background image
background image

Tytuł oryginału norweskiego: 

„Bak portene" 

Ilustracja na okładce: Christina Nauckhoff 

Redakcja: Elżbieta Skrzyńska 

Copyright © 1995 by Margit Sandemo 

For the Polish edition: 

Copyright © 1997 by Pol-Nordica Sp z o.o. 

Ali Rights Reserved 

ISBN 83-87441-00-7 

Druk: AiT Trondheim AS, Norwegia 

Wydawca jest członkiem 

Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wydawców 

Nie dowierzaj wszystkiemu, co czytasz! 

Pozwól jednak swojej wyobraźni w to wierzyć! 

Wyobraźnia prowadzi własne życie 

równoległe do twojego, realnego. 

Wyobraźnia może poszerzyć 

granice twojego świata. 

„Wielkie Wrota" to pierwsza książka w trzeciej i ostatniej części 

wielotomowej trylogii. 

Część pierwsza nosi tytuł „Saga o Ludziach Lodu", druga to „Sa­

ga o Czarnoksiężniku". 

Każdą z tych serii można czytać niezależnie od innych. 

background image

CZĘŚĆ PIERWSZA 

BOGINI-DZIEWICA 

background image

Bębny umilkły. Jedyne, co było jeszcze słychać, to su­

che, przytłumione trzaski pochodni, zatkniętych półko­
lem w ziemię płaskowyżu. 

Dziewczyna siedziała wyprostowana. Mała, drobna 

i kompletnie naga na zbyt dla niej wielkim tronie. 

Duży otwarty plac otoczony był lasem. Srebrzyste li­

ście połyskiwały matowo w półmroku. Nad osadą zaległa 
złowieszcza cisza. 

Pozbawione wyrazu oczy dziewczyny ukrywały śmier­

telny strach, który ogarniał ją zawsze, ilekroć spojrzała na 
swoich zgromadzonych poddanych. 

Jej czas się dopełnił. Wiedziała o tym. Wiedziała też, że 

nie udało jej się wykonać zadania. 

Przez dziesięć lat była dla swojego ludu boginią-dzie-

wicą. Działo się tak od chwili, gdy skończyła cztery lata 

i gdy oni zamordowali jej poprzedniczkę. 

Teraz przyszła kolej na nią, ponieważ Światło nie 

wróciło w ciągu tych dziesięciu lat, kiedy im panowała. 
Wprawdzie wciąż jeszcze była dziewicą, tak jak wymaga­
ło tego prawo, lecz przestała już być dzieckiem. Jej ciało 
nadal zachowało szczupłość małej dziewczynki, ale pier­
si zaczynały się wyraźnie zarysowywać. Na razie leciuteń-
ko, ledwo zauważalnie, wystarczająco jednak, by mężczy­
źni mogli jej pożądać, a ich grzeszne myśli unicestwiały 
obraz czystości i niewinności, niezbędnej, by Światło 
wróciło do tego ich pustego i mrocznego świata. 

Miała na imię Siska, a jej przodkowie należeli do scy-

background image

tyjskiego plemienia, pochodzącego z bezkresnych stepów 
Rosji i Środkowej Azji. 

Przybyli tutaj dawno temu, być może nawet stało się 

to przed dwoma tysiącami lat. Włosy dziewczyny nadal 
pozostały czarne i ls'niące tak jak u jej przodków. Wyro­
sły teraz długie, ukrywały całe jej drobne ramiona i ple­

cy. Oczy miała lodowato szare, osadzone pod czarnymi 
niczym węgiel brwiami. Usta kusząco czerwone, ponie­
waż one również zaczynały dojrzewać. 

Mężczyźni to zauważali. Siska obserwowała, jak ich 

zgłodniałe oczy błądzą po jej ciele, tak samo jak błądziły 
dziesięć lat temu po ciele poprzedniej bogini-dziewicy, kie­
dy miano składać ją w ofierze. Patrzyła teraz na młodych, 
silnych wojowników i małych chłopców, niewiele star­
szych od niej, a także dojrzałych mężczyzn spoglądających 
na nią pożądliwie. I starców, śliniących się na jej widok. 

Niczym dzikie zwierzęta krążyli wokół jej tronu, zro­

bionego ze świętego giętego drewna. Teraz stanowiła do­
zwoloną prawem zdobycz. Wiedzieli o tym i pilnowali na­

wzajem jeden drugiego. Każdy chciał być pierwszy, bo­
wiem odebranie jej dziewictwa oznaczało wielkie szczęście. 
Chociaż następni też mieliby z jej boskości wiele pożytku. 
A kiedy już ją posiądą, jeden po drugim, wtedy będą ją mo­
gli złożyć w ofierze. To cena, którą Siska musi zapłacić za 
przywilej, jakim ją obdarzono, za to, że niemal przez całe 
swoje życie była ich boginią. Za to, że nosili ją na rękach, 
oddawali jej wszystko, co mieli najlepszego, wszystko, 

z wyjątkiem wolności i przyszłości. Mieszkała w najokazal­
szej chacie, otoczona usługującymi jej kobietami, przyjmo­

wała w ofierze owoce i najdelikatniejsze pokarmy. Najstar­
sze kobiety plemienia uczyły ją tak, by mogła się stać wszy­
stkowiedzącą wyrocznią. 

Ale to się na nic nie zdało. Nie wypełniła swojego za­

dania. W dalszym ciągu nad lasem trwał mrok. 

10 

A teraz wszystko się skończyło. Kobiet nigdzie nie wi­

dać. Pochowały się. 

Siska dygotała z przerażenia, ale starała się za wszelką 

cenę nie pokazać, co czuje. Przypominała sobie swoją po­
przedniczkę. Ona sama miała wtedy co prawda zaledwie 
cztery lata, ale już wiedziała, że jest następną wybraną. 
Dlatego pozwolono jej siedzieć w ukryciu na drzewie, 
w pobliżu tronu. Teraz na tym drzewie siedzi z pewno­

ścią jej następczyni, choć z ziemi nikt jej nie widzi. Mała 
trzyletnia dziewczynka, wybrana w wyniku skompliko­

wanych zabiegów dokładnie tak samo, jak niegdyś zosta­
ła wybrana Siska. 

Biedne dziecko! Ale prawdopodobnie ta mała wyobra­

żała sobie teraz to samo, co niegdyś Siska. Patrzyła na 
swoją poprzedniczkę na tronie i myślała: „Ech, co tam, ta 
jest przecież taka stara, ja mam przed sobą niemal cale ży­
cie i ja sprawię, że Światło powróci do naszego lasu. Ja na­
prawdę zostanę boginią mojego ludu". 

Nadzieje Siski jednak się nie spełniły. Teraz czas mi­

nął i nikt już nie udzieli jej prolongaty. 

Tamtego dnia przed dziesięcioma laty nie bardzo rozu­

miała, co się dzieje z jej poprzedniczką, zapamiętała jed­
nak wszystkie wydarzenia bardzo dokładnie. Wówczas 
także, podobnie jak teraz, mężczyźni jakby się przemie­
nili w dzikie bestie, skradali się z gorączkowym sapaniem 
wokół tronu, strzegli nawzajem jeden drugiego, nie spu­
szczali z siebie rozpłomienionego wzroku tak, aby żaden 
nie podszedł za blisko do dziewicy, a potem z wyciem, 
które długo odbijało się echem w lesie, rzucili się wszyscy 
na nieszczęsną istotę. Z przerażeniem w oczach Siska pa­
trzyła, jak ściągnęli ją z tronu, chociaż biedaczka rozpacz­
liwie trzymała się oparcia. Rzucili ją na ziemię, przepy­
chali się nad nią, odtrącali jeden drugiego, tłoczyli się ni­
by rój pszczół wokół swojej królowej. Drobne ciało 

11 

background image

dziewczyny całkiem zniknęło w ciżbie. Tylko jej rozpacz­

liwe krzyki niosły się daleko po lesie. 

Krzyczała jednak tylko na początku. Potem umilkła. 

Mężczyźni jeden po drugim zaspokajali swoje żądze. Si­
ska nie pojmowała, co oni robią. Widziała tylko dziwne 

ruchy i słyszała obrzydliwe jęki. Czuła się od tego chora 

i przerażona tak, że o mało nie spadla z drzewa. 

Zamknęła oczy, zaciskała je mocno, bardzo mocno. 

Kiedy je znowu otworzyła, długo potem, gdy krzyki umil­

kły, zobaczyła, że dziewica leży na ziemi niczym porzu­
cony łachman. Twarz miała białą, ciało zbroczone we 

krwi. Po chwili mężczyźni zabrali dziewczynę i ponieśli 
ją w kierunku ogniska, które tymczasem zostało rozpalo­

ne na wzniesieniu, w lesie za polanką. Teraz za plecami 
Siski znajdowało się takie samo. Wiedziała o tym dobrze. 

Tamtego dnia rozpalono mdły ogień, który miał przywa­
bić do siebie Światło. Ale nic takiego się oczywiście nie 

stało. Jasno było tylko w kręgu płomieni. 

Poza tym nad lasem panował zwykły mrok. 

W rozpaczy Siska skierowała wzrok ku Światłu, które 

majaczyło daleko za górami. Ku Światłu, które nigdy nie 

docierało do ich lasu i do ich wymarłej doliny. 

Określenie „wymarła dolina" jest oczywiście niesłu­

szne, ponieważ ludzie w niej mieszkali od dawna. Była to 

jednak uboga i nieurodzajna ziemia, pogrążona w wiecz­
nym półmroku. 

Dziewczyna drgnęła. Mężczyźni zaczynali podchodzić co­

raz bliżej. Większość z nich rozpięła pasy i pozbyła się ubra­

nia. Siska mimo woli zacisnęła kolana. Teraz wiedziała już 
bardzo dobrze, co oni zamierzają z nią zrobić. To niemożli­

we, to się nie może stać, pomyślała nagle. Dotychczas z re­
zygnacją poddawała się losowi, który ciążył nad jej młodym 

życiem. Teraz jednak obudził się w niej bunt. Nie chce. Za 
nic nie chce zostać potraktowana tak, jak jej poprzedniczka. 

12 

Widziała, że mężczyźni są gotowi. To przepełniało ją 

obrzydzeniem i niewypowiedzianą wściekłością, która 
zdawała się zagłuszać nawet strach. Nie poddam się do­
browolnie, powtarzała w duchu. Ta myśl rozpaliła się 

w niej niczym ogień i dodawała sił, których istnienia Si­

ska przedtem nawet nie podejrzewała. 

Nagle zerwała się z miejsca i wskoczyła na oparcie tro­

nu, ponieważ za jej plecami znajdowało się znacznie 
mniej mężczyzn niż przed nią. Zanim zdążyli się zorien­
tować, o co chodzi, Siska wyskoczyła w powietrze ponad 
ich głowami, przewróciła dwóch, którzy stali jej na dro­

dze, upadła na ziemię, stoczyła się w wielkim pędzie po 
zboczu, po czym natychmiast zerwała się na równe nogi 
i pobiegła przez płaskowyż. 

Z ponurym wyciem tłum mężczyzn rzucił się w pogoń. 

Siska chwyciła pochodnię przygotowaną do rozpalenia 

ogniska i rzuciła nią w ścigających. Wycelowała precyzyj­
nie. Najbliżsi uskoczyli w tył, zatrzymując całą gromadę. 
Siska skorzystała z zamieszania i co tchu pobiegła w las. 
Mignęło jej kilka postaci kobiet, które się tam ukryły, ale 
nie miały teraz odwagi mieszać się w wydarzenia. Ani po 

to, żeby jej pomóc, ani po to, by ją powstrzymać. Stały 
tylko z otwartymi ustami i patrzyły, kiedy je mijała. 

Słyszała, że mężczyźni się zbliżają. Ożywiona nową si­

łą dobiegła do wysokiej skały i zaczęła się po niej wspi­
nać. Gołe stopy i ręce same wynajdywały punkty oparcia. 
Przypominała leśne zwierzę, które instynktownie wie, jak 
się zachować. 

Mężczyźni byli od niej ciężsi i bardziej niezdarni. Straci­

li dużo więcej czasu, żeby wspiąć się na górę. Ich obute 

w skórzane mokasyny stopy ślizgały się po gładkiej skale. 
Jeden ze ścigających odpadł od ściany, stoczył się w dół i po­
ciągnął za sobą innych. Ale Siska umknęła już wtedy dale­
ko w las, w którym rosły drzewa o srebrzystych liściach. 

13 

background image

Długo jeszcze słyszała przejmujące, wściekłe nawoły­

wania ścigających, ale docierały do niej z coraz większej 
i większej odległości. 

W końcu musiała się zatrzymać. Czuła, że siły ją opu­

szczają. Oddychała z wielkim wysiłkiem, w piersiach czu­
ła bolesną ranę. Opadła na ziemię. Wiedziała jednak, że 
mężczyźni za nic nie zrezygnują z pościgu. Próbowała ro­
zejrzeć się wokół, czy nie znajdzie jakiejś drogi ucieczki. 

Wzrok jej się mącił ze zmęczenia, krew pulsowała w skro­
niach, całe ciało było wiotkie, zupełnie pozbawione sił, 
jakby nie chciało jej słuchać. 

Co ja zrobiłam? Zbuntowałam się przeciw prawu, po­

myślała przestraszona, ale natychmiast odrzuciła od sie­
bie lęk. Gdyby postąpiła zgodnie z prawem, teraz już by 
nie żyła. Jej zmaltretowane, zbroczone krwią ciało pło­

nęłoby prawdopodobnie na stosie. Dziewica złożona 
w ofierze... 

Chociaż wyrzuty sumienia nie ustawały i wciąż wraca­

ło pytanie: „Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam?" - to wie­
działa, że ze swojego punktu widzenia postąpiła słusznie. 

Teraz chodziło o to, by przeżyć, by znaleźć kryjówkę, 

do której tamci nie dotrą. 

Ale jak może dokonać czegoś takiego ktoś, kto nigdy 

nie wyszedł poza granicę osady? Kto właściwie nigdy nie 
opuszczał swojej chaty. 

Nie było jej zimno, ponieważ w lesie zawsze panowało 

ciepło. Pochodziło ono od Światła. Siska wiedziała o tym, 
tylko że to święte Światło znajdowało się strasznie daleko. 

W świecie Siski nie istniała noc ani dzień, tylko nieu­

stanny wieczny półmrok. Ale tutaj, gdzie znalazła się teraz, 

w tej ciasnej, porośniętej lasem dolinie, ciemność była głęb­
sza niż ta, do której przywykła w rodzinnej osadzie. To ją 
przerażało, chociaż nie aż tak bardzo jak ścigający mężczy­
źni. Musi uciekać, tutaj zostać nie może. Gdy tylko natę-

14 

żyła słuch, natychmiast docierały do niej ich wrzaski. Znaj­
dowali się daleko, ale z pościgu nie zrezygnowali. 

Gdyby tylko mogła utrzymać się na nogach... 
Nic dziwnego, że jest tak śmiertelnie zmęczona. Ona, 

która nigdy nie wychodziła poza drzwi własnego domu. Wy­
rosła na bladą i szczupłą dziewczynę, przypominała ziele wy­
hodowane w piwnicy. Na początku tej szalonej ucieczki gna­
ła ją nieznana dotychczas siła woli. Pędziła przed siebie, nie 

zwracając uwagi na to, że wielkie korzenie drzew czają się 
na nią podstępnie, nie zauważając, że stopy ma coraz bar­
dziej poranione, że trawa i rozrzucone wszędzie gałęzie ka­
leczą jej skórę. Nie zważała na to, że przewraca się raz po 
raz, chciała uciekać, znaleźć się stąd jak najdalej. 

Teraz zdała sobie sprawę ze wszystkiego. Czuła, że jej 

nie przyzwyczajone do wysiłku płuca o mało nie pękną. 
Każdy oddech był straszną udręką. Musiała kaszleć, ale 
próbowała to tłumić. Zasłaniała usta rękami przerażona, 
że ścigający ją usłyszą. Bała się tak, jak musi się bać tro­
pione leśne zwierzę. Pomóż mi, pomóż mi, błagała w du­
szy, choć wiedziała, że nie ma nikogo, do kogo mogłaby 
się modlić. Przecież to ona właśnie była boginią swojego 
ludu. To do niej inni zwracali się z prośbą o pomoc. 

Teraz już nikt nie prosił jej o radę. Pragnęli natomiast 

ją schwytać i złożyć w ofierze. 

Światła prosić o pomoc nie mogła. Światło ją zdradzi­

ło, a ona zdradziła Światło. Światło nie chciało nic wie­
dzieć o jej powołaniu. Osada nadal trwała pogrążona 
w ciemnościach, opuszczona przez Światło. 

Opuszczona? Przecież nigdy go tam nie było. 
Mieszkańcy osady żądali od niej tak wiele. I chociaż 

zrobiła właściwie wszystko, czego oczekiwali... 

Nawoływania w lesie. 
Czy nie brzmią jakby bliżej? Nie była w stanie tego 

określić. Nie wiedziała, czy to wyobraźnia, zresztą jak 

15 

background image

mogłaby coś takiego wiedzieć, skoro krew pulsowała je; 

w skroniach z głośnym hukiem, a oddech wydobywał siq 
z piersi ze świstem? 

Udręczona podniosła się z trudem i oparła o pień drzewa. 

Rozglądała się, szukając drogi ucieczki. Po chwili ruszyła da­
lej, wciąż mając osadę za plecami. Nagle zrozumiała, dlacze­

go tutaj, gdzie się znalazła, jest tak ciemno. Zbliżyła się prze­

cież do gór, które zasłaniają drogę ku Światłu. I tutaj ich cień 

jest bardziej intensywny niż w Srebrzystym Lesie. 

Ale jakie znaczenie mogły mieć dla niej góry? Wszyscy 

przecież wiedzieli, że są niedostępne, że nikt nie zdoła się 
przez nie przedrzeć. 

Mimo to kierowała się w ich stronę. Po prostu nie mia­

ła innej drogi. Wszystko wokół niej było nowe, obce 
i przerażające. Siska, której nigdy nie pozwolono radzić 

sobie na własną rękę, której usługiwano od rana do wie­
czora, uświadomiła sobie teraz, jak bezradną i bezbronną 

istotą uczynili ją poddani. 

Z trudem zrobiła jeszcze kilka kroków i nagle zatrzy­

mała się, bo dotarł do niej jakiś głos. 

Oddech w dalszym ciągu rozrywał jej piersi. Skórę po-

ocierała i podrapała do krwi, ale rany nie wyglądały zbyt 
groźnie, piekły tylko. Całe ciało miała poobijane i obolałe. 

Dźwięk, czy to nie... Czy to nie sącząca się woda? 
Siska nie znała lasu. Wiedziała jednak, że na skraju osa­

dy płynie szeroki potok. I wiedziała, gdzie bierze on swój 
początek. Tak, czyż opiekunki i doradczynie nie opowia­

dały, że potok wypływa z gór? 

Bez konkretnego celu, nie wiedząc nawet, dlaczego tak 

robi, skierowała się ku szemrzącej wodzie. Była komplet­

nie nie przyzwyczajona do poruszania się w otwartej 
przestrzeni. Większość czasu spędzała przecież siedząc w 

drzwiach swojej chaty, gdzie przyjmowała ludzi, przycho­
dzących do niej po radę. 

16 

Nikt oprócz tych starych kobiet, które jej usługiwały, 

nie mógł jej nigdy dotknąć.  N i k o m u nie wolno było się 
do niej zbliżyć. Służące jej kobiety nie miały w osadzie 
żadnego znaczenia. Nikt się nimi nie przejmował. To 
mężczyźni reprezentowali siłę i to oni panowali. Kobiety 
znały się co prawda na różnych sprawach, ale to się nie 
liczyło. Prawdziwe wartości to siła i odwaga. 

Bogini-dziewica była wyrocznią. To ona miała urato­

wać swój lud, wyprowadzić go z wiecznego mroku. 

Siska wiedziała ponadto, że ona sama stawiana jest 

znacznie wyżej niż jej nieszczęsne poprzedniczki. Ona by­
ła wielką nadzieją plemienia. Sam wódz wybrał ją na bo­
ginię w dniu, w którym się urodziła. Wybrał swoją córkę. 

Tak, Siska była córką wodza. Była Księżniczką. Lud 

oczekiwał od niej bardzo wiele. Żywiono nadzieję, że na­
wet Światło pochyli się przed nią z respektem. 

Nic takiego się jednak nie stało. 
Mimo to zdawała sobie sprawę, że właśnie ona została 

lepiej przygotowana do swojego zadania niż wszystkie po­
przednie dziewice, które złożono w ofierze. Opiekujące 
się nią kobiety też tak twierdziły. Siska uczyła się szyb­
ciej i łatwiej, umiała wyciągać własne wnioski z tego, co 
jej mówiono, i rozumiała prawo, a także wiedziała wiele 
o życiu plemienia w lesie. 

Co się teraz stanie z jej ojcem? Siska na wspomnienie 

ojca zadrżała z przerażenia. Patrząc na swoje poranione 
stopy powlokła się dalej, przytrzymując się drzew. Paliły 
ją podeszwy, przywykłe do poruszania się po miękkiej 
podłodze chaty. 

Co ludzie w osadzie zrobią z jej ojcem, skoro ona zdra­

dziła i uciekła sprzed ofiarnego stosu? 

Otrząsnęła się z ponurych myśli. Teraz nie miała na nie 

czasu. Ojciec z pewnością da sobie radę. Był bardziej 
władczy i silniejszy niż wszyscy inni razem wzięci. Przy-

17 

background image

najmniej na razie. Wkrótce jednak zrobi się stary i... 

Ojca nie było w osadzie wtedy, kiedy miano ją składać 

w ofierze. Siska wiedziała, że bardzo kochał swoją córkę-
-dziewicę. Nie byłby w stanie patrzeć, jak płonie na stosie. 

Może ze względu na ojca... Może ze względu na niego 

powinna wrócić? 

Nie, nie, nigdy nie wróci, nigdy, nigdy. 
Nagle drgnęła. W lesie rozległ się odgłos biegnących 

stóp. Ktoś, potykając się, wspinał się po zboczu. 

Trzeba uciekać, ale dokąd? Akurat teraz stała na otwar­

tej polanie, a przed sobą miała... 

Tak... serce dziewczyny uderzyło szczególnie mocno. 

Za drzewami wznosiła się wysoka górska ściana, a po tej 
ścianie spływał strumyk. Widziała, że wydobywa się ze 

skały i przemienia w piękny, mały wodospad. Woda spa­

dała z niezbyt dużej wysokości, nie było jej też wiele, ale 
tworzyła obraz niezwykłej urody. Siska nie miała jednak 

czasu dłużej go podziwiać, nie wiedziała, czy biec dalej, 

czy schronić się na drzewo. Nieliczne drzewa rosły tu 

w rozproszeniu, a poza tym miały wysokie pnie, pozba­
wione od dołu gałęzi. Nie byłaby w stanie wspiąć się po 

żadnym z nich. Głośne kroki samotnego mężczyzny zbli­
żały się coraz bardziej. Wkrótce ścigający znajdzie się na 

polanie i zobaczy ją. Gdzie, gdzie mogłaby się ukryć? 

Niegdyś był najsilniejszym i najodważniejszym męż­

czyzną w osadzie. Sam nadal się za takiego uważał, choć 
inni myśleli coś dokładnie przeciwnego. Młodzi chłopcy 

przewyższali go teraz zarówno pod względem odwagi i si-

18 

ły, jak i urody, ale Les tego nie zauważał. Jego imię, Les, 
oznaczało las. I, oczywiście, znał bardzo dobrze ten las, 
przez który się teraz skradał. 

Nie zauważał tylko, że to skradanie słychać z daleka. 

Les ścigał dziewicę. Poszedł inną drogą niż reszta męż­
czyzn, ponieważ nie chciał dzielić się z nimi zdobyczą. 

Ostatnimi czasy powodziło mu się bardzo źle. Jego ko­

bieta zrobiła się stara i brzydka, nie dawała mu już w łóż­
ku żadnej radości. Kto chciałby dotykać takiej pomarszczo­
nej i obwisłej skóry? W każdym razie nie on, nie Les, taki 
przystojny i urodziwy. Nie chciał przyjąć do wiadomości, 
że on sam też jest pomarszczony i ma obwisłą skórę. 

Prawo jednak zabraniało mu dotykać innych kobiet, 

a prawa Les przestrzegał. 

Wszelkie naruszenia surowo karano. 
Ale teraz bogini-dziewica, księżniczka, była zdobyczą do­

zwoloną przez prawo. Chciał znaleźć w jej ciele zaspokoje­
nie po długich, nudnych miesiącach z żoną, a poza tym 
chciał odebrać jej cnotę, bo to zapowiedź wielkiego szczę­
ścia dla dzielnego mężczyzny, który weźmie ją w posiada­
nie. A potem zabić. To jeszcze większe zwycięstwo. Dzięki 
temu uzyska wszystko, czego w tym życiu może zapragnąć. 

Choć Les sam przed sobą się do tego nie przyznawał, to 

jednak najbardziej podniecała go myśl, że zaraz znowu po­
siądzie młodą, piękną kobietę. Ze będzie mógł wedrzeć się 

w jej kruche ciało, które ledwo zaczęło się rozwijać. A księż­

niczka była piękna. Żadna inna nie miała takich długich, gę­
stych i czarnych włosów jak ona, żadna nie kusiła takimi so­
czystymi wargami. Widywał ją wielokrotnie ostatnimi cza­
sy. Często chodził prosić o radę w sprawach, co do których 
nie miał najmniejszych wątpliwości. Chodził tam tylko po 

to, by znowu poczuć, jak soki życiowe zaczynają w nim krą­
żyć. To on zwrócił uwagę plemienia, że bogini jest już bar­
dziej kobietą niż dzieckiem. To on przyspieszył wydarzenia. 

19 

background image

Szczerze mówiąc, Les był zadowolony, że bogini udało 

się uciec. Dzięki temu stanie się jego zdobyczą. Tylko jego. 

Wiedział bardzo dobrze, że tłoczący się wokół tronu mło­
dzi mężczyźni próbowali go odepchnąć na bok i że im się 

to udawało, co przyznawał z niechęcią. Mógłby mieć pro­
blemy, żeby dostać to, co mu się sprawiedliwie należało. 

Teraz miał ją tylko dla siebie. Dostrzegał ślady małych 

bosych stóp wszędzie tam, gdzie ziemia była miękka. Tyl­

ko on wiedział, w którą stronę bogini pobiegła. Byłby 
skończonym głupcem, gdyby pokazał ślady innym. 

Czuł rozkoszne mrowienie pod skórą. Nowa kobieta, 

dziewica-bogini, księżniczka! 

Teraz dziewczyna już mu się nie wymknie, nie ma naj­

mniejszej szansy. 

Świetnie wiedział, że biegnie ku górom. A tam wpadnie 

we własną pułapkę. 

Odwrócił głowę, by się przekonać, że jest sam ze swo­

ją zdobyczą. I rzeczywiście, nigdzie żywej duszy. Tamci 
głupcy pognali w przeciwnym kierunku. 

Na chwilę przystanął, żeby odetchnąć. Młodsi mężczy­

źni twierdzili, że on nie biega już tak lekko jak niegdyś. 

C ó ż za głupstwa! Byl równie niedościgły jak zawsze. Te­
raz jednak zasapał się trochę, ponieważ przebył znacznie 

dłuższą drogę niż tamci.  O n i by też sapali, gdyby musie­

li biec tak daleko, i to pod górę.  D u ż o bardziej by sapali. 

Stał i patrzył za siebie. W dali poza osadą wznosiły się 

złe góry. Ogromne szczyty celowały w niebo, długi łańcuch 
zamieszkany przez groźne duchy. Wielokrotnie słyszał głu­

che zawodzenia, kiedy wszyscy w osadzie już spali. 

Czy ci głupi młodsi mężczyźni nie rozumieją, że Sisce 

nigdy by nie przyszło do głowy uciekać właśnie w tamtą 
stronę? Do gór, którymi władają duchy? 

Tylko on miał dość rozumu, by przewidzieć, dokąd 

ona się skieruje. Ku Światłu. 

20 

Les podjął pościg. Teraz spoza drzew widział wyraźnie 

górską ścianę. Siska znalazła się w pułapce. 

Kroki przybliżały się. Rozbieganym wzrokiem dziew­

czyna szukała jakiejś kryjówki. Oczywiście mogła scho­
wać się za pniem któregoś drzewa, ale na jak długo? Na 
pewno bardzo szybko zostałaby znaleziona. 

Raz czy drugi mignął jej między drzewami prześladowca. 

Wciąż jeszcze był bardzo daleko, ale potrafiła już rozpoznać 
jego charakterystyczny, skradający się krok. Zwłaszcza teraz 
kiedy biegł. Les, najokropniejszy z nich wszystkich. Siska 
przypominała sobie z obrzydzeniem jego pożądliwy wzrok, 
którym wodził po jej ciele, kiedy przychodził prosić o radę. 
Zadawał tak głupie pytania, że nawet dziecko potrafiłoby na 
nie odpowiedzieć. Zaczynał się starzeć. Miał zaokrąglony 
brzuch i kościste kolana. Zachował jednak jeszcze męskie si­
ły. Tak przynajmniej twierdziły usługujące jej kobiety. Ale 
wiele pożytku już z niego nie będzie, dodawały i śmiały się 
przy tym nieprzyjemnie. 

Siska wiedziała, co Les zamierza z nią zrobić, gdyby uda­

ło mu się ją pochwycić. Jego obrzydliwe ciało przyciśnie ją 
do ziemi, a twarde ręce będą ją szarpać pożądliwie. Była bli­
ska histerii, kiedy rozpaczliwie poszukiwała drogi ucieczki. 

Tak mało czasu, tak niewiele możliwości. 
Może wspiąć się po górskiej ścianie? 
To niemożliwe, jest tam zbyt stromo i skała zbyt gładka. 
Może ukryć się za wodospadem? Nie, to niewykonalne. 

Woda jest przezroczysta i spada za blisko górskiej ściany. 

Nigdzie ani jednego drzewa, na które można by się wdra­

pać. A biec wzdłuż gór i tam próbować szukać jakiegoś ra­
tunku też nie mogła. Była taka zmęczona, nogi nie chciały jej 
już nieść. Z trudem utrzymywała ciało w pozycji pionowej. 

Źródło. Miejsce, w którym strumień wypływa z góry? 
O, nie, otwór jest bardzo ciasny. Nawet gdyby wsunę­

ła głowę do otworu, to co jej to da? Po pierwsze, udusi 

21 

background image

się pod wodą, a po drugie, Les będzie widział jej ciało wy­

stające na zewnątrz. 

Ale czy rzeczywiście otwór jest zbyt ciasny? Wąski, to 

prawda, ale... Siska nie miała innego wyjścia. 

Czepiając się palcami skały tak, że zdarła sobie paznok­

cie, pięła się pospiesznie w stronę źródełka. Teraz była wi­

doczna z bardzo daleka. Przykucnęła przy otworze i wsu­
nęła do niego rękę. Mech wokół był miękki, ustępował 

pod naciskiem jej dłoni. 

A może? 
Gdyby teraz...? 

Jest przecież nieduża i drobna. Nie zastanawiając się 

więcej, wsunęła nogi do wąskiej szczeliny. Jęknęła, gdy za­
nurzyła stopy w zimnej wodzie. Choć może nie aż tak 

zimnej, jak się spodziewała. Dziewczyna przemieszczała 

się w głąb jak daleko mogła. Utopię się, myślała. Ale mu­
szę spróbować. To moja jedyna szansa. 

Najtrudniej było przecisnąć klatkę piersiową, ale nie 

mogła przecież tak zostać, leżąc na plecach, na pól ukry­

ta w szczelinie. Musiała przepychać się dalej. Nie miała 

odwagi pomyśleć o tym, co będzie, gdyby chciała znowu 

wydostać się na zewnątrz. Jakaś ostra krawędź rozorała 

jej skórę wzdłuż mostka. Nie mogła temu zapobiec. Żeby 
tylko rana nie okazała się bardzo głęboka, myślała z twa­

rzą wykrzywioną bólem. 

Wreszcie zdołała wcisnąć klatkę piersiową do środka. 

Ramiona wsunęły się już lekko. 

Co ja teraz zrobię? zastanawiała się, zdjęta paniką. Mo­

je długie, czarne włosy znajdują się przecież na zewnątrz 

w strumieniu, ale nie mogę przechylić głowy, bo wtedy 
woda mnie zaleje. 

On mnie widzi, on mnie widzi. On już wkrótce tutaj 

będzie. A ja go nawet nie słyszę, bo szum wody wszystko 

zagłusza. 

22 

Nogi Siski znajdowały się w boleśnie niewygodnej pozy­

cji. Nurt opływał ją ze wszystkich stron, próbując ominąć 
przeszkodę, jaką stanowiło jej ciało. Ostra skalna krawędź 
raniła jej jedno biodro. Instynktownie poruszyła nogą i... 

Mogła ją unieść! Wysoko! Spróbowała z drugą. Też po­

szło gładko. 

We wnętrzu skały strumień wyżłobił szerokie koryto! 

Nie wahając się dalej, Siska przeciskała się w głąb. Za­

chłysnęła się wodą, rozpaczliwie usiłowała złapać odrobi­
nę powietrza.  U m r ę teraz, zaraz się uduszę, myślała z roz­
paczą. Ale odwrotu nie było. Wpełzła już tak głęboko, że 
nikt z zewnątrz nie mógłby zobaczyć jej włosów. Spraw­
dziła zdrętwiałą ręką, czy wszystkie znajdują się w skalnej 
szczelinie. Szarpnęła kilkakrotnie gwałtownie całym cia­
łem, zaciskając wargi pogrążyła się pod wodą, przesunęła 
jeszcze bardziej i w końcu mogła unieść głowę. Otwór był 

znowu wolny i cała wezbrana woda została wyrzucona na 
zewnątrz z wielką siłą. Siska miała nadzieję, że Les nie 
zwróci na to uwagi. 

Ona sama znajdowała się teraz ponad spienioną po­

wierzchnią potoku. Znowu mogła oddychać. Och, jakie 
cudowne uczucie! 

Mimo wszystko była wciąż tak przerażona, że nie mia­

ła odwagi pozwolić sobie na odpoczynek. Leżąc na plecach 
przepychała się głową do przodu, po chwili zdołała się 
przewrócić na brzuch i pełzła teraz dalej, wciąż w głąb 
góry, nie mogąc się pozbyć dręczącej świadomości, że wi­
si nad nią straszliwy ciężar potężnej skały. Z rzadka tylko 
miała odwagę zatrzymać się na moment w tej szalonej 
ucieczce. Wtedy siadała w wodzie i szlochając z rozpaczy 
nie potrafiła zdobyć się na żadną rozsądną myśl. 

Les wyszedł na polankę pod wodospadem w tej samej 

chwili, gdy potężna kaskada wody została gwałtownie wy­
rzucona z otworu. Dlatego nie zwrócił uwagi na nic szcze-

23 

background image

gólnego. Po prostu myślał, że tak powinno być. Jeśli 

w ogóle cokolwiek myślał. 

Zdumiony rozglądał się wokół. Jeszcze przed chwilą mi­

gała mu między drzewami sylwetka uciekającej dziewczyny, 
był tego absolutnie pewien. Siska musiała znajdować się 

gdzieś tutaj. Nigdzie jednak nie widział ani śladu człowieka. 

Górska ściana tworzyła w tym miejscu niewielkie za­

głębienie. Znakomita pułapka. Skała po obu stronach za­
mykała drogę ucieczki, ale Siski nie było. Nigdzie żadnej 

dziewicy do zdobycia. 

Les nie używał słowa „gwałt", ale właśnie tego rodzaju 

postępki miał na myśli. 

Oszukany, pozbawiony pysznego kąska. 
Gorączkowo przeszukiwał wzrokiem okolicę. Wypatry­

wał w koronach drzew. Nigdzie nic. Może za drzewami? 
Biegał szybko dookoła pni, żeby nie zdążyła mu umknąć. 

A może wysoko, na górskiej ścianie. Niemożliwe. Nie 

jest przecież owadem. 

A w strumieniu? 
Za płytko. 
Les wdrapał się na górę i zatrzymał koło małego wo­

dospadu. Też nic. 

Woda wygładziła wszystkie ślady ciała Siski na mchu. 

Otwór wyglądał znowu jak nie tknięta przez nikogo 
szczelina w skale. Lesowi nie przyszło do głowy, żeby sta­
rannie zbadać miejsce, skąd wypływała woda. Nikt prze­

cież nie mógł się tam wcisnąć. Szczelina była beznadziej­
nie wąska i ciasna. 

Pozostawała tylko jedna droga. Dziewczyna musiała 

pobiec wzdłuż skalnej ściany i skierować się na północ. Ku 
południowi bowiem droga była widoczna jak na dłoni. 

Z rykiem wściekłości zdesperowany Les zeskoczył na 

ziemię i podjął przerwany pościg. Będzie ją miał jeszcze 

dzisiaj. Był tego absolutnie pewien. 

24 

Nikt nie zdoła oszukać Lesa, najdzielniejszego mężczy­

zny w osadzie. 

Kiedy najgorszy gwałtowny atak płaczu minął, Siska 

poczuła, że przemarzła do szpiku kości. Wilgotny chłód 
ciągnący od wody i od skał przenikał ją na wylot. Zrozu­
miała, że zbyt długo nie może w tym miejscu zostać. 

Czy powinna zawrócić tą samą drogą, którą przyszła, 

i wyjść znowu na zewnątrz w Srebrzystym Lesie? 

Na myśl o tym wszystko się w niej burzyło. Jaka przy­

szłość czekała ją w osadzie? Straszna. 

Z drugiej jednak strony tutaj, w ciemnym wnętrzu 

góry, też nie widziała szans na przeżycie. 

Nie miała nic do stracenia. Zdecydowała się dokładniej 

zbadać głębię. 

A zresztą, czy to naprawdę głębia? W gruncie rzeczy prze­

cież posuwała się do przodu wzdłuż koryta potoku. W spo­
sób naturalny woda spadała z góry i nie ulegało wątpliwo­
ści, że strumień bierze swój początek na wyższym poziomie. 

Ale z zewnątrz widać było tylko ten uskok. Większa 

część strumienia musiała się znajdować w głębi góry. 

Cóż, jak tylko długo się da, powinna brnąć przed sie­

bie, żeby zobaczyć, jak to wygląda dalej. 

Siska roześmiała się. Chociaż zabrzmiało to jak histe­

ryczne stłumione łkanie. Jakichż to słów ona używa? Zo­
baczyć! Nie odróżniała przecież nic na wyciągnięcie ręki. 

Takich ciemności jak tutaj nigdy w życiu, nie widziała. 

Stare kobiety w osadzie przekazały jej tradycje i legen­

dy plemienia. Opowiadały jej o tym, że plemię przybyło 

25 

background image

z kraju, w którym czas dzielił się na ciemną noc i jasny 
dzień, w którym był zmierzch i brzask. Pochodzili z kra­

ju o zielonych latach i płomiennie żółtych jesieniach oraz 
zimach z białym deszczem, który niczym kołdra kładł się 

na ziemi, i z wiosną, kiedy wszystko ponownie budziło 
się do życia. Legendy! Do zadań Siski należało opowiada­

nie ich nie dowierzającym młodym kobietom i mężczy­

znom, którzy śmiali się szyderczo. 

Jej osada znała jedynie półmrok. Odwieczny i nieustanny. 
W niektórych miejscach łatwo było pełznąć naprzód 

pod prąd. Kilkakrotnie mogła nawet stanąć i wyprosto­

wać się. Wkrótce jednak uderzała głową o wystające nad 
nią kamienie i znowu musiała brnąć dalej na czworakach. 
Dygotała z zimna, ale nie płakała już i przestała się nad 

sobą rozczulać. Stare kobiety w osadzie mówiły, że ani 
płacz, ani użalanie się niczego dobrego nie przynosi. Mą­

dre słowa, teraz to pojmowała. 

W pewnym momencie usłyszała plusk wody z innej 

strony, a wkrótce potem natrafiła na jeszcze jeden stru­

mień - mniejszy. Niepewna, co zrobić, siedziała w kucki 
i wymacywała w mroku rękami, żeby się przekonać, który 

z potoków jest szerszy i bardziej godzien zaufania. 

Przez cały czas nie opuszczał jej lęk. W każdej chwili 

przecież droga mogła zostać zamknięta. W każdej chwili 
mogło się okazać, że otwór stal się zbyt ciasny i Siska 

przez niego nie przejdzie. 

Ale właściwie dokąd zmierzała? Nie wiedziała nic. Sta­

re kobiety nigdy jej nie mówiły o drogach strumieni. Nie 
mówiły ani skąd się biorą, ani w ogóle nic. Wiedziała tyl­

ko, że za osadą płynie strumień i że bierze on początek 
w górach. To wszystko. 

Nieoczekiwanie ogarnęło ją leciutkie uczucie triumfu. 

Teraz wiedziała na temat strumienia więcej niż ktokol­

wiek inny w osadzie. 

26 

Chociaż, czy to jej w czymś pomoże? Oni nie chcieli już 

nic o niej słyszeć. Potrzebna im była tylko jako dziewica, 
którą można złożyć w ofierze i być może skłonić Światło, 
by do nich powróciło. Mogła im się przydać jeszcze po to, 
żeby mieli się na kim zemścić. Za to, że zawiodła. 

Przygnębiająca myśl, odebrało jej to resztki odwagi. 
Siska zdawała sobie sprawę, że musi się przez cały czas 

poruszać, że jeśli się zatrzyma, to jej ciało zesztywnieje. 
Bolały ją wszystkie członki, ręce i nogi nie chciały jej 
dźwigać. Musiała mieć zupełnie sine wargi, bo dzwoniła 
zębami, a jej długie włosy, mokre i lodowate, lepiły się do 
skóry. Rany piekły, czuła się okropnie. 

Zawsze przecież mogę zawrócić, myślała. Ale to była 

niewielka pociecha. 

W końcu zdarzyło się to, co absolutnie zdarzyć się mu­

siało: 

Okazało się, że skała nad nią schodzi skośnie w dół. 

Tak nisko, że Siska musi położyć się w korycie strumie­
nia. Przejście stawało się coraz węższe, mimo to wciąż po­
suwała się naprzód, przeciskała pod wiszącą ścianą... I na­
gle wpadła w panikę. Poczucie zamknięcia w ciemności. 
Świadomość ciężaru wiszących ponad nią skał, jej własna 
małość i samotność... Nikt nie wiedział, co się z nią stało, 
nie mogła się wydostać z pułapki. Znajdowała się w po­
trzasku. Czuła, że rozpacz mąci jej rozum. 

Zaczęła krzyczeć dziko i rozdzierająco, szarpiąc jedno­

cześnie ciałem, by wydostać się z potrzasku. Z trudem 
mogła oddychać, uczucie, że się dusi, dominowało nad 
wszystkim. Szlochała, zachłystywała się wodą, płakała, 
krzyczała stłumionym głosem, od czasu do czasu chwyta­
ła odrobinę powietrza i nieustannie z wściekłością próbo­

wała się wyrwać z uwięzi. Zdawała sobie sprawę, że nie 
ma już przed sobą drogi, mimo to wciąż parła naprzód. 
* rzejście było coraz ciaśniejsze, woda zalewała ją raz po 

27 

background image

raz, dziewczyna z trudem chwytała oddech, pewna, że za 
chwilę umrze. Czuła, że skała szarpie jej skórę na kawał­
ki... Ciemność, ciemność, przerażająca ciemność! 

W ataku histerii nawet nie zauważyła, iż wydostała się 

z pułapki. Czołgała się dalej, ogarnięta najstraszniejszą 
klaustrofobią. Obijała się o skałę, potykała, pełzła w górę 
strumienia, połykała mnóstwo wody, zachłystywała się, 

walczyła z niewidzialnymi wrogami, wspinała na wystają­
ce skały i spadała głową w dół, w którymś momencie ude­
rzyła się boleśnie w czoło, ale nawet to jej nie powstrzy­
mało. Płakała, krzyczała rozpaczliwie i brnęła dalej, dopóki 

zmęczenie nie zmusiło jej do zatrzymania się. Łokcie i ko­
lana ugięły się pod nią, osunęła się na dno płytkiego stru­

mienia i słyszała, jak woda z szumem przepływa ponad nią. 

Śmiertelnie udręczona zdołała jednak unieść głowę nad j 

wodą. Odpoczywała, oparta o duży kamień, kaszlała, plu­
ła i wciąż zanosiła się bezradnym szlochem. 

Minęło bardzo wiele czasu, zanim zdołała się pozbie- j 

rać i mogła ruszyć dalej. Zmęczona, śmiertelnie zmęczo­
na i przerażona. 

Koryto strumienia zamykała stroma ściana. Siska prze­

widziała to. Od dłuższego czasu słyszała już szum wodo­
spadu, a teraz droga była definitywnie odcięta. 

W jakiś sposób jednak udało jej się pokonać również 

tę przeszkodę. Skała była gładka i wysoka, ona jednak 

wpinała się po niej z gniewną desperacją. Cóż miała do 
stracenia? Machnęła ręką na wszystko. 

Ponad spiętrzeniem łatwiej było się poruszać. Zauwa- \ 

żyła też,

 że łożysko się rozszerza. Woda płynęła wolniej,!! 

momentami stała prawie nieruchomo jak w małych sa*« 

dzawkach. Po chwili znowu trzeba się było wspinać na 
skałę, a potem... Nagle Siska zatrzymała się, otworzyła 
usta i patrzyła. Widziała światło! 

Daleko, daleko przed nią majaczyła jasna plama. Ale, ale... | 

28 

Jeszcze przecież nie skończyła przedzierać się przez 

ciasne przejścia. Kiedy znowu dostrzegła przed sobą ska­
łę, przeniknął ją lodowaty dreszcz strachu. Ale po drugiej 
stronie zza kamiennej ściany sączyła się wiązka matowe­
go światła. 

- O, nie - zawołała cicho i drgnęła na dźwięk własne­

go głosu. - O, nie, nikt nie może mnie już zatrzymać. 

Wiele razy głęboko wciągała powietrze podniecona 

tym, że może widzieć, co znajduje się przed nią. 

Siska zaciskała zęby i pełzła przed siebie na poranio­

nych kolanach. Musi stąd wyjść! 

Na moment zatrzymała się znowu. Nie wiedziała prze­

cież, w jakim miejscu wyjdzie na zewnątrz. A jeśli wróciła 
do doliny? Jeśli znowu znajdzie się w Srebrzystym Lesie? 

Mrużyła oczy, by lepiej widzieć. Czyż na zewnątrz 

wieczny półmrok nie jest jakby trochę jaśniejszy niż w ro­
dzinnej osadzie? Nie potrafiła tego rozstrzygnąć. Odle­
głość była zbyt duża. 

Przejście... Przejście wydawało się niemożliwe do sfor­

sowania. Znajdowała się teraz tuż-tuż przy nim. 

Na szczęście jednak z daleka wyglądało to gorzej, niż 

w rzeczywistości było. Nie miała wątpliwości, że tym razem 
będzie się musiała przedzierać głową naprzód. A więc powin­
na, wstrzymując oddech, zanurzyć głowę pod wodę. Jeśli jed­
nak utknie w przejściu, będzie to oznaczało koniec księżnicz­
ki Siski, bogini-dziewicy z osady w Srebrzystym Lesie. 

Długo oceniała sytuację. Tym razem nie mogła popeł­

nić najmniejszego błędu. 

Otwór był wąski, ale niespecjalnie niski. Siska najpierw 

w

sunęła głowę i ramiona, a potem tak poruszała ciałem, 

°Y

 przeszły barki. Położyła się na boku, starając się leżeć 

Płasko, niczym kromka chleba. Woda zamykała się wo-
koł niej, dziewczyna zaciskała wargi i oczy. Nie było in-

n e

J rady, musiała wypuścić trochę powietrza z płuc. Nie 

29 

background image

poddawaj się, Sisko, nie poddawaj, myślała gorączkowo. 
Nie ulegaj panice. Wytrzymaj, wytrzymaj! 

Tkwiła w potrzasku. Mogła się jeszcze wycofać. Mogła 

zacząć pełznąć w tył, ale nagle odkryła w sobie jakiś no­

wy, nieznany upór. Nigdy w tył, nigdy! 

Nie miała w płucach ani odrobiny powietrza. Czuła, że 

za chwilę rozpadną się na kawałki, i nagle zauważyła, że 

zrobiło się jakby luźniej. Szarpnęła całym ciałem, w wyni­
ku czego przesunęło się leciutko, i nieoczekiwanie ramiona 

zostały uwolnione. Skórę na bokach miała poocieraną do 
krwi, teraz biodra tkwiły w tym samym potrzasku co przed­

tem barki, dziewczyna mogła jednak unieść twarz nad wo­

dą i z bolesnym świstem łapczywie wciągała powietrze. 

Woda wokół niej zabarwiła się na czerwono, nie mia­

ło to jednak żadnego znaczenia. Biodra bez trudu udało 
się przesunąć przez otwór i oto była wolna. 

- Chciałabym zobaczyć takiego śmiałka z osady, który 

by ścigał mnie tą drogą - szepnęła sama do siebie z trium­

fem w głosie. Śmiertelnie zmęczona, wciąż boleśnie, głę­
boko oddychając, czołgała się na drżących rękach i kola­

nach w stronę Światła. 

A ono stawało się coraz intensywniejsze... Nie ulegało 

już żadnej wątpliwości: tutaj było jaśniej niż nad jej osa­
dą w Srebrzystym Lesie. Różnica niewielka, ale jednak. Si-

ska zresztą sądziła, że jest to najsilniejsze światło, jakie 

w ogóle istnieje. 

Tak więc znajdowała się na zewnątrz po tamtej stronie 

gór. Mogła podnieść się i stanąć na chwiejnych nogach, 

choć nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Stała, oślepio­
na nie znanym dotychczas blaskiem. 

Pierwsze uczucie, jakiego doznała, to lęk przed przy­

szłością. Co ją tutaj czeka? Wiedziała, że jest wysoko 

w górach, ale co to oznacza? 

Znajdowała się w niewielkiej, otwartej kotlince pomi< 

30 

dzy szczytami. Było tutaj małe jeziorko, z którego brał 
początek strumień. Woda toczyła się sennie wśród kamie­
ni i traw, a potem znikała we wnętrzu góry. Właśnie 
w miejscu, w którym stała Siska. 

Dziewczyna nie miała kłopotu z orientacją, ponieważ 

Światło, owo święte Światło znajdowało się w dalszym 
ciągu przed nią, za kolejnym stosunkowo niskim łańcu­
chem gór. W takim razie rodzinna osada musiała znajdo­
wać się po drugiej stronie tego wyższego rzędu szczytów 
za jej plecami. 

To by się zgadzało. Z ulgą myślała o tym, że nie musi 

już oglądać czarnych gór, w których zbierają się duchy 
zmarłych. Tych gór, które majaczyły niczym mroczne 
ostrzeżenie daleko, daleko po drugiej stronie rodzinnej 
osady. Teraz stały się zupełnie niewidoczne. 

Ogarnęło ją uczucie straszliwej samotności. Okolica 

była taka wymarła, taka pusta, nigdzie najmniejszego zna­
ku życia. 

Dawał też o sobie znać głód. Woda, którą wypiła po dro­

dze, nie była w stanie go stłumić. Siska przywykła, że usłuż­
ne ręce podsuwają jej tacę z owocami i chlebem, i wszyst­
kim co natura dawała ludziom w rodzinnej okolicy. Teraz 
musiała znaleźć sobie coś sama. A tutaj nie było niczego. 

Przygnębiona skuliła się, chociaż powietrze nie było zim­

ne, W rzeczywistości chyba cieplejsze niż w osadzie, ale Si­
ska przemarzła do szpiku kości. Po długotrwałej wędrówce 
wewnątrz góry i w lodowatej wodzie strumienia dzwoniła 
zębami. Musiała natychmiast znaleźć coś, co ją ogrzeje. Ale 
gdzie, skoro tutaj wszystko jest takie nagie i nieprzytulne. 

Jedyne, co mogła zrobić, to poruszać się, biegać lub ska­

kać, dopóki skóra i włosy jej nie wyschną. Tylko jak, sko­
ro jest obolała i poraniona, a najmniejszy ruch odczuwa jak 
ukłucie nożem. Cała skóra stanowiła jedną wielką ranę. 

Nad brzegiem jeziorka rosła trawa. Siska zaczęła po 

31 

background image

niej biegać, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co ro­
bić dalej. Myśli pomagały jej stłumić ból ciała i poczucie 
samotności. Przywykła do tego, by myśleć szybko, roz­

ważnie i racjonalnie. W osadzie to właśnie należało do jej 
obowiązków i teraz doświadczenie okazało się przydatne. 

Mimo woli kierowała się w stronę źródła Światła. To jej 
wielka nadzieja.  T a k jak zawsze Światło było wielką 
nadzieją dla mieszkańców osady. Przyglądała się łańcu­

chowi szczytów, przez który będzie musiała się przedo­
stać. Gdy go pokona, z pewnością zobaczy Światło. 

Ach, Siska, Siska! Bardzo niewiele, a właściwie zupeł­

nie nic nie wiedziała o pewnej nieprzyjemnej właściwości 
gór. Nie przypuszczała nawet, że za jednym łańcuchem 

szczytów, który udaje się człowiekowi zdobyć, na ogół 
rozciąga się drugi, jeszcze bardziej niedostępny. 

Z ufnością podjęła wspinaczkę. Zaciskając zęby z bólu, 

podpierając się poranionymi rękami, szła w górę. Nagość 

jej nie martwiła. W swojej chacie na ogół nosiła lekką sza­
tę, ale w obecności innych mieszkańców osady zawsze 
musiała być naga. To należało do jej godności. Wszyscy 

musieli widzieć, że jest niewinnym dzieckiem, dziewicą, 
która może przebłagać Światło. 

Rozgrzała się teraz, rany nie dokuczały jej już tak bar­

dzo jak przedtem, głód jednak dręczył coraz dotkliwiej 
i dziewczyna zaczynała odczuwać zmęczenie. Ponieważ 

w świecie Siski nie istniał dzień ani noc, dobę dzielono na 
czas pracy i czas snu. W czasie snu ludzie udawali się do 
swoich chat i starannie zasłaniali wszystkie otwory tak, 
by wewnątrz panowały zupełne ciemności. Przyzwycza­

jenie sprawiało, że budzili się mniej więcej o tej samej po­
rze, by zacząć nowy okres pracy. 

Siska musiała przystanąć. Znajdowała się dość wysoko, 

z góry spoglądała na małą dolinkę z jeziorem otoczonym 
żółtozieloną trawą. Teraz widziała, jakie naprawdę potęż-

32 

ne są góry, i pojmowała, dlaczego nikt nigdy nie wspiął 
się na nie i nie przeszedł na drugą stronę. Praktycznie bio­
rąc, były nie do pokonania. 

I tylko ona znalazła przejście. 
Wokół panowała cisza. W świecie Siski nie istniał 

wiatr, tylko od czasu do czasu dawał się odczuć jakiś sła­
by ruch powietrza. 

Teraz włosy jej już dawno wyschły i dziewczyna odzy­

skała trochę odwagi. Po drugiej stronie łańcucha gór znaj­
dowało się Światło.  O n o mogło dać jej wszystko: jedzenie, 
ciepło, obecność innych ludzi, miejsce do mieszkania, ko­
goś, kto opatrzy jej rany, wciąż jeszcze krwawiące. Musi iść 
dalej. Wyczuwała, że zbliża się pora snu. Trzeba poszukać 
jakiegoś miejsca, w którym będzie można odpocząć. 

Znajdowała się już niemal na samej górze, gdy nagle 

z boku, po lewej stronie, pojawiło się coś bardzo nieprzy­
jemnego. 

Strome szczyty gór zamieszkanych przez duchy. Więc 

nawet tutaj nie może się od nich uwolnić... 

W takim razie będzie musiała... Przystanęła i zaczęła się 

rozglądać. To znaczy, że te okropne góry zataczają pół­
kole wokół wielkiej doliny, którą znała przez całe swoje 
życie, i wokół górskich okolic, do których teraz dotarła, 
zamykają ponurym kręgiem cały jej świat. 

Stała jednak niemal w najwyższym punkcie przejścia. 

Jeszcze tylko kawałek, a potem Światło ją uratuje. 

Skały miały żółtoczerwony kolor i były mocno spęka­

na przynajmniej na powierzchni. Z pewnością w głębi są 
znacznie twardsze. Mogła się zresztą o tym przekonać we-

W n

Ątrz nieszczęsnej góry, przez którą dopiero co się 

P

r

zedarła. Pełna otuchy ruszyła dalej. Wymacywała ręka-

0 1 1

 skalne występy i krok po kroku pięła się coraz wyżej, 

ostatni odcinek był dość stromy. Stopy same znajdowa-

y punkty oparcia, nie potrzebowała nawet o tym myśleć. 

33 

background image

Warunki do wspinaczki panowały tutaj dobre. PowstrzyJ 
mywał ją tylko ból w dłoniach i w stopach. 

Nareszcie na górze! 
Rezygnacja i rozczarowanie zwaliły się na Siskę niJ 

czym ciężki głaz. Przed nią rozciągał się bezbrzeżny świat 
gór. Dokładnie taki sam jak ten, z którego właśnie przy­
była. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się brudnoszare łańcut 
chy szczytów. 

A poza nimi jaśniało Światło. Równie niedostępne jak, 

zawsze. 

Siska wybuchnęla szlochem. Opadła na zimną skałę^ 

przesłaniając rękami oczy. Ponieważ czas snu już się rozJ 
począł, została w tym miejscu, skuliła się samotna i pd 
długim, rozdzierającym płaczu zasnęła. 

W osadzie Siski panowało straszne zamieszanie i pod­

niecenie. Mężczyźni wściekali się z powodu ucieczki bogii 
ni-dziewicy. Najstarsi gadali coś na temat nieuchronnej ka-i 
ry, jaka na nich spadnie. Przepowiadali, że Światło zgaśnia 

całkiem z oburzenia i gniewu, tak że będą musieli żyd 
w wiecznych ciemnościach, podobnych do tych, jakie zaJ 
padają w chatach, gdy zasłoni się wszystkie otwory. Za4 

pewniali, że gniew Światła z powodu postępku Siski bcj 
dzie straszny. Nikt jednak nie myślał o tym, jak tragiczny* 
los przypadłby dziewczynie, gdyby została w osadzie i po-! 
zwoliła im ze sobą zrobić, co zamierzali. 

Kobiety były wstrząśnięte, większość z nich wykrzykiwa­

ła w podnieceniu złe słowa o niegodziwości i tchórzostwie* 
jakiego dopuściła się Siska. Tylko najstarsze milczały. Ona 
wiedziały, że te rozwścieczone niczym osy nigdy nie okaza-j 
łyby takiej odwagi jak mała, drobna Siska. Stare kobietfl 
w milczeniu podziwiały dziewczynę, zarazem jednak drżaM 
o własną skórę. To przecież one ją wychowały, a rezultat oka! 
zał się taki oto. Krwawa ofiara nie może zostać dopełnionaj 

34 

bo dziewica zniknęła. Kiedy mężczyźni ochłoną z pierwsze­
go gniewu, z pewnością spróbują znaleźć kozła ofiarnego, 
a wtedy mogą dojść do bardzo nieprzyjemnych konkluzji. 

Mała dziewczynka, którą wyznaczono na następczynię 

bogini-dziewicy, niewiele z tego wszystkiego pojmowała. 
Trzyletnie dziecko nie rozumie wszystkich pomysłów do­
rosłych. Była przerażona zamieszaniem, zarazem jednak 
zachwycona, że może zamieszkać w pięknej chacie Siski, 
że będzie karmiona smakowitymi kąskami i wszyscy bę­
dą jej dogadzać. 

Wódz zamknął się u siebie i w samotności pił sfermen­

towany sok z jagód. 

Żona Lesa nie wiedziała, gdzie się podziewa jej mąż. Za­

ciekle tropił w lesie księżniczkę. Inni czynili to jakby mniej 
uparcie, wyruszali na poszukiwania od czasu do czasu, czę­
sto odpoczywali. Ale nie Les. Żona podziwiała jego siłę wo­
li i zdecydowanie. Spłynęłaby na nich wielka chwała, gdyby 
znalazł dziewczynę i uratował krwawą ofiarę dla osady. In­
ne myśli nie przychodziły jej do głowy. Wiele czasu minęło 
od chwili, kiedy Les po raz ostatni pożądał swojej małżon­
ki. Przypuszczała, że kobiety w ogóle go już nie interesują. 

Powinna by go jednak zobaczyć, kiedy jak szalony bie­

gał tam i z powrotem u podnóża gór, tylko że on znajdo­

wał się bardzo daleko od osady, dalej niż ktokolwiek kie­
dykolwiek dotarł. Grymas wściekłości wykrzywiał mu 

^arz, oddychał ciężko, ze świstem, wzrok miał dziki, 
oczy przekrwione. Za każdym razem kiedy myślał o mło­
dym ciele Siski, odczuwał mrowienie pod skórą. Był tak 
Podniecony, że musiał się zatrzymywać, by uspokoić tro­
chę swoje ciało. Cała wieczność minęła od czasu, kiedy po 

r a

z ostatni posiadł kobietę. Prawo bowiem zabraniało mę­

żowi dotykać innej niż własna żona. Dziewica była jedy-

na

* dozwoloną przez prawo zdobyczą i on musi ją mieć. 

Les nie przejmował się już sprawami osady. Prawo wyma-

35 

background image

gało, by przyprowadził boginię nietkniętą do miejsca, gdzie 

wzniesiono stos ofiarny. On jednak za nic nie chciał tego zro­
bić. Wtedy bowiem musiałby się nią podzielić z innymi i mo­

że nawet nie byłby jej pierwszym. Młodsi i bardziej urodzi­

wi wyrośli na nieprzyjemnie silnych konkurentów. 

Chciał sam posiąść swoją zdobycz tutaj, w lesie, gdzie 

nikt by mu nie przeszkadzał. Tutaj sięgnie po swoje mę­
skie prawo. Tutaj po wielekroć będzie zaspokajał z boginią 

rozgorączkowane ciało, a potem rozpali ogień i złoży ją 

w ofierze Światłu. Zaczął liczyć, ilu mężczyzn żyje w osa­
dzie. Wielu, naprawdę wielu. Teraz wyprzedził ich wszyst­

kich. Ta myśl podniecała go ponad wszelkie wyobrażenie. 

Tutaj złoży swoją prywatną ofiarę z dziewicy, a potem 

mrok na zawsze opuści rodzinną osadę i cała sława spły­
nie na Lesa. 

Tak rozmyślał, ignorując kompletnie fakt, że inni męż­

czyźni poczują się z pewnością oszukani tym, iż nie mo­

gli uczestniczyć w krwawej ofierze. 

Les drgnął. Przed nim w półmroku wznosiło się coś 

ciemnego. 

Poczuł, że zimna obręcz ściska mu serce. Tak długo 

biegł wzdłuż górskiej ściany ze wzrokiem wbitym w zie­

mię, gdzie szukał śladów stóp dziewicy, że nie zauważył, 

dokąd właściwie zmierza. 

To ciemne przed nim, to góra. Straszna, czarna góra, 

wznosiła się nad nim i zdawała się nie mieć końca. Les nie 
zauważył również, że w tych okolicach jest dużo ciemniej 
niż w jego rodzinnej osadzie. 

Nie wiedział tego, ale zdawał sobie sprawę, że góra jest 

strasznie wysoka i że stanowi część tego potwornego łań­

cucha, w którym mieszkają duchy zmarłych. 

Zdawało mu się, że słyszy ich przeciągłe, głuche zawo­

dzenia, wiedział, że polują na żywych ludzi, by zagarnąć 

w posiadanie ich ciała. 

36 

On, Les, znajdował się w zasięgu mocy strasznych du­

chów. Wkrótce odkryją jego obecność. Był tak przerażony, 
że stracił kontrolę nad funkcjami swojego ciała. Poczuł na 
udach ciepły strumień moczu. Chciał zawrócić i uciec jak 
najszybciej, ale potknął się i upadł na mech. Wybuchnął 

rozpaczliwym szlochem. Ze strachu stracił świadomość. 

Przez długi czas Siska błąkała się pośród gór. Jej jedy­

nym celem było Światło, które teraz rzeczywiście zdawało 
się podchodzić bliżej. To ono trzymało ją przy życiu. Przez 
wiele dni piła tylko wodę. Od czasu do czasu jednak tra­
fiała na niewielkie dolinki, w których znajdowała trochę 
roślinności, i wtedy mogła zbierać korzonki, a nawet jago­
dy. Zawsze w takich miejscach pozostawała na dłużej. 

Przywykła już do wymarłego pustkowia wokół siebie. 

Dlatego doznała głębokiego szoku, kiedy pewnego dnia na 
gliniastej ziemi nad brzegiem rzeczki spostrzegła ślady stóp. 

Były to duże męskie stopy. Wyglądało na to, że zosta­

wiło je trzech ludzi. Twarde podeszły zostały przybite do 
butów gwoździkami. A zatem nie mógł to być nikt z jej 
rodzinnej osady, tam bowiem używano szytego obuwia. 
A przeważnie ludzie chodzili boso. Zresztą nie należało 
się spodziewać, że ktoś z tamtych dotarł aż tutaj. 

Oczywiście marzyła o tym, by spotkać ludzi, ponieważ 

czuła się bezgranicznie samotna. Te ślady jednak sprawia­
my wrażenie... w jakimś sensie niebezpiecznych. Głupio tak 

m

yśleć, oczywiście. Siska zdawała sobie sprawę, że to ta 

'

u

g

a

! samotna wędrówka czyni ją lękliwą. Z jednej stro-

37 

background image

ny bardzo chciała spotkać innych ludzi, z drugiej jednak 

okropnie się tego bała. 

Ślady kierowały się w tę samą stronę co ona, a zatem lu­

dzie znajdowali się przed nią. Tak, to mężczyźni, rozmiar 
stóp na to wskazywał. Ale jak dawne mogą być ślady? 

Trudno to określić. Umiejętności Siski dotyczyły spraw 

bardziej abstrakcyjnych. Nigdy nie uczyła się niczego, co 

miało związek z naturą poza jej rodzinną osadą. Tego ty­
pu wiedza stanowiła domenę mężczyzn. Siska mogła 

udzielać rad w trudnych sprawach, mogła wyjaśniać pra­

wo, opowiadać stare legendy. Umiała też pomagać zako­
chanym młodym ludziom, umiała opowiadać o śmierci 
i o tym, dlaczego rzeczy są takie, jakie są. Wszystko to jed­

nak miało związek z naturą człowieka. Bogini-dziewica 
nigdy nie powinna narażać swego życia na niebezpieczeń­

stwo. Nie wolno jej było zatem opuszczać osady. 

Dlatego tak niewiele wiedziała o otoczeniu. O świecie 

poza swoją chatą. 

To z pewnością dziwna reakcja, ale na widok tych śla­

dów nagle odczuła swą nagość jako coś bardzo nieprzy­
jemnego. Po raz pierwszy w ciągu tej gorączkowej wę­

drówki zapragnęła mieć coś, czym mogłaby się okryć. 

Cóż by to jednak mogło być? Skąd wziąć coś takiego 

w tej nieurodzajnej, górskiej okolicy? 

Pożałowała teraz, że nie przygotowała sobie czegoś do 

okrycia, kiedy przed paroma dniami nocowała w żyznej do­
linie nad rzeczką. Znajdowały się tam rośliny o dużych li­
ściach, rosła też grupa srebrzystych drzew. Najpierw na wi­

dok tych drzew Siska się przeraziła, przyszło jej do głowy, 
że oto zatoczyła krąg i znalazła się znowu w domu, w tej sze-
rokiej dolinie, która otaczała rodzinną osadę. Zaraz jednak 

uświadomiła sobie absurdalność tej myśli. Szła przecież przez 

cały czas ku Światłu. Zresztą drzewa o srebrzystych liściach 
mogły rosnąć i tutaj, zwłaszcza że teraz schodziła w dół. 

38 

Światło z każdym dniem stawało się intensywniejsze, choć 

wciąż nie widziała jego źródła. W każdym razie było ono in­
tensywniejsze w oczach Siski, przywykłej wyłącznie do noc­
nego półmroku. Panujące tutaj Światło też było przytłumio­
ne, nie bardzo ciemne, ale jednak dalekie od pełnej jasności. 

Siska stała nad śladami stóp, jakby ponownie starała się 

określić swoją sytuację. 

O ubraniu zapomniała. Znacznie gorsze były rany. Mu­

si uzyskać pomoc. Ktoś musi ją opatrzyć. Niektóre skale­
czenia zagoiły się wprawdzie same, te najgłębsze jednak 

wciąż bolały i wypływała z nich żółta ciecz. Na początku 
ledwo mogła stawiać stopy na ziemi, takie były poranione, 

a dłonie piekły i paliły. Teraz ręce już jej nie dokuczały, ból 
w stopach też ustąpił, zresztą do wszystkiego można się 
przyzwyczaić. Poza tym większość zadrapań się zagoiła. 
Najgorzej wyglądały długie, głębokie rany, których się na­
bawiła podczas pokonywania wąskich przejść we wnętrzu 
góry. W niektórych miejscach miała ciało rozorane aż do 
kości. Siska wzdychała przygnębiona. 

Instynkt samozachowawczy okazał się jednak silniejszy 

niż strach i uczucie osamotnienia. Co prawda płakała wielo­
krotnie przez sen, na ogół niewygodnie skulona w jakimś 
miejscu, gdzie zmęczona długą wędrówką mogła trochę od­
począć, ale nadzieja nigdy jej do końca nie opuszczała. Naj­
gorsza była świadomość, że wszyscy w rodzinnej osadzie od­
wrócili się od niej. Goryczą napełniała ją również myśl 
o przyszłości. Czy w ogóle miała przed sobą jakąś przyszłość? 

Jedyną pociechę dawało jej Światło. 

Gdyby tylko nie było takie nieosiągalne! 
Chyba jednak nie jest aż tak źle, może w końcu uda jej 

się do niego dotrzeć. Siska stwierdzała każdego dnia, że po­
soli, lecz nieustannie się do niego przybliża. Nie umiała 
sobie tylko wyobrazić, jak daleko od niego się znajduje. 

Długo stała niezdecydowana nad śladami stóp, nie wie-

39 

background image

dząc, co począć. Jeśli pójdzie naprzód, będzie się przybli­
żać do tych trzech ludzi w dużych butach. 

Niestety, nie miała wielkiego wyboru. Nieznajomi po-J 

szli jedyną dostępną drogą, w stronę doliny pomiędzy wy­
sokimi skałami. 

Siska oglądała się niepewnie za siebie z wyrazem bólu. 

Nie, wrócić nie może! To by była najokrutniejsza poraż­
ka. Musi tylko teraz zachować niesłychaną ostrożność, 

skoro nie jest już sama na tych górskich bezdrożach. 

Próbowała zgadywać, kim są ludzie przed nią i co oni 

tutaj robią? 

Do tej pory Siska widywała tylko od czasu do czasu ja­

kieś małe gryzonie, które niczym błyskawice przemykały 
po ziemi i znikały w norkach. Wielkie ptaki, które krąży­

ły nad jej rodzinną doliną, niekiedy ukazywały się rów- , 
nież tutaj. Poza tym jednak nie dostrzegła nigdy żadnej 

łownej zwierzyny. 

Co ci ludzie tu robią? 

W pewnej chwili Siska znalazła się na wysokich ska­

łach i wtedy odkryła coś nowego, niestety, niezbyt przy­
jemnego. 

Ponury, mroczny łańcuch gór, które nazywała Górami 

Duchów, okazał się znacznie rozleglej szy, niż się spodziewa­
ła. Z lewej strony szczyty wznosiły się tak daleko, że ledwie 

mogła ogarnąć je wzrokiem, i nie wyglądały sympatycznie. 

Zobaczyła jednak także coś innego. Trochę bardziej ra­

dosnego. Jej długa wędrówka w wymarłych górach miała się 

wkrótce skończyć. Siska widziała pod sobą dość płaską do­
linę porośniętą srebrzystym lasem i jakimiś ciemniejszymi 
drzewami, których nie znała. Po drugiej stronie doliny doj­
rzała niezbyt wysokie wzgórza. I teraz nie było już żadnej 

wątpliwości: z tyłu za nimi znajdowało się Światło. Prze­
strzeń za wzgórzami spowijała cudowna jasność, która 
przepełniła serce Siski radosnym spokojem. Przed nią w do-

40 

linie panował jeszcze ów irytujący półmrok, k\tóry stopnio­
wo, choć ledwie zauważalnie, z każdym dniertn w miarę jak 
przybliżała się do celu, stawał się jaśniejszy. . Ale za łańcu­
chem wzgórz... Tam, tam Siska musi konieczinie dotrzeć! 

Co jednak spodziewała się tam znaleźć? ! Światło. Tak, 

oczywiście. Ale nikt przecież nie wiedział, ja*k ono wyglą­
da ani skąd się bierze. Dreszcz lęku przeniknął ją od stóp 
do głów, lecz szybko się opanowała. 

Zejście w dolinę zajęło jej sporo czasu. łKiedy jednak 

znalazła się nareszcie na dole w lesie, doznała cudowne­
go uczucia, jakby wróciła do domu. Ciemne' drzewa były 
dla niej czymś nowym, nie rosły na nich liści<e jak na drze­
wach srebrzystych, tylko długie kłujące ząb'ki czy raczej 
igiełki. Korę miały grubą i brązową, wcale niepodobną do 
kory drzew srebrzystych. Siska stwierdziła jtednak, że nie 
byłoby trudno się na nie wdrapać. 

Szukała roślin o wielkich liściach, ale nic zego takiego 

nie znalazła. 

Teraz kiedy korony drzew zasłaniały jej wi'dok i tłumiły 

Światło, trudniej było posuwać się we właściwym kierunku. 
Ostatnie, co zdołała zobaczyć, zanim zeszła do lasu, to 
z pewnością Góry Duchów. Tak przerażająco bliskie i stra­
szliwie wysokie, pogrążone w głębokim mrol^u. Zostawiła 
je teraz na lewo od siebie. "W lesie już ich jednak nie widzia­
ła. Miała tylko dojmującą świadomość, że istnieją i że za ni-

m

i panują absolutne ciemności. 

Na razie straciła z oczu ślady ludzkich stc>p i nie żało-

w

ała tego. Dlatego z tym większym zaskoczeniem stwier­

dziła nagle, że stoi na jakiejś ścieżce. 

Nie, to niemożliwe, myślała, nie jestem jeszcze przy­

gotowana na spotkanie z ludźmi. Muszę najpierw czymś 
°kryć swoje ciało. Chcę dowiedzieć się c/egoś więcej 

0

 tych obcych stworzeniach, zanim one mnie zobaczą. 

Poza tym spotkanie z ludźmi nie jest moirl celem.  O n i 

41 

background image

będą jedynie przeszkodą w drodze do Światła. 

Ciekawość jednak zwyciężyła, Siska ruszyła ścieżką. 

Powtarzała sobie, że czyni tak dlatego, bo prowadzi ona 

we właściwym kierunku, ku Światłu. 

Ścieżkę, którą szła, przecinały inne szlaki. Wkrótce zo­

baczyła szeroką drogę, ale tamtędy nie odważyła się pójść, 

prawdopodobnie bowiem droga wiodła do jakiejś osady. 
Siska nie chciała jeszcze znaleźć się tak blisko ludzi. Co 

prawda była potwornie głodna, ale to uczucie towarzy­
szyło jej od dawna i zdążyła się do niego przyzwyczaić. 
Poza tym w lesie znajdowała sporo korzonków i innych 

jadalnych roślin. Nigdy zresztą nie jadła zbyt dużo. Głę­
bokie rany wciąż jeszcze bolały dotkliwie, ale przykłada­

ła do nich chłodny mech, gdy tylko nadarzyła się taka oka­
zja. Miała nadzieję, że potrafi wyleczyć się sama. 

Tak więc Siska przecięła szeroką drogę i poszła dalej ku 

łańcuchowi wzniesień, za którymi znajdowało się Światło. 

Wkrótce gwałtownie przystanęła. 
Nie była w tym lesie sama. Usłyszała coś... Chociaż od­

głosy były niewyraźne, pośpiesznie wspięła się na jedno 

z tych kłujących drzew. Pojękiwała cicho, kiedy ostre igły 
drażniły jej rany, ale wspinała się najwyżej jak mogła tak, 
by nie zobaczono jej z ziemi, lecz by ona sama miała wi­

dok między gałęziami. 

To, co zobaczyła, sprawiło, że omal nie krzyknęła. Wyglą­

dało to jak jakaś dziwna zabawa. Siska nigdy nie miała pra­

wa do zabawy, zawsze musiała siedzieć w swojej chacie i tyl­
ko z daleka obserwowała, jak inne dzieci biegają po osadzie 
radosne, roześmiane, czasem płaczące, kiedy któreś się ude­
rzyło. Mogły jednak być razem, mogły mieć kolegów, ona 

nie miała nikogo, ona była święta, musiała zachowywać się 
z godnością. Niejednokrotnie mała dziewczynka znosiła to 

z trudem. Ta strona życia, zabawy, radość, budziła w niej naj­

większą tęsknotę w czasach, gdy traktowano ją jak boginię-

42 

Teraz siedziała wygodnie i miała przed sobą otwarty 

w

idok na sporą część lasu. 

Znowu usłyszała głosy. Głosy męskie, podniecone, 

choć przytłumione. Słyszała też kroki, które zbliżały się 
do jej drzewa. Wyglądało nawet na to, że kierują się 
wprost na to właśnie drzewo... Chyba jej... nie widzieli. 
A może to ona jest zwierzyną, na którą polują? 

I wtedy ich zobaczyła, wiele postaci, które szły szyb­

ko, prawie biegły pomiędzy drzewami. 

Serce Siski waliło tak mocno, że bała się, iż tamci usłyszą. 
Byli wyżsi niż mężczyźni w jej rodzinnej osadzie i... ja­

snowłosi! Wytrzeszczyła ze zdumienia oczy, kiedy sobie to 
uświadomiła. Nigdy przedtem nie widziała czegoś podobne­
go. Nie rozumiała też, co ci ludzie mówią, ale najwyraźniej 
im się spieszyło. Biegli dokądś w jakiejś bardzo ważnej spra­

wie. Byli zajęci. Wszyscy mieli bardzo dziwne ubrania, 
w różnych kolorach, i nosili broń. Krótkie szpady, tak to 
przynajmniej wyglądało. Jakie to wszystko niezwykłe! 

Najwyraźniej byli przyzwyczajeni do poruszania się w le­

sie, ale... ich buty? To nie te buty zostawiły ślady, które wi­
działa. Ci mężczyźni tutaj nosili ciężkie, ale miękkie, wyso­

kie obuwie o grubych podeszwach, bez szwów na brzegach. 

Musiało więc istnieć wiele różnych stworzeń w tym 

niezwykłym świecie, do którego trafiła. 

Na tych mężczyzn na dole przyjemnie było patrzeć, 

oprawiali jednak wrażenie dzikich i nieobliczalnych. 

£•

 pewnością byli niebezpieczni. 

O, nie! Przystanęli teraz, by się naradzić. Zatrzymali 

S1

C dokładnie pod drzewem Siski. 

Dlaczego wybrała właśnie to największe i najbardziej 

samotne drzewo w lesie? Straszna myśl przemknęła jej 
Przez głowę i sprawiła, że Siska zamarła: sądziła, że jest 
"lewidoczna, ale teraz spojrzała w dół. Skoro ona miała 

a

Ki otwarty widok, to z ziemi pewnie też nic jej nie prze-

43 

background image

słaniało. Jeśli tylko któryś z nich podniesie wzrok, natych 

miast ją zobaczy. 

Siska zwróciła uwagę, że jedną stopą opiera się mocni 

na grubej gałęzi i że na tej gałęzi pod jej podeszwą znaj­

duje się mała odłamana gałązka. Jeśli poruszy nogą, choć­
by leciutko, gałązka natychmiast spadnie w dół i wylądu­

je na głowie któregoś z nich. 

Od długiego siedzenia w bezruchu zdrętwiały jej łydki 

Tamci rozmawiali ze sobą podnieceni, coś pokazywa­

li, jeden potrząsał bronią w tym kierunku, inny wskazy­

wał ręką na pogrążony w półmroku las. 

Siska miała wrażenie, że rozumie. Toczy się tu jakaś 

wojna między plemionami. Znała to z własnej doliny, 
gdzie często dochodziło do awantur z prymitywnym ple­

mieniem mieszkającym w pobliżu. 

Owi wysocy, jasnowłosi mężczyźni byli bardzo wzbu* 

rzeni. Coś musiało się wydarzyć i teraz oni mieli się ze­
mścić. Może to tamci trzej mężczyźni, których ślady wi­

działa, dokonali przestępstwa, a ci ich ścigają? 

Siska nie zamierzała się mieszać w sprawy obcych, le­

dwie miała odwagę oddychać. Za nic nie chciała, żeby od­

kryli jej obecność. 

Jeszcze raz dotkliwie uświadomiła sobie swoją nagość, 

ale teraz w jakiś inny sposób. Mężczyźni pod drzewem 
byli bardzo przystojni, wzbudzali w niej pragnienia, ja­

kich nigdy przedtem nie odczuwała. Od dawna zdawała 
sobie sprawę, że zaczyna być dojrzała do małżeństwa. 

Wiedziała jednak także, iż nigdy nie wyjdzie za mąż. Mia­

ła pozostać wieczną dziewicą, która musi umrzeć, bo­

wiem nie spełniła pokładanych w niej nadziei. 

W końcu ożywiona dyskusja pod drzewem dobiegła 

końca i mężczyźni oddalili się równie szybko, jak przy­
szli. Siska jednak siedziała na drzewie jeszcze długo. Zła-

1

mana gałązka dawno spadła na dół, dopiero po jakii 

44 

czasie dziewczyna odważyła się zsunąć po pniu. 

Schodzenie okazało się znacznie trudniejsze niż wspina­

nie w górę. Podrapała się boleśnie, łamała gałązki i zawo­
dziła żałośnie. W końcu jednak znalazła się na ziemi prze­
straszona, że gdyby mężczyźni wrócili, nie będzie się mia­
ła gdzie schronić. Mogli się zresztą pojawić również inni. 

Na szczęście nikt nie nadchodził. Siska mogła podjąć 

swoją przerwaną wędrówkę ku Światłu. 

Zbliżał się czas snu. Półmrok panował wciąż ten sam, ale 

instynkt, który skłaniał ludzi do spania w określonym cza­
sie, został głęboko zakorzeniony u wszystkich członków jej 
plemienia. Ponadto natura wykształciła w nich wspaniały 
wzrok i znakomity słuch, żeby mogli poruszać się w mro­
ku. Wielu starszym ludziom z plemienia oczy błyszczały 
w ciemnościach, zwłaszcza w blasku płonącego ognia. Siska 
była na to za młoda, ale też bardzo dobrze widziała wszy­
stkie szczegóły na niewiarygodnie dużą odległość. 

Teraz majaczyły przed nią już ostatnie, stosunkowo ni­

skie góry, przesłaniające Światło. Mimo że Siska czuła 
obezwładniające zmęczenie, chciała iść dalej. Chciała zo­
baczyć Światło jeszcze tego dnia czy też w ciągu tego cza­
su pracy, jak ona to określała. 

Była straszliwie głodna, a rany bolały. Nogi uginały się 

pod nią ze zmęczenia, wlokła się jednak po stromym zbo­
czu uparta, coraz bardziej zdecydowana w miarę zbliża­
nia się do celu. 

Ostatnie kroki były prawdziwą udręką. Obolałe płuca 

2

 trudem wciągały powietrze. Dziewczyna musiała co chwi­

la odpoczywać, zawsze jednak wstawała i ruszała dalej. 

Szczyty gór znajdowały się niemal w zasięgu ręki. Je-

S Z c z e

 tylko parę kroków i wtedy... 

Siska stanęła i jak wyciosana w kamieniu, bez najmniej-

S Z e

go drgnienia, patrzyła i patrzyła na to, co znajdowało się 

P° drugiej stronie gór. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. 

45 

background image

Docierały do niej skądś jakieś niewyraźne dźwięki, nie by. 

ła jednak w stanie oderwać wzroku od tego, co widzi, ani za­
cząć myśleć o niczym innym. Serce tłukło się w piersi dziko, 
otworzyła usta, próbowała zrozumieć, ale bez powodzenia. 

Dźwięki za nią narastały. W końcu odwróciła się 

i stwierdziła, że stoi niczym posąg na tle nieba, samotna 
postać w wymarłym krajobrazie. 

Została odkryta. Prawdopodobnie nie przez grupę wojow­

ników, których widziała przedtem, ci bowiem zniknęli 
w przeciwnym kierunku. To była inna gromada, złożona 
z mężczyzn i kobiet, wykrzykujących coś podnieconymi gło­
sami. Biegli za nią, za Siską, po porośniętym lasem zboczu. 

Dziewczyna wiedziała, że znalazła się w pułapce. Co 

teraz? Wybrać ucieczkę w dół na nieznaną równinę, czy 
też czekać na spotkanie z tym tłumem, na spotkanie, 
które mogło oznaczać przyjaźń i opiekę, lecz równie do­
brze wrogość i śmierć? 

Stała przez chwilę niezdecydowana, po czym na łeb na 

szyję rzuciła się w dół ku dolinie, ku temu nieznanemu, 
niepojętemu, co nazywano Światłem. 

Teraz jednak musimy opowiedzieć o tym, co wydarzy­

ło się dwadzieścia lat przed ucieczką Siski. 

CZĘŚĆ DRUGA 

PO TAMTEJ STRONIE WRÓT 

background image

Dla tych, którzy nie czytali „Sagi o Ludziach Lodu" ani 

Sagi o Czarnoksiężniku", przedstawiamy krótkie stre­

szczenie obu tamtych opowieści. Ważna jest zwłaszcza 
„Saga o Czarnoksiężniku", której bieżąca historia jest kon­
tynuacją. Ludzie Lodu żyli własnym życiem, choć i w ich 
losach znalazłoby się wiele nie rozwiązanych zagadek. 

Mamy nadzieję, że wszystkie one zostaną teraz wyja­

śnione. 

PREHISTORIA 

Streszczenie 47 tomów „Sagi o Ludziach Lodu" i 15 to­

mów „Sagi o Czarnoksiężniku": 

Dawno temu w pradawnych czasach, jeszcze przed erą 

Atlantydy, istniał na ziemi lud nazywany Lemurami. 
Z pomocą Obcych rozwinęli się oni z prymitywnych istot 

w

 wysoko postawiony lud. Ich państwo, Lemuria, w cza­

sach największego rozkwitu obejmowało ogromne połaci 
ówczesnego świata. Z czasem jednak ograniczyło się do 
niewielkiego kontynentu w południowo-wschodniej czę­
ści dzisiejszej Azji. Obecnie kontynent ten całkowicie 
pokrywa morze. 

Największym skarbem Lemurów były trzy kamienie: 

JWięte Słońce oraz niebieski szafir i czerwony farangil. 

Wszystkie one posiadały niezwykłą siłę, Słońce jednak by-

0 na

)potężniejsze. Rozsiewało wokół siebie światło i mi-

0 s c

- Lemurowie otrzymali je od Obcych. 

Kjedy

 w

 okresie wielkich katastrof Lemuria pogrążyła się 

niorzu, ostatni jej mieszkańcy wyruszyli do świata Ob-

49 

background image

cych. Musieli w tym celu przejść przez Wrota. Pozostawili 
jednak na ziemi Święte Słońce po to, by czworo Strażników 
szafiru i farangila mogło kiedyś podążyć za nimi. Wszystkie 

trzy kamienie zostały ukryte. Również Słońce i góra, 

w której znajdowały się Wrota, miały swoich Strażników. 

W ciągu pierwszej połowy XVIII wieku islandzki czar­

noksiężnik Mori oraz jego norweska i austriacka rodzina 

walczyli przeciwko złemu zakonowi rycerskiemu, prze­
ciwko Zakonowi Świętego Słońca. Powodem tej wojny 
było właśnie owo zaginione Słońce. Mori wiedział, że je­

śli Słońce wpadnie w ręce zakonnych rycerzy, zostanie za­
nieczyszczone i zbrukane złem. 

Niekiedy w walce z Zakonem pomagali mu przodko­

wie Ludzi Lodu. Wreszcie niezwykły syn czarnoksiężni­
ka, Dolg, zdołał odnaleźć dwa szlachetne kamienie. Na­
stępnie odnaleziono również Wrota, a w końcu Święte 

Słońce. Wszyscy postanowili podążyć za Słońcem do 

świata Obcych, ponieważ świat ludzki zaczynał być dla 
nich zbyt nieprzychylny. W ostatniej podróży towarzy­

szyła im liczna gromada elfów oraz ogników. Wszystko 
to byli Lemurowie, którzy w wyniku oddziaływania Słoń­

ca nigdy nie mogli całkiem umrzeć. Wyruszyły z nimi 
również różne nadprzyrodzone istoty, które chciały uciec 

od niczego nie rozumiejących ludzi. Szły też duchy zmar­
łych, które nie znalazły po śmierci spokoju. Wśród prze­

chodzących na drugą stronę Wrót znajdowało się czwo­
ro Madragów, przedstawicieli bawolego rodu, plemienia 

dawno już wymarłego. Osiem duchów Móriego również 
chciało opuścić ziemski świat. Towarzyszyło im ponadto 

wielu ludzi oraz czworo Strażników Lemurów i dwu Ob­
cych. Jednego z nich nazywano Strażnikiem Słońca, dru­
giego zaś Strażnikiem Góry. Był też Cień, ostatni Lemur 

i, oczywiście, pies Nero. 

W ostatnim momencie jednak Mori i Dolg zostali 

50 

schwytani przez kilku pozostających jeszcze przy życiu 
zakonnych rycerzy i oni obaj nie zdołali przekroczyć 

Wrót. Zarówno ojciec, jak i syn dzięki długotrwałej bli­
skości trzech kamieni byli nieśmiertelni. Rycerze pocho­
wali Móriego głęboko w starym lesie w zachodniej Szwe­
cji, a dla wszelkiej pewności przebili ciało zaostrzonym 
osikowym palem. Czarnoksiężnik wprawił się w stan le­
targu tak, że niczego nie czuł. 

Dolg nie wiedział, jaki los spotkał jego ojca. On sam 

zdołał przenieść się na Islandię, gdzie udręczony i samot­
ny spotkał pozostałe jeszcze na świecie elfy. To one za­
prowadziły go do Gjain w Alvedalen, i tu został przenie­
siony do ich królestwa. 

Tak kończy się historia o czarnoksiężniku. Ostatnie 

wydarzenia miały miejsce w roku 1746. 

Ludzie Lodu prowadzili swoją walkę. Ich historia za­

czyna się bardzo dawno, w XI wieku, od Tengela Złego, 
przodka rodu, który ściągnął przekleństwo na swoich po­
tomków i zniszczył ich życie na wiele stuleci. Dopiero 

w roku 1960 udało im się przełamać jego władzę. 

Przekleństwo Tengela Złego miało też pewien pozy­

tywny aspekt. Otóż dotknięci nim członkowie rodu mo­
gli po śmierci powracać na ziemię w postaci duchów i po­
magać swoim nieszczęsnym potomkom. W XVIII wieku 
przypadkiem spotkali oni czarnoksiężnika Móriego i od 
tej chwili stanowili dla jego rodziny wielką pomoc. 

Ale duchy Ludzi Lodu nie towarzyszyły bliskim czar­

noksiężnika na drugą stronę Wrót. Przed nimi było je­
szcze dwieście lat walki z Tengelem Złym. 

Opowieść o czarnoksiężniku urywa się, jak powiedzia-

n

°> w roku 1746. Nie jest to jednak koniec historii tej ro-

Ziny. Wiele zagadek pozostaje nie rozwiązanych. 

Na przykład: Co się stało z tymi wszystkimi, którzy 

51 

background image

przeszli na drugą stronę Wrót? I co może się stać z czjjj 

wiekiem, który jest nieśmiertelny? Było takich wielu, za­

równo Mori, jak i jego synowie Dolg i Villemann. A w ro­

ku 1861 przyszedł na świat nieśmiertelny z rodu Ludzi 

Lodu - Marco. fl 

Co stało się z Gabrielem, chłopcem, który został wy. 

brany, by opowiedzieć o Ludziach Lodu? Jak potoczyło 

się jego życie w dojrzałych latach, kiedy większość wybit­

nych członków Ludzi Lodu opuściła już ziemię i przenio­

sła się do Czarnych Sal? 

No a owe Sale? Gdzie się one znajdują? Co dzieje się 

z ludźmi, którzy tam podążyli? Czy to do Czarnych Sal 

wiodą tajemnicze Wrota? 

Czas nie ma znaczenia ani w państwie elfów, ani po 

tamtej stronie Wrót. Ktoś, kto zyskał nieśmiertelność, 
uwalnia się od paraliżującego uścisku czasu. To, co dla nas 

trwa setki lat, dla elfów lub Obcych trwać może zaledwil 

rok. Czas po prostu nie istnieje. 

A co się stało z małą Fionellą i jej uczuciem dla jedne­

go z Obcych? Albo z Tiril, która utraciła zarówno męża, 

jak i syna? Co z Mórim, który leży pochowany w jakimś 

miejscu w Vastergótland i nie może umrzeć? Co z Dol-

giem? 

Posłuchajmy teraz, jak potoczyły się losy ich wszyst­

kich. 

Oto lista przedstawicieli rodzaju ludzkiego, którzy szu­

kali Wrót, by przejść na drugą stronę: 

Mori,

 czarnoksiężnik. 

Tiril,

 jego żona. 

Dolg,

 ich niezwykły syn, lat 23. 

Villemann,

 żądny przygód brat Dolga, lat 21. ^H 

Taran,

 wielka optymistka, bliźniacza siostra Villeman-

na, lat 21. 

52 

Uriel,

 dusza licząca sobie tysiące lat, mąż Taran. 

Theresa,

 księżna, matka Tiril. 

Erling,

 mąż Theresy, stary przyjaciel Tiril i Móriego. 

Rafael,

 marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, lat 23. 

Amalie,

 ukochana Rafaela. 

Danielle,

 łagodna i bezbronna siostra Rafaela, lat 19. 

Leonard,

 jej ukochany. 

Mariatta,

 z pochodzenia Finka, kobieta znająca się na 

czarach, lat 22, ukochana Villemanna. 

Greta i Jonas, dzieci Mariatty. 

Fionellą,

 młoda pokojówka Theresy. 

Heinrich Reuss von Gera,

 dawny rycerz zakonny, 

który przeszedł na stronę czarnoksiężnika. 

background image

Przeszli na drugą stronę Wrót. 
Najpierw Święte Słońce lśniło intensywnie, a teraz pierw­

si „emigranci" nagle znaleźli się w kompletnych ciemno­
ściach. Wielu ludzi nienawidzi dźwięku noża przesuwanego 

po powierzchni garnka. Działa im to na nerwy, dostają gę. 
siej skórki. U Taran, szalonej córki Móriego, podobne uczu; 

cie wywoływało dotknięcie palcami ziemi. Kiedy teraz, sto 
jąc w kompletnych ciemnościach, wyciągnęła ręce nad głową 
i dotknęła sufitu, doznała właśnie tego okropnego wrażenia. 

Ziemia, skalne ściany poprzerastane grubymi korzenia­

mi drzew, wilgoć, zaduch jak w głębokiej piwnicy. Inny­
mi słowy wszystko, czego człowiek może oczekiwać, kie­

dy wpadnie do bezdennej rozpadliny wśród gór. 

Dlatego więc Tiril zawołała: „Oj, to wcale nie jest to, 

czego się spodziewałam!" 

Bo też to nie było to. Żadne z nich nie wiedziało do­

kładnie, czego oczekują po tamtej stronie Wrót. Mieli jed­
nak nadzieję na coś bardziej wysublimowanego, cos 

wznioślejszego niż jama w ziemi. 

Początkowo widzieli niewiele, wciąż jeszcze oślepieni 

blaskiem Świętego Słońca. Po chwili w ciemności ukaza­

ło się mdłe światełko. Pochodziło ono z pochodni, które 
sześcioro Strażników zatknęło w ścianach, by im pomoc 
Powoli zaczynali dostrzegać wokół siebie różne rzeczy-

Wykute w ziemi schody wiodły w dół. 
- Och, nie - jęknęła matka Tiril, Theresa. - Dokąd my 

właściwie zmierzamy? 

54 

Wielu w grupie zaczynało odczuwać lęk. 
Dlaczego myśmy to zrobili? zastanawiała się Tiril. Mu­

sieliśmy chyba zwariować, albo sama nie wiem... Żeby 
opuszczać bezpieczną Ziemię i przenosić się w jakiś fan­
tastyczny świat, którego nie znamy! Ci pomocnicy mogli 
nas przecież oszukać. Cóż my wiemy o Obcych? Cień... 
To on z takim przejęciem opowiadał o tym nieznanym 
świecie. Dlatego mu wierzyliśmy? On przecież miał do za­
łatwienia własne sprawy, a my jesteśmy ludźmi. Co nas 
łączy z tymi wszystkimi elfami i upiorami? 

„Bezpieczną Ziemię..." 
Ziemia nie była już bezpieczna. W każdym razie nie dla 

rodziny Tiril. Utracili swoje ziemskie dobra, od dziesię­
cioleci byli prześladowani. 

- Potrzebujemy teraz spokoju - powiedziała głośno. 

Przestraszona rozejrzała się wokół, ale nie wyglądało na 
to, by ktoś usłyszał jej słowa. 

Kiedy jakiś człowiek zdecyduje się wyjechać, myślała, to 

traci związek z miejscem, które zamierza opuścić. I dzieje 
się tak na długo przedtem, zanim je naprawdę porzuci. 

Nie, Tiril nie tęskniła. Dręczyła ją tylko straszliwa nie­

pewność, czy wybrali słusznie. 

W półmroku przed nią rozległ się czyjś ciepły, dający 

poczucie bezpieczeństwa głos. Rozpoznała jednego ze 
Strażników. 

- Idź za mną - powiedział uspokajająco. - Nie bój się. 
Teraz widziała, że została tylko grupa ludzi, wszystkie 

l n n e

 istoty gdzieś zniknęły. Tiril wyciągnęła rękę, jakby 

szukała dłoni Móriego, ale jego tutaj nie było. Ach, tak, 
prawda. On, Uriel i Dolg mieli przyjść jako ostatni. Ra-

e r r i

 z nimi Villemann i Strażnik Słońca. Była taka dum-

a

 Ze swojego męża i obu synów. To oni w tym ostatnim 

le

»kirn momencie odgrywali główne role. 
strażnik, teraz go widziała, to jeden z tej trójki, która 

55 

background image

strzegła farangila. Dotknął delikatnie jej ramienia wska­

zując, by zaczęła schodzić po schodach. Tak, bo chyba za­
trzymała się na chwilę, jakby czekała na Móriego. 

Odwróciła się raz jeszcze, ale nie zobaczyła ani męża, 

ani Dolga, ani żadnego z tamtych. Wahając się ciągle, po­
śpieszyła za swoją grupą. Nie była ostatnia, ale znajdowa­

ła się wśród ostatnich. Jakie okropnie niewygodne te scho­
dy! Nierówne, pośpiesznie wyciosane w ciężkim kamieniu. 

Wspierała się rękami o ściany po obu stronach i wiedziała, 
że Taran musi się teraz czuć bardzo źle. Ona, która niena­
widziła dotykania suchej ziemi opuszkami palców. 

Nagle wokół zrobiło się bardzo jasno. Światło dociera­

ło skądś z tyłu. A daleko poza sobą usłyszeli ciężki łoskot 

To Wrota się zamknęły. Święte Słońce znajdowało się po 
ich drugiej stronie. Zadanie zostało wypełnione. 

Czy Tiril tylko to sobie wyobraziła, czy też naprawdę 

usłyszała czyjś krzyk przerażenia? Nie, oczywiście że nie 
przerażenia. To z pewnością okrzyk triumfu. Cokolwiek 
to było, docierało z tak daleka, że mogło jej się po prostu 

przywidzieć. 

Zrezygnowana ruszyła dalej. 
Niestety, Tiril słyszała dobrze. Wrota zatrzasnęły się 

za nimi, ale zarówno Uriel, jak i Villemann oraz Strażnik 
Słońca wiedzieli, iż Mori i Dolg zostali po tamtej stronie... 

Na schodach panował taki tłok, że Tiril nie mogła cze­

kać na ostatnich. Musiała po prostu iść wraz z tłumem. 

Właściwie jak głęboko będą musieli zejść? To wszystko 

chyba nam się śni, myślało wielu schodzących po schodach 

Ale Święte Słońce oświetlało podziemne łuki cudow­

nym blaskiem tak, że ani ziemia, ani nagie skały nie wy­

dawały się przerażające. O, nareszcie koniec schodów. 

A teraz trochę w górę. Bardzo dobrze! 

Domyślali się, że musiało minąć tysiące lat od czasu, 

kiedy ktoś tędy przechodził. Potwornie stara gęsta pajC' 

56 

czyna oblepiała im twarze, kleiła się do warg i brwi. W nie­
których miejscach stropy wisiały nisko, ściany przybliża­
ły się do siebie, nigdy jednak nie wyglądało to niebez­

piecznie. Coś im mówiło, że to stara naturalna droga pod 
powierzchnią Ziemi. Później ktoś ją trochę uporządkował 
tak, że stała się dostępna dla istot ludzkich. W każdym ra­
zie dla niewielkich istot. Po co? 

Nero zaciekawiony, ale spokojny kroczył u boku Ta­

ran. Na samym początku węszył trochę tu i tam, ale wszę­
dzie znajdował jedynie pył i piasek. 

Nigdzie już nie widać korzeni, pomyślała Tiril. To bar­

dzo dobrze. 

Wiedziała, że to ona zmieniła się najbardziej w toku dłu­

gotrwałej walki z rycerskim zakonem. Początkowo wszyst­
ko wydawało się jej niezwykle ekscytujące. Mori dawał jej 
tyle radości. Później walka zaczynała się dłużyć, wciąż na­
rastał lęk o rodzinę. Synowie, Dolg i Villemann, widzieli tyl­
ko przygody i podniecenie. Taran się bawiła. Mori brał 
wszystko poważnie i koncentrował się na walce z braćmi 
złego Zakonu. Theresa rozkwitła w małżeństwie z Erlin-
giem, a ich przybrane dzieci, Rafael i Danielle, uważały, że 
po swoim bardzo trudnym dzieciństwie znalazły się w raju. 

Tylko Tiril wciąż się zamartwiała. Bała się o swoją ro­

dzinę, byli tacy nieostrożni! 

Teraz w końcu będzie mogła odpocząć. Ale czy miej­

sce, do którego dotarli, wygląda rzeczywiście tak spokoj-

n i e

- Szli to w górę, to w dół, wciąż dalej i dalej nie wia­

domo dokąd. 

Jeszcze jedna sprawa dręczyła ją coraz bardziej, miano-

l c

'e narastający lęk o synów. „Coś się musiało stać z mo-

0 1 1

 synami", powtarzała sobie wielokrotnie. Dusza i tutaj 

n i e  m

ogła zaznać spokoju. 

zgodnie z dość niepewnymi obliczeniami Tiril cała gru-

" Musiała się teraz znajdować tuż pod powierzchnią Ziemi. 

57 

background image

Korytarz rozszerzał się. Weszli do czegoś w rodzaju du 

żej groty, w której ich przewodnik nareszcie przystań^ 

Wkrótce zobaczyli też swoich towarzyszy i przyjaciół 

Wielkie, niezdarne postaci Madragów o dobrotliwy^ 

oczach. Duchy Móriego, szelmowskie, rozbawione. Ukaza­

ła się duża grupa elfów, a za nimi nieszczęśliwi umaiŁ 

którzy wyglądali teraz dużo spokojniej. Dlaczego oni się nie 
boją? Może dlatego, tak, chyba dlatego, że są umarli. Ła­

twiej było zrozumieć, z jakiego powodu prastarzy Lemuro-

wie wyglądają na uszczęśliwionych. Wszystko wskazywało 

na to, że znaleźli się w czymś na kształt punktu zbornego. 

Strażnicy rozmawiali ze sobą półgłosem. Potem Straż­

nik Góry poprosił wszystkich, by usiedli pod ścianami, to 

zostaną przewiezieni dalej. 

Tiril posłuchała. Trochę ją rozbawiło wyrażenie „prze­

wiezieni", nie pasowało tutaj, tak głęboko pod ziemią, ale 
miała nadzieję, że tamci wiedzą, o czym mówią. Próbo­

wała odszukać wzrokiem swoją rodzinę, ale dostrzegała 

jedynie rodziców i ich przybrane dzieci, a nieco dalej Ta­

ran i Nera. Och, Bogu dzięki, jest jeszcze Uriel i Ville-

mann. Z pewnością Mori i Dolg też idą gdzieś z tyłu. 

Ale dlaczego Uriel i Villemann są tacy bladzi? No tak, 

to chyba sprawa tego światła. Bo teraz w grocie pojawiło 

się samo Słońce i zalało ją intensywnym blaskiem. 

Usiedli wszyscy z wyjątkiem Strażników. Dwaj Obcy 

podeszli do grupy Tiril. Strażnik Słońca odłożył złotą ku­

lę i pochylił się nad Tiril. Przysiadł w kucki tuż obok i cos 
szeptał, przesuwając jednocześnie ręką przed jej twarzą, 

ale jej nie dotykał. Miała wrażenie, że słyszy słowa: 

- Zapomnij o czasie. Ani dni, ani lata nie mają już te­

raz znaczenia. Dobre przydarzy się jutro. Zawsze jutro, 

podczas dni, które nadejdą i które staną się jednym. 

Nie, cóż za głupstwa! Musiała się przesłyszeć. 

Poczuła, że powieki ciążą jej jak z ołowiu. Ostatnie, c° 

58 

Ao

 niej dotarło, to to, że Strażnik Słońca pochylił się te­

raz nad Taran i robił to samo, co z nią, a potem pochylił 
się nad Heinrichem Reussem von Gera. 

Mori, dlaczego cię tutaj nie ma? Czy nie możesz 

przyjść i usiąść obok mnie? Jesteś mi potrzebny. Tak się 
boję. 

To była ostatnia myśl Tiril. Potem straciła świadomość. 
Kiedy wszystkie istoty posnęły głębokim snem pozba­

wionym marzeń, można było kontynuować podróż, ale 
teraz już w inny sposób, który dla śpiących na zawsze po­
został tajemnicą. 

Theresa, niegdyś księżniczka Habsburżanka, miała za 

sobą niezwykłe doświadczenia. Najpierw doprowadziła 
do skandalu, który szczęśliwie udało jej się ukryć. W zim­
nej Norwegii urodziła potajemnie dziecko, o którym 
później starała się zapomnieć, ale bez powodzenia. Ponu­
re małżeństwo z księciem Adolfem von Holstein-Got-
torp... Wreszcie połączenie z córką Tiril, za którą zawsze 
tek strasznie tęskniła. 

wtedy księżna musiała gruntownie odmienić swoje ży-

Cle

- Wędrówki z Tiril i Mórim, a później także z ich przy-

lacielem Erlingiem. Dwór Theresenhof w Austrii, gdzie 

m

°gia zamieszkać na stałe razem ze swą nową rodziną. 

°tem przyszły wnuki: Dolg, dziecko, które sprawiło im 

vie bólu, które wszyscy kochali, ale którego nikt nie ro-

miał. Taran, pyskata, enfant terrible rodziny, i Ville-

a n

n , zawsze radosny, szalony poszukiwacz przygód. 

u

uchy Móriego! Początkowo z trudnością je akceptowała-

59 

background image

Mimo wszystko jednak były one lepsze niż ci rozbójnicy, ry­
cerze Zakonu Świętego Słońca. Od tylu lat prowadzili wal­
kę z tą zgrają. Theresa zadrżała na samo wspomnienie. 

A potem zdarzyło się najlepsze ze wszystkiego: rodzą­

ca się nieśmiało miłość do Erlinga. Małżeństwo z nim, ta­
kie piękne, pełne wzajemnego zrozumienia. Później spo­

tkali dwoje nieszczęsnych dzieci, rodzeństwo Virneburg, 
Rafaela i Danielle. Erling i Theresa wzięli je do siebie i wy­
chowali jak swoje. Patrzyli, jak dorastają... 

Lata płynęły tak szybko. Mimo woli pogładziła się po wło­

sach. Stały się szare i dużo rzadsze. Theresa nie była już mło­
da. Dawało to o sobie znać na różne sposoby. Najbardziej 
dokuczliwe ze wszystkiego były niedomagania ze zdrowiem, 

co sprawiało, że nigdy nie czuła się bezpieczna. Zwykła iro­
nizować od czasu do czasu; „Niektórzy zostali stworzeni do 

wielkich rzeczy, inni po to, by biegać do toalety". 

Tyle lat, mój Boże. A teraz zakon rycerski został po­

konany i... 

Theresa uświadomiła sobie, że nie śpi i że musi to trwać 

już jakiś czas. Gdzie się znajduje, co się z nią stało? 

Spojrzała w górę w tym samym momencie, gdy czyjaś 

przyjazna dłoń dotknęła jej ramienia i pomogła wstać. 

Wokół panowała noc. Wielu ludzi, wiele szurających 

stóp, szepczące głosy. No, Bogu dzięki, nareszcie są na ze­

wnątrz, na świeżym powietrzu. 

- Erlingu - szepnęła, szukając dłoni męża. 
- Tutaj - odpowiedział spokojnym głosem i wziął ją za 

rękę. 

- Gdzie jesteśmy? 
- Nie wiem. Ale powinniśmy zachowywać się spokojnie. 
Skinęła głową, choć przecież on nie mógł tego zobaczyć. 

- Dlaczego nie zapalą pochodni albo nie uniosą w górę 

Słońca? 

- Nie wolno tego zrobić. Tak mi powiedział jeden ze h 

60 

Strażników. Mam wrażenie, że znajdujemy się we wrogim 
kraju. 

- Nie - rozległ się głos jednego ze Strażników. - My te­

go nie nazywamy wrogim krajem. To jest niebezpieczna 
ziemia, ale nie zostaniemy tu długo, musimy tylko jak naj­
szybciej przez to przejść, a potem już będzie dobrze. 

Wydano im polecenie, by trzymali się razem. Każdy 

odpowiadał za swego najbliższego towarzysza tak, by nikt 
się nie zgubił i żeby nie wiem co się działo, nie wolno ni­

komu krzyczeć. Cisza, cisza to podstawowy warunek, by 
mogli się spokojnie przedostać przez niebezpieczny rejon. 

Ale co im zagraża, albo kto? Na to nie otrzymali od­

powiedzi. 

Było tutaj dość ciepło i przemykali się cicho w ciem­

nościach. Nie żaden upał, ale przyjemna temperatura, jak 
latem. 

Theresa potknęła się na jakimś korzeniu. 

- Nienawidzę ciemności - mruknęła. - Czy nie może­

my zaczekać do świtu? 

- Myślę, że nie - odpowiedział jej Erling szeptem. - Chy­

ba najbezpieczniej jest właśnie teraz. 

Dlaczego to robimy? zastanawiał się. W co myśmy się 

znowu wdali? Wciągamy nasze dzieci i wnuki w dużo bar­
dziej niebezpieczną przygodę niż ta, z której dopiero co 
zdołaliśmy się wydostać. 

Erling zawsze uważał rodzinę Theresy za swoją. Nigdy 

nie myślał o Daniellle i Rafaelu jako o młodych Virnebur-
gach. Są dziećmi jego i Theresy, zresztą jedynymi dziećmi. 

Mimo woli powrócił myślami do Bergen, do egzysten­

cji, jaką tam prowadził, zanim w jego życiu pojawiła się 

liril z Nerem. Syn kupca z dobrej hanzeatyckiej rodzi-

n

y, Erling Muller, odbył bardzo długą drogę do tego miej­

sca, w którym się dzisiaj znajdował. Początkowo w mał­
żeństwie z księżną Theresa z Habsburgów zdarzały się 

61 

background image

trudniejsze momenty. Było to, zanim Erling uświadomił 
sobie, jak powinien się do niej odnosić. Teraz już od daw­
na nie mieli żadnych problemów. Czuli się sobie równi. 

Zresztą Erling nie myślał wcale o szlacheckim tytule, ja­
ki nadał mu cesarz Karol. Najważniejsza dla niego stała 
się harmonia pomiędzy nim a małżonką. 

Gdzie oni właściwie są? Wokół panowała taka ciem­

ność, że nie widział kompletnie nic. Ludzie jednak, jeśli to 
konieczne, potrafią zastępować jedne zmysły innymi. Ni­

czym nietoperz wyczuwał w pobliżu duże drzewa, szli po 
stosunkowo równej ziemi, kroki były stłumione, jakby wę­
drowali po trawie. Od czasu do czasu potykali się o jakieś 

duże korzenie, poza tym jednak nic im nie przeszkadzało. 

Nagle Erling uświadomił sobie, że znaleźli się w nowej 

okolicy. Odgłos kroków odbijał się teraz echem od skal­
nych ścian. 

Jeden ze Strażników prowadził orszak z podziwu god­

ną intuicją. 

Erling wytężył słuch. Gdyby nie szelest licznych stóp, 

mógłby przysiąc, że coś słyszy. Coś, co dociera z bardzo 
daleka. I chyba rzeczywiście, ponieważ przewodnik nagle 
przystanął. 

Erling usłyszał, że ktoś za nim się potknął, doleciało do 

niego zirytowane „do diabła" i poznał, że to Taran. 

Taran miała lepszy słuch niż Erling, słyszała więcej niż ofl-
Co nas tutaj otacza, zastanawiała się, ściskając mocniej 

rękę Uriela. Co tak mamrocze i szeleści gdzieś w pobli­
żu, niezbyt blisko, ale też i niezbyt daleko? 

Mamy ze sobą wielu obrońców, próbowała się uspoka­

jać. Duchy ojca są z nami, a także Cień, nie mówiąc juz 
o Obcych czy Strażnikach. Poza tym wszystkie istoty 
nadprzyrodzone, no i oczywiście Uriel. 

Kochany Uriel! 
Taran poczuła ciepło w sercu na myśl o nim. Przyp

0

62 

inniata sobie, jaka była w czasie, kiedy go spotkała. Nicze­
go nie traktowała poważnie. Uwielbiała szaleństwa, złośli­
we repliki. Urielowi zresztą też dokuczała, wyśmiewała się 
z niego, kiedy miał problemy z codziennymi sprawami 
w nowoczesnym świecie. On przeżył już nieskończenie 
długie życie. Dusza jego błąkała się długo i o mało nie zo­

stała włączona do gromady aniołów. Uriel prosił jednak 
o jeszcze jedno życie ze względu na nią. Ale co będzie te­
raz, kiedy opuścili własny świat i znaleźli się w komplet­
nie nieznanym miejscu, w tych przeklętych, piekielnych 
ciemnościach, nie wiedząc, jaka przyszłość ich czeka? Czy 
przez nią Uriel nie stracił szansy zostania aniołem? 

No cóż, nic już teraz nie pomoże. Mimo wszystko by­

ła szczęśliwa i wdzięczna losowi za to, że ma go przy so­
bie. Razem może uda im się szczęśliwie przejść również 
i przez tę przygodę? 

Cudowny Uriel ze swoimi złotoblond lokami i czystym 

spojrzeniem, niczym rycerz z dawnych czasów, wysoki 
i przystojny, a taki szlachetny, że na początku właśnie to 
irytowało ją najbardziej. Dopóki nie uświadomiła sobie, że 
to przecież ona jest śmieszna ze swoimi złośliwymi refle­
ksjami na temat innych ludzi. 

O mało się nie potknęła i nie wpadła na Erlinga. Erling, 

Wąż babci, zawsze był bezpieczną opoką dla całej rodziny. 
Bardzo przystojny mężczyzna, teraz już starzejący się, nie­
stety. Widziała, że jego plecy nie są już takie wyprostowa-

ne

 jak dawniej, twarz poorały głębokie bruzdy i zmarszcz-

10

 wokół oczu. Zawsze jednak był tak samo przyjazny i tak 

samo stanowczy w działaniu. Kochany dziadek Erling! 

okropne jednak są te szelesty i pomrukiwania w ciem-

°sci. Taran odwróciła głowę, by zobaczyć otoczenie 
"ok i ponad nimi, ale oczy nie przywykły jeszcze do 

r

°ku. Zeszli chyba zbyt głęboko, a sądząc po tempera-

r z e

! musieli być gdzieś na Południu. 

63 

background image

Tylko z lewej strony majaczyło przed nią jakieś światło 

ale też bardzo, bardzo daleko. Coś jakby brzask w świecie 
pozbawionym światła. Czy można to tak wyrazić? Owszem 

noce na Południu bywają przecież zawsze bardzo ciemne. 

Teraz owo słabe światełko znowu zasłoniły drzewa 

i skały. Tak Taran przypuszczała, bo nie miała przecież 
najmniejszego pojęcia o tym, jak wygląda okolica. 

Z tyłu za Taran podążał Villemann z ponurą, ale bar­

dzo stanowczą miną i prowadził za rękę Gretę. Dziew­
czynka drugą ręką trzymała dłoń swego brata, Jonasa. Po 

drugiej stronie chłopca szła Mariatta, matka obojga. 

Nikt nie może odebrać nam dzieci w tym okropnym 

świecie, myślał Villemann uparcie. Będzie ich bronił, na­

wet gdyby go to miało kosztować życie. Będzie bronił 
dzieci i Mariatty. Jest teraz za nich odpowiedzialny. Yil­
lemann, wesołek i szaleniec, którego tak naprawdę znal 

tylko Dolg. Teraz Villemann miał nareszcie kogoś, kim 
mógł się zająć. Kogoś, kogo mógł kochać, a przecież za­

wsze myślał, że nikt nie zechce potraktować go poważ­
nie. Nikt nie zechce kochać go szczerze i z oddaniem. 

Mariatta chciała. Również jej dzieci go zaakceptowały. 

Musi pokazać, że jest godzien ich zaufania. 

Ale wygląd bardzo przeszkadzał Villemannowi. Kto mo­

że wzbudzić w sobie romantyczne myśli na widok młodego 
człowieka o wesołych oczach, zawsze skłonnego do żartów, 
o ustach, które wyglądają, jakby przez cały czas próbowały 

tłumić śmiech, o stale potarganych włosach i gibkim ciek> 
nieustannie chętnym do dziecinnych wygłupów? 

Mariatta potraktowała go poważnie i odpowiedziała 

uczuciem na jego miłość. Mariatta, taka piękna, o typ

0

wo fińskich rysach twarzy, obdarzona niezwykłymi zdol­

nościami tak dobrze znanymi rodzinie czarnoksiężnika-

Ta dziewczyna natychmiast stała się jedną z nich. 

Yillemann wiedział, że zdobył serce Grety. Nieco g°* 

64 

rzej miały się sprawy z małym Jonasem, który został zbyt 
surowo wychowany przez złego ojca. Chłopcu trzeba bę­
dzie wiele czasu, by mógł polubić kogoś nowego. Yille­
mann musiał to zrozumieć. 

Rozglądał się ukradkiem wokół, ale oczywiście niczego 

nie widział. Strażnik powiedział, że pójdą tylko kawałek. 
Tymczasem szli już i szli od dłuższego czasu, atmosfera 
stawała się coraz bardziej napięta, czujność Strażników 

wzrastała w miarę posuwania się naprzód, wędrowcy czu­
li się żle i niepewnie. 

Nagle gdzieś z tyłu rozległ się stłumiony krzyk i powstał 

okropny tumult. Jeden ze Strażników przemknął obok Vil-
lemanna i pobiegł w tamtą stronę. A zatem oni widzą 
w ciemnościach, pomyślał Villemann. Słyszał, że Leonard 
klnie okropnie na kogoś, kto najwyraźniej zaatakował Da-
niellle. Strażnik prosił go szeptem, by milczał, i zaraz potem 
rozległo się głuche plaśnięcie, jakby komuś wymierzono 
cios. Strażnik trafił bezbłędnie, pomyślał Villemann, który 
zdążył już także dotrzeć do miejsca walki. Pochylił się, by 
podnieść Danielle, ale wielu uczyniło to już przed nim. yil­
lemann dotknął czyjegoś gołego ramienia o dziwnej konsy­
stencji, tak mu się przynajmniej wydawało. Z obrzydzeniem 
cofnął rękę. Stwierdził, że inni pomogli wstać przestraszo­
nej Danielle, i usłyszał ściszony głos Strażnika: 

- Villemann! Leonard! Pomóżcie mi przenieść go gdzieś 

na bok i ukryć. 

- Zabiłeś go - szepnął Leonard głosem drżącym z nie­

pewności o los Danielle. 

- Nie, nie, tylko go ogłuszyłem. To nie jest nasze tery-

°num. Nie możemy oskarżać go o napad. Zostawimy go 

t u t

aj, wkrótce się ocknie. 

strażnik polecił Erlingowi pilnować, by nikt nie krzy-

at

 i nie hałasował. Tiril już od dłuższego czasu trzyma-

mocno ręką pysk wojowniczo usposobionego Nera. 

65 

background image

Jakie to niezwykłe uczucie stać w absolutnych ciemno­

ściach, w kompletnej ciszy i nie wiedzieć, gdzie się czło­

wiek znajduje, mieć natomiast wokół siebie mnóstwo lu-

dzi i innych stworzeń. 

Jeszcze bardziej niezwykłe było przenoszenie tej niesa­

mowitej istoty, która zaatakowała Danielle. Villemann za­
drżał z obrzydzenia, kiedy jej dotknął. Nie mógł pojąć, 

co to jest. Ciężkie, pozbawione sierści ciało, ale z niewia­
rygodnie długą i jedwabiście miękką grzywą. Skórę owa 

istota miała delikatniejszą niż ludzie, mimo to była zbu­

dowana podobnie jak oni. Villemann jednocześnie chciał 
i nie chciał dotknąć twarzy owego stworzenia, by się prze­

konać, jak wygląda. Po chwili jednak zrezygnował. 

Znaleźli kryjówkę w skalnej niszy i tam złożyli niezna­

jomą istotę. 

- Dlaczego on zaatakował akurat Danielle? - zapytał 

Leonard. 

Strażnik odpowiedział szeptem: 

- Prawdopodobnie ze względu na tę jej piękną, poły­

skującą złociście suknię. 

I Leonard, i Villemann o mało nie wykrzyknęli głośno 

„co?" Opamiętali się jednak w porę. Villemann szepnął 

z pewnością w glosie: 

- Wiemy, że ty widzisz w ciemnościach. Czy oni tak­

że widzą? 

- Oczywiście. Dlatego musimy się na ich terytorium 

poruszać tak ostrożnie. 

Kiedy wracali do reszty grupy, w głowie Villemanna 

kłębiły się najrozmaitsze myśli. Jeśli ta istota, która napa­
dła na Daniellle, oraz Strażnicy wykształcili zdolność wi­

dzenia w ciemnościach, to nie wróży to nic dobrego dla 
przyszłości przybyłych tutaj ludzi. Czy będą żyć w wiecz­

nym mroku? Nie, chyba nie, przecież zdarzało się od cza­
su do czasu, że widzieli coś jakby światło brzasku, a poza 

66 

tym znajdują się przez cały czas na świeżym powietrzu. 

Jeśli jednak ta istota zaatakowała Daniellle ze względu na 

jej połyskliwą sukienkę... co by to mogło oznaczać? Ze jest 
prymitywna? Że lubi błyskotki i że być może ani ona, ani jej 
pobratymcy nie są niebezpieczni. Czy w ogóle ktoś atakują­

cy znienacka może okazać się niegroźny? Chyba nie zawsze. 

Znowu potykając się i zataczając ruszyli w drogę. Bar­

dziej teraz przestraszeni niż poprzednio. Ludzie szli bli­
żej siebie i podskakiwali przy najlżejszym szeleście. 

Nic nie wskazywało na to, że inne tubylcze istoty wie­

działy o ataku na Danielle. Tamten musiał być sam. 
W dalszym ciągu jednak docierały do nich dźwięki, jak­
by wydawane przez wiele innych stworzeń nie całkiem 
w pobliżu, ale i też nie bardzo daleko. 

I wtedy stało się to, co stać się nie powinno, ale z czym 

jednak powinni byli się liczyć. Fionella, owa młoda dziew­
czyna, która zakochała się w Strażniku Góry, podbiegła 
do Theresy, do której miała największe zaufanie. 

- Wasza wysokość, co ja mam robić, ja muszę! 
Theresa zdławiła ciężkie westchnienie. Bardzo dobrze 

rozumiała dziewczynę, zwierzyły się sobie kiedyś nawza­
jem, że obie mają problemy z pęcherzem. 

- Nie wiem, Fionello - rzekła Theresa przyjaźnie, ale 

zmartwionym głosem. - Czy nie mogłabyś zaczekać? 

- Czekałam już zbyt długo. 
Theresa wiedziała, że to tylko nerwy, ale również „tyl-

Ko nerwy" mogą być okropnie męczące i strasznie dzia­
łać na wyobraźnię. 

- Porozmawiam ze Strażnikiem - obiecała. 
- Och, nie, ja nie mogę... 

theresa już podeszła do Strażnika, który okazał zrozu-

•enie. Nakazał wszystkim przystanąć i zadbał, by Fionel-

V

 Greta, i Jonas, i jeszcze kilkoro innych) pod dyskretną 

°Pieką mogła na chwilę opuścić ścieżkę. 

67 

background image

Kiedy czekali, Villemann, Leonard i Danielle z wielb 

troską nasłuchiwali dźwięków wydawanych przez niewi-

dzialne obce istoty gdzieś daleko w ciemnościach. Gdy 
ustał szelest stóp, słychać je było wyraźniej. Docierały do 
nich nie tylko dziwne mamrotania w pobliżu, ale od czasu 

do czasu również gorączkowe dyskusje, prowadzone chy­
ba przez liczne grupy w głębi nieznanego lasu, i niekiedy 

jakieś przeciągłe i bardzo nieprzyjemne głosy. Żałosne, 
udręczone wołania kogoś, kto latami cierpiał, nie otrzymu­

jąc znikąd pomocy. W każdym razie trójka przyjaciół tak 
sobie to tłumaczyła. Tyle tylko że owe krzyki nadchodzi­

ły z bardzo daleka i właściwie mogły oznaczać wszystko. 

Liczna grupa wędrowców ponownie ruszyła w drogę. 

Strażnik obiecał, że teraz to już na pewno niedaleko, 

i sprawiał wrażenie, że nie usłyszał złośliwego szeptu Ta­
ran: „To samo mówiłeś pół godziny temu". Tym razem 

jednak powiedział prawdę. Wkrótce znaleźli się wśród 
wysokich skał, a przejście stawało się coraz węższe. Straż­

nik wszedł na wysoki występ skalny, wszyscy inni wspi­
nali się za nim i z wielkim trudem trzymali się skalnych 

ścian. Strażnik znowu zeskoczył na dół, przeciskał się po­
między skalnymi blokami, pomagał zejść innym.-

I w końcu szepnął: 

- No, to najgorsze mamy za sobą. 
Strażnicy wspólnymi siłami odsunęli wielki głaz. 

W chwilę później wędrowcy stali w kompletnych ciem­

nościach w jakimś przestronnym pomieszczeniu. Strażnik 
poprosił, by usiedli wygodnie pod ścianami. 

- O, nie, tylko znowu nie to - jęknęła Taran. 
- Owszem, znowu to - odparł Strażnik, a w jego gł°' 

sie zdawał się brzmieć śmiech. 

Wkrótce potem wszyscy spali znowu tym samym nip" 

notycznym snem co przedtem. Villemann jednym rami

6

niem obejmował Mariattę, a drugim Gretę. Erling i T"

e

68 

resa trzymali się za ręce, Fionella natomiast obgryzała pa­
znokcie i zastanawiała się, czy znowu nie będzie musiała 
pójść na stronę. 

Na szczęście zasnęła, zanim zdążyła coś postanowić. 
Ostatnia myśl Tiril była następująca: Teraz Mori 

i Dolg powinni tutaj być. Dlaczego oni się tak spóźniają? 

Taran formułowała swoje myśli znacznie mniej subtel­

nie: Cholerni Strażnicy, czy oni zawsze muszą nas usy­
piać, kiedy zaczyna być interesująco? Jestem już znużona 
tą przeklętą ciemnością, jeśli to ma być nasza przyszłość, 
to ja chcę wracać. 

Droga powrotna była jednak przed nimi zamknięta. 

Taran obudził głośny szczebiot ptaków. Ich radosna 

pieśń rozpaliła w niej niezwykłą chęć życia, rzadko bywa­
ła w tak znakomitym humorze. 

Zanim zdążyła otworzyć oczy, dotarły już do niej inne 

wrażenia. Dłonie głaskały miękką, chłodną pościel. Skóra 
wyczuwała delikatne ciepło i Taran, owa szalona, a mo­
mentami agresywna Taran czuła się niezwykle życzliwie 
usposobiona do świata. Pragnęła dobra dla wszystkich, 
choć przecież nie była to dominująca cecha jej charakteru. 

Otworzyła oczy, a to, co zobaczyła, było jej całkowicie 

°bce. Taran przywykła do podróży i nocowania w róż-

n

ycn miejscach, to jednak, co widziała teraz, nie mogło się 
°"wnać z niczym. Nie widziała nad sobą ciemnobrunatne­

go sufitu gospody, nie widziała zniszczonych, poczernia-

"

c

« ścian. Wszystko było lśniące i przyjazne. Człowiek 

opromieniał się na sam widok tego pomieszczenia. 

69 

background image

Sufit miał kształt kopuły zdobionej piękną, jasną mozg. 

iką. W suficie znajdowały się również otwory okienne. Od 
centrum kopuły rozchodziły się na przemian pasy mozai­

ki oraz okiennych przezroczystych szyb. Im dalej od cen­

trum, tym były szersze. Wyglądało to niczym piękny kwiat 

Światło po tamtej stronie było ciepłe i zarazem łagod­

ne. Miało stłumiony kolor starego złota. Pokój wyglądał 
niezwykle pięknie, umeblowany został wygodnie, wszyst­

ko w jasnych kolorach, tak że chcąc nie chcąc człowieka 
ogarniał pogodny nastrój. 

Na krawędzi łóżka, odwrócony do niej plecami, sie­

dział Uriel. Miał na sobie pastelową koszulę z krótkimi 
rękawami, której Taran nigdy przedtem nie widziała. 

- Uriel, mój kochany - powiedziała. - Sprawiasz wra­

żenie równie zaskoczonego jak ja. Gdzie my jesteśmy? 

- Nie wiem, Taran. Właśnie przed chwilą się obudzi­

łem i niczego nie pojmuję. 

Ujęła jego dłoń, a głos drżał jej lekko, kiedy mówiła: 

- Najważniejsze, że jesteśmy razem, muszę jednak 

przyznać, że to wszystko trochę mnie przeraża. 

- Tu jest bardzo pięknie - rzekł Uriel niepewnie. - Zło­

wieszczo pięknie. 

Rozległ się cichuteńki dźwięk dzwonka. 

- To u drzwi - szepnęła Taran gorączkowo. - Jak ja wy­

glądam? O Boże, ratunku! Co ja mam na sobie? 

Ubrana była w koszulkę tego samego koloru i uszyU 

z tego samego miękkiego, jedwabistego materiału, co ko­
szula Uriela, jej ubranie jednak, ozdobione haftem i deli­

katną koronką, miało nieco bardziej kobiecy charakter-
Ciemne loki Taran jeszcze pogłębiały urodę stroju. 

- Prezentuję się nieźle - stwierdziła. - Proszę wejść. 
Mimo to desperacko ściskała rękę Uriela i podciąg

11

?' 

ła kołdrę wysoko pod brodę. 

70 

Drzwi w ścianie rozsunęły się i do pokoju wszedł Straż­

nik Słońca, a zatem jeden z owych tajemniczych Obcych. 

Taran wsparła się na łokciu. 
. Powiedz mi... - zaczęła niepewnie z przepraszającym 

uśmiechem. - Wiesz, nigdy sobie nie wyobrażałam, że mo­
głabym trafić do nieba, ale... Czy my umarliśmy? 

- Wprost przeciwnie - roześmiał się. - Po prostu prze­

kroczyliście granicę Czasu i staliście się nieśmiertelni. Bę­
dzie to trwało tak długo, jak zechcecie. 

- Kto by nie chciał - mruknęła Taran, choć serce biło 

jej tak mocno, że aż sprawiało ból. - To jednak brzmi zbyt 
dobrze, by mogło być prawdziwe. 

- Ale gdzie jesteśmy? - zapytał znowu Uriel. 
- Wkrótce się o tym dowiecie. W pokoju obok znajdu­

ją się wasze nowe ubrania. Te, w których przyszliście, są 
zbyt ciepłe. Wykorzystajcie ten dzień na zapoznanie się 
z otoczeniem. Jeśli będziecie głodni, to wszystko, czego so­
bie życzycie, znajdziecie w kuchni. To jest teraz wasz dom. 

- Nie najgorszy - uśmiechnęła się Taran. - A co z in­

nymi? Co z mamą, babcią i tak dalej? 

- Oni też tutaj są. Wszyscy mieszkają we własnych do­

mach. Niektórzy z waszych towarzyszy zostali ulokowani 
w innej części... kraju. Ale cała rodzina znajduje się tutaj. Bę­
dę na was czekał w hallu, bo chciałbym pokazać wam dom. 

Uprzejmie skłonił głowę i wyszedł z pokoju. 
Patrzyli po sobie trochę spłoszeni, a trochę wzruszeni. 
- Chciałbym pokazać wam dom - powtórzył Uriel. - No, 

n

°, ale to brzmi! 

" Jeśli reszta wygląda tak jak ten pokój, to nie ma się na 

0

 skarżyć - powiedziała Taran beztrosko, chociaż w głębi 

U s z

y wciąż była bardzo, bardzo niepewna. I przestraszona. 

'"leń i Strażnicy zapewniali, że po tamtej stronie Wrót 

Cazie im dużo lepiej. Nawet się nie spodziewają, jak do-

Ze

- Mimo to ani Taran, ani Uriel nie mieli odwagi im 

71 

background image

zaufać. Przez cały czas krążyła im w głowach myśl, że m

0

że to jakaś pułapka. 

Znajdowali się na piętrze wewnątrz kopuły. Stąd wy. 

chodziło się do czegoś w rodzaju przedpokoju, gdzie znaj­

dowały się ich ubrania. Taran zachwycona oglądała jedną 

sztukę po drugiej. 

- Uriel, popatrz na tę bieliznę, jaka delikatna i cieniut­

ka, a mięciutka jak nie wiem co! Po prostu ginie mi w dło­

niach. Och, jakie to wspaniałe... Wiesz, będę chodzić tyl­

ko w tym. 

- Wybij to sobie z głowy - oznajmił Uriel surowo, kie­

dy ubrała się w tę niemal przezroczystą delikatność. - Na­

tychmiast włóż coś jeszcze! 

Taran uśmiechnęła się do niego szeroko i posłuchała. 
- Zrozum jednak, że to coś zupełnie innego niż moje 

własne grube majtki. 

Teraz i on nie był już w stanie dłużej zachowywać po­

wagi. Przez chwilę niczym dzieci podziwiali się nawzajem 
w swoich nowych ubraniach. Prostych, ale wspaniałych. Ta­
ran miała długą do pół łydki suknię o pięknie zdobionym 

brzegu. Uriel natomiast nieco bardziej męską bluzę, a do te­
go długie spodnie. Oboje nosili lekkie obuwie zrobione 

z czegoś, co wyglądało na giemzową skórkę, choć nie była 
to skóra zwierzęcia, lecz jakiś inny nie znany im materiał-

- Więc co będziemy robić teraz? - zapytała Taran, kie­

dy już nazachwycali się sobą nawzajem. 

- Są tutaj tylko jedne drzwi - mruknął Uriel. 

Taran powstrzymała go. 

- Urielu, czy pamiętasz, co oni mówili o tym, że Wro­

ta oczyszczają? 

- Tak, i myślę, że mieli rację. 
- No właśnie. Czuję się jakby odmieniona. Jakaś pi"

ze 

sądnie dobra. 

- Chyba to nie to - odparł jej mąż krótko. - Ale wien

1

72 

0 m

asz na myśli. Życie tutaj wydaje się takie lekkie. Czło­

wiek jest przepełniony życzliwością, bliski euforii. 

- Tak, właśnie tak. Chciałoby się, by wszystkim lu­

dziom było dobrze. Czuję się tak, jakbym nie miała żad­
nych wrogów. 

Umilkła. Cień lęku przemknął po jej twarzy. 
- Rozumiem - powiedział Uriel z powagą. - Nie wie­

my tylko, jak długo potrwa ta rajska egzystencja. Nie wie­
my nawet, gdzieśmy się znaleźli. 

- Zanim się tego nie dowiem i zanim się nie przeko­

nam, że nasi bliscy są tutaj z nami i też czują się dobrze, 
nie odważę się uwierzyć w to szczęście. 

Uriel z powagą kiwał głową. Podeszli do drzwi, które 

cichutko otworzyły się przed nimi. Oboje podskoczyli 
zdumieni. 

- Tutejsze drzwi mają bardzo nieprzyjemny zwyczaj 

- westchnęła Taran. - Mam ochotę zajrzeć na drugą stro­
nę, żeby zobaczyć, kto tam za nimi stoi i po kryjomu je 
przed nami otwiera. 

Po tamtej stronie jednak nie było nikogo. Znaleźli się 

w niewielkim pokoju o cylindrycznym kształcie. 

- Nie, to jakaś garderoba czy coś w tym rodzaju - stwier­

dziła Taran i nie chciała wejść do środka. Uriel okazał się 
odważniejszy. Zresztą nie było innej drogi. Ujął więc moc-

n

o rękę żony i wprowadził ją do pomieszczenia. Gdy tyl-

ko

 się tam znaleźli, drzwi zasunęły się z powrotem. Taran 

cuciła się na nie przekonana, że teraz to już na pewno zna-

e z

u się w pułapce. I że na pewno pułapka zatrzasnęła się 

a

 nimi, Uriel zatrzymał ją i oboje wydali jęk przerażenia, 

e

dy podłoga zaczęła się pod nimi zapadać. Po prostu nie 

P°)rnowali, że znajdują się w windzie. Było to urządzenie 

°ardzo wysokim poziomie technicznym. Nawet trzysta 

Później mogło budzić zdumienie. 

1

 rz

erażeni, bardziej jednak oszołomieni tymi wszyst-

73 

background image

kimi interesującymi nowościami, stwierdzili, że gdy tylko 
winda stanęła, drzwi znowu się rozsuwają. Wyszli na ze­
wnątrz, a tam czekał na nich Strażnik Słońca w towarzy­
stwie jakiejś kobiety. I Nero. 

- Nero, stary druhu - zawołała Taran wzruszona, od­

powiadając na jego pełne zachwytu powitanie. - Jak to 

wspaniale, że jesteś z nami i że nic ci się nie stało! Teraz 
czuję się dużo bardziej bezpieczna. 

Podziękowała za ubrania, stłumiła jednak chęć podnie­

sienia sukienki i pokazania im delikatnej bielizny. 

- To jest Lia - przedstawił swoją towarzyszkę Strażnik. 

- Ona się wami zajmie. 

Skinął im głową i odszedł. 
Lia mogła mieć jakieś trzydzieści lat, była ładna i sym­

patyczna. Nosiła podobną sukienkę jak Taran, tylko w in­
nym kolorze i ozdobioną innym wzorem. Taką też chcia­
łabym mieć, pomyślała Taran. 

- Chodźcie, to oprowadzę was po domu - zaprosiła Lia 

przyjaźnie. 

Uff, nie bądź taka cholernie oficjalna, przynajmniej do­

póki się nie dowiem, gdzieśmy się znaleźli, pomyślała Ta­
ran ze złością. 

Człowiek bywa skłonny do irytacji, kiedy ma do czy­

nienia z niezrozumiałą dla siebie sytuacją. 

Nie zatrzymując się szli od jednego pokoju do drugie­

go. Nera prowadzili na smyczy. Hall okazał się niezwykle 
piękny, a kuchnia po prostu cudowna i bardzo zaintereso­
wała Uriela. Wypytywał i wypytywał. Gdzie miejsce na pa­
lenisko? Co oznaczają te różne kolorowe przyciski i in­
strumenty? Lia zaś tłumaczyła i pokazywała. Taran, która 
nigdy nie miała serca do prac domowych, zobaczyła, że na 

zewnątrz rosną fantastycznie wielkie i piękne kwiaty, 
a nieco dalej rozciąga się sad owocowy, pełen wspaniałych 
drzew i krzewów. Dojrzała także grządki z rozmaitymi 

74 

warzywami. Dla Madragów to po prostu marzenie, pomy­

ślała. Głośno zaś powiedziała: 

- Och, to wszystko powinny zobaczyć mama i babcia, 

a przede wszystkim Madragowie. 

Ciemnowłosa kobieta bez wieku uśmiechnęła się. 
- Widzą to. Twoja matka, Taran, ma taki sam dom na 

wzniesieniu obok, a księżna i jej mąż w dolinie po tamtej 
stronie. Również Villemann i jego rodzina otrzymali 

podobny dom tu w pobliżu. Madragowie natomiast za­
mieszkali w innej osadzie. 

Aha, więc Villemann ma już rodzinę. No cóż, znako­

micie. Zasłużyli sobie na to oboje, i on, i Mariatta, a tak­
że jej dzieci. 

- Jaki piękny krajobraz - powiedziała Taran z podzi­

wem patrząc na łagodne, pokryte kwiatami wzgórza, ską­

pane w złocistym świetle. 

Wysokie, podobne do cyprysów drzewa rysowały się 

wyraźnie na tle jasnego nieba, a w dolinie pod nimi znaj­
dowały się skupiska domów przypominających ich wła­

sny. Białe, o kopulastych lub mających kształt piramidy 
dachach. Tu i tam wznosiły się wysokie wieże podobne 
do minaretów, niemal sięgające nieba. Dachy i wieżyczki 
mieniły się światłem, które jednak nigdy nie było ostre ani 
nieprzyjemne. Wszystko tonęło w łagodnym i ciepłym 
złocistym blasku. Gdzie tu zastawiono na nas pułapkę? 
Taran rozglądała się podejrzliwie. 

Właściwie trudno powiedzieć, że znajdują się w osa­

dzie. Było tu zbyt wiele przestrzeni, pomiędzy domami 
rozciągały się skwerki i ogrody. Po prostu osiedle rozpro­
szonych na łagodnych stokach domostw. 

- To miejsce musi przypominać święte miasto Lemu­

rów - powiedziała Taran cicho. 

- I rzeczywiście tak jest - potwierdziła Lia. - Stolica Le-

murii została zbudowana na takim samym planie. 

75 

background image

- Czy macie tutaj wiele takich... osad czy miasteczek, 

nie wiem jak to nazwać? 

- To bez znaczenia, jak się je nazywa - uśmiechnęła się 

kobieta. - Ale, owszem, mamy ich trochę. 

Uriel zdołał się w końcu oderwać od fantastycznych 

urządzeń kuchennych i przyłączył się do pań. Wskazał rę­
ką na grupę drzew rosnącą na zboczu na prawo od nich. 

- To jest Srebrzysty Las - wyjaśniła Lia. - Nazywamy 

go tak ze względu na wygląd liści. 

- Ja mam raczej wrażenie, jakby liście zostały zrobio­

ne ze złota - wtrąciła Taran. 

-To zależy od światła. Jeśli człowiek podejdzie bliżej, 

różnica jest wyraźna, ale my rzadko tam chodzimy. Czy 
możemy kontynuować oglądanie domu? 

„Dlaczego tam nie chodzicie?" chciała zapytać Taran, 

ale Uriel nie dopuścił jej do słowa. Uniósł wzrok ku zło­
cistemu niebu. Słońca nie było, mimo to wszystko tonę­

ło w złotym świetle. 

- Gdzie my właściwie jesteśmy? - zapytał z naciskiem. 
- .Czy nikt wam tego nie powiedział? 
- Nie - odrzekł Uriel. - Przeszliśmy przez Wrota i we­

szliśmy w głąb Ziemi. Potem znowu szliśmy pod górę, aż 
znaleźliśmy się w jakiejś wielkiej grocie. Po jakimś czasie 

wydostaliśmy się z niej i brnęliśmy w ciemnościach przez 
las pełen bardzo nieprzyjemnych zjawisk. A potem nagle 
znaleźliśmy się tutaj. W innym świecie tak obcym, że 
przepełnia nas lękiem. 

- I zdziwieniem - wtrąciła Taran pospiesznie, nie chcia­

ła bowiem wyglądać na nieuprzejmą lub niewdzięczną. 
Nie była jednak w stanie opanować drżenia ciała. 

-Tak jest, zdziwieniem również - przyznał Uriel. 
- N o cóż, skoro nikt wam niczego nie powiedział, to 

i mnie nie wypada podejmować wyjaśnień - rzekła kobie­
ta lekkim tonem. - Wkrótce dostaniecie wszystkie po-

76 

trzebne informacje. Chodźmy dalej. 

Przez chwilę przyglądała się obojgu przybyszom. Szla­

chetny Uriel o czystych rysach i ufnym wzroku, o pięknych 
blond włosach, wysoki, mówiono o nim: prawie anioł... Tak, 
to by się mogło zgadzać. I dziewczyna. Owa młoda Taran. 
Obdarzona wyjątkową, niezwykłą urodą, szelmowska i peł­
na wdzięku. Jaka piękna para! Trudno znaleźć drugą taką. 
Taran z pewnością może stwarzać pewne problemy, w każ­
dym razie dopóki nie zawładnie nią łagodność Słońca. 

Wolno ruszyli do następnego pokoju. Tak samo steryl­

nie czystego i wspaniałego jak poprzednie pomieszczenia. 

Dlaczego oni są tacy tajemniczy? zastanawiała się Ta­

ran. Jest w tym wszystkim coś podejrzanego. Mogłabym 
przysiąc, każdy napięty do ostateczności nerw w moim 
ciele mi o tym mówi. 

Czy to jest piekło, to miejsce, w którym się znaleźli­

śmy? Jeśli tak, to wszyscy ludzie na Ziemi powinni grze­
szyć, jak tylko potrafią. Nie, trudno uwierzyć, że to pie­
kło. W takim razie co? 

- Powiedz mi - zapytała ostrożnie przewodniczkę. - Po­

wiedz mi, czy my się znajdujemy w innym wymiarze? 

Lia wahała się przez chwilę, niepewna, co powiedzieć. 
- Nie - rzekła w końcu. 
- W takim razie niczego nie rozumiem - westchnęła Ta­

ran. - Nie umarliśmy, nie znaleźliśmy się w piekle ani 
w innym wymiarze, w takim razie w niebie pewnie także 
nie, bo nie sądzę, że ja mogłabym sobie na to zasłużyć. 
Urielu, ty przecież w pewnym sensie byłeś już w niebie, 
w każdym razie miałeś okazję zerknąć na raj. Czy to ci 
niczego nie przypomina? 

- Nie - odrzekł. - To jest znacznie lepsze, bardziej ży­

we, zachęcające do badań. 

- No właśnie, jesteśmy nadal żywi. Znajdujemy się 

w jakimś cudownym świecie albo... A może my jesteśmy 

77 

background image

na jakiejś gwieździe? Dostaliśmy się tam w czasie tej dziw­
nej drzemki... 

Lia pochyliła głowę, żeby ukryć uśmiech. 

- Znajdujecie się bliżej Ziemi, niż można przypuszczać. 
Taran westchnęła zrezygnowana. 
Szli dalej. Reszta domu również była wspaniała. Wszę­

dzie komfort, wszystko urządzone z wyszukanym sma­
kiem i tak niepodobne do domów, jakie dotychczas oglą­
dali, że Uriel mruknął: 

- Można sądzić, iż znaleźliśmy się w przyszłości odle­

głej o tysiące lat od naszego czasu. 

Wtedy Lia uśmiechnęła się tajemniczo. 
- Wszystko jest takie perfekcyjne - poskarżyła się Ta­

ran na koniec. - Zbyt perfekcyjne, jak na nas. Brak mi tu­
taj wielu rzeczy, do których przywykłam. 

- Wiemy o tym - rzekła Lia łagodnie. - Dlatego mamy 

dla was małą niespodziankę. 

Mięśnie Taran mimo woli się napięły. 
- Bardzo radosną niespodziankę - dodała Lia. - Chodź­

cie ze mną. 

Otworzyła jakieś drzwi i poprowadziła ich do innego 

skrzydła czy też przybudówki głównego domu. Trzy znaj­
dujące się tam pokoje stały kompletnie puste. 

- Och! - zawołała Taran zachwycona. - Skąd wiedzie­

liście, że tego mi właśnie brakuje? 

- Każdy człowiek, który urządza sobie mieszkanie, 

chce to uczynić zgodnie z własnym smakiem. Musicie 
nam wybaczyć, że główny dom został już umeblowany. 
Tutaj jednak możecie robić, co się wam podoba. 

- Fantastycznie - szepnęła Taran niemal bezgłośnie. 

- Ale skąd weźmiemy meble? Kto utka materiały, których 
będziemy potrzebować? 

- Rzemieślnicy mieszkają na dole w centrum osady. Za­

mówicie, co będzie wam potrzebne, a oni już to załatwią. 

78 

Poza tym można kupić różne gotowe rzeczy. A pieniądze 
nie stanowią problemu. Mamy tutaj własny system. 

Uriel nadal był sceptyczny. 
- Wszystko wygląda tak strasznie... wygodnie. Tam, 

skąd przychodzimy, człowiek musi się bardzo natrudzić, 
żeby zdobyć niezbędne rzeczy. 

Lia spoważniała. 
- Tutaj także nic nie spada z nieba. Każdy bez wyjątku ma 

swoje zadania do spełnienia. Nikt nie chodzi bezczynnie, bo 
w przeciwnym razie dopiero by powstawały problemy. 

- Powiedz to Rafaelowi - mruknęła Taran. - Ale zna­

komicie. Co my będziemy robić? 

- Wkrótce się dowiecie - uśmiechnęła się kobieta. 
Uriel rzekł pospiesznie: 

- Chociaż nie widzieliśmy jeszcze zbyt wielu mieszkań­

ców osady, wygląda na to, że panuje tu bardzo spokojna 
i przyjazna atmosfera. 

- Takie wrażenie zawdzięczamy Światłu - wyjaśniła Lia. 
- Czy zdarzają się przestępstwa kryminalne? 

Przewodniczka wahała się przez chwilę. 
- Nie. Nie... w obrębie. 
- W obrębie czego? - zapytała Taran ostro. 
- W obrębie Światła. 
- Więc istnieje także Ciemność? 
- Daleko stąd - odparła Lia. - Teraz jednak muszę was 

opuścić. Wykorzystajcie ten dzień na zapoznanie się 
z otoczeniem. I zachowajcie spokój, nie martwcie się ni­
czym. Nic nie zakłóci wam życia, dopóki sami nie będzie­

cie tego chcieli. A jestem przekonana, że tak nie będzie. 
Tego typu myśli tutaj znikają. 

- Całkowicie? 
Lia znowu się zawahała. 
- Niemal całkowicie. Niedaleko stąd jest osada dla ta­

kich, którzy nie potrafili przeżyć okresu przejściowego. 

79 

background image

Nie umieli się dostosować do wszelkich nowości. Są nie­
zadowoleni, ale ponieważ drogi powrotnej nie ma, muszą 
pozostać. Wasza osada jednak przypomina zwyczajną 
osadę z dawnego świata. Ludzie również. 

Chciałabym odwiedzić tę wioskę, o której ona mówi, 

pomyślała Taran. Gdybym tutaj czuła się źle, to zawsze 
mogłabym się tam przeprowadzić, jeśli oczywiście Uriel 
zechce mi towarzyszyć. 

Lia pożegnała się uprzejmie i odeszła. 

Małżonkowie spoglądali po sobie. Taran zbliżyła się do 

Uriela, jakby szukając u niego bezpieczeństwa, on objął 
ją i mocno przytulił. Stali tak przez dłuższą chwilę z uczu­
ciem bezradności i opuszczenia. 

- Obszar pogrążony w ciemności znajduje się daleko 

stąd - szepnęła Taran. 

- Tak, zastanawiam się tylko, czy to ta sama ciemność, 

przez którą musieliśmy przechodzić tam, gdzie znajdowały 
się te okropne niewidzialne stworzenia. Villemann mówił, 
że mężczyzna, który zaatakował Danielle, miał ciało o bar­
dzo dziwnej konsystencji, to znaczy jego skóra była dziwna. 

- Tylko że my chyba szliśmy przez zwyczajne, nocne 

ciemności - zaprotestowała Taran. - Mrok, o którym 
mówiła Lia, jest inny, to coś jakby odmienny świat, nie 
taki jak ten, w którym my się znajdujemy. 

- Chyba tak. Od początku wiedziałem, że to wszystko 

jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. 

Taran niepokoiły inne sprawy. Jesteśmy zwyczajnymi 

ludźmi, myślała. Nie mamy żadnych nadprzyrodzonych 
zdolności takich jak ojciec i Dolg, a mimo wszystko odczu­
wam, że tutaj kryje się coś więcej. Dziwne określenie „od­
czuwam", ale nie umiem tego inaczej wyrazić. 

Wszystko jest po prostu wielką, niepojętą dla nas za­

gadką. 

80 

Tego samego dnia po południu rodzina siedziała w do­

mu Taran i Uriela. To znaczy nie było Rafaela i Danielle 
ani ich towarzyszy życia: Amalie i Leonarda. Brakowało 
też Heinricha Reussa von Gera. Oni wszyscy otrzymali 
mieszkania w zachodniej części kraju. Theresa zapytała, 
dlaczego tak się stało. „Dlatego, że ani Rafael, ani Daniel­
le, ani Reuss nie są tacy silni jak wy. Będzie dla nich bez­
pieczniej mieszkać tam dalej". Tak odpowiedział jej prze­
wodnik. „A zatem wschodnia część jest niebezpieczna?" 
- zapytała ostro. „Nie, nie, tylko że tutaj znajdujemy się 

bliżej Ciemności. Pani, księżno, a także pani mąż, Erling, 
mogą również przeprowadzić się do zachodniej części, 
gdyby sobie państwo tego życzyli". 

Dla Theresy i Erlinga był to trudny wybór. Bardzo nie 

lubili, kiedy rodzina się dzieliła. 

„Zaczekajmy z tym do rana, kiedy wrócą Mori i Dolg" 

- zdecydował Erling. 

Tiril była spokojna i pełna ufności. Wiedzieli już, że 

Mori i Dolg zostali zatrzymani u Wrót. Była tam potrzeb­

na ich pomoc, chodziło o jakieś sprawy związane z ma­
gią. Mieli wrócić „jutro". Ani Uriel, ani Villemann nie pa­
miętali już, że obaj czarnoksiężnicy, ojciec i syn, zostali 
napadnięci przez czterech ostatnich rycerzy złego Zako­
nu. Strażnik Słońca wymazał ten straszny moment z ich 
mózgów. 

Tego popołudnia podano im przepyszne ciastka oraz 

kawę i herbatę, napoje, które w ich starym świecie były 

81 

background image

zupełną nowością. Wyglądało na to, że tutaj używane są 

od dawna. 

Po raz nie wiadomo który ktoś stwierdził: „To wszyst­

ko jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe", na co 
ktoś inny przypomniał, że Cień obiecywał przecież, iż cze­
ka ich wspaniałe życie, niech no tylko przekroczą Wrota. 

- A widzieliście wygódki? - zawołała Taran z entuzja­

zmem. 

- Oczywiście, że widzieliśmy - odparł Villemann ze 

śmiechem. - Są fantastyczne. Człowiek nie musi wycho­
dzić na dwór i wszystko znika, gdy tylko... 

- Dobrze już, dobrze - przerwał mu Erling. - Nie mu­

sisz się wdawać w szczegóły. Ale rzeczywiście urządzenie 
jest genialne, muszę to przyznać. Jonas, już ani jednego 
ciastka więcej dla Nera - dokończył cicho. 

Mały synek Mariatty, zawstydzony, spuścił wzrok. Ne­

ro siedział pomiędzy nim i jego siostrą Gretą, ponieważ 

w tym miejscu spadało ze stołu najwięcej okruchów. 

- Jaka szkoda, że Rafaela i Danielle nie ma z nami - wes­

tchnęła Theresa. 

- Wszyscy inni otrzymali te same informacje co wy - za­

pewnił Strażnik Słońca, który towarzyszył im wraz ze 
Strażnikiem z plemienia Lemurów o imieniu Ram. 

- Czy będziemy mogli ich od czasu do czasu spotykać? 

- zapytała Theresa przestraszona. 

- Oczywiście, komunikacja pomiędzy osadami nie jest 

trudna. 

- Czy my mieszkamy w stolicy? - zapytała Tiril. 
- Nie. Stolica leży w centrum kraju. 
- Ano tak, prawda. Przecież znajdujemy się w części 

wschodniej, w pobliżu Ciemności - przypomniała sobie 
Taran. - Ta część osady nazywana jest Wschodnią Rzeką, 
prawda? 

- Tak jest - potwierdził Strażnik Słońca z powagą. Na* 

82 

ele umilkł, ponieważ dał się słyszeć cichuteńki, dzwonią­
cy sygnał. Ram odpiął od swego pasa jakiś czarny 
przedmiot i przyłożył go sobie do ucha. Najwyraźniej roz­
mawiał z kimś, kogo oni ani nie widzieli, ani nie słyszeli. 

Spoglądali po sobie, wytrzeszczając oczy. Mimo że by­

li razem i że w tym nieznanym świecie otaczał ich kom­
fort oraz same piękne przedmioty, znowu ogarnął ich głę­
boki niepokój. Czy rzeczywiście wszystko jest takie wspa­
niałe, jak Obcy chcą im wmówić? Pamiętali przecież, że 

i Heinrich Reuss, i mały Jonas wpadli w panikę i chcieli 
uciekać do starego, bezpiecznego świata, który zresztą już 
od dawna bezpieczny nie był. I wiedzieli, że muszą wal­
czyć z tym nieustannym lękiem, który niekiedy zaczynał 
się przeradzać w histerię. 

Po każdej chwili spokoju nieuchronnie pojawiał się zno­

wu podstępny lęk przed nieznanym. Czym zajmuje się 

Strażnik? Nie pomagało to, że siedzieli na wspaniałych bia­
łych kanapach i mieli przed sobą tyle pyszności, że w naroż­
nikach stały bukiety pięknych kwiatów, że powietrze w po­
koju było świeże i ciepłe. To przecież mogła być pułapka. 

Lemur Ram zakończył swoją niezwykłą rozmowę 

i odłożył dziwny czarny przedmiot. Przez chwilę Strażni­
cy szeptali coś między sobą, a reszta czekała w niepokoju. 

Wreszcie Ram uniósł głowę i popatrzył na nich. 
- Otrzymałem wiadomość od moich zleceniodawców. 

Jestem im potrzebny, a ściślej biorąc, potrzebne im są mo­
je powozy. Pewien rolnik ma problem, którego nie potra­
fi sam rozwiązać. Mianowicie przed kilkoma dniami zgi­

ę ł o mu nieduże cielę. A tutaj inwentarz jest niesłychanie 
ważny, ponieważ nie możemy sprowadzić nowych zwie­
rząt. To zbyt trudne. Moi zwierzchnicy życzą sobie, bym 

Wyruszył na poszukiwanie cielęcia. Ktoś mógł porwać 
Zwierzątko, jest ono zresztą takie młode, że długo samo 

n

ie da sobie rady. 

83 

background image

Wszyscy byli wzruszeni, że ów władczy człowiek oka 

żuje tyle troskliwości bezbronnemu zwierzęciu. 

- Powozy znalazły się tutaj ze względu na was - cią. 

gnał Ram. - Miałem was zaprosić na małą wycieczkę... 

W głowach ludzi zaświtała pewna myśl. Strażnik Słoń­

ca popatrzył na nich i uśmiechnął się. 

- Świetny pomysł - skinął głową. Wszyscy wstali. 

- A matka? To znaczy krowa... - zapytała Tiril. - Czy 

ona nie mogłaby znaleźć cielęcia? 

- Zwierzęta rozłączyły się z winy kilku bezmyślnych 

dzieciaków - wyjaśnił Strażnik Słońca. - Dzieci z osady 
nieprzystosowanych goniły cielę dla zabawy i oddzieliły 

je od stada, a potem zostawiły własnemu losowi. 

Mimo że jego głos brzmiał bezbarwnie, wszyscy domy­

ślali się, co sądzi o mieszkańcach tamtej osady. 

- A ja wierzyłam, że wszystko tutaj jest doskonałe - rze­

kła Taran z odrobiną złośliwości. 

Strażnik Słońca uśmiechnął się cierpko. 

- To pewnie Cień tak mówił, prawda? Ze wszystko bę­

dzie jak w raju, wystarczy, że przekroczycie Wrota. 

- Ależ, Taran, musisz chyba przyznać, że tu jest napraw­

dę fantastycznie. Po prostu niewiarygodnie pięknie - rze­

kła Tiril z wyrzutem w głosie. 

- Oczywiście, oczywiście, ale przypominam sobie, że 

miało być idealnie. Wrota miały przecież oczyścić nas, 

grzeszne stworzenia. 

Strażnik Słońca wolno potrząsnął głową. 

- Nic nie będzie doskonałe, dopóki pozostaniecie ży­

wymi ludźmi, Taran. A jeśli chodzi o owo oczyszczenie, 
to odnosiło się ono jedynie do waszych charakterów-

Dzięki temu wszystko tutaj wyda wam się łatwiejsze 
i prostsze. Stare zmartwienia i niepokoje znikną. Tak to 

właśnie miało być. 

- I chyba rzeczywiście tak jest - przyznała Taran. - Ale 

84 

przecież nie staliśmy się dzięki temu od razu sympatycz­

nymi aniołami, prawda? 

- Chyba rzeczywiście nie - uśmiechnął się Strażnik 

i wszyscy wybuchnęli śmiechem. 

Villemann wrócił do sprawy zaginionego cielęcia: 

- Sądzicie więc, że moglibyśmy wziąć udział w poszu­

kiwaniach? Bardzo chętnie. 

- Jeśli ktoś chciałby zostać w domu, to oczywiście może. 
Ale nikt nie zamierzał zostawać, któż by nie chciał 

spróbować odnaleźć bezradnego zwierzęcia? 

Nagle zapomnieli o niedawnych lękach. Teraz chodzi­

ło o ratowanie zagrożonego życia. 

- Wspaniale - ucieszył się Strażnik Słońca, a Ram kiwał 

głową. - W takim razie połączymy przyjemne z pożytecz­
nym: wyruszymy na poszukiwanie zaginionego cielęcia, 

a jednocześnie wy będziecie mogli obejrzeć swoją nową oj­
czyznę i poznać ją bliżej. Pojedziemy aż do granicy. 

- Której nie wolno przekraczać! - zawołała nieznośna 

Taran. 

- Której wy nie możecie przekraczać - sprostował 

Strażnik Słońca. 

- A zatem jesteśmy więźniami? 
- Nie, kraj jest duży, będziecie tutaj bardziej wolni, niż 

byliście kiedykolwiek przedtem, ale masz rację, stąd dro­
gi powrotnej na zewnątrz nie ma. 

Coś w jego głosie sprawiło, że Taran nie do końca mu 

mierzyła. Bardzo jestem ciekawa tych granic, myślała 

u

parta jak zawsze. 

W jakiś czas potem wyruszyli na poszukiwania połą­

czone z oglądaniem nowego kraju. Przybysze spodziewa-
'

]

 się, że przy bramie wspaniałego ogrodu zobaczą konie. 

Ale niczego takiego nie było. Poproszono ich natomiast, 

b

y wsiedli do jakichś dość dziwnych wozów. Bardzo pięk­

nych i bardzo wygodnych, ale pozbawionych kół. 

85 

background image

Na przedzie usiadł woźnica, natomiast Strażnik Słoń-

ca zajął wraz ze wszystkimi miejsce z tyłu. 

- Niemal jak w łodzi - zdziwił się Villemann zakłopo­

tany. - Ale przecież stąd daleko jest do Złocistej Rzeki, 
która płynie przez osadę. 

Villemann zdążył już wyjść i rozejrzeć się po okolicy, 

w czym nikt mu nie przeszkadzał. 

W jednym powozie by się nie zmieścili, podstawiono 

więc dwa, i każdy z nich miał swojego woźnicę. Ram 
wsiadł do drugiego pojazdu. 

Wszystko wokół nich było cudownie piękne, harmo­

nijne i zadbane. Taran niemal zaczynała tęsknić za wido­
kiem jakiejś rozpadającej się ruiny na jednym z zielonych, 
pełnych kwiatów wzgórz. Za czymś, co zakłóciłoby ten 

wspaniały porządek. 

Nie omieszkała poinformować o tym zebranych, a w jej 

głosie pobrzmiewała agresja. 

Strażnik Słońca uśmiechał się z pobłażaniem. 
- Wiesz, Taran, spodziewałem się, że powiesz coś 

podobnego. Mogę cię jednak pocieszyć, że istnieją tego ro­
dzaju okolice również w naszym państwie, zwłaszcza 

w starych jego częściach. Ta osada jest stosunkowo nowa. 

- W to akurat wierzę - mruknął Villemann, rozgląda­

jąc się uważnie wokół. - Chciałem powiedzieć, że to wszy­
stko sprawia na mnie wrażenie utopii, jakbyśmy się zna­
leźli w świecie z odległej przyszłości. 

Strażnik Słońca znowu uśmiechnął się tajemniczo. 

- A ja bym bardzo chciała zobaczyć stare części kraju 

- powtarzała Taran z uporem. 

- Jeszcze zobaczysz. 
Muszę się trochę opanować, myślała Taran. Czy ja na­

prawdę nigdy nie mogę być zadowolona? 

Woźnica, jak go nazywali, ubrany był w niebiesk l

u

zę i spodnie. Upewnił się, czy pasażerowie siedzą wygo* 

86 

dnie, po czym zakręcił półkolistym przedmiotem, który 
miał przed sobą, i ludzie krzyknęli głośno z lęku i zdu­
mienia. Nero szczeknął krótko, zaniepokojony. 

Powóz albo łódź, czy jak to nazwać, uniósł się lekko 

z ziemi i popłynął ponad jej powierzchnią na wysokości 
mniej więcej łokcia. 

Oczy Villemanna zrobiły się wielkie jak spodki. 
- Co to jest? - zapytał. 
- My to nazywamy powietrzną gondolą - odparł Straż­

nik Słońca wyraźnie ubawiony ich reakcją. - Mamy rów­
nież zwyczajne gondole, które pływają po wodzie, poza 
tym mamy jeszcze pojazdy posuwające się po ziemi, te 
jednak wykorzystujemy bardzo rzadko. Niszczą one bo­
wiem wiele roślinności i zostawiają po sobie głębokie śla­
dy. Najlepsze są pojazdy latające. 

- Czy to właśnie jest jeden z nich? - upewniała się Ta­

ran, podczas gdy pojazd zataczał łuk wokół domu jej 
i Uriela. Również od tej strony domostwo prezentowało 
się wspaniale. 

- Ten powóz należy do nisko latających. Mamy jeszcze in­

ne, które wznoszą się znacznie wyżej i latają dużo szybciej. 

- Szybciej? - jęknęła Mariatta, trzymająca się kurczo­

wo oparcia. - Mnie się wydaje, że to już wystarczy. 

Dwójka jej dzieci pokrzykiwała radośnie, kiedy prze­

pływali nad ich ogrodem i placem zabaw, który zdążyły 
odwiedzić przed południem. 

Gondola przeleciała nad domami na stoku i teraz znaj­

dowała się nad centrum osady. Ludzie w pięknych ubra­
niach machali do nich radośnie. Oni odpowiadali tym sa­
mym. Niektórzy z podróżnych w dalszym ciągu nie mogli 
Pozbyć się lęku, inni zaczynali się uspokajać. 

- Wspaniale - wzdychała Taran, która zdążyła już zaak­

ceptować i szybkość pojazdu, i komfort podróży. - A jak 
sympatycznie wyglądają tutejsi mieszkańcy! 

87 

background image

- Jedna rzecz jest istotnie bardzo mila - rzekła Mariat 

ta w zamyśleniu. - Ci ludzie, których widzieliśmy, nie sj 

specjalnie urodziwi, owszem, zdarzają się i tacy, przeważ­

nie jednak są dość pospolici. 

Villemann skinął głową. 
- Znajdują się tu reprezentanci wszystkich ras: biali, 

żółci, czerwoni i czarni. 

- Trafna obserwacja - przyznał Strażnik Słońca. - Nie 

przeprowadzamy żadnej selekcji. 

- Co to znaczy? - szepnęła mała Greta. 
- To znaczy, że nikogo się nie wybiera. Nie wybiera się 

na przykład najładniejszych i nie wyrzuca tych mniej uda­

nych - wyjaśnił Villemann. 

- Więc ja mogę tu zostać? 
Nieśmiałe pytanie dziewczynki wzruszyło go. 

- Ależ oczywiście, zwłaszcza tacy jak ty, Greto, mogą 

tu przebywać. Ludzie o dobrych sercach. 

Strażnik Słońca przysłuchiwał się ich rozmowie z lek­

kim uśmiechem. Kiwał małej przyjaźnie głową. Ona uspo­

koiła się i mocno trzymała braciszka Jonasa za rękę. 

- Jonasa również gospodarze zaprosili - zapewnił )A 

Villemann. - Zresztą zaprosili nas wszystkich. 

Dziewczynka westchnęła z drżeniem, a na jej wargach 

ukazał się pełen szczęścia uśmiech. 

W drugiej gondoli powietrznej widzieli Tiril, Erlinga 

i Theresę. Wszyscy troje sprawiali wrażenie, że otrząsnęli 
się już ze zdumienia. Teraz siedzieli spokojnie i pokazywa­

li sobie nawzajem różne ciekawe rzeczy w dole. Nero, wy­
prostowany, z wytrzeszczonymi oczyma, nie odstępował 

ani na krok Tiril. Taran była przekonana, że wbił mocno 
pazury w podłogę gondoli. 

- Spójrzcie, główna ulica - pokazywał Uriel. - Znajdu­

ją się tam wszelkie sklepy, jakie tylko można sobie wyO" 
brazić. O! Tam sprzedają gotowe ubrania, a tam artyku-

88 

ly spożywcze. Dalej widzę aptekę... 

- Apteka to by było coś dla ojca i Dolga. Musimy im 

o tym jutro opowiedzieć - wtrąciła Taran. 

- Cukiernia - zawołał Villemann przejęty. - Wiecie co? 

Myślę, że osiedlę się w tym kraju. 

- I dopiero teraz wpadłeś na ten pomysł? - chichotała 

Taran zaczepnie. 

Spotykali inne pojazdy z pasażerami. Woźnice pozdra­

wiali się nawzajem. Nowo przybyli przyglądali się wszy­
stkiemu coraz spokojniej. Podejrzliwość powoli ich opu­
szczała. 

- Zdaje mi się, że nie powinniśmy ich nazywać woźni­

cami - rzekła Taran. - Jak wy o nich mówicie? 

- Kierowcy - odparł Strażnik Słońca. - To są kierowcy 

gondoli. 

- Aha, to rzeczywiście lepiej brzmi. Woźnica kojarzy 

się właściwie z koniem, prawda? 

Villemann chciał zapytać, czy mają też konie, ale akurat 

znaleźli się poza granicami osady i zainteresowały go inne 
rzeczy. Kierowca przyśpieszył, włosy pasażerów powiewa­
ły teraz na wietrze, a oni dyskretnie chwycili się mocniej 
oparć. Wciąż rozglądali się za zbłąkanym cielęciem. 

Lecieli ponad urodzajnymi polami z żółtozłocistym zbo­

żem, nad wspaniałymi, pokrytymi kwieciem wzgórzami 
i nad liściastymi zagajnikami. W oddali na wysokich zbo­
czach widzieli Srebrzysty Las. A ponieważ nauczyli się już 
rozróżniać kierunki świata, wiedzieli, że leży na wschodzie. 

Tam gdzie ciemności? 
Pewnie dlatego kierowcy nie jechali w tamtą stronę, ale 

^e wprost przeciwną. Taran przeniknął dreszcz. Dlacze­
go te ciemności ją tak przerażają? 

- Czy nie moglibyśmy zajechać na Zachodnie Łąki? 

~ Zapytał Uriel. - Do Rafaela i pozostałych. 

- Później. Najpierw obejrzymy sobie stolicę. 

89 

background image

- Czy mamy na to czas? - zaniepokoiła się Taran. - W sto­

licy raczej nie znajdziemy cielęcia. 

- Masz rację, Taran, przyjaciółko zwierząt. Miasto mo­

że poczekać. 

Kierowca gondoli zatoczył łuk nad bajecznie piękną 

doliną i ciemnymi lasami na otaczających ją wzgórzach. 

- Tutaj osiedlili się wasi przyjaciele elfy i inne istoty 

natury - wyjaśnił Strażnik Słońca. - Spotkali tu wielu po­
bratymców z dawnych czasów. 

- To znakomicie - ucieszyła się Taran. - A Madragowie? 
- Ach, oni - uśmiechnął się Strażnik Słońca. - Nigdy 

jeszcze nie widziałem równie szczęśliwych i radosnych 
istot. Oni mieszkają dalej na południe. Razem ze swoimi 

krewniakami i przestawicielami innych ras, na Ziemi już 

wymarłych. Madragowie nareszcie odnaleźli dom. 

Na Ziemi! Villemann otworzył usta, by zapytać, gdzie 

się właściwie znajdują, ale Strażnik Słońca dał mu nie­

znaczny znak ręką. 

- Wkrótce - uspokoił go. 
Czy oni również czytają w myślach? zastanawiał się 

Villemann lekko spłoszony. Uznał jednak, że bardzo ła­
two było się domyślić, o co chciał zapytać. 

Krajobraz pod nimi był teraz bardziej zróżnicowany, 

nie mieli jednak dobrego widoku, gondola bowiem sunę­
ła bardzo nisko nad ziemią. 

Uriel, który z pewnością wiedział o świecie więcej niż 

inni, marszczy! brwi. Tutaj nie ma żadnego horyzontu, 
myślał zdumiony. Znajdujemy się stosunkowo wysoko 

nad powierzchnią ziemi, a linia horyzontu nie znika tak, 

jak to się dzieje na pełnym morzu, a nawet przeciwnie, 
wznosi się coraz wyżej i wyżej, łukowato wygięta. 

Niepojęte! 
Spojrzał w niebo. Nigdzie żadnych chmur, tylko ten 

ciepły złocisty blask jak przy pięknym zachodzie słońca 

90 

w pogodny dzień. Jednak ów blask trwa tutaj i we dnie, 
i w nocy. Dziś rano Uriel obudził się, kiedy Taran jeszcze 
spała, i widział, jak okna w kopulastym suficie się otwie­
rają wolno i bezgłośnie. Kiedy kopuła była szczelnie za­
mknięta, pokój tonął w ciemnościach. 

A zatem na dworze wciąż jest jasno? 

Będzie to musiał sprawdzić dzisiejszej nocy. 
Przelatywali nad kwiatami, jakich nigdy przedtem nie 

widzieli, nad niewielkimi leśnymi jeziorkami, zabarwio­
nymi na złoto tak jak niebo w górze, mijali niewielkie 
wioski i grupy domów zbudowane w jakimś starszym 
chyba stylu niż ich własna osada. Tutaj dachy były czer­
wone, a domy białe, świetne połączenie kolorów na tle 
szmaragdowozielonej trawy. 

Nigdzie jednak ani widu samotnego cielęcia. Im bliżej 

dużej osady niezadowolonych, tym częściej spotykali gro­
madki pasącego się bydła. Krowy chodziły przeważnie 
spokojne i szczypały trawę. Tylko jedna ryczała żałośnie 
i rozglądała się nieustannie wokół. Ludziom zrobiło jej się 
żal. Rozumieli, co musi czuć. 

Taran westchnęła. 
- Teraz powinniśmy mieć tutaj Móriego albo Dolga. 

Oni by znaleźli zagubione cielę w jednej chwili. Po pro­
stu pomyśleliby o tym i już. 

- No, no - roześmiał się Villemann. - Aż tacy zdolni 

to oni nie są. 

- No może nie, ale czuję się bez nich jakoś niepewnie. 

My wszyscy jesteśmy tacy beznadziejnie zwyczajni. 

- Naprawdę? - zapytał Uriel przeciągle. 
- Co masz na myśli? Żadne z nas nie potrafi przecież 

odnajdywać zagubionych przedmiotów. 

Uriel zwrócił głowę ku dziewczynie, która siedziała 

obok Yillemanna. 

91 

background image

- Mamy przecież Mariattę - oznajmił spokojnie. 
Młoda Finka, wnuczka prawdziwych szamanów z fitf 

skich lasów, patrzyła na niego przestraszona. 

9 j 

Strażnik Słońca przyglądał się Mariatcie z zainteresowa­

niem. Dziewczyna rumieniła się i, zakłopotana, próbowała 
protestować. Ależ ona niczego takiego nie potrafi. Może ze­
chciałaby przynajmniej spróbować, przekonywali ją. N'Ą 
nie, ja przecież nigdy... No, może zresztą kiedyś, jeszcze ja­
ko dziecko znalazłam papiery, które mama schowała n& 

wiadomo gdzie. Znalazłaś je? Tak... Nie... Owszem, rzeczy­
wiście znalazłam, ale nie wiem, czy to był przypadek, czy_ 
coś innego. Spróbuj, Mariatto. Do chóru proszących dołą­
czały się coraz to nowe głosy. Spróbuj, Mariatto. Tu cho­
dzi przecież o bezradne cielątko. Czas nagli. 

Strażnik Słońca dał znak kierowcy gondoli, by się za­

trzymał. Zobaczyli, że również druga gondola natychmiast 
zwolniła. Obie wylądowały na trawie w pobliżu osady nie­
zadowolonych i pasażerowie wysiedli. Na polecenie Straż­
nika Słońca wszyscy znaleźli sobie jakieś miejsca do sie­
dzenia. Nero wyglądał na bardzo uradowanego. 

Taran spojrzała ukradkiem na przewodników. Tylko 

Strażnik Słońca należał do Obcych. Pozostali trzej wyglą­
dali na Lemurów. Można to było poznać po ich wielkich, 
czarnych niczym węgiel oczach bez białek, po pięknych 
rysach twarzy, co czyniło ich tak podobnych do Dolga> 

i po wysokich, zgrabnych sylwetkach. 

Obcy, Strażnik Słońca, był jeszcze wyższy. Nawet je

-

śli na pierwszy rzut oka wyglądał dokładnie tak jak h»" 

92 

dzie, to różnił się od nich pod wieloma względami. Te je­

go oczy, które promieniały łagodnością, bezgraniczną mi­
łością i zrozumieniem, te jego lśniące włosy, układające 
się niczym hełm wokół pięknej głowy, a zwłaszcza te 
dziwne, graniaste palce. W jego ruchach wyczuwało się 
godność, a głos brzmiał delikatnie. 

Wszyscy natychmiast podporządkowywali się Obce­

mu, mimo że przecież nie wiedzieli, ani kim jest, ani skąd 
przyszedł. 

Podczas gdy niezwykli przewodnicy grupy nad czymś 

z ożywieniem dyskutowali, trzy kobiety o imionach zaczy­
nających się na T: Theresa, jej córka Tiril i wnuczka Ta­
ran, przyglądały się ładnej osadzie rozłożonej na zboczach. 

- Dobrze wiedzieć, że to miejsce istnieje - powiedziała 

Theresa. - I że można tutaj zamieszkać, gdyby te wspania­
łe nowości wydały nam się zbyt przytłaczające. 

- Tak - zgodziła się Tiril. - Myślałam o tym samym. 

Sądzę, że nigdy nie zdołam się przyzwyczaić do mojego 
niezwykle pięknego i komfortowego domu. Wszystko 
w nim jest takie obce. 

- My z Urielem też o tym rozmawialiśmy - rzekła Ta­

ran. - Oczywiście jest w naszym mieszkaniu mnóstwo nie­
pojętych drobiazgów, którymi można się cieszyć, całość 
jednak sprawia jakieś zimne i nieprzyjemne wrażenie. 

- Właśnie! - wykrzyknęła Theresa. - Te rzeczy są takie 

bezosobowe. 

Mariatta chciała na chwilę zostać sama. Była przekona­

na, że próba się nie powiedzie, jeśli jednak miała ją pod­
jąć, musiała się skoncentrować w spokoju. 

Wszyscy to, oczywiście, znakomicie zrozumieli. Wyco­

fali się i usiedli na trawie z dala od niej. Villemann chęt­
nie by jej towarzyszył. Wiedział jednak, że bardziej bę­
dzie przeszkadzał niż pomoże. 

Zamyślony zerwał jakiś piękny kwiatek. Unosił w górę 

93 

background image

płatki i przyglądał się temu niezwykłemu, szalenie kola 

rowemu dziełu natury. 

Gdzie my jesteśmy? pomyślał po raz już chyba tysią. 

czny. 

Mariatta siedziała bez ruchu. Nigdy mi się to nie uda, 

myślała. Czego oni ode mnie żądają? Co innego znać się 
na starych fińskich czarach, a co innego znaleźć zagubio­

ne zwierzątko. Może powinnam spróbować telepatii? 
Nie, bo jeśli cielę nie żyje, to telepatia nie pomoże, a ja 
będę myślała, że w ogóle nic nie potrafię. 

Tak sądzę. 
Wiele razy odetchnęła głęboko i próbowała zapomnieć 

o tym, co ją otacza. Trudne do wykonania przedsięwzięcie, 
ponieważ wszystko wokół było takie nowe i egzotyczne. 

Podciągnęła w górę kolana, objęła je ramionami i opar­

ła na nich głowę. Siedziała tak, skulona, i próbowała się 
koncentrować. 

Czuła, że jest bardzo zmęczona, nagle jednak uświadomi­

ła sobie, że chyba coś jej się uda. Bardzo tego chciała. Nie ze 

względu na prestiż, chociaż może i to trochę też, ale przede 
wszystkim ze względu na małe, samotne zwierzątko. 

Cielę żyje. Niejasne początkowo wrażenie stawało się 

coraz wyraźniejsze i Mariatta zdawała sobie sprawę, że 
jest na właściwej drodze. Odnajdowała żywą istotę. Wy­

czuwała jej... Jak by to nazwać? Wibracje? Tak, to chyba 
najwłaściwsze określenie. 

Zachęcona sukcesem, posuwała się dalej. Szło to wol­

no, ale... 

Ciemność. Lęk. Głód. 
Brud i odpady. Ból w boku. Samotność... przerażenie-

Poczucie smutku i nieszczęścia. Gdzie jest mama? 
Mariatta zdwoiła koncentrację. Teraz najważniejsze 

jest otoczenie... 

Nie mogła się w żaden sposób zorientować, gdzie zwie-

94 

rzę teraz przebywa. Czy to jakaś rozpadlina w skale? 
Nie... Sufit. Ciasnota. I te wszystkie śmieci. Co to może 
być? I ciemność? 

Nagle zobaczyła samo zwierzątko. Uniosła w górę roz­

jaśnioną twarz. Tak. Udało się. 

Siedzący wraz z innymi na trawie Villemann kontynu­

ował swoje rozważania na temat sytuacji, w jakiej się zna­
leźli. 

Domyślał się, że jest na właściwym tropie. Nie był jed­

nak w stanie ogarnąć całości. 

Spojrzał w górę na wciąż złociste niebo. 

- Czy wy tu nigdy nie macie deszczu? 
- Oczywiście - odparł Ram. - Jeśli jest potrzebny, to 

go uwalniamy w nocy. 

„Uwalniamy go"? Villemann nie miał odwagi pytać 

o więcej. To wszystko było zbyt dziwne. 

Taran zastanawiała się nad innymi sprawami. 
- To duże miasto, które mijaliśmy jakiś czas temu, to 

stolica, prawda? - zapytała Strażnika. - Nie mam co do 
tego żadnych wątpliwości. Duże miasto i takie piękne, 
z wieloma wieżyczkami jak u minaretów, nigdy przedtem 
czegoś takiego nie widzieliśmy. 

- Słusznie, to rzeczywiście nasza stolica. Przeważnie mie­

szkają z niej Lemurowie. Dzisiaj już się tam nie wybierze­
my, bo na zwiedzanie miasta potrzeba co najmniej dnia. A, 
jak sama powiedziałaś, musimy najpierw odnaleźć cielę. 

- Oczywiście, to jasne - zgodziła się Taran. - Ale w sa­

mym środku miasta wznosi się nieprawdopodobnie wy­
soka wieża. Pojęcia nie mam, do czego mogłaby służyć. 

- Ja też nie - przyznał Uriel. 
- I gdzie ona się właściwie kończy? - pytała dalej Ta­

ran podejrzliwie. - Nie widzieliśmy jej iglicy. 

Strażnik Słońca wciągał powietrze. Długo i głęboko. 
- Wkrótce nadejdzie czas i dowiecie się całej prawdy 

95 

background image

o tym, dokąd przybyliście. Przyjmowaliśmy tutaj już wie-
lu ludzi i większość z nich dostawała ataków histerii, po­
nieważ nie rozumieli, gdzie są. Muszę wam powiedzieć 
komplement. Wy odbieracie to wszystko z niezwykłym 
spokojem. 

Viłlemann uśmiechnął się radośnie. Uwielbiał pochwały. 

Strażnik Słońca mówił dalej: 

- Jesteście już sami blisko odkrycia prawdy. Nie potrwa 

długo i sformułujecie właściwe wnioski. Posługujecie się 
zresztą tym wyjątkowym wynalazkiem od Madragów. 
Owymi aparacikami, które sprawiają, że człowiek rozumie 

wszystkie języki i może rozmawiać z każdym, jeśli tylko 
obie strony posiadają urządzenie. To naprawdę cudowny 
wynalazek. I cieszymy się, że superinteligentni Madrago-
wie są z nami, to naprawdę wielka pomoc. 

- Świetnie - Theresa uśmiechnęła się łagodnie. - Ma-

dragowie to naprawdę fantastyczne istoty. 

- My też tak uważamy. 
- I pomyśleć, że w naszym starym świecie byliby trak­

towani jak niezdarni idioci, a może jeszcze gorzej. Nie 
mogliby pokazywać się wśród ludzi, żeby jacyś przesądni 
durnie, dużo od nich głupsi, nie zrobili im krzywdy. 

- Niestety, to prawda, ale oto nadchodzi Mariatta. Po­

słuchajmy, czego zdołała się dowiedzieć. 

Serce Villemanna tłukło się mocno w piersi. Miał 

nadzieję, że nikt nie będzie pogardzał Mariatta, jeśli jej 
próby się nie powiodły. 

Ona zaś uśmiechała się nieśmiało. 
- Nie do końca to wszystko rozumiem, ale udało mi 

się przywołać obraz... 

- T a k ? 
- Miałam rację. Musimy się śpieszyć. Ten mały biedak 

długo już nie pożyje. Znajduje się w prawdziwej potrze­
bie. Myślę... myślę, że został schwytany i ukryty. 

96 

- Schwytany i ukryty? - powtórzył Ram. - Ale przecież 

w tym kraju nikt nie kradnie... 

Spojrzał w stronę osady niezadowolonych. 
- Z wyjątkiem może tego miejsca. 
- Właśnie! - zawołał Mariatta. - Ja też tak myślę. Cie­

lątko leży ukryte w jakiejś ciemnej komórce i jest mu tam 
bardzo niedobrze. 

- Zaprowadź nas do niego - poprosił Strażnik Słońca 

z goryczą i wsiadł do gondoli. Wszyscy poszli za jego 
przykładem i wkrótce pojazd znalazł się nad osadą. 

- Nie jestem pewna, gdzie ta komórka się znajduje - po­

wiedziała Mariatta. - Może  N e r o mógłby mi pomóc? 

- Znakomicie - rzekł Strażnik Słońca. 
Gondole leciały tak blisko siebie, że  N e r o słyszał, co 

mówią. Miał bardzo dumną, wyrażającą zadowolenie 
z siebie minę. Kolejne zadanie! 

Wylądowali na rynku i wysiedli. 
- Jak tu pięknie! - zachwycała się Theresa. - Prawie tak 

jak w domu. 

- Przeprowadzamy się tutaj - mruknęła Taran. 
- Postanowione - odparła Tiril cicho. 
Mieli przed sobą miasteczko o prawdziwych ulicach, 

w którym bochenek chleba na szyldzie oznajmiał, gdzie 
znajduje się piekarnia, a wymalowany pięknie but infor­
mował o warsztacie szewskim. Chodniki zostały wyłożo­
ne kamieniami, a pod ścianami domów rosły kwiaty. Na 
dziedzińcach kobiety rozwieszały pranie. Teraz niektóre 
sztuki spadały na ziemię, ponieważ kobiety z zaciekawie­
niem przyglądały się przybyszom. 

Nic nie wskazywało na to, że Ram jest szczególnie po­

pularny wśród mieszkańców miasteczka. Na jego widok 
kobiety odwracały wzrok.  N e r o biegał po chodniku z no­
sem przy ziemi, by odnaleźć trop. 

-  N o , Mariatto, jak tam? - zapytał Strażnik Słońca. 

97 

background image

Dziewczyna przystanęła i zaczęła się rozglądać. Nieco 

dalej na ulicy bawiły się dzieci. 

- Chyba straciłam ślad - rzekła spłoszona. 
Ram podjął decyzję. 
- Trzeba porozmawiać z Rozalindą. To jedyna rozsąd­

na osoba w tej osadzie. 

Zastukali do drzwi małego domku przy rynku. Czyjś 

zachrypnięty głos zawołał: „Proszę!" 

Wszyscy nie mogli wejść do małego wnętrza, poszły 

więc z Ramem tylko kobiety. Strażnik Słońca, Villemann, 
Uriel i inni mężczyźni zostali na zewnątrz i pilnowali Ne­
ra, który wciąż próbował odnaleźć trop. 

Ram otworzył drzwi, a wtedy panie cofnęły się gwałtow­

nie, bo powietrze wewnątrz było aż gęste od tytoniowego 
dymu i innych zapachów. "W małym saloniku siedziały 
przy stole cztery kobiety. Przesłaniały je kłęby dymu tak 
gęste, jakby strzelano tutaj z armat. 

- Och, czyż to sam główny pasterz Ram przyszedł do 

nas w odwiedziny? - zawołała wesoło jedna z obecnych, 
z pewnością Rozalindą, gospodyni tego domu, starając się 
jednocześnie ukryć grube cygaro. - Wchodźcie, wchodź­
cie, siedzimy tu sobie i plotkujemy. 

- Nie plotkujemy - mruknęła inna z pań. - Dyskutujemy! 

Sąsiadki Rozalindy taksowały Theresę od stóp do głów. 

Nie przypuszczały, że nowi przybysze rozumieją każde 

wypowiadane przez nie słowo. 

- Nowi, jak widzę - stwierdziła jedna z nich. - Czy nikt 

nie powiedział tej damulce, że jest za stara na taki strój? 

Theresa, która ze względu na swój wiek otrzymała blu­

zę o dłuższych rękawach oraz dłuższą spódnicę, poczer­
wieniała. 

Jedna z kobiet nie okazywała żadnego zainteresowania 

temu, co się dzieje. 

- Czy nikt nie słyszy, co ja mówię? - powtarzała raz 

98 

po raz. - Mówię, że złamałam paznokieć. Co mam teraz 
zrobić? Rozalindo, nie masz jakichś nożyczek? 

Ram zwrócił się do gospodyni: 
- Mogłabyś wyjść z nami na chwilę? 
- Zwariowałeś? Moje zdrowie nie znosi powietrza - roze­

śmiała się, ale wstała nie zwlekając. Ledwo zdążyła zamknąć 
drzwi, dwie z siedzących przy stole kobiet pochyliły do sie­
bie głowy i zaczęły coś z ożywieniem szeptać. „Czy widzia­
łaś...?" Trzecia zajmowała się swoim złamanym paznokciem. 

Po drugiej stronie ulicy dwaj sąsiedzi kłócili się, stojąc 

każdy po swojej stronie płotu. Najpierw wymyślali sobie 
głośno, potem zaczęli rzucać w siebie kawałkami drewna, 
w końcu w ruch poszły ogrodowe krzesełka. 

- Czego sobie życzycie? - zapytała Rozalindą przymil­

nie. Była to dama o pełnych kształtach, w nieokreślonym 
wieku jak wszyscy ludzie, których dotychczas spotykali. 
Zaniedbana i brudna, ale nie pozbawiona pewnego stylu. 

Ram wytłumaczył jej, z czym przychodzą, i zapytał, 

czy nie widziała albo nie słyszała gdzieś w pobliżu cielę­
cia. Rozalindą otworzyła drzwi i głośno powtórzyła jego 
pytanie swoim gościom. 

Po krótkiej wymianie zdań usłyszeli w odpowiedzi: 
- Niech on sobie sam pilnuje swoich krów! Nas nie ob­

chodzą sprawy chłopów! 

Ram pospiesznie chwycił za rękę Taran, która sprawiała 

wrażenie, że zaraz wpadnie do domu i nawymyśla kobietom. 

Rozalindą powiedziała, że rzeczywiście przed kilkoma 

dniami słyszała w pobliżu jakieś zwierzę, a później w nocy 
przerażone pobekiwania. W końcu jednak wszystko ucichło. 

- Skąd mogły pochodzić te dźwięki? - dopytywał się Ram. 
Popatrzyła na niego czułym wzrokiem. 
- Uważam, że to niezwykłe, iż sam najwyższy pasterz 

Wszystkich zwierząt przychodzi tutaj, żeby szukać nie­
szczęsnego cielęcia. 

99 

background image

Nie, nie umiała powiedzieć, skąd pochodziło beczenie. 

Poradziła im natomiast, żeby przepytali tych przeklętych 
smarkaczy z ulicy Małej. To strasznie rozpuszczone ba­
chory. Podziękowali jej, a ona pospieszyła do mieszkania. 
„Zanim zamarznę na śmierć", burknęła. Tiril nie pojmo­

wała, że ktoś może marznąć w tym łagodnym powietrza 

Odszukali pozostałą na dworze grupę i wszyscy razem 

poszli na ulicę Małą. Nero tropił nieustannie i z wielkim 
zapałem. Taran nie wierzyła, że coś znajdzie, ale nie prze­
szkadzała mu. 

Rodzice dzieci byli głęboko poruszeni tym, że ktoś tak 

wysoko postawiony oskarża ich pociechy o niecne czyny. 
Rzeczywiście przed kilkoma dniami dzieci przyprowadzi­
ły tu jakiegoś cielaka, ale przecież trzeba im pozwolić na 
trochę zabawy. Gdzie się teraz cielę podziewa, to chyba 
mogłyby powiedzieć same dzieci. Bawiły się z nim gdzieś 

tu niedaleko, karmiły je, dawały mu trawę i kawałki chle­
ba, cielę jednak nie chciało jeść, więc cóż biedactwa mia­

ły robić? Zostawiły je w końcu własnemu losowi. Najle­
piej by dla niego było, gdyby zdechło. 

Strażnik Słońca i Ram nakrzyczeli na rodziców i tam­

ci wyraźnie spokornieli. 

- Gdzie jest zwierzę? - dopytywali się Strażnicy nieo­

czekiwanie ostrymi głosami. 

Rodzice niestety tego nie wiedzieli. Wyglądało jednak, że 

Nero natrafił w końcu na jakiś trop. Ciągnął Uriela w stro­
nę ogrodu, gdzie znajdowały się jakieś szopy i komórki. 

Znaleźli cielaka dokładnie w takim miejscu jak to, które 

opisała Mariatta. W niedużej szopie pełnej starych gratów. 
Zwierzę było wychudzone i tak przerażone, że musieli do 
niego długo przyjaźnie przemawiać, zanim mogli je za­
brać. Było maleńkie i Uriel niósł je na rękach. Z troską 

oglądał sterczące żebra i zmierzwioną sierść. Poszli razem 
z cielęciem na rynek i tam wsiedli do swoich gondoli. 

100 

Trzy kobiety o imionach zaczynających się na T spo­

glądały po sobie i kiwały głowami. Dobrze jest nam w na­
szych nowych domach, zdawały się mówić ich spojrzenia, 
a o to, żeby były przytulne, zatroszczymy się same. 

Szukający pamiętali, w którym miejscu widzieli stado 

bydła. Gondole wzięły kurs w tamtą stronę i po niedługim 
czasie wylądowały w pobliżu pasących się zwierząt. Uriel 
i Rąm zanieśli cielątko do matki, a wszyscy ze wzrusze­
niem oglądali scenę powitania. Cielę było zbyt słabe, by 
utrzymać się na nogach, więc obaj mężczyźni podpierali 
je, gdy spożywało swój pierwszy od trzech dni posiłek. 

Ludzie na długo mieli zapamiętać wielkie, zdumione 

i przerażone oczy cielaka, kiedy odkryli go w zagraconej 
komórce. 

Ram poprosił młodego chłopaka z najbliższej zagrody, 

by doglądał matki i cielęcia przez kilka dni, dopóki ma­
lec nie wydobrzeje. Potem Strażnik Słońca zarządził kurs 
w kierunku stolicy. Wylądowali na wzgórzach ponad mia­
stem i wysiedli. 

- Teraz już naprawdę zasłużyliście sobie na to, by do­

wiedzieć się, gdzie rzucił was los - powiedział ów Obcy, 
o którego pochodzeniu ani Cień, ani Lemurowie nic nie 
wiedzieli. - Mam jednak wrażenie, że przynajmniej Ville-
mann zdążył już odkryć prawdę. 

- Nie do końca - odparł młody człowiek. - Chociaż są­

dzę, że posuwam się we właściwym kierunku. 

- Jestem tego pewien. 
Taran słuchała, co mówią, a jednocześnie pochłaniały 

ją własne myśli. W tym kraju nigdy nie wieje wiatr, stwier­
dziła. Nigdy nie poczułam nawet najlżejszego powiewu. 
Zawsze jest tak jak trzeba, ani nie za chłodno, ani nie za 
ciepło. 

Strażnik Słońca oznajmił: 

- Muszę zacząć od wyjaśnienia sprawy tej wysokiej 

101 

background image

wieży, która zdaniem Taran nie ma końca. Rzeczywiście 

Taran była bliska prawdy. Wieża jest nieprawdopodobnie 
wysoka. Jak wiecie, w naszym świecie nie ma słońca. Wie­

cie jednak również, że my, Obcy, pewnego razu otrzyma­
liśmy wielki dar... 

- Tak, tak - wtrącił Villemann. - Dostaliście płomień 

będący częścią Wielkiego Światła, tego, który posiada naj­
większą władzę nad wszystkim. Światła Miłości. 

- Słusznie, Villemann. Rzeczywiście otrzymaliśmy ogro­

mnie dużo tej płonącej miłości, owego łagodnego światła 
ze skraju wieczności. Podzieliliśmy je na wiele świętych 

słońc. W swoim czasie Lemurowie otrzymali jedno z nich. 
O tym wiecie. Było to owo Święte Słońce, z którym zawar­
liście znajomość na dobre i na złe. Złe reprezentował w tym 
wypadku zakon Świętego Słońca. Wielka część świętego 

światła, które otrzymaliśmy, została przeniesiona tutaj, tu 
bowiem okazało się ono bardzo potrzebne. 

Teraz nareszcie cała prawda dotarła do Villemanna. Pa­

trzył z niedowierzaniem na Strażnika Słońca, odpowiada­
jącego uśmiechem na jego zdziwione spojrzenie. 

- Widzę, że rozwiązałeś zagadkę, Villemannie. Tak jest, 

rzeczywiście tak jest, ale czy pojąłeś również tajemnicę 
wysokiej wieży? 

Villemann z ożywieniem kiwał głową. 

- Chyba tak. Ponieważ nie macie słońca krążącego po 

niebie i dającego światło oraz ciepło, to pozatykaliście swiC-
te płonące blaskiem kule na szczytach owych... minaretów. 

- Otóż to! Z tą tylko różnicą, że mają one niewie'

wspólnego z minaretami. Musieliśmy jednak umieścić 

le tak wysoko, by mogły rozjaśnić świat ciemności m 
liwie jak najbardziej. Na najwyższej wieży znajduje 

największa kula. 

- Zaczekajcie, zaczekajcie! - wykrzyknęła Taran 

cierpliwie. - Yillemann twierdzi, że pojął prawdę. My 

102 

tomiast nie. Możemy się jedynie domyślać, że znajduje­
my się na jakiejś ciemnej planecie lub innym pogrążonym 
w mroku ciele niebieskim. 

- Nie, nie - zaprotestował Villemann. - Czy nie pamię­

tasz, jak ktoś powiedział: jesteście bliżej Ziemi, niż wam 
się wydaje? Myślę, iż rzeczywiście nie można znajdować 
się bliżej. 

Taran wytrzeszczała oczy. 
- Chcesz powiedzieć, że... Nie, nie mogę w to uwierzyć! 
- Ale to prawda, Taran - rzekł Strażnik Słońca łagodnie. 

- Posunęliście się w swojej wiedzy bardzo daleko. Ludz­
kość odkryje to wszystko dopiero w przyszłości. Zwłaszcza 
fizycy będą tu mieli dużo do powiedzenia. Powinnaś jed­
nak zrozumieć, że wiele dużych i małych ciał niebieskich 
zostało zbudowanych mniej więcej w ten sam sposób... 

Wszyscy starali się nadrabiać minami, ale nie było to 

łatwe. Zostali przytłoczeni takim mnóstwem niepojętych 
informacji... 

- Nie, nie będę was już więcej dręczył - oświadczył 

Strażnik Słońca. - Czy wystarczy, jeśli powiem, że wiele 

ciał niebieskich zostało zbudowanych wokół pustej prze­
strzeni? To wielkie uproszczenie, rzecz jasna, może nawet 

z

byt wielkie, jeśli jednak zastanowicie się nad tym, że Zie-

m

ia również została ukształtowała według tej samej zasa-

d

y> to z pewnością zrozumiecie prawdę. 

1 rzeczywiście. Nareszcie zaczynało do nich docierać, 

0

 się stało. Podróż w dół. Kraj pozbawiony słońca. Kraj, 

Którym nigdy nie wieje wiatr. Linia horyzontu... 

~ 1 odziemne korytarze nigdy nie wiodły w górę - stwier-

d z i l

* Mariatta. 

~_

 z

asami tylko tak się wydawało. Przeważnie jednak 

Kmy

 po

 równym terenie. 

znajdujemy się w centralnym punkcie Ziemi - szep-

v Erling. 

103 

background image

- Otóż to - przyznał Strażnik Słońca z łagodnym 

uśmiechem. 

10 

W milczeniu, jakie zaległo po tych słowach, ludzie wy­

czuwali ową wielką, totalną ciszę, jaka zawsze panowała 

w ich nowym świecie. 

- Oko cyklonu - szepnął Uriel. 

Wszyscy popatrzyli na niego, wciąż nie mogąc wykrz­

tusić słowa po szokujących informacjach Strażnika Słońca. 

Uriel próbował wytłumaczyć, co ma na myśli. 

- Mówi się, że w samym centrum każdej wielkiej bu­

rzy, w środku szalejącego sztormu, znajduje się miejsce 
absolutnej ciszy. Nazywa się je okiem burzy lub okiem 

cyklonu. I myślę, że chyba właśnie coś takiego... że znaj­
dujemy się w czymś podobnym, prawda? 

Włączyła się Theresa: 
- Chodzi ci o to zamieszanie wokół? O wichury, de­

szcze i niepogodę, a także o nieustanne walki prowadzo­
ne przez ludzi, prawda? I że my znajdujemy się teraz 

w całkowicie wyciszonym centrum? 

- A czyż tak nie jest? - zapytał Villemann. 
Wszyscy kiwali głowami na znak, że się zgadzają. 
- No, Urielu, bardzo niegłupia definicja - rzekł Straż­

nik Słońca. - W każdym razie do naszej krainy słońca się 

to odnosi. 

Na zewnątrz, pomyślała Taran zdjęta dreszczem. Na 

zewnątrz poza tą osadą i jej najbliższą okolicą znajdują 

się tylko ciemności. 

Przez chwilę w całkowitym milczeniu zastanawiali się 

104 

nad tym, co zostało powiedziane, a potem posypały się 
pytania. 

Zadawano je Strażnikowi Słońca bardzo długo, on 

próbował odpowiadać najlepiej, jak potrafił. 

- Tak, Erlingu, istnieje wiele Wrót i prowadzi do nich 

wiele dróg, ale nie wszystkie wiodą do Królestwa Światła. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? 
- Pusta przestrzeń we wnętrzu Ziemi ma średnicę dłu­

gości tysięcy mil. 

Słuchający go ludzie wychowali się i żyli w XVIII wie­

ku, dlatego Strażnik musiał czynić wiele dygresji i wyja­
śniać im mnóstwo spraw, jak choćby to, jaką długość ma 
mila. Zabrało to sporo czasu, a i tak trudno im było po­

jąć, jaka to naprawdę droga wiedzie z powierzchni Ziemi 
do Królestwa Światła. W ogóle trudno było to wytłuma­
czyć, ponieważ wnętrze Ziemi to nie gładka równina, 
znajdują się w nim masywy górskie znacznie wyższe od 
wszystkiego, co poznali na powierzchni. 

Kiedy wyjaśniono już najważniejsze wątpliwości, 

Strażnik Słońca podjął opowiadanie: 

- Ale święte słońca nie oświetlają aż tak ogromnej prze­

strzeni liczącej sobie tysiące mil, nie są w stanie rozjaśnić 
całego tego wewnętrznego świata. Dlatego byliśmy zmu­
szeni do ograniczenia naszego królestwa. 

- I dlatego wciąż mówicie o ciemnościach? - szepnęła 

Taran. 

- Tak. Niedługo zrobimy wycieczkę do granic naszego 

królestwa, więc sami zobaczycie. Moi przodkowie wyko­
nali tutaj nieprawdopodobną pracę. Wznieśli coś w rodza­
ju kopuły, której właściwie nie można zobaczyć, ale która 
mimo to istnieje. Wszystko po to, by zatrzymać światło 

w

 jej obrębie. 

- To musi być ogromna kopuła - rzekła Theresa w za­

myśleniu. 

105 

background image

- Rzeczywiście, bardzo wielka. Nasze królestwo obejmu­

je setki tysięcy kilometrów kwadratowych. Powiedzmy 
mniej więcej tyle, ile... no, ile wynosi powierzchnia Islandii 

- Niezły kawałek - przyznał Villemann spokojnie. 
- Rzeczywiście, sporo - westchnęła Tiril. 

- Macie rację - potwierdził Strażnik Słońca. - Sporo, 

ale i tak nasze królestwo zajmuje jedynie niewielki frag­
ment wnętrza Ziemi. 

Taran milczała. W tym jest coś więcej, myślała. Sens, 

zagadka, tajemnica, jedno wielkie dlaczego. 

Villemann zastanawiał się marszcząc czoło. 
- Nasza powierzchnia Ziemi, to znaczy powierzchnia po 

tamtej stronie, zewnętrzna, zawiera w sobie..., no, jest w tym 
jakaś konsekwencja. Wiedzie... Uff, jak mam to wyrazić? 

Otacza ona całą Ziemię, jeśli nie brzmi to zbyt głupio... 

- Rozumiemy. 
- Dziękuję. Natomiast ta, nazwijmy to tak, powierzch­

nia wewnętrzna ma kształt muszli. W takim razie nad na­
mi musi się wznosić coś w rodzaju sufitu. 

- Słusznie. Znajduje się on jednak tak wysoko, że nie 

ma żadnego znaczenia - uspokoił go Strażnik Słońca. 

- Czy tam wysoko... ktoś mieszka? 

- Nie. To są niedostępne masywy górskie. 
Mimo woli Taran spojrzała w górę. 

- Mam nadzieję, że żadna skała nie spadnie nam na gło­

wy - szepnęła. 

- Nie ma obawy, siła odśrodkowa tutaj również dzia­

ła i nic nie zmieni miejsca. A poza tym jest przecież ów 
dach... Kopuła. 

Uriel spoglądał zamyślony na zlocistożółte niebo. 

- Ale światło może z pewnością rzucać blask na góry? 

- Nieznaczne. Odległości są zbyt wielkie i, jak powie­

działem, zamknęliśmy nasze święte słońce we wnętrzu 
kopuły. 

106 

- Aha. Tak, rozumiem, że umieściliście mniejsze słoń­

ca w każdej osadzie na terenie całego kraju - rzekł Uriel. 
_ Natomiast główne słońce zostało ulokowane na najwyż­
szej wieży. 

- Otóż to właśnie. Znajduje się ono niezmiernie wyso­

ko i obejmuje swym zasięgiem cały kraj. 

- Ale jakaś część światła musi się chyba przedzierać przez 

mury - wtrąciła Taran, która nie mogła zapomnieć o ciem­
nościach. - Czy może poza murami jest zupełnie ciemno? 

- Nie, nie tak zupełnie, w każdym razie nie w pobliżu 

murów. Tam panuje szary mrok. 

- I ludzie tam mieszkają? A może... jakieś inne istoty, 

wyrzucone z naszego świata do wiecznego mroku? 

Strażnik Słońca wahał się przez chwilę, lekko uśmiech­

nięty. 

- Chyba nigdy nie przywyknę do twojego sposobu wy­

rażania się, Taran, ale tak, rzeczywiście mieszkają tam in­
ne plemiona. 

- Dlaczego nie pozwolicie im przenieść się do światła? 
- Już to mówiłem. Wiele dróg prowadzi tutaj z po­

wierzchni Ziemi, ale nie wszystkie wiodą do Królestwa 
Światła. Ta droga, którą my przybyliśmy, była tak stara, 
że musieliśmy się przedzierać przez Królestwo Ciemności, 
wy również. Plemiona, które mieszkają tam od dawna, 
rozwinęły w sobie... konieczne zdolności. 

Wszyscy pamiętali spotkanie z tym jakimś dziwnym 

stworzeniem w głębi ciemnego lasu. 

Urodziwa, trochę surowa twarz Strażnika Słońca spo­

ważniała. Zastanawiał się nad czymś i wyglądało, jakby 
Zapomniał o swoich podopiecznych. Po chwili otrząsnął 
się i powiedział: 

- W takim razie pojedźmy do granicy, sami zobaczy­

cie mur. 

Ponownie więc znaleźli się w tych niezwykłych powo-

107 

background image

zach, które młodzi mężczyźni i dzieci zdążyli już polubić 
Villemann i Uriel ostrożnie wypytywali, czy prywatne 
osoby mogą posiadać coś takiego, i dowiedzieli się, że 
oczywiście, jest to możliwe, ale że trzeba się wiele nau­

czyć, żeby móc się z nimi obchodzić. 

To zrozumiałe, obaj młodzi ludzie patrzyli na siebie 

rozradowani. W tajemnicy studiowali uważnie wszystko 
co robił kierowca, oglądali wszelkie niepojęte instrumen­
ty i przyciski. 

Łagodnie ruszyli z miejsca i znowu lecieli nad pięknymi 

dolinami oraz niezwykle urodziwymi kotlinami. Kiedy z da­
leka oglądali dość duże miasto, Strażnik Słońca wyjaśnił: 

- To jest miasto Lemurów. Jak wiecie, był taki czas, kie­

dy przybyło tutaj bardzo wielu Lemurów. Większość ich 
potomków mieszka teraz w stolicy, część jednak żyje tutaj. 

- Ojej, od czasu kiedyśmy przybyli do Królestwa Świa­

tła, nie widziałam Cienia - poskarżyła się Taran. - Bardzo 
mi go brakuje. 

- Cień też mieszka tutaj, właśnie w tym mieście - wy­

jaśnił Strażnik Słońca bardzo spokojnie. - Odwiedzi was, 
kiedy nadejdzie odpowiednia pora. 

- Tak, on pewnie potrzebuje sporo czasu, żeby się tu­

taj zaaklimatyzować - zaśmiała się Taran. - I pewnie bar­
dzo się cieszy, skoro nareszcie dotarł do celu. 

- Z pewnością - zgodził się Strażnik Słońca. 
Nie chciał mówić swoim podopiecznym, że Cień prze­

żywa głęboką depresję i potrzebuje szczególnych zabie­
gów, by odzyskać równowagę. Cień wiedział mianowicie, 

że Dolg i Mori zostali po tamtej stronie Wrót, i tęsknił 
za Dolgiem, którego kochał jak syna. Cierpiał bardziej, 
niż można to sobie wyobrazić. Uważał, że to z jego winy 
tamci dwaj zostali zatrzymani, i to w chwili, na którą 

wszyscy czekali od tak wielu lat. 

Strażnik Słońca otrząsnął się z ponurych myśli. 

108 

Kierowca prowadził powóz ponad jedną z najstarszych 

części królestwa i Taran mogła zobaczyć budowle o roz­
ległych dachach z wysokimi wieżami, połączone ze sobą 
mostami wznoszącymi się łukowato w powietrzu. Pomię­
dzy poszczególnymi budowlami widać było wymarłe, na 
wpół zarośnięte ścieżki i wąskie uliczki osady. 

- Tutaj mogłabym się osiedlić - oznajmiła. 
- Nie jestem tego taki pewien - odparł Strażnik Słońca. 
- Czy nikt tam nie mieszka? 
- Owszem, ale to stara, zupełnie ci nieznana rasa, tak 

samo nieznana jak niegdyś byli Madragowie, Silinowie 
i Lemurowie. Oni w ogóle nie potrafią mówić, nie mają 
organu mowy, wydają z siebie jedynie ostre syknięcia. By­
li jednak tutaj przed nami i dlatego mimo wszystko mo­
gli pozostać. Niektórzy z nich są bardzo, bardzo starzy. 

Gondola powietrzna ponownie zawróciła, opuszczali 

teraz okolice z pięknymi starymi budowlami. 

Kiedy powóz brał kurs na wschód, wszyscy pomyśleli 

to samo... W całym tym niezwykłym królestwie widzi się 
tylko dorosłych mężczyzn i dorosłe kobiety. Można rów­
nież spotkać dzieci. Nie ma jednak zupełnie ludzi starych. 

Theresa i Erling poczuli się troszkę niepewnie. Czy bę­

dą jedynymi osobami w starszym wieku? A poza tym, co 
się dzieje ze starymi? Czy są eliminowani, czy może umie­
szcza się ich w tych starych wsiach z na wpół zrujnowa­
nymi domami, które by znakomicie pasowały do Prowan­
sji albo Toskanii? 

Theresa poszukała dłoni Erlinga i mocno ją ścisnęła. 

Połączył ich niepokój. 

Strażnik Słońca kazał zatrzymać gondolę na wysokim 

^zniesieniu. Stąd rozciągał się piękny widok na ogromne 
Połacie kraju. 

- Tam jest nasza osada, prawda? - pokazywał ręką Vil-

kmann. - Wschodnia Łąka. 

109 

background image

- Zgadza się. Przejdźmy jednak na drugą stronę wznie­

sienia. 

Stamtąd mieli nowy widok, długo stali i przyglądali mu 

się w milczeniu. Na prawo od nich znajdował się Srebrzy­
sty Las. Był dużo bardziej rozległy, niż przypuszczali, roz­
ciągał się daleko ku jakiemuś dziwnemu... jakby to na­
zwać? Ogrodzenie? Płot? 

W powietrzu coś się mieniło, jakieś refleksy. W dole, bli­

żej lasu, zdawały się bardziej intensywne, sprawiały wraże­
nie połyskliwego muru lub ściany, jeśli można się tak wy­
razić o czymś mieniącym się i przezroczystym. Im bliżej 
ziemi, tym ów dziwny twór zdawał się być gęstszy. 

Strażnik Słońca wyjaśnił: 
- Byliśmy zmuszeni wzmocnić mur, ponieważ w daw­

nych czasach często zdarzały się próby sforsowania go. 

Vilłemann uniósł wzrok. Dostrzegał owo ledwo wi­

doczne ogrodzenie bardzo daleko, aż do miejsca, w któ­
rym rozpływało się w złocistym świetle. 

- Czy tutaj nie ma żadnych chmur? - zapytał nagle. 
- Oczywiście. Skoro mamy rzeki i jeziora, to chmury 

są czymś naturalnym. Przesuwamy je jednak przy pomo­
cy specjalnych turbin do miejsca, gdzie możemy mieć 
z nich pożytek. 

„Jak to?", chciał zapytać Yillemann, lecz jego mózg nie 

był w stanie przyjąć już więcej nowych wiadomości. Ski­
nął więc tylko głową. 

Taran, wciąż zajęta kwestią ciemności poza murem, 

usiłowała przeniknąć go wzrokiem. 

- Po tamtej stronie panuje półmrok - stwierdziła wreszcie. 

- Wygląda na to, że rzeczywiście udało wam się zamkną 
światło pod kopułą, mimo że mur jest przezroczysty. 

- Tak jest - potwierdził Strażnik Słońca, ów bardzo ^7 

soki, przystojny mężczyzna z dziwnej, całkowicie im oo 
rasy. - Mur jest tylko z pozoru przezroczysty. Światło 

110 

przez niego nie przedostaje, a jeśli już, to w bardzo niewiel­
kim stopniu. Musimy je oszczędzać dla siebie. Tak, Taran, 
ja wiem, o czym ty myślisz. Wszystko, co mówię, brzmi 
bardzo nieprzyjemnie, ale uwierz mi, to było jedyne roz­
wiązanie. Oni zaś, tamci, którzy mieszkają po drugiej stro­

nie, mają ogniska i pochodnie, mogą sobie nimi świecić. 

Taran nie skomentowała jego słów. 
- Tam na zewnątrz znajduje się jakieś rozległe zbocze, 

prawda? I coś bardzo ponurego w tle. 

- Tak. Najpierw, tuż za murem, rozciąga się równina, 

porośnięta srebrzystymi drzewami, takimi jak te tutaj. 
Rosły one zarówno po wewnętrznej, jak i po zewnętrznej 
stronie, kiedy nasi przodkowie wznosili mur. Więcej po 
zewnętrznej. My zatrzymaliśmy tylko ten mały lasek tu­

taj na prawo. Dalej wznosi się owo, jak mówisz, zbocze. 
Ciągnie się ono aż do rozległego płaskowyżu. Zresztą nie­
zbyt wysokiego. Wszędzie tam jest sporo wystających 
skal i niewielkich płaskich wzniesień, a... dalej, jeśli spoj­

rzycie w lewo, widać łańcuch bardzo wysokich i stromych 
gór z czerwonawego kamienia. Widzicie to? 

- Niewyraźnie - odparł Villemann. - Sprawiają wraże­

nie potwornie stromych. 

- Tak, w istocie zamykają one ogromną część świata 

w

 głębi Ziemi. Oprócz tego, zarówno na prawo, jak i na le-

W o

, a także na wprost przed nami znajdują się czarne góry. 
~ Oj, to ciemne, co widać w oddali, to są góry? - zapy-

t a l

a Taran. 

" Owszem, ale nikt, pod żadnym pozorem, nie powi-

n i e n

 się tam wyprawiać. 

JNie byliby rodziną czarnoksiężnika, gdyby na to ostrze-

n i e

 nie wykrzyknęli natychmiast zgodnym chórem: 

-Dl. 

aczego 

tr

ażnik Słońca uśmiechnął się z wyższością i odwrócił 

Slc d

° nich pi 

ecami. 

111 

background image

- Te góry mają bardzo złą opinię. Zresztą to nieważne 

bo wy i tak nie będziecie mogli opuścić Królestwa Świa­

tła. Nie zdołacie wyjść na zewnątrz, a poza tym co byście 

tam robili? Chodźcie, wracamy do domu. 

W drodze do powietrznych gondoli, gdy większość szła 

w milczeniu, Tiril zapytała nagle: 

- A te święte kamienie, które Dolg miał ze sobą... Co 

się z nimi stało? 

Strażnik przystanął i popatrzył na nią z pełnym życz­

liwości uśmiechem. 

- One zostaną umieszczone w wielkiej świątyni w sto­

licy. Trzeba jednak zaczekać, aż Dolg i Mori dołączą do 
nas. To przecież oni przynieśli kamienie. 

- Tak - rzekła Tiril z rozjaśnioną twarzą. - Oni przy­

będą tu jutro, prawda? 

Chwila ciszy. Jakby Strażnik się wahał. 
- Oczywiście, przybędą jutro - potwierdził z udaną 

swobodą. 

Reszta podróżnych dogoniła ich. Dzieci już zdążyły 

ulokować się w gondolach. 

Uriel spytał zaciekawiony: 

- Byliśmy już na wschodzie i na zachodzie, na połu­

dniu i w centrum kraju. A jak wygląda północ? 

- Tam się nie wybieramy. 
I znowu owo zwykłe, zadawane chórem pytanie: 

- Dlaczego? 
Strażnik Słońca zwlekał z odpowiedzią. 

- Zaczekaj, nie musisz jeszcze nic mówić - odezwała się 

Taran. - To jest wasze terytorium, prawda? Ziemia Obcych. 

Strażnik Słońca westchnął i uśmiechnął się niepewnie. 

- Właściwie to nie wiem, czy dobrze się czuję z takimi 

dociekliwymi ludźmi jaki wy. Czy nie mamy prawa za­
chować żadnej tajemnicy? Oczywiście, Taran, masz rację-
Nasza część kraju znajduje się na północy i to jest strefa 

112 

zamknięta. Nigdy nie próbujcie się tam dostać! 

Taran spoważniała. 
- Nie będziemy. Obiecujemy, że powstrzymamy swo­

ją ciekawość, przynajmniej na razie. 

Reszta bąkała coś na znak, że myśli podobnie. 

- Tak, wierzę wam - rzekł Strażnik Słońca z uśmie­

chem. - Ale czas wracać do domu. Dzień minął. Czy nie 
jesteście głodni? 

- Jesteśmy. To był bardzo długi dzień! - zawołała Ma­

riatta. 

- Dłuższy niż sądzisz - stwierdził Strażnik patrząc na 

nią z powagą. - Czy pamiętacie, jak powiedziałem, że te­
raz przekroczyliście granicę czasu? 

- Pamiętamy - potwierdził Uriel. 
- To nie było całkiem ścisłe wyrażenie, to... 
- Zaczekaj, ja wiem - wtrącił Villemann pośpiesznie. 

- Ziemia obraca się wokół własnej osi w ciągu doby, to 
pamiętamy. Wszystko zależy od szybkości obrotów Zie­
mi. Ale tutaj, w jej wnętrzu, obroty są znacznie krótsze. 
Tutaj doba musi mijać szybciej, prawda? 

- Można tak powiedzieć. Z tym jednym zastrzeżeniem, 

że my, których wy nazywacie Obcymi, posiadamy moż­
liwość manipulowania czasem według własnej woli. 

wkrótce będziecie mogli się o tym przekonać. Nie wydo­

byliśmy się całkiem spod władzy czasu... Zrobiliśmy jed­
nak coś innego. 

- Co takiego? - rozległo się chóralne pytanie. 
Strażnik spoglądał na nich w zamyśleniu. Ożywione 

twarze Villemanna, Taran i Uriela. Tiril i Mariatta były 

f

aczej przestraszone. Erling i Theresa zatroskani. Dzieci 

1

 pies nie rozumiały niczego. 

- Chciałem powiedzieć, że sądzę, iż otrzymaliście dzi-

Sla

j tyle informacji, ile byliście w stanie sobie przyswoić. 

^ie chcemy was zasypać nowymi wiadomościami i nowy-

113 

background image

mi przeżyciami. Czas nie ma znaczenia, ale to wytłuma­

czymy wam kiedy indziej. 

Przystali na takie rozstrzygnięcie, choć najmłodsi 

w grupie trochę marudzili. 

W drodze powrotnej do osady rozglądali się wokół 

szczęśliwi, że znaleźli się w takim cudownym świecie, głę­
boko poruszeni tym wszystkim, co przeżyli, i wciąż je­
szcze nie czuli się tutaj zadomowieni. Strażnik Słońca 
przyglądał im się ukradkiem. 

Miał nadzieję, że Mori i Dolg zdołali ujść cało ze star­

cia z rycerzami. Wierzył, że jakimś sposobem uda im się 
przedostać do Królestwa Światła. Nie da się utrzymywać 
Tiril w nieświadomości przez całą wieczność. Ona zresztą 
prawdopodobnie nie zniosłaby takiego ciosu jak świado­

mość, że już nigdy nie zobaczy męża i syna. 

Tiril pod względem psychicznym była najsłabsza ze 

wszystkich. Dojrzała, odpowiedzialna, opiekuńcza, nie 
miała jednak siły na walkę z przeciwieństwami, których 
w życiu musiała pokonać tak wiele. Za bardzo się niepo­
koiła o swoich ukochanych. Teraz mogłaby nareszcie życ 
w spokoju, wolna od wszelkich trosk, ale cóż, kiedy zno­
wu Móriego i Dolga musiała spotkać ta fatalna przygoda. 

A oni dwaj byli jej najbliżsi. Ukochany mąż, czarno­

księżnik, i ich syn, który przyczynił im tyle bólu. 

Taran i Villemannowi nic nie groziło. Oni zresztą za­

wsze niczym koty spadali na cztery łapy. 

Taran... no cóż... Od czasu do czasu odnosiło się wra­

żenie, że Taran wie. 

Nie, to niemożliwe, przecież nie mogła wiedzieć, w g

1

bi duszy jednak żywiła podejrzenie, że w tym nowy 
świecie jest coś jeszcze... 

Taran była osobą bardzo inteligentną, chociaż nie p

rZ

niosła ze sobą na świat żadnych ponadnaturalnych z

fl 

ności. 

114 

Miała teraz swego Uriela i pragnęła żyć z nim w spo­

koju. Villemann także tego pragnął, choć przecież miał 
opinię szalonego i żądnego przygód. I on, i jego siostra 
dawali sobie radę w różnych sytuacjach. 

Natomiast Dolg... 
Wybrany przez Cienia i duchy. Wykorzystany przez 

nich do załatwienia ich trudnych spraw, z których naj­
ważniejszą było odnalezienie trzech świętych kamieni. 

Skazany przez nich na samotność i w ostatniej chwili 

przez nich zdradzony. 

On i jego ojciec, czarnoksiężnik, będą musieli znaleźć 

drogę do innych Wrót, ale w jaki sposób? 

Czas zaczynał naglić. 
Jedna z tajemnic, których Strażnik Słońca nie chciał 

przekazywać swoim podopiecznym, zwłaszcza Tiril, to to, 
że podczas gdy tutaj od ich przybycia minęły zaledwie dwie 
doby, to na powierzchni Ziemi upłynęło ich już dwanaście. 

11 

Podczas wesołej ceremonii Nero i Mariatta zostali mia­

nowani wysoko postawionymi osobami, niemal bohatera-

mi

> i później już zawsze musieli pomagać w rozwiązywa-

n i u

 na pierwszy rzut oka niemożliwych do rozstrzygnięcia 

Problemów. 

° trzech miesiącach wszyscy byli zadomowieni w no-

^Jm świecie i czuli się tak, jakby nigdy nie mieszkali 

gdzie indziej. 

ymczasem na Ziemi upłynęły całe trzy lata. Oni jed-

n i

e mieli o tym pojęcia. 

Królestwie Światła wszystko było nieopisanie proste 

115 

background image

i łatwe, a ludzie życzliwi. Rodzina czarnoksiężnika urzą­
dziła puste pokoje w swoich domach, poznała sąsiadów, 
z wieloma z nich się zaprzyjaźniła. Wielokrotnie odwie­
dzała Zachodnie Łąki i dość dobrze poznała kraj, a wszy­
stko to dostarczało jej członkom wyłącznie radości. 

Tiril żyła w nieustannym oczekiwaniu, że Mori wróci 

jutro, a razem z nim Dolg. Reszta jej bliskich również 
w to wierzyła. Każdego ranka zapominali, że wczoraj 

mówiono dokładnie to samo. Ci, których brakowało, mie­
li przyjść „jutro". 

Po wielu „ale" i „jeśli" Theresa i Erling przeprowadzi­

li się w końcu do Zachodnich Łąk, ponieważ chcieli być 
jak najbliżej swoich przybranych dzieci, dużo przecież 
młodszych od Tiril. Również wnuki, Taran i Villemann, 
byli dorośli i zupełnie samodzielni. Przy nich babcia 
i dziadek czuli, że to raczej oni sami potrzebują wsparcia. 

Pewnego dnia Theresa stała przed lustrem w hallu 

i przyglądała się sobie uważnie. 

- Erlingu, wczoraj powiedziałeś coś bardzo sympatycz­

nego... że wyglądam dużo młodziej niż dawniej. 

Erling podszedł blisko, położył dłonie na ramionach 

żony i patrzył na jej odbicie w lustrze. 

- Rzeczywiście - uśmiechnął się ciepło. - A ty powie­

działaś to samo o mnie. 

- No właśnie, Erlingu. Przyjrzyj się nam, ale uważnie-
Oboje w milczeniu oglądali swoje odbicia. 
Erling głęboko wciągnął powietrze. 
- Thereso, masz rację. Jesteśmy młodsi. Nie za bardzo, 

ale jednak zupełnie wyraźnie. 

Theresa podjęła decyzję. Chwyciła swój cienki lniany 

żakiet i pociągnęła męża za sobą. 

- Chodź, zapytamy naszych sąsiadów. 

Sąsiedzi, para mniej więcej trzydziestopięcioletnia, si 

dzieli właśnie na werandzie i jedli drugie śniadanie, w "• ' 

116 

zawsze pięknej, ciepłej tutejszej pogodzie nigdy nie trze­
ba było się osłaniać od słońca. Światło było zawsze przy­
jemne dla oczu. 

Theresa i Erling opowiedzieli im o swoich obserwa­

cjach. 

Reakcja była zaskakująca. 

W Królestwie Światła wiek ludzi jest niemal nieograni­

czony, dowiedzieli się goście. Ale byłoby przecież bez sen­
su spędzać długie lata w podeszłym wieku, być może 
w chorobach i słabości. I właśnie dlatego nigdzie nie wi­
dać starych ludzi. Dzieci owszem, dzieci rodzi się sporo, 

ale proces starzenia, czy może raczej dojrzewania, zatrzy­
muje się około trzydziestego, trzydziestego piątego roku 
życia. Później, w miarę upływu lat, człowiek staje się mą­
drzejszy, bardziej doświadczony, ale wciąż zachowuje 
swój młodzieńczy wygląd. 

- A wy? 
Wtedy sąsiadka uśmiechnęła się szeroko. 
- My też byliśmy starszymi ludźmi, kiedyśmy tu przy­

byli. I tak samo się dziwiliśmy, kiedy nam się wydawało, 
że stajemy się młodsi.. Dokonywało się to powoli, bardzo 
powoli, aż doszliśmy do wieku, w którym jesteśmy teraz. 

Theresa rozważała w milczeniu te tak istotne informa­

cje. Potem uśmiechnęła się radośnie. 

- A więc żadnego sadełka w talii? Żadnych obwisłych 

Mięśni? Żadnych siwych włosów, które wypadają, żeby je 

n

'e wiem jak pielęgnować? Żadnych problemów z wcho­

dzeniem pod górę ani z wkładaniem pończoch, żadnego 

b l e

gania na stronę po parę razy dziennie, żadnego irytu­

jącego zapominania ani zmęczenia, kiedy człowiek sobie 

l e

go nie życzy... 

" Żadnych dokuczliwych chorób ani paskudnych star­

ych plam, żadnych zmarszczek - kontynuował jej wy-

o d

y Erling. - Ani wsłuchiwania się w alarmujące sygna-

117 

background image

ły z własnego wnętrza. Czy to może być prawda? 

Sąsiedzi z ożywieniem kiwali głowami. 
Theresa i Erling popatrzyli na siebie, a potem padli so­

bie w objęcia. 

- Musimy o tym opowiedzieć Heinrichowi Reussowi 

- rzekł Erling. - Nie widzieliśmy go od paru tygodni, cieka­
we, czy i on też się zmienił. A skoro już o tym mowa, to 
chcielibyśmy dowiedzieć się o was czegoś więcej - zwrócił 
się do sąsiadów. - Skąd wy właściwie przybyliście? Owszem, 
po języku poznaję, że jesteście z pochodzenia Włochami, 
ale jak to się stało, iż znaleźliście się tutaj? 

Mężczyzna zaczął opowiadać: 

- Wraz z pięcioosobową grupą prowadziliśmy badania 

jaskiń. Działo się to w czasach, kiedy na Ziemi był rok ty­

siąc siedemset piąty. Kiedyś postanowiliśmy wybrać się do 
legendarnych kopalń króla Salomona, w których miały się 
jakoby znajdować nieprawdopodobne skarby. Po wielu 
nieprzyjemnych przeżyciach, zwłaszcza po trudnej uciecz­

ce przed wojownikami Watusi, dotarliśmy w końcu do głę­
bokiego podziemnego korytarza. Żadnych skarbów nie 
znaleźliśmy, natomiast zgubiliśmy drogę. Błąkaliśmy się 
długo po podziemnych sztolniach i wreszcie doszliśmy do 
wniosku, że będziemy musieli tam umrzeć. I wtedy przy­
trafiło się coś bardzo dziwnego. Kiedy już zrezygnowali­
śmy z walki i przygotowywaliśmy się na śmierć, ponieważ 
korytarze schodziły wciąż głębiej i głębiej, poza tym skoń­
czyły się wszystkie zapasy, a latarnie pogasły, nagłe zjawi­
ły się przed nami jakieś wysokie istoty trzymające w rę­
kach promieniste słońce. One to sprawiły, że straciliśmy 
świadomość i ocknęliśmy się już tutaj. O lepsze przebu­
dzenie człowiek nie mógłbyby się nawet modlić. 

Rozmawiali ze sobą jeszcze długo z wielkim ożywie­

niem o tych wszystkich dziwnych rzeczach, jakie towa­
rzyszyły przybyciu do Królestwa Światłości. 

118 

Jacyś inni sąsiedzi przechodzili wyłożoną kamienia­

mi uliczką, kłaniali się uprzejmie i pozdrawiali uniesie­
niem ręki. 

Erling wstrzymał oddech. 
- Czy to byli Indianie? - zapytał. - Oni muszą pocho­

dzić z Nowego Świata. 

- Dla nich to z pewnością nie był Nowy Świat - uśmiech­

nęła się sąsiadka. 

- Nie, oczywiście - rzekł Erling zawstydzony. - Na 

Ziemi słyszeliśmy wiele o Indianach. Opowiadano o nich 
nieprawdopodobne historie. Wiedzieliśmy, że statek „May-
flower" pożeglował do Nowego Świata z pierwszymi imi­
grantami jakieś mniej więcej sto lat temu i że potem ich 
śladem podążyło wielu innych. Słyszeliśmy, że osadnicy pi­

sywali do domów o ciężkich walkach z barbarzyńskimi tu­
bylcami, którzy za nic nie chcą zrozumieć, co jest dla nich 
najlepsze. Wydawało nam się wtedy, że to, najłagodniej 
mówiąc, głupie rozumowanie wynikające ze złych intencji. 
Chociaż jednak nigdy nie widzieliśmy żadnego Indianina, 
natychmiast, kiedy spotkaliśmy tych tutaj, wiedzieliśmy, że 
to właśnie oni. A przecież w stolicy i w naszej osadzie mie­
szka ich wielu. To znakomicie, że zachowali swoją kultu­
rę i swoje obyczaje. Ale, ale, mamy jeszcze do przekazania 
państwu nowinę, mianowicie dziś rano nasza córka Da-
niellle poinformowała, że oczekuje dziecka. 

- Serdeczne gratulacje! - zawołała sąsiadka. - Czy to bę­

dzie pierwszy wnuk? Nie, nie, prawda, przecież państwo 

mają już dorosłe wnuki. 

- Tak, oboje założyli już rodziny. Zarówno nasza 

Wnuczka Taran, jak i Mariatta, żona Villemanna, nieba­
wem urodzą nam prawnuki. Niesamowite, jak my się roz­
mnażamy! Poza tym Mariatta ma już przecież dwoje dzie­
ci z pierwszego małżeństwa, Gretę i Jonasa. Naprawdę, 

rodzina rozwija się wspaniale. Musimy o tym opowie-

119 

background image

dzieć Móriemu i Dolgowi, którzy jutro do nas dołączą. 

Sąsiedzi zaczęli nagle pospiesznie sprzątać ze stołu. Nie 

wiedzieli wprawdzie, co się dzieje z czarnoksiężnikiem 
i jego synem, obiecali jednak, że nie będą na ten temat 
z jego rodziną rozmawiać. Przede wszystkim ze względu 

na Tiril, ale też przez wzgląd na pozostałych. 

Theresa i Erling uszczęśliwieni wrócili do domu urzą­

dzonego już zgodnie z ich własnym smakiem. Zachowali 
nowoczesne wyposażenie głównej części domu, postarali 
się natomiast, by boczne skrzydło przypominało w jakimś 
stopniu Theresenhof. Stolarze pomogli im stworzyć właś­
ciwą atmosferę. Z dawnego świata przynieść mogli jedy­
nie nieliczne drobiazgi. Theresa zadbała jednak, by każdy 
zabrał parę rzeczy. Tyle, ile zdołał unieść. Te przedmioty 
miały zarówno wartość emocjonalną, jak i ekonomiczną. 

Erling „przeszmuglował" też gałązkę austriackiej wino­

rośli Schloss Theresenhof, jak zwykł nazywać ten gatunek 
trochę dla żartu, ale również z odrobiną powagi. Mieli więc 
zamiar w nowej ojczyźnie uprawiać winorośl. Pomagali im 
w tym Leonard i Daniellle, a sąsiedzi obserwowali ich wy­
siłki z radością, ponieważ wino w Zachodnich Łąkach rze­
czywiście potrzebowało uszlachetnienia. 

Theresa wiedziała, że Taran i Uriel w dalszym ciągu 

szukają dla siebie jakiegoś sensownego zajęcia. Natomiast 

Villemann i Mariatta wpadli na zupełnie nieoczekiwany 

pomysł, zajęli się mianowicie hodowlą psów. Nero został 
głównym reproduktorem. Okazało się bowiem, że przed 
nimi w Królestwie Światła znajdowały się już trzy suki. 
Ich właściciele z zachwytem przyjęli wiadomość, że oto 
pojawił się również wspaniały samiec. 

Początkowo Villemann protestował: „Nie, nie, Ner° 

jest za stary na takie rzeczy, a poza tym on w ogóle tu

ma pojęcia, o co chodzi z sukami". Tiril go jednak pr

z e

konała. Pamiętała ten dzień sprzed niemal dwudziestu p

1

?' 

120 

ciu lat, kiedy to Nero zniknął na jakiejś samotnej wę­
drówce na obrzeżach Christianii. Teraz Tiril obiecała Vil-
lemannowi pomóc w pracy przy szczeniakach, ponieważ 
właściciele suk nie mieli czasu zająć się malcami. 

- No dobrze, mamo, skoro nam pomożesz... - rzekł 

w końcu Villemann zrezygnowany. 

Tiril była przejęta przynajmniej tak samo jak Greta 

i Jonas. 

Nero sprawił się znakomicie. Wciąż jeszcze zachował 

wspaniałą potencję. Pierwszego miotu oczekiwano już za 
kilkanaście dni i wszyscy bardzo się na to cieszyli. Tak 
więc i Nero zaczynał się rozmnażać. Niecodzienne zada­
nie jak dla niego. 

Faktem, że tworzą oto nową mieszankę rasową, nikt się 

specjalnie nie przejmował. W całym Królestwie Światła 
opowiadano sobie anegdoty, „stworzymy nową odmianę", 
obiecywali zachwyceni właściciele suk. Sam Nero repre­
zentował rasę dość wątpliwą, należałoby raczej powie­
dzieć, że łączy w sobie wiele wspaniałych ras. Suki na 
szczęście były spore, uniknięto więc poważniejszych pro­
blemów. Jedna miała chyba wśród przodków dużego pu­
dla, druga była psem myśliwskim, trzecia natomiast, silnie 
zbudowana, pochodziła z równie nieokreślonej rasy jak 
Nero, chociaż innej maści i zupełnie do Nera niepodob­
na. Wszyscy cieszyli się, że małe nie będą zbyt blisko spo­
krewnione z psami myśliwskimi, ponieważ w tutejszych 
'asach żyły piękne jelenie i wiele innej zwierzyny. 

Tak więc w nowym świecie przybysze czuli się znako­

micie. 

wkrótce Taran urodziła syna, któremu dano na imię 

Jori. 

~ Ty chyba nie masz dobrze w głowie, Taran. Jori to prze­

cz imię dla dziewczynki - zwrócił jej uwagę Yillemann. 

121 

background image

- Na tamtym świecie, w Norwegii, może - odparła Ta­

ran. - Ale teraz jesteśmy tutaj i nie przejmuję się tym, co zo­
stało za nami. Chciałam uczcić w ten sposób Móriego, czy 

ty tego nie rozumiesz? Zresztą norweskie imię dla dziew­
czynki brzmi Jorid albo Jofrid, a to absolutnie nie to samo. 

Villemann skinął głową, ale nie dał za wygraną. 
- Ja nie wiem, pod jakim względem imię Jori przypo­

mina Mori - stwierdził. - Jori wymawia się J o r i, nato­
miast imię naszego ojca wymawiamy M ó 1 r i. 

- Zrobiłeś się okropnie pedantyczny - syknęła Taran 

urażona. 

Villemann złagodniał i roześmiał się. 
- Ale poza tym zostałem wujkiem wspaniałego małego 

chłopaczka. Hej, Jori, powiedz „Villemann". Potrafisz? 
Villemann. 

- Ty głuptasie - zachichotała Taran, tuląc malca, który 

uśmiechał się radośnie do wuja. 

Villemann również został ojcem jasnowłosego chłop­

czyka, któremu dano na imię Jaskari, na pamiątkę uko­
chanego dziadka Mariatty. Wymawiało się to z akcentem 
na pierwszą sylabę i brzmiało jak najprawdziwsze imię 

fińskie. „Mój Boże" - wzdychała Taran. - „Można sądzić, 
że Jaskari to pierwsze dziecko na świecie. Villemann cho­
dzi dumny niczym paw. Pokazuje chłopca wszystkim, 

i ludziom, i psom, i wiewiórkom, które spotyka na space­
rze. Ale rzeczywiście, chłopak jest wspaniały. Prawie tak 
samo urodziwy jak Jori. Prawie". 

Danielle urodziła córeczkę, i dała jej imię Elena, na pa

-

miątkę Erlinga, który czul się tym niebywale zaszczycony-
„Wybacz mi, mamo" - mówiła Danielle do Theresy. - „Wy­
bacz, ale mamy w rodzinie już tak wiele imion zaczynają­

cych się na »T«, więc nie mogliśmy ochrzcić naszej dziew­
czynki po tobie. Przepraszam cię, kochana mamo". 

„Znakomicie to rozumiem - uśmiechnęła się TheresSj 

122 

z dnia na dzień młodsza. - Nie mogłaś wybrać lepszego 
imienia, twój ojciec jest uszczęśliwiony". 

Przyszły też wiadomości od młodej Fionelli. Osiedliła się 

ona na terytorium północnym, ponieważ zamieszkała ra­
zem ze Strażnikiem Góry, należącym do Obcych. Zwykłym 
ludziom nie wolno było tam jeździć, mogli natomiast prze­
syłać informacje. Teraz bardzo przejęta i uszczęśliwiona 

Fionella donosiła, że urodziła synka, bardzo pięknego i na­
prawdę wyjątkowego chłopczyka, który przyniósł na świat 
niezwykłe umiejętności, choć matka nie mogła pojąć, po 
kim je odziedziczył. Z wdzięczności dla Mariatty, w której 
domu spotkała swego ukochanego, nadała synkowi jedyne 
fińskie imię, jakie znała, mianowicie Armas. 

Wszyscy napisali do Fionelli długi list z gratulacjami 

i wyrazili nadzieję, że wkrótce będą się mogli spotkać, że­
by podziwiać nawzajem swoje dzieci. 

Nieco gorzej miały się sprawy Rafaela i Amalie. Dziew­

czyna była już w takim wieku, że pojawiły się problemy 
z donoszeniem ciąży. Dopiero po trzech nieudanych 
próbach urodziła maleńką ciemnowłosą „księżniczkę", 
którą nazwano Berengaria. Romantyczne imię, to prawda, 
ale czegoś takiego właśnie można się było spodziewać po 
Rafaelu. Dziewczynka była dużo młodsza od innych dzieci 
w rodzinie, które przyszły na świat niemal równocześnie. 

Nero także został ojcem licznej gromady wspaniałych 

szczeniąt. 

Rzeczywiście, rodzina się rozrastała. 
I wszyscy czuli się znakomicie. 

Były, rzecz jasna, różne problemy, które ich niepoko-

uy, zwłaszcza gdy zaczynali się nad nimi zastanawiać. 

Jak na przykład to: w Królestwie Światła i ludzie, i inne 

ls

toty żyły setki lat. Rodziły się dzieci, nikt jednak nie prze­

kraczał wieku trzydziestu, trzydziestu pięciu lat. Śmierć by-

123 

background image

ła osobistą decyzją każdgo. Kto chciał, mógł żyć niemal nie-
skończenie. Powinno węc panować straszne przeludnienie 

Niczego takiego jediak nie zauważali. 

Wreszcie Uriel znalzł odpowiedź na dręczące ich py. 

tania. Kiedy oboje z "aran bez powodzenia próbowali 
mieć drugie dziecko, Uiel zaczął się czegoś domyślać. Po­

szedł wtedy do jednegoze Strażników w stolicy i usłyszał 
jak się rzeczy mają. 

Praktykowano tutaj coś w rodzaju kontroli urodzin. 

Wszystko zależało od tgo, ile właśnie ludzi żyło w Króle­
stwie Światła. Akurat fcraz było ich sporo, wobec czego 
każda rodzina mogła m;ć tylko jedno dziecko. Gdyby licz­
ba ludności w państwie ię zmniejszyła, wtedy rodziny uzy­

skają prawo do posiadnia dwojga dzieci. Nigdy jednak 
więcej, ponieważ ciągle:rwa imigracja do Królestwa Świa­
tła. Nieustannie przycbdzą tutaj ludzie i inne stworzenia 
z zewnątrz. Trzeba to trać pod uwagę. 

Po tej rozmowie Urel zastanawiał się nad nową kwe­

stią. Nad tym, co powi«dział Strażnik, że wszystko zale­
ży od tego, ile ludzi ziajduje się właśnie w Królestwie 
Światła... To by świadczyło, że niektórzy z nich w jakiś 
sposób znikają. Ale jak Co się z nimi dzieje? Uriel wie­

dział, że w pobliżu stoli-.y znajduje się cmentarz. Grobów 
jednak było tam mało. 

A przecież nie ma drcgi powrotnej na powierzchnię Zie­

mi... Uriel już chciał o te zapytać Strażnika, ten jednak po­
patrzył na niego z życziwym uśmiechem, ale stanowczo 
odmówił dalszej rozmovy. Nie, nie, żadnych więcej pytań. 

Tak więc Uriel musiałszukać odpowiedzi na własną rękę-
Wielu z tych, którzy mieszkali w pobliżu wschodniej 

granicy, przeżywało czssem nocami dziwne rzeczy. 

Pierwsza zwróciła na to uwagę Tiril. 
Pewnej nocy w pierwszym roku pobytu w Królestwie 

Światła obudziła się pjd wpływem koszmarnego snu. 

124 

Usiadła na posłaniu, nie mogąc się otrząsnąć ze straszne­

go wrażenia. Śniło jej się coś okropnego, jakieś wysokie 
góry tonące w mroku, które niewyraźnie majaczyły tuż 
przed nią. Poza górami jednak dostrzegała chybotliwie fa­
lujące światło, pojawiało się i znikało, pojawiało i znikało. 
Słyszała przy tym jakieś straszne odgłosy. Wysokie, prze­
ciągłe, pełne skargi jęki i wycia. A za łańcuchem gór czaił 
się wielki strach. We śnie czuła to wyraźnie. Coś napraw­
dę potwornego, co trwało, jakby czekając na zdobycz. 

Tiril długo wciągała powietrze. Nagle uświadomiła sobie, 

że chociaż już nie śpi, wciąż słyszy te nieludzkie zawodzenia. 

Tiril mieszkała sama w domu przeznaczonym dla niej 

i dla Móriego, który miał przyjść „jutro". Teraz jednak by­
ła samotna i potwornie przerażona, jak się bywa w koszmar­
nym śnie. Mimo to opanowała lęk i wyszła na werandę. 

Jak zwykle na zewnątrz panowało światło, chociaż 

trwała pora snu i nigdzie nie widziało się ludzi. Wioski 
i łąki ciche, oblane tym samym światłem, co za dnia, ale 
zdaniem Tiril nastrój był zupełnie inny. 

I nagle znowu usłyszała owe budzące grozę jęki. Od­

wróciła się i pospiesznie weszła do domu. To tak jakbym 

słyszała duchy Móriego, pomyślała. 

Zawodzące krzyki pochodziły z bardzo daleka. Wyda­

wało się co prawda dziwne, że słyszała je tak wyraźnie 
w swojej sypialni. Prawdopodobnie jednak zostały 
wzmocnione przez senny koszmar. 

Z osady nie widziała granicy ani tego, co znajdowało się 

poza nią. Mimo to wyczuwała, że krzyki nie pochodzą ze 
wzgórz położonych najbliżej muru. Płynęły z dużo więk­
szej odległości. Była niemal pewna, że muszą docierać 

z

 tych wysokich czarnych szczytów ledwo widocznych 

z

 jej domu. Dokładnie tak, jak to przeżywała we śnie. Co 

to

 powiedział pewnego razu Strażnik Słońca? Że tam nie 

w

olno im się wyprawiać. Oni zaś zapytali: dlaczego? Wte-

125 

background image

dy odpowiedział, że nic ważnego, ale krążą na temat tych 
miejsc jakieś głupie pogłoski. 

Tiril nie wierzyła już, że to tylko głupie pogłoski. 
Kiedy usłyszała, że inni również mówią o niesamowi­

tych, pełnych rozpaczy krzykach, podzieliła się swoimi 
doświadczeniami, a wtedy okazało się, że wszyscy prze­
żyli to samo. Próbowali przejść nad tym do porządku 
dziennego, nigdy jednak nie zdołali się przyzwyczaić. 

Jeszcze jedna sprawa mogła budzić wątpliwości, ale 

w tym przypadku sami Strażnicy popełnili błąd. Spostrze­
gli mianowicie, że ciekawości Taran i Villemanna nie da się 
zlekceważyć. Dlatego Strażnik Słońca zebrał wszystkich 
nowo przybyłych na terytorium wschodnim i tam dokonał 
rytuału podporządkowania ich swojej woli. W stanie przy­
pominającym hipnotyczny sen przekazał im, że nigdy ni­
komu nie wolno odwiedzać ani nawet pytać o północne te­
rytorium należące do Obcych, ani o Srebrzysty Las, ani też 
o stare wsie ze zrujnowanymi budowlami. I oczywiście nig­
dy nikomu nie wolno przekraczać granicznego muru. Nie 
mogą też starać się rozwiązać wielkiej zagadki. 

Taran i Uriel, Villemann i Mariatta, i wszyscy pozosta­

li obiecali solennie, że nigdy nie będą wykazywać zainte­
resowania zakazanymi rejonami. 

Później Strażnik Słońca to samo zrobił z Tiril i mie­

szkańcami Zachodnich Łąk, chociaż nie przypuszczał, by 
Theresa i Erling czy któreś z ich dzieci chciało złamać 
obietnicę złożoną w chwili przybycia do Królestwa Świa­
tła. Heinrich Reuss również nie. 

Strażnicy zapomnieli jednak o nowej generacji... 

CZĘŚĆ TRZECIA 

NIEMĄDRA ODWAGA 

background image

12 

Z okresu dorastania dzieci warto wspomnieć jedynie 

o wydarzeniach w czasie, kiedy najstarsze miały po pięt­
naście, a mała Berengaria jedenaście lat. 

Nikomu, jak wiadomo, nie było wolno odwiedzać rejo­

nów północnych, natomiast Fionella miała prawo wyjeż­
dżać stamtąd i zwykle zabierała ze sobą Armasa, najlepsze­
go kolegę chłopców z rodziny czarnoksiężnika. Elena 
i Berengaria mieszkały nieco dalej i nie mogły się zbyt czę­
sto z chłopcami spotykać, ale wszystkie dzieci przyjaźniły 
się ze sobą serdecznie. Większość zresztą łączyły więzy krwi. 

Poza tym Elena i Berengaria miały w sąsiedztwie kolegę, 

pewnego indiańskiego chłopca. Szczerze powiedziawszy, to 
on najchętniej odwiedzał swoje małe sąsiadki, kiedy Jori 
i Jaskari bawili u nich z wizytą. Niekiedy zastawał tam rów­
nież Armasa. 

Dla wszystkich najmłodszych wspaniałą starszą siostrą 

była Greta. To do niej przybiegali, kiedy chcieli zwierzyć 
si? z jakiejś tajemnicy, smutku lub radości. Greta wyrosła 
na dobrą i sympatyczną panienkę. Nerwowość, która tak 
"yraźnie cechowała ją w dzieciństwie, ustąpiła dzięki po­
czuciu bezpieczeństwa w nowym świecie. Dziewczyna za­
chowała fińskie cechy urody, miała wystające kości po-

hczkowe i ładną, pociągłą twarz, była łagodna i kochana 
P

r

zez wszystkich, zarówno dużych, jak i małych. 

Jej młodszy brat, Jonas, chodził natomiast własnymi 

bogami. Miał kolegów wśród dzieci sąsiadów i żył odręb-

n

yrn życiem, niezależnym od tego, co robił Jaskari i jego 

129 

background image

przyjaciele. Uważał ich zresztą za zbyt dziecinnych, p

prostu za małych na towarzystwo dla siebie. 

Rzecz jasna co jakiś czas ktoś w rodzinie zaczynał się 

zastanawiać nad wciąż powtarzanym zdaniem: „Jutro 
kiedy Mori i Dolg przybędą..." Nie można było dłużej 
oszukiwać Tiril. Strażnicy uznali, że ci dwaj nie zdołają 
już nigdy przekroczyć Wrót. Widocznie wtedy na skraju 
lasu w Tiveden rycerze zamordowali ich obu. 

W tej sytuacji Strażnicy postanowili odbyć poważną roz­

mowę z dorosłymi członkami rodziny. Miało to miejsce na 
kilka lat przed opisywanymi tu wydarzeniami i większość 
zdążyła się już otrząsnąć z dojmującego smutku i bólu. Tam­
tego dnia, kiedy dowiedzieli się o tragedii i o tym, że dłużej 
nie powinni się łudzić, wszyscy szukali odosobnienia, każdy 
pragnął zostać sam ze swoim smutkiem. Tylko Taran i Vil-

lemann nie chcieli zrezygnować i zamierzali wyprawić się na 
poszukiwania. Dla Tiril świat się po prostu zawalił. 

Strażnicy bardzo im współczuli, ale cóż mogli zrobić? 

I tak zwlekali bardzo długo ze złymi wiadomościami. Wciąż 
też mieli nadzieję, że Dolg i Mori zdołali się jakimś cudem 
uratować. Kiedy jednak oczekiwanie się przeciągało, Straż­

nicy byli po prostu zmuszeni wyjawić brutalną prawdę. 

Wielokrotnie wysyłali zwiadowców do starego świata, 

ale Móriego i Dolga jakby zmiotło z powierzchni Ziemi-
Poza tym na Ziemi minęło już tymczasem ponad sto lat. 
Śmiertelni czy nieśmiertelni, nie należało oczekiwać rze­

czy niemożliwych. 

Tiril, która mieszkała sama w domu przeznaczonym dla 

niej i Móriego, nie chciała w to uwierzyć. I ją, i jej dwoje 
dzieci, Taran i Villemanna, kilkakrotnie przyłapywano na 
próbach powrotu do starego świata. Ale przecież kto raz 
przekroczył Wrota, nie ma już możliwości, żeby się cofnąć-

Taran i Villemann poddali się w końcu. Z Tiril było gorzej-
Zamknęła się we własnym, fantastycznym świecie, z ktore-

130 

eo Mori i Dolg wyszli jedynie na chwilę. Na nic się nie zda­
ło przemawianie jej do rozsądku, doszło więc do tego, że 
Strażnicy musieli ją zabrać do stolicy i poddać specjalnym 
zabiegom. Przez jakiś czas pozostawała w zamkniętym po­

koju, w blasku jednego z mniejszych świętych słońc. Trwa­
ło to tak długo, aż ponownie odzyskała chęć życia. 

Wtedy wróciła do domu. Czuła się znacznie lepiej, za­

wsze jednak miała w oczach tęsknotę i smutek. Nabrała 

teraz zwyczaju wychodzenia z Nerem na długie spacery. 
Strażnicy zawsze śledzili ją dyskretnie i pilnowali, by zno­
wu nie podjęła próby ucieczki. 

Jak powiedzieliśmy, od tamtych smutnych wydarzeń 

minęło kilka lat. 

Owego wyjątkowego dnia, o którym chcemy opowie­

dzieć, panował jakiś dziwny nastrój. Greta chodziła za­
myślona, jakby nieobecna duchem, i nie miała czasu dla 
młodego rodzeństwa. Zakochała się w pewnym młodym 

chłopcu ze stolicy, a jej uczucia były w najwyższym stop­
niu odwzajemniane. Mariatta uważała oczywiście, że 
dziewczyna jest jeszcze bardzo młoda, i prosiła ją, by nie 
śpieszyła się z niczym, w tym wieku uczucia są przecież 
takie zmienne. Greta kręciła się więc po domu z nieobec­

ną miną i wyrazem błogości w oczach, a chłopcy, teraz 
kilkunastoletni, czuli się odrzuceni. 

Poza tym tego dnia babcia Tiril bardzo długo pozosta­

wała poza domem i rodzina się niepokoiła. Wielu wyszło, 
żeby jej szukać. Mariatta próbowała nawet odnaleźć Tiril 

Za

 pomocą telepatii. 

Najmłodsze dzieci nie znały Móriego ani Dolga, sły­

szały tylko mnóstwo historii o ich niezwykłych dokona-

n

iach. Greta spotkała obu i od tej pory żywiła dla nich 

Podziw graniczący z uwielbieniem. 

Chłopcy czuli się niepotrzebni, zabawy przestały ich 

•nteresować, zresztą pewnie już z nich wyrośli. Mieli prze-

131 

background image

cięż obaj po piętnaście lat. Rozpogodzili się dopiero, kie­
dy przyjechali goście: Armas i jego matka Fionella. 

Fionella nigdy nie opowiadała o północnych rejonach 

nie miała do tego prawa. Armas także nic nie mówił, cho­
ciaż chłopcy wypytywali go zaciekawieni. 

Tego dnia witali przyjaciela szczególnie serdecznie, ponie­

waż Armas osobiście kierował powietrzną gondolą. To on 
przywiózł matkę. Nie było z nimi żadnego kierowcy, uzna­
no bowiem, że chłopiec jest na tyle dorosły, by móc wyko­
nywać skomplikowane manewry bez niczyjej pomocy. 

Armas wyrósł na niezwykłego młodego chłopca. Był bar­

dzo wysoki, ale proporcjonalnie zbudowany. O jego matce 
Fionelli powiadano, że nadrabia serdecznością, czułością 
i zrozumieniem dla ludzi wszystko, czego nie pojmuje lub 
nie potrafi. Zresztą w ostatnich latach, mieszkając w kraju 
swojego ukochanego, Strażnika Góry, nauczyła się wiele. 
Armas odziedziczył po niej łagodny charakter, po ojcu zaś 
inteligencję. Wyglądem natomiast przypominał i jedno, 
i drugie. Był zarówno podobny do normalnych ludzi, jak 
i do Obcych. Nie miał wprat dzie sześciograniastych pal­
ców, odziedziczył natomiast po ojcu głęboko osadzone, 
przenikliwe oczy i owe niezwykłe jedwabiste włosy, które 
niczym peleryna spływały mu na ramiona. Sylwetkę miał 
prostą, uśmiechał się z powagą, jakby w zamyśleniu, umiał 
jednak, jeśli to konieczne, działać bardzo szybko. Pozosta­
łe dzieci wiedziały, że Armas przyniósł też na świat pewne 
umiejętności, które różnią go od normalnych ludzi. Nigdy 
jednak nie odważyły się rozmawiać o tym głośno. 

Jori i Jaskari nie posiadali się z zachwytu na wieść o tym> 

że Armas sam potrafi prowadzić gondolę. Przepychali się 
na miejscu kierowcy, obaj bowiem chcieli dokładnie obej­
rzeć wszystkie instrumenty. Armas tłumaczył im cierpH

wl& 

Jori podobny był i do ojca, i do matki, chociaż n

odziedziczył ani czarnych włosów Taran, ani blond 

132 

ków Uriela. Wziął od każdego po trochu, włosy bowiem 
miał brązowe, lekko faliste i teraz chyba trochę zbyt dłu­
gie. Patrzył na świat łagodnym spojrzeniem swego ojca, 
ale przejął też wiele beztroski matki. Bardzo chciał być 

przywódcą w grupie rówieśników, nigdy mu się to jednak 
nie udawało. Silny, pogodny Jaskari z jasnymi lokami 
miał dużo więcej autorytetu niż on. Nie mówiąc już o Ar-
masie, który pod tym względem przewyższał Joriego co 
najmniej dziesięciokrotnie. 

Wszyscy trzej chłopcy i Elena byli prawie rówieśnika­

mi. Jedynie dwa miesiące dzieliły najstarszego od naj­
młodszego. 

Teraz już nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na szalo­

ny pomysł, ale natychmiast wszyscy się z nim zgodzili: 
pobiegli do znajdujących się jeszcze w domu dorosłych 
i poprosili, by pozwolono im udać się na poszukiwanie 
Tiril. Oczywiście gondolą. 

Taran i Fionella popatrzyły na siebie. Owszem, dlacze­

go nie, dobra myśl. Poszukiwania z powietrza zawsze są 
dużo skuteczniejsze, a ta gondola wznosi się wszak bar­
dzo wysoko... 

- I Tiril ma przecież ze sobą Nera - rzekł Jori z oży­

wieniem. - Ehvoje nietrudno będzie odnaleźć. 

Taran zaproponowała nieśmiało, że może ona również 

mogłaby się wybrać, ale chłopcy stanowczo zaprotestowa-
"• Bo co by się stało, gdyby Tiril wróciła do domu podczas 

lc

h nieobecności? Ktoś przecież musi tutaj na nią czekać. 

Zanim Taran zdążyła powiedzieć, że jest Mariatta, Ar-

m

as już poderwał gondolę z ziemi, zatoczył elegancki krąg 

na

« ogrodem, w którym stały obie panie, i pojazd zniknął. 

~ Do licha - rzekła Taran. 
-Nie martw się. Armas wie, co robi - uspokajała Ma-

l a t t

a, chyba troszkę zanadto optymistycznie. 

 tego właśnie nie można było o chłopcach powie-

133 

background image

dzieć. Szczerze mówiąc, nie wiedzieli, co robią. 

Przez jakiś czas krążyli nad łąkami i zagajnikami, wi­

dzieli z góry szukających Tiril członków rodziny i wreszcie 
postanowili pojechać do Zachodnich Łąk, żeby zaimpono­
wać mieszkającym tam kuzynkom. 

Bardzo podnieceni dotarli na miejsce. Podczas lotu za­

równo Jori, jak i Jaskari próbowali prowadzić maszynę 
dokładnie wbrew napomnieniom, których Strażnik Góry 
nie szczędził synowi. Obaj chłopcy postanowili, że będą 
się tak długo naprzykrzać rodzicom, aż także dostaną wła­
sne gondole. 

Dostał Armas, to oni też chcą! 
Pojazd nie należał wprawdzie do Armasa, dano mu go 

tylko na tę jedną podróż, ale co szkodzi spróbować? 

Elena, spokojna, pewna siebie i sympatyczna, choć nie 

przesadnie urodziwa, była zachwycona. Wszyscy razem po­
biegli do Berengarii, która z podziwu nie mogła wykrztusić 
słowa. Naprawdę bardzo jej to zaimponowało, że chłopcy 
mają prawdziwą gondolę powietrzną. 

- Chcecie się przejechać? - zapytał Armas i cała gro­

madka pospiesznie wsiadła do pojazdu. 

- Ale czy nam wolno? - zastanawiała się Berengaria 

o wielkich oczach. 

Elena pomyślała chwilę, pokusa była jednak zbyt wielka. 
- Nasi rodzice przecież wyszli i szukają cioci Tiril. 

więc... Zresztą zaraz wrócimy. 

- A dokąd polecimy? - chciała wiedzieć Berengaria. 
- Tylko tak polatamy sobie tu i tam. Trochę pomoże­

my szukającym - odparł Jori beztrosko. Chłopcy czuli si? 
teraz silni i niepokonani. 

Dziewczynki chciały zaprosić na przejażdżkę równie* 

swego indiańskiego przyjaciela. 

- Nic nie stoi na przeszkodzie - zapewniali kuzynowi • 

- Chętnie. 

134 

Zbliżała się właśnie inicjacja młodego Indianina. Miał 

zostać wprowadzony do świata dorosłych i otrzymać 
prawdziwe imię podczas trwającej cztery dni i nocy cere­
monii. W tym czasie będzie musiał pozostawać na pust­
kowiu sam, bez jedzenia, bez żadnego towarzystwa. To 

próba męskości. Dziewczynki nie były więc pewne, czy 
zechce teraz pojechać z nimi. 

Młody Indianin wyrósł na bardzo ładnego chłopca, który, 

gdyby mu było dane żyć na Ziemi, zostałby pewnie dziel­
nym wojownikiem. Włosy miał długie i proste, czarne z nie­
bieskim odcieniem, oczy ciemne jak noc, a profil niezwykle 
szlachetny. Berengaria podziwiała go. Był kilka lat starszy od 
reszty dzieci. To, czego on nie wiedział na temat śladów 

i różnych znaków w naturze, nie było warte poznania. 

Podczas lotu do domu, w którym mieszkała indiańska 

rodzina, Berengaria siedziała z tyłu i rozkoszowała się tym, 
że może przebywać ze starszymi od siebie kuzynami. Dla 
jedenastoletniej dziewczynki bowiem piętnastoletni chłop­
cy są prawie dorośli. A swoich kuzynów Berengaria trakto­
wała jak idoli, bohaterów godnych najwyższego szacunku. 
Z promiennym wzrokiem pobiegła do domu przyjaciela, za­

pytać jego rodziców, czy mógłby się z nimi przejechać. Ni­
czym młoda kózka wbiegła na marmurowe schody ozdo­
bione kwiatami. W ogrodzie wzniesiono niewielki wigwam, 

a

 obok niego znajdowały się dekoracyjne totemy. 

Ponieważ chłopiec miał jeszcze tylko swoje dziecięce 

lmi

C, którego bardzo nie lubił, wszyscy nazywali go Bez-

'mienny. Berengaria zadzwoniła, rzucając raz po raz ukrad­
kowe spojrzenia na czekającą przed domem gondolę. 

Córka Rafaela w pełni zasługiwała na swoje roman­

tyczne imię. Miała długie, brązowe i kędzierzawe włosy 

a

* jak jej ojciec, po nim też i po delikatnej ciotce Daniel-

°aziedziczyła wiotkie ciało i promienne ciemne oczy. 

ha

rakter dziewczynki był mieszaniną wszystkich ludz-

135 

background image

kich cnót i słabości. Wciąż jeszcze była dzieckiem, ale ma­

ma Amalie zamartwiała się, która z cech małej dziewczyn-

ki zwycięży w przyszłości. 

Drzwi otworzyły się, Berengaria dygnęła grzecznie 

przed matką chłopca i przedstawiła swoją prośbę, zdysza­
na ze szczęścia i niepokoju, czy pozwolą wyjść jej przyja­

cielowi. Ojciec chłopca, Ptak Burzy, jak zwykle pozosta­
wał poza domem. Podobnie jak Ram, który odpowiadał 

za cały inwentarz w kraju, Ptak Burzy był również osobą 
publicznego zaufania. Powierzono mu zarząd nad wszyst­

kimi lasami w Królestwie Światła. 

Z tyłu za plecami matki pojawił się Bezimienny. Beren­

garia zarumieniła się i coraz bardziej zdyszana powtórzy­

ła prośbę. 

Ciemne, niezgłębione oczy szesnastolatka natychmiast 

dostrzegły przed domem machających mu przyjaźnie 
gości, siedzących bez opieki dorosłych w gondoli. Między 
matką i synem wywiązała się krótka wymiana zdań. Spo­

kojna, ale stanowcza. 

Bezimienny był chłopcem samotnym, zamkniętym w so­

bie. W tej części Zachodnich Łąk nie miał rówieśników z wy­

jątkiem dwóch białych dziewczynek, Eleny i Berengarii. 

Ta ostatnia, która dosłownie w ostatniej chwili po­

wstrzymała się od pytania, czy Bezimienny może wyjsc 
i bawić się z nimi, czekała z sercem w gardle. Była dum­
na z siebie, wiedziała bowiem, że Bezimienny bardzo nie 

lubi wyrażenia „wyjść i bawić się z nami". Coś takiego by­
ło rzecz jasna poniżej godności szesnastoletniego Indiani­
na. Elena już dawno to Berengarii wytłumaczyła. 

W końcu matka chłopca skinęła głową i synowi, i sto­

jącej w progu dziewczynce. Bezimienny może pójść. 

Mała podskakiwała radośnie, ucieszona, że tak znako­

micie załatwiła sprawę. Trzymała Bezimiennego mocno 
za rękę, niepewna, czy nie zostanie odwołany z powro-

136 

te

m do domu albo sam się nie rozmyśli. 

Bezimienny powściągliwie, jak to on, przywitał się 

z c

hłopcami i z Eleną, a potem, nie zdradzając najmniej­

szym grymasem zainteresowania, wsiadł do gondoli. Beren­
garia już była na górze, za młoda jeszcze, by po kobiecemu 
czekać, aż chłopiec jej pomoże. Przyjaznym gestem wska­
zała mu miejsce obok siebie, Jori jednak był bezlitosny. 

- Elena, zrób miejsce Bezimiennemu. On powinien zo­

baczyć instrumenty sterownicze. 

Tak więc dziewczęta zostały odesłane na tył pojazdu. 

Nie pierwszy to raz w historii tak potraktowano pasażer­
ki i chyba nie ostatni. 

Przez dłuższy czas krążyli ponad doliną i osadami, aż 

w końcu któreś zaproponowało: 

- A może przyjrzeć się z góry tej starej osadzie? 
- Osadzie Duchów? Czyś ty zwariował? Przecież tam 

nawet zbliżać się nie wolno! - zawołała Elena. 

- Nie, no oczywiście, wiem, ale skoro teraz nikt z do­

rosłych nas nie widzi... 

Wszyscy uznali, że propozycja brzmi nader interesują­

co. Oni przecież nie zostali przez Strażników zahiponoty-
zowani. Nie wierzyli więc, że odwiedzanie starej osady 
może być niebezpieczne. Poza tym akurat w tej chwili czu­
li się niezwykle odważni, bo Jonas i jego przyjaciele wi­
dzieli ich, jak wyruszają na wycieczkę. Jonas wpatrywał się 

w

 pojazd i pewnie był wściekły, że to nie on, prawie do­

rosły mężczyzna, otrzymał prawo prowadzenia pojazdu. 

W dorastającej gromadce trudno by się doszukać ja-

•^chś nieprzyjaznych uczuć, wszyscy jednak nieustannie 

Ze

 sobą konkurowali. Właśnie dlatego, że Jonas nazywał 

lc

n młodszych dziećmi. 

Nasza gromadka, czterej chłopcy i dwie dziewczynki, 

°

a

rdzo przejęta leciała ponad skąpanym w złocistym 

^letle krajem. Łagodny blask świętych słońc dodawał 

137 

background image

kraojbrazom przyjemnego ciepła, pojazd sunął absolutnie 

bezszelestnie. Mogli spokojnie ze sobą rozmawiać i z do­

łu nikt ich nie widział. Rozkoszowali się pędem. 

Tymczasem Tiril i Nero wrócili do domu, gdzie przyje. 

to ich z radością. Młodzi w gondoli interesowali się co 
prawda bardziej swoją przygodą niż poszukiwaniem Tiril 

wspominali jednak o niej, lecąc nad szerokim strumieniem. 

- Przecież wasza babcia wie, że nie można stąd po­

wrócić do świata zewnętrznego - irytował się Armas. 

- Tak, wie - przyznał Jori. - Ale nigdy nie zapomniała 

dziadka ani wuja Dolga, w każdym razie nie całkiem. 

- Tak to właśnie z nią jest - westchnął Jaskari i prze­

kazał kierowanie pojazdem Bezimiennemu. Przelecieli 
nad kolejną doliną, mieli przed sobą zupełnie nieznane te­
reny. Sprawiały one wrażenie nie zamieszkanych, zeszli 

więc niżej, żeby lepiej się przyjrzeć. 

- Zawsze mi się jednak wydawało dziwne, że oni tak 

mało tęsknią do przeszłości. Często wprawdzie opowia­
dają o świecie zewnętrznym, o tym, jakie życie tam było 

trudne i beznadziejnie staromodne, czasami bywają smut­
ni i sentymentalni, ale wracać by nie chcieli. Chodzi mi 
o to, że człowiek przecież zawsze powinien tęsknić do 
miejsc swego dzieciństwa, prawda? 

- Tak, tak - zgadzali się kuzyni. 
Przypominali sobie teraz, co prababka Theresa i inni 

opowiadali o białym śniegu, padającym cicho na ziemię. 
o świętach Bożego Narodzenia w Theresenhof z zapa­
chem pysznego jadła i płonącymi świecami. O koniach za­

przężonych do sań i dzwoniących dzwoneczkach, o cie­
płych napojach w zimne dni. To wszystko brzmiało taK 
przyjemnie. Dorośli malowali przeszłość w niezwykłych 
barwach i często miewali przy tym błyszczące oczy. Ale 

tylko na chwilę. 

- Ojciec mówi, że Wrota oczyszczają - wtrącił Jori, sy

138 

Tjriela. - Że kto przez nie przejdzie, nie tęskni za tym, co 
stracił. 

- Z pewnością tak jest - przyznał Jaskari, jasnowłosy 

i niebieskooki potomek Villemanna i Mariatty. 

- Ale czy nie jest również tak, że człowiek sam stwarza 

własne tradycje? Chodzi mi o to, że przecież mamy wiele 
tradycji tutaj w Królestwie Światła. Ty, Bezimienny, rów­
nież znasz wiele waszych dawnych rytuałów, prawda? 

- No jasne - przyznał młody Indianin. - Ojciec pieczo­

łowicie je chroni. 

- Moim zdaniem, określenie „świat zewnętrzny" brzmi 

niedobrze - stwierdziła Elena, sympatyczna, nieco powolna 
córeczka Danielle. Była bardziej podobna do swego ojca, 
chłopskiego syna Leonarda, niż do delikatnej matki. Elena 
swoją troskliwością o wszystkich najbardziej chyba przypo­
minała Gretę. Wyglądem jednak się różniły. Elena, krępa 
i silniej zbudowana, poruszała się też bardziej niezdarnie. 

- Pamiętajcie, co Taran i Villemann opowiadają o wszy­

stkich złych, ponurych ludziach, o rycerzach Zakonu 
Świętego Słońca i przestępcach, których w tamtym świe­
cie było tak wielu. 

- Masz rację - przyznał Jori i nagle twarz mu się roz­

jaśniła. - Z drugiej jednak strony brzmi to wszystko nie­
zwykle podniecająco. 

- Tutaj też mamy mnóstwo okropnych rzeczy - rzekł 

Jaskari. - Zwłaszcza poza granicami Królestwa Światła, 

wszyscy chyba słyszeliście te zdławione wycia, które do­

grają do nas z tak daleka? 

Grupa młodych ludzi umilkła. 
- Myślę, że zbliżamy się już do prastarej osady - oznaj-

m

' ł Armas cicho. 

W oddali, w samym centrum doliny, majaczyły wyso-

S l e

 wieże wsparte na wygiętych łukowato fundamentach. 

i r

typominało to jakiś zamek rycerski ze złej baśni. Cała 

139 

background image

osada sprawiała takie wrażenie. Ponure miejsce, otoczone 
złą sławą i podaniami o ukrytych wśród ruin strasznych 
tajemnicach. 

Nic dziwnego, że młodych podróżników przenikały 

dreszcze. 

13 

Właśnie w tym momencie w gondoli rozległ się deli­

katny dźwięk dzwonka. Wszyscy podskoczyli na swoich 
miejscach. Wszyscy, z wyjątkiem Armasa. 

- To mama - oznajmił spokojnie. - Zastanawia się pew­

nie, gdzie się podziewamy. 

I rzeczywiście Fionella niepokoiła się nieobecnością 

młodzieży. Poprosiła Armasa, żeby natychmiast wracali, 
tym bardziej że Tiril i  N e r o już się odnaleźli. 

- Zaraz będziemy, mamo - obiecał Armas, patrząc spo­

kojnie na swoich towarzyszy. - Chcieliśmy tylko jeszcze 
zejść nieco w dół nad rzekę i przyjrzeć jej się z góry. 

To nie było kłamstwo, tylko inaczej wyrażona prawda. 
Poprosił matkę, by porozmawiała sobie jeszcze z przy­

jaciółkami, i jego propozycja padła, zdaje się, na bardzo 
podatny grunt. 

- Tylko nie wałęsajcie się tam zbyt długo - upomniała 

na koniec Fionella i Armas obiecał, że postarają się wrocic 
tak szybko jak to możliwe. 

Cokolwiek to oznaczało, obietnica brzmiała dość uspo­

kajająco. 

- Co my właściwie wiemy o tej osadzie? - zapytała ble-

na, kiedy zbliżyli się już do celu. - Wszystko tu wygH"

groźnie. Niegdyś pewnie było wspaniale, ale teraz mury 

140 

się rozpadają, przejścia pomiędzy budynkami zawalone 
gruzem. Okienka na wieżach gapią się niczym puste oczy, 

a

 zwieńczenia murów, poszczerbione, wyglądają jak ze­

psute zęby. Wiele łuków, które dawniej musiały się wzno­
sić wysoko, również popadło w ruinę. 

- Czy ktoś tutaj jeszcze mieszka? - zastanawiała się Elena. 
- Za dużo pytań jak na jeden raz - odparł Armas. - Oj­

ciec opowiadał mi o tej osadzie, ale tylko trochę. Zbyt wie­
le więc nie wiem. 

Wszystkich bardzo interesowała osoba ojca Armasa, 

czyli Strażnika Góry, który z pewnością miał też normal­
ne imię, tyle tylko że nikt go nie używał. Syn jednak, po­
mny ojcowskich zakazów, milczał jak zaklęty, nigdy nie 
mówił nic na temat spraw związanych z należącym do Ob­
cych obszarem królestwa, to znaczy z jego północnymi re­
jonami. Była to największa część kraju i mieli tam słońce 
umieszczone niemal tak wysoko, jak w stolicy. Zresztą sam 
Armas także nie znał dobrze północnych części królestwa, 

a wyłącznie rejon, w którym mieszkali. Jego ojciec często 
przebywał poza domem, pracował w okrytych szczególną 
tajemnicą okolicach jeszcze dalej na północ albo wyprawiał 
się w jakieś tajemne podróże, Armas nie wiedział dokąd. 

Niegdyś obiecywano dzieciom, że będą mogły odwie­

dzić Armasa. Jakoś jednak nigdy do tego nie doszło. Pew­
nie dorośli ufali, że w końcu dzieci same wykażą rozsą­
dek i przestaną prosić. 

Wszyscy uważali, że Armas bardzo ładnie odnosi się do 

swojej matki. Wiadomo przecież, że Fionella, kiedy spotka­
na Strażnika Góry, była, najdelikatniej mówiąc, prostą 
dziewczyną. On zaś, obojętnie przecież nastawiony do ziem­
skich kobiet, zainteresował się nią ze względu na jej dobroć, 
Prostolinijność i zaufanie, jakim go obdarzyła, a także ze 

w z

ględu na te wszystkie piękne ludzkie cechy, których mia-

a

 tak wiele. Sądząc po tym, co mówił Armas, ich osobliwe 

141 

background image

małżeństwo było bardzo szczęśliwe. Pewnie dlatego, że Ob­
cy zatroszczył się również o rozwój Fionelli i nauczył ją wie­
lu rzeczy, nie niszcząc jednocześnie jej łagodności i ufności 
Dzieci wiedziały, że Armas szanuje i kocha swoją matkę. 

Teraz chłopiec opowiadał im, co wiedział o osadzie du­

chów. 

Kiedyś dawno, dawno temu, w praczasach, Obcy przy­

byli tutaj przez ukryte przejście, czyli ich własne Wrota, 
których nikt inny nie znał, i osiedlili się w północnej części 
kraju. Działo się to na długo przedtem, zanim na Ziemi za­
panował gatunek ludzki. Tutaj, w centrum Globu, wszyst­
ko tonęło w ciemnościach i Obcy w zajmowanej przez sie­
bie części ulokowali jedno ze swoich słońc. To najmniejsze. 
Mieli jednak zamiar zbadać całą okolicę i kiedy przesunęli 
się bardziej na południe, dostrzegli tam słabe światło. 

Nieśli ze sobą własne słońce, widzieli więc, że wędru­

ją przez bardzo piękną okolicę. Poza tym jednak krajo­
braz spowijał mrok. Przed nimi tliło się tylko to jedno je­
dyne słabe źródło światła. 

Kiedy podeszli bliżej, przekonali się, że pochodzi ono 

z ogniska i sączy się na zewnątrz przez otwory okienne 
jakiejś budowli właśnie w tym grodzie, w którym teraz 
znalazła się gromadka młodych. 

Obcy byli ludem życzliwie usposobionym do świata, 

posiadali jednak groźną broń. Mogli z łatwością uśmier­
cić mieszkańców twierdzy. Uznali to jednak za zupełnie 
bezsensowne, ponieważ mieszkańcy grodu znajdowali się 
tutaj przed nimi... 

- Gdyby tak biali, którzy przybyli do kraju Wakan 

Tanka, okazali się równie wielkoduszni - mruknął Bezi­
mienny, a inni kiwali w milczeniu głowami. Wiedzieli, z

przodkowie Indian pojawili się w Królestwie Światła sto­
sunkowo niedawno. Przedstawiciele pokolenia dziadK 
Bezimiennego trafili tutaj zupełnie przypadkowo. 

142 

Tak więc Armas opowiadał, że Obcy oraz tajemniczy 

lud ze zrujnowanej osady, oczywiście w tamtych czasach 
była to wspaniała twierdza, a nie ruiny jak teraz, doszli do 
porozumienia. Obcym pozwolono zająć kraj poza obrę­
bem twierdzy, natomiast mieszkańcy otrzymali światło 
i rozległa dolina, nad którą dopiero co przelatywała gro­
madka młodych przyjaciół, miała stać się ich terytorium. 
Obcy zapewnili, że nikt im tam nie zakłóci spokoju. 

Tak też się stało. Mieszkańcy twierdzy pogrążali się 

jednak w stagnacji, przestali się rozwijać i raz po raz do­
chodziło do napięć między nimi a tymi, którzy mieszka­
li poza doliną. 

- Czy myślicie, że oni będą do nas wrogo nastawieni? 

- zapytała Elena nerwowo. 

- Tego nikt nie wie - odparł Armas. - Na wszelki wy­

padek jednak nie powinniśmy im się pokazywać. 

- Phi, oni nas już z pewnością widzieli - prychnął Jori. 
- Nie sądzę. Sam widzisz, że w murze od tej strony nie 

ma zbyt wielu otworów, a nigdzie też nie widzieliśmy żad­
nego wartownika. Wykonaj jeszcze jedno okrążenie nad 
lasem, Bezimienny, a potem zejdziemy w dół. 

Młody Indianin uznał, że najlepiej jest oddać kierowa­

nie pojazdem Armasowi, który bez trudu wylądował na 
polanie w lesie w pobliżu osady tak, by pojazd nie mógł 

D

yć zauważony przez ewentualnych obserwatorów z wież. 

- Myślę, że byłoby najlepiej, gdyby dziewczęta zacze­

kały w gondoli - zaproponował Jaskari. 

One jednak nie chciały o niczym takim słyszeć. Pójdą 

z

 chłopcami, a jeśli nie, to natychmiast wracają do domu. 

^oż było robić, pozwolono im. Tylko bez żadnych histe-
Tcznych wrzasków, ostrzegali chłopcy. 

~ To myślicie, że będzie się tam czego bać? - zapytała 

£'

e

na zaczepnie. 

~ I żadnego trzymania się za ręce. 

143 

background image

Berengaria zawstydzona cofnęła dłoń, którą zdążyła 

wyciągnąć w stronę Bezimiennego. 

Przekonani, że mieszkańcy osady zdołali ich już zoba­

czyć z wysokich wież, przemykali się przez las. Nagle ze 
zdumieniem stwierdzili, że znajdują się pod jakimś wyso­
kim murem. 

- Stara, bardzo stara budowla - mruknął Jori. 
Odnaleźli w murze drzwi, jak się okazało, otwarte. Za­

wiasy skrzypnęły żałośnie. Wszystko wskazywało na to, 
że mieszkańcy tego miejsca czuli się przez bardzo wiele lat 
bezpieczni, skoro zostawili wejście zupełnie nie strzeżone. 

Jeśli w ogóle istnieli tu jeszcze jacyś mieszkańcy. 

Kiedy przybysze posuwali się ostrożnie wąską uliczką, 

pełną zwiędniętych liści, i przeciskali się pomiędzy pochy­
lonymi ze starości domami, nagle usłyszeli, że spod ich stóp 
dobywają się jakieś dźwięki. Mori nazwałby pewnie to zja­
wisko wibracjami śmierci, chociaż może to jednak co inne­
go. Każdy zresztą odbierał dźwięki zupełnie inaczej. Elena 
w ogóle niczego nie słyszała, Berengaria przestraszona wpa­
trywała się pod własne nogi, Bezimienny rozglądał się czuj­
nie, jak przystało na prawdziwego Indianina. Jaskari słyszał 
tylko delikatne brzęczenie, natomiast Armas i Jori zasła­
niali uszy rękami. Mieli wrażenie, że ziemia trzęsie się pod 
ich stopami, a towarzyszy temu głuchy łoskot. 

Na szczęście po chwili wszystko przycichło, choć cał­

kiem nie ustało. 

Wydarzyło się jednak coś innego: teraz nie mieli  ) ^

wątpliwości, że są obserwowani. 

- Ktoś nas śledzi z okien - szepnęła Elena. 
- Tego nie może robić jedna istota - odpowiedział Ja­

skari. Miał on najgłębszy głos ze wszystkich chłopców, 
a mimo to bardzo lubił jeszcze go obniżać. 

- Ich musi tu być więcej. 
- Nie wiem, domy stoją tak blisko siebie, że jeśli są nie z 

144 

mieszkane, to można z pewnością przebić otwory przez ścia­
ny - rzekł Armas. - Mam wrażenie, że jest tam tylko jedna 
istota, która biegnie z pokoju do pokoju, z domu do domu. 

- W takim razie... - zaczął Jori. 
Armas dokończył za niego: 
- W takim razie ten dźwięk był sygnałem alarmowym, 

zostaliśmy dostrzeżeni. 

Domy były tak wysokie i stały tak blisko jeden drugiego, 

że pomiędzy nimi panował mrok. Nie przywykli do tego 
w Królestwie Światła. Mała Berengaria odnosiła wrażenie, że 
pełzają jej po plecach jakieś paskudne stworzenia, zrozumia­
ła reakcja, kiedy człowiek czuje się obserwowany od tyłu. 

Nie miała odwagi odwrócić się ani spojrzeć w stronę okien. 

Musieli przejść jakimś bardzo ciemnym korytarzem. 

Jaskari głęboko wciągnął powietrze i ruszył jako pierwszy. 

- Chodźcie za mną - polecił najgłębszym głosem, na ja­

ki mógł się zdobyć. 

Reszta z ulgą przyjęła fakt, że ktoś inny wykazał ini­

cjatywę. 

Posuwali się w milczeniu naprzód. Wciąż w głąb nie­

znanego. 

- Uff, ale ciemno! - szepnęła Berengaria drżącym gło­

sem. - Myślę, że powinniśmy zawrócić. 

Nagle zaczęła histerycznie krzyczeć: 

- Ratunku, oślepłam, nic nie widzę! Wszystko jest czar­

ne, oślepłam, oślepłam! 

- Nie bądź niemądra - szepnął Jori. - Nikt tutaj nic nie 

w

idzi, a przecież nie mogliśmy nagle oślepnąć wszyscy jak 

Jeden mąż. Idź przede mną. Będę cię osłaniał. 

- Dobrze, dziękuję - nieoczekiwanie zachichotała Be­

rengaria. Czuła się teraz znacznie odważniejsza. - Ja tyl-

K o

 żartowałam, nie zauważyłeś tego? 

Nikt jej nie uwierzył, zwłaszcza że po chwili, nastąpiw-

z

y na obluzowaną deskę, wrzasnęła przeraźliwie. Jori po-

145 

background image

łożył jej rękę na ustach i zdławił krzyk. 

- Wiecie, mam wyrzuty sumienia - rzekł Armas cicho. 

- Przecież przy bramie nie było żadnego wartownika, a to 
znaczy, że oni czują się bezpieczni. Żyli tutaj w spokoju, 
dopóki my... Cii! Co to było? 

„To ty gadałeś" - chciała powiedzieć Elena, ale przysta­

nęła tak jak inni i zaczęła nasłuchiwać. 

Początkowo w ciemnym korytarzu panowała kompletna 

cisza, dopiero po chwili coś usłyszeli, jakiś brzęczący czy sy­
czący dźwięk. Jakby ktoś mówił, ale nie wydobywał głosu, 
poruszał tylko językiem i wargami. Nie rozróżniali żadnych 
słów. Mieli swoje aparaciki, które dostali od Madragów, 

i mogli rozumieć każdy obcy język, te dźwięki brzmiały jed­
nak zbyt obco, były zbyt ciche i zbyt niezwyraźne. 

Zresztą może to w ogóle nie żadna mowa, tylko po pro­

stu szelest? 

Dźwięk dochodził z domu na prawo od nich. Zanim 

którekolwiek zdołało zawołać: „Uciekamy" i zawrócić 
w ciemnym korytarzu, coś zeskoczyło przed nimi na zie­
mię z okropnym łoskotem. Słyszeli jakieś świsty i parska­
nia, jakby spotkali przestraszoną wiewiórkę. 

- O rany, co to? Nic nie widzę... - zaczęła Elena ogar­

nięta paniką. 

- Ale ja widzę - odpowiedział Armas spokojnie. W jego 

żyłach płynęła krew Obcych i potrafił widzieć w ciemno­
ściach. - To jakiś mały, obrzydliwy potwór, cały zielony 

w brunatne plamy, nieustannie wymachuje dwoma kijami 
i robi przy tym potworny hałas. 

- Czy on jest niebezpieczny? 
- Raczej niezdarny, powiedziałbym. 
- Docierają do mnie jakieś słowa - zawołał Bezimien­

ny. - On coś mówi. 

Aparaciki Madragów sprawiły, że zaczynali pojmować 

znaczenie tych jego syków: „Wynoście się stąd, ale juz. 

146 

Uciekajcie, myślicie że się was boję?" 

- Tak myślimy - mruknął Jori. 
- No, no, spokojnie - Armas zwrócił się przyjaźnie do 

stworzenia, którego nikt oprócz niego nie widział. - Nie 
chcemy ci zrobić nic złego i przestań już wymachiwać ty­
mi kijami! Uspokój się. Och, ależ jestem głupi! Mam prze­
cież ze sobą słońce mojego ojca. 

Nieznajoma istota nieustannie skakała przed nimi, sta­

rając się na wszystkie sposoby ich przestraszyć. Tymcza­
sem Armas wyjął z kieszeni nieduże pudełeczko i otworzył 
je. Natychmiast pomieszczenie wypełniło się cudownym 

światłem i zobaczyli, że sufit grozi zawaleniem. 

Zaraz też ujrzeli ową obcą istotę. Była mniej więcej tego 

samego wzrostu co oni i prawdopodobnie liczyła sobie tyle 
samo lat, w każdym razie na tyle wyglądała. Jak powiedział 
Armas, skóra tego potworka przypominała leśne podszycie. 
Brunatnozielona w żółte plamy. Natomiast oczy i włosy 

miały intensywną barwę topazu. Z potarganych włosów ster­
czało dwoje uszu takich jak u elfa. Ale istota elfem nie była. 
Przypominała raczej człowieka. Ciało pozbawione mięśni, 
gibkie, ubrane w jakąś szatę tego samego koloru co skóra. 

- Przy stój niaczek - szepnęła Elena, która skończyła już 

piętnaście lat i zaczynała interesować się mężczyznami. 

Choć bardzo ruchliwy, dziwny ten młodzian był okrop­

nie niezdarny. Kiedy promienie światła padły na jego twarz, 
przeraził się, zamachnął i mocno uderzył się w rękę. Odrzu­
cił oba kije, które z hałasem upadły na ziemię, on sam zaś 

skakał wokół, wywijając bolącą ręką i krzywiąc się strasznie, 
zobaczyli, że zęby ma białe i bardzo ostre, poza tym twarz 
dosyć pociągającą, choć w jakiś dziwny, trudny do określe-

n i

a sposób. Oczy żywe jak u łasicy i wyraźnie zaznaczone, 

sz

erokie usta. Było w nim coś z fauna. 

Jori zaczął: 

- Zapewniam, że przychodzimy w dobrych zamiarach... 

147 

background image

Rozległo się nowe mlaskanie i parskanie, z czego zro­

zumieli, że stwór zastawił na nich pułapkę, w którą zaraz 
wpadną. 

- Chodzi ci o to rusztowanie z tyłu za tobą? - zapytał 

Jori wskazując ręką. 

Fakt, że Jori zrozumiał jego słowa, był dla tego dziw­

nego młodzieńca kompletnie niepojęty. Patrzył na nich 
zdumiony, nie będąc w stanie się poruszyć. 

Bezimienny wyjął z kieszeni jeszcze jeden aparacik Ma-

dragów i zamierzał przymocować go do ramienia chłop­
ca tak, by mogli nareszcie zacząć ze sobą rozmawiać. Ten 
jednak bardzo się przestraszył i z nieoczekiwaną zwinno­
ścią wskoczył na występ muru. Poruszył przy tym sufit, 
który natychmiast zawalił się ze strasznym łoskotem. 
Młodzieniec wpadł we własną pułapkę. 

Chłopcy wykorzystali sytuację i rzucili się na niego. Mi­

mo szaleńczego oporu - próbował ich nawet gryźć - uda­
ło się Bezimiennemu przymocować mu aparacik do ramie­
nia, pozostali chłopcy natomiast trzymali go za ręce, by 
nie mógł urządzenia odrzucić. Owe aparaty, wspaniały wy­
nalazek Madragów, przykleja się bezpośrednio do skóry 
i bez trudu można je z powrotem oderwać. 

W

 końcu do pojmanego dotarło, że on też rozumie, co 

mówią jego przeciwnicy. Spoglądał to na aparacik, to na nich, 
dopóki nie zorientował się, na czym cała sprawa polega. 

-Jesteśmy przyjaciółmi - mówił Jori z uśmiechem, cho­

ciaż z trudem opanowywał wściekłość, ponieważ istota 
wciąż się szamotała i kopała go. - Chcielibyśmy porozma­
wiać w spokoju. Zgódź się, potem cię wypuścimy. 

Młody „faun" leżał na plecach i przyglądał się sześciu 

pochylonym nad nim twarzom. Mniej lub bardziej życz­
liwym, chociaż starali się wyglądać sympatycznie. 

-Ja mam na imię Armas - powiedział syn Obcego. - A ja* 

ty się nazywasz? 

148 

Żadnej odpowiedzi, tylko wściekłe syczenie przez zęby. 
Przedstawili mu się wszyscy po kolei. W końcu on rów­

nież wykrztusił swoje imię jakimś syczącym, bezgłośnym 
szeptem, jakby wypychał słowa językiem pomiędzy zębami: 

- Tsi-Tsungga. 

Tak to przynajmniej zabrzmiało. 
- Tsi-Tsungga - powtórzyła Elena. 
Tamten z ożywieniem kiwał głową. Twarz mu się po­

woli rozjaśniała, ale wciąż jeszcze nie odzyskał pewności 
siebie. Kiedy spróbowali go uwolnić, natychmiast rzucił 
się do ucieczki.

 t 

- O, nie, nie! - zawołał Jaskari. - Jeśli nie chcesz współ­

pracować, to będziemy cię trzymać tak długo, dopóki me 
dowiemy się czegoś więcej o tej twierdzy i )e, mieszkańcach. 

Podnieśli go z ziemi i pozwolili usiąść, wciąż jednak 

nie zwalniając chwytu, i zaczęli wypytywać. 

Nadal wrogo usposobiony i przestraszony Tsi-Tsung-

ga zachował jednak godność i odpowiadał im monosyla-
bami na wszelkie pytania. 

- Czy dużo stworzeń mieszka tutaj w twierdzy i w osa­

dzie? 

- Nikt. 

- Ale Obcy mówią, że jest was tutaj wielu. 

- To było dawno temu. 

Jori zwrócił się do swoich towarzyszy: 
- Zgadza się, bo Obcy nie odwiedzali tych mie,sc od 

wielu lat. 

- Od tysięcy lat - przyznał Armas - gdyby stosować 

zi

emską rachubę. 

Czyżby więc Tsi-Tsungga był ostatnim ze swojego 

"

u

? To nieprawdopodobne. 

- Kto zbudował twierdzę? - zapytała Elena. 
- Tamci. 
~ Jacy tamci? 

ro-

149 

background image

Popłynęły jakieś szmery i szelesty, długa opowieść 

której mimo wysiłków dokładnie nie pojmowali. Dotarło 
do nich tyle, że pojawił się tu kiedyś jakiś straszny lud, 
który przybył z zewnątrz. Działo się to w trudnej do okre­
ślenia przeszłości. Ów lud nie był zbyt liczny, ale bardzo 
zły i wkrótce przemienił przodków Tsi-Tsunggi w swoich 
niewolników, których zmusił do zbudowania twierdzy 
i domów w osadzie. Plemię Tsi-Tsunggi nie chciało tam 
mieszkać, ale zostało do tego przymuszone. 

Władcy twierdzy źle znosili niektóre rodzaje tutejsze­

go pożywienia. Lud Tsi-Tsunggi, który znał naturę jak 
nikt inny, dawał im do jedzenia trujące rośliny, tak że nie 
mogli się więcej rozmnażać. Z czasem władcy twierdzy 
postarzeli się i wymarli. Wtedy przybyli Obcy i przynie­
śli ze sobą światło. Plemię Tsi-Tsunggi miało dość rzą­
dów innych, zawarło więc z przybyszami ów kompromis, 
który dawał Obcym prawo pozostania w kraju w zamian 
za światło i za to, że nie będą niepokoić pierwotnego 
ludu. 

- A więc to wy jesteście tutejszym pierwotnym ludem? 

- zapytał Jaskari. 

- Tak. Ta ziemia była nasza - odparł Tsi-Tsungga du­

mnie. - My byliśmy tutaj zawsze. 

- No, w to zawsze to ja nie bardzo wierzę - mruknął 

Jori. 

- I teraz też nie chcemy żadnych intruzów - prychnął 

Tsi-Tsungga. - Nie mieliście prawa tutaj przychodzić i je­
śli was złapię, to ja wam... - Reszta zdania przybrała for­
mę strasznych pogróżek. 

- Dziękuję, że wykazałeś chęć współpracy - rzekł Armas-

A teraz zabierzemy z powrotem nasz aparacik tak, by-

Tsi-Tsungga nie chciał jednak o tym słyszeć. Zamierzał 

zatrzymać aparat i wywiązała się wściekła szamotanina) 
z której oczywiście chłopcy wyszli obronną ręką. Bez

1

150 

mienny zdołał zerwać pożyczony aparat i wszyscy ode­
tchnęli z ulgą. 

- Teraz chętnie bym obejrzał twierdzę - zaczął Jaska­

ri, ale Tsi-Tsungga wyrwał się i błyskawicznie zniknął 

w jednym z chylących się domów. - Do licha! - zawołał 
Jaskari. - Co my teraz zrobimy? 

- Obejrzymy twierdzę - odparł Jori krótko. 

14 

W chwilę później znaleźli się w rozległej hali, przeko­

nani teraz, że Tsi-Tsungga jest ostatnim przedstawicielem 
swojej rasy. 

I tak chyba było najlepiej. Sprawiał, delikatnie mówiąc, 

wrażenie wrogo usposobionego. 

Wędrówka przez zrujnowaną osadę okazała się bardzo 

niebezpieczna. Musieli się przeprawiać przez gruzowiska 
zniszczonych domów, stojące jeszcze resztki murów gro­
ziły w każdej chwili zawaleniem, pod ich stopami ziały 
ogromne dziury. Wielokrotnie przyjaciele musieli rato­
wać się nawzajem z poważnych opresji. 

Najgorsze były schody, w których brakowało wielu stop­

ni. Młodzi wędrowcy przeszli przez główną bramę i znaleź­
li się wewnątrz twierdz)'. Ciekawe, co by powiedziały mat­
ki, gdyby zobaczyły, w jakim stanie są ich ubrania. 

Rozglądali się wokół. Wszędzie prastare, pociemniałe, 

zimne i ponure ściany. Kamienne schody wiodły do wy­
ższych pięter, do nadbudówek i wież. Drzwi, które już 
dawno wypadły, prowadziły do sal i pokojów. 

- Teraz to chyba powinniśmy już wracać do domu - mruk­

ną Elena. 

151 

background image

Nikt jednak nie chciał o tym słyszeć. 
- Tam, moim zdaniem, nie należy wchodzić - rzekł Ja-

skari, mając na myśli wysokie, na wpół zawalone schody. 

- Tam także nie - dodał Jori, pokazując w inną stronę. 
- O ile dobrze widzę, to dostępne są tylko jedne scho­

dy - stwierdziła Elena. - Te wielkie. 

- A czy nie powinniśmy najpierw rozejrzeć się po dol­

nych salach? - zapytała Berengaria, której schody wyda­

wały się zbyt niebezpieczne. 

- Nie, ja chcę jak najszybciej wejść na wieżę - oznaj­

mił Jori i zaczął pokonywać kolejne stopnie. - Chcę obej­
rzeć jeden z tych wysokich do nieba pomostów. 

- Chyba nie masz całkiem dobrze w głowie! - wołał Ja-

skari, biegnąc za nim. - Toż to niechybne samobójstwo. 

- Ależ skąd, jestem niepokonany. 
- To bardzo niebezpieczny sposób myślenia, zaczekaj 

na nas. 

Wkrótce wszyscy stanęli na wyższym poziomie, na 

którym znajdowała się wielka paradna sala. Wejście do 
niej było otwarte, a po obu stronach leżały kupki spróch­
niałego drewna. To pewnie dawne drzwi. 

Wstrzymując oddech wemknęli się do środka. Stąpali 

ostrożnie, bo podłogi nie budziły zaufania. Z daleka wi­
dzieli, że z parkietu w wielkiej sali zostały same belki. Re­
szta po prostu zniknęła. 

- Oj, czyście zauważyli? - szepnął Jori. 
Wszyscy poszli za jego wzrokiem. W drugim końcu sa­

li pod samą ścianą stała jakaś dziwna statua, wyglądała jak 
posąg bóstwa. Wysoka, pompatyczna i przerażająca. Nie­
gdyś musiała przedstawiać jakąś istotę, coś pośredniego 
pomiędzy człowiekiem a jaszczurem. Teraz jednak nie­
wiele zostało z dawnej wspaniałości. 

- To bóstwo mieszkańców twierdzy - mruknął Armas-

- W końcu wiemy, jak oni wyglądają. 

152 

- Zgadzam się z Tsi-Tsunggą, że musiały to być bardzo 

złe istoty - szepnęła Elena z przerażeniem pomieszanym 
z szacunkiem. - Ale czy już gdzieś nie widzieliśmy czegoś 
podobnego? 

- W każdym razie słyszeliśmy o tym - rzekł Jori z nie 

wróżącym nic dobrego spokojem. 

- Tak jest - potwierdził Jaskari. - Ojciec opowiadał 

o takich istotach. One są straszne. 

- Owszem, to Silinowie - oznajmił Jori. - Mama i oj­

ciec ich spotkali. To właśnie oni więzili Madragów. 

Roztrząsali te sprawy jeszcze przez jakiś czas i stwier­

dzili, że rodzice prawie każdego z nich, albo ojciec, albo 
matka, albo oboje, spotkali kiedyś Silinów. Ojciec Jaska-
riego Vilłemann, mama i ojciec Joriego, Taran i Uriel, 
matka Eleny, Danielle, oraz ojciec Berengarii, Rafael. Tyl­
ko rodzice Armasa i Bezimiennego nie mieli do czynienia 
z nikim z jaszczurzego plemienia. 

- Ale jakim sposobem oni dostali się tutaj? - zastana­

wiał się Armas. 

- Twierdza Silinów została zniszczona podczas wiel­

kiej katastrofy światowej całą wieczność temu - wyjaśnił 
Jaskari. - I pewnie od tamtej pory przedstawiciele tego 
plemienia znajdują się również tutaj. Sigilion i kilku in­
nych zostali z resztkami swojej twierdzy wyrzuceni wy­
soko ponad ziemię i wylądowali w Himalajach. Inni Sili­
nowie też mogli ocaleć. Ziemia się otworzyła albo też 
wpadli w jakąś rozpadlinę w morskim dnie. Przecież wła­
ściwie oni żyli w morzu. W każdym razie kilku z nich 
prawdopodobnie odnalazło drogę tutaj. 

-Bo gom niech będą dzięki za to, że lud Tsi-Tsunggi 

zdołał ich unicestwić - rzekł Bezimienny. 

Jori potwierdził z ożywieniem: 

- Tak, i kiedy opowiadał o tym, jak pozbawili ich płod-

n

°sci, a tym samym możliwości rozmnażania się, przy-

153 

background image

szło mi do głowy, że już kiedyś coś takiego słyszałem, bo 
przecież dokładnie to samo uczynili Madragowie z ostat­
nimi Silinami w Himalajach, a zwłaszcza z tym... jak to 
on się nazywał? 

- Sigilion - podpowiedział Jaskari. - Prawdziwa stara 

świnia, erotoman i... 

Właśnie wtedy chłopcy odkryli, że statua przedstawia 

kogoś pochodzącego z tej samej rasy co Sigilion. Ona też 
miała ogromny organ płciowy. Całe szczęście, że Beren-
garia zawołała: 

- Ja nie chcę tutaj stać! Pomyślcie, gdyby tak on ożył? 
- Phi! - roześmiał się Jori. 
Zarówno jednak on, jak i cała reszta zawróciła pośpie­

sznie, wdzięczna Berengarii, że przerwała nieprzyjemne 
rozważania. Żaden z chłopców nie miał odwagi spojrzeć 
na Elenę, pozostawała tylko nadzieja, że dziewczyna ni­
czego nie zauważyła. 

Ale ona widziała wszystko. Płomiennie czerwona gapi­

ła się na posąg bóstwa, zafascynowana tym, co widzi. Po­
tem również odwróciła się na pięcie i pobiegła do wyjścia. 
Czuła jednak, że coś dziwnego dzieje się z jej ciałem, i bar­
dzo jej się to nie podobało. 

Powoli weszli po schodach na jeszcze wyższe piętro, ale 

ta wspinaczka bardzo działała im na nerwy. Wszędzie w mu­
rach ziały ogromne otwory po blokach kamiennych, które 
obluzowały się i spadły w dół. Schody zaś były tak zniszczo­
ne, że właściwie trudno było mówić o jakichś stopniach. 

Na szczęście wkrótce znaleźli się na czymś w rodzaju 

galeryjki otaczającej całą twierdzę. Wydawało się, że są 
pod główną wieżą, tym bardziej że balkon został solidnie 
zbudowany z kamieni i otoczony balustradą. 

Przed ich oczyma rozciągał się wspaniały widok na d° 

linę, z której przyszli. Okolica była porażająco pię^n ' 
chociaż całkowicie wymarła. Po chwili Jori podszedł 

154 

wygiętego łukowato mostu łączącego galerię z mniejszą 
częścią twierdzy, zakończonej niższą wieżyczką. 

- Nie rób tego - poprosiła Elena. 
- Ale on wygląda bardzo pewnie. 
- Żebyś się tylko nie oszukał. 

Jori przyglądał się uważnie mostowi. Przejście na górze 

było proste i równe, dolną część mostu stanowił pięknie 
wygięty łuk. 

Armas, z zachwytem podziwiający piękne widoki, za­

czął nagle podśpiewywać z radości, że znalazł się tak wy­
soko, a pewnie też i po to, by usłyszeć, jak jego głos nie­
sie się ponad doliną. Berengaria dołączyła do niego, a po 
chwili również Jaskari. 

Bezimienny natomiast wciąż uważnie oglądał balkon. 

I nagle zawołał: 

- Cii! Do licha, uciszcie się i chodźcie tutaj popatrzeć. 
Pobiegli natychmiast. 
- Oj - jęknęła Elena. 
Znajdowali się teraz w tylnej części twierdzy. W tej 

zwróconej ku górom. Na zboczach poza obrębem zrujno­
wanej osady rozciągały się starannie uprawione pola i łąki, 
a wśród drzew, których nigdy przedtem nie widzieli, roz­
łożyła się osada małych budynków o okrągłych dachach. 

Budowle wzniesiono z ziemi i trawy, tak że stapiały się 

z

 krajobrazem i trzeba było czasu, żeby je dostrzec, 

obudowano ich jednak mnóstwo i leżały blisko siebie. 

- A więc to tam oni mieszkają - szepnął Jaskari. 
- „Nie chcieliśmy mieszkać w twierdzy" - powtórzyła 

Wena słowa Tsi-Tsunggi. 

~ Jakie śliczne małe domki - zachwycała się Berenga-

la

- - Z pewnością żyją w nich krasnoludki. 

- Nie, to domy ludu Tsi-Tsunggi - odparł Bezimienny. 

* spójrzcie, kilku z nich chodzi po polu. 

^awet z tak daleka widzieli wyraźnie, że ciała tamtych 

155 

background image

mają te same barwy ziemi co Tsi-Tsungga. 

Nagle Bezimienny zawołał: 
- Padnij! Zostaliśmy odkryci! 
Wszyscy schowali się za balustradą, ponad którą Jori 

ostrożnie wyglądał. 

- Tak jest, zobaczyli nas! A może usłyszeli naszą pieśń? 

Widzę jednego, który stoi przed domem i z przejęciem 

pokazuje w naszą stronę. Musimy zwiewać, i to szybko! 

Armas także wyjrzał sponad balustrady. 
- Oj! Wychodzą z ziemianek. Ruszają w naszą stronę. 

Och, ratunku, jak oni szybko biegają! 

- No właśnie, widzieliście przecież, jak zręcznie potra­

fi się poruszać Tsi-Tsungga - rzekła Elena, kiedy uciekali 
galeryjką ku schodom. 

- Nie, zatrzymajcie się! - zawołał Bezimienny. - Oni są 

już przy twierdzy. Chyba zostaliśmy otoczeni. 

- Wszyscy na most! - nakazał Jori. 
- Nie, my... - zaczął Jaskari, lecz również on uznał, że to 

jedyne wyjście. Tsi-Tsungga był do nich usposobiony wro­
go, ale działał sam, więc nic nie mógł zrobić. Teraz wrogów 
jest kilkuset i wszyscy znajdują się już na terenie twierdzy. 

Nie wahając się dłużej, młodzi wędrowcy weszli na most. 

Tylko Berengaria stała przez chwilę przerażona wysokością 
i tym, że most jest taki stary. Ale Bezimienny pociągnął ją 
za sobą tak mocno, że o mało nie wyrwał jej ręki ze stawu. 
Zamknęła oczy, by nie widzieć bezdennej głębi pod sobą. 

Po środku mostu Jori zachwiał się i spod jego stóp wy­

padł kamień, który zleciał w dół do przepaści. Pozostali 
obchodzili ostrożnie niebezpieczne miejsce. 

- Żebyśmy się znowu nie znaleźli w tej sali z posągie*

11 

bóstwa - mruknęła Elena - bo teraz już byśmy się chyba 
nie wydostali. 

- Nie bój się - uspokajał ją Jaskari, gdy schodzili na U* 

ny, położony niżej balkon. - Nasza wieża nie ma połącz

e

156 

nia z tamtą częścią twierdzy. Chodźcie szybko, nie ma 
chwili do stracenia. 

Schody wiodące w dół były bardzo wąskie i okrążały 

wielokrotnie wieżę, wyglądały jednak na dość stabilne. 

Zeszli już prawie na sam dół do ostatniej hali. Tam jed­

nak okazało się, że schodów, którymi mogliby uciec na 
wolność, nie ma. 

Słyszeli pościg coraz bliżej. Nie było wyjścia. Jori ze­

skoczył na dół, wysokość w końcu nie była zbyt duża. 
Bezimienny popchnął Berengarię w ślad za nim i sam sko­
czył również. Elena wahała się, ale Jaskari był już na do­
le i wołał do niej, że nie ma się czego bać. Armas popchnął 
dziewczynę z całej siły i sam skoczył za nią. 

Szczęśliwie wszyscy znaleźli się na dole. Trochę podra­

pani i poobijani, ale to bez znaczenia. 

- Uciekamy! - nakazał Jaskari. 
Wkrótce wybiegli na coś w rodzaju małego ryneczku. 

Słyszeli za sobą zbliżającą się hordę i przez chwilę stali bez­
radni. Gdzie się znajdują? W którą stronę powinni uciekać? 

- Tutaj! - wrzasnął Jaskari i pobiegł w kierunku naj­

bliższej, ciasnej uliczki. Reszta ruszyła za nim. 

Chwilę uciekali, przez nikogo nie niepokojeni, i nagle 

uświadomili sobie, że wpadli w pułapkę. Nie wszyscy prze­
śladowcy wbiegli do twierdzy. Pewna grupa okrążyła bu­
dowlę i teraz zamykała im drogę. Stała na drugim końcu 
ulicy, gotowa powstrzymać uciekinierów. Prześladowcy wy­
glądali bardzo groźnie. Podobni do Tsi-Tsunggi, wydawali 
si? jednak starsi, a poza tym wszyscy byli uzbrojeni. Młodzi 
Przybysze nie potrafili jednak określić, co to za broń. 

Pośpieszne spojrzenia za siebie, na prawo i na lewo, 

przekonywały młodych ludzi, że możliwości ucieczki jest 
niewiele. Z tyłu mogła w każdej chwili nadejść główna gru­
pa pościgu, wejście w uliczkę po prawej stronie było kom­
pletnie zasypane gruzem, uliczka z lewej strony okazała się 

157 

background image

wprawdzie wolna, ale za to krótka. Po prostu ślepy zaułek. 
Woleli jednak to, niż wpaść w ręce owych nieznanych istot 

Na szczęście okazało się, że od ślepej uliczki odchodzi 

jeszcze jakaś przecznica. Przejścia były coraz węższe i co­
raz szczelniej zasypane gruzem, w końcu musieli się za­
trzymać. Wokół siebie mieli już tylko ruiny. 

- Co zrobimy? - krzyknęła Elena ogarnięta paniką. 
Musieli zawrócić, innego wyjścia nie było. 
I wtedy zobaczyli jego, Tsi-Tsunggę. Stał na piętrze do­

mu z tyłu za uciekającymi i dawał im znaki ręką, żeby 
czym prędzej do niego biegli. 

Zawahali się na ułamek sekundy. On przecież także nie 

żywił dla nich szczególnie ciepłych uczuć, ale co im po­
zostawało? Ruszyli na górę, Tsi-Tsungga wyciągnął ręce, 
by pomóc Berengarii, Jaskari podniósł ją i wkrótce znala­
zła się na piętrze. Wspólnymi siłami zdołali się wdrapać 
w ślad za nią. Już na górze, biegnąc z pokoju do pokoju, 
słyszeli nadciągających prześladowców. 

Tsi-Tsungga trzymał Berengarię za rękę, Elena podąża­

ła tuż za nią. Posuwali się gęsiego jedno za drugim tak, 
jak ich prowadził przez kolejne pomieszczenia pierwsze­
go piętra, a potem na tym samym poziomie przechodzili 
z jednego domu do drugiego. To najwyraźniej on wybił 
dziury w ścianach, zresztą w ogóle świetnie orientował się 
w położeniu. W końcu sprowadził ich do jakiejś piwnicy, 
a stamtąd przeszli do ruin kolejnego domu. 

Po chwili znaleźli się w kompletnie ciemnym koryta­

rzu, w którym pachniało mokrą ziemią. Brodzili po bło­
cie, wszędzie ziemia i ciemność... 

Nagle uświadomili sobie, że znajdują się poza obrębem 

twierdzy. W lesie pod jakimś skalnym nawisem, tak wy' 
sokim, że mogli stać wyprostowani. 

Wciąż przerażeni, spoglądali na Tsi-Tsunggę, który p

a

trzył na nich ze złością. 

158 

- Dziękuję - wykrztusił Jaskari i inni dziękowali rów­

nież. Tylko Bezimienny pojął, że Tsi-Tsungga niczego nie 
rozumie, i podał mu aparacik Madragów. Tym razem Tsi-
Tsungga się nie sprzeciwiał. Chętnie pozwolił, by umoco­
wano mu aparacik na gołym ramieniu. Powtórzyli raz je­
szcze podziękowania, tym razem dużo serdeczniej, on zaś 
prychał i mlaskał, że powinni się śpieszyć. Elena zapyta­
ła, gdzie się teraz znajdują, a Tsi-Tsungga odpowiedział, 
że ich powietrzny statek czeka niedaleko stąd. 

- Uciekajcie - powtarzał nerwowo. 
Chciał oderwać aparacik i oddać, ale Bezimienny za­

protestował ruchem dłoni. 

- Zachowaj go, jest twój. Chociaż tyle możemy dla cie­

bie zrobić za to, że nas uratowałeś. 

Tsi-Tsungga rozjaśnił się w uśmiechu od ucha do ucha. 
- Czy będę dzięki niemu rozumiał zwierzęta? 
- Będziesz - zapewnił Jori, ponieważ on właśnie bar­

dzo często rozumiał, co Nero chce przekazać. - Ale pil­
nuj go dobrze i nie pokazuj byle komu. 

Zielone oczy zrobiły się wielkie. 
- Nikomu - zapewnił. - Ale śpieszcie się. 
Berengaria podbiegła i pocałowała go w policzek. Po­

tem uciekła razem ze wszystkimi. 

Tsi-Tsungga stał w miejscu. Śledził wzrokiem gondolę, 

dopóki nie zniknęła za wierzchołkami drzew. 

Kiedy nareszcie doszli trochę do siebie, Elena zapytała: 
- Czy zwróciliście uwagę, że nigdy nie widzi się tego 

wielkiego słońca, to znaczy nie widzi się go nad stolicą, 
teraz przecież znajdowaliśmy się bardzo wysoko i byli­

śmy blisko niego, a jednak pozostało niewidoczne. 

Odpowiedział jej Armas: 
- To dlatego, że światło jest tam wyjątkowo intensywne. 
Elena westchnęła: 
- Jak my mało wiemy na temat Królestwa Światła. 

159 

background image

- Owszem - przytaknął Jori. - Mama wciąż powtarza, 

że to czy tamto jest tajemnicą i że za tym wszystkim kry. 

je się coś wielkiego. 

- Twoja mama ma rację - stwierdził Armas krótko. 

Zgromadzili się wokół niego. To on kierował teraz gon­

dolą. 

- Czy wyjaśnienie tych tajemnic kryje się w północnej 

części kraju? - zapytał Jaskari. 

- Nie wolno wam o to pytać. 
- No właśnie, nie wolno pytać o rejony położone naj­

dalej na północ, prawda? I ani o to, skąd przybyli Obcy? 
Ani o to, kim są. 

- Tak jest. 
- A czy wolno pytać o ciemność poza granicami Króle­

stwa Światła? - rzekł Bezimienny. 

-Nie. 
- Ani o Srebrzysty Las? - tym razem pytała Berengaria. 
- Ani o Srebrzysty Las. 
- Ani o mur graniczny i o dochodzące z daleka żało­

sne wołania? 

- O to także nie. 
- Ani o to, co właściwie zamierzają Obcy, ani o wiel­

ką zagadkę? - włączyła się Elena. 

-Nie. 

Jori spoglądał na Armasa podejrzliwie. 
- A czy ty znasz odpowiedź na te pytania? 

-Nie. 
Wtedy wybuchnęli śmiechem. Armas również. 
Wrócili do domu, każde do siebie, i wszyscy musieli 

wysłuchać wymówek swoich przestraszonych matek. 

Nie wyjawili jednak, gdzie się podziewali. Nie starczy­

ło im na to odwagi. 

160 

15 

OKO NOCY 

Większość rodzin indiańskich mieszkała poza obrębem 

miast. Tylko niektórzy z nich wybrali stolicę albo tak jak 
rodzice Bezimiennego osiedlili się w Zachodnich Łąkach. 

Pewnego dnia, w parę tygodni po niebezpiecznej wypra­

wie młodzieży do zrujnowanej twierdzy, wszyscy Indianie 
z Królestwa Światła zebrali się u Ptaka Burzy. Jego ogród 
wypełniły wigwamy, czyli namioty zbudowane z palików 
i skóry. Indianie zamierzali tu pozostać przez wiele dni, po­

nieważ Bezimienny miał być poddany męskiej próbie i, je­
śli wyjdzie z niej zwycięsko, otrzymać swoje właściwe imię. 

Matka chłopca uszyła piękną narzutę, na której będzie 

siedział samotnie na pustkowiu przez cztery dni i cztery 
noce. Nie wolno mu w tym czasie ani jeść, ani pić, musi 
radzić sobie zupełnie sam, a jeśli wszystko pójdzie tak jak 
trzeba, to powinien mieć w tym czasie wizje, które staną 
się drogowskazami na całe przyszłe życie. 

Chłopiec musiał przejść przez wiele ceremonii, zanim 

uznano, że gotów jest wyjść na pustkowia. Przed podróżą 
spożywał rytualne posiłki. Wszyscy członkowie jego plemie­
nia trwali w niezwykle uroczystym nastroju. Dzieci również 
towarzyszyły obrzędom, chociaż to sprawy ze świata doro­
słych, do którego obecnie Bezimienny miał wkroczyć. 

Wielkim problemem był wybór odpowiedniego górskie­

go szczytu. Przodkowie chłopca w Ameryce mieli Świętą 
Górę z tak zwaną Grotą Wizji, czegoś takiego jednak we 

161 

background image

wnętrzu Ziemi nie było. Ponadto, zgodnie ze starą trady­

cją, noce powinny być ciemne i przerażać takiego młode­
go chłopca. "W Królestwie Światła jednak noc nigdy nie za­
padała. Tutaj zawsze, przez okrągłą dobę, panuje światło. 

Dlatego postanowiono, że Bezimienny musi opuścić 

Królestwo Światła i udać się do Królestwa Ciemności. 

W dotarciu tam jednak musieli mu pomóc Obcy, ponie­

waż tylko oni znali drogę. To zresztą ta sama droga, którą 

rodzina czarnoksiężnika przybyła do Królestwa Światła. 

Z grona Obcych towarzyszył chłopcu Strażnik Słońca i je­

szcze jeden o imieniu Rok. Obaj uczestniczyli też w licznych 
ceremoniach przygotowawczych i obaj wysoko cenili Indian 
za ich wiedzę i rozsądek oraz poczucie godności, a także za 
to, że żyją tak blisko natury oraz licznych duchów. 

Ojciec Bezimiennego, Ptak Burzy, również przybył tą 

drogą do Królestwa Światła, lecz jej nie poznał, albowiem 
i on, i jego krewni pokonali ją w głębokim śnie. 

Zgodnie z rachubą czasu stosowaną w Królestwie Świa­

tła Indianie pojawili się tutaj stosunkowo niedawno. 
W świecie zewnętrznym obowiązywały jednak inne miary 
i według nich wydarzyło się to dawno temu. Około roku 

1690 pewne plemię indiańskie zostało przepędzone ze swo­

ich terenów przez Czirokezów. Ptak Burzy, który był wte­
dy młodym chłopcem i dopiero co otrzymał dorosłe imiCi 
towarzyszył swoim rodzicom i innym członkom plemienia 
w ucieczce. Grupa liczyła nie więcej niż dwadzieścia sie­
dem dusz. By przebłagać duchy, udali się do Świętej Góry, 
nigdy tam jednak nie dotarli, ponieważ zgubili się w oto­
czonej złą sławą Jaskini Mamuciej w Kentucky, jedne] 
z najdłuższych jaskiń świata, liczącej prawdopodobni 
około trzystu sześćdziesięciu kilometrów długości.  l

n c B 

nie nie wiedzieli, gdzie się znajdują, zrozpaczeni schód 

wciąż głębiej i głębiej. Krążyli całymi dniami po ciemny 

grotach, aż w końcu kompletnie stracili orientację. Wy

162 

pani głodem i zmęczeniem poddali się, ułożyli na ziemi 
i czekali na śmierć. I wtedy pojawiły się przed nimi wyso­
ce jasne istoty, które nakazały im iść za sobą. To one do­
prowadziły Indian do Królestwa Światła. 

Tutaj zadomowili się szybko, korzystali zresztą z wiel­

kiej swobody. 

Bezimienny był pierwszym młodzieńcem, któremu 

miano nadać imię zgodnie z indiańską tradycją. Całe ple­
mię bowiem przestrzegało w nowym świecie swoich sta­
rych zwyczajów. 

Nadeszła wreszcie oczekiwana chwila. Ptak Burzy poże­

gnał się ze swoimi gośćmi, zabrał syna oraz dwóch Obcych, 
a także wszystko, co Bezimiennemu mogło być potrzebne 
na pustkowiu. 

Nie było tego wiele, przede wszystkim narzuta i fajka. 

Owa fajka, której chłopiec nienawidził, ponieważ kiedy 
raz zaciągnął się dymem, poczuł się kompletnie chory. Faj­
ka jest jednak niezbędna podczas męskiej próby. Dzięki 
niej młody człowiek może nawiązać kontakt z duchami. 
Prócz tego Bezimienny miał jeszcze koszyk z wysuszonej 
trawy, pełen różnych małych przedmiotów, pomocnych 

przy odpędzaniu złych duchów, gdyby takie się pojawiły. 

I to wszystko. 
Matka chłopca płakała cicho, gdy opuszczał dom. Nig-

d

y żaden Indianin nie był zmuszony odbyć swojej męskiej 

próby w takiej budzącej grozę okolicy. W dawnym świe-

C l e

 na powierzchni Ziemi też czyhały na młodych ludzi 

n i e

bezpieczeństwa, ale były one na ogół znane. Tutaj nie 

•adomo nic. Królestwa Ciemności lękali się wszyscy. 

"latka wiedziała, że dziadek Bezimiennego pragnie, by 

opiec został szamanem znającym się na uzdrawianiu 

,

  0 r

ob, ponieważ nikogo takiego Indianie w Królestwie 

•atla nie mieli. Ona jednak tego nie chciała. W osadzie 

Jdują

  s

ię p

r Z

ecież doświadczeni lekarze, zawsze gdy 

163 

background image

trzeba, można uzyskać u nich pomoc. Dziadek złościł się 
i nazywał ją głupią squaw, która nie powinna porównywać 
białego doktora z indiańskim szamanem, ponieważ pracu­
ją oni w zupełnie odmienny sposób i w innych wymiarach. 

Zresztą dopiero na pustkowiu miało się okazać, czy 

Bezimienny zostanie szamanem. 

Ptak Burzy i jego syn zostali pogrążeni w głębokim śnie 

i przewiezieni tajemnymi tunelami do Królestwa Ciem­
ności. Bezimienny nigdy tam nie był. Myślał teraz o swo­
ich przyjaciołach. Co by oni powiedzieli o lesie, w którym 
się znalazł, czy też by się lękali? Panował tutaj głęboki 
mrok. Obcy poruszali się mimo to pewnie i zdecydowa­
nie wiedli ich w górę. Bezimienny czuł pod obutymi 

w mokasyny stopami grube korzenie, rozpoznawał suro­
wy zapach ziemi i mokrych od deszczu drzew. 

Nikt nic nie mówił. 
Zupełna cisza panowała do chwili, gdy Bezimienny 

przystanął gwałtownie. Inni zatrzymali się również. 

- Widzę jakieś światło w oddali - szepnął. - Słaby stru­

mień światła. 

- To blask odbity znad naszego królestwa - odparł je­

den z Obcych z uśmiechem. - Teraz widzisz, jak daleko 
od domu jesteśmy. 

Po chwili Bezimienny znowu przystanął. 
- Ja coś słyszę... 
- To te istoty, które mieszkają w lesie. Nie bój się, znaj­

dujemy się wysoko ponad nimi. 

W końcu doszli do stromej góry. Powietrze stało nie­

ruchome, ciemności były gęste, nieprzeniknione. 

Oprócz... 
Znowu dostrzegał jasny promień znad Królestwa Świa­

tłości. Widział jednak coś jeszcze. 

Czarne góry. Tam, ponad sterczącymi szczytami i g

o r

skimi przejściami, od czasu do czasu przetaczały się jakieś 

164 

kyietlne zjawiska. Gwałtowne niczym błyskawice. 

_ Ojcze - szepnął Bezimienny pobladłymi wargami. - To 

burza. Jestem zgubiony. 

Zgodnie z indiańską tradycją burza podczas męskiej 

próby oznaczała kompletną porażkę. Młody człowiek zo­
stał wystawiony na pogardę i lekceważenie wszystkich. 

- Spokojnie, chłopcze - powiedział Rok. - To trwa 

przez cały czas, bez przerwy, światło jednak nie może się 
do ciebie zbliżyć, jeśli nie będziesz wzywał złych duchów, 
które tam mieszkają. 

- Czy to te, które krzyczą tak żałośnie w ciche noce? 
- Tak, to właśnie one. To są pokutujące dusze z Ziemi. 
Bezimienny nie słyszał nigdy o chórze umarłych czarno­

księżników. Mori jednak, gdyby tu był, rozpoznałby podo­
bieństwo w brzmieniu skarg. Chociaż chór czarnoksiężni­
ków zawodził żałosną pieśń, a ci tutaj wydawali jedynie 
wysokie, głuche okrzyki. Ptak Burzy stał przygnębiony. 
Nie chciał zostawiać syna w takim strasznym miejscu. 

Dawno temu Ptak Burzy rozmawiał z synem o swoim 

imieniu. Nie miało ono nic wspólnego z burzą ani pioru­
nami podczas jego męskiej próby. Zostało mu nadane na 
pamiątkę Wielkiego Ptaka, który istniał w Starym Świe­
cie, na powierzchni Ziemi. 

Bezimienny wciąż jeszcze zachował ciepłą i gładką 

skórę po gorącej kąpieli, jakiej musiał się poddać w domu, 
ty się oczyścić przed spotkaniem z duchami. Teraz miał 
na sobie jedynie mokasyny i otulił się ową piękną narzu­
ta matki. Kąpiel w parze była straszliwie gorąca. Wiedział 
jednak, że owe białe gorące obłoczki w specjalnie w tym 

Ce

lu zbudowanym szałasie to mowa duchów. Dlatego wy­

d y m a ł i wdychał możliwie jak najwięcej gorącej pary. 

W Krainie Ciemności było chłodniej niż w Królestwie 

Światła, ale trudno to nazwać zimnem. Trzej dorośli męż-

c z

yźni wyszukali miejsce, na którym miał siedzieć, osło-

165 

background image

nięte ze wszystkich stron. Usadzili go, pomogli otulić się 
narzutą i poszli. Mieli powrócić po czterech dniach. 

Ostatnie słowa ojca do syna brzmiały: 
- Zwracaj uwagę na wszystko, co widzisz. Twoje imię 

zostanie utworzone na podstawie tego, co tu przeżyjesz. 

Bezimienny, przejęty powagą chwili, w milczeniu ski­

nął głową. 

Tak więc został sam. 
Ciemność podpełzała coraz bliżej. A za ciemnością pod­

chodziło pustkowie. Wkrótce stal się jego częścią. Dźwięki 
dochodzące z położonego w dole lasu przerażały go. Starał 
się ich nie słyszeć. Skulił się i naciągnął narzutę na głowę. 

Po jakiejś godzinie wyjął fajkę oraz tytoń sporządzony 

z czerwonej kory, ojciec przyniósł go ze Starego Świata. Gli­
niana fajka również miała czerwoną barwę. Przechodziła ona 

z pokolenia na pokolenie, a używanie jej było wielkim hono­
rem. Fajka stanowiła więź pomiędzy Wielkim Duchem Wa-
kan Tanka i ze wszystkimi dobrymi duchami. Dym, który 
teraz chłopiec wydychał, był jego mową skierowaną do du­
chów, a ten, który wciągał do płuc, byl ich głosem i ich siłą 

Bezimienny wiedział, że krewni Joriego i Jaskariego, 

znani czarnoksiężnicy, również mieli za pomocników du­
chy. Znajdowały się teraz w Królestwie Światła, chociaż 
on nigdy ich nie widywał. Natomiast czarnoksiężnicy 
Mori i Dolg zostali po tamtej stronie Wrót. Wszyscy mar­
twili się z tego powodu, również duchy. Tak mówiono. 

Fajka została zapalona. Bezimienny zebrał całą odwa­

gę i zaciągnął się mocno. 

Nie było tak źle jak za pierwszym razem. Zaciągnął się 

ponownie, tym razem głębiej, i zakręciło mu się w głowie> 
poczuł dym aż w żołądku. 

Ale to dobrze. Dziadek i ojciec zapev niali, że dym  p

0

może mu wprawić się w trans. 

Żeby tylko nie było tak ciemno. Dziadek i ojciec mi

e

166 

li przynajmniej jasne dni pomiędzy okresami ciemności. 
On musiał przetrwać sam w wiecznej nocy. 

Żar z fajki rozjaśniał maleńki fragmencik pustkowia. 
Tutaj w górze, gdzie siedział, Bezimienny miałby szero­

ki widok, gdyby nie ciemność. Niestety, jedyne, co dostrze­
gał, to mdła poświata nad Królestwem Światła. Natomiast 

po drugiej stronie rozciągał się łańcuch czarnych gór, nad 
którymi od czasu do czasu przetaczał się błysk światła 
i z których niekiedy dochodziły owe zawodzące wołania. 

Jakim sposobem zdoła nawiązać kontakt z duchami? 

Fajka. Zmęczenie. Głód. 
Mógł tylko czekać. 
Żałosne nawoływania rozpraszały go. Do tego jednak 

nie wolno było dopuścić. Musiał za wszelką cenę przestać 
myśleć o krzykach. 

Ale to nie takie łatwe. 
Mijały godziny. Bezimienny skulił się pod swoją narzu­

tą, fajka już zgasła, trzeba oszczędzać tytoń. 

W grupie swoich towarzyszy Bezimienny był najstar­

szy. Wiedział, że wszyscy traktują go z szacunkiem, że jest 
autorytetem nie tylko dla Berengarii. Teraz czuł się mały 
i bezradny. 

Musi zebrać całą odwagę. Musi sprostać zadaniu. 
Dziadek i ojciec powiedzieli, że ta chwila jest najważ­

niejsza w życiu Indianina. Że to uroczystość nie mająca 
sobie równej. Że człowiek poznaje wtedy całą historię ple­
mienia, staje się jej częścią, a także częścią nieba i ziemi 
oraz tego, co na tej ziemi żyje i się porusza. 

Ale Bezimienny niczego takiego nie odczuwał. 
Głosy dochodzące z lasu stawały się coraz głośniejsze. 

Chłopiec nie wiedział, czy wolno mu wstać, ale mimo 
Wszystko zrobił to. Spojrzał w dół i pospiesznie wrócił na 
^ o j e miejsce. 

W oddali dostrzegł ognisko, jakby znajdowała się tam 

167 

background image

wioska czy też może obozowisko grupy nomadów. Jsfj

potrafił tego określić. 

Z głośno bijącym sercem skulił się znowu w swojej nie­

wielkiej niszy. Cały omotał się narzutą. 

- Duchy - szeptał, ponieważ nie był w stanie mówić gło­

śno. - Duchy, wysłuchajcie mnie w mojej samotności. 
O ty, Duchu Gór, który nosisz szary płaszcz, przemów do 
mnie w tę długą, ciemną noc. Duchu Drzewa, ty, który da­

jesz nam cień i płonące światło, ty, który dajesz nam wie­
le z tego, czego potrzebujemy, przybądź do mnie i daj uko­

jenie mojemu niespokojnemu sercu. Duchu Nieba, okryj 
mnie swoją uwagą jak ciepłym płaszczem. Duchu Wody, 
poznaj moje pragnienie i nie potęguj go, pozwól, by na­
czynie pełne twojej życiodajnej ochłody stało przede mną, 

kiedy wrócę stąd do domu. Duchu Zwierząt, wskaż, jakie 
zwierzę da mi siłę. A ty, wielki Wakan Tanka, prowadź 
mnie właściwą drogą, spraw, bym był ciebie godzien. 

Ciemność i cisza spowijały szczyty gór. Ani jeden 

podmuch wiatru nie pojawił się pośród skał. Dziadek opo­

wiadał o kunach i kojotach, ale czyż tego rodzaju zwie­
rzęta istnieją tutaj? Czy w ogóle jakieś stworzenie mogło­
by go zaatakować? 

Bezimienny nie wiedział już, czy minęły dni, czy lata. 

Kiedy głód dawał o sobie znać, młody Indianin zaciągał się 
dymem z fajki. Wyobrażał sobie, że duchy go słuchają- On 
słyszał je również jako coś nieokreślonego. Czasami by» 

nawet pewien, że to tylko wyobrażenie, powstające w je' 
go duszy. Ciało bolało go od siedzenia w jednej pozycji 

dzień za dniem, jednak słabo sobie ten ból uświadamiał-
Popadł w jakieś przypominające śmierć odrętwienie, wy 

wołane zmęczeniem ciała i tytoniowym dymem. 

Później otrząsnął się, jakby trochę doszedł do siebie-

Znajdował się w dziwnym zamroczeniu, mimo to czuwa • 
Nagle stwierdził, że coś się wokół niego zmieniło. Trw 

168 

lo dobrą chwilę, zanim zrozumiał, co to. 

Okolica zalana była światłem. Widział wokół siebie 

eóry- Widział rośliny pokrywające zbocza. I stwierdził, że 
nie jest już sam. 

Jakieś zwierzę, które to przystawało, potrząsając głową, 

powoli, jakby z namysłem, to znowu chodziło czujnie po 
małym płaskowyżu, na którym siedział Bezimienny. Ta­
kich zwierząt w Królestwie Światła, w którym Bezimien­
ny się urodził i wychował, nie było. Mimo to one istniały, 
Bezimienny widział je na obrazku. 

Miał oto przed sobą niedźwiedzia. 
Serce biło mu głośno. Próbował stać się niewidzialny, 

nikt mu nie mówił, że te wielkie zwierzęta żyją w Króle­
stwie Ciemności. 

Czy powinien potrząsnąć swoim koszyczkiem z trawy, 

by przestraszyć przybysza? Czy kiedy bestia go dostrze­
że, nie będzie jeszcze gorzej? 

Światło było takie ostre, takie migotliwe, że nie mógł 

na nie patrzeć. Oczywiście oczy miał po długiej nocy nie­
przywykłe. 

Ale co się stało z niedźwiedziem? 
Już go teraz nie widział. 
To, co Bezimienny przed chwilą zobaczył, to było je­

go zwierzę. To zwierzę, które każdy człowiek ma sobie 
Przypisane. Niedźwiedzia Indianie uważają za bardzo 
szlachetne zwierzę opiekuńcze. Bezimienny uświadomił 

t0

 sobie z radością. 

Usiadł i wpatrywał się w stronę Królestwa Ciemności. 

Wl

dzial przed sobą bezkresne lasy, a nieco bliżej drzewa, 

, blade, jakby wyrastały pod ziemią. Wysokie, strome 

C l a n

y gór. Próbował określić, gdzie poprzedniego wie-

c z

°ra widział ogniska. 

l

 °przedniego wieczora... Bezimienny nie miał pojęcia, 

czasu upłynęło, odkąd tu przyszedł, Zamroczenie mo-

169 

background image

gło trwać krótką chwilę, ale równie dobrze całą dobę 
Mógł mieć przed sobą jeszcze bardzo długie oczekiwanie 

mogło się też zdarzyć, że ojciec i Obcy zapomnieli o nim 
bardzo dawno temu. 

To była straszna myśl. 
Wibrujące światło zniknęło. Z ponurym westchnieniem 

rozejrzał się znowu. Nie zdążył jeszcze spojrzeć w stronę 
czarnych gór, albo może nie chciał tam patrzeć, w każdym 
razie wdzięczny był losowi, że nie musi tego robić. Może 

zresztą właśnie chodziło o to, by tego nie robił? 

Nie, cóż on sobie wyobraża? Że już nawiązał porozu­

mienie z duchami i to one decydują, co jest dla niego naj­
lepsze? Nie powinien wmawiać sobie takich rzeczy. 

Z uczuciem, że nie jest już tutaj sam, pogrążył się po­

nownie w drzemce czy też w transie, czy może w przy­
pominającym śmierć śnie. Nie wiedział, jak to okre­

ślić. Płuca miał pełne szarego tytoniowego dymu, w gło­
wie mu się kręciło, w mózgu zaczynały się pojawiać dziw­

ne obrazy. 

Albo... Czy naprawdę spal? Czy snem jest to wszystko, 

co przetacza się przed jego wzrokiem? Był tak zmęczony, 
że nie potrafił sobie odpowiedzieć. Wszystko wydawało 
się takie prawdziwe, takie rzeczywiste. 

Bezimienny patrzył na świat, którego nie znał. Nie do 

końca to rozumiał. Prawdę powiedziawszy, nie rozumiał 
prawie nic. Ale przecież te oderwane obrazy muszą się 

w jakiś sposób ze sobą łączyć. 

Widział człowieka, który został pochowany w lesie-

Twarz jego była jednak żywa, choć oczy miał zamknięte-

Jakaś nieprawdopodobnie piękna mała dolinka z wodo 

spadem i niebieskimi strumykami, zielone kotlinki,  p

e l n 

żółtych kwiatów, i małe istoty poruszające się tak leKK ' 
że ledwie dotykają ziemi. 

Widział niebo usiane migotliwymi punkcikami-  Ł J

z

dy i sierp księżyca dokładnie taki, jaki dziadek widywał 

w

 starym świecie. 

Nagła odmiana. Mroczne tajemnice znajdują się teraz 

coraz bliżej. Statek, który mknie w powietrzu. Nowe wi­
nę: wielkie... Co to jest? Laboratorium, tak blisko niego... 
żal i podniecenie. Istoty poruszające się wewnątrz. On je 
rozpoznaje... 

Wizje przesuwały się w oszałamiającym tempie, szybciej, 

coraz szybciej, dawne wydarzenia na prerii, przemieszane 
z indiańskimi tajemnicami, jakiś głos wołający w wielkiej 
ciemności, która go otacza: „Nie możesz zostać szamanem, 
ponieważ nie masz nauczyciela. Mimo to sprawisz, że twoi 
przodkowie będą z ciebie dumni". Potem pojawiły się sce­
ny z Królestwa Światła. Wiele z nich rozpoznawał, inne by­
ły całkiem nowe, nieznane, na przemian przerażające, pięk­
ne, pełne napięcia, smutne i radosne. 

Potem wszystko eksplodowało. Stało się jedną przej­

mująco wyrazistą wizją. Tak intensywną, że Bezimienny 
usiadł i wrzasnął: 

-Nie! 
Obudził się. 
Wciągał głęboko powietrze, próbując się uspokoić i zro­

zumieć, co się stało. Kiedy się nad tym zastanawiał, ostatnia 
wyraźna wizja rozwiała się niby poruszona wiatrem mgła. 

Rozdygotany otulał się swoją piękną narzutą. Wciąż 

Próbował zebrać myśli, uświadomić sobie, co się stało, 
gdy nagle usłyszał, że ktoś idzie po płaskowyżu. 

I rzestrach natychmiast ustąpił miejsca uldze. 
°jciec. I dwóch Obcych. 
* No i jak poszło, synu? - zapytał Ptak Burzy. 
~ Czy mogę dostać trochę wody? - poprosił Bezimien-

y matowym głosem. 

bezimienny musiał wobec zebranych gości zdać spra-

e

 ze swego czuwania w górach. Przybyli tutaj najstarsi 

170 

171 

background image

członkowie plemienia, którzy jednak wyglądem wcale nie 
różnili się od młodych. Zjawił się również Wódz. Bezi­
mienny poprosił, by wolno mu było przyprowadzić na 
inicjację swoich towarzyszy. Był to przecież jakby j

e

g

chrzest, niezwykle uroczysty moment w życiu. 

Rozumiało się samo przez się, iż Bezimienny, gdy do­

rośnie, powinien ożenić się z indiańską dziewczyną. Nic 
innego nie wchodziło w rachubę. Matkę chłopca niepoko­
iła więc jego przyjaźń z białymi dziećmi, zwłaszcza zaś 

z dziewczynkami, mieszkającymi najbliżej, a już specjal­
nie z małą Berengarią, która go uwielbiała. Ale, oczywi­
ście, wciąż jeszcze byli dziećmi, cieszyła się więc, że syn 
ma kolegów i przyjaciół. 

Bezimienny kilkakrotnie przełknął ślinę, zanim zaczął 

mówić. 

- Boję się, że nie wszystko poszło, jak trzeba - zaczął 

cicho. - Nie przeżyłem żadnego spotkania z duchami. 

Potem rozpoczął swoją opowieść o niedźwiedziu 

i o tym, jak wygląda Królestwo Ciemności. W każdym ra­
zie ta jego część, którą widział. O swoich wizjach, przede 

wszystkim tych, mających coś wspólnego z życiem Indian 
na prerii, a także o części wizji, dotyczących królestw 
Światła i Ciemności. Kiedy jednak doszedł do ostatnich 
przeżyć, umilkł. 

- Tak, synu, słuchamy - zachęcał go Ptak Burzy. - Co 

chciałeś nam opowiedzieć? 

Bezimienny spojrzał na obu Obcych, siedzących wśród 

innych gości na trawniku w pięknym ogrodzie. On i Ob­
cy

 długo patrzyli sobie w oczy. 

Potem chłopiec zwrócił się znowu do starszyzny, °° 

tam siedzieli również jego ojciec i dziadek. 

- Nie - powiedział beznamiętnym głosem po dłvg

ie

J' 

bardzo długiej przerwie. - Nie, już nic. To tylko taK 
dziwne sny. Wybacz mi, ojcze, że zawiodłem. I

  c i e 

172 

dziadku, też proszę o wybaczenie. Nie okazałem się god­
ny, duchy odwróciły się ode mnie. 

Znowu nastało długie milczenie. W końcu starsi plemie­

nia zaczęli o czymś między sobą szeptać, a reszta zebra­
nych czekała, aż szacowna grupa skupiona wokół wodza 
uzgodni swoje poglądy. 

Dziadek chłopca podniósł się wolno z miejsca i stanął 

przed nim. 

- Synu mojego syna - zaczął głosem drżącym z przeję­

cia. - Czy ty właściwie zdajesz sobie sprawę, o czym mówi 
twój język? Czego ty się spodziewałeś, że duchy staną 
przed tobą i będą cię poklepywać po ramionach? Czy na­
prawdę możesz tak nie doceniać Wakan Tanka? Czyż nie 
widziałeś swego zwierzęcia? Nie słyszałeś głosu, który do 
ciebie przemawiał? Czyż ciemność nie opuściła twoich 
oczu? Czy nie widziałeś ziemi i nieba w miejscach, 
których nigdy nie odwiedziłeś? Czyż nie widziałeś zarów­

no tego, co minione, jak i tego, co teraz trwa, a nawet te­
go co przyszłe? To prawda, że nie zostaniesz szamanem, 
jak marzyłem. Zaprawdę jednak jesteś wybrany, a duchy 
dotykały cię bardziej, niż to czyniły w stosunku zarówno 
do twojego ojca, jak i do mnie. Mędrcom plemienia łatwo 
by!° znaleźć odpowiednie dla ciebie imię, bowiem otrzy­
małeś dar widzenia w ciemnościach. Otrzymujesz tedy 
imię niezbyt odmienne od dawnego. Od tej chwili twoje 
imię brzmieć będzie  O k o Nocy. 

Po kolejnym uroczystym dniu goście zaczęli się żegnać, 

strażnik Słońca i Rok wyszli zamyśleni przez bramę 
ogrodu. 

- O n wie - stwierdził Rok. - Nie jest to jeszcze dla nie-

o° całkiem jasne, ale on wie. 

- Tak - potwierdził Strażnik Słońca. - A więc mamy je­

lcze jednego. 

Owszem. Jest jednym z tych, których wybieramy. 

173 

background image

A co z resztą młodych? Co z jego przyjaciółmi z rodziny 
czarnoksiężnika? 

- Są zbyt niedojrzali. Za mało jeszcze o nich wierny 
- Tak to jest. - Rok westchnął. - Powinniśmy tutaj mieć 

czarnoksiężnika i jego syna. To prawdziwa tragedia, że-
śmy ich utracili. 

-Tak. 
Poszli dalej pogrążeni w myślach. Wielu z wizji młode­

go Indianina nie rozumieli. Na przykład nie wiedzieli, co 
może oznaczać grób w lesie, w którym znajduje się żyjąca 
istota. Ani czym jest piękna dolina z wodospadami, poro­
śnięta żółtym kwieciem. Skąd pochodzą tego rodzaju wizje? 

Właściwie to wielka szkoda, że na uroczystości nie by­

ło rodziców białych przyjaciół chłopców. Taran, Uriel 
i Villemann by zrozumieli. A w każdym razie domyślili­
by się sensu wizji chłopca. Wciąż bowiem żyli nadzieją. 
Może udzieliliby Obcym ważnych wskazówek? 

Rok jednak i Strażnik Słońca nie pojmowali niczego. 
Odwrócili się jeszcze raz i pomachali na pożegnanie 

gospodarzom, którzy wciąż dziękowali im serdecznie za 
tak wiele wsparcia w ceremonii wprowadzenia syna do 
świata dorosłych. 

Obaj Obcy wsiedli do gondoli, która szybko przenio­

sła ich na północ, do tamtejszych okrytych tajemnicą re­
jonów. 

CZĘŚĆ CZWARTA 

ROZWAŻANIA MŁODYCH 

O MIŁOŚCI 

background image

16 

ELENA 

Theresa, teraz młoda niczym trzydziestolatka, wraz ze 

swoim równie młodzieńczym mężem Erlingiem wysiadła 
z gondoli powietrznej przed bramą domu Taran. Zostali za­
proszeni na przyjęcie urodzinowe. Czworo równolatków: 

Jori, Jaskari, Elena i Armas, połączyło swoje dziewiętnaste 
urodziny i miały one być obchodzone u Joriego. Zmienia­
ło się to z roku na rok, tym razem Taran przyjmowała u sie­
bie całą radosną i dość wymagającą gromadkę. 

Theresa była szczęśliwa jak nigdy przedtem. Cieszyła 

się, że Erling może ją oglądać taką młodą i pociągającą. 
Wprawdzie kiedy spotkali się po raz pierwszy, nie była 
o wiele starsza niż teraz, ale wtedy przygniatały ją zmar­
twienia, była zgaszona, blada i, aż strach teraz o tym po­
myśleć, posiniaczona przez swego ówczesnego męża księ­
cia Adolfa. Teraz stała się ładniejsza niż kiedykolwiek 
przedtem i w pełni zdawała sobie z tego sprawę. W daw­
nym życiu Theresa nigdy nie była wielką pięknością, uwa­
żała więc, że zasłużyła sobie na tę przyjemną przemianę. 

Erling również odzyskał dawną urodę. Theresa wiedzia-

a

 bardzo dobrze, że w latach młodości miał wielkie powo­

żenie u kobiet, ale wtedy ona jeszcze go nie znała. Teraz 
dochowywał jej absolutnej wierności, nie miała co do tego 

na

J mniej szych wątpliwości. Takie rzeczy po prostu się wie. 

~ Mamy wspaniałe dzieci i wnuki - uśmiechnęła się do 

B»CŻa. 

177 

background image

- Masz rację - potwierdził Erling. - Wszyscy są napraw­

dę cudowni. 

Dzieci chodziły do szkoły, teraz już do wyższej, ale 

właśnie miały ferie. 

Erling otworzył furtkę. Żadne z nich nie wspomniało 

o tym, o czym oboje myśleli. Szczerze mówiąc, dwoje 
wnucząt przysparzało im nieco zmartwień. Berengaria 
płocha i roztrzepana, oraz bardzo do niej podobny Jori. 

Najgorsze, że w realizację swoich szalonych pomysłów 

wciągali resztę młodzieży. 

Że też ten chłopiec w najmniejszym stopniu nie prze­

jął spokoju Uriela, wzdychała często Theresa. Natomiast 
szaloną naturę Taran odziedziczył w całości. 

- Zjawił się też Armas, jak widzę - ucieszył się Erling. 

- W takim razie możemy być spokojni. On utrzyma po­
rządek.  O n , Jaskari, a także Elena stoją obiema nogami 
na ziemi. Podobny charakter ma  O k o  N o c y i, jak widzę, 
on też już przyjechał. 

- Jaka to wspaniała gromadka - zachwycała się There­

sa, stojąc na ogrodowej alejce, wysadzanej pięknymi róża­
mi. - Żeby tylko nie wymyślili czegoś, co wystawi cierpli­

wość Obcych na próbę. 

- Miejmy nadzieję, że będą panować nad temperamen­

tami. A jak się czuje Tiril? 

- Myślę, że dobrze - odparła Theresa, gładząc dłonią 

dorodny bladoróżowy kwiat - ale ona nigdy nie zapomni. 

Erling przystanął również. 
- Myślisz, że nie zamierza wyjść ponownie za mąż? 
- Starających się ma kilku, ale dla niej istnieje tylko 

Mori. Żaden inny mężczyzna nie może się z nim równać 

- Czy nie mogłaby się zgodzić na kogoś chociaż w  p

0

łowię tak dobrego? Ciągle się boję, że ona w końcu p°" 
prosi o to, by mogła umrzeć. 

- Dopóki ma dzieci i wnuki, to chyba nie, ale przecież 

178 

one się wkrótce usamodzielnią... Dobry Boże... 

Theresa wyprostowała się, zapomniała o róży, którą 

dopiero co podziwiała. 

- Co się stało? - zapytał Erling. 
- Dlaczego myśmy o tym nie pomyśleli wcześniej? Cóż 

za idioci! 

- Z pewnością od czasu do czasu bywamy niemądrzy, 

ale co teraz masz na myśli? 

- Po prostu uświadomiłam sobie, co sprawia, że ona 

ciągle ma nadzieję. "W każdym razie jeśli chodzi o Dolga. 

- A ja wciąż tego nie rozumiem. 
- Czy nie pamiętasz, że dopóki żyje Dolg, żyje rów­

nież Nero? I odwrotnie. Oni mogą umrzeć tylko razem. 

Erling stał bez ruchu. 
- Rzeczywiście, zapomniałem o tym - rzekł matowym 

głosem. 

- Och, Dolg, mój kochany Dolg - jęknęła Theresa. -Jak 

mało go znaliśmy. Dlatego pewnie też kochaliśmy go naj­
bardziej z całej trójki wnuków. 

- Z pewnością. Tak trudno było go zrozumieć, a poza 

tym zdawaliśmy sobie sprawę, jaki los go czeka. 

- I nie koniec na tym. Kto mógł sobie wyobrazić, że to 

właśnie on i Mori nie będą mogli przekroczyć Wrót. 

- Przeklęci rycerze! Ich straszne łapy wyciągają się za 

nami aż tutaj - powiedział Erling z goryczą. - Czy na­
prawdę nie ma żadnej możliwości, by ktoś z nas mógł 
wyjść na Ziemię i podjąć poszukiwania? 

- Żadnej, absolutnie żadnej. Tiril przecież tyle razy py­

tała, próbowała dosłownie każdego sposobu, ale ja myślę, 

Ze

 ona nie zapomniała tak jak my o tej sprawie z Dolgiem 

' Nerem. 

~ Zastanawiam się, czy mimo wszystko Obcy nie mo­

gliby podjąć poszukiwań? 

~ Chodzi ci o to, czy oni nie mogliby wyjść jakimiś wła-

179 

background image

snymi drogami? Cóż, na to nie mamy wpływu... 

Z domu rozległo się wołanie Taran: 
- Jeśli napodziwialiście się dość już moich pięknych 

róż, to może moglibyśmy zacząć przyjęcie? Jori od dłuż­
szego czasu stara się spróbować śmietankowego tortu. 

- O mój Boże, a ja myślałam, że on jest zbyt dorosły 

na takie rzeczy - uśmiechnęła się Theresa do Erlinga. 

- Mam do ciebie prośbę: nie mówmy na razie nic na te­

mat Dolga i Nera, dobrze? 

- Nie, oczywiście, że nie. Przecież i tak chyba tylko Tiril 

zdaje sobie sprawę z tego, co oznacza fakt, że Nero żyje. 

- I nic dziwnego, że nigdy się z nim nie rozstaje. O mój 

Boże, iluż to młodych gości się zebrało! Myślisz, że to nie 
będzie zbyt męczące? 

- To są ich szkolni koledzy. Cała trójka naszych wnu­

ków chodzi przecież do tej samej klasy. Tylko Armas uczy 
się w szkole Obcych w północnej części kraju. Odwagi, 
Thereso, nie jesteśmy jeszcze tacy starzy. 

- No pewnie - roześmiała się Theresa. - Patrz, idzie Ti­

ril z Nerem, zaczekajmy na nich. 

Urodzinowe przyjęcie minęło spokojnie i większość go­

ści rozeszła się już do domów. Wszyscy byli podnieceni 
i radośni. Zostało tylko sześcioro przyjaciół, którzy nie 

chcieli się jeszcze rozstawać. Ktoś wpadł na pomysł, by wy­
brać się na niewielki spacer, co wszyscy przyjęli z radością-

Taran też się ucieszyła, że wyszli, będzie mogła spokoj­

nie posprzątać po orgii obżarstwa. 

Co prawda zbliżała się pora snu, ale któż by się przej­

mował takimi sprawami w czasie ferii szkolnych, zwłaszcza 

że przecież w tym kraju światło trwało przez całą dobę. 

- Chodźcie, pójdziemy brzegiem Złocistej Rzeki - rzeKJ 

Armas. - Nie byłem tam już bardzo dawno, a w ogóle to 
zawsze miałem ochotę zobaczyć, skąd ona wypływ*-

180 

Wszyscy natychmiast przystali na propozycję, tylko 

Jori, który niechętnie brał udział w nazbyt spokojnych 

przedsięwzięciach, zawołał, że najlepiej będzie, jeżeli wy­
ruszą jego nową gondolą, którą dostał na urodziny. To 
całkiem nowy typ gondoli, porusza się zarówno w powie­
trzu, jak i na wodzie. Jori cieszył się ogromnie z prezen­
tu i niechętnie zostawiłby pojazd w domu. 

Ów pomysł Joriego miał im wkrótce uratować życie, 

ale na razie jeszcze o tym nie wiedzieli. 

To podniecające być poza domem w porze snu, zwła­

szcza że surowo przestrzegano zasad, cała społeczność 
musiała się im podporządkowywać, w przeciwnym razie 
bowiem powstałby w kraju trudny do opanowania chaos. 
Młodzi ludzie jednak zawsze uwielbiają nocne spacery 
i fakt, że w Królestwie Światła nigdy nie zapada zmrok, 
nie miał tu nic do rzeczy. Ta noc była zresztą wyjątkowa, 
poza tym mieli pozwolenie rodziców. Tylko Rafael 
i Amalie trochę protestowali. Berengaria nie skończyła je­

szcze szesnastu lat. Miała jednak swoje sposoby, żeby 
przekonać rodziców, więc wkrótce i oni się zgodzili. 

Kiedy znaleźli się już nad rzeką i pojazd Joriego delikat­

nie osiadł na połyskującej złotem wodzie, stwierdzili, że po­
wietrze jest tej nocy dziwnie czyste, a wokół panuje niezmą­
cony spokój. Nie było w tym świecie błękitnego nieba, 
które mogłoby się odbijać w wodzie, wszędzie panowało 
Złociste światło. Glosy dźwięczały donośnie, na wzgórzach, 

z

a plecami spacerowiczów, leżały pogrążone we śnie zabu­

dowania. Okna w domach szczelnie pozamykano, nikt nie 

m

°gł widzieć młodych, którzy odważnie wędrowali w górę 

rZe

ki- Berengaria była ogromnie podniecona. 

Nagle Elena przystanęła. 
~ Cii! Słyszeliście? 
Rzeczywiście, przystanęli i zaczęli nasłuchiwać jakichś 

^ropnych, „śmiertelnych jęków", dochodzących z daleka. 

181 

background image

- Tutaj słychać je dużo wyraźniej niż w domu na Za­

chodnich Łąkach - rzekł  O k o Nocy. 

- Masz rację - potwierdził Jori. - Złocista Rzeka znaj­

duje się bliżej Ciemności. 

Berengaria wsunęła dłoń w rękę Jaskariego. 
- Myślicie, że oni mogą tutaj przyjść? 
- Oczywiście, że nie - odparł Jaskari. - Nie przedosta­

ną się przecież przez mur. 

Ruszyli znowu. Znajdowali się teraz bardzo daleko od 

domu. Dalej niż kiedykolwiek w tym kierunku zaszli, nie 
widzieli już stąd swojej osady. W ogóle żadnej osady. 

Elena szła z tyłu za innymi i przyglądała im się 

w ostrym, złocistym świetle nocy. Patrzyła na małą sylwet­
kę Berengarii i wzdychała w głębi duszy z goryczą. Mama 

Berengarii jest duża i niezdarna, myślała. Córka jednak 
odziedziczyła urodę po swoim pięknym, romantycznym, 
delikatnie zbudowanym ojcu, Rafaelu. Moja matka jest 
drobna i krucha, we wszystkich mężczyznach budzi in­
stynkty opiekuńcze. Jest śliczna jak rzadko kto, ta moja 
mama Danielle. Ja natomiast wszystko wzięłam od ojca, 
dużego i silnego chłopskiego syna. Bardzo kocham tatę, ale 
dlaczego los jest taki niesprawiedliwy? Dlaczego człowiek 
może się urodzić z talią podchodzącą pod ramiona i bio­
drami jak wyciosanymi z ciężkiej kłody drewna? 

„Bądź tylko miła i pogodna, a wszyscy będą cię lubili 

- powtarza zwykle mama na pociechę, ale to przecież kłam­

stwo. Jaka dziewczyna chciałaby być lubiana za to, że jest 
godna zaufania i sympatyczna, natomiast nie budzi żadnego 

zainteresowania chłopców. Kto chciałby mieć takie włosy-

Mimo woli Elena przeczesała palcami swoją gęstą, kę­

dzierzawą grzywę. Podziwiała ciemne, falujące włosy be­
rengarii i bardzo chciała mieć takie same. Ale ona nosił 
na głowie trudny do rozczesania gąszcz, który spływał n 
plecy i sięgał niemal do talii, a z przodu przesłaniał znać 

182 

n

ą część twarzy. „Obetnij  t o " - powtarzała mama. „Obe­

tnij  t o " - mówiła Taran i wielu innych, którzy sądzili, że 
wiedzą lepiej, Elena jednak nie chciała ostrzyc włosów. 
Ona chciała wyglądać tak jak Berengaria. 

Spoglądała teraz na swoją piękną wyjściową sukienkę 

z delikatnego materiału w zielony, niebieski i złoty wzór, 
długą do kolan. Bardzo piękna sukienka, wszyscy to mówi­
li, ale tak naprawdę to zachwycali się ogniście czerwoną 
sukienką Berengarii. Tego dnia Elena umalowała wargi. 
Zrobiła to bardzo dyskretnie i delikatnie, prawdopodob­
nie teraz nic już z tego nie zostało, a ona ma twarz czer­

woną i wszystkie wypryski na brodzie i policzkach wyra­
źnie widoczne, zaś ufne oczy spoglądają dokładnie tak jak 
zawsze, bez cienia wdzięku czy uwodzicielskiej kokieterii. 

Solidna Elena, pospolita Elena. Gdyby stanęła na ja­

kimś neutralnym tle, po prostu nie byłoby jej widać, ni­
czym by się nie wyróżniała. Wygląd decyduje o wszyst­
kim. O wszystkim, myślała rozżalona. 

Chłopcy w grupie... podkochiwała się w nich po kolei, żad­

nemu, oczywiście, o tym nie wspominając ani słowem. Była­
by głupia, gdyby coś takiego zrobiła. W szkole jej kuzyni mie­
li wielkie powodzenie u dziewcząt, zresztą w ogóle byli bar­
dzo popularni i tylko przy takich okazjach jak dzisiejsza, kie­
dy zbierała się cała rodzina, młodzi mogli być znowu razem. 

Dlaczego dzieciństwo musi się kończyć? Za kilka lat 

rozejdą się w różne strony. 

Kuzyni nie mieli pojęcia o tym, że Elena tak źle myśli 

0

 sobie samej. W ogóle nie przychodziło im do głowy nic 

n a

 temat talii pod pachami ani kanciastych bioder. To by­

ty jej wymysły, na dodatek mocno przesadzone. Jeśli 
^ ogóle o niej myśleli, to na ogól coś w rodzaju, że to 

Z n

akomita dziewczyna, powinna się tylko ostrzyc. 

Tej nocy jednak Elena szła i rozmyślała o swoich czte­

ro kuzynach i przyjaciołach. Wspominała, co było daw-

183 

background image

niej. Jori... Mogli mieć wtedy po piętnaście lat. Podczas ja­
kiegoś przyjęcia znaleźli się sami w pustym pokój a Wtedy 

Jori zaczął mówić o sprawach związanych z miłością, o tym 
co dorośli robią ze sobą po ślubie i w ogóle. Elena była kom­

pletnie nieprzygotowana na coś takiego, więc przeważnie 
milczała. W końcu Jori położył się na kanapie z rękami pod 
głową i skrzyżowanymi nogami, leżał tak, patrzył w sufit 
i mówił głośno: „Wiesz, Eleno, jestem okropnie ciekawy, jak 
się to wszystko odbywa, co się wtedy mówi i jak to jest mieć 
dziewczynę?" Elena nie była w stanie odpowiedzieć. Wtedy 
on usiadł i objął ją. „Czy mógłbym spróbować, Eleno? Mógł­
bym poczuć, jaka jest w dotyku skóra dziewczyny?" 

O n a ze zdumienia przestała oddychać, zerwała się 

z miejsca i uciekła. Potem żałowała okropnie i długo o nim 
myślała. Robiła wszystko, żeby znowu znaleźć się z Jorim 
sam na sam, ale nigdy jej się to nie udało. Teraz była rada, 
że tamta sprawa tak się skończyła. Nigdy nie wiadomo, do 
czego to mogło doprowadzić. Może grupa przyjaciół by się 

rozpadła albo... nie, o tym nie miała odwagi myśleć. 

Jaskari. W okresie dojrzewania był trochę niezdarny, te­

raz jednak bardzo wyprzystojniał. Jaskari był niezwykle sil­
ny, kiedy raz przenosił ją przez kamienny murek, poczuła 
przyjemne mrowienie pod skórą w miejscu, którego doty­
kały twarde mięśnie jego ramienia, i od tamtej pory śniła 
o nim po nocach. To znaczy właściwie to nigdy nie był on, 
zawsze widziała jakieś obce twarze, kiedy się jednak budzi­
ła, myślała właśnie o Jaskarim. Romantyczne, piękne sny, 
że na przykład on przytula ją do siebie i całuje. Czy raczę] 
zamierza pocałować, bo nigdy w żadnym śnie do tego nie 
doszło, zawsze coś ją gwałtownie budziło w ostatniej chwi­
li. Po jakimś czasie również zauroczenie Jaskarim minęło-

Kolejnym, który zaprzątał jej myśli, był Armas. l

niebywale urodziwy z tymi rysami Obcych i jakiż P

rz

stojny! Elena zaczęła snuć długie historie, że na przy* 

184 

Armas ratuje ją z jakiejś okropnie niebezpiecznej sytuacji 
albo jeszcze lepiej na odwrót - że to ona ratuje go w ostat­
niej chwili od śmierci, wtedy on zarzuca jej ramiona na 
szyję, patrzy na nią i szepcze coś niebywale tajemnicze­
go, co dotyczy tylko ich dwojga. 

Po jakimś czasie te fantazje, które snuła za dnia, zaczęły 

jej się śnić po nocach, że na przykład znajduje się w domu 
zawładniętym przez duchy i Armas przychodzi, by ją ura­
tować. Biegnie z nią przez pokoje, jak najdalej od strasznej, 
budzącej grozę bestii, której nigdy nie widzieli. Uciekają 
z domu do lasu, nagle znajdują się na ziemi, a wtedy on... 

Elena zarumieniła się na samo wspomnienie tego, co 

tam miało zajść. On dotknął jej dłonią, a ona natychmiast 
poczuła, że... 

Nie, nie chciała o tym nawet myśleć. Obudziła się wte­

dy, to było okropnie nieprzyjemne i zawstydzające prze­
życie, chciała je wymazać z pamięci. 

Jedynym, który nigdy nie wzbudzał w niej żadnych ro­

mantycznych ani erotycznych emocji, był  O k o Nocy. Po 
pierwsze, to najlepszy przyjaciel Berengarii, a poza tym Ele­
na uważała, że chyba nie jest stworzony do takich spraw. 
Głupio byłoby zakochać się w kimś, kto został wybrany do 
zupełnie innego życia, no i  O k o Nocy nigdy nie patrzył na 
nią w ten sposób. Zresztą chyba w ogóle na nią nie patrzył. 

Inni chłopcy w grupie też na ogół spoglądali na nią 

z

 rzadka. 

To bardzo przykra myśl! 
0 przyszłości dziewczyny decyduje jej wygląd, myśla-

'

a

 Elena z goryczą. 

Ale  O k o  N o c y też jest niebywale przystojny i jakiż to 

W s

paniały człowiek! Szczęśliwa ta indiańska dziewczyna, 

która go dostanie! 

Jeszcze jedna bardzo przykra myśl. 

1 atrzyla na swoich czterech przyjaciół. Fakt, że znali 

185 

background image

się z dzieciństwa, miał swoje niedobre strony, wiele się 

przy tym traci, nie ma tej ciekawości wobec nieznanego, 

Ale inni chłopcy w szkole? Nie! Nie, nie, żaden z nich 

nie mógł się nawet mierzyć z jej najbliższymi przyjaciółmi 

Znajdowali się teraz naprawdę daleko od domu. Zaczął 

padać drobny, nocny deszcz, więc wszyscy schronili się 

w gondoli Joriego i zaciągnęli dach. Zrobiło się bardzo 
przytulnie, a nawet intymnie, i w tym nastroju kontynu­

owali wycieczkę. Nikt nie chciał jeszcze wracać do domu, 
mieli zresztą gondolę, która przecież bardzo szybko 

w każdej chwili może ich odstawić na miejsce. 

Powóz mknął więc w górę rzeki, a oni śmiali się, śpiewa­

li i tryskali humorem. Nowe okolice położone z dala od do­
mu. Ostatnie osady minęli już bardzo dawno temu, wciąż 

jednak przebywali w dzielnicy wschodniej. Życie było takie 
podniecające, noc cudownie piękna, a oni młodzi. Wyprawa 

wydłużała się niebezpiecznie. Od czasu do czasu na brzegu 

widzieli tablice ostrzegawcze, ale nic sobie z tego nie robili. 

Gondola przepłynęła rozległe zakole i wtedy... 

- Oj! - zawołał Armas. - Srebrzysty Las! Rzeka wypły­

wa ze Srebrzystego Lasu! Ale czy płynie również przez je­
go teren? 

17 

JASKARI 

Jori zatrzymał gondolę. Kiedy ustal chlupot wody, zro­

biło się bardzo cicho. Rzeka nie należała do burzliwych, le­

dwie zauważało się prąd. Deszcz przestał padać, wszyscy 

więc wyszli spod dachu. Wokół nich rozciągały się pustko-

186 

w

ia, nigdzie jak okiem sięgnąć ani śladu ludzkiej osady. 

W ciszy dotarł do nich daleki, pełen skargi krzyk znad 

Czarnych Gór. 

- Srebrzysty Las widać z naszego domu - powiedział 

Jori. - Na wzniesieniu kawałek od osady, ale to krańce le­

śnych terenów, natomiast teraz znaleźliśmy się w samym 
środku puszczy, tak mi się przynajmniej wydaje. 

Rozglądali się dookoła w milczeniu. Las sprawiał po­

nure wrażenie, pod koronami drzew o srebrzystych li­
ściach czaił się mrok. Wszystko wydawało się takie taje­
mnicze i podniecające... 

- Chyba nie wolno nam... - zaczęła Elena zdławionym 

głosem. 

- Nie ma tu przecież żadnych tablic ostrzegawczych 

- rzekł Jori w zamyśleniu. 

- Może byśmy zajrzeli... tylko na chwilkę - zapropono­

wała Berengaria niepewnie. 

- To chyba nie zaszkodzi - zgodził się z nią Jaskari. 
Armas był nieco bardziej ostrożny. W ogóle miał wię­

cej poczucia odpowiedzialności niż inni, ale w końcu je­
go status pól-Obcego zobowiązuje. 

- Tylko zajrzymy. Naprawdę na chwilkę - upierała się 

Berengaria. - Moim zdaniem las wygląda dość nieprzyje­
mnie. Bałabym się pójść dalej w głąb. 

Ale właśnie jej obawy rozpaliły ciekawość Eleny. 
- A ja pójdę! 

Dlaczego ja to robię? pomyślała zaraz zawstydzona, 

"erengaria jest moją najlepszą przyjaciółką, najbardziej 

Za

ufaną osobą, podziwiam ją i strasznie lubię, dlaczego 

w

°bec tego występuję przeciwko niej? 

Elena sama nie rozumiała swoich reakcji, ale przecież 

tym wieku działaniem człowieka kierują często zaska-

u

)^ce, ukryte gdzieś w głębi duszy motywy. 

~ Ja też chcę iść - oznajmił Jaskari. 

187 

background image

Bogu dzięki, pomyślała Elena. Sama nigdy bym się nie 

odważyła. 

- Ja też! - dołączył  O k o Nocy. 

Jeszcze lepiej. 
Jori wahał się pomiędzy chęcią pójścia z przyjaciółmi 

a obowiązkiem pilnowania swojej nowej gondoli. Tata 
Uriel przykazał, by nie spuszczał jej z oczu, natomiast drze­
wa miały gałęzie tak nisko, nad rzeką znajdowały się jeszcze 
jakieś zarośla, więc gondolą do lasu wjechać by nie mógł. 

- Teraz widać wyraźnie, że liście mają srebrzystą barwę 

- stwierdził Armas ze wzrokiem utkwionym w najbliższe 
drzewo. - A przecież często połyskują, jakby były złote. Be-
rengario, zostanę tutaj z tobą i ty też powinieneś zostać, Jori. 

Jori z westchnieniem przyznał mu rację, ale ostrzegł 

biegnącą do lasu trójkę: 

- Tylko nie zapuszczajcie się zbyt daleko! 
- Będziemy do was krzyczeć - obiecała Elena przejęta 

tym, że wyrusza w towarzystwie dwóch przystojnych 
i silnych młodzieńców. Berengaria również wyglądała na 
zadowoloną ze swojego towarzystwa. 

Pochyleni zaczęli się przemykać pod koronami drzew. 
Ziemię porastała miękka i bardzo zielona trawa. Był to 

niezwykle piękny las i Jaskari, który przejął kierownictwo, 
nie mógł pojąć, dlaczego nie wolno im tutaj przychodzie 
Drzewa rosły stosunkowo rzadko, ale ich gałęzie zwiesza­
ły się nisko w dół niczym u płaczących wierzb, był to jed­
nak zupełnie inny gatunek drzew. Tu i tam ziemię pokry­

wały małe, różowe kwiatki, których też nie byli w stanie 
zidentyfikować. Znajdowali się jakby w zupełnie obcym 
świecie, odmiennym od tego, który dotychczas znali. 

O wszystkich swoich obserwacjach donosili głosn 

czekającym nad rzeką przyjaciołom. 

By nie zabłądzić, trzymali się brzegu rzeki. Stawaia 

ona teraz coraz węższa, wyglądała niczym niewielki pot 

188 

w

 końcu przemieniła się w płynący wolno strumyczek. 

- Może powinniśmy zawrócić? - zaniepokoiła się Elena. 
- Za chwilkę - obiecał Jaskari, który uważał, że to wszy­

stko jest zbyt interesujące, żeby przerywać wycieczkę. 

Las stawał się coraz gęstszy, kwiatki tu już nie kwitły, 

zamiast trawy ziemię pokrywał ciemny mech. 

Jaskari nawet nie zauważył, że przemyka się do przo­

du najciszej jak tylko może. To on był kierownikiem gru­
py, wiedział jednak, że  O k o  N o c y jest najzdolniejszym 
z nich wszystkich tropicielem śladów, chociaż akurat tu­
taj nie ma chyba żadnych śladów do tropienia. 

W koronach drzew zaczynały się budzić ptaki. Ville-

mann, ojciec Jaskariego, mówił, że niektóre gatunki pta­
ków w Królestwie Światła są takie same jak na Ziemi. In­
ne natomiast zupełnie na Ziemi nie występują. Jaskari 
znał wiele gatunków ptaków i umiał rozróżniać ich śpiew. 

Chyba wkrótce będzie rano, myślał. A może ptaki ma­

ją inny rytm dobowy niż ludzie, chyba tak, bo czas snu 

rozpoczął się dopiero co. 

Jaskari był młodzieńcem bardzo silnej budowy. Miał 

długie, jasne włosy i szeroką twarz. Reprezentował dużo 
bardziej fińską urodę niż jego mama Mariatta. Bardzo lu­
bił pracę na świeżym powietrzu i nie unikał fizycznego 
wysiłku. Miał więc rozwinięte muskuły, które napinały się 
^k, iż czasami odnosiło się wrażenie, że rękawy koszuli 
Jaskariego popękają. Był najsilniejszy w grupie przyjaciół. 

Mama i ojciec chcieli, by został lekarzem, ponieważ miał 

bardzo sympatyczne usposobienie i zawsze pomagał słab­
szym lub bezradnym. Sam Jaskari nie miał nic przeciwko te-
^UJ pod warunkiem jednak, że od czasu do czasu będzie 

t l l o

gł pracować fizycznie. Zastanawiał się ciągle, czy zostać 

kkarzem, czy też weterynarzem. Miał bowiem od dzieciń­
stwa do czynienia z psami i innymi chorymi lub okaleczo­
nymi zwierzętami, którymi zajmowała się Tiril. Babcia Tiril 

189 

background image

była najlepszą przyjaciółką Jaskariego, u niej zawsze mógł 
szukać rady i z nią najwięcej rozmawiał o wyborze zawodu. 

Teraz jego myśli zajmowała jedna ze szkolnych koleża­

nek. Ona również uczestniczyła w urodzinowym przyjęciu, 
śmiała się dużo i żartowała ze wszystkimi chłopcami, także 

z Jaskarim, ale pod żadnym względem go nie wyróżniała. On 
zaś nie nabrał jeszcze pewności w kontaktach z dziewczęta­
mi i właśnie teraz, podczas wycieczki, z irytacją wyrzucał so­
bie, że nie okazał jej wyraźniej, jak bardzo się nią interesuje. 

Przystanął, kiedy Oko Nocy szepnął: „Cii!" 

Wszyscy troje stali bez ruchu. Nagle droga powrotna 

wydała im się nieprawdopodobnie długa. 

- Co to za odgłos? - szepnęła Elena. 
Nasłuchiwali znowu. Docierał do nich jakiś słaby 

szmer, trudny do określenia. Oko Nocy położył się i przy­
cisnął ucho do ziemi. Reszta poszła za jego przykładem. 

Teraz Jaskari odkrył, co to takiego. Delikatne drganie 

ziemi. Jakiś bardzo cichy, nieprzerwany odgłos jakby da­
lekiego grzmotu albo szum... 

- Trzęsienie ziemi? - szepnęła Elena, kiedy wszyscy 

wstali. 

- Nie, nie - odparł Oko Nocy. - To chyba w ogóle nie 

jest głos natury. 

Inni kiwali głowami. Uważali, że Oko Nocy ma rację-

- Czy powinniśmy to zbadać? - zapytała Elena. 
- Myślę, że nie, w każdym razie nie teraz. To dociera 

do nas z bardzo daleka, a sądzę, że nasi przyjaciele zaczy­
nają się już niepokoić. Chodźcie, wracamy nad rzekę. 

Ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli, ale 

niełatwo było utrzymać kurs. 

- Czy naprawdę zaszliśmy tak daleko od rzeki? -

  n i e 

pokoiła się Elena. - Las nie był przecież aż taki gęsty-

Byli teraz niemal kompletnie otoczeni czymś, co mo­

gło przypominać las iglasty, ale drzewa, rosnące bardz 

190 

blisko siebie, miały jednak coś w rodzaju liści, a nie szpil­
ki, gałęzie zaś sięgały aż do ziemi. 

- Oko Nocy - zapytał Jaskari. - Czy potrafisz odna­

leźć drogę powrotną? 

Indianin stał przez chwilę bez ruchu, próbując się zo­

rientować w stronach świata. 

- Jesteśmy bardzo blisko rzeki - powiedział w końcu. 

- Zaszliśmy tylko głębiej w las. Chodźcie! 

Poprowadził ich poprzez przypominające dżunglę za­

rośla i wkrótce stanęli nad rzeką, która w tym miejscu by­
ła bardzo wąska. 

- Niemal jak... jakby płynęła w rurze - rzekł Jaskari 

zdumiony. - Albo jakby to był kanał. 

- Możliwe, że to kanał - zgodził się Oko Nocy. 
- Zaczekajcie chwileczkę - poprosiła Elena. - Coś mi 

wpadło do buta. 

Usiedli na sporym kamieniu i pomogli jej doprowadzić 

but do porządku. 

Nagle wszyscy troje spojrzeli po sobie. 
- Co to było? - zapytał Jaskari cicho. 
- Szept? - zdziwiła się Elena. - Może to strumyk...? 
- Nie - odparł Oko Nocy. - To nie strumyk. Słuchaj­

cie! Znowu! 

Trudno było rozróżnić słowa, ale ktoś szeptał gdzieś 

w

 pobliżu. 

Spojrzeli ku gęstym liściom, spod których wypływał 

strumyk. 

Po chwili wstali i poszli w górę rzeczki. Musieli odsu-

w

ac zwisające gałęzie, żeby przejść. 

Nagle ich ręce natrafiły na opór. 

Wyraźnie wyczuwali dłońmi przeszkodę, ale jej nie wi­

dzieli. 

• To mur - szepnął Jaskari. - Niesłychane. Doszliśmy 

az

 do samego muru! 

191 

background image

Byli już kiedyś pod murem, w pobliżu Wschodniej Rz

e

ki. Poszli tam z Ramem, który chciał im go pokazać, ale to 
było coś zupełnie innego. Zdawali sobie sprawę, że znajdu­
ją się na zakazanym terenie. Nie wolno im samodzielnie 
odwiedzać okolic muru, tak przykazał wtedy Ram, i to sa­
mo słyszeli wielokrotnie od najwcześniejszego dzieciństwa. 
Mur, Srebrzysty Las, północna część kraju i stara osada 
w pobliżu twierdzy to były cztery surowo zakazane rejony. 

Okazuje się, że trzy z tych zakazów zdążyli już złamać, 

nie zakradli się jeszcze tylko do północnej części kraju. 

Odkryli, że woda strumienia wyprowadzana jest na 

drugą stronę muru poprzez mnóstwo wąskich rur, tak aby 
nikt niepowołany nie mógł przedostać się wodą. Rury by­
ły tak wąskie, że nikt by się przez nie nie przecisnął. 

Badali rękami mur. Był gładki i prawdopodobnie bar­

dzo gruby, tak to przynajmniej wyglądało przy samym 
strumieniu. 

- Nie wolno nam o tym wspomnieć nikomu z doro­

słych - powiedział Jaskari lekko drżącym głosem. Wie­
dział bowiem dobrze, że złamali jedną z głównych obiet­
nic, jakie kiedyś musieli złożyć. 

- Tylko naszym przyjaciołom - potwierdziła Elena. 
- To oczywiste. Chodźcie, wiejemy stąd jak najprędzej. 
Odwrócili się już gotowi do ucieczki, gdy znowu usły­

szeli szept. Teraz wyraźniejszy i jakby desperacki. 

Oglądali wprawdzie uważnie mur ponad strumieniem, 

ale nie rozglądali się na boki. Kiedy teraz ponownie od­
wrócili się ku niemu, zobaczyli coś, co zaparło im decn 
w piersiach. 

Po tamtej stronie stała jakaś istota, przyciśnięta do gru-

bej, przypominającej szkło tafli. Rozpostarła szeroko r

a

miona, jakby chciała przecisnąć się przez mur. 

Czułe serce Jaskariego skurczyło się boleśnie, a w oczac 

chłopca pojawiły się łzy. Po tamtej stronie stała ma 

192 

dziewczynka, mniej więcej taka duża jak Berengaria, kom­
pletnie naga, o długich, czarnych włosach, i nawet przez 
ten gruby mur można było zobaczyć, że jej oczy płoną 
przerażeniem i błagalną prośbą o ratunek. 

Teraz zaczynali rozumieć również jej szept. W jakimś 

bardzo obcym języku błagała: Pomóżcie mi! Pomóżcie! 
Oni przyjdą i mnie złapią. Zostanę złożona na ofiarnym 
stosie! Albo rozszarpią mnie na kawałki i pożrą! Ratun­
ku! Zlitujcie się, pomóżcie mi! 

I rzeczywiście, docierały do nich podniecone, okropne, 

dzikie wrzaski. Słychać je było na wielkiej przestrzeni. 
Wciąż jeszcze dalekie, nie ulegało jednak wątpliwości, że 
przybliżają się coraz bardziej. 

18 

ARMAS 

- Jak można słyszeć szept - zastanawiał się Jaskari, 

- przez taki gruby mur? 

Wkrótce jednak to zrozumiał. Niektóre rury umie­

szczone zostały ponad powierzchnią wody. To one prze­
rodziły dźwięk. Pochylił się więc i zawołał tak głośno, że 

a

ż metal zadźwięczał: 

- Przyjdziemy, pomożemy ci! 
Ona oczywiście nie rozumiała, co powiedział, ale sku-

Wa się rozpaczliwie po tamtej stronie i podjęła swoje bła­
galne prośby. Jaskari, który dzięki aparatowi Madragów 

m

°gł ją rozumieć, posłużył się tymi kilkoma słowami z jej 

JCZyka, które dziewczynka wypowiadała: 

- Przyjdziemy! Pomoc przyjdzie. 

193 

background image

Potem odwrócił się do przyjaciół. 

- Oko Nocy, ty jesteś najszybszy, sprowadź innych 

wyjaśnij im, o co chodzi. Może Armas będzie wiedział 

jak ją uratować. 

Oko Nocy bez słowa pomknął wzdłuż brzegu strumienia 

- Co robić? - pytała Elena gorączkowo. 

Jaskari pochylił się i zaczął szarpać metalowe rury 

w strumieniu, które jednak trwały nieporuszone. Cały 
układ był jak zamurowany. Trzeba by chyba wielkiej si­

ły, żeby usunąć choć jedną z nich. 

Rzucił się na ziemię i zaczął rękami kopać tuż przy mu­

rze, po chwili zobaczył, że dziewczynka po tamtej stronie 
robi dokładnie to samo. Przerwali też oboje równocześnie. 

Było oczywiste, że mur wchodzi zbyt głęboko w ziemię. 

Zrozpaczeni patrzyli na siebie nawzajem przez szkla­

ną taflę. 

- Schowaj się! - zawołała Elena. - Schowaj się przed 

swoimi prześladowcami, a my postaramy się cię uratować. 

Dziewczynka nie rozumiała jednak ich języka. 

W miejscu gdzie zostawiono łódź, na brzegu siedział 

Armas i rozmyślał. 

Bardzo mu się nie podobała ta cała wyprawa. To praw­

da, że przebywanie w towarzystwie piątki kuzynów było 
niezwykle podniecające, oni zawsze potrafili wymyślić 

coś ekstra, ale teraz wszedł w konflikt z surowymi zaka­
zami ojca. Sprawiało mu to ból, ponieważ chciał być lo­

jalny wobec obu stron. 

Armas wiedział, że nie jest podobny do swoich rówie­

śników. Nie przypominał też wcale Obcych i sam zwyKi 
mówić o sobie, że jest bastardem. Jego najlepszym sojuszni 

kiem i przyjacielem był Uriel, ojciec Joriego. Często ze s° 
bą rozmawiali i rozumieli się nawzajem znakomicie. OD > 

194 

pochodzili z takich samych związków, ich ojcami byli Ob­

cy, a matkami ziemskie kobiety, to znaczy Uriel przyszedł 

n

a świat przed tysiącami lat i jego dusza wędrowała już od 

jednego ludzkiego ciała do drugiego, nigdy jednak nie wy­
zbył się cech odziedziczonych po Obcych. Bardzo wysoki 
i szlachetny, o włosach blond, piękny i utalentowany. 

Armas nie miał pewności, czy i on posiada te wszyst­

kie cechy. Mówiono mu często, że tak. Powtarzali to i je­
go przyjaciele, i dorośli, on jednak nie całkiem w to wie­
rzył. Czuł się kimś pospolitym, obarczonym wszystkimi 
słabościami i grzechami świata. Wiedział tylko, że jego ko­
deks moralny jest dużo bardziej surowy niż innych. 

Ojciec miał w stosunku do syna wielkie plany, ale mu 

ich nie wyjawiał. „Skończ najpierw szkołę" - odpowiadał, 
kiedy chłopiec pytał. - „Później zobaczysz". 

Wspominano też czasami, że Armas powinien ożenić się 

z dziewczyną pochodzącą z Obcych. Dla zachowania wy­
sokiej inteligencji. I to mówił ojciec, ten, który wziął sobie 
Za żonę małą Fionellę! Armas wiedział, że wzajemna mi­
łość jego rodziców jest obecnie tak samo silna jak w cza­
sach, kiedy on był jeszcze dzieckiem. Dlaczego więc on sam 
nie miałby sobie wybrać dziewczyny z rodu ludzkiego? 

Ale co tam, na razie nie ma to znaczenia, ponieważ Ar­

mas nie dojrzał jeszcze do małżeństwa. Czuł się tylko nie­
pewnie wśród zwykłych dziewcząt, ponieważ pochodził 
Z

 Obcych, a także wśród kobiet Obcych, ponieważ w po­

lowie byl zwyczajnym śmiertelnikiem. 

Bardzo wiele rozmawiał o tych sprawach z Urielem. 

len bowiem, zanim zjawił się na Ziemi jako prawie anioł, 

przeżywał podobne kłopoty. „To się jakoś ułoży" - zwykł 
nawiać Uriel uspokajająco. - „Zobaczysz, że się ułoży, kie-
<v czas nadejdzie, wszystko rozwiąże się samo z siebie". 

Armas miał co do tego poważne wątpliwości. 
Krajobraz tonął w złocistym blasku. Rodzice mówili, 

195 

background image

że na zewnątrz ponad Ziemią znajduje się niebieskie nie­
bo. To musi być piękne. Na Ziemi istnieją też podobno 
pory roku. Cudowna wiosna. Jesień. Theresa tak ładnie 
opowiada o złotej jesieni. Wszystkie barwy... 

Armas przypominał sobie taką rozmowę z Theresa nie 

tak dawno temu, kiedy co najmniej przez godzinę opo­
wiadała mu o tym, jak jest na Ziemi. Theresa twierdzi, że 
bardzo lubi z nim rozmawiać. „Ponieważ jesteś bardzo in­
teligentny, Armasie" - tak powiedziała ostatnio z łobuzer­
skim błyskiem w oku. - „Ty umiesz słuchać. Ludzie, 
którzy umieją milczeć i słuchać, są mądrzy". 

Po tych słowach oboje wybuchnęli śmiechem. 
Armas zapytał ją potem, czy nigdy nie tęskni do tej ba­

jecznej krainy na zewnątrz. Tak, ponieważ dla Armasa 
i jego rówieśników zewnętrzny świat był krainą z baśni. 
Theresa westchnęła wtedy ciężko i odparła, że jej stary 
świat w swojej katastrofalnej niedoskonałości jest z pew­
nością czymś unikatowym, ale że oczywiście często, bar­
dzo często odczuwa za nim głęboką tęsknotę. 

„Bo widzisz, Armasie, tęsknota jest czymś, co ludzie przy­

noszą ze sobą na świat. Człowiek, który za niczym nie tęsk­
ni, jest tylko w połowie sobą. Ja na przykład wcale nie mam 
ochoty opuszczać Królestwa Światła, ponieważ wszystko tu­
taj jest takie cudowne. Muszę jednak mieć prawo do tęskno­
ty. Ty przecież także tęsknisz do tamtego świata, prawda. 

„Oczywiście" - przyznał wtedy. - „Ale ja chyba tęsknię 

najbardziej za odkryciami, jakich mógłbym tam dokonać. 
Domyślam się bowiem, że ten zewnętrzny świat jest dużo 
większy od naszego i dużo bardziej zróżnicowany. Z  p

e W

nością istnieją jeszcze tereny zupełnie nie odkryte . 

„Jasne, że istnieją. Ale na tamtym świecie istnieje te 

bardzo wiele zła, nie zapominaj o tym! Wiele barbarzy 
stwa. Wiele ucisku ludzi i zwierząt. Wojny rehgij

n e

których ja nigdy nie byłam w stanie zrozumieć, ale to n 

196 

jest moja sprawa. Nie, nie, ja tęsknię za znacznie mniej­
szymi sprawami, za powiewem wiatru wczesną wiosną 
nad przysypanym śniegiem Theresenhof, za moim wy­

godnym fotelem przy kominku..." 

Armas długo się nad tym zastanawiał. „Wszyscy, 

których znam, za czymś tęsknią. Ojciec również, ale nie 
wiem, za czym, zresztą ja sam także tęsknię za czymś bar­
dzo nieokreślonym". 

Theresa uśmiechnęła się leciutko. 
„Rozumiem cię. To jest wieczna, głęboka tęsknota mło­

dości, Armasie". 

Nagle coś się musiało stać w pobliżu miejsca, w którym 

siedział. 

Gwałtownie odwrócił głowę tak, że jego długie jedwa­

biste włosy uniosły się w powietrzu. Ciemne oczy w do­
skonale ukształtowanej twarzy spostrzegły, że z lasu 
w strasznym pośpiechu wypada  O k o Nocy. 

Trójka czekająca na brzegu zerwała się z okrzykiem: 
- Co się stało? 
Oko Nocy pospiesznie wyjaśnił sytuację. 
- Musimy sprowadzić pomoc - zakończył zdyszany. 

- Musimy powiedzieć Strażnikom. 

- Oczywiście, ja mogę pojechać moją gondolą... - za­

czął Jori, lecz Armas mu przerwał. 

- Nie, zaczekaj! Trzeba się dobrze zastanowić. Ojciec 

powiada, że istoty, znajdujące się po tamtej stronie mu­
ru, robią co mogą, by przedostać się do Królestwa Swia-
ua. Oszukują i używają podstępów na wszystkie możliwe 

s

Posoby. Musimy więc mieć pewność. 

Oko Nocy patrzył na niego z wielką powagą. 
- Armas, to jest mała dziewczynka, blada jak kreda, 

c

"uda i bezradna. Jeśli kiedykolwiek widziałem prawdzi­

wa, rozpacz i śmiertelny lęk, to właśnie w jej oczach. 

~ Nie ma w sztuce aktorskiej niczego, co łatwiej i pro-

197 

background image

ściej wyrazić niż właśnie przerażenie i rozpacz - upierał 
się Armas. 

- W takim razie chodźcie i przynajmniej zobaczcie sa­

mi. Oceńcie, czy ona oszukuje! 

- Oczywiście! 
Pomogli Joriemu ukryć łódź wśród drzew i pobiegli 

przez las. 

- Poza tym słyszeliśmy jej prześladowców - poinfor­

mował  O k o Nocy. - W ich głosach brzmi żądza mordu. 

- To też może być gra - powiedział Armas. - Och, wy­

baczcie mi, ale musimy być ostrożni. Zdarzały się okropne 
rzeczy, kiedy niepowołani przedarli się do Królestwa Świa­
tła. Działo się to dawno, zanim jeszcze my się urodziliśmy, 
ale miały tu miejsce prawdziwe rzezie niewinnych mie­
szkańców... Jeśli jednak na dziewczynie można polegać, to 
oczywiście powinniśmy zrobić wszystko co można. 

Pojmowali jego niechęć, nawet Jori, który sam miał 

nieczyste sumienie z powodu gondoli. Zdawali sobie spra­

wę z tego, że weszli na zakazany teren i że Armas postę­

puje wbrew rozkazom swego ojca. 

Nie przebyli jeszcze nawet połowy drogi, gdy zatrzy­

mali się przerażeni, a zaraz potem ukryli się bez słowa za 
grubymi pniami drzew. 

Poprzez piękny las szły dwie groteskowo wyglądające 

istoty pogrążone w rozmowie. 

O k o Nocy i Armas byli wstrząśnięci. Nigdy przedtem 

nie widzieli nikogo takiego i w przeciwieństwie do swo­
ich towarzyszy nie rozumieli, z kim mają do czynienia-

Widzieli oto przed sobą dwie potężne sylwetki okropnie 

niezdarne, mimo to poruszające się z niezwykłą lekkością-
Stworzenia te miały duże, ciężkie głowy i po trzy palce u rą 
zamiast pięciu. Zmierzwione włosy opadały na szeroK 
czoła nad fantastycznie pięknymi, zwierzęcymi oczym 
i szerokimi płaskimi nosami. Chociaż chodziły na dwo 

198 

nogach, poruszały się i rozmawiały ze sobą niczym ludzie, 
to najbardziej przypominały zwierzęta. Zwierzęta kopytne? 

Jori wyszedł ostrożnie ze swojej kryjówki. 
- Ludzie-bawoły? Bawoli ród, Madragowie! - wykrzyk­

nął zachwycony. - Przyjaciele mamy i ojca, i wszystkich na­
szych staruszków. Nigdy przedtem ich nie widziałem, cho­
ciaż słyszałem mnóstwo opowieści o ich geniuszu i w ogóle. 

Reszta młodych również opuściła kryjówki, choć czy­

niła to nie bez obawy. 

Madragowie zatrzymali się zdumieni. 
- Ależ, drogie dzieci, co wy tutaj robicie? - odezwał się 

jeden w dziwnym języku Madragów. - Przecież nie wol­
no wam tutaj przebywać. 

- Wiemy o tym - przyznał  O k o  N o c y i ukłonił się onie­

śmielony. - Chodzi jednak o to, że musimy uratować ży­
cie pewnej małej dziewczynki. 

W kilku słowach wyjaśnił całą sprawę. 
Madragowie spoglądali to na jedno, to na drugie. 
- Ty musisz być synem Taran - uśmiechnął się jeden 

z nich do Joriego. - Taran i Uriela. Jesteś podobny do nich 
obojga. 

- Dziękuję. Traktuję to jako komplement, ale... 
- A ty jesteś córką... Rafaela czy Danielle? 
- Rafaela. Mam na imię Berengaria - szepnęła dziew­

czynka spłoszona i dygnęła głęboko. 

- Piękne imię, ale reszty z was nie rozpoznaję. Ty, 

Który wyglądasz, jakbyś źle się czuł w tym lesie, musisz 
"Nęć w żyłach krew Obcych. 

- Częściowo - odparł Armas sztywno. Stał jak na szpil­

kach. 

- A ty pochodzisz chyba z tego dumnego ludu - rzekł 

Madrag do Oka Nocy przestępującego niecierpliwie z no-
8

1

 na nogę, ale pragnącego zachować się uprzejmie. 

Drugi z Madragów rzekł: 

199 

background image

- Ja ciebie poznaję, ty jesteś  O k o Nocy, prawda? 
- Owszem, jestem, ale jakim sposobem...? 
- Wiele się od ciebie oczekuje. Tak, rozumiem was bar­

dzo dobrze, ale, niestety, dla tej małej dziewczynki nic nie 
można zrobić. Mur został wzniesiony w pradawnych cza­
sach z niezniszczalnego materiału, do tego potrzebna jest 
magiczna siła. 

- Gdybyśmy tylko mogli się z nią jakoś porozumieć - po­

wiedział  O k o Nocy, który widział dziewczynkę. - Próbowa­

liśmy nawiązać z nią kontakt, jedyne słowa, jakie zrozumieli­
śmy z tego, co powiedziała, to „ratunku" i „oni mnie złapią!" 

Wymawiał słowa w dziwnym języku dziewczynki. 

Madragowie zmarszczyli czoła. 
- Nie znamy tej mowy. To nie jest jeden z tych języ­

ków, którymi mówiono po tamtej stronie muru. Ona mu­
siała przyjść z bardzo daleka. Być może z krainy, w której 
panuje jeszcze większy mrok... A w takim razie,  O k o No­
cy, masz rację, ona potrzebuje pomocy. 

- Tak, i my jesteśmy w stanie ją zrozumieć, tylko że 

ona nie rozumie, co do niej mówimy. Musi poszukać so­
bie jakiejś kryjówki i schować się, ale nie potrafimy jej te­
go wytłumaczyć. 

- Dzieci kochane, to przecież da się bardzo prosto za­

łatwić. Wciąż pracujemy nad sposobami rozumienia ob­
cych języków. Proszę.  O k o Nocy, weź ten aparacik, 
dziewczynka zrozumie, co mówisz, nawet jeśli sama nie 
będzie miała aparatu. 

Wszyscy stali bez słowa, zdumieni nowym wynalazkiem. 

O k o Nocy przyjął aparat z uprzejmym podziękowaniem-

- Czy ona jest teraz sama? - zapytał jeden z Madragow-
- Nie - odparł Jaskari - syn Villemanna oraz Elena, c° 

ka Danielle, dotrzymują jej towarzystwa. Niczego wię

ce

nie mogą dla niej zrobić. 

- Ach, rodzina czarnoksiężnika - rzekł jeden z Mad

200 

gów wzruszony. - Bardzo za nimi tęsknimy. 

- W takim razie prosimy w odwiedziny - zawołał Jori 

spontanicznie. - Nasi rodzice wciąż tyle o was opowiadają! 

- Odwiedzimy was chętnie, tylko zakończymy tę spra­

wę tutaj. Teraz jednak musimy iść, już i tak jesteśmy 
spóźnieni, a wy powinniście zmykać z tego lasu, zanim 

ktoś was dostrzeże. 

- Tak - obiecał Armas. - I dziękujemy za pomoc. Czy 

wy mieszkacie tutaj? 

- Tutaj pracujemy - odpowiedzieli uprzejmie. - Zegnaj­

cie na razie. Jakby co, to myśmy was nie widzieli. 

Armas stał jeszcze przez chwilę i patrzył w ślad za Ma-

dragami, podczas gdy jego przyjaciele pobiegli już w stro­
nę muru. 

Rzeczywiście w państwie mojego ojca znajduje się wie­

le niezwykłych rzeczy, myślał chłopiec. Niemal każdego 
dnia znajduję coś nowego. Co właściwie kryje ten las? 

A przecież jeszcze nie widziałem najdalej na północ po­

łożonych części kraju, tych leżących na północ od rejonu, 
w którym sam mieszkam. Nawet mnie nie wolno w tam­
tą stronę spoglądać, a co dopiero moim przyjaciołom. 

Trzeba biec do muru. 

19 

BERENGARIA 

Ze zgrozą spoglądali w stronę muru. Elena i Jaskari 

Próbowali podtrzymywać odwagę w dziewczynce najwy-

ra

zniej bez powodzenia. Nawoływania prześladowców 

fozlegaly się teraz okropnie blisko. 

201 

background image

- Możemy tylko mieć nadzieję, że oni jej nie znajdą, 

przecież nie muszą wybiec z lasu akurat tutaj - westchnął 

Jaskari. 

Armas powiedział coś, co sprawiło, że włosy na gło­

wach jego przyjaciół stanęły dęba. 

-  O n i kierują się węchem, są niczym zwierzęta, tropią 

wzdłuż strumienia, oczywiście, że ją znajdą. 

Oko Nocy pokazał im swój nowy aparacik. Wszyscy ode­

tchnęli z ulgą. W wielkim pośpiechu Jori opowiedział o spo­
tkaniu z Madragami, po czym wszyscy podeszli do muru. 

- Pozwól, że ja to zrobię - poprosiła Berengaria. 
Spojrzeli na nią zaskoczeni. To niepodobne do tej roz­

chichotanej, kłótliwej dziewczynki. Teraz miała łzy 
w oczach, a dłoń, w której ściskała aparacik, drżała. 

Bez słowa pozwolili jej podjąć próbę nawiązania kon­

taktu z nieznajomą. Ze zdumieniem stwierdzili, że obie są 
do siebie podobne, choć oczywiście twarzy tamtej obcej 
dokładnie nie widzieli. Była też chudsza niż Berengaria, 
szczerze mówiąc była wycieńczona, jakby przez długi 
czas odżywiała się jedynie wodą. 

Zdawało się, że Berengaria nawiązała z nią kontakt, za­

nim jeszcze zdążyła posłużyć się aparacikiem. Działo się 
tak pewnie dzięki temu, że obie dziewczynki były w tym 
samym wieku, ale po części pewnie też dlatego, że mała po 
tamtej stronie z ulgą przyjmowała do wiadomości spotka­
nie z normalnymi ludźmi. Niestety, sprawa zaczynała się 
trochę komplikować. Dziewczynka nie chciała odejsc oa 
muru, nie chciała zrozumieć, że to dla niej jedyny ratuneK. 

Wtedy Berengaria zaczęła się posługiwać nowym apa­

ratem i wszyscy zebrani patrzyli zdumieni, jaka rozsądn 
jest ich najmłodsza przyjaciółka. 

Początkowo nieznajoma dziewczynka była wyraźnie 

przerażona tym, że musi się komunikować w taki dz 
ny sposób. Kiedy jednak uświadomiła sobie, że rozu 

202 

słowa Berengarii, zaczęła słuchać bardzo uważnie. 

- Niewiarygodni Madragowie - szepnął Jaskari z podzi­

wem w głosie. - Szkoda, że jeszcze ich nie poznałem. 

- Wszystko przed tobą - mruknął Jori. - Uważaj teraz, 

słuchaj, co mówi Berengaria. 

Ich mała przyjaciółka przemawiała wolno i wyraźnie: 
-  O n i cię tropią, dlatego musisz wejść do strumyka. Idź 

kawałek wodą, a potem wyjdź na brzeg i wdrap się na to 
wysokie drzewo, tam... - Berengaria pokazywała ręką, 
a dziewczynka śledziła jej ruch wzrokiem. - Spróbuj jak 
najmniej dotykać ziemi, kiedy wyjdziesz z wody. Prze­
mknij się na palcach i natychmiast wchodź na drzewo. 
I śpiesz się, myśliwi dopadną cię lada moment! 

Słuchali jej słów z drżeniem. Skąd przyszło jej do gło­

wy słowo „myśliwi?" Zdawali sobie jednak sprawę, że to 
najwłaściwsze określenie. 

Dziewczynka po raz ostatni rozpaczliwie przycisnęła 

całe ciało do „szklanej" tafli muru, jakby uparcie prosiła, 
by jej nie opuszczali, po czym skinęła głową. 

- Jak masz na imię? - zapytała Berengaria. 
- Siska - odparła nieszczęsna dziewczynka. - Jestem 

księżniczką. I byłam boginią. Teraz już nie. Oni chcieli 
złożyć mnie w ofierze, ale im uciekłam. Później zaczęli 
mnie gonić tamci. Nieznajomi. Zegnajcie! I bardzo dzię­
kuję! Nie zapominajcie o mnie! Tak bym chciała przyjść 
do was, do Wielkiego Światła. Czy będę mogła potem? 

„Po czym?" pomyśleli wszyscy, zgnębieni. 
- Tak, tak - obiecała Berengaria. - Ale teraz śpiesz się, 

śpiesz. 

Nareszcie mała Siska zdołała oderwać się od przycią­

gającego ją z wielką siłą światła i pobiegła, jak jej kazała 

B e r

engaria, brzegiem strumienia. Widzieli, że macha im 

na

 pożegnanie, i widzieli, jak wspina się na gałęzie wiel-

S l e

go drzewa. Po chwili zniknęła całkiem wśród listowia. 

203 

background image

- Wysoko, Siska! Tak wysoko, jak tylko potrafisz! - wo­

łała Berengaria. 

Zaległa cisza, jedyne, co ją zakłócało, to podniecone wy-

cia prześladowców Siski, zbliżających się nieuchronnie. Naj­

wyraźniej było ich wielu, rozproszonych po całej okolicy. 

- Idziemy - rzekła Elena. 
- Ja chciałbym ich zobaczyć - zaprotestował Jori. Inni 

zresztą też podzielali jego ciekawość. Berengaria pragnęła 

dotrzymać obietnicy danej Sisce i zostać przy niej. 

- Mieli ją złożyć w ofierze - rzekł Armas ze współczu­

ciem. - Prawda, że i o tym wspomniała? 

- Tak, chyba rzeczywiście jest tak, jak mówił jeden 

z Madragów. Ona przyszła tutaj z bardzo daleka. 

- Może z tych pogrążonych w nieprzeniknionym mro­

ku części Królestwa Ciemności, które kiedyś odwiedziłem 

- zastanawiał się Oko Nocy. - Jest taka blada, jakby nig­

dy jeszcze nie widziała światła. 

Armas odnosił się sceptycznie do całej sprawy. 
- Mój ojciec powiada, że istnieją różne odcienie mro­

ku tam na zewnątrz. Myślę, że ona nie pochodzi z tych 

najciemniejszych, na to by wskazywało jej zachowanie. 

Ale też z pewnością nie wychowała się w jasnych okoli­

cach poza murem. 

- No właśnie. A co to za istoty ci, którzy ją prześladu­

ją? - zastanawiała się Berengaria. - Co to za bestie? 

- Istnieje wiele odmian różnych stworzeń. Te, jak są­

dzę, należą do półzwierząt, przenikniętych żądzą mordu. 

Istnieją jednak również inne, o blond włosach, nie takie 
dzikie jak te tutaj. 

- Musimy ją przeprowadzić na tę stronę muru - rzekła 

Berengaria w rozmarzeniu. 

Armas westchnął: 
- Oczywiście. Ale sama słyszałaś, mur może zosta 

otwarty jedynie przy pomocy siły magicznej. 

204 

- A my takiej nie posiadamy - westchnął Jori zgnębio­

ny. - Nawet Madragowie nie mogą nam pomóc, powinni­
śmy mieć teraz przy sobie dziadka Móriego. Albo Dolga. 

- Tak, ale w żadnym razie nie wolno nam o tym roz­

mawiać z Obcymi. Oni nigdy by się nie zgodzili na otwar­
cie muru - rzekł Jaskari. - Może Cień? Nie, jego nigdy je­
szcze nie widziałem. Elfów zresztą także nie. 

W oczach Joriego zabłysło światełko. 
- Mam pewien pomysł - rzekł z wolna. - Najpierw my­

ślałem o samym słońcu, że mogłoby utworzyć przejście, ale 
przecież ono właśnie jest chronione przez ten mur, więc to 
się pewnie nie uda, natomiast szlachetne kamienie... 

Armas spoglądał na niego zdumiony. 
- Szafir i farangil? Czyś ty zwariował? 
Jori nie ustępował. I w końcu nawet Armas zaczął się 

interesować jego planami. Farangila nie odważyliby się 
nawet tknąć. Jest zbyt niezbezpieczny dla kogoś, kto nie 
wie, jak się z nim obchodzić, ale szafir...? Szafir posiada 
wielką moc, sądząc po tym, co mówią rodzice i inni do­
rośli. Zęby tylko jakoś się do niego dostać. 

Pożyczyć go nie mogli. To pewne. Wszyscy jednak wie­

dzieli, gdzie przechowywane są cudowne klejnoty. 
W wielkim budynku w największym mieście. Budynek na­
zywa się świątynia i jest niedostępny. 

Ale...? 
-Ja krążyłem ponad świątynią w mojej gondoli - rzekł 

Armas. - Znajduje się tam wiele powietrznych kanałów 
oraz wyraźne szczeliny w ścianie przy dachu. Nikt się jed­
nak nie zdoła przez nie przecisnąć, musiałby być szczu­
plejszy niż Berengaria. 

Krzyki i wycie dzikich myśliwych rozlegały się coraz 

°nżej, a tymczasem cala szóstka dyskutowała z ożywie-

n i e

m, nie znajdując rozwiązania. Spojrzeli sobie w oczy 

1

 nagle chyba wszyscy pomyśleli to samo. 

205 

background image

- Ja od tamtego czasu często go wspominałem - powie­

dział Jori cicho. 

- I ja również - potwierdziła Elena. - Sprawiał wraże­

nie strasznie samotnego. 

- Jakby został odepchnięty przez wszystkich - skinął 

głową Armas. 

- Ale też był dosyć złośliwy - wtrącił Jaskari. 
-  N o , powiedzmy niezbyt życzliwie usposobiony - przy­

znał  O k o Nocy. 

- Ale jest szczuplutki - rzekła Berengaria. - Szczuplej­

szy niż ja i nieprawdopodobnie zwinny. 

- Tak jest - potwierdziła Elena. 
- Mogę wziąć gondolę - zdecydował Jori, a pozostali 

się z nim zgodzili. 

- W jaki sposób zamierzasz nawiązać z nim kontakt? 

- zawołał Armas za odchodzącym Jorim. - Czy pomyśla­
łeś, że on może już nie mieć swojego aparatu? 

- To zmartwienie zostaw mnie - odparł Jori zarozu­

miale. - Szkoda tylko, że nie będę mógł zobaczyć tych dzi­
kich myśliwych. Pokażcie im język w moim imieniu. 

Po tych słowach zniknął. 
Wszyscy patrzyli w ślad za nim z ulgą. 
- Tyle razy o nim rozmyślałam - rzekła Berengaria 

z rozjaśnioną twarzą. - Wciąż miałam wrażenie, żeśmy go 

w jakiś sposób zawiedli. 

- Ja też nie mogłam się pozbyć wyrzutów sumienia - p°" 

wiedziała Elena z błyszczącymi oczyma. - Mam nadzieję, 
że Jori go znajdzie. 

- Dzicy nadchodzą! - zawołał Armas. - Co robimy-
- Będziemy ich drażnić - zaproponował Jaskari. 
- Nie! - wykrzyknęła Elena. - Berengaria, rozbieraj się-

Oszukamy ich. 

- Rozbierać się? 
- Tak, tak, pośpiesz się!  N i e , nie, majtki możesz zos 

206 

wić, ale nic więcej. A my wszyscy powinniśmy się ukryć. 

Błysk zrozumienia pojawił się w oczach Berengarii. Nie 

zastanawiając się dłużej, zdjęła z siebie krótką sukienkę, 
a także buty i stała teraz tylko w cielistego koloru majtecz­
kach. Przez gruby mur z pewnością trudno je zauważyć. 

Stanęła tuż przy przezroczystej tafli. Czekała... 
Wreszcie się pojawili. 
Parskający, wściekli, że wciąż jeszcze nie dopadli zdo­

byczy, pędzili przed siebie. Wrzeszczeli coś podnieceni 
i nagle odkryli, że stoją przed znienawidzonym murem. 
Na chwilę zaległa śmiertelna cisza, a potem po drugiej 
stronie zobaczyli Berengarię. 

Byli straszni, nie tylko dlatego, że wyglądali ohydnie, 

obdarci i brudni ponad wszelkie wyobrażenie, tak że nie 
można było określić koloru ich skóry, ale nie to przera­
żało najbardziej. Największą grozę budziła dzika zacie­
kłość w ich twarzach. Owa zwierzęca nienawiść wobec 
wszystkiego, co nie jest podobne do nich samych. Nie ma 
bardziej niebezpiecznych indywiduów niż te, które uwa­
żają, że tylko one mają rację. 

Przez kilka sekund Berengaria była jak sparaliżowana 

ze strachu i ponad wszystko pragnęła uciec, ukryć się 
gdzieś, pamiętała jednak o zadaniu, którego sama się pod­
jęła. Miała odwrócić uwagę bestii od małej bezbronnej Si-
ski, schowanej w koronie drzewa. Podeszła więc bliżej, 
wsadziła kciuki w uszy i machając dłońmi przy twarzy, 
pokazywała prześladowcom język. 

Oni również nareszcie ocknęli się ze zdumienia. Znowu 

z

aczęli wydawać z siebie wściekle wojenne okrzyki, rzuca-

" się na mur, tłukli w niego kijami i siekierami, próbowa-
'• ciąć nożami, rozzłoszczeni tak, że Berengaria zaczynała 

S1

? ich bać, bo co by się stało, gdyby mur nie wytrzymał. 

Mur jednak trwał niewzruszony. Dzicy próbowali też 

wyrwać rury ułożone na dnie strumyka. A przez cały czas 

207 

background image

Berengaria podskakiwała i tańczyła, żeby ich jeszcze bar­
dziej rozdrażnić. 

Kiedy zdyszani dali na chwilę spokój rurom, usłysza­

ła, że jeden z nich ryknął: 

- Jeśli ona mogła przejść na drugą stronę, to my też 

przejdziemy! 

Wtedy Berengaria zrozumiała, że dzicy tak szybko stąd 

nie odejdą. Dla Siski nie oznaczało to niczego dobrego. 
Berengaria zresztą też nie mogła teraz po prostu odejść. 
Musiała coś wymyślić, i to zaraz. 

Kiedy dzicy ponownie zbliżali się do muru, tym razem 

z wielkim kamieniem, którym zamierzali zaatakować 
przeszkodę, wyprostowała się i zawołała: 

- Nie! Wy tędy nie przejdziecie, bo powinniście wie­

dzieć, że ja jestem boginią i otworzyłam mur za pomocą 
magii jednym jedynym ruchem dłoni. Wy tego nie potra­
ficie. Nie dokonacie tego nawet za sto lat! 

Dopiero teraz przystanęli zdumieni tym, że dziewczy­

na rozumie, co mówią, a także tym, że oni rozumieją jej 
słowa. Berengaria trzymała przecież wciąż w dłoni naj­
nowszy wynalazek Madragów. 

Kamienny blok upadł na ziemię z hukiem, który usły­

szała, a także poczuła. 

Zawołała głośno do dzikich prześladowców, skoro juz 

zaczęli jej słuchać: 

- I mogę przywołać z lasu wojowników, żeby mnie 

ochronili, popatrzcie tylko! 

Strzeliła palcami. Wyjdźcie teraz, pokażcie się,  m

0 1 

przyjaciele! Wyjdźcie do cholery! 

To było brzydkie słowo, ale w tej chwili bardzo go p°" 

trzebowała. Pomyśleć, co się stanie, jeśli przyjaciele n 
usłyszą...? 

Ale, oczywiście, usłyszeli. Armas i  O k o Nocy, i  J

a s l t a 

ri wyszli z lasu, próbując wyglądać jak potężni wojów 

208 

cy. Wysocy i przystojni chłopcy robili ogromne wrażenie, 
zwłaszcza że dzicy byli niewielkiego wzrostu. 

- Brawo, Berengario - mruknął Armas. - Daj mi apa­

rat. Teraz ja z nimi porozmawiam. 

Oddała mu z wdzięcznością, że będzie mogła choć na 

chwilę odetchnąć. Zauważyła teraz, że drży na całym ciele. 

- Nędznicy! - wołał Armas, największy z chłopców, 

władczym głosem. - Wracajcie do swoich siedzib, zanim 
dosięgną was promienie świętego Światła. 

Tamci drgnęli, ale najwidoczniej Armas ich jeszcze nie 

przekonał. 

Wtedy wyjął z kieszeni małą szkatułkę, w której prze­

chowywał przewodnie światło swojego ojca, małe słońce. 

Skierował jego promienie ku napastnikom, którzy 

z przeraźliwym wyciem odwrócili się i po chwili zniknę­
li w Srebrzystym Lesie. 

Teraz również Elena wyszła ze swojej kryjówki, nie mo­

gła już przecież zepsuć wrażenia „dzielnych wojowników". 

- Siska! - zawołał Armas. - Pozostań jeszcze w kryjów­

ce. Musimy na chwilę odejść, ale tylko na chwilę, i nie pój­
dziemy daleko. Musimy przygotować wszystko tak, żeby 
pomóc ci przedostać się przez mur. 

Nie obiecuj zbyt wiele, pomyślała Berengaria. 

W koronie drzewa rozległ się cichutki pisk: 
- Nie odchodźcie! 
- My nie odchodzimy, ale nie bój się, oni już nie wrócą 

1

 nie będą cię szukać, są przekonani, że znajdujesz się po 

drugiej stronie muru. 

- Rozumiem. 
- Wkrótce do ciebie zawołamy. 
- Tak, dziękuję. 
Odwrócili się i poszli, zostawiając mur za sobą. 
- Berengaria, byłaś wspaniała - rzekł Jaskari. 
- Tak, rzeczywiście - potwierdzali inni. 

209 

background image

Dziewczynka rozpromieniła się, słysząc tyle pochwał 

Ujęła dłoń Oka Nocy tak samo, jak robiła to w czasach 
dzieciństwa, i tym razem on swojej ręki nie cofnął. 

- Naprawdę byłam dzielna? - zapytała rozjaśniona ni­

czym słoneczko. 

- Byłaś fantastyczna - odpowiedział Oko Nocy. 
Och, kocham was wszystkich, myślała Berengaria, je­

steście takimi cudownymi przyjaciółmi i wytrzymujecie 
ze mną tyle czasu. Tym razem jednak chyba naprawdę 

zrobiłam coś ważnego. Życie jest cudowne. 

Kocham cię, rozkoszowała się tymi słowami tak, jak to 

czyniła co najmniej sto razy przedtem. Nigdy nie wyma­
wiała ich, myśląc o kimś szczególnym. Chciała tylko 
sprawdzać, jaką te słowa mają władzę, lubiła, gdy wpra­
wiały ją w oszołomienie. 

Kocham cię, kocham cię, kocham... 
Szła teraz rozdarta pomiędzy chęcią pojechania gondolą 

razem z Jorim a obowiązkiem zostania z Siską, wiedziała, że 
inni mocują się z tym samym problemem, czytała to w ich 
twarzach, ale Siska bardziej potrzebowała wsparcia niż JorŁ 

- Mam nadzieję, że Jori go odnajdzie - westchnęła. 
- Tak, chociaż może mieć niejakie problemy - odparł 

Oko Nocy. 

- On był taki sympatyczny - uśmiechnęła się Berenga­

ria szeroko. 

Oko Nocy zachichotał. 
- Sympatyczny? To jest mała bestia, ale zasłużył sobie 

na naszą przyjaźń. 

- Absolutnie. Oko Nocy, czy ja naprawdę dzisiaj by­

łam dzielna? 

20 

JORI 

Jori gnał ponad krajem w swojej nowej gondoli. Wszy­

stkie napomnienia taty Uriela uleciały z wiatrem, czy ra­
czej, ściślej biorąc, z tym strumieniem powietrza, który 
wzbudzał pojazd Joriego. Rzeczywiście była dobra oka­
zja, by przekonać się, co ta gondola potrafi osiągnąć. 

Potrafiła sporo. Jori pędził, urzeczony szybkością, lecz 

także gnany strasznymi wyrzutami sumienia. Ale co tam, 
nikogo nie było na dworze, mógł szaleć jak tylko chciał 
w kryształowo czystym powietrzu nocy. 

W pobliżu wielkiego miasta zwolnił nieco i wykonał 

kilka okrążeń nad wielką budowlą, w której przechowy­
wano cudowne skarby kraju. Nad wielką świątynią. Rze­
czywiście, Armas mówił prawdę. Wysoko ponad ulicami 
znajdowało się coś w rodzaju powietrznych kanałów. 
O ile mógł się przekonać, żaden człowiek nie byłby w sta­

nie się tamtędy przedostać. 

Wyglądało na to, że owe wentyle wiodą wprost do naj­

świętszych sal. Jori zwiedzał je kiedyś ze szkolną wyciecz­
ką i nauczyciel, pewien uczony Lemur, opowiedział im co 
nieco o cudownych klejnotach. Uczniom nie pozwolono 

w

ejść do pomieszczenia, w którym przechowywano sza­

fir i farangil, Jori jednak widział kamienie poprzez szkla­
ną ścianę. Gdyby ktoś znajdował się w tamtym pomie­
szczeniu, z łatwością mógłby je wziąć. 

Owego dnia kamienie leżały spokojnie, lecz Jori, który 

211 

background image

słyszał o nich znacznie więcej niż nauczyciel, wiedział, ij 

kiedy je stosować, ożywają. Niebezpieczny farangil, obroń-
ca, atakuje wszystko co złe, może płonąć intensywnym 
czerwonym blaskiem oraz wysyłać rozżarzone promienie 
śmierci i unicestwiać każdego, kto nosi w duszy zło. 

Szafir, ów piękny niebieski klejnot, leczy rany, ratuje ży­

cia i dokonuje prawdziwych cudów. Na Ziemi po tamtej 
stronie Wrót potrafił również przedłużać ludziom życie. 

Oba kamienie były wielkie jak dłonie Joriego i przezroczy­
ste. Gdyby jednak znalazły się w posiadaniu kogoś niegod­
nego, zmętnieją i staną się bezużyteczne, w przeciwień­
stwie do Świętego Słońca, którym może się posługiwać 
również zło i które w takim wypadku staje się śmiertelnie 
niebezpieczne, bowiem Słońce wzmacnia to, co ochrania. 

A gdyby tak teraz kamienie były zmętniałe? I gdyby 

nie można by ich użyć do wykonania zadania? 

Jori, pogrążony w rozmyślaniach, opuścił już okolice sto­

licy. Gnał przed siebie w tempie, którego mama i ojciec z pew­
nością by nie pochwalali... no, zresztą mama to może jeszcze, 
ona zawsze chętnie popierała jego szaleństwa. Z pewnością 
jednak martwiłaby ją samotna wyprawa nieposłusznego syna. 

Jori chichotał pod nosem. 
Od czasu do czasu jednak mimo wszystko doznawał wy­

rzutów sumienia. Wiedział, że czeka ich rozwiązanie co naj­
mniej dwóch mało zabawnych problemów. Po pierwsze, jak 

zdołają naprawić mur, kiedy będzie już po wszystkim? 

A poza tym, jakim sposobem odłożą szafir na miejsce 
w szczelnie zamkniętej sali? 

Ale co tam, przyjdzie czas, znajdzie się i rada. 

Było to ulubione powiedzenie Joriego, które zresztą 

przejął od matki. 

W dole ukazała się stara twierdza duchów, twierdza Si" 

linów, którzy wymarli dawno temu. Teraz przejęli ją- J

a

to Armas ich nazwał? Jakiś rodzaj istot natury czy też o-' 

212 

fów. Odpowiedniejsza byłaby chyba nazwa „istoty zie­
mi". Cokolwiek się tam kiedyś stało, to te właśnie istoty 
najpierw zagarnęły twierdzę, potem ją opuściły i wróciły 
do swoich ziemianek. 

Z wyjątkiem może jednej. 
Co stwór, którego spotkali, robił wtedy, przed czterema 

laty, sam w twierdzy? Dlaczego pomógł im, swoim arcy-
wrogom? Ojciec Armasa mówił, że oni wszyscy są niezwy­
kle wrogo usposobieni do innych mieszkańców Królestwa 

Światła, które niegdyś stanowiło część ich pogrążonego 

w mroku świata. Otrzymali Światło, to prawda, ale obsza­
ry ich władztwa skurczyły się do jednej doliny. 

Nic dziwnego, że złościli się na intruzów. 
Gondola zatoczyła krąg nad twierdzą. Jori nie miał 

odwagi polecieć nad jej zapleczem, jeszcze nie teraz, naj­
pierw chciał zbadać ruiny. 

Cicho zawołał w ich stronę: 
- Tsi-Tsungga? 
Gdy nie doczekał się reakcji, powtórzył imię, tym ra­

zem głośniej: 

- Tsi-Tsungga! Masz jeszcze nasz aparat? Do diabła, 

włóż go! 

Czy będę musiał wylądować poza twierdzą? myślał za­

niepokojony. Pamiętał, jak szybko poruszają się istoty 
ziemi, spotkanie z nimi w tym ich gnieździe os, czy ra­
czej mrowisku, mogłoby być bardzo nieprzyjemne. 

Jednak muszę wylądować, nie mogę przecież tak krą-

tyć bez końca. 

Wylądować w tym samym miejscu co przedtem? A po-

te

m niepostrzeżenie przemknąć do osady? 

Uff! 

Nagle do jego uszu dotarło intensywne brzęczenie, 

wściekłe: „Dlaczego zapomnieliście o mnie na tyle lat? Czy 

m

yślisz, że teraz będę się czołgał na pierwsze zawołanie"? 

213 

background image

Jori odpowiedział: 
- Uważam, że ty nie będziesz się czołgał przed nikim 

Tsi-Tsungga. My wszyscy tęskniliśmy za tobą, ale nie mo­
gliśmy nikomu opowiedzieć o naszym spotkaniu. Teraz 
jednak potrzebujemy twojej pomocy. 

„Aha, więc teraz jestem dobry?" 

- Zamknij się, ty ponuraku! Mówię, że tęskniliśmy za to­

bą, nie słyszałeś? A może należysz do takich płaczków 
którzy są najszczęśliwsi, kiedy mogą się nad sobą rozczu­
lać? Tutaj chodzi o ratowanie życia. Ale jeśli nie chcesz, to... 

Jori uświadomił sobie, że chyba nie jest najodpowie­

dniejszą osobą do załatwiania takich interesów. Zamiast 
niego powinien tu przyjechać ktoś bardziej opanowany. 

Od strony Tsi-Tsunggi rozległo się parskanie, prycha­

nie i syczenie. Kiedy już wyładował pierwszy gniew, po­

wiedział z uporem: 

„A ja za wami nie tęskniłem. Ani przez chwilę". 
- Oczywiście, że nie - rzekł Jori sucho. - To jasne. Czy 

mogę wylądować? 

„W tym samym miejscu co przedtem. To znaczy, dla 

mnie możesz wcale nie lądować, nie interesuje mnie to . 

Jori odszukał znajomą polankę, wylądował i czekał. 

Starał się ocenić sytuację... 

Jori, najmniejszy i najmniej szanowany z czterech chłop­

ców, starał się rekompensować braki największą odwagą i sza­
lonymi pomysłami. Po części odziedziczył te cechy po Taran, 
ale najważniejsze było to, że nie zniósłby, gdyby trzej przyja­
ciele pod każdym względem go przewyższali. No i rzeczywi­
ście, jego radość życia bardzo się podobała dziewczętom. 

Teraz jednak czuł, że chyba posuwa się za daleko. Ale co 

tam, cóż warte jest życie bez ryzyka i śmiałych przygód. 

N i e musiał czekać długo, po chwili z lasu przy murze 

twierdzy wyłonił się Tsi-Tsungga z wiewiórką na ramieru 
Nie była to zwyczajna wiewiórka, chyba ze dwa razy wię 

214 

sza niż te żyjące na Ziemi i sprawiała wrażenie oswojonej. 

- Muszę wszędzie nosić swojego przyjaciela - powie­

dział Tsi-Tsungga tonem usprawiedliwienia. 

- Oczywiście - Jori uśmiechnął się szeroko. - W na­

szym gronie zwierzę jest zawsze serdecznie witane. Miło 
znowu cię widzieć! 

- Hm - mruknął Tsi-Tsungga, wdrapując się do gondoli. 

Wahał się trochę, bo z pewnością nigdy jeszcze w czymś ta­
kim nie siedział. Przytulał do siebie wiewiórkę i szeptał jej 
uspokajające słówka, żeby zwierzę nie przestraszyło się i nie 

uciekło. Ci dwaj mieli bardzo podobny sposób wyrażania się. 

Tsi-Tsungga wyrósł w ostatnich latach, Jori zresztą 

również. W jego przypominającej elfa twarzy pojawiła się 
jakaś powaga i smutek, których przedtem Jori nie dostrze­
gał. Nie było w nim też tej łobuzerskiej chęci psot, co 
dawniej. Jori odnosił wrażenie, że w ciągu tych ostatnich 
lat nie wiodło mu się zbyt dobrze. 

Poza tym miał teraz wyraźnie szersze ramiona. Czy w tej 

sytuacji zdoła przedostać się przez powietrzny wentyl? 

Gondola uniosła się i Tsi-Tsungga, siedzący obok Jo-

riego, zesztywniał. Jedną rękę zaciskał na oparciu pojazdu 
tak mocno, że palce mu zbielały, drugą obejmował wie­
wiórkę i wciąż przemawiał do niej uspokajająco. 

- Mieszkasz w twierdzy? - zapytał Jori. 
- Tak, w ruinach. 
- Dlaczego? Dlaczego nie jesteś razem ze swoimi? 
Tsi-Tsungga znowu prychnął gniewnie. 
- Bo ci przeklęci idioci nie chcą zostawić w spokoju 

moich zwierząt. Strzelają do nich, zabijają je i potem zja­
dają. Teraz został mi już tylko Czik. 

- W takim razie świetnie cię rozumiem - westchnął Jo-

n

- - I jednego możesz być pewien: wszyscy moi przyjacie-

'

e

 są przyjaciółmi zwierząt. 

- Ale dlaczego nigdy potem do mnie nie przyszliście? 

215 

background image

- Bo nie wolno nam przebywać w twojej dolinie. P

przednim razem zostaliśmy surowo ukarani. 

Wtedy nareszcie Tsi-Tsungga się roześmiał. Szeroko 

bardzo zadowolony. 

- Mnie też nie wolno przebywać w waszym świecie! 

Dokąd jedziemy? 

- Na dość niebezpieczną wycieczkę. Widzisz, na pewną 

małą dziewczynkę po tamtej stronie muru polują kaniba­
le. Żeby ją uratować, musimy zdobyć cudowny szafir, a tyl­

ko ty jesteś na tyle mały i drobny, by się do niego dostać. 

- Co to jest szafir? 
- Magiczny kamień, który potrafi dokonywać cudów. 

Jest bardzo czujnie strzeżony w jednym z budynków 
w stolicy. W najświętszym pałacu, zwanym świątynią. 

- Czy wam rozum odebrało? - wrzasnął Tsi-Tsungga. 

- Ukraść coś, co jest tak strzeżone? 

- Pożyczyć - sprostował Jori. - Nikt nie musi o tym 

wiedzieć. Trzeba się spieszyć, bo zaraz rozpocznie się czas 
pracy. Czy tylko z powodu zwierząt mieszkasz w ruinach? 

- Nie - odparł Tsi-Tsungga cicho. - Nie tylko dlatego. 

Mój ojciec był Lemurem i tamci nie chcą mnie znać. Na­
wet własna matka mnie porzuciła. 

- Mnie się też wydawało, że jesteś jakby większy i bar­

dziej, powiedziałbym, ludzki z wyglądu niż tamci, którzy 
mieszkają w ziemiankach. No nic, nie bój się. Armas też jest 
tak zwanym bastardem. Kimś pośrednim między ludźmi 
a Obcymi, natomiast brat mojej matki, Dolg, miał w swo­

ich żyłach krew i ludzi, i Lemurów. Ale jego już nie ma. 

Zdawało się, że te słowa uspokoiły Tsi-Tsunggę. Jori od­

sunął na bok urodzinowe prezenty, by jego gość mógł po­
sadzić na podłodze wiewiórkę Czika. Żadne z jego przyja­

ciół nie chciało się rozstać z prezentami. Dziewczęta dosta­
ły wspaniale ubrania, chłopcy natomiast różne wynalazki 
techniczne. Armas na przykład otrzymał pistolet miotają-

216 

cy promienie, nie wolno mu jednak było go wypróbować, 
dopóki nie zapozna się z instrukcją, zastrzeżono zresztą, 
że w żadnym razie nie wolno mu używać pistoletu jako 
broni. Nie do takich celów został przeznaczony. Jori do­
stał, jak wiadomo, tę gondolę, Oko Nocy zaś wiele świę­
tych przedmiotów swojego plemienia, został bowiem wy­
znaczony na nowego wodza i miał objąć panowanie, kiedy 
obecny wódz już odejdzie. Ze stanowiska, oczywiście, nie 
ze świata, bo o tym każdy może sam decydować. Jaskari 
dostał bardzo skomplikowaną maszynę do liczenia, rów­
nież absolutną nowość techniczną. 

Dla białych dziewiętnaste urodziny to ważny moment. 

Od tej chwili uważa się człowieka za dorosłego. Oko No­
cy przeżył inicjację już przed wieloma laty, poza tym on 
i Berengaria urodzin teraz nie obchodzili, ale również do­
stali prezenty. 

O, tak, to była wielka uroczystość i chyba nie można 

się dziwić temu, co się stało po przyjęciu. Niełatwo prze­
rwać, kiedy zabawa jest znakomita. 

W stolicy obaj pasażerowie gondoli przeżyli rozczaro­

wanie, okres pracy już się rozpoczął, wszędzie spotykali 
mnóstwo ludzi i pojazdów. 

- Nigdy nam się nie uda - mruknął Jori. - Skoro już 

jednak jesteśmy... 

Koło wspaniałej budowli czekał ich kolejny cios. Tsi-

Tsungga w żaden sposób nie byłby w stanie przecisnąć się 
przez wąski otwór, okazał się za duży. Przez moment za­
stanawiali się, czy by nie wysłać do świątyni Czika, bo­
wiem Tsi-Tsungga znakomicie potrafił nim kierować na 
odległość. Szafir był jednak zbyt ciężki dla małego bądź 
co bądź zwierzątka. 

Chwilę stali przy wentylu i zaglądali do wnętrza. 
- Ten czerwony jest o wiele ładniejszy - westchnął Tsi-

Tsungga przejęty. 

217 

background image

- Miej się na baczności! - ostrzegł Jori. - Schyl się! Zbli­

ża się jakaś gondola, musimy zwiewać! 

Mieliby się z pyszna, gdyby ich ktoś odkrył w pobliżu 

skarbów. 

Pozostawało im tylko powrócić do Srebrzystego Łasa 

Niczego nie osiągnęli. Jori był okropnie zawiedziony 

i zmartwiony. Czy powinni spróbować następnej nocy? Jak 
długo Siska poradzi sobie sama? I na co się zda czekanie 

do nocy, skoro i tak nie zdołają dostać się do świątyni? 

A może chociaż...? 
Mieli już przed sobą Srebrzysty Las i nagle Joriemu 

przyszedł do głowy pewien pomysł. 

- Podaj mi ten pistolet - zwrócił się do Tsi-Tsunggi. - Nie, 

nie, tamten czarny futerał. Ten, tak. Muszę przeczytać in­
strukcję obsługi. Potrzymaj tymczasem kierownicę! Po pro­

stu trzymaj, nie ruszaj ani w jedną, ani w drugą stronę. 

Sztywny z napięcia i wzruszenia Tsi-Tsungga zamienił 

się z Jorim na miejsca i w tej chwili odkrył, że taka bę­

dzie jego przyszłość. Zanim Jori bezlitośnie odebrał mu 
kierownicę, zdążył wykonać kilka odważnych ewolucji. 

Jori odłożył pistolet do futerału i spokojnie zajął się 

prowadzeniem pojazdu. 

- Żebym zbyt wiele z tego zrozumiał, to nie powiem -

rzekł z wolna. - Chyba jednak warto spróbować. Abso­

lutnie warto. 

Urządzenie, z którym się właśnie próbował zapoznać, 

było pistoletem laserowym. 

Dwadzieścia lat przed opisanymi wydarzeniami rodzi­

na czarnoksiężnika przybyła do Królestwa Światła. 

W świecie zewnętrznym minęło tymczasem lat dwie­

ście czterdzieści. 

Na Ziemi dokonał się postęp techniczny niemal rów­

ny temu w kraju Joriego. Większość ziemskich osiągu

1

218 

można z pewnością przypisać faktowi, że Obcy stosun­
kowo często wchodzili w związki krwi z ludźmi. 

21 

Zdumienie młodych na widok Tsi-Tsunggi było ogrom­

ne. Oczekiwali, że zobaczą małą, brzydką, ale zręczną ni­
czym łasica istotę. Tymczasem wygląd starego znajome­
go kompletnie ich zaskoczył. 

- No, no - rzekł Armas cicho, a Jaskari i Oko Nocy 

kiwali głowami. 

Berengaria szepnęła: „Jaki on śliczny!" A Elena? Elena 

po prostu głośno westchnęła i wpatrywała się w przyby­
sza szeroko otwartymi oczyma. 

Tsi-Tsungga nie do końca pojmował jej reakcję. 
On sam nie bardzo wiedział, jak teraz wygląda, ponie­

waż w ruinach twierdzy nie miał lustra. Był wyższy niż 
jego pobratymcy, z tego zdawał sobie sprawę, i miał znacz­
nie niż oni szersze barki. Zielone, brązowo nakrapiane cia­
ło stało się bardzo zwinne i wytrzymałe, mogło znieść nie­
prawdopodobny wysiłek, ale Tsi-Tsungga pojęcia nie miał, 
jak bardzo jego twarz zyskała na dojrzałości. Wszystkie li­
nie były jakby troszkę przesadnie wyrzeźbione. Miał wy­
sokie kości policzkowe, owalne, połyskujące zielenią oczy, 
ostry podbródek, jeszcze bardziej spiczaste uszy, pięknie 
wygięte łuki brwi, kształtny nos i usta niczym u fauna. 

Nic dziwnego, że obdarzone fantazją dziewczęta tak 

reagowały na jego widok! 

Zdziwienie trwało krótką chwilę, po czym wszyscy za­

częli się głośno i radośnie witać. Tsi-Tsungga zapomniał, 
że jest obrażony. Teraz zresztą wiedział już, że to zakaz 

219 

background image

dorosłych rozdzielił go z gromadką przyjaciół. 

Nie wspomniał jednak ani słowem o tamtym dniu, kiedy 

opuścił rodzinną dolinę i wybrał się w długą drogę do stoli­
cy. Wypatrywał tam młodych, którzy kiedyś odwiedzili go 
w zrujnowanej osadzie, ale żadnego z nich nigdzie nie do­
strzegł. Nie miał natomiast odwagi wejść do miasta. Droga 
powrotna była bardzo trudna, okazała się bowiem drogą do 
samotności. Został odrzucony przez wszystkich, najpierw 
przez swoich współplemieńców, a inni też go nie chcieli. 

Teraz jednak wróciły dobre czasy. Jori powiedział, że 

Tsi-Tsungga będzie mógł zostać w ich części kraju. To być 
może trochę lekkomyślna obietnica, żadne z nich bowiem 
nie wiedziało, co Lemurowie i Obcy powiedzą na taką 
przeprowadzkę. Tyle jednak zakazów złamali dzisiejszej 
nocy, że jeden drobiazg więcej nie robił różnicy. 

„Phi!" jak to zwykł był mawiać Jori. 
Teraz syn Taran wyjaśnił przyjaciołom, że jego wypra­

wa poniosła fiasko. 

- A zatem znajdujemy się w punkcie wyjścia - rzekł Ja-

skari przygnębiony. - Mała Siska zeszła z drzewa i siedzi 
na brzegu strumienia skulona, bliska utraty wszelkiej 
nadziei i odwagi, my zaś przedyskutowaliśmy już wszyst­
kie możliwości, do kogo moglibyśmy się zwrócić z proś­
bą o otwarcie muru, myśleliśmy o Cieniu, ale on jest tyl­
ko Lemurem, myśleliśmy też o duchach Móriego, lecz nie 

wiadomo, gdzie się one podziewają, nie możemy spytać 

o to nikogo z dorosłych, bo musielibyśmy wyjaśnić, dla­
czego nas to interesuje i... 

- Może byś czasami przerwał, choćby dla zaczerpnię­

cia powietrza - zaproponowała Elena. - Za takie zdanie 
w szkole dostałbyś dwóję. 

Jori uniósł dłoń. 
- Uciszcie się. Mam szalony pomysł! 
Zanim ktokolwiek zdążył zawołać jak zwykle: „Ni

e

220 

nie, znamy twoje pomysły", Jori wyciągnął drugą rękę, 
którą dotychczas chował za plecami. 

- Mój pistolet? - zawołał Armas. - Dlaczego go wzią­

łeś? 

- Dlatego, że przeczytałem instrukcję, zobacz sam! 
Armas, odbierając swój urodzinowy prezent, powie­

dział cicho: 

- Cieszę się, że wam się nie udało, Jori. Miałem okrop­

ne wyrzuty sumienia, a ojciec nigdy by nam nie wybaczył, 
gdybyśmy bez pozwolenia wzięli szafir. Cieszę się nato­
miast, że przyprowadziłeś ze sobą Tsi-Tsunggę. 

Tsi-Tsungga, który promiennym wzrokiem obserwo­

wał Berengarię, jak chodzi tam i z powrotem, tuląc w ob­

jęciach Czika, z policzkiem dotykającym miękkiego futra 
wiewiórki, kiwał radośnie głową, słuchając tego, co mówi 
Armas. Na krótką chwilę znowu wszyscy zwrócili uwagę 
na tę istotę, która kiedyś uratowała im życie. 

Teraz chodziło o życie Siski. Trzeba przejść na drugą 

stronę muru. 

- Zastanawiam się, co robią nasi rodzice - mruknęła 

Elena. - Czas pracy zaczął się już dawno i wszyscy z pew­
nością się pobudzili, na pewno się o nas martwią. 

- Tak - przyznał Jaskari z poczuciem winy. - Ale nie 

możemy zostawić tej dziewczyny własnemu losowi. 

- Nie możemy też posłać nikogo do domu, by uspoko­

ić rodziców. W takim razie bowiem musielibyśmy wytłu­

maczyć, co robiliśmy w nocy. Uff! Nie skończy się to do­
brze dla naszej dzielnej szóstki. 

- Która niedługo przekształci się w ósemkę. Jeśli wszy­

stko pójdzie dobrze. No i jak, Armas? 

- Rzeczywiście, chyba masz rację. Czy mógłbym na 

czymś wypróbować pistolet? 

Rozejrzeli się wokół. Nikt nie chciał niszczyć pięknej 

roślinności. 

221 

background image

- A dlaczego nie na murze? - zapytał Oko Nocy spo­

kojnie. 

To chyba rzeczywiście najlepszy pomysł. Armas po­

prosił wszystkich, by odsunęli się na bok, zaś Berengaria 

przekazała Sisce, iż powinna zostać na brzegu strumienia. 
Nie wolno jej podchodzić bliżej, dopóki nie zawołają. Wi­

dzieli, że drobna postać skuliła się na swoim miejscu. 

Armas skierował pistolet na mur. 

- Powinienem? - zapytał z nerwowym uśmiechem. 
- Zamknij oczy i strzelaj - zachichotał Jori. 

- Tylko ty możesz powiedzieć coś takiego - prychnął 

Armas. 

Wskazującym palcem powoli nacisnął spust. 
Długa, piękna wiązka oślepiająco niebieskich promie­

ni trafiła w mur dokładnie w tym miejscu, w którym się 

spodziewali. Armas przez chwilę trzymał pistolet bez ru­

chu, po czym wolniutko przesunął wiązkę w dół. 

- Powstała szczelina - szepnęła Elena. - Głęboka szcze­

lina, i to na wylot! 

Wszyscy odetchnęli. 

Armas wolniutko przesuwał promienie w dół. Kiedy do­

tarł do ziemi, skierował pistolet ponownie w górę do punk­

tu wyjścia i zaczął wolno kreślić łuk po drugiej stronie. 

- To wygląda jak drzwi - szepnęła Berengaria z podzi­

wem. - Teraz trzeba je tylko popchnąć i będzie można 

przejść na drugą stronę. 

- Powinieneś również wyciąć próg - rzekł Oko Nocy 

rzeczowo. 

O tym Armas nie pomyślał. Okazało się jednak, że mur 

wchodzi daleko w głąb ziemi. Tsi-Tsungga zdążył to od­
kryć, już dawno, położył się tuż przy ścianie z uchem przy 

ziemi i „nasłuchiwał", dokładnie tak samo jak Oko Nocy 
nasłuchiwał przy strumieniu. Ci dwaj zresztą porozumie­

li się natychmiast, obaj bowiem byli ludźmi natury.  J

e s 

222 

oczywiście Tsi-Tsunggę można nazywać człowiekiem, co 
jest, niestety, wątpliwe. Teraz siedział przy samym murze 
i powtarzał: „Głęboko, głęboko! Bardzo głęboko!" 

Armas dokończył dzieła, przecinając mur na poziomie 

ziemi. 

Dopiero teraz zdali sobie sprawę, jak bardzo gruby jest 

ten mur. Armas przeciął go z jednej strony nieco ukośnie 
i było oczywiste, że nie da się go tutaj przesunąć. Trzeba 
było więc powtórzyć czynność i wyciąć próg dokładnie 
nad ziemią. Pozostali chłopcy bardzo chcieli mieć takie 
same pistolety, wiedzieli jednak, że to narzędzie przezna­
czone jest wyłącznie dla Obcych. 

W końcu wyglądało na to, że drzwi są wycięte jak trze­

ba i wystarczy je po prostu otworzyć. Pomagali wszyscy. 
Z ciężkim sapaniem wspólnymi siłami pchnęli mocno wy­
cięty fragment, który wysunął się i z łoskotem upadł po 
tamtej stronie na ziemię. 

Wszyscy oddychali wolno, patrząc w zdumieniu na 

swoje dzieło. 

Armas gładził czule swój pistolet. 
- Czarodziejska różdżka - powiedział z uśmiechem. 
- Tak, techniczne zdolności Obcych i Madragów coraz 

bardziej zaczynają przypominać czary - stwierdził Jaska-
ri. - Pomyślcie tylko o tym aparacie, który dostałem 
w prezencie. Ale teraz najważniejsza jest Siska. Chodźcie, 
trzeba ją przeprowadzić przez otwór. 

- Ale jakim sposobem zdołamy... - zaczęła Elena, kie­

dy ruszyli w stronę otworu. Zakończyła onieśmielona tak 
cicho, że nikt jej nie usłyszał: - ...Wstawić drzwi na miej­
sce i załatać mur? 

- Siska! - zawołał Jaskari cicho, gdy tylko znalazł się 

po drugiej stronie, w Królestwie Ciemności. 

Jakie to okropne uczucie. Tam na zewnątrz światło by­

ło wyraźnie przytłumione i człowiek zaczynał tęsknić za 

223 

background image

pełnym blaskiem. Ale jasny blask wpadał jedynie przez 
„drzwi", a one były przecież niewielkie. 

O k o Nocy powiedział coś, o czym nikt nie myślał: 

- Pamiętajcie!...  O n a jest księżniczką! 

- I będziemy ją traktować jak księżniczkę - odpowiedział 

Armas z powagą. - Berengario, idź i przyprowadź ją do nas. 

Najmłodsza w grupie skinęła głową i pobiegła na brzeg. 

Bez chwili wahania zdjęła z siebie sukienkę i podała 

dziewczynce, która niepewnie szła jej na spotkanie. 

- Weź to, ja mogę zostać w samych majtkach. 
Siska przyjęła ubranie z wdzięcznością, okryła się chęt­

nie przed spotkaniem z tak licznym gronem nie znanych 

sobie ludzi. 

- Wejdź do Królestwa Światła i bądź pozdrowiona - rze­

kła Berengaria swoim najłagodniejszym głosem, starając się 
nie przestraszyć małej dziewczynki. 

Z bardzo uroczystą miną Siska przekroczyła granicę. 
Przyglądali jej się wszyscy uważnie i witali ją z szacun­

kiem, każdy na swój sposób, tak jak się wita nadchodzą­
cą osobistość, księżniczkę, a może nawet boginię. 

Z bliska nie była już tak bardzo podobna do Berenga-

rii. Miała o wiele ładniejsze oczy, ogromne, odrobinę sko­
śne i lodowato szare. To, co w niej najbardziej zwracało 

uwagę oprócz tej nieprawdopodobnej bladości, to pełne, 

czerwone wargi i bardzo długie, wspaniałe czarne włosy. 
Gładkie i jedwabiste, żadne z nich nie sądziło, że włosy 

mogą być aż tak piękne. 

Była to śliczna dziewczyna, ale chociaż Berengaria rów­

nież odznaczała się urodą, różniły się od siebie bardzo. 

- Ty chyba pochodzisz z jakiegoś wschodniego plemie­

nia - stwierdził Jori rzeczowo. 

- W każdym razie jestem spokrewniona z ludami scy­

tyjskimi ze wschodu. Moi przodkowie pochodzą z wie -

kich stepów. 

224 

- Aha, teraz rozumiem. Musieli jednak opuścić stepy 

wiele stuleci temu. 

- Tak - potwierdziła Siska, która dostała aparacik Ma-

dragów, gdy tylko przekroczyła mur. - Potem jednak bar­
dzo długo mieszkaliśmy w Ciemnościach. 

Patrzyła uważnie na wszystkich po kolei. Biali ludzie 

zdawali się nie budzić w niej żadnych szczególniejszych 
uczuć, natomiast w wielkim skupieniu przyglądała się 
Oku Nocy. Bardzo jej się spodobało jego powitanie, peł­
ne szacunku, a przy rym młody Indianin ani na sekundę 
nie stracił nic ze swojej godności. To król, pomyślała. 

I tak bardzo się nie pomyliła.  O k o  N o c y miał przecież 

zostać wodzem Indian. 

Tsi-Tsunggi w ogóle nie pojmowała. Starała się do nie­

go nie zbliżać, mógł się okazać wrogiem. Poza tym trzymał 
w objęciach zwierzę. To niedobry znak, należało się wy­
strzegać zniżania do poziomu zwierzęcia, tak mówi prawo. 

- Musisz coś zjeść - oznajmił ten, o którym mówiono Jo­

ri i który śmiał się często, na wszelkie sposoby starał się oka­
zywać jej życzliwość, nawet trochę z tym przesadzał. Siska 
przywykła do tłumaczenia sobie zachowań ludzi i wiedzia­
ła mimo wszystko, że ów Jori życzy jej jak najlepiej. 

Cała gromadka życzy jej wyłącznie dobrze. 
- Rzeczywiście, jestem głodna - przyznała. - Przygotuj­

cie mi tacę z owocami! 

Dały więc o sobie znać nawyki księżniczki, która przy­

zwyczaiła się do pełnej obsługi... 

Młodzi ludzi spoglądali po sobie odrobinę skrępowa­

ni, nie znali takich manier. 

W lesie zaległa cisza. 
Dopiero teraz Siska uwierzyła naprawdę, że znalazła się 

n

a terenie objętym wytęsknionym Światłem, które sączyło 

S1

? przez korony drzew zabarwiając na złoto srebrzyste liście. 

I wtedy się załamała. 

225 

background image

Dni bólu, głodu i bezgranicznego strachu miała za so­

bą. Została uratowana, znajduje się wśród życzliwych lu­
dzi i chyba naprawdę nie będzie musiała wracać do wszy­
stkiego, co w jej życiu było złe. 

Jaskari, ów wysoki i silny, objął ją, przytulał mocno do 

siebie i szeptał uspokajające słowa. Początkowo stała przy 
nim sztywna, mężczyźni przecież nie mieli prawa jej do­
tykać, później jednak się poddała. Oni przygotują jej po­
siłek z owoców, znajdą dla niej dom, w którym będzie 
mogła spać i nie będzie się musiała niczego bać. Trzeba 
tylko zaczekać jeszcze trochę, a wszystko się ułoży... 

Nagle Jaskari popatrzył przerażony na swoich towa­

rzyszy. Oni, również przestraszeni, odwrócili głowy i zro­
zumieli, co tak niepokoi Jaskariego. 

Stoją oto w lesie z dwojgiem swoich nowych podo­

piecznych przy ogromnym wycięciu w murze, do które­
go obiecali się nigdy nawet nie zbliżać. 

A gdzieś za murem znajduje się horda przerażających 

dzikusów, która tylko czeka, by przejść na drugą stronę, 
zniszczyć wszystko i zawładnąć Królestwem Światła. 
Młodzi „bohaterowie" zaś nie mają najmniejszego poję­
cia, co zrobić, by załatać dziurę. Zadanie niewykonalne 
choćby dlatego, że „drzwi" leżą po drugiej stronie. Gdy­
by chcieli wstawić je na miejsce, jedno z nich powinno 
tam przejść i je podnieść, a potem wepchnąć w otwór. I co 
dalej? Czy ta osoba musiałaby już tam zostać? Jak napra­

wić szkodę i zatrzeć ślady, nie mówiąc nic Obcym? 

Na co oni się ważyli w swoje pierwsze dorosłe urodziny-
Uratowali życie, to prawda. I inną istotę uratowali od 

strasznej samotności. 

Ale cena, cena... 

Nie unikną odpowiedzialności za swoje lekkomyślne 

przestępstwo! Odpowiedzialności i kary. 

Sytuacja wyglądała naprawdę ponuro. 

CZĘŚĆ PIĄTA 

NASZA STARA, UDRĘCZONA 

ZIEMIA 

background image

22 

Na Ziemi od owego fatalnego dnia, w którym Mori 

i Dolg zostali zatrzymani przez ostatnich rycerzy zakon­
nych i nie zdołali przejść przez Wrota, minęło ponad 
dwieście lat. 

Theresa nie miała pojęcia o upadku habsburskiego tro­

nu ani o rewolucji francuskiej, która zmiotła jeden z naj-
solidniejszych domów panujących w Europie. Nie wiedzia­
ła nic o Napoleonie, władcy, który pojawił się właściwie 
znikąd, zatrząsł w posadach europejskim porządkiem 
i skończył jako samotny, opuszczony przez wszystkich 
więzień. Nie wiedziała nic na temat wielkich odkryć i wy­
nalazków, wiek dziewiętnasty był dla niej czymś komplet­
nie nie znanym, podobnie jak wiek dwudziesty, stulecie 
gwałtownych wstrząsów z wielkim rozwojem cywilizacyj­
nym, wojnami światowymi i przemianami ludzkiej świado­
mości, rozpadem rodziny oraz swobodą obyczajową. 
Królestwo, „w którym słońce nigdy nie zachodzi", czyli 
Imperium Brytyjskie, skurczyło się do rozmiarów zwyczaj­
nego państwa, a w krajach skandynawskich pojawiały się 
tymczasem i przemijały wielkie nazwiska takie, jak Ibsen, 
Grieg, Strindberg, Sibelius i Carl Nielsen. 

Szczęśliwie nie dotarły do niej wiadomości o katastro­

fach takich, jak zatonięcie Titanica czy trzęsienie ziemi 
w San Francisco. Oko Nocy uniknął informacji na temat 
prześladowania Indian. Po drugiej wojnie światowej za­
częto wiele mówić o UFO i innych niezwykłych zjawi­
skach. Władza Kościoła zmalała, pojawiły się natomiast 

229 

background image

inne parareligijne ruchy alternatywne, a wszystkich 

którzy znaleźli schronienie w czeluściach Ziemi, ominęły 
też informacje o wielkich przemeblowaniach politycz­
nych, dokonujących się na całym świecie. 

Kiedy w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wie­

ku zapanowała chwila względnego spokoju, choć świat 

wcale nie stał się bardziej rozsądny, pewne młode szwedz­
kie małżeństwo, Jenny i Peter Johanssonowie, zakupili 

działkę na terenie budującego się nowego osiedla mieszka­
niowego. Bardzo pięknie położoną działkę, trzeba dodać. 
Na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na rozległe rów­

niny Vastergótland. 

Dawniej okolicę porastał gęsty las, ale granice miasta 

poszerzały się nieustannie i drzewa stopniowo karczowa­
no. Jenny i Peterowi przypadła ostatnia działka pod sa­

mym lasem. Zdołali też uprosić, by oszczędzono kilka naj­
piękniejszych sosen. 

Często odwiedzali swoją nową posiadłość i patrzyli, 

jak dom nabiera kształtów. Pomagali przy budowie, oczy­
szczali teren przyszłego ogrodu, który, niestety, nie wy­

glądał zbyt obiecująco, wciąż jeszcze był to po prostu ka­

wałek kamienistej, leśnej ziemi. 

Robotnicy budowlani nie sprawiali wrażenia zadowolo­

nych. Raz nawet Peter zapytał, czy może przeszkadzają im 
te odwiedziny właścicieli, może przychodzą tu zbyt często. 

Ale nie, tamci mamrotali w odpowiedzi, że to nie to. 

- Zbudowałem już wiele domów - powiedział w koń­

cu majster. - Nigdy mi się nic podobnego nie przytrafiło, 
nie wiem, jak to nazwać, ale z tą ostatnią działką jest cos 

nie w porządku. 

Pozostali robotnicy byli podobnego zdania. 

- Coś tu jest nie tak jak trzeba - stwierdził najstarszy-
- Ale co takiego? - dopytywali się Peter i Jenny trochę 

230 

zirytowani i urażeni. - Czy w planach coś się nie zgadza? 

- Z domem wszystko w porządku. 
Po tych słowach zaległa cisza. 
- No... To w takim razie, co? - nie dawał za wygraną 

Peter. 

- My... nie wiemy. Czujemy się po prostu na tej dział­

ce źle. 

Peter i Jenny popatrzyli po sobie, potem rozejrzeli się 

wokół. Spoglądali na dom, który rozrastał się z każdym 
dniem, na sosny, na rozległy widok poniżej oraz na swo­
je niezbyt udane próby uporządkowania porośniętego 
mchem terenu. 

Po chwili znowu popatrzyli sobie w oczy. Robotnicy 

wyrazili jedynie to, co oni sami od dawna odczuwali 
i o czym rozmawiali. Oni również natrafiali tu na coś, jak­
by opór... 

Nie, opór to nieodpowiednie słowo. Raczej jakby nie­

cierpliwość, niepokój... 

Dziwne określenia, ale też i dziwne odczucia. 

W końcu Peter rzekł: 
- My też to zauważyliśmy. To nie jest sympatyczne 

miejsce, niezależnie od tego, jak bardzo chcemy wyobra­
żać sobie coś przeciwnego. Ale wyłożyliśmy na ten dom 

wszystkie nasze pieniądze, to marzenie życia, a z czegoś 
takiego nie rezygnuje się przecież ot tak sobie. 

Robotnicy świetnie ich rozumieli. Majster zarządził 

przerwę śniadaniową i odbyła się poważna rozmowa. 
Wszyscy po kolei mówili o swoich przeżyciach. 

Wyglądało na to, że sam dom leży jakby poza zasię­

giem owego niepokoju czy jak to nazwać. Jego źródło 
znajdowało się chyba na skraju lasu. Każdy, kto przeszedł 
na tyły domu, czuł się w jakiś sposób obserwowany. Nie­
którzy mieli wrażenie, że słyszą przemawiający cicho 
głos, bez słów, ale jakby w błagalnej prośbie. 

231 

background image

Po zebraniu opowieści wszystkich obecnych tyle zdo­

łano ustalić. To trochę pomogło, nastrój się poprawił, nikt 

nie chce czegoś takiego przeżywać w pojedynkę. 

- No i co o tym myślicie? - zapytała Jenny drżącym 

głosem. 

Robotnicy spoglądali na siebie. Większość z nich za­

pewniała, że nie wierzy „w takie sprawy", ale nawet oni 

nie mogli zaprzeczyć, że na tyłach domu dzieje się coś nie­

przyjemnego. 

- Czy ktoś zna historię tego miejsca? - zapytała znowu 

Jenny. 

- Nieee - odparł najmłodszy z nich, jeszcze właściwie 

chłopiec, z wahaniem. - Mieszkam w okolicy całe życie, 

ale tutaj zawsze był tylko las. 

- Nikt nigdy tu nie mieszkał? 

- Nigdy. Wuj mojej dziewczyny pracuje w bibliotece 

i on się interesuje lokalną historią, mówi, że tu zawsze by­
ły lasy, zresztą to widać. Tylko niegdyś, dawno temu, wio­

dła przez las droga. Wąska dróżka dla konnych... 

Wszyscy zwrócili głowy w stronę lasu. Najpierw 

z nadzieją, później ze sceptycyzmem. 

- Czy w lesie mogą być niedźwiedzie? - zapytał Peter. 

- Ale skąd, mowy nie ma! - roześmiał się majster. 

Rozmowa wygasła. 

Wieczorem jednak Peter i Jenny powrócili do przerwa­

nego tematu. 

- Czy mielibyśmy zaczynać od nowa? - wzdychała Jen­

ny, wpatrując się w mrok pokoju, który wypożyczyli im 

jej rodzice. 

- To okropne, nie dalibyśmy już rady. 

Znowu zastanawiali się, co robić. 
- A może powinniśmy poszukać jakiegoś magika od 

duchów, egzorcystę czy jak się to nazywa? - powiedział 

nagle Peter. 

232 

- Nie gadaj głupstw! Mnie wcale nie jest do śmiechu. 
- Ale ja mówię poważnie. 

Jenny milczała przez chwilę. 
- Znasz może kogoś takiego? - zapytała w końcu. 
- Nie znam, ale wiem, że sprawy tak zostawić nie moż­

na. Nie będziemy przecież mieszkać w miejscu, w którym 
czujemy się źle. 

- Albo się boimy. 
Peter przewrócił się na drugi bok. 
- Musimy to dokładnie przemyśleć. 

Jenny nie mogła spać. Ssało ją w dołku. Tyle lat tęsk­

nili za własnym domem i co, mieliby teraz zrezygnować? 

- Może powinniśmy porozmawiać z sąsiadami? Może 

inni też coś zauważyli? 

Peter westchnął zaspany. 
- Ale nie wolno się wystawić na pośmiewisko - mruknął. 
Na to Jenny nie miała odpowiedzi. 

Z sąsiadami rozmawiać nie musieli, bo w kilka dni 

później rozwiązanie znalazło się samo. A przynajmniej 
nadzieja na rozwiązanie. 

Peter i Jenny próbowali usunąć wielki kamień leżący 

przed domem, pracowali jednak bez zapału, jakby nie 
mieli nigdy tutaj zamieszkać. I wtedy przyszli robotnicy. 

- Rozmawialiśmy trochę z ludźmi w okolicy - powie­

dział majster. 

Młodzi właściciele działki wyprostowali plecy. Byli to 

dość zwyczajni ludzie, nie zwracali na siebie uwagi ani 
wyglądem, ani sposobem bycia, ale robotnicy lubili ich 
i chcieli im pomóc. 

Peter zaprosił wszystkich, by usiedli na stosie desek. 
- No i co? - zapytał. 
Majster zdjął swoją czapeczkę z daszkiem i rękawem 

otarł czoło. 

233 

background image

- No więc nasz Ernst - wskazał ręką na najmłodszego 

kolegę. - Ernst rozmawiał z Kallem, tym, który pracuje 

w bibliotece, a mnie przyszedł do głowy pewien pomysł. 

- Tak, no więc wuj Kalle, to znaczy nie mój wuj, tyl­

ko mojej dziewczyny, ale to nieważne, on rozmawiał 
z jedną swoją koleżanką, a tamta zna rodzinę egzorcy­
stów. Tylko że to jest w Norwegii. 

- A ja pytałem o radę moją starą matkę - wtrącił maj­

ster. - I też się dowiedziałem tego i owego. 

- Świetnie - ucieszyła się Jenny. 
-  O t ó ż moja matka słyszała bardzo dziwną historię 

o ludziach, którzy zniknęli z powierzchni ziemi... 

Słuchacze w napięciu czekali na dalszy ciąg. Peter bez 

słowa częstował zebranych piwem w puszkach, które 
przyjmowano również w milczeniu, dziękując jedynie ski­
nieniem głowy. 

- Ale to się stało dawno temu. I nie dokładnie tutaj. 
Zainteresowanie przygasło. 
- Sprawa może mimo wszystko mieć jakiś związek 

z naszą okolicą - ciągnął majster ostrożnie. 

W końcu zdecydował się opowiedzieć im całą historię 

od początku do końca. 

-  P o d o b n o kiedyś, w osiemnastym wieku, zniknęła 

pewna matka z dwojgiem małych dzieci. Kompletnie bez 
śladu. Na imię jej było Mariatta czy jakoś tak. I miało się 
to przydarzyć kilkadziesiąt kilometrów stąd. Na południe 

od Tiveden. 

- Ale to przecież nie tak daleko! - wołali zdumieni męż­

czyźni. - Nietrudno uwierzyć, że zabłądzili i doszli gdzieś 
tutaj, a potem już nie mieli sił... 

- Moja mama też tak mówi, tylko że wtedy, kiedy się 

to stało, tam działy się i inne dziwne rzeczy. 

- Opowiadaj! - ponaglał Peter. 
- To była niesamowita noc - rzekł majster przeprasza-

234 

jącym tonem, ponieważ nie chciał się ośmieszać, z drugiej 
jednak strony pochlebiało mu zainteresowanie słuchaczy. 
- Ludzie widzieli na północnej stronie nieba jakąś potwor­
ną błyskawicę i słyszeli straszne grzmoty, chociaż nie by­
ło wcale burzy. A w środku nocy tabun bezpańskich koni 

przeleciał koło jednego gospodarstwa. Widziano te konie 
jeszcze wielokrotnie w innych miejscach. 

- Jezu - jęknął któryś z robotników. 
- Nieprawdopodobne - powiedziała Jenny. 
- Tak, ale nie dość na tym. Na kilka dni przedtem 

w okolicy kręcili się jacyś obcy. Dziwni mężczyźni w sze­

rokich opończach niczym magowie albo czarnoksiężnicy, 
poza rym orszak jeźdźców podobnych do rycerzy. A po­
tem tej jednej nocy wszystko zniknęło. 

- Rany boskie - szepnął inny z robotników. - Ale to, 

oczywiście, tylko takie gadanie? 

Peter nie był tego pewny. 
- Sądzisz, że wymysły przetrwałyby ponad dwieście 

lat? To bardzo interesujące, co mówisz - zwrócił się do 
majstra, a potem do najmłodszego, czyli Ernsta: - Do ja­
kich to wniosków doszedł twój wuj Kalle? Powtórz je­
szcze raz. Jakiś egzorcysta w Norwegii? 

-  N o , to podobno jest cała rodzina - wyjaśnił Ernst. - To 

wszystko brzmi dosyć fantastycznie, ale ta bibliotekarka 
o nich słyszała. 

- Wymieniła jakieś nazwisko... albo adres? 
- Tego nie wiem, ale mogę zapytać. 

Peter podjął decyzję. 
- Nie. Zrobię to sam, daj mi tylko telefon tej dziewczy­

ny, która słyszała o egzorcyście z Norwegii. Może się oka­
że, że jacyś jej krewni uzyskali kiedyś od niego pomoc, na 
przykład uwolnił ich dom od nieprzyjemnych dźwięków 
albo coś podobnego. 

Wkrótce okazało się, że bibliotekarka zapomniała, jak 

235 

background image

się egzorcysta nazywa, pamiętała tylko, że to jakieś krót­

kie nazwisko. 

Peter stracił wszelką nadzieję, ale wtedy Jenny zapyta­

ła dziewczynę: 

- No a może twoi krewni wiedzą coś więcej? 
Bibliotekarka rozjaśniła się. 

- Tak, no pewnie! Mieszkają przecież w Norwegii, to 

powinni wiedzieć... 

Telefonowanie do Norwegii i czekanie trwało kilka 

dni. W końcu Peter dostał numer telefonu lektora Gabrie­
la Garda. 

W tym czasie już sytuacja na działce pogorszyła się do 

tego stopnia, że jeden z robotników zamierzał zrezygno­

wać z pracy. Nerwy miał w strzępach i po prostu nie był 
w stanie więcej znieść. On to bowiem kładł dach na czę­
ści domu skierowanej w stronę lasu i mógłby przysiąc, że 

ktoś go nieustannie wzywa. „Chodź" - błagalne wołanie 
dochodziło raz po raz z lasu. - „Chodź, czas nagli! Nie 

odchodź, pomóż nam! Pomóż!" 

Robotnik był przekonany, że to prosi owa zaginiona 

kobieta i jej dzieci. 

Peter odważył się sam pójść do lasu za domem. Do­

tychczas nigdy tego nie robił. Jenny też nie. Dziwne, bo 
przecież cóż jest bardziej naturalnego niż dokładne zwie­

dzanie okolic swego przyszłego obejścia? Zwłaszcza ze 
świetnie znali tu każdą małą uliczkę, wszystkie zaułki, by­

li też na wzgórzach zarówno po prawej, jak i po lewe) 
stronie osiedla, zwiedzili piękną dolinę, tylko ten las omi­

jali. W każdym razie nigdy nie wchodzili między drzewa 
tuż za swym domem. Peter znał też dróżkę, o której opo­

wiadał majster. Owszem, zdarzało się, że chodzili również 
przez las, ale zawsze zataczali wielkie kręgi, jak najdalej 

od terenu osiedla. 

Dlaczego, na Boga, tak właśnie się zachowywali? 

236 

Teraz się to wyjaśniło. Podświadomie unikali nieprzy­

jemnych miejsc. 

Tak, bo on sam zawsze czuł się jakoś dziwnie na tyłach 

swego domu. Unikał również przylegającej do lasu części 
przyszłego ogrodu. „Założymy tam trawnik" - zdecydo­
wała kiedyś Jenny. - „I postawimy suszarkę do bielizny". 
A on potwierdził: „Tak będzie najlepiej". 

Później nie wspomnieli o tej sprawie ani jednym słowem. 
Dziwne! 
Żadne okna też na las nie wychodziły, tylko małe 

okienko z łazienki i jeszcze jedno takie samo z pomie­
szczenia przeznaczonego na pralnię. Cieszyli się w duchu 
z takiego rozwiązania, sami nie wiedząc czemu. 

Tego dnia, kiedy Peter zdecydował się pójść do lasu, 

poprosił Jenny i robotników, by trzymali się gdzieś w po­
bliżu. Nikogo nie nakłaniał, by mu towarzyszył, nikt sam 
też mu tego nie zaproponował. 

Zastanawiał się, dlaczego planujący osiedle akurat w tym 

miejscu wytyczyli granicę. Był to przypadek czy też...? 

Peter nie wierzył w przypadek. 
Co, na Boga, kryje ten las, że atmosfera tak przeraża 

ludzi? 

Kiedy zbliżał się do pierwszych drzew, starał się przy­

pomnieć sobie dzień, kiedy oboje z Jenny wędrowali starą 
leśną dróżką. Było to jakiś rok temu, brnęli w roztopionym 
marcowym śniegu, a w koronach drzew śpiewały ptaki. 
Dróżka wiodła równolegle do granicy lasu, może jakieś 
trzysta metrów od niej. 

Czy wtedy już coś wyczuwał? Nie potrafił sobie przy­

pomnieć, minęło tyle czasu. 

Nie, nic nie pamiętał. Miał tylko niejasne wspomnie­

nie czegoś nieprzyjemnego, ale trudno powiedzieć, czy 
prawdziwe. Może sobie to tylko teraz wyobrażał. Kiedy 
się jednak dłużej nad tym zastanawiał, nabrał pewności, 

237 

background image

że jakoś bardzo szybko zeszli wtedy z tej starej drogi. Nie­
gdyś służyła konnym jeźdźcom, ale mogły też po niej jeź­
dzić powozy. Tego typu transport wyszedł z użycia chy­
ba na krótko przed drugą wojną światową. Jazda wierz­

chem jako sposób pokonywania odległości została zarzu­
cona dużo dawniej, może nawet jakieś sto lat. 

Byłoby więc rzeczą naturalną, że droga do tego celu wy­

korzystywana zarosła. Ale droga dla ruchu kołowego? Pro­
wadząca z zachodu na wschód? Dlaczego zbudowano ją tu 
sto lat temu, a prawdopodobnie jeszcze dawniej? Czy były 

po temu jakieś powody? Co takiego oznaczało to miejsce? 
Może tędy, przez wielkie lasy, jeździło się do Norwegii? 

Peter zdał sobie sprawę z tego, że od dłuższej chwili 

stoi na skraju lasu, a tamci na działce przyglądają mu się 

zaniepokojeni. 

Dlaczego nie poszedł dalej? 
Nie wyczuwał żadnego oporu, wprost przeciwnie, od­

nosił wrażenie, że coś go pcha naprzód. Z wielką, przera­

żającą silą i to on się opiera. 

Peter nasłuchiwał. Dal znak robotnikom, by zachowa­

li milczenie. Zupełnie niepotrzebnie, bo i bez tego stali ci­
chuteńko jak myszy. 

I wtedy również Peter usłyszał owo rozpaczliwe, ciche: 

„Chodź! Pomóż!" Dokładnie takie, o jakim opowiadał ro­

botnik. 

Jestem zbyt słaby, pomyślał Peter i zawrócił tak szyb­

ko, że wyglądało to na ucieczkę. Mam nadzieję, że nawią­

żemy kontakt z tymi strachami. 

Bo przecież wszyscy chcemy im pomóc, nie tylko się 

ich pozbyć. 

238 

23 

- Nie - odpowiedział Gabriel Gard w telefonicznej roz­

mowie. - Ja sam nie jestem egzorcystą. Ale w naszej ro­
dzinie mieliśmy wielu posiadających takie zdolności. 

„Mieliśmy"? Nie brzmi to zbyt obiecująco, pomyślał 

Peter. 

Lektor Gard mówił dalej: 

- Teraz zostało chyba tylko troje, którzy zajmują się 

takimi sprawami, a i to tylko w razie absolutnej koniecz­
ności. Poza tym oni, mój wuj Nataniel Gard, jego żona 
Ellen oraz dalsza krewna, Tova Morahan, są już dość sta­
rzy. Wszyscy troje po sześćdziesiątce... 

- To przecież żaden wiek - zaprotestował Peter. 
- No nie, zwłaszcza w ich przypadku. Mamy chyba je­

szcze jedną osobę... Chociaż nie, ona jest za młoda. 

- Kto taki? - zapytał Peter. 
- Nie, nie, proszę o tym zapomnieć. Miałem na myśli 

moją młodszą córkę, ale ona z pewnością przesadza, kie­
dy opowiada, że ma nadprzyrodzone zdolności. Mówi 
czasem, że widuje istoty z innych wymiarów, ale tego ro­
dzaju głupstwa były w mojej rodzinie znane od dawna. 

- Sądzi pan, że to głupstwa? - zapytał Peter cicho. 
Po drugiej stronie przewodu zaległa cisza. 
- Nie - dało się słyszeć w końcu. - Nie, to nie to, ale 

przywykłem do szyderczych uśmieszków, jeśli nie zaprze­
czam wszystkiemu bez namysłu. Przepraszam, pan sobie 
na to nie zasłużył. 

239 

background image

- Ale rozumiem pana bardzo dobrze. Trzeba chwytać 

byka za rogi - stwierdził Peter. 

Odpowiedział mu krótki śmiech. 
- Peterze Johansson, jesteś, jak widzę, niezłym psycho­

logiem. Myślę, że wuj Nataniel wyrazi zgodę na spotka­
nie, kiedy mu o tobie opowiem. Więc powiadasz, że to 
była kobieta i dwójka jej dzieci? 

- Nic pewnego nie wiemy, ale to jedyna możliwa do 

przyjęcia teoria, skoro oni zginęli nagłą śmiercią i pewnie 
nie zostali pochowani w poświęconej ziemi. 

- Rozumiem. Porozmawiam z wujem Natanielem. 
- Bardzo o to proszę - powtórzył Peter. - Byłbym bar­

dzo wdzięczny, gdyby zechciał przyjechać. 

Oficjalnie Gabriel Gard i cała jego rodzina przestała 

używać nazwiska „Ludzie Lodu". Wszyscy jednak nadal 
byli z niego bardzo dumni. 

Gabriel miał teraz czterdzieści siedem lat. Już dawno 

zapomniał o tamtym przestraszonym dwunastolatku, 
który bral udział w ostatecznej walce z Tengelem Złym 

i jego zastępami, ale blizny w duszy pozostały i od czasu 
do czasu dawały o sobie znać, mimo że zdołał sobie uło­

żyć zarówno życie osobiste, jak i zawodowe. Wciąż je­
szcze budziły go po nocach koszmarne wspomnienia 

ostatniej bitwy albo żal, że ci, którzy go wtedy ochrania­
li, zniknęli z powierzchni ziemi. Gdyby chociaż kilkoro 
zostało, byłaby to dla niego wielka pociecha. 

W dorosłym życiu spotkała go straszna tragedia. Jego 

żona,  G r o Volden z Ludzi Lodu, oraz ich jedyny syn zgi­
nęli w bezsensownym wypadku samochodowym. Jakiś pi­

jany kierowca zajechał im drogę i tak się skończyło szczę­
śliwe małżeństwo Gabriela, a także wielkie nadzieje, jakie 

wiązał z synem. Trzeba było wielu lat, zanim zdołał opa­
nować ból i pogodzić się ze swoją sytuacją. 

240 

Został sam z dwiema córkami, Indrą i Mirandą, obie 

miały teraz po kilkanaście lat. 

Nie zawsze było mu łatwo. 
Córki miały, łagodnie mówiąc, oryginalne charaktery, 

poza tym jednak różniły się między sobą niczym dzień 
i noc. Indra, starsza, była chyba najdziwniejszą nastolatką 
świata, żeby nie powiedzieć najśmieszniejszą. Nie brakowa­
ło jej jednak wdzięku. Z błyskiem w oczach i autoironicz­
nym uśmieszkiem potrafiła unikać wszystkiego, co wyma­
gało jakiegokolwiek wysiłku. Rówieśnicy bardzo ją lubili, 
a klasa po prostu zazdrościła jej umiejętności wymigiwania 
się od trudniejszych zadań i unikania niewygodnych pytań 
ze strony nauczycieli. Gabriel nie pojmował, jakim sposo­
bem to osiągała, zawsze jednak miała zupełnie przyzwoite 
stopnie. Nigdy nie wątpił w jej inteligencję, ale... 

Dziewczyna przeważnie spędzała czas leżąc na swoim 

łóżku, gdzie czytała albo słuchała muzyki, zaopatrzona 
w słodycze i napoje, z telefonem w zasięgu ręki. Często 
rozwiązywała krzyżówki, a wszystko, czego potrzebowa­
ła, musiało znajdować się obok, żeby nie trzeba było się­
gać zbyt daleko. 

Wielbicieli miewała od chwili, gdy skończyła czterna­

ście lat, i jej zapotrzebowanie pod tym względem poważ­
nie martwiło Gabriela. 

Nie odznaczała się specjalną urodą, raczej dość pospo­

lita, chłopców uwodziła swoim wdziękiem, któremu na­
prawdę trudno się było oprzeć. 

Prawdziwą troską Gabriela była jednak Miranda, sie­

demnastolatka. Nie wierzył wprawdzie, by brała narkoty­
ki, jeszcze nie, należała jednak do tych, którzy mogą 
chcieć spróbować. Z czystej ciekawości. 

Bo ciekawa była życia ponad wszelkie wyobrażenie. A po­

za tym pragnęła naprawiać wszystko, co na tym świecie by­
ło złe lub niedoskonałe. Czasami ktoś taki w domu bywa nie-

241 

background image

co męczący. Z drugiej jednak strony, ta jej cecha stanowiła 
też prawdziwą pociechę dla ojca. Jej poczucie sprawiedliwo­

ści i dążenie do doskonałości traktował jako dowód, że Mi­
randa nie ma do czynienia z narkotykami. Mogła próbować, 

owszem, w jej klasie zdarzały się takie przypadki, raz czy dru­
gi zakończone nawet sporym skandalem, ona jednak chyba 

poprzestała na próbie, chciała posmakować, nic więcej. 

Na tyle znał swoją młodszą córkę. 

Miała ona w sobie żywotność tak charakterystyczną 

dla Gro. Gabriel uważał, że jest ładna, ale to chyba przez 
te bystre oczy i nieustanne zaangażowanie, ono dodawa­

ło jej blasku. Niebieskooka blondynka o żywym usposo­
bieniu i ładnej sylwetce. O jej romansowych sprawach 

wiedział niewiele. Jeśli coś takiego się zdarzało, to uważa­
ła to chyba za sprawę absolutnie prywatną. W domu nig­
dy nie mówiła, co robi, kiedy wychodzi z przyjaciółmi. 

W domu rozprawiała jedynie o swoich wspaniałych pla­
nach przebudowy i naprawy świata. 

Dziewczęta nie miały wspólnych przyjaciół, a ich wza­

jemne stosunki charakteryzowało nieustanne, choć po­
zbawione złośliwości drażnienie się. „Jeśli nie przesta­
niesz tak ciągle leżeć, to niedługo zaczniesz przypominać 

hipopotama" - zwykła mawiać Miranda. A Indra: „Kogo 

dzisiaj zamierzasz zmieniać?" 

Gabriel nie wiedział, czy jest dla nich dobrym ojcem, 

ale poza okresami buntowniczych wybuchów w najtru­

dniejszym okresie dojrzewania i wymyślania mu od skle­
rotycznych starców obie go chyba kochały. 

Mimo to martwił się. Czasy niosły tyle okropnych nie­

bezpieczeństw. 

Gabriel zadzwonił do Nataniela. Jak zawsze miło było 

usłyszeć spokojny głos wuja. Nataniel zadał kilka dodat­
kowych pytań i natychmiast postanowił jechać do Szwe­

cji, by zbadać sprawę. Wyglądała bardzo interesująco, 

242 

zwłaszcza że tyle osób odczuwało to samo. Nie miał też 
wątpliwości, że Ellen zechce mu towarzyszyć. Nudziła się 
trochę w domu od czasu, kiedy dzieci dorosły. 

Szkoły miały akurat ferie, więc i Gabriel się długo nie 

zastanawiał. 

- Przeszkadzałoby wujowi, gdybym i ja się wybrał? 

I zabrał ze sobą dziewczęta. Powinny się trochę rozerwać. 

Nataniel ucieszył się, zawsze to przyjemność spotkać 

się z rodziną. 

Indra jednak stanęła dęba. Ona nie jedzie, poznała wła­

śnie pewnego młodego człowieka, który sprawia bardzo 
interesujące wrażenie, a poza tym jest okropnie zazdrosny! 

W końcu jednak zmieniła zdanie i postanowiła towa­

rzyszyć ojcu i siostrze. 

No i po kilku dniach, w pewien niezwykle piękny wio­

senny wieczór, znaleźli się wszyscy na małej działce Petera. 

Przyszli, oczywiście, gospodarze, Peter i Jenny, oraz 

robotnicy, bardzo ciekawi rodziny egzorcystów. Oprócz 
nich Nataniel z Ellen oraz Gabriel i jego córki. 

Zebrani uważnie obserwowali Nataniela z Ludzi Lodu, 

najważniejszego egzorcystę, jak go nazywali. 

Był to bardzo przystojny mężczyzna, w ciemnych wło­

sach mieniły się gęsto srebrne nitki siwizny. Stał teraz bez 
ruchu i zdawał się chłonąć atmosferę miejsca. Pozostali 
z przejęcia wstrzymywali dech. Panowała absolutna cisza. 

Skrzydełka nosa Nataniela drgały. Znalazł się znowu 

w swoim żywiole, myślała Ellen, znająca go jak nikt. Wie­

le czasu minęło od chwili, gdy po raz ostatni podjęli się 
podobnego zadania, chociaż wyprawę do Szwecji trakto­
wali w znacznej mierze jako odmianę w monotonnej co­
dzienności. 

- Owszem - rzekł po chwili Nataniel cicho. - Coś tu­

taj jest. 

243 

background image

Zrobił kilka niepewnych kroków w stronę lasu, reszta 

poszła za nim. 

Czy naprawdę tego chcę? zastanawiał się. Czy pragnę 

tego bólu? Czy będę w stanie wrócić do starych, zapo­
mnianych praktyk, do tego, co, jak sądziłem, należy już 
do przeszłości? 

- Ktoś tu szepcze rozpaczliwe prośby - powiedział gło­

śniej. - Słyszę desperackie wołanie o pomoc. 

-  C z y to ta zaginiona kobieta i jej dzieci? - zapytał Pe­

ter stłumionym szeptem. 

Nataniel znowu nasłuchiwał przez dłuższą chwilę. 

- N i e . 
Zrobił jeszcze kilka kroków między drzewami i przy­

stanął obok porośniętej mchem kupki kamieni. 

- Tutaj... - rzekł niepewnie. 
Przez co najmniej minutę stał bez ruchu, wstrzymując 

oddech, i nagle zgiął się wpół, jakby go przeniknął nie­
znośny ból. 

Towarzyszący mu ludzie nie wiedzieli, co począć, sta­

li jak sparaliżowani. 

W końcu Nataniel wyprostował się ze zgrozą w oczach. 
- Dobry Boże - szeptał. - Dobry, miłosierny Boże. 
- Co to jest? - zapytała Ellen spokojnie. 
Odetchnął głęboko i popatrzył na zebranych. Wyglą­

dał na wstrząśniętego. 

- To nie żaden upiór, który prosi, by go pochować 

w poświęconej ziemi. To żywy człowiek. Nie umarł, po­
grzebano go żywcem. 

- Och, nie - jęknęła Ellen, pamiętająca potworne spo­

tkania przodków Ludzi Lodu z takimi, którzy nie mogli 
umrzeć. Heike... Jego makabryczne przeżycia w Transyl­

wanii, spotkanie z tą o imieniu Skrzydła Kruka. Eskil z El-
dafjordu. I wielu innych. 

- Nie, nie - rzekł Nataniel z tą osobliwą niecierpliwo-

244 

ścią, która charakteryzowała jego zachowanie, kiedy miał 
do czynienia ze sprawami ponadnaturalnymi. - Nie, El­
len, tutaj nie ma zła. Czary, to tak, a poza tym jedynie 
niepojęta tragedia. 

- Kto to w takim razie jest? - dopytywał się Gabriel. 
Nataniel popatrzył na zebranych. 
- W czasie, kiedy nasi zmarli przodkowie uczestniczyli 

w walce z Tengelem Złym, odbyłem kiedyś rozmowę z Sol. 
Wspomniała mi ona o czymś, czym się specjalnie wtedy nie 

przejąłem, ale teraz przypominam sobie wyraźnie. Powie­
działa mi mianowicie, że dopiero co pomogli jakiejś niezwy­
kłej rodzinie. Rodzinie austriackiej księżnej, której zięć 
i wnuk należą do islandzkich czarnoksiężników. Tak, brzmi 
to dziwacznie, ale Sol tak właśnie powiedziała. Podobno 
walczyli oni ze strasznym potworem, istotą podobną do 
wielkiego jaszczura, i Sol się wmieszała w tę sprawę. Ci lu­

dzie mieli też porachunki ze złym zakonem rycerskim. 
Zwyciężyli, ale Sol powiedziała: „Czarnoksiężnik zniknął! 
I to bardzo dziwne, był bowiem nieśmiertelny". 

- Oj - jęknęła Miranda. - I ty myślisz, że to może być 

on...? 

- Miejsce mogłoby na to wskazywać, on miał zaginąć 

w pobliżu Tiveden. 

Nataniel wpatrywał się w usypisko kamieni, po chwi­

li podniósł wzrok. 

- Tu jednak chodzi o taką magię, z którą sam sobie nie 

poradzę. Będę potrzebował pomocy. 

- Czyjej? - zawołała Ellen. 
- Znam tylko jednego, który może mi pomóc. Zdarza­

ło mi się nawiązywać z nim kontakt psychiczny... zastana­
wiam się więc, czy... On sam też jest przecież nieśmiertel­
ny i chociaż akurat teraz nie ma go w naszym świecie, to... 

- O kim ty myślisz? 
- O Marcu. Marcu z Ludzi Lodu. 

245 

background image

- Oczywiście - szepnęła Ellen z wyraźną ulgą. - To je­

dyna istota, która może tutaj pomóc. Spróbuj nawiązać 

z nim kontakt! 

- Już dawno nie odbierałem od niego żadnych sygna­

łów. Naprawdę nie wiem, czy można dotrzeć do kogoś, 

kogo nie ma na świecie... 

Robotnicy i Peter spoglądali na siebie, sprawa zaczyna­

ła przekraczać granice ludzkiego pojmowania. 

Skulili się pod wpływem podmuchu zimnego wiatru, 

który nagle zerwał się w lesie. 

XIV wiek, Norwegia... Trzydzieści lat po wiel­

kiej epidemii dżumy, nazwanej „czarną śmier­

cią". We dworze rycerza Gudmunda mają miej­

sce tajemnicze zdarzenia. Tova, piękna i mądra 

córka rycerza, dostrzega dziwne postaci, krążą­

ce pod osłoną nocy w pobliżu starej nie zamie­

szkanej chaty. Nikt jednak nie daje wiary opo­

wieściom dziewczyny, uważając, że to wytwór 

jej wyobraźni. Pewnego dnia Tova zostaje pod­

stępnie uprowadzona przez okrutnego wojow­

nika imieniem Ravn... 

PRZYBYSZ Z DALEKICH STRON 

dwudziesty pierwszy tom serii 

OPOWIEŚCI MARGIT SANDEMO 

w kioskach RUCHU i księgarniach 

na terenie całego kraju.