już wiedział: spytał unibooka. 
Wyświetliło się w odpowiedzi: 

Dematerializacja - uwolnienie od materialnej postaci; 

w przenośnym sensie: zniknięcie. 

- Najpierw kogo. - Maestro zaśmiał się, błyskając białymi 

zębami. - Ciebie. Dopiero potem - co. Pewną skrzyneczkę. 

A w niej dużo, dużo kolorowych, bardzo ładnych kamyczków. 

Elastyk czekał, by Diabolini powiedział coś o Rajskim Jabł­

ku. Ale nie powiedział. 

- Cóż tak na mnie wytrzeszczasz oczy, chłopcze? - Diaboli­

ni źle odczytał spojrzenie asystenta. - Uważasz, że kraść jest 
brzydko? Zgadzam się. Strasznie jednak chciałbym być boga­
ty. Nie żebym był chciwy, ale dlatego, że zabiegi o chleb po­
wszedni odrywają mnie od myśli o wieczności. Przecież mam 
duszę filozofa. - Magik uśmiechnął się smętnie. - Do tego zaś, 
by zostać filozofem, trzeba bardzo dużo pieniędzy. Pracą się 
ich tyle nie zdobędzie, nawet mając złote ręce i tęgą głowę. 
Naprawdę bogaty jest tylko ten, kto okrada innych: robotni­
ków, jeśli to fabrykant, klientów, jeśli kupiec, albo Chińczy­
ków, jak nasz dzielny generał Brianczaninow. A Diabolo Dia­
bolini grabi grabieżców. To i uczciwsze, i przyjemniejsze. 

Tylko tyle? - pomyślał Elastyk. Czyżby interesowały go wy­

łącznie pieniądze? 

Ale magik znowu niewłaściwie zrozumiał jego milczenie. 
- Nie bój się, nie grasuję z nożem na gościńcu. Mam lep­

szy gust. „Robię" w kamieniach szlachetnych. Czy jest na 
świecie coś piękniejszego od diamentów, szafirów, szmarag­
dów? - Podniósł rękę całą w pierścieniach i przez chwilę na­

pawał się ich widokiem. Westchnął. - Niestety, mój drogi 
Eraście, zmuszony jestem nosić te tanie szkiełka. Ale jutro je 
wyrzucę. Raz na zawsze. Zdarzało mi się już płatać niezłe fi­

gle, ale wszystkie były dziecinną igraszką w porównaniu z ju-

111 

background image

trzejszym. O, tym razem dobrze się przygotowałem do go­

ścinnych występów w Moskwie! - Diabolini uśmiechnął się 

marzycielsko. - Zawczasu zebrałem wiadomości o ewentual­

nych klientach. Znalazłem pięciu takich. Generał Brianczani-

now to numer trzy. Wcześniej czy później ktoś z owej piątki 

musiał połknąć haczyk. No i połknął, niech to licho! Proszę, 

co znaczy umiejętne przygotowanie techniczne! 

Elastykowi wydało się, że maestro nic kieruje swojej prze­

mowy do niego, asystenta, ale popisuje się sam przed sobą. 

Wtedy jednak wzrok „filozofa" padł na rozmówcę. 

- Pomożesz mi przeprowadzić tę małą operację. A ja w na­

grodę za to zapewnię ci przyszłość. Kiedy Diabolo Diabolini 

ma dużo pieniędzy, jest naprawdę hojny. Zobaczysz! 

- Ale co miałbym zrobić? - ostrożnie spytał Elastyk. 

Nie bardzo zrozumiał, o co chodzi z tym „numerem trzy" 

i „przygotowaniem technicznym". 

- Brawo, Eraście! - wykrzyknął magik i klepnął asystenta 

po ramieniu. - Przyznaję, obawiałem się, czy nie zaczniesz się 

wykręcać. Ale widzę, że nie jesteś maminsynkiem. A więc 

trzymasz ze mną? 

Elastyk po chwili skinął głową i został nagrodzony moc­

nym uściskiem ręki. 

- Doskonale! Teraz słuchaj uważnie. Uczyłem cię, że 

w sztuczce sprawa najważniejsza to zamaskować manipula­

cję demonstracją. Prawą ręką demonstrujesz jedną rzecz. -

Przesunął przed oczami Elastyka otwartą dłoń. - I publicz­

ność patrzy tutaj. A lewą w tym czasie przeprowadzasz mani­

pulację, to znaczy główne działanie. - Pokazał lewą rękę, 

a w niej dwa rublowe banknoty - Elastykową zapłatę za trzy 

występy, którą „chłopiec z Italii" trzymał w kieszeni na pier­

si. - Tak jak w triku z twoim pojawieniem się w pudle: wi­

dzowie patrzą na mnie i nikt nie podniesie oczu na orkiestrę, 

gdzie schował się główny bohater - ty. - Wsunął Elastykowi 

papierki z powrotem do kieszeni i żartobliwie zmierzwił mu 

włosy. - W triku zwanym dematerializacją chodzi o to samo: 

demonstratorem jestem ja, manipulatorem - mój asystent. 

Cieszę się, że będę pracował z tobą, a nie z Kogutem. Znalaz­

łem go na rynku. Ten mły parszywiec z taką maestrią sięg­

nął mi do kieszeni, że postanowiłem go zatrudnić. Ale w tak 

112 

background image

poważnej operacji nie można polegać na złodziejaszku z Chi-

trowki. Mógłby mnie nawet oszukać. Ściągnie fant, a potem 

szukaj wiatru w polu. Lepiej mieć do czynienia z miłym, kul­

turalnym chłopcem - takim jak ty. 

- Ten fant to skrzyneczka, tak? - spyta! Elastyk, ciągle 

mając nadzieję, że rozmowa zejdzie na Rajskie Jabłko. 

No i doczekał się. 

- Tak. Bohaterski generał Brianczaninow nieźle się obło­

wił w czasie ekspedycji pekińskiej. Przywiózł szkatułę po 

brzegi wypełnioną kosztownościami. Między innymi jest tam 

olbrzymi diament. Podobno wielkości wiśni. 

„Większy" - chciał powiedzieć Elastyk, ale w porę ugryzł 

się w język. 

- Tylko zakarbuj sobie - żelazne palce chwyciły Elastyka 

za podbródek i poderwały jego głowę do góry - że jeśli mylę 

się co do ciebie albo nie jesteś taki, jakim się wydajesz... Znaj­

dę cię choćby i pod ziemią, jakem Diabolo Diabolini. Wydo­

stanę cię stamtąd i od razu zakopię z powrotem. Żywcem. 

Wypowiedział te słowa spokojnie, bez groźby, ale Elastyk 

poczuł, jak po plecach spływa mu strużka zimnego potu. 

Któż to w końcu jest ten signor Diabolini? Zwyczajny zło­

dziej czy może ktoś gorszy? 

A maestro już uśmiechał się promiennie, jak gdyby przed 

chwilą nie groził pomocnikowi straszliwą śmiercią. 

- Byłem u generała. Porozmawiałem ze służącymi, obej­

rzałem cały dom. Wybrałem punkt astralny. 

- Cóż to jest? 

- To takie miejsce, gdzie dusza najłatwiej łączy się z astra-

lem. Dobra, nie zaprzątaj sobie tym głowy. Jest, co prawda, 

pewien szkopuł. Szkatułka znajduje się w sejfie najnowszej 

konstrukcji, amerykańskim. Otworzyć go nie zdołamy, do te­

go potrzebny byłby specjalista. No nic, coś tam wymyślę. To 

nie twoje zmartwienie. Wykonaj dobrze to, co do ciebie nale­

ży, niczego więcej nie wymagam. - Maestro wstał, objął Ela­

styka za ramiona. - Chodźmy teraz napić się mocnej kawy, 

chłopcze. Bo dzisiaj nie położymy się spać. Przez całą noc bę­

dziemy robić próby naszej dematerializacji. 

background image

Przez szparę 

„Punkt astralny" - inaczej centro spirituoso - willi generała 
znajdował się w pokoju, którego jedne drzwi prowadziły na 

korytarz, drugie zaś do jadalni, gdzie właśnie podejmowano 
gości. Był to tak zwany salonik; wbrew swej nazwie wielko­

ścią przypominał raczej klasę szkolną. W tym domu w ogó­

le wszystko zaprojektowano z rozmachem: wysokie sufity, 
pomieszczeń bez liku, wszędzie szafy i szafki z naczyniami 
z kryształu i brązu, olbrzymie wazony, obrazy w złoconych 
ramach, dywany. A i sama willa, otoczona ogrodem, do któ­
rego dostępu broniło wysokie ogrodzenie, całym swoim wy­
glądem zdawała się głosić: „Tutaj mieszkają bardzo, ale to 
bardzo bogaci ludzie!". 

Właściciela posesji, Ławra Lwowicza Brianczaninowa, je­

go rodzinę i gości można było zobaczyć przez uchylone 
drzwi. Właśnie to robili maestro Diabolini i Pietro: patrzyli 

przez szczelinę, każdy z odpowiedniej wysokości; głowa 
asystenta znajdowała się na poziomie piersi magika. Od 
czasu do czasu wymieniali między sobą uwagi, bo w jadalni 
było tak głośno - rozmowy biesiadników, brzęk sztućców, 
kroki usłużnych lokajów - że z pewnością nikt by ich nie 
usłyszał. 

- Spójrz tylko na naszego bohatera - powiedział sztuk­

mistrz, wskazując Ławra Lwowicza, który siedział po pra­
wej stronie stołu - wyniosły, o purpurowej twarzy, w lśnią­
cym złotem mundurze z malinowym kołnierzem. - Istny 
Kutuzow, ni mniej, ni więcej. Nie pomyślałbyś, że przez ca­
łe życie służył w intendenturze: konie, dostawy, wołowina, 
kasza. 

- To on nie jest bohaterem? - spytał Elastyk. 

114 

background image

- Bohaterem, i to jeszcze jakim! Podczas wojny japoń­

skiej dokonał tak bohaterskich czynów w dziedzinie zaopa­
trzenia wojska, że trafił pod sąd. Udało mu się jednak wy­

winąć, przenieśli go po prostu w stan spoczynku. A za 
profity, sam widzisz, jaki ładny domek sobie kupił. I nie tyl­
ko domek. 

Żona generała, Afina Pantielejewna, zasiadała na prze­

ciwległym końcu stołu, a krzesło obok gospodarza zajmo­
wała bardzo przystojna młoda brunetka, którą nazywano 
Iwettą Karłowną. Generał po prostu nie odrywał od niej 
oczu. Własnoręcznie podsuwał jej różne smakołyki i dole­

wał wina (chociaż lokaj stał w pogotowiu tuż za plecami 
brunetki); szeptał coś na uszko i z galanterią podkręcał 
wspaniałe wąsiska. Iwetta Karłowna śmiała się perliście 
z żartów generała, jadła z apetytem i co chwila sięgała po 
kieliszek. 

- Nasz Chińczyk nie od tego, by uciąć sobie flircik na bo­

ku. To doskonale - zamruczał Diabolini. 

Gospodyni musiała być chyba innego zdania w tej mate­

rii: spoglądała na męża i jego sąsiadkę z wyraźnym niepo­
kojem, ale nic nie mogła zrobić. Małżonków dzieliło dwa­
dzieścia metrów obrusa i trzy dziesiątki gości. 

Jubilatka Lipeczka (w rzeczywistości miała na imię Olim­

pia) siedziała w samym środku; jej strona stołu należała do 
dzieci, przeciwległa - do rodziców. Elastyka uderzyło, że 
dzieci zachowywały się dokładnie tak samo jak dorośli; nie 
kręciły się, nie hałasowały, były grzeczne i bardzo powściąg­
liwe. Chłopcy, wszyscy z równiutkimi przedziałkami w uli-
zanych włosach, mieli na piersi nakrochmalone serwetki, 
a dziewczynki kokardy we włosach. Słychać było tylko: 
„Dziękuję panu, Mitia", „Zinaido, proszę mi podać foie gras. 

Merci".

 Po prostu jakiś teatrzyk marionetek. 

W saloniku wszystko było już przygotowane do występu. 

Na środku ustawiono trzy rzędy krzeseł dla dzieci, wzdłuż 
ścian - fotele dla dorosłych. Okna szczelnie zasłonięto. Za 
przenośnym parawanem stała czarna peleryna z kapturem. 
Tak, właśnie stała, bo pod nią znajdował się szkielet z cien­
kiego drutu. Podobnie jak wszystkie sztuczki signora Dia-
boliniego, ta była niezbyt wymyślna, ale efektowna. 

115 

background image

Maestro miał dzisiaj na sobie zwykły surdut i krawat - te­

go wymagał plan. Za to asystent wystrojony był jak się pa­
trzy: czarna kamizela, żabot, pończochy z jedwabnymi 
wstążeczkami, aksamitne obuwie na specjalnej podeszwie. 

Elastyk znał swoją rolę perfekcyjnie. W nocy powtarzał ją 

bez końca, ćwiczył też i tutaj, w saloniku; pełzał na czwora­
kach do „żłobu" tyle razy, że kolana go paliły. 

„Żłobem" signor Diabolini nazwał elegancki stolik na 

wygiętych nóżkach, stojący między dwoma największymi 
fotelami. Zgodnie z zapowiedziami magika, sam Ławr Lwo-
wicz miał tam postawić upragnioną szkatułkę, czyli, jak to 
określił maestro, „własnoręcznie nasypać owsa do żłobu". 

Nie wiadomo było tylko, dlaczego właściwie generał miałby 
to zrobić. 

- Ciszej, proszę państwa, ciszej! - dobiegł z jadalni melo­

dyjny głosik Iwetty Karłowny. - Uprosiłam Ławra Lwowi-
cza, żeby opowiedział nam, jak zdobywał Pekin. Proszę, ge­
nerale. Obiecał mi pan! 

O pekińskiej ekspedycji Elastyk oczywiście dowiedział się 

już wszystkiego, czego było można. Unibook doniósł mu, co 

następuje: 

Ekspedycja pekińska - wyprawa połączonego korpusu 

wojsk brytyjskich, rosyjskich, japońskich, francuskich, nie­

mieckich, austriackich, amerykańskich i włoskich w sierpniu 

1900 roku na Pekin, gdzie chińscy powstańcy-ihotuanowie, 

wspierani przez rząd cesarzowej Tse Hi, obiegli cudzoziem­
ską dzielnicę dyplomatyczną. Korpus przebił się w walkach 
do miasta, przerwał oblężenie i zmusił Tse Hi do ucieczki ze 
stolicy. Zajęciu Pekinu towarzyszyły grabieże i masowe mor-
dy. 

- Ech, doprawdy, kogo mogą zaciekawić opowiastki sta­

rego wiarusa... - Brianczaninow skromnie rozłożył ręce. 

- Mogą, mogą! - zawołał chłopiec w mundurku ze złotą 

lamówką na naramiennikach. - Opowiedz, tatusiu! 

Elastyk już wiedział, że to brat jubilatki, Arkasza, kadet. 
Lipeczka podchwyciła: 
- Uwielbiam słuchać o Chinach. Tato zawsze tak śmiesz­

n o 

background image

nie o nich opowiada! Zwłaszcza kiedy naśladuje paplaninę 

Chińczyków. 

A wtedy wszyscy goście podnieśli głośną wrzawę: 

- Prosimy, prosimy! 

Gospodarz jeszcze chwilkę się certowat, ale w końcu dał 

się namówić. 

Odchrząknął, potem spojrzał na żyrandol i zmrużył oczy, 

jak gdyby wspominał przeszłość. Wreszcie zaczął mówić. 

background image

Opowieść kawalerzy sty 

- Wyobraźcie sobie państwo: sierpień, upał czterdzieści stop­

ni, rozpalony step. Dookoła płoną zarośla gaolianu, czarny 

dym leci aż do nieba. Mijamy wsie, wszystkie puste. Chińczy­

cy rozbiegają się w panice, ledwie tylko zobaczą nasze straże 

przednie. Posuwamy się jedną kolumną - Rosjanie, Brytyj­

czycy, Niemcy, Francuzi, Włosi, Austriacy, Amerykanie, na­

wet Japończycy. Śpieszymy na pomoc dyplomatom okrążo­

nym przez krwiożercze tłumy bokserów. 

- Boże, a skąd się wzięli w Chinach bokserzy? I to jeszcze 

całe tłumy? - wydała zdumiony okrzyk Iwetta Karłowna. 

- To tacy chińscy bandyci. Tak, tatusiu? - błysnął erudycją 

kadet Arkasza. 

- Tak, synku. Bokserami przezwali ich cudzoziemcy, bo ci 

rozbójnicy umieli nieźle się tłuc na pięści, mieli jakiś własny 

specjalny sposób mordobicia. Sami zaś nazywali się „ihotu-

anami". Twierdzili, że wszyscy biali to diabły, więc powinni 

być wytępieni. Siebie zaś uważali za nieśmiertelnych, bo od 

stóp do głów obwieszali się cudownymi amuletami. Pod mo­

im dowództwem służył pewien kapitan, Krugłow, wielki 

spryciarz i dowcipniś. Kiedyś wziął do niewoli trzech żółtych, 

a w taki upał nie chciało mu się prowadzić ich do sztabu. Po­

wiada więc: „Zaraz sprawdzimy, czy to prawdziwi bokserzy, 

czy nie". I z rewolweru: Trach! Trach! Trach! Ci oczywiście 

bęc na ziemię, a kapitan z nutą żalu w głosie mówi: „Nie, nie­

prawdziwi". To dopiero było śmiechu! 

- Ławrik, przy dzieciach! - Afina Pantielejewna z przyga-

ną pokręciła głową. - Bardzo cię proszę: tylko bez żołdackich 

dowcipów. 

Generał posłusznie skłonił ostrzyżoną na jeża głowę. 

118 

background image

- Przepraszam. To tak niechcący... No więc zmierzamy 

forsownym marszem do stolicy Niebiańskiego Imperium. Ja, 

jak na urodzonego kawalerzystę przystało, na przedzie, 

wśród wiernych kozaków. Trzy dni bez snu, dwa bez jedze­

nia. Dookoła szaleje śmierć, ale nam to nie straszne - boimy 

się tylko, że sojusznicy nas wyprzedzą, pierwsi wejdą do Pe­

kinu. To byłaby hańba dla sławnego oręża rosyjskiego. W po­

równaniu z tym furda kule gwardii cesarskiej i dwuręczne 

szable ihotuanów! 

- Ale buja! - parsknął Diabolini. - Przecież on w życiu nie 

słyszał świstu kul. Tylko okradał żołnierzyków i podbierał fu­

raż koniom. 

Ale do słuchaczy nie dotarł komentarz magika, i dlatego 

słuchali generała z zachwytem. 

- Dwunastego sierpnia, staczając nieustanne walki, prze­

biliśmy się do miasta. Mury prawie pod niebo, brama - wiel­

ka jak świątynia Chrystusa Zbawiciela. Jednym słowem, nie­

przystępna twierdza. Nocą zbiera się rada wojenna. 

Najstarszy rangą, brytyjski generał Gazelli, mówi: „Nie ma­

my artylerii oblężniczej, trzeba się wycofać!". Amerykański 

generał Chuffy na to: „Proponuję wysłać parlamentariuszy". 

Ja, chociaż miałem skromne stanowisko, wstałem i ogarnięty 

walecznym porywem oświadczyłem: „O nie, panowie sojusz­

nicy! Naprzód i ani kroku w tył! A jeśli wy się boicie, to pój­

dziemy tylko my, Rosjanie. Sam ich poprowadzę do szturmu, 

w pierwszym szeregu!". 

- Tak powiedziałeś, tatusiu? - zawołał Arkasza. - A ja na­

wet nie wiedziałem, że umiesz po angielsku. Wspaniale! 

Generał zakaszlał. Łyknął wina i westchnął. 

- Nie, Arkasza, po angielsku nie umiem. Powiedziałem im 

to po rosyjsku, ale byli tam tacy, co umieli, więc raz-dwa 

przetłumaczyli. Po moim oświadczeniu wszystkich oczywi­

ście ogarnął wstyd i o cofaniu się już więcej nikt nie wspo­

mniał. Postanowiliśmy o świcie ruszyć do ataku z czterech 

stron naraz. 

Wracamy do siebie na biwak, a ja mówię do generała Li-

niewicza: tak a tak, ekscelencjo, utrzyjmy nosa tym naszym 

sojusznikom. Uderzymy na Pekin o północy, wedrzemy się 

pierwsi do dzielnicy dyplomatycznej, uratujemy nieszczęs-

119 

background image

nych oblężonych i tym samym rozsławimy sztandar rosyjski 

na cały świat. Nikołaj Pietrowicz mnie uścisnął. Oczywiście 

obaj się rozpłakaliśmy. Postanowiliśmy: albo przypną nam 

krzyż za odwagę na piersi, albo postawią drewniany na mogi­

le. Od tego czasu Nikołaj Pietrowicz bardzo mnie polubił. Po­

tem w stepach Mandżurii nieźle razem przetrzepaliśmy skórę 

Japończykom. 

- Chyba na tyłach - rozległ się w górze szept magika. -

Kiedy kradłeś całymi wagonami konserwy i szynele. 

Ławr Lwowicz zamilkł, patrząc na ładniutką sąsiadkę. Po­

kiwał głową w zadumie. 

- Tak, bywały w życiu różne chwile... Jest co wspominać. 

- Naprawdę, wspaniale pan opowiada! - wykrzyknęła 

Iwetta Karłowna. - Widzę wszystko, jakby to się działo na­

prawdę. Ale proszę dalej, na miłość boską, co było dalej?! 

- Słowo się rzekło, o północy ruszamy do szturmu. Z mu­

rów ani jednego wystrzału. Co to się dzieje? Dobra. Wysadza­

my bramę Tung-Ping-Ming. Znowu nic! Potem się okazało, 

że cesarzowa Tse Hi ze swoim głównym doradcą, księciem 

Tuanem, i z całym dworem, ze wszystkimi eunuchami i słu­

żącymi, jeszcze poprzedniego dnia wieczorem zbiegli na pół­

noc. Pekin nasz, bez walki! 

No, moim orłom naturalnie krew uderzyła do głowy. Po 

wszystkich trudach, ofiarach, obawach wdarli się do najbo­

gatszego miasta świata! 

A w Pekinie zamieszanie. Panika, krzyki. Wszyscy urzędni­

cy cesarscy, którzy nie zdążyli uciec, odebrali sobie życie, i to 

na sposób chiński. Jeden powiesił się na jedwabnym sznurze, 

inny połknął listek srebrnej folii, a niektórzy poderżnęli sobie 

gardła nefrytowymi nożami. Jednym słowem: Azja! Po uli­

cach biegają truchcikiem Chinki na swoich maleńkich stop­

kach, o takich - tyciusieńkich. Ale czy to przed moimi koza­

kami można uciec?! 

- Ławrik! - Pani domu zadzwoniła łyżeczką o filiżankę. 

Generał stropił się. 

- Taaa... Hm. No, co tu gadać, zagłada Pompei. Ale ja nie 

o tym chciałem... U mnie w taborach, to znaczy, chciałem po­

wiedzieć, w podjeździe - był jeden Chińczyk, handlarz. Coś 

w rodzaju markietana: dostarczyć prowiant, owies i tak dalej. 

120 

background image

Nazywaliśmy go Czung Iwanycz. Chytrus, jakiego świat nie 

widział. „Genelala - mówi (chociaż byłem jeszcze pułkowni­

kiem, on tytułował mnie generałem) - genelala, ty musi idzi 

do ta pałać. Sipko-sipko. Tam być wielki mandalina". No, jak 

musi, to musi. Już ja wiem, że jak Czung Iwanycz coś mówi, 

to nie bez powodu. 

Wdzieramy się do pałacu. A tam sodoma i gomora, wszyst­

ko wywrócone do góry nogami, widać, że uciekano w wiel­

kim pośpiechu. Kozacy oczywiście dalej rwać jedwabne za­

słony na onuce, rozbijać wazony, ładować srebro do toreb, 

a mój Czung, widzę, bez przerwy otwiera drzwiczki w pie­

cach i ostukuje ściany. Ja go za kołnierz. „Czego tak szukasz, 

łotrze? Gadaj prawdę - jak nie, to sam wiesz!". A on do mnie 

szeptem: „Genelala, tutaj mieśkala mandalin Lu". Albo może 

Lung, nie pamiętam. W ogóle pałac należał do jakiegoś bar­

dzo bogatego mandaryna, o którym wiadomo było, że ma 

największą w całych Chinach kolekcję drogich kamieni. Mó­

wię do Czunga: „Przecież nie taki głupi ten twój Lu, nie zo­

stawił skarbów, żeby je rozkradli". „Eee - odpowiada - Lu nie 

głupi, Lu śtlaśnie chitli. On wiezieć: jak ciesaziowa ziobacić, 

to ziablać siobie". 

A trzeba państwu wiedzieć, że cesarzowa wdowa Tse Hi 

była damą z charakterem. Ze swoimi skośnookimi poddany­

mi nie robiła wielkich ceregieli. Opowiem wam w związku 

z tym pewną historyjkę. 

Tegoż dnia, kiedy zebraliśmy się na radzie wojennej, 

a chińscy dworacy pakowali kufry i trzęśli się ze strachu, jed­

na cesarzowa nie straciła głowy. Postanowiła w tym zamie­

szaniu pozbyć się znienawidzonej synowej. Udała zasmuco­

ną, stara wiedźma, i mówi: „Wszystko przepadło, córko. Nie 

mam sił patrzeć, jak zachodni barbarzyńcy wdzierają się do 

naszego świętego miasta. Rzucimy się do studni. Tylko że jest 

wąska, ty skocz pierwsza, ja za tobą". Biedna głuptaska sko­

czyła, a starucha nie! Powiedziała, że się nagle rozmyśliła. Ta­

ka to spryciara była z tej cesarzowej Tse Hi. Dlatego można 

zrozumieć obawy naszego mandaryna. Czung Iwanycz był 

pewien, że ten właśnie Lu czy tam Lung przed ucieczką scho­

wał swoją kolekcję. Gdzieś w pałacu, w dodatku w pośpie­

chu, bo namyślać się nie miał specjalnie czasu. 

121 

background image

I wiecie państwo co? Mój żółtek powęszył, powęszył po 

komnatach i jednak znalazł skrytkę. W domowej kapliczce, 

za ołtarzem, stało pudełeczko z laki ze smokami na wieczku, 

nawet niezbyt duże, o takie. Z początku, jak je zobaczyłem, 

byłem rozczarowany. No, myślę sobie, żadnych skarbów Se­

zamu tu nie mógł upchać. 

Zabrałem szkatułkę Czungowi i otwieram. Matko Boska! 

Niebiański blask! Omal nie oślepłem, słowo daję! Kamieni 

nawet nie tak dużo, ale same najszlachetniejsze, najpiękniej­

sze. 

Czung naskakuje na mnie jak kogut i gdacze: „Genelala, 

moja znaleźć pudelka! Po polowie dzielić cieba! Alibo nie, nie 

po polowie! Sistko ziabielaj, a mnie daj tylko te kule!". 

Patrzę, a w aksamitnym pudełku leży okrągły, gładki dia­

ment. Nigdy czegoś takiego nie widziałem: mieni się wszyst­

kimi barwami tęczy. I wielki! O, jak ta morela. E, mówię so­

bie, nadtoś chytry, gołąbeczku! 

„Zuch z ciebie, że znalazłeś skrytkę - mówię - dostaniesz 

ode mnie w nagrodę sto rubli i złoty zegarek. Ale wara od tro­

feów wojennych, cywilom się nie należą". 

Wyobraźcie sobie: mój spokojny i uległy Czung Iwanycz 

nagle wyciąga krzywy nóż i rzuca się na mnie! Dobrze, że 

miałem nabity pistolet, bo inaczej nie siedziałbym tu z wami. 

Nie byłoby, dziatki drogie, waszego tatusia. A i was samych 

by nie było. 

- Zastrzeliłeś go, tatusiu? - Kadet poderwał się z krzesła. -

Ech, trzeba mu było, podlecowi, odrąbać głowę szablą! 

A maestro szepnął: 
- Strzelił Chińczykowi w plecy, żeby się nie dzielić. Idę 

o zakład! 

- Taka to historia, dziateczki - zakończył swoją opowieść 

dziarski kawalerzysta. 

background image

Dematerializacja 

- Tyle słyszałam o pańskiej szkatułce z Chin! - Iwetta Kar-

łowna chwyciła generała za rękę. - Zawsze pragnęłam na nią 

zerknąć. A już zwłaszcza po tej dzisiejszej opowieści. Ławrze 

Lwowiczu, kochany, niech pan ją pokaże! Myślę, że wszyscy 

są jej z ciekawi. 

- Tak, proszę! Ławrze Lwowiczu! Ekscelencjo! Wujku 

Ławrze! - rozległ się chór dorosłych i dziecięcych głosów. 

- No dobrze, dobrze. - Generał uśmiechnął się. - Zaraz 

przyniosę. - I wyszedł z jadalni. 

Elastyk z dołu popatrzył na magika - jaki sukces! Tamten 

uśmiechnął się i mrugnął: no, przecież ci mówiłem. 

Tylko jubilatka Lipeczka była, jak się zdaje, niezadowolo­

na. Widocznie owo pudełko widziała już nieraz, a to, że prze­

stała być w centrum uwagi towarzystwa, wyraźnie jej się nie 

podobało. 

- Nie chcę szkatułki! - Wydęła kapryśnie dolną wargę. -

Też mi coś, kamyki. Lepiej pobawmy się w szarady. 

Iwetta Karłowna zawołała ze skruchą: 

- Ach, rzeczywiście! Przecież dzisiaj najważniejsza jest Li­

peczka. Słowo jubilatki jest dla nas prawem. Dalej, do zaba­

wy! Afino Pantielejewno, kochana, gdzież jest nasz włoski 

magik? 

- W saloniku - odpowiedziała generałowa. - Mnie i Li-

peczce bardzo się podobał jego występ. Reszta cyrkowych nu­

merów była dosyć prymitywna, ale maestro to prawdziwy 

czarodziej. Jesteśmy niezmiernie wdzięczne. Tak że dzieci, co 

wolicie - szarady czy przedstawienie? 

- Przedstawienie! Przedstawienie! - zaczęła hałasować 

dziecięca strona stołu. 

123 

background image

- No to niech będzie. 

Do pokoju wrócił generał, trzymając w rękach szkatułkę 

z laki, i zdziwił się, kiedy zobaczył, że wszyscy już wstali od 

stołu. 

- Tatusiu, potem, potem! - Jubilatka zaczęła machać rę­

kami na szkatułkę. - Najpierw pójdziemy popatrzeć na magi­
ka! To coś wspaniałego, sami zobaczycie! 

Ławr Lwowicz dobrodusznie uśmiechnął się do córki. 

- No cóż, wiercipięto, przekazuję ci dowództwo. Słucham, 

jakie będą rozkazy? 

- Do saloniku naprzód marsz! 
Wszyscy się roześmiali, a maestro szarpnął asystenta za rę­

kaw. 

- Na miejsce! 

Elastyk rzucił się do stojącej peleryny, wlazł do środka, na­

ciągnął kaptur i zastygł bez ruchu. 

Drzwi otwarto na oścież, do saloniku zaczęli wchodzić wi­

dzowie. 

- Bambini, prego tutaj. - Diabolini wskazał dzieciom 

krzesła. - Signore e signori, oto fotele, molto comfortabile. Eccel-
lenza

 - skłonił się generałowi - poltrone dla gospodarz i go­

spodyni. 

I sam podprowadził parę małżeńską do dwóch foteli stoją­

cych po obu stronach „żłobu". 

- Ach, cóż to za ceremonie, przecież nie jesteśmy parą kró­

lewską - burknął Brianczaninow, ale mimo wszystko usiadł, 
gdzie mu kazano. 

Szkatułki jednak na stoliku nie postawił - umieścił ją sobie 

na kolanach. To było niezgodne z planem, więc Elastyk z nie­
pokojem popatrzył na Diaboliniego. Ten jednak dosłownie 
rozpływał się w uśmiechach. 

Któraś z dziewczynek dojrzała ukrytego pod peleryną 

Elastyka. 

- Oj, popatrzcie, tam jest jakiś chłopiec! 
- To asystent - z ważną miną wyjaśniła Lipeczka i powie­

działa: -Buongiorno, Pietro. 

- Buongiorno, signorina - odparł Elastyk. 

Dzięki Bogu, Lipeczka nic więcej po włosku nie umiała, bo 

inaczej Elastyk miałby prawdziwy kłopot. 

124 

background image

Zresztą kiedy tylko ostatni gość usiadł, magik niezwłocznie 

skupił na sobie uwagę wszystkich. 

- Attenzione! - zaczął po włosku, a potem stopniowo prze­

szedł na rosyjski, ale, zdaje się, nikt na to nie zwrócił uwagi. 

Maestro mówił bowiem zdumiewające wprost rzeczy. 

- Ja dzisiaj państwu demonstrare nie sztukę i nie iluzję, ale 

coś szczególnego, resultato długie, długie lata degli esperimenti. 

Jak wiadomo, człowiek składa się z dwa substancja: ciało fi­

zyczne i ciało astralne, inaczej zwane „dusza". Jeśli oddzielić 

te dwa ciała, co będzie wtedy? 

- Wiadomo co - zahuczał generał. - Wyzionie ducha. 

Wieczne odpoczywanie. 

- Słusznie, morte - śmierć. Ale ja umieć dzielić dusza od 

ciało tak, że człowiek zostawać żywy. Dusza będzie rozma­

wiać z astral, to znaczy z Niebo, zostając przy tym wewnątrz 

ciało. Wy zobaczyć prawdziwa dematerializacja duszy. Co 

więcej, zobaczycie to, czego jeszcze nikt nie widzieć! Zobaczy­

cie, jak wyglądać sama dusza, jej pronie... promieniowanie. 

Ja zrobić dematerializacja duszy mój asystent Pietro. Ona bę­

dzie lecieć w astral i odpowiadać na każdy pytanie serenissima 

publica.

 Przecież Niebo znać wszystkie tajemnice - i prze­

szłość, i teraźniejszość, i nawet przyszłość. 

- Tak, tak, zobaczymy. - Ławr Lwowicz lekceważąco 

uśmiechnął się. - No cóż, jak astral, to astral. 

- Mnie sam będzie trudno - ciągnął magik. - Trzeba, żeby 

wszyscy mi pomagać energia swoja dusza. Prego, wyciągnijcie 

ręce naprzód i rozszerzcie palce, o tak. 

Dzieci wypełniły prośbę maestra z ochotą, dorośli z ironicz­

nym uśmiechem, i to nie wszyscy. 

- O, proszę, panie i panowie! Trzeba, żeby wszyscy! Ina­

czej nie powstać łańcuch energetyczny! 

Generał uniósł ręce, ale przestraszył się, że skarb spadnie 

na podłogę. Westchnął i przestawił szkatułkę na stolik, po 

czym wyciągnął dłonie. 

- No? Co dalej? - odchrząknął, wyraźnie znudzony. 

A Elastykowi serce waliło coraz szybciej. Plan signora Dia-

boliniego bliski był urzeczywistnienia, wszystko szło jak po 

maśle. Jeszcze minuta, dwie, i stanie się to, po co uczeń szó­

stej klasy Fandorin, potomek przeklętego Theo Krzyżowca, 

wyprawił się w przeszłość! 

125 

background image

- Bene, molto bene! - pochwalił widzów Diabolini. - Teraz 

mnie potrzebny całkowita ciemność. Simone, dalej! 

Lokaj imieniem Siemion, jak mu kazano, przekręcił wy­

łącznik i salon pogrążył się w absolutnym mroku. Maestro 
i Elastyk nie tylko zaciągnęli podwójne story na oknach, ale 

jeszcze przykleili ich krawędzie klejem, żeby ani jeden pro­

myk się nie prześlizgnął. 

Magik pouczał swego asystenta: „Przy szybkim przejściu 

od jaskrawego światła do zupełnej ciemności oczy w ciągu 
pierwszych dziesięciu sekund nie widzą nic. Potem źrenice 
zaczynają się stopniowo rozszerzać i człowiek może rozróżnić 
cienie i sylwetki. Ale tobie wystarczy dziesięć sekund, żeby 
dobrać się do «żłobu»". 

Kiedy tylko zgasło światło, Elastyk zaczerpnął powietrza 

pełną piersią, dał nura na podłogę i szybciuteńko podpełzł na 
czworakach w kierunku „żłobu". Nie darmo trenował przez 
całą godzinę - dotarł do celu bezbłędnie. 

Na kolanach i dłoniach miał specjalne poduszeczki, żeby 

nie wywoływać nawet najlżejszego szmeru. 

Odetchnął dopiero, kiedy wszedł pod stolik - i to cichuteńko. 
Z lewej strony sapał generał, z prawej szeleściła jedwabną 

suknią gospodyni. Elastyk łatwo mógłby dotknąć obojga, 

w dodatku równocześnie. 

Teraz trzeba było czekać na umówiony sygnał. 

Diabolini odczekał dziesięć sekund, ściągnął z peleryny 

cienki pokrowiec i w ciemności zaświeciła sylwetka chłopca, 
złożona z drobnych migających punktów: widać było głowę, 
ręce, tułów, nogi. Największy punkt migotał w okolicy serca. 

Przez salonik przebiegł szmer zdumienia. 
Elastyk wiedział, że na pelerynie znajduje się rysunek wy­

konany specjalnym fosforyzującym roztworem, ale nawet na 
nim widowisko robiło wrażenie. Pomysłowy gość z tego Dia-
bolo Diaboliniego, któż zaprzeczy? 

- Pietro! Ty mnie słyszeć? - rozległ się napięty głos ma-

estra. 

- Jestem gotowy - cieniutko odpowiedziała sylwetka. 
Maestro twierdził, że jako brzuchomówca potrafi naślado­

wać każdy głos, więc Elastyk się zawstydził: czyżby rzeczywi­

ście miał taki piskliwy? 

126 

background image

- Powiedz nam, Pietro, kto zada ci pierwsze pytanie? 
- Jubilatka. 
- Signorina - zwrócił się magik do Lipeczki - może pani py­

tać dusza Pietro, o co pani chce, a dostanie pani dokładna, 
prawdziwa odpowiedź. 

Słychać było, jak Lipeczka wstaje, jak przestępuje z nogi na 

nogę. W końcu się zdecydowała: 

- Proszę mi powiedzieć, szanowna duszo, czy pojedziemy 

jutro do ogrodu zoologicznego i czy zobaczę tam słonia? 

- Pojedzie pani - zapewniła dusza. - Zobaczy pani słonia, 

słoń pokiwa pani trąbą i pomacha uszami. 

- Dziękuję, bardzo się cieszę... - wymamrotała Lipeczka 

słabym głosem, bo chyba się zorientowała, że mogła zadać ja­

kieś ciekawsze pytanie. 

Wszyscy uprzejmie zaklaskali. 
- No proszę, jak dobrze dusza tego Pietra mówi po rosyj­

sku. Bez akcentu - zauważył generał. 

W ciemności rozległ się perlisty śmiech Iwetty Karłowny. 
Ale magika wcale to nie zbiło z tropu. 
- Czy dusza mieć akcent? Powiedz mi, Pietro, kto ma za­

dać drugie pytanie? 

- Pan generał. 
- Benissimo! - ucieszył się Diabolini. - Zaraz signor generał 

może rozwiać swój sceptycyzm. Proszę pytać, eccellenza. 

„Uwaga, przygotować się" - wydał sobie komendę Elastyk. 
Ławr Lwowicz parsknął śmiechem. 
- Mmm... Doprawdy nie wiem, o co mam pytać tak sza­

cowną substancję... 

- Pan spytać o to, co go najwięcej teraz zajmować - pod­

powiedział magik. - Czym pan zajmować swoje myśli 
w ostatni czas? 

- No, chwileczkę. Tylko boję się, że dla astralu takie zada­

nie może być trochę zbyt trudne. - Brianczaninow z komicz­
nym namaszczeniem zapytał: - Powiedz mi, o duszo chłop­
czyka Pietro, czy dojdzie do transakcji zakupu pola 
naftowego w Baku? Czy mogę ufać gwarancjom pośrednika 
Karabekowa? 

Po czym roześmiał się, zadowolony ze swojego żartu. 

- Nie dojdzie do zakupu - odrzekł brzuchomówca. - Bada-

127 

background image

nia geologiczne wykażą, że pokłady w Akbaszu są prawie zu­
pełnie wyczerpane. 

- A niech to diabli! - wymamrotał oszołomiony generał. -

Nie sądziłem, że w astralu są aż tak dobrze zorientowani 
w sprawach poszukiwań naftowych. Hm. Ciekawe. A co 
z Karabekowem? 

- Nie wolno mu ufać. To oszust. W zeszłym roku wyłudził 

od banku Rosyjsko-Azjatyckiego pięćdziesiąt tysięcy na pod­

stawie fałszywego upoważnienia. Niech pan uważa! 

- Ławrik, mówiłam, że ten Karabekow nie wygląda mi na 

uczciwego człowieka! - wykrzyknęła Afina Pantielejewna. -

Ty mnie nigdy nie słuchasz! 

Generał zadał nowe pytanie, o jakieś udziały i akcje; teraz 

nadzwyczaj zaniepokojonym głosem, daleki od żartów, ale 
Elastyk już go nie słuchał. 

Słowa: „Niech pan uważa", były sygnałem: maestro uznał, 

że oboje państwo domu są już dostatecznie zaaferowani i ca­
ła ich uwaga skierowana jest teraz na świecącą pelerynę. 

No dalej, a gdzie wybuch? 

Jest! Nad głową ciała astralnego mignął jasny błysk - to 

zaświeciła się przygotowana zawczasu magnezja. Elastyk 
w porę zmrużył oczy, ale pozostali krzyknęli zaskoczeni, 
i oczywiście na kilka sekund oślepli. Elastyk wysunął się 

spod stolika i chwycił szkatułkę. Była gładka, zimna i dosyć 

ciężka. 

Teraz tylko bezszelestnie przebiec do bocznych drzwi. Są! 
- Perdono, panie i panowie! - huczał w ciemności głos ma­

gika. - To znaczyć, że dusza zmęczona. Ale my prosić Pietro, 
żeby mówić, jeszcze troszkę. 

Gospodarz zawołał nerwowo: 

- No nie, kochany, proszę jeszcze trochę wytrzymać! Mu­

szę koniecznie wyjaśnić... 

Co właściwie generał musiał wyjaśnić, tego Elastyk się nie 

dowiedział, bo już wyślizgnął się na korytarz. Obficie nasma­
rowane zawiasy nawet nie pisnęły. 

Pochlipując ze szczęścia, latorośl Dornów otworzyła skrzy­

neczkę, całą w smokach z perłowej masy, i zobaczyła obciąg­
nięte aksamitem etui, a wokół niego naszyjniki, bransolety, 
pierścienie... Wszystko to mieniło się, błyszczało, rzucało nie-

128 

background image

bieskie, czerwone, zielone skry. Trzęsącymi się palcami Ela­

styk wyjął bezcenne etui. Reszta kosztowności go nie intere­

sowała, odstawił więc szkatułkę na parapet. 

Odczekał sekundę, dwie... Otworzył aksamitne wieczko. 
Kamień naprawdę przypominał duże rajskie jabłuszko: był 

idealnie okrągły, gładki, żółtoróżowawy. Wystarczyło jednak 

dotknąć go palcem, by kolor się zmienił na zielonkawonie-

bieski, a wzdłuż palca przebiegi jak gdyby slaby prąd. 

Ale nie wolno było zwlekać. 
Teraz, według planu signora Diaboliniego, asystent mu­

siał w te pędy pobiec do pokoiku, gdzie stała kanapa, i przez 

okno wyskoczyć do ogrodu. W odległym jego końcu znajdo­

wała się furtka z przepiłowaną kłódką. Potem - bocznymi 

uliczkami dotrzeć do ulicy Łukowej i czekać na magika 

w bramie kolo traktierni „Ustiug". Maestro pojawi się tam 

niezwłocznie. Sztukmistrz nie wyjaśnił, w jaki sposób za­

mierza opuścić salonik, powiedział tylko, żeby Elastyk się 

o niego nie martwił. 

Ten zaś ani myślał martwić się o Diaboliniego. A uciekać 

zamierzał wcale nie na Łukową, tylko w całkiem przeciwną 

stronę: na Czyste Prudy, a stamtąd na Solankę i do swojego 

roku 2006. 

Co prawda, unibook pozostał w cyrkowym namiocie, nie 

można było brać go ze sobą na przedstawienie. No nic, mister 

van Dorn nie będzie się złościł. Najważniejsze, że udało się 

zdobyć Kamień. Robota wykonana! Honor Dornów uratowa­

ny. A razem z nim także cała ludzkość. Zajęło to, jeśli liczyć 

według czasu dwudziestego pierwszego wieku, około czter­

dziestu minut. 

Do pokoiku Elastyk dotarł prawie bez przygód, raz tylko 

trzeba było schować się za zasłoną, bo z naprzeciwka szedł lo­

kaj z tacą. 

O jest, właśnie to okno. Przymknięte, ale nie zamknięte. 

Wskoczył na parapet, zeskoczył w dół. 

Było dosyć wysoko, dwa i pół metra, ale Elastyk wylądo­

wał bez szkód, przykucnięty. Tyle że trochę zabolały go sto­

py, bo miał cienkie podeszwy. Ale to było głupstwo. Pod­

niósł się i już chciał się puścić biegiem przez ogród, gdy 

nagle zamarł. 

129 

background image

Przy kwitnącym krzewie czeremchy stała piękna brunetka, 

Iwetta Karłowna, z oczami wlepionymi w „chłopca z Italii". 

Nie miał pojęcia, że akurat zapragnęła się przejść! 

Co robić? Jak wyjaśnić, dlaczego wyskoczył przez okno? 

A to pech! Dobrze chociaż, że nie ma w rękach szkatułki. 

Młoda dama rzuciła się w stronę Elastyka i złapała go za 

ramiona. Jej oczy o cudownym, matowym odcieniu płonęły 

gniewem. 

- Gdzie szkatułka, bałwanie? - zasyczała. - Cóż to, nie wy­

niosłeś jej? Stchórzyłeś? Serce ci wyszarpię! 

background image

Kot i Lisica 

Cienkie, ale zdumiewająco silne ręce obszukały osłupiałego 

Elastyka i w jednej chwili wymacały w kieszeni etui. 

- Aha, wielki diament jednak capnąłeś - mruknęła pod 

nosem oszałamiająca brunetka. - A gdzie reszta cacek? 

- Tam... Ja w żaden sposób... - zaczął bełkotać Elastyk. 

Iwetta Karłowna chwyciła go za łokieć i pociągnęła w głąb 

ogrodu. 

- Dobra, później się policzymy! Trzeba wiać! 

Dobiegli do furtki, wyskoczyli na ulicę i szybkim krokiem 

skręcili za róg. Z boku mogło to wyglądać nawet bardzo sym­

patycznie: młoda mama albo starsza siostra prowadzi na ma­

skaradę chłopca przebranego za pazia. 

Nie zdążyli dojść do traktierni „Ustiug", kiedy z tyłu dogo­

nił ich zadyszany Diabolo Diabolini. 

- Oni teraz wpatrują się w sufit! - zawołał ze śmiechem. -

Właśnie zaświeciła tam mistyczna aura. 

- A to znowu co takiego? - spytała Iwetta Karłowna. 
- A diabli wiedzą. Zuch jesteś, Iweczka, świetnie się spi­

sałaś! 

Dopiero wtedy Elastykowi otworzyły się oczy; dwa plus 

dwa dało w sumie cztery. 

Przypomniało mu się, jak kiedyś w cyrku maestro powie­

dział: „Hej, Iweczka-gołąbeczka!". Tak samo stała się zrozu­

miała pewność magika, że gospodarz sam przyniesie szka­

tułkę. Czy stary chwalipięta mógłby odmówić pięknej 

pannie? Wspólniczka przydała się sztukmistrzowi także do 

asekuracji: miała pilnować pod oknem, żeby asystent nie 

ulotnił się ze zdobyczą. Oj, nie jest głupi ten Diabolo Diabo­

lini! 

131 

background image

- Fiakier, na plac Świętej Warwary, żywo! Płacę dwa ru­

ble! - Magik zatrzymał dorożkę. 

- Do cyrku? Po co? - zaniepokoiła się Iwetta. 
- Trzeba zabrać niektóre drogie sercu rzeczy. Wiesz prze­

cież, że jestem sentymentalny. Nie bój się, ci głupcy nie od ra­

zu zdecydują się wezwać policję. 

- No, pokażcie - szepnął, kiedy wsiedli do kolaski. - Gdzie 

macie kamyki? Po kieszeniach poupychaliście? 

- Ten idiota wziął tylko tęczowy diament. - Iwetta dała 

Elastykowi tęgą sójkę w bok. 

- Dlaczego? 

Elastyk miał wystarczająco dużo czasu, żeby wymyślić 

usprawiedliwienie: 

- Korytarzem szedł służący, niósł kawę na tacy. Ledwie 

zdążyłem schować skrzynkę za zasłonę i zabrać etui. On od 

razu do mnie: „Co ty tu robisz?". I nie odchodzi. A czekać nie 

mogłem, przecież pan sam kazał... 

- Hm... Szkoda. - Diabolini westchnął, zabierając kamień 

Iwetcie. - I tak jesteś zuch, że złapałeś główny fant, a nie ja­

kiś drobiazg. Dobra, Iwka, nic rób kwaśnej miny. I tak nieźle 

się obłowiliśmy. 

- Nie rób kwaśnej miny? Spryciarz z ciebie! Gdyby tak 

przyniósł moją dolę, a twoją zostawił na parapecie, to inaczej 

byś zaśpiewał! 

Zaczęli się kłócić półgłosem, żeby dorożkarz nie słyszał, 

a wtedy wyjaśniło się, że wspólnicy mieli umowę: przy po­

dziale łupów wielki diament dostanie się magikowi, 

a wszystkie pozostałe kosztowności - Iwetcie. 

Sprawa przyjmowała zły obrót. Rajskie Jabłko wpadło 

w ręce Elastyka tylko na chwilkę i od razu się z nich wy­

mknęło. A jeszcze gorsze było to, że z sejfu generała, gdzie fe­

ralny Kamień leża! sobie spokojnie, nikomu nie czyniąc 

krzywdy, trafił w łapska niebezpiecznych aferzystów. 

I wszystko to dzięki jego, Elastyka, pomocy! 

Ponuro słuchał sprzeczki dwojga łajdaków, czując się głu­

pim, oszukanym Pinokiem, którego owinęli sobie wokół pal­

ca Kot i Lisica. 

Koniec końców, strony doszły do zgody. 

- Dziewczynko moja, czy ja cię kiedykolwiek oszukałem? -

132 

background image

zapytał z przyganą Diabolini. - To, cośmy wzięli, uczciwie po­

dzielimy. Nie narzekaj. 

A dorożka już podjeżdżała do cyrkowego namiotu. 

- Ja tylko na chwilę - oświadczył Diabolini, zeskakując. 

- Ja z panem, maestro! - pośpiesznie rzucił Elastyk, pa­

miętając o unibooku. 

- O nie! - Iwetta też wstała. - Gdzie kamyczek, tam i ja. 

Magik z urazą pokręcił głową. 

- Wstydź się, Iweczko, przecież mnie znasz. 
- No właśnie - mruknęła i dodała cicho: - Niech dorożkarz 

czeka, a my damy nogę przez tylne wejście i weźmiemy inne­

go. Tak będzie pewniej. Przy okazji oszczędzimy dwa ruble. 

Fiakier zaczął się kręcić na koźle, chyba zaczynając coś po­

dejrzewać. 

Diabolini westchnął i szepnął: 

- Jesteś niepoprawna. Mamy teraz bajeczny skarb, a ty 

chcesz oszukać człowieka pracy dla takiej drobnej sumy. 

Masz tu rubla, przyjacielu - podał pieniądz dorożkarzowi -

i czekaj; drugiego dostaniesz, kiedy wrócimy. Musimy jeszcze 

dostać się na dworzec. 

Szybkim krokiem przeszli przez namiot, nie zatrzymując 

się ani na chwilę. Magik w biegu chwycił przygotowaną 

wcześniej walizeczkę. Elastyk schował unibook za pazuchę. 

- Cenię zapał do nauki - pochwalił maestro. - Wkrótce, 

chłopcze, wyślę cię do najlepszej szwajcarskiej szkoły z inter­

natem. 

Wyszli z przeciwnej strony, gdzie stały wozy cyrkowe. 

Magik zawołał następnego dorożkarza i polecił mu: 
- Na Kałanczowkę! 

- Na jaki dworzec jedziemy? Na Nikołajewski? - spytała 

Iwetta. - Tylko uważaj, bo ja nie mam zamiaru podróżować 

inaczej niż pierwszą klasą. Spodobało mi się. 

- Wtedy, kiedy cię wsadziłem do przedziału tej idiotki ge­

nerałowej? 

- Nie waż mi się obrażać Afinki; tak się z nią zaprzyjaźni­

łyśmy, kiedy wracałyśmy z Petersburga! - Iwetta zaśmiała 

się. - A i potem były z nas papużki-nierozłączki. Dopóki nie 

zaczęła być zazdrosna o tego swojego borsuka. Żal mi wy­

jeżdżać z Moskwy, tyle już mam tu serdecznych przyjaciółek! 

133 

background image

- Wiem, pięć. - Diabolini się uśmiechnął. 
Teraz już wiadomo było, jak ta parka pracuje. Iwettą za­

wiera znajomość z potencjalnymi „klientami", zdobywa ich 
zaufanie i w rozmowach, od niechcenia, zachwala występy 
wielkiego włoskiego magika. To dlatego generałowa na obie­

dzie powiedziała do Iwetty, że jest „niezmiernie wdzięczna" 
za występ „prawdziwego czarodzieja". 

A zatem Diabolo Diabolini nie polował specjalnie na Raj­

skie Jabłko, powodowany jakimiś szatańskimi zamiarami? 
I fakt, że z pięciu wybranych klientów pierwsza „połknęła 

haczyk" żona właściciela chińskiej szkatułki, był czystym 
przypadkiem? Jeśli tak, to jeszcze pół biedy. 

Maestro zwolnił dorożkarza na placu Trzech Dworców. 

Zdumiewająca rzecz, ale dworce były dokładnie takie same 

jak w roku 2006, ani trochę się nie zmieniły. I plac również 
wyglądał prawie tak samo: pełno ludzi, niesamowity ruch. 

Tylko zamiast samochodów były głównie dorożki i tramwaje. 

- To co, do Petersburga? - spytała Iwetta. - Idziemy na Ni-

kołajewski. 

Magik pokręcił głową i nie ruszył się z miejsca. 
- A dokąd? Do Warszawy? 
- Ludzie gapią się na Pietra w tym jego kostiumie - powie­

dział zafrasowany Diabolini. - To niedobrze. Nie, Iwetko, nie 
pójdziemy na dworzec i nigdzie się z Moskwy nie ruszymy. 
Niech tam sobie gliny myślą, że z cyrku daliśmy drapaka pro­
sto na pociąg. Fiakier! Zawieź nas na Kriwokolną, do austerii 
„Przyjaciel Sakiewki". I jedź przez Miasnicką. Ucz się, ucz! -
Z roztargnieniem poklepał po ramieniu Elastyka, który zaczął 
szeleścić kartkami podręcznika. 

- Coś ty? Jaka znowu austeria? - spytała zaskoczona Iwetta. 

Unibook poinformował: 

Austeria - zajazd, gospoda, zwłaszcza w mieście. 

- Minęła już godzina, odkąd się zdematerializowaliśmy. 

Twój borsuk na pewno zadzwonił na policję. Trzeba się przy­
czaić gdzieś na dnie. 

Do Miasnickiej było niedaleko i przez całą tę drogę wspól­

nicy znowu się kłócili. 

134 

background image

Iwetta się skarżyła: 

- Moglibyśmy przynajmniej pojechać do przyzwoitego ho­

telu, a ty mnie ciągniesz do jakiegoś „Przyjaciela Sakiewki"! 

- Nie szkodzi, w nieprzyzwoitym będziemy bezpieczniejsi. 
- Niech to diabli porwą! Małośmy już pluskiew nakarmili 

po różnych norach! Mam tego dość! Wyjeżdżam! Fiakier, za­
wracać! 

- Dobrze. - Diabolini westchnął. - Jedź, dokąd ci się podo­

ba. Nie chcesz słuchać mądrej rady - adieu, albo mówiąc po 
włosku, arrivedercil Dostaniesz swoją połowę. 

- Dostanę? Na święty nigdy? - Piękne oczy brunetki 

zmrużyły się podejrzliwie. - Wiem, wiem: sprzedasz kamień, 
dostaniesz forsę i wtedy się podzielimy? Nie jestem taka głu­
pia! 

- Sprzedawać swoją połowę będziesz sama. Zatrzymaj no 

się, przyjacielu. 

Kolaska stanęła przy Miasnickiej, koło sklepu w kształcie 

pagody. U góry ozdobnymi literami, przypominającymi chiń­
skie znaki, wypisano: HERBATA, CUKIER. PIERŁOW I SY­
NOWIE. 

- Co, znalazłeś czas, żeby herbatkę popijać?! - krzyknęła 

Iwetta, ale Diabolini tylko machnął ręką. 

Minął szklane drzwi, przy których stal i kłaniał się Chiń­

czyk, przeszedł trochę dalej i zniknął w sąsiednim sklepiku. 

NARZĘDZIA I MATERIAŁY JUBILERSKIE - przeczytał 

Elastyk szyld. 

Po pięciu minutach maestro wyszedł z zawiniątkiem pod 

pachą. 

- Co to jest? - spytała z ciekawością Iwetta. 
- Narzędzia do piłowania diamentów. Przecież mówiłem: 

dostaniesz swoją połówkę i zrobisz z nią, co zechcesz. 

Elastyk z przerażenia wstrzymał oddech. 

background image

Nieszczęście nieuniknione 

- Niech pan tego nie robi! - zawołał, nie mogąc się powstrzy­

mać. 

Diabolini i jego wspólniczka popatrzyli na niego ze zdzi­

wieniem. 

- A to niby dlaczego? 

Elastyk przełknął ślinę. 

- Bo... bo jest taki piękny! 

- Jedź, o tam. - Magik wskazał dorożkarzowi drogę, a do 

Elastyka rzeki: - To dobrze, że cenisz piękno, chłopcze. Ale 

sprzedawać w całości taki zwracający uwagę kamień - to za 

duże ryzyko; wpadniemy. 

Powóz dudnił na brukowanej jezdni ponurej, brudnej 

uliczki. 

- Jesteśmy na miejscu! - Diabolini pokazał zaniedbany 

czteropiętrowy dom. 

Maestro wpłacił zadatek i zakurzonymi schodami zapro­

wadził „żonę i syna" (właśnie tak przedstawił swoich towa­

rzyszy recepcjoniście) na najwyższe piętro. 

Przed tabliczką z numerem 16 zatrzymał się, poklepał dło­

nią masywne drzwi i zważył na dłoni ciężki klucz. 

- Widzę, że tutaj na noc zamykają się solidnie. Myślę, że 

nie bez powodu. 

Weszli. 

Iwetta z obrzydzeniem rozejrzała się po ubogim wnętrzu: 

dwa żelazne łóżka, dębowa szafa na ubrania, odrapany stół 

i trzy krzywe krzesła. 

- Boże! Co za nora! 

Elastyk zaś podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Po­

dwórze było ciemne i wąskie, ze wszystkich stron otoczone 

136 

background image

murami stykających się domów - prawdziwa studnia. Od pa­

rapetu ciągnął się sznur z porozwieszanymi prześcieradłami. 

Drugi jego koniec przywiązano gdzieś na dachu domu stoją­

cego naprzeciwko. Było widać strychowe okno i wygrzewają­

cego się na słońcu kota. 

Podczas gdy „żona i syn" rozglądali się, Diabolini nie tracił 

czasu na głupstwa. Kiedy Elastyk się odwrócił, zobaczył, że 

magik już rozwinął zawiniątko i przykręca do stołu imadeł­

ko. Na papierze lśniły jakieś wymyślne przyrządy. 

- Naprawdę możesz go rozpiłować? - spytała Iwetta. 

- Przyjmij do wiadomości, dziecinko, że wielki Diabolo 

Diabolini zaczynał swoją karierę jako uczeń jubilera. 

Iwetta parsknęła śmiechem. 

- Biedny ten jubiler. 
- Nie masz racji. Byłem młody i pełen wzniosłych ideałów. 

Powodowała mną wyłącznie miłość do kamieni i metali szla­

chetnych. Przynajmniej na początku... No, proszę bardzo. -

Wyjął z pudełka diament i wstawił go w imadełko. Chwycił 

za dźwignię, żeby zacisnąć kamień mocniej, ale do tego Ela­

styk w żadnym razie nie mógł dopuścić. Strach pomyśleć, ile 

złej energii wyemanuje Rajskie Jabłko w odpowiedzi na tak 

ordynarny zamach! 

Rozpacz i beznadziejność sytuacji sprawiły, że plan był cał­

kiem prosty. 

Elastyk rzucił się do stołu, wyrwał Kamień z imadła i po­

biegł do okna. Nie miał nadziei, że ucieknie z Jabłkiem, bo 

dokąd tu niby uciec? Jedyne wyjście to wyrzucić je przez 

okno. Może wpadnie do jakiejś dziury i nie znajdą go. Niech 

lepiej leży tam zakurzone na wieki wieków, żeby nikt o nim 

nie wiedział. 

Nie był to właściwie żaden plan, raczej akt desperacji. Ale 

nawet i z tego nic nie wyszło. 

- Trzymać go - zapiszczała Iwetta i zwinnie jak mysz sko­

czyła za Elastykiem. 

Zręcznie podcięła mu nogę, tak że pechowy potomek van 

Dornów rozciągnął się jak długi na podłodze. 

Rajskie Jabłko już po raz drugi wymknęło się Elastykowi 

z rąk i potoczyło po podłodze, uderzając o listwę. Diabolini 

trzema skokami dopadł go i podniósł. 

137 

background image

Elastyk miotał się przygnieciony ciałem Iwetty i krzyczał: 

- Nie wolno! Czy pan nie wie? Będzie nieszczęście! Wojna 

światowa! Niech pan go nie rusza! 

Pewnie coś takiego nazywa się „histerią" - bo rozumiał 

przecież, że go nikt nie posłucha. 

- Chłopak zwariował - stwierdził Diabolini. - Trzeba mu 

zatkać gębę, bo sąsiedzi usłyszą. Tylko awantur nam tu bra­

kowało. 

- Ratunku! - wrzasnął Elastyk na całe gardło. - Pomocy! 

Zaraz jednak dostał taki cios w głowę, że rąbnął nosem 

o parkiet. Uperfumowana dłoń mocno zacisnęła mu usta. 

A w następnej chwili signor Diabolini potężnym łapskiem 

oderwał go od podłogi i uniósł w powietrze. 

- Jak się będziesz wydzierał, to skręcę ci kark - zapowie­

dział krótko. 

Było widać - skręci jak nic. 

Elastyk już więcej nie krzyczał, tylko spazmatycznie po­

chlipywał, przełykając łzy. 

- Hm, mamy kłopot - oznajmił Diabolmi, nadal trzymając 

asystenta w powietrzu. - Co tu robić z tym obłąkańcem? Ju­

bilerska robota wymaga spokoju i skupienia. 

- Do szafy go! - zadecydowała Iwetta. 

I w tej samej chwili pokonany ostatecznie obrońca ludzko­

ści został wtrącony do dębowej ciemnicy. Zazgrzytał klucz. To 

był już koniec. Do Elastyka doleciał tylko zduszony głos: 

- Nie można, zdradzi... Trzeba będzie... 

Magik dokończył szeptem, tak że Elastyk nie dosłyszał je­

go słów. Pewnie decydowały się jego losy, ale on myślał nie 

o tym, tylko o swojej potwornej porażce. Wszystko zepsuł! 

Zaprzepaścił! Teraz nic już nie można zrobić. Zaraz Diabolini 

przepiłuje Rajskie Jabłko... 

- Z sześćdziesięcioczterokaratowego kamienia otrzymamy 

tuzin sporych diamentów, każdy wart dziesięć tysięcy rubli, 

i trzydzieści drobnych, po jakieś pięćset do tysiąca - dobiegło 

z pokoju. - Czyli razem około stu pięćdziesięciu tysięcy. 

- Och, ty! Piłuj prędzej! 

- Diamentów się nie piłuje, dziecinko, tylko tnie. To spra­

wa trudna i mozolna. Bo diament jest najtwardszym z mine­

rałów, rozciąć go można tylko innym diamentem. To jest kli-

138 

background image

wer, nóż diamentowy. Wybuliłem za niego w sklepie siedem­

dziesiąt pięć rubeliansów. 

- A jak twój kliwer się złamie? 

- Trzeba wiedzieć, gdzie ciąć, to się nie złamie. Diament 

ma budowę warstwową. W poprzek warstw ciąć nie można, 

tylko między nimi. Jest twardy, ale kruchy. Przede wszyst­

kim powinno się określić miejsce, gdzie można zrobić nacię­

cie. Daj no mi lupę. Jest tam, w pudełku. 

Nastąpiła długa pauza. 
- No i co dalej? - niecierpliwie krzyknęła Iwetta. - Dosyć 

tego wiercenia, teraz piłuj go, to znaczy tnij! 

- Co za diabeł! Nie mogę ustalić rozmieszczenia warstw... 

Nigdy nie widziałem takiego załamania promieni. Dziwne. 

Dobra, spróbuję na chybił trafił... 

Rozległ się odgłos metalu uderzającego o metal, potem 

okropny zgrzyt. 

Elastyk płakał, rozmazując łzy po policzkach. Koniec, teraz 

nieszczęście jest nieuniknione. 

Coś głośno trzasnęło. 
Magik zaczął kląć, na czym świat stoi, po czym wyjęczał: 

- Tylko popatrz, siedemdziesiąt rubli diabli wzięli. A na 

„Chińczyku" ani zadrapania! Obróciłem go złą stroną. No 

i szkoda, że pożałowałem forsy. Trzeba było wziąć najdroższy 

kliwer, za sto dwadzieścia. Masz pieniądze? Muszę znowu je­

chać do sklepiku, bo zaraz zamkną. 

Odgłos kroków, jakieś szmery. 

Elastyk całym ciałem naparł na drzwi i przywarł do utwo­

rzonej w ten sposób szpary. 

Diabolini wkładał marynarkę, Iwetta zdejmowała kapelu­

sik z wieszaka. 

- Dokąd to? - spytał maestro. 

- A czemu bierzesz diament ze sobą? Ja też idę. 

- Muszę wybrać nóż odpowiedni do kształtu i rozmiaru 

kamienia. Razem iść nie możemy. Ktoś musi pilnować tego 

zbzikowanego Pietra. 

- Załatw go od razu i będzie po kłopocie - zaproponowała 

Lisica, a z tych słów można było wywnioskować, jaki los cze­

ka biednego Pinokia. 

- Zrozumże wreszcie: nie możemy teraz pokazywać się ra-

139 

background image

zem w miejscach publicznych. Jesteśmy parą zbyt zwracającą 
uwagę. Pan Koszko, naczelnik policji śledczej w Moskwie, 
nie jest głupi. Myślisz, że nie zainteresowało go tajemnicze 
zniknięcie tak ślicznej osóbki? Zapewniam cię, nasz rysopis 

już został sporządzony i teraz rozsyła się go po wszystkich 

cyrkułach. 

- W takim razie kamień zostanie tutaj - oświadczyła Iwet-

ta. - Trudno, wybierzesz swój kliwer na oko. 

Oboje przesunęli się w stronę drzwi i teraz Elastyk lepiej 

ich widział. 

- Dobrze, ale w takim razie zamknę cię na klucz. - Diabo-

lini zerwał jakiś sznurek, zwieszający się ze ściany. -

I dzwonka też nie potrzebujesz, prawda? Bo mogłoby ci 

wpaść do głowy, żeby wezwać służbę. Powiesz, że zamek się 
zaciął, niech otworzą. 

- Łajdak! 

Iwetta chciała wymierzyć magikowi policzek, ale ten 

zręcznie się uchylił i ze śmiechem wyszedł z pokoju. 

Rozległ się zgrzyt klucza. Potem cisza. 
Elastyk zobaczył, że Iwetta stoi z uchem przyłożonym do 

drzwi - nasłuchuje. Wyszarpnęła ze swojej wspaniałej fryzu­
ry szpilkę, wsunęła w dziurkę od klucza i długo w niej maj­

strowała. Tupnęła nogą, wyprostowała się. Pogmerała palca­

mi w gniazdku dzwonka na służbę - też bezskutecznie. 
Oczywiście sznur został wyrwany razem z mięsem. 

- Łajdak, co za łajdak! - poskarżyła się nie wiadomo komu 

i zaczęła biegać po pokoju. 

Kamień leżał na krześle, tam gdzie go położyła, kiedy mo­

cowała się z zamkiem. 

Do sklepu jubilerskiego było niedaleko, nieobecność magi­

ka nie mogła więc trwać długo. Dosyć płaczu i zamartwiania 

się, powiedział sobie Elastyk. Rusz głową. Przecież zdałeś eg­
zamin z pomysłowości. 

Przycisnął się do szpary i zawołał: 

- Madame! Proszę mnie wypuścić. Pomogę pani otworzyć 

drzwi! 

Iwetta odwróciła się w stronę szafy. 
- Po pierwsze, nie jestem madame, tylko mademoiselle. A po 

drugie, akurat mogę ci wierzyć! 

140 

background image

- Naprawdę! Maestro przecież szykuje mnie na eskapistę. 

I coś już potrafię. 

Podeszła bliżej, ujęła się pod boki. 

- Jeśli jesteś eskapistą, to czemu nie możesz wyleźć z tej 

parszywej szafy? 

- Bo musiałbym mieć narzędzia. Są w walizce u maestra. 

Tylko że sama pani nic nie zdziała. Trzeba znać sekret. Szyb­

ciej, proszę otworzyć! On przecież w każdej chwili może wró­

cić! 

Iwetta zdecydowała się w końcu otworzyć szafę. Połowa 

roboty była już wykonana. 

- Tylko uważaj i nie próbuj mnie ocyganić. - Pogroziła 

Erastowi pięścią. - Ja i z dorosłym mężczyzną sobie poradzę, 

a co dopiero z takim smarkaczem. 

- Mnie jeszcze bardziej niż pani zależy na otwarciu drzwi. 

Byle tylko ujść cało. 

Otworzył walizeczkę magika i zaczął tam grzebać. Na 

szczęście w środku naprawdę znalazł się futerał z narzędzia­

mi niewiadomego przeznaczenia: jakieś chytre śrubokręty, 

szczypczyki, pęsetki. Elastyk nie miał pojęcia, do czego służy­

ły i jak należy się nimi posługiwać, ale powiedział z przeko­

naniem: 

- Doskonale. To jest to, czego mi potrzeba. Zaraz się wydo­

staniemy. 

Podbiegł do drzwi i wsunął w dziurkę od klucza pierwsze 

żelastwo, które wpadło mu w rękę. Zerknął przy tym w bok, 

żeby nie stracić Kamienia z oczu. 

- Chyba zaczepiłem - oświadczył. - Teraz potrzebna jest 

pani pomoc. Proszę stanąć na czworakach i spróbować trochę 

unieść drzwi. Choćby troszeczkę. 

Iwetta opadła na podłogę, wsunęła palce w dolną szparę 

i aż stęknęła z wysiłku. 

- Proszę trzymać, nie puszczać! Wezmę tylko dłuto. 

Elastyk cofnął się od drzwi, nachylił się, złapał Kamień 

i wsunął do kieszeni. 

- Zaraz, jeszcze sekundę! - powiedział, podkradając się na 

palcach do okna. 

Wlazł kolanami na parapet. Sprawdził sznur od bielizny -

był mocny, podwójny. I naciągnięty. Podwórze na dole wyda-

747 

background image

wało się całkiem małe, nie większe niż pudełko, do którego 

Elastyk skakał z orkiestry. 

- No, prędzej! - ze złością krzyknęła Iwetta. - Bo go jesz­

cze spotkamy na schodach. I dopiero będzie wesoło! 

Proszę, jaka przydatna bywa nauka chodzenia po linie, po­

myślał Elastyk. Uchwycił się sznura, zarzucił na niego nogi 

i zaczął posuwać się naprzód. 

Rajskie Jabłko przesunęło mu się w kieszeni, ale, dzięki 

Bogu, nie wypadło. 

background image

Żywcem do grobu 

Podciągając się na rękach i przesuwając kolana, Elastyk do­

tarł do pierwszego prześcieradła. Trzeba było zerwać je z kla­

merek i zrzucić na dół. Ładnie krążąc w powietrzu, biała 

płachta doleciała do pierwszego piętra i zawisła na ramie 

okiennej. Za nią pofrunęła druga. 

Elastyk był w połowie drogi, kiedy z tyłu rozległ się prze­

raźliwy krzyk: 

- Ach ty, łobuzie! 

Elastykiem nagle strasznie zakołysało. To Iwetta wychyliła 

się z okna, szarpała sznurem i klęła słowami, które zupełnie 

nie przystoją tak eleganckiej pannie. 

Pełznąć było teraz trudniej, ale zatrzymywać się nie było 

można. Elastyk dotarł do ostatniego, trzeciego prześcieradła 

i zrzucił je. Postąpił nieładnie, oczywiście, ale ludzkość jest 

ważniejsza. 

Obejrzał się - Iwetty nie było w oknie. 

W następnej chwili nad parapetem ukazała się skrzywiona 

twarz, której teraz nikt nie nazwałby piękną. W ręku roz­

wścieczonej wiedźmy błyszczał nóż. 

- Właź tu z powrotem! Bo przetnę sznur! 

Elastyk nie usłuchał wezwania, a i niełatwo by mu było się 

posuwać z nogami uwieszonymi z przodu. Za to się zatrzy­

mał. Do sąsiedniego dachu było już całkiem niedaleko, ale 

i tak by nie zdążył. Czy wiele potrzeba, żeby ciachnąć nożem? 

Co robić? Rzucić Kamień gdzieś dalej w nadziei, że wpad­

nie do dziury? Ale wtedy Iwetta na pewno przetnie sznur! 

W oknie pojawiła się jeszcze jedna głowa - signora Diabo-

liniego. 

- Ukradł! Ukradł diament! - krzyknęła Iwetta do wspólnika. 

143 

background image

- Jak mógł wyleźć z szafy? Dobra, potem. 

Iwetta machnęła nożem, a maestro ledwo zdążył ją po­

wstrzymać. 

- Coś ty? A diament? 

- Potem się podniesie z ziemi! - wysyczała furia, starając 

się uwolnić rękę. 

- Nie bądź idiotką. Jak smarkacz będzie spadał, narobi 

wrzasku na całe podwórze. 

Korzystając z kłótni między wspólnikami, Elastyk szybciut­

ko ruszył do przodu. Uchwycił się skraju dachu, jakoś wlazł 

na rozgrzaną blachę i zaczął chwytać ustami powietrze -

okropnie się zadyszał. 

- Biegnij na dół - doleciał z tyłu głos magika. - W tym do­

mu jest tylko jedno wejście, złapiesz gałgana na schodach. 

A ja przejdę po sznurze. 

Nie można się było zatrzymywać. Elastyk podszedł na 

czworakach do okienka na strychu. Obejrzał się za siebie i zo­

baczył ciekawy widok. Po sznurze, balansując rękami, prze­

suwała się sylwetka, która na tle czerwonego o zachodzie 

nieba wydawała się czarna. 

Elastyk jęknął ze strachu i przez popękaną ramę okienną 

przelazł na strych. Sam nie wiedział, jak wydostał się 

stamtąd na klatkę schodową, jak potem pędził schodami 

w dół. 

Wypadł z bramy, a od rogu już nadbiegała Iwetta: włosy 

rozczochrane, zęby wyszczerzone, w ręku nóż. Koszmar, 

szkoda słów. 

Ale w długiej sukni niełatwo było jej dogonić Elastyka. 

Chłopak skręcił w boczną ulicę i wypadł na główną. Rozejrzał 

się. 

Aha, to Miasnicka. No, tutaj nic mu nie zrobią. Ulicą prze­

chodzili ludzie, jeździły powozy. Zmierzch gęstniał niemal 

w oczach, a nad chodnikiem jedna za drugą zapalały się la­

tarnie w pięknych, prostokątnych kołpakach. 

Biec Elastyk nie miał już sił. Szedł zatem tak szybko, jak 

mógł, ale brakowało mu powietrza i kłuło go w boku. 

Zerknął do tyłu i wzdrygnął się. Dwadzieścia kroków za 

nim szli pod rękę Diabolini i Iwetta. Magik przyzywał go pal­

cem, szeroko się uśmiechając. 

144 

background image

Elastyk wydał słaby okrzyk i przyśpieszył kroku. 

Na schodach poczty stał chłopiec, wymachiwał jakimiś 

kartkami i krzyczał co sił w płucach: 

- Najnowsze wiadomości telegraficzne! Godzinę temu 

w Sarajewie zastrzelono austriackiego następcę tronu! Nad 

Europą zawisła groźba wojny! Szczegóły w „Gońcu Telegra­

ficznym". Za jedyne trzy kopiejki! Codzienne wydanie! 

Elastyk potknął się i oparł ręką o ścianę. No właśnie! I to 

jak szybko! Od chwili, kiedy Diabolini zaczął mordować się 

z Kamieniem, minęła może godzina! 

- Stójże. Porozmawiajmy po dobroci. Tobie policja też nie 

jest potrzebna. 

Magik i jego przyjaciółka byli tuż-tuż, maestro już nawet 

wyciągnął rękę. 

Elastyk uchylił się i przebiegł ulicę prawie przed samym 

konnym pojazdem. Z przodu zagwizdał stójkowy. 

- Czego tak pędzisz? Ukradłeś co? 

Elastyk skręcił w boczną uliczkę, potem w następną, gdzie 

latarń już nie było, tylko świeciły się okna. 

Z tyłu słychać było tupot nóg. 

- Stój, chłopcze! I tak przede mną nie uciekniesz! 
Tutaj, w pustej uliczce, rzeczywiście nie można było uciec 

przed magikiem. 

Z przodu świeciły się światła wielkiej ulicy, ale do niej był 

jeszcze spory kawałek. Z lewej, za niewysokim ogrodzeniem, 

ciemniały krzaki. Elastyk podciągnął się na żelaznych prę­

tach i zeskoczył z drugiej strony parkanu. 

Przed sobą miał białą ścianę cerkwi, a dookoła - zarośnięte 

krzewami drewniane i kamienne krzyże, niskie groby. 

To stary cmentarz! Tato mówił, że w dawnych czasach 

cmentarze były prawie przy każdej cerkwi. 

- Czegoś tak stanął? - rozległ się zza ogrodzenia głos 

Iwetty. - Chłopak na pewno pobiegł tam, na ulicę! 

- Wątpię - rzekł maestro. - To sprytny chłopaczek. Publi­

ka mu nie jest potrzebna, chce zagarnąć diament dla siebie. 

Cóż, moja wina, nie doceniłem realisty. Ale nigdzie stąd nie 

ucieknie. Chyba że przez płot, na cmentarz. 

- To prędko! Bo da nogę drugą stroną! 

- Gdyby biegł, tobyśmy usłyszeli. Ale tam jest cicho. Nie, 

145 

background image

Iwetko, schował się. Gdzieś tutaj, wśród grobów. Hej, Erast! -

zawołał Diabolini. - Słyszysz mnie? Idę po ciebie! 

Płot zaskrzypiał pod jego ciężarem. 

Elastyk skurczył się i starając się nie hałasować, odpełznął 

w bok. Cmentarz był nieduży, jakieś dziesięć rzędów grobów, 

nie więcej. Nie bardzo jest się gdzie ukryć. 

- Pałka, zapałka, dwa kije, kto się nie schowa, ten kryje! -

niegtośno recytował wyliczankę sztukmistrz, chodząc wśród 

grobów. - Raz-dwa-trzy, kryjesz ty. 

Co tu robić? Co robić? 

Nagle przypomniały się Elastykowi słowa profesora: chro-

nodziury szczególnie często trafiają się na starych cmenta­

rzach. 

Elastyk wyjął unibook zza pazuchy, otworzył. Szepnął: 

„Chronoposzukiwarka!". Po ekranie przesunęła się zielona li­

nia. Zatrzymała się, poróżowiała. Ale tylko trochę. To znaczy, 

że średnica jest mała, nie można się przecisnąć. Znowu nacis­

nął. Linia zatrzymała się znowu i teraz nabrała intensywnej 

czerwonej barwy. Jest! Gdzieś bardzo blisko, na prawo, przy 

końcu cerkiewnego muru. 

Nie odrywając oczu od wyświetlacza, Elastyk zaczął peł­

znąć w tym kierunku. 

- Erastek, odezwij się - mruczał Diabolini. - Teraz nigdzie 

się nie ukryjesz. Przecież cię uprzedzałem, ze mną nie ma 

żartów. 

Przed starym, kamiennym, zapadniętym w ziemię nagrob­

kiem w kształcie trumny promień wyraźnie zamrugał. 

- A, kogo ja widzę! - krzyknął maestro z przeciwległego 

końca cmentarzyka. - Czyja to tam główka wystaje? To na 

pewno mój wierny uczeń Erast! Idę do ciebie, kochaneczku! 

No, gdzież jest ta diabelska chronodziura? 

Elastyk wsunął unibook z powrotem za pazuchę i pełznął 

wokół grobu. 

Z jednego końca ziemia pod nagrobkiem się zapadła. Z ja­

my tchnęło wilgocią i pleśnią. Czyżby tam trzeba było włazić? 

Okropność! 

Ej, teraz nie wolno się wahać! Elastyk zmrużył oczy i wsunął 

głowę do nory. Jakoś się przecisnęła, ale co z resztą? No i, co 

najgorsze, nic właściwie się nie stało. 

146 

background image

- Patrzcie, gdzie to się wepchnął - powiedział magik, Ela-

styk zaś miał wrażenie, że maestro mówi tuż nad jego głową. -

Brawo, sam wlazłeś do grobu. I w grobie zostaniesz. Ja dotrzy­

muję słowa. Oddasz diament po dobroci czy mam cię połasko­

tać nożykiem w pięty? 

Elastyk szarpnął się przerażony i spróbował podciągnąć 

nogi. Ziemia pod łokciami się osypała, tak że wpadł jeszcze 

głębiej. Ale niedużo, może na pół metra. To go nie ratowało. 

Magik wyciągnie tylko rękę i dosięgnie go. Czyżby wszystko 

miało się skończyć właśnie tak, w egipskich ciemnościach, 

z zapachem matki ziemi w nosie? 

W tym momencie Elastyk usłyszał męskie głosy - co naj­

mniej dwa. I grubsze niż maestra. Na pewno ktoś wyszedł 

z cerkwi. Jakie szczęście! 

Zaczął się wiercić i gramolić z dziury z powrotem. No, bo 

tamci jeszcze sobie pójdą i zostawią go sam na sam z Diabolo 

Diabolinim! 

Ale co sobie pomyślą? Że przyszedł okradać groby? Za coś 

takiego nie pogłaszczą go po główce. 

Elastyk zamarł w niepewności. 

Wówczas usłyszał jak na górze, tuż nad nim, ktoś powie­

dział: 

- Poźrzy, Dziobie, zali to Niemiec? Nogawice jaksamitne, 

pończochy - czyrwiony bławat. Azali zdatny będzie? 

To o mnie, domyślił się Elastyk. Zobaczyli go. To ja jestem 

ten „Niemiec". Jak dziwnie mówi. Pewnie to ksiądz. 

- Zdatny, zdatny - odrzekł drugi głos, nosowy. - Obacz, 

włos czarny, jako przykazano. Wspomoży mię, Miciuchu. 

Złapali Elastyka za kostki i wywlekli z mogiły. Leżał na 

wznak i nie wiedział - odezwać się czy jeszcze poczekać. Na 

razie udawał na wszelki wypadek, że jest martwy. 

- Pewnikiem Niemiec - rzekł człowiek o dziwnym imie­

niu Miciuch. - Źrzy, kołmierz koronkowy. Nuże, obróci go. 

Ujęli Elastyka za ramiona, obrócili na plecy. Popatrzył 

przez rzęsy i zdrętwiał. 

Nad nim pochylała się straszliwa, zarośnięta gęba z czar­

nym dziobem zamiast nosa, a wyżej płonął, migocząc, ogień 

piekielny. 

background image

PRZEDWCZORAJ 

background image

Co? Gdzie? Kiedy? 

Z tyłu, za człowiekiem z dziobem, majaczył jeszcze jeden, ale 

temu Elastyk nie zdążył się przyjrzeć, bo czym prędzej znowu 

zamknął oczy. 

Boże święty, a to co znowu? Gdzie jest teraz? W jakiej epoce? 
I czego chcą od niego te koszmarne istoty? Jak dziwnie 

mówią - niby po rosyjsku, ale jakby wcale nie. 

- Poświeci ano. 

Poczuł gorąco na twarzy. Tuż nad nią trzaskał ogień, przez 

powieki przeświecała purpura. 

Ten, który kazał poświecić, powiedział: 

- Obacz, białego lica, nadobny, całowity. 

W innej sytuacji Elastyk uznałby to za komplement, ale nie 

teraz. 

- Zrostu mizernego? - powątpiewał straszliwy Dziób. -

Wżdy mówili: arszyn i dwanaście werszków. A jak kocia gęba 

powtóre nam łajać będzie? 

- Grzeczny umarlec, bierzwa go - zdecydował Miciuch 

(chyba on tu dowodził). - Kwapić się nam trza. Miesiąc 

zachodzi, rychło zaranek nastanie. 

Pochwycili Elastyka z dwóch stron, położyli na coś twarde­

go, przykryli rogoża. W nos uderzyła go jakaś ostra woń, tak 

że omal nie zaczął kichać. 

Tamci dwaj podźwignęli Elastyka i dokądś nieśli. Teraz 

mógłby się rozejrzeć dookoła, ale przykryli go całkowicie, tak 

że nic nie widział. Musiał, jak to piszą w książkach, zamienić 

się w słuch. 

Słuch jednak wiele mu nie pomógł. 

Odgłos kroków. Mlaskający. Muszą chyba iść po błocie. 

Frrr! - prychnęło coś nad samą głową Elastyka. 

151 

background image

- Cicho, maluśka. 

Aha, to koń. 

Cisnęli go na coś miękkiego, pachnącego i trochę kłujące­

go. Siano. Na rogoże narzucili coś jeszcze - jakieś zgrzebne 

płótno. 

- Wio! 

Skrzypnęły koła, kopyta zaczęły cmokać w błocie. 

- Cudna sprawa - zagęgał Dziób. - Niemiec pohaniec na 

krześcijańskim smętarzu pogrzebion. 

Miciuch odrzekł: 

- Przez domowiny w ziemię wciepnęli byli jako sobakę. 

Powiedają, że w Niemieckiej Słobodzie dżuma. Kryjomo bi-

surmany go podkinęli. Pachołków morowych się strachają. 

- Miciuchu, a zaraza na nas z marliny się nie przekinie? 
- Bóg lutościw. Jedno kotu onemu wąchawemu o tym, zją-

deśmy go wywlekli, ani słówka, bo nam brony nie odewrze. 

Wszystko to było mało zrozumiałe. I bardzo straszne. Ela-

styk uniósł nieco skraj rogoży, żeby cokolwiek zobaczyć, ale 

nie zobaczył prawie nic. Ciemno. Błyszczy wielka kałuża. Ja­

kieś ogrodzenie z zaostrzonych pali. Z tamtej strony głośno 

zaszczekał pies. 

- Wej, Miciuchu, rogatka! Zali wracać się? 

- Nie strachaj się, dzierży łeb wyżej. 

Z przodu ktoś krzyknął basem: 

- Stój! Ktoście wy? Nie zbóje aby? Dojąd tako jadziecie 

przed świtaniem? 

Zazgrzytało żelazo. 

Wóz się zatrzymał. 

Miciuch z powagą odpowiedział: 
- Na Wagańkowo rogoże wieziem, na dwór kniazia Wasi­

lija, carskiego bojarzyna. 

- Wasilija Iwanowicza? Starszego Szujskiego? Ano jadź-

cie, jadźcie - zezwolił bas. 

Drzewo zaskrzypiało okropnie, wóz ruszył się i potoczył da-

lej-

Kopyta stukały już donośniej; jechali teraz widać nie po 

grząskiej ziemi, ale po drewnianym podłożu. 

Dziób i Miciuch już nie rozmawiali, tylko od czasu do cza­

su wzdychali. Elastyk zaś leżał i ciągle próbował zgadnąć: 

152 

background image

który tu mają rok? „Bojarzyn"? „Dwór"? Warto by sięgnąć po 

unibook, ale strach się poruszyć. Ci ludzie mają go za zmarłe­

go. No i bardzo dobrze. A potem się zobaczy. 

Zimno było, może dziesięć stopni. Gdyby się trochę ruszyć, 

Elastyk by się rozgrzał, a tak zupełnie zdrętwiał. 

- O, kniaziów dom ci to jest - rzekł ten o nowym głosie po 

długim milczeniu. - Sława ci, Gospodnie. 

- Pomni, Dziobie. Nie wyblokaj, że Niemiec na smętarzu 

był nalezion - przypomniał Miciuch. 

Drugi obiecał: 

- Gęby nie odewrę. Ty sam z nim gadaj. Straszen mi on 

jest, żmijowe ślepie. 

Zastukali w coś drewnianego, na pewno w bramę: dwa ra­

zy, potem jeszcze trzy, niegłośno. 

- Ondrieju Timofiejewiczu! Odewrzyj wrota! To my, Mi­

ciuch i Dziób! Mamy, cóżeś przypowiedział! 

Zazgrzytały ciężkie wrota. 
Łagodny głos odparł, przeciągając słowa: 

- Chutko, chutko. Psom senliwego ziela zadałem, iżby nie 

brzechały. Dzierżycie, a niesicie za mną. I obacznie, łotry. 

Jeszcze kto uźrzy. 

Elastyka zdjęto z wozu i dokądś poniesiono. 

A on naprawdę był ledwie żywy, bo sprawa wkrótce miała 

się wyjaśnić. Zaraz się okaże, po cóż to „Niemca" wyciągnię­

to z mogiły. Najgorsze, jak tu z tymi miciuchami rozmawiać? 

Przecież normalnego języka na pewno nie zrozumieją. 

Co to będzie, co będzie? 
Pod nogami niosących skrzypiały drewniane stopnie. 

Pachniało czymś kwaśnym, nieznanym, i jeszcze woskiem 

świec, jak na Nowy Rok. 

- Do małej komory - nakazał Ondriej Timofiejewicz; naj­

wyraźniej właśnie ów „kot wąchawy" i „żmijowe ślepie". -

Drzwi wąskie, nie urońcie go ano... Czekajcie kęs, poświecę... 

Przeczżeś ślepia wypałubił? Do domowiny go. Głowa tamo, 

nogi tu. 

Znowu ta jakaś „domowina". 

Elastyka położono na czymś twardym, po bokach miał ja­

kieś wysokie ścianki. Oczu nie otwierał ani na moment. Ro­

zumiał, że zaraz go znowu zaczną oglądać. 

153 

background image

Chyba tak właśnie było. 

Potrzaskiwała świeca. Miciuch i Dziób przestępowali z no­

gi na nogę. „Żmijowe ślepie" milczało. 

- Zdatny junoch, wielmi zdatny - nie wytrzymał Miciuch. -

Poźrzyjcie ano, Ondrieju Timofiejewiczu: i włos czarny, i licz­

ko białe, a krasny ci on, krasny, jako anioł boży. 

- Przecz Niemiec? - spytał bojarzyn. - Zjąd? Ty rzeknij, 

beznosy. Figiel uczynili jeście, duszęście żywą umartwili? 

Przykazywałem onego nie czynici! 

Słychać było, jak Dziób głośno przełknął ślinę. 

- Dyć... On na ulicę... Na ulicę ciśnion był leżał. Na ten 

krzyż święty! 

- Ano, dobrze. Nie moje to dzieło. Nikto was nie zoczył? 
- Nikto. Na ikonę święte wieram się! - Miciuch przyszedł 

Dziobowi na pomoc. 

Korzystając z tej dyskusji, Elastyk pozwolił sobie na ode­

mknięcie jednego oka. 

Niski sufit z desek, ściany z drewnianych bali. 
Pokoik całkiem maleńki... W ścianie naprzeciwko świeci 

się prostokąt - to drzwi. Po bokach, wzdłuż ścian, ławy. I on 

sam też leży na ławie, w jakiejś skrzyni. 

O mamo! Przecież to trumna! A więc to jest ta „domowi-

na"... 

Ostrożnie zerkając w bok, Elastyk przyjrzał się całej trójce. 

Ci straszni, których zdołał zobaczyć na cmentarzu, byli 

odziani w jakieś łachmany, na nogach mieli oblepione bło­

tem łapcie. Miciuch był niewysoki, cały czas się kłaniał. Twa­

rzy dojrzeć było nie sposób, bo stał odwrócony plecami. Dru­

gi chłop - wysoki, kościsty, cały zarośnięty czarnymi 

włosami, a na nosie ma opaskę; dlatego tam, przy świetle po­

chodni, wydawało się, że to dziób. Stąd pewnie wzięło się 

przezwisko. 

Ale największe zainteresowanie musiał oczywiście wzbu­

dzić trzeci mężczyzna - było jasne, że los Elastyka będzie za­

leżał właśnie od niego. 

W ręku trzymał kandelabr z trzema płonącymi świecami, 

blisko twarzy, dlatego widać go było dobrze. 

Oj, nie spodobał się Elastykowi „kot wąchawy" Ondriej Ti-

mofiejewicz! 

154 

background image

Był może nie tyle przygarbiony, ale jakby ściśnięty, całkiem 

jak sprężyna, która w każdej chwili jest gotowa się rozprosto­

wać. Trudno ocenić, jaki miał wzrost. Na gładkiej twarzy 

sterczały ostro zakończone, rzadkie wąsiki. Z ust nie schodził 

mu łaskawy uśmiech, ale okrągłe oczy patrzyły chłodno, rze­

czywiście przypominając oczy kota. Głos też miał koci, nie-

głośny, mruczący. 

- Ninie przywieźli jeście udatnego otroka - rzekł i oblizał 

się. - Nie to, co onegdaj. Rubla półtora dam, jakom był rzekł. 

Mała, ale widać, że silna ręka głaskała gardę kindżału, któ­

ry wystawał zza szerokiego, mieniącego się pasa. Tkwił tam 

zatknięty jeszcze jeden kindżał. Rękojeści obu miały kształt 

główki węża. 

Ondriej Timofiejewicz ubrany był paradnie: czerwone buty 

ze srebrnymi wzorami, wzorzysty kaftan (czy jak to się tam 

nazywa - taka długa marynarka do kolan, z rękawami rozcię­

tymi do połowy). A czaszkę miał zupełnie nagą, łysą albo mo­

że wygoloną. 

- Dziękę czynimy pokornie, a jedno prosiemy, byś nama 

przyczynił jeszcze trocha. - Miciuch skłonił się. - Owoc trzy 

razy na nocny niewczas chadzali jeśmy. Co strachu było! 

A jeźliby nas poimali? Za czarnoksięstwo dziś ogniem żgą. 

- Co tamo blegoczesz? O jakiem czarnoksięstwie? - czło-

wiek-kot zmrużył oczy, które błysnęły mu niebezpiecznym 

żółtym płomieniem. - Coże, grzybóweś się trujących objadł? 

Obaj chłopi zgięli się do samej podłogi, wyprostowali, zno­

wu zgięli - zupełnie jak na gimnastyce. 

- Z głupiam tak pokawił, wybacz, bojarze - zaczął bełko­

tać wystraszony Miciuch, a Dziób powtórzył: 

- Wybaczcie, bojarze. 

- Jam nie bojar, jedno rab ubogi jego kniaziowskiej mości -

odpowiedział pojednawczo żółtooki. - Ano, dobrze, Jezu 

Kryst z wami. Przyczynię pół rubla, albowiem w Świętem Pi­

saniu powiedziano jest: „Każdemu podług uczynków jego". 

A dla waszego utrudzenia chutliwego ugoszczę was jeszcze 

małmazyją, winem zamorskiem. 

Zrozumieć jego mowę było nie łatwiej niż rozmowy Miciu-

cha i Dzioba, Elastyk pojął jednak ogólny sens wypowiedzi: 

Ten człowiek służy kniaziowi (na pewno właśnie owemu 

155 

background image

Wasilijowi Iwanyczowi, jak mu tam... Szumańskiemu, Szyd­

łowskiemu, coś w tym rodzaju); z „otroka" jest zadowolony 

i gotów zapłacić dodatkowe pięćdziesiąt kopiejek. Czyli cał­

kiem niewiele, nawet według standardów 1914 roku, nie mó­

wiąc już o 2006. Kiedy jednak dzieje się ta dziwna nocna hi­

storia, albo choćby - w jakim wieku? Że przed Piotrem 

Pierwszym, to na pewno... 

„Rab ubogi" bezszelestnie przecisnął się przez niskie 

drzwi, a chłopi zostali sami. 

- Dwa rubelki, co? - wyszeptał Dziób, trącając towarzysza 

łokciem. - Pohulamy dzisia, Miciuchu! 

Tamten syknął na niego: „Cisze bądzi!". Podreptał ku 

drzwiom, wyjrzał, ale od razu się cofnął. Do pokoiku już 

wchodził Ondriej Timofiejewicz ze srebrną tacą w rękach. Na 

tacy oprócz lichtarza stało niezgrabne gliniane naczynie, 

dwie czarki i miska. 

- Pijcie, ludkowie - zamruczał Kot Kotowicz. - To wino 

bojarskie, słodkie, nie dla rabskich gardeł warzone. Rydzy­

kiem solonym zagryźcie i idźcie z Bogiem. 

- A dzięgi? - upomniał się Miciuch. 

Ondriej Timofiejewicz potrząsnął skórzaną sakwą, w której 

coś zabrzęczało. 

- Dostaniecie bez pochyby. Jedno baczcie, hultaje, iżby-

ście mię błaźnić nie śmieli. Na uściech zatwora, nie chceszli 

niuchać topora. 

„Hultaje" gorliwie zaczęli się żegnać, przysięgać, zaklinać, 

że „jako ryby w wodzie" będą milczeć i „jako ta mogiła". 

Człowiek o żółtych oczach pokiwał głową na zgodę - że ni­

by dobrze, dobrze, wierzę wam. Nalał każdemu pełną czarkę. 

Chłopi wzięli je i ukłonili się. Wypili jednym haustem, za­

dzierając kudłate łby. 

- Za twoje zdrowie! 
- Uch, zapaszysta bojarska braha! - pochwalił Miciuch 

napój, ocierając usta rękawem. - Niech Gospodzin nad tobą 

pieczę ma, dobry człecze. 

Cmoknął, sięgnął po rydza, ale grzyb wyślizgnął mu się z pal­

ców. Miciuch zachrypiał żałośnie i złapał się rękami za gardło. 

- Dziobie, Dziobeczku... - wycharczał i spróbował chwycić 

towarzysza za ramię. Ale z tym też źle się działo. 

156 

background image

Beznosy upuścił czarkę na podłogę, zgiął się wpół i cicho, 

monotonnie zaczął powtarzać: „Oj, oj". 

Elastyk otworzył usta szerzej. Co im się stało? 
Obaj chłopi osunęli się na podłogę, jak gdyby im odjęło 

władzę w nogach. A człowiek z ogoloną głową ani trochę się 
nie zdziwił. Patrzył, jak ci dwaj skręcają się z bólu - i nic. Na­
wet ziewnął, zasłaniając dłonią czerwone wargi. 

- Zdradź... ca... - wyjęczał Miciuch. - Zielem... napoił... 
Czym, czym? Jakim znowu zielem? 
- Zdychajcie szybciej, psi - leniwie rzekł Ondriej Timofie-

jewicz. - Przykrzy mi się. 

Otruł ich! - dotarło w końcu do Elastyka. Naprawdę, tru­

cizną! 

Uczeń szóstej klasy przycisnął głowę do twardej deski. 
Czyżby na serio ich otruł, na śmierć?! 
Na to wyglądało. 
Nieszczęśni „hultąje" skręcali się na podłodze, rozdziawia­

li usta, ale dźwięków żadnych już nie wydawali - trucizna 
chyba sparaliżowała im struny głosowe. 

Elastyk zamknął oczy, żeby nie oglądać tego straszliwego 

widowiska, nie patrzeć, jak ziewa zimnokrwisty morderca. 

A to łotr! Jak gdyby nigdy nic, zamordował dwóch ludzi 

dla woreczka z monetami! 

Mamo jedyna, po co temu kilerowi potrzebny jest czarno­

włosy i białolicy nieboszczyk? Do jakich strasznych spraw? 
A kiedy się dowie, że „otrok" żyje? Co wtedy? 

Nagle Elastyk usłyszał jakiś rumor. 
Otworzył trochę szerzej oczy i zobaczył, że morderca noga­

mi przesuwa nieruchome ciało i wpycha pod przeciwległą ła­
wę. To samo stało się z drugim trupem. 

Teraz zabierze się do mnie, pomyślał Elastyk i zadrżał. I już 

gotów był wyskoczyć z trumny i rzucić się za drzwi, a potem 
niech się dzieje, co chce. 

Ale zbrodniarz nawet nie spojrzał w jego stronę. 
Przeciągnął się z lubością, aż stawy zachrzęściły. Potem 

wziął tacę z ławy i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. 

W pokoju zrobiło się ciemno i tak cicho, że Elastyk usły­

szał, jak szczękają jego własne zęby. 

background image

To i owo się wyjaśnia, ale cóż z tego? 

W komórce było zimno, toteż Elastyk okropnie zmarzł, zęba­
mi jednak szczękał nie z zimna, tylko z przerażenia. Szósto-
klasista wcześniej tylko w telewizji widywał, jak się zabija lu­
dzi, ale tamto przecież tylko odgrywano, na niby. No i nagle 

tuż obok niego leżą dwaj nieboszczycy. Dwaj ludzie, którzy 

jeszcze pięć minut temu żyli... 

Ale teraz nie było czasu drżeć ze strachu. W każdej chwili 

z Elastykiem mogło stać się to samo. 

Uniósł się i zobaczył w ciemności mały jasny punkt, świe­

cący w środku przeciwległej ściany. Dziurka? 

Przestań się trząść, powiedział sobie w duchu. Trzeba coś 

robić, zanim wróci morderca. 

Najpierw sprawdził, czy nadal ma Rajskie Jabłko. Bogu 

dzięki, było na miejscu. 

Potem wlazł na ławkę i popatrzył przez dziurkę. Pokój. 

Wielki. Ściany obite wzorzystą tkaniną. Ogromny stół, wokół 
niego rzeźbiony fotel i kilka masywnych taboretów. Lichta­
rze. Ludzi nie widać. 

Dobra. 
Teraz akurat pora, żeby poznać odpowiedzi przynajmniej 

na podstawowe pytania. 

Usiadł na ławce, wyciągnął zza pazuchy unibook, otworzył 

na stronie siedemdziesiątej ósmej i szepnął: 

- Kalendarz! 

Na wyświetlaczu ukazało się coś dziwnego: 

Rok 7113, tydzień niewiast-myrofor. 

Co?! 
A cóż to za rok? Czyżby taka daleka przyszłość? Wątpliwe. 
Prawda, że w pewnej fantastycznej powieści Elastyk prze-

158 

background image

czytał, że Ziemię dotknęła katastrofa, w której zginęła cywili­
zacja, a nieliczni ocaleni zapomnieli o wszystkich osiągnię­
ciach naukowo-technicznych i ludzkość zaczęła rozwijać się 
na nowo: najpierw wspólnota pierwotna, potem niewolnic­
two, później feudalizm i tak dalej. 

- Nie rozumiem - zwrócił się Elastyk do unibooka. - Jak 

to rok siedem tysięcy sto trzynasty? I co tu robią niewiasty? 

Ekran mignął i dał szczegółowe wyjaśnienie. 
W dawnej Rusi rachubę lat prowadzono nie od narodzenia 

Chrystusa, ale od stworzenia świata, które, według wyliczeń 
średniowiecznych teologów, nastąpiło 5508 lat przed naro­
dzeniem Chrystusa. Ten system rachuby był stosowany w ce­
sarstwie bizantyjskim od szóstego wieku i później przyjął się 
na ziemiach wschodnich Słowian. Z dniem pierwszego stycz­
nia 1700 roku, zgodnie z rozkazem Piotra I, Rosja przyjęła 
chronologię zachodnią. Do XVII-XVIII w. w Europie nie istnia­
ła jednomyślność co do tego, którego dnia zaczyna się nowy 

rok. Na przykład w IX-XV w. w Rosji rok zaczynano 1 marca, 

a w latach 1492-1699 - 1 września. Dzień zazwyczaj określa­

no według kalendarza cerkiewnego. 

Tydzień niewiast-myrofor - drugi tydzień po Wielkanocy; 

w tym czasie czci się pamięć kobiet, które przyniosły wonności 
do grobu Chrystusa. 

- To o nowym roku i o niewiastach rozumiem. Ale jaki jest 

teraz rok normalnie? Nie po cerkiewnemu? I dzień i miesiąc? -
zapytał Elastyk niecierpliwie. 

Dokładny czas: godzina czwarta 59 minut 11 sekund, 13 

kwietnia (według kalendarza gregoriańskiego 23 kwietnia) 

1605 roku. 

A więc czterysta lat temu! Tak daleko, jak się okazuje, 

chronodziura przerzuciła Fandorina z szóstej klasy! 

Spróbował sobie przypomnieć, co się takiego działo na po­

czątku siedemnastego wieku. Tego okresu w szkole jeszcze 
nie przerabiali. We Francji - trzej muszkieterowie, a u nas 
co? W czwartej klasie czytali Opowieści z historii ojczystej. Zdaje 
się, że ktoś z kimś walczył. Nasi z Polakami, tak, na pewno. 
Minin i Pożarski, Iwan Susanin. Czy też to było później? Ej, 
gdybym tak trafił tu z siódmej klasy! Wszystko bym wiedział 
o wieku siedemnastym! 

159 

background image

Elastyk chciai zadać unibookowi następne pytanie, ale 

w tym czasie zza drzwi doleciały głosy. 

Jeden był już znajomy, miaukliwy. Drugi - rozwlekły i ja­

kiś mokry, jak gdyby człowiek miał zamiar odkaszlnąć, ale 
nie mógł się zdecydować. 

Słychać było każde słowo, tylko sens zdawał się trudny do 

uchwycenia. 

- Zwól, kniaziu-ojczulku, sam ujźrzysz. 
- Pożdzi, Ondriejko, pożdzi. 
Ach tak! Morderca nazywa rozmówcę „kniaziem-ojczul-

kiem", a ten go zwyczajnie „Ondriejką". Wychodzi na to, że 
rządzi tu ten z mokrym głosem! 

- Powiadasz, udatny otrok? - rzekł kniaź. - Zali chędogi, 

nie wąchawy? 

To o mnie, zrozumiał Elastyk i przypomniał sobie, że może 

przecież włączyć funkcję tłumacza! 

Szepnął unibookowi: „przekład", i prawie od razu na wy­

świetlaczu pojawiły się linijki: 

- Mówisz, że chłopiec się nadaje? A ładny, nie cuchnie? 
- Moim zdaniem, taki jak potrzeba. Sam zresztą zobacz, 

Wasiliju Iwanowiczu. 

Wasilij Iwanowicz! To znaczy, sam gospodarz, ten właśnie, 

który się zaczyna na „Sz". 

- Nie popędzaj mnie. Pozwól zebrać myśli. 

Rozległo się skrzypnięcie - to pewnie kniaź usiadł. 

- Oj, ryzykowną grę rozpoczęliśmy, Ondriejka. 
Unibook podkreślił imię i od razu hojnie udzielił wyjaś­

nień: Na Rusi, w czasach przed Piotrem I, zwrócenie się osoby 
starszej do młodszej w formie zdrobniałej nie miało wydźwię­

ku lekceważącego ani familiarnego, dlatego lepiej byłoby 
przełożyć „Ondriej". 

- A co mamy robić? Z każdym dniem złodziej

 (Dokładne 

znaczenie bez kontekstu jest niezrozumiałe; słowa „złodziej" 
często używano nie w znaczeniu „człowiek, który bezprawnie 

wszedł w posiadanie cudzej własności", ale w znaczeniu 

„przestępca polityczny") jest coraz silniejszy. Dookoła zamęt 

i niepokoje, car Borys całkiem upadł na duchu, a przedtem był 
istnym orłem. Chociaż nie jest mi miły, ale lepszy już on niż nie 

wiadomo kto. Nowy car mianuje swoich bojarów, a nas, do-

160 

background image

tychczasowych, zniszczy. A już mnie pierwszego, po tej histo­

rii ze śledztwem... Oczywiście, wystawienie nietkniętych 

zwłok bardzo by nam teraz pomogło. Już rozpuściliśmy wie­
ści, że zwłoki carewicza w Ugliczu mają cudowną moc. Jeśli 
w Moskwie dojdzie do kilku uzdrowień, wszyscy uwierzą. Lud 

jest łatwowierny i lubi bajki. Ludzie od razu przestaną szeptać, 

że carewicz Dymitr żyje. I nie będą słuchać apeli Samozwańca. 

W tym momencie Wasilij Iwanowicz zamilkł, a zza ściany 

doleciał dziwny trzask. 

Elastyk znowu wdrapał się na ławkę, przywarł okiem do 

dziurki. 

W fotelu siedział jegomość z długą brodą, na wpół siwą. 

Jego głowę okrywała obcisła czarna czapeczka. Tłuste brzu­
cho, sięgające wysoko, pod samą pierś, przepasane było sze­
rokim brokatowym pasem. Innym szczegółom jego ubioru 
Elastyk nie przyjrzał się dokładnie, aż tak zdumiała go twarz 
kniazia. 

Lewa brew opadała całkiem nisko, tak że leżał pod nią głę­

boki cień, a oka nie było w ogóle, za to szeroko otwarte prawe 
pobłyskiwało całkiem jak paląca się lampka. 

To płomień świecy w nim się odbija, uspokoił się Elastyk. 

No, a że człowiek jest jednooki, w tym też nie ma nic strasz­
nego. 

Ale wtedy kniaź opuścił prawą brew i oko zniknęło. Za to 

otworzyło się lewe. Co prawda, nie błyskało, tylko było mato­

we i ciemne. 

To znaczy, że ma oboje oczu? 
Wasilij Iwanowicz w zadumie chwycił się za koniuszek 

długiego nosa, wsunął do ust orzech, rozgryzł. Skorupki wy­
pluł na podłogę. 

Ach, to stąd ten trzask - kniaź gryzie orzechy. 
Ondriej Timofiejewicz, czyli Ondriejka, stał obok z uszano­

waniem i czekał. 

- Ajajajaj - westchnął ciężko Wasilij Iwanowicz. - Obmyśl 

wielmi chytr jest. Aza się nie ostrzegą? Zbawią mię, grzeszne­
go, główki. A ten z Przemienienia prawie zgnił? 

Najpierw niby wszystko można było zrozumieć, ale od tego 

miejsca Elastyk, jak to się mówi, stracił wątek. Musiał się od­
sunąć od dziury w ścianie i znowu śledzić ekran. 

161 

background image

- Ajajajaj

 (Okrzyk wyrażający obawę albo irytację - uznał 

za wskazane wyjaśnić unibook). Plan jest bardzo pomysłowy. 
Ale czy się nie zorientują? Zetną  m i , grzesznemu, głowę. Czy 
tamten, z Przemienienia

 (Poza kontekstem niezrozumiałe, co 

ma się na myśli: święto cerkiewne Przemienienia Pańskiego 
czy nazwę geograficzną; być może chodzi o cerkiew Przemie­
nienia),
 naprawdę zgnił? 

- Tak. Nocą, potajemnie, otworzyliśmy podziemie w uglic-

kim soborze Przemienienia. Z carewicza zostały tylko kości. 
Nie było sensu ich wieźć - nikt by nie uwierzył, że to cudami 

słynące zwłoki. Powiedzieliby, że podsuwamy jakieś ścierwo, 

nie wiadomo skąd wzięte. Dlatego wywiozłem tylko trumnę, 

a szczątki wyrzuciłem do rzeki. Wtedy to wpadłem na pomysł 
i zaproponowałem waszej bojarskiej łaskawości to posunię­
cie szachowe - podsunąć świeżego nieboszczyka zamiast ca­

rewicza. 

- Nieprawda, proponowałeś zarżnąć jakiegoś chłopaczka, 

bałwanie - przerwał mu kniaź ze złością. - A nie pomyślałeś, 

że zniknięcie dziecka to zamieszanie i zbędne ryzyko. Nie daj 

Boże, jeszcze krewni by go rozpoznali. Może i tego rozpozna­

ją? Uważaj, Ondriejka, bo z toporem igramy! 

Rozległ się cichy, przymilny chichot. 

- Wszystko obmyśliłem, wszystko przewidziałem, ojczul­

ku bojarze. Ten chłopiec to Niemiec

 (To słowo może oznaczać 

zarówno Niemca, jak i w ogóle cudzoziemca, człowieka nie-
mówiącego po rosyjsku, czyli „niemego").
 Może ma jakichś 

krewnych, ale do soboru, gdzie wystawione będzie ciało, nikt 

żadnych heretyków nie wpuści. 

- Brawo, dobrze to wymyśliłeś. 

Skrzypienie fotela. 

- Dobra, pójdziemy obejrzeć tego twojego Niemca. 

background image

Intryganci 

Elastyk czym prędzej rzucił się z powrotem do trumny. Uni-

book schował pod ławkę. Diament na wszelki wypadek wsu­

nął do ust. Nawet jeśli go obszukają, to tam nie zajrzą. 

Wyciągnął się, złożył ręce na piersi, przywołał na twarzy 

wyraz smutku - krótko mówiąc, zmienił się w nieboszczyka. 

Weszli. Jeden ciężko, powoli; drugi miękko, jak gdyby tań­

cząc. 

- Czyjeż one nogi pod ławą? - zdziwił się bojar. 

Aha, zobaczył nieboszczyków. 

- Nie trap główki swej, kniaziu - gruchał przymilnie On-

driejka. - Owo dwaj hultajowie bezrodni, jiż to byli otroka 

dobyli. Dał im jeśm, ożralcom, ziela lichego, iżby nie glegota-

li. Hnet odprzątnę, każę do domu ubogich powieźci. Tamo 

ich do jamy z wapnem wyciepną, i tyla. Jedno nasamprzód 

chciał jeśm otroka twej bojarskiej mości okazać. 

- Ano okaży, okaży. 

Podeszli całkiem blisko. Zamilkli. 

Słysząc ich oddechy tuż nad sobą, sam Elastyk w ogóle 

przestał oddychać. 

- Aza nie podobien carewiczowi? - z trwogą spytał sługa. 

Wasilij Iwanowicz mówił z powątpiewaniem: 
- Nie pomnę. Roków będzie temu już półtrzynasta, jakom 

Dymitra był oględował. I takoż w domowinie, przez żywota. 

Jedno ów niby mniejszy był. Wżdy ono nie wielmi waży. Jiż 

carewicza znali, onych już nie masz. Niańkę i wszytkie pia­

stunki tamo jeszcze umartwili. Mać jego, Maryja, czernicą 

jest daleko, na Wyksie, za Czerepowcem. Jedno pomnę, iże 

carewicz na skórze piątna miał: na prawo od nosa bardawka, 

na ramieniu znamię czyrwione. 

163 

background image

Aha, kombinował Elastyk, zmuszony obchodzić się bez 

tłumacza: Wasilij Iwanowicz kiedyś widział tego Dymitra, 

przy czym też w trumnie, ale to było dawno, i kniaź już do­

kładnie nie pamięta, jak carewicz wyglądał. A znamię i bar-

dawka, czyli brodawka, to wiadomo, znaki szczególne. 

- Toć wiem, bojarzynie - rzekł Ondriejka. - Wrychle 

udziałam i znamię, i bardawkę. Odyść raczy na małą chwilką. 

I świeczkę weźmi, potem ja waszej miłości poświecę - owa 

ujźrzysz, jako otroka ukazem ludowi, w domowinie. 

Zręczne ręce w mig ściągnęły z Elastyka cyrkową kamizel­

kę (dobrze, że unibooka pod nią nie było). 

- Świeżućkić on jest, świeżuchny! - przygadywał morder­

ca, jak gdyby zachwalał jakiś towar. - I owszem, członki nie-

zesztywniałe, tako gibkie, tako mastkie! Chłodzien jedno. 

Każdy byłby chłodzien, skoro tu u was nie palą. Żeby tylko 

gęsiej skórki nie było widać. Wtedy amen, skończone. 

Załaskotało go coś na lewym ramieniu, potem na prawym 

policzku, tuż przy nosie. To sługa nakleja znaki szczególne, 

domyślił się Elastyk. 

Ondriejka przewracał go brutalnie, jak nieożywiony przed­

miot. Byle jak wciągnął na niego jakieś ubranie, ułożył go 

z powrotem, znowu złożył mu ręce na piersi, pomiętosił skó­

rę na twarzy, wyraźnie wygładzając zmarszczki. Dobrze, że 

było ciemno, bo inaczej Elastyk na pewno zostałby zdema­

skowany. 

- Zwólcie no, Wasiliju Iwanyczu, a poźrzyjcie - zaprosił 

Ondriejka. - Ja zasię świecznikiem oświecę. 

Podłoga zaskrzypiała pod niespiesznymi krokami bojara. 
Bliskość płomienia świecy sprawiła, że Elastyk poczuł cie­

pło na twarzy. 

Kniaź milczał, sapiąc i mlaskając. „...Trzydzieści osiem, 

trzydzieści dziewięć..." - liczył Elastyk, wstrzymując oddech. 

W końcu poczuł, że już dłużej nie może i zaraz zrobi wy­

dech, ale Wasilij Iwanowicz napatrzył się już na nieboszczyka 

i usiadł na sąsiedniej ławie. 

- Wierę, jako żyw - rzekł z zadowoleniem. - I kaftan ma 

czyrwiony, w jaki carewicz obleczon był. Podobien Dymitro­

wi, prawie podobien. Sprytnyś ty, Ondriejko Szarafudin. Nie 

pożywasz chleba mego darmie. 

164 

background image

Elastyk nie zdążył po cichu nabrać oddechu i znowu wy­

puścić powietrza (i z fizycznej potrzeby, i z ulgi), gdy nagle 
usłyszał: 

- A przecz, Ondriejko, noża się imasz? 
- Jakoż to, bojarze? Wszytcy wiedzą, iże carewicz Dymitr 

garłeczkiem na nóż był upadł. Narzezać trzeba. 

Elastyk znowu przestał oddychać, tym razem już wbrew 

swojej woli. Rzezać gardło?! 

Kniaź odrzekł z dezaprobatą: 

- Możeś ty i sprytny, Szarafudin, alić durny. Nielza rzezać. 

Jakoż płeć nie zgniła była, owo i rana zdradziecka się była za-
bliźnieła, znaku nie zostawiw. Tako radniej będzie... - Po-
chrzęścił skorupką orzecha, postękał i rzekł jak gdyby z wa­
haniem: - Udatny twój otrok i chędogi. Atoli godzien jest, 
ażby coćkolwiek lubego mieci. Iżby lutościwe niewiasty we 
chramie rzewniwie płakały... - Nagle wstał, podszedł, a po­
tem na pierś Elastyka coś się posypało. - Bawej, orzeszków 

w domowinę nakładziewa. Wiadomoć, iże carskie pacholę 

orzeszki leśne gryzło, kiedy na nóż upadło. Takoż i świadecz-
ni w Ugliczu powiadali. 

Ondriejka, który, jak się okazało, nosił nazwisko Szarafu­

din, zachwycił się pomysłem bojara. 

- Prawdać owo, kniaziu! Ze wszytkich bojarów mądrzej­

szego od ciebie w Moskwie nie masz. Aże ślozę uronił jeśm, 

prze orzeszki ony. 

- Owa chocia mnie byś nie brzechał - burknął Wasilij 

Iwanowicz. - Ty, krwawożerco, ślozę uronisz jedno cebulę 
woniający. Anoć, pódźwa do izby. Powtóre wszytko rozwa-
żym. Dzieło wielmi cienkie; łacno w niem podrwić. 

Ledwie okropna dwójka wyszła, Elastyk dotknął policzka 

(rzeczywiście była do niego przyczepiona jakaś grudka - do­

bra, niech zostanie), podciągnął długie rękawy „czyrwionego 
kaftana", wyciągnął spod ławki unibook i czym prędzej wró­
cił do swojego punktu obserwacyjnego. 

Popatrzył jednym okiem, co się dzieje w izbie. Kniaź usiadł 

tyłem na fotelu, Ondriejka Szarafudin stał naprzeciwko. Roz­
mawiali. 

„Przekład" - szepnął Elastyk w otwartą książkę. 

- Bojarze, zawsze chciałem cię spytać -  m ó w i ł sługa. -

165 

background image

Czternaście lat temu prowadziłeś śledztwo w Ugliczu. Wypy­
tywałeś świadków, męczyłeś podejrzanych. Jak to naprawdę 
było? Zginął Dymitr czy nie zginął? Ludzie mówią, że to nie 
carewicz był, ale syn popa, do niego podobny. Rzekomo jego 
bliscy wiedzieli o zamachu i podmienili chłopca. 

- Stwierdziłem, że to naprawdę był carewicz. Godunow mi 

to osobiście nakazał. 

Wtedy Ondriejka przeszedł na szept, tak że Elastyk prawie 

nic nie słyszał, ale unibook miał mikrofon o wiele czulszy: 

- Ale co się wtedy okazało? Tak naprawdę? Carewicz sam 

upadł na swajkę

 (dokładne znaczenie terminu dzisiaj niezna­

ne; coś w rodzaju nożyka albo zaostrzonego żelaznego kołka, 
który wbijano w ziemię podczas gry)
 w ataku kaducznej cho­

roby

 (tym terminem określano epilepsję i inne dolegliwości 

neuropsychologiczne, którym towarzyszyły utrata przytomno­
ści i drgawki)
 czy też go zabito? 

Komentarzy była taka obfitość, że Elastyk ledwie nadążał 

za biegiem rozmowy. Na szczęście toczyła się powoli, z prze­
rwami. Akurat nastąpiła przerwa. 

Szóstoklasista zajrzał przez dziurkę i zobaczył, że Wasilij 

Iwanowicz żegna się krzyżem, patrząc przy tym wprost na 
niego, Elastyka! 

Czyżby go zauważył? 
Nie, chyba nie. 

- Jeden Bóg to wie - powiedział bojar. 
- Przecież to ty prowadziłeś śledztwo - nie dawał za wygra­

ną Ondriejka. 

- Nie śledztwo prowadziłem, tylko ratowałem własne życie. 

Godunow, gdy mnie do Uglicza wysyłał, wiesz, co mi powie­
dział? „Uważaj, Waśka, nie pomyl się". Wtedy zrozumiałem, 
mądrości przecież mi Pan Bóg nie poskąpił. Śledztwo wykazało 
więc, że Dymitr bawił się nożykiem, no i zdarzyło się, że upadł 

na ziemię w drgawkach i wbił nóż w swoje carskie gardło. 

A jak tam było naprawdę, to sam się domyśl. Jedyny możliwy 

następca tronu ni stąd, ni zowąd nie upada gardłem na nóż. 
Chyba że przeszkadza komuś innemu włożyć carską koronę na 
głowę. Nie winię Borysa. Jaki miał wybór? Goli wujkowie

 (w 

oryginale „wujkowie nadzy", poza kontekstem sens niezrozu­
miały)
 carewicza nienawidzili Godunowa. Gdyby Dymitr pod-

166 

background image

rósł, toby go wujkowie zechcieli zrobić carem. Wtedy koniec 

z Borysem. Na jego miejscu zrobiłbym to samo. 

- Ty, Wasiliju Iwanowiczu, sprytniej byś postąpił - przypo­

chlebnie rzekł Ondriejka. - Poradziłbyś sobie bez nożyka, że­
by uniknąć złośliwych plotek. 

- A to prawda. Ciebie bym posłał, morderco. 

Obaj roześmiali się. Jeden prostacko, drugi ironicznie. 
- A zatem teraz postąpimy tak - ciągnął kniaź już poważnie. 

- Wystawimy ciało na widok publiczny. Zwłoki są dobre: ładnie 
wyglądają, tak że baby się rozczulą, a baby w takich sprawach 

są najważniejsze. Pilnuj, żeby woń cudowna była - spryskaj 
pachnidłami, olejkiem różanym. Kaleki przygotowałeś? 

- Dwóch. Jeden ślepy. Dotknie trumny i przejrzy na oczy. 

Jest jeszcze paralityk, tego wniosą na noszach. Jak motłoch zo­

baczy jedno uzdrowienie, a potem drugie, to dalej już samo 
pójdzie. Znam lud dobrze. Opętani wrócą do zmysłów, garbaci 
się wyprostują, kulawi sami pójdą, bez kul. Wiara czyni cuda... 

- Dwóch to mało - szorstko przerwał mu Wasilij Iwano-

wicz. - Przygotuj jeszcze paru. Możesz wziąć dłużników z mo­
jego lochu. 

- Zrobię tak. 
- No, niech ci Bóg pomaga. - Bojar westchnął ciężko. - Ja 

idę na górę

 (dokładny sens nieznany) po Borysa. Powiem, że 

ciało młodzieńca zostało dostarczone. A ty idź do lochu, wy­
bierz sam tych, których uznasz za odpowiednich. Obiecaj im 
umorzenie długów. A potem - sam wiesz... 

- Wiem. Nie bój się, kniaziu, nic nie powiedzą. 

Elastyk popatrzy! przez dziurkę, jak intryganci wychodzą 

z izby: przodem bojar, poważny, w wyszywanej srebrem sza­
cie do ziemi; za nim obtańcowujący go Szarafudin. 

Teraz czym prędzej wsadził nos w książkę. 
Przede wszystkim zapytał o carewicza Dymitra. 

DYMITR Uglicki (1582-1591) 

Carewicz, syn Iwana Groźnego i jego siódmej żony Marii 

Nagiej. Wychowywał się w mieście Uglicz wśród wujów. Na­
gich, braci matki. Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach; 

według jednej z wersji, nadział się na nóż w ataku epilepsji, 

167 

background image

według innej - został zabity przez morderców, nasłanych 

przez Borysa Godunowa, który pozbył się w ten sposób na­

stępcy tronu, chcąc samemu zostać carem. Carewicz pocho­
wany został w soborze Przemienienia w Ugiiczu. Niejasne 
okoliczności śmierci carewicza byty przyczyną pojawienia się 

kilku samozwańców, podających się za uratowanego cudem 
Dymitra. 

Coś się zaczęło wyjaśniać. „Nadzy" to, jak się okazuje, na­

zwisko. „Goli wujkowie" to właśnie wujowie carewicza, 
Nadzy. O Dymitrze, najmłodszym synu Iwana Groźnego, Ela-
styk teraz też coś sobie przypomniał. To przez niego Borys 
Godunow miał „chłopczyków krwawych w oczach". 

Od razu zatem spytał o Borysa Godunowa - przecież trzeba 

wiedzieć, kto tu u nich rządzi. Tym bardziej że temu właśnie 
człowiekowi chcą pokazać „otroka". 

GODUNOW Borys Fiodorowicz (ok. 1552-1605) 

Car Rosji. Syn bojara, zaufany Iwana Groźnego i faktycz­

ny władca w czasach panowania Fiodora Iwanowicza 
(1584-1598). Po śmierci cara Fiodora, w związku z wygaśnię­

ciem dynastii, Godunow został pierwszym w historii Rosji mo­

narchą wybranym, według świadectwa kronikarzy, „przez ca­
ły naród". Wybór zatwierdzono na specjalnie zwołanym 
soborze ziemskim. 

W informacji zwracały uwagę dwa szczegóły. 

Po pierwsze, Elastyk nie wiedział, że cara można wybrać. 

Ale jaki z niego wówczas monarcha? To raczej ktoś w rodzaju 
prezydenta. 

A po drugie, to chyba już niewiele zostało Borysowi tego 

panowania. Przecież mamy właśnie rok 1605. 

Pytań byłoby jeszcze wiele, ale teraz Elastyk miał na gło­

wie ważniejsze sprawy niż nauka historii Rosji. Na przykład, 

jak tu możliwie szybko wziąć nogi za pas, z historii w ogóle, 

a już zwłaszcza z tego okropnego domu. 

Elastyk miał już dość udawania umarlaka; tym bardziej 

nie miał ochoty stać się prawdziwym trupem. I dla Wasilija 

168 

background image

Iwanowicza, i dla Ondriejki zaciukać człowieka to tyle, co się 

wysmarkać. Jeśli tak bardzo chcą, żeby otrok był umarły, 

a nie żywy, to swego dopną. 

Najpierw Elastyk wyprawił się na zwiady. Rajskie Jabłko 

trzymał na razie za policzkiem - i tak nie miał z kim rozma­

wiać. Unibook schował za pazuchę. 

Bezszelestnie stąpając w swych aksamitnych pantoflach, 

wyślizgnął się do dużej izby. Rozejrzał się. 

Zobaczył to, czego nie sposób było dojrzeć przez dziurkę: 

długie ławki, przykryte kilimami, i wielki piec z barwnych 

kafli; ciągnęło od niego ciepłem. 

Co jeszcze? 

W kącie, blisko drzwi wiodących do komórki - wielka iko­

na, przed nią płonąca lampka. Surowy Zbawiciel z gęstą bro­

dą był podobny do Wasilija Iwanowicza i nawet patrzył tak 

samo krzywo - jedno oko czarniejsze od drugiego i jakieś pu­

ste. Elastyka to zaciekawiło, więc podszedł i uniósł się na pal­

cach. A niech to! W tym miejscu ikona miała dziurkę. To 

przez nią podpatrywał izbę. A kniaź, kiedy się żegnał, patrzył 

nie na niego, tylko na obraz. 

Elastyk chciał się dowiedzieć, co znajduje się za wielkimi 

dębowymi drzwiami, za którymi zniknęli ci dwaj, ale po na­

myśle najpierw postanowił wyjrzeć przez okno. 

Okazało się to nie takie proste. 

W izbie, owszem, były okna, tyle że nic nie można było przez 

nie zobaczyć. W gęstą kratę wstawiono nie wiadomo po co 

mętne płytki, podobne do matowego szkła, tylko nie gładkie, 

ale pokryte pęcherzykami. Elastyk pomocował się chwilę z ra­

mą, potem otworzył jedno skrzydło okna i ostrożnie wyjrzał. 

Był już, jak się okazało, świt. Na dole, pokryte jeszcze noc­

ną rosą, lśniły deski - cały szeroki dziedziniec był nimi wyło­

żony. Wzdłuż drewnianej palisady stały ciasno stłoczone 

domki, szopy, przybudówki. 

Dziewczyna w długiej sukni nieokreślonego koloru biegła, 

klapiąc łapciami. Za nią ledwie nadążał warkocz, przewiąza­

ny czerwoną wstążką. 

169 

background image

Bramy pilnowało dwóch ziewających strażników w jedna­

kowych zielonych szynelach, to znaczy kaftanach. Jeden 

miał topór na długim kiju (nazywało się to „halabardą"), 

drugi wielką strzelbę z długą lufą. 

Nie można powiedzieć, żeby na dziedzińcu było cicho; 

gdzieś rżały konie, ryczały krowy, chrząkaty i kwiczały świ­

nie. Potem, gdy zapiał kogut, odpowiedziały mu inne, piejące 

jeszcze głośniej; tak jakby echo się odzywało. 

Dom kniazia Wasilija Iwanowicza stał na wzgórzu, tak że 

z okna było widać nie tylko dziedziniec, ale i okolicę. 

Po prawej i lewej stronie szarzały łamane dachy, między 

nimi błyskały kopułki cerkwi. Ale w tamtą stronę Elastyk pa­

trzył tylko przez chwilę, bo jego uwagę przyciągnęło inne, są­

siednie wzgórze, położone naprzeciwko. 

U jego podnóża płynęła niezbyt szeroka rzeczka, nad nią 

zaś wznosił się podwójny, zębaty mur. 

Mocne, solidne wieże twierdzy wydały się Elastykowi nie­

jasno znajome, szczególnie jedna, ta w narożniku. Przyjrzał 

się lepiej i omal nie krzyknął: to przecież Baszta Borowicka! 

Tylko zamiast górnej części i znanej całemu światu iglicy wi­

dział drewniany namiot o płaskim dachu. 

Kreml! 

To znaczy, że dwór Wasilija Iwanowicza znajduje się 

w tym samym miejscu, gdzie teraz stoi Dom Paszkowa, stary 

budynek centralnej biblioteki rosyjskiej. 

Elastyk wychylił się jeszcze dalej za szeroki parapet. 

Zgadza się, to Kreml! Widać tam dzwonnicę Iwana Wiel­

kiego i kopuły kremlowskich soborów, a po prawej stronie -

rzekę Moskwę. 

U wrót Baszty Borowickiej stały dwa równe szeregi żołnie­

rzy w malinowych mundurach. Promień błysnął na spiżowej 

lufie armaty. Od strony świątyń doleciał dźwięk dzwonu, tak 

głośny, że zadrżało powietrze. Dołączyły się do niego inne, 

trochę cichsze, i nad Moskwą popłynęła ich zgodna melodia. 

Z murów twierdzy, trzepocząc skrzydłami, wzbiło się w gó­

rę stado gołębi i zaczęło krążyć w powietrzu - to chyba jedy­

ny niezmienny szczegół moskiewskiego krajobrazu. 

Elastyk tak się zapatrzył na Kreml, tak zasłuchał w melo­

dię dzwonów, że całkiem zapomniał o niebezpieczeństwie. 

170 

background image

Nie ocknął się, nawet kiedy malinowi ludzikowie koło Baszty 

Borowickiej nagle złamali szereg, zaczęli się krzątać i stanęli 

w nowym, jeszcze równiejszym szyku niż poprzedni. Bardzo 

zajmujący to był widok, jak na łańcuchach opuszcza się 

i przerzuca ponad rzeką zwodzony most, jak rozwierają się 

szerokie wrota i opada krata. 

Z twierdzy wyjechało kilku jeźdźców w bieli; słychać było 

brzęk podków. Za konnymi biegli, starając się nadążyć, lu­

dzie w czarnych strojach, każdy miał w ręku obnażoną sza­

blę. Potem wyjechała złocona kareta, zaprzężona w dwa, 

cztery, sześć, osiem, dziesięć, dwanaście koni, i od razu cała 

rozbłysła w słońcu. Jakież to było piękne! 

Za karetą jeszcze ktoś jechał wierzchem, ktoś biegł, ale 

Elastyk już się opamiętał. Orszak zmierzał prosto w stronę 

Domu Paszkowa, i teraz było już jasne: kniaź wiezie cara, że­

by pokazać mu „zwłoki". 

Borys Godunow szybko się uwinął, i to o świcie! To znaczy, 

że mu się śpieszy. 

Oj, co robić? 

Elastyk rzucił się do ciężkich dębowych drzwi. Uchylił je, 

wysunął się. 

Szerokie schody wiodły na dół, do dosyć dużej sali z przy­

sadzistymi kolumnami o kwadratowym przekroju. Biegali 

tam słudzy, rozstawiali talerze i dzbany, nakrywali wielki fo­

tel kilimem, narzucali poduszki na ławy. 

Tędy nie można uciec. 

Przez okno też się nie wyskoczy - wysoko, a poza tym - zo­

baczą go. 

Z dziedzińca doleciało rżenie licznych koni, hałas głosów. 
Przyjechali! 

Nie ma czasu się zastanawiać. 

Trzeba kłaść się z powrotem do „domowiny". 

background image

Godunow we własnej osobie 

Długo musiał w niej leżeć. 

Najpierw bardzo się bał i wcale nie ruszał. Potem zdrętwiał 

mu kark. Otworzył oko i zerknął w stronę drzwi. Pomyślał: 

„Może lepiej, żeby już przyszli" - oczekiwanie było taką udręką. 

Dziwne. Z Kremla car przyjechał w te pędy, ale iść i popa­

trzeć na „otroka" wcale mu się nie śpieszyło. 

„Nieboszczyk" powiercił się jeszcze z dziesięć minut, 

w końcu nie wytrzymał. Wstał ze swego okropnego łoża i po­

szedł popatrzeć przez dziurkę. 

W sąsiedniej izbie nie było nikogo, ale od strony schodów 

dolatywał gwar mnóstwa głosów. Powiedział sobie: trzeba 

podkraść się do tamtych dużych drzwi i po cichu wyjrzeć, ale 

w tejże chwili dębowe odrzwia się otwarły. Do izby jeden za 

drugim weszło trzech ludzi. Pierwszy, nisko się kłaniając 

i idąc tyłem, dreptał Ondriejka Szarafudin. Za nim dokładnie 

w taki sam sposób, tylko mniej zgrabnie, cofał się Wasilij 

Iwanowicz. A ostatni wpłynął, majestatycznie postukując ko­

sturem, człowiek ubrany na wpół po rosyjsku, na wpół na 

modłę zachodnią: miał na sobie kaftan wyszywany złotem 

i przepasany szerokim, zdobionym perłami pasem, ale na no­

gi włożył czerwone pończochy i trzewiki z kokardami. Aha, 

chyba to właśnie on jest carem. 

Borys Godunow był przysadzisty, miał czerwoną twarz, 

krótką, przyciętą w klin bródkę, przyprószoną siwizną. Na 

głowie - małą czarną czapeczkę-myckę, taką samą jak bojar. 

Władca popatrzył wprost na Elastyka (a w rzeczywistości 

na ikonę, teraz już wiadomo) i z rozmachem się przeżegnał. 

- Fała Gospodnu na wysokości i na ziemi pokój ludziem 

dobrej wolej! 

172 

background image

Głos miał nadspodziewanie dźwięczny, młody. Takim gło­

sem na pewno dobrze się woła przed wielkim tłumem albo 
komenderuje wojskiem. Ale poza tym Elastykowi nic się 

w samodzierżcy nie spodobało. Niski, brzuchaty, czoło głębo­

ko poorane zmarszczkami, twarz obrzmiała, opuchnięte 
oczka zerkają to tu, to tam, a mięsiste, upierścienione palce, 
ściskające kostur, przez cały czas ruszają się jak robaki. 

Uczeń szóstej klasy po raz pierwszy widział prawdziwego 

monarchę i był wręcz rozczarowany. Też mi car! Jak „cały 
naród" mógł wybrać takiego niesympatycznego faceta? 
Gdzie ci wyborcy mieli oczy? Czyżby w Rosji nie było już ni­
kogo lepszego? 

A Godunow tymczasem zrobił rzecz zdumiewającą: nie od­

wracając się, usiadł wprost na środku izby. Ale nie rymnął pu­
pą o podłogę, jak należało oczekiwać: opadł na drewniany fo­

tel, który błyskawicznie podsunął mu gospodarz. Nawet 
dziwne było, skąd w tęgim bojarzynie tyle zwinności. Car zaś 
ani trochę się nie zdziwił; widocznie do głowy mu nie przyszło, 
że towarzyszący mu ludzie mogliby nie odgadnąć jego życzeń. 

Ondriejka, który cichutko stał w kąciku, opuścił głowę, 

a czapkę trzymał w ręku. Jego ogolona na zero łepetyna wy­
dawała się błękitna. 

- O majestacie! O nabarziej krześcijański dzierżawco pod 

słońcem! Nawiedzić raczył jeś ubogi chyż raba twego! - uro­
czyście wyrzekł kniaź, ale ponieważ stał za plecami cara, nie 

nadał twarzy odpowiedniego wyrazu - było widać, że prawe 
oko bojara spoziera na suwerena z obawą, a lewe jak zwykle 

jest zamknięte. 

Zapowiadało się, że rozmowa będzie miała duże, a dla Ela-

styka wręcz życiowe znaczenie, dlatego po cichu zlazł z ławy, 
usiadł w trumnie i wyciągnął unibook. 

- Przekład! 
- O wasza carska mość! O najbardziej chrześcijański 

z władców Układu Słonecznego!

 (w siedemnastym wieku ten 

termin oznaczał tylko planetę Ziemię). Wyświadczyłeś wielki 
zaszczyt skromnemu domowi twego sługi! 

- Nie gadaj na próżno - przerwał car kniaziowi. - Mów do 

rzeczy. Jak się za długo zatrzymam, to świta zacznie się niepo­
koić. Gdzie on jest? Gdzie carewicz? 

173 

background image

- O tam, za tymi małymi drzwiami, najjaśniejszy panie. Jak 

przywieziony został z Ugiicza, tak leży. 

- I co, naprawdę zwłoki są nietknięte? 
- Możesz przekonać się o tym własnymi najjaśniejszymi 

oczkami

 (użycie pieszczotliwych zdrobnień w dawnym języku 

rosyjskim było dowodem szczególnej czci). 

- Zaraz, zaraz, czekaj... 

Głos cara drgnął. 

Zdumiewające było jednak, jak wygodnie podsłuchiwało 

się stąd, z komórki. Nie przepadało ani jedno słowo. Dodat­

kową pomoc stanowił otworek do podglądania. Na pewno 

wszystko to specjalnie tak zostało urządzone. 

- A to na pewno carewicz? - cicho i jak gdyby z lękiem 

spytał Godunow. 

- Czy na pewno, tego nie wiem. Pewien jestem, że to to samo 

dziecko, które mi pokazano czternaście lat temu, kiedy na twój 

rozkaz prowadziłem w Ugliczu śledztwo. Czarnowłose, o białej 

twarzy, z małą naroślą na prawo od nosa, z czerwonym znamie­

niem na lewym ramieniu. I wzrostu wyższego, niż zwykle bywają 
dziewięcioletnie dzieci - w ojca się wrodził. Iwana Wasiliewicza. 

Car westchnął ciężko. 

- Dymitra ostatni raz widziałem, kiedy miał trzy lata; wów­

czas buntowników Nagich wygoniliśmy z Moskwy... 

- Czuję, że masz wątpliwości, najjaśniejszy panie. - Głos bojara 

stal się łagodny, jakby miodowy. - Jeszcze nie jest za późno, by 
zrezygnować z naszego planu. Nikt nie wie, że ciało carewicza wy­

wiezione zostało z Ugiicza, mój sługa Ondriejka Szarafudin zrobił 
to w tajemnicy. Jak przywieźliśmy, tak z powrotem zawieziemy. 

Głuchy stuk - widocznie monarcha stuknął kosturem 

o podłogę. 

- Nie, nie. Koniecznie trzeba pokazać carewicza ludowi. Bo 

już otwarcie mówi się, że to właśnie polski samozwaniec jest 

prawdziwym carewiczem. I głowy ścinamy, i wieszamy, i na 
pal wbijamy, ale nie sposób zamknąć ust wszystkim. Ty mi po­

wiedz tylko, Wasilij... - Borys zaczął mówić szeptem. - A nie 

jest to przypadkiem syn popa? Samozwaniec Griszka Otrie-

piew w swoich gramotach

 (tym słowem na Rusi przed epoką 

Piotra I określano wszystkie dokumenty: dekrety, listy, 
uchwały),
 że zamiast niego zabito jakiegoś popowicza. 

174 

background image

- Wiem, o carze i wielki kniaziu, słyszałem. Ale wystarczy 

popatrzeć na najczcigodniejszego nieboszczyka i od razu wi­
dać, że całe to gadanie o popowskim synu to koszałki-opałki 
(Tego terminu w słowniku brak; analiza kontekstualna propo­

nuje znaczenie „kłamstwo", „bzdura", „brednie"). To napraw­
dę syn cara, popatrz sam. 

- Dobrze... - zdecydował się w końcu Borys. - Pójdę. Ocal 

mnie i zbaw, Boże; nie porzucaj w godzinie próby... A ty, Wa­

silij, zostań tutaj. Sam pójdę. Daj mi tylko lichtarz. Boże, Boże, 
zbaw mnie i wzmocnij... 

Kiedy Elastyk usłyszał skrzypienie i odgłos kroków, wsu­

nął unibook między krawędź trumny a ścianę i położył się. 

W ostatniej chwili przypomniał sobie, żeby nasypać na pierś 

orzeszków, po czym zamknął oczy i zrobił się „nadobny a chę-
dogi", jak wypadało „naczcigodniejszemu nieboszczykowi". 

Kiedy najjaśniejszy pan chodził po izbie, to i tupał, i walił 

kosturem o podłogę, za to ledwie wszedł do komórki - zrobi­
ło się cicho jak makiem zasiał. 

Najpierw stał chwilę w progu i długo mamrotał modlitwy. 

Elastyk rozróżniał tylko poszczególne słowa: 

- Grzech dla moich... Pacholę najaśniejsze... Jako i Jezu 

Kryst nam spuścił... 

Mruczał tak przez dwie albo i trzy minuty. Dopiero potem 

ośmielił się podejść, i to na palcach. 

Elastyk zaczął już przyzwyczajać się do tego, że oglądają go 

tak właśnie - w skupieniu, w grobowej (bo niby jakiej innej?) 

ciszy; tylko knot świecy cichutko skwierczał. Chłopak, na­
uczony doświadczeniem, wcale nie wstrzymywał oddechu, 
po prostu starał się jak najwolniej wciągać i wypuszczać po­
wietrze. 

Nagle usłyszał dziwny dźwięk - ni to siąkanie, ni to po­

gwizdywanie. Nie od razu zrozumiał, że car i wielki kniaź 
płacze. 

Drżący głos zaczął mamrotać słowa niezbyt zrozumiałe: 

- Pies jam plugawy, czędobójca obmierzły! Ach, otroku 

niewinny! Iżbym to mógł grzeszny żywot swój nazad powró­
cić! Biada mi! Cóż jest kołpak carski, cóż jest włodanie nad 

2 75 

background image

człekmi? Przecz-żem zgubił, morderz nieszczęsny, duszę 

swoję nieśmiertelnę? Wszytko proch i marność! Prawie rze­

cze Eklezyjasta: „I wróci się proch w ziemią swą, z której był 

jęt, a wróci się duch ku Bogu, jenż go był dał. Marność nad 

marnościami i wszytko marność". A jeszcze powiedział jest: 

„Wszytką twarz przywiedzie Gospodzin na sąd za wszelki 

uczynek, jenże dobry jest i jenże zły jest"! Bliski już Sąd 

straszny, bliski, już poczuł jeśm płomię jego pałające! 

W końcu samodzierżca na dobre się rozszlochał. Rozległ 

się rumor - chyba padł na kolana - a potem jeszcze głuche, 

miarowe stukanie, którego pochodzenie Elastyk nie od razu 

pojął. Minęła pewnie minuta albo dwie, nim się domyślił: car 

bije czołem o podłogę. 

Wytrzymałość mieli w tym siedemnastym wieku ogromną -

car walił głową o deski, płakał i modlił się co najmniej przez 

kwadrans. 

W końcu ucichł, wysmarkał się (sądząc po odgłosie, nie 

w chustkę, ale na podłogę). Nagle jak nie krzyknie: 

- Ej, Wasilij, prawdęli powiedają, iże ciało ono choroby 

lekuje? 

- Prawda-ć owo naprawdziwsza, najaśniejszy carze! -

odezwał się bojar z izby. 

Car, nie wstając z kolan, podpełznął tuż do trumny i na­

chylił się, ziejąc zapachem potu i czosnku. Zaczął szeptać Ela-

stykowi wprost do ucha: 

- Wybaczże mi, człeku potępionemu. Tyś ninie na niebie-

siech, między anioły policzon jest, tobie złości ni urazy w sier-

cu nosić nie lza. Jam zasię grzeszen, mnogiemi boleśćmi tra-

pion, i medykowie cudzoziemscy lekarstwy swemi ulgi nie 

dają. Uwolni mię, święty otroku, od krwawnic uprzykrzo­

nych, od puchliny wodnej, od bezssenliwości i zarazy wietrz­

nej. A za toć w Moskwie cyrkwią murowaną wystawię, 

o trzech wieżech-kopulech, i w świętnicech przykażę w mod-

litwiech pomieniać pospołu z oćcy świętemi. 

Broda monarchy łaskotała Elastykowi podbródek i kącik 

ust. To by było jeszcze pół biedy, ale kiedy długi wąs dotknął 

nosa, stało się już coś nie do naprawienia. 

- Aaaa-psik! - zatrąbił „święty otrok". I jeszcze dwa razy. -

Apsik! Aaa-psik!!! 

background image

Następca tronu 

- Zdrowia życzym, carze-ojczulku! - jednym głosem za­

krzyknęli Wasilij Iwanowicz i Ondriejka, a bojar dodał jesz­

cze: - Kto dobrze kicha, niemoc z siebie wypycha! 

Wcale jednak nie wyglądało na to, by car-ojczulek miał 

z siebie wypchać niemoc. Elastyk od razu to zrozumiał, kiedy 

otworzył oczy i podniósł się w domowinie (po kichnięciu nie 

było już sensu udawać nieboszczyka). 

Jego carska mość odskoczył od trumny tak, że z rozpędu 

usiadł na podłodze. Broda mu się trzęsła, oczy wyłaziły z orbit. 

- Ooo... ożył! - wyszeptały drżące usta. 

To zrozumiałe, że się przestraszył. Każdy by zemdlał, gdy­

by nieboszczyk nagle na niego kichnął. Żeby się monarcha 

uspokoił, Elastyk szeroko się uśmiechnął. Tyle że wyszło 

jeszcze gorzej. 

- Aaa! - zadławił się krzykiem Borys, w przerażeniu oglą­

dając chromokobaltowy aparat. - Ząb żelazny! Jako rzecze 

prorok Danijel: „Ano bestyja czwarta, straszna a dziwna, a ba-

rzo mocna, miała była zęby żelazne!". Kres mój nastał, Panie! 

- Panie carze, co też pan, ja zaraz panu wszystko wyjaśnię -

wymamrotał Elastyk, bardziej licząc na uprzejmą intonację niż 

na to, że samowładca go zrozumie. - Nie jestem wcale martwy, 

tylko żywy. Mnie tu położyli przez pomyłkę. 

- Aaaa! A-A-A-A! - krzyknął car głosem już nie zdławio­

nym, ale przeraźliwym. 

Do komórki wpadł Wasilij Iwanowicz, zobaczył siedzącego 

w trumnie Elastyka, na podłodze skurczonego cara i osłupiał. 

Lewe oko otworzyło się i zrobiło tak samo wypukłe jak pra­

we. Ręka szarpnęła się w stronę czoła, żeby zrobić znak krzy­

ża, ale celu nie osiągnęła. 

177 

background image

Spoza ramienia bojara wyłoniła się twarz Szarafudina. Za­

frasowany, skrzywi! się, ale nie więcej; nie wyglądało na to, 
by na świecie istniały zjawiska zdolne jakoś szczególnie za­
dziwić tego osobnika. 

- Zmartwychstał jest! - wychrypiał Borys, pokazując pal­

cem. - Dymitr zmartwychpowstał! Za grzechy moje! Górze 
mi! Powietrza! 

Przewrócił się na plecy, szarpnął kołnierz, aż na podłogę 

posypały się wielkie perłowe guzy. 

Tamci dwaj nie ruszali się z miejsca, nadal gapiąc się na 

Elastyka. 

- Krew się jurzy... Sierce się rozdrywa... - z trudem wy­

rzekł Godunow. - Ze świata zejci muszę. Owa godzina skona­
nia mego... 

I nagle uśmiechnął się - rzecz dziwna, jak gdyby z ulgą. 
Elastyk nie miał pojęcia, jak się zachować w takiej sytuacji. 

Do stracenia nie miał już nic, dlatego wyjął zza trumny uni-
book, otworzył i włączył przekład. 

- Krew się burzy... Serce się rozdziera... Muszę umrzeć, to 

moja ostatnia chwila. Dzięki ci, Boże, że mi przed śmiercią 
ukazałeś wielki cud: ożywiłeś niewinnie zabitego carewicza, 

grzech mój ciężki - to, jak się okazało, mówił car, ledwie po­
ruszając zbielałymi wargami. 

Potem spojrzał na zmartwychwstałego nieboszczyka, już 

nie ze strachem, ale raczej z rozrzewnieniem. 

- Ty kto jesi? Czcza jedno mara alibo cudo Boże? 
- Kim jesteś? Tylko urojeniem czy też cudem boskim? 
- Nie jestem żadnym urojeniem, tylko normalnym czło­

wiekiem - odrzekł Elastyk i zerknął na ekran. 

Unibook, mądrala, sam przełożył jego słowa na dawną 

ruszczyznę: „Jam jest nie mara czcza, jedno człek mdły". 

- Jam człek mdły - odczytał na głos Elastyk. 
Car słabnącą ręką przeżegnał się. 
- Owo cudo wielikie. Spodobało się Bogu zbawieniu Rusi 

gwoli opłcić anioła swego i w żywego człeka obrócić! 

- To wielki cud. Raczył Bóg dla ratunku Rosji obdarzyć cia­

łem swego anioła i uczynić go żywym człowiekiem! 

Odwrócił głowę do drzwi i chociaż cicho, lecz groźnie na­

kazał: 

178 

background image

- Na ziem, psi! 
Tamci dwaj zgodnie buchnęli na kolana, kniaź jednak za­

mknął już lewe oko, a łotr Ondriejka w ogóle patrzył na 

„anioła" przymrużonymi oczami. Zdaje się, że nie bardzo 
uwierzył w cud. 

Urywając co chwila zdania, car zaczął mówić strasznie mą­

dre słowa i gdyby nie unibook, wątpliwe, czyby Elastyk co­
kolwiek zrozumiał. 

- Słuchajcie, niewolnicy, i bądźcie świadkami. Z własnej 

woli wyrzekam się carskiej korony. Wręczam berło i państwo 
carewiczowi Dymitrowi Iwanowiczowi, prawowitemu następ­
cy tronu zmarłego Iwana Wasiliewicza. Niech rządzi cudownie 
zmartwychwstałe dziecię i niech rozproszą się wrogowie zie­

mi rosyjskiej! Ogłoście całemu ludowi wielką nowinę! 

A mnie... Mnie oprócz przebaczenia nic nie potrzeba... 

Zdaje się, że chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nagle strasz­

nie zachrypiał, z ust, z nosa, a nawet z uszu chlusnęła stru­
mieniami ciemna krew. Elastyk skrzywił się żałośnie. 

- Świtę, świtę wołaj, póki nie umarł! - Bojar poderwał się. -

Bo pomyślą, że to myśmy go zabili! 

Ondriejkę jakby wiatr wymiótł. 
Czyżby rzeczywiście car umierał? 
Elastyk zeskoczył na podłogę, rzucił się do cara, uniósł mu 

głowę, ale poza tym w żaden sposób nie umiał mu pomóc. 

Straszny to był widok, kiedy po wąsach, po brodzie Goduno­

wa płynęła krew, rozciągnęły się w uśmiechu usta, chciały 

coś powiedzieć, ale już nie mogły. 

Z dołu doleciały krzyki, tupot nóg i do małego pomieszcze­

nia w jednej chwili wtłoczyło się strasznie dużo ludzi. 

Bezceremonialnie rozpychając wszystkich, naprzód wysu­

nął się staruszek - gruby, tak samo zresztą jak i reszta, siwo-
brody, z nosem w kształcie śliwki. 

- Przecz kwielisz, miłościwy panie? Aza napoili cię zie­

lem? Któż są ci złodzieje? - zakrzyknął wojowniczo, nachyla­

jąc się nad leżącym. 

- Ja... sam. Sam... Zamysł Boży... - wycharczał monarcha 

i pokazał najpierw na Elastyka, a potem na Wasilija Iwano-
wicza. - On... Szujski... wyrzeknie... wolę moje... 

I więcej już ani słowa nie powiedział - krew polała się jesz-

179 

background image

cze obficiej, głowa samowładcy zrobiła się niesamowicie cięż­
ka, a Elastyk zrozumiał: car umarł. 

Z przestrachem oderwał ręce. Głowa Borysa stuknęła 

o podłogę, a Elastyk czym prędzej usiadł na ławce i wbił się 
w kąt. Chciał tylko jednego: żeby przestano zwracać na niego 
uwagę. 

Brodacze patrzyli na nieruchome ciało z jednakowym wy­

razem twarzy - ciekawości i strachu. Niektórzy zaczęli się 
żegnać, inni zwyczajnie stali. 

- Rzecz, kniaziu Szujski - rzekł śliwonosy (który był najwy­

raźniej najstarszy ze wszystkich) - objawi nam wolą carską. 

I nisko się pokłonił. Reszta poszła za jego przykładem. 

Wasilij Iwanowicz (tak, rzeczywiście, jego nazwisko 

brzmiało Szujski, a nie Szumański, i nie Szydłowski, przypo­
mniał teraz sobie Elastyk) odkaszlnął, ale nie śpieszył się 
z rozpoczęciem mowy. 

Unibook był już gotowy - tu nie można było przepuścić ani 

jednego słowa. 

- Słuchaj, kniaziu Mścisławski, słuchajcie, wy wszyscy, boja­

rzy i diakowie. Zanim car i wielki kniaź Wszechrosji umarł, 
przy mnie i przy moim wiernym dworzaninie, Ondrieju Szara-

fudinie, a także w obecności tego oto świętego dziecięcia, 

rozkazał przekazać koronę rosyjską... swemu synowi carewi­

czowi Fiodorowi! 

Wiadomość ta nie zdziwiła nikogo - oprócz Ondriejki. 

Ten aż wybałuszył na bojara swoje kocie oczy. Reszta zaś 
z ciekawością wpatrzyła się w Elastyka, który siedział led­
wie żywy i w skupieniu patrzył w książkę - bał się spotkać 
wzrokiem z dworzanami. To, że kniaź Szujski skłamał, 

przekazując wolę Godunowa, Elastyka ani trochę nie zmar­
twiło. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby miał zasiąść na 
tronie carskim! Nie było przecież takiego cara w historii -
Elastyka Pierwszego. 

Najważniejszy z bojarów, którego gospodarz nazwał „knia­

ziem Mścisławskim", machnął ręką, wszyscy jeszcze raz się 
ukłonili, zamiatając brodami podłogę, i znowu się wyprosto­
wali. 

- Cóż, taka jego carska wola. A nasza rzecz - podporządko­

wać się. 

180 

background image

Czterech dworzan z czcią podniosło zmarłego z podłogi, 

a Mścisławski, przyglądając się Elastykowi, spytał: 

- Kim jest ten chłopiec z książką? Czemuż najjaśniejszy pan 

palcem go pokazywał? I czemuż na ławce stoi dziecięca 

trumna? 

Szujski miał przygotowaną odpowiedź: 

- Bojarze, to dziecko to wielki pokutnik. Śpi w trumnie, ży­

wi się rosą i śpiewem ptaków, czyta Księgę Przemądrości Nie­

bieskiej, trwa w stanie wielkiej świętości. A teraz gości w mo­
im domu, taki mi zaszczyt wyświadczyło. Kiedyśmy wczoraj 
przy stole siedzieli, widziałeś, bojarze, jak szeptałem coś na 
ucho najjaśniejszemu panu? - Mścisławski kiwnął głową. -

Wtedy właśnie opowiadałem carowi o tym małoletnim spra­
wiedliwym. A najjaśniejszy pan, oby Bóg przyjął jego duszę, 
zażyczył sobie obejrzeć dziecię własnymi oczami. Chciał, żeby 

się za niego pomodliło. Ledwo jego carski majestat

 (słowo to 

oczywiście pochodzi od niemieckiego Majestat - jego królew­
ska mość)
 otworzył usta, żeby się pomodlić, jak dostał udaru. 

Dobrze umarł nasz władca, w obecności błogosławionego 
przez Pana. Daj Boże każdemu taki koniec. 

Wszyscy znowu się przeżegnali, a Wasilij Iwanowicz nisko 

ukłonił się Elastykowi. Z wahaniem to samo uczynił i Mści­

sławski, a za nim pozostali. Ale zainteresowanie „małoletnim 
sprawiedliwym" wyraźnie spadło, Elastykowi zaś taki obrót 
sprawy bardzo odpowiadał. 

Prawie wszyscy poszli za martwym ciałem, zatrzymali się 

tylko obaj kniaziowie, a u drzwi majaczył niczym niepozorny 
cień Szarafudin. 

Zafrasowany Mścisławski podrapał się w brodę i zniżając 

głos, powiedział: 

- Oj, nie w porę powołał Bóg do siebie naszego władcę. Sa­

mozwaniec z polskimi ochotnikami i zaporoskimi Kozakami 
bije naszych wojewodów. Chytry jest i pomysłowy, już ja to 

wiem, sam z nim walczyłem, ledwie głowę uniosłem. Opowia­
dałem ci o szatańskim ptaku? No właśnie. Boję się, bo bardzo 

młody jest syn Borysa, szesnaście lat zaledwie. Czy podoła? 

- Wola Boża we wszytkiem - odrzekł Wasilij Iwanowicz, 

co było zrozumiałe bez przekładu. 

- Rację masz, kniaziu. - Mścisławki nabożnie wzniósł oczy 

181 

background image

do sufitu. - Dobrze, zawiozę zmarłego Na Górę, do carycy. Oj, 
zrobi się krzyk... 

Zaraz też wyszedł. Elastyk z zadowoleniem wyślizgnąłby 

się za nim, ale czy ci dwaj by go wypuścili? O, proszę, jak zer­

ka na niego Szujski swoim prawym, wypukłym okiem. 

O czym myśli, trudno zgadnąć. 

Najwyraźniej nie tylko dla niego było to zagadką. 
- Przeczżeś krzywie był rzekł bojarom, kniaziu? - spytał 

Ondriejka. 

Elastyka też to bardzo interesowało. Żeby niczego nie prze­

gapić, znowu zatopił wzrok w książce. 

- Dlaczego powiedziałeś nieprawdę bojarom, kniaziu? Dla­

czego zataiłeś wskrzeszenie carewicza? Po co ci carewicz Fio­
dor? Jaka z niego korzyść? A dla tego  t u , kimkolwiek jest 
w rzeczywistości, stałbyś się pierwszym pomocnikiem i opie­

kunem. Nigdzie by stąd nie uciekł. Przecież znamy prawdę 
o nim. Tak, dziecię? 

Mrugnął do Elastyka żółtym okiem i wyszczerzył w uśmie­

chu drobne ostre zęby, jak gdyby chciał go ugryźć. 

- Nic o tym Niemiaszku nie wiemy - odrzekł bojar, nadal 

wpatrując się w Elastyka. - Dlaczego umarł? Dlaczego nagle 
ożył? A może w ogóle nie umierał? Może w omdleniu był, 
a twoi durnie tego nie zauważyli? Ej, uczony, a ty po nasze­

mu, po chrześcijańsku rozumiesz? 

- Tak w ogóle to nie za bardzo - wyszeptał Elastyk do 

unibooka, a potem przeczytał z ekranu na głos. - Nie wielmi 

udatnie. 

- Sam widzisz. Jakże takiego dziwoląga pokazywać? Nie­

bezpiecznie. W cuda wierzy lud albo oszalały ze strachu car, 

ale bojarzy nigdy by nie uwierzyli. Przecież oni tego dziecia­

ka martwego w trumnie nie widzieli. Uznaliby, że to moja in­

tryga. Na razie jeszcze są zwolennikami Godunowów. Nie 

szkodzi, niech szczeniak Borysa na razie rządzi, a potem się 
zobaczy. 

I podniósł lewą brew, tylko troszeczkę, ale szczelinka błys­

nęła jaśniej niż szeroko otwarte prawe oko. 

Ondriejka skłonił się z szacunkiem. 
- Mądry jesteś, kniaziu. Ty wiesz lepiej. Cóż z tym tu zrobi­

my? Do worka i w wodę? 

182 

background image

Zapytał spokojnie, rzeczowo, a Elastyk ze strachu upuścił 

unibook. 

Wasilij Iwanowicz z nieoczekiwaną dla jego tuszy zwinno­

ścią nachylił się, podniósł książkę, otworzy! na kartkach z ja­

kimiś twierdzeniami, popatrzy! i zwrócił Elastykowi z ukło­
nem. 

- Myśl, co mówisz, durniu! Popatrz tylko na jego twarz! 

Czyż wygląda na zwykłego dzieciaka? A takie książki kiedykol­
wiek widziałeś? Są w nich niezrozumiałe litery i znaki magicz­

ne. Skąd go wzięli twoi hultaje? (To słowo najczęściej używa­
ne było jako wyzwisko. W zwykłym sensie - przedstawiciel 
najniższej warstwy mieszczan, nieposiadający domu i stałego 

zajęcia). 

- Nie pytał jeśm. 
Kniaź patrzył na zamarłego Elastyka jeszcze chwilę, po-

mamlal wargami i głośno, jak głuchy, spytał: 

- Zjąd k nam przybyło jeś, cne pacholę? Zonąd? - pokazał 

na sufit. - Jakaż siła cię k nam przysłała jest - czysta lubo 
nieczysta? 

- Długo by mówić - odrzekł Elastyk, otwierając książkę na 

siedemdziesiątej ósmej stronie. Opowiadać rzeczywiście trze­

ba by bardzo długo, a bojar i tak nic by nie zrozumiał. 

„Wielmi długo prawić" - przełożył unibook. 

- Wielmi długo prawić - odrzekł Elastyk. 

Bojar raczej nie był zachwycony taką odpowiedzią, ale wię­

cej pytań nie zadawał - widocznie już podjął jakąś decyzję. 

- A choćby nawet i nieczysta. Siła to zawsze siła. Proszę, by 

twoja anielska miłość została gościem w moim ubogim dom­

ku

 (tego wyrażenia nie należy rozumieć w sensie dosłownym; 

etykieta w dawnej Rusi wymagała, by jak najbardziej lekcewa­

żąco mówić o sobie i swoim mieszkaniu). Jeśli zaś twoja mi­

łość nie jest anielskiego pochodzenia, ale wręcz przeciwnie, to 

ja nawet takiemu gościowi jestem rad. 

Wasilij Iwanowicz Szujski skłonił się Elastykowi aż do 

ziemi. 

background image

W gościnie u kniazia Wasilija 

W miesiącu maju, dnia piętnastego, roku 7113 od stworzenia 

świata najjaśniejszy anioł Erastiel, rozdzierająco ziewając, 
siedział przy oknie i patrzył, jak słońce pobłyskuje przez męt­
ną mikę. Przed aniołem, na parapecie, leżała otwarta książka 
oprawna w cielęcą skórę, z pięknie iluminowanymi literami 
i małymi rycinami. Książka traktowała o wiośnie następują­
cymi słowami: „Wiosna obleka się jako dziewa krasą i dobro-
ścią chędoga, lściąc wielmi cudnie, eże dziwno wszem pa­
trzącym dobrości jej, luba wiem i kożdemu słodka, rodzi 

wiem się w niej wszaka twarz, jaż owo radości i wiesiela peł­
na jest". Ale Erastiel nie był radości i wiesiela pełen, bo bar­
dzo już zmęczyło go siedzenie w zamknięciu. 

Najgorsze ze wszystkiego było to, że nawet przez okno po­

patrzeć na „krasą i dobrością chędożną dziewę" w żaden spo­

sób się nie dało: płytki miki przepuszczały wprawdzie świat­

ło, ale na tym koniec. Paradne pokoje kniaziowskiego pałacu 
miały nawet i okieńca śklane, wielką rzadkość, ale wchodzić 
tam w ciągu dnia surowo Elastykowi zakazano. 

Pilnie strzegł Szujski swego gościa, tak że ten na zbyt wie­

le nie mógł sobie pozwolić. 

Umieszczony został w poczestnej świetlicy - komnacie dla do­

stojnych gości. Ondriejka mówił, że ostatni raz gościł tu arcy­

biskup Riazański, krewny kniazia Szujskiego. 

Według staromoskiewskich norm, pomieszczenie było 

obszerne - trzydzieści metrów. Niemal jedną trzecią tej po­

wierzchni zajmowało olbrzymie łoże pod baldachimem. Le­

żąc w nim, Elastyk czul się jak jakiś liliput. Resztę umeblo­
wania stanowiły: stół, dwie ławy i rzeźbiona skrzynia, 
miejsce, w którym przechowywano biblijotekę: trzy księgi 

184 

background image

o treści religijnej i jedną ucieszną, to znaczy rozrywkową -
o porach roku (jak widać z zacytowanego już wcześniej frag­
mentu, lektura owa nie była zbyt pasjonująca). 

Dwór kniazia Szujskiego był ogromny, miał trzy gady (pię­

tra), powały (sufity) w paradnych pokojach obite tkaniną, 
piece kachlowe (kaflowe), astrych (podłogę) wykładany par­
kietem, ale co do mebli, to nie było ich zbyt wiele. Nie przyjął 
się jeszcze na Rusi zachodni zwyczaj zastawiania pokojów 
sprzętami. Ławki, stoły, sepety (kufry) i kilka nowomodnych 

almarek

 (szaf) na naczynia - ot i wszystko. 

Co prawda, u dostojnego gościa w świetlicy wisiało auten­

tyczne lustro, barzo wielikie - z pół metra wysokości. 

Elastyk podszedł do niego, spojrzał na swoje odbicie 

i skrzywił się. 

A to dopiero piękny widok! Przez to siedzenie w czterech 

ścianach twarz zrobiła się blada, oczy podkrążone, a już wło­
sy to w ogóle koszmar. Taka fryzura nazywa się „pod gar­

nek". Nakładają człowiekowi na głowę gliniany garnek i ob­
cinają wszystkie włosy, które spod niego wystają. 

Westchnął parę razy. 
Czym by się tu zająć? 

Fantazyjne litery w uciesznej książce już poznał. Na pod-

okienniku

 posiedział. Drzwi od zewnątrz zamknięte były na 

klucz - rzekomo dla obrony przed złymi ludkami, chociaż jacy 
mogą być źli ludkowie w kniaziowskim domu? 

Zerknął z ukosa na piec. Tam, pod popiołem, leżał uni-

book. Przynajmniej to można poczytać. A ściśle mówiąc, 
z kimś porozmawiać. Tyle że od pewnego czasu komputer 
trzeba było chować. 

Znowu podszedł do okna. Ostrożnie, zasłaniając się kafta­

nem, wydobył Rajskie Jabłko i zaczął je oglądać. 

Chuchnął na jego gładką powierzchnię i potarł rękawem, 

żeby mocniej lśniło. Im dłużej się przyglądał, tym bardziej 

stawało się oczywiste: nie ma i nie może być na świecie nic 

piękniejszego od tej tęczowej kulki. 

Kamień był samą doskonałością - dopiero teraz Elastyk 

zaczął rozumieć, co znaczy to wyrażenie. Patrzeć na Rajskie 

Jabłko można było bez końca: nieustannie zmieniało barwę, 
przy najmniejszym poruszeniu zaczynało sypać iskry. Gdyby 

185 

background image

nie zabijał czasu oglądaniem zaczarowanego Owocu Adama, 
dawno by już zbzikował z nudów i nieróbstwa w tej mikowej 
klatce. (Chociaż nie, był jeszcze jeden element, skutecznie 
osładzający niewolę, ale o tym opowiemy trochę później). 

Głaszcząc diament, Elastyk wyobrażał sobie, jak wydosta­

nie się z tego przeklętego średniowiecza, jak wróci do profe­
sora van Dorna i uroczyście wręczy mu bezcenne trofeum. 

Taki powrót do wieku dwudziestego pierwszego wymagał 

jednak odpowiedniej chronodziury, a z tym było marnie. 

Nocami Ondriejka Szarafudin wyprowadzał „anioła" na 

przechadzkę, żeby pooddychał świeżym powietrzem. Ale po­
ruszać się mógł Elastyk tylko po podwórcu wokół domu. 

Podczas pierwszego spaceru (unibook jeszcze wtedy nie 

przeniósł się do pieca) Elastyk włączył funkcję chronoskopu. 
Wykrył siedem małych, bezużytecznych przejść i tylko jedno 
przyzwoite, dwudziestocentymetrowe. Znalazł je w studni, 
w pobliżu kniaziowskiej cerkwi domowej. Ta dziura jednak 
była jakaś dziwna. Na monitorze pojawiał się tylko dzień, 20 
maja, a zamiast roku - kreska. Co to za dziwo: data bez roku? 
Do kitu z taką chronodziurą. W wieku siedemnastym jeszcze 
od biedy da się żyć, a tam to już nie wiadomo co. 

Nagle Elastyk poczuł z tyłu przeciąg. 
Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że drzwi są otwarte. 

W progu stal Szarafudin, promieniejąc fałszywym uśmiechem. 

Specjalnie, spryciarz, nasmarował zawiasy, żeby drzwi 

otwierały się bezgłośnie. I zawsze pojawiał się właśnie tak -
bez uprzedzenia. Ile razy Elastyk mówił mu, żeby pukał, 
a w odpowiedzi zawsze słyszał to samo: „Nie śmiem". Szpieg 
przeklęty. 

- Czego chcesz? - spytał niezadowolony Elastyk i udał, że 

poprawia sobie jedwabny pas (a naprawdę - chował w nim 
Jabłko). 

Stąpając drobnymi kroczkami, Ondriejka dotarł na środek 

komnaty. W rękach trzymał ciężką tacę, całą zastawioną po­
trawami. 

- Najaśniejszy otroku, raczy pojeści - I dalejże wyliczać: - Ni-

nie w obiad kaczę pieczyste, i kura w potaziu, i jarząb z hreczką, i ka-

pustniaku misa, kucyja, i talerzyk cukierków słodkich, takoż cukrza­

ny łabądek. 

186 

background image

Elastyk burknął pod nosem: 
- Spływaj, nudziarzu. 
Ale to byłby język współczesny. W rzeczywistości powie­

dział: Odydzi precz, obrzydły. Dawna rosyjska mowa już nie wy­
dawała mu się dziwaczna czy też niezrozumiała, przyzwycza­
ił się. I rozumiał bez trudu, co do niego mówią, i sam potrafił 
się nią posłużyć. Zupełnie jakby przez całe życie rozmawiał 
tylko w takim języku. 

Apetytu nie miał. Oczywiście, gdyby teraz mógł wciąć ka­

napkę z salami, frytki z keczupem albo eklera z kremem cze­
koladowym, to co innego. Ale od tego historycznego menu po 
prostu go mdliło. 

- Kaczuszka z szafranem upieczona, jarząbek świeżutki. 

A kucyja jakaż słodka! - Szarafudin wciąż pchał się ze swoją 

tacą. 

Niby to i uśmiecha się, i kłania, a oczy ma nieruchome, zim­

ne; Elastyk starał się w nie bez potrzeby nie zaglądać. Mróz 

szedł po skórze na widok takiego sługi. Ale innego nie było -

Wasilij Iwanowicz ukrywał „anioła" przed swoją czeladzią. 

Kiedy Ondriejka, łypiąc oczami na wszystkie strony, w koń­

cu się oddalił, Elastyk smętnie popatrzył na jedzenie. Pogrze­
bał drewnianą łyżką w misce z kucyją, najpopularniejszym tu­
taj przysmakiem - gotowaną pszenicą z dodatkiem miodu, 
rodzynek i cynamonu. Ale nie jadł. Trzeba ostrożnie ze słody­
czami, bo przy takim braku ruchu łatwo utyć. A jak trzeba bę­
dzie włazić w chronodziurę, to się człowiek nie przeciśnie. 

A Słomka (takie imię nosił element, częściowo umilający 

życie uwięzionego „anioła") użalała się, że jest taki chudy 
i źle wygląda, eże źrzyćmierziono (aż patrzeć przykro). 

Bo tutaj mieli właśnie takie wyobrażenia na temat urody: 

kto grubszy, ten piękniejszy. Słowo „krasny" oznaczało czę­

sto tyle, co „tłusty", a „chudy" - „marny". Gdyby Słomce po­

kazać jakąś Jennifer Lopez albo Britney Spears, powiedziała­
by, że to koźlice suchorlawe. Szarafudin, zgodnie z jej 
terminologią, był chłopkiem podluchnym, suchym jako szczapa, 
baby i dziewuchy nawet patrzeć na niego nie chciały. On­
driejka specjalnie zjadał dziennie po tuzinie pierogów, po 

grzywience

 sadła i po udźcu świńskim - żeby nabrać urody, ale 

nico

 z tego nie będzie, bo zgłoba go suszy. 

187 

background image

W domu bano się Szarafudina. Wszyscy wiedzieli, że kniaź 

wysługuje się nim w ciemnych, strasznych sprawach, żeby 
własnej duszy grzechami nie obciążać. „Dla Ondriejki człeka 
zgubić owo jakoby plunąć", mówiła Słomka. Tak jakby Ela-

styk sam tego nie wiedział... 

Ale pora już opowiedzieć o samym elemencie, bo tak ciągle 

„Słomka" i „Słomka", a kto to jest - nie wiadomo. 

Następnego dnia „gościny", kiedy Elastyk jeszcze był moc­

no wystraszony i mało co z tutejszego życia rozumiał, gospo­
darz pałacu złożył mu, by tak powiedzieć, oficjalną wizytę. 

Kniaź, chociaż przebywał we własnym domu, ubrał się 

w długą, krytą brokatem szubę, a na głowę włożył wysoką 

futrzaną czapę w kształcie donicy. 

Takie nakrycia głowy, jak się później Elastyk dowiedział, 

mogli nosić tylko najwyżsi urzędnicy, bojarzy. 

Wasilij Iwanowicz wszedł i skłonił się, dotykając ręką pod­

łogi. Zaczął przemawiać takimi ogródkami, tak okrężnie, że 
aż biedny unibook się rozgrzał. 

- Wybacz mi, przesławny młodzieńcze, że postąpiłem tak, 

jak zmuszony byłem postąpić, chociaż carska wola, a być mo­

że nawet bezpośrednie zrządzenie niebios, albo i nie niebios, 
tylko wręcz przeciwnie, już ty sam wiesz najlepiej, wskazywa­
ły, że carem winien zostać nie Fiedka Godunow, ale wyłącznie 
dzięki twojej najdostojniejszej łaskawości... 

I długo jeszcze tak częstował go wymyślnym zdaniami, po­

gmatwanymi i niezrozumiałymi nawet w przekładzie na 
współczesny język. Mówił o tym, jako lube są mu interesy na-

ćcigodniejszego pacholęcia,

 ale teraz przeciw ościeniowi wierzgać 

to niebezpieczne i nie w porę. 

Dopiero kiedy Szujski powiedział: 

- Spróchniałe jest drzewo Godunowów, niedługo trzeba 

czekać, by samo runęło, a wtedy właśnie nastąpi twój czas -
do Elastyka w końcu dotarto, do czego zmierza chytry bojar. 

- Ale ja nie chcę być carem! I nie jestem żadnym „naćci-

godniejszym pacholęciem"! - wykrzyknął szóstoklasista. 

Wasilij Iwanowicz milczał przez chwilę, zamknął prawe 

oko i wpił się w rozmówcę lewym. 

188 

background image

- Możeś ty tam, w innym świecie, zapamiętał swój po­

przedni ziemski pobyt? 

- Nic nie zapamiętałem - upierał się Elastyk przy swoim. -

Nie jestem carewiczem, i pan doskonale o tym wie! 

- No to kto ty jesteś? Niemiec? 
- Nie. 
Kniaź chytrze zmrużył oczy. 
- Nie Niemiec, nie Rosjanin. Był martwy, stał się żywy. Rozu-

uumiem... 

Ale co rozumiał, tego już nie sposób było zrozumieć. 

Szujski odczekał małą chwilę i zmienił temat. 

- A czegóż ty ciągle patrzysz w tę książkę? Widziałem, są 

w niej bardzo mądre znaki, człowiek ich nie jest zdolny rozu­

mieć. Czy to przypadkiem nie Księga Niebieska, w której zapi­

sane są wszystkie ludzkie losy? 

- Nie, to podręcznik do geometrii. Wie pan, co to jest? -

Nie, jest ci ona ziemiomiernicza księga. Znaszli, co jest 

owo? 

- Znam. Ziemiomiernictwo jest królowa Kwadrywium, alibo 

cztyrzech nauk

 - z szacunkiem odrzekł Wasilij Iwanowicz. 

- No właśnie. Bardzo lubię geometrię. Proszę popatrzeć. 

Tutaj są różne zadania, twierdzenia. 

I Elastyk wręczył mu książkę, żeby kniaź sam zobaczył 

i stracił wszelkie nią zainteresowanie. 

Szujski z obawą otworzył podręcznik i zaczął wolno prze­

wracać kartki. Na stronie siedemdziesiątej ósmej zatrzymał 

się, a Elastyk zauważył, że to miejsce jest wyraźnie bardziej 

zaczytane niż inne. 

Bojar poślinił papier palcem, potarł. 

- Onych buksztabów nie odecztę, wielmi dziwne. A karty lepak 

małe, przecz pergament marnują? 

A wtedy zdarzyło się coś niespodziewanego - unibook za­

reagował na ostatnią wypowiedź. 

Tekst zadania zniknął, zamiast niego zamigał wyświetlacz 

i pojawił się napis: Tych liter nie umiem przeczytać, są bardzo 

niezwykłe. A znowu kartki małe, nie warto marnować papieru. 

Kniaź krzyknął i upuścił książkę. 

- Znaki ogniste! 
Trzeba było się wykręcać. 

189 

background image

- Niech pan mi to da - surowo rzekł Elastyk, zabierając 

mu unibook. - To tylko dla aniołów. Żeby wasz ludzki język 
rozumieć i z wami rozmawiać. 

I powiedział to samo w dawnej ruszczyźnie. 
Wasilij Iwanowicz uśmiechnął się z zadowoleniem. 

- Aha, anioł. Tak właśnie myślałem. A czy pozwolisz, anie­

le, poznać twoje święte imię? 

- Erast. 
- Najjaśniejszy anioł Erastiel, wolą Boga zesłany z nieba na 

ziemię! 

Szujski rymnął na kolana i dalej grzmocić futrzaną czapką 

o podłogę. 

Żeby przerwać tę gimnastykę, Elastyk powiedział: 

- Wcale nie wolą Boga, ale sam z siebie. 
- To Pan, Bóg zastępów, pomocy ci nie dał? - pośpiesznie 

upewnił się bojar. 

- Nie. 
- A Zbawiciel nasz, Jezus Chrystus? 
- Nie. 
- A może Najświętsza Panna? Czy też archaniołowie, twoi 

przełożeni? 

Elastyka kusiło, żeby mu powiedzieć: tak, właśnie, archa­

niołowie mają za zadanie pilnować, żeby mnie nikt nie 
skrzywdził. Ale w porę się spostrzegł, zorientował się, do cze­
go zmierza ten przebiegły lis. Chce, żeby mu w intrygach po­
magały niebiosa. No więc jak człowiek naplecie bzdur o ar­
chaniołach, to się potem od niego nie odczepi. 

- Nie, nikt mi nie pomaga - odrzekł twardo. 
Wasilij Iwanowicz, stękając, podniósł się z kolan, otrzepał 

szubę. 

- Po cóż zjawiłeś się na tym świecie? - spytał, ruszając 

i prawą, i lewą brwią. - Czego chcesz? 

Elastyk omal nie wypalił: „Wrócić do domu, w dwudziesty 

pierwszy wiek". 

- Chcę jeść! 
Od wczorajszego dnia nie miał w ustach nic, ani okruszy­

ny. Chociaż czestnego otroka umieszczono w świetlicy, to ani 

jeść, ani pić mu nie dano - widocznie naprawdę uznano, że 

żywi się śpiewem ptaków i rosą. 

190 

background image

Bojara rozbawiły te słowa. Odrzucił głowę w tył i roześmiał 

się. 

- To znaczy, że siła za tobą żadna nie stoi, carem być nie 

pragniesz, chcesz tylko jeść? Ach, dziecię niewinne. Naprawdę 

jesteś wcielonym aniołem. 

Pogłaskał Elastyka po głowie. Trzeba było to znieść. 

- No cóż - pogodnie rzekł kniaź. - To zjemy razem. Każę 

nakryć stół. 

Pół godziny później Ondriejka zaprowadził Elastyka do wiel­

kiej komnaty pod schodami - wieczernika, gdzie świeżo upieczo­
ny anioł po raz pierwszy spróbował moskiewskich potraw, obfi­

tych, ale żeby smacznych, tego nie można powiedzieć. 

Chleb był przaśny, mięso niesłone i w dodatku z wierzchu 

przypalone, a w środku surowe. Najwyraźniej na dawnej Ru­

si nie umieli gotować. 

Także nakrycia wydały się Elastykowi dziwne. Zamiast ta­

lerzy przed nim i bojarem położono po bochnie chleba. Kniaź 
górę odciął nożem, miękisz wydłubał, a do środka nalał ka­
puśniaku z cynowej misy. Widelców nie dano, tylko łyżki, 
a i tą Wasilij Iwanowicz tylko wyjadał płyn, kapustę zaś i ka­

wałki mięsa wyciągał wprost palcami. Niekiedy oblizywał je 

albo wycierał o brodę. Często mu się odbijało, a wtedy robił 
znak krzyża na ustach. 

Elastyk za to zjadł niedużo - szybko mu się odechciało. 

W dodatku przy stole usługiwał łotr Ondriejka, co też nie do­
dawało apetytu. 

Dopóki jedli, nic nie mówili. Gospodarz popatrywał na go­

ścia, gość na gospodarza. 

Kiedy zaś uczta się skończyła i Szarafudin wyniósł naczy­

nia, bojar złożył ręce na brzuchu i uśmiechnął się przymilnie. 

- No, otwórz swoją anielską książkę. 

I jeszcze coś powiedział, chyba o jakimś Salomonie, Ela­

styk nie zrozumiał. 

Wytarł ręce miękiszem chleba, otworzył unibook. 

Szujski powtórzył: 

- Otwórz swoją anielską książkę. Chcę, żebyś porozmawiał 

z kniaziówną Sołomonią Własjewną Szachowską, moją wy­
chowanką. Jest w twoim wieku, będzie twoją przyjaciółką. 

background image

Kniaziówna Słomka 

I nagle głośno klasnął w dłonie. 

Drzwi same się otwarły na oścież i do wieczernika weszła, 

albo raczej wpłynęła, gruba, wymalowana paniusia, bardzo 
małego wzrostu, nie wyższa od Elastyka. Policzki miała krąg­
łe i czerwone jak pomidory, brwi - dwa narysowane sadzą 
półkola, usta nienaturalnie czerwone, a przez ramię przerzu­
cony wspaniały, przepleciony złotą wstążką warkocz. Dzi­

waczne stworzenie od stóp do głów połyskiwało złotem i sre­
brem: i korona na głowie, i suknia, i buciki. 

- Wej, jako krasna, jako nadobna! - zachwycił się kniaź Wa­

silij Iwanowicz. 

Ta zaś nisko się skłoniła i zaśpiewała cieniutkim głosi­

kiem: 

- Sława tobie, jaśnie carewiczu. 
-

 Dzień dobry - odpowiedział trochę oszołomiony Elastyk. 

A to ci przyjaciółkę wybrał mu Szujski. I co też miałby robić 

z tą malowaną lalą? 

- Igrajcie - przykazał bojar Sołomonii Własjewnie, a ta 

znowu się skłoniła; teraz już kniaziowi. 

Ondriejce machnęła szerokim rękawem (pewnie właśnie 

z takiego wypuszcza się sokoła, jak w ludowej piosence, po­
myślał Elastyk). 

- Odmykaj sepet! 
Ten otworzył ciężką pokrywę wielkiego drewnianego ku­

fra, stojącego pod ścianą, i kłaniając się, zaczął podawać 
księżniczce różne dziwaczne przedmioty. Minę przy tym miał 
arcysłodziutką, przez co zupełnie przypominał kota, który 

właśnie wylizał talerz śmietany. 

- Poźrzyj ano, owo przedziwien papugaj śrebrn i złocon. - Poka-

192 

background image

zała błyszczącego ptaszka na podstawce, prawdziwe dzieło 

sztuki. - Owoż galijskiej roboty żmij złotopióry, emaliją rozmaitą 

kraszon, dzieją mu

 (nazywa się) zasie Drakon. A owo sołdat mie-

miecki, w reku szablą dzierży, chce Turka pohańca zarąbaci. 

Teraz, kiedy Sołomonia Własjewna stanęła obok, Elastyk 

zobaczył, że to nie żadna paniusia, tylko dziewczynka. Skóra 
pod rumieńcami i bielidłem była dziecięca, pokryta na policz­
kach delikatnym puszkiem, jak brzoskwinka. Teraz księż­
niczka pokazuje swoje zabawki, jak gdyby się chwaliła. 

Zabawki były wprawdzie z całą pewnością drogie, ale mało 

ciekawe. Elastyk uprzejmie kiwał głową, czekając, co będzie 
dalej. 

Kniaź Szujski, który oczu z niego nie spuszczał, spostrzegł, 

zdaje się, że chłopca to nie interesuje. 

- Ty carewiczu książce swoje okaży - przykazał dziewczynce. 

A do Elastyka zwrócił się z dumą: - Moja Sołomonia niepodobna 

inszym dziewkom głuptaskom. Czytaczka z niej wielga. Małoć, iże 
Żołtarz Dawidów i Apostoła czcie (czyta), to jeszcze i różne nauki 
zna. I cyferną mądrość, inako dzianą arytmetyką, i chronografiją ali-
bo historyją, i pisaci zdołe i rytoryką zna - sztuką krasnomowczą, 
i dyjalechtyką - dobre od lichego rozdzielać. 

Bojarówna zabrała zabawki, a ze skrzyni sama wytaszczyła 

wielkie i ciężkie tomisko. 

- Owo księga ucieszna, o rozmaitych Bożych twarzech na świecie 

żywiących

 - powiedziała śmiało. - trzyjcie, panie. Owo krokodyl 

afrykański, z zęby ostremi. Owo zasię przeokropny bazyliszek, oczmi 
ogień miotający. Owo ptak wieszczy, Gamajun. 

O, to już było ciekawsze. Elastyk oparł się łokciami o stół 

i zaczął oglądać obrazki, niezdarnie przedstawiające zwierzę­
ta - mityczne i prawdziwe. Przewielika świnia, rzeczona behe-
mot,

 po naszemu hipopotam, miała rozmiary cerkwi, co wi­

dać było na skali dorysowanej z boku. A konia-żyraffę artysta 
narysował z wyraźnie skróconą szyją - z pewnością sam 
dziwnego zwierzęcia nie widział, a opisom nie uwierzył. 

Wasilij Iwanowicz przez pewien czas obserwował z rozczu­

leniem tę idyllę. Potem wstał. 

- No, igrajcie, dzieciątka. Pódźwa, Ondriejko. 

Ledwo za dorosłymi zamknęły się drzwi, zachowanie ma­

lowanej lali błyskawicznie się zmieniło. Zatrzasnęła książkę 

193 

background image

i zwróciwszy się ku Elastykowi, wpatrzyła się w niego jasny­
mi, upartymi oczami. Oświadczyła: 

- Nie Iza dziać mi Sołomonia, imię takie omierzłe a uprzykrzone. 

Dziej mi Słomka. 

Wtedy dopiero się zaczęła ich prawdziwa znajomość. 
Pierwsza rozmowa, gdyby zapisać ją językiem mniej więcej 

współczesnym, miałaby przebieg następujący: 

- Co, ty naprawdę jesteś carewicz Dymitr? - spytała knia-

ziówna Słomka. - Czy też to ściema? 

- Ściema. 
- Tak właśnie myślałam. A że trafiłeś do nas z tamtego 

świata, to też nieprawda? 

- Nie, to akurat prawda. 

Szybko zamrugała puszystymi płowymi rzęsami. 

- To znaczy, że naprawdę jesteś anioł i na imię masz Era-

stiel? - Bezceremonialnie obmacała policzek Elastyka, pociąg­

nęła go za ucho, uszczypnęła w bok. - Ale to przedtem byłeś 
aniołem, a teraz jesteś żywym człowiekiem, prawda? Bo ina­
czej to jak mamy się żenić? 

Wypowiedź była raczej jednoznaczna (Abociem jako nama 

się z tobą żenici?),

 ale Elastyk uznał, że się przesłyszał, i zajrzał 

do unibooka. Odczytał przekład i dosłownie szczęka mu 
opadła. 

- O, co to masz, żelazny ząb? - zainteresowała się Słomka, 

zaglądając mu do ust. - Daj, to dotknę. 

I nie czekając na pozwolenie, wsadziła mu palec w usta. 

- Fajnie! Ja też bym tak chciała! A to by się mnie bały 

niańki i piastunki! 

- To niby kto zadecydował o tym ślubie? - Elastyk wciąż 

nie mógł ochłonąć. 

- Ojczulek. Taka jest jego wola. - Kniaziówna pokornie 

spuściła wzrok. 

- Jak to ojczulek? Przecież on się nazywa Szujski, a na 

imię ma Wasilij, a ty po ojcu jesteś Własjewna i nosisz nazwi­
sko Szachowska? 

- Ojczulkowi carowie nie pozwalają się żenić. Bo jest naj­

znakomitszy z kniaziów po Fiodorze Iwanowiczu Mścisław-

skim. Tamten też nie może mieć dzieci. Carowie się ich boją, 

bo ci mogliby sami zdobyć tron carski. No to im zabraniają 

194 

background image

mieć następców. Dlatego ojczulek, kiedy się urodziłam, za­
płacił staremu Szachowskiemu, żeby mnie uznał za prawą 
córkę. Szachowscy to ród stary, ale zubożały. Kniaź Własij 
pojechał do carstwa sybirskiego jako wojewoda, już na za­
wsze, a ja mieszkam u ojczulka. I wszyscy o tym wiedzą. 

A dwory, ziemię i chłopów ojczulek w testamencie zapisał 
mnie, więc żebyś sobie nie myślał; jestem narzeczona bogata, 
że ho, ho. 

- Ale czyż osoby w naszym wieku się żenią? 
- Wszystko może się zdarzyć. Moją cioteczną siostrę Sam-

sonię poprowadzili do ślubu, kiedy miała jedenaście lat. Nas, 
dziewcząt, nikt nie pyta - rzekła z westchnieniem Słomka, 
ale widać specjalnie jej to nie martwiło. 

- I ciebie także nie pytali? 
Prychnęła, potrząsnęła warkoczem. 
- No, też coś! Powiedziałam ojczulkowi: „Dobrze, popatrzę 

na niego. Jak się spodoba - to niech będzie". 

Elastyk patrzył na nią wyczekująco. 
- Czego się gapisz? - Słomka protekcjonalnie potargała go 

za czuprynę. - Zgadzam się. Bo inaczej czybym z tobą, takim 
chudziną, w ogóle rozmawiała? Ale pamiętaj, żebyś na razie 
nie śmiał mnie całować. Ojczulek mi się jeszcze z tobą cało­
wać nie pozwolił, tylko przyjaźnić. 

I tak to Elastyk zyskał przyjaciółkę, nauczycielkę staromo-

skiewskiej mowy, a także bezcenne źródło informacji. 

Słomka wiedziała o wszystkim, co dzieje się w domu, 

w mieście albo Na Górze, to znaczy w carskim pałacu. Pomi­
mo że jeszcze w małych leciech, w domu bezżennego kniazia 
Wasilija Iwanowicza mieszkała na prawach gospodyni. Jej 
dźwięczny głosik, czy to pełen złości, czy też rzeczowy, od ra­
na do wieczora dobiegał z najróżniejszych miejsc - z we­
wnętrznych komnat, z dziedzińca, z kuchen. 

Gościa-więźnia Słomka odwiedzała, kiedy jej się podobało, 

i nie istniały dla niej zamknięte drzwi; miała własny komplet 
kluczy do wszystkich zamków. 

Fakt, że Szujski trzyma Elastyka w ścisłej tajemnicy, wyjaś­

niła tak: chodzi o to, żeby słudzy nie dowiedzieli się o zmar-

195 

background image

twychwstałym chłopcu - może aniele, a może carewiczu Dy­
mitrze - i nie pobiegli z donosem do carskiego pałacu. I tak 

już w domu plotą rozmaite bzdury. Ktoś coś podsłuchał, ktoś 

zobaczył, jak Elastyk nocą spaceruje po dziedzińcu w towa­
rzystwie Szarafudina, no i szepczą sobie, że kniaź ukrywa 

w poczestnej świetlicy złego czarownika, co ma półtora arszyna 
wzrostu, albo też niemieckiego karzełka. Ale prawdy na razie 
nie wyznali - inaczej cała Moskwa by się zbiegła, żeby popa­
trzeć na cudownego chłopca. A czy pokłoniłaby się cudownie 
ocalonemu, czy też rozerwała go na strzępy, jednemu Bogu 

tylko wiadomo. Tłum to zawsze tłum. Kto wie, w którą stro­

nę się zwróci. Jeśli wpadnie we wściekłość, to rozniesie bo­

jarskie siedziby w drobny mak i żadne wrota ani draby z pisz­
czelami

 (strzelbami) go nie zatrzymają. 

W Moskwie, wedle słów Słomki, i bez tego było niespo­

kojnie. 

Carem obwołano młodego syna Borysa, Fiodora. O nim 

Elastyk wiedział rzecz następującą: wcześniej ojczulek za­
mierzał wydać Słomkę za niego i ona niespecjalnie się temu 
sprzeciwiała, bo Fiodor był przystojny, postawny, oczy miał 

kare

 i brwi gęste, ale teraz pozycja nowego władcy jest słaba, 

więc Wasilij Iwanowicz wyżej stawia Erastiela-Dymitra. 

Od południowego zachodu szedł na Moskwę złodziej-sa-

mozwaniec, który twierdził, że jest jakoby carewiczem Dymi­

trem, w cudowny sposób ocalonym od noży morderców. 

A tymczasem wiadomo, że to nie żaden carewicz, tylko zbiegły 
z klasztoru mnich Griszka, który w życiu świeckim zwał się 
Juszka Otriepiew. Król polski, wróg prawosławia, dał mu żoł­
nierzy i teraz samozwaniec chce przepędzić Godunowów, by 

samemu zasiąść na carskim tronie. Siłę ma wielką, raz za ra­
zem bije wojska cara. A stoi już niedaleko od Moskwy, pod 
grodem Putywlem. O złodzieju Griszce powiadają, że to guślnik 

i charakternik, siła nieczysta mu pomaga. W czasie bitwy 
z kniaziem Mścisławskim - tym samym, którego Elastyk wi­
dział w komórce - Złodziej wypuścił na carskie wojsko diabel­

skiego ptaka, plującego ogniem. Strzelcy się przestraszyli, uciek­

li, stratowali może z tysiąc swoich towarzyszy. Słomka 
opowiadała, że tylko jej ojczulek nie wierzy w te bajki. Mówi, 
że Mścisławski kłamie, by usprawiedliwić swoją głupotę. 

196 

background image

Zresztą nie o Mścisławskiego tu chodzi - nieszczęście polega 
na tym, że nasi żołnierze są gorsi niż polscy. Potrafią tylko gar­
dłować i żłopać gorzałkę, ale jak trzeba iść do boju, to tchórzą. 

Słomka powiedziała jeszcze, że Złodziej przysłał do cara 

Fiodora gońca z listem - porzuć, pisał, tron carski z dobrej 

woli, to cię nie tknę. Tylko kto mu tam, rozbójnikowi, uwie­
rzy? Hramotę samozwańca spalili, a gońca, jak należy, zamę­

czyli na śmierć. 

Ale kniaziówna nie tylko opowiadała - jeszcze i wypytywa­

ła o życie na Tamtym Świecie. 

Najpierw bez wielkiego zainteresowania: czy nie nudno 

przez cały czas grać na harfach i lutniach, czy łatwo chodzi 

się po obłokach i czy można po obliczu odróżnić duszę męską 

od żeńskiej, skoro jedna i druga są bezcielesne. Ale kiedy Ela-
styk wyjaśnił, że w świecie, skąd przybył, są i mężczyźni, i ko­
biety, i w dodatku różnią się od siebie nawzajem, oczy Słom­
ki zapłonęły ciekawością, a pytania zaczęły sypać się 
dosłownie jak grad. 

Jak się w raju ubierają kobiety? Czy malują twarze, czy za­

platają warkocze? 

Każda ubiera się, jak chce, odpowiedział Elastyk, a warko­

cze zapuszczają rzadko. Wiele nawet strzyże się tak jak 
chłopcy. 

Strach pomyśleć, orzekła Słomka i zażądała więcej szcze­

gółów. 

- No, tak w ogóle to większość młodych kobiet chodzi 

w spodniach - zaczął wyjaśniać Elastyk. 

Kniaziówna wydała okrzyk zdumienia: 

- Co, jak Tatarki? A sukien w ogóle nie noszą? 
- Noszą, ale bardzo krótkie. 
- O tak, dotąd? - Podniosła sarafan do połowy ud. Nogi, 

jak się okazało, miała tęgie, silne; przypominały grzyby, boro­

wiki. - Co za wstyd! A czy chociaż włosy przykrywają? Chus­

tą albo kiką! 
-

 Tylko kiedy jest zimno. 

- Z odkrytą głową wśród mężczyzn? To gorzej niż całkiem 

goło - oświadczyła surowo Słomka i westchnęła. - Ale czegóż 
tu wymagać od bezcielesnych istot? Między waszymi męż­
czyznami i kobietami miłość chyba się nie zdarza? 

197 

background image

- Zdarza się, i to jeszcze jaka. 
Tutaj Elastyk też westchnął - przypomniał sobie osobę 

z sąsiedniej ławki. Ej, żeby tak wiedziała, dokąd los zaniósł 
Fandorina, i w dodatku jeszcze nie wiadomo, czy odniesie 
z powrotem! Ale prawdziwe westchnienie mu nie wyszło, tak 
odległa była otaczająca rzeczywistość od szkolnego życia. 

Oczy Słomki rozgorzały jeszcze bardziej. 

- Skoro tak, to koniecznie muszę dostać się do raju, kiedy 

umrę. Grzeszyć nie będę ani odrobinę. A jeśli mimo wszystko 
coś się zdarzy, to od razu grzech odkupię modlitwami. 

Dziewczynom służebnym też nakażę, żeby się za mnie modli­
ły. Klasztorowi albo cerkwi coś podaruję. I będę w raju, sam 
zobaczysz - zapewniła gorąco. 

Wasilij Iwanowicz też wypytywał o Tamten Świat, ale inte­

resowało go coś całkiem innego - nie miłość i stroje, tylko 
urządzenie,

 to znaczy ustrój polityczny. 

- A jaką tam w Niebie macie władzę? Kto nad duszami 

rządy sprawuje? Aniołowie, nad nimi archaniołowie, a nad 
archaniołami święci apostołowie? 

- No, coś w tym rodzaju - odrzekł Elastyk, marnie znający 

się na niebiańskiej hierarchii. 

- I u góry, nad wszystkimi, Pan Bóg zastępów z Jezusem 

Chrystusem? 

- Nie, Bóg jest osobno, a u nas rządzi archanioł, którego 

nazywają prezydentem. 

- Patrzcie no, a u nas o czymś takim nie słyszano - zdziwił 

się bojar. - A tego prezydenta to kto mianuje - Bóg? 

- Nie, jego wybierają obywatele, to znaczy mieszkańcy 

raju. 

- Co, tak jak Boryskę Godunowa? - Szujski z dezaprobatą 

pokręcił głową. - Na nic to się nie zda, kiedy wszyscy miesz­
kańcy wybierają władcę. Wtedy zawsze tego, kto głośniej 
krzyczy i więcej wina dla gawiedzi wytoczy, obwołają carem. 
Niesolidne macie urządzenie. 

Myślał chwilę, a potem nagle rozjaśniła mu się twarz; wi­

docznie w życiu pozagrobowym znalazł jakieś perspektywy 
i dla siebie. 

198 

background image

- A czy są aniołowie bogatsi od innych? No, powiedzmy, 

tacy, którzy zgromadzili zapas nektaru albo ambrozji? - Chy­
trze zmrużył prawe oko. 

- Są, oczywiście - uczciwie przyznał Elastyk. - Tylko że 

bogaci nie są wcale aniołami. 

- No, nieważne, zawsze to dusze błogosławione. 
Wiadomość ta wyraźnie ucieszyła Wasilija Iwanowicza. 

I doszedł do takiego samego wniosku jak Słomka, tyle że 
sformułował go po swojemu: 

- To znaczy, że i w raju żyć można, byle mądrze. 
Ale też od razu się zatrwożył: 
- A co tam u was mówią o Piekle? 
- Nic. 
- A więc nic. Rozuuumiem - rzekł przeciągle swoim zwy­

czajem Szujski i jego czoło sposępniało na pewien czas, cho­
ciaż nie można powiedzieć, żeby długi. 

Dosyć prędko bowiem się rozpogodziło, w kącikach ust zaś 

pojawił się uśmiech. Pewnie bojar już wykombinował, jak się 
wywinie od Piekła. A może zastanawiał się nad czymś cał­
kiem innym. 

Elastyk nigdy nie wiedział, o czym Szujski myśli. Taki już 

ten człowiek miał charakter: przebiegły, skryty. 

Może przyczyną tego, według słów Słomki, była wielika pasy-

ja?

 Elastyk wtedy jeszcze nie bardzo orientował się w starej 

ruszczyźnie, więc się zdziwił: nie wyglądało na to, by kniaź 

szczególnie się czymś pasjonował. Ale okazało się, że owa pasy-

ja

 oznaczała po prostu mękę, cierpienie. Car Iwan Groźny lubił 

straszyć bojarów. Jednego straci, drugiego wtrąci do więzienia, 

innego wypędzi. Taka czara goryczy nie ominęła i Szujskich. 
Kniaź Wasilij był i w niełasce, i nawet w ciemnicy, gdzie szyko­
wał się na okrutną śmierć, ale Pan Bóg się zlitował. 

- Ci, którzy żyli za cara Groźnego, już do śmierci będą się 

bali - wyjaśniła kniaziówna. - Nie żyją, tylko drżą, nie mó­
wią, tylko szepczą. Widziałeś, że ojczulek ma zawsze jedno 
oko przymknięte? Specjalnie tak sobie nie pozwala na swo­
bodę. Kiedyś powiedział mi: „Jeśli wejdę na samą górę, to bę­

dę na świat patrzył obojgiem oczu, a na razie poczekam". 

Kiedyś, jeszcze na samym początku, Elastyk zasiadł z go­

spodarzem do gry w szachy. Z ojcem wygrywał bardzo łatwo, 

199 

background image

więc był przekonany, że raz-dwa ogra i tego mieszkańca śred­
niowiecza, który w życiu nie słyszał o gambitach czy etiu­
dach. Ale Wasilij Iwanowicz dał mu mata, i to już w dwuna­
stym ruchu. 

Kiedy zagrali rewanż, Elastyk stracił hetmana w dziesią­

tym ruchu i musiał się poddać. 

Wówczas, dotknięty do żywego, palnął niesamowite głup­

stwo - uciekł się do pomocy unibooka. Oczywiście był tam 

i program szachowy. Dosyć było szepnąć w zagięcie książki 
„szachy", żeby na ekranie pojawiło się kratkowane pole. Kie­
dy Elastyk nauczył się nim posługiwać, rozgromił bojara ze 

szczętem. Zaczęli grać znowu. Wówczas Wasilij Iwanowicz 

niespodziewanie wstał i zajrzał do książki, chociaż „anioł" 
trzymał ją pionowo. 

Oczy Szujskiego błysnęły, a Elastyk zmartwiał, przeklina­

jąc swoją głupotę. Najgorsze było to, że kniaź o nic go nie za­

pytał. 

Tejże nocy, zerkając na drzwi, Elastyk schował unibook do 

pieca, w którym z nastaniem ciepła już nie palono. A gdyby 
nawet przypadkowo napalono, to nie stałoby się nic straszne­
go, bo komputera profesora van Dorna ogień się nie imał. 

Nazajutrz kniaź zajrzał znowu. Porozmawiał o tym, 

o owym i jak gdyby mimochodem spytał, gdzie jest „anielska 
księga" o ziemiomiernictwie i innych mądrościach. 

- Na powrót ji w Niebo byli jęli - odrzekł Elastyk. - Juże wiel-

mi udatnie człeczą mowę pojmuję, tegodla mi przydatną nie będzie. 

Bojar przewiercił go swoim wybałuszonym okiem, ale ta­

kie wyjaśnienie nie zdawało się go zadowalać. 

Elastyk zaś twardo postanowił: bez absolutnej konieczno­

ści nie będzie korzystał z unibooka. Kiedy Szujski wbije sobie 

w głowę, że arcymądra „anielska księga" może mu się przy­

dać, to ją wykradnie, nie będzie się patyczkował. Wtedy ko­
niec, wszystko przepadło. Trzeba będzie zostać w wieku sie­
demnastym aż do śmierci. 

Prędzej czy później „Erastielowi" pozwolą wyjść za bra­

mę. Wtedy trzeba będzie wziąć ze sobą unibook, żeby po­
szukać odpowiedniej chronodziury. Dobrze byłoby, żeby 
prowadziła w wiek dwudziesty, kiedy dom na Solance zo­
stanie już zbudowany. A dalej sprawa jest prosta - przez 

200 

background image

szklany kwadrat prosto do mister van Dorna. „Pańskie za­
danie, profesorze, zostało wykonane. Można przystąpić do 
zbawienia ludzkości". 

O tym właśnie dumał najjaśniejszy Erastiel dnia piętnaste­

go maja, grzebiąc łyżką w wysokokalorycznej kucyi. 

Niedługo pozostawał sam. Nie minęło pięć minut, jak 

w ukłonach zmył się Ondriejka, a już w drzwiach pojawił się 
nowy interesant - gospodarz domu we własnej osobie. Jak 
zwykle spytał o zdrowie gościa i poskarżył się mu na własne, 
wielmi chude,

 a potem jeszcze przez jakiś czas paplał o różnych 

głupstwach, Elastyk jednak od początku miał się na baczno­
ści. Dzisiaj - rzecz niesłychana - bojar zamknął prawe oko, 
otwarte miał natomiast lewe, które patrzyło na „anioła" ba­
dawczo, natarczywie. Zanosiło się chyba na jakąś poważną 

rozmowę. 

Tak też się stało. 
Wasilij Iwanowicz mówił ogródkami, aż wreszcie dotarł do 

rzeczy najważniejszej: 

- Pamiętasz, co postanowiliśmy pierwszego dnia, kiedy 

Borys umarł? Że trzeba czekać. Ta godzina nastała. Sytuacja 
Borysowego szczeniaka jest całkiem zła. Samozwaniec wyru­
szył z wojskiem. Jego wojsko jest nieliczne, ale odważne. 

A w naszym, jak donoszą moi ludzie, zamęt i szemranie. 

Strzelcy nie chcą przelewać krwi za Fiedkę Godunowa. Boja­

rzy też w niego nie wierzą. Już czas, carewiczu. 

- Ile razy mówiłem, że nie jestem carewiczem - przypo­

mniał zirytowany Elastyk. 

- Jesteś aniołem Bożym, zesłanym na ziemię, a to znaczy 

jeszcze więcej. Nie bój się, sam wszystko załatwię, od ciebie 

niczego nie będę wymagał. I tak już po Moskwie słuchy krą­
żą - specjalnie ludzi rozesłałem, żeby szeptali. Że podobno 
kniaź Szujski wywiózł trumnę z ciałem Dymitra z Uglicza, 
a gdy skropiono ową trumnę wodą święconą, carewicz wstał 
żywy i nietknięty. Przecież widział cię i kniaź Mścisławski, 
widzieli i inni. Zapamiętali, jak Borys na ciebie palcem wska­
zywał. A niektórzy zauważyli nawet brodawkę na twoim pra­
wym policzku. Znowu ci ją przykleimy. Bojarzy uwierzą, co 
mają robić? Przecież wiedzą, że Fiodor Złodziejowi nie da ra­
dy, bo jeszcze z niego żółtodziób. Za tobą zaś będę stał ja, 

201 

background image

Szujski. A lud moskiewski lubi cuda. Zobaczysz, jednym cio­

sem zwalimy i Godunowów, i Griszkę Otriepiewa. 

Na chwilę kniaź otworzył drugie oko, a Elastyk przypo­

mniał sobie słowa Słomki: bliska już godzina, kiedy Szujski 

będzie mógł patrzeć na świat z góry, obojgiem oczu. 

- Zostaniesz prawowitym carem, a główki zajmować 

ziemskimi sprawami nie ma po co. Wszystko ja, rab twój 

wierny, będę wypełniał. 

Jak można było nie zachwycać się dalekowzrocznym umy­

słem Wasilija Iwanowicza, tęgiego szachisty? Chytrze to 

wszystko zaplanował, przygotował, wybrał odpowiedni mo­

ment i zabezpieczył się na przyszłość. Nowy, małoletni car bę­

dzie całkowicie od niego zależny: nie ma ani krewnych, ani 

przyjaciół; życia nie zna w ogóle, a prawda o jego pochodzeniu 

znana jest tylko Szujskiemu (w każdym razie bojar tak uwa­

ża). A w dodatku kniaź zamierza uczynić go swoim zięciem. 

Na tronie zasiądzie kukła, a rządzić będzie „wierny rab". 

Patrząc prosto w oczy zakłopotanemu Elastykowi, bojar 

powiedział: 

- Zgódź się. Bo inaczej wszyscy zginiemy. Przyjdzie Zło­

dziej do Moskwy ze swoimi Polakami i Kozakami, ludzi ze 

znakomitych rodów powywiesza albo i ze skóry obedrze. Na­

wet ty nie ocalisz głowy. Przecież on dowie się o twoim zmar­

twychwstaniu; jesteś dla niego niebezpieczny. A jeśli teraz 

strącimy Godunowa i pokażemy cię ludowi, to wszystko jesz­

cze się odwróci. Wojsko nabierze ducha i pobijemy samo­

zwańca. W końcu jesteś byłym aniołem, nie wierzę, żeby cię 

Pan Bóg całkiem opuścił. Masz też cudowną księgę. 

- Nie mam - szybko powiedział Elastyk. - Ile razy muszę 

powtarzać? Zabrali ją z powrotem do nieba. 

- No, jak zabrali, to zabrali. 

Szujski nachylił się i zaczął szeptać: 

- Kiedy podrośniesz, Sołomonia będzie dla ciebie dobrą 

żoną. Ona ci sprzyja. Będziecie sobie żyli jak dwa gołąbki, 

a ja, stary, będę się cieszył, patrząc na was. 

Elastykowi zakręciło się w głowie. 

- Muszę się zastanowić - mruknął, a w duchu postanowił: 

nocą zaryzykuję, po cichu wyciągnę unibook i zapytam, czy 

był w Rosji taki car: Dymitr Pierwszy. 

202 

background image

- Zastanawiaj się, zastanawiaj - łaskawie przyzwolił Wa­

silij Iwanowicz. - Byle niedługo. Bo tylko patrzeć... 

I nie zdążył dokończyć, jak drzwi, pchnięte gwałtownie, 

otworzyły się i do komnaty wbiegł Ondriejka Szarafudin. Gę­

bę miał bladą, oczy mu płonęły. Nigdy jeszcze Elastyk go ta­

kim nie widział. 

- Nieszczęście, bojarze! Goniec przycwałował spod Krom! 

Judasz Basmanow zdradził! 

Elastyk nic z tych słów nie zrozumiał, ale Szujskiego wia­

domość dosłownie ścięła z nóg. 

Zachwiał się, runął na ławę i zamknął oczy. 

Siedział tak na pewno z minutę. Bezgłośnie poruszał usta­

mi, parę razy się przeżegnał. Ondriejka w napięciu patrzył na 

swego pana i czekał. 

Kiedy Wasilij Iwanowicz wstał, lewe oko miał zamknięte, 

a prawe - nabiegłe krwią i straszne. 

- Nic to - rzekł ochrypłym głosem i niewyraźnie. - Szujski 

w swoim życiu nie takie rzeczy widywał. Zęby sobie na nim 

połamiecie... Słuchaj mojej woli, Ondriejka. 

Szarafudin otrząsnął się. 

- Tego - pokazał palcem bojar, nie patrząc nawet na Ela-

styka - do ciemnicy... 

W tym momencie Ondriejka, który jeszcze całkiem nie­

dawno usłużnie kłaniał się „aniołowi", podskoczył do Elasty-

ka i wykręcił mu ręce. 

- Oj! - krzyknął z bólu niedoszły car. 

Kniaź zaś poszedł prosto do pieca, otworzył drzwiczki; stę­

kając, poszperał w środku i wyciągnął unibook. 

- Aha, to tak „zabrali ją z powrotem do nieba" - warknął, 

ostrożnie zdmuchując popiół z książki. 

Skąd się dowiedział? Kto mu doniósł? 

- Odda... 

Ale krzyk uwiązł Elastykowi w gardle, bo Szarafudin w po­

rę zatkał mu usta swoją lepką dłonią. 

background image

Carowi na uciechę 

Podły Ondriejka bezceremonialnie przerzucił pretendenta do 

tronu przez ramię jak worek i zniósł na dół po schodach, po­

tem przez podwórze. 

Bronić się i szarpać nie było sensu, bo Szarafudin miał bar­

dzo silne ręce. A poza tym, szczerze mówiąc, widząc tak nag­

ły obrót fortuny, Elastyk zdrętwiał, jak gdyby tknięty parali­

żem. 

W oddalonym rogu pałacu, za stajniami, znajdowała się 

dziwna budowla: bez okien, wkopana w ziemię aż po sam 

dach, tak że do drzwi trzeba było schodzić po schodach. 

Ondriejka przerzucił jeńca z ramienia pod pachę, obrócił 

klucz w zamku, a wtedy na Elastyka, niesionego jak bez­

władna kukiełka, buchnął odór wilgoci, pleśni i zgnilizny. 

Była to najwyraźniej bojarska ciemnica. 

Jak przystało na pomieszczenie o tej nazwie, było w niej 

całkiem ciemno: Elastyk dostrzegł tylko stertę słomy na pod­

łodze. 

W następnej chwili został tam z rozmachem ciśnięty, 

w wyniku czego zwalił się na kłujące źdźbła. 

Krzyknął z bólu - w odpowiedzi rozległ się jęk zawiasów 

w drzwiach. 

Skrzypnięcie, zgrzyt klucza w dziurce i Elastyk został sam 

w nieprzeniknionych ciemnościach. 

Co się stało? Jakie Kromy? Kto to jest Basmanow? 
No i najważniejsze: z jakiego powodu bojar rozzłościł się 

na „najjaśniejszego Erastiela"? 

Nie, wcale nie to jest najgorsze, lecz utrata unibooka. To 

najstraszniejsze ze wszystkiego. 

Elastyk aż się popłakał. Sytuacja, osamotnienie i ciemność 

204 

background image

usprawiedliwiały taki przejaw słabości. Ale nie miało sensu 

długo się mazać. 

Myśleć, szukać wyjścia - to właśnie powinien robić w ta­

kiej sytuacji prawdziwy von Dorn. 

Elastyk spróbował się więc rozejrzeć. 

Przez szczeliny przy wejściu do ciemnicy przenikało świat­

ło, ale tylko troszeczkę; oczy jednak, jak się okazało, powoli 

przywykały do mroku. 

Z lewej jest ściana z bierwion, do niej - pięć kroków. Z pra­

wej - to samo. A cóż to bieleje naprzeciwko drzwi? 

Szeleszcząc słomą, Elastyk na czworakach podpełznął bli­

żej i dotknął tego czegoś ręką. 

Jakieś gładko ostrugane szczebelki. Coś jakby koszyk albo 

klatka. 

Obmacał jasną okrągłą kulę rozmiarów trochę mniejszych 

niż piłka futbolowa. 

Dopiero kiedy natrafił na „kuli" najpierw na dwa okrągłe 

otworki, a potem szczękę z zębami, wrzasnął i wcisnął się 

w kąt, byle dalej od przykutego do ściany szkieletu. 

Kogoś tutaj zamorzono głodem! 
A jego, Elastyka, czeka ten sam los... 

Ej, nie, podpowiedział rozsądek. Nie będą cię tu długo trzy­

mać. Skoro Szujski wyrzekł się swoich ambitnych planów, to 

postara się pozbyć jak najprędzej niebezpiecznego świadka. 

Uczniowi szóstej klasy, Fandorinowi, zrobiło się bardzo żal 

samego siebie. Znowu się rozpłakał, tym razem na serio i na 

długo. A przestał wylewać łzy, kiedy żal zmienił się w jeszcze 

silniejsze uczucie - wstyd. 

Nie wykonał powierzonego mu zadania, tym razem pew­

nie wszystko przepadło. I sam zginie, i Jabłka nie dostarczy, 

gdzie należy. 

Łzy same obeschły, bo trzeba było podjąć odpowiedzialną 

decyzję: co zrobić z diamentem? 

Na pewno najlepiej go połknąć, żeby nie dostał się intry­

gantowi Szujskiemu, po którym można się spodziewać 

wszystkiego. 

Będzie tak. Nocą (raczej nie będą czekali do jutra) do ciem­

nicy po cichu, jak kot, zakradnie się Ondriejka i zarżnie, 

a może udusi niedoszłego cara Dymitra. Potem zedrze z niego 

205 

background image

drogie szaty i wyrzuci nagie zwłoki na ulicę - rzecz dla Mo­
skwy zwyczajna, nikt się nie zdziwi i żadnego śledztwa nie 
będzie, tym bardziej że chodzi o bezimiennego młodzieńca, 
nieznanego okolicznym mieszkańcom. Poranna straż pod­
niesie nieboszczyka, rzuci go na wóz razem z innymi i zawie­
zie na Ostożeńską Łąkę, do domu ubogich, gdzie, jak opowia­
dała Słomka, zakopuje się bezdomnych hultajów. 

No cóż, powiedział sobie Elastyk na gorzką pociechę, skoro 

nie uratowałem ludzkości, to przynajmniej zabiorę Kamień 
do ziemi, na wieczne czasy, ukryję przed złoczyńcami. 

Popłakał jeszcze odrobinę i nawet nie zauważył, kiedy 

usnął. 

Miał sen, można powiedzieć, wieszczy. 

Śniło mu się, że został z niego tylko szkielet i leży teraz 

w ziemi pod młodym dąbkiem. A drzewo wprost rośnie 
w oczach; wznosi się ku górze, ku niebu i zmienia w potężny, 
mocny dąb. Potem szybciutko, jakby ktoś przewijał taśmę wi­

deo, przybiegają jacyś ludzie, ścinają go i piłują na deski. 

A nad szkieletem wyrasta piętrowy drewniany dom, stoi przez 

jakiś czas i popada w ruinę. Zamiast niego pojawia się willa 

z kolumnami, ale i ta nie ma szczęścia - ognista zawierucha 
zmienia budowlę w kupę popiołów. Z niej wyłania się budy­
nek już większy, dwupiętrowy, na nim szyld „Cukier, herbata 
i towary kolonialne". Najpierw dom jest nowy, świeżo tynko­
wany, ale stopniowo popada w ruinę. Nagle podjeżdża 

śmieszny, przysadzisty buldożer, rozwala budynek, a koparka 
z napisem „Metrobudowa" grzebie łyżką w ziemi, zbliżając się 
coraz bardziej do martwego Elastyka. To już nastał wiek dwu­
dziesty, domyślił się Elastyk. Robotnik w kombinezonie i bre­
zentowych rękawicach macha łopatą. Wygrzebuje kupkę ko­
ści, drapie się w głowę. Potem szybko się nachyla, podnosi 
z ziemi coś okrągłego, świecącego niesamowicie jasnym świat­

łem. Rozgląda się, czy ktoś nie widzi, po czym chowa znalezi­

sko do ust, za policzek. Elastyk we śnie przypomina sobie: ta­
to opowiadał, że metro na Ostożence kopano przed wojną. 
Nie, Kamień nie będzie leżał w spokoju, prędzej czy później 

wynurzy się na powierzchnię, jak się to już nieraz zdarzało. 

206 

background image

Ta beznadziejna myśl sprawiła, że znowu zapłakał, jeszcze 

rzewniej niż przedtem, chociaż nawet się nie obudził. 

A ciepła, miękka ręka głaskała go po włosach, po mokrej 

twarzy, i czyjś głos użalał się: 

- Ach, mój ty biedaku, ach, mój nieszczęśniku. 

Głos był znajomy. Elastyk chlipnął, otworzył oczy i zoba­

czył pochyloną nad nim Słomkę. 

Paliła się świeczka, na rzęsach kniaziówny migotały wil­

gotne gwiazdki. 

- Jak się tu dostałaś? - spytał Elastyk, jeszcze nie bardzo 

rozumiejąc, czy to się dzieje na jawie, czy mu się tylko śni. 

Słomka obraziła się (co jej się zresztą dosyć często zdarza-

ło). 

- To mój dom, jestem tu panią. Gdzie chcę, tam wchodzę. 

Klucze, których ojczulek mi nie dał, kazałam wykuć kowalo­

wi. Masz, zjedz. 

Elastyk się podniósł, zobaczył rozścielony na słomie ręcz­

nik - haftowany w kwiatki. Na nim i pierożki, i kura, i pier­

niczki, i dzbanek z kwasem. 

Nagle znowu haniebnie się rozryczał. 
Pochlipując, zaczął się skarżyć: 

- Nieszczęście! Nie wiem, co robić. Mało, że mnie za­

mknęli w więzieniu, to jeszcze kniaź zabrał moją cudowną 

książkę! Bez niej jestem zgubiony, zgubiony z kretesem! 

Słomka słuchała zasmucona, ale w końcu znowu się ziry­

towała i wybuchnęła: 

- Głupi jesteś, chociaż anioł. Zgubiony? Nigdy do tego nie 

dopuszczę. Co to, może jestem gorsza od twojej książki? 

Po czym wyjaśniła, dlaczego Wasilij Iwanowicz tak zmienił 

swój stosunek do gościa. 

Okazało się, że carskie wojsko miało stoczyć z Samo­

zwańcem decydującą bitwę pod Kromami. W zwycięstwo 

mało kto wątpił, jako że wojewoda Basmanow słynie 

z dzielności, nie to co kniaź Mścisławski, a i strzelców wy­

słano prawie pięć razy więcej niż Polaków i Kozaków. Jed­

nakże w przeddzień bitwy w wojsku Godunowa doszło do 

buntu i całe ono, z samym Basmanowem na czele, przeszło 

na stronę Złodzieja. Teraz koniec z Fiodorem Godunowem, 

nikt nie przeszkodzi Samozwańcowi w zdobyciu tronu. 

207 

background image

I Szujski też nie ma co myśleć o carskim tronie, da Bóg, by 
chociaż głowę zachował. 

- To ty wiedziałaś? - zdziwił się Elastyk. - Że twój ojczulek 

zamierzał zrobić mnie carem? 

- Podsłuchiwałam - powiedziała tak, jak gdyby to była 

rzecz najnormalniejsza w świecie. - W ścianie poczestnej świet­
licy

 jest dziora, żeby podsłuchiwać gości. U nas w domu takich 

podsłuchów pełno, ojczulek to lubi. 

Ach, to stąd dowiedział się o jego schowku w piecu, zrozu­

miał Elastyk. Podejrzał! 

- A co zrobi ze mną? - spytał cicho. - Jestem dla niego 

niebezpieczny... 

- Nic. Zabijać cię nie kazał, podsłuchałam. Powiedział do 

Ondriejki: „Z nim się nie śpieszmy, mam pewien pomysł". Co 
to za pomysł, jak dotąd nie wiem. Ale lepiej będzie, jeśli na 
razie tutaj posiedzisz. W Moskwie panuje wielki niepokój 
i zamęt. Ludzie chodzą gromadami, przeklinają, wymachują 
toporami i kijami, a przy tym są wszyscy trzeźwi, co, jak mó­

wi ojczulek, jest najstraszniejsze. Nie smuć się, Eraściku. 
Wszystko podsłucham, wszystkiego się dowiem i jeśli będzie 

jakieś niebezpieczeństwo, uprzedzę cię i wyprowadzę. Czyż 

mogłabym anioła Bożego zostawić w nieszczęściu? 

I rzeczywiście nie zostawiła. Zaczęła przychodzić raz dzien­

nie, na szczęście bojar nie postawił przy drzwiach straży -
oczywiście, żeby zachować tajemnicę. Słomka przynosiła je­
dzenie i picie, wodę do mycia, przydźwigała nawet potrzebne 
naczynie

 z roztworem wapna, coś w rodzaju średniowiecznej 

ekotoalety. 

Ogólnie rzecz biorąc, więźniowi w klozie nie żyło się tak 

znowu źle. Przyzwyczaił się nawet do szkieletu. Słomka przy­
niosła czapkę, kości przykryta starą kurtą, więc Elastyk miał 
odtąd towarzysza niedoli; wymyślił mu imię i nazwisko -
Freddie Kruger. Czasem, kiedy czuł się już bardzo samotny, 
można z nim było pogadać, omówić nowiny. Freddie był do­
brym słuchaczem, nie przerywał. 

A nowin nie brakowało. 
Moskwa huczała przez kilka dni, burzyła się, aż w końcu 

208 

background image

wybuchła. Na Pożarze (to dzisiejszy plac Czerwony) zebrał 

się olbrzymi tłum, który zażądał wyjaśnień od kniazia Szuj­
skiego. Ludzie zaczęli krzyczeć: „Ty, bojarze, prowadziłeś 
śledztwo w Ugliczu, więc powiedz teraz całą prawdę, przysięg­

nij na ikonę - zabito wtedy carewicza czy nie?". A Wasilij 
Iwanowicz ucałował boską podobiznę, oświadczył, że za­
miast carewicza pochowano popowskiego syna, a sam Dy­
mitr się uratował. Wcześniej zaś prawdy nie wolno było mó­
wić, bo Godunow zakazał. 

„Dymitra na tron! Dymitra!" - zahuczał wówczas lud mo­

skiewski. 

Wszyscy popędzili do carskiego pałacu, cara Fiodora wzię­

to pod klucz razem z matką i siostrą i postawiono wartę. 

A potem, jak to zwykle bywa w takich wypadkach, ludzie po­

szli gromić Niemców, bo u nich w piwnicach bywa zawsze 
dużo wina. Czerpano to wino z beczek butami i czapkami, 
a stu ludzi upito się na śmierć. 

- Ojczulek mówi, że to dobrze. Teraz tłum nie będzie groź­

ny, można go skierować w tę stronę, w którą się chce - po­
wiedziała Słomka. - A Samozwańca nie nazywa już Złodzie­

jem ani Griszką, tylko „najjaśniejszym panem" albo 

„Dymitrem Iwanowiczem". Oj, przeczuwa moje serce, że bę­
dzie nieszczęście. 

Jej serce się nie omyliło. 
Po kilku dniach przybiegła i z oczyma zaokrąglonymi ze 

strachu zaczęła wyrzucać z siebie: 

- Fiodora Godunowa i jego matkę na śmierć zatłukli! Nasz 

Ondriejka, morderca, ich wykończył! Na pewno ojczulek mu 
rozkazał! Mówią, że carycę Irinę Ondriejka udusił gołymi rę­
kami. Ale Fiodor jest silny i nie chciał się poddać, więc poroz-
trącał wszystkich. Wtedy Szarafudin rzucił mu się pod nogi 
i wgryzł się w łystę zębami jak wilk! 

- W co się wgryzł? - nie zrozumiał Elastyk; czasem jeszcze 

trafiały się w tej dawnej ruszczyźnie nieznane mu słowa. 

Słomka klepnęła się w łydkę. 

- Fiodor omdlał z bólu; wtedy wszyscy naraz rzucili się na 

biedaka i zabili go. 

Elastyk drżącym głosem wyznał: 
- Boję się tego Ondriejki. 

209 

background image

Szarafudin nieczęsto zaglądał do ciemnicy. 

Za pierwszym razem, kiedy wszedł, poświecił pochodnią, 

uśmiechnął się i spytał: 

- Nie zdechłeś jeszcze, gadzino? A może wy, niebiańscy 

mieszkańcy, naprawdę możecie żyć bez jedzenia i picia? 

Potem zjawił się za dwa dni. W milczeniu postawił na zie­

mi dzban z wodą i cisnął pajdę chleba. Wątpliwe, by się zlito­

wał; na pewno dostał taki rozkaz. Bojar widocznie nie chciał 

zamorzyć więźnia głodem. 

Chleb był okropny, źle wypieczony. Elastyk nawet go nie 

spróbował, i bez tego był syty. Nazajutrz Ondriejka znowu 

przyszedł, zobaczył, że woda i chleb są nietknięte. 

Zdziwił się: 

- No i patrzcie, rzeczywiście potrafisz żyć bez jedzenia. 

Potem, chociaż zaglądał codziennie, nic więcej nie przyno­

sił. Po prostu oświetlał twarz Elastykowi, patrzył przez jakieś 

pół minuty i odchodził. Nie mówił ani słowa, tak że robiło się 

jeszcze straszniej. Już lepiej byłoby, żeby klął. 

Kiedyś o świcie (było to trzy dni po zabiciu Godunowów) 

Słomka obudziła Elastyka. 

- Już czas! Uciekaj! Bojarska duma przez całą noc siedzia­

ła, postanowiła uznać Dymitra Iwanowicza. Na spotkanie 

wysłani zostali dwaj najwyżsi bojarzy - kniaź Fiodor Mści-

sławski, bo jest najstarszy w dumie, i ojczulek, bo najmą­

drzejszy. Jadą z wielkimi darami. A ojczulek chce cię ze sobą 

zabrać na uciechę nowemu władcy. 

- Na jaką „uciechę"? - zaniepokoił się Elastyk. 

- Na okrutną śmierć. Teraz przecież wyszło na to, że ty je­

steś samozwańcem. Ojczulek złoży cię w darze carowi i tym 

sobie zasłuży na przebaczenie. A ciebie wbiją na pal albo cis­

ną niedźwiedziom na pożarcie. 

Kiedy Elastyk trzęsącymi się rękami wciągał buty, knia-

ziówna instruowała go pośpiesznie: 

- Spakowałam ci tobołek. W nim masz dziesięć rubli 

i dzbanuszek miodu. To miód niezwykły: wypijesz łyczek 

i przez cały dzień będziesz syty-napojony. Idź na północ. Py­

taj o rzekę Ugrę. Tam za wsią Juchnowem jest święta pustel-

210 

background image

nia, dokąd posyłam dary, żeby się za mnie modlili. Mnisi są 

tam dobrzy. Powiedz, żeś ode mnie, to cię przyjmą. A ja cię 

odszukam, kiedy tylko będzie można. No idź, idź, już czas! 

Wyszli z ciemnicy i zobaczyli strzelców w czerwonych kaf­

tanach straży kremlowskiej, a na ich czele kniazia Wasilija. 

- O, jest złodziejaszek! - Bojar wskazał na Elastyka. - Łap­

cie go! Ja go, samozwańca, specjalnie dla najjaśniejszego pa­

na chowałem, w swoim więzieniu trzymałem! 

- Uciekaj! - krzyknęła Słomka, ale za późno. 

Dwóch krzepkich brodaczy chwyciło Elastyka pod pachy 

i uniosło w powietrze. 

Kniaziówna rzuciła się ojcu do nóg. 

- Ojczulku! Nie oddawaj go na kaźń carowi Dymitrowi! 

On mojego Eraścika rzuci niedźwiedziom! A jak mnie nie po­

słuchasz, to odtąd już nie będziesz moim ojcem! Przez całe 

życie się do ciebie nie odezwę, nawet nie spojrzę w twoją 

stronę! - I jak się nie odwróci, jak nie krzyknie: - Zostawcie 

go! Nie śmiejcie mu rąk wykręcać! 

Niby mała dziewuszka, ale wystarczyło, że groźnie spojrza­

ła, by strzelcy wypuścili więźnia i nawet się cofnęli. 

Elastyk usłyszał wtedy, jak kniaź pochylony nad córką mó­

wi do niej cicho: 

- Głupia jesteś. Dla kogo się staram? Jeśli teraz złodziejo­

wi Otriepiewowi nie dogodzę, to mnie samego niedźwie­

dziom rzuci. Co wtedy będzie z tobą? 

Dziewczyna rozpaczliwie zaczęła rzucać głową, uderzyła 

ojca piąstką w kolano. 

- Wszystko mi jedno! Zabiję się! 

Bojar wyprostował się, przywołał gestem sługi. 

- Kniaziównę zamknijcie w świetlicy, oczu z niej nie 

spuszczać. Sznurki, noże - wszystko pochować. Jeśli coś złe­

go jej się stanie - obedrę was żywcem ze skóry, już wy mnie 

znacie. 

Wtedy tamci powlekli Elastyka w jedną stronę, a Słomkę 

w drugą. 

background image

Cholerne średniowiecze 

Czołobitne poselstwo,

 a mówiąc dzisiejszym językiem, delegacja 

powitalna, wyjechało z Moskwy licznymi powozami i rozciąg­
nęło się wzdłuż traktu sierpuchowskiego na wiorstę z ha­
kiem. Z przodu jechali konni strzelcy, za nimi w podróżnych 
wozach wielcy posłowie, potem na wielkich podwodach wie­
ziono zdjęte z kół paradne kolasy, dary dla cara i rozmaite 

sprzęty. A za wozami, w kłębach kurzu - kolejni jeźdźcy; ci 

wiedli za sobą na arkanach drogie rumaki. 

Posuwali się szybko, nie po moskiewsku. Postoje robili tyl­

ko po to, by konie trochę odpoczęły, i zaraz jechali dalej. 

Żywy podarunek dla Dymitra - ujętego chłopca-samozwań-

ca - Szujski trzymał pod osobistym nadzorem, kazał wsa­
dzić złodziejaszka do pudła, przyczepionego z tyłu do knia-
ziowej karety. 

Sądząc po zapachu i kłakach sierści, skrzynka ta musiała 

być zazwyczaj używana, kiedy bojar jeździł na polowanie, do 
przewozu psów, na pewno jakichś szczególnie cennych. Ela-

styk tak właśnie nazwał swoją tymczasową siedzibę - „psia 
skrzynia". Wieko jej było zamknięte na kłódkę, ale niezbyt 
szczelnie, więc przez szparę widać było niebo i spowitą tuma­

nem kurzu drogę, którą posuwała się karawana. Można było 

jeszcze popatrzeć na ziemię przez dziurę w dnie. Innych roz­

rywek przymusowy podróżnik nie miał. Jeść ani pić mu nie 
dawano, czy to dlatego, że był aniołem, czy też nie uważano 
za słuszne, by marnować dla niego żywność. I tak już był spi­

sany na straty - ot, żer dla niedźwiedzi. 

Ale głód nie dokuczał Elastykowi. Ratował go węzełek, 

który zdążył schować za pazuchę. Miód przyniesiony przez 

Słomkę okazał się naprawdę cudowny. Wystarczyło rankiem 

212 

background image

pociągnąć parę łyczków i potem przez cały dzień miało się 

spokój. Nie chciało się ani jeść, ani pić, a sił nie ubywało. 

A może istota rzeczy tkwiła w Rajskim Jabłku? 

Elastyk przez cały czas zaciskał je w dłoni i wyraźnie czuł, 

że od Kamienia bije energia, i fizyczna, i duchowa. 

W ciągu tych kilku dni były uczeń szóstej klasy, a obecnie 

zbrodniarz stanu tyle przemyślał i przeżył, że czuł się co naj­
mniej o dziesięć lat starszy. 

Najważniejsze były dwie życiowe lekcje. 
Pierwsza: co ma się zdarzyć, tego się nie uniknie, a wpadać 

z tego powodu w desperację to smętek plony, czyli bezsensow­
ne zamartwianie się. 

Druga: nawet jeśli człowiek spada w przepaść, nie należy 

zamykać oczu ze strachu, ale mieć je szeroko otwarte - może 
uda się po drodze czegoś uchwycić? 

Dlatego Elastyk nie wyrzucił Kamienia do przydrożnego 

rowu i nie cisnął do rzeki, kiedy przejeżdżali przez most. Po­
łknąć diament zawsze zdąży; niech potem niedźwiedzia mę­
czy niestrawność. Jeniec godzinami patrzył, jak Rajskie Jabł­
ko mieni się na jego dłoni wszystkimi barwami tęczy, w tej 
liczbie i niebieskozieloną, kolorem nadziei. 

Niekiedy do powozu Wasilija Iwanowicza wsiadał najstar­

szy poseł, kniaź Fiodor Mścisławski, i potem dwóch carskich 
dworzan długo ze sobą rozmawiało. Do Elastyka docierało 
każde słowo. Tyle że wolałby nie słyszeć owych rozmów, tak 
były przerażające. 

Rozprawiali o tym, że carewicz od maleńkości odznaczał 

się okrucieństwem. Zabijał koty, strzelał z piszczeli do psów, 
towarzyszy swoich zabaw często rozkazywał smagać bato­
giem. W ojca się wdał, w Iwana Groźnego. A już kiedy do­
świadczył biedy i poniewierki na obczyźnie, musiała się z nie­
go zrobić prawdziwa bestia... 

Odzywał się przeważnie Mścisławski, który, sądząc po 

tym, co mówił, nie odznaczał się chyba wielkim rozumem. 

Szujski przeważnie nie odpowiadał, potakiwał, wzdychał ze 

smutkiem. 

Bojar Fiodor Iwanowicz bardzo się martwił, że Dymitr 

wprowadzi na Rusi wiarę łacinników. Podobno przysiągł to 
papistom na święty krzyż. A polskiemu królowi Zygmuntowi 

213 

background image

za opiekę i wsparcie obiecał oddać wszystkie zachodnie zie­
mie rosyjskie, za które w minionych latach przelano tyle krwi. 

- Czarnoksiężnik z niego i z siłą nieczystą się zadaje - stra­

szył dalej Mscisławski. - Jak to on na moje wojsko wypuścił 

pod Rylskiem ognistego ptaka! A ten leci po niebie, skrzeczy, 
a dym z niego bucha, a płomień! Toż to strachu było! Jakem 
żywy ostał, sam nie wiem. 

Szujski wzdychał współczująco, słysząc o „ognistym pta­

ku", chociaż, jak Elastyk dobrze wiedział, nie wierzył w te 
bajki. Ale kiedy Mscisławski sprowadził rozmowę na niebez­
pieczny temat: czy ten, do którego jadą, jest prawdziwym ca­
rewiczem, Wasilij Iwanowicz zdecydowanie uciął dyskusję. 
Powiedział surowo: 

- Wszelka władza pochodzi od Boga. 
- Prawdę powiadasz, kniaziu - opamiętał się bojar. 

I potem obaj długo, przez półtorej godziny chyba, żarliwie, 

ze łzami modlili się, aby od nielutościwej śmierci wybawieni byli. 

Na czwarty dzień, kiedy miodu zostało już tylko trochę na 

dnie, przybyli w końcu do obozu carewicza Dymitra, złodzie­

ja Otriepiewa, czy kim tam naprawdę był. 

Nastał straszliwy dzień, którego bali się wszyscy: pierwszy 

bojar Mscisławski, kniaź Szujski, a najbardziej - zamknięty 
w „psiej skrzyni" jeniec. 

Wieko skrzynki otworzyło się. Nad Elastykiem zawisła szy­

dercza gęba Ondriejki. 

- No, zakąsko niedźwiedzia, przyjechaliśmy - rzekł Szara-

fudin i złapawszy więźnia za kołnierz, jednym szarpnięciem 
wyciągnął go na wierzch i postawił na nogi. 

Ustawiczne trzęsienie, niedojadanie i bezruch dały się Ela-

stykowi we znaki, ale bez problemów stanął w pozycji piono­

wej - może to sprawił miód, a może Kamień. 

Słońce świeciło mocno, więc musiał przysłonić oczy, 

a wtedy zobaczył szeroką zieloną łąkę, a na niej setki płó­
ciennych namiotów i niezliczone mnóstwo szałasików. 
Wszędzie płonęły ogniska, w powietrzu rozlegały się dzie­

siątki tysięcy głosów, ze wszystkich stron dobiegało rżenie 

koni, a gdzieś dalej ryczały krowy. W słońcu błyszczały heł-

214 

background image

my i rynsztunki żołnierzy, których większość łaziła po polu 
bez żadnego zajęcia. 

Z boku długim szeregiem stały działa; półnadzy puszkarze 

szorowali ich spiżowe i brązowe lufy. 

Czeladź moskiewskich posłów uwijała się, rozciągając na 

trawie olbrzymi szmat brokatu i wbijając w ziemię wysokie 
tyki. Strzelcy z eskorty, wystrojeni w paradne kaftany, usta­

wili się w szyku. W pobliżu na podwoziu błyszczała złotem 

carska kareta, którą zaprzęgano właśnie w dwudziestkę 
śnieżnobiałych koni. Kute skrzynie z darami już były przy­
szykowane, ustawione rzędem. 

Tę krzątaninę Moskwy obserwował różnobarwny tłum 

wojaków Dymitra. Byli tam i szlachcice w kontuszach rozmai­

tych kolorów, i żelaznobocy niemieccy najemnicy, i Kozacy 

w fantazyjnie załamanych czapkach, a także zwykli obe-
rwańcy. 

Obaj posłowie przywdziali tkane zlotem szuby, włożyli 

swoje czapy-donice, ale zachowywali się odmiennie. Szujski 

nie stał w miejscu, tylko biegał tu i tam, nadzorując przygo­
towania i pokrzykując na sługi. Mścisławski za to stał nieru­
chomy i blady, szepcząc modlitwy sinymi ze strachu ustami. 

- O, tam jest Dymitr - szeptano w świcie, z lękiem poka­

zując sobie niewysokie wzgórze. 

Za ogrodzeniem z zaostrzonych pali wznosił się duży pa­

siasty namiot. Nad nim sterczał maszt z zatkniętymi trzema 

białymi końskimi ogonami, na maszcie zaś ospale powiewał 

sztandar z surowym obliczem Zbawiciela. 

- Szybciej stawiajcie, bisurmany! - Wasilij Iwanowicz wy­

grażał kosturem czeladzi. - Zgubić mnie chcecie? Dalej, pod­
noście! 

Słudzy pociągnęli za sznury, a wtedy nad ziemią wyrósł 

i zajaśniał w słońcu cudowny namiot z kolorowego brokatu, 
wyższy, obszerniejszy i wspanialszy niż ten Dymitra. 

To był tak zwany terem podróżny - czyli przenośny pałac 

moskiewskich władców, odtąd prawnie należący do nowego 
cara. Słudzy wnosili do środka kobierce, poduszki, krzesła. 

Ze wzgórza niespiesznym kłusem zbliżył się jeździec w kaf­

tanie i ze sznurami na piersi; na głowie miał cudzoziemską 
czapkę z czaplim piórkiem. 

215 

background image

- Polak, Polak! Od cara! - zahuczało wśród moskiewskich 

hołdowników. 

Goniec zbliżył się, szarpnął uzdę w bok i razem z koniem 

zakręcił się w miejscu. 

- Hej, bojarzy! Król Dymitr rozkazał, żebyście na niego cze­

kali! - krzyknął po rosyjsku z polskim akcentem. - Teraz jego 
królewska mość raczy przyjmować dońskiego atamana Sma-
gę Czerteńskiego i jego towarzyszy! Macie czekać, Moskwa! 

Zawrócił i pokłusował z powrotem. 
Elastyk słyszał, jak Mścisławski powiedział półgłosem do 

Szujskiego: 

- Musi to być prawdziwy car. Samozwaniec nie ośmieliłby 

się tak naruszać prawideł. W ojczulka się wdał, w Groźnego. 
Panie, miej litość nad nami... 

I zaczął się żegnać jeszcze gorliwiej niż dotąd. 
Kniaź Wasilij Szujski nieznacznie się obejrzał. Oczu teraz 

zdawał się nie mieć w ogóle - lewe zamknięte, a prawe tak 
przymrużone, że patrzył tylko wąską szparką. Chytry był 
z niego, bystry człowiek, ale nawet on się bal. 

A co dopiero mówić o Elastyku... 

Biedny „Erastiel" ujrzał z boku, wśród wyprzężonych wo­

zów, coś, na widok czego zadygotały mu kolana. 

Stała tam wielka klatka, a w niej, rozwalony na grzbiecie, 

machał łapami o wielkich pazurach brudny, wyliniały nie­
dźwiedź. Właśnie ziewnął, obnażając ostre, żółte kły. 

Gdyby Elastyk umiał, też zacząłby się modlić jak stary 

kniaź Mścisławski. 

Oczekiwanie się przedłużało. 
Nad teremem podróżnym dawno już powieszono złotą koro­

nę i sztandar z dwugłowym orłem. Całą trawę dookoła zasła­
no puszystymi kobiercami. Część gapiów rozbiegła się w róż­
ne strony, zostali najleniwsi i najbardziej bezczelni. Nie 
chcieli już tak zwyczajnie stać i przyglądać się, zaczęli więc 
zaczepiać „Moskwę", szydzić z poselstwa. 

- O, tego, co ma brodę jak miotła, warto obedrzeć ze skó­

ry, a jego samego powiesić do góry nogami! - krzyczeli 
w stronę Mścisławskiego. 

216 

background image

A o Szujskim wyrażali się tak: 

- Ej, ty, lisi pysku, chodź no tu! Skórę na bęben z ciebie 

zedrzemy! 

Bojarzy udawali, że nie słyszą. Stali spokojnie, ale po twa­

rzach pot spływał im strumieniami. 

W końcu ze wzgórza przykłusował ten sam Polak i zaprosił 

ich machnięciem ręki. 

- Chodźmy, kniaziu, wszystko w ręku Boga. - Szujski 

szarpnął za rękaw zalęknionego towarzysza. 

Ruszyli do przodu na sztywnych nogach. 

Słudzy nieśli za nimi skrzynie z darami, a na końcu szedł 

Ondriejka, ciągnąc za kołnierz zapierającego się Elastyka. 

- Dokąd to wleczesz chłopaka, żółtooki? - krzyknął ktoś 

z tłumu. 

Szarafudin wyszczerzył zęby w uśmiechu. 

- Misia nakarmić! 

Tamci zarechotali. 

Posłowie nie ośmielili się wejść do namiotu. Ściągnęli 

czapki i uklękli przed wejściem. Reszta świty padła po prostu 

na twarz. 

Ondriejka złapał jeńca za kark i też przygiął twarzą do mu­

rawy. 

Ale długo w takiej pozycji Elastyk nie wytrzymał. Udało 

mu się po cichu wykręcić szyję, zobaczył więc, jak straż odsu­

wa połę namiotu, z którego po chwili wyszło czterech męż­

czyzn. 

O jednym z nich - wysokim, tęgim, z gęstą brodą - zaczęto 

dookoła szeptać: „Basmanow, Basmanow". Widocznie znali 

wojewodę z widzenia. 

Byli tam jeszcze: szlachcic z sumiastymi wąsami, kapłan (z 

pewnością katolicki, bo bez zarostu na twarzy) oraz młody, 

szczupły chłopak, który wyszedł ostatni. Pozostali trzej z sza­

cunkiem mu się ukłonili. 

- To on! - rozległ się szmer dookoła, a Elastyk dosłownie 

poczuł, jak zakołysało się powietrze, bo wszyscy naraz gwał­

townie zaczerpnęli tchu. Popatrzył uważnie na człowieka, od 

którego zależało teraz jego życie, i od razu uwierzył: to wcale 

nie samozwaniec, tylko prawdziwy carewicz. 

To znaczy, nic szczególnie carskiego w wyglądzie Dymitra 

217 

background image

nie było, raczej przeciwnie. Zamiast majestatu - szybkie, 
zręczne ruchy; car nosił się swobodnie, nawet nonszalancko. 
Żadnej pychy, żadnej wyniosłości. Jego bystre oczy z ciekawo­
ścią przyjrzały się czołobitnemu poselstwu, zatrzymały się na 
brokatowym namiocie, prześlizgnęły po skrzyniach. Nie moż­
na powiedzieć nawet, żeby carewicz był przystojny: twarz 
o nieregularnych rysach i mocno opalona (dla tak wysoko po­

stawionej osoby to sromota), nos duży i przypłaszczony, z boku 

jakieś wypukłe znamię czy brodawka. A co najdziwniejsze, 

gładko wygolony, nie nosił brody ani wąsów. Przez cały czas, 
spędzony w roku 1605, Elastyk podobnej osoby nie widział, 
uznał zatem: To rzeczywiście prawowity carski syn, zupełnie 
wyjątkowy i do nikogo niepodobny. No, może gdyby spotkał 
go na ulicy dzisiejszej Moskwy, toby go minął i nie obejrzał się 

(chyba że tamten miałby na sobie kurtkę ze sznurami i szablę 

przy boku), ale w oczach kogoś żyjącego w wieku siedemna­

stym Dymitr wyglądał po prostu egzotycznie. 

Pogromca Godunowów powiedział coś po polsku do su­

miastego szlachcica, tamten uśmiechnął się. Potem zamienił 
parę stów po łacinie z zakonnikiem, który westchnął 
i wzniósł oczy ku niebu. 

O czym Dymitr z nimi rozmawia? Ej, żeby tak był tu uni-

book! 

Bojarzy czekali w napięciu i chyba nawet wstrzymali od­

dech. 

W końcu Dymitr podszedł do klęczących posłów. 
- No, wojewodo, kogóż to do mnie Moskwa przysłała? -

spytał Basmanowa. 

Carewicz miał głos dźwięczny i miły. 
- Dwóch najpierwszych bojarów - odrzekł basem Basma-

now. - Ten tu, z brodą do pępka, to kniaź Fiodor Mścisław-

ski, którego pobiłeś, panie, pod Rylskiem. A drugi, który pa­
trzy jednym okiem, to złodziej Waśka Szujski, o nim wasza 

carska miłość wie jeszcze od czasów Uglicza. 

Elastyk widział, jak ramiona Wasilija Iwanowicza drgnęły, 

ale nie odczuł złośliwej satysfakcji. Perspektywy kniaź miał 
pewnie kiepskie, ale przecież i „zmartwychwstały" otrok nie 
lepsze. 

- Dosyć tego pełzania, bojarzy - rzucił Dymitr, błysnąwszy 

218 

background image

błękitnymi oczami. - Bo szuby będziecie mieli zielone od tra­
wy. Wstawajcie. No i mówcie, czemuż to tak długo nie uzna­
waliście prawowitego następcy. 

Szujski wstał, podtrzymał za łokieć Mścisławskiego, bo 

stary nie mógł utrzymać się na nogach. 

- Nasza to wina - wybełkotał przywódca Dumy. - Baliśmy 

się Godunowów... 

Szujski zaś miodowym głosem przeciągnął: 

- A my ci tu, najjaśniejszy panie, nawieźliśmy gościńców. 

Nie zechcesz obejrzeć? 

I od razu, nie czekając na pozwolenie, machnął ręką na 

służących. 

Ci podnosili skrzynie, odrzucali wieka, a Wasilij Iwanowicz 

czytał ze zwoju: trzysta tysięcy złotych czerwońców, złota 
szabla wielkoksiążęca, wysadzana drogimi kamieniami, dzie­
sięć wiązek futer sobolich, obraz Trójcy Przenajświętszej, cały 
w perłach, złoty paw tureckiej roboty z szafirowymi oczami 
i mnóstwo, mnóstwo innych rzeczy. 

Dymitr patrzył i słuchał bez większego zainteresowania, 

leniwie kiwając głową. Jego uwagę zwróciły tylko dwa przed­
mioty: perspektywa (cewa k patrzeniu wielmi sposobna: cso dalekie 

jest, blisko przez nią widzieć można,

 jak wyjaśniał Szujski) i zie­

lony kubek (naczynie kamionne nefrytowe, a siła onego nefrytusa 
takowa: ktokoli z niego pija, niemoc i wnętrzną boleść lekuje i wolą 
k jedzeniu uczyni, a ktokoli nefryt on około krzosła zawiesi, zbawi go 

piasku kamiennej choroby). 

- Wewnętrzną boleść leczy? Nefryt, tak? - parsknął care­

wicz. - Oj, ta ciemnota moskiewska. Ale tę lunetę daj no tu­
taj, przyda się. Bo moja w bitwie się rozbiła. Za dary, oczywi­

ście, dzięki, tylko kto wam, bojarzy, pozwolił buszować 

w carskim skarbcu? Cóż to, macie zamiar mi podarować mój 
własny majątek? 

Nie powiedział tego ze złością, raczej ironicznie, ale obaj 

kniaziowie zatrzęśli się ze strachu. 

- Cóż ja mam z wami, bojarzy, robić, a przede wszystkim 

z tobą, kniaziu Szujski? - rzekł z westchnieniem Dymitr i zu­
pełnie niecarskim gestem podrapał się w czubek nosa. 

Mścisławski zaczął płakać. A Wasilij Iwanowicz zgiął się 

we czworo, pochylił do przodu i zaśpiewał słodziutko: 

219 

background image

- Wielki hosudarze, słoneczko ty jasne, pozwól rabowi 

twemu rzec słówko na osobności. Sprawa to wielka, tajemna. 

Dymitr wzruszył ramionami. 
- Ano chodźmy, skoro tajemna. 
Wszedł do namiotu, a Wasilij Iwanowicz za nim. 
Kniaź Mścisławski tylko zawistnie pociągnął nosem. 

Szujski teraz będzie na mnie skarżył, domyślił się zmar­

twiały Elastyk. Mam łykać Rajskie Jabłko już czy poczekać, 
aż wrzucą mnie do klatki? 

Minęło pięć minut, które, jak zwykło się pisać w powie­

ściach, wydały się Elastykowi wiecznością. 

Potem zza poły namiotu wychynęła nachmurzona twarz 

bojara. 

- Ondriejka, dawaj tu złodziejaszka! 

Szarafudin poderwał się z klęczek i powlókł jeńca po tra­

wie. Elastyk nawet nie próbował iść - co za różnica? 

Wasilij Iwanowicz przejął „złodziejaszka" u wejścia, boleś­

nie ścisnąwszy go za łokieć, wciągnął do namiotu i cisnął pod 
nogi Dymitrowi, synowi groźnego Iwana. 

- Oto, hosudarze, niepojętej natury istota, o której ci mó­

wiłem. Kim jest - nie wiem, ale zmartwychwstał z ciała ludz­
kiego. Tego właśnie, które moi słudzy po cichu z Uglicza 
przywieźli... Ów malec był pochowany w grobie zamiast wa­

szej carskiej miłości. Myślę, że to jacyś źli ludzie specjalnie go 
tam podrzucili, w podłym celu zamącenia umysłów... A że 

naprawdę zmartwychwstał, na to są świadkowie. 

Bojar zrobił wieloznaczną pauzę. Chociaż Elastyk był prze­

rażony, ale zrozumiał: och, ależ chytry ten Szujski. Robi alu­
zję, że jestem prawdziwym carewiczem. Patrz, carze, mówi, 

jaką bezcenną przysługę ci wyświadczam. 

Dymitr słuchał kniazia z drwiącym uśmiechem, popatrując 

na Elastyka z ciekawością. 

Jego namiot nie przypominał carskiego teremu podróżnego: 

żadnych kobierców ani poduszek, tylko zwykły drewniany 

stół, kilka taboretów, mapa zawieszona na kiju i rynsztunki 

bojowe na specjalnych podstawkach, nic więcej. 

- Zmartwychwstał, powiadasz? - powtórzył przeciągle ca­

rewicz, podchodząc do Elastyka. 

Ten ze strachu zwinął się w kłębek. 

220 

background image

- Zmartwychwstał, hosudarze. Nie mojego to rozumu 

sprawa, nie śmiem o niej myśleć. - Bojar wytrzymał pauzę, 

po czym rzekł z naciskiem: - Tylko wiedz, potomku prze­

sławnego Ruryka: Waśka Szujski, też Rurykowicz, dla ciebie 

mało że życia nie pożałuje, ale nawet duszę własną sprzeda. 

- A po ile ta twoja dusza? - Carewicz roześmiał się. - Do­

bra, kniaziu, idź sobie. Czekaj pod namiotem. 

Wasilij Iwanowicz wycofał się z pokłonami, a zanim znik­

nął, zamachnął się na Elastyka pięścią i jeszcze splunął w je­

go stronę. 

Biedny szóstoklasista został więc sam na sam z synem 

Iwana Groźnego. 

Zabije! Natychmiast! Szablę ma u boku, a ręka już leży na 

złoconej głowni. 

- Co się tak gapisz, oszuście? - Carewicz uśmiechnął się. -

Ej, ty, powstały z grobu, jak cię tam wołają? 

A Elastyk nawet nie zdołał otworzyć ust, tak mu się szczę­

ki ścisnęły ze strachu. 

Nie doczekawszy się odpowiedzi, Dymitr Iwanowicz od­

wrócił się, zmęczonym gestem przetarł oczy, westchnął i nag­

le rzekł coś po prostu niewiarygodnego: 

- Oj, nie mogę, to zupełne wariatkowo. Cholerne średnio­

wiecze! 

background image

Równy gość 

No, pomyślał Elastyk, ze strachu mam już chyba nierówno 
pod sufitem. Co się dziwić, to normalne, taki stres! 

- Kurczę - powiedział na głos. - Chyba coś z deklem nie 

tak. 

Carewicz wzdrygnął się, odwrócił, zamrugał oczami. 
- Co? - Potrząsnął głową, jakby chciał sprawdzić, czy nie 

ma halucynacji. - Cóżeś to rzekł, chłopaczku? - Potarł czoło 
i mruknął półgłosem: - Kurde, szajba mi odbiła. 

- To mnie szajba odbiła w tym waszym pochrzanionym 

siedemnastym wieku - wyjaśnił Elastyk carewiczowi, osta­
tecznie przekonany, że postradał zmysły. - Normalnie ześwi-

rowałem. 

Błękitne oczy potomka przesławnego Ruryka przestały 

mrugać, przeciwnie - otwarły się niesamowicie szeroko. 

- Pater noster, Boże miłosierny, słowo pioniera - wybełko­

tał i nagle jak nie skoczy do Elastyka, jak go nie złapie i nie 
zacznie trząść. - Kto ty jesteś? Skąd się tu wziąłeś? 

- Jestem Erast Fandorin... Z szóstej klasy... z Moskwy... -

mamrotał Elastyk, podrygując w mocnych rękach Dymitra 

jak szmaciana lalka. - A kto ty... kim pan jest? Dlaczego „sło­

wo pioniera"? 

Carewicz puścił ucznia szóstej klasy, sam też upadł obok, 

wprost na ziemię, i otarł czoło. 

- Święta Maryjo, Matko Boża, to swój człowiek, radziecki! 

Równy gość! „Słowo pioniera"? Przecież jestem pionierem. 
Mam na imię Jurka. Jurka Otriepiew z piątej b. Szkoła nu­
mer siedemdziesiąt osiem imienia Gajdara, z Kijowa. 

- Imienia Gajdara? - zdziwił się Elastyk, chociaż wydawa­

łoby się, że już nic go nie może zdziwić. 

222 

background image

- No tak. Pisarza Gajdara. Jak się tu dostałeś, Erast? Co to 

za imię? Takie jak aktora Garina. Widziałeś Kaina Osiemnaste­

go?

 Fajny film! 

Elastyk nawet nie słyszał o takim filmie. 
- Nie, nie widziałem. Wpadłem w chronodziurę. Z roku 

dwa tysiące szóstego. 

- Z dwa tysiące szóstego? - Pionier Jurka wydał okrzyk 

zdumienia. - Wdechowo! A ja z sześćdziesiątego siódmego, 
tysiąc dziewięćset. Też wpadłem do tej... Jak powiedziałeś? 

- Chronodziury. 

Nie, nie zwariowałem, zrozumiał nagle Elastyk - po prostu 

mam straszliwe, po prostu niewiarygodne szczęście! W koń­
cu nie bez podstaw zaliczyłem czwarty test profesora. 

- A jakżeś w nią wdepnął? - spytał, patrząc na zaczerwie­

nioną twarz towarzysza niedoli. - Przypadkowo chyba? 

- No, nie całkiem. - Otriepiew, skonfundowany, podrapał 

się w głowę. - U nas w Kijowie jest Ławra Peczerska, takie 

muzeum historyczne, pewnie słyszałeś. 

Elastyk kiwnął głową. Już miał powiedzieć, że w Ławrze 

kijowskiej jest teraz nie muzeum, tylko monaster, jak za 
dawnych czasów, ale wolał nie przerywać opowieści Otrie-
piewa. 

- Są tam pieczary, większe i mniejsze, różne czaszki, tru-

posze, no, okropność. Czerńców drzewiej tamo grzebli byli - prze­

szedł nagle Jurka na starą mowę, sam tego nawet nie zauwa­

żając. - No dobra. Ja i Witalka, jeden mój kumpel, 
założyliśmy się, że schowam się tam, przesiedzę całą noc i nie 
narobię w gacie. Wybraliśmy się do muzeum przed samym 
zamknięciem, schowałem się w kącie, a Witalka poszedł. 

Umówiliśmy się, że następnego dnia, jak otworzą muzeum, 
przyjdzie pierwszy, no a ja wylezę. Zakład stanął. Postawiłem 
swoją chińską latarkę, a on scyzoryk, z czterema ostrzami, 
śrubokrętem i korkociągiem. - Carewicz westchnął; widać 
było, że nawet teraz miałby ochotę na ten scyzoryk. - Zosta­

łem sam. Jak zgasili światło, włączyłem latarkę. Niby nic ta­
kiego, żadnych strachów, żadnych przywidzeń. Tyle że nud­
no. Zacząłem łazić po labiryncie. Tutaj zajrzę, tam zajrzę. 

Potem bateryjka mi wysiadła. Wróciłem po nową, ale wyśliz­
nęła mi się z ręki. Wpadła do jakiegoś grobu. Ja za nią. Szu-

223 

background image

kam, szukam, pełzam, pełzam, no i wpadłem w jakowąś jamę 
kalną a wąchawą -

 znowu wyskoczyła fraza wyraźnie nie z ro­

ku sześćdziesiątego siódmego. - A tam kurz, jakieś kości, pa­
skudztwo. No, oczywiście, nieźle się wystraszyłem. Wrzasną­
łem. Ale jakoś tam wylazłem. Idę wzdłuż ściany, po omacku. 
Czuję jakiś nowy, miły zapach, którego przedtem nie było. 
A to pachniało kadzidłem, wtedy jeszcze nie wiedziałem. Na­
gle patrzę, naprzeciwko mnie światełko. Świeczka. I widzę 

jakiegoś czarnego, w kapturze. No, myślę sobie, koniec, Wi-

talka miał rację: jakieś przywidzenie! A to coś, ta zjawa, kie­
dy mnie zobaczyła, jak nie ryknie: „Odejdź, duchu nieczy­
sty!". A to był ojciec Sawwatij, szafarz klasztorny. Klawy 
staruszek, zaprzyjaźniłem się z nim potem. 

Jurka zaczął się śmiać, wspominając swoje dawne przerażenie. 
- Jezus Maria, jaka to radocha pogadać po ludzku! -

Uśmiechnął się zadowolony, klepiąc Elastyka po ramieniu. -

Trafiłem w rok siedem tysięcy setny i nie od razu zrozumia­
łem, co to za rok - dopiero potem się dowiedziałem, że u Po­
laków to jest tysiąc pięćset dziewięćdziesiąty drugi. Trzyna­

ście lat temu to było... A więc wpadłem do chronodziury? A ja 

myślałem, że to jak u Marka Twaina, Jankes na dworze króla 

Artura,

 czytałeś? Tam jednego faceta, tylko że Amerykańca, 

stuknęli w czachę, on się potem budzi, patrzy, a tu - średnio­

wiecze. Czy to naprawdę, czy tylko mu się pod czaszką nie­
równo zrobiło, nie wiadomo. Ale fajna książka. Dobra, ja 
piórkuję, rok tysiąc pięćset dziewięćdziesiąty drugi. Co tu ro­
bić, nie wiem, co jest grane. No więc na razie zostałem u mni­

chów. W Boga, jasna sprawa, nie wierzę, ale dałem się po-
strzyc i przyjąłem imię mnicha Grigorija. Bo inaczej 

w klasztorze nie można. Pożyłem parę latek w Ławrze, ale co 
za dużo, to niezdrowo. Zachciało mi się zobaczyć trochę świa­
ta. No i wyruszyłem. W Moskwie byłem, w monasterze Czu-
dowym. Nie spodobało mi się tam, nie masz zgody między bra­
cią, jeden drugiego rad przyskarża.

 Krótko mówiąc, normalny 

szajs. No to wracam z powrotem do Polski, znaczy się, nie do 
Ludowej, tylko na Ukrainę, bo w Kijowie wtedy była Polska. 

Słuchało się tej opowieści bardzo ciekawie, no i rzeczywi­

ście fajnie, po długiej przerwie, rozmawiało „po ludzku"; Jur­

ka miał rację. 

224 

background image

- A jak się ci udało zostać carewiczem? 

Do namiotu zajrzał jakiś facet w liberii, pewnie sługa. 

Zdrętwiał, kiedy zobaczył, że najjaśniejszy pan siedzi na zie­
mi, objąwszy ramieniem chłopca w podartym kaftanie. 

- Poszedł precz, psie! - warknął na niego Otriepiew. 

Sługę jak gdyby wiatr wywiał. 

- Z nimi nie można inaczej - zaczął się usprawiedliwiać 

Jurka. - Kiedy jesteś uprzejmy, to cię nie słuchają. Jak zosta­
łem carewiczem? - Roześmiał się. - A to w ogóle bonanza. 
Rubryka „Nie z tej ziemi". Film Fanfan Tulipan. Byłem dwa 
lata temu w miasteczku Braczyn. No i rozchorowałem się po­
ważnie. Zapalenie płuc. Temperatura wysoka, przed oczami 

wszystko płynie. Leżę nieprzytomny, mnisi modlą się za 

mnie, przykładają kompresy. I jeden z nich, który zmieniał 
mi koszulę, zobaczył na mojej piersi znamię, czerwone, za­

wsze je miałem. A koło nosa (o tu, widzisz?) też taka syfizna, 
od urodzenia. No i jeszcze bredziłem w gorączce, wypowiada­
łem jakieś słowa, nieznane mnichom - pewnie z dwudzieste­

go wieku. A czerniec, który mi zmieniał koszule, słyszał kie­
dyś, że carewicz Dymitr, co go zabili w Ugliczu albo może nie 

zabili, miał takie same znaki na ciele. Pobiegł do ojca ihume-
na i mówi: jest tak a tak, czy to przypadkiem nie carewicz, 
który uratował się przed siepaczami? I znaki ma na ciele, 
i dziwnie mówi. Ihumen poszedł do magnata - no, magnat 
u Polaków, to taki ichni feudał - kniazia Wiśniowieckiego. 
A temu bardzo przypadło do gustu, że to w jego włościach 
odnaleziono ocalałego księcia moskiewskiego. No i potem już 
samo poszło. Najpierw się broniłem, a potem myślę sobie: ja 

piórkuję, przecież szczęście samo mi się pcha w ręce. Ja już 
wtedy, Erastik, całego tego zacofania to miałem, o, potąd. 
A co mi tam, mówię. Zostanę carem Rosji. Jak to się mówi, 
wezmę sprawy w swoje ręce. I zrobię porządek z tym ich śred­
niowieczem. Jak u braci Strugackich w Trudno być bogiem. 

Bombowa książka! Nie czytałeś? A w szóstej klasie jesteś! 
U nas w piątej b wszyscy czytali. Było tam o jednym szlachet­
nym rycerzu, który tylko udaje, że jest taki sam jak wszyscy, 
a w rzeczywistości przyleciał z kosmosu... - Otriepiew zaczął 
z zapałem opowiadać treść książki, więc Elastyk zmuszony 
był mu przerwać: 

225 

background image

- Jura, ty lepiej o sobie opowiedz. 

Carewicz z piątej b machnął ręką. 
- A co tam. Dalej poszło szybko. Polski król przyjął mnie 

jak krewniaka. Zygmunt ma w tym swój interes, chciałby 

chapnąć trochę rosyjskiej ziemi. Papież też bardzo się zainte­
resował. Obiecałem mu, że nawrócę Ruś na wiarę katolicką. 

- Zgodziłeś się? - niemal krzyknął Elastyk. 
- Do cholery, a co to za różnica - zdziwił się Jurka - czy ta­

kie popy, czy inne? Boga przecież i tak nie ma. No, a co do ro­
syjskiej ziemi - wtedy zniżył głos i obejrzał się na wejście do 
namiotu - to Zygmunt będzie miał... o, takiego! 

- Ale przecież dał ci wojsko. 
- Aha. Uważaj, bo ci da! To chytry lis, wybiegły jako dyjabel. 

Dopiero sandomierski wojewoda Mniszech ściągnął do mnie 
tysiąc szlachty i różnych fetniaków. Nie za darmo oczywiście. 
Obiecałem Mniszchowi oddać Nowogród, Psków, różne tam 
miasteczka, i dużo złota. Złoto dostanie, a bez miast jakoś się 
będzie musiał obejść. 

- I poszedłeś z tysiącem ludzi zdobywać Moskwę? - zdu­

miał się Elastyk. 

- No tak. - Jurka beztrosko wzruszył ramionami. - Z Za-

poroża nadciągnęli Kozacy - oni z Moskwą zawsze byli na 
noże - to się wojska zrobiło więcej. A poza tym wiesz, jak ma­
wiał Suworow: „Nie pięścią, tylko głową". U nas w Pałacu 
Pionierów było kółko techniczne. Nauczyłem się tam różnych 
rzeczy. Przydały się na wojnie. Na przykład, kiedy grodu Mo-
nastyriewskiego dobywałem.

 Ściany są tam drewniane, ale moc­

ne i wysokie, to się moi bohaterzy bali iść do ataku. A gorącość 
była wonczas okrutna.

 Dwoma wielkimi zwierciadłami złapa­

łem promienie słoneczne, zapaliłem szczyt wieży. Strzelcy się 
zaraz poddali ze strachu. Albo pod Rylskiem, kiedy na mnie 
ten brodaty cap, kniaź Mścisławski, ruszył z pięćdziesięcioma 
tysiącami wojska. Już myślałem, że koniec, czapkami nas za­
rzucą. To wiesz, co wymyśliłem? - Jurka wyszczerzył zęby 
w uśmiechu. - Zrobiłem szybowiec, wielki model z napędem 
gumowym, tylko zamiast gumy nakręciłem żyły wołowe. 
Przyczepiłem do ogona świecę dymną, podpaliłem i puści­
łem, żeby szybowiec fruwał nad carskim wojskiem. No, a ci 

dali dyla. 

226 

background image

- O tym słyszałem. - Elastyk kiwnął głową, przypo­

mniawszy sobie opowieść bojara Mścisławskiego o ognistym 
ptaku. 

- Ciemni oni wszyscy! - Otriepiew westchnął. - Całkiem 

dzicy. Polacy też żyją jak bydło, ale o naszych to nawet mówić 
nie ma co. A jacy okrutni jeden dla drugiego, jacy krwiożer­
czy! Jako bestyje! I wszystko to przecież z biedy, ciemnoty, 
przez to, że tak źle się dzieje dookoła. Nie wiedzą, durnie, że 
można żyć inaczej. Żal mi tych cymbałów jak nie wiem co. 
Rozumiesz, Erastik, przecież ja byłem dowódcą oddziału ti-
murowskiego, nasze hasło było takie: „Wesprzyj słabszego, 
pomóż koledze". 

- Czego, czego dowódcą? - nie zrozumiał Elastyk. 
- Oddziału timurowskiego. No, jak u Gajdara w Timurze 

i jego drużynie.

 Pionierzy pomagali inwalidom, samotnym sta­

ruszkom i tak dalej... A co, u was nie ma timurowców? - bar­

dzo się zdziwił i nagle zmienił temat: - A co jak tak tylko 
o sobie, i to same nieciekawe rzeczy? Ty mi lepiej opowiedz 
o dwudziestym pierwszym wieku. Jak tam u was jest? Do ro­
ku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego mieliśmy zbudować 
społeczeństwo komunistyczne. I co, dobrze się żyje w komu­
nizmie? - Błękitne oczy carewicza błysnęły zazdrością. - Ko­
leje jednoszynowe, stupiętrowe domy, w sklepach towarów 

pod dostatkiem i wszystko bezpłatnie, tak? Można jeździć po 
całym świecie, czy to do Afryki, czy na Oceanię - gdzie się 
chce. Masz szczęście. 

- Jednoszynowe koleje są, ale niewiele - zaczął raporto­

wać Elastyk. - W sklepach rzeczywiście jest wszystko, ale nie 
bezpłatnie. Po świecie też można jeździć bez problemów, tyl­
ko trzeba mieć pieniądze. 

- To co, pieniędzy jeszcze nie zlikwidowali? - zafrasował 

się Jurka. - Szkoda. No, a na Księżyc polecieliśmy? 

- Tak, już dawno. Tylko że Amerykanie. 
- Jak to Amerykanie? Do diabła! Chociaż tam, w Ameryce, 

też już na pewno nie ma kapitalizmu? 

- Jest. U nas też jest kapitalizm. 

Elastyk, jak umiał, opowiedział carewiczowi Dymitrowi 

o końcu dwudziestego wieku i początku dwudziestego pierw­

szego. 

227 

background image

Ten słuchał i robił się coraz bardziej ponury. A potem jak 

nie rąbnie pięścią o ziemię! 

- Ej, szkoda, że mnie tam nie było! Gdybym wtedy przez 

głupotę nie wlazł do tego grobu i został w swojej epoce, nigdy 
bym do czegoś takiego nie dopuścił. 

Wstał, usiadł przy stole, opuścił głowę na skrzyżowane rę­

ce - był naprawdę załamany. 

Elastyk podszedł, nie wiedząc, jak go pocieszyć. 
Ale okazało się to niepotrzebne - po paru minutach były 

pionier wyprostował się i machnął ręką. 

- No dobra, co będę się teraz martwił. Jesteśmy tu, a nie 

tam. Wiesz, co wymyśliłem? - Jurka ożywił się. - Niedługo 
zostanę carem, faktycznie już nim jestem, nie? 

- No tak. 
- Samodzierżawie to właściwie też niezła rzecz. Jeśli ten 

samodzierżca ma rację. Robisz, co uważasz za słuszne, i nikt 
nawet nie spróbuje ci się sprzeciwić. Ja na Rusi chcę urządzić 
takie społeczeństwo, że ho, ho. Komunizmu tu, oczywiście, 

nie da rady zbudować, baza materiałowo-techniczna jest za 

słaba. Ale z socjalizmem można spróbować. Kto nie pracuje, 
ten nie je. Uwolnić chłopów pańszczyźnianych - to po pierw­
sze. Wszystkich wyzyskiwaczy - won. Przecież w Afryce róż­

ne narody od feudalizmu samodzielnie przeszły wprost do 
socjalizmu, kiedy tylko uwolniły się od kolonialnego jarzma. 
To czy my jesteśmy gorsi? - Nagle Jurka stropił się, zmarsz­
czył czoło i z niepokojem popatrzył na Elastyka. - Słuchaj, nie 
wiesz, jak tam potem było z tym carem Dymitrem? Nie mie­
liście jeszcze historii siedemnastego wieku, co? 

- Nie, to dopiero w siódmej klasie. - Elastyk rozłożył ręce. 
- Ja też do tego nie doszedłem. - Samowładca westchnął. -

Mieliśmy tylko Opowieści o dawnych dziejach. A tam mało było 
materiału i za cholerę nie można było zrozumieć. W zasa­
dzie to wolałem nauki przyrodnicze. O Borysie Godunowie 
umiem powiedzieć tylko, że Nawiedzony w operze mówi 
mu, to znaczy śpiewa: „Dzieci kopiejkę mi zabrały, każ je 
zabić, tak jak zabiłeś małego carewicza". Znaczy się, nie 
wiesz? 

- Nie, interesowałem się raczej dziewiętnastym wiekiem. 
Ale Jurka niezbyt się tym przejął. 

22,5 

background image

- E, gwizdać na to. Ja przerobię historię po swojemu. Mi­

czurin powiedział: „Nie możemy oczekiwać darów od natury; 

zdobyć je samemu - to nasze zadanie". W klasie wisiało takie 

hasło. Nie spuszczaj nosa na kwintę, Erastek, już my im tu 

pokażemy. Całe średniowiecze przewrócimy do góry nogami, 

zrobimy ze Związku Radzieckiego, to znaczy z Rosji, najbar­

dziej postępowe państwo na świecie. Mówię ci to ja, dowód­

ca oddziału timurowskiego, a także car i wielki kniaź, rozu­

miesz? We trójkę takich rzeczy dokonamy, że im oko zbieleje! 

- Jak to we trójkę? - nie zrozumiał Elastyk. 

- Z Marynką Mniszech, córką wojewody sandomierskie­

go. To moja narzeczona. - Carewicz lekko się zaczerwienił 

i ciągnął dalej, jak gdyby się chciał usprawiedliwić: - Dziew­

czyna klasa, słowo pioniera. Jak ją pierwszy raz zobaczyłem, 

to zabujałem się od razu po uszy. Ona jest... no, jest taka!... 

Nie obrażaj się, ale jesteś jeszcze mały, za wcześnie o tym 

z tobą mówić. Nawet się o nią pojedynkowałem z księciem 

Koreckim. Zrzuciłem go z konia i przebiłem mu rękę, a on mi 

szablą drasnął policzek, o tutaj. - Jurka pokazał małą białą 

szramę koło ucha. - Nie wyobrażasz sobie, jakie głupie tu są 

dziewuchy. Okropność! A Marynka jest normalna. Z nią mo­

żesz gadać, o czym chcesz. Oczywiście dwudziestym wiekiem 

jej głowy nie zawracałem, ale niektórymi pomysłami się po­

dzieliłem. A ona na to, że też chce budować socjalizm - tyle 

że tutaj się to nazywa „królestwo Boże na ziemi". Co dwie 

głowy to nie jedna, a trzy to już w ogóle! Ale się cieszę, że cię 

spotkałem! Będziesz moim pierwszym pomocnikiem i dorad­

cą. - Mocno objął swego współczesnego. - Tylko nie obraź 

się, ale muszę cię zrobić kniaziem, bo inaczej ta dworska ho­

łota by cię nie szanowała. 

Dopiero teraz Elastyk przypomniał sobie o swojej dwu­

znacznej sytuacji - nie wiadomo: upadłego anioła, zmar­

twychwstałego nieboszczyka czy też oszusta. 

- Ale jak ty to zrobisz? A Szujski? 

Jurka roześmiał się. 

- Oj, Erastek, ty masz humor. Przecież ci wyjaśniałem, jak 

to jest z samodzierżawiem. Co zechcę, to zrobię. A jak brwi 

zmarszczę, to twój Szujski - kaput. 

- Rzucisz go niedźwiedziowi? - wyszeptał Elastyk, przy-

229 

background image

pominając sobie o klatce z żółtozębym drapieżnikiem. - Nie 
rób tego, niech sobie żyje. 

- Jakiemu niedźwiedziowi? - Jurka wytrzeszczył oczy. -

A, temu, którego w lesie złapałem? Niezła bestia, co? Narzu­

ciłem sieć, okręciłem sznurem - pochwalił się. - I to sam, 
rozumiesz, prawie nikt mi nie pomagał... Po co miałbym ży­
wego człowieka niedźwiedziowi rzucać? Wyprawię Szujskie­
go na zesłanie, żeby nie intrygował, niech się tam grzeje na 
piecu. 

- Tylko najpierw niech odda jedną moją rzecz. Bo mi 

zjuchcił książkę - poskarżył się Elastyk. - To nie jest zwykła 
książka. Później ci pokażę, bobyś nie uwierzył. 

- Odda, w zębach przyniesie - obiecał carewicz. - Nie 

przejmuj się tym, Erastek. Wszystko załatwię. Wiesz, kim bę­
dziesz? Będziesz tym popowiczem, którego zamiast mnie za­
bili w Ugliczu. Za to, że dla ocalenia carskiego syna straciłeś 
życie, Bóg uczynił cud - zesłał cię na ziemię mojemu wiesielu 
i przezpieczności gwoli.

 Wiesz, jacy tu są ludzie? Że Ziemia kręci 

się wokół Słońca, za nic nie uwierzą, ale w każdą bzdurę -
bardzo chętnie. Im większy cud, tym lepiej. No dobra, wyjdź­
my do nich. Nie będziemy już Moskwie nerwów targać, bo 

jeszcze któryś wykituje ze strachu. Wieczorem wsiądziesz do 

mojej karety, to się nagadamy za wszystkie czasy. Teraz pój­
dziemy odstawiać głupków. Powiem, że rozpoznałem w tobie 
swego zbawcę - syna popa. Pomodlimy się, popłaczemy jak 
należy. A potem ogłoszę carską wolę - okażę łaskę bojarom 
moskiewskim, jakożeś za nimi przyczyny swe wnosił jest. Och, 

Erastek, jak to fajnie, że jest nas teraz dwóch! 

background image

Z Żywota błogosławionego cudotwórcy 

Erastija Sołańskiego* 

„W Wielki Czwartek kniaziątko przebudziło się ze snu jeszcze 

później niż zwykle. Słońce na niebie stało już wysoko, ale 
w teremie ciągle stąpano na paluszkach i rozmawiano szep­

tem, żeby nie zakłócić snu jego łaskawości. Dnia poprzednie­
go szlachetny Erastij do późnej nocy przebywał Na Górze, 
u władcy, kiedy zaś wrócił do swojej siedziby, raczył jeszcze 
godzinę lub dwie zamorskiego ptaka papugaja mowy ludzkiej 
nauczać, po czym legł strudzony. 

Dopiero w południe doleciał z sypialni dźwięk srebrnego 

dzwonka - to miłościwe kniaziątko otworzyło swoje jasne 
oczęta i zażyczyło sobie wody do porannego umywania oraz 
tłuczonej kredy. Mówi się, że Erastij ma w ustach pewien cu­
downy ząb żelazny i jeśli tego zęba nie będzie się czyścić każ­
dego dnia, odmawiając przy tym specjalną modlitwę, to cała 
cudowna moc z niego uciecze. 

O kniaziu-ojczulku wie cała Moskwa, że małym dziecię­

ciem będąc, oddał życie za miłościwego carewicza i przez 
siepaczy Godunowa śmiercią zabity został, za który to czyn 

wielki został do nieba wzięty i między anioły Boże policzo­

ny. Kiedy zaś prawy władca objawił się światu i wyruszył, 
by ojcowski tron odzyskać, wsparł Pan nasz Dymitra Iwa-
nowicza w jego sprawiedliwym dziele i w tym celu cud 
wielki uczynił - włożył duszę carewiczowego zbawcy w to 

samo ciało, z którego ją złoczyńcy wydarli. 

* Żywot..., datowany na rok 7114 (1606), jak prawie wszystkie świadec­

twa pisane epoki Zamętu, został w latach późniejszych zniszczony. Z rękopi­
su, który wyszedł spod pióra nieznanego autora, cudem ocalał tylko jeden 
zwitek (zwój), który przytaczamy właśnie w przekładzie na nieco uwspół­
cześniony język (przyp. red.). 

231 

background image

I wynagrodził car swego wiernego towarzysza. Nazwał 

młodszym bratem i kniaziem, zapisać kazał ze swojej ojcowi­
zny wszystko, czego tylko Erastij sobie zażyczy. Po złodzie­

jach Godunowach wiele ziem zostało, samych najlepszych, 

ale kniaź-anioł w skromności i pokorze swojej poprosił tylko 
o mały spłachetek w Moskwie, gdzie niegdyś stał Solny Dwór, 
i postawił sobie tam dom drewniany, przeto od nazwy owego 
miejsca zaczęto go zwać kniaziem Solańskim. Ani gródków 
sobie nie zażyczył, ani wsi, ani przysiółków, ani chłopków. 

A wszystko dlatego, że przez długie czasy w Raju przebywa­

jąc, nauczył się dobrami ziemskimi gardzić. Świętości nagro­

madził w sobie tyle, że nawet do cerkwi na modlitwę rzadko 
chadzał. W niedzielę cały naród - i bojarzy, i prosty lud - od 
świtu na jutrzni stoją, modlą się o odpuszczenie grzechów, 
a on śpi jeszcze snem sprawiedliwego. Czemuż gniewu Boże­
go miałby się bać, skoro jest aniołem? 

Słuch o nim rozszedł się po całej Rusi, że cuda czyni i mą­

dry jest nad swoje lata dziecięce, ale temu trudno się dziwić, 
każdy bowiem wie, że rok spędzony w Niebie równy jest wie­
kowi na Ziemi. 

A wstawszy w Wielki Czwartek ze snu, Erastij zjadł na 

śniadanie północny owoc pomarańczę z carskiej ranżeryi, 

jeszcze cukierków imbierowych, a jeszcze pierników mako­

wych i odwaru jabłecznego. Następnie wyszedł na dziedzi­
niec, gdzie od świtania, jak zazwyczaj, zebrał się tłum wielki. 
Jeden człek przyszedł, żeby go uleczyć, drugi po błogosła­
wieństwo, jeszcze inni tak sobie, popatrzeć. 

Pokazał się kniaź na kraśnym ganku, taki jasny, taki na­

dobny: czapeczka na nim z czyrwionego aksamitu, cała 

w drobnych perłach: żupan polski, malinowy ze złotymi ku­

tasikami; u boku zdobiona szabelka, podarunek carski. 

Wszyscy mu się do nóg pokłonili i on ku nim też główkę 

pochylił, bo chociaż to kniaź, duszę miał miłą, zaiste aniel­

ską. 

Usiadł na srebrnym fotelu, na ramieniu posadził zamor­

skiego ptaka papugaja, siny czubek, a pióro czyrwione. Rzekła 

wtedy ptaszyna głosem ludzkim jakieś słowo nieznane, 
straszne, trzeszczące, a Erastij zaśmiał się tak czysto, jakby 
kryształ zadzwonił. 

232 

background image

Powiada wówczas do czerni: «No wstawajcie, wstawajcie. 

Kaleki i chorzy na lewo, reszta niech idzie na prawo». 

Ludzie, którzy przyszli pierwsi, przerazili się, wielu bo­

wiem nie wiedziało, gdzie jest to prawo i lewo, ale kniazio­
wi słudzy pomogli. Wzięli niepojętnych, powlekli za koł­
nierz i ustawili po obu stronach dziedzińca, ale nie kopali 
ich ani biczami-kańczugami nie prali, bo Erastij im nie do­
zwolił. 

Odwrócił się wówczas kniaź na lewo, gdzie zebrali się cho­

rzy: opętani, kulawi, skrofuliczni i dychawiczni. Był tam 
i głupi Fila Gnojarz, znany w całej Moskwie jurodiwy, szale­
niec Boży. Trząsł się, biedaczysko, ustawiczną chorobą tra­
piony, a że nikt nigdy od niego zrozumiałego słowa nie usły­

szał, więc tylko beczał bez sensu. 

Kniaź ziewnął, przykrywszy rączką usteczka, ale słońce 

i tak odbiło się w zębie żelaznym, i szmer poszedł po tłumie, 
a niektórzy znowu na ziemię padli. 

Podniósł się wówczas Erastij z fotela, machnął rączką, po­

tarł cudowne oko Boże, które u niego zawsze na piersi wisi, 
i jak zakrzyknie swoim głosikiem kryształowym słowa cu­
downe, których człowiek zapamiętać nie zdoła, a wymówić 

umie tylko anioł: «krl, krl», jako gruchanie gołębie. 

Że siła w tym zaklęciu tkwi wielka, to wszystkim wiado­

mo. Tłum się zakołysał, a niektórzy w ogóle omdleli. 

Krzyk wielki się podniósł pośród kalek, a wielu, jak to co 

dzień bywało, zostało uzdrowionych. 

«Widzę, prawosławni, widzę!» - zawołał jeden, ślepy na 

oba oczy. 

«Bracia, patrzcie, chodzę!» - z wózka wstał człowiek, który 

do tej pory żadnym członkiem nie mógł ruszyć. 

A Fila Gnojarz, którego cała Moskwa zna, nagle trząść się 

przestał, popatrzył dookoła i ze zdumieniem, jakby po raz 
pierwszy świat boży widział, spytał: «A wy tutaj czego?». Po­
klepał się po bokach. «A ja to kto, kto taki?». I poszedł sobie, 
mrugając oczami ze zdumieniem. A jak już była mowa, nikt 

słowa zrozumiałego od tego przygłupa nie słyszał od dawna, 

od tego czasu, jak go trzy lata temu w dzień Ilji proroka pora­
ził grom z jasnego nieba. 

Ci zaś chorzy, którzy wiele nagrzeszyli, uleczeni nie zostali 

233 

background image

i poszli precz z podwórca, płacząc i zakrywając twarze, wstyd 
bowiem im było przed ludźmi. 

Kniaź-anioł znowu ziewnąć raczył, dlatego że znudziło się 

jego łaskawości każdego dnia cuda czynić. 

I obrócił się na prawą stro..."*. 
Temu, że niektórzy z kalek rzeczywiście wracają do zdro­

wia, Elastyk dawno już się przestał dziwić. Mama zawsze 
mówiła, że połowa chorób to skutek neuroz i autosugestii. 
Jeśli człowieka podatnego na sugestię przekona się, że na 
pewno wyzdrowieje, zaczynają pracować ukryte rezerwy or­

ganizmu. Im silniejsza jest wiara, tym większe cuda tworzy, 
a ludzie, którzy co ranka zbierali się przed dworem Solań-
skim, wierzyli szczerze, wręcz fanatycznie. 

Tutaj wszystko miało znaczenie: i reputacja cudotwórcy, 

i długie oczekiwanie, i blask chromokobaltowego aparatu, 
i trudne do wymówienia „zaklęcie". Do roli magicznego za­
klęcia Elastyk wybrał najtrudniejszy z łamańców języko­
wych: „Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru ko­
ralowego". 

Za pierwszym razem, kiedy wychodził do ludu na krasny 

(to znaczy paradny) ganek, bał się okropnie, żeby go nie ro­

zerwano w strzępy za szarlataństwo. Ale wszystko poszło 
znakomicie. Chorzy i ułomni zdrowieli aż miło. Po pierwsze 
ci, którym łatwo coś wmówić albo sami sobie wmówili cho­
robę. Poza tym było tam też oczywiście sporo oszustów. Na 
przykład dzisiejszy ślepiec, który wołał „prawosławni, wi­
dzę". Trzy miesiące wcześniej ten sam typ już się tutaj poja­
wił, tylko wtedy był kulawy i zaczął normalnie chodzić. Tacy 
krzyczą najgłośniej i zachwycają się, a później chwalą po ca­
łym mieście. Łatwowierni mieszkańcy Moskwy karmią ich za 
to, poją wódką i dają im pieniądze. Litościwy lud rosyjski lu­
bi nieszczęśników, a jeszcze bardziej - cuda. 

Ale chorzy to nic, z nimi sprawa jeszcze najłatwiejsza. Wy­

starczy im napaplać o królowej Karolinie, i już po sprawie. 

Trudniej było z częścią tłumu po prawej stronie. 

Elastyk specjalnie wypracowanym, „najjaśniejszym" spoj­

rzeniem obrzucił resztę. Poprawił wysoki stojący kołnierz, ca-

* W tym miejscu zwitek się urywa (przyp. red.). 

234 

background image

ły wyszywany perłami. Potarł Rajskie Jabłko, które miał za­

wieszone na kaftanie. Zabrać diamentu przybranemu bratu 

cara nikt by się nie ośmielił; w obecnym Elastyka położeniu 

najbezpieczniej więc było nigdy nie rozstawać się z Kamie­

niem i przez cały czas pozostawiać go na widoku. Zabrać mu 

go oczywiście nikt by się nie ośmielił, ale gwizdnąć - ow­

szem; przy czym właśni służący to już jak amen w pacierzu. 

Zwłaszcza jeśli regularnie, powiedzmy, raz na tydzień, nie 

wychłoszcze się któregoś batogami dla przykładu, a na takie 

barbarzyństwo nigdy kniaź Solański nie pozwalał. 

Długo myślał, co zrobić z Kamieniem. Na pierścień dia­

ment był zbyt wielki, na kolczyk - zbyt ciężki. Co prawda, 

niektórzy spośród szlachty noszą w uszach olbrzymie rubi­

ny, ale to trzeba mieć te uszy chyba z żelaza, a i samo ich 

przekłuwanie jest bolesne. W końcu zamówił Ełastyk u na­

dwornego jubilera cieniutką pajęczynkę ze złotych nici i za­

czął nosić Jabłko na szyi. Na wszelki wypadek rozpuścił słu­

chy, że to Boskie Oko, dzięki któremu kniaź-anioł ma dar 

jasnowidzenia. Przesądy to najpewniejsza obrona przed bar­

barzyństwem. 

Kiedy kniaź dotknął diamentu, tłum wydał cichy okrzyk, 

ktoś nawet zasłonił dłonią oczy, bo na Kamieniu zaigrały sło­

neczne promienie. Najlepszy czas na błogosławieństwo. 

Ełastyk powiedział głośno to, co zwykle: 

- Niech was Bóg błogosławi, dobrzy ludzie. Idźcie z Bo­

giem. A komu potrzeba jałmużny - niech się zgłosi do klucz­

nika. 

I miał nadzieję: może naprawdę wszyscy się rozejdą. Parę 

razy coś takiego się zdarzyło. 

Tłum, kłaniając się, ruszył powoli w stronę bramy, ale kil­

koro ludzi zostało. 

Ełastyk westchnął ciężko. Niestety. Zaczynała się część 

najuciążliwsza. 

No dalej, kogo tam dzisiaj mamy? 

Chłop i baba, jakiś stary dziad i jeszcze cała wataha: ku­

piec, a z nim z pół tuzina zuchów. Stali zgromadzeni w tym 

samym miejscu, gdzie czterysta lat później będzie się znajdo­

wało wejście do podziemnych składów - właśnie tam zaczęła 

się cała poniewierka Elastyka. 

235 

background image

Nieprzypadkowo wyprosił od Jurki właśnie ten kawałek 

ziemi. Nie chodziło wcale o sentyment do domu rodzinnego. 

Elastyk miał wielką nadzieję, że odszuka punkt, skąd można 

trafić w dzień piąty czerwca 1914 roku. Kiedy wznoszono 

przyszły dom kniaziowski, spenetrował cały dwór niemal 

centymetr po centymetrze, przerył dosłownie wszystko, ale 

nic podobnego do chronodziury nie znalazł - ani jamki, ani 

szczeliny, ani nawet mysiej norki. Widać przejście powstało, 

to znaczy powstanie później, kiedy Towarzystwo Właścicieli 

Domów im. św. Warwary zacznie budować dom czynszowy 

z podziemnymi magazynami... 

Papuga Stirlitz, która początkowo miała na imię Spiker, 

pociągnęła Elastyka lakierowanym dziobem za ucho - i przy­

wróciła go do rzeczywistości. 

Tego pstrego ptaka kniaź Solański nabył od perskiego 

kupca, zapłaciwszy złotem tyle, ile ważyło pierzaste stworze­

nie. Handlarz zaklinał się, że papuga potrafi dokładnie po­

wtarzać to, co jej się powie - zapamięta wszystko, przy czym 

błyskawicznie, od razu. I zademonstrował umiejętności pta­

ka: powiedział coś w swoim narzeczu, czubata papuga po­

słuchała, schyliła łeb i od razu wyrecytowała cały zestaw 

dźwięków. Głos miała zupełnie taki jak spiker radiowy, czy­

tający wiadomości. 

Przyszedł wtedy Elastykowi do głowy pomysł: nauczyć pa­

pugę, żeby udawała radio. Więzień średniowiecza bardzo już 

stęsknił się za środkami masowej informacji. 

Co wieczór wbijał Spikerowi do głowy rozmaite zdania, 

które zazwyczaj wypowiadają spikerzy radiowi i których te­

raz Elastykowi tak brakowało. Papuga słuchała, uważnie po­

chylała głowę, ale uparcie milczała. 

A na Stirlitza trzeba ją było przemianować, kiedy się oka­

zało, że chytre ptaszysko tylko przy swoim panu nic nie mó­

wi, za to wszystko potem bezbłędnie przekazuje czeladzi. 

Elastyk był świadkiem, jak papuga charknęła na służących: 

„Dzień dobrrrry państwu, tu pierrwszy prrrogrram rrradio-

wy!" - a oni, biedacy, cofnęli się z przestrachem. 

Dzisiaj, w trakcie seansu uzdrawiania, też się popisała. 

W najważniejszej chwili, przed wymówieniem zaklęcia, 

wrzasnęła: „Warrrriatkowo!". To słowo przejął Elastyk od 

236 

background image

Dymitra Pierwszego i często powtarzał, więc Stirlitz też się go 

nauczył. 

Pierwsi do ganku podeszli chłop i baba. Ona była cała czer­

wona z przejęcia, on nabundziurzony, z wyrazem złości na 

gębie, patrzył w ziemię. 

- No, co tam u was? - niechętnie spytał Erastij. 

Baba na to: 

- Tak a tak, kniaziątko-aniołeczku, nasłuchaliśmy się 

o twojej mądrości i przyszliśmy po naukę. Siłą go, tutaj, hero­

da, przyciągnęłam. - Szturchnęła męża łokciem w bok, a on 

zasępił się jeszcze bardziej. - To mój mąż, Iliuszka, ikony ma­

luje. 

- Jeśli Bóg wam dzieci nie dał, to nie do mnie - uprzedził 

parę Elastyk. - Błogosławić błogosławię, ale idźcie do Nie­

mieckiej Słobody, do medyka. 

- Nie, dobrodzieju ty nasz, dzieci mamy, osiem duszyczek. 

My do twojej książęcej łaskawości w sprawie picia. 

- Aha. - Elastyk trochę się uspokoił. - Mogę oczywiście 

wyrzec cudowne słowa, żeby mniej pił. Niektórym pomaga. 

Baba się przeraziła. 

- Nie, ojczulku! Przykaż mu, żeby pił, bo to już drugi ty­

dzień, jak wódki do ust nie bierze i przez to całkiem żyć nam 

nie daje. On, kiedy wypije, jest i wesoły, i dobry, dzieciom go­

ścińce przynosi, mnie przytuli. A kiedy trzeźwy, to zły jak 

nieszczęście. Ojciec archimandryta z cerkwi Warwary Mę­

czennicy zamówił właśnie u niego wielką ikonę Trójcy - a on 

mówi, że przez rok gorzałki nie tknie, święty obraz malować 

będzie. 

- No i dobrze. O co ci właściwie chodzi? 

- Życia z nim nie mamy. Drze się, bije, za włosy ciągnie. 

Żebyś ty widział mojego Iliuszkę pijanego, jaki cacany, jakie 

liczko jasne! A teraz popatrz tylko na jego gębę - jak u bestii 

dzikiej. 

Elastyk spojrzał: cóż, gęba jak gęba. 

- Nie mogę ikon malować, kiedy wypiję - ponuro rzekł 

Iliuszka. - Ręka mi się trzęsie. 

- A jak wypijesz tylko troszeczkę? - spytał kniaź-anioł. 

237 

background image

- Troszeczkę to nie umiem. Jak piję, to już piję. A jak nie 

piję, to nie. 

Zamyślił się Elastyk, bo przypadek nie był łatwy. Baba pa­

trzyła na niego z nadzieją, chłop wbił wzrok w ziemię. 

- Wiesz co, Iliuszka, idź sobie już - rzekł w końcu. - A ty, 

babo, podejdź no tu bliżej. - I spytał szeptem: - A on kapuś­
niak, znaczy się, kapustniak, lubi? 

- Kwaśny, z boćwiną, bardzo lubi. Choćbym i co dzień wa­

rzyła, też by jadł. 

- To warz mu codziennie. A do garnka po cichu dolewaj 

kubek wódki, ale nie więcej. I smaku mu to nie zepsuje, i rę­
ka od takiej ilości nie zadrży. 

Babie rozjaśniła się twarz, zaczęła się kłaniać. Chciała na­

wet skraj kaftana ucałować, ledwie się Elastyk od niej opę­
dził. 

Ale Stirlitz zachrypiał sceptycznie: 
- Nasza rrrozgłośnia nadaje terrraz audycję z serrrii „Wuj 

Dobrrra Rrrada"! 

Elastyka w głębi duszy dręczyła więc niepewność: czy aby 

dobrze zrobił? A ciekawe, co by babie poradził tato, gdyby 
zwróciła się do jego firmy o konsultację? Oj, wątpliwe, by 
uczył żonę, jak oszukiwać męża i zatruwać go alkoholem... 

Z następnym interesantem poszło jeszcze gorzej. 
Był to staruszek, z wyglądu pielgrzym - w podartych łap­

ciach, z torbą przez ramię. 

- Kniaziu-ojczulku - zaczął zgodnie z obyczajem, chociaż 

mógłby być dziadkiem Erastija. - Ja do twojej najświatlejszej 
łaskawości z daleka przyszedłem, spod samego Riazania. 

Wędrowiec miał twarz ziemistej barwy, wzrok jakiś roztarg­

niony. 

- Powiedz ty mi, święte dziecię, czy jest Bóg, czy Go nie 

ma? 

Pytanie, jak na wiek siedemnasty, było zaskakujące, a na­

wet niebezpieczne: Cerkiew pewnie mogłaby za nie i na stos 
wyprawić. Ale Elastyk wiedział, jak staruszkowi odpowie­

dzieć. Miał bowiem jakiś czas temu poważną rozmowę z oj­
cem na ten temat. 

238 

background image

Przekazał więc staremu to, co sam wówczas usłyszał od ojca: 

- Jeśli wierzysz, to na pewno jest. 
- Wierzę. Jakże tak bez Boga? Po co wtedy to wszystko? -

Staruszek westchnął. - To znaczy, że On istnieje. Ano, w po­

rządku. A czy Bóg jest dobry? 

To też było łatwe pytanie. 
- Skoro istnieje, to już na pewno jest dobry. Inaczej nie 

byłby Bogiem, ale Diabłem. 

- Dobry? - powtórzył staruszek i nagle ze straszliwym 

smutkiem w głosie zapytał: - No to czemu na świecie jest tak 

źle? Miałem rodzinę, wielką rodzinę. Chlebusia białego, psze­

nicznego, ma się rozumieć, nie jadaliśmy, ale też i nie napy-

chaliśmy brzuchów lebiodą. Nie żyło się nam źle, grzech był­

by się skarżyć. Tyle że najechali Tatarzy, spalili całą wieś 

i wszystkich pozabijali: moją starą, dwóch synów z żonkami, 

jedenaścioro wnuków. Ja sam tylko z najmłodszą wnuczką 

schowałem się w sianie. Nieszczęście to straszne, pewnie, ale 

Bogu nie złorzeczyłem. Nawet świeczkę postawiłem, że mi na 

pocieszenie zostawił Marfuszkę, najulubieńszą ze wszyst­

kich. Ale zeszłego miesiąca zaraza przyszła i Marfuszka też 

pomarła. To mi teraz powiedz, skoro jesteś aniołem: na co to 

się Bogu przydało, jaki w tym wszystkim mógł mieć zamysł? 

Elastyk myślał, myślał, co staremu na to odrzec, ale nic nie 

wymyślił. 

Uczciwie powiedział: 

- Nie wiem... 

Staruszek bardzo się zdziwił. Zerknął na Oko Boże, błysz­

czące na piersi kniazia-anioła. 

- No, jeśli nawet ty nie wiesz, to znaczy, że odpowiedzi na 

tym świecie się nie doczekam. Widać gdy umrę, dopiero wte­

dy mi wyjaśnią. 

I poczłapał z powrotem ze zwieszoną głową. 

Komentarz Stirlitza był następujący: 

- Rrruch na Sadowej-Trrriumfalnej utrrrudniony w obu 

kierrrunkach. 

Niestety, Elastykowi nie przyszło do głowy nic, co zdołało­

by pocieszyć staruszka. Można go było oczywiście zapewnić: 

„To nic, za czterysta lat będzie na świecie trochę lepiej", tylko 

raczej mało prawdopodobne, by to go zadowoliło. 

239 

background image

A życie w tym ich tysiąc sześćset szóstym istotnie było 

okropne. 

Chociaż z drugiej strony, zależy, z czym je porównać. Jeśli 

z okresem panowania poprzednich carów, to mimo wszystko 

teraz żyło się trochę lepiej. Kiedy nowy władca w czerwcu 

ubiegłego roku uroczyście wjechał do kajającej się Moskwy, 

całe miasto trzęsło się ze strachu. Wiadomo, że każda władza 

zaczyna od kaźni, bo trzeba poddanych przerazić i nauczyć 

szacunku dla władzy. A tym bardziej Dymitr, który wiele wy­

cierpiał od wrogów i wskutek tego serce powinien mieć twar­

de. A i Moskwa pamiętała, czyim jest synem. Takiego władcy 

jak Iwan Groźny prędko się nie zapomina. 

Ani pierwszego, ani drugiego dnia nikogo nie ćwiartowa-

no, nie łamano kołem, nawet nie powieszono, a wtedy już lu­

dzie zaczęli się trząść dosłownie: widocznie zwycięzca szyku­

je karę wyjątkowo okrutną, taką, o jakiej dotąd nawet nie 

słyszano. Nawiedzeni wróżyli płacz wielki i zgrzytanie zębów, 

dawni zaufani Godunowów żegnali się z rodzinami, a niektó­

rzy z tego wszystkiego postrzygli głowy i zostali mnichami, 

w nadziei, że uratuje ich to od męczeńskiej śmierci. 

Przez jakiś tydzień stolica drżała ze strachu, potem trochę 

się uspokoiła, ponieważ - dziw nad dziwy - z szafotu nie spad­

la ani jedna głowa. Car zachowywał się dziwnie. 

Nie przyszłoby nawet na myśl ani bojarom, ani prostemu 

ludowi w państwie rosyjskim, że to się nazywa „pierwszy 

etap budowy nowego społeczeństwa". 

Jurka mawiał do Elastyka: „Wiadomo z historii starożytnej 

(a znał ją dobrze, i w piątej klasie zdążył ten okres przerobić, 

i w Polsce naczytał się książek), że można rządzić na dwa 

sposoby: strachem albo miłością. Tego drugiego na Rusi ni­

gdy jeszcze nie próbowano". 

Pierwszy etap budowy nowego społeczeństwa polegał na 

tym, by wyleczyć ludzi z ciągłej bojaźni, tak żeby stopniowo za­

częli poznawać, czym jest łaskawe i sprawiedliwe panowanie. 

Czasu oczywiście upłynęło niedużo, odwiecznego strachu 

tak szybko się nie wypleni, a jednak bez wisielców na szubie­

nicach, bez wystawionych na widok publiczny ściętych głów 

i odrąbanych kończyn Moskwa odetchnęła swobodniej, po­

weselała. 

240 

background image

Przedtem nic w mieście nie było wolno: ani śpiewać piose­

nek, ani słuchać muzyki; surowo karano nawet za arcabne 
wszeteczeństwo

 (to znaczy grę w warcaby), nie mówiąc już 

o hazardzie. Każda swawola, każda zabawa uważana była za 
grzech i zbrodnię. Teraz zaś na ulicach jawnie popisywali się 

skomorochowie,

 czyli kuglarze, na jarmarkach pstrzyły się na­

mioty wędrownych aktorów, chłopaki i dziewuchy huśtali się 
na huśtawkach, a car co tydzień urządzał dla ludu jakieś 

święto albo widowisko. 

Z drugim ważnym problemem - likwidacją głodu w kraju -

władza poradziła sobie bez większego trudu. Borys Godunow 
był sknerą, bezlitośnie ściągał z ludności pieniądze, a wyda­
wał je skąpo. Dymitr zaś rozkazał zakupić dużo ziarna 
i sprzedawać je tanio, więc Ruś po raz pierwszy w ciągu swo­

jej historii najadła się chleba do syta. „Już na co jak na co, ale 

na mąkę żytnią środków w skarbcu zawsze wystarczy" - ma­

wiał Jurka. 

I tak było. No, ale chociaż nigdy jeszcze kraj nie żył tak do­

statnio i spokojnie, to mimo wszystko i morowe zarazy pusto­
szyły całe miejscowości, i krymscy Tatarzy dokazywali. Oj, du­

żo jeszcze brakowało do powstania „nowego społeczeństwa". 

Nieszczęśliwego starca Elastyk oczywiście kazał nakarmić 

i dać mu schronienie. Ale humor mu się zupełnie zwarzył. 

Co prawda, z trzecią sprawą poszło lepiej. 
Do kniazia Solańskiego po sąd i prawdę przybył kitajgrodz-

ki kupiec ze swoimi subiektami. 

Chodziło o to, że państwo moskiewskie nie miało w ogóle 

żadnego porządku prawnego. To znaczy, jeśli jaki Moskwicin 
popełnił przestępstwo, nie było z tym kłopotu - raz-dwa knu-
tem skórę z niego zdarli albo łeb mu ucięli, ale jeśli powstał 

spór, mówiąc dzisiejszym językiem - z zakresu prawa cywil­

nego, to nie wiedziano, dokąd zwrócić się o rozstrzygnięcie 
sprawy. Owszem, Dymitr Pierwszy zaplanował wprawdzie 

wprowadzenie w państwie sądów, gdzie wszelkie sprawy 
można byłoby rozstrzygać szybko i bez łapówek, ale to było 

długofalowe zamierzenie, nie na jeden rok. Na razie zaś lu­
dzie postępowali po staremu: we wsi szli po sprawiedliwość 
do dziedzica, w mieście do jakiegoś szanowanego człowieka -
biskupa albo bojara. 

241 

background image

Elastyk najbardziej nie lubił właśnie tych sądów. Tylko jak 

się od tego obowiązku uwolnić? Wlazłeś między bojary, mu­

sisz sądzić jak i ony. 

A kupiec przyszedł z następującą skargą: 

W jego sklepie zniknął z kiesy cały dzienny utarg: trzy ru­

ble i dwie kopiejki, czyli niemałe pieniądze. Dostęp do nich 

mieli tylko sprzedawcy - tych sześciu chłopaków, których 

przyprowadził na sąd. Poprosił więc kniazia, żeby mu wska­

zał, który z nich jest złodziejem, któremu za kradzież należy 

odrąbać prawą rękę. 

No, to akurat była pestka, takie dochodzenie to już dla Ela-

styka nie nowina. 

Kupca ostrzegł surowo: 

- Teraz nie wolno odrąbywać rąk i karać śmiercią za kra­

dzież, car zabronił. 

A chłopakom polecił ustawić się w szeregu. 
Powoli przeszedł wzdłuż niego, zaglądając każdemu w twarz, 

z dołu do góry. Mrużył oczy, pokazywał aparat na zębach, błys­

kał Okiem Bożym na piersi - i przechodził do następnego. 

Stirlitz też uczestniczył w tym seansie wywierania presji 

psychicznej: stroszył pióra, groźnie otwierał dziób. 

Bał się oczywiście każdy ze sprzedawców. Ale tylko jeden, 

piegowaty, zrobił się blady jak prześcieradło, i nawet podbró­

dek mu zadrżał. 

Aha, to ten, powiedział sobie w duchu Elastyk, ale nic nie 

dał po sobie poznać. Jeśli wskażę złodziejaszka kupcowi, ten 

stłucze go na śmierć, nie zważając na carski zakaz. 

- Wiesz co, szanowny kupcze - oświadczył przemądry 

Erastij, gdy zakończył obchód - Oko Boże zobaczyło, że jutro 

skradzione pieniądze same wrócą do twojej kiesy. A złodzieja 

już nie szukaj i nie karz nikogo ze sprzedawców. 

Kupiec miał jednak wątpliwości: 

- A jak nie wrócą, to co? Przecież trzy ruble i dwie kopiej­

ki to nie w kij dmuchał! 

- Jak nie wrócą, to przyjdź tu jeszcze raz - powiedział Ela­

styk i znacząco popatrzył na piegowatego. 

Tamten ledwie dostrzegalnie skinął głową. 
- Rrrrosja-Brrrrazylia: sześć zerrro! - triumfalnie obwie­

ścił Stirlitz. 

242 

background image

A Elastyk się rozmarzył: Może jak uda mi się wrócić do 

swojej epoki, pójdę do pracy w policji, w wydziale kryminal­
nym? Chybabym się nadawał. To przecież sprawa genów. 

Tylko że nic z tych marzeń się nie spełni. Nigdy już uczeń 

szóstej klasy Fandorin nie wróci do swojej szkoły o profilu 
matematyczno-przyrodniczym, nigdy nie przestąpi progu ro­
dzinnego domu... 

Unibook nie wrócił ostatecznie do właściciela. 
Wtedy, rok temu, Jurka z ciekawością słuchał o wielkich 

możliwościach komputera, który z uporem nazywał „maszy­
ną liczącą", i obiecał, że książkę z Szujskiego wytrzęsie. Zrobił 

wszystko, co mógł. 

Napędził bojarowi strachu: do Moskwy kazał wieźć go na 

zwykłym wozie, zakutego w żelaza. Wbrew własnym regu­
łom, straszył go lochem i torturami. Wasilij Iwanowicz dygo­
tał ze strachu i wylewał łzy, ale nie oddał unibooka. 

Mówił, że przerzucił kartki cudownego folijalu, nic z niego 

nie zrozumiał i przeraził się, postanowił więc tę „mądrość 
nad mądrościami" zniszczyć. Palił ją ogniem - nie spłonęła, 

wrzucił do rzeki Moskwy - nie utonęła, nawet nie zamokła. 
Wówczas rozkazał sługom, by zamknęli książkę w dębowej 

beczce z kamieniami w środku i zawieźli do monasteru Świę­
tego Kiriłła; tam starcy mieli odmówić nad nią modlitwę 
i wrzucić ją do Jeziora Białego, gdzie bezdnie wielikie i nory 

(prądy) wartkie. 

Służących kniazia wypytano po powrocie do Moskwy. Ci 

potwierdzili jego zeznania: tak, wieźli na północ jakąś małą 
beczułkę i zatopili ją naprzeciwko monasteru. 

Władca wyprawił nad Jezioro Białe całą ekspedycję. Wy­

słani ludzie przez miesiąc szukali książki na dnie bosakami, 
ale wrócili z niczym. 

Krótko mówiąc, uniwersalny komputer przepadł. Nie by­

ło dokąd uciekać. Przecież nie do studni, do dwudziestego 
maja nie wiadomo jakiego roku. A tym bardziej nie z po­
wrotem do grobu: w roku tysiąc dziewięćset czternastym 

też nic dobrego na Elastyka nie czekało, chyba że nóż signo-
ra Diaboliniego. 

243 

background image

Ale może to nawet lepiej, że nie ma unibooka? Jakżeby 

Elastyk mógł rzucić przyjaciela i rozpoczęte dzieło? I to jesz­

cze jakie! 

Szujskiego zaś trzeba było wypuścić. Nawet na zesłanie car 

go nie wyprawił, jak początkowo zamierzał. Elastyk sam wy­

prosił przebaczenie dla bojara. Oczywiście, nie ze względu na 

samego Wasilija Iwanowicza (żeby szlag trafił tego zabobon­

nego dziadygę!), tylko na Słomkę. 

Ledwie o niej pomyślał, gdy za bramą rozległo się rżenie 

koni, stukot kopyt, dudnienie kół i głośne okrzyki: „Z drogi! 

Z drogi!". 

background image

Badanie opinii publicznej w roku 1606 

Na podwórzec wbiegł goniec, zobaczył kniazia Solańskiego, 
skłonił się i dalej zamiatać czerwoną czapką po ziemi - raz, 
drugi, trzeci - w dowód niezwykłego szacunku. 

- Do waszej miłości kniaziówna Sołomonia Własjewna 

Szachowska! 

- Powiedz, że zaraz przyjdę. 

Elastyk wstał i przekazał papugę lokajowi. 

W pobliskiej cerkwi Narodzenia Panny Marii na Kulisz-

kach uderzył dzwon, zwołując parafian na modlitwę. Wi­
docznie już trzecia, pora jechać na Kreml, na posiedzenie Se­
natu. Według Słomki można zegarek nastawiać, tym bardziej 
że stojący w paradnej izbie godzinnik norymberskiej roboty, 
chociaż ozdobiony złotymi figurami, wskazuje jednak czas 
tylko bardzo przybliżony. 

Taki wielmoża jak Elastyk musiał jechać na naradę do cara 

jako przystoi,

 to znaczy z odpowiednią eskortą i z wielką pom­

pą, inaczej to sromota. Z powozowni wytoczono sporą karetę 
i zaprzężono do niej aż dziesięć koni. Tylko hosudar jeździł 
z zaprzęgiem liczniejszym niż kniaź Solański. 

Z przodu i z tyłu ustawili się piesi i konni słudzy; zaczęli 

pobrzękiwać szablami, strzelać z bicza i wołać: „Z drogi! 

Z drogi!", żeby przechodnie rozstępowali się i zdejmowali 
czapki. Nic się na to nie poradzi, tego wymaga stary obyczaj, 

w ciągu jednego roku trudno go zmienić. Mimo tego całego 
hałasu jazda trwała strasznie długo; wlekli się krok za kro­
kiem, bo cwałem i galopem porusza się tylko służba, a przy­
branemu bratu cara pośpiech nie przystoi. 

Ale wspaniała kareta, ze wszystkich stron otoczona świtą, 

pojechała pusta, a sam kniaź wsiadł do powozu bojarówny 

245 

background image

Sołomonii Własjewny, skromniejszego i zaprzężonego jedy­

nie w szóstkę koni. 

Naprzeciwko kniaziówny siedziały dwie piastunki, ponieważ 

szlachetnie urodzona panna pod żadnym pozorem nie może 
wyjechać z domu sama, ale dobrze już przez nią wymusztrowa-
ne. Ledwie zobaczyły Elastyka, zamknęły oczy i jeszcze zasłoni­
ły je dłońmi. Wówczas Słomka z poważną miną podstawiła 
okrągły rumiany policzek, Erastij ją cmoknął, a bojarówna za­
rumieniła się. To już był rytuał, powtarzający się każdego dnia. 

Kiedy piastunki usłyszały cmoknięcie, otworzyły oczy -

sromieźliwa,

 czyli intymna, część była już za nimi. 

Słomka tylko machnęła ręką, a wytresowane baby zalepiły 

uszy woskiem. Do tego też się przyzwyczaiły. Obie zresztą by­
ły wyjątkowo głupie, kniaziówna specjalnie takie wybrała, 
ale mimo wszystko lepiej, żeby i one nie słuchały tego, czego 
nie powinny. 

- No i jak tam było wczoraj? - spytała Słomka niecierpli­

wie. - Gdzieście chodzili czy jeździli? 

- Ach, mówię ci, nawet sobie nie wyobrażasz! 

Po tak intrygującym wstępie Elastyk specjalnie zrobił pau­

zę, żeby podręczyć słuchaczkę. Niby to przypadkowo wyjrzał 
przez okienko i dosłownie zagapił się na ulicę. 

Jednak prawdę mówiąc, nic ciekawego tam nie było, ulica 

jak ulica. 

Pośrodku błoto i kałuże, po bokach kładki z desek - takie 

niby-chodniki. A na nich stoją ludzie z rozdziawionymi gęba­
mi i patrzą na bojarski pojazd. Kobiety wszystkie w chust­

kach, mężczyźni w czapkach, bo wychodzić z domu bez na­
krycia głowy to wstyd i hańba. Możesz być oberwańcem 
i chodzić w dziurawych łapciach, ale głowę musisz przykryć. 

Z jednej strony ulicy, która w przyszłości będzie się nazywa­

ła Przejazdem Solańskim, zieleniła się łąka, gdzie pasły się ko­
zy; z drugiej sterczał krzywy płot - ot, i cały krajobraz miejski. 

- No, opowiadajże! - Słomka szturchnęła go łokciem. - Jak 

się wczoraj przebraliście? Znowu za dziadów wędrownych? 

- Hosudar za diaka*, ja za mniszka, a Basmanow - bo też 

* Diak - urzędnik zajmujący się m.in. sporządzaniem dokumentów, pi­

sarz (przyp. ttum.). 

246 

background image

był z nami - za wędrownego popa. Za rzeką byliśmy, po 
karczmach chodzili. Słuchaliśmy, co ludzie mówią o nowym 
ukazie. 

Nowy ukaz Dymitra Pierwszego wydawał wojnę odwiecz­

nej rosyjskiej pladze - łapówkarstwu. Car polecił podwoić po­
bory wszystkim urzędnikom w służbie państwowej, żeby nie 
domagali się prezentów z konieczności, z potrzeby, tego zaś, 
kto mimo wszystko wziąłby w łapę, przykazywał publicznie 
zawstydzić: prowadzić ulicami z dowodem przestępstwa na 
szyi - kabzą z pieniędzmi, wiązką futer czy co tam mu wsu­
nęli. Jurka uważał, że hańba jest karą skuteczniejszą niż wię­
zienie albo chłosta. Potem, zgodnie ze swoim zwyczajem, wy­
brał się, żeby posłuchać, jak reagują na to prości ludzie 

(nazywał to „badaniem opinii publicznej"). 

W tej przedtelewizyjnej erze rządzący mieli pod tym wzglę­

dem lepiej. Mało kto znał cara z twarzy, a już zwłaszcza 
mieszczanie z podgrodzia. Komu by tam przyszło do głowy, 

że car i wielki kniaź może ot, tak sobie, łazić wśród czerni 
w połatanym kaftanie albo podartej sutannie. 

- Za diaka? Car-ojczulek? - Słomka pokręciła głową z dez­

aprobatą. - Co za wstyd! No, czemu nic nie mówisz? Opowia­
daj dalej. 

- To nie przerywaj - upomniał ją Elastyk. 

I opowiedział o wczorajszym wieczorze. 

Poszli za Krymski Bród i wstąpili do karczmy - wielkiej za­

kopconej chaty o niskiej powale, gdzie ciasno stały stoły 
i unosił się przenikliwy, kwaśny zapach. W sąsiedztwie dzie­
sięciu podgrodzian piło piwo, zagryzając słonymi obwarzan­
kami i moczonym grochem. Kompania była hałaśliwa, rozga­
dana - akurat taka jak trzeba. 

Za Godunowa też pito, ale w milczeniu, bo wszędzie czyha­

li szpiedzy, którzy człowieka, jeśli powiedział nieostrożne 
słówko, od razu wlekli do tajnej izby. Dobrze, jeśli tam tylko 
knutem go oćwiczyli, bo mogli i język wyrwać za taką gada­
ninę albo w ogóle ściąć głowę. 

Obecnie zaś panujący car, wszyscy to wiedzieli, zabronił 

donosić; a kto by przyszedł do instytucji państwowej i zaczął 

247 

background image

oskarżać kogoś albo obmawiać, ten miał być przepędzony na 
cztery wiatry. Skargi wolno było wnosić tylko otwarcie, w do­
datku wyłącznie do cara. Każdy mógł w tym celu przyjść do 
carskiego domu w wyznaczony dzień tygodnia, we środę lub 
w sobotę. Ta innowacja, trzeba przyznać, nie przyniosła wiele 
pożytku. Zwykli ludzie bali się zawracać carowi głowę swoi­
mi małymi krzywdami; przychodzili głównie wariaci albo za­
wzięci pieniacze. 

Ale za to w karczmach rozmawiano teraz bez lęku, o czym 

tylko kto chciał. 

Ot, choćby typ z czerwoną gębą, który siedział pod okien­

kiem, nie pochwalał carskiego ukazu. 

- Na przykład ja - mówił, czkając - jestem pachołkiem 

miejskim. Płacili mi kopiejkę i dwie dzięgi na dzień. Czy się 
kto za to wyżywi? Ale nic nie szkodzi, nie żaliłem się. Bo za 
moją dobroć jeden mnie jajeczkiem poczęstował, drugi na 

święto carskie podarował szmat sukna, albo choćby i tą go­
rzałą ugościł. I od razu byłem i syty, i napity, i ubrany. A teraz 
co? No, rzucili mi trzy kopiejki od cara. Co to za pieniądze? 
Na wyżywienie niby starczy, ale żonce chustkę kupić? A dzie­
ciątkom miodowego cukiereczka? Wóz mam stary, czwarty 
rok już jeżdżę, obręcze na kołach się zużyły. Trzeba kupić no­

we, ale za co? Teraz przypuśćmy, że mnie przydybią na ma­
łym podaruneczku - powiedzmy, od ciebie, Archipka, dwa 

szczupaki wezmę, za opiekę nad tobą. Czy ona nie warta 
dwóch szczupaków? 

- Warta, karmicielu. Jeszcze płotkę ci dodam, żebyś mnie 

tylko nie dał ukrzywdzić - ochoczo poparł go jeden z kompa­
nii, najwidoczniej handlarz ryb. 

- No właśnie. A mnie później zawieszą na szyi twoje 

szczupaki razem z płotką i zaczną prowadzać po rynku ku 

uciesze wszystkich. Kto po takiej hańbie będzie się bał mnie, 
pachołka miejskiego? Nawet mali chłopaczkowie będą się 

śmiać! 

- No taak, racja - zaczęła wzdychać reszta. 
Jurka słuchał uważnie w naciągniętej na oczy czapce, 

z twarzą ukrytą za drewnianym dzbanem. Elastyk nerwowo 
rozglądał się na boki - czuł się nieswojo w tym ciemnym, 

śmierdzącym szynku. Jeden tylko wojewoda Basmanow jadł 

248 

background image

i pił za trzech. Zadziwiający był to człowiek - a raczej nie 

człowiek, ale beczka bez dna. Przed wyjściem do miasta 

wszyscy zjedli porządny posiłek. Basmanow zeżarł pół gęsi, 

spory kawał baraniny, dziesięć pierogów i wypił solidny 

dzban węgrzyna, a tutaj zażądał kapuśniaku, kaszy, smażo­

nych podrobów i wcinał, aż mu się uszy trzęsły. Szerokie rę­

kawy sutanny zawinął aż do łokci, rozpiął kołnierz i wsuwał 

z wielkim apetytem. 

Elastyka nie cieszyło zbytnio, że Jurka zadaje się z tym 

wieprzem. Powierzył mu dowodzenie wszystkimi wojskami, 

słuchał go, razem jeździli na polowania. 

Mówił, że chociaż Basmanow nie ma za dużo oleju we łbie, 

ale fajny z niego gość - silny i wierny, taki, co nie zdradzi. 

Pod Kromami trwał do końca przy Godunowach. Już wszys­

cy strzelcy się zbuntowali, przeszli na stronę Dymitra, a woje­

woda nie chciał złamać przysięgi. Rzucili się na niego kupą, 

obezwładnili go i przywieźli związanego do carewicza - na 

stracenie. Basmanow nawet wtedy nie prosił o łaskę, tylko 

szczerzył zęby i klął. Kiedy zaś po rozmowie w cztery oczy 

przysiągł, że będzie służył Dymitrowi, zrobił to nie ze strachu 

o życie, ale dlatego, że mu się carewicz spodobał. 

Do karczmy weszło jeszcze dziesięciu ludzi, usiedli na ła­

wie pod ścianą. Wszystko chłopaki krzepkie, młode. Z wyglą­

du bojarscy słudzy albo może strażnicy kupieckiej karawany 

- każdy u pasa miał nóż albo kindżal. Zaczęli pokrzykiwać, 

hałasować, zażądali wódki i od razu zagłuszyli wszystkich 

pozostałych. 

Co prawda, jeden z przybyszów nie darł się ani nie pił. Na­

ciągnął czapkę na twarz, oparł się o ścianę i zachrapał. Widać 

nie pierwszy to był szynk, do którego wstąpili, bo już mieli 

trochę w czubie. 

Jurka niezadowolony obejrzał się na krzykaczy, bo prze­

szkadzali mu słuchać rozmów. 

Jeden z nich zauważył to i bezczelnie, wyzywająco rzuci! 

w jego stronę: 

- Co się krzywisz, ty, z gołą gębą? Coś ci się nie podoba? 

Elastyk aż się skurczył w sobie, znając wybuchowy i śmia­

ły charakter władcy. Ale Jurka odrzekł dosyć ugodowo, nie 

chcąc wdawać się w spór z pijanym głupcem: 

249 

background image

- Nie mam gołej gęby, tylko golę brodę. Nie zawadziłoby, 

gdybyś zrobił to samo, bo tak to tylko wszy mają uciechę. 

Car wyznawał teorię, że przyczyną połowy epidemii na Ru­

si są brudne, nieczesane brody - rozsadniki wszy, pcheł i in­

nego świństwa. Dlatego właśnie golił się, żeby zaprowadzić 
nową modę. A ten i ów z bojarów już zaczął go małpować: na 
polską modłę nosić tylko wąsy albo małą bródkę w szpic. 

- Sam jesteś wesz! - ryknął chłopak i jak nie skoczy, jak 

się nie rzuci na Jurkę, i to nawet nie z pięściami, tylko zaraz 
z nożem. 

Basmanow, który wyjął kość z kapuśniaku i teraz ze sma­

kiem wysysał z niej szpik, nie przerywając tej pasjonującej 
czynności, wysunął nogę spod stołu i zręcznie podstawił ją 
awanturnikowi; ten rozciągnął się jak długi na podłodze, 
wśród resztek jedzenia. 

Od razu poderwali się pozostali hulacy; jeden sięgnął do 

noża, inny wyciągnął z rękawa kiścień, czyli żelazną kulę 
z kolcami, przyczepioną łańcuchem do kija. 

Tylko śpiący mężczyzna w ogóle się nie obudził. 

Pachołek miejski, który miał obowiązek się wtrącić, złapał 

czapkę i czmychnął za drzwi. Reszta gości, przepychając się 

jeden przez drugiego, też dała nogę, bo zanosiło się na po­

ważne starcie. Karczmarz wrzasnął: „Dokąd? Dokąd? A za­
płata?", ale już było za późno. 

Jurka zgrabnie wskoczył na stół, skąd łatwiej było się bro­

nić, i wyciągnął zza cholewy wąski i długi nóż z toledańskiej 
stali. Na wypadek nieprzewidzianych sytuacji, takich jak ta 
tutaj, zawsze zabierał go ze sobą, ale do tej pory, nawet jeśli 
zdarzyła się jakaś bójka, obywało się bez użycia broni. 

Ale chłopaki potraktowali rzecz całkiem serio. Może wcale 

nie byli niczyimi sługami ani strażnikami, tylko najpraw­
dziwszymi rozbójnikami - tych w okolicach Moskwy nie bra­
kowało. 

- Pod stół! - krzyknął Jurka do kniazia Solańskiego. -

I nie wysuwaj stamtąd nosa! 

Elastyk tak właśnie zrobił, ale nie schował się pod stół, na 

którym najjaśniejszy pan zajął pozycję obronną, tylko pod są­

siedni, żeby wszystko lepiej widzieć i jeśli będzie trzeba, 
przyjść z pomocą. 

250 

background image

To znaczy, z początku taka odważna myśl wcale nie przyszła 

mu do głowy, był zbyt przerażony. Ale nabrał animuszu, kiedy 

zobaczył, że wróg, mimo przewagi liczebnej, jest w opałach. 

Jego carska mość nie wyróżniał się ani wzrostem, ani po­

stawą, ale był giętki i zwinny. Ani na chwilę nie przystając 

w miejscu, zręcznie przemieszczał się po długim i szerokim 

stole: to skoczył w jeden koniec, by kopnąć napastnika czub­

kiem buta w szczękę, to obrócił się, odparował cios kindżału 

i chlasnął ostrzem po wykrzywionej z gniewu gębie. Po pro­

stu mistrz tańca, co tu gadać. 

Basmanow nie wskoczył na stół, tym bardziej że deski ra­

czej nie utrzymałyby jego wielopudowego ciężaru. Niechętnie 

oderwał się od miski, wyszarpnął spod siebie trzymetrowej 

długości ławę i cisnął nią w przeciwników, za jednym zama­

chem obalając na ziemię kilku z nich. Potem wyciągnął spod 

sutanny krótką, szeroką szablę i ruszył do boju, ale rąbał nie 

jak Jurka, samym końcem, tylko z całej siły, na śmierć. 

Bitwa nie trwała długo. Ilość musiała ustąpić przed jako­

ścią - zręcznością cara i niedźwiedzią siłą wojewody. 

Pod sam koniec starcia nawet Elastyk wniósł swój wkład 

w zwycięstwo. Pod stół, tuż kolo Elastyka, runął nagle jeden 

z wrogów, który zarobił niezły cios w łeb rękojeścią szabli. 

Oszołomiony, przez kilka sekund wracał do przytomności, 

a potem wyciągnął zza pasa pistolet, skierował go na Dymitra 

i już miał szczęknąć zamkiem, gdy kniaź-anioł zdobył się na 

bohaterski czyn: chwycił z podłogi przewrócony dzban z zale­

wą ogórkową i resztkami gryzącego płynu chlusnął łotrowi 

w oczy. Huknął wystrzał, ale ciężka kula walnęła w sufit, aż 

na dół poleciały drzazgi. 

Chwilę później wszyscy rozbójnicy, którzy mogli jeszcze 

utrzymać się na nogach, rzucili się do ucieczki. Ostatni wy­

skoczył za drzwi śpioch, który nie brał udziału w batalii, tyl­

ko dopiero pod jej koniec się obudził. 

Wczorajszą przygodę Elastyk opisał swej słuchaczce ze 

wszystkimi szczegółami, zatrzymując się zwłaszcza na epizo­

dzie z zalewą ogórkową, kulminacyjnym, jak twierdził, mo­

mencie walki. 

251 

background image

Słomka słuchała z otwartymi ustami. Wzdychała, żegnała 

się, wykrzykiwała: „Mamo jedyna!", tak że każdemu należa­

łoby życzyć tak wdzięcznego audytorium. 

Kiedy wysłuchała całej relacji, powiedziała coś, co zasko­

czyło Elastyka: 

- A czy te pijusy nie były przypadkiem nasłane? Żeby za­

bić cara? Czy aby kto się nie dowiedział o waszych wypra­

wach? Oj, boję się, Eraściku. Z cara Dymitra Iwanowicza taki 

szałaput! Żeby tylko nie zgubili go podli wrogowie. A ciebie 
razem z nim. 

Chciał roześmiać się z tej jej podejrzliwości, ale w sercu coś 

go zakłuło. Przypomniał sobie, jak zręcznie i wcale nie sennie 

tamten mężczyzna wymknął się wczoraj z karczmy. Elasty-

kowi ta kocia gracja już wtedy coś przypominała. 

- A co się dzieje z Ondriejką Szarafudinem? - spytał Era-

stij nachmurzony. - Nadal służy u twojego ojca? 

- Nie. Już dawno zażądałam, żeby jego noga nie postała 

w naszym domu. Znieść nie mogę tej jadowitej, oślizgłej żmii. 

No i ojczulek Ondriejkę przepędził, bo mnie teraz we wszyst­

kim słucha - pochwaliła się Słomka. 

Jasne było, dlaczego kniaź Wasilij Iwanowicz we wszyst­

kim słucha swojej małoletniej córki: bo ta przyjaźni się z bra­

tem cara, a i do samego władcy ma dostęp. 

Tymczasem orszak już dojeżdżał do Kremla. Minęli Armat­

ni Dwór, gdzie pod osobistym nadzorem cara w wielkiej ta­

jemnicy budowano pewne rzeczy, o których dziś właśnie 

miała być mowa w Senacie. 

Pod murem twierdzy znajdował się szeroki, nieutwardzo­

ny pusty plac. Zgodnie z ukazem, w odległości stu dziesięciu 

sążni, to znaczy przeszło dwustu metrów od Kremla, nie wol­

no było wznosić żadnych domów, żeby wróg, który zapragnie 

napaść na rezydencję władcy, nie mógł się ukryć przed ar­

matnimi i muszkietowymi kulami. Tylko po znajomych roz­

dwojonych zębcach i przypominającej tort cerkwi Świętej 

Trójcy na Rowie (tak nazywano dzisiejszą cerkiew Wasilija 

Błogosławionego) można było się domyślić, że w tym miejscu 

w przyszłości będzie się rozciągał brukowany plac Czerwony. 

252 

background image

Na kamiennym moście przy Baszcie Frołowskiej (obecnie 

Spasskiej) nudzili się pełniący wartę strzelcy. Skłonili się car­
skiemu bratu, podnieśli kratę, i powozy znalazły się w labi­

ryncie krzywych kremlowskich uliczek, gdzie, stłoczone je­
den przy drugim, stały domy możnowładców. 

Pałac cara Dymitra Pierwszego, niedawno wzniesiony na 

samym szczycie wzgórza, był lekki, zgrabny, z rzeźbionymi 

wieżyczkami i dachem zdobionym czerwono-białą szachow­
nicą. Jak bardzo różnił się ten wesoły, jasny budynek od 

dusznych, ponurych siedzib poprzednich władców! Na 
pierwszej gadzie, czyli na parterze, mieściły się sale, w których 
odbywały się posiedzenia Senatu, audiencje dla posłów i inne 
oficjalne imprezy. Ściany były tam obite brokatem, podłogi 

zasłane kobiercami, kolumny - złocone, bo tego wymagał 
prestiż państwa. Drugą gadę przeznaczono dla służby; mieści­
ły się tam: kuchnia, wartownia, pokoje dworzan oraz izby 
służących. Stamtąd Na Górę, do trzeciej gady, siedziby najdo­
stojniejszych osób, prowadziły dwa ciągi schodów: jedne do 
apartamentów cara, drugie - carycy. Przy obydwu wejściach 

stale dyżurowała pałacowa straż, do której Dymitr zwerbo­

wał wyłącznie cudzoziemców, bo strzelcy mieli skłonność do 

spisków i pijaństwa, a także za bardzo lubili plotkować. Ob­

cokrajowcy byli i bardziej zdyscyplinowani, i godniej si zaufa­
nia. Trzy kompanie carskich ochroniarzy - złota, liliowa i zie­
lona - liczyły po stu żołnierzy każda. 

Dzisiaj dyżur pełniła kompania Francuza Margereta, któ­

rego car szczególnie wyróżniał i mianował najstarszym z ka­
pitanów. 

Na piętrze, w obecności wartowników w złoconych kiry­

sach, kniaź Solański i kniaziówna Szachowska się rozstali. 
Elastyk poszedł w lewo, ku schodom prowadzącym do kom­

nat hosudara, Słomka na prawo, żeby wejść do kobiecych 
komnat. Ta część pałacu na razie była pusta, bo car nie miał 
carycy, wciąż jeszcze pozostawał kawalerem. Stamtąd, z za­
słoniętej galeryjki, było doskonale widać i słychać, co dzieje 

się w sali senackiej. Kobietom i pannom do państwowej rady 

wstęp był zakazany, ale gdyby przyszła monarchini zaprag­
nęła dowiedzieć się, o czym rozmawiają mężowie stanu, mo­

gła zaspokoić swoją ciekawość, nie naruszając przyjętych 

253 

background image

obyczajów. „Marynka żadnego posiedzenia nie opuści, to na 

sto procent" - czule się uśmiechając, rzekł Jurka, kiedy oso­

biście, carską ręką, nanosił poprawki do obmysłu budomiercze-

go

 (projektu architektonicznego) pałacu. 

Jego carska mość zaszczycił kniazia Solańskiego audiencją 

prywatną, w cztery oczy. Wymienili uścisk dłoni, przez parę 

minut pogadali od serca, po ludzku, a potem musieli zejść do 

Senatu, żeby z bojarami, to znaczy senatorami, radzić o spra­

wach państwowych. 

background image

Trudno być bogiem 

Senat dawniej nazywał się Dumą Bojarską; był to organ do­

radczy przy carze-ojczulku, gdzie najznamienitsi mężowie 

stanu siedzieli i właśnie dumali, rozmyślali - siedząc na 

ustawionych pod ścianami ławach. Czy to zima, czy lato, 

wszyscy koniecznie w czapach-donicach, sobolowych szu­

bach, z długimi laskami. Każdy miał ściśle wyznaczone miej­

sce, i broń Boże, by ktoś miał zająć cudze - nie było większej 

zbrodni niż ta. 

W Dumie przemawiano także według starszeństwa, i im 

wyższe miejsce kto zajmował, tym dłużej. Najważniejsze tu 

było nie co mówić, tylko jak wstać, jak się ukłonić i żeby 

przemawiać w sposób możliwie najbardziej zawiły, by to, co 

się powie, można było zrozumieć i w takim sensie, i w innym. 

Prostoduszni i prostolinijni długo w radzie nie zagrzewali 

miejsca - jedni wędrowali na zesłanie, inni nawet pod topór. 

Za Iwana Duma nie zbierała się często, Groźny raczej nie 

lubił kogokolwiek się radzić. 

Za Godunowa siedzieli często i długo, ale głównie milczeli. 

Wiedzieli, że chytry Borys zawczasu wszystko już postanowił, 

a bojarów zwołuje tylko po to, żeby się wywiedzieć, co kto 

tam sobie po cichu myśli. 

Ale czegoś takiego jak za Dymitra od niepamiętnych cza­

sów nie było. 

Po pierwsze, bojarzy zbierali się codziennie; ledwie ubłagali 

hosudara, żeby darował im niedziele na modlitwy i drzemkę. 

Po drugie, przemawiać teraz rozkazano „bez miejsca", to 

znaczy nie według starszeństwa. 

Po trzecie, wolno było oponować i bronić swego punktu 

widzenia, a car nawet za to chwalił. 

255 

background image

Z początku senatorowie (jak ich odtąd nazywano na modłę 

starożytną) szalenie się przestraszyli takich niesłychanych no­

wości i wszyscy jak jeden mąż nabrali wody w usta. Nie można 

było z nich wydusić najbłahszej opinii, powtarzali tylko jak pa­

pugi: „A to już jak twojej carskiej mości będzie się podobało". 

Ale potem, kiedy zrozumieli, że nie kryje się za tym żaden 

podstęp, po trosze się ośmielili i teraz zachowywali się swo­

bodnie; Elastyk uważał, że nawet za bardzo. Wielu do Senatu 

w ogóle nie przychodziło, mówili, że są chorzy, zwłaszcza je­

śli pora posiedzenia przypadała na czas poobiedniej drzemki. 

Na przykład dzisiaj przyszło nie więcej niż dwudziestu, 

chociaż omawiano problem wielkiej wagi. 

Chodziło o przyszłą wojnę. 

Dymitr Pierwszy, podekscytowany, wygłosił mowę o tym, że 

Rosja nie może dłużej istnieć bez dostępu do morza, bez włas­

nych portów. Cały Zachód żyje z handlu, rozwija się, bogaci. Na 

Moskwę zaś już od dawna wszyscy patrzą jak na raroga, mają ją 

za barbarzyński, zacofany kraj; z każdym rokiem dystans mię­

dzy nią a sąsiednimi państwami jeszcze się powiększa. 

Konieczne jest zapewnienie sobie dostępu do morza: i do 

Bałtyckiego, i do Czarnego. 

Ale w pierwszym wypadku trzeba będzie walczyć z królem 

Szwecji, a w drugim z sułtanem tureckim. Car chciałby wie­

dzieć, co na ten temat myślą panowie senatorowie. 

Bojarzy spojrzeli po sobie. Pierwszy przemówił Szujski -

ten był najgorliwszy z senatorów, ani jednego posiedzenia 

nie opuścił. 

- A skąd weźmiesz pieniądze na wojnę, miłościwy panie? 

Przecież wiele ich trzeba, żeby pobić króla albo sułtana. 

- To znaczy, że należy wprowadzić nowe podatki - ożywił 

się kniaź Bieriendiejew, słynący za poprzednich carów jako 

mąż wielkiego, bystrego umysłu. Za Dymitra natomiast wy­

łaził ze skóry, żeby potwierdzić swoją reputację, ale nie bar­

dzo mu to wychodziło. 

- Można wprowadzić podatek łaziebny, na miotełki - za­

proponował kniaź Tielatiew. - Brać po ćwierć kopiejki. Ile to 

wypadnie rocznie? 

- Głupstwa gadasz! - Bieriendiejew machnął ręką. - Żad­

nego zysku nie będzie, bo w ogóle przestaną się myć. Lepiej 

256 

background image

wyznaczyć karę za publiczne przeklinanie. Kto wypowie 
brzydkie słowo, niech płaci po groszu. Bez przekleństw pra­

wosławni już na pewno się nie obędą. 

Pomysł spodobał się bojarom. Zaczęli się tylko kłócić o to, 

kto będzie pobierał kary. Jeśli przystawowie i pachołkowie, to 

wszystko zostanie w ich kieszeniach, i jak ich skontrolować? 

Dymitr wiercił się w swoim carskim fotelu, ale do dysputy 

się na razie nie wtrącał. 

Wówczas Wasilij Iwanowicz z ukłonem zwrócił się do Ela-

styka, siedzącego po prawej ręce władcy: 

- A cóż myśli o tym nasz anioł-kniaziątko? Jaki podatek 

wprowadzić, żeby zdobyć dla najjaśniejszego pana pieniądze 
na wojnę? 

Na ogół Elastyk starał się nie zabierać głosu podczas obrad. 

Mimo wszystko to ludzie dorośli, brodaci, a wielu z nich - si­
wych. Niezręcznie jakoś. 

Ale przyszedł i jemu do głowy pewien pomysł w sprawie 

obłożenia ludności podatkami. Chyba niezły. 

Kniaź Solański zmarszczył czoło, żeby dodać sobie powagi; 

pobawił się chwilę Kamieniem na piersiach. 

- Na karetach, powózkach i wozach trzeba powiesić cyfrę. 

Taką małą tabliczkę, żeby widać było, czyj pojazd i skąd. I za to 
od właścicieli brać pieniądze, a kto nie będzie miał tabliczki -
zapłaci karę. - Po czym zwrócił się do cara: - Najbiedniejszym 
chłopom i mieszczanom ten podatek niestraszny, bo nie mają 
wozów. Płacić będą tylko ci, którym się lepiej powodzi. 

- A mnie na karocę też cyfrę przyczepisz? - obruszył się 

kniaź Mścisławski, z dawnego nawyku siedzący na „najwyż­

szym" miejscu i nader zazdrośnie go strzegący. 

Elastyk zasiadał w Senacie już niejeden miesiąc i zdążył 

poznać sposób myślenia bojarów. Dlatego odpowiedź przygo­
tował zawczasu. 

- Senatorom na karecie można przywiesić tabliczki z car­

skim dwugłowym orłem - bezpłatnie. Diakom z dumy i okol-
niczym*

 - złocone, po pięć rubli. Stolnikom i dowódcom 

strzelców - srebrne, po trzy ruble. Szlachcie i bojarskim dzie-

* Okolniczy - wyższy urzędnik, zajmujący się m.in. organizacją podróży 

cara (przyp. dum.). 

257 

background image

ciom - błękitne, po rublu. No, a kupcy mogą sobie robić, jakie 
chcą, choćby i we wzorki, byle płacili. 

- Mądrze wymyślone - pochwalił Szujski. - A kto nie we­

dług rangi tabliczkę sobie powiesi, tego prać batogami i na­
kładać karę. 

Wśród reszty senatorów podniósł się szum, bo temat zde­

cydowanie wydał im się interesujący. Kniaź Bieriendiejew, 
ekspert od wymyślania podatków, patrzył na kniazia-anioła 
z wyraźną zazdrością. 

Elastyk zaś dumnie łypnął okiem w górę, w stronę galeryj­

ki zasłoniętej kratką, skąd naradę oglądała Słomka. 

Rozpoczętą dyskusję przerwał samodzierżca. Stuknął pię­

ścią o poręcz fotela i powiedział: 

- Nie trzeba nowych podatków. Pieniądze na wojnę mam. 

W carskim skarbcu, jeszcze z czasów mojego ojca, stoją zaku­
rzone skrzynie ze złotem, leżą drogocenne naczynia, gniją fu­
tra kunie i sobolowe. 

Co prawda, to prawda. W murowanych podziemiach stare­

go pałacu, za kutymi odrzwiami, leżały niezliczone skarby, 
nagromadzone przez poprzednich carów. Cała, jak by powie­
dziano w dwudziestym pierwszym wieku, gospodarka Rosji 
przypominała gigantyczny wir, wciągający bogactwa kraju 
do jednego jedynego miejsca - carskich skrzyń. Tam szły hand­
lowe cła, podatki od wojewodów, jasak (danina od podbi­
tych narodów). Urzędnicy państwowi, każdy na swoim sta­
nowisku, obchodzili się prawie bez poborów - sami się 
utrzymywali dzięki łapówkom i podarunkom. Strzelcy -
dzięki drobnym handlarzom i własnym ogrodom. Bojarzy 
i szlachta mieli dochody ze swoich posiadłości. 

Niekiedy car ze skarbca kupował ziarno dla jakiejś okolicy, 

gdzie wskutek nieurodzaju ludzie marli z głodu, ale coś ta­
kiego zdarzało się rzadko. Na wojnę zaś albo na jakąś wielką 
budowę pieniądze od wieków zbierano tak, jak zapropono­
wali Szujski i Bieriendiejew: wprowadzano specjalny poda­

tek lub dodatkowe opłaty. 

- Dam pieniądze i na wojsko, i na flotę - zdecydowanie 

oświadczył Dymitr. - Czemu złoto ma leżeć bez pożytku? 

- Swoje dasz, carskie? - zapytał z niedowierzaniem kniaź 

Wasilij Iwanowicz. 

258 

background image

Elastyk zobaczył, jak senatorowie wymieniają spojrzenia, 

szepczą między sobą. Ktoś w odległym końcu dosyć głośno 

zahuczał: 

- Całkiem już zgłupiał ten car. 
Dymitr nie dowiedział się więc od bojarów, komu wypo­

wiedzieć wojnę: Turkom czy Szwedom. 

Nie było co robić - musiał przemówić sam. 
- Myślę sobie, panowie senatorowie, że należy przedrzeć 

się do Morza Czarnego, podbić Krym. Pokonamy tatarskiego 
chana-rozbójnika, nie będzie już dokuczał naszym ludziom 
najazdami. Morze tam nie zamarza - można handlować 

przez okrągły rok. Góry, owoce, skały, piękne, niebieskie nie­
bo... Łatwiej też znaleźć sojuszników przeciw sułtanowi. Pol­

ski król jest moim przyjacielem. Wenecki doża i cesarz au­
striacki też będą radzi, bo im Turcy żyć nie dają. A wysłałem 

jeszcze poselstwo do króla Francji, Henryka Czwartego. To 

dobry władca. Rządzi tak samo jak ja, nie strachem, ale ła­
skawością. 

Elastyk się uśmiechnął. Wiedział, że jego carska mość żywi 

ciepłe uczucia w stosunku do króla Henryka Czwartego. Jesz­
cze w dzieciństwie oglądał film Ballada huzarska, gdzie fran­
cuscy żołnierze śpiewają fajną piosenkę Żył sobie Henryk 
Czwarty, był z niego dobry król. 

Albo choćby ten Krym. O owocach i niebie Jurka wspo­

mniał nie bez powodu. Bo swoje ostatnie radzieckie lato spę­
dził w Arteku, na obozie pionierskim - bardzo mu się tam po­
dobało. Pewnie gdyby rodzice wysłali go wówczas nie nad 
Morze Czarne, ale do Jurmali albo Parnawy, sułtan i chan 
mogliby żyć w spokoju - teraz to król szwedzki musiałby się 
mieć na baczności. 

Szujski znowu zabrał głos: 

- Sułtan turecki to potężny władca. Wojska i dwieście ty­

sięcy zebrać może. A i chan krymski ma czterdzieści tysięcy 

konnych. U nas zaś wojsko słabe, marnie wyćwiczone. Sam 
o tym dobrze wiesz - ile razy nas pobiłeś, gdy na Moskwę 

szedłeś? 

Dymitr czekał na taki argument. 

- Nie pięścią się zwycięża, ale głową. I sprzętem wojsko­

wym. 

259 

background image

- Czym? - zdziwił się Szujski. 
Car uśmiechnął się do młodszego brata. 
- Sprzęt to inaczej przemyślne machiny. Patrzcie tylko, boja­

rzy, jakie wspaniałości obmyśliliśmy z kniaziem Erastijem 
i mistrzami fachu puszkarskiego. 

Podszedł do stołu i rozłożył na nim pergaminową kartę 

z rysunkiem. Senatorowie zgromadzili się dookoła, tylko Ela-
styk pozostał na miejscu - wiedział przecież, co tam jest na­
rysowane: długi, zamknięty łańcuch na dwóch wałkach, tak 

jak w rowerze, tylko zamiast ogniw - lufy muszkietów; rącz­

ka, żeby obracać, i mały jastrząb z żelaznym dziobem - żeby 
wykrzesać ogień z krzemienia. 

- To szybkostrzelny piszczel, zwany kulomiotem - rozpo­

czął car wyjaśnienia. - Lufa muszkietu porusza się, trafia 
zamkiem pod dziób jastrzębia, strzelec naciska na tę klamrę, 
przeskakuje iskra - pada strzał. W ciągu jednej minuty moż­
na wypalić ze wszystkich pięćdziesięciu luf. Jeśli przed ata­
kującą piechotą, a nawet konnicą, ustawi się pięć czy sześć 
takich machin, wróg zawróci choćby tylko ze strachu. 

Rozłożył jeszcze jeden szkic, powyżej pierwszego. 

- Istnieje urządzenie straszniejsze nawet od kulomiotu. 

Nazywa się czołg, inaczej samobieżna kareta w zbroice. Na 
ośmiu okutych żelazem kołach stawiamy wóz dębowy, po­
kryty pancerzem. Z przodu do strzelnic wstawione są dwa 
falkonety z krótką lufą. Jedzie ów powóz sam, bez koni. Po­
patrzcie, tutaj są siedzenia, a pod nimi nożne dźwignie. Jeśli 
dziesięciu strzelców naraz będzie naciskać owe dźwignie, za­
cznie się kręcić ta lina z węzłami - a koła pojadą. U góry, 

w małej wieżyczce, siedzi naczelnik, a z tyłu sternik, obraca 

sterem, jak na łódce. Siła ognia nie jest oczywiście wielka, ale 
czołg straszy głównie tym, że sam jedzie. Tatarzy się rozpro­
szą, a i wojsko sułtana zadrży, sami zobaczycie. Ale to jeszcze 
nie wszystko. - Wyżej rozłożył trzeci rysunek. - Jeśli uda mi 
się zrobić silnik parowy, czołg pojedzie nawet bez dźwigni, 
a z tej tutaj rury będzie buchał czarny dym. Fuuuu! - rzucił ze 
śmiechem podniecony Dymitr. - Turcy uciekną do samego 
Konstantynopola. 

Bojarzy mrugali oczami, milczeli. 
Ogólny pogląd wyraził kniaź Mścisławski. 

260 

background image

- Dziwne rzeczy powiadasz, wasza miłość. Zabawki to 

dziecinne i niedorzeczne. 

Bojar Strieszniow, wielki bigot, dodał: 

- Albo jeszcze gorzej: diabelskie sztuczki. 

Dopiero co trzęśli się ze strachu, brodaci durnie, a teraz pa­

trzcie, jacy śmiali, kiedy im nie grozi zsyłka ani szubienica. 

Elastyk tylko westchnął. Jurka sam był sobie winien, bo 

rozpuścił senatorów. To ludzie średniowieczni, nieumiejący 
żyć bez strachu przed groźnym monarchą. Jeśli się nie boją, 
robią się bezczelni, już tak jest skonstruowana ich psychika. 

Dobrze chociaż, że Basmanow czuwał, by bojarzy zanadto 

sobie nie pozwalali. 

Na naradach siedział w milczeniu, niekiedy nawet pozie-

wywał. Nie palił się do zabierania głosu i nie lubił za dużo 
myśleć. Nawet na te mądre rysunki spoglądał bez większego 
zainteresowania - przywykł wierzyć w szablę w garści i do­
brego konia. Ale nie mógł puścić płazem jawnego przeciwienia 
się

 carowi. 

- Tylko mi spróbujcie szczekać, psy! - warknął stary wiarus. 

I zdzielił Mścisławskiego ciężką ręką po karku, a Striesz-

niowa chwycił za wysoki kołnierz i potrząsnął tak, aż bojaro­

wi czapka spadła na podłogę. 

Ten język senatorowie rozumieli. Od razu przycichli. A ci, 

którzy zapoznali się z prawicą Basmanowa, tylko pociągali 
nosem. 

- Przechodzimy do głosowania - rzekł posępnie hosudar. 

- Kto jest za tym, żeby wyruszyć na Krym, niech położy czap­
kę po lewej stronie. Kto przeciwko - po prawej. Kto się 
wstrzymał, niech nie zdejmuje czapki. 

Zazwyczaj wtedy zaczynała się okropnie nudna część ob­

rad. I to wcale nie z powodu liczenia czapek. Bojarzy nie 
przywykli do swobodnego wyrażania własnego zdania i wy­
nik był zawsze jednogłośny: wszyscy za, wszyscy przeciw al­
bo wszyscy się wstrzymywali. Nikt nie chciał być pierwszy. 
Patrzyli na Szujskiego, bo był najmądrzejszy. Jeśli Wasilij 
Iwanowicz nie przejawiał inicjatywy, odwracali głowy ku 
Mścisławskiemu, bo pochodził z najznakomitszego rodu. Ale 
dzisiaj, po wymownej agitacji Basmanowa, wszystkie futrza­
ne czapki, co do jednej, spoczęły po lewej stronie. 

261 

background image

Elastyk zaduma! się. Chyba niesłusznie współczesna peda­

gogika potępia kary cielesne jako metodę wychowawczą. Na 

przykład małym dzieciom, które na razie nie rozumieją słów, 

czasem koniecznie trzeba dać lekkiego klapsa, żeby zapamię­

tały: nie wolno dotykać igiełki, nie wolno wsadzać paluszków 

do kontaktu, i śmiecie z podłogi wpychać do buzi też jest nie­

ładnie. A ci mieszkańcy średniowiecza są właśnie takimi ma­

łymi dziećmi; jeszcze za wcześnie, by je uczyć samymi tylko 

słowami. 

W ciągu minionego roku rozmawiali z Jurka na ten temat 

wiele razy. Teraz też spojrzeli na siebie i zrozumieli się bez 

słów. 

- Możecie iść, panowie senatorzy - smętnie rzekł Dymitr 

Pierwszy. - Posiedzenie skończone. 

Zmęczony Dymitr usiadł na ławce. Twarz miał bladą, oczy 

zamknięte - musiał dojść do siebie. Niełatwo przychodziły 

mu te lekcje parlamentaryzmu. Był silny i wytrzymały, 

z uśmiechem ujeżdżał dzikie ogiery, chodził na niedźwiedzia 

z rohatyną, bez strzelby, ale po każdym posiedzeniu Dumy 

wyglądał tak, jakby wyssało z niego krew stado wampirów. 

Elastykowi po prostu serce się krajało, kiedy patrzył, jak 

Jurka zamartwia się tępotą bojarów. Ale przecież nie mógł 

mu wyjaśnić, że bojarzy nie są winni. Nie o nich chodzi, tylko 

o to, że Zła na świecie jest o sześćdziesiąt cztery karaty więcej 

niż Dobra, i tak będzie jeszcze długo. Może nawet zawsze. 

Kiedyś Elastyk zdecydował się zacząć rozmowę na ten te­

mat. Ale Jurka, typowy produkt radzieckiego wychowania 

w duchu ateizmu, nie wierzył w siły nadprzyrodzone. Nie do­

szło nawet do wzmianki o Zakazanym Owocu. Wystarczyło 

wspomnieć o Adamie, Ewie i Rajskim Ogrodzie, żeby były 

pionier rzekł z grymasem lekceważenia: „Co to za bzdury? 

A chodzisz do szóstej klasy. Jaki znowu Adam? Jaki Raj? Ga­

garin i Titow byli w kosmosie, a żadnego Raju nie widzieli. 

No wiesz! Gadasz jak stara baba". W ogóle nie chciał słuchać. 

Może zresztą i lepiej. Bo w tym tkwiła siła Jurki, że święcie 

wierzył w postęp, w ludzkość, byt uparty i nie bał się nawet 

diabła. 

Ale wydobywanie Rosji z mroków średniowiecza okazało 

się wcale nie takie proste. 

262 

background image

Z początku Jurka był pełen entuzjazmu, chociaż bez hurra-

optymizmu. Mówił: „Głód, ciemnota i poniżenie to trzy gło­

wy smoka, którego musimy pokonać. No, pierwszy ze smo­

czych łbów utniemy łatwo, w kraju zboża jest dosyć, ale 
z drugim i trzecim trzeba będzie się pomęczyć". 

Mniej więcej tak właśnie było. Z głodem, jak już mówili­

śmy, poradzili sobie dosyć szybko. 

Niemało zdążyli zrobić i dla wyplenienia ciemnoty. W całej 

Rusi car kazał założyć szkoły, gdzie chłopców uczono czyta­
nia i cyfernej mądrości. Z dziewczynkami było gorzej, bo po­

wszechnie uważano, że kobiecie nauka szkodzi, i tak szybko 

tego przesądu nie można było zwalczyć. 

Za to Jurka opracował projekt założenia w Moskwie uni­

wersytetu, na wzór praskiego i krakowskiego, najstarszych 
uczelni w słowiańskim świecie. Już nawet zaproszono profe­

sorów i zaczęto tłumaczyć podręczniki. Na razie zaś car kazał 

wybrać najzdolniejszych młodzieńców ze stanu szlacheckie­
go i wyprawił ich na naukę do obcych krajów. 

A poza tym po raz pierwszy od wieków Rosja otworzyła 

granice: kto chce, niech przyjeżdża, kto chce - wyjeżdża. „Nie 
szkodzi - mówił Jurka - niech nasi chłopcy, co śmielsi, obej­
rzą sobie świat. To jest pożyteczne, rozszerza horyzonty. Mi­
nie dziesięć lat, a nie poznasz naszego sennego carstwa. Po­
czekaj, zaraz zasuniemy im pierwszy plan pięcioletni, potem 
drugi, a w końcu dojdziemy i do siedmiolatki. Czasu mamy 
dosyć. Jestem młody, a ty jeszcze młodszy. Dużo rzeczy zdą­
żymy zrobić". 

Ale trzecia głowa, ogólne poniżenie, siedziała mocno na 

smoczym karku. Ona właśnie stanowiła największą prze­
szkodę we wprowadzeniu zmian. 

Oczywiście Jurka rozumiał, że na to, by wyplenić odwiecz­

ną służalczość i wyrobić w ludziach poczucie godności, po­
trzeba nie dziesięciu czy dwunastu lat, tylko znacznie więcej. 

Dlatego działał powoli, zaczynając od najdrobniejszych 
spraw. Tak zwany gmin zostawił na razie w spokoju. Skąd 

miałaby się wziąć godność u pańszczyźnianych chłopów, jeśli 

są po prostu niewolnikami? 

Zaczął więc od panów. Najpierw uwolnił szlachtę od kar 

cielesnych. Jeśli tę warstwę przestanie się batożyć, to z cza-

263 

background image

sem i ona oduczy się chłostać innych - tak rozumował Jurka, 
ale kniazia Solańskiego nie bardzo przekonał. 

Prawa pańszczyźnianego nie można było znieść tak od ra­

zu - zbuntowaliby się bojarzy i szlachta, strąciliby cara z tro­
nu. Dlatego na razie Dymitr przywrócił tak zwany dzień 
świętego Jurija, kilka lat wcześniej zniesiony przez Goduno­
wa. Raz do roku, dwudziestego szóstego listopada, właśnie 
w dzień świętego Jurija (ten fakt szczególnie Jurkę cieszył), 
pańszczyźniany chłop miał prawo odejść od jednego pana do 
drugiego. Car zakładał, że dziedzic, pamiętając o tym, nie bę­
dzie sobie wobec poddanych za dużo pozwalał. 

Ale na tym trzeba było poprzestać i zaczekać z dalszymi 

swobodami. Szlachta się najeżyła, zaczęła szemrać. Iwan 
Groźny zaraz by ich postawił na baczność: powiesiłby setkę 

albo dwie, najbardziej krnąbrnych poćwiartował - a pozosta­
li błyskawicznie zrobiliby się łagodni jak baranki. Ale co wte­
dy z godnością? 

Bracia Strugaccy trafnie zatytułowali swoją powieść -

trudno być bogiem. A i samowładcą niełatwo, jeśli oczywiście 
myśli się nie o swojej korzyści, ale o dobru państwa. 

Ileż razy Elastyk widział, jak po kolejnym posiedzeniu Se­

natu Dymitr Pierwszy darł koszulę na piersiach, chwytał pal­
cami za rękojeść szabli i chrypiał: „Bydło, podli niewolnicy, 
wszystkich by trzeba...". Potem przypominał sobie, jak w po­
wieści Strugackich Przybysz, rozwścieczony na średniowiecz­
nych dzikusów, poszatkował ich mieczem niczym kapustę. 
Ale zaraz brał się w garść. Uśmiechał się z wysiłkiem i mówił: 
„Oni nie są winni. Ty i ja mieliśmy szczęście urodzić się póź­
niej, przyjść na gotowe". 

Teraz też otworzył oczy i zmęczony rzekł: 
- Dobra. Czego się po tych durniach spodziewać? Dalej, 

Erastek, lepiej obmyślmy gryplan (co nie było oczywiście wy­
rażeniem z siedemnastego wieku). Kazałem tu sporządzić 
gramotę, ile monastery mają ziemi i chłopów. Nie wyobra­
żasz sobie! Więcej niż ja, słowo ci daję! A pierwsze pytanie: po 
co im? Wierzcie sobie w swojego Chrystusa - i cześć! Ale on 
przecież też namawiał, żeby się wyzbyć majątku. Po co mni­
chom pastwiska, ziemie, poddani? Modlić się mogą i bez te­
go! Wiesz, jaki im ukaz wyrypie? Poodbieram tym czarnym 

264 

background image

wszelkie bogactwa, niemające związku ze służbą cerkiewną. 

I wszystkim chłopom, należącym do klasztorów, dam wol­

ność, a w dodatku - ziemię. No i co ty na to? - Jurka ożywił 

się, oczy mu zapłonęły; z niedawnej rezygnacji nie zostało 
śladu. - Wytworzy się u nas stan wolnych rolników, prawie 
sto tysięcy ludzi! Będą mieli dzieci - wykształcone, niebite, 

niezastraszone... 

- I wszystkie będą należały do pionierów - zażartował 

Elastyk, ale po przyjacielsku. Car i wielki kniaź podobał mu 
się, szczególnie kiedy mówił o świetlanej przyszłości. 

W połowie płomiennej oracji Dymitra weszła Słomka i ci­

chutko stanęła w kącie. Car zwyczajnie kiwnął jej głową, bo 
była „swoim człowiekiem". Siedziała cicho i gryzła pestki sło­
necznikowe, kulturalnie wypluwając je do batystowej chus­
teczki. 

Język, którym rozmawiali car i kniaź-anioł, na pewno był 

dla niej czymś dziwacznym. Elastyk nigdy nie wiedział, jak 
dużo dziewczyna rozumie z ich dyskusji. Niekiedy wydawało 
się, że nic a nic, ale jeśli Słomka na jakiś temat się wypowia­
dała, to zawsze do rzeczy i trafiając w samo sedno. Bojarów-
na marszczyła czoło w skupieniu, nadstawiała różowych 
uszek, słuchając nowych słów, a potem niektóre z nich wy­
fruwały z jej ust w najbardziej nieoczekiwanych momentach. 

Niedawno na przykład powiedziała nagle: „Dunka, naj­

młodsza córka kniazia Golicyna, od kupca italskimi bucikami 

podarzona

 (to znaczy, że dostała w prezencie włoskie buty); 

oj, ładne te buciki - superanckie!". Tego się nauczyła od knia­
zia Solańskiego, spodobało jej się dźwięczne wyrażenie. 

A kiedyś spytała: „Eraściku, czy car nie bywał w Niebie tak 

jak ty? Może jednak go w tym Ugliczu zabili, i potem Bóg 

odesłał biedaczka na ziemię? Car nie bardzo przypomina po­
rządnego

 (normalnego) człowieka, zupełnie jak ty". 

Słomka była mądra. Elastyk uznał, że kiedyś koniecznie 

musi jej wyznać całą prawdę, ale nie teraz. Najpierw niech 
podrośnie, to mimo wszystko jeszcze młodziutka dziewczynka. 

Pomysł Jurki z monasterami bardzo mu się spodobał: 

- Można tym chłopom udzielić wsparcia ze strony pań­

stwa - podsunął. - No, wiesz, sprzęt rolniczy, różne nawozy 

po zniżkowej cenie. 

265 

background image

Samowładca skinął głową. 

- A część pracującego chłopstwa na pewno zechce połą­

czyć się w spółdzielnie produkcyjne. Trzeba tylko rzucić od­
powiednie hasło. 

Co do tych wszystkich kołchozów i stachanowców władca 

i kniaź-anioł mieli zdania odmienne; dochodziło nawet do 
sporów i wzajemnych uraz. Teraz też Elastyk miał ochotę 
zgłosić sprzeciw, ale nagle wtrąciła się kniaziówna Szachów -
ska. 

Zdjęła z wargi pestkę, która jej się przylepiła, wstała i skło­

niła się w pas. 

- Wybacz głupiej dziewusze, ojczulku, ale zostawiłbyś le­

piej mnichów w spokoju. Mało ci, że bojarzy i szlachta uty­
skują na ciebie, hosudarze? Jeśli jeszcze popi się rozeźlą, to 
będziesz, słoneczko ty nasze, cienko świstał. 

Co ma do tego świstanie, oczywiście nie wiedziała, bo to 

było wyrażenie z leksykonu Jurki. Na pewno uznała jednak, 
że w carskich uszach zabrzmi to bardziej przekonująco. 

Car Dymitr rzeczywiście się zawahał. 
Ale dyskusję o monasterskich ziemiach trzeba było odło­

żyć. 

W drzwiach, dzwoniąc ostrogami, ukazał się komendant 

straży, kapitan Margeret, i głośno zameldował łamaną rusz-
czyzną: 

- Majeste, goniec od panny princesse. 
To znaczy od księżniczki - tak Francuz nazwał carską na­

rzeczoną. 

- Wołaj! - niecierpliwie krzyknął władca. 

Po czym sam rzucił się na spotkanie zakurzonemu szlach­

cicowi, który przestąpił próg, przyklęknął i zaczął coś gadać 
po polsku. 

Elastyk zrozumiał tylko „jaśnie wielmożna panna Mary­

na", ale nic więcej. Ale car nagle się rozpromienił, zerwał 
z palca pierścień ze szmaragdem i rzucił posłańcowi. Ten uca­
łował najwyższy dar i oddalił się zwrócony twarzą do cara. 

Jurka zawołał uradowany: 
- Przedwczoraj w końcu wyjechała z Wiaźmy! Teraz pew­

nie jest już w Możajsku! Nareszcie! 

Takiego szczęśliwego dawno już go Elastyk nie oglądał. 

266 

background image

Pan Mniszech, ojciec narzeczonej, nie śpieszył się do Mo­

skwy. Całe pół roku zwlekał z wyjazdem, domagał się złota, 
cennych darów. Kiedy zaś wyruszył w drogę, pełzł jak żółw, 

po pół mili dziennie, w dodatku z długimi postojami. To pie­
niądze się skończyły, to trzeba było nowych koni, to karety 

się zepsuły. 

Dymitr słał nienasyconemu wojewodzie wszystko, czego 

tamten żądał. Sam popędziłby swojej Marynie na spotkanie, 
ale nie wolno mu było. Zgodnie z dyplomatycznym ceremo­
niałem oznaczałoby to uznanie się za wasala króla polskiego. 
I tak już bojarzy sarkali: mało, że prawosławny car żeni się 
z cudzoziemką, to jeszcze z katoliczką? 

- Jesteś moim przybranym bratem, pierwszym wielmożą 

państwa, nie mówiąc już o tym, że byłym aniołem - oświad­
czył Jurka i mrugnął okiem. - Pojedziesz witać carską narze­
czoną. Obejrzysz sobie moją Marynkę. Zobaczysz, z nią 
wszystko o wiele łatwiej pójdzie! To jest dziewczyna klasa 
i łeb ma jak Petrosjan. 

Hosudar zadzwonił dzwoneczkiem i za chwilę już wydawał 

przybocznemu bojarowi polecenia dotyczące przygotowań do 
uroczystego spotkania. 

A Słomka szarpnęła Elastyka za rękaw. Oczy jej płonęły 

ciekawością. On myślał, że dziewczyna spyta, kto to jest Pe­
trosjan (był taki szachowy mistrz świata, na długo przed Ka­
sparowem). 

Ale kniaziównę interesowało co innego. Szepnęła: 
- A ja też jestem klasa? 

background image

Klasa-dziewczyna 

Znowu, jak rok wcześniej, Elastyk jechał na południe, ale 

jakże zmienił się sposób jego podróżowania! 

Teraz nie tłukł się w psiej skrzyni, ale kołysał na miękkich 

poduszkach w carskiej karecie. 

Wokół błyskała złotymi zbrojami honorowa eskorta kon­

nych rajtarów w hełmach z opuszczonymi przyłbicami i z ko­

lorowymi sztandarami w rękach, a z tyłu kłusem podążało 

półtora tysiąca szlachty moskiewskiej, wystrojonej jak się pa­

trzy. 

Po specjalnie zbudowanym moście niewidzianej dotąd 

konstrukcji - spoczywał nie na podporach, tylko trzymał się 

na samych linach (wynalazek jego carskiej mości) - wspa­

niały orszak przejechał, dudniąc, nad rzeką Moskwą i z nie­

zwykłą dla reprezentacyjnego poselstwa szybkością pomknął 

szerokim gościńcem. Wiedząc, z jaką niecierpliwością hosu-

dar czeka na narzeczoną, kniaź Solański kazał pędzić co koń 

wyskoczy. 

Gnali więc bez postoju i jeszcze tegoż dnia przed zachodem 

słońca spotkali jadący z naprzeciwka orszak wojewody san­

domierskiego Mniszcha - bodaj liczniejszy, ale o wiele mniej 

bogaty. 

Sam pan Mniszech jechał na pięknym rumaku w lśniącej 

uprzęży (koń z carskich stajen i uprząż tak samo), śnieżno­

biała kareta jego córki też była wspaniała (znowu dar z car­

skiej powozowni), ale świta wyglądała na dosyć sfatygowa­

ną, a za nią tłoczyła się oberwana, hałaśliwa zgraja biednej 

szlachty, która podążała do Moskwy, żeby się zabawić 

i wzbogacić. 

Oba orszaki zatrzymały się na łące w odległości dwustu 

268 

background image

kroków jeden od drugiego. Zaraz też tam i z powrotem zaczę­
li kursować gońcy, ustalając szczegóły ceremonii. Elastyk sie­
dział w swojej karecie jak posąg - miał wobec Polaków dbać 
o honor cara. Niełatwa to była sprawa. Posiedźcie tak kiedyś 

w pogodny dzień majowy w szubie i futrzanej czapce! Bez 
żadnej klimatyzacji, wentylatora; nawet drzwi karety otwo­
rzyć nie wolno, to sromota. 

Wojewoda długo się łamał, nie chciał powitać księcia So-

lańskiego, dopóki sam nie dostanie brokatowej szuby, bo je­
go w drodze się zniszczyła; wstyd carskiemu teściowi poka­
zać się tak szlachcie moskiewskiej. 

No dobrze, posłano mu szubę i skrzynię z czerwońcami. 

Teraz pertraktacje nabrały żywszego tempa. 

Moskiewscy słudzy ustawili pośrodku łąki dwa namioty: 

mały, srebrny, dla pana Mniszcha i wielki, złoty, dla panny 
Maryny. 

Słońce całkiem już spełzło za horyzont, kiedy jeden z rajta­

rów ochraniających karetę z ukłonem otworzył drzwiczki 
i opuścił schodki. 

Elastyk dostojnie zszedł na trawę, podtrzymywany 

z dwóch stron. 

Do namiotów można było dosięgnąć ręką, ale wielkiemu 

posłowi nie wypada iść piechotą; kniaziowi-aniołowi podpro­
wadzono więc spokojnego konia, nakrytego czerwonym cza­
prakiem. 

Rajtarzy ze czcią ujęli carskiego brata pod ręce i posadzili 

w siodle. 

- Ej, ty! - Elastyk stuknął jednego z nich w przyłbicę. -

Prowadź. 

Ten skłonił się nisko i wziął konia za uzdę. Z drugiej strony 

dreptał tłumacz, z tyłu podążała świta złożona z najznako­
mitszej szlachty. 

Elastyk pamiętał, że teraz zwrócone są na niego tysiące 

oczu, zadzierał więc podbródek i wpatrywał się w przestrzeń -
właśnie tak wypadało się zachowywać przedstawicielowi 
wielkiego hosudara. 

Przy wejściu do srebrnego namiotu czekał na niego Mni-

szech - niewysoki, brzuchaty, z wypielęgnowaną bródką i za­
kręconymi wąsami. 

269 

background image

Wojewoda przyłożył rękę do piersi, lekko się ukłonił i za­

czął słodkim głosem: 

- Pozwól najpierw do mnie, najjaśniejszy książę - przeło­

żył tłumacz. - Chciałbym omówić z tobą niektóre zaistniałe 

niespodziewanie okoliczności. 

Znowu będzie się czegoś domagał, domyślił się Elastyk, 

i odparł z powagą, spoglądając na Polaka z wysokości siodła: 

- Chcieć czegoś może tutaj tylko car Dymitr Iwanowicz. 

Powinnością wszystkich pozostałych jest podporządkować 

się jego woli. Polecono mi najpierw złożyć pokłon szlachetnej 

pannie Marynie, twojej córce. W cztery oczy. 

Wojewoda zamrugał z wrażenia, patrząc na wystrojonego 

chłopaczka, zachowującego się tak wyniośle. Ale sprzeciwiać 

się nie śmiał. 

- Jak sobie wasza miłość życzysz - wymamrotał skonfun­

dowany. - Wola monarchy to rzecz święta. Poczekam. 

Rajtar poprowadził konia za uzdę. Ruszyli dalej. 
Z drugiego namiotu nikt nie wyszedł posłowi na spotka­

nie, tylko po obu stronach wejścia zastygły w dwornym skło­

nie damy dworu Maryny Mniszchówny. W Moskwie takich 

kobiet Elastyk nie widywał: okropnie chude, z gołymi głowa­

mi, a co najdziwniejsze, z obnażonymi ramionami i szyjami. 

Spostrzegł się jednak, że naraża na szwank prestiż cara, 

odwrócił oczy od damskich dekoltów i zawołał groźnie: 

- Gdzie kobierzec? Stopa carskiego posła nie może do­

tknąć gołej ziemi! 

Tłumacz przełożył jego słowa, przybiegli jacyś polscy pano­

wie, zaczęli coś wołać po swojemu, ale żadnego kobierca nie 

znaleziono. 

- Nie zejdę na trawę! - oświadczył kniaź Solański. - Nie 

ścierpię takiej zniewagi! Hej, ty! - Znowu klepnął rajtara po 

hełmie. - Weź mnie na ręce i zanieś do namiotu, przed obli­

cze carskiej narzeczonej. A ty tu czekaj! - krzyknął do postę­

pującego w ślad za nim tłumacza. - Jak będziesz potrzebny, 

to cię zawołam. 

Żołnierz ostrożnie zsadził z siodła rozzłoszczonego posła 

i na wyciągniętych rękach uroczyście wniósł do namiotu, 

który aksamitna zasłona rozdzielała na dwie połowy. 

W tej z nich, gdzie znalazł się Elastyk, nie było nikogo. Zie-

270 

background image

mię zasłano tu niedźwiedzimi skórami, a całe umeblowanie 

stanowiły: stół z kości na wygiętych nóżkach i dwa rzeźbione 

krzesła. 

Zaraz ją zobaczę, ze wzruszeniem myślał Elastyk. Pewnie 

ta Maryna jest naprawdę jakaś niezwykła, skoro Jurka tak ją 

kocha. 

Zasłona się zakołysała, jak gdyby pod naporem silnego 

wiatru, i posłowi ukazała się przyszła caryca. Towarzyszył jej 

jeszcze jakiś człowiek, ale na niego Elastyk nawet nie spojrzał -

teraz interesowała go tylko Maryna. 

Pierwsze wrażenie było takie: wygląda na więcej niż swoje 

osiemnaście lat. Spojrzenie śmiałe, dumne, wcale niepanień-

skie. Usta wąskie, jakby zaciśnięte. Nie wyglądało na to, żeby 

często się uśmiechała. W zasadzie niczego sobie, ale wcale nie 

taka superślicznotka, jak to opisywał Jurka. W jakiejś książce 

Elastyk czytał, że prawdziwa piękność jest zawsze piękniejsza 

od stroju, który nosi, choćby był nie wiadomo jak ładny. Uro­

da Maryny zaś ustępowała chyba wspaniałości sukni, gęsto 

wyszywanej drogimi kamieniami. Te skrzyły się i migotały 

tak, że twarz pozostawała jak gdyby w ich cieniu. 

Elastyk skłonił się narzeczonej cara. 

Ta ledwie skinęła głową i zaczęła mówić pierwsza, co było 

w ogóle naruszeniem etykiety, ponieważ kniaź Solański re­

prezentował osobę cara. 

- Słyszałam, że przybrany brat Dymitra jest bardzo młody, 

ale ty, jak się okazuje, jesteś po prostu dzieckiem. 

o tym, że Maryna zdążyła się nauczyć po rosyjsku, wiado­

mo było z listów, Elastyk jednak nie spodziewał się, że usły­

szy tak czystą mowę, prawie bez akcentu. Zdziwił się i obra­

ził. Po pierwsze, sama jest jeszcze dzieckiem. A po drugie, 

czegóż się tak nadyma? 

Pamiętając, jak pokazał jej tatusiowi, gdzie jego miejsce, 

Elastyk z całą powagą oznajmił: 

- Najjaśniejszy pan kazał mi rzec coś waszej miłości bez 

świadków. 

I wymownie spojrzał na towarzysza Maryny, sądząc po ku­

sym stroju, Niemca. 

Ale córka, jak się okazało, miała charakter mniej ustępliwy 

niż ojciec. 

271 

background image

- To mój astrolog, pan baron Edward Kelley. Nie mam 

przed nim sekretów - odrzekła chłodno. - Mów. 

Trzeba więc było przyjrzeć się lepiej astrologowi. 
Był niemłody, niewysokiego wzrostu, o twarzy niepozor­

nej, i cały składał się wyłącznie z figur i brył geometrycznych: 
tułów miał kwadratowy, nogi jak dwa potężne walce. Ogolo­
na głowa - idealna kula - przykryta była czarnym beretem 

w kształcie koła. A i twarz miał baron iście geometryczną -
elipsę z dorysowanym u dołu trójkątem kasztanowej bródki, 

a po bokach dwa symetryczne łuki wąsów. 

Edward Kelley miał na sobie niezwykle krótką kurtkę 

(zdaje się, że nosiła nazwę kamizeli), śmieszne bufiaste 

szorty i obcisłe pończochy różowej barwy. Według mo­
skiewskich norm - skomoroch, czyli błazen. Najciekawsza 

wydała się Elastykowi dziwna konstrukcja, przymocowana 
do czoła astrologa: obręcz, a na niej pękata rurka ze szkłem 
powiększającym. Po co ona baronowi? Chyba nie do ogląda­
nia gwiazd? 

Kelley odczekał, aż carski poseł go obejrzy, a potem ukłonił 

się i spytał ruszczyzną równie poprawną jak jego pani, tyle że 
dźwięki wymawiał z angielska: 

- Szlaetny siąsze, szy mogę spytać, skont ział pan taki 

piękny diament? - Pulchny palec delikatnie wskazał na Raj­

skie Jabłko, wiszące na piersi kniazia-anioła. 

- Nie pora gadać o byle czym - upomniał Anglika Elastyk 

i odwrócił się. - Pani, mam do ciebie słowo od hosudara. Po­
wtarzam raz jeszcze - powiedział z naciskiem. - Przeznaczo­
ne jest tylko dla twoich uszu. 

Maryna tupnęła nogą, jej oczy błysnęły. 
- Nie zapominaj się, kniaziu! Mówisz z przyszłą carycą! 

Nie mam tajemnic przed baronem Kelleyem! A jeśli nie 
chcesz, żeby nas słyszeli obcy, to każ wyjść swojemu rajtaro­

wi. Czy może boisz się zostać ze mną bez straży? 

Zakłopotany Elastyk obejrzał się na żołnierza. 

Spod przyłbicy wydobył się wesoły śmiech, a ręka w ręka­

wicy rozpięła rzemienie hełmu. 

- Dymitr! Mój Dymitr! - krzyknęła Maryna przenikliwie. 
Twarz jej się zmieniła, a wąskie wargi rozchyliły w uśmie­

chu, obnażając równe, śnieżnobiałe zęby - wielką rzadkość 

272 

background image

w epoce, kiedy o paście nawet nie słyszano. Oczy jakby się 

rozszerzyły, wypełniły światłem. 

- Mój kochany - cicho powiedziała jaśnie wielmożna pan­

na. - Nareszcie... 

Car stał w miejscu, patrzył na nią, nie odrywając oczu, i jak 

się zdawało, nie mógł się ruszyć z miejsca. Wówczas ona sama 

zrobiła krok ku niemu, objęła go swoimi szczupłymi białymi 

rękami i zaczęła całować w policzki, w czoło, w usta. I od razu 

pierwszym dotknięciem ust jakby uleczyła go z paraliżu. 

- Maryna! - Ze wzruszenia car nie powiedział nic więcej, 

tylko mocno przytulił ją do siebie. 

Elastyk poczuł się skrępowany, odwrócił się więc i odstąpił 

na bok. Dziwy po prostu! Czego to miłość nie robi z ludźmi! 

Zmienia ich wprost nie do poznania. Kto by pomyślał, że ta 

Maryna, która niespecjalnie mu się spodobała, umie się tak 

uśmiechać, mówić takim głosem. Okazuje się, że Jurka nie 

kłamał: naprawdę to wyjątkowa, po prostu niezwykła pięk­

ność. Na pewno tak wygląda zawsze, kiedy jest z nim. 

Nic dziwnego, że Jurka stracił głowę. Elastyk bardzo chciał 

go odwieść od szalonego planu, by przebrać się za rajtara, ale 

wszystko na nic. Car nie chciał nawet słuchać. 

Na Kremlu dyskrecję zapewniał Basmanow. Ogłoszono, że 

car i jego pierwszy wojewoda zamknęli się w komnacie, żeby 

omówić plan przyszłej wojny. Nawet sługom zabroniono tam 

wchodzić. W rzeczywistości Basmanow siedział za drzwiami 

sam jak palec, jeśli nie liczyć pieczonego prosięcia i beczki 

małmazji, a głowa prawosławia, ryzykując niesłychany skan­

dal, pocwałował na spotkanie z piękną Polką. 

To niewłaściwe, nieodpowiedzialne i bardzo głupie, myślał 

Elastyk, oglądając połę namiotu. Ale jakie piękne! 

Ktoś lekko pociągnął go za rękaw. 

- Jaśnie oświecony książę - szepnął astrolog swoim gęga­

jącym głosem. - Wybacz, że nie przedstawiłem ci się jak nale­

ży. Rosjanie, którzy uczyli mnie języka, nazywali mnie: 

Edwarij Patrikiejewicz Kielin - tak woleli. 

- Dlaczego Patrikiejewicz? - też szeptem spytał Elastyk, 

zerkając z ukosa na zakochanych. 

Nadal się całowali. 

- Mój ojciec miał na imię Patrick. 

273 

background image

- Dobrze się nauczyłeś naszego języka - powiedział Ela-

styk z roztargnieniem, nie mogąc odwrócić oczu od Jurki 

i Maryny. 

Ach, więc tak właśnie wygląda prawdziwa miłość? Ta, 

o której robi się filmy i pisze powieści? 

- Trudna jest tylko nauka pierwszego, drugiego i trzeciego 

języka obcego - odrzekł Anglik. - Poczynając od czwartego, 

przychodzi już coraz łatwiej. Nie ma dla mnie znaczenia, 

w jakim języku mówię. Nauczyłem się wszystkich, które mo­

gą się przydać uczonemu i podróżnikowi: dziewiętnastu ży­

wych i czterech starożytnych. 

Te słowa przypomniały Elastykowi profesora van Dorna -

on też mówił, że włada „wszystkimi językami, które mają dla 

niego znaczenie". 

Przeniósł wzrok na astrologa i zobaczył, że „Edwarij Kie-

lin" nie patrzy mu wcale w oczy, tylko na jego pierś. 

- Czy jaśnie oświecony książę pozwoli mi lepiej przyjrzeć 

się temu cudownemu diamentowi? - zapytał baron. 

Po czym, nie doczekawszy się pozwolenia, uniósł Kamień 

dwoma palcami, opuścił z czoła lupę i zamarł. 

Bardzo się to Elastykowi nie spodobało. Chciał się uwolnić, 

ale Anglik błagalnym szeptem powiedział: 

- Jedną chwilę, tylko jedną chwileczkę, prześwietny ksią­

żę! - I wyjęczał: - O, cóż za boska refrakcja! Całkiem idealna! 

Czyżby to był on? O moce niebieskie! O wielki Murrifrayu! 

Elastyk wzdrygnął się, ale i sam Kelley drżał cały. Słowa 

płynęły z jego ust coraz szybciej, coraz bardziej gorączkowo. 

Zdaje się, że astrologowi było naprawdę wszystko jedno, 

w jakim języku mówi. 

- Ostatni raz widziano go w Paryżu w przeddzień nocy 

świętego Bartłomieja! Czy doszły do waszego kraju wieści 

o tej strasznej zbrodni, kiedy to katolicy podstępnie rzucili się 

na hugenotów i wymordowali kilka tysięcy ludzi? Jubiler Le 

Cruzier, któremu rycerz de Teligny przekazał ów diament do 

oszlifowania, był hugenotem. Kiedy mordercy wdarli się do 

niego, cisnął kamień do Sekwany. Ale ten diament na długo 

nie znika! Powiedz mi, o książę moskiewski, w jaki sposób 

trafiło do ciebie Rajskie Jabłko? 

background image

O magicznym krysztale, wielkiej 

transmutacji i kamieniu filozoficznym 

Dziwny człowiek wyprostował się. Przez lupę patrzyło na roz­

mówcę okrągłe i wypukłe jak u ryby oko. 

- Kim jesteś? - tylko tyle zdołał wyszeptać zdumiony 

Elastyk. 

- Jestemgwiazdarzem (astrologiem), alchemikiem, minera-

listą

 i medykiem - z powagą odrzekł Kelley. - Sztuki zgłębia­

nia tajemnic bytu uczyłem się u wielkiego Johna Dee, na­
dwornego czarodzieja królowej Elżbiety angielskiej, a tytuł 
barona otrzymałem od cesarza Austrii Rudolfa, najbardziej 
oświeconego z władców. Ze mną możesz być absolutnie 
szczery. Tylko ja mogę cię zrozumieć, o cudowny młodzień­
cze! - Zabrał lupę i wbił wzrok w twarz Elastyka. - Mówią 
o tobie, że jesteś aniołem, który przebywał w Raju i powrócił 
na ziemię. Byłem przekonany, że to głupie wymysły Moskwy, 
znanej ze swojej ciemnoty i zabobonów. Ach, wybacz! - Ba­
ron zasłonił dłonią usta. - Tak mi się wyrwało. Ale władasz 
Rajskim Jabłkiem, a to znaczy, że naprawdę przebywałeś 

w Innym Świecie! Właśnie tam otrzymałeś Kamień i twoją 
misją jest zwrócić go ludziom. Czy zgadłem? 

Podniecony Edward Kelley oblizał wargi i otarł z czoła kro­

ple potu. 

Elastyk był zdenerwowany co najmniej tak samo. Okazuje 

się, że uczeni w wieku siedemnastym wiedzą o istnieniu ka­

mienia! 

- Tak, byłem tam... Ale nic nie pamiętam... - wymamro­

tał. - Powrót do śmiertelnego ciała pozbawił mnie pamięci. 

Kelley jednak nie dosłyszał, wniósł oczy do góry i zakrzyk­

nął: 

- Byłeś tam! Dzięki ci, o potężny Murrifrayu! 

275 

background image

Elastyk był przekonany, że car i jego narzeczona odwrócą 

się na ten okrzyk, ale oni stali nadal przytuleni do siebie 

i pewnie w ogóle nie widzieli, co się wokół nich dzieje. 

- Cóż za wielki dzień! - Baron zaczął szlochać, po jego tłus­

tych policzkach płynęły łzy. - Wiedziałem, czułem, że Mur-

rifray nie bez powodu wezwał mnie do Moskwy! 

- Któż to jest Murrifray? 

Anglik uroczyście podniósł palec. 

- To duch opiekuńczy alchemików. Ale powiedz mi, 

o przybyszu z Innego Świata, czyżbyś naprawdę nic nie pa­

miętał? 

- Naprawdę. 

Kelley przyjrzał się Elastykowi dokładnie i nawet leciutko 

uszczypnął go w ucho. 

- Hm, nie znajduję w tobie ani jednej z pięciu cech aniel­

skich. Twoje uszy nie są zimne, oczy nie są okrągłe, włos twój 

nie jest złocisty, skóra nie białoróżowa, a twarz nie ma ideal­

nego kształtu. 

Elastyk poczuł się bardzo urażony, ale tylko pomyślał: Le­

piej by popatrzył na siebie, walec jeden! 

- A może zachowałeś zdolność słyszenia głosów z Innego 

Świata? - Anglik patrzył na niego wyczekująco. 

- Co takiego? 
- Nic, sprawdzimy to. - Kelley opuścił wzrok niżej, na Ka­

mień, i już więcej nie podnosił głowy, bo ciągle nie mógł się 

na niego napatrzeć. - Czy wiadomym ci jest, że cesarz Rudolf 

szuka tego diamentu po całej Europie i obiecuje zań tytuł her-

zoga, milion złotych dukatów i trzy miasta razem z przyległy­

mi wioskami? Trzy prawdziwe murowane miasta, pełne pra­

cowitych i trzeźwych mieszkańców - u was, w państwie 

moskiewskim, nie ma takich wspaniałych miast. 

- Nie szkodzi, wkrótce będą - ujął się Elastyk za ojczyzną. -

A o diament się, baronie, nie przymawiaj, bo nie odstąpię go 

nigdy i za nic w świecie. 

Anglik aż odskoczył, demonstracyjnie chowając ręce za 

plecami. 

- Coś ty! Coś ty! Za żadne bogactwa świata nie zgodziłbym 

się zawładnąć tym przedmiotem! Radzę tylko młodemu lor­

dowi, by pozbył się tej niebezpiecznej relikwii, przekazując ją 

276 

background image

cesarzowi za dobre wynagrodzenie. Jeśli zaś Kamień sprawi, 

że Rudolfa spotka jakieś nieszczęście, to nie będę rozpaczał 

z tego powodu. 

Znowu nachylił się ku Elastykowi i przeszedł na ledwie 

słyszalny szept: 

- Czyżby nie było ci wiadomym, że każdy, kto był właści­

cielem Kamienia albo choćby go dotknął, wkrótce marnie 

kończył? O jubilerze nazwiskiem Le Cruzier już ci opowiada­

łem - katolicy rozpłatali go mieczem. Nie lepszy los spotkał 

i kawalera de Teligny, właściciela diamentu. Ów hugenot 

rozpaczliwie walczył o swoje życie i zdołał się wydostać za 

bramę, potknął się jednak na równej drodze, wrogowie zaś 

najpierw odrąbali mu rękę halabardą, a potem, jeszcze żywe­

go, rzucili w płomienie. Ale to wszystko głupstwo w porów­

naniu z losem weneckiego kupca Pirellego, który odkupił Ka­

mień od Maurów około stu lat wcześniej. On, tak jak ty, nosił 

go na szyi, w specjalnym woreczku, tylko nie na wierzchu, 

ale pod odzieniem, na sercu. Kiedyś, gdy spal, za pazuchę 

wpełzła mu żmija, ugryzła go w sutek i biedaczysko skonał 

w straszliwych konwulsjach. 

Elastyk mimo woli dotknął Jabłka i wzdrygnął się. Nie że­

by bardzo się przestraszył, ale mimo wszystko dreszcz prze­

biegł po jego ciele. 

W tym momencie Dymitr i Maryna w końcu oprzytomnie­

li i rozluźnili objęcia. 

Kelley trochę się uspokoił, odwrócił się do cara i zgiął 

w kornym ukłonie. Ale władca, jak przedtem, patrzył wyłącz­

nie na narzeczoną. 

- Poczekaj, muszę ci powiedzieć... - zaczął zmieszany. -

Być może po czymś takim nie będziesz już chciała mnie ścis­

kać... Zamierzałem to wyznać od razu, ale kiedy cię zobaczy­

łem, zapomniałem o bożym świecie... Wiedz jednak: nie będę 

mógł spełnić obietnicy złożonej twojemu ojcu, twojemu królo­

wi i twojemu biskupowi. Dam panu Mniszchowi złoto, drogie 

kamienie, cenne futra, ale ziem rosyjskich nie dostanie. Król 

Zygmunt nie dostanie Smoleńska. Na wiarę katolicką też nie 

przejdę. Czy wtedy... wtedy przestaniesz mnie kochać? 

Nigdy przedtem Elastyk nie słyszał, żeby Jurce tak drżał 

głos. 

277 

background image

Maryna zaczęła kręcić głową, jeszcze zanim skończył mó­

wić. 

- Królu mój, nie potrafię przestać cię kochać, nawet gdy­

byś złamał wszystkie przysięgi na świecie! Słusznie postąpi­

łeś, cesarzu. Mój ojciec jest głupi i chciwy. Jeśli dasz mu do­

bra w Rosji, zrujnuje chłopów i doprowadzi ich do buntu. 

Zygmuntowi oczywiście nie można oddać Smoleńska - to 

osłabi nasze państwo. A przejście na katolicyzm byłoby dla 

ciebie samobójstwem. Czy mogę pragnąć, żebyś zginął? 

Rozpromieniony Jurka obejrzał się na Elastyka. 

- Słyszałeś? I co ci mówiłem? Marynka jest klasa-dziew-

czyna. - A do narzeczonej rzekł: - Kochaj tego chłopaczka. 

Jest dla mnie więcej niż bratem. I ty, Erastek, też ją pokochaj. 

- Odtąd, kniaziu, i dla mnie będziesz bratem - zwróciła się 

z uśmiechem Maryna do Elastyka. 

Jak się okazało, nie tylko do Jurki potrafiła się uśmiechać, 

i to jeszcze jak! 

Elastyk się rozkrochmalił i pomyślał z zakłopotaniem: Pro­

szę, jak to można się pomylić w ocenie człowieka. Czyli 

wszystko jest sprawą miłości? 

- A ty, hosudarze, pokochaj mojego przyjaciela i wiernego 

doradcę. - Maryna wskazała ręką Anglika. - To doktor Kelley. 

Jest nie tylko wielkim uczonym; zna też magiczne zaklęcia 

i potrafi wywoływać duchy, a także przepowiadać przyszłość. 

Car sceptycznie zmarszczył nos. 

- Uczeni nie zajmują się zaklęciami, tylko prawami przy­

rody. 

- Nie mów tak! - krzyknęła Maryna, chwytając go za rękę. -

Nieraz miałam możność przekonać się o cudownych zdolno­

ściach doktora! Sam cesarz Rudolf bał się go, a nawet rozkazał 

spalić na stosie, i tylko czary pomogły baronowi się uratować. 

- Spalić na stosie? Jak Giordana Bruna? - Jurka spojrzał 

na Anglika z ciekawością. 

- Miłościwy panie, czyżbyś słyszał o moim koledze Bru-

nie? - zdziwił się Kelley. - O tym alchemiku i wolnomyślicie­

lu mało kto pamięta. 

- Tak, czytałem o nim kiedyś - odpowiedział car ogólniko­

wo, rzuciwszy spojrzenie na Elastyka. - A więc ty także jesteś 

alchemikiem? 

278 

background image

Baron ukłonił się. 

- Do usług waszej carskiej mości. Całe swoje życie poświę­

ciłem poszukiwaniu Magisterium, inaczej zwanego Kamie­

niem Filozoficznym. Ta magiczna substancja pozwala zmie­

niać naturę rzeczy i przekształcać jedne metale w drugie, na 

przykład ołów w złoto. 

- Głupstwa gadasz! - Władca lekceważąco machnął ręką. -

To niemożliwe. 

- Niemożliwe, ma się rozumieć, jeśli użyjemy zwykłych 

ludzkich środków. Żeby jednak dokonać Transmutacji, to 

znaczy Wielkiej Przemiany, musimy podporządkować sobie 

Emanację. To potężna, niewyczerpana Siła, mająca postać 

promieniowania. Uwolniła się, kiedy Bóg stworzył wszech­

świat, i przenika wszystko. Jeśli za pomocą specjalnych na­

rzędzi schwyta się kilka takich promieni, zbierze je w wiązkę 

i skieruje w jeden punkt, będzie to moc wystarczająca do 

Transmutacji. 

- A cóż to za specjalne narzędzia? - spytał Jurka, miłośnik 

wszelkich eksperymentów technicznych. 

- Po pierwsze, potrzebny jest Kryształ Magiczny, minerał 

mający idealną refrakcję, inaczej przełamanie światła. Posia­

dam najlepszy kryształ magiczny w całej Europie. Sporządzo­

ny jest z przezroczystego kryształu górskiego, na którego po­

lerowanie zużyłem trzy lata, trzy miesiące i trzy dni. To jest 

ów skarb. - Kelley wsunął rękę w rozcięcie swoich śmiesz­

nych bufiastych spodni i wyciągnął niedużą kulę, która od 

razu zaczęła rzucać migotliwe błyski. - Nigdy się z nim nie 

rozstaję. 

- I co trzeba zrobić z tą kulą? 

- Jedni alchemicy przepuszczają przez nią światło wscho­

dzącego słońca, inni zachodzącego, jeszcze inni światło księ­

życa w różnych fazach. Istnieją różne teorie na temat tego, 

które promieniowanie zawiera najwięcej boskiej Emanacji. 

Kiedy się zogniskuje światło za pomocą Kryształu Magiczne­

go, trzeba skierować Promień na Tynkturę - specjalny roz­

twór, którego skład każdy uczony mąż chowa w tajemnicy. 

Oto ona, moja Tynktura. - Baron wyciągnął z bufiastych 

spodni jeszcze jeden przedmiot - ampułkę z jakąś szarą za­

wartością. - Mieszam w określonej proporcji suszone łajno 

279 

background image

nietoperza, śluz żaby, jad żmii i sproszkowany róg jednorożca 

afrykańskiego. Jeśli promień, który przejdzie przez Kryształ 

Magiczny, będzie dostatecznie silny, nastąpi Wielka Trans-

mutacja i ta mieszanina przekształci się w Kamień Filozoficz­

ny. Ten, kto go zdobędzie, stanie się najbogatszym i najpotęż­

niejszym człowiekiem na świecie. A władca, któremu służy 

ów mędrzec, będzie największym z ziemskich mocarzy. 

- Zrozumiałem aluzję. - Jurka mrugnął do Elastyka 

i szepnął: - Sprytnie się kanciarz przymila. Zrozumiałeś, 

o czym on mówi? Chodzi mu o reaktor jądrowy, chce rozszcze­

pić atom. Trochę za wcześnie się do tego zabrał, trzeba będzie 

poczekać trzysta lat z hakiem. 

Powiedziane to zostało cicho i w języku dwudziestego wie­

ku, Anglik jednak zaraz nadstawił uszu. 

- Powiedziałeś „atom", cesarzu? O! Nawet sam cesarz Ru­

dolf nie słyszał tego słowa, znanego jedynie niewielu wta­

jemniczonym! Zaprawdę twoja mądrość robi wrażenie. 

- Pochlebnie słyszeć to od uczonego męża, który odkrył 

tajemnicę żabiego śluzu i nietoperzowego łajna - z poważną 

miną odrzekł Jurka. 

Mile połechtany baron ukłonił się, ale Maryna wyczuła 

chyba drwinę w głosie narzeczonego. 

- Doktor znakomicie przepowiada przyszłość - powiedzia­

ła lekko nachmurzona. - Sporządził dla mnie twój horoskop. 

Gwiazdy mówią, że masz los niezwykły, jakiego nie miał ni­

gdy żaden monarcha. Ale twoje widoki na przyszłość są mgli­

ste, i to mnie niepokoi. Błagam cię, pozwól baronowi, by do­

kończył astrogram. Do tego konieczna jest twoja obecność. 

Zróbmy to zaraz! Dzisiaj mamy szczególny dzień, znowu je­

steśmy razem po niezwykle długiej rozłące. No, proszę, to dla 

mnie bardzo ważne! 

Nawet Elastyk nie umiałby odmówić, gdyby tak patrzyła 

na niego swoimi pięknymi niebieskozielonymi oczami, a co 

dopiero Jurka! 

- No i co mam z nią zrobić? - szepnął, usprawiedliwiając 

się. - To wychowanie. No nic, daj mi trochę czasu, oduczymy 

ją tych głupstw. 

Po czym z pobłażliwym uśmiechem wyraził zgodę. 

Doktor Kelley oddalił się za zasłonę, a kiedy wrócił, miał 

280 

background image

na sobie czarną togę do ziemi, kwadratową czapeczkę i zło­
ty łańcuch z medalem: sześcioramienna gwiazda i oko 
w środku. 

Anglik uroczyście położył na stole wielką kartę pergamino­

wą z wyobrażeniem ciał niebieskich i figur geometrycznych. 

- Oto mapa sfery niebieskiej - wyjaśnił. 

Rozstawił w czterech rogach mapy lichtarze. 

- Oto bieguny światła, a świece, każda warta sto dukatów, 

zrobiono z tranu cudownej ryby-Lewiatana. Tran ów ma 
w sobie wyjątkowo dużo Promieniowania Boskiego, to zaś 

sprawia, że zasłony oddzielające przyszłość od teraźniejszości 
stają się bardziej przezroczyste. 

Tran zapłonął czterema błękitnymi płomykami. 
Za każdym z czterech lichtarzy astrolog ustawił nieduże, 

wklęsłe lustro na podstawce. 

- To są refraktory, które pomagają zebrać promienie. 

Kelley umocował kryształową kulę dokładnie pośrodku 

i zaczął niezrozumiale coś mamrotać pod nosem - pewnie 
sławetne zaklęcia. 

Elastyk, sam mistrz w dziedzinie czarodziejskich zaklęć, 

obserwował ironicznie te zabiegi, car też się uśmiechał, ale 
Maryna dosłownie zamarła i patrzyła jak zaczarowana na 
iskrzącą się powierzchnię kuli. 

- With all humility and sincerity of mind I beseech God to help 

me with His Grace* -

 zawołał baron. 

Kula sama poruszyła się i zaczęła powoli obracać wokół 

własnej osi. 

Maryna krzyknęła i zrobiła znak krzyża, ale Elastyk pomy­

ślał: Niewielka sztuka - jakaś ukryta sprężyna albo dźwignia. 
Signor Diabolini wymyśliłby coś bardziej efektownego. Myśl 

Jurki przypuszczalnie pobiegła w tym samym kierunku - na­
chylił się i zajrzał pod stół. 

Kula rzucała na ściany namiotu kolorowe odblaski - wy­

glądało to bardzo pięknie, jak na dyskotece. Oś zaskrzypiała, 
zapiszczała; dźwięk był podobny do ochrypłego, drewnianego 
głosiku, który wypowiada niezrozumiałe słowa. 

* Z catą pokorą i szczerością umystu proszę Boga, by oświecił mnie Swoją 

taską (ang.). 

281 

background image

Doktor raptownie się nachylił, przystawił do kuli słuchaw­

kę i podniósł palec. Cisza! 

Najbardziej zdumiewające ze wszystkiego było to, że, jak się 

zdaje, naprawdę był przestraszony i napięty: twarz miał bladą, 

na skroniach krople potu. Czyżby wierzył w swoje zabawki? 

- To mówią duchy, starają się powiedzieć mi coś bardzo 

ważnego o twoim losie, hosudarze. Grozi ci jakieś wielkie 

niebezpieczeństwo! Ale nie mogę zrozumieć słów. Ach, mój 

kryształ magiczny jest świetny, ale jego refrakcja nie jest ide­

alna. Gdybyś przykazał kniaziowi, by na chwilę pożyczył mi 

diament, zawieszony na jego piersi... 

- Nie dam go - szybko powiedział Elastyk, zaciskając go 

w dłoni. 

Tego jeszcze brakowało, żeby ten szarlatan wyczyniał ja­

kieś sztuczki z Kamieniem. 

- Daj mu to swoje szkiełko. - Jurka wzruszył ramionami. -

Co, szkoda ci? Widzisz, że człowiek cały się spocił. 

- Powiedziałem: nie dam - uciął sprawę kniaź-anioł i na­

potkał spojrzenie zaskoczonej Maryny. 

Myślał, że się na niego rozzłości za taką śmiałość wobec 

monarchy. Ale ona, przeciwnie, uprzejmie się do niego 

uśmiechnęła. Cóż by to mogło znaczyć? 

Kelley odczekał chwilę, a gdy zrozumiał, że nie dostanie 

diamentu, poprosił: 

- Może w takim razie ty, książę, przyłożysz ucho do 

Kryształu i posłuchasz? Słuch anielski jest o wiele czulszy od 

ludzkiego. 

A, to proszę bardzo. Elastyk sam był ciekaw. 

Przycisnął mocno ucho do obracającej się kuli, ale nic 

oprócz skrzypienia i cichych szmerów nie usłyszał. 

- Niestety, w rzeczy samej musiałeś utracić anielskie ce­

chy - orzekł rozczarowany Anglik. Nachylił się i szepnął: -

Tym bardziej niebezpieczne jest dla ciebie posiadanie Jabłka. 

Do cara zaś z niskim ukłonem rzekł: 

- Niestety, hosudarze. Nic oprócz tego, co już powiedzia­

łem, nie udało mi się dowiedzieć. 

- A o jakim to straszliwym, grożącym ci w przyszłości nie­

bezpieczeństwie chciały nas uprzedzić duchy? - Maryna 

chlipnęła. - Kochany, boję się! 

282 

background image

Było widać, że jest przerażona nie na żarty. Sczepiła palce 

obu rąk tak, że aż kości chrupnęły. 

Dymitr objął ją i pocałował. 

- Nie mamy powodu odgadywać przyszłości. Zbudujemy 

ją własnymi rękami - taką, jakiej zapragniemy. 

Z takim przekonaniem to powiedział, tak spokojnie i pew­

nie, że Maryna od razu nabrała ducha. 

- Wierzę ci, mój cesarzu! - zawołała zachwycona. - Jesteś 

silny i szczęście ci sprzyja, możesz wszystko! Och, żeby już 

szybciej był ślub! 

background image

Carskie wesele 

W pogodny dzień majowy Maryna wjechała do świętującej 

Moskwy. 

Dwunastka siwojabłkowitych koni, z których każdego pro­

wadził za uzdę szlachcic o znamienitym nazwisku, ciągnęła 

czerwono-złotą karetę najdostojniejszej narzeczonej. Tysiąc 

carskich huzarów i dwa tysiące pieszych strzelców tworzyło 

eskortę honorową. 

Car i jego przyszła małżonka spotkali się na moście, żeby 

wszyscy mogli ich zobaczyć. Dymitr był w białym kaftanie, 

na białym koniu. Nie zsiadł z siodła. Za to Polka opuściła ka­

retę i kiedy tłum zobaczył, jak piękna jest panna młoda, na 

obu brzegach rozległ się jęk zachwytu. 

Na uroczystą ceremonię Maryna Mniszchówna włożyła 

suknię moskiewskiego kroju, głowę ozdobiła ażurowym ko-

kosznikiem i jeszcze osłoniła chustą, żeby, nie daj Bóg, nie 

wysunął się ani jeden loczek. Wdzięcznie zgiąwszy cienką ta­

lię, skłoniła się do ziemi przed swoim lubym. Lud z aprobatą 

zahuczał, że cudzoziemka szanuje starodawne rosyjskie oby­

czaje. 

Dopiero teraz hosudar zsiadł z konia. Żadnych objęć czy, 

uchowaj Boże, pocałunków - łaskawie skinął głową, pozwa­

lając narzeczonej się wyprostować, i przelotnie dotknął jej rę­

ki, a i to przez muślinową chustę. 

Kniaź Solański, który siedział na wronym koniu po krem-

lowskiej stronie mostu, machnął czapką, dał znak i ukryta 

w płóciennym namiocie orkiestra stu muzykantów zagrała 

tusz. 

To Elastyk chciał Jurce zrobić niespodziankę, przez dwa 

dni ćwiczył z gęślarzami, dudziarzami, litaurzystami i łyżka-

284 

background image

rzami. Orkiestr na Rusi od niepamiętnych czasów nie było, 

muzykanci długo nie pojmowali ani w ząb, czego się od nich 

wymaga; zresztą uczeń szóstej klasy Fandorin też nie miał re­

welacyjnego słuchu. „Paa-ra-pa-PAM-PARAM-PAMPAM! 

PAA-RA-PA-PAM-PARAM-PAMPAM!" - kniaź wychodził ze 

skóry, starając się naśladować tusz. W końcu ochrypł, ale nie 

udało mu się wydobyć z orkiestry prostej, zdawałoby się, me­

lodii. 

Muzycy nie mieli partytury, ale starali się to zrekompenso­

wać natężeniem dźwięku - ze wszystkich sił uderzyli w mie­

dziane talerze i bębny, zadęli w piszczałki, pociągnęli smyka­

mi po strunach gęśli. Nad Kremlem wzbiły się przestraszone 

ptaki, a niektóre szczególnie wrażliwe mieszczanki nawet po-

mdlały. 

Na tym zakończyło się uroczyste powitanie. Hosudar wró­

cił do pałacu, a narzeczoną zawieziono do mniszek, do klasz­

toru Wozniesieńskiego, gdzie - zgodnie z obyczajem - miała 

spędzić pięć dni w dobrowolnym odosobnieniu, z dala od 

mężczyzn. 

Monaster został wybrany nieprzypadkowo - mieszkała 

tam teraz Maria Naga, w życiu zakonnym Marfa, matka care­

wicza Dymitra, jeszcze zeszłego lata przywieziona do Mo­

skwy z dalekiego zesłania. 

Elastyk bardzo się bał, że caryca zdemaskuje samozwańca, 

ale Jurka nie podzielał jego obaw. „Rozpozna we mnie synu-

sia jak nic! Jeszcze jak rozpozna - mówił. - Ty myślisz, że ko­

bita ma ochotę siedzieć o chlebie i wodzie w jakiejś dziurze? 

A tak zostanie matką monarchy. Przedstawiciele klas wyzy­

skujących cenią przede wszystkim wygodne życie". 

No i nie pomylił się. Spotkanie wdowy z cudownie odzy­

skanym synem odbyło się w obecności nieprzebranego tłumu 

i było tak wzruszające, że na placu rozlegał się zbiorowy 

szloch i smarkanie. 

Caryca-matka miała wygodną kwaterę na Kremlu, ale 

w klasztorze, jej syn-władca zaś mieszkał nadal w pałacu, ku 

obopólnemu zadowoleniu. 

Wydelegowani mieszkańcy odprowadzili najdostojniejszą 

narzeczoną do przyszłej teściowej na Kreml i osobiście upew­

nili się, że kareta skryła się za mocnymi wrotami monasteru. 

285 

background image

Błyskawicznie rozeszły się słuchy, że Polka szykuje się do 
przyjęcia wiary prawosławnej, i to się całej Moskwie bardzo 

spodobało. 

A jeszcze bardziej spodobało się, że od tego dnia w stolicy 

zaczęły się uczty i hulanki, z muzyką i darmowym poczęstun­
kiem. Zgodnie z rozporządzeniem cara, ludziom nie dawano 
wódki, tylko miód i kwas, ale o trunki prawosławni postarali 

się sami, tak że poszło po całym grodzie picie i wiesiele wielikie. 

Senat w tych dniach nie obradował, cały dwór carski szy­

kował się do uczty weselnej. Jednemu tylko kniaziowi Solań-

skiemu nie w głowie było świętowanie, pełnił bowiem odpo­

wiedzialną, ale arcynudną służbę: reprezentował osobę cara 
przy najdostojniejszej narzeczonej. 

Poza nim nikt się do tej reprezentacyjnej roli nie nadawał, 

bo dorośli mężczyźni stanu świeckiego nie mieli wstępu do 
żeńskiego monasteru, a kniaź Solański, chociaż uważano go 
za pierwszego możnowładcę carstwa moskiewskiego, nie był 

jeszcze mężem dojrzałym, lecz otrokiem, wyrostkiem. 

Zgodnie z obyczajem narzeczonej należało strzegać, to zna­

czy uważać, żeby jej ktoś nie porwał albo, co gorsza, nie rzu­
cił na nią uroku. Żeby nie doszło do porwania, wokół murów 
klasztornych stali na warcie strzelcy i polscy żołnierze (cho­
ciaż to, że komuś wpadnie do głowy, by wykraść carską na­
rzeczoną z Kremla, trudno sobie było nawet wyobrazić). 
Obronę zaś przed „złym okiem" zapewnić miał osobiście 
kniaź-anioł. 

Służba Elastyka polegała na tym, że wystrojony jak lalka, 

w całym swym brokatowo-sobolowym rynsztunku, siedział 
w komnatach Maryny i nie robił dokładnie nic. Po prostu ob­

serwował, jak wybranka Jurki szykuje się do ślubu i komen­
deruje swoją hałaśliwą świtą. Patrzył i zachwycał się. 

Damy dworu, pokojowe i służące panny wojewodzianki, 

jako że nie było tu mężczyzn, chodziły nieogarnięte, nieucze­

sane albo nawet na wpół odziane. Elastykiem przestały się 
przejmować bardzo szybko. Trochę się pogapiły na wystrojo­

ne czupiradło, dostojnie siedzące w wysokim honorowym fo­

telu, pochichotały - Moskwicin-anioł był dla nich egzotyczną 
istotą - ale prędko się oswoiły i już nie zwracały na niego 
uwagi. 

286 

background image

To piskliwe, histeryczne towarzystwo szybko doprowadzi­

łoby do szaleństwa każdego normalnego człowieka, ale nie 

Marynę - świetnie dawała sobie radę. 

Niekiedy wśród Polek rozchodziły się słuchy, że Moskwa 

zamierza wszystkich szlachciców wymordować, a szlachcian­

ki gwałtem postrzyc na mniszki. I od razu zaczynały się krzy­

ki, płacze, zawodzenia. Ale wystarczyło, by pojawiła się Ma­

ryna; na jedne krzyknęła, inne uspokoiła i już było wszystko 

w porządku, szło swoim torem. 

To znowu damy dworu buntowały się przeciwko rosyjskiej 

kuchni - że niby już je brzuchy bolą od tych marynat, kawio­

ru i kwasu. Maryna wysłała liścik do narzeczonego, jeszcze 

tego samego dnia rosyjskie kucharki zostały zastąpione przez 

polskie. Na pewien czas w monasterze znowu zapanował 

spokój. 

Ale nie na długo. Przez straże przedarli się rozgniewani pol­

scy księża i zażądali niezwłocznego spotkania z jaśnie wiel­

możną wojewodzianką. Doszła do nich plotka o jej przejściu 

na prawosławie. Dobrze, Maryna udzieli im audiencji. Elastyk 

też miał obowiązek przy tym być, widział więc, jak przyszła 

caryca uspokajała jezuitów: trochę z nimi pogadała, pomodli­

ła się i od razu wyspowiadała. Odeszli zatem ułagodzeni. 

W każdej sytuacji narzeczona zachowywała zimną krew, 

chociaż kłopotów miała dość nawet bez dworskich idiotek 

i księży. Od świtu do nocy wokół Maryny krzątały się krawco­

we - trzeba było w krótkim czasie uszyć dwa tuziny sukien 

i ozdobić je tysiącami drogocennych kamieni, setkami łokci 

złotego i srebrnego bajorku, koronkami, wymyślnymi haftami. 

A Maryna znajdowała nawet czas na to, by pogadać ze 

swoim nadzorcą. Elastyka traktowała teraz wcale nie tak jak 

przy pierwszym spotkaniu: była z nim szczera i miła, nazy­

wała go czule „braciszkiem". 

Kiedy uwolniła się od jezuitów, usiadła obok Elastyka, po­

łożyła mu rękę na ramieniu i spytała: 

- Powiedz mi, braciszku, przecież byłeś w Raju: czy dla 

Boga to jakaś różnica, jaką dusza wyznawała wiarę - rzym­

ską czy ruską? 

- Nic z Raju nie pamiętam - odpowiedział Elastyk jak 

zwykle. 

287 

background image

Maryna patrzyła na niego w zadumie. Przez chwilę nie 

mówiła nic, a potem rzekła: 

- Te moje idiotki nazywają cię kłamczuchem. Mówią, że 

heretyk Moskal nie może zostać aniołem bożym. A doktor 

Kelley twierdzi z przekonaniem, że naprawdę przybyłeś tu 

z Tamtego Świata. Wierzę mu, bo zna się na takich rzeczach. 

Ale o zbawienie duszy i o grzech nie warto go pytać, bo świę­

tości w Angliku nie ma za grosz... Ty za to jesteś czystego ser­

ca, więc cię pytam: czy to grzech wobec Boga, jeśli zmienię 

wiarę? Przecież Rosjanie nigdy nie uznają innowierczyni za 

carycę, zawsze będę dla nich obca. 

- Chcesz z wyrachowania przyjąć prawosławie? - Elastyk 

z dezaprobatą pokręcił głową. 

Uśmiechnęła się. 

- Głupiutki jesteś jeszcze, braciszku. - Chociaż po rosyjsku 

umiała mówić nad podziw biegle, to „ł" jeszcze nie wymawia­

ła tak jak Rosjanie, wyszło więc z tego jakieś „guupiutki". -

Nie z wyrachowania, tylko z miłości. A to chyba nie grzech? 

Przecież nie przejdę na wiarę Mahometa ani, uchowaj Boże, 

jakichś czcicieli ognia. Będę wyznawać starodawną religię 

chrześcijańską, uznającą i Zbawiciela, i Marię Pannę. - Prze­

żegnała się nabożnie, i to nie po katolicku - z lewej strony na 

prawą, ale jak prawosławna - z prawej na lewą, dwoma palca­

mi. - Przecież Chrystus uczył miłości, prawda? 

Elastyk chwilkę się zastanowił. 

- Chyba to nie grzech - przyznał z wahaniem. - Jeśli z mi­

łości... 

Pomyślał tylko: trzeba będzie spytać Słomki, ona będzie 

wiedziała z całą pewnością. Tyle że teraz nieprędko ją zoba­

czy - dopiero po zakończeniu uroczystości. 

Maryna zaśmiała się i potargała go lekko za włosy. 
- „Chyba"? Ach, co ty możesz wiedzieć o miłości? Chociaż 

mówią, że masz umysł mędrca, to mimo wszystko jesteś jesz­

cze głuptaskiem. 

No więc nie pomógł Marynie w tej trudnej kwestii, a poza 

nim biedaczka nie miała do kogo się zwrócić. 

Oficjalnie nazywało się, że przez te pięć dni narzeczona 

przebywa pod opieką carycy-matki Marfy, która miała ją 

oświecać i pouczać, ale wdowa po Iwanie Groźnym słabo się 

288 

background image

już nadawała do udzielania jakichkolwiek rad, a zwłaszcza 

do oświecania. W ciągu czternastu lat, spędzonych na dobrą 
sprawę w więzieniu, tak jej dopiekły ustawiczny strach, nuda 
i nędzna strawa, że teraz bez przerwy wcinała różne frykasy, 
słuchała opowiastek swoich towarzyszek i patrzyła przez 
okienko na dorodnych śpiewaków, którzy jej umilali życie. 
Za klasztorne mury śpiewacy nie mieli wstępu, dlatego swoje 
trele wyciągali na zewnątrz, a Marfa, gruba, wyparzona 

w łaźni, zajadała kury i kaczki, a jeśli dzień był postny - ryby, 

zagryzała pierogami, popijała kisielami i niczego już od życia 
nie żądała, byle tylko nie zesłano jej z powrotem do leśnej 
głuszy, na nową poniewierkę. 

I carowi, i narzeczonej śpieszyło się do ślubu, z trudem 

więc doczekali chwili, kiedy minęło przepisane pięć dni. 

Ta szczęśliwa chwila wreszcie jednak nadeszła. 

Ceremonia ślubu odbywała się w soborze Uspieńskim. Na­

rzeczona znowu ubrała się na rosyjską modłę. Jej suknia była 
tak gęsto naszywana diamentami, że nikt nie umiałby okreś­
lić, jakiego jest koloru. Maryna z trudem się poruszała w tym 
ciężkim i sztywnym stroju - dwie bojarki prowadziły ją pod rę­
ce. Ale usta Polki rozjaśniał uśmiech, a oczy płonęły radością. 

Dymitr kroczył tak samo uroczyście, w obsypanej brylanta­

mi i rubinami carskiej czapce, w długiej malinowej szacie. Za 
nim paziowie nieśli na aksamitnych poduszkach atrybuty 
władzy absolutnej - berło i złote jabłko. 

Młodzi wymienili pierścionki i wypowiedzieli słowa przy­

sięgi małżeńskiej. 

Z katolików do obrzędu dopuszczony został wyłącznie oj­

ciec narzeczonej, reszta czekała na zewnątrz. Ale bojarzy i tak 
sarkali - nic im się nie podobało. 

Elastyk stał w tłumie dworzan, słyszał więc, jak ludzie z ty­

łu szepczą: 

- Ślub w cztwartek biorą, a przecie to grzech. 
- Od kiedy to śluby są w dzień przed świętym Mikołką? 

Oj, nic dobrego z tego nie wyniknie... 

- Patrzcie, ludzie, kosmyk spod korony wypuściła, bez-

wstydnica. Tfu! 

289 

background image

Ale szemrali ci, którzy znajdowali się z dala od pulpitu cer­

kiewnego. Ci w pierwszych rzędach obserwowali wyraz twa­
rzy obojga, głośno wychwalali nowożeńców, a najbardziej 
gardłował Wasilij Iwanowicz Szujski, wyznaczony na tysiącz-
nika,

 czyli mistrza ceremonii. 

Kiedy Maryna podeszła do ikony, wszyscy wydali jęk zgor­

szenia, bo caryca nie ucałowała wyobrażenia ręki, ale - pol­
skim obyczajem - usta. 

Kiedy Elastyk usłyszał głuchy pomruk, wcisnął głowę 

w ramiona. Tego, że ożenek w wigilię świętego Mikołaja wró­

ży nieszczęście, nie wiedział, ale teraz i jego ogarnęły złe 
przeczucia. 

A po ceremonii nowy wstrząs oczekiwał bojarów. Po raz 

pierwszy w historii Rosji carską wybrankę ukoronowano jak 
równoprawną władczynię. 

Elastyk nie wiedział, czyj to pomysł - ambitnej Maryny czy 

też samego Jurki, który walczył o równouprawnienie kobiet 
i nawet zamierzał za rok wprowadzić święto Ósmego Marca, 
ale pomysł tak czy owak był niefortunny. Dolali tylko oliwy 
do ognia. 

Dla Dymitra Pierwszego dzień ten był może szczęśliwy, 

kniaź Solański jednak setnie się zmordował. Utrudziło go 
długie stanie, dokuczyły mu bojarskie złorzeczenia; oczy znu­
żył natrętny blask złota, którego wokół było zbyt dużo. Jeśli 
przypadkiem na kaftanie jakiegoś uboższego dworzanina do­
strzegł srebrny haft, to dosłownie czuł, jak jego wzrok odpo­
czywa. 

Nastrój kniazia-anioła bynajmniej się nie poprawił podczas 

uczty weselnej, urządzonej w Granowitej Pałacie. Zazwyczaj 

siedział po prawej ręce Dymitra, a dzisiaj jego miejsce zajęła 

Maryna. Caryca Marfa, wojewoda Mniszech, patriarcha i na­
wet tysiącznik Wasilij Iwanowicz znaleźli się bliżej młodej 
pary niż przybrany brat carski. 

To by było jeszcze głupstwo, przecież nie jest bojarem, żeby 

się za byle co obrażać. Co innego dotknęło Elastyka. Przez 

pięć dni nie widzieli się z Jurką, nie rozmawiali - i żeby ten 
choć raz spojrzał na swego towarzysza i współczesnego. Nie, 

jak się zapatrzył na Marynę, tak ani razu nie spuścił jej 

z oczu. 

290 

background image

Za to młoda caryca zdążyła obdarzyć uśmiechem każdego, 

a do Elastyka nawet ukradkiem nie puściła oka. Dobrą Jurka 

wybrał sobie żonę, nie można powiedzieć. Ma charakter, jest 

i dobrze wychowana, i mądra, wszystko w lot chwyta. Że 

z ikoną się pomyliła - nie szkodzi, nauczy się. Przywykną do 

niej bojarzy, wybaczą nawet koronę, która nieznośnym bla­

skiem lśniła na jej głowie. 

Ale w szczytowym punkcie uczty Maryna popełniła nową 

gafę. 

Kniaź Szujski, przymilnie mrużąc prawe oko, wygłosił po­

chlebną mowę, w której nazwał Polkę „najjaśniejszą wielką 

monarchinią", tym samym jak gdyby uznając równorzędność 

carycy wobec samowładcy. 

Maryna się rozpromieniła i podała bojarowi rękę do poca­

łunku, co na polskim dworze uznano by za oznakę szczegól­

nej łaskawości. Ale Wasilij Iwanowicz osłupiał, bo moskiew­

scy wielmoże nigdy nie całowali rąk kobietom, choćby 

i carycom. 

Goście zostali usadzeni w następujący sposób: po prawej 

stronie stołu bojarzy, po lewej polska szlachta. 

Na widok tego, jak kniaź Szujski, potomek Ruryka, wycis­

ka pocałunek na ręce Polki, lewa strona zagrzmiała okrzyka­

mi: „Wiwat!". 

Prawa zahuczała z oburzeniem, ale wtedy podniósł się 

z miejsca groźny wojewoda Basmanow, pokazał tęgą pięść 

i wszyscy nabrali wody w usta. 

Elastyk rozglądał się dokoła i myślał: Cóż to za świntuchy 

ci średniowieczni ludzie. Przez rok, który przeżył w wieku 

siedemnastym, nie zdołał przyzwyczaić się do ich manier. 

Naczynia mają złote i srebrne, ale myją je tylko raz do ro­

ku, a poza tym kładą jedzenie na brudnych. Jedzą rękami, 

siorbią, mlaszczą, bekają, wycierają tłuste ręce o brody, bo 

szkoda im brudzić paradny strój. 

Kniaziowi-aniołowi zrobiło się niedobrze. Wstał po cichu 

zza stołu, wyszedł na ganek pooddychać świeżym powiet­

rzem. 

Szkoda, że nie ma Słomki, bo moskiewskich panien nie 

wpuszcza się na uczty. A na pewno miałaby wielką ochotę 

popatrzeć na młodą parę, zobaczyć, w co się ubrały polskie 

291 

background image

panie, i posłuchać muzyki. Trzeba wszystko dobrze zapamię­

tać, szczególnie suknie, bo na pewno będzie go wypytywać. 

- Szlaetny siąsze! - nagle usłyszał za plecami. - O, naresz­

cie! 

Doktor Kelley. W czarnej aksamitnej kamizeli, czarnych 

pończochach, w berecie z czarnym piórem - z całą pewnością 

nie było go na uczcie, bo inaczej Elastyk z pewnością do­

strzegłby czarny prostopadłościan wśród morza złota. 

- Szukałem cię. Przez te. Wszystkie. Dni. Żeby. Odkryć. 

Wielką Tajemnicę - Anglik się zasapał, może z pośpiechu, 

może ze wzruszenia. - Teraz też. Czekałem. Przy wyjściu. 

Miałem nadzieję. Że Murrifray. Każe ci wyjść. A ty odpowie­

działeś. Na wezwanie. To sam los. 

background image

Już

 po nas! 

- Czego sobie życzysz? - spytał Elastyk z rezerwą, ale i cieka­

wością, bo słowa o tajemnicy go zainteresowały. - Jeśli zno­

wu chcesz rozmawiać o Kamieniu... - Spostrzegł pożądliwe 

spojrzenie barona, skierowane na Rajskie Jabłko, i zasłonił je 

dłonią. 

- Chcę ci, po pierwsze, zdradzić wielki sekret, a po drugie 

złożyć propozycję olbrzymiej wagi i korzyści. - Kelley trochę 

się uspokoił, w każdym razie zaczął mówić trochę składniej. -

Posłuchaj... 

Rozejrzał się dokoła i zniżył głos. 

- Jestem właścicielem rękopisu autorstwa samego Anzel­

ma Genueńskiego. 

Elastyk już słyszał to imię: Anzelm. Czy natrafił na nie 

w dyplomatycznej korespondencji z cudzoziemskimi władca­

mi? A może wymienił je ambasador cesarza Austrii? 

Doktor pokręcił głową. 

- Widzę, że imię to nie jest ci znane, i nic dziwnego. Nie-

wtajemniczeni nie znają największego z alchemików, który 

przecież żył wiele lat temu. Ale dla moich współbraci jego pa­

mięć jest święta. Wiadomo bowiem, że Anzelm uzyskał cały 

naparstek Magisterium. Pozostawił rękopis szczegółowo 

przedstawiający cały porządek Transmutacji; mnie zaś udało 

się zdobyć ów bezcenny dokument. Kiedy go przeczytałem, 

ma się rozumieć, spaliłem, i teraz ta wielka tajemnica znaj­

duje się o, tu. - Kelley poklepał się po głowie. - A zatem 

znam sposób i posiadam zapas Tynktury. - Pokazał flakonik 

ze swoim sproszkowanym świństwem: żabi śluz, nietoperze 

łajno i tak dalej. - Brakuje mi tylko idealnego Kryształu Ma­

gicznego. Posiadasz go zaś ty. Inaczej mówiąc, ty masz klucz, 

293 

background image

ale brak ci wiedzy. Ja zaś ją posiadam, ale nie mam klucza. 

Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni! 

Na wszelki wypadek Elastyk rozejrzał się na boki. I z lewej, 

i z prawej stali strzelcy. Jeśli ten świr rzuci się na niego i spró­

buje odebrać mu diament siłą, to nie pozwolą go skrzywdzić. 

- Nie bój się - powiedział baron przymilnie. - Kamień pozo­

stanie twoją własnością. Ty jedynie pożyczysz mi go na pewien 

czas i będziesz osobiście uczestniczył w Wielkiej Transmutacji. 

Widzę niedowierzanie na twoim obliczu. - Kelley z przyganą 

rozłożył ręce. - No dobrze. Ażeby przekonać cię o swojej szcze­

rości, uchylę nieco rąbka tajemnicy. Poznasz rzeczy, za które 

każdy alchemik z ochotą oddałby duszę szatanowi. 

Nachylił się do ucha Elastyka. Nie było to zbyt miłe, bo 

w wieku siedemnastym jeszcze nawet Anglicy nie myli zę­

bów; zresztą w ogóle się nie myli ani nie używali dezodoran­

tów. 

- Jak się okazuje, najlepszym źródłem Emanacji, zawiera­

jącym maksymalnie skupione Boskie Promienie, jest blask 

rozpuszczonej rtęci. Trzeba szczypcami z hiszpańskiego złota 

uchwycić Magiczny Kryształ i zanurzyć go we wrzącej rtęci 

na trzynaście minut i trzynaście sekund. Potem wyjąć oczysz­

czony diament, skupić na nim światło rtęci i przepuścić pro­

mień przez Tynkturę. W ciągu minuty, jednej minuty zmieni 

się w Magisterium. Czy wiadomo ci, że dwóch ziaren tego 

czarodziejskiego proszku wystarczy, żeby zmienić sto funtów 

zwykłego ołowiu w pięćdziesiąt osiem funtów czystego au-
rum,

 to jest złota? Tylko sobie wyobraź! 

Elastyk zrozumiał: facet się nie odczepi. Sfiksował na tym 

punkcie. Trzeba będzie wyłożyć kawę na ławę. 

- Uczony doktorze, tak dużo wiesz o Rajskim Jabłku. 

Czyżbyś nie wiedział, że Kamienia nie wolno poddawać żad­

nemu działaniu zewnętrznemu, bo z całą pewnością spowo­

duje to wielkie nieszczęście? 

Kelley wzdrygnął się, odsunął i popatrzył na rozmówcę 

tak, jak gdyby go widział po raz pierwszy. 

- Ach, to znaczy, że jesteś wtajemniczony. A udawałeś 

nierozumne dzieciątko. Klnę się na Murrifraya, że nigdy jesz­

cze nie spotkałem tak niezwykłego młodzieńca! 

Coś się w wyrazie twarzy Anglika zmieniło. Znikła przy-

294 

background image

milna mina, stwardniała linia ust, oczy już nie były przymru­

żone, ale patrzyły uparcie i wprost na rozmówcę. 

- Cóż, w takim razie nie będę rozmawiał z tobą jak z dziec­

kiem, ale jak z dojrzałym mężem. Tak, jeżeli zanurzy się Rajskie 

Jabłko w rtęci, nastąpi wielka klęska, a dotknięty nią będzie ob­

szar o promieniu kilkuset czy nawet kilku tysięcy wiorst. A jeśli 

posłużyć się nie miarami odległości, tylko czasu, to kilku lat. 

Zawładnięcie nawet małą cząstką Emanacji nie może ujść 

bezkarnie. Tak zdarzyło się też po wielkim eksperymencie, 

przeprowadzonym przez Anzelma w tysiąc czterysta dzie­

więćdziesiątym siódmym roku w mieście Genui. Tamtej jesieni 

w Europie wybuchła straszliwa zaraza, która trwała wiele mie­

sięcy, pustosząc całe królestwa i księstwa. 

Wówczas Elastyk sobie przypomniał: o Wielkiej Dżumie, 

która zniszczyła jedną trzecią ludności Europy, opowiadał 

mu profesor. To wtedy usłyszał imię „Anzelm"! 

- Ale cóż z tego? - Baron wzruszył ramionami. - Do na­

szych czasów wszyscy ci ludzie i tak by już dawno umarli. 

Mór przeminął, narody odrodziły się na nowo, są jeszcze licz­

niejsze niż przedtem. Za to ludzkość zyskała szczyptę Magi­

sterium. Że ją potem całą zużyto na Złoto, to nieważne. Naj­

ważniejsze, że my, alchemicy, wiemy teraz z całą pewnością: 

Wielka Transmutacja jest możliwa! 

Kelley wzniósł do nieba trzęsące się ręce. 
- Nie dam - uciął Elastyk i na wszelki wypadek schował Ka­

mień pod kaftan, bo czcigodny doktor strasznie się rozochocił. 

- Oddasz - wycedził Anglik. - Jak nie dasz po dobroci, to 

odbiorę siłą. 

- A niby kto mnie zmusi? - Kniaź Solański uśmiechnął 

się, ale na wszelki wypadek cofnął się o krok. 

- Twój car. 

Elastyk tylko parsknął śmiechem. 

- Do tej pory był twoim przyjacielem. - Alchemik 

uśmiechnął się złowieszczo. - Ale teraz stanie się woskiem 

w rękach carycy. Możesz mi wierzyć, znam ludzką naturę. 

Dobrze też poznałem szlachetną pannę Marynę, a na twego 

protektora wystarczyło mi tylko raz spojrzeć. Bardzo prędko 

prawdziwą władczynią Moskwy będzie caryca. A silni męż­

czyźni to zawsze najłatwiejsza zdobycz dla mądrej kobiety. 

295 

background image

Elastykowi zimno się zrobiło, kiedy przypomniał sobie za­

chowanie Jurki na weselu. A jeśli okaże się, że chytry Anglik 
ma rację, co wtedy? 

- To już prędzej wrzucę diament do rzeki, jak tamten jubi­

ler. Ale ty Kamienia nie dostaniesz! - wykrzyknął. 

Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy. 
Potem Kelley cicho się roześmiał. 

- Jak widzę, Rajskie Jabłko powierzone zostało godnemu 

strażnikowi. Poddałem cię próbie, książę. A ty przeszedłeś ją 

pomyślnie. 

Z pełnym czci ukłonem baron oddali! się, pozostawiając 

Elastyka na pastwę obaw i wątpliwości. 

Po ślubie najjaśniejszych państwa do hulanek i swawoli 

prostego ludu, który już przedtem zaczął świętować carskie 
wesele, przyłączyli się dworzanie i odtąd uroczystości nastę­
powały jedna za drugą. Każdy dzień zaczynał się od polowa­
nia w Sokolnikach albo, zachodnim obyczajem, od turnieju 
rycerskiego, a kończył wielką ucztą; to po moskiewsku, z nie­
prawdopodobną liczbą dań, usadzaniem według rang i bez 
niewiast, to znów po polsku - ledwie cztery dania, ale za to 
w damskim towarzystwie, z muzyką i tańcami. 

Druga wersja, oczywiście, była swobodniejsza, a i car z cary­

cą zachowywali się mniej powściągliwie: żartowali, śmiali się, 
nawet tańczyli, co wywoływało gniew i oburzenie bojarów. 

Ale Elastykowi się podobało. Szczególnie modny taniec 

francuski, zwany kupido. 

Najpierw polska orkiestra - lutnie i skrzypce - zaczynała 

grać powolną, rozlewną melodię. Potem z dwóch stron 
wpływali ona i on: Maryna w zwiewnej sukni, z hiszpań­
skim kołnierzem, na wysoko upiętych włosach - mała koro-
netka; Dymitr zaś w biało-złotym kolecie i krótkim płaszczu, 
ze szpadą. Kawaler zdejmował kapelusz ze strusim piórem, 
lewą ręką, to znaczy gestem płynącym z serca. Dama robiła 
lekki skłon, spuszczając wzrok. Potem tancerze, elegancko 

wygiąwszy ręce, dotykali się czubkami palców - a wtedy po 

rosyjskiej stronie stołu przelatywało zdławione westchnie­
nie - wstyd! Car i caryca tego nie słyszeli, patrzyli nie na po-

296 

background image

nure bojarskie oblicza, ale na siebie nawzajem, i uśmiechali 

się promiennie. 

Za to Elastyk nasłuchał się najróżniejszych rzeczy. Szemra­

nie, które się w dzień ślubu zaczęło, słychać było jeszcze głoś­

niej, narzekano prawie otwarcie. 

- Od niepamiętnych czasów takiego zgorszenia nie było -

mówili bojarzy. - Prawda, że Iwan Wasiliewicz na ucztach 

szczuł nas psami. A bywało, że i kosturem żelaznym w złości 

kogoś zabił. Kniazia Tułupowa-Kosego przez okienko wyrzu­

cił dla swojej carskiej uciechy. Ale żeby podskakiwał z carycą, 

w niemiecką suknię odziany?! 

- A może car wcale nie jest synem Iwana? - zapiszczał 

czyjś głos, wyraźnie zmieniony, ale Elastyk go poznał. To był 

Miszka Tatiszczew, członek Dumy. 

Po tych niebezpiecznych słowach ze wszystkich stron za­

częto sykać: „Ćśś...". Elastyk wiedział, nawet nie odwracając 

się, że chodzi o niego, carskiego brata. 

Na jakiś czas bojarowie zamilkną, a potem znowu zaczną 

swoje: 

- Spój, kniaziu, cielęcinę podali - z obrzydzeniem odezwie się 

jeden. - A przecie prawosławni chrześcijanie cielęciny nie jedzą. 

Drugi podchwyci: 

- A ręce myć nam każą, jakbyśmy to nieczyści byli. 

Polskim obyczajem przy wejściu do sali jadalnej słudzy po­

dawali gościom dzban i miednicę do obmycia rąk. Bojarzy się 

obrażali, przechodzili obok, chowając ręce za plecami. 

Kiedy usiedli przy stole, jedli w milczeniu, gapiąc się na 

nagie ramiona i dekolty Polek, do rozmów z cudzoziemcami 

się nie zniżali. 

Ale i polscy panowie poczynali sobie niewiele lepiej. 

Rechotali głośno, nie zważając na obecność cara. Pokazy­

wali sobie bojarów palcami, o Rosjanach i ich obyczajach wy­

rażali się z pogardą; wprawdzie po polsku, ale ostatecznie ję­

zyki są podobne, więc takie na przykład „moskiewskie 

świnie" były zrozumiałe i bez przekładu. 

Z każdym dniem wrogość w stosunku do bezczelnych 

przybyszów rosła. 

W pałacu, przy carze i carycy, jakoś się powstrzymywano, 

ale na mieście było już naprawdę niedobrze. 

297 

background image

Ci z Polaków, którzy nie byli na tyle utytułowani, żeby ich 

wpuścić na Kreml, pili jeszcze zapamiętałej niż Moskwa, na 

szczęście złota dzięki hojności Dymitra im nie brakowało. 

Kiedy się upili, zaczepiali dziewczęta i zamężne kobiety. A jak 

co - to od razu do szabli. 

Nigdy jeszcze rosyjska stolica nie widziała podobnej inwa­

zji cudzoziemców, w dodatku takich zawadiaków. 

Z wojskiem Dymitra i świtą wojewody Mniszcha pociągnęli na 

Moskwę wcale nie najlepsi przedstawiciele stanu szlacheckiego: 

hałaśliwa, na wpół rozbójnicza zbieranina. Powiadano, że król 

Zygmunt poparł w swoim czasie pretendenta do carskiego tronu 

z jednej jedynej przyczyny: miał nadzieję, że Dymitr wyprowadzi 

ze sobą z Polski nicponiów, hultajów, awanturników - a całą tę 

hałastrę wybije wojsko Godunowa. W dodatku ci, którzy wyru­

szyli rok temu z Dymitrem, byli rzeczywiście dzielni i wielu z nich 

poległo w bitwach, jednakże Polacy z orszaku Mniszcha nie po­

szli walczyć, ale hulać, nie ryzykować życie, ale pić. 

Skończyło się tak, że najbardziej rozbisurmanieni poddani 

króla polskiego poczuli się w Moskwie gospodarzami, szcze­

gólnie kiedy wino polało się rzeką. 

Już dochodziło do zabójstw - między pijanymi kłótnie wy­

buchają szybko. Polskie szable szczękały o rosyjskie berdysze, 

lała się krew. Pachołkowie miejscy usiłowali zaprowadzić po­

rządek, ale gdzież tam! Ledwie złapali jakiegoś szlachcica-

-rozrabiakę - od razu biegły na pomoc dziesiątki Polaków 

z rusznicami i szablami. Ledwie zamknęli miejscowego awan­

turnika - od razu waliły setki innych z kołami i widłami. 

Niebezpiecznie się zrobiło w Moskwie, niespokojnie. W po­

wietrzu pachniało wódką, nienawiścią i krwią. 

Elastyk, chociaż sam nie chodził po ulicach, nasłuchał się 

wystarczająco dużo. Wiele razy próbował dostać się do cara, 

żeby z nim porozmawiać w cztery oczy, ale Dymitr albo prze­

bywał w połowie pałacu należącej do żony, albo pozostawał 

w otoczeniu dworzan. 

Dwa razy Elastykowi się jednak udało. 

Za pierwszym razem - w dniu powrotu całego dworu z po­

lowania z psami. 

298 

background image

Elastyk wybrał moment, kiedy car przez krótki czas był 

sam, bez carycy (która zagadała się akurat z damami dworu), 

i podjechał do niego. 

- Jur, przyszedłbyś do cerkwi i postał chwilę na dziękczyn­

nych modłach - zaczął mówić półgłosem i bardzo szybko, bo 

wiele rzeczy miał do powiedzenia. - Bojarzy i szlachta szem­

rzą. No i przestań już szpanować, nie chodź we francuskich 

strojach, z rapierem. Też się znalazł d'Artagnan! Powiedz swo­

im Polakom, żeby się skromniej zachowywali. A bojarów trze­

ba postraszyć, bo rozpuścili się jak dziadowskie baty... 

- A niech im tam - beztrosko przerwał mu Jurka. - Jesz­

cze tydzień poświętujemy, a potem weźmiemy się do roboty. -

Złapał za ramiona swojego współczesnego, mocno ścisnął 

i szepnął: - Ej, Erastek, dorośnij ty czym prędzej. Ożenisz się 

ze swoją Sołomonią, to się dowiesz, co znaczy szczęście. 

Elastyk zaczerwienił się i wyrwał z jego objęć. 

- Głupi jesteś! Jaki tydzień? Tylko patrzeć, jak w Moskwie 

uderzą w dzwony, dadzą hasło do wyrzynania Polaków. 

Ale już podjeżdżała do nich caryca na arabskim rumaku 

czystej krwi. Pokraśniała na wietrze i w galopie i teraz była 

taka piękna, że Jurce wzrok się zamglił, a wyraz twarzy zrobił 

całkiem idiotyczny; na tym rozmowa się skończyła. 

Za drugim razem, kiedy sprawa przyjęła naprawdę pa­

skudny obrót (bójki wybuchały niemal co godzinę, przy czym 

na różnych krańcach miasta), Elastyk usiadł Na Górze, przed 

drzwiami kobiecej połowy pałacu, z mocnym postanowie­

niem, że choćby miał czekać aż do nocy, koniecznie musi na­

kłonić Jurkę do poważnej rozmowy. 

Siedział godzinę, dwie, i w końcu się doczekał. 

Z komnat Maryny wyszedł Dymitr, zadowolony, uśmiech­

nięty. Zobaczył przyjaciela - ucieszył się. Zaczął opowiadać, 

jaka Marynka jest cudowna, ale Elastyk już tej gadaniny nie 

chciał słuchać. 

- Jurka, opamiętaj się! Dzisiaj w Kitaj-grodzie szlachcic 

zasiekł kupca. Mordercy nie znaleźli, więc zamiast niego roz­

nieśli w strzępy trzech innych Polaków. Bojarzy między sobą 

jawnie nazywają cię złodziejem i samozwańcem. Mój starszy 

lokaj słyszał od starszego lokaja kniazia Wańki Golicyna, że 

tamten wespół z towarzyszami chce cię zabić. Tacy to już lu-

299 

background image

dzie ci bojarzy, że bez strachu żyć nie mogą. Gdyby więc tak 

któremuś dać nauczkę jak należy, to reszta zaraz ucichnie. 

Głów ścinać oczywiście się nie powinno, ale może warto 

choćby kilku wyprawić na zesłanie? - Tu Elastyk wyliczył 

najgorszych szeptaczy: braci Golicynów, Michajłę Tatiszcze-

wa, Sałtykowa. - Zrób coś, Jurka! Ty się tu zabawiasz miłos­

nym gruchaniem, a ci dranie podpalą pałac albo nawet cię 

zamordują razem z Maryną. 

Car uśmiechnął się lekceważąco. 

- Po pierwsze, nie podpalą. Tutaj belki są nasycone ognio­

trwałą substancją, która jest moim wynalazkiem. Po drugie, 

bojarzy potrafią tylko szeptać, a podnieść rękę na pomazańca 

Bożego się boją. Taka jest mentalność niewolnika. Mój lipny 

tatuńcio, Iwan Groźny, był istnym wampirem, a przecież nikt 

przeciw niemu nawet nie pisnął. No, a gdyby nawet jakieś ło­

buzy się poważyły, to, jak widzisz, straż mam silną. Na ze­

wnątrz strzelcy, trzystu ludzi. W środku kompania walecz­

nych Niemców. To wyborowi żołnierze, wszyscy bardzo 

dzielni. Szli ze mną aż od granicy. Takich nie można przeku­

pić. 

Skinął ręką na halabardników w złoconych kirysach. Do­

wódca warty zobaczył, że car patrzy na niego, i gracko zasalu­

tował szpadą. 

- A gdzie jest kapitan Margeret? - zapytał Elastyk, wi­

dząc, że oficer nie jest mu znany. 

- Zachorował. To jego pomocnik, porucznik Bonna, rów­

nież tęgi rębajło. Nie myśl sobie, Erastek, nie jestem frajer. -

Jurka żartobliwie prztyknął Elastyka w nos. - A pamiętaj 

jeszcze o kratach ochronnych. Ciach, ciach, i nikt nie wejdzie. 

Podszedł do ściany, z której wystawała dźwignia. Chwycił, 

pociągnął - i w korytarzu coś zazgrzytało; to opadła mocna 

stalowa krata, odcinając dostęp do schodów. Takie samo 

urządzenie broniło dostępu do przeciwległej, kobiecej strony. 

- Cud techniki siedemnastego wieku, opatentowany przez 

Jurija Otriepiewa - dumnie rzekł car i przestawił dźwignię 

w poprzednie położenie. 

- A jeśli napadną cię nie w pałacu? - Elastyk nie dał się 

tak łatwo uspokoić. - Na polowaniu, na ulicy albo... 

Ale w tym momencie z połowy należącej do carowej wypły-

300 

background image

nęła korpulentna dama dworu w szerokiej spódnicy. Przysiad­

ła w reweransie, figlarnie się uśmiechnęła i rzekła śpiewnie: 

- Najjaśniejszy panie, królowa prosi cię, żebyś wrócił do 

łożnicy. Ma do ciebie bardzo, bardzo pilną sprawę. 

No i tyle z Jurka pogadał. 

Elastyk wracał ponury do siebie na Solankę. Na ulicach było 

już ciemno, po obu stronach karety biegli gońcy z pochodniami, 

woźnica strzelał z długiego bata i darł się: „Z drogi! Z drogi!". 

Niby wszystko było tak jak zawsze, ale serce ściskało się 

trwożnym przeczuciem. Jutro pójdę do niego znowu, zaraz 

z rana, i tak łatwo go nie wypuszczę, obiecał sobie Elastyk. 

A może lepiej pójść do Maryny, przyszło mu nagle do głowy. 

Jest mądra i ostrożniejsza niż Jurka, zrozumie. 

Dawno już trzeba było z nią porozmawiać. Że też wcześniej 

na to nie wpadł! 

Przed bramą dworską, jak zawsze, tłoczyli się żebracy; wie­

dzieli, że kniaź-anioł, wracając z przejażdżki, na pewno rzuci 

coś nieszczęsnym. Kiedy zobaczyli karetę - podbiegli i stanęli 

w kolejce. Przepychania się i hałasu prawie nie było; ubodzy 

nie mieli wątpliwości, że jałmużny wystarczy dla wszystkich. 

Elastyk wziął z siedzenia sakwę i zaczął ludziom rozdawać 

po srebrnej kopiejce - a to niemałe pieniądze, z dziesiątek 

pierogów można za nie kupić. 

Ostatnia przed oknem powozu stanęła dziewczynka-obdar-

tuska. Na sobie miała tylko wór z rogoży, przewiązany w pa­

sie zwykłym sznurem. Głowa żebraczki wystawała z otworu 

w worku, ale włosy były przykryte chustką, jak wypada; co 

skromność, to skromność. 

Dziewczynina odepchnęła rękę z monetą, za to wsunęła do 

karety głowę aż po ramiona. Rozgniewana odezwała się 

dziwnie znajomym głosem: 

- Czekam na niego i czekam, a ten się włóczy nie wiado­

mo gdzie! 

- Słomka, to ty! 

Kniaziówna zaszlochała: 

- Nieszczęście, Eraścik! Już po nas! Wszyscy zginiemy! 

background image

Spisek! 

Wciągnął Słomkę do karety. 

- Kto przepadł? Dlaczego? Czemuś się ubrała jak strach na 

wróble? 

- Ja w tajemnicy... Z domu... Brama zamknięta... Musia­

łam przez dziurę. Żeby źli ludkowie nie zabili mnie dla stroj­

nej sukni i safianowych bucików, pozdejmowałam wszystko, 

pościągałam i ubrałam się w jakiś worek... No nic, Pan Bóg 

łaskaw, jakoś dobiegłam. A ile strachu się najadłam! Och, 

nóżki moje, nóżki, całe są pokaleczone. 

- Gadaj do rzeczy! - Kniaź-anioł potrząsnął chlipiącą przy­

jaciółką. 

Kareta już wjechała na dziedziniec, Elastyk chwycił knia-

ziównę za rękę i szybko poprowadził do domu. Z korytarza, 

histerycznie trzepocząc skrzydłami, wyfrunął Stirlitz i ogłosił: 

- Dzień dobrrrry państwu, tu pierrwszy prrrogrram rrra-

diowy! 

Słomka napiła się wody i zaczęła mówić bardziej sensownie. 

- Nieszczęście. Bojarzy siedzą w izbie u ojczulka. Nama­

wiają się, żeby cara zabić dzisiejszej nocy. A jak z nim skoń­

czą, to i ty nie ocalisz głowy. 

Stirlitz podchwycił: 

- Tu Rrradio „Echo Moskwy"! Wyłącznie dobrrre wiado­

mości! 

- Jedź, Eraściku, do hosudara, ostrzeż go! Niech zadmą 

w trąby i biją w bębny. Tylko błagaj, żeby nie karał śmiercią 

mojego ojczulka. Na mnicha go, starego durnia, niech po-

strzygą, i dosyć na tym. 

- Dymitr nie posłucha - rzekł z westchnieniem Elastyk. -

Dopiero co z nim rozmawiałem, uprzedzałem. Macha tylko 

302 

background image

ręką. Mówi, że bojarzy potrafią jedynie szeptać po kątach, 

a do prawdziwej sprawy są za ciency. Może to i racja, że tylko 

posarkają i rozejdą się po domach, co? 

- Czy ja głupia jestem, żebym bez powodu biegała po uli­

cach w brudnym worku? - obruszyła się Słomka. - A jak nie 

wierzysz, to chodź ze mną. Sam się przekonasz. 

- Jak to? 

- Zobaczysz. 

Żeby nie zwracać niczyjej uwagi, wyjechali w zwykłym po­

wozie i bez asysty. Do Wzgórza Wagańkowskiego dotarli 

w kwadrans. Woźnica został z końmi, a kniaziówna popro­

wadziła Elastyka wzdłuż wysokiego parkanu, który otaczał 

dwór Szujskich. Za rogiem, w ustronnym miejscu, nacisnęła 

na jedno z bierwion; to się trochę odsunęło, a szpara, która 

powstała, wystarczała w zupełności, by przecisnęły się przez 

nią dwie utytułowane osoby niedużego wzrostu. 

Na zewnątrz, na ulicach Moskwy, było ciemno choć oko 

wykol, ale na dziedzińcu jasno płonęły pochodnie, przecha­

dzali się uzbrojeni słudzy, dźwięczała stal, rżały konie. 

- Idziemy śmiało, nie bój się. - Słomka szarpnęła towarzy­

sza za rękaw. - Widzisz, jaka tu sodoma i gomora. 

Rzeczywiście, nikt na nich nie zwracał uwagi. Jacyś ludzie 

w żelaznych hełmach, widocznie dowódcy, pokrzykiwali na 

żołnierzy, dzieląc ich na oddziały. Koło jednej z szop rozda­

wano pistolety, szable, berdysze. 

- Jakie mają zamiary? - szeptem spytał Elastyk. - Chcą 

zaatakować Kreml? Ale tam jest straż. Strzelcy ich nie 

wpuszczą, zaczną strzelać. 

- Mówiłam ci: posłuchaj sam. 

- Jak mam posłuchać? Przecież nie pójdę do spiskowców? 

Słomka wbiegła na ganek, uchyliła drzwi, zajrzała do 

środka. 

- Chodź tutaj, można wejść... Popatrzysz przez tajemne 

okienko. 

Przemknęli się przez ciemne sienie, skręcili w wąskie 

przejście, stamtąd dostali się do izdebki, z izdebki do ciasnej 

komórki; Słomka otworzyła jakieś małe drzwiczki, zapaliła 

303 

background image

świecę, a Elastyk zobaczył przez szparę schodki prowadzące 

na górę. 

- Ojczulek już się nie przeciśnie, za bardzo się rozpuczył -

wyjaśniła kniaziówna. - Widzisz, ile tu pajęczyn? Schody 

prowadzą na wyższe piętro, nad izbę dumną. Właśnie tam 
wszystko podsłuchałam. Tylko cicho stąpaj, bo skrzypią. 

Szli jedno za drugim, ostrożnie. 
Schodki zakończyły się niewielką klitką; tu w ścianie świe­

ciło się zakratowane okieneczko. Z izby dumnej (to znaczy ga­
binetu gospodarza) z pewnością wydawało się tylko zwykłym 
luftloszkiem

 - wywietrznikiem. 

Elastyk przywarł do okienka. Słomka też. Okazało się, że 

doskonale stąd widać i słychać wszystko, co dzieje się na dole. 

Na lawach wzdłuż ścian siedziało kilkunastu dworzan. By­

ły tam nie tylko złe języki w rodzaju wspomnianych już braci 
Golicynów czy Miszki Tatiszczewa; Elastyk zobaczył tu i ta­
kich, o których nigdy by nie pomyślał, że mogą spiskować. 

Pośrodku siedział sam Wasilij Iwanowicz, który wyraźnie 

był najważniejszy. Kniaź miał twarz posępną, ale prawe oko 
pobłyskiwało ożywieniem; pulchna dłoń nerwowo postuki­
wała po stole. 

Spiskowcy nie toczyli ogólnej dyskusji; albo już wszystko 

omówili, albo na coś czekali. 

- Na alarm bić będą, jak się umówiliśmy? Nie spóźnią się? -

spytał Szujskiego Tatiszczew. - Sprawdź, kniaziu, czy daleko 

do północy. Wiem, że masz godzinnik w Lubece robiony. 

- Jeszcze półtorej godziny - z powagą odrzekł Wasilij Iwa­

nowicz, spoglądając na kieszonkowy chronometr o rozmia­
rach sporej gruszki. - Nie zwątpcie, bojarzy. O północy za­
czniemy. O odwrocie nie ma mowy. Jeśli rozejdziemy się 
z niczym, to sami wiecie: jutro pobiegniemy donosić jeden na 
drugiego, kto rychlej. 

Po izbie przeleciał śmieszek. 

- A jak wejdziemy do teremu Złodzieja? - drążył dalej Ta­

tiszczew. - Bo w końcu nam tego nie powiedziałeś. Tam jest 
i brama kuta, i straż silna. 

- Wejdziemy, Michajło, wejdziemy - uspokoił go Szujski 

i nagle gwałtownie odwrócił się ku drzwiom, nasłuchując. 

Rozległy się czyjeś głośne kroki, stuknęły drzwi, a do po-

304 

background image

mieszczenia wszedł człowiek w pancerzu, hełmie i z szablą 

u boku. 

Krótko skłonił się obecnym, zdjął żelazne nakrycie głowy, 

a wtedy Elastyk omal nie krzyknął. Był to Ondriejka Szara-

fudin. 

- No jak? - Wasilij Iwanowicz uniósł się na krześle. 

- Wszystko w porządku, bojarze. Podpalą siano w Kremlu, 

pod Basztą Sobacza. O północy uderzą w dzwon, rozgłaszając 

wieść o pożarze. Do carskiego domu stamtąd niedaleko. Strzel­

cy, którzy stoją na straży, pobiegną gasić ogień - omówiłem to 

już z ich dowódcą. Wtedy wejdziemy przez Basztę Frołowską, 

pięćdziesiątnikowi obiecałem dziesięć rubli. Dalej już łatwo. -

Ondriejka wymownie potrząsnął szablą w pochwie. 

- Jak to „łatwo"? - zgłosił wątpliwość jeden z bojarów. -

A Polacy nie pobiegną na pomoc Złodziejowi? Jest ich w Mo­

skwie dwa tysiące, i wszyscy uzbrojeni. 

- Pobiegną, ale nie dobiegną - odrzekł Szujski. - Jak 

w Kremlu zacznie się palba, to na mieście moi ludkowie za­

czną krzyczeć, że panowie szlachta chcą obalić cara. Czerń 

kocha Dymitra, a Polaków nienawidzi. Poderwą się wszyscy, 

zaczną ich tłuc i wybuchnie wielka bijatyka. Zanim ktoś się 

połapie, my zdążymy się już uporać z samozwańcem. 

- A jak nie zdążymy? - Drugi bojar też się przestraszył. -

Złodziej ma w teremie niemieckich halabardników, setkę lu­

dzi. Ich tak szybko się nie wybije. 

- Ondriejka, powiedz im! - rozkazał Szujski. 

Szarafudin wziął się pod boki i powiódł spojrzeniem po 

spiskowcach, obdarzając ich hojnie swoim kocim uśmie­

chem. 

- Kapitan Marżeretow od rana leży pijany, a poruczniko­

wi Bonowowi dałem pięćset rubli i obiecałem jeszcze dwa ra­

zy tyle. Halabardnicy nie będą się bić. 

Bojarzy aż krzyknęli: 

- Czyżby i Niemcy za pieniądze się sprzedali? 

- A co, przecie to też ludzie! - Szujski się zaśmiał. - Nie 

tchórzcie, Złodziej będzie sam, może z dwudziestką ludzi, 

a nas - pięć setek, zbrojnych i w kolczugach. 

W izbie zafalowało. Twarze obecnych poweselały, napięcie 

opadło. 

305 

background image

- Idźcie, szykujcie swoich ludzi. Przed północą niech 

wszyscy zjawią się pod Basztą Frołowską, ja sam poprowadzę 
was na Kreml. 

Spiskowcy, rozmawiając między sobą, wyszli, w izbie zo­

stali tylko gospodarz i Ondriejka. 

- Porucznik Bonna - zdrajcą? - wyszeptał Elastyk. - Hala­

bardnicy nie będą się bić? Masz ci nieprzekupnych... Na 

Kreml trzeba! Prędko! 

Chciał się rzucić do schodów, ale Słomka złapała go za rę­

kaw. 

- Poczekaj! Patrz... 

Przycisnąwszy się do siebie policzkami, znowu przywarli 

do okienka. 

- No, na co czekasz? - Wasilij Iwanowicz machnął ręką na 

sługę. 

Szarafudin wyślizgnął się za drzwi i po chwili wprowadził do 

dumnej izby

 kwadratowego człowieczka w czarnym płaszczu. 

Kelley! 

Alchemik postawił na ławie skrzynkę, zdjął beret i ukłonił 

się kniaziowi. 

- No, co, podłogi chcesz mi tu zamiatać?! - krzyknął na nie­

go Szujski. -I co z halabardnikami? Zrobiłeś, jak obiecałeś? 

Baron przycisnął ręce do piersi. 

- Tak jest, jaśnie oświecony książę. O północy strażnikom 

roznoszą gorący rum, żeby nie zasypiali. Przygotowałem sen­
ne ziele

 i przekazałem panu Bonnie. Już wlał mieszaninę do 

pucharu. Napoi żołnierzy, a i sam wypije - żeby odwrócić od 
siebie podejrzenie. 

Co za łotr z tego doktora! Zdradził Marynę, a ona tak mu 

ufała! Przecież wie, że bojarzy po zabiciu cara nie oszczędzą 
i carycy. 

Z halabardnikami sprawa się wyjaśniła. Towarzysze broni 

nie zdradzili cara, sprzedał się tylko podły Bonna. 

- Senne ziele? - Szarafudin się skrzywił. - Nie lepiej było 

ich otruć na śmierć? 

Baron wzruszył ramionami. 

- Żeby pozostałe dwie kompanie chciały pomścić swoich 

towarzyszy? I stanęły po stronie Polaków? Myślę, że tak 
szybko ze szlachtą sobie nie poradzicie. Zamkną się po do-

306 

background image

mach i zaczną się odstrzeliwać. Mogą się utrzymać nawet 

dzień czy dwa. 

- To znaczy, że cala warta się pośpi? Na pewno? - spytał 

bojar. 

- Poza kalwinami; tym religia zabrania pić wino. Ale ich 

w warcie jest tylko czternastu, sprawdziłem. Waszych zaś, 

o ile wiem, wielekroć więcej. Z carskimi strażnikami uporacie 

się szybko. Jak widzisz, kniaziu, wywiązałem się ze swojej 

części umowy. Teraz ty wypełnij swoją. Przede wszystkim po­

każ mi księgę, o której mówiłeś. 

Wasilij Iwanowicz stęknął i wstał; przeszedł do odległego 

kąta, pod ikony, coś tam nacisnął czy obrócił i pod obrazami 

w ścianie otworzyła się wnęka. 

- A niech to! - szepnęła Słomka. - Nawet nie wiedziałam, 

że ma tam schowek. 

Kniaź poszperał w środku, wyjął ze schowka jakiś przed­

miot. Elastyk omal nie krzyknął. 

Szujski trzymał w rękach unibook! Ten właśnie, który miał 

rzekomo spoczywać na dnie Jeziora Białego! 

- Czy to ten foliał, o którym wasza miłość mówiłeś? 

Anglik z ciekawością wziął książkę, otworzył. 
- Ciekawe, bardzo ciekawe... Niektóre z rysunków są mi 

znane, inne nie... I litery, niby znajome, ale przeczytać ich nie 

umiem... 

- Spróbuj szarpnąć stronicą - poradził kniaź. - Silniej. Wi­

dzisz, nie drze się? A teraz podpal świeczką. Nie zapali się. 

Kelley obejrzał papier pod światło, obmacał i nawet polizał 

grzbiet. 

- Z pewnością zbadam tę zdumiewającą książkę. Ale pa­

miętaj, że najważniejsza rzecz to diament, który chłopiec no­

si na szyi. Wyjaśniałem ci. 

- Dostaniesz, dostaniesz swoje Jabłko. - Szujski poklepał 

alchemika po ramieniu. - Kamień Filozoficzny przyda się 

i mnie, kiedy zostanę carem i wielkim kniaziem. 

Wstrząśnięta Słomka głośno krzyknęła. Zacisnęła usta, ale 

było za późno: ci na dole usłyszeli. 

Szarafudin złapał wężową głownię kindżału i zaczął się 

kręcić dookoła. Anglik przycisnął książkę do piersi. Tylko 

Wasilij Iwanowicz nie stracił zimnej krwi. 

307 

background image

- To tam! - Wskazał na lufcik (a wydawało się, że wprost 

na Elastyka). - Ondriejka, biegnij do sieni, a potem do ko­
mórki! Łap szpiega! 

Słomka i Elastyk pędem zbiegli po wąskich schodkach. 

Kniaź-anioł śmignął przez komórkę, izdebkę i wypadł na 

korytarz, prosto w ręce zwinnego Ondriejki. 

- Aj! - krzyknął Elastyk, żeby Słomka schowała się i nie 

wychodziła. 

- To ty? - zdumiał się Ondriejka i opuścił uniesiony już 

kindżał. - Co za spotkanie, kniaziku! 

Złapał Elastyka za kołnierz i biegnąc, powlókł go przez jed­

ną izbę, przez drugą, otworzył szeroko drzwi i cisnął ofiarę na 
podłogę, pod nogi Wasilijowi Iwanowiczowi. 

- Patrz, bojarze, jakiego mamy gościa! 

Szujski w pierwszej chwili tak się skonfundował, że aż się 

cofnął. 

- Kniaź? - wymamrotał, blednąc. - Jakże to?... Skąd tutaj?... 
Teraz nie wolno było tchórzyć i bełkotać. Uratować brata 

carskiego mogła tylko bezczelność. 

- Jeszcze się pytasz? Zapomniałeś, kim jestem? - Elastyk 

zerwał się, tupnął nogą. - Anioł wszędzie się dostanie! My, 
niebiańskie istoty, wiemy wszystko! 

Wasilij Iwanowicz zamrugał oczami. Może i udałoby się 

wcisnąć mu kit, gdyby nie wtrącił się Anglik: 

- Nie słuchaj go, książę. To nie żaden anioł, tylko po pro­

stu sprytny chłopczyk, naszpikowany tajemnicami. To cu­
downe, że sam się tutaj zjawił. Patrz, nawet Kamień ma przy 
sobie! Dzięki ci, o Murrifrayu! 

Szujski wysyczał: 

- W luftloszku się schowałeś? To znaczy, że wszystko wiesz... 

Na chwilę odemknął lewe oko, którego mętny blask był 

tak straszliwy, że Elastyk zadrżał. 

- Wstyd, Wasiliju Iwanowiczu. Car ci okazał łaskę, dopu­

ścił blisko siebie, zrobił tysiącznikiem na swoim weselu, 
a ty... Co ludzie o tobie powiedzą? 

- Żyjący boją się otworzyć usta. Ponastawiam szubienic 

wzdłuż ulic, to się zamkną. A ci, którzy się urodzą potem, bę­
dą czytać moich kronikarzy. - Szujski potrząsnął pięścią. -
Nie tylko zniszczę złodzieja-samozwańca, ale i pamięć -

308 

background image

o nim i o tobie, diabełku. Wymysły wasze pokuśliwe wykorze-

nię i na proch zetrę. Żeby głów nie bałamuciły! 

- Zabierz mu Kamień, bojarze! - zakrakał alchemik. 

Szujski chwycił diament, zdarł z łańcuszka i podał Angli­

kowi. 

- Naści, rób dla mnie złoto! 

Elastyk stał na wpół żywy. Czyżby to był już koniec?! 
Baron chciwie oglądał Rajskie Jabłko, gładził je grubymi 

paluchami, nawet ucałował. 

- Czy jaśnie oświecony pozwoli mi przystąpić do wielkiego 

dzieła od razu, w tej chwili? Wziąłem ze sobą wszystko, co 
potrzebne; wiedziałem, że do pałacu już nie wrócę. 

Wskazał głową w stronę kuferka stojącego na ławie. 
- Pozwalam. Zostań tutaj. I ty, Ondriejka, tak samo. Do 

zabicia samozwańczego Dymitra i bez ciebie dosyć będzie 
ochotników. Dopilnuj czarownika, żeby nie uciekł albo nie 
zmienił się w mysz. 

- Jak on w myszkę, to ja w kotka - zażartował Szarafudin. 
- Po co miałbym uciekać? - Podniecony doktor zacierał rę­

ce. - Nie widzę powodu. Teraz jestem najszczęśliwszym czło­
wiekiem na świecie. Dostałem wszystko, o czym marzyłem. 

Jest mi jeszcze potrzebna żeliwna patelnia i rożen. Przygoto­
wania zajmą godzinę, najwyżej dwie, a potem można będzie 
przystąpić do Transmutacji. Do tego czasu ty załatwisz swoje 

sprawy na Kremlu, a kiedy wrócisz, będę już miał gotowe 

Magisterium. 

- Jeśli Bóg pozwoli. - Bojar przeżegnał się przed świętymi 

obrazami, pod którymi rozwierał paszczę schowek. 

- A co będzie z tym tu? Udusić go czy kark mu skręcić? -

spytał Ondriejka łagodnie, biorąc Elastyka za ramiona. 

Kelley pokręcił głową. 

- Na razie nie trzeba. Mnie bardzo interesuje jego książka. 

Musi mi pomóc się w niej rozeznać. Teraz już chyba nie bę­
dziesz się sprzeciwiał, mój mały książę? - Popatrzył drwiąco 
na Elastyka. - A jak spróbujesz, to już my znajdziemy sposo­
by, żeby ci rozwiązać język. 

- O, to na pewno - zamruczał Ondriejka i wpił się ostrymi 

paznokciami w szyję jeńca. 

Elastyk pisnął. 

309 

background image

- Dosyć gadania po próżnicy! - surowo rzekł Szujski. - Za­

raz trzeba będzie iść na Kreml. Zaprowadź chłopca, postaw 
straż i wracaj tutaj pilnować Kielina. 

Bojar odwrócił się do Anglika, ale co mu powiedział, Ela-

styk już nie usłyszał, bo Szarafudin wyciągnął go z izby. 

Poprowadził chłopca przez cały dom na tylny ganek, tam 

złapał go pod ręce i poniósł przez ciemny dziedziniec. Przera­
żony Elastyk zaczął się szarpać. 

- Dokąd mnie niesiesz? - spytał. 
- Do znajomego pałacu - wesoło odrzekł łotr, zatrzymując 

się przed drzwiami podziemnego więzienia. 

Zazgrzytał zamek, skrzypnęły zardzewiałe zawiasy i wię­

zień upadł na zgniłą słomę. 

Ondriejka jeszcze chwilę postał w wejściu. Na koniec po­

wiedział: 

- Najpierw twego braciszka-samozwańca rozedrzemy na 

kawałki, a potem zabawimy się z tobą, szczeniaku. Ciekaw 

jestem, co mają aniołowie w środku. Myślę, że flaki, tak jak 

wszyscy. Sprawdzić wszakże nie zawadzi. 

Odwrócił się w stronę dziedzińca. 
- Hej, straż! Dwóch tutaj, a żywo! 

Drzwi się zatrzasnęły. 

Elastyk wiedział, że jest takie francuskie określenie - deja 

vu.

 Tak się mówi, kiedy się człowiekowi zdaje, że coś już się 

wcześniej wydarzyło. 

Tak, tak, to już kiedyś było: ciemność, zapach zgniłej sło­

my, strach, rozpacz. 

A jeszcze: uczucie, że wszystko przepadło. 

Poprzednim razem płakał w głos, bo strasznie mu było żal 

siebie - i sam przepadł, i sprawę zawalił. 

Teraz sytuacja było po stokroć gorsza. Nie tylko zgubił sie­

bie, ale i przyjaciół nie ocalił. Jurka jest skazany. Maryna to 

samo. W dodatku za godzinę lub dwie doktor zanurzy Raj­
skie Jabłko we wrzącej rtęci, a wtedy zdarzy się historyczna 
katastrofa, taka jak w tysiąc dziewięćset czternastym roku. 

Biedna siedemnastowieczna Moskwa! Żyłaby sobie, jak 

umiała, a tu masz: zawitał z przyszłości uczeń klasy szóstej 

310 

background image

Fandorin, niewydarzony zbawca ludzkości. Przywlókł ze so­

bą fatalny Kamień i zamiast dostarczyć go bezpiecznie na 

miejsce, stracił go, a nawet można powiedzieć - przyniósł na 

tacy jedynemu w całej Rusi człowiekowi, którego absolutnie 

nie należało dopuszczać do diamentu! 

Tak, wszystko to było okropne. Ale - rzecz dziwna - Ela-

styk nie płakał. To znaczy, gdyby miał więcej czasu, może by 

się rozkleił, ale teraz cenna była każda sekunda. 

Więzień zerwał się na równe nogi, zaczął chodzić po ciem­

nicy. Kiedy potknął się o szkielet Freddiego Krugera, nie 

przeraził się, tylko zaklął. 

Nie wolno się poddawać! - powiedział sobie. Trzeba coś 

robić. 

Przekupić strażników - tak! To nie będzie trudne, skoro 

nawet warta przy Baszcie Frołowskiej za dziesięć rubli zgo­

dziła się wpuścić spiskowców na Kreml. 

Rzucił się do drzwi, przycisnął do nich ucho. 

Dwaj ludzie. 
O czymś rozmawiają, leniwie. 

Jeden basem, drugi tenorkiem. 

- Ej, zuchy! - krzyknął Elastyk. - Jestem Erastij, kniaź So-

lański, młodszy brat hosudara! 

Zamilkli. 

- Z tobą, złodzieju, nie dozwolono nam mówić - surowo 

rzekł cienkogłosy. 

- To wasz bojar jest złodziej! Przeciw carowi stanął! Za to 

go stracą! I was też po głowie nie pogłaszczą! 

- We wszystkim wola boża - odrzekł bas. - A ty siedź ci­

cho. Nie wolno nam z tobą gadać. 

- To nie gadajcie. Wystarczy, jak będziecie słuchać - po­

wiedział Elastyk. 

Wartownicy zaczęli się kłócić między sobą. 

- Nie będę słuchał - upierał się tenorek. 

- A ja posłucham - huczał drugi, wyraźnie śmielszy. - Toć 

Ondriej Timofiejewicz słuchać nam nie zakazywał. 

Kiedy tak się spierali, Elastyk gorączkowo myślał, czym by 

ich tu skusić. Przy pasie miał złotą sprzączkę, wysadzaną dro­

gimi kamieniami, ale głupio byłoby im ją proponować - za­

biorą, i tyle. 

311 

background image

- Ej, zuchy! - zawołał. - Jeśli zaraz zaprowadzicie mnie do 

hosudara, każdy z was dostanie woreczek złota i patent szla­

checki! Ręczę wam za to swoim kniaziowskim słowem! 

Bas stęknął i zaczął sapać. 

- Ja tam nie będę słuchał - oświadczył strachliwy. 

- Czyż nie kochacie cara Dymitra Iwanowicza? Źle wam 

się żyje pod jego rządami? - Elastyk kuł żelazo, póki gorące. 

- Car jest dobry - zgodził się bas. - Grzech byłby się skar­

żyć. 

Tenorek powtórzył: 
- Ja tam nie słucham. 

- Wypuśćcie mnie, a zostaniecie carskimi wybawcami. 

Czekają was zaszczyty i bogactwo. A jak nie wypuścicie, to 

Dymitr i tak zwycięży zbuntowanych bojarów. A wtedy 

uznają was za zbrodniarzy i nikczemników. Wiecie, co ta­

kich czeka? 

Ach, czas, czas mijał! 
- Może go wypuścimy, co, Mikiszka? - rzekł niepewnie 

ten z cienkim głosem. - Zbrodniarzom nogi i ręce odrąbują, 

a potem głowy. Przeszłego roku sam widziałem. Strach pa­

trzeć! 

Elastyk zamarł. Jeśli nieugięty tenorek się waha, to jest 

jeszcze nadzieja! 

- Ja ci wypuszczę! - warknął bas. - Jeśli głowy nam zetną, 

to znaczy się, że taka była wola boża. A ty tam zawrzyj gębę! 

Z rozpaczy Elastyk aż zazgrzytał zębami. 

Spróbował jeszcze namowy, ale ten o niskim głosie zagro­

ził, że go zwiąże i zaknebluje. 

Co tu robić? Co robić? 

Myśl, przykazał kniaź-anioł własnej głowie i żeby jej po­

móc, pociągnął sam siebie za włosy. Głowa uczciwie się 

postarała, mózg zaczął działać. Może by razem wymyślili coś 

pożytecznego, ale w tejże chwili za drzwiami ciemnicy rozleg­

ły się lekkie kroki i dźwięczny, tyle że zasapany, głos krzyk­

nął: 

- Hej, kto tu? Antypka, Mikiszka? Otwierajcie żywo! 
- Nie wolno, Sołomonio Własjewno. Bojar na śmierć by 

nas zaćwiczył. 

- Nie zaćwiczy! Powiecie, że anioł uleciał do nieba. Ojczu-

312 

background image

lek oćwiczy, to pewne, ale nie na śmierć, boście na to za głu­
pi. Ale jeśli mnie się sprzeciwicie, to każę was sprzątnąć. Jak 
nie teraz, to potem. Może nie wiecie, kto w tym domu rządzi? 

Elastyk znieruchomiał, bojąc się nawet westchnąć. Czyżby 

jej się miało udać? 

- Oj, strach człeka bierze -jęknął tenorek Antypka. -I tak 

źle, i tak niedobrze. Co tu począć, Mikisza? 

Bas odparł zdecydowanie: 

- Ratować trzeba cara-ojczulka, to pewne. Za to nas na­

grodzi. Słyszałeś, co mówił kniaź-anioł? A jak nie ocali się 
hosudar - na wszystko wola boża. Niech i batogami sieką. Ty 

już tam słówko szepnij, bojarówno, żeby lżej chłostali. 

- Szepnę, szepnę. Otwierajcie! 
Brawo, Słomka! Migiem sobie poradziła! 
Drzwi zadudniły, Elastyk zmrużył oczy w blasku pochodni 

i ujrzał dwóch chłopów z berdyszami na ramionach. Jeden 
tęgi (pewnie Mikiszka), drugi niepozorny. 

Kniaziówna rzuciła się Elastykowi na szyję i zaczęła traj-

kotać: 

- Nie mogłam wcześniej, Eraściku. Mnie też zamknęli 

w świetliczce i ludzi postawili na straży, tylko jeszcze tchórz -
liwszych niż ci. Póki ojczulek ze sługami z dziedzińca nie po­

szedł, za nic nie chcieli mnie wypuścić. 

Elastyka ścisnęło w dołku. 
- To już poszli na Kreml? Dawno? 

- Pół godziny temu. 
- A co doktor? No, ten Anglik, Kielin? 
- Zamknął się w dumnej izbie z Szarafudinem. 
- To biegnijmy tam, szybko! 
Rzucił się w stronę domu, niepewny, co robić. Jak w poje­

dynkę uporać się z baronem? I jeszcze ten oprawca, Ondriejka! 

Ale tak czy owak - trzeba próbować, czy nie da się odzy­

skać Kamienia, nawet narażając własną głowę. Inaczej po­
tem już do końca życia będzie człowiek czuł się łajdakiem 
i tchórzem. 

Elastyk nic jeszcze nie wymyślił, wbiegł na ganek i nagle 

stanął jak wryty. 

Od strony Kremla doleciało przytłumiono bicie dzwonu -

częste, trwożliwe. Tak w Moskwie powiadamiają o pożarze. 

313 

background image

Zaczęło się! 

- Boże! - Słomka przeżegnała się. - Strzelcy zaraz pobieg­

ną na ratunek, car zostanie bez ochrony... 

Jeśli teraz bez zwłoki popędziłby do pałacu, jeszcze zdążył­

by ocalić Jurkę i Marynę z pułapki. Od Bramy Frołowskiej, 
przez którą teraz wchodzą spiskowcy, do carskiego teremu 
nie jest bliżej niż stąd. 

Elastyk zaczął się miotać: w lewo, potem w prawo i znowu 

w lewo. 

Mijały sekundy, a on nie mógł się zdecydować, kogo rato­

wać - przyjaciela czy Rosję? 

Jeśli pozwoli doktorowi ruszyć Rajskie Jabłko, wybuchnie 

straszna wojna albo epidemia. To okropne. Ale jeżeli się rzuci 
na ratunek Kamieniowi, to zdradzi przyjaciela, a to najgorsza 

rzecz na świecie. 

Rozum wzywał, żeby czym prędzej biec do izby dumnej, ser­

ce popędzało: na Kreml, na Kreml! 

Czym jest życie dwojga ludzi, nawet jeśli to przyjaciele, 

w porównaniu z Wielkim Nieszczęściem? - zadał sobie w du­
chu pytanie Elastyk. 

Ale kiedy doszedł do tego słusznego, absolutnie logicznego 

wniosku, postąpił w sposób dokładnie przeciwny: pędem 
rzucił się z ganku i pobiegł do parkanu - tam gdzie między 
bierwionami było przejście. 

- Czekaj tu! - rzucił do Słomki. - Zaraz wrócę! 
Baron mówił, że przygotowania do Transmutacji zajmą go­

dzinę albo nawet dwie. Jeśli zakończy je w godzinę, wszystko 
przepadło. Jeśli zmitręży dwie, to jest nadzieja, że Elastyk 
zdąży. 

- Nie, Eraścik! Nie wracaj tu! - krzyczała kniaziówna. -

Tutaj cię zabiją! 

- Kniaziu, a pamiętaj o nagrodzie! - zahuczał basem nie­

pozorny strażnik. 

Drugi, chłop jak dąb, zapiszczał: 

- Tak, nie zapomnij! 

background image

Caryca Marynka 

Niewielka kareta czekała tam, gdzie ją Elastyk zostawił. 

Woźnica drzemał na koźle. 

- Do Bramy Borowickiej! -jeszcze z daleka krzyknął kniaź-

-anioł i szarpnął drzwiczki. 

Biegiem dotarłby prędzej, ale carski brat nie chodzi piecho­

tą. Zatrzymają go wartownicy i zanim się wszystko wyjaśni, 

zmarnuje mnóstwo czasu. 

A tak chłopina tylko burknął: 

- Jego miłość kniaź Solański! - i strzelcy natychmiast od­

dali honory berdyszami. 

Od razu za bramą Elastyk wyskoczył z powozu, bo zaułka­

mi i podwórzami do carskiego teremu było bliżej. 

Pędził co sił w nogach, uniósłszy poły kaftana. Gdzieś dale­

ko, w odległym końcu twierdzy, zobaczył purpurową łunę; 

dolatywała stamtąd potężna wrzawa. Ale tutaj, w zachodniej 

części Kremla, na razie było cicho. 

Elastyk przeskoczył przez ogrodzenie i znalazł się na placu 

przed carską siedzibą. Od razu też omal nie zderzył się z roz­

chełstanym brodaczem, który bez czapki wybiegł zza rogu. 

Był to Fiodor Basmanow, którego dwór mieści! się w są­

siedztwie. Wojewoda miał koszulę w strzępach, na twarzy 

widniała świeża purpurowa rana, z szabli, którą zaciskał 

w garści, ściekała czarna krew. 

- Zdrada! - krzyknął ochrypłym głosem. - Trzeba ratować 

cara! Zjawił się u mnie Stiopka Golicyn z towarzyszami, obie­

cywał pieniądze! Ledwo się wyrwałem, trzech położyłem tru­

pem! 

Przy paradnym ganku było pusto - ani jednego wartownika. 

- Gdzie strzelcy? - ryknął Basmanow straszliwym głosem. 

315 

background image

- Pobiegli gasić pożar - wyjaśnił Elastyk, biegnąc po scho­

dach. - Szybko! 

Na murowanym parterze pałacu też nie było straży. Na 

pierwszym piętrze, gdzie mieli stać Niemcy, wszędzie leżeli 
chrapiący żołnierze. Kilku ludzi (pewnie owi kalwini, którzy 
nie pili) miotało się między śpiącymi towarzyszami, nie rozu­
miejąc, co się dzieje. 

- To porucznik Bonna napoił ich sennym zielem! Nieważne, 

o tym później! Trzeba wyprowadzić cara i carycę! 

Elastyk rzucił się po schodach na drugie piętro. Z naprze­

ciwka schodził Dymitr, na wpół ubrany, rozdrażniony. 

- Basmanow? Co to za głupstwa! Słudzy przybiegli, krzy­

czą: „Palimy się!", a potem wszyscy gdzieś się pochowali. Co 
to, bez cara nie umiecie pożaru ugasić? Erastek? A ty co tu 
robisz? 

Wojewoda i Elastyk na wyścigi zaczęli mówić mu o spi­

sku. 

Car patrzył nie na nich, ale na swoich powalonych strażni­

ków; na jego jasnym czole pojawiła się ostra bruzda. 

- Jurka, to jest, wielki carze! Budź Marynę, trzeba ucie­

kać! - Elastyk złapał go za rękę. - Uciekniemy przez Bramę 
Borowicką! Do miasta, ludzie cię nie wydadzą! 

Szyby zadrżały od tupotu setek nóg, na zewnątrz zrobiło 

się jasno jak w dzień. 

Car podbiegł do okna i powiedział cicho: 
- Za późno... 
Przez plac, otaczając pałac z obu stron, biegł tłum uzbrojo­

nych ludzi. Pochodnie rzucały krwawe odblaski na hełmy 
i pancerze. 

- Żołnierze, kto może utrzymać broń - do mnie! - rozkazał 

Dymitr gromkim głosem. 

Po schodach wbiegło czternastu ludzi, wszyscy, którzy zo­

stali. 

- Muszkiety ładuj! 

Żołnierze szybko pobrali broń z półek, zapalili lonty. 
- Tutaj jest złodziej! Niemiaszki, wydajcie samozwańca! -

doleciało z dołu. 

Zadudniły buty i na piętro wbiegła najeżona pikami i sza­

blami horda. 

376 

background image

- Z powrotem na dół, zdrajcy! - krzyknął car, ale jego głos 

utonął w złowieszczym ryku. 

Wówczas Dymitr opuścił dźwignię - i przed nosem bun­

towników opadła zapora z żelaznych prętów. Drugą, dokład­

nie taką samą, broniącą dostępu do kobiecej połowy pałacu, 

i tak zawsze spuszczano na noc. 

- Pal! - car wydał komendę. 

Huknęła salwa i trzech martwych buntowników stoczyło 

się po schodach. Zawyli ranni. Fala napastników, rozbiwszy 

się o kratę, odpłynęła wstecz. 

Milczący carscy ochroniarze znowu ładowali muszkiety. 

Jurka podniósł z podłogi halabardę i pogroził tłuszczy. 
- No i co? Ja nie jestem jakiś tam Godunow! 

W odpowiedzi także huknęły strzały. Ze ścian poleciały ka­

wałki tynku, wióry. Jeden z Niemców jęknął i osunął się na 

posadzkę. Obrońcy cofnęli się w głąb galerii. 

- Nie łam się - powiedział Dymitr, mierzwiąc Elastykowi 

włosy. - Wytrzymamy tu jakiś czas, a potem szlachta Wiśnio-

wieckiego przyjdzie na pomoc! 

Gdzieś rozpaczliwie zapiszczała kobieta i od razu mnóstwo 

głosów zaczęło jęczeć i zawodzić. 

- Damy dworu się obudziły. - Car obejrzał się nerwowo. -

Krata tam mocna, ale mimo wszystko... Wiecie co, koledzy, ja 

tu będę dowodził obroną, a wy bierzcie siedmiu żołnierzy 

i biegnijcie na tamtą stronę. Fiodor, Erastek, ocalcie dla mnie 

Marynę! 

- Nie martw się, najjaśniejszy panie - zahuczał Basma-

now. - Głowę złożę, ale carycy ukrzywdzić nie dam. Ej, 
Niemcy! Ty, ty, ty i wy czterej, dalej za mną! 

- Na krok jej nie odstąpię - przyrzekł Elastyk i pobiegł za 

wojewodą. 

„Dokoła grzmiała kanonada, my śmierci patrzyliśmy 

w twarz!" - doleciał z tyłu głos cara Wszechrosji. 

W połowie należącej do carycy było o wiele gorzej. Wszę­

dzie panował histeryczny pisk, nieubrane damy załamywały 

ręce, wzywały pomocy Matki Boskiej albo po prostu miotały 

się po komnatach, oszalałe ze strachu. 

317 

background image

Jedna Maryna zachowała zimną krew. 

Była blada i też w samej koszuli nocnej; rozpuszczone wło­

sy sięgały carycy do pasa. Głos jej jednak nie drżał, wzrok 

płonął energią, a w ręku ściskała nabity pistolet. Jurka mógł 

być dumny z takiej żony. 

- Co, spisek? - spytała szybko. 

Basmanow i żołnierze zajęli pozycję obronną przy kracie, 

a Elastyk zwięźle wyjaśniał Marynie, co się dzieje. 

- To znaczy, że cala nadzieja w Wiśniowieckim? - spytała, 

ale światło w jej oczach zgasło. - Znam księcia Adama. Jest 

ostrożny i nie zechce się narażać na niebezpieczeństwo. 

- No, to znaczy, że lud przybiegnie na ratunek carowi -

rzekł dziarsko Elastyk. - Nie szkodzi, kraty są mocne, utrzy­

mamy się. 

Maryna stała przy oknie, patrzyła na języki ognia unoszące 

się nad miastem już w kilku miejscach. Ze wszystkich stron 

dolatywały krzyki, wystrzały, dudnienie. W wielu cerkwiach 

dzwony biły na trwogę. Prawdopodobnie walka toczyła się 

nie tylko na Kremlu, ale w całej Moskwie. 

- Wyrzynają Polaków! - Caryca wzdrygnęła się z zimna. 

Służąca podała jej wełnianą chustę, ale Maryna tylko wzru­

szyła ramionami i okrycie ześlizgnęło się na podłogę. - Kiedy 

nastanie świt, będzie jeszcze gorzej. Podciągną armaty, roz­

niosą pałac w drzazgi... To Szujski kierował spiskiem? Chytry 

z niego lis, pewnie wszystko przewidział. 

Nie było na to odpowiedzi. 
Na schodach huknęła salwa, rozległy się krzyki. 

Buntownicy dotarli i tutaj! 
Damy dworu znowu zaczęły piszczeć. 

- Cicho, głupie gęsi! - Caryca tupnęła nogą. - Pochowajcie 

się i odmawiajcie modlitwy! 

Ale sama się nie chowała. Zdecydowanym krokiem wyszła 

na korytarz i ruszyła wprost ku schodom. 

Elastyk, jak obiecał, nie odstępował jej na krok. 

- A masz! - wrzeszczał do kogoś Basmanow, ścierając 

krew z szyi. Najwyraźniej wojewodę drasnęła kula. - Naboi 

mamy dosyć, na wszystkich was wystarczy! A tobie, Waśka, 

brzuch przestrzelę, zdrajco, żebyś nie zdechł od razu, tylko się 

pomęczył! 

318 

background image

Siedmiu żołnierzy, przyklęknąwszy na jedno kolano, trzy­

mało muszkiety w pogotowiu. Twarze mieli zastygłe, napięte. 

Spiskowców Elastyk nie widział, ale na schodach, po dru­

giej stronie kraty, leżały dwa nieruchome ciała - jedno na 

wznak, drugie twarzą do ziemi. 

- Sam Waśka tu jest! - krzyknął Basmanow, odwracając 

się. - Namawiał, żeby się poddać, podnieść dźwignię. -

Wskazał sterczący ze ściany żelazny pręt, taki sam jak 

w carskiej połowie. - Palnąłem do niego, psa, ale nie trafi­

łem! Idźcie stąd lepiej, pani. Bo tylko patrzeć, jak cię kula 

dosięgnie. 

Maryna nie usłuchała go, podeszła do samej kraty. 
- Kniaziu Wasiliju! Byłeś tysiącznikiem na moim weselu! 

Rękę mi całowałeś! Nazywałeś jaśnie wielmożną carycą! 

- Ty jesteś carycą! - odezwał się skądś, z ukrycia na dole, 

Szujski. - A że przez pomyłkę wyszłaś za samozwańca, nie 

twoja to wina. On i ciebie oszukał, i nas. Nie bójże się, Mary­

no Juriewno, nie uczynimy ci nic złego. Odeślemy cię z hono­

rami do Polski i możesz sobie zostawić wszystkie dary samo­

zwańca, kamienie drogie, złoto, futra. Krzyż święty całuję, 

w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego! Polaków też rżnąć nie 

będziemy! Jednej tylko głowy chcemy, Otriepiewa, a kłótni 

z królem Zygmuntem nie potrzebujemy! 

Jak zręcznie się przymila, jak rzuca obietnicami! Elastyk aż 

pokręcił głową. 

Basmanow lekko odsunął carycę, włożył rękę z pistoletem 

między kraty i strzelił. 

- Ach, żmija! Ale zwinny! Znowu nie trafiłem! Pogadajże 

z nim, mateczko caryco, a ja broń nabiję na nowo. 

Wojewoda przysiadł w kucki. Nasypał prochu z rożka, 

wsadził kulę w lufę, sprawdził, czy krzesiwo jest w porządku. 

Pistolet miał najnowszy, krzemienny. 

- Co za łotr z tego Szujskiego! - zwrócił się zmartwiony 

Elastyk do carycy. - Wbija klin między Dymitra a Polaków. 

Maryna uśmiechnęła się z roztargnieniem, nie patrząc na 

niego. Cofnęła się tylko o dwa kroczki. 

I nagle zrobiła coś zaskakującego: przyłożyła swój pistolet 

do potylicy Basmanowa i spuściła kurek. 

Pistolet plunął ogniem, rozległ się ogłuszający huk i tęgi 

319 

background image

chłop, pewnie nie rozumiejąc, co go spotkało, uderzył twarzą 

o posadzkę. Ostro zapachniało palonymi włosami. 

Elastyka zatkało. Zwariowała! Tylko to przyszło mu do 

głowy. 

- Pamiętaj, kniaziu Wasiliju, przed wszystkimi krzyż 

święty całowałeś! - głośno zawołała Maryna. 

Cisnęła pistolet, złapała obiema rękami za dźwignię, szarp­

nęła i krata się uniosła. 

Tłum wbiegł po schodach z wrzaskiem i tupotem. 
Poroztrącał zaskoczonych Niemców, odrzucił na bok Ela­

styka. 

- Bij złodzieja! Łap samozwańca! - ryczała setka gardeł. 

Elastyk upadł na podłogę za potężnym ciałem zabitego wo­

jewody. Widział, jak ostatni wszedł Szujski - w spiczastym 

hełmie, w polerowanej zbroi. 

- Zabrać carycę! - krzyknął głośno. - Jej dziewuch nie ru­

szać! Kto zabije samozwańca, dostanie tysiąc rubli! Żywy 

nam niepotrzebny! 

Wtedy po raz pierwszy w życiu Elastyk zapragnął zabić 

człowieka. Wyjął z martwej ręki Basmanowa nabity pisto­

let. Strzelać umiał, Jurka mu pokazywał, jak to się robi. Wy­

starczy tylko odwieść kurek i spuścić. Z takiej odległości 

Szujskiego nie ochroniłby nawet pancerz. A potem niech 

będzie, co ma być. Niech jego, Ełastyka, nawet na kawałki 

rozszarpią. 

- A Kamień? - spytał nagle surowy głos, który dobiegł nie 

z zewnątrz, tylko z niego samego. - Jeśli ciebie rozerwą na 

strzępy, to co będzie z diamentem? Pomóc przyjacielowi nie 

możesz teraz w żaden sposób. Biegnij, ratuj Rosję. 

Elastyk chlipnął, wsunął broń za pas i stanął na czwora­

kach. Jakoś wypełznął na puste schody, tam podniósł się 

i ruszył na ratunek nieszczęsnej ojczyźnie. 

Po Kremlu biegali rozwścieczeni ludzie z nalanymi krwią 

oczami. Na chłopca z pistoletem nikt nie zwracał uwagi, tyl­

ko jeden strzelec zatrzymał się i trzepnął go w ucho. 

- Zmykaj stąd, malcze, bo cię tu kto przypadkiem usiecze 

albo postrzeli! Nic tu po tobie! 

320 

background image

Dobrze, że nie było jeszcze telewizji, bo na pewno ktoś roz­

poznałby kniazia Solańskiego, brata samozwańca. 

Elastyk biegi w stronę Baszty Borowickiej, rozmazując łzy 

po policzkach. 

Jurka to prawdziwy śmiałek, tak łatwo sobie z nim nie po­

radzą, podszeptywała Elastykowi matka głupich, nadzieja. 

Może jakoś się wyrwie. 

Ale ta Marynka, Marynka! 

background image

Na złamanie karku 

Elastyk sam nie wiedział, jak przebył Bramę Borowicką, 

przez nikogo niestrzeżoną, ani też jak wszedł na Wzgórze 

Wagańkowskie. 

Po prostu biegł przed siebie, dyszał, pociągał nosem - i na­

gle znalazł się przed znajomym ogrodzeniem z bali. 

Nie miał żadnego planu działania. Nie było na to czasu, 

zresztą po ostatnich wstrząsach głowa zupełnie nie chciała 

pracować. Może jak dojdzie co do czego, coś samo się wymy­

śli? 

Przecisnął się przez dziurę, śmignął na podwórze, a tam 

stała Słomka. W tym samym miejscu, w którym pożegnała 

go godzinę temu, kiedy biegł ratować Jurkę. 

A więc czekała. Nigdzie nie odeszła. 

Nie powitała go jednak radośnie; była zła. 

- Co za dureń! Wiedziałam! - zasyczała. - Mówiłam ci: nie 

wolno tutaj wracać! Nie wpuszczę cię! 

Po czym rozłożyła ręce, zagradzając wstęp. Ale kiedy spo­

strzegła zapłakaną twarz kniazia-anioła, jęknęła i zasłoniła 

usta dłonią. 

- Nic nie wiem. Jest źle - powiedział Elastyk. 

- Skoro źle, to bierz nogi za pas, błagam cię, na rany Chry­

stusa! Będą cię szukali. Masz! - Podała mu jakieś zawiniątko. -

To sukienka, wzięłam od Paraszki. Przebierz się za dziewczy­

nę, może cię nie poznają. W węzełku masz miód, ten, co... 

Elastyk nie wziął zawiniątka. 

- Zabiorę swój diament. I księgę. Wtedy odejdę - rzekł po­

nuro. 

- A Szarafudin? 

- Mam tutaj coś. - Elastyk pokazał pistolet Basmanowa. 

322 

background image

- No to zastrzelisz jednego, a jest ich tam dwóch. Jeszcze 

służba się zbiegnie, kiedy usłyszy strzały. - Słomka zamyśliła 
się, ale tylko na parę sekund, nie więcej. - Nie, zrobimy ina­
czej. Chodź ze mną! 

Posłusznie pobiegł za nią przez dziedziniec, do kuchni. 

Tam Słomka chwyciła ze stołu nieduży, ale ciężki tłuczek, 
okuty miedzią. 

- Masz, trzymaj. To jest szlaga, tym tłucze się na kisiel żu­

rawiny i porzeczki. 

- Na co mi ona? - zdziwił się Elastyk. 
Już biegli na frontowy ganek. Na podwórzu było ciemno 

i pusto - prawie wszystkich służących Szujski zabrał ze sobą. 

- Staniesz za drzwiami, na ławie. Ja wywabię Ondriejkę, 

a ty walnij go w łeb, ile masz siły. Dasz radę? 

- Z wielką przyjemnością - obiecał Elastyk, ważąc w dłoni 

ciężką szlagę. Był złakniony krwi. 

To znaczy, że miał rację. Plan sam się ułożył. Teraz najważ­

niejsze to nad niczym się nie zastanawiać, bo się człowiek 
przestraszy. 

Z tym, żeby się nie zastanawiać, nie było kłopotu; stupor 

jeszcze nie minął. 

Elastyk przysunął do drzwi dumnej izby ławę, wlazł na nią, 

chwycił obiema rękami tłuczek i uniósł go nad głowę. 

- Już! 

Słomka zastukała pięścią w drzwi. 

- Ondrieju Timofiejewiczu! Posłaniec do ciebie! Od ojczul­

ka! 

Stanęła tak, żeby Szarafudin, gdy wejdzie, znalazł się ty­

łem do ławy. 

Na „raz" robię wdech, na „dwa" walę z całej siły, na „trzy" 

łotr upada, powiedział sobie w duchu Elastyk. To bardzo pro­
ste. 

Wyszło jednak niezupełnie tak. 
Drzwi się otworzyły, ale Ondriejka nie wyszedł, tylko gło­

wę wysunął. 

- Gdzie ten posłaniec, bojarówno? 

Elastyk zawahał się - tłuc czy nie tłuc? 
Do Ondriejki było trochę daleko, ale gdy ten zaczął kręcić 

głową, wypatrując posłańca, było jasne, że zaraz się odwróci. 

323 

background image

„Raz" - głęboki wdech. 

„Dwa!" - Elastyk wychylił się i z rozmachem stuknął zło­

czyńcę w łeb. 

Na „trzy" upadli obaj: Ondriejka rąbnął nosem o podłogę, 

Elastyk zleciał z ławy, bo stracił równowagę. 

- Ach, mój Ilja Muromiec! - szepnęła z zachwytem Słom­

ka, pomagając mu wstać. 

Wnosząc z tego, że Szarafudin wciąż leżał bez tchu, cios 

musiał być solidny. 

Elastyk rozprostował ramiona, niedbale odsunął dziew­

czynkę i zajrzał przez otwarte drzwi. 

W nos uderzył go jakiś niemiły, chemiczny zapach, w oczy 

gryzł dym. 

Czyżby eksperyment już się zaczął? 
Niestety, tak... 

Doktor Kelley stał odwrócony tyłem, nachylał się w sku­

pieniu nad płomieniem i poruszał lekko łokciami. 

Hałasu najwyraźniej nie słyszał; zbytnio był pochłonięty 

swoim eksperymentem. 

Elastyk chciał wpaść do izby, ale Słomka złapała go za połę. 

- Czekaj! Trzeba wciągnąć tego, bo jak słudzy go zobaczą, 

podniosą krzyk! 

We dwójkę wzięli pod pachy leżącego bez czucia Ondriej-

kę, jakoś go wciągnęli do środka i zamknęli drzwi. 

A baron nic - nawet się nie obejrzał. 

Teraz już Elastyk nie chciał tracić ani sekundy. 

Wyszarpnął zza pasa pistolet i jak nie ryknie: 
- Odsuń się, psi synu! 

Kelley w końcu jednak drgnął. Odwrócił się i teraz już było 

jasne, co robił: na płonącym rożnie stała żeliwna patelnia, 

a na patelni - szklane naczynie, w którym bulgotała pęche-

rzykowata srebrzysta masa, rzucając na ściany i twarz alche­

mika matowe odblaski. 

Elastyk krzyknął jakby z bólu: Rajskie Jabłko, ściśnięte 

złotymi szczypcami, było całkowicie pogrążone w rozgrzanej 

rtęci. 

Wokół z trzech stron połyskiwały lustra, już przygotowane 

do Transmutacji. W specjalnej kolbie widoczna była szara 

Tynktura. 

324 

background image

- Nie! Nie! - Doktor zamachał wolną ręką i wskazał na 

klepsydrę. - Zostały tylko cztery minuty! Błagam! 

- Wyjmij je! Bo zabiję! - nieswoim głosem zaryczał Ela-

styk, celując prosto w głowę barona. 

Ten z jękiem zawodu wyciągnął Kamień z kolby. 

Nigdy jeszcze Elastyk nie widział diamentu w takiej posta­

ci - czerwonoburego, mieniącego się złowieszczo. 

- Połóż go na stół! Bo zastrzelę! 

Po twarzy doktora spływały łzy, ale nie śmiał się sprzeci­

wiać - mina kniazia-anioła nie pozostawiała najmniejszych 

wątpliwości, że ten naprawdę strzeli. 

Rajskie Jabłko trafiło na stół i - niewiarygodne! - blat za­

czął się dymić, a diament, otoczony zwęgloną obwódką - po­

grążać w grubym dębowym drewnie. Dwie albo trzy sekundy 

później przepalił je na wylot i spadł. Natychmiast zaczęła się 

kopcić deska w podłodze. 

Bojąc się, że Kamień przepali i tę przeszkodę, Elastyk rzu­

cił się naprzód. 

- Nie zdołasz go podnieść, nawet jeśli owiniesz rękę 

szmatką! - uprzedził baron. - Rtęć zbyt silnie rozżarzyła Jabł­

ko. Ostygnie nie wcześniej niż za pół godziny. Ach, jakiż 

wielki błąd popełniasz, książę! 

- Nie jestem już księciem - ochryple odpowiedział Ela­

styk, nie odwracając wzroku od Kamienia. Dzięki Bogu, ten 

wgryzł się w podłogę do połowy i zatrzymał. - Daj mi 

szczypce! 

- Akurat ci dam! - Kelley machnął ręką; szczypce polecia­

ły i uderzyły o szybę. 

Ta, na nieszczęście, podobnie jak i inne w komorze, była 

nie z miki, ale z prawdziwego szkła. 

Rozległ się brzęk, poleciały odłamki. Teraz już nie było 

czym podnieść Jabłka. 

- Łajdak! 

Elastyk znowu wycelował w doktora pistolet, ale co z tego? 

- Trzeba go było od razu zastrzelić - surowo upomniała 

Słomka. - Pal, póki znowu czegoś złego nie nawyczynia. Tu­

taj ściany są grube. Może nie usłyszą. 

Doktor klasnął w dłonie, cofnął się i oparł plecami o miej­

sce, gdzie znajdowała się tajna wnęka. 

325 

background image

- Gdzie moja książka? - groźnie spytał Elastyk. - No?! 

- Tu... Tutaj... Weź... 

Kelley wyciągnął spod płaszcza unibook i podał go Elasty-

kowi drżącą ręką. 

- Wybacz... Wybacz mi... Źle wobec ciebie postąpiłem, zu­

pełnie jakbym rozum stracił. Wkrótce diament ostygnie, a ty 

będziesz mógł go zabrać. Jest twój, twój! 

- Zabij go, na co czekasz? - ponagliła Elastyka Słomka. -

A ja tamtego łotra ubiję, bo się zaraz ocknie. 

Nachyliła się nad ogłuszonym Szarafudinem i wyszarpnęła 

jeden z kindżałów o główce żmii. 

- Gdzie trzeba uderzyć? W szyję? W którym miejscu? 

Blada, ale zdecydowana na wszystko bojarówna uniosła 

broń. 

- Nie! - Elastyk zabrał doktorowi unibook i podszedł do 

Słomki. - Nikogo zabijać nie będziemy. Jeśli, oczywiście, sa­

mi nas nie zaatakują. 

- Ej, głupiś! - Kniaziówna z żalem odrzuciła kindżał. -

Chociaż czego się po tobie spodziewać; wiadomo - anioł. 

Baron zrozumiał, że nikt do niego nie strzeli, i to wyraźnie 

podniosło go na duchu. 

- Jesteś mądrym chłopcem, mądrzejszym od wielu dojrza­

łych mężów. Będą z tobą rozmawiał tak, jak nigdy jeszcze 

z nikim nie rozmawiałem - zaczął, gestykulując w zdenerwo­

waniu. - Czy wiesz, po co człowiek rodzi się i żyje? Żeby pić, 

jeść, gromadzić pieniądze, a potem zestarzeć się i umrzeć? 

Nie! Przychodzimy na ten świat, żeby rozwiązać Zagadkę By­

tu, wielką łamigłówkę, zadaną nam przez Boga. Cała reszta 

jest marnością, pustą stratą czasu. Ludzie czują to całą swoją 

istotą, ale mają świadomość własnej bezsilności. Dlatego 

właśnie tkwi w nas taki silny instynkt przedłużenia gatunku 

- człowiek płodzi dzieci w niejasnej nadziei, że te okażą się 

mądrzejsze, bardziej utalentowane, będą miały więcej szczę­

ścia. Że jeśli nie on, to chociaż jego wnuki albo prawnuki 

zgłębią Wielką Tajemnicę. Ale ja, Edward Kelley, nigdy nie 

chciałem mieć dzieci. Bo dobrze wiedziałem: dzieci nie będą 

mi potrzebne, sam poznam Tajemnicę. Cóż dla mnie znaczy 

całe złoto świata! Magisterium potrzebne mi jest nie dla bo­

gactwa. Podporządkować sobie boską Emanację - to tyle, co 

326 

background image

samemu stać się Bogiem! To największe z dokonań! Propo­

nuję ci więc, żebyś podzielił ze mną ten zaszczytny los! 

Doktor Kelley mówił bez przerwy, żarliwie i chaotycznie, 

ale Elastyk słuchał go jednym uchem - czytał unibook. 

Wsunął pistolet za pas, otworzył upragnioną siedemdzie­

siątą ósmą stronę. Wreszcie, po długich miesiącach życia bez 

pomocy komputera, mógł zadawać pytania i dostawać odpo­
wiedzi. 

- Car Dymitr Pierwszy - szeptał Elastyk. - Lata życia! 

Ekran zaczął mrugać. Potem pojawił się napis: 
„Czy chodzi o cara Dymitra Samozwańca Pierwszego?". 

- Tak, tak! 

Unibook pokazał notę biograficzną, która sprawiła, że Ela-

stykowi pociemniało w oczach: 

Dymitr Samozwaniec I 

(rok ur. niezn. - 1606), 

car rosyjski (maj 1605  - m a j 1606) 

Awanturnik nieznanego pochodzenia, podający się za care­

wicza Dymitra Ugiickiego. Według oficjalnych źródeł, był nim 
zbiegły mnich Jurij (zakonne imię Grigorij) Otriepiew, ale wersja 
ta jest przedmiotem sporu historyków. Przy pomocy polskich 
najemników i Kozaków zaporoskich zawładnął Moskwą, obala­

jąc dynastię Godunowów. Zgodnie z relacjami cudzoziemskich 

świadków, starał się wprowadzić reformy i złagodzić prawo 

pańszczyźniane, ale źródła z czasów Samozwańca się nie za­

chowały - wszystkie zostały zniszczone z rozkazu cara Wasilija 
Szujskiego. Po śmierci Samozwańca, która nastąpiła w wyniku 
spisku bojarów, jego ciało zostało spalone, a prochy wystrzelo­

ne z armaty. Wówczas to na Rusi zaczął się tak zwany czas Za­
mętu - długa epoka wojen i waśni, która spustoszyła kraj i na 

długo zahamowała jego rozwój gospodarczy i polityczny. 

Zginął Jurka, zginął! Szujski spełnił swoją groźbę, nie zo­

stało po miłosiernym carze nawet śladu: szczątki bojar kazał 
rozwiać z wiatrem, a pamięć zniszczył. Co zaś się tyczy Czasu 
Zamętu - za to podziękować należy szalonemu doktorowi, je­
go Tajemnicy Bytu i roztopionej rtęci... 

327 

background image

Rozmazując łzy po policzkach, Elastyk spytał: 

- A Wasilij Szujski? Co z nim? 

Na to pytanie komputer odpowiedział bez zastanowienia: 

SZUJSKI Wasilij Iwanowicz (1552-1612), 

car rosyjski (1606-1610) 

Przedstawiciel jednego z najznakomitszych rodów bojar­

skich, Szujski szedł do władzy długą i krętą drogą. Zdobywszy 
koronę podstępem, nie potrafił utrzymać się na tronie. 
Chwiejne poparcie ze strony arystokracji, chłopskie i szlachec­
kie bunty, pojawienie się nowego samozwańca, Dymitra II, 
oraz polska interwencja uczyniły panowanie Szujskiego jedną 
z najhaniebniejszych i najtragiczniejszych kart historii Rosji. Po­
konany przez wojska króla polskiego Szujski został postrzyżo-
ny na mnicha i wywieziony jako jeniec do Polski, gdzie zmarł, 

według niektórych świadectw, zamorzony głodem w ciemnicy. 

- Dobrze ci tak, draniu! - wymamrotał Elastyk i zapytał 

jeszcze o podłą Marynę. 

MNISZCHÓWNA Maryna albo Marianna (1587-1614) 

Córka polskiego magnata Jerzego Mniszcha. Dzięki małżeń­

stwu z Dymitrem Samozwańcem I została carycą Rosji. Po 
śmierci władcy jego żonę oszczędzono, ale nie zezwolono jej 
na powrót do ojczyzny, tylko zesłano. Wystarczyło jednak, by 
pojawił się nowy samozwaniec, Dymitr II, by Maryna, marząc 
o powrocie na tron, od razu uznała go za swego małżonka. 

Kiedy zaś Dymitr Samozwaniec II został zabity przez wrogów, 

związała się z innym poszukiwaczem przygód, atamanem Za-

ruckim. Przez kilka lat tułała się z nim po różnych prowin­
cjach, w końcu jednak została ujęta i wtrącona do więzienia, 
gdzie, jak pisze kronikarz, „umarła z tęsknoty za wolnością". 

Elastyk uśmiechnął się przez łzy ze złośliwą satysfakcją 

i nie odczuł żadnych wyrzutów sumienia z tego powodu. Ta­
to zawsze mówił: przewrotność i zdrada nigdy nikomu nie 
przyniosły szczęścia. 

328 

background image

Ledwie jednak zebrał się, żeby wyjaśnić rzecz najistotniej­

szą: czy historia wie cokolwiek o losie kniazia-anioła Erastija 

Solańskiego, gdy rozległ się rozpaczliwy krzyk Słomki: 

- Uważaj!!! 

Kątem oka Elastyk dostrzegł jakiś szybki ruch, odwrócił się 

i zobaczył, że Szarafudin sprężyście podrywa się na nogi. On-

driejka zachwiał się, wyprostował i sięgnął do szabli. 

Elastyk wyrwał pistolet zza pasa, szczęknął kurkiem i wy­

strzeliłby, słowo honoru, że by wystrzelił, ale Ondriejka skoczył 

w bok, złapał kniaziównę na ręce i zasłonił się nią jak tarczą. 

- Puść ją! - krzyknął Elastyk. 

Szarafudin szczerzył zęby i cofał się ku drzwiom. Słomka 

szarpała się, kopała, ale co mogła poradzić przeciwko silne­

mu mężczyźnie? Tylko przeszkadzała Elastykowi porządnie 

wycelować. 

- Nie szarp się! 

Zrozumiała. Posłusznie się uspokoiła i jeszcze cała skurczy­

ła, tak że koci pysk Ondriejki się odsłonił. Teraz można było 

nawet strzelić, ale Szarafudin okazał się sprytniejszy: cisnął 

bojarówną w przeciwnika, a sam wyślizgnął się za drzwi. 

Z korytarza od razu doleciało: 

- Warta! Do mnie! Wszyscy do mnie! 

Słomka i Elastyk zastygli w objęciach. Samo tak wyszło; 

inaczej oboje nie utrzymaliby się na nogach. 

- Oj, ale się strachu najadłam! - zachlipała bojarówna 

i przycisnęła się jeszcze mocniej do Elastyka. 

Ten jednak wyswobodził się i krzyknął: 
- Sztaba! 

Rzucił się do drzwi. Pistolet położył na ławce, unibook 

wsunął za pazuchę, postanawiając nie rozstawać już się 

z drogocenną książką nawet na chwilę; w niej teraz była je­

dyna nadzieja na ratunek. Trzeba odczekać, aż Kamień ostyg­

nie, potem w jakiś sposób wydostać się z dworu Szujskich 

i znaleźć odpowiednią chronodziurę. 

Naparli we dwójkę, zasunęli ciężką sztabę. Najwyższy byl 

czas po temu, bo na zewnątrz już dudniły kroki, dźwięczała 

stal i huczały głosy, a głośniejszy od innych - Ondriejki: 

- Tam jest złodziejaszek, samozwańców brat! Bojarównę 

wziął w niewolę! Dalej wszyscy - palcie we drzwi! 

329 

background image

- Nie można - odpowiedzieli inni. - Trafimy w Sołomonię 

Własjewnę. 

W drzwi uderzono czymś ciężkim. Potem znowu i jeszcze 

raz, ale zapora była tęga, dębowa. 

Elastyk obejrzał się na Jabłko - co z nim, czy jeszcze się dy­

mi? Nie zdążył się jednak przyjrzeć, bo z drugiej strony, gdzie 

pod ścianą stała ława, rozległo się syknięcie: 

- Precz mi z drogi! 

Doktor Kelley! Kiedy Elastyk i Słomka męczyli się ze szta­

bą, baron podkradt się do ławy i zabrał pistolet. Teraz czarny 

wylot lufy mierzył prosto w pierś kniazia-anioła. 

- Odejdź od drzwi! - Alchemik gorączkowo oblizywał 

usta. - Przegrałeś. To mnie sprzyja fortuna. Doprowadzę eks­

peryment do końca. 

- Rozwalcie sztabę kulami! - zakrzyknął z tamtej strony 

Ondriejka. - Celujcie w środek! 

Baron podniósł głos: 

- Nie trzeba! Zaraz otworzę! 

Jeszcze sekunda zwłoki i będzie za późno, zrozumiał Ela­

styk. 

Pisnął przez zęby i z zamkniętymi oczyma skoczył na dok­

tora - może tamten nie zdąży spuścić kurka albo spudłuje. 

Tak czy owak, nie ma na co czekać. 

Ale Kelley zdążył. 
Ani też nie spudłował. 

Ciężkie uderzenie, akurat w sam środek piersi, odrzuciło 

Elastyka do tyłu. 

Sam nawet nie zrozumiał, dlaczego przed oczami ma nagle 

łukowe sklepienie. Wszystko wokół rozpływało się i chwiało, 

zasnute mgłą. 

To nie mgła, tylko dym prochowy, pomyślał Elastyk. Za­

strzelił mnie. Umieram. 

W tej samej chwili z okrzykiem: „Mój kochany! Najdroż­

szy! Nie umieraj!" - rzuciła się ku niemu Słomka. Upadła na 

kolana, podniosła głowę Elastyka. Chłopak nie mógł mówić 

ani oddychać - klatkę piersiową miał jak gdyby sparaliżowa­

ną. Ale wszystko widział, wszystko słyszał. 

Widział, jak alchemik całym ciężarem napiera na sztabę, 

żeby ją odciągnąć. 

330 

background image

Słyszał, jak z dziedzińca huknęła salwa. 

Przebite kulami drzwi zatrzeszczały. Kelley wydał słaby 

okrzyk. Upadł. Usiłował się podnieść. Nie zdołał. 

- Gdzie cię trafił, gdzie? - bełkotała Słomka, obmacując 

Elastykowi pierś. 

- Tutaj. - Pokazał miejsce. 

Okazało się, że może już mówić. I wdech też mu się udało 

zrobić, chociaż gwałtowny. 

Dotknął rany, myśląc, że zanurzy palce we krwi, ale pierś 

okazała się okropnie twarda i równa. 

Unibook! Kula trafiła w schowany za pazuchą unibook! 

Elastyk zerwał się i usiadł; wyciągnął komputer. 
Dosłownie pośrodku okładki, między słowami „Geome-

trya" i „elementarna", utworzyła się głęboka wklęsłość. Wy­

pełniała ją otoczona pęknięciami solidna ołowiana plomba. 

Niestety, nawet odporność na uderzenie ma swoje granice. 

Komputer profesora van Dorna wyraźnie nie był obliczony na 

strzały z bliskiej odległości. 

- Cud! Pan Bóg ocalił swego anioła! - wyszeptała Słomka, 

wpatrując się w książkę rozszerzonymi oczami. 

- Ocalił, ocalił, ale na jak długo... 

Spróbował otworzyć unibook - nie udało się. Cudowne 

urządzenie przestało działać. Odtąd nie będzie ani informacji, 

ani odpowiedzi na pytania, a co najgorsze - chronoskopu. 

Ale nie było czasu zamartwiać się z tego powodu. 

Drzwi trzęsły się od wystrzałów. Sztaba została przebita już 

w dwóch miejscach i trzymała się, jak to mówią, na słowo 

honoru. Jeszcze kilka celnych strzałów i koniec. 

- Książę, książę... - zachrypiał doktor Kelley, obmacując 

zakrwawioną kamizelę. - Pomóż mi... 

Elastyk odrzuci! bezużyteczny już unibook i podszedł do 

alchemika, posuwając się wzdłuż ściany, by go nie trafiono. 

- Boli mnie. Strasznie - żałośnie rzekł baron. Nagle wy­

bałuszył oczy, a na jego twarzy odbiło się absolutnie zdumie­

nie. - Tajemnica... Bytu? - wyszeptał umierający. - To cała 

Tajemnica? 

I zamilkł. Jego głowa bezsilnie opadła na bok. 

Elastyk jednak nie miał czasu dociekać, co takiego ujrzał 

czy zrozumiał alchemik w ostatniej chwili życia. Za wszelką 

331 

background image

cenę musiał zabrać Kamień! Nawet jeśli miałby poparzyć so­

bie rękę do pęcherzy! 

Podbiegł do migającego krwawymi odblaskami Jabłka. 

Wydłubał je z desek kindżałem Ondriejki. Naciągnął rękaw 

kaftana na dłoń, złapał diament i wsadził do kieszeni. 

Jest! 
Że rękaw zaczął dymić, to głupstwo. Najważniejsze, że on, 

Elastyk, ma Kamień z powrotem. 

Ale niedługo triumfował. 

Na udzie poczuł żar. Rozległo się głuche stuknięcie i Raj­

skie Jabłko potoczyło się po podłodze. Przepaliło kieszeń na 

wylot! 

Elastyk zaś jęczał rozpaczliwie, usiłując dłonią ugasić tlącą 

się odzież. 

Nie, nie uda mu się wynieść diamentu! W żaden sposób! 

Drzwi drgnęły, przekrzywiły się. Sztaba jeszcze się trzyma­

ła, ale kula przeszyła jeden z zawiasów. 

- Hej, dalejże! Wszyscy razem! - darł się Szarafudin. 

Zaraz się wedrą! A wtedy Kamień wpadnie w ręce cara 

Wasilija. On wie, co z nim zrobić. Zacznie szukać innego 

czarnoksiężnika, żeby zdobył dlań „całe złoto świata"... 

Wtedy Elastyk potraktował Rajskie Jabłko bez szacunku. 

Kopnął je z rozmachem, aż potoczyło się w najdalszy kąt, pod 

ławę. 

Rzucił Słomce szybko: 

- Później je zabierz. Schowaj głęboko. Żeby nie dostało się 

złemu człowiekowi! 

„Może jeszcze po nie wrócę" - chciał dodać, ale nie dodał, 

bo wcale na to nie liczył. 

Kilkoma skokami dotarł do okna. Przez rozbitą szybę ciąg­

nęło nocnym chłodem. W dole, na dziedzińcu, ujadały stró­

żujące psy. 

- Stój! - Słomka wczepiła mu się w rękaw. - Jak wysko­

czysz, to i tak cię dogonią. Nie wypuszczą z dziedzińca. Zostań 

tu, ze mną! Nie pozwolę cię zabić! Słudzy mnie usłuchają! 

- Ale nie Szarafudin - burknął Elastyk, pchając ramę. 

Uff, wreszcie ustąpiła. 

- Nie bój się - rzekł do Słomki, kiedy już wlazł na parapet. -

Nie złapią mnie. Dzięki za wszystko. Żegnaj. 

332 

background image

I w tej chwili tak na niego popatrzyła, że Elastyk zamarł. 

Nie słyszał już ani krzyków, ani wystrzałów, ani szczekania, 

tylko jej cichy głos: 

- Cóż, żegnaj - powiedziała kniaziówna i pogłaskała twarz 

Elastyka. - Niedługo pobyłeś na ziemi, ledwie rok. Ale nic, 

nie skarżę się. I tak miałam wielkie szczęście. Której z dziew­

cząt trafiło się coś takiego - przez cały rok kochać anioła? 

Aha, to ona go kochała? Naprawdę? 

Elastyk otworzył usta, ale nie zdołał nic powiedzieć. 

A tu jeszcze te cholerne drzwi; wyleciał już ostatni zawias. 
Do izby wdarł się bestialski, wrogi świat, najeżony klinga­

mi i pikami. Na czele, posuwając się olbrzymimi susami, pę­

dził Ondriejka: gęba wyszczerzona, ociekająca śliną. 

- Łapaj złodziejaszka! 

Elastyk odepchnął się od ramy i skoczył w dół. 

Od uderzenia o ziemię odbił sobie stopy - bądź co bądź, to 

pierwsze piętro. Ale nie wolno było zwlekać, więc kulejąc, 

pobiegł wzdłuż dziedzińca. 

Obejrzał się przez ramię. Z okna wyskoczyła znajoma po­

stać i z kocią zręcznością wylądowała na ziemi. Rzuciła się 

w pościg. 

Ondriejka poruszał się o wiele szybciej niż Elastyk. Gdyby 

trzeba było biec daleko, toby z pewnością chłopaka dogonił. 

Ale ten miał do pokonania krótką trasę. 

To właśnie jest cerkiew domowa, przy której unibook wy­

krył chronodziurę. A to wystająca, kwadratowa cembrowina. 

Elastyk wskoczył na jej brzeg i na sekundę się zawahał. 

Którego tam było maja - dwudziestego? 
Ludzie kochani, cóż to za data - dzień bez roku? 

Ale jak to mówią, tonący brzytwy się chwyta. Nie pora gry­

masić. 

Jakby na potwierdzenie tego faktu w drewnianą cembro­

winę studni z trzaskiem wbił się kindżał ze żmijową rękoje­

ścią i przygwoździł połę kaftana Elastyka. 

- Mam cię, diabełku! - zarechotał Ondriejka i już wyciągał 

rękę, żeby złapać uciekiniera za kołnierz. 

Elastyk szarpnął się, zamknął oczy i z rozpaczliwym okrzy­

kiem, dosłownie na złamanie karku, skoczył w nieznaną ot­

chłań. 

background image

JUTRO 

background image

Latający odkurzacz 

Parskając, wynurzył się z zimnej wody. W studni było cał­

kiem ciemno. Na górze nie świecił księżyc, nikt nie zwieszał 

się przez krawędź, nie wyzywał go od „diabełków". To zna­

czy, że udało mu się uciec! To Elastyka ucieszyło. Ucieszyło 

go i to, że było niegłęboko - ledwie po pas. Po prostu cud, że 

się nie rozbił, kiedy upadł. 

Ale innych powodów do radości nie widział. 

Rajskie Jabłko pozostało w roku tysiąc sześćset szóstym, 

nad biedną Rosją zawisła ciężka chmura Zamętu. Potomek 

von Dornów haniebnie spaprał swoją misję, nie miał się czym 

chwalić. 

A i tutaj, dwudziestego maja żadnego roku, było jakoś pa­

skudnie. Co będzie, jeśli ten „żaden rok" to wtedy, gdy 

w ogóle nic nie ma: tylko ciemność, zimno i woda po pas? 

Unibook zosta! bezpowrotnie stracony, a zapytać nie ma ko­

go. Innej chronodziury teraz się nie znajdzie. Próbować wyjść 

na górę? Ale tam czeka Ondriejka; ten zabije go na miejscu, 

i to jeszcze w najlepszym wypadku. 

Ale dokąd właściwie trafił nieszczęsny potomek Theo 

Krzyżowca? 

Szczękając zębami - zarazem i z zimna, i ze strachu - Ela-

styk wyciągnął rękę i wymacał ścianę. 

Dziwne: nie była drewniana, ale sądząc po powierzchni, 

betonowa. To budziło nadzieję: materiał w końcu współczes­

ny. 

Elastyk obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i obmacał 

drugą stronę. Znowu ściana, dokładnie taka sama. 

Stanął na palcach, ale nie dotknął żadnego sufitu. 

Wtedy zadarł głowę i krzyknął: „Hej! Hop, hop!". 

337 

background image

Od razu ze wszystkich stron odpowiedziało mu takie dud­

niące, donośne echo, że o mało nie ogłuchł. 

Wtedy zrozumiał: to zamknięta przestrzeń. Kamienny, 

a raczej betonowy worek. Na górze, jak się zdaje, naprawdę 

jest wąska, głęboka studnia. Albo szyb. 

Ale to odkrycie nie wyjaśniło sytuacji. 

Z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. I straszniej. 

Elastyk się zachwiał. Poderwał rękę, żeby się oprzeć, ale 

dłoń nie znalazła ściany i jeniec żadnego roku upadł, z głoś­

nym pluskiem rozbryzgując wodę. 

Stop! A gdzie się podział beton? 

Elastyk zerwał się na równe nogi i znowu zaczął macać 

w ciemności. Beton był z przodu i z tyłu; z lewej i z prawej -

pustka. Ostrożnie zrobił więc krok w prawo. Nic. Z dwóch 

stron jak przedtem - ściany, z przodu jak przedtem pusto. 

Nagle na głowę kapnęła mu zimna kropla. 

Elastyk podniósł rękę i tym razem natrafił na sufit, też be­

tonowy. Chyba wyjście? Jeśli tak, to jest nadzieja. Droga mu­

si dokądś prowadzić, w jakimś celu ją przecież zrobiono? 

Woda była już płytsza: teraz, unosząc nogi trochę wyżej, 

można było nawet iść, i to dosyć szybko. 

Oczy może nie tyle nauczyły się widzieć w ciemności, ile ja­

koś do niej przywykły; dlatego Elastyk - nie, nie zobaczył, ra­

czej poczuł, że przed nim droga się rozszerza. 

Kwadratowe pomieszczenie, jakby komora. Nieduża. Sze­

roka na pięć kroków. Z drugiej strony przejście prowadziło 

dalej, ale Elastyk na razie się zatrzymał - postanowił lepiej 

zbadać tę komorę. 

Najpierw na nic nie natrafił, pod palcami miał tylko chro­

powatą powierzchnię betonu. Potem natknął się na wystają­

cą ze ściany poprzeczną klamrę. Do czego mogła służyć? 

Pomacał dookoła - znalazł jeszcze jedną, dokładnie taką 

samą. Wyżej była i trzecia. 

Czyżby... Czyżby schodki? 
Nie chcąc przedwcześnie mamić się nadzieją, zaczął leźć 

w górę, nie wiadomo dokąd. 

Chyba rzeczywiście były to stopnie, bo po klamrach wcho­

dziło się bardzo wygodnie. 

Wkrótce nastąpił koniec wspinaczki, i to dość nieprzyjem-

338 

background image

ny: Elastyk rąbnął o coś twardego; tak mocno, że aż mu 

w głowie zadzwoniło. 

Obmacał więc uderzone ciemię, ale i sklepienie. Okazało 

się nie betonowe, tylko żeliwne. 

Nagle wyczuł nosem leciutki, ledwie uchwytny powiew 

świeżego powietrza. 

Skąd?! 

Elastyk przycisnął głowę do żeliwa i zamarł. 

Gdzieś, tuż obok, z całą pewnością znajdowała się szczeli­

na. A za nią - otwarta przestrzeń. 

Może więc to nie sklepienie, ale pokrywa albo drzwi? 

Pchnął je ręką, ile tylko miał siły, i - o dziwo - usłyszał 

zgrzyt, a oczy poraziło mu niesamowicie jasne światło, wygię­

te w półksiężyc. 

Właz, to byl okrągły właz! 

Stękając, Elastyk naparł teraz na żeliwo i głową, i ramiona­

mi. Ciężka pokrywa powoli się unosiła. 

Kiedy odsłoniła połowę włazu, Elastyk wyjrzał na wierzch. 

Krzyknął. 

Przetarł oczy. 
Cichutko szepnął: „Hura!". 

Na poziomie oczu miał szary asfalt. Trochę dalej widział 

krawędź chodnika. Ścianę domu. Krótko mówiąc, znajomą 

moskiewską ulicę, jak najbardziej jego, Elastyka, epoki! 

Pociągając nosem, z rozczuleniem patrzył na zaparkowane 

samochody, latarnie i rynny. 

Co za cudowny krajobraz! I jakie miłe, prawdziwie majowe 

powietrze! 

Sądząc po łagodnym świetle słonecznym, po ciszy, musiał 

być bardzo wczesny ranek. Miasto jeszcze spało. 

Mrużąc oczy, Elastyk wylazł z dziury (teraz nie miał wąt­

pliwości, że to po prostu zwykła studzienka wodociągowa) 

i zaczął skakać na jednej nodze; po pierwsze, z radości, a po 

drugie, żeby się trochę rozgrzać. 

Cóż to za szczęście znaleźć się we współczesności po trzy­

nastu miesiącach spędzonych w wieku siedemnastym! 

Jak czysto dookoła, jak ładnie! 

Ciekawe, który to rok? 

Sądząc po samochodach, po reklamie Pepsi na dachu, nie-

339 

background image

zbyt odległy od dwa tysiące szóstego. Może nawet właśnie 

ten rok. Skoro jest dzisiaj dwudziesty maja, to całe letnie wa­

kacje są jeszcze przed Elastykiem. Super! Nawet jeśli trafił 

o kilka lat wcześniej albo później, to też nie ma tragedii. 

Słońce świeciło jasno, pogoda była cudowna i Elastyk do­

syć szybko się rozgrzał, tym bardziej że szedł bardzo szybkim 

krokiem, niekiedy nawet podskakiwał. 

Przed sobą zobaczył znajomą ulicę - Łubiankę. Skręcił 

w prawo, w stronę domu. 

Dziwne, że do tej pory nie minęło go żadne auto. Ulica by­

ła duża, nawet nocą jeździły tędy samochody; a co dopiero ra­

no. 

Było w tym coś dziwnego. Nawet niepokojącego. 

Ani jednego dźwięku, ani szmeru, i jakoś bardzo czysto, aż 

zanadto. 

Ale światła działają i - Bogu dzięki! - zatrzymały się przed 

nimi trzy samochody, czekają na zielone. 

Elastyk westchnął z ulgą i skarcił się w duchu za nadmier­

ne przewrażliwienie. Oczywiście, w porównaniu z rokiem ty­

siąc sześćset piątym nawet umiarkowana moskiewska czy­

stość może wydać się nieprawdopodobna. 

Światła zmieniły się na żółte, a potem zielone. Ale samo­

chody nie ruszyły z miejsca. 

Elastyk wpatrzył się w nie z chodnika i nie uwierzył włas­

nym oczom: w samochodach nie było nikogo. 

Znowu poczuł się nieswojo. Pobiegł dalej i wkrótce znalazł 

się na szerokim placu Łubiańskim. 

I cóż to? 

Samochody stały i na placu, i na ulicy. Ale nie jechały. No 

i też były puste, absolutnie wszystkie. 

Podbiegł do jednego, do drugiego. Zajrzał - nikogo w środ­

ku nie ma. 

A poza tym nie było nigdzie ani gołębi, ani wróbli. Wzdłuż 

chodnika stały drzewa, ale całkiem nagie, bez jednego listka. 

To ma być dwudziesty maja? 

Naprzeciwko wznosił się prostopadłościan (tfu, przeklęta 

geometria!) Muzeum Politechnicznego. Gdyby pobiegł 

w tamtym kierunku, za dziesięć minut byłby w domu. Ale je­

śli tam też... 

340 

background image

Elastyk wyobraził sobie puste podwórze, pustą bramę. 

Otworzy drzwi mieszkania - a tam też pusto! 

Stchórzył więc, nie pobiegł na Solankę. Uznał, że lepiej bę­

dzie pójść w stronę Kremla. Gdzie jak gdzie, ale tam na pew­

no ktoś będzie, zawsze to najważniejszy plac w kraju. 

Szedł ulicą Nikolską i rozglądał się na wszystkie strony. 

Te miejsca znał bardzo dobrze. Prawie nic się nie zmieniło, 

tylko tu i ówdzie pojawiły się inne szyldy na sklepach. 

Na przykład w roku 2006 nie było tego małego supermar­

ketu z napisem nad drzwiami: „Czynne 24 godziny na dobę". 

Elastyk ostrożnie pociągnął drzwi - ustąpiły. Naprawdę 

czynne? 

Ale w środku nikogo nie było. Żywej duszy. 

Kiedy Elastyk szedł wzdłuż półek z towarami, nagle zoba­

czył kartony i nabrał strasznej ochoty na sok pomarańczowy -

po siedemnastowiecznym kwasie i odwarze malinowym. 

Chwycił karton, a w nim pusto. Wziął następny, z sokiem 

ananasowym - to samo. 

Wówczas ogarnięty przerażeniem cofnął się do wyjścia. 

Do Centralnego Domu Towarowego pędził co sił w nogach. 

Czyżby i tam nikogo nie było? To niemożliwe! 

Ale i ten okazał się wymarły. Elastyk szedł środkowym pasa­

żem, przez szklaną kopułę widać było spokojne błękitne niebo. 

Przy dziale gier komputerowych, gdzie z tatą spędzali nie­

kiedy po kilka godzin, Elastyk zatrzymał się na sekundę. Po­

ciągnął żałośnie nosem i poszedł dalej. 

W samym centrum domu towarowego, w pobliżu obojęt­

nie szemrzącej fontanny, wydało mu się, że słyszy jakiś 

dźwięk, podobny do słabego brzęczenia. 

Zamarł, zaczął nasłuchiwać. 

Naprawdę brzęczy! Od strony placu Czerwonego. Aha, jed­

nak ktoś tam jest! Nie pomylił się! 

Wybiegł bocznym wyjściem, zaczął się rozglądać. 

Brzęczenie stało się jakby silniejsze, ale na placu nic się nie 

ruszało. 

Nie! Przesunęła się minutowa wskazówka na Wieży Spas-

skiej. Kuranty uderzyły sześć razy - poprzez kontrast z do­

tychczasową ciszą wydawało się, że cały świat wypełniony 

jest ich dźwiękiem. 

341 

background image

Kiedy ucichły, brzęczenie się nasiliło. Zdaje się, że dolaty­

wało skądś z góry. 

Elastyk zadarł głowę i szedł placem, póki nie znalazł się na 

samym jego środku. 

Podniósł się lekki wietrzyk, bardzo szybko przybierający na 

sile. Wiał nie tak, jak wieją zazwyczaj wiatry, ale z góry na 

dół. 

Pod nogami podniósł się kurz, zaczął wirować, w niebo 

wzbił się pylisty slup. Ale śmieci w nim nie było - ani papier­

ków, ani liści. 

Długie włosy Elastyka też się podniosły. Bardzo możliwe, 

że ze strachu. 

I właśnie wtedy zza wieżyczek Muzeum Historycznego wy­

chynęła dziwna latająca maszyna, podobna do olbrzymiego 

odkurzacza. Właśnie ona wydawała to brzęczenie, teraz już 

było jasne. 

Osłupiały Elastyk patrzył na cudowny odkurzacz. A ten 

doleciał do środka placu i zawisł wprost nad głową chłopca. 

Kosmici! - przeszyła Elastyka nagła myśl. To oni wszyst­

kich porwali! Zaraz i jego zabiorą! 

Prawdopodobnie domysł był słuszny. 

Wiatr nagle ucichł. Z odkurzacza wystrzelił błękitnawy 

promień i otoczył Elastyka migoczącą aureolą. Elastyk pod­

niósł rękę, żeby zasłonić oczy, i zadrżał - ręka przeświecała 

tak, że było widać wszystkie kości. 

Opuścił wzrok - przez odzież, która stała się przezroczysta, 

widać było zarys żeber, kręgosłupa. 

Wówczas Elastyk tak się przeląkł, że usiadł na bruku, za­

tkał rękami uszy i zamknął oczy, żeby już nic nie widzieć ani 

nie słyszeć. 

Ale usłyszał i tak. Słaby, cichy głos powiedział... Nie, nie 

p o w i e d z i a ł -jakby rozległ się wewnątrz samego Elasty­

ka: 

- Tooo baaaardzoo intereeesującee. Żywe dziecko. 

background image

Deszczyk majowy 

Błękitnawe światło zgasło. Pojazd wylądował na bruku i ła­

godnie zakołysał się na elastycznych kółkach. 

Może lepiej uciec? - przeleciało Elastykowi przez głowę. 

Ale dokąd? Do pustego cedetu? 

Lepiej już dowiedzieć się, co to wszystko znaczy. 

Z brzucha latającego talerza (a raczej odkurzacza) wysunę­

ła się i opadła przezroczysta kabina, w której siedział, nie, nie 

kosmita z jakimiś tam przyssawkami na głowie, ale zwyczaj­

ny człowiek. I sądząc na oko, wcale niestraszny: łagodna, 

lekko obrzmiała twarz, usiana drobnymi zmarszczkami; żół-

tawosiwe włosy do ramion, pulchne ręce, spokojnie złożone 

na piersi. Człowiek miał na sobie obszerną szatę. W ogóle nie 

bardzo było wiadomo, czy to mężczyzna, czy kobieta. 

- Jestem zdziwione. Straaasznie zdziwione - usłyszał Ela-

styk, chociaż cienkie, bezbarwne wargi się nie poruszyły. Ono 

(skoro już sama istota mówiła o sobie w rodzaju nijakim, to 

i my będziemy o niej tak mówić) oglądało „żywe dziecko" 

swoimi trochę skośnymi, półsennymi oczami i niby to milcza­

ło, ale głos rozległ się znowu: - Skąd się wziąłeś, chłopcze? 

Co Elastyk mógł mu odpowiedzieć? Że długo by trzeba wyjaś­

niać. Wcale zresztą nie miał ochoty nic wyjaśniać, wolałby naj­

pierw zadać parę pytań dziwnej istocie. Zamiast więc odpowie­

dzieć, zapytał sam, chociaż wiedział, że to bardzo niestosowne. 

- Gdzie się wszyscy podziali? I który jest teraz rok? 

- Rozuuumiem. - Stworzenie z lekka pokiwało głową. -

Mówisz ustami i językiem. Pytasz o rok. To znaczy, że jesteś 

z przeszłości. Chronodziura, tak? 

No jasne! Oczywiście! Trafiłem do przyszłości! - dotarło 

wreszcie do Elastyka. 

343 

background image

- To pan jest człowiekiem z przyszłości?! - zawołał. 
- Dla ciebie - tak. Z jakiego jesteś roku? 

- Z siedem tysięcy sto trzynastego, to znaczy, z tysiąc dzie­

więćset czternastego, to znaczy dwa tysiące szóstego - zaczął 

się plątać Elastyk i żeby nie zagłębiać się zbytnio w wyjaśnienia, 

znowu zapytał: - Gdzie ja jestem? To Moskwa czy nie Moskwa? 

- To Szklana Strefa numer 284. Kiedyś nazywała się Moskwa. 
- Szklana? - zgaszonym głosem powtórzył Elastyk. -

W jakim sensie? 

- Osłonięto ją szklanym kloszem. Dla lepszej ochrony przed 

brudem i bioelementami. SS-284 - to pomnik Epoki KCU. 

- Jakiej, jakiej? 

- Epoki, Kiedy Czas Upływał. 

Elastyk zamrugał oczami. 

- A teraz co, nie upływa? 

- Teraz nie upływa. Obecnie zawsze mamy dwudziesty 

maja. Obliczono, że na półkuli północnej w tym właśnie dniu 

jest najlepsza pogoda. A na południowej mamy zawsze dwu­

dziesty listopada. 

To było po prostu absolutnie nie do pojęcia, dlatego Ela­

styk nawet nie próbował o nic więcej pytać. 

- A proszę mi powiedzieć, jak pan ze mną rozmawia? 
- Za pomocą adresacji myśli. To o wiele wygodniejsze niż 

metoda językowo-ustno-zębowa. 

- To znaczy, że mógłbym milczeć? - rzekł Elastyk. Drugiej 

połowy pytania nie zadał, wypowiedział ją w myślach. - Pan 

mnie i tak zrozumie? 

- Oczywiście. 
Tak rozmawiać było na pewno wygodniej, ale bez poruszania 

wargami, bez gestów, rozmowa wydawała się jakaś dziwaczna. 

- Może lepiej jednak będę mówił głośno? Jestem Erast. 

A pan? 

- Magdaitiro Yamadajenkins. 

- Bardzo mi miło - wymamrotał Elastyk, wstrząśnięty 

tym imieniem i nazwiskiem. 

- Cooo za sensaacja! - Stworzenie rozwlekle przeciągało wy­

razy. - Dziecko z chronodziury. Coś takiego nie zdarzyło się od 

momentu, kiedy przez S3-72 dostał się tu szczur z tysiąc sie­

demset dziewięćdziesiątego czwartego roku. 

344 

background image

Elastyk nie zrozumiał, co to było: własne myśli tamtego 

czy wypowiedź adresowana do rozmówcy. 

- Wsiadaj do pojazdu. - Białe palce zaczęły dotykać senso­

rów pilota. - Tylko najpierw muszę cię sprawdzić pod kątem 
biozagrożenia, neuroagresji i radioaktywności. 

Magdaitiro przylepiło do szyby kabiny jakiś wskaźnik, 

przez wyświetlacz przebiegły niezrozumiałe znaczki. 

- Ciekaaawe. Cztery pchły w okrywie włosowej. W dwunast­

nicy przetrwały bakterie duru brzusznego. W prawym płucu za­
znaczający się guzek nowotworowy, stadium minus osiem... 

Porażonemu taką diagnozą Elastykowi zaschło w gardle. 

No, pchły - to sprawka siedemnastego wieku, przecież bez 
przerwy musiał się tam drapać. Ale tyfus i guzek?! 

A senny głos dalej mruczał: 
- ...Negatywne promieniowanie prawego płata czołowego. 

Pneutnotetralepsis.

 Opryszczka. Trzy, nie, cztery infekcje wiru­

sowe. Prawdziwe chodzące muzeum historii medycyny. 
Szkoda, ale trzeba będzie je usunąć. 

I zanim nosiciel okropnych dolegliwości zdążył się przestra­

szyć, z kabiny zaczęło się sączyć migające światło, otoczyło go 

od stóp do głów; po jego ciele przebiegł dreszcz, na czole wystą­
piły krople potu, ale już po sekundzie wszystko się skończyło. 

Szyba kabiny podjechała do góry. 

- Teraz już nie stanowisz zagrożenia, chłopcze z chrono-

dziury. Możesz wsiadać. 

- I nie będę miał tyfusu, raka i tej tam, no, pneumo... -

spytał zatrwożony Elastyk. 

- Jesteś absolutnie zdrowy i już nigdy nie zachorujesz. Je­

steś teraz wyposażony w stuprocentową barierę immunolo­

giczną. A cóż to za ordynarną chromokobaltową konstrukcję 

widzę w twoich ustach? Czyżby prawdziwy aparat nazębny? 

We wzroku stworzenia mignęła iskra lekkiego zaintereso­

wania. Elastyk skinął głową. 

- Cudooowne. Rzecz muzealna, prawdziwy antyk. Czy 

możesz mi go podarować? 

- Z miłą chęcią, ale muszę wyprostować zęby... 
- To drobiazg. 

Ku twarzy Elastyka wysunął się jaskrawy promień, zęby 

coś jakby połaskotało, a potem metalowe klamry i obejma ci-

345 

background image

chutko brzęknęły, same wyślizgnęły się z ust i przefrunęły na 

dłoń Magdaitiro. 

Elastyk przesunął palcem po zębach i westchnął zachwy­

cony, bo zrobiły się idealnie równe. 

- Dzięki za cenny eksponat. Teraz siadaj. 

Człowiek z przyszłości przesunął się na siedzenie. 

Elastyk usiadł i z ciekawością zaczął się rozglądać. 
- Co to za maszyna? 

- Odkurzacz. Regularnie czyszczę strefę z kurzu. Lubię to 

zajęcie. 

Kabina płynnie schowała się we wnętrzu pojazdu latające­

go. Okazało się, że jego dno, które z zewnątrz wydawało się 

nieprzenikalne, jest całkiem przezroczyste. 

Elastyk nie poczuł ruchu - po prostu nawierzchnia nagle 

oddaliła się, a w pół minuty później w dole już rozpościerało 

się olbrzymie miasto, przecięte na pól wstęgą rzeki. 

Z góry Moskwa wydawała się tętnić życiem, tak jak w pa­

mięci Elastyka. Patrzył na błyszczące w słońcu dachy, na igli­

ce wieżowców, na skrzyżowania magistral i łzy same płynęły 

mu po twarzy. Ach, cóż to było za piękne miasto!  B y ł o... 

Znowu rozległo się brzęczenie i odkurzacz wciągnął rozmi­

gotane wiry kurzu do leja wystającego z rufy. 

- No dobrze - oznajmiło Magdaitiro - sprzątnęliśmy, a te­

raz skropimy wszystko deszczykiem majowym z roztworu 

dezynfekcyjnego. Lubisz tęcze? 

Elastyk pociągnął nosem i kiwnął głową. 

- Ja też. 

Z bezchmurnego nieba zaczął padać na Moskwę wesoły, 

obfity deszcz. Dachy zajaśniały jeszcze bardziej, a rzeka, prze­

ciwnie, zmętniała; po prawej stronie pojawiły się trzy tęcze, 

jedna nad drugą. 

- Ja świetnie ustawiam tęcze - pochwaliło się stworzenie. -

Trzy raczej rzadko, ale dwie wychodzą mi zawsze. Włączę 

nadawanie, żeby każdy, kto chce, mógł sobie popatrzeć. 

- Ach, to nie jest pan tu sam... czy też samo? - ożywił się 

Elastyk. - Są także inni ludzie? 

- Oczywiście, że są.  N a s i - dodał człowiek z przyszłości, 

jak gdyby to słowo miało szczególny sens. 

background image

Nasi 

- No, chyba wystaaarczy. - Magdaitiro nacisnęło guziczek 

i deszcz się skończył, ale tęcze ciągle jeszcze wisiały nad ste­

rylnie czystym miastem. - Lecimy do domu, bo przegapię po­

rę śniadania i spóźnię się na początek serialu. A poza tym 

trzeba powiadomić naszych o tobie. Wyobrażam sobie, co się 

zacznie. Wielu, bardzo wielu zapragnie cię obejrzeć. Dwa­

dzieścia osób, może nawet więcej. Dawno nie mieliśmy takie­

go wstrząsająceeego wydarzenia. 

Przy słowie „wstrząsającego" istota ziewnęła. Elastyk aż 

się wzdrygnął, tak go to zaskoczyło; zdążył przywyknąć do 

absolutnej nieruchomości tej twarzy. 

Rozległ się głośny trzask. 

- Wyszliśmy ze szklanej sfery. Teraz do domu. 

Okazuje się, że nad Moskwą naprawdę wisiała połyskująca 

przezroczysta półkula, obejmująca całe miasto. Po policzkach 

Elastyka znowu popłynęły łzy. 

- A gdzie są wszyscy? No, to znaczy „nie nasi"? - chlipnął, 

mając na myśli normalnych ludzi, niepodobnych do Magda­

itiro Yamadajenkins. 

- Tych, których nazywasz „normalnymi" i którzy w rzeczy­

wistości byli nienormalni, już nie ma - wyjaśnił człowiek przy­

szłości, demonstrując tym samym, że doskonale słyszy nawet 

niewypowiedziane słowa. - Zostali tylko nasi. No, naprzód! 

- Proszę poczekać! 

Elastyk chciał poprosić, żeby odkurzacz opuścił się niżej 

i przeleciał nad Solanką, ale poczuł, że nie zniesie widoku 

opustoszałego domu rodzinnego. 

- A jak... jak Moskwa zamieniła się w Strefę? 

- W SS-284 - poprawiło Magdaitiro. - Jeśli potrzebne ci 

347 

background image

krótkie wyjaśnienie, zaczęło się od tego, że pewien „normal­

ny" człowiek oddał krew do analizy, a od innego „normalne­

go" człowieka odeszła żona. 

- Przepraszam, ale nie rozumiem... 

- Pierwszy „normalny" dowiedział się z wyników analizy, 

że jest nieuleczalnie chory (wtedy jeszcze istniały nieuleczal­

ne choroby), i dlatego zwariował - znienawidził wszystkich, 

którzy są zdrowi. A od innego „normalnego" człowieka ode­

szła żona; była kobietą - uznało za wskazane dodać stworze­

nie. - Odeszła do innego mężczyzny i wskutek tego porzuco­

ny mąż też oszalał: znienawidził wszystkie kobiety 

i wszystkich mężczyzn, a także wszystkie dzieci, ponieważ 

razem z matką odeszły także jego dzieci. 

- Ale coś takiego często się zdarza... To znaczy zdarzało. 

Co to ma do rzeczy?... 

- A to - w lot podchwyciło Magdaitiro niewypowiedziane 

pytanie - że obaj ci ludzie pracowali w jednym miejscu. Wte­

dy istniało takie pojęcie: „praca". Praca jest wtedy, gdy czło­

wiek musi przez wiele godzin z rzędu zajmować się jedną 

sprawą, nawet jeśli wcale mu się ona nie podoba. Dwóm 

„normalnym", o których ci opowiadam, ich praca wcale się 

nie podobała. Komu zresztą spodobałaby się taka praca? Byli 

zatrudnieni (to znaczy właśnie, że „pracowali") w tajnej ba­

zie wojskowej, pilnowali guzików. Baza wojskowa to była ta­

ka dziwna instytucja, w której znajdowały się... 

- Wiem - przerwał mu Elastyk. - Proszę mówić dalej! 
- Ach, prawda, wiesz. No więc w tej bazie rakietowej, w róż­

nych pomieszczeniach, były dwa guziki. Jeśli ktoś nacisnął na 

nie równocześnie, wylatywały rakiety. A jeśli tylko na jeden, to 

nie leciały. Wymyślono to specjalnie, na wypadek, gdyby czło­

wiek, który odpowiada za guzik, nagle zwariował. No i zwario­

wali obaj naraz, chociaż z różnych powodów. Umówili się mię­

dzy sobą i punktualnie o dwunastej w południe nacisnęli swoje 

guziki. Poleciały więc rakiety i zniknęło wielkie miasto w in­

nym kraju. To znaczy, samo miasto zostało, ponieważ były to 

takie rakiety, które niszczą wszystko, co żywe, ale nie niszczą 

rzeczy mających wartość materialną. W epoce KCU wartości 

materialne traktowano z wielkim szacunkiem, a ludzi nie bar­

dzo, ponieważ ludzi było strasznie dużo, kilka miliardów. 

348 

background image

- To okropne! A z jakiego kraju było tych dwóch świrów? 

Po twarzy człowieka przyszłości przebiegło jakby lekkie 

drgnienie - prawdopodobnie Magdaitiro zmarszczyło czoło. 

- Nie pamiętam. Wtedy było mnóstwo krajów, po prostu 

nie uwierzyłbyś ile. Kiedy zniknęło wielkie miasto, od razu 

zaczęto wystrzeliwać rakiety ze wszystkich pozostałych baz 

wojskowych. Moskwa miała szczęście, tak samo jak i tamto 

pierwsze miasto. W nią też trafiła rakieta, która niczego nie 

uszkodziła. Wojna ciągnęła się kilka lat, aż do chwili, kiedy 

jedni „normalni" ludzie zwyciężyli innych, a potem wszyscy, 

którzy przeżyli, zmarli wskutek strasznych chorób. 

- Ale pan jest żywy. To znaczy, że nie wszyscy zginęli! 
- Oczywiście, nie wszyscy. Wielu ocalało. Prawie wszyscy 

nasi - osiemset osiemdziesiąt osób. 

- Ale kto to są nasi? 

- Najmądrzejsi i najbardziej wykształceni, jednym sło­

wem - najlepsi ludzie na Ziemi. Wiedzieliśmy, że podobna 

katastrofa jest teoretycznie możliwa, i przygotowaliśmy się 

odpowiednio wcześnie. Umówiliśmy się, sporządzili plan 

nadzwyczajnej ewakuacji, żeby ocalić najcenniejszą część 

ludzkiej cywilizacji - samych siebie. I zanim pierwsze rakiety 

dosięgły celu, wszyscy odlecieliśmy na stacje orbitalne. Część 

tych stacji była już wówczas czynna, resztę zawczasu przygo­

towaliśmy do eksploatacji. Znajdowało się tam wszystko, co 

było niezbędne do odrodzenia planety. 

Odkurzacz ciągle jeszcze szybował nad Moskwą, ale 

wstrząśnięty tą przerażającą historią Elastyk nie patrzył na 

wyludnione miasto, tylko na opowiadającego. 

- Krążyliśmy po orbicie, dopóki na Ziemi wszystko się nie 

uspokoiło. Potem wróciliśmy i zaczęli sprzątać. Zrobiliśmy 

dezynfekcję i dezynsekcję. Ponieważ przy życiu zostali już 

tylko ludzie mądrzy i wykształceni, wszystko szło szybko. 

Nikt nie przeszkadzał, nikt nie zawracał nam głowy głup­

stwami. Urządziliśmy świat po swojemu, rozwiązaliśmy bez 

przeszkód wszystkie dotychczasowe zagadnienia naukowe 

i techniczne, a na Ziemi powstał idealny porządek. Każdy 

wybrał sobie miejsce i ulubione zajęcie. Ja na przykład lubię 

zajmować się starymi rzeczami - doglądam Moskwy i SS-148 

(kiedyś nazywała się Paryż). 

349 

background image

- I, tak jak wcześniej, jest was ciągle osiemset osiemdzie­

siąt cztery osoby. 

- Nie, teraz jest nas siedemset czterdzieści sześć osób. Nie­

którzy byli już starsi i niezbyt zdrowi, nie dożyli więc do osta­

tecznego rozwiązania wszystkich problemów medycznych. 

Ale, oczywiście, nie zniknęli bez śladu, to byłoby marnotraw­

stwem. Ja na przykład jestem złożone z profesor Magdy Jen­

kins, mikrobiologa, oraz doktora Itiro Yamady, specjalisty 

w dziedzinie elektroniki. Mój mózg posiadł wiedzę, którą 

mieli obaj dawcy. To bardzo wygodne. 

Elastyk bojaźliwie zerknął na hybrydę. To znaczy, że jest 

równocześnie i kobietą, i mężczyzną? Co za koszmar! 

- A dzieci? Czy u was nie rodzą się dzieci? 

- Z reprodukcją jest kłopot. - Magdaitiro westchnęło. To 

było bardzo dziwne: wyraźne westchnienie, ale bez najmniej­

szego poruszenia powietrza. Nie westchnienie, ale  m y ś l 

o  w e s t c h n i ę c i u . - Rozumiesz, chłopcze z chronodziu-

ry, w epoce KCU po to, by pojawiło się dziecko, konieczne by­

ło, żeby dwie osoby ludzkie (przy czym jedna płci męskiej, 

a druga żeńskiej) pokochały się. Trudno objaśnić, co to zna­

czy „pokochały się". To kiedy jednemu człowiekowi wydaje 

się, że nie może żyć bez drugiego człowieka. Z tego powodu 

pozwala sobie na najrozmaitsze głupie, niekiedy nawet auto-

destrukcyjne postępki. Nasi są zbyt mądrzy, żeby kochać. 

Próbowaliśmy hodować dzieci z żywych komórek - klono­

wać, ale klonowane dzieci nie są inteligentne. I wówczas po­

stanowiliśmy, że będziemy wieczni. Po prostu nie mamy in­

nego wyjścia, inaczej zginie cywilizacja. Wtedy właśnie 

zaczęła się epoka dwudziestego majopada. No, napatrzyłeś 

się na tęcze? Lecimy, do początku serialu zostało tylko pół go­

dziny. 

- A gdzie pan-pani mieszka? 
- W Karpatach - odrzekła wieczna istota, przebiegając 

palcami po guzikach jak pianista po klawiszach. 

- To jak dostaniemy się w pół godziny do pańskiego domu? 

Odkurzacz na sekundę otoczył się chmurą, która od razu 

się rozproszyła, i okazało się, że Moskwa zniknęła - pod prze­

zroczystym dnem pojazdu widniała zielona trawa. 

- Już jesteśmy w domu. 

background image

Niebezpieczne myśli 

Kabina ześlizgnęła się w dół, a Elastyk zobaczył cudowny 

pejzaż: błękitne góry, jezioro, zaśnieżony szczyt w oddali. 

- Już jesteśmy w Karpatach? Tak szybko? 
- To się nazywa hipertransportacja - przemieszczenie 

przez fałdy przestrzeni. Nie traci się czasu na podróż, tylko 

energię. Idziemy, czas na kolację. Mam ścisły reżim. 

Kobietomężczyzna skierował się do dużej trawiastej kępy, 

a ta nagle odjechała na bok, odsłaniając przytulne, wypełnio­

ne łagodnym światłem wejście. 

- Chyba można otworzyć okna, rosa już zniknęła - powie­

działo, a może pomyślało Magdaitiro. 

Na zboczu w kilku miejscach podniosła się darń, jak gdyby 

sama góra otworzyła oczy. 

- Zbudowałom sobie dom w pobliżu natury. To dobre 

miejsce, ziemia nasycona jest pozytywną energią - wyjaśniło 

pan-pani domu, prowadząc gościa do środka. 

Elastyk ujrzał niezwykle obszerny pokój o gładkich drew­

nianych ścianach, na których wisiało mnóstwo obrazów 

w złotych ramach. Za to mebli było niedużo - tylko niewyso­

ki stół i kilka dziwnych, puszystych kul, na które przyjemnie 

było patrzeć. 

- Jak tu ładnie - uprzejmie pochwalił Elastyk. - Mieszka 

tu pan-pani samo? 

- Mam sąsiadów. Prezydent Ramirez osiedlił się w Al­

pach, to tylko tysiąc kilometrów stąd. A mój bliski przyjaciel, 

senator Hobbes, mieszka na wybrzeżu Bałtyku; to jeszcze bli­

żej - odrzekło stworzenie z przyszłości. 

- I nikt nie czuje się samotny? Świat jest taki wielki, a was 

tak mało! 

351 

background image

Magdaitiro, w skupieniu dotykające sensorów na pilocie, 

zamarło i lekko pochyliło głowę w bok. Słychać było jakieś 
nieartykułowane, bardzo szybkie mamrotanie, jak gdyby 
ktoś włączył magnetofon na przyśpieszone przewijanie. 

- Przepraszam, co to jest? 
- To ja myślę nad twoim pytaniem. Tak, jest nas niewie­

lu. Za to cenimy każdego mieszkańca Ziemi. Nie tak jak twoi 

„normalni ludzie". Wtedy silni dręczyli słabszych, nawet za­

bijali, a reszta nic sobie z tego nie robiła. A u nas, kiedy dok­

tor Lipszyc, mieszkający na Antarktydzie, wpadł do lodowa­
tej wody i wezwał pomocy, po minucie zjawiło się przeszło 
pięciuset naszych, a reszta przybyła w ciągu następnych pię­
ciu minut. Nigdy jeszcze na jednym lodowcu nie zebrało się 
tyle osób! Wszyscy jesteśmy Wielce Szanownymi Ludźmi. 
Zdanie każdego jest nadzwyczaj cenne. Nie sposób sobie wy­
obrazić, żeby nasi podjęli jakąś decyzję, gdyby nie odpowia­
dała chociażby jednemu z nas. Co prawda, żadnych zbioro­
wych decyzji od dawna nie musieliśmy podejmować. Świat 
funkcjonuje w absolutnym porządku. Wszystkie problemy 
są rozwiązywane, jeszcze zanim się pojawią. Najbliższa kata­
strofa zdarzy się za sto osiemdziesiąt dwa obroty naszej pla­
nety wokół Słońca: w Ziemię powinna uderzyć wielka ko­
meta. Ale nie uderzy, ponieważ za sto dwa obroty 

wystrzelimy jej na spotkanie balistyczny pocisk, który zmie­
ni jej trajektorię... Jeszcze cztery polecenia i śniadanie będzie 

gotowe. - Magdaitiro znowu zajęło się pilotem. 

Elastyk był strasznie ciekaw, co się tutaj jada, ale na razie 

nie zaproszono go do stołu. Jak na dobrze wychowanego 
chłopca przystało, udał, że interesuje się malarstwem. Prze­
szedł się wzdłuż szeregu obrazów i jeden od razu rozpoznał. 

- Jaka świetna kopia Mony Lizy - powiedział tonem znaw­

cy, żeby błysnąć erudycją przed mieszkańcem przyszłości. 
Niech nie myśli, że chłopcy w dwudziestym pierwszym wie­
ku byli ciemniakami. 

- Dlaczego kopia? To oryginał. Biorę z SS-148 obrazy, któ­

re mi się podobają. Jeśli jakiś mi się znudzi, wieszam go z po­
wrotem w Luwrze i biorę inny. No, proszę do stołu. 

Magdaitiro przysunęło puszystą kulę i usiadło na niej; oka­

zało się, że to fotel. 

352 

background image

Tak samo postąpił Elastyk. Siedzisko momentalnie przy­

brało kształt jego ciała, troskliwie obejmując plecy i boki. 

Powierzchnia stołu się rozciągnęła, po czym zjawił się bia­

ły obrus, zastawiony srebrnymi naczyniami, kryształami 
i wazami; w każdej z nich znajdował się jeden kwiatek. 

Wszystkie przeżycia i bieganina sprawiły, że Elastyk okrop­

nie zgłodniał i z wielką ciekawością oglądał poczęstunek. 

Najwyraźniej Magdaitiro bardzo lubiło galaretkę. Była tu­

taj we wszystkich kolorach: w jednej miseczce mętnobiała, 

w drugiej różowawa, w trzeciej żółtawa, w czwartej zielonka­
wa. Oprócz małych pakiecików soli i kostek cukru Elastyk 
nie dostrzegł na stole nic więcej nadającego się do zjedzenia. 

- Lubię galaretkę, szczególnie na deser - powiedział z na­

ciskiem. 

- Częstuj się. Tutaj masz wszystko, co niezbędne dla orga­

nizmu: czyste białko, czyste węglowodany, trochę tłuszczów, 
błonnik, pięciogramowe dawki soli i dwudziestogramowe 
cukru. A w karafce jest woda mineralna. 

Człowiek z przyszłości zaczerpnął od razu z każdej misecz­

ki, wysypał pakiecik soli na język, popił wodą i zagryzł kostką 

cukru. 

- Jużem zjadło. Mmm, pycha. No, a ty? 
- Dziękuję, nie jestem głodny... 
Elastyk ponuro gryzł cukier. Kiedy sięgnął po następny ka­

wałek, srebrna pokrywka cukiernicy sama się zamknęła. 

- No, jak chcesz. Posiedź, poczekaj, aż pożywienie rozpu­

ści się we krwi. A ja muszę obejrzeć Śmiech i łzy, to mój ulu­

biony serial. Szkoda, że nie widziałeś poprzednich odcinków, 
bez tego trudno ci będzie śledzić treść. 

Pan-pani domu obróciło się na swoim kulistym fotelu 

w stronę ściany - jedynej, gdzie nie wisiał żaden obraz, i cała 

ściana nagle zmieniła się w ekran. Różnokolorowe figury 
geometryczne pełzały powoli, raz się rozjaśniając, raz ciem­

niejąc, i wchodziły jedna na drugą. Towarzyszyło temu nie­
zbyt głośne pogwizdywanie, to znów pstrykanie, to wes­
tchnienia. 

Po pięciu minutach Elastykowi się to znudziło, tak że za­

czął się obracać na fotelu, ale Magdaitiro patrzyło, nie odry­

wając oczu od ekranu. 

353 

background image

Odwróciło się tylko na sekundę, by zwrócić gościowi uwa­

gę na coś śmiesznego: 

- He, he, he. A to dobre. Tylko popatrz! - I znowu zagapi­

ło się w ekran. 

Elastyk patrzył więc dalej. Wielki różowy sześciokąt starał 

się przeleźć między dwiema spiralami - to tak się obracał, to 

owak, ale w żaden sposób mu się nie udawało. Zapachniało 

czymś ostrym, kwaskowatym, a Elastyk poczuł nawet, że go 

łaskocze w nosie. 

Ramiona Magdaitiro lekko drżały; widocznie zanosiło się 

śmiechem. 

Korzystając z tego, że pan-pani domu jest zajęte swoim se­

rialem i nie podsłuchuje, Elastyk w końcu puścił myśli 

w ruch. 

Dlaczego ludzkość zginęła tak bezsensownie, tak okrop­

nie? Czyżby nie można było tego przewidzieć, zapobiec kata­

strofie? 

Magdaitiro znowu się odwróciło. 
- A teraz będzie baaardzo, baaaardzo smutne. 

Wielki brązowy kwadrat, podrygując, spełznął w kąt ekra­

nu i zniknął. Zapachniało mokrymi liśćmi. 

Po nieruchomej twarzy człowieka z przyszłości stoczyła się 

jedna łza, potem druga. 

Elastyk zaś pomyślał jeszcze chwilę i wykrzyknął: 

- Chwileczkę! Skoro waszej nauce znane są chronodziury, 

to dlaczego nie wyprawicie się w przeszłość i nie powstrzy­

macie tamtych dwóch świrów? No, tamtych, którzy zgubili 

świat! 

Z wyraźną niechęcią Magdaitiro odwróciło się od ekranu, 

po którym prześlizgiwały się migoczące srebrzyste plamy. 

- Nie chodzi o świrów. Jeżeli nie nastąpiłby ów fatalny 

zbieg okoliczności, to zdarzyłoby się coś innego. Jakiś spór 

między wielkimi krajami. Albo ludzie epoki KCU na skutek 

swojej ciemnoty wybiliby dziurę w atmosferze ziemskiej. 

Kłopot polegał na tym, że było ich na Ziemi zbyt wielu, 

i w dodatku głupich. A teraz jest tylu, ilu trzeba, i wszyscy są 

rozumni. Tak więc nic złego nie może się już wydarzyć. Świat 

osiągnął doskonałość i dlatego przestał się zmieniać. Dlatego 

właśnie czas się zatrzymał... Oj, przegapiłem ostatni frag-

354 

background image

ment. Przez ciebie nie widziałem, jak skończył się odcinek. 

Niech chociaż zobaczę napisy... 

Nie chodzi o głupich ludzi, tylko o Rajskie Jabłko, pomy­

ślał Elastyk. Ach, gdybym go nie upuścił, wszystko byłoby 

inaczej! Wiem, co naprawdę się zdarzyło. Kolejny dureń albo 

łajdak zdobył Kamień i poddał go jakiemuś szczególnie silne­

mu działaniu. Energia Zła odpowiedziała na to druzgoczą-

cym uderzeniem. Dlatego właśnie nastąpił fatalny zbieg oko­

liczności i życie na Ziemi się skończyło - bo przecież tę 

galaretowatą wegetację trudno nazwać życiem. 

- Chcesz rajskie jabłuszko? - znowu odwróciło się Magda-

itiro. - Mam w oranżerii rozmaite jabłonie, w tym także raj­

skie. Ale spożywanie niespreparowanych owoców jest szkod­

liwe i niebezpieczne. Mogę wydzielić ci z rajskiego jabłka 

węglowodany i błonnik. Chcesz? 

Elastyk zdecydowanie pokręcił głową. Co za ohyda to czy­

tanie w myślach! Pod żadnym pozorem nie należy myśleć 

o Jabłku. 

- Chcę do domu - powiedział szybko. - Do taty i mamy. 

Skoro wiecie o chronodziurach, to z pewnością umiecie je 

znajdować? 

- Oczywiście. To bardzo proste. Ale po co chcesz wracać 

w takie koszmarne czasy? Tam jest niehigienicznie, niebez­

piecznie, hałaśliwie, ciasno - okropność. Ach, rozumiem. Na 

pewno żartowałeś. He, he, he. Śmieszne. 

- Nie, nie żartowałem. Proszę mi pomóc wrócić z powro­

tem! - Elastyk zerwał się na równe nogi, a fotel usłużnie 

pchnął go w pośladki. 

Brwi Magdaitiro troszeczkę się uniosły. 

- Jestem zdziwione. Niezmieeeernie zdziwiooone. Dawnom 

już się tak nie dziwiło. A może jesteś głupi? - Ono też wstało, 

wyciągnęło rękę, przesunęło nią przed głową Elastyka. - Nie, 

jak na swój wiek i wiedzę wcale nie jesteś głupi. Czy nie rozu­

miesz, jakie miałeś szczęście? Dzięki szczęśliwemu przypadko­

wi trafiłeś do wiecznego dwudziestego maja. Nauczymy cię 

wszystkiego - to bardzo łatwe, po prostu zapiszemy wiedzę na 

substancji podkorowej twojego mózgu, i już. Wybierzesz sobie 

miejsce osiedlenia i zbudujesz dom według własnego gustu. 

Ostatnimi czasy modne jest mieszkanie na dnie morskim albo 

355 

background image

w kraterze wulkanu. Będziesz robił to, na co masz ochotę. A je­

śli nie będziesz chciał robić nic, to nic nie rób, twoja sprawa. 

Pomyśl: będziesz żył wiecznie. Zostaniesz naszym, siedemset 

czterdziestym siódmym. Wszyscy nasi baaardzo się ucieszą. 

- A wy umiecie się cieszyć? - zdziwił się Elastyk. 

- No, oczywiście nie tak jak „normalni" - odpowiedział bez 

wahania człowiek przyszłości. - Nie wymachujemy rękami 

i nie rechoczemy jak szaleni. Ale cieszyć się umiemy. 

Obrażać się też nadal umiecie, wyskoczyła sama z siebie na­

stępna myśl, znowu nie nazbyt uprzejma. Elastyk uszczypnął 

się w nogę, żeby nie myśleć niepotrzebnych rzeczy. 

- To znaczy, że mnie nie wypuścicie? 

- Jak mogę cię nie wypuścić, skoro tego chcesz? U nas tak 

się nie robi. Ale jest mi smutno. Baaardzo smutno. Myślałom, 

że może pomieszkasz u mnie przez jakiś czas. Dziwne, ale ja­

koś spodobało mi się być we dwóch. - Magdaitiro nawet wes­

tchnęło, nie w myślach, ale naprawdę. Fakt, że niezbyt głębo­

ko. - Dokąd konkretnie chcesz trafić? 

- Do Moskwy, w dwudziesty dziewiąty września dwa tysią­

ce szóstego roku. 

Zapiszczał pilot; w ścianie odsunął się panel, za którym sta­

ły rzędem różnokolorowe płaskie płyty. 

- Gdzie mój chronoskop? Dawnom się nim nie posługiwa­

ło... Aha, tu jest. 

Magdaitiro wzięło płytę malinowej barwy i coś zaczęło z nią 

robić. 

- SS-284... Dwa tysiące szósty... Wrzesień, dwudziesty dzie­

wiąty... Mała... Bardzo mała... Na dnie rzeki, to się nie nadaje, 

utoniesz... Aha, tutaj, zdaje się, jest odpowiednia. Średnica 

dwadzieścia trzy centymetry, dla ciebie wystarczy. Przy wieży 

telewizyjnej w Ostankinie. To północna część Moskwy. Dwu­

dziesta pierwsza czternaście. Odpowiada ci? 

- W zasadzie tak... A może są wcześniejsze? Tato i mama 

będą się niepokoić. 

I mister van Dorn, Elastyk nie zdołał powstrzymać zbyt 

szybkiej myśli. 

Człowiek z przyszłości na pewno usłyszał, ale nie spytał 

o nic. Mimo wszystko dobrze, że oni tu są mało dociekliwi 

i w ogóle dość niemrawi. 

356 

background image

- Wcześnieeejsze? Spróbujemy. Może być o siódmej pięć­

dziesiąt dziewięć na placu Czerwonym. Blisko tego miejsca, 

gdzie się spotkaliśmy. 

- Świetnie! Tego mi właśnie potrzeba! - ucieszył się Ela­

styk. - Stamtąd mam do domu dziesięć minut, jeśli pobieg­

nę! Proszę mnie tam jak najprędzej wysłać! 

- Tak się śpieeeeszysz? - spytało smętnie Magdaitiro. - No 

dooobrze. Weź mnie za rękę. 

- A nie wsiądziemy razem do pojazdu? 
- Nie. On służy do zbierania kurzu. Do hipertransportacji 

wystarczy akumulator energetyczny, a ten mam zawsze przy 

sobie. 

Chwycili się za ręce. 

Pokój pogrążył się we mgle, a kiedy się rozwiała, okazało 

się, że pod nogami już nie ma podłogi, tylko znowu bruk. Tyl­

ko że teraz Elastyk stał nie na środku placu Czerwonego, ale 

z boku, między Łobnym Miejscem a świątynią Wasilija Bło­

gosławionego. 

- Dziura jest, o tutaj - wskazało Magdaitiro jedne z dwoj­

ga schodów wiodących do cerkwi, tych od strony północnej. 

Podeszli bliżej. Z boku pod schodami znajdowała się ciem­

na komórka. Dziwne - Elastyk bywał tutaj wiele razy, ale ni­

gdy nie zwrócił na nią uwagi. 

Zrobił krok w ciemność pachnącą pleśnią - wyraźnie ciąg 

latającego odkurzacza już tu nie docierał. 

- A co dalej? - krzyknął Elastyk. 
- Dwa kroki do przodu, krok w lewo i podskok w miejscu. 

Z pewnością utworzyła się tam chronobłona, należy ją prze­

rwać. Tylko bądź ostrożny: w dwa tysiące szóstym roku nie 

zderz się ze swoim chronosobowtórem. Jeśli spojrzycie sobie 

w oczy, to znikniesz. Przecież przybyszem z przyszłości bę­

dziesz ty, a nie on. 

Może tak byłoby lepiej, pomyślał Elastyk. Tamten drugi, co 

prawda, jeszcze nic nie wie, ale przynajmniej nie zdążył 

wszystkiego zepsuć... 

- Boisz się, że wszystko zepsujesz? - Magdaitiro źle od­

czytało myśl Elastyka. - To słuszna wątpliwość. Po prostu 

mądrzejesz w oczach. Jeszcze chwila, a popełniłbyś nieod­

wracalny błąd. Sądząc po parametrach, to przejście jest jed-

357 

background image

nostronne. Nie zdołasz wrócić tutaj i na zawsze utracisz 

możliwość zostania naszym. Jestem rade, że nabrałeś rozu­

mu. Chciałeś omal dobrowolnie wyrzec się raju. Co za głu­

pota. 

Jeśli w porę znajdzie się Rajskie Jabłko, to żadnego wasze­

go raju nie będzie, pomyślał Elastyk. 

- Co? Co? - powoli spytało Magdaitiro. - W jakim sensie 

„nie będzie"? Poczekaj... - Zbliżyło się i wyciągnęło rękę do 

Elastyka. - Muszę się naradzić z pozostałymi. Stój. 

Elastyk prędko zrobił dwa kroki do przodu, krok w lewo, 

podskoczył w miejscu i runął w ciemność. 

background image

HURA! ZNOWU DZISIAJ 

background image

Co robić? 

To znaczy, właściwie nie w taką znowu ciemność - prawie od ra­
zu znowu się rozjaśniło. Elastyk kichnął, bo w nosie miał pełno 
kurzu. Strącił łzy, które pojawiły się na rzęsach, i odwrócił się. 

Niby nic się nie zmieniło, tyle że zniknęło Magdaitiro, 

a skądś dolatywał monotonny, mechaniczny głos, mówiący 

bez żadnych przerw: 

- ...O tak wczesnej godzinie świątynia jest zamknięta dla­

tego popatrzymy najpierw na tak zwane Łobne Miejsce wiele 
osób myśli że ten okrągły placyk pełnił funkcję szafotu w rze­
czywistości jednak Łobne Miejsce nie było miejscem kaźni, 
ale służyło do odczytywania przed ludem carskich rozporzą­
dzeń natomiast szafoty i szubienice zazwyczaj stawiano 

o tam bliżej kremlowskiego muru jak to zostało pokazane na 
obrazie wielkiego rosyjskiego malarza Wasilija Surikowa Po­
ranek przed straceniem strzelców... 

Elastyk wysunął się spod ganku, zobaczył przewodnika 

i grupkę przybyłych z prowincji turystów z aparatami i kame­
rami wideo. To ci ranne ptaszki - o siódmej rano już są na 
wycieczce. 

Po placu z powagą dreptał tłusty, łysawy gołąb. Zobaczył 

ogryzek jabłka, dziobnął. 

Rozpromieniony Elastyk wylazł spod pomnika historii i ro­

zejrzał się dookoła. 

Milicjant! Samochód jedzie! Zapach benzyny! Kałuża! 

Hura! 
I znowu kichnął - teraz już nie kurz był przyczyną, ale 

nadmiar uczuć. 

Turyści się odwrócili, nastawili obiektywy i zaczęli szczę­

kać aparatami. 

361 

background image

Elastyk uświadomił sobie, że od roku tysiąc sześćset szó­

stego się nie przebierał. Miał nadal na sobie pliszowe nogawice, 

buty z kraśnego safijanu, giezło malinowe pisane i kaftan zlotoszyty. 

- Przed państwem chłopiec w typowym ubiorze epoki Bo­

rysa Godunowa. - Przewodnik ani trochę się nie speszył. -
A przy Muzeum Historycznym mogą państwo sfotografować 
strzelców albo piękne dziewczyny w kokosznikach. Teraz po­
dejdźmy trochę bliżej Łobnego Miejsca. 

Elastyk wszedł w rolę i ukłonił się turystom w pas. Ci jesz­

cze trochę popstrykali i przeszli do kolejnego zabytku. 

Elastyk zaś pobiegł w dół, na Wasiliewską, i skręcił na 

Warwarkę. 

Z metra szli do pracy ponurzy, jeszcze nie całkiem wybu-

dzeni ze snu ludzie. Było ich wielu, strasznie wielu, i to było 
po prostu wspaniałe! Na Elastyka w jego maskaradowym 
przebraniu popatrywano, owszem, ale bez większego zainte­
resowania. Pewnie myśleli sobie: mały chłopak jeszcze, a też 

już od samego rana sobie dorabia - jako przebieraniec. 

Nogi same zaniosły go na plac Słowiański, a stamtąd na 

Solankę, i już ukazał się róg wielkiego szarego domu, i okno 

na górze, a w nim kręcił się zielony chiński wiatraczek, któ­
rym Elastyk tydzień temu upiększył lufcik w swoim pokoju. 

Wpadł z rozpędu do bramy - i zamarł. 
Z drzwi wyszedł chłopiec w czerwonej kurtce, z teczką, i ze 

zdziwieniem popatrzył na Elastyka. Potem zamknął oczy. 

To przecież ja! Ja sam! - zrozumiał Elastyk. I przypomniał 

sobie: tamtego ranka przywidział mu się w bramie chłopiec 
bardzo podobny do niego samego. Przypomniał sobie 
i ostrzeżenie Magdaitiro - w żadnym wypadku nie spotykać 
się wzrokiem z sobowtórem. 

Czym prędzej się schował, zanim jeszcze Elastyk 2 (a może 

to on jest Elastyk 2, a tamten Elastyk 1?) znowu otworzył oczy. 

Dalej podglądał zza węgła. 
Widział, jak Elastyk 2 schodzi do piwnicy. 
Ledwie czerwona kurtka skryła się w czarnej gardzieli, na 

podwórzu zjawił się mister van Dorn. Elastyk omal nie zawo­
łał na niego, ale w porę się zorientował, że robić tego, broń 
Boże, nie należy - trzeba poczekać, aż Elastyk 2 przejdzie do 
innej epoki. 

362 

background image

Tym bardziej że profesor nie był sam. Towarzyszył mu jakiś 

chłopak z psem na smyczy - owczarkiem, który pożarł mami-

ne kanapki. 

- O, tam! - Van Dorn wskazał na bramę i dał chłopakowi 

zielony banknot. 

A dalej wszystko było jak w kinie, kiedy ogląda się film po 

raz drugi. Już się wie, co będzie dalej, i dlatego niezbyt uważ­

nie śledzi się akcję, raczej zwraca uwagę na szczegóły. 

Elastyk 2 właśnie przechytrzył psa. 

Teraz pobiegł ulicą (Elastyk szedł za nim). 

Teraz zatrzymał się przy bezdomnym. 
Kiedy tylko chłopiec w czerwonej kurtce popędził po 

„ćwiarę", bezdomny wstał, rozejrzał się dokoła i zniknął za 

rogiem. 

No dobra, wszystko już wiadomo. Dalej nie ma co patrzeć. 

Teraz trzeba tylko doczekać do południa, kiedy Elastyk 2 

wlezie w rok czternasty, i rozdwojenie zniknie. 

Elastyk wszedł na strych i przesiedział tam do wpół do 

dwunastej. Nic nie robił, po prostu patrzył z góry na ulicę, 

którą chodzili ludzie i jeździły samochody. I ani trochę się 

przy tym nie nudził. Jakie to szczęście wrócić do domu po 

długiej, długiej wędrówce! 

Podziemnymi przejściami śladem van Dorna i Elastyka 2 

szło się łatwo. Tylko raz Drugi się obejrzał; zdaje się, że usły­

szał kroki, ale w ciemnościach nie mógł dojrzeć Elastyka. 

Schować się w kącie dawnego magazynu było jeszcze pro­

ściej. Elastyk odczekał, aż Drugi wylezie następny raz przez 

chronodziurę, i dopiero potem zawołał: 

- Mister van Dorn, jestem tutaj! 

Biedny profesor krzyknął i o mało nie zwalił się ze swojej 

ruchomej drabinki. Dopiero kiedy zjechał na podłogę i oświet­

lił twarz Elastyka latarką, odzyska! mowę: 

- Mój młody przyjacielu! Jak się znalazł pan na dole? I to 

w takim niezwykłym stroju! A włosy! Bardzo dziwnie pana 

ostrzygli! Trzeba będzie powiedzieć rodzicom, że po drodze 

wstąpiliśmy do fryzjera. Trudniej przyjdzie wytłumaczyć, dla­

czego urósł pan o kilka centymetrów... O, według mojego ze-

363 

background image

garka, pana nieobecność trwała niecałą minutę, ale czuję, że 

spotkało pana mnóstwo niezwykłych przygód. Proszę mi 

prędko opowiedzieć, co się z panem działo. Nie, niech pan 

poczeka. Najpierw muszę zażyć dwie tabletki: jedną na serce, 

drugą uspokajającą. 

Elastyk sposępniał i oznajmił: 

- Nic mi się nie udało, profesorze. Straciłem unibook. 

Miałem w rękach Rajskie Jabłko, ale nie zdołałem go zatrzy­

mać. Zostało bezpowrotnie stracone. Byłem nie tylko w prze­

szłości, ale i w przyszłości. Tam wszystko jest okropne. Ludz­

kość zginie. 

- W którym roku? - spytał szybko van Dorn, który słuchał 

bardzo uważnie. - Powinienem wiedzieć, ile nam zostało czasu. 

- Ja... nie spytałem - szepnął Elastyk, poruszony własnym 

brakiem odpowiedzialności. - Zapomniałem... Straciłem gło­

wę... Ale sądząc po wyglądzie Moskwy, nastąpi to już wkrót­

ce... Strasznie mi przykro. Jestem gorszy od Przeklętego 

Theo. Tamten przynajmniej nie wiedział, co czyni... 

Elastyk się rozpłakał. Łzy płynęły mu strumieniami - to 

było istne oberwanie chmury. 

Mister van Dorn cierpliwie czekał. Kiedy chusteczka Ela-

styka była już całkiem mokra, podał mu swoją. A kiedy do­

czekał się końca szlochów, oświadczył sucho: 

- To było rozładowanie emocji. A teraz proszę opowiedzieć 

wszystko po kolei i tak szczegółowo, jak się da. Czasu mamy 

wystarczająco dużo. Powtarzam: wszystkie pańskie chrono-

podróże nie trwały nawet jednej minuty. 

Kiedy wysłuchał długiej, urywanej opowieści i zadał kilka 

uzupełniających pytań, oświadczył: 

- Nic nie przepadło. Skoro widział pan na znajomej ulicy 

dużo nowych sklepów, to znaczy, że mamy najprawdopodob­

niej jeszcze kilka lat. Tyle czasu powinno na pewno wystar­

czyć. Za trzy tygodnie wrócę z nowym unibookiem, a pan 

znów wyruszy w rok tysiąc dziewięćset czternasty. Wnosząc 

z pańskiej opowieści, to najdogodniejsza droga do Rajskiego 

Jabłka. Stamtąd Kamień nigdzie nie uciekł, prawda? Opra­

cuję dla pana bardziej szczegółową instrukcję, uwzględnię 

wszystkie warianty i możliwości. Przecież teraz dzięki panu 

wiemy bardzo dużo. 

364 

background image

- A jeśli mi się znowu nie uda? Myśli pan, że tak łatwo 

wygrać z Diabolo Diabolinim? - niepewnie spytał Elastyk. 

- Jeśli nie uda się za drugim razem, to spróbuje pan trzeci, 

dziesiąty, setny. Proszę nie zapominać o honorze Dornów... 

- I o losach ludzkości. Nie zapominam, profesorze, ale na­

wet teraz z trudem przeciskam się przez dziurę. Oczywiście, 

mogę mniej jeść, jednak i tak za pół roku albo za rok podros­

nę i już nie przecisnę się przez ten kwadrat. 

Uczony westchnął. 

- To znaczy, że znów będę musiał szukać jakiegoś młode­

go Dorna. Jeszcze nie zajmowałem się potomkami Krzyżow­

ca, którzy noszą inne nazwisko, a przecież są ich tysiące. 

Większość nawet nie podejrzewa, że należy do rodu von Dor­

nów. A zresztą, czy to koniecznie musi być chłopiec? Dziew­

czynki mają lepszą orientację, a niektóre nie są ani trochę 

mniej odważne niż chłopcy. Jeśli nie znajdę odpowiedniego 

kandydata wśród potomków Thea, to adoptuję chłopca lub 

dziewczynkę, a wówczas zjawi się na świecie nowy von Dorn. 

Bo co mam robić? - Profesor rozłożył ręce. - Ktoś musi ten 

świat ratować. Niech więc pan nie upada na duchu, mój mło­

dy przyjacielu. Ciąg dalszy nastąpi. 

background image

Spis treści 

Dzisiaj 5 

Zwyczajny nadzwyczajny chłopiec 7 
Najpierw dwie zupełnie niepojęte przygody 10 

Jeszcze trzy, może niekoniecznie zagadkowe, 

ale na pewno bardzo dziwne 15 

Katastrofa 21 

Bardzo daleki krewny 25 

Najważniejsza Osoba na Świecie 30 

Theo Krzyżowiec 33 

Sześćdziesiąt cztery karaty nadwagi 38 

Misja Dornów 42 

Chronodziury 46 

W piwnicy 54 
Pierwsze śliwki - robaczywki 59 
Instruktaż i ekwipunek 64 

Wczoraj 71 

Masz, babo, tutti-frutti

  7

„Siego siałeś?" 79 

Plama do kwadratu 82 
Ulubieńcy publiczności 87 

W ogniu nie płonie i w wodzie nie tonie 91 
Angaż 96 

Rybka bierze! 103 
Któż to jest? 110 

Przez szparę 114 

Opowieść kawalerzysty 118 
Dematerializacja 123 
Kot i Lisica 131 

367 

background image

Nieszczęście nieuniknione 136 

Żywcem do grobu 143 

Przedwczoraj 149 

Co? Gdzie? Kiedy? 151 

To i owo się wyjaśnia, ale cóż z tego? 158 

Intryganci 163 
Godunow we własnej osobie 172 
Następca tronu 177 

W gościnie u kniazia Wasilija 184 

Kniaziówna Słomka 192 

Carowi na uciechę 204 

Cholerne średniowiecze 212 
Równy gość 222 

Z Żywota błogosławionego cudotwórcy Erastija 

Solańskiego

 231 

Badanie opinii publicznej w roku 1606 245 

Trudno być bogiem 255 
Klasa-dziewczyna 268 

O magicznym krysztale, wielkiej transmutacji 

i kamieniu filozoficznym 275 

Carskie wesele 284 

Już po nas! 293 

Spisek! 302 

Caryca Marynka 315 
Na złamanie karku 322 

Jutro 335 

Latający odkurzacz 337 
Deszczyk majowy 343 

Nasi 347 
Niebezpieczne myśli 351 

Hura! Znowu dzisiaj 359 

Co robić? 361