background image

     JÓZEF BURNY

PAN SAMOCHODZIK 

I...

RODZINNY TALIZMAN

Oficyna wydawnicza WARMIA

background image

2

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ODPORNY NA LEKARZY • WSZĘDZIE AMULETY I TALIZMANY •

WIZYTA STARYCH I NOWYCH PRZYJACIÓŁ • CO PRZECHOWAŁ

DZIADEK WIEWIÓRKI • TAJEMNICA DO WYJAŚNIENIA • LEGENDA

PRZEKAZANA PRZEZ DZIADKA WIEWIÓRKI SENIORA • KIM BYLI

BRACIA UCIEKINIERÓW I SUDAWOWIE • PORAŻAJĄCA

WNIKLIWOŚĆ WILHELMA TELLA JUNIORA • KAPSUŁA CZASU •

POWRÓT PANA SAMOCHODZIKA • WEHIKUŁ • ROZWAŻANIA NAD

ATLASEM • ROZSUPŁAĆ SUPEŁEK • CO KRYŁA POD SOBĄ

WYTARTA SKÓRKA • ZALEDWIE PARĘ GODZIN PO PÓŁNOCY •

KTO, KIEDY I DLACZEGO PODZIELIŁ RĘKOPIS • CO TO ZA JĘZYK?

• GDZIE SĄ POZOSTAŁE KAWAŁKI DOKUMENTU • DROGA DO

UKRYTEGO SKARBU LUB DO INNEGO CELU

Dziadek Wiewiórki był zawsze zdrowy i pogodny. Jeżeli nawet zachorował, to

na   krótko.   Zaraz   zdrowiał.   Nie   potrzebował   do   tego   lekarza,   recept   i
medykamentów.   Nosił   na   szyi   talizman,   przekazywany   w   rodzinie   od
niepamiętnych czasów. Żartował, że pochodzi z kresów, a ludzie stamtąd - jak
powszechnie wiadomo - są odporni na wszystkie choroby i na lekarzy.

Rzeczywiście,   pochodził   z   kresów,   zza   Bugu.   Zdążyliśmy   między   sobą

wymienić   wiele   serdecznych   uścisków   dłoni,   pożytecznych   uwag   i   żartów   z
codzienności.   Pewnego   dnia   odszedł,   zostawiając   talizman   i   związaną   z   nim
legendę najstarszemu synowi.

Od  niepamiętnych  czasów  człowiek  przypisuje   niektórym  przedmiotom  moc

tajemną.   O   jednych   mówi,   że   są   amuletami   przynoszącymi   szczęście   i
chroniącymi   przed   niebezpieczeństwem,   o   innych,   że   ściągają   na   ludzi   same
nieszczęścia   i   niebezpieczeństwa.   Może,   dla   zrównoważenia   dobrych   i   złych
mocy, dobrze mieć jedne i drugie pod ręką? Nie wiem. Nigdy się nad tym nie
zastanawiałem.   Nigdy   też   nie   miałem   takich   przedmiotów,   bo   nie   jestem
przesądny. Dziadek Wiewiórki też nie sprawiał wrażenia człowieka przesądnego.
A jednak.

Jakby   było   mało   mocy   amuletów,   ludzie   wymyślili   kiedyś   i   produkują

talizmany.   Ich   obowiązkiem   jest,   oczywiście,   przynoszenie   posiadaczowi
szczęścia i ochrona przed złą przygodą. Są to magiczne figury lub tajemnicze
słowa wyryte w metalu albo kamieniu. Mogą też być zapisane na pergaminie,
papierze i na czymkolwiek innym. W dawnej Polsce, na przykład, zapisywano
modlitwy   i   zaklęcia,   zwane   charakterami,   na   cudownym   pasie,   którym   się
okręcano.

Okazało się, że talizman dziadka Wiewiórki jest czymś więcej. Kim, jednak, jest

Wiewiórka? Zaraz to wyjaśnię, zachowując właściwą kolejność zdarzeń.

background image

***

Poprawiałem przed lustrem moją srebrzystą czuprynę, gdy zadzwonił telefon.

Telefon   jest   pożytecznym   wynalazkiem   pod   warunkiem,   że   nie   odzywa   się
wówczas, gdy ktoś dzwoni przez omyłkę do kogoś, kto usiłuje właśnie przyczesać
to, co kiedyś z dumą nazywał szopą.  Spojrzałem na zegarek. „Do mnie o tej
porze? Niemożliwe. Niech dzwoni... Wolę bez przedziałka. Chociaż... gdyby dać
go trochę niżej... Oho! Jeszcze jeden sygnał i włączy się sekretarka... Niech się
włączy. Albo nie! Sam odbiorę! Przecież to do mnie, nie do niej...”

- Słucham?
- Dzień dobry! Pan Tomasz?
- Kogóż to mam zaszczyt gościć na linii, bo głos wydaje mi się obcy? 
- Nie dziwię się, że pan nie rozpoznaje mojego głosu! Nie pamiętam już, kiedy

przeszedłem mutację. Przeszli ją też Wilhelm Tell i Sokole Oko...

- Wiewiórka!?
- Wiewiórka!
Wszystkim, którzy nie pamiętają Wilhelma Tella, Sokolego Oka i Wiewiórki,

przypominam,   że   przydomki   takie   nosili   trzej   zaprzyjaźnieni   ze   mną   młodzi
harcerze. Trafnie oddawały one ich umiejętności, możliwości i ulubione zajęcia.
W przeszłości rozwiązaliśmy razem wiele tajemnic i przeżyliśmy liczne, mrożące
krew w żyłach, przygody. Opowiadałem o nich już wielokrotnie.

Wiewiórka   powiedział,  że  powinniśmy  się   spotkać   we czwórkę,  jak  kiedyś.

Powodów  jest   kilka.   I   wszystkie   są   bardzo   ważne.   Ucieszyłem   się,   bo   lubię
niespodziewane spotkania ze starymi kompanami z bardzo ważnych powodów.
Bez ważnych powodów też chętnie powitałbym ich w moich progach.

W   drzwiach ujrzałem Wilhelma  Tella,   Sokole   Oko  i   Wiewiórkę.  Nastoletni

chłopcy stali uśmiechnięci od ucha do ucha. Zdębiałem. Coś mi nie pasowało z
Wiewiórką.   Przecież   parę   godzin   temu   rozmawiał   ze   mną   męskim   głosem.
Widocznie musiałem się zdrzemnąć w fotelu i teraz śnię. Szybko przymknąłem
drzwi, przetarłem oczy. Po chwili ostrożnie wyjrzałem na klatkę schodową. Za
drzwiami   stali   trzej   rośli,   szeroko   uśmiechnięci   mężczyźni.   To   byli   moi
przyjaciele z odległej przeszłości. A tamci chłopcy? Coś mi się przywidziało.

- Czuwaj, druhowie!
-  Czuwaj,   druhu Tomaszu! -  odkrzyknęli   gromko  i  radośnie,  ożywiając   psy

sąsiadów, które zaczęły nagle ujadać, początkowo na obcych, później, zapewne z
rozpędu i dla wprawy, wzajemnie na siebie.

Po wymianie grzeczności, przerywanej łyczkami herbaty i kawy, przeszliśmy do

rzeczy.

-   Przed   śmiercią   dziadek   przekazał   mojemu   ojcu   swój   talizman   -   zagaił

Wiewiórka,   wyciągając   z   szarej   koperty   lśniący   rzemyk,   do   którego   był
przymocowany   skórzany,   obszyty   ściegiem   z   jelita   baraniego,   wytarty
prostokącik. - Pamiętam, że nosił to zawsze na szyi, mówiąc, że tak robił jego
ojciec i jego dziadek, naśladując męskich przodków. Mój ojciec, człowiek daleki
od przesądów, zamknął talizman w szufladzie swojego biurka i na wiele lat o nim
zapomnieliśmy. Dopiero Wiewiórka junior, który jest pana fanem...

background image

- Chwileczkę! - przerwałem Wiewiórce. - Czy to oznacza, że towarzyszą ci

juniorzy Wilhelm Tell i Sokole Oko?

Moi goście przytaknęli radośnie głowami.
Chłopcy, chociaż wychowani w zupełnie innej już Polsce, zachowywali się jak

ojcowie,   gdy  ci   byli   w  ich   wieku.  Widziałem  ich   zapał   do   uczestniczenia   w
wyjaśnianiu wielkiej tajemnicy, która przyszła wraz z nimi do mnie.

-   To   był  przypadek   -   mówił  szybko   Wiewiórka   junior.   -  Myszkowałem  po

chacie   w   poszukiwaniu   jakiejś   wolnej   kasety   magnetofonowej.   Znalazłem
wreszcie   jedną   wśród   rzeczy,   które   zostały   na   pamiątkę   po   pradziadku.
Włączyłem, żeby sprawdzić, czy jest czysta. I usłyszałem głos pradziadka. Mówił
dziwnie. Jakby czytał jakąś legendę. Na zakończenie przypomniał dziadkowi, że
talizman,   we  właściwym  czasie   i   z   odpowiednim  pouczeniem,   ma   obowiązek
przekazać najstarszemu synowi, czyli mojemu ojcu, jak największą świętość.

- Rozmawiałem o tym z ojcem - wtrącił Wiewiórka senior. - Powiedział, że

dziadek wielokrotnie opowiadał mu starą legendę rodzinną. Dzięki temu znają na
pamięć. Wolę dziadka spełni. Talizman przekaże. Może to zrobić nawet teraz. I
przekazał, pouczając, że moim obowiązkiem jest jego przechowanie i przekazanie
najstarszemu męskiemu następcy wraz z legendą.

- Czyli mnie! - wykrzyknął rozpromieniony Wiewiórka junior. - A ja...
Wiewiórka junior zawiesił głos i rozejrzał się po obecnych.
- Jak myślicie? Co zrobię?
- Spełnisz wolę przodków! - odkrzyknął Wilhelm Tell junior.
-   Na   twoim   miejscu   zastanowiłbym   się,   czy   ten   sposób   spełniania   woli

przodków jest tym, co stanowi sedno ich woli - zauważył odkrywczo Sokole Oko
junior.   -   To   przekazywanie   z   pokolenia   na   pokolenie   nie   wygląda   mi   na
ostateczny cel misji talizmanu i legendy w czasie.

Pamiętam, że tata Sokolego Oka juniora też potrafił być osobą dociekliwą i

bezwzględnie logiczną.

- No właśnie! - wykrzyknął uradowany Wiewiórka junior. - Czas najwyższy

ustalić, o co w tym wszystkim chodzi! I z tego powodu pojawiliśmy się u pana...

Wiewiórka junior przerwał, bo poprosiłem o talizman. 
Sięgnąłem   po   lupę.   Goście   pochylili   się   w   moją   stronę.   Na   wytartym,

skórzanym   prostokąciku   nie   zauważyłem   żadnych   magicznych   znaków   lub
napisów. Może się wytarły? A może ich na nim nigdy nie było?

- Nic tu nie ma - mruknąłem rozczarowany.
Oba pokolenia moich przyjaciół zgodnie przytaknęły.
-   Może   to   oznaczać,   że   ten   skórzany   wisiorek   nigdy   nie   był   i   nie   jest

talizmanem.

Mówiąc te słowa miałem wrażenie, że słyszę głos dziadka Wiewiórki seniora:

„Jest czymś więcej”. 

Powtórzyłem: - Jest czymś więcej.
- Czym? - zaciekawił się Wiewiórka senior.
-   Jeszcze   nie   wiem.  Musimy  nad   tym  popracować.   Może   legenda   coś   nam

podpowie?

background image

Włączyłem   magnetofon.   Po   kilku   nieśmiałych,   wyciszonych   chrząknięciach

usłyszeliśmy znajomy, ciepły, spokojny głos.

Gdy   bezwzględny,   chytry   wróg   napada,   by   wymordować   ludzi   i   zagarnąć   ziemią

uprawianą setki lat przez ojców, waleczni wojownicy chwytają za broń i bez ociągania
się stają do walki w obronie dziedzictwa. Jest to walka na śmierć i życie. Zbrojnych
napastników  nie  chroni  święty obowiązek  gościnności. Oni muszą  zginąć, by  ziemia
żywicielka została przy tych, do których prawowicie należy. Lud bez swojej ziemi jest
niczym.

Dawno temu, daleko stąd, dzielni mężowie stanęli pamiętnej nocy do walki w obronie

życia   swoich   żon   i   dzieci.   Bronili   ziemi   ojców.   Powstrzymali   krwiożerczy   pościg   za
kobietami uchodzącymi z dziećmi do braci siedzących za Sudawami.

Mężowie polegli w heroicznym  boju. Ich święte obowiązki wobec ziemi  najeźdźców

przeszły na synów.

Gdy synowie dojrzeli, zebrali innych synów i - wspierani przez goszczących ich braci -

ruszali wielekroć na wroga, by odzyskać zagrabioną ziemię i na nią powrócić. Wielu z
nich poległo bohaterską śmiercią wojownika, utoczywszy wcześniej krwi nieprzyjaciół.
Przetrwali nieliczni.

Synowie   dzielnych   wojowników   którzy   pamiętnej   nocy   polegli   w   boju   -   chroniąc

kobiety uciekające z dziećmi przed zbrodniczym pościgiem - u kresu swoich żywotów
zdali  się na pergamin i umiejętności skryby. Gdy nadejdzie właściwy czas, pergamin
złożony w jedno przekaże potomnym wieść o ich świętych obowiązkach. I oni obowiązki
te wypełnią.

Dziadek Wiewiórki seniora skończył. Po krótkiej chwili z głośnika magnetofonu

usłyszeliśmy westchnięcie, chrząknięcie i ponownie jego głos:

- Nie wiem, czy to się dobrze nagrało i czy ty pamiętasz dokładnie, co ci kiedyś

tyle razy opowiadałem...

- Pamiętam, dziadku - wyrwało się wzruszonemu Wiewiórce seniorowi, chociaż

dziadek,   którego   nie   było   wśród   nas,   zwracał   się   nie   do   niego,   a   do   jego
nieobecnego ojca, swojego najstarszego syna.

- Na wszelki wypadek opowiem jeszcze raz. Nie zaszkodzi.
I dziadek powtórzył wszystko z niezwykłą dokładnością. Po zakończeniu dodał,

że   talizman   i   legenda   mają   być   przekazywane  -   zgodnie   z   wolą   przodków  -
najstarszym synom. Po czym wyłączył magnetofon. Zapadła cisza, którą uciąłem,
zanim zaczęła się przedłużać:

- Opowieść dziadka Wiewiórki, jak sądzę, jest wiarygodna, bo nie ma w niej

bałamutnych zmyśleń o jakichś objawieniach, cudach lub smokach...

- Brzmi prawie jak żołnierski meldunek i zarazem rozkaz - zauważył Wilhelm

Tell junior. - Składa się z czterech wyraźnie zaznaczonych części. Z pierwszej
dowiadujemy się jak postępują mężczyźni, gdy ktoś napada na ich terytorium. W
drugiej części mowa jest o tym, że ileś wieków temu, daleko od miejsca, gdzie
powstała   legenda,   toczyły   się   okrutne   walki   w  obronie   ziemi   i   życia   rodzin.
Kobiety z dziećmi umknęły do braci. Mężczyźni polegli w boju. Ziemia ich ojców
została   zagrabiona.   Część   trzecia   zawiera   informację   o   dorosłych   już   synach
poległych   mężczyzn.   Spełniając   swój   obowiązek,   walczyli   oni   o   odzyskanie
ziemi, która jednak pozostała w rękach zaborców. Z naszego punktu widzenia

background image

najistotniejsza wydaje się część ostatnia. Dowiadujemy się z niej, że u schyłku
swojego   życia   synowie   podyktowali   skrybie   coś   w   rodzaju   testamentu,
adresowanego do przyszłych pokoleń ich ludu. Był zatem, a może nawet jest,
manuskrypt, bez którego nie wyjaśnimy, o co w tym wszystkim chodzi.

- To znaczy? - podtrzymałem coraz bardziej frapujący wywód chłopca.
- Legenda, chociaż jest ogólnikowa, zawiera ciekawe informacje. Wspomniani

są, na przykład, Sudawowie. To wskazówka co do czasu i miejsca części zdarzeń.
Trzeba tylko ustalić, co dziś o nich wiadomo. Interesująca jest też wzmianka o
braciach. Musimy dociec, kim byli i gdzie leżało ich terytorium. W legendzie
brakuje   jednak   informacji   umożliwiających   dokładne   określenie   chronologii   i
miejsca zdarzeń oraz stron walczących.

Wilhelm Tell junior przerwał i spojrzał niepewnie w moją stronę.
- Śmiało, chłopcze, kontynuuj! - wygrzebałem się na chwilę z zasłuchania i

zamyślenia.

Ośmielony chłopiec nabrał powietrza w płuca i wyrecytował:
- Sądzę, że legenda miała spełniać i spełnia do tej pory rolę nośnika informacji o

istnieniu   czegoś   w   rodzaju,   jakby   to   dziś   powiedziano,   kapsuły   czasu,
gwarantującej   przetrwanie   najistotniejszych   treści   w  niezmienionym   kształcie.
Mam   na   myśli,   oczywiście,   istnienie   spisanego   testamentu.   Dowodzi   tego
umiejscowienie tejże informacji w czwartej, ostatniej sekwencji legendy.

Wilhelm Tell senior spojrzał z uznaniem i dumą na syna. Pozostali seniorzy i

juniorzy, zaskoczeni błyskotliwym wystąpieniem chłopca, osłupieli z wrażenia i
podziwu. Siedzieli nieruchomo, czekając  na ciąg dalszy wywodów. Zdziwiony
Wilhelm Tell junior rozglądał się po obecnych. W końcu wydukał:

- Co jest? Palnąłem jakieś głupstwo?
- Ależ skąd - wysapał ciepło Wiewiórka senior. - Mów dalej.
- Uważam, że Wiewiórka junior ma rację. Wyjaśnienie tajemnicy z przeszłości

jego rodziny wymaga powrotu Pana Samochodzika.

Ten chłopiec wiedział dokładnie, co mówi. Wytworzył sytuację, w której nie

było potrzeby proszenia mnie o powrót, jednocześnie ja nie musiałem swojego
powrotu   proponować   lub   zapowiadać.   Miał,   po   prostu,   nastąpić   bez   żadnych
ceregieli   i   umizgów.   I   fakt   ten   postanowiłem   tak   właśnie   potraktować.   Pan
Samochodzik powrócił w tej chwili. I już. Szkoda tylko, że mój słynny wehikuł
nie doczekał. No cóż. Nie można mieć jeszcze raz wszystkiego, co się kiedyś
miało.

Nagle odezwała się komórka Sokolego Oka seniora.
-   Tak?...   Świetnie!...   Pan   Samochodzik   się   ucieszy!   Wszyscy  się   cieszymy!

Dzięki! Jesteśmy właśnie u pana Tomasza.

Sokole  Oko senior,  na którym skupiła się  nasza uwaga, schował telefon do

kieszeni i spojrzał wesoło w stronę okien. Po chwili dobiegł nas warkot silnika
samochodowego i pisk opon.

„Czyżby?   To   niemożliwe!”   -   machnąłem   zrezygnowany   ręką.   Podbiegłem

jednak, wraz z innymi, do okna. Na jezdni przy krawężniku stał mój wehikuł.
Przypominał   żabę   z   zadartym  tyłkiem.   Rozejrzałem   się   po   rozpromienionych

background image

twarzach gości.

- Pan Samochodzik musi mieć swój słynny atrybut - usłyszałem głos Sokolego

Oka   juniora.   -   To   wierna   kopia   pamiętnej   przeróbki   wyścigowego   ferrari   po
kraksie,   dzieła   pana   wuja   sprzed   lat.   Ma   nawet   śrubę!   Samochód   przeszedł
wszystkie testy. Użyte części i materiały mają wymagane atesty i certyfikaty. Na
tej podstawie wehikuł został dopuszczony do ruchu drogowego i zarejestrowany.
Jest, oczywiście, ubezpieczony.

-   Mieliśmy  początkowo   trudności   -   dodał   Wiewiórka   senior.   -   Okazało   się

jednak, że fani Pana Samochodzika są wszędzie. Nawet na bardzo poważnych
stanowiskach.   Wehikuł   jest   ich   darem   na   rzecz   fundacji   imienia   Pana
Samochodzika.

-  Tę   fundację  wymyślili nasi  synowie  -  odezwał  się  Wilhelm  Tell   senior.   -

Początkowo wehikuł miał być tylko atrapą, bo był rekonstruowany jako eksponat
muzealny. Aha! Małe wyjaśnienie. Nasza fundacja realizuje projekt pod nazwą:
„Muzeum Pana Samochodzika”. Poszukując oryginalnego podwozia do wehikułu,
trafiliśmy   nieoczekiwanie   na   właściciela   sprawnego   silnika   ferrari.   Gdy
dowiedział   się   w   czym   rzecz,   podarował   ten   silnik   naszej   fundacji.   Fani   i
przyjaciele zadbali, by wehikuł miał osiągi swego pierwowzoru, przy zachowaniu
identycznej techniki obsługi...

Wszystko to zwaliło się na mnie nieoczekiwanie. Wiedziałem, że muszę się

jakoś   pozbierać,   zachować...   Niestety.   Zablokowało   mnie?   Przecież   w  każdej
sytuacji potrafiłem sobie ze sobą poradzić. Widocznie nie tym razem... „A może
powiedzieć coś mądrego, dowcipnego?” - szukałem w myślach jakiegoś wyjścia z
sytuacji.   „Na   przykład   zażartować,   że   nie   czuję   się   jeszcze   eksponatem
muzealnym?”.

Moje wewnętrzne zmagania, o dziwo, przerwał mój głos:
- Przyjaciele! Cieszę się z naszego spotkania po latach, poznania juniorów i z

tego wszystkiego, co się tu stało! Chwilowo jednak brak mi właściwych słów,
powróćmy  zatem  do   rzeczy.   Rozwiązywanie   tajemnicy  legendy  i   nieznanego,
wspomnianego   w   niej   rękopisu,   może   okazać   się   fascynującą   przygodą   z
nieoczekiwanym  finałem. Pozwólcie,  że  do  jutra   zatrzymam  u siebie   taśmę  z
nagraniem i wisiorek. Jutro o tej porze zapraszam was wszystkich do siebie. Być
może już wówczas będę miał coś interesującego do zakomunikowania.

Zostałem sam na sam z wisiorkiem Wiewiórki seniora. Zrobiło się jakoś pusto.

Spojrzałem przez  okno  na wehikuł. Posłusznie czekał.  Na  biurku  połyskiwały
kusząco kluczyki.

Ponownie uruchomiłem magnetofon.
Wiedziałem,   kim   byli   wspomniani   przez   dziadka   Wiewiórki   juniora

Sudawowie, zwani też Jaćwingami. Już w II wieku naszej ery wymienił ich z
nazwy geograf aleksandryjski Ptolomeusz Klaudiusz. Wymienił też sąsiadujących
z   nimi   od   wschodu   Galindów,   zamieszkujących   na   obszarze   dzisiejszego
Pojezierza Mazurskiego.

Lud Jaćwingów, zwanych też Sudawami, istniał do końca XIII wieku. Został

rozproszony i wyniszczony. Skoro w legendzie jest wymieniona nazwa ludu, nie

background image

terytorium, to dramatyczna ucieczka kobiet z dziećmi „do braci siedzących za
Sudawami” musiała mieć miejsce, gdy lud ten istniał, czyli między początkiem
naszej ery a końcem XIII wieku.

Datę   ucieczki   można,   na   szczęście,   nieco   uściślić.   Pod   koniec   legendy   jej

bohaterowie „zdali się na pergamin i umiejętności skryby”. Oznacza to, że nie
potrafili pisać, doceniali jednak wagę słowa pisanego i znali kogoś zaufanego, kto
opanował sztukę pisania. U kresu swojego życia, czując własną bezsilność wobec
rzeczywistości,   podyktowali   temu   osobnikowi   coś   w   rodzaju   testamentu,
dokumentu bardzo  ważnego, adresowanego do męskich potomków ich rodzin.
Mogło   się   to   wydarzyć   dopiero   po   pojawieniu   się   i   upowszechnieniu
piśmiennictwa w tej części Europy, czyli w XIII wieku.

Z legendy wynika, że dyktujący swój testament starcy uczestniczyli w ucieczce,

której datę próbuję uściślić. Byli wówczas dziećmi. Wydarzenia, o których mówi
legenda,   następowały  z   ich   udziałem,   a   zatem   w  ciągu   ich   życia.   Jest   więc
prawdopodobne,   że   ucieczka   miała   miejsce   w  pierwszej   połowie   XIII   wieku.
Oznaczałoby to, że jej powodem była zbrojna agresja krzyżacka, początkująca
podbój i okupację Prus.

Znając  już  prawdopodobną  datę  i  przyczynę ucieczki, postanowiłem dociec:

skąd  wyruszyła. Ktoś  może  tu  powiedzieć,  że   przecież  wyruszyła z   Prus.  To
prawda.  Ale  ówczesne Prusy  - jeżeli   pominąć  Jaćwież   jako  terytorium,  przez
które przechodzili się uciekinierzy - to obszar podzielony na niezależne od siebie
państewka plemienne: Skalowię, Nadrowię, Sambię, Natangię, Barcję, Warmię,
Pogezanię,   Pomezanię,   Ziemię   Sasinów   i   Galindię.   Ustalenie,   z   którego
państewka   wyszła   ucieczka   pozwoliłoby,   oczywiście,   określić   pochodzenie
plemienne uciekinierów.

W   „Atlasie   historycznym   Polski”   odszukałem   mapkę   Polski   pierwszych

Piastów. Jaćwież rozciągała się na wschód od dzisiejszej Krainy Wielkich Jezior
Mazurskich   i   dalej   na   północ.   Zamieszkiwali   ją   Jaćwingowie,   znani   też   jako
Sudawowie, czyli lud Bałtów prusko-litewskich. Nazwa tego ludu pochodziła od
włóczni lub broni. Może to oznaczać, że Sudawowie cieszyli się opinią ludzi
walecznych.

W pierwszej połowie XIII wieku kobiety z dziećmi uciekły przez Jaćwież do

braci,   czyli   do   ludu   z   nimi   spokrewnionego.   Ludami   spokrewnionymi   były
plemiona Prusów - siedzące w swoich niezależnych państewkach na zachód od
Jaćwieży - oraz plemiona Litwinów i Żmudzinów na północ i wschód od niej. Do
spokrewnionych należało też, oczywiście, plemię Sudawów.

Jeżeli przyczyną ucieczki był barbarzyński najazd  krzyżacki, to  uciekinierzy

musieli poruszać się z zachodu na wschód, do Litwinów lub Żmudzinów. Przez
chwilę   wyobraziłem   sobie   garstkę   przerażonych,   zmęczonych,   spragnionych,
wygłodniałych   kobiet   i   dzieci   idących   w   nieznane,   bez   większych   szans   na
przetrwanie. One, po prostu, musiały sobie poradzić.  Tych - wystawionych na
ciężką próbę, uciekających przez dziką i niedostępną Puszczę Galindzką - garstek
kobiet z dziećmi było zapewne więcej.

Podbój Prus rozpoczęli Krzyżacy napaścią na najdalej wysuniętą w kierunku

background image

zachodnim Pomezanię. Ziemię tę opanowali w latach 1233-1236. Może wówczas,
stamtąd  właśnie,  ruszyły na  wschód pierwsze grupy uciekinierów?  Niektóre  z
nich, zostawiając po drodze zmarłych, dotarły szczęśliwie do braci siedzących za
Jaćwieżą. Oznaczałoby to, że przebyły one długi i nieznany sobie szlak od Wisły
do Litwy. Czy byli wśród nich uciekinierzy z legendy? Nie znałem odpowiedzi na
to  pytanie. Jednego mogłem być jednak pewien: legenda, opowiedziana przez
dziadka Wiewiórki seniora, liczyła sobie ponad siedemset lat.

Do 1283 roku Krzyżacy, przy walnej pomocy rycerstwa z Czech i zza Odry,

podbili całe Prusy. Moi legendarni uciekinierzy mogli zatem pochodzić z każdego
terytorium plemiennego, oczywiście, poza Jaćwieżą.

Nagle   uświadomiłem   sobie,   że   skórzany   wisiorek,   uchodzący   w   rodzinie

Wiewiórki za talizman, jest rówieśnikiem legendy. Jeżeli tak, to liczy sobie ponad
siedemset   lat   i   może   być   rzeczywiście   swoistą   kapsułą   czasu,   jak   zauważył
Wilhelm Tell junior.

Ponownie   obejrzałem   tajemniczy,   skórzany  prostokącik   o   wielkości   męskiej

dłoni. W miejscu umocowania rzemyka, wytartego do połysku od noszenia na
kolejnych  szyjach,  zauważyłem niewielki,  mocno   zaciągnięty  supełek,  łączący
końce baraniego jelita, którym ktoś kiedyś obszył starannie krawędzie wisiorka.

Sięgnąłem po lupę i przyjrzałem się uważnie krawędziom. Liczyłem na to, że

ujrzę   przylegające   do   siebie   dwie   warstwy  skóry.  Przeliczyłem   się.   Ujrzałem
jedną warstwę.

A jeżeli krawędzie się zatarły? Na przestrzeni siedmiuset lat, trzymane mocnym

ściegiem z jelita baraniego, mogły się przecież wytrzeć i scalić. Musiałem usunąć
ścieg.

Wziąłem szpikulec i delikatnie zacząłem dłubać przy supełku. Szło opornie. Nie

potrafiłem powstrzymać drżenia rąk, bo - chociaż w swoim życiu rozwiązałem już
wiele   zagadek   -   tak   leciwego   supełka   jeszcze   nie   rozwiązywałem.   Otuchy
dodawała mi świadomość, że osobnik, który siedem wieków temu supełek ten
zawiązywał,   robił   to   z   nadzieją   na   jego   przyszłe   rozsupłanie.   Spełniałem   tę
nadzieję.

Supełek   wreszcie   puścił.   Otarłem   pot   z   czoła.   Przetarłem   szkła   okularów  i

zabrałem się do usuwania ściegu. Wielokrotnie zapętlone, zastygłe jelito baranie
nie chciało ustąpić. Podważałem je ostrożnie szpikulcem i wyciągałem, centymetr
po centymetrze, tak, by nie spowodować żadnych uszkodzeń. Muszę przyznać, że
szycie było solidne i bardzo skomplikowane.

Po jakimś czasie udało mi się wreszcie rozszyfrować i usunąć ścieg z jednej

krawędzi.   Gdy   zgiąłem   wisiorek,   okazało   się,   że   jest   on   złożony   z   dwóch
przylegających   do   siebie,   dokładnie   dopasowanych   płatów   skóry.   Włożyłem
szpikulec   w   szczelinę,   rozchyliłem   płaty   i   zajrzałem   do   środka.   „Jest!”   -   w
wisiorku tkwił sprasowany, złożony arkusik pergaminu.

- Panie Tomaszu - usłyszałem w słuchawce telefonicznej głos zaspanego Pawła

Dańca. - Czy pan wie, która godzina?

Nie wiedziałem. Zerknąłem na zegarek. Było zaledwie parę godzin po północy.
- Wiem! - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Mam jednak nadzieję, że nie

background image

obudziłem   ciebie   na   tyle,   by   rozbudzić   zupełnie.   Przepraszam.   Dobranoc.
Nieznany dokument, którego oryginał mam właśnie przed sobą, czekał w ukryciu
ponad siedemset lat. Może poczekać jeszcze kilka godzin. Do jutra, Pawełku.

Szybko   odłożyłem   słuchawkę.   O   tej   porze   Paweł   i   ja   wypijamy  zazwyczaj

morze   kawy.   Wstawiłem   czajnik,   wypełniony   do   granic   objętości   wodą.
Wyjrzałem na wehikuł. Czekał.

Obudziła mnie kakofonia wywołana gwizdem czajnika i brzękiem domofonu.

Wrzątek i Paweł postawili mnie błyskawicznie na nogi.

- Na szczęście jutro jest niedziela - ziewnąłem, witając się z moim gościem.
- Jutro jest poniedziałek - odziewnął Paweł. - Gdzie jest ten manuskrypt?
Zanim   wydobyliśmy,   jak   się   okazało,   skrawek   pergaminu,   Paweł   musiał

wysłuchać   nagrania   legendy   oraz   mojego   opowiadania   o   dziadku   Wiewiórki
seniora i o domniemanym talizmanie. Własne wnioski i uwagi zachowałem na
później.

Okazało się, że konkluzje Pawła pokrywają się, co do joty, z moimi. „Moja

szkoła!” - pomyślałem z dumą.

Gość uruchomił kamerę i zaczął filmować operację wydobywania znaleziska.

Arkusik   pergaminu   był   starannie   złożony   krzyżowo,   czyli   raz   przez   środek
pionowo i raz przez środek poziomo. Po delikatnym rozłożeniu, zauważyliśmy od
razu,   że   jest   to   zaledwie   część   większego   dokumentu;   jego   dolny,   prawy
fragment, bo z marginesem u dołu i po prawej stronie. Mierzył około 15 na 18
centymetrów. Tekst, złożony z czterech wierszy w bloku i oddzielnego wiersza
pod   spodem,   był   fragmentem   odciętym   mechanicznie   od   całości.   Wiersze
zaczynały   się   od   lewej   krawędzi,   przeciętymi   wyrazami   i   literami.   Pierwszy
wiersz przycięty był poziomo przez środek po górnej krawędzi pergaminu. Na
przestrzeni, dzielącej wiersze zblokowane od wiersza oddzielnego, widniał prawy
fragment jakiejś ryciny, jakby bardzo uproszczonej mapki lub planu.

Rozłożony pergamin przykryłem szkłem, by nie uszkodzić tego, co przetrwało

ponad siedemset lat.

-   Kto,   kiedy   i   dlaczego   podzielił   rękopis?   -   zastanowił   się   głośno   Paweł,

oglądając z rosnącym zaciekawieniem dokument. - Panie Tomaszu! Poproszę o
końcówkę legendy.

Uruchomiłem   magnetofon   i   odszukałem   właściwy  fragment.   Po   raz   kolejny

pokój wypełnił się łagodnym głosem dziadka Wiewiórki seniora:

- Gdy nadejdzie właściwy czas, pergamin złożony w jedno przekaże potomnym

wieść o ich świętych obowiązkach.

-   Mowa  jest   o  spodziewanym złożeniu  pergaminu  w jedno,   co   oznacza,   że

dokument sporządzono w jednym egzemplarzu z zamiarem jego podzielenia na
ileś części - dedukował Paweł. - Podział manuskryptu nastąpił zatem zaraz po
jego   spisaniu.   Dokonali   tego   sami   sygnatariusze   dokumentu.   Bez   odpowiedzi
pozostaje jednak podstawowe pytanie: dlaczego?

- Każdy z nich, po prostu, chciał mieć własny kawałek tego ważnego pergaminu

- wtrąciłem żartem.

background image

- Dlaczego? - mruknął Paweł i sięgnął po lupę.
- Co wypatrzyłeś? - pochyliłem się nad manuskryptem.
- Wypatrzyłem, że pismo jest staranne.
- Co to za język? - zgarbiłem się jeszcze bardziej.
-Nie mam pojęcia - zmartwił się Paweł. - Jakiś archaiczny.
- Poszukam kogoś, kto to odczyta.
- Domyślam się za to, dlaczego ten dokument został pocięty. 
Zamieniłem się w słuch.
- Sygnatariusze tego testamentu podzielili się w ten sposób odpowiedzialnością.

Biorąc po kawałku dokumentu, brali na siebie i na następne pokolenia męskich
potomków swoich rodzin współodpowiedzialność za przyszłe spełnienie świętych
obowiązków  wobec   przodków   i   ziemi   ojców.   Może   zabieg   ten   miał   też   być
czynnikiem   mobilizującym   ileś   rodzin   do   współdziałania   w   celu   odzyskania
utraconej ziemi i wypełnienia obowiązku zemsty na Krzyżakach. W legendzie
mowa jest przecież, że dopiero „pergamin złożony w jedno przekaże potomnym
wieść o ich świętych obowiązkach”.

- „I oni obowiązki te wypełnią” - zacytowałem ostatnie zdanie legendy. - Zrobią

to jednak jedynie wówczas, gdy złożone zostaną wszystkie kawałki dokumentu.

- Ciekawe, gdzie się one zapodziały i ile ich było? - postawił sobie pytanie

Paweł, oglądający fragment rysunku sprzed siedmiuset lat, umieszczonego pod
tekstem. Po chwili uśmiechnął się: - To może być końcowy fragment nieporadnie
naszkicowanej drogi do ukrytego skarbu lub innego celu.

Żart mojego młodego kolegi o drodze do ukrytego skarbu był nie na miejscu.

Prusowie   nie   gromadzili   cennych   przedmiotów.   Byłoby   to   niezgodne   z   ich
systemem   wartości,   którego   przestrzeganie   sprawiło,   że   ubierali   się   i   żyli
skromnie,   byli   praktyczni,   a   wyszukanych   ozdób   nie   nosili.   Pogroziłem
żartobliwie palcem:

- Żeby nie było nieporozumień, ustalmy już teraz, że jest to fragment drogi do

innego celu. Nie wiemy jednak, czy jest to w ogóle strzęp szkicu jakiejkolwiek
drogi.

- Szef ma zawsze rację! - zaśmiał się Paweł. Zaraz jednak spoważniał: - Mówiąc

serio, przydałby się jeszcze kawałeczek tego rysunku. Może byłaby tam jakaś
nazwa lub  inna wskazówka, która  ułatwiłaby lokalizację.  Na  naszym kawałku
pergaminu mamy niewiele mówiący fragment. Być może jest to szkic miejsca, do
którego   prowadzi   jakaś   droga,   zaznaczona   na   innym  kawałku.  Nie   wiadomo,
niestety, jak się ono nazywa i gdzie leży. A szkoda! Jestem przeświadczony, że
dla sygnatariuszy testamentu było to miejsce bardzo ważne.

- Związane z legendą - rzuciłem jakby od niechcenia, naprowadzając Pawła na

prawdopodobny trop.

- Otóż to! Starcy, dyktujący skrybie testament, rozumieli, że zbrojne wyprawy

potomnych,   których   celem   będzie   upuszczenie   krwi   krzyżackiej   i   odzyskanie
ziemi przodków, będą musiały wiedzieć, którędy i gdzie mają dotrzeć. Skryba
mógł   zatem   narysować   kilka   cech   charakterystycznych   miejsca,   z   którego   w
pierwszej   połowie   XIII   wieku   ruszyła   ucieczka.   Może   też   narysował   jakieś

background image

charakterystyczne punkty orientacyjne, na przykład rzeki i jeziora, znajdujące się
na szlaku do ziemi przodków?

Były to tylko domysły, oparte na znajomości legendy i bardzo powierzchownej

wiedzy o znanej oraz domniemanej zawartości i roli sędziwego pergaminu. Obaj
wiedzieliśmy, że prawda mogła być zupełnie inna. Należało odnaleźć brakujące
części dokumentu.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

ORBITUJĄCE OCZY • EKSPONAT W EKSPONACIE • OKO W OKO Z

POLICJANTEM • PRZYDROŻNE ATRAPY • ROZKLEJONE NOSY •

ZBIERACZ DOWCIPÓW • STRATOWANY POLICJANT •

TAJEMNICZY MAGNETYZM WYCHOWAWCZYNI • NAGI TORS

KIEROWCY AUTOKARU • POŚCIG • UCZYNNY POLICJANT • FIGLE

ZŁUDZEŃ • SAM NA SAM Z KAMĄ • KOMPROMITUJĄCA POMYŁKA

• PLEMIĘ NATANGÓW W TESTAMENCIE • PROJEKT KRZYŚKA •

POMYŁKI NIE BYŁO

Po nocnym spotkaniu z Pawłem i kilku godzinach snu, pomknąłem wehikułem -

jak za dawnych lat - na niedzielną przejażdżkę za miasto. Nie potrafiłem odmówić
sobie   tej   przyjemności.   Dyskretnie   obserwowałem   reakcje   kierowców   i
pasażerów, szczególnie pasażerek, mijanych samochodów.

Wehikuł robił wrażenie. Orbitujące oczy zdziwionych mężczyzn i otwarte usta

pań,   zachwyconych   naszym   widokiem,   mówiły   wszystko.   „Eksponat   w
eksponacie” - parsknąłem śmiechem, pozdrawiając skinieniem ręki salutującego,
uśmiechniętego policjanta z drogówki. „Mój fan w mundurze” - pomyślałem.

Pomyliłem się. Po chwili stałem na poboczu, przepraszając i tłumacząc się gęsto

młodemu funkcjonariuszowi w błękitnej koszulce i białej czapce, że śmiałem się z
siebie   samego,   a   jego   zauważyłem   dopiero   wówczas,   gdy   salutował.
Odwzajemniłem   to   pozdrowienie   w   dobrej   wierze,   bo   często,   gdy   kiedyś
jeździłem podobnym  wehikułem, byłem pozdrawiany. O  nie!  Nie byłem  kimś
ważnym.   Nie!   Nie   zlekceważyłem   funkcjonariusza,   chociaż   mogło   to   tak
wyglądać. Nie zauważyłem, po prostu, że wcześniej dał mi lizakiem sygnał do
zatrzymania się. Jest mi z tego powodu bardzo przykro.

-   Następnym   razem,   już   z   daleka,   będę   się   uważnie   przyglądał   każdemu

dostrzeżonemu przy drodze policjantowi w białej czapce - złożyłem żartobliwą
obietnicę.

- Będzie pan czasem zdziwiony.
- Czym?
-   W   sezonie   urlopowym,   zamiast   nas,   przy   drogach   wystawia   się   niekiedy

tekturowe atrapy policjantów.

- Rozumiem. To taka podmianka, gdy jesteście na urlopach? - udałem głupiego.
Policjant uśmiechnął się, wyjął gruby notatnik, coś w nim szybko zanotował i

powiedział:

-   Nie,   proszę   pana.   To   sposób   na   zwiększenie   liczby   policjantów   bez

zwiększania liczby etatów.

- Aha! Taka tekturowa gwarancja bezpieczeństwa na drogach, będąca skutkiem

pomylenia piratów drogowych z wróblami?

Rozbawiony policjant znów coś szybko zanotował. I to mnie zaniepokoiło.
- Przepraszam, co pan zapisuje w tym kapowniku?
- E! Takie tam drobiazgi - policjant zamknął i schował notatnik. 

background image

Obaj nie wiedzieliśmy, że nasze drogi jeszcze dziś się przetną. Papiery okazały

się   w  porządku.   Nie   przekroczyłem  dopuszczalnej   prędkości.   Byłem  trzeźwy.
Pomigałem czym trzeba. Świeciło jak należy. Policjant, nie kryjąc zaciekawienia,
obejrzał   dokładnie   samochód.   Jego   oczy   orbitowały   na   widok   silnika   ferrari.
Gwizdnął pod nosem z zachwytu. Zamknął maskę. Podziękował. Zasalutował z
uśmiechem. Pomknąłem przed siebie.

Dogonił   mnie   autokar,   wiozący   w   stronę   Mazur   roześmianą   dzieciarnię.

Dzieciaki,   na  szybach  po  mojej   stronie,   rozkleiły  swoje   nosy.  Nie   potrafiłem
powstrzymać się od  szerokiego uśmiechu. Nagle, przez  uchylone w autokarze
okienko, usłyszałem donośny głos uradowanego dziecka:

- Pan Samochodzik! Poznaję! To Pan Samochodzik i jego wehikuł!
Na szybach autokaru natychmiast przybyło placków z nosów, małych dłoni i

oczu okrągłych, jak guziki, z zachwytu. Rozległ się radosny pisk.

Przyhamowałem. Autokar pomknął dalej. W lusterku zauważyłem doganiający

mnie   radiowóz   policyjnej   drogówki.   Zwolniłem   jeszcze   bardziej   i   zacząłem
zjeżdżać   na   pobocze,   dając   tym   do   zrozumienia,   że   nie   musi   mnie   ścigać.
Zatrzymałem   się.   Spojrzałem   w   stronę   nadjeżdżającego   radiowozu.   Ten
przemknął obok. Siedzący  w środku, poznany  przed   chwilą, uśmiechający się
policjant pozdrowił mnie gestem ręki.

Po   przejechaniu   kilkunastu   kilometrów,   daleko   przed   sobą,   zobaczyłem

nieruchomą  sylwetkę   stojącego   przy  radiowozie   policjanta.   „Pewnie  urlopowa
atrapa” - pomyślałem.

Pomyliłem   się.   Domniemana   atrapa   okazała   się   funkcjonariuszem,   który

niedawno   mnie   kontrolował.  Teraz   sygnalizował   lizakiem,   że   powinienem  się
zatrzymać. Zjechałem na pobocze.

- Przepraszam, że znów pana zatrzymuję - policjant był najwyraźniej zmieszany.

-Przeprowadziliśmy z kolegą rutynową kontrolę autokaru wiozącego dzieci na
obóz.  Autokar  stoi za krzakami na tym parkingu. Jest  w porządku. Kierowca
również...

-A co ja mam z tym wspólnego? - zapytałem, nie kryjąc rozbawienia. - To nie

jest mój autokar, a ja nie jestem pana przełożonym.

-   Wszystko   się   zgadza.   Powstał   jednak   problem.   Koło   autokaru   stoją

rozkapryszone dzieciaki...

- To problem ich rodziców i wychowawców.
- Ma pan rację - policjant najwyraźniej szedł na ugodę. - Jednak ich rodzice są

daleko  stąd,  a  wychowawczyni  okazała  się bezsilna.   Dzieci  widziały  pana  po
drodze. Powiedziały, że nie wsiądą do autokaru, jeżeli... No! Rozumie pan. One
nie   mogą   przepuścić   okazji   spotkania   się   z   Panem   Samochodzikiem.   Ich
wychowawczyni poprosiła mnie o pomoc...

- Nie ma problemu - uśmiechnąłem się. - Mam wolną chwilę.
- To pan rzeczywiście jest...
-   Od   dawna   -   wyprzedziłem   oczywiste   sedno   pytania   policjanta.   -   Chętnie

pomogę dogadać  się z dzieciakami na zasadzie: coś za coś. W tym wypadku
będzie to moja pomoc za udzielenie mi odpowiedzi na pytanie: co pan zapisał w

background image

swoim grubym notatniku podczas naszej poprzedniej rozmowy?

Młody policjant zmieszał się. Odchrząknął i wysapał:
- Zostanie między nami? 
- Oczywiście.
- Zbieram dowcipy o policjantach. 
Obaj parsknęliśmy śmiechem.
Mojemu  wjazdowi  na  parking  towarzyszył  niesamowity pisk  sympatycznych

dzieciaków.   Na   widok   wpatrzonych   we   mnie   magnetycznych,   kocich   oczu
wychowawczyni postanowiłem  dynamicznie   i  zręcznie  wyskoczyć  z  wehikułu.
Nie zdążyłem. Dzieciarnia była szybsza.

Mimo   zdecydowanej   reakcji   ze   strony   wychowawczyni   i   opiekunów,

sprytniejsze dzieci obsiadły mnie i wehikuł. Pozostałe, niemal tratując policjanta,
otoczyły nas ciasnym wianuszkiem. Mówiły i krzyczały wszystkie na raz.

Zdjąłem   delikatnie   z   moich   pleców   dwunastoletniego   piegusa   o   wyjątkowo

kanciastych kolanach. Jego miejsce natychmiast zajął dzieciak, który zdążył wbić
się pazurami w moje uszy i nie zamierzał ich puścić. Zebrałem siły i wstałem z
uśmiechem   na   ustach   jak   heros.   Bardziej   niż   herosa   musiałem   przypominać
choinkę   obwieszoną   zbyt   dużymi   ozdobami.   Podniosłem   rękę   w   powitalnym
geście i zawołałem:

- Witajcie!
Gdy   radosny   wrzask,   będący   odpowiedzią   na   moje   powitanie,   ucichł,

usłyszałem donośny głos piegusa, którego kanciaste kolana posiniaczyły zapewne
moje plecy:

-   Ja   tam   wolę   Pawła   Dańca,   bo   ma   lepszy   pojazd,   jest   młody   i   bardziej

nowoczesny.

Zapadła   niezręczna   cisza,   którą   przerwała   wychowawczyni   o   niezwykłych

oczach:

- Podziękujemy teraz ładnie Panu Samochodzikowi za to, że zechciał poświęcić

nam swój cenny czas. I grzecznie, zgodnie z umową, wsiadamy do autokaru.

Dzieci niechętnie zeszły ze mnie i z wehikułu. Ruszyły do autokaru. Mogłem

wreszcie   wyprostować  się   i   poprawić   okulary  na   nosie.   Przez   chwilę   miałem
wrażenie, że wychowawczyni zerka w moim kierunku. 

Wprawnym gestem włożyłem kluczyk do stacyjki i... usłyszałem tuż koło ucha:
- Chciałam pana przeprosić za to zajście i podziękować. 
Mówiąca   te   słowa   wychowawczyni   stała   oparta   palcami   dłoni   o   karoserię

wehikułu.

- Nie ma za co - stwierdziłem.
-   Ludzie   pogodni,   jak   pan,   mają   pewną   szczególną   cechę   -   oczy   i   usta

wychowawczyni  uśmiechnęły  się  tylko  do   mnie.  -  Oni   zawsze  wzajemnie  się
przyciągają. Jakby stanowili pasujące do siebie fragmenty większej, rozproszonej
wcześniej całości, która ponownie chce być jednym. To jest piękne i tajemnicze
zjawisko.

Prawdziwie   pięknym   i   tajemniczym   zjawiskiem   była,   oczywiście,   moja

rozmówczyni. Tą rozproszoną całością, która znów chce być jednym, poruszyła

background image

moją wyobraźnię. Co ona chciała przez to powiedzieć?

Siedziała   teraz   uśmiechnięta   koło   kierowcy   odjeżdżającego   autokaru.

Pozdrowiłem ją gestem ręki, który odwzajemniła. „Szczęściarz z tego wąsatego
młodzieńca w koszuli rozpiętej  do pasa, z torsem gladiatora” - pomyślałem z
odrobiną zazdrości. „Ma czym i przed kim się pochwalić”. Pozdrowiłem jeszcze
przesuwające się przede mną, przyklejone do szyb nosy dzieciaków. Przekręciłem
kluczyk w stacyjce i ruszyłem w drogę powrotną.

Za   prawie   pięć   godzin   miałem   umówione   spotkanie   z   moimi   wczorajszymi

gośćmi na temat legendy i talizmanu dziadka Wiewiórki seniora. Tylko godzina
drogi dzieliła mnie od domu. „Będę miał kilka godzin wolnego” - pomyślałem
niezadowolony, że w niedzielę myślę o czasie wolnym.

- Nie wszyscy w niedzielę  próżnują   -  powiedziałem  głośno  do  siebie.  - Na

przykład ta wychowawczyni i kierowca z nagim torsem...

Zaraz! Przecież na tym nagim torsie mignęło mi coś bardzo znajomego. Dlatego

właśnie zauważyłem to kątem oka i mimowolnie zapamiętałem, chociaż wzrok
miałem wówczas skoncentrowany na wychowawczyni. E! Pewnie widziałem cień
rzucany przez wycieraczkę do szyb. Nie! To coś rzucało własny cień na tors. Nie
mogło zatem być cieniem. Mogło być jednak złudzeniem.

Złudzenia, jak wiadomo, płatają figle ludzkim zmysłom. W wypadku zmysłu

wzroku polegają one na tym, że człowiek widzi to, co bardzo  chce zobaczyć,
chociaż   w   rzeczywistości   tego   czegoś   nie   ma.   Jest   przy   tym   całkowicie
przekonany, że ma do czynienia z rzeczywistością materialną, nie ze złudzeniem.
Ten skórzany wisiorek, na tle rzeczywiście nagiego torsu kierowcy, był więc na
pewno...

Zatrzymałem wehikuł. Nie miałem pewności.
Obok mnie, w stronę Mazur, przemknęły trzy autokary z piszczącą dzieciarnią

w środku. Zostałem rozpoznany. Odpowiedziałem na pozdrowienia.

Spoglądając za oddalającymi się szybko pojazdami, zobaczyłem znów ten tors z

bujającym   się,   skórzanym   wisiorkiem.   „A   jeżeli   to   nie   było   złudzenie?”   -
pomyślałem. „Jeżeli było, to przynajmniej się go pozbędę”.

***

Pomknąłem w kierunku Mazur. Musiałem dogonić znajomy autokar, by móc

sprawdzić,   czy  rzeczywiście   na   torsie   kierowcy  widziałem  skórzany  wisiorek,
podobny do talizmanu dziadka Wiewiórki seniora. Jeżeli tak, to może okazać się,
że kryje on w sobie inną część dokumentu sprzed siedmiuset lat. Będziemy bliżsi
wyjaśnienia tajemnicy.

- Znajomy autokar? - zagadałem do siebie ironicznie. - Znajomy? To jaką ma

rejestrację? Nie wiesz? A może wiesz, co na nim jest wymalowane? Tego też nie
wiesz? Kiepsko z tobą... Aha! Rozumiem. Gdy zobaczysz, to sobie przypomnisz i
rozpoznasz? Oczywiście! Wiem nawet, po czym... Po torsie kierowcy!

Dodałem gazu.
„Policjant czy tekturowa atrapa?” - pomyślałem na widok stojącej daleko przy

drodze, obok radiowozu, sylwetki mężczyzny ubranego w błękitną koszulę i białą

background image

czapkę z daszkiem. Na wszelki wypadek zwolniłem.

To nie była atrapa. Rozpoznałem policjanta, którego prawie stratowały dzieciaki

na przydrożnym parkingu. Dał mi znak ręką, że mnie zobaczył. Udałem, że nie
widzę. Kilkaset metrów przed nim zjechałem na pobocze. Stanąłem. Rozejrzałem
się, czy nie ma w pobliżu jakiegoś objazdu lub jakiejkolwiek drogi w bok. Tuż za
funkcjonariuszem był kolejny parking. Na nim mógł stać następny skontrolowany
autokar, do którego nie wsiadły dzieciaki, bo chcą się spotkać z rozpoznanym na
szosie Panem Samochodzikiem. Nie chciałem powtórki.

Nagle policjant wsiadł do radiowozu. Odetchnąłem z ulgą. Droga wolna.
Moja radość okazała się przedwczesna. Po chwili radiowóz zatrzymał się przy

wehikule.

- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał troskliwie, wychylony przez okienko,

zbieracz dowcipów o policjantach.

- Nie! Wszystko w porządku - odkrzyknąłem, uśmiechając się, przez szosę. -

Dzięki za troskę.

Policjant uśmiechnął się i zagadnął:
- Przed chwilą skontrolowaliśmy autokary wiozące dzieci na...
- O nie! - podniosłem obie ręce do góry. - Tylko nie to!
- Domyśliłem się! Gdy usłyszałem, że dzieciaki żądają od opiekunów spotkania

z   panem,   powiedziałem   krótko:   „Wykluczone!   Pan   Samochodzik   wypełnia
właśnie bardzo ważną misję i nie wolno mu w tym przeszkadzać”. Łyknęły to.
Odjechały bez protestów. Wiem, że głupio tak kłamać dzieciakom, ale...

W tym momencie uświadomiłem sobie, że policjant może mi pomóc. 
- Nikogo pan nie okłamał! - wykrzyknąłem, wyskakując z wehikułu. 
W  kilku zdaniach, po  żołniersku,  opowiedziałem o  moim pościgu za  nagim

torsem. Potem zapytałem:

- Dokąd pojechał ten nagi tors?
Zdumiony policjant popatrzył na mnie spod daszka:
- Jaki tors?
- No! Ten z bujającym się, skórzanym wisiorkiem.
-   Proszę   pana!   My   się   zajmujemy   bezpieczeństwem   ruchu   drogowego,   nie

anatomią i skórzanymi wisiorkami - w głosie policjanta zabrzmiała dezaprobata. -
Za czym się pan ugania...

-  Gonię  za  autokarem  z  dzieciarnią -  tu  połapałem się, że  po  raz   pierwszy

wspomniałem policjantowi o autokarze - kierowanym przez faceta ubranego w
koszulę rozpiętą do pasa.

- A już myślałem... - funkcjonariusz machnął ręką, odetchnął z ulgą i zajrzał do

notatek. - Ten autokar pojechał do Marózka w gminie Olsztynek. To gdzieś nad
jeziorem Maróz. Dziwne nazwy - policjant wyjął i rozłożył mapę samochodową
województwa warmińsko-mazurskiego. - Widzi pan ten charakterystyczny układ
czterech jezior?  Leżą  parami, blisko siebie,  na granicy południowej  Warmii  i
środkowych Mazur. Jedno z nich, zachodnie w dolnej parze, nazywa się Maróz.

Wiedziałem, gdzie to jest. Zaraz po wojnie, zamieszkał w Marózku dziadek

Wiewiórki seniora. Był repatriantem z Wileńszczyzny. Gdy przedwcześnie zmarła

background image

jego żona, a dzieci rozsypały się po świecie, rodzina zabrała go do Warszawy.
Nie   przyzwyczaił   się  do   życia   w  stolicy.  Ciągnęło  go  zawsze   do   wioski  nad
jeziorem.

Z szosy skręciłem w wyłożoną betonowymi płytami drogę, biegnącą przez gęsty

brzozowy zagajnik i w końcu przez wieś Marózek, schodzącą malowniczo do
brzegu Maróza. Jezioro rozciągało się leniwie wśród iglasto-liściastego, prawie
dziewiczego, grzybnego lasu.

-  Coś   mi  mówiło,  że   się  wkrótce  zobaczymy -  ucieszyła   się  na  mój   widok

wychowawczyni, odnaleziona wśród domków letniskowych przez mojego starego
przyjaciela   Krzysztofa,   właściciela   ośrodka   wypoczynkowego.   -   Czy   coś   się
stało?

Wiedziałem   już   od   pana   Krzyśka,   że   autokar   z   nagim   torsem   pojechał   do

Olsztyna,   skąd   ma   zabrać   młodzież,   powracającą   po   turnusie   do   Warszawy.
Zdążyłem   też   telefonicznie   przełożyć   na   poniedziałek   spotkanie   z   Wiewiórką
seniorem i całą kompanią. Miałem więc trochę czasu na niewielkie śledztwo.

- Stało się - odpowiedziałem uśmiechem. - Możemy chwilę porozmawiać przy

kawie? To pilne i bardzo ważne - dodałem, siląc się na poważny wyraz twarzy.

Po chwili siedzieliśmy sam na sam, w gabinecie Krzyśka, przy aromatycznej

kawie.

- Pani... - spojrzałem na młody, śmiały, opalony dekolt mojej rozmówczyni i

krew zeszła mi do pięt. Na jej szyi zobaczyłem skórzany wisiorek z wytłoczonym
imieniem:   „Kama”.   Jasny   gwint!   Musiałem   pomylić   dekolt   z   gołym   torsem
kierowcy. Ja?

- Pani ma na imię Kama?
- Od chrztu.
- Piękne imię - brnąłem w ślepy zaułek czegoś, co pani Kama mogłaby wziąć za

zalążek   flirtu.   -   Mam   na   imię   Samocho...   Przepraszam   -   wziąłem   dyskretnie
głębszy oddech. - Mam na imię Tomasz.

Kama spojrzała uważnie w moje oczy, uśmiechnęła się przyjaźnie i uprościła

sytuację:

- Miałeś do mnie coś pilnego i bardzo ważnego.
Omal nie parsknąłem śmiechem z siebie samego. „Oczywiście, że miałem” -

pomyślałem, szukając gorączkowo wyjścia z głupiej  sytuacji. „Było to pilne i
bardzo ważne do momentu mojego spojrzenia na jej dekolt”.

Wtedy odezwał się mój telefon.
Dzwonił Paweł.
-  Szefie!   Rewelacja!   W   ostatnim  wierszu  odczytałem  wyraz  pochodzący   od

nazwy plemienia Natangów.

- Jesteś pewien?
-   Mogę   się   mylić.   Jutro   zweryfikuję   ze   specjalistami   od   języka   staro-

germańskiego, bo to chyba ten język. Oj, przydałby się jeszcze jeden kawałek
dokumentu.

- Przed chwilą byłem przekonany, że jestem na jego tropie.
- Okazał się fałszywy?

background image

- Sympatyczny.
- Jaki?
- Tak mi się wyrwało. Do jutra!
Rozmowa  z   Pawłem  postawiła  mnie   na  nogi.   Zamiast  kluczyć  i   zmyślać,  z

Kamą postanowiłem być szczerym. Przepraszając za nieoczekiwany telefon i nie
oszczędzając siebie, opowiedziałem w czym rzecz. Po chwili oboje zanosiliśmy
się zdrowym śmiechem.

Podładowany   pozytywną   energią,   pomknąłem   do   szarej   Warszawy.

Błogosławiłem własną, komiczną pomyłkę. „Będę musiał znaleźć jakiś rozsądny
pretekst, by w najbliższym czasie zajrzeć do Marózka” - pomyślałem. „Wiem!
Wpadnę do Krzyśka, porozmawiać o jego projekcie”.

Krzysiek realizuje w Marózku projekt „Wioska filmowa”. Przygotowuje właśnie

rozwiązania   logistyczne,   które   umożliwią   kręcenie   tam   filmów   kinowych   i
telewizyjnych.   Niepotrzebną,   ogromną   stołówkę   i   kuchnię   przebudowuje   na
studio   filmowe.   Na   piętrze,   nad   przyszłym   studiem,   są   już   wyposażone
apartamenty dla filmowców. Ośrodek ma własną plażę, przystań i kilkadziesiąt
sztuk   różnorodnego   sprzętu   pływającego.   Do   tego   dochodzą   niepowtarzalne
walory krajobrazowe najbliższej okolicy. Krzysiek mówi, że jest to jego sposób
na włączenie regionu warmińsko-mazurskiego do elity uczestniczącej w procesie
globalizacji. Środowisko filmowców, z którego wywodzi się Krzysiek, jest żywo
zainteresowane tym projektem. Z rozmyślań nad projektem Krzyśka wyrwał mnie
telefon. Dzwoniła Kama. Długo myślała nad tym, co mówiłem jej o legendzie
dziadka   Wiewiórki   seniora,   jego   talizmanie   i   tajemniczym   testamencie.
Przypomniała sobie, że kierowca rzeczywiście miał na szyi skórzany, dokładnie
obszyty wisiorek wielkości męskiej dłoni. Dzieci też to widziały. Nie ma żadnych
namiarów na tego człowieka. Zdobędzie je jutro od organizatorów obozu.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

PORZĄDKOWANIE FAKTÓW • ZAPOBIEGLIWI PRUSOWIE •

RĘKOPIS W SZEŚCIU KAWAŁKACH? • ZAPROSZENIE OD KRZYŚKA

• TO BYŁABY SENSACJA • JAKIEŚ ZGROMADZENIE • CZŁOWIEK Z

KUBKIEM • „WIELKI POWRÓT PANA SAMOCHODZIKA” •

WYKASTINGOWANY NA AUT • ZNOWU KAMA • DZIECIAKI W

AKCJI • SYKSTUS • GUSTOWNY PIERŚCIONEK • Z IGĄ NA TY • JEST

DRUGI WISIOREK • TAJEMNICZY RYWAL • PROŚBA KAMY I IGI

Legenda okazała się klasycznym przykładem przekazu ustnego, przenoszącego

w czasie i przestrzeni wiedzę o wydarzeniach sprzed siedmiuset lat. W ten sposób
Prusowie,   od   niepamiętnych   czasów,   utrwalali   i   zaszczepiali   kolejnym
pokoleniom swoje tradycje i dzieje, sławili plemiennych herosów.

Mimo burzliwych dziejów tego skrawka Europy, legenda przetrwała w tradycji

rodzinnej,   w  którejś   już   wersji   językowej,   jako   źródło   informacji   o   spisaniu
czegoś w rodzaju testamentu. Jednocześnie zabezpieczyła skutecznie losy jego
fragmentu, którego istnienie stało się materialnym potwierdzeniem prawdziwości
treści przekazu ustnego.

Byłem pełen podziwu dla zapobiegliwości i pomysłowości sygnatariuszy tego

dokumentu.   Wiedzieli,   co   należy  zrobić,   by  potomni,   bez   względu  na   czas   i
przestrzeń, poznali wolę przodków.

W rodzinie Wiewiórki seniora legenda spełniła już, jak się zdaje, swoją rolę do

końca.   Ustąpiła   miejsca   odnalezionemu  fragmentowi   rękopisu,   sporządzonego
prawdopodobnie w języku starogermańskim. Była to jego prawa, dolna część o
kształcie poziomego prostokąta, zawierająca zakończenia kilku wierszy tekstu w
bloku od górnej i lewej krawędzi, fragment jakiegoś  szkicu u dołu i kawałek
podpisu,   będącego   przypuszczalnie   opisowym   datowaniem   dokumentu,   pod
rysunkiem. W podpisie dał się odczytać wyraz pochodzący od nazwy plemienia
Natangów.

Przemknęło   mi   przez   głowę,  że   sygnatariuszami   tego   testamentu   mogli   być

waleczni Natangowie.

„Czemu  nie?”   -  pomyślałem.   „Po   śmierci   swojego   wodza   Herkusa   Monte   i

czesko-krzyżackiej,   nadzwyczaj   skutecznej   akcji   wyniszczania   Prusów,
zrozumieli zapewne, że ich lud, zanim stanie ponownie do walki z Krzyżakami o
ziemię ojców, musi się odrodzić i urosnąć w siłę. A to wymaga czasu”.

Mogli być ostatnimi mężczyznami z plemienia, którzy w dzieciństwie, wraz z

kobietami,   uciekli   przed   Krzyżakami.   Jeżeli   tak,   to  tylko  oni   byli   naocznymi
świadkami wielkiego dramatu plemienia. I tylko oni znali drogę do ziemi, którą
należało odzyskać. Z wszystkich tych powodów postanowili zadbać o to, by ich
wiedza o tym, co się kiedyś wydarzyło, przetrwała jak najdłużej wśród Natangów.

- I to się im udało z naddatkiem! - ucieszyłem się głośno. - Wiedza przetrwała

ponad siedemset lat. Z punktu widzenia oczekiwań sygnatariuszy testamentu, nie
została jednak wykorzystana i jest już bezużyteczna.

background image

Zadzwoniłem natychmiast do Pawła.
- Ustalmy, ilu kawałków szukamy. Jeżeli dokument podzielono na cztery części,

to brakuje nam jeszcze trzech.

- Dokumentu nie podzielono na cztery części. Brakuje nam pięciu lub ośmiu

kawałków. Obstaję przy podziale na sześć.

- Podział  na cztery wydaje się bardziej  oczywisty. Arkusz papieru składamy

przecież odruchowo na pół pionowo i jeszcze raz na pół poziomo.

-To   my   tak   składamy.   Prusowie   nie   mieli   ukształtowanych   odruchów   w

dziedzinie składania arkuszy, bo żadnych arkuszy nie składali.

-  Tak?   Widocznie  zapomniałeś,  że  kawałek dokumentu,  który  mamy,  został

przez nich złożony na cztery, zgodnie z naszym odruchem - powiedziałem.

-   Prusowie   przywiązywali   dużą   wagę   do   magii   cyfr.   Najwyższa,   wśród

gwarantujących szczęście, pozycja należała do cyfry trzy i jej wielokrotności. To
był ich szczęśliwy numerek. Tyle z wierzeń Prusów. Mogli się nimi kierować
sygnatariusze   dzielący   dokument,   którego   przetrwanie   zależało,   w   znacznym
stopniu, od szczęścia. A teraz niech pan spojrzy na nasz kawałek dokumentu i
wyobrazi sobie jego całość, złożoną z czterech podobnych części. Jak długi tekst,
pismem tej wielkości, można na nim zmieścić?

Spojrzałem   na   arkusik   pergaminu,   leżący   na   biurku   pod   szkłem.   No   tak!

Dlaczego sam tego nie zauważyłem? Paweł miał rację.

- Myślę, że byłby to tekst zbyt krótki na zmieszczenie w nim wystarczająco

wyczerpującego, zrozumiałego przesłania, adresowanego do przyszłych pokoleń -
oddałem zagadnienie podziału testamentu walkowerem.

- Z tego powodu optymalnym arkuszem pergaminu, ze względu na wierzenia

Prusów i konieczną zawartość merytoryczną rękopisu, jest odpowiednik sześciu
kawałków. Jeden już mamy. Poszukujemy pięciu.

- Przekonałeś mnie - przyznałem szczerze. - A teraz posłuchaj dobrej nowiny:

widziałem, bardzo przelotnie, drugi skórzany wisiorek. Wydawało mi się, że jest
podobny.   Okazało   się,   że   może   być   identyczny   z   tym,   który   mamy.   Kama
widziała go z bliska. Spodziewam się, że jutro da mi namiary na właściciela.

- Kama? Jaka Kama? 
Ugryzłem się w język.
- Szefie...
- Muszę kończyć.
- Od jutra zaczynam urlop...
Zaledwie   zdążyłem   schować   telefon,   gdy   zadzwonił   Krzysiek,   właściciel

ośrodka wypoczynkowego w Marózku, z którego właśnie wróciłem. „Nawet sobie
nie pogadaliśmy”- pomyślałem ze wstydem.

- Nawet sobie nie pogadaliśmy - usłyszałem wyrzut w jego głosie. - Udzielam ci

za to nagany ustnej z nawiązką w postaci zaproszenia do Marózka na jutro. O nic
nie pytaj, bo mam słabą baterię. Powiem krótko: to, co u mnie jutro zobaczysz i
usłyszysz powinno ciebie bardzo, bardzo zainteresować.

- Dzięki! Przybędę w samo południe. I tak wybierałem się do ciebie, bo musimy

porozmawiać o projekcie „Wioska filmowa”.

background image

-   Dzwonię   jakby   w   tej   sprawie.   Filmowcy   zamierzają   kręcić   u   mnie   i   w

okolicy...

Rozmowa się urwała.
Rozwalony wygodnie w fotelu, przymknąłem oczy, by w spokoju przewertować

i   uporządkować   wydarzenia   kończącej   się   niedzieli.   Odtwarzałem   scenę   po
scenie, postać po postaci, dialog po dialogu.

Tym  razem   to   wertowanie   szło   mi   wyjątkowo  opornie.   Miałem  zakłócenia.

Jakby   moja   podświadomość   sygnalizowała,   że   coś   lub   kogoś   istotnego   dziś
przeoczyłem. „Trzęsące się ręce zawiązują zawiązane sznurowadło. Kim jest ten
facet?”

Gdy   zadałem   sobie   to   pytanie,   sceny   przestały   się   odrealniać   i   same   się

uporządkowały zgodnie z chronologią. Mojej podświadomości szło widocznie o
zapamiętanie faceta, zawiązującego zawiązane sznurowadło.

Zacznę od początku. Od rana... Ten facet w lustrze, to ja - nie ma wątpliwości.

Nie wiem, do kogo należy wypięty tyłek, wciśnięty w spodnie pęknięte na szwie i
dlaczego ten ktoś zawiązuje zawiązane sznurowadło. A to już policjant, może
nawet tekturowa atrapa. Atrapy nie salutują. One dbają o bezpieczeństwo ruchu
drogowego. Nadjeżdża  autokar,  wypchany  dzieciakami.   Atrapy czuwają.  Koło
kierowcy z nagim torsem siedzi Kama ze śmiałym dekoltem. Jeszcze raz widzę
śmiały dekolt. Dekolt jest coraz śmielszy. Dzieciaki są coraz śmielsze. Siedzą na
mnie i na wehikule. Jestem coraz mniejszy...

***

- Filmowcy poszukują kandydata do roli Pana Samochodzika - przywitał mnie w

Marózku Krzysiek. - Zaraz pomyślałem o tobie: Rzeczywisty Pan Samochodzik
grający w filmie siebie samego? To byłaby sensacja! Tłumy w kinach!

- Raczej wolałbym rolę konsultanta przy kręceniu filmu. 
Przyjaciel spojrzał na mnie:
-   Rzeczywiście!   Lepiej   czuwać   nad   całością.   Pan   Samochodzik   w   roli

konsultanta filmu o sobie. To  też byłaby sensacja. Może nawet większa. Szef
produkcji ucieszy się z niespodzianki.

Krzysiek   poszedł   szukać   szefa   produkcji   i   organizować   nasze   spotkanie   z

filmowcami. Nie ciągnął mnie ze sobą, bo domyślał się rzeczywistego powodu
mojego przyjazdu.

Rozglądając się dyskretnie za Kamą, która nie spodziewała się mojej obecności,

trafiłem na jakieś zgromadzenie nad brzegiem jeziora Maróz.

Na pobliskich ławeczkach i na trawie siedzieli sami mężczyźni w różnym wieku

i   różnej   postury.   Przed   nimi   zasiadł   właśnie,   w   plastykowym   fotelu,   jakiś
człowiek z kubkiem zawieszonym uchem na zgiętym palcu wskazującym prawej
dłoni.   Zaciekawiony   podszedłem   bliżej.   Ten   facet   z   fotela   przedstawił   się
wszystkim   jako   Marek,   szef   kastingu   do   filmu   „Wielki   powrót   Pana
Samochodzika”. Nadstawiłem uszu.

Po kilku marnych kawałach, rzuconych gawiedzi na rozgrzewkę, pan Marek

zagaił:

background image

-   Najgorzej   byłoby,  oczywiście,   gdyby  rolę   Pana   Samochodzika   zagrał   Pan

Samochodzik. Z pewnością chciałby, ale...

- Nie chcę - odezwałem się spokojnie, sądząc,  że pan Marek powiedział tę

złośliwość, bo zobaczył mnie.

Szef   kastingu   przerwał,   siorbnął   trochę   kawy   z   kubka   i   rozejrzał   się   po

zebranych w poszukiwaniu śmiałka.

Byłem w błędzie. Pan Marek nie wiedział o mojej obecności. Na dodatek zgubił

przeze mnie wątek.

- Nie pytają o zdanie, to siedź cicho, baranie! - pouczył mnie ktoś z tłumu,

wzbudzając huraganowy śmiech.

Tymczasem pan Marek odczepił się już od Pana Samochodzika i opowiadał o

filmie:

- Rzecz dzieje się zaraz po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Otwarcie granic

państwa wykorzystują zorganizowane grupy przestępcze, zajmujące się kradzieżą
naszych zabytków. Fanty znikają gdzieś w Europie i na świecie. Gdy okazuje się,
że odpowiedzialne służby państwowe nie radzą sobie z tym zjawiskiem, do akcji
wkracza zapomniany Pan Samochodzik.

-   Przepraszam   pana!   -   nie   wytrzymałem.   -   Mam   dwie   istotne   uwagi.   Po

pierwsze: Pan Samochodzik nie jest zapomniany. Po drugie: wymyślona dla filmu
teza, że służby państwowe nie radzą sobie ze zjawiskiem kradzieży zabytków i z
tego powodu do akcji  przystępuje Pan Samochodzik, jest  zupełnie bałamutna,
wręcz fałszywa. Bohater tytułowy jest przecież w Ministerstwie Kultury i Sztuki
dyrektorem departamentu odpowiedzialnego za ochronę zabytków. Z tego, co pan
powiedział, wynika, że najpierw departament, którym kieruje bohater filmu, sobie
nie poradzi. Później do akcji wkroczy Pan Samochodzik, szef tego departamentu.
Ten   funkcjonariusz   państwowy,   postępując,   jak   zwykle,   w   sposób
niekonwencjonalny, będzie  wypełniać przecież swoje  obowiązki służbowe.  Na
dodatek, co można przewidzieć, wypełni je bezwzględnie skutecznie. W sumie,
zjawisko kradzieży zabytków zwalczą więc odpowiedzialne służby państwowe.

Nadymając   wargi   i   policzki,   szef   kastingu   podkreślił   moje   uwagi   głośnym

siorbnięciem gorącej kawy z kubka.

- O jednego konkurenta do roli Pana Samochodzika mniej - ucieszył się ktoś z

tyłu, wsparty chichotem kilkunastu innych.

Chwilowy decydent pan Marek popatrzył na mnie z zupełnym lekceważeniem i

powiedział:

- Do roli Pana Samochodzika poszukujemy osoby najbardziej podobnej, pod

względem  fizycznym i  psychicznym,  do  oryginału.  Pan - tu spojrzał  w moim
kierunku   -   już   się   wykastingował   na   aut,   jako   kandydat   w   niczym   nie
przypominający wizerunku bohatera naszego filmu.

Rozległ   się   radosny,   usłużny   wobec   wszechmocnego   pana   Marka,   rechot

zgromadzonej konkurencji. Rozochocony tym szef kastingu, na odchodne, rzucił
mi w plecy: - A pamiętasz, człowieczku, drogę powrotną do domu?

Radosny rechot facetów z ławeczek i z trawy poszedł echem po pobliskim lesie.
„Dobrze, że Kama tego nie widziała i nie słyszała” - rozejrzałem się ukradkiem.

background image

Niestety. Ona wszystko słyszała i widziała. Była tuż, tuż. Uśmiechnięta, szła z
grupą   dzieci   w   moim   kierunku.   Któreś   krzyknęło   piskliwie   i   radośnie:   -   O!
Zobaczcie! Pan Samochodzik!

Na ławeczkach i na trawie zapadła cisza. Wszystkie głowy odwróciły się w

moim kierunku. Wygadany pan Marek zaniemówił i zaczął polewać swoje białe
spodnie gorącą kawą z kubka. Chyba się nieco skurczył.

Wyprostowany, wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu, skierowanym do

nadbiegających z piskiem małolatów.

- Cześć, młodzieży!
W odpowiedzi podniósł się straszliwy rwetes. Uradowana dzieciarnia rzuciła się

na mnie jak na starego znajomego. Przybijałem ochoczo piątkę za piątką. Z Kamą
również.

Przez chwilę przypominałem choinkę obwieszoną zbyt dużymi, ruszającymi się

ozdobami.

Dzieciaki pobiegły przygotować się do obiadu.
- Masz tu namiary na moją przyjaciółkę - Kama podała mi karteczkę. - Iga chce

poznać   ciebie   bliżej.   Spotkanie   z   nią   jest   najkrótszą   drogą   do   kierowcy   z
wisiorkiem.

Zatkało   mnie.   Nigdy   bym   się   po   niej   tego   nie   spodziewał.   Z   wyrzutem   i

rozczarowaniem spojrzałem w jej mądre i piękne oczy.

- Co się stało?  - zapytała lekko zmieszana. Zerknęła na karteczkę, pokręciła

głową i uśmiechnęła się: - Nic z tych rzeczy. Nie swatam. Iga jest właścicielką
firmy transportowej, w której pracuje poszukiwany przez ciebie kierowca. To jej
mąż. Ktoś przed tobą zaczął się bardzo interesować przeszłością jego rodziny...

- Kto?
-   Jakiś   namolny   facet.   Kręci   się   przy   ich   firmie.   Mówi,   że   zbiera   folklor

kresowy,   przywieziony   po   wojnie   do   Polski   przez   repatriantów   zza   Bugu.
Przypuszczamy, że penetruje środowisko repatriantów. W tej sytuacji ostrożne
zachowanie Igi wobec każdego obcego, zainteresowanego Igorem, jest przejawem
zwykłej  troski o  męża.  Jesteś  przecież  obcy.  Wczoraj  zadzwoniłam do  ciebie
dopiero po uzgodnieniu z nią, że mogę was skontaktować. Zadzwoń do niej. Ona
czeka.

Zadzwoniłem w obecności Kamy.
-   Jestem   w   drodze   do   Marózka   -   usłyszałem   zamiast   propozycji   terminu   i

miejsca spotkania. - Będę za kilkanaście minut.

„Co za kobiety!” - pomyślałem ze zdumieniem pomieszanym z zachwytem.
Kama ściągnęła mnie na ziemię:
- Zejdź z obłoków i przyjmij delegację.
Za   moimi   plecami   stał   uśmiechnięty   Krzysiek   w   towarzystwie

rozpromienionego szefa produkcji filmu.

Rozmowę, rozpoczętą gorącym powitaniem, oziębiałem z każdym słowem, bo

ten   facet   o   imieniu   Sykstus,   mówiąc   do   mnie,   spod   krzaczastych   brwi   łypał
pożądliwie oczkami w stronę Kamy. Zauważyłem jednak z satysfakcją,  że  na
Karnie nie robi to żadnego wrażenia. Poza tym, na jego miejscu też bym tak łypał,

background image

bo jest na kogo.

Pochłonięty obserwacją Sykstusa, zgodziłem się przejrzeć do jutra scenariusz

filmu i nanieść na marginesach uwagi. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że
Kama w trakcie całej rozmowy nie spuszczała ze mnie oczu.

- Jasny gwint! - mruknąłem do siebie. - Pewnie zauważyła, że jestem o nią

zazdrosny.

- Co tam mruczysz? - usłyszałem jej ciepły głos tuż przy moim uchu. 
- Nie spodobał mi się ten Sykstus.
- Zauważyłam - uśmiechnęła się tajemniczo Kama.
Na widok Igi zaniemówiłem z wrażenia.
Kamie jakoś dziwnie nie śpieszyło się do obowiązków wychowawczyni grupy.

Tymczasem ja nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie zostanę sam na sam z jej
uroczą przyjaciółką, by dać się jej bliżej poznać.

- Nie musisz iść do dzieci? - zwróciłem się z troską w głosie do Kamy, gdy we

troje rozsiadaliśmy się wygodnie w gabinecie Krzyśka.

- Już nie muszę - pogroziła mi żartobliwie palcem. - Zastępowałam spóźnioną

koleżankę, która właśnie przyjechała z Igą.

„Jasny gwint!”
Kama   przysunęła   swój   fotel   bliżej   mojego.   „Czyżby   w  ten   sposób   dawała

przyjaciółce   do   zrozumienia,   że   jestem   jej   zdobyczą   na   wyłączność?”   -
przemknęło mi przez myśl. „Nie mam nic przeciwko”.

Spróbowałem przysunąć swój fotel bliżej Kamy. Ani drgnął. Pewnie się o coś

zaczepił.  Spojrzałem dyskretnie w dół. Mój fotel przytrzymywała nogą Kama.
Nawet nie spojrzała w stronę podłogi. Podniosłem wzrok. Kama patrzyła na mnie
uśmiechając się oczami.

Wcześniej nie zwróciłem uwagi na jej dłonie. Były wysmukłe i zadbane. Palców

nie   zdobiło   nic,   poza   perlącymi   się   paznokciami   i   srebrnym,   prostym
pierścionkiem z zielonym kamieniem. Odniosłem wrażenie, że z tych dłoni, mimo
ich kobiecej delikatności, bije niezwykła siła.

- Gustowny pierścionek - palnąłem komplement.
Iga i Kama, jak dwa zgrane chochliki, wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.
-   Mamy   niewiele   czasu   -   przystąpiła   do   rzeczy   przyjaciółka   Kamy.   Miała

łagodny głos, który skojarzył mi się z aksamitem.

Okazało się, że Igor z wisiorkiem jest w drodze do kanału La Manche, skąd

odbiera grupę młodzieży powracającej z Londynu do Warszawy. Zaraz po wojnie
jego rodzice i dziadkowie byli repatriowani z Wilna. Osiedlili się w Olsztynie,
gdzie ojciec, przedwojenny kolejarz, znalazł pracę w kolejnictwie.

-   Dziadek   znał   wiele   kresowych   legend.   Z   dzieciństwa   Igor   pamięta,   że

opowiadał je w różnych językach.

- Starsi ludzie stamtąd byli często poliglotami z konieczności - pochwaliłem się

wiedzą. - To życie w kresowej mieszaninie narodowej i burzliwe dzieje tamtego
obszaru   spowodowały,   że   poza   językiem   polskim,   potrafili   posługiwać   się
litewskim, niemieckim, rosyjskim i białoruskim.

- Dziadek znał te języki - potwierdziła Iga. - Opowiadał wnukom legendy w

background image

języku oryginału, przekładając zaraz fragmentami na polski. Tylko jedną legendę,
intonując  jak  modlitwę, dziadek opowiadał w  bardzo  dziwnym języku, trochę
podobnym do litewskiego. W języku polskim nigdy jej wnukom nie powtórzył.
Mówił tylko, że dawno temu tajemnica tej  legendy została  zaklęta przez  jego
przodków  w  skórzanym  talizmanie,   który  nosił   stale   na   szyi.   Domyślasz   się,
Tomaszu,   że   w   rodzinie   Igora   nikt   nie   traktował   poważnie   niezrozumiałej
paplaniny dziadka i jej zaklęcia w talizmanie.

Iga wyjęła stare fotografie.
-   To   zdjęcia   wykonane   przez   Igora   podczas   przekazania   talizmanu   przez

dziadka jego ojcu.

-   Jest!   -   wykrzyknąłem   uradowany,   jak   harcerz   po   podchodach   na   widok

obozowej stołówki.

Na   pożółkłych   fotografiach   zobaczyłem   wąsatego,   pogodnego   staruszka   ze

skórzanym wisiorkiem na szyi. Wisiorek był identyczny z tym, który otrzymałem
na przechowanie od Wiewiórki seniora.

Poczułem ożywcze mrowienie w krzyżu i wilgoć na dłoniach. Pochyliłem się

nad zdjęciami. Nie było żadnej wątpliwości. Widziałem już to samo w oryginale.
Wiedziałem, że we wnętrzu wisiorka musi kryć się drugi kawałek wiekowego
dokumentu. Nagle moją uwagę przykuł trzymany przez dziadka równo zapisany
arkusik papieru.

- A co to za kartka?
- Dziadek przekazał ją, razem z talizmanem, ojcu Igora. Mówił, że dziadek jego

dziadka zapisał na niej legendę. Tę samą, którą on, jak kiedyś jego dziadek i
ojciec,   opowiadał  w dziwnym  języku  swoim  dzieciom i   wnukom. Zapisanego
tekstu legendy nie udało się przetłumaczyć na polski.

- To jest do nadrobienia! - ucieszyłem się na myśl, że można będzie porównać

wersję polską legendy dziadka Wiewiórki seniora z przekładem współczesnym jej
wcześniejszej wersji.

- Niestety - szczerze zmartwiła się Iga. - Kartka gdzieś się zawieruszyła zaraz po

śmierci   teścia.   Podejrzewamy,   że   zawłaszczył   ją   daleki   kuzyn   męża.   Ale   on
zaprzecza.

- Na szczęście Igor zna tę legendę na pamięć - odezwała się Kama, dotykając

delikatnie mojego przedramienia.

- Zna, chociaż jej nie rozumie - mówiąc to, dobrze zorganizowana Iga rozłożyła

na stoliku kilka kolorowych zdjęć mężczyzn.

-   Muszę   utrwalić   jego   wersję   legendy   na   taśmie   i   porozmawiać   z   nim   o

talizmanie - ogłosiłem pośpiesznie swoje zamiary wobec Igora.

- Załatwione - zapewniła mnie Iga i wskazała ręką zdjęcia: - Może przypadkiem

widziałeś któregoś z nich ostatnio?

Przyjrzałem się uważnie fotografiom. „Dlaczego zostały zrobione z ukrycia?” -

pomyślałem.

Na   widok   skupionego   faceta,   sfotografowanego   w   trakcie   siusiania   pod

drzewem, parsknąłem śmiechem.

-   To   był   jedyny  dobry  moment   do   złapania   jego   twarzy   -   uśmiechnęła   się

background image

przepraszająco Kama.

Nie   przypominałem   sobie   widoku   żadnego   z   nich.   Zaskoczona,   wyraźnie

zmartwiona   moją   odpowiedzią,   Iga   zebrała   zdjęcia   ze   stolika.   Przyjaciółki
spojrzały na siebie, jak ptaki szykujące się do odlotu.

- Zaraz, zaraz! - wykrzyknąłem. - Pokaż mi fotkę tego faceta pod drzewem.
Przyjrzałem się uważnie. Tym razem skupiłem wzrok na jego twarzy.
-   No   tak!   -   klepnąłem   się   dłonią   w   czoło.   -   Widziałem   go   dziś   rano   w

Warszawie. Kręcił się koło mego domu. Nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby
na mój widok nie zaczął nagle zawiązywać zawiązanego sznurowadła. Wypiął się
aż tak mocno, że z trzaskiem puściły jego spodnie w szwach. Właśnie ten trzask
zwrócił moją uwagę na niego i na to, co robi.

Zauważyłem, że Kama i Iga porozumiały się ze sobą wzrokiem, jak pumy przed

wykonaniem skoku. Bez słów, w ułamku sekundy, dogadały się w jakiejś sprawie,
gdy tylko rozpoznałem tego faceta.  Z ich zachowania wynikało, że za chwilę
usłyszę ciepły głos Kamy. Zgadłem!

- Posłuchaj - ponownie musnęła ręką moje przedramię. - To on podaje się za

zbieracza folkloru kresowego. Jego portret psychologiczny nie odpowiada jednak
zupełnie temu zajęciu. Mówi śmiesznie i z dziwnym akcentem. Niewierny, czy
jest sam. Dotarł również do ciebie. Oznacza to, że wie, kim jesteś i domyśla się,
nad czym teraz pracujesz. Wynika z tego, że prawdopodobnie obaj pracujecie nad
tym samym. Robicie to jednak z różnych pobudek. Jego pobudek nie znamy.
Przed chwilą pomogłeś nam wyeliminować go z kręgu interesujących nas osób
jako człowieka obecnego zupełnie przypadkowo w miejscu i czasie wydarzeń z
nim niezwiązanych. Obecna sytuacja Igi i Igora nie pozwala, by ten człowiek
plątał   się   teraz   przy   nich   i   ich   firmie.   Jesteśmy  pewne,   że   jest   w  Marózku.
Przyjechał za tobą z Warszawy. Wie, że się spotkaliśmy. Jednocześnie nie wie, że
my wiemy o jego obecności. Fakt ten musimy tu i teraz wykorzystać. W związku
z tym potrzebna jest nam twoja pomoc.

Spojrzałem ukradkiem w oczy Igi.  Odniosłem wrażenie, że  wpatruje  się  we

mnie jak w obrazek.

- Jasne! - wyraziłem zgodę w ciemno, po męsku.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

SAM NA SAM Z IGĄ • PAWEŁ NIE W PORĘ • CZMYCHAJĄCY

OBIEKT • KIM JEST KAMA? • FILMOWA PROPOZYCJA SYKSTUSA •

PAN MAREK LEGŁ NIEPRZYTOMNY • KRZYSIEK W ROLI

WYSŁANNIKA DO KAMY I IGI • LIST OD KAMY • ZADANIE DLA

WIEWIÓRKI, WILHELMA TELLA I SOKOLEGO OKA • CZESKI

OGON W POLU • JOLA • TROP DO TRZECIEGO WISIORKA •

ZNAKOMITY NUMER Z MUCHĄ • TAJEMNICA SOLONYCH ŚLEDZI •

POŚCIG NIEMIECKIEGO OPLA ZA...POWIETRZEM

Iga   i  ja,   jak   para   zażyłych przyjaciół,   udaliśmy  się   na  spacer   po   Marózku.

Byliśmy przynętą pilnowaną uważnie przez Kamę. Nie przeszkadzało nam to w
sypaniu   anegdotami,   zabawnymi   plotkami   i   zmyśleniami.   Wykorzystując
nieobecność   swojej   przyjaciółki   Iga   wyraźnie   uwodziła   mnie   spojrzeniami,
słowami,   głosem   i   gestami.   Sprawdzała   się   tylko,   bo   przecież   była   mężatką.
Sprawdzała się po mistrzowsku. Rewanżowałem się tym samym. Czułem, że w
ten sposób sprawiam jej najgłębszą przyjemność. Od chwili poznania się oboje
czekaliśmy na to bezpieczne, niezobowiązujące do niczego, sam na sam w letnie,
słoneczne popołudnie.

Idyllę   przerwał   sygnał   mojej   komórki.   „Akcja!”   -   pomyślałem.   Szerokim,

widocznym gestem wydobyłem błyskawicznie aparat i przyłożyłem do policzka.

- Słucham?
- Szefie! - usłyszałem głos Pawła. - Mam...
- Nie teraz - mruknąłem konfidencjonalnie. - Za chwilę przedzwonię.
Paweł się wyłączył. Telefon natychmiast odezwał się  ponownie. Usłyszałem

oczekiwany głos Kamy:

- Gdy odbierałeś poprzedni telefon, obiekt przyspieszył i jest teraz za krzakiem

tuż koło was. Nie rozglądaj się. Mów!

- Nie! - zacząłem łgać do telefonu. - Też tak myślałem - potwierdziłem własne

zmyślenie i udałem, że słucham. - Przed chwilą zbadałem ten wisiorek. To był
zupełnie fałszywy trop - połgałem do mikrofonu i znów udałem, że słucham. - Coś
ty? Który kawałek dokumentu znalazłeś w tym wisiorku? - udawanie słuchania
wychodziło mi coraz lepiej. - Dolny prawy? - jeszcze raz dałem pogadać mojemu
rozmówcy.  -  Stop!  To   nie   jest   na  telefon  -  przerwałem drugiej   stronie,  żeby
podnieść wagę treści rozmowy, której nie było. - Dzięki za dobrą wiadomość! Do
jutra! - zakończyłem radosnym tonem.

- Dziękuję, kłamczuszku - ze słuchawki popłynął głos Kamy. - Obiekt właśnie

czmycha... Aha! Iga wraca ze mną. Pa!

Kama błyskawicznie wyłączyła komórkę.
- Pa! - zaskoczony odpowiedziałem głuchemu telefonowi.
- To wszystko? - uśmiechnąłem się do Igi. 
Przytaknęła głową:
-  Bardzo  nam  pomogłeś  -  uniosła  rękę  w  stronę  mojej   szyi  i  poprawiła  mi

kołnierzyk. - Dziękuję. Wracam z Kamą.

background image

-   Dzięki   za   poprawienie   mi   kołnierzyka   -   podjąłem   rozpaczliwą   próbę

przedłużenia rozmowy.

Iga uśmiechnęła się błyszczącymi oczami.
- Pamiętasz, że miałeś do kogo przedzwonić - zapytała.
- Oczywiście! - odpowiedziałem i natychmiast przy niej zadzwoniłem do Pawła,

żebym nie myślała, że dzwonię do koleżanki.

Nagle za plecami usłyszałem pisk opon, dźwięk klaksonu i spokojny głos Kamy

wychylonej z samochodu przez otwarte drzwi:

- Iga, wsiadaj! Musimy zdążyć - nawet na mnie nie spojrzała.
Po chwili samochód z Kamą i Igą zniknął za zakrętem. Ogarnęło mnie uczucie

pustki.

„One po prostu odjechały! Opuściły mnie w pośpiechu... Porzuciły jak zużytą

zabawkę!”   -   w  tym   momencie   zauważyłem,   że   myślami   zboczyłem   w  stronę
niezdrowego egocentryzmu. Pakowałem się w ślepą uliczkę. Zaraz, zaraz... Ich
pośpiech był czymś wymuszony, bo musiały, z jakiegoś powodu, gdzieś zdążyć.
Zdążyłyby  bez   pośpiechu,  gdyby  nie   spotkanie   ze   mną,  które   wyskoczyło   im
nieoczekiwanie, za sprawą wczorajszego przypadku na przydrożnym parkingu.
Tak znalazłem się w ciągu zdarzeń niezwiązanych z moją osobą. Z tego ciągu
zostałem jednak sprawnie i całkowicie wyizolowany przez obie dziewczyny.

Przedzwoniłem do Pawła:
- Przepraszam, że przerwałem naszą rozmowę. Czekałem, po prostu, na bardzo

pilny telefon...

- Szefie! - Pawła nie interesowało, co mam do powiedzenia. - Wiem, co należy

zrobić, żeby odnaleźć brakujące kawałki dokumentu.

- Mów!
- To nie jest rozmowa na telefon.
- Przyznaję. Możesz dzisiaj zajrzeć do mnie? Będę w domu.
- Może... Dam znać.
O   osiemnastej   czekało   mnie,   przełożone   wczoraj,   spotkanie   z   Wiewiórką

seniorem i dwupokoleniową paczką. Miałem im sporo do zakomunikowania.

***

Mogłem   wreszcie   porozmawiać   z   Krzyśkiem   o   jego   projekcie   pod   nazwą

„Wioska filmowa”.

- Skąd wytrzasnąłeś takie dziewczyny? - usłyszałem głos przepełniony szczerym

podziwem, zanim rozsiedliśmy się wygodnie w jego gabinecie.

- Nie uwierzysz - w pomieszczeniu, wokół stolika i nad nim. unosiły się jeszcze

delikatne zapachy Kamy i Igi. - Same się znalazły - odpowiedziałem, siląc się na
obojętność i przenosząc się na fotel, w którym wcześniej siedziała Kama.

- Nie wierzę! - zaśmiał się Krzysiek.
- Pozdrów Izę - przypomniałem przyjacielowi, że ma uroczą żonę. Poznali się

podczas studiów. Iza była studentką nadzwyczaj dobrze skomponowaną z urody,
intelektu, pracowitości, energii, uczynności, koleżeńskości, przyzwoitości, radości
życia,   poczucia   humoru,   kobiecości...   Nie   potrafię   dziś   wyliczyć   pełnej

background image

kompozycji tego niezwykłego zjawiska w życiu akademickim. Otaczało ją wielu
wielbicieli i cichych adoratorów... Z nikim się nie wiązała. Ale... Jak to się stało,
że Iza i Krzysiek odnaleźli się? Myślałem, że wiem... Nie wiem! No cóż, życie
par zakochanych kryje wiele tajemnic.

- Pozdrowię - Krzysiek spoważniał. - Kama wpadła w oko szefowi produkcji filmu.

- Sykstusowi? - przypomniał mi się facet łypiący oczami w stronę Kamy.
- Tak.
- Nie dziwi mnie to.
-  Mnie  też   -  uśmiechnął  się  Krzysiek.  -  Później   Sykstus  zobaczył  ciebie  w

towarzystwie Igi... Obie zrobiły na nim piorunujące wrażenie. Czy mógłbyś z nimi
porozmawiać? Idzie o to, że Sykstus tak właśnie wyobrażał sobie odtwórczynie
dwóch   głównych   ról   kobiecych   w   „Wielkim   powrocie   Pana   Samochodzika”.
Pokazywał mi swoje szkice postaci. Tu nie ma żadnej lipy. Zupełnie oniemiał na
widok Kamy, bo przecież zobaczył swoje wyobrażenie na żywo. Wówczas ty, ze
zrozumiałych względów, zrobiłeś wszystko, żeby on z nią nie mógł zamienić ani
słowa. Kama... Zauważyłem, że ona jest znakomitą partnerką w nieoczekiwanych
sytuacjach, wielkim graczem.  Bez  pudła  zrozumiała  i  przyjęła twoje  zasady  i
intencje. Pamiętasz, jak się zachowała? Później Sykstus zobaczył Igę i... zgłupiał
do reszty.

-   Zobaczę,   co   da   się   zrobić   -   uderzyłem   stereotypem,   który   zawsze   mnie

rozbawia. -Oczywiście, że pomogę! Pozwolisz jednak, że przedtem przeczytam
mój egzemplarz scenariusza filmu.

Krzysiek przytaknął.
- Nie mogę podpowiadać im udziału w czymś, czego sam nie znam - dodałem,

usprawiedliwiając się, bo naprawdę chciałem pomóc. - Obiecałem Sykstusowi, że
do jutra naniosę swoje uwagi na scenariusz. Jutro, wspólnie, porozmawiamy z
Kamą i Igą.

- Dobrze - ucieszył się moją odpowiedzią i spojrzał na zegarek.
-   Teraz   dostaniesz   premię   -   uśmiechając   się   tajemniczo,   Krzysiek   wyjął   z

kieszeni białą, zaklejoną kopertę. - To dla ciebie. Obiecałem Kamie, że ten list
przekażę ci osobiście, dokładnie o tej godzinie.

Drżącymi palcami wyjąłem i rozłożyłem kartkę.

Tomaszu!
Właśnie przerwałam  rozmowę  telefoniczną z Tobą.  Przepraszam.  Za chwilę szybko

wyjedziemy z Marózka. Musimy. Pod żadnym pozorem nie jedź za nami.

Zauważyłam   paru facetów,  których  widziałeś na  fotografiach.  Sprawdzamy  ich  od

jakiegoś czasu. Domyślamy się, że oni sprawdzają nas i nasze otoczenie.

Ci   faceci   nie   wiedzą   jeszcze,   że   ich   rozpoznałyśmy.   Może   to   oznaczać,   że   nie

popełniłyśmy   jeszcze   żadnego   błędu.   Błędem   byłoby   ujawnienie   naszej   świeżej
znajomości  z Tobą.  Oni  potraktowaliby  jej  nawiązanie  jako  jedną  z naszych reakcji
obronnych,   wywołanych   ich   rozpoznaniem.   Wiedzieliby,   że   zostali   rozpoznani.
Straciłybyśmy wówczas niewielką przewagę nad nimi. Z tego powodu nie mogą teraz
nawet podejrzewać, że się znamy.

Nie interesuj się nimi! To, przynajmniej na razie, tylko nasz problem. Nie pożegnam

się, bo przecież zaraz się spotkamy. Pa!

background image

Kama

- Dziewczyna z klasą - zauważył Krzysiek, siedząc dyskretnie w fotelu. - Wie,

że napisanie listu jest najwłaściwszą formą kontaktu zaocznego, gdy ma się coś
szczególnego do zakomunikowania drugiemu człowiekowi.

Przytaknąłem.
- Muszę pędzić  do  domu, poczytać w spokoju  scenariusz i  nanieść uwagi -

spojrzałem w okno. - Przypominam, że jutro rano, wspólnie, pogadamy z Kamą i
Igą o ich rolach w filmie... Kto wie? Może dadzą się skusić na „Wielki powrót
Pana Samochodzika”?

- A zatem, do jutra! - Krzysiek wstał z fotela i podszedł do okna. 
Zauważyłem, że wcześniej podchodził tam kilka razy. - Aha! Pytali o ciebie

jacyś trzej harcerze z ZHP. Mówili, że są juniorami.

- Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko? - ożywiłem się. - Co z nimi?
Spojrzał na mnie zdumiony:
- Jakoś tak się przedstawili. Ich drużyna rozbiła dziś obóz nad Marózem, na

południe od Marózka. Powiedzieli, że dostali od komendanta obozu zadanie do
wykonania. Mają skutecznie zaprosić ciebie, w roli gawędziarza, na jutrzejsze
ognisko. Mnie już zaprosili. Zaproszenie przyjąłem.

Wyjrzałem   przez   okno.   Na   trawie,   pod   płaczącą   wierzbą,   siedzieli   dwaj

rozbawieni, znajomi  harcerze. Wilhelm Tell  przygrywał na organkach. Sokole
Oko   strugał   laskę   z   leszczynowego   drąga.   Trzeci   wspinał   się   po   drzewie.
Pierwszy zauważył mnie Sokole Oko. Pomachał w moją stronę dłonią. Wiewiórka
też chyba mnie zauważył, bo spadł z wierzby na Wilhelma Tella.

- Oni tu są! - pomachałem do druhów.
- Kto? - zaniepokoił się Krzysiek.
- Znajomi harcerze.

***

Pędziłem wehikułem w stronę Warszawy. Za mną, od Marózka, jechał mercedes

z czeskimi tablicami rejestracyjnymi. Nie chciałem jechać z ogonem. Zwolniłem:
„Niech leci pierwszy” - pomyślałem. Czekał mnie pracowity, długi wieczór nad
scenariuszem. Przełożone z wczoraj na dziś spotkanie, przepraszając seniorów,
przełożyłem na pojutrze, bo na jutro umówiłem się z harcerzami przy ognisku.

„Harcerzom   opowiem   gawędę   o   zapomnianym,   wielkim   herosie   Herkusie

Monte,   wodzu   plemienia   Natangów”   -   pomyślałem.   „Niech   poznają   kawałek
zupełnie im nieznanej, fascynującej historii ziemi, na której rozbili swój obóz... A
co to?”

Spojrzałem w lusterko. Jadący za mną mercedes też zwolnił. Szybko zjechałem

na   pobocze   i   zatrzymałem   się   bez   wyłączania   silnika.   Kierowca   mercedesa,
zachowując bezpieczny dystans, zrobił to samo. Wrzuciłem wsteczny. Wehikuł
wyrwał,  z  popisowym  piskiem  opon,  w stronę Czecha.  Mercedes   natychmiast
ruszył do przodu, odbił w lewo, wjechał w polną drogę i zaczął szybko uciekać,
podskakując na wybojach w kłębiącym się pyle. Znałem tę drogę. Po kilometrze

background image

kończyła się nagle podmokłą łąką, na której ugrzęzło już wiele samochodów.

Byłem ciekaw, kto i dlaczego mnie śledzi. Nie miałem jednak czasu, by to

sprawdzić.   Odjeżdżając   od   drogi-pułapki   obejrzałem   się   za   siebie.   Mercedes
utknął. „Sam się nie wygrzebie. Jutro dopadnę tego Czecha” - postanowiłem.

Kątem oka, po prawej, zauważyłem atrapę policjanta z drogówki, stojącą przy

atrapie   samochodu.   Zdjąłem   nogę   z   gazu.   „Patrz   przed   siebie,   gamoniu   -
uśmiechnąłem się - bo kierowca tej ogromnej ciężarówki z przeciwka może być
zmęczony i nie zauważy wehikułu”. Zauważył! Wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
Jego partner również.

Obok mnie, bardzo szybko, przemknęło kilkadziesiąt ton na kilkunastu kołach.

Za nimi pomknęły następne dziesiątki ton. I następne. „Z takimi nigdy nic nie
wiadomo”   -   równie   szybko   przeleciało   mi   przez   myśl.   „Pędzą   z   nogami   na
pedałach   i   opadającymi  powiekami.  Nic,  tylko   zmykać   na   pobocze   wąskiej   i
dziurawej jezdni. Panowie szos! Przynajmniej tak im się wydaje. Im niestraszne
są nawet przydrożne atrapy policjantów”.

„Krzysiek był czymś zaniepokojony” - przypomniałem sobie jego reakcję, gdy,

widząc za oknem harcerzy, powiedziałem: Oni tu są. „Przedłużał nasze spotkanie.
Może rzeczywiście w Marózku dzieje się coś, o czym nie wiem. Muszę pogadać o
tym z Krzyśkiem. Jeżeli ma kłopoty...”

Odezwała się komórka. Paweł.
- Szefie! Dzwonię zgodnie z umową.
- Mów!
- Nie mogę dziś do pana zajrzeć, bo...
- W porządku! - nie chciałem wyjaśnień. Dziś nie miałem czasu na spotkanie z

Pawłem.

- Jak to? - zdziwił się. - Nie muszę się tłumaczyć? 
- Przecież jestem na urlopie.
- No tak, ale...
- Pawle! Nie musisz niczego wyjaśniać. To, że nie możesz, jest mi dzisiaj na

rękę, bo do rana muszę przeczytać opasły scenariusz filmowy. Mało tego! Muszę
na nim powypisywać uwagi.

- Scenariusz filmowy? Uwagi? - zdziwił się Paweł.
- Jutro się z tobą skomunikuję. Pa!
- Pa? - usłyszałem zdziwiony głos Pawła, wyłączającego komórkę.
„W ten sam sposób Kama zakończyła naszą ostatnią rozmowę telefoniczną i

swój list” -  złapałem  się na naśladownictwie. I zaraz pomyślałem:  „A cóż  to
szkodzi?”

Dobrze jest rzucić lekkie „pa!”, zamiast ciężkiego „żegnam”, bezsensownego

„cześć”,   czy   czegoś   w   tym   rodzaju?   „Pa!”   brzmi   pozytywnie,   motywująco,
optymistycznie...

Pamięć o liście Kamy nie dawała mi spokoju. Znając siebie, wiedziałem, że nie

powinienem teraz o nim myśleć. Powrót do absorbującej, odważnej i wyważonej
treści listu mógł zakończyć się moim całkowitym zaangażowaniem w wydarzenia,
o których istocie nie miałem zielonego pojęcia. Nie potrafiłbym się powstrzymać

background image

przed wejściem w to, w czym uczestniczyły Kama i Iga. One tego nie chciały.
Zauważyłem,   że,   bez   mojego   udziału   i   bez   paniki,   panowały  całkowicie   nad
sytuacją. Potrafiły przewidywać i doskonale wiedziały, co i jak trzeba robić, by
wszystko mieć pod kontrolą. Z zimną konsekwencją realizowały własną strategię.
To, czego oczekiwały ode mnie, już osiągnęły. Rozpoznałem faceta spod drzewa.
Nie   chciały  mnie,   przynajmniej   na   razie,   wtajemniczać.   Tak   wynikało   z   listu
Kamy. Teraz, dla dobra sprawy, nie mogły kontaktować się ze mną. Ja z nimi
również.

Jednak pamięć o liście Kamy powracała do mnie pod byle pretekstem.
Postanowiłem zadzwonić do Kamy.
- Dlaczego tak późno? - usłyszałem jej głos. - Już się niepokoiłam... Nieważne...

Dobrze, że zadzwoniłeś.

- Dzięki za list! Co się dzieje?
- Musimy o tym porozmawiać.
- Gdzie mam dojechać? 
- Pamiętasz jeszcze, gdzie mieszkasz? 
- Oczywiście! Warszawa, Stare Miasto...
- To wiesz, gdzie masz dojechać.
- U mnie? - ucieszyłem się. 
- Co: u ciebie?
Nagle straciłem pewność siebie: - No, porozmawiamy... Mówiłaś, że musimy

porozmawiać.

-   Oczywiście,   że   musimy.  Nie   mówiłam  jednak,   że   dzisiaj   i   u   ciebie...   Oj,

Tomasz! Nie jesteś pępkiem świata. Muszę kończyć. Pa!

- Pa! - rzuciłem do głuchego telefonu.
Wygłupiłem się i natychmiast dostałem od Kamy lekcję pokory.

***

Minęła mi ochota do naciskania pedału gazu i trzymania kierownicy. Skruszony,

skręciłem  do  najbliższego   zajazdu.  Z  trudem  wcisnąłem  wehikuł  między  dwa
lśniące  ople.  Z jeszcze  większym trudem  znalazłem wolny stolik pod  oknem.
Zamówiłem specjalność kuchni. Rozłożyłem scenariusz.

- Przepraszam, czy to miejsce jest wolne? - usłyszałem pogodny głos młodej

kobiety.

„Jasny gwint! Tylko nie to! Świat jest przecież taki wielki! Dlaczego wszyscy

ludzie uwzięli się dziś na ten zajazd?”

Chciałem, żeby przy tym stoliku, do mojego wyjścia, było zajęte tylko jedno

miejsce. Właśnie tu i teraz potrzebowałem chwili samotności, jak śledź soli!

„Nie!   Śledź   soli   nie   potrzebuje”   -   uśmiechnąłem   się   do   siebie   i   od   razu

poczułem  się  lepiej.  „Śledzia  soli   człowiek,  bo   lubi   solone  śledzie.   Człowiek
potrzebuje miejsca, gdzie mógłby go skonsumować na siedząco.”

- Nie jestem pewien - odpowiedziałem uprzejmie. - Zaraz to sprawdzę, ale nie

wiem, czy dziś serwują tu solone śledzie - dodałem, nie odrywając oczu od tekstu,
żeby dać do zrozumienia, że jestem bardzo zajęty czytaniem. Zagrałem zgreda.

background image

„Może zrozumie i sobie pójdzie?”

Nie poszła. „Znaczy: nie zrozumiała. Trzeba inaczej... Na pajaca!”. Wstałem,

zajrzałem aktorsko nad stolikiem na siedzenie wskazanego krzesła:

-  Niestety,  jest   ono   zajęte   przez   muchę,  ale  chętnie   ją   spędzę   dla   pani   -  z

fałszywą   rycerskością   zobowiązałem   się   na   widok   owada,   spacerującego   po
oparciu.

Machnąłem   dłonią   i   mucha   odleciała.   Scenariusz   pacnął   na   podłogę.   Ona,

niestety, została.

Rozejrzałem się po podłodze za scenariuszem, ale ten przepadł.
- Tego pan szuka?
Podniosłem wzrok. I zdębiałem.
- O! - unosząc lekko zgrabnie ukształtowane brwi, dziewczyna zrobiła okrągłe

oczy i rozchyliła perłowe, pełne wargi, zza których wyjrzały nieskazitelnie białe,
równe ząbki. - To scenariusz filmowy?

„Najpiękniejsza,   najbardziej   reprezentacyjna   dziewczyna   wybrała   moje

towarzystwo, chociaż mogła usiąść gdzie indziej, a ja ją zniechęcam”.

Ucieszony aż takim wyróżnieniem, rozejrzałem się dumnym wzrokiem po sali.

Niestety. Jedyne wolne miejsca były przy moim stoliku. „Po prostu, nie miała
wyboru.”

- Tak - duknąłem przez suche gardło.
- Dziękuję - wyciągnąłem rękę po scenariusz.
- Gruby.
- Właśnie nad nim pracuję - ucieszyłem się, że mogę powiedzieć prawdę. - To

znaczy, przed chwilą przerwałem czytanie - dodałem pospiesznie, szczerząc do
niej zęby w uśmiechu.

- Domyślam się, że panu przeszkodziłam. Proszę nie zwracać na mnie uwagi -

powiedziała przyjaźnie i zajęła się przeglądaniem jadłospisu.

„Nie zwracać na nią uwagi?” - zapytałem siebie w myślach.
Odezwała się jej komórka.
Kątem   oka   widziałem,   że   gapią   się   na   nią   wszyscy   faceci   w   sali.   Nawet

nadzorowani przez rodziny zerkali ukradkiem w stronę naszego stolika.

Dziewczyna wyłączyła komórkę i uśmiechnęła się.
Już chciałem zagadać, ale podszedł kelner. Podał mi zamówioną specjalność i

przyjął zamówienie od mojej stolikowej towarzyszki.

Pochyliłem   się   nad   talerzem  i...   Obok   mojej   prawej   dłoni,   trzymającej   nóż

stołowy, zobaczyłem opartą palcami o stolik, znajomą dłoń, ozdobioną srebrnym
pierścionkiem   z   zielonym   kamieniem.   Palce   trzymały   równiutko   złożoną
karteczkę.

- To dla ciebie - usłyszałem głos Kamy. - Namiary na człowieka, który zna tę

samą legendę co Igor.

Moje wdzięczne oczy pomknęły ku górze:
- Dzięki! Jak go znalazłaś? 
Odpowiedziała uśmiechem.
- Jak ci się podoba twój anioł stróż? - zapytała, przysiadając się do stolika.

background image

Nie wiedziałem, że mam jakiegoś anioła stróża.
- Mój anioł stróż? Bardzo! Ale nie zauważyłem - wyciąłem świadomie głupka i

dyskretnie   rozejrzałem   się   po   zatłoczonej   sali.   „W   naszą   stronę   znów   łypią
wszyscy faceci” - skonstatowałem z satysfakcją.

- Zauważyłeś - uśmiechnęła się ciepło. - Jolu! - Kama zwróciła się do mojej

przygodnej   towarzyszki.   -   Poznaj   Tomasza.   Tomaszu!   To   jest   Jola,   moja
przyjaciółka.

- Wszystkie przyjaciółki Kamy są moimi przyjaciółkami - palnąłem uprzejmość,

jak marny konferansjer przed anonimową publicznością.

Kama wymieniła porozumiewawcze, wesołe spojrzenie z Jolą:
-   Mam   nadzieję,   że   Tomasz   zachował   się   wobec   ciebie   powściągliwie   i   z

dystansem, jak prawdziwy mężczyzna.

„No   pewnie!   A   jak   miałem   się   zachować   wobec   pięknej   kobiety?”   -

pomyślałem, uradowany, że, pod nieobecność Kamy, o której pojawieniu się nie
zostałem   uprzedzony,   nie   strzeliłem   żadnej   gafy   i   nie   złożyłem   jakiejś
niefortunnej propozycji.

- O, tak! - przytaknęła, komplementując mnie, Jola i spojrzała w moim kierunku.

- Ten twój numer z muchą, Tomaszu, był znakomity.

- Z jaką muchą? - wtrąciła Kama.
- Tomasz zmusił ją do ustąpienia mi miejsca.
Żywe zainteresowanie Kamy zainspirowało mnie natychmiast. Rozejrzałem się

uważnie po suficie:

-   Ona   tu   gdzieś   jeszcze   lata   -   uniesionym  palcem   wskazującym  zwróciłem

uwagę   obu   dziewczyn   i   wszystkich   obecnych   facetów,   na   muchy,   szybujące
bezkarnie po zajeździe.

- Do tej  pory zastanawiam się, Tomaszu: o co ci chodziło z tymi solonymi

śledziami? - zapytała Jola.

Licząc   na   pojawienie   się   innego   tematu   konwersacji,   nafaszerowałem   usta

stygnącą specjalnością zajazdu. Przeżułem ją bez pośpiechu i przełknąłem.

Inny temat się nie pojawił.
- To było tak - spojrzałem Karnie w oczy. - Po rozmowie z tobą, potrzebowałem

chwili   samotności.   Wpadłem   więc   tutaj.   Usiadłem   w   kąciku.   I   nikt   mi   nie
przeszkadzał. Gdy nagle pojawiła się jakaś...

- Jola - podpowiedziała Kama.
-   No   właśnie!   Wtedy   pomyślałem,   że   potrzebuję   tej   samotności,   jak   śledź

potrzebuje soli.

- Przecież śledź nie potrzebuje soli - zauważyła trafnie Jola, słuchająca mnie

uważnie. - Śledzia soli człowiek, bo lubi solone śledzie.

- Otóż to! Dostrzegłem własny błąd i... - z udawanym wyrzutem spojrzałem w

oczy Joli. - No nie! Powiedziałaś to, co wtedy pomyślałem, a teraz miałem zamiar
ujawnić.

- Przepraszam! Nie wiedziałam, co wtedy pomyślałeś - usprawiedliwiła się Jola.
Skłoniłem wyrozumiale głowę:
- Przyjąłem... Po usunięciu błędu o zamiłowaniu śledzia do soli, coś mi strzeliło

background image

do łba, że ta...

- Jola - cierpliwie podpowiedziała Kama.
- No właśnie! - przytaknąłem. - Coś mi strzeliło do głowy, że ona szuka teraz

miejsca, żeby zjeść tego swojego ulubionego, solonego śledzia na siedząco.

W tym momencie podszedł kelner. Na stoliku spoczęły dwa półmiski. Zrobiłem

okrągłe oczy ze zdumienia.

Na półmiskach leżały płaty solonych śledzi w towarzystwie ziemniaków z wody

i czegoś tam jeszcze. Dziewczyny złapały sztućce. Jola uśmiechnęła się do mnie:

- Kama uprzedziła, że jesteś mistrzem w wyjaśnianiu tajemnic i rozwiązywaniu

najbardziej   zawikłanych   zagadek.   Dzięki   temu,   w   przeciwieństwie   do   ciebie,
wiedziałam,   z   kim   rozmawiam.   Mogłam   się   spodziewać   po   tobie   jakiejś
niespodzianki. Aż tu nagle, zupełnie zaskoczona, usłyszałam od ciebie o solonych
śledziach. Wiesz, jak się poczułam?

- Wiem! Jak podglądana przez obcego faceta - spiekłem raka na czubkach uszu.
- No właśnie! Ale sympatycznego - zarumieniła się na policzkach. - To ostatnie,

oczywiście,   niczego   nie   zmienia   -   dodała   szybko.   -   Pomyślałam:   skoro   bez
zadawania   pytań,   nawet   bez   podnoszenia   oczu   znad   scenariusza,   wiesz,   że
zamierzam   zamówić   solone   śledzie,   za   którymi   rzeczywiście   przepadam,   to
możesz   wiedzieć   o   mnie   wszystko.   Teraz   już   wiem,   iż   nie   wiedziałeś   nic   -
uśmiechnęła się zadowolona, że potrafiła ukryć przede mną swoją tożsamość i że
nie naruszyłem jej intymności.

***

Dowiedziałem się,  że   Jola   jechała   za  mną  od   Marózka.   Obserwowała  moje

„ogony” na szosie. Widziałem tylko jeden, który utknął w polu. Okazało się, że
miałem  dwa.  Ten  drugi, opel   z  niemieckimi   tablicami  rejestracyjnymi,  śledził
mnie dłużej, bo do zajazdu. Skręcił za mną na parking, chociaż jego pasażerowie,
kobieta i mężczyzna, nie mogli widzieć, że tam wcześniej skręciłem. Zanim ludzie
ci zauważyli zaparkowany wehikuł, mężczyzna zobaczył na parkingu Jolę. Jego
spodziewana reakcja na widok pięknej, samotnej dziewczyny, nie spodobała się
partnerce. Była przekonana, że skręcił z szosy w ślepej pogoni za Jolą, która
wyprzedziła ich tuż przed zajazdem i widziała, jak skręcam. Za to został przez nią
spoliczkowany, zrugany i wepchnięty do samochodu. Po czym opel odjechał w
stronę   Warszawy,   w  pościgu   za   mną.   Kama   przyjechała   do   zajazdu   dopiero
wówczas, gdy Jola upewniła się, że w lokalu nie ma osób niepożądanych. Nasze
spotkanie nie było planowane.

***

Tuż przed pożegnaniem, wykorzystując chwilę nieuwagi Joli, Kama zawadziła

palcami o grzbiet mojej dłoni, zajrzała w oczy i szepnęła coś do ucha.

Wiedziałem, że oczekuje mojej szybkiej, równie dyskretnej reakcji. Nie mogłem

przytaknąć, bo może miałem zaprzeczyć. Nie zaprzeczyłem, bo może właściwsze
było   przytaknięcie.   Jednocześnie,   nie  chciałem,   żeby  się   zorientowała,   że   nie
dosłyszałem i przez to nie wiem, o co jej chodzi.

Musiałem jakoś zareagować. Na myśl o tym uśmiechnąłem się bezradnie, jak

background image

niewinne dziecko do kochającej  mamusi i niechcący dotknąłem przedramienia
Kamy, bo było w zasięgu mojej zgiętej ręki.

Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że tym sposobem dałem jej oczekiwaną

przez nią odpowiedź. Zrozumiała mnie bez słów. Za to ja siebie nie zrozumiałem.

„Jasny   gwint!   Nie   wiem   nawet,   co   jej   odpowiedziałem”   -   pomyślałem,

wsiadając do wehikułu.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

MISJA JEST WIĘKSZA, NIŻ MYŚLISZ • KOLEKCJONER Z OPOLA •

CZECH U ALKA • KIM JEST IGA? • BANDYCKI NAPAD •

GORĄCZKOWE OBRADY FILMOWCÓW • NIEMCY U ALKA • KTO

NAPADŁ NA CZECHA • SAM NA SAM Z KAMĄ NA MARÓZIE •

KOSTROPATY BANDZIOR • SYKSTUS NIE DAJE

ZA WYGRANĄ

Dzień zacząłem od porannego spotkania z Krzyśkiem i Sykstusem.
- Nie wiem, jak pisze się scenariusze - przyznałem szczerze i  ziewnąłem. -

Przepraszam,   ale   spędziłem   noc   na   dokładnym   czytaniu   i   analizowaniu
„Wielkiego powrotu Pana Samochodzika” i jeszcze się nie kładłem.

-   Podziwiam   pana   zaangażowanie   i   wytrwałość   -   podlizał   się   Sykstus,

przestawiając nerwowo nogi pod fotelem.

Skłoniłem głowę, dziękując za podziw.
-   Produkcja   tego   filmu   zbiegła   się,   przypadkowo,   z   moim   rzeczywistym

powrotem   -   powiedziałem   i   ziewnąłem   aż   do   łez,   kończąc   przeprosinami   i
oświadczeniem: - W dalszym ciągu będę ziewał bez przepraszania, żeby nie tracić
czasu na głupie konwenanse.

Sprzeciwu   nie   zauważyłem,   bo   opadły   mi   powieki.   Śnił   mi   się   dziadek

Wiewiórki seniora. Uśmiechnął się dobrotliwie, podkręcił srebrzystego wąsa:

- Przyszłością wszystkich jest przeszłość - powiedział tajemniczo i zniknął. Za

chwilę pojawił się na krótko ponownie i dodał: - Aha! Miałem przypomnieć ci,
żebyś dziś zadzwonił do Opola.

- Zadzwonię! - obiecałem.
Dziadek uśmiechnął się, podniósł palec wskazujący do góry, jak prorok:
- Pamiętaj! Masz wielką misję do spełnienia. Jest większa, niż myślisz...
Gdy   się   obudziłem,   słońce   stało   nieco   wyżej.   Zrobiło   się   cieplej   i   jaśniej.

Krzysiek   i   Sykstus   siedzieli   cierpliwie   bez   zmian.   Mogłem   zatem   spokojnie
kontynuować:

- Pod względem formy i treści, mój rzeczywisty powrót wydaje się bardziej

interesujący od scenariusza filmu „Wielki powrót Pana Samochodzika”.

Krzysiek   przytaknął,   patrząc   w   stronę   Sykstusa,   bo   czytał   scenariusz   i

jednocześnie był osobą wtajemniczoną, faktycznie uczestniczącą w mojej misji.
Miał więc możliwość porównania obu powrotów.

Zaintrygowała   mnie   tajemnica   pewnego   dokumentu,   czekająca   setki   lat   na

wyjaśnienie.   Z   pewnością   jednak   nie   powróciłbym  z   powodów  wymyślonych
przez scenarzystę. Zapomniał on, bo nie zauważyłem w scenariuszu, że oficjalnie
jestem dyrektorem Departamentu Ochrony Zabytków w Ministerstwie Kultury i
Sztuki.

- Według scenariusza, powróciłem, bo służby odpowiedzialne, po wejściu Polski do

Unii Europejskiej, nie radzą sobie z rosnącym rozkradaniem i przemytem zabytków
za   granicę.   Oznacza   to,   że   powracam,   bo   podległe   mi   służby,   na   czele   ze   mną,

background image

dyrektorem   odpowiedzialnego   departamentu,   są   nieudolne...   -   zawiesiłem   głos.   -
Kiedy moi przyjaciele przedstawili mi przedwczoraj nieznaną historię tajemniczego
testamentu sprzed ponad siedmiuset lat...

Opowiedziałem   pokrótce,   omijając   informacje   zaliczone   przeze   mnie,   do

poufnych, jakie były motywy mojego powrotu i co do tej pory z tego wynikło.

Sykstus słuchał bardzo uważnie. Nie przeszkadzał. Nawet coś szybko notował.

Gdy skończyłem, powiedział:

- W porównaniu z tym, co tu usłyszałem, scenariusz jest bardzo kiepski pod

względem formy i  treści.  Z jednej  strony jest  mi wstyd, z   drugiej  jednak się
cieszę, że to coś ośmieliłem się dać panu do czytania. Dzięki temu wiem, na czym
stoję. Filmowy powrót Pana Samochodzika powinien być wielki nie tylko z tytułu.

Muszę przyznać, że nie doceniałem Sykstusa.
Przeszliśmy na „ty”. Postanowiliśmy nie zawracać na razie głowy Kamie i Idze

pokusą zrobienia kariery na srebrnym ekranie.

***

Miałem wreszcie czas zająć się swoją misją.
„Ciekawe, co się dzieje z Kamą?” - pomyślałem, wyciskając numer komórki,

który dostałem od niej w zajeździe. Przedstawiłem się.

-   Panie   Tomaszu!   Pan   się   nie   musi   przedstawiać   aż   tak   szczegółowo   -

usłyszałem czysty baryton. - Wiem, o czym mamy rozmawiać i nad czym pan
pracuje.

-   A   czy   jest   o   czym   rozmawiać?   -   zażartowałem   pod   wpływem   dobrego

samopoczucia.

- Oczywiście!
- Czym pan dysponuje?
- Oryginałem rękopisu, który widział pan na zdjęciu dziadka Igora. Alek, bo tak

miał  na  imię mój  rozmówca z   Opola,  daleki   kuzyn  Igora,  był  kolekcjonerem
zabytków piśmiennictwa. Rodzina trafnie podejrzewała go, że w dniu pogrzebu
ojca  Igora  wzbogacił swoją kolekcję  o  rękopis  dziadka. Przyznał  się  do tego
dopiero wczoraj, gdy zadzwoniła do niego Iga i powiedziała, że rękopis może
bardzo pomóc pewnemu przyjacielowi w wyjaśnieniu czegoś. Zainteresowało go,
oczywiście, kim jest ten przyjaciel i co wyjaśnia. Wówczas usłyszał, że zbyt wiele
osób postronnych interesuje się ostatnio uzyskaniem tych informacji, a ona nie
jest   upoważniona   do   ich   udzielania.   Powiedziała   tylko,   że   ten   przyjaciel
przedzwoni osobiście.

Chcąc   zdobyć   kolejnego   partnera,   potencjalnie   pomocnego   w   wypełnieniu

mojej misji, w kilku zdaniach powiedziałem, o co chodzi.

- Nie powiedział pan nic o losach poszukiwanego dokumentu - usłyszałem.
- Tylko dlatego, żeby przypadkiem nie skusić pana do rozpoczęcia poszukiwań

na własną rękę - odpowiedziałem.

-   Podejrzewam   siebie,   że   dałbym   się   skusić   -   szczerze   wyznał   mój   nowy

sprzymierzeniec.   -  Czy  historia   testamentu  zawiera  jakieś   informacje,   mogące
podpowiedzieć coś o losach manuskryptu?

background image

Obawiałem   się,   że   opolski   kolekcjoner   przetłumaczył   już   dawno   rękopis

dziadka Igora i rozpoczął własne poszukiwania. Okazało się, że prawdopodobnie
nie zrobił tego. Musiałem to sprawdzić i wykorzystać.

-   Przecież   historię   testamentu   trzyma   pan   od   lat   w   swojej   kolekcji   -

podpowiedziałem.

- Manuskrypt dziadka Igora?
- Oczywiście! - i zdziwiłem się: - To pan go jeszcze nie przetłumaczył?
- Próbowałem. Przyzna pan, że rozpoznanie znaczenia kilku wyrazów, to zbyt

mało na poznanie treści dokumentu.

- Przyznaję.
- Z tego, co wiem, wynika, że może to być fonetyczny, sporządzony polskim

alfabetem,   współczesny   nam   zapis   jakiegoś   archaicznego,   zanikłego   przed
wiekami języka mówionego, używanego prawdopodobnie gdzieś na obszarze od
dzisiejszych Kaszub po Litwę.

Przeszliśmy na „ty”. Umówiliśmy się, że Alek pilnie przefaksuje mi rękopis

dziadka. Ja zrewanżuję się przesłaniem jego przekładu. Replikę testamentu, wraz
z   tłumaczeniem,   dam   dopiero   po   zakończeniu   prac   nad   wyjaśnianiem   jego
tajemnicy.

- I jeszcze jedno! - kończyłem rozmowę. - Muszę ciebie prosić o zachowanie, aż

do odwołania, całkowitej dyskrecji. Nie znamy się. Naszej rozmowy nie było. Nie
wiesz nic o testamencie i o rękopisie dziadka Igora.

W słuchawce zapadła cisza. 
- Halo!
- Słucham, słucham - odezwał się Alek.
- Umowa stoi? 
- No... niby tak.
- Dlaczego „niby tak”?
- Kilka dni temu odwiedził mnie jakiś Czech. Od Igi wiem już, że depcze ci po

piętach   swoim   mercedesem.   Ten   gość   parę   tygodni   temu   w   Pradze   widział
wystawę   moich   zbiorów.   Mówił,   że   jest   zbieraczem   zabytków   folkloru
kresowego. Przyjechał do mnie, bo zainteresował się treścią i językiem rękopisu
dziadka.   Pytał,   czy   przypadkiem   nie   dysponuję   jego   polskojęzycznym
przekładem. Z katalogu wystawy dowiedział się, że ten manuskrypt zawiera jakąś
starą legendę, przywiezioną po wojnie do Polski z Wileńszczyzny...

- Mam nadzieję, że nie dałeś mu kopii.
- W tym jest cały problem. Katalog praskiej wystawy zawierał czytelną replikę

tego dokumentu.

- Jasny gwint! - skomentowałem informację Alka.
Iga była niesamowita. Po rozmowie ze mną dotarła do Alka i wydusiła z niego

przyznanie się, że to jednak on gwizdnął rękopis w dniu pogrzebu ojca Igora i
trzyma go w swojej kolekcji. Nie ujawniła kuzynowi Igora żadnych szczegółów.
Najistotniejsze jednak było to, że Alek nie wiedział nic o znaczeniu skórzanego
wisiorka, który od dawna był w zasięgu jego ręki. „Kim jest Iga?” - pomyślałem.

background image

***

Spacerując   po   przycupniętym   nad   jeziorem   Maróz   malowniczym   Marózku,

pozdrawiałem   mieszkańców   i   dyskretnie   rozglądałem   się   w   poszukiwaniu
mercedesa   oraz   opla   z   obcymi   tablicami   rejestracyjnymi.   W   pobliskim   lesie
krzątali   się   pracowicie   harcerze.   Zbierali   chrust   na   wieczorne   ognisko,   przy
którym miałem odegrać rolę gawędziarza.

„Po spalonym chruście zostanie tylko zwiewny popiół” - uśmiechnąłem się do

harcerskich wspomnień z odległych lat. „Po spotkaniu przy ognisku pozostaną
niezapomniane wspomnienia.” Postanowiłem, że do ich obozu przypłynę moim
wehikułem: „Niech mają frajdę!”

- Druhu Tomaszu! - usłyszałem za plecami zdyszanego Wiewiórkę. 
Obejrzałem się:
- Czuwaj, druhu Wiewiórko juniorze! Widzę, że harcerstwo to nie przelewki.

Trzeba się czasem zdrowo nabiegać...

Druhowi nie było ani do żartów, ani do śmiechu. Zdjął rogatywkę, otarł pot

rękawem, złapał mnie mocno dłonią za przedramię i bez słowa, bo mu zaschło w
gardle i z tego powodu zaniemówił, pociągnął za sobą do lasu.

Pod naszymi nogami trzaskały sucho stare gałęzie i badyle. Po chwili pojawił

się Sokole Oko:

- Pst! - przyłożył palec do ust i ponaglił nas gestem ręki. 
Nagle usłyszeliśmy warkot silnika.
- Jasny gwint! - szepnął Sokole Oko. - Już uciekli!
Leśną drogą, biegnącą kilkanaście metrów od nas, pomiędzy brzozami pomknął

w stronę szosy granatowy opel.

- Wilhelm Tell został na czatach - Wiewiórka odzyskał w biegu mowę. - To

tamten pewnie jeszcze jest.

Biegłem z harcerzami... No! Może trochę za nimi. Oni przecież znali drogę,

więc musiałem puścić ich przodem. Skakali przez maliniaki, krzaki i pokrzywy
jak rącze jelenie.

Nagle Sokole Oko wykrzyknął:
- Jest! Obaj są! Ten facet i Wilhelm Tell!
Przyśpieszyliśmy. To znaczy... oni pobiegli znacznie szybciej, ja zachowałem

umiar, utrzymując cały czas równe tempo.

Na przydrożnej,  leśnej  polanie  stał pootwierany ze wszystkich stron mercedes z

czeskimi   tablicami   rejestracyjnymi.   Wokół   niego   walały   się   powyrzucane   z
samochodu przedmioty, latały jakieś papiery. Pod pobliskim drzewem zobaczyłem
przerażonego,   zakneblowanego   człowieka,   obróconego   twarzą   do   pnia.   Jego   ręce
obejmowały drzewo i były skute kajdankami. Koło tego drzewa siedział w trawie „po
turecku” Wilhelm Tell i przygrywał na organkach skoczną polkę.

Udając,   że   nie   kojarzę   sobie   przykutego   faceta,   sięgnąłem   po   komórkę   i

powiadomiłem policję.

***

Poprzedniego dnia Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko przyszli do Marózka

zaprosić Krzyśka i mnie na ognisko. Widząc, że jestem chwilowo pochłonięty

background image

uwodzeniem Igi, postanowili nie przeszkadzać i cierpliwie poczekać w pobliżu,
żebym niepostrzeżenie nie umknął do Warszawy. Wówczas zauważyli śledzącego
nas   mężczyznę.   Zaczęli   go   bacznie   obserwować.   Słyszeli   moją   rozmowę
telefoniczną, po której podsłuchaniu obiekt czmychnął. Pobiegli za nim i widzieli
jego odjazd mercedesem z czeskimi tablicami rejestracyjnymi.

Dzisiaj, zupełnie przypadkowo, natknęli się na ten samochód w lesie, podczas

zbierania   chrustu.   Mercedes   jechał   leśną   drogą   w   stronę   polany.   W   pewnej
odległości za nim poruszał się granatowy opel.

Gdy   mercedes   zatrzymał   się   na   polanie,   harcerze   rozstawili   się   wokół   na

czatach. Sokole Oko zauważył, że opel zatrzymał się w pobliżu, w miejscu dla
właściciela mercedesa niewidocznym. Ten wysiadł z samochodu, rozejrzał się,
podszedł drobnym, szybkim kroczkiem do drzewa, rozpiął spodnie...

W   tym   momencie   na   polanę   wbiegły   cicho   dwie   osoby   w   czarnych

kominiarkach na twarzach i w rękawiczkach. Wiewiórka natychmiast pobiegł po
mnie. Jedna z zamaskowanych osób  była mężczyzną. To  właśnie ona, z dużą
wprawą,  przykuła  ofiarę   napaści  kajdankami  do  drzewa. W  tym  czasie   druga
osoba   zakleiła   pojmanemu   usta,   używając   do   tego   szerokiej   taśmy
samoprzylepnej. Facet nie zdążył nawet krzyknąć.

Napastnicy   bez   słowa   przeszukali   szybko   i   dokładnie   jego   samochód.

Interesowały ich tylko papiery. Prawdopodobnie nie znaleźli tego, co było im
potrzebne, bo zdenerwowani podbiegli do uwięzionego i grożąc mu pięściami,
zaczęli go o coś wypytywać. Przerażona ofiara, prawdopodobnie, chciała spełnić
ich żądania, gdyż jeden z napastników rozpoczął odklejanie taśmy. Nie zdążył. W
tym momencie doszły do nich zbliżające się odgłosy naszej odsieczy. Rozglądając
się niepewnie po lesie, bandyci uciekli do opla i odjechali.

***

Poklepałem   przykutego   uspokajająco   po   plecach   i   z   uśmiechem   na   ustach

powiedziałem:

-   Spokojnie,   stary!   Zaraz   przyjadą   policjanci,   to   cię   rozkują   i   odkneblują.

Pogadacie sobie... Aha! Nie bój się. U nas nie biją i są bardzo uprzejmi.

„Niech  mu  się   wydaje,  że   nie   wiem  o   jego   zainteresowaniu  moją   osobą”   -

pomyślałem. „W stosownym czasie odbędę z nim męską rozmowę.”

Facet wył coś przez taśmę i wytrzeszczał oczy.
„O nie!” - domyśliłem się. „Jeżeli ciebie teraz rozkujemy, to zwiejesz, zanim

przyjedzie policja. Knebelka też nie zdejmiemy, bo uszkodzimy naskórek i będzie
na nas.”

Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko, przejęci rolą bezpośrednich świadków

bandyckiego   napadu,   zostali   pilnować   ofiary   napadu.   Policjantom   mieli
opowiedzieć tylko to, co widzieli w lesie, bez kojarzenia jego osoby i zdarzenia z
moją misją.

***

W Marózku nic jeszcze nie wiedziano o leśnym zajściu.
- O! Jesteś - ucieszył się na mój widok Sykstus. - Kierownictwo naszej ekipy nie

background image

zrezygnowało z kręcenia „Wielkiego powrotu Pana Samochodzika”.

- Decyzja należy do was - mruknąłem pochylony nad nogawkami spodni, z

których wydłubywałem setki kolców, kłujących mnie boleśnie w łydki i uda.

- Odrzuciliśmy tamten scenariusz w całości - poinformował mnie Sykstus.
- I co? - odkryłem, że w skarpetkach jest więcej kawałków pokrzywy.
- Myślimy indywidualnie, co dalej - odpowiedział Sykstus. - Za godzinę znów

się zbieramy - dorzucił pospiesznie i szybko się oddalił.

- Muszę ściągnąć skarpetki... - mruknąłem do siebie.
Z lewą poszło łatwo. Gdy sięgnąłem do prawej, której zdejmowanie idzie mi

zawsze jakoś oporniej, zauważyłem przed sobą parę kobiecych, wysmukłych nóg.

- Gorąco? - usłyszałem głos Kamy.
Były to jej nogi. Nigdy wcześniej nie zwróciłem na nie uwagi. A powinienem!
Szybko wciągnąłem lewą skarpetkę i opuściłem nogawki:
- Nie jest gorąco! Po prostu wyjąłem pokrzywę ze skarpetki. 
Siadając   koło   mnie   na   ławeczce,   otworzyła   torebkę   i   wyjęła   z   niej   jakąś

fotografię.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że Kama, w podobnych sytuacjach, zawsze

wykonuje wiele czynności na raz. Robi to bez pośpiechu, nie tracąc jednocześnie
czasu.

Jeszcze nie siadła dobrze na ławce, a już trzymałem to zdjęcie i wiedziałem, że

jest na nim niemiecka para z opla, która wczoraj śledziła mnie do zajazdu.

- Musisz wiedzieć, jak wyglądają ci, którzy ciebie śledzą. 
Przeniosłem szybko wzrok z fotografii, przez jej nogi, na oczy:
- Już nie muszę.
Moje tajemnicze spojrzenie odniosło skutek.
- Wiesz coś o nich, czego ja jeszcze nie wiem? - była serio zainteresowana.
Siląc się na solidne odtworzenie realiów opowiedziałem jej  o tym, co przed

chwilą zaszło w lesie.

Kama wpatrywała się w moje usta i cierpliwie słuchała.
- Zdjęcie pomoże teraz policji w ich ujęciu - zakończyłem niezbyt pewnie, bo na

twarzy Kamy nie zauważyłem oczekiwanego uśmiechu aprobaty.

- Widziałaś tablice rejestracyjne tego zielonego opla w lesie? - spytała.
- Przecież mówiłem, że był granatowy. A tablic rejestracyjnych nie widziałem.

Chłopcy również.

- Pamiętasz, ile osób uciekało oplem z miejsca zdarzenia? 
- Dwie!... No, nie! Nie mogę pamiętać czegoś, czego nie widziałem.
Chłopcy powiedzieli,  że  dwie osoby napadły właściciela mercedesa  i potem

uciekły oplem.

- Przez jakiś czas obserwowałeś jednak ten samochód z odległości kilkunastu

metrów?

- Przejechał przed nami leśną drogą, biegnącą między brzozami.
- Ile osób siedziało z przodu?
- Tyle, ile wsiadło do samochodu, czyli dwie.
- Jesteś pewien? 

background image

Wysiliłem pamięć.

„Drogą jedzie granatowy opel. Po prawej stronie kierowcy widnieje jasny prześwit,

w którym przesuwają się pnie brzóz, rosnących po drugiej stronie drogi”.

Jedno miejsce z przodu było więc wolne, a z tyłu siedziało ramię w ramię dwoje

uciekających napastników.

- Tak  myślałam - powiedziała Kama. - Pojawili się następni zainteresowani

twoją misją. Tym razem jest to co najmniej trzyosobowa grupa rodaków. Umiesz
wiosłować?

Wynajętą łodzią uciekliśmy na jezioro przed w porę zauważonymi przez Kamę

dwoma   policjantami,   którzy   szli   w   naszym   kierunku,   ponieważ   chcieli   mnie
przesłuchać w związku z napadem w lesie.

- Niech poczekają - skwitowała naszą ucieczkę. - A my spokojnie dokończymy

rozmowę.

***

Okazało się, że w tym samym czasie, gdy biegłem z harcerzami przez las na

ratunek   napadniętemu,   do   Igi   zadzwonił   Alek   z   Opola.   Powiedział,   że   przed
chwilą byli u niego Niemcy, kobieta i mężczyzna, ze zdjęcia przefaksowanego
przez   Igę.   Pytali   o   możliwość   nabycia   kopii   zabytków   rękopiśmiennictwa
kresowego. Odjechali z niczym.

Gdy opowiadałem o tym, jak niemiecka para napadła faceta w lesie, Kama przez

chwilę zwątpiła w wiarygodność Alka. Stać go było przecież na zabranie, w dniu
pogrzebu ojca Igora, rękopisu dziadka i na ukrywanie tego faktu przez wiele lat
przed rodziną. Mógł więc się teraz sprzedać Niemcom i dać im alibi, bo jeżeli
byli u niego w Opolu, w tym samym czasie nie mogli napaść nikogo w Marózku
na Mazurach.

Wspomniałem jednak, że napastnicy przyjechali granatowym oplem. Niemiecka

para  jeździła  zielonym.  Więc to  nie Niemcy napadli Czecha.  Jadąc   tu, Kania
minęła   pędzącego   w  stronę   Olsztyna,   granatowego   opla   z   polskimi   tablicami
rejestracyjnymi. Wyjechał na szosę z leśnej drogi od strony Marózka.

Nie zwróciła uwagi na numer. Zapamiętała jednak twarz kierowcy, bo widziała

ją już wcześniej. Była charakterystycznie dziobata i prawie pozbawiona brwi nad
świńskimi oczkami, osadzonymi blisko bulwiastego, dużego nosa, zwisającego
trochę   nad   wystającą   do   przodu,   górną   wargą,   rzucającą   cień   na   cofnięty
podbródek. Kama popracuje nad portretem pamięciowym. Miejsce obok kierowcy
było puste. Tylne siedzenie zajmowały dwie osoby, kobieta i mężczyzna.

***

- Czech nie przyjechał do Polski z powodu twojej  misji - zauważyła Kama

wiosłując do brzegu. - Był tu, zanim ją rozpocząłeś. Nie wiemy, co już osiągnął
ani od kiedy i z kim się spotykał przed  trafieniem do Igi i Igora. Wiemy, że
krzywdy nikomu nie zrobił.

- Dzisiaj widziałem go z bliska - przyłączyłem się do rozważań. - Ten człowiek

nie wygląda na drania. Myślę, że znalazł się w sytuacji, która okazała się bardziej
skomplikowana, niż to sobie wyobrażał. Znalazł się sam na obcej ziemi, z jakimś
problemem do rozwiązania. Może potrzebować życzliwej pomocy.

background image

- Trafiłeś! Powinniśmy z nim  o tym pilnie  porozmawiać. Może przy  okazji

dowiemy się, kim są i czego od niego chcą ci Niemcy.

- A nasi rodacy?
- Ich powinna wyeliminować policja, zanim dopadną Niemców lub ciebie gdzieś

na odludziu.

Po przybiciu do brzegu, Kama oddała mnie w ręce czekających na przystani

funkcjonariuszy policji. Jak oni za nią patrzyli...

- Panowie! - wyrwałem ich z marzeń. - Do roboty!
Nie miałem im wiele do powiedzenia w sprawie. Oni to zauważyli i mówili

więcej. Dowiedziałem się, że Czech jest u nas turystycznie od dwóch tygodni. Jest
rencistą.   Nie   wie,   jacy   ludzie   i   dlaczego   go   napadli.   Nie   podał   rysopisów
napastników,   bo   byli   w   kominiarkach.   Nie   odniósł   żadnych   obrażeń   poza
uszkodzeniem naskórka przy zrywaniu taśmy z ust. Nic nie zginęło. Samochód
nie został poważnie uszkodzony. Jest wdzięczny harcerzom i mnie za interwencję,
bo nie wiadomo, co by się tam mogło jeszcze wydarzyć.

Zeznania złożone przez Wiewiórkę, Wilhelma Tella i Sokole Oko pokrywały się

z zeznaniami złożonymi przez ofiarę. Tylko Sokole Oko zauważył, że w napadzie
uczestniczyły trzy osoby. Nikt nie zauważył tablic rejestracyjnych opla. Nikt też
nie   ujawnił   istnienia   prawdopodobnego   związku   napadu   z   moją   misją.
Przemilczał to nawet Czech. Miał widocznie coś do ukrycia.

Wiedzę   policjantów   uzupełniłem   o   to,   co   mogło   pomóc   w  szybkim   ujęciu

sprawców:   w   napadzie   uczestniczyli   dwaj   mężczyźni   i   jedna   kobieta;   jeden
napastnik pełnił rolę kierowcy i siedział w samochodzie; opel był granatowy i
miał   polskie   tablice   rejestracyjne;   twarz   kierowcy   zapamiętałem   i   spróbuję
przygotować własnoręcznie portret pamięciowy.

***

Mimo   natłoku   zdarzeń,   nie   zapomniałem   o   Pawle,   który  znalazł   sposób   na

dotarcie, bez robienia większego zamieszania i wywoływania zbędnej sensacji, do
posiadaczy pozostałych części tajemniczego testamentu sprzed ponad siedmiuset
lat.

-  Szefie!  - Paweł  ucieszył  się  z  mojego telefonu.  -  Dziadkowie  opowiadają

interesującą   nas  legendę   swoim  dzieciom  i   wnukom.  Oznacza  to,   że   jest   ona
znana w kilku rodzinach przynajmniej trzem pokoleniom jednocześnie. Obawiam
się, że z dziadkami się nie dogadamy. Z ich dorosłymi już dziećmi też niczego nie
wskóramy, bo mają wiele innych problemów na głowie. Pozostają więc wnuki w
różnym   wieku.   Możemy   do   nich   trafić,   ogłaszając   nasz   wakacyjny   konkurs,
polegający na dopisaniu oryginalnego lub najbliższego oryginałowi zakończenia
legendy dziadka Wiewiórki seniora. W organizację konkursu wciągniemy prasę
dziecięcą   i   młodzieżową   i   takież   programy   telewizyjne   i   radiowe.   Redakcje
opublikują tekst legendy bez zakończenia. To oczywiste, że w konkursie wygrają
wnuki znające  legendę. Podając  nam swoje adresy, bo przecież nagrody będą
wysyłane pocztą, wskażą automatycznie, gdzie należy szukać brakujących części
testamentu... Aha! Jeszcze jedno! Konkurs trzeba będzie tak zorganizować, żeby

background image

nikt się nie połapał, że ma jakikolwiek związek z pańską misją. Musi wydarzyć
się coś, co odwróci od niego uwagę.

- Niezłe!... Pomyślę nad tym. Pa!

***

Przerwałem   interesującą   rozmowę   z   Pawłem,   bo   w   oddali   zobaczyłem

biegnącego do mnie Sykstusa. Sykstus wymachiwał ręką, żebym go zauważył i
poczekał.

- No! Nareszcie cię złapałem! - krzyknął uradowany.
- A co? Chciałeś się pożegnać, bo już wyjeżdżacie? - zażartowałem.
- To już upadło! - wykrzyknął entuzjastycznie z daleka. - Zostajemy! Pędzę

powiedzieć   ci,   że   zaczynamy   pisanie   nowego   scenariusza.   Uwzględniliśmy
wszystkie   twoje   uwagi!   Mamy   na   to   tydzień!   Już   zaczęliśmy   gromadzenie
materiału!

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ŁADNA RODZINKA • LICZY SIĘ TYLKO PAWEŁ DANIEC • CZECH

MA NA IMIĘ KAROL • KIM JEST JOLA? • LUBIMY DRUHA

TAJNIAKA! • BRAĆ JEŃCA! • MACHNIOM? • GAWĘDA O

WALECZNYM HERKUSIE MONTE

- Ładne cacko - usłyszałem od głowy mijającej mnie, szczęśliwej rodziny „dwa

plus mieszane dwa”, podążającej z parkingu ośrodka Krzyśka do recepcji.

-  Też   tak  uważam  -  wyszczerzyłem  górną   szczękę  w  uprzejmym  uśmiechu,

wskoczyłem do wehikułu i odwzajemniłem komplement: - Ładna rodzina!

Gdzieś zapodziałem kluczyki.
-  Tato!  Kup  mi taki  samochodzik! -  poprosił  piegowaty  blondynek,  tupiący

grzecznie koło głowy rodziny.

Tata obejrzał się na wehikuł.
- Kubusiu - odezwała się cieplutko mama - to nie jest samochód na pedały.
- Mamo - chłopczyk zatrzymał się - wiem, że nie jest na pedały. Przecież to

wehikuł Pana Samochodzika.

Ładna rodzina stanęła zaciekawiona i obróciła się w moją stronę.
- E! - odezwała się miniaturka mamy, mała blondyneczka z rozwianą grzywką. -

To   jakaś   podróbka.   Teraz   wszystko   podrabiają.   Wehikułu  już   nie   ma,   a   Pan
Samochodzik od dawna siedzi za biurkiem w Warszawie. Teraz liczy się tylko
Paweł Daniec. Wszyscy to wiedzą!

- No! Nie wiem, Kasiu - zastanowił się tata. - Przepraszam za moją wścibskość -

zwrócił się do mnie. - Czy to oryginalny wehikuł Pana Samochodzika?

- Oczywiście! - ucieszyłem się, że zostałem rozpoznany przez Kubusia.
- A widzisz!? - wykrzyknął uradowany Kubuś do Kasi. - Mam rację! Szkoda

tylko, że nie wiadomo, co się dzieje z Panem Samochodzikiem.

- Uspokójcie się, dzieci - wtrąciła się mama. - Proszę pana - mrużąc zabawnie

oczy, śmiało odezwała się do mnie: - Czy zna pan Pana Samochodzika?

Chciałem powiedzieć, że znam jak siebie samego, ale zrezygnowałem, bo nagle

usłyszałem dziecięcy okrzyk:

- O! Znowu Pan Samochodzik!
- Pan Tomasz ma ważne zadanie do wykonania - odezwała się wychowawczyni.

- Zamiast przeszkadzać, pomachajcie z daleka łapkami.

Podniósł   się   straszny  rwetes.   Znajoma   dzieciarnia   rzuciła   się   na   mnie   i   na

wehikuł.   Po   chwili,   szczęśliwi   ze   spotkania,   przybijaliśmy   piątkę   za   piątką.
Między klepnięciami zdejmowałem z siebie kolejnych zdobywców moich pleców
i chroniłem uszy przed chwytnymi palcami.

Zauważyłem, że mama Kasi podeszła do wychowawczyni i zapytała zdumiona:
- To jest Pan Samochodzik?
-   A   jak   pani   myśli?   -   uśmiechając   się   porozumiewawczo   do   mnie,

odpowiedziała zagadkowo wychowawczyni, którą na początku zastępowała przy
dzieciach Kama.

background image

„Skąd ona bierze takie przyjaciółki?” Przerwałem tę idyllę krótkim:
- Muszę jechać.
Dzieci   odeszły   grzecznie   od   wehikułu.   Włożyłem   kluczyk   do   stacyjki   i   z

efektownym „paleniem gumy” ruszyłem do pobliskiego Olsztyna.

***

Przed wieczornym ogniskiem mieliśmy wreszcie z Krzyśkiem porozmawiać o

jego projekcie „Wioska filmowa”. Niestety! Krzysiek gdzieś zniknął. Od rana był
nieuchwytny nawet pod  komórką, bo  tę zostawił  w  swoim gabinecie,  chociaż
zawsze nosił ją przy sobie.

„Chce mieć trochę spokoju” - pomyślałem ze zrozumieniem. „Nasza rozmowa

nie ucieknie.”

Latem w niewielkim Marózku ma miejsce wypoczynkowo-turystyczne urwanie

głowy, które nie omija ośrodka Krzyśka. Cieszy ono miejscowych, bo sezonowa
turystyka   stała   się   jednym  z   ich   podstawowych  źródeł   utrzymania.   Zapyziała
kiedyś   wioska   mazurska   zaczyna   przypominać   coraz   bardziej   niewielki,
kameralny kurort.

***

Tuż przed Olsztynem skręciłem na Bartąg.
Kiedyś, poszukując chwili spokoju i anonimowej samotności, wpadałem tu do

przydrożnego, drewnianego zajazdu na specjalność kuchni. „Może padł w boju z
silniejszą konkurencją o chudnące portfele?” Okazało się, że nie padł.

W uchylonych drzwiach salki po lewej, na parterze, zauważyłem zastawiony

stół,   przy   którym  siedziało   kilku  mężczyzn,  zajętych   konsumpcją   i   dyskretną
konwersacją. Przez ułamek sekundy mignął mi profil jednego z nich, z ustami
otwierającymi się łapczywie przed kawałkiem ociekającej tłuszczem golonki na
widelcu. Twarz wydała mi się skądś znajoma.

„Jak najdalej od znajomych” - pomyślałem i spokojnie wszedłem na piętro.
Usiadłem w rogu pod okienkiem, przy dwuosobowym stoliku, koło schodów.

Otaczali mnie sami obcy. Otworzyłem jadłospis.

- Czy mogę się dosiąść? - usłyszałem obcy, męski głos.
„Jasny gwint!” - pomyślałem i podniosłem wzrok znad jadłospisu. Przy moim

stoliku   stał   skupiony   właściciel   mercedesa.   Uśmiechnąłem   się   jak   do   starego
znajomego:

- Myślę, że pan nawet powinien się dosiąść, bo musimy porozmawiać.
Czech miał na imię Karol. Już przy wymianie zdań o pogodzie byliśmy ze sobą

po imieniu. Uczył historii w jednej z praskich szkół. Po wielu latach pracy siadły
mu struny głosowe. Musiał więc przejść na rentę.

- I wtedy zająłem się tym, co miałem odłożone na czas emerytury: badaniem

historii mojej rodziny.

Burzliwa historia czeskiego kawałka Europy nie ominęła rodziny Karola. Jego

szlachetnie urodzeni przodkowie ze strony ojca i matki, związani w różny sposób
z kolejnymi czeskimi dworami królewskimi, zostali odnotowani w zachowanych
dokumentach i publikacjach na przestrzeni setek lat.

background image

- Zauważyłem, że byli po prostu produktem swoich czasów - Karol się ożywił. -

Gdy   przychodziło   im   pełnić   zaszczytne   urzędy,   to   je   sumiennie   pełnili.
Uczestniczyli   w  spiskach   i   intrygach,   oddając   za   to   własne   głowy,   majątki   i
przywileje. Niejeden przehulał wszystko i zszedł na psy. Zdarzały się mezalianse i
zdrady, wyklęcia z rodziny i nadużycia, a nawet obłożenia klątwami. Gdy jednak
trzeba było walczyć w obronie ziemi ojców, walczyli do upadłego.

Szperając po średniowiecznych manuskryptach Karol natrafił kilka lat temu na

krótką   informację   o   powrocie   Jana,   niezbyt   wysokiej   rangi   dworzanina   króla
Przemysła Ottokara II, cudownie ocalałego z rąk pogan.

- W innym miejscu znalazłem nieco późniejszą notatkę, że temuż Janowi pobyt

wśród pogan zmącił umysł...

Z żalem musiałem przerwać Karolowi jego fascynującą opowieść.
Nadchodził   czas   harcerskiego   ogniska,   na   które   nie   mogłem   się   spóźnić.

Umówiliśmy się na następny dzień w tym samym miejscu.

Wstając od stolika zauważyłem siedzącą niedaleko Jolę, zajętą pałaszowaniem

solonego śledzia. Co ona tu robi? Nie zauważyłem, kiedy się pojawiła.

Zobaczyła,   że   wstaję.   Wycierając   serwetką   swoje   kształtne   usta,   dała   mi

dyskretnie do zrozumienia, żebym odszedł, udając, że się nie znamy. „Kim jest
Jola?” - zastanowiłem się.

Przyznaję, miałem trochę pietra, gdy płynąłem wehikułem po jeziorze Maróz,

głębokim miejscami nawet na ponad czterdzieści metrów, do obozu harcerskiego
na ognisko. Przy każdym większym bujnięciu wykrzykiwałem soczyście przez
zęby: „Jasny gwint!”, bo wypłynąłem bez próby i nie wiedziałem, jak się zachowa
mój pojazd.

Dotarłem szczęśliwie. Na brzegu płonęło ogromne, widoczne z daleka ognisko,

otoczone wiankiem harcerzy i świetlistą chmurą na nocnym niebie. Z ogniska co
chwilę strzelały w górę snopy iskier i mniejsze iskierki. Zaleciało zapachem dymu
z jałowca.

Wyjechałem z wody na twardy grunt porośnięty trawą.
- Czuwaj, druhny i druhowie! - wykrzyknąłem radośnie i zasiadłem w kręgu jak

za dawnych lat.

- Czuwaj, druhu! - odkrzyknął krąg.
Przy ognisku zapadła cisza. „Czy to oznacza, że mam od razu zacząć gawędę?”

- pomyślałem.

Wyszczerzyłem zęby w  szerokim uśmiechu  i rozejrzałem się za  Wiewiórką,

Wilhelmem Tellem i Sokolim Okiem. W jedną stronę. I w drugą.

Wokół ogniska zobaczyłem same harcerki. Uśmiechały się do mnie ładniutko i

przyjaźnie.   Siedzące   po   moich   bokach   druhny   wzięły   mnie,   harcerskim
zwyczajem, pod ręce.

- Wiewiórka!? - zawołałem niepewnie przed siebie.
- W dziupli! - odkrzyknął radosnym chórem krąg.
- Druh się chyba pomylił - szepnęła ciepło ta z prawego boku, uśmiechając się

do mnie jak do starego znajomego. - Ale spoko! Zaraz z tego wybrniemy.

„Ma   dziewczyna  refleks”-   pomyślałem  z   uznaniem  i   ucieszyłem  się,   że   oto

background image

rośnie następczyni Kamy, Igi i Joli.

Druhna zaczerpnęła powietrza i krzyknęła do kręgu:
- Zgadnijcie, kogo udało mi się namówić, by zawitał dziś, po drodze, na nasze

ognisko?

- Druhna Tenia namówiła druha tajniaka! - zaśmiały się harcerki.
- Jestem druhem tajniakiem! - potwierdziłem, łapiąc klimat zabawy.
- Lubimy druha tajniaka! - zakrzyknęły harcerki.
- Z wzajemnością! - odkrzyknąłem szczerząc się w uśmiechu.
Zauważyłem, że z  drugiej  strony  kręgu, zza  ogniska, wychyla się zdumiona

buźka harcerki, ozdobiona okularami zatkniętymi na perkatym nosku. Wychyliła
się   jeszcze   bardziej...   Nagle   jej   brwi   znikły   pod   blond   grzywką,   a   oczy
upodobniły się do błękitnych guzików:

- O rany! Przecież to Pan Samochodzik!
Ratująca moją reputację, dzielna druhna z prawego boku, oniemiała.
Szybko  jednak  przypomniała   sobie,  że  przecież  wzięła  na siebie  rolę  mojej

znajomej. I złapała mnie jeszcze mocniej pod rękę, jak swoją własność.

Spojrzałem na nią porozumiewawczo. „Zgoda!” Zrozumiała. Byłem wdzięczną

własnością Teni.

Ta z lewego boku zrobiła dokładnie to samo, patrząc w stronę mojej chwilowej

właścicielki   z   błyskiem,   budzącej   się   w   niej   dopiero,   kobiecej   zazdrości   w
oczach. „Już wie, że kobiety nie lubią się dzielić.”

Zostałem odtajniony.
Harcerski krąg się zacieśnił, zostawiając ognisko na boku.
Nagle usłyszałem podniesiony głos Wiewiórki juniora, usiłującego przekrzyczeć

panującą wokół mnie radosną wrzawę:

- Druhu Tomaszu! Czekamy!
- Pamiętam! - odkrzyknąłem zrywając się na nogi.
- Niech druh zostanie jeszcze trochę! - zakrzyczały prosząco harcerki.
- Chciałbym! - oświadczenie to było zupełnie szczere. - Ale nie mogę - to też

było szczere. - Muszę...

Kątem   oka   zauważyłem,   że   kilkanaście   uśmiechniętych   figlarnie   harcerek

niepostrzeżenie zaczyna otaczać Wiewiórkę. „Wpadł im w oko” - pomyślałem
bez uczucia zazdrości. „I słusznie! Rówieśnik to rówieśnik.”

Byłem w błędzie.
Z okrzykiem: „Brać jeńca!”, druhny rzuciły się jak kocice na Wiewiórkę.
W  tym  momencie obok Wiewiórki  wyłonili się z ciemności Wilhelm Tell  i

Sokole Oko. Harcerki stanęły:

- Ooo!
 „Przestraszyły się i zrezygnowały” - odetchnąłem z ulgą.
Był to jednak okrzyk zachwytu. Z okrzykiem: „Brać jeńców”, druhny rzuciły się

do  przodu. Zakotłowało się. W blasku ognia, wysoko nad  ziemią,  mignęły w
dużym nieładzie trzy pary zelówek prawie męskiego obuwia. Usłyszałem: „Jasny
gwint!”, autorstwa Wilhelma Tella, nieskutecznie usiłującego złapać szybujące w
powietrzu,   lśniące   organki,   które   w   ferworze   walki   wypadły   z   jego   dłoni.

background image

Wiewiórka i Sokole Oko nie zdążyli nawet jęknąć.

- Gotowe! - wypełzając z kłębowiska krzyknęła z zadowoleniem błękitnooka

blondyneczka w okularkach zatkniętych na perkatym nosku. I poprawiła grzywkę.

Na trawie siedzieli rozczochrani, wyraźnie zawstydzeni, skrępowani chłopcy.

Przed chwilą, w bolesny sposób, odebrali pierwszą w życiu lekcję na temat: „Kto
rzeczywiście rządzi i będzie rządził na tym świecie”.

Chciałem już interweniować, ale Wiewiórka nie dał za wygraną. Uśmiechnął

się, błyskając bielą przednich zębów do harcerek i zapytał, jak Gregorij Gustlika
na „Rudym”:

- Machniom?
- Co machniom? - zapytała lekceważąco perkata blondyneczka. 
Wiewiórka,   Wilhelm   Tell   i   Sokole   Oko   uśmiechali   się   wesoło   i   trochę

tajemniczo.

- Uwolnicie nas, a my zwrócimy wam wasz sztandar i uwolnimy wartowniczki -

złożył propozycję Wiewiórka.

„Moja szkoła, odziedziczona po seniorach” - ucieszyłem się w duchu. „Juniorzy

przewidzieli rozwój wydarzeń i zabezpieczyli sobie wyjście awaryjne na wypadek
kłopotów.”

- Nie machniom! - perkata wydobyła z kieszeni mundurka gwizdek harcerski z

lilijką wytłoczoną na ustniku i zagwizdała przeciągle, odwracając głowę w stronę
pobliskiego obozowiska.

Po chwili w ciemnościach zamajaczyły sylwetki kilku osób zbliżających się do

ogniska.   Dwie   szły   normalnie.   Cztery   sylwetki   śmiesznie   kicały   przed   tymi
idącymi.

- Nasza warta jest coś warta! - usłyszałem gromki, radosny okrzyk harcerek.
Okrzyk ten okazał się jednak przedwczesny.
Śmiesznie   kicające   sylwetki   okazały   się   spętanymi   wartowniczkami,

prowadzonymi   przez   dwóch,   zadowolonych   z   siebie   i   z   widocznych   efektów
zaskoczenia, harcerzy.

-   No   to   jak?   -   odezwał   się   triumfująco   Wiewiórka,   poszukując   wzrokiem

perkatej blondyneczki. - Machniom?

Perkata gdzieś się zapodziała.
Zamiast   grobowej   ciszy,   która   zazwyczaj   zapada   w   podobnych   sytuacjach,

usłyszałem: „Brać jeńców!”.

I znów się zakotłowało.
Po chwili trawę grzało już pięciu skrępowanych druhów. „Gapy i niedorajdy!” -

pomyślałem. W tej smutnej dla rodzaju męskiego sytuacji pocieszało mnie jedno:
sztandar harcerek w dalszym ciągu pozostawał jednak w rękach harcerzy.

- I jak? Machniom? - spokojnie, chociaż z pozycji gleby, obstawał przy swoim

Wiewiórka. - Nie chcecie odzyskać swojego sztandaru, waszej dumy i obiektu
czci? - zdziwił się.

Harcerki uśmiechnęły się lekceważąco.
-   Daliśmy   wam   szansę,   z   której   nie   chciałyście   skorzystać   -   oznajmił

Wiewiórka. - A teraz rozejrzyjcie się dokoła.

background image

Wokół nas,  jak spod ziemi, pojawili się bojowo nastawieni, liczni druhowie

Wiewiórki,   Wilhelma   Tella,   Sokolego   Oka   i   dwóch   pochwyconych   ostatnio
jeńców.

Tenia i jej rywalka z lewego boku mocniej przycisnęły mnie do siebie. Z ich

młodych piersi wyrwał się jęk zawodu. Z satysfakcją, powodowaną przez męską
solidarność, stwierdziłem, że straciły pewność siebie.

Druhowie uwolnili spętanych druhów i przejęli kontrolę nad sytuacją. Na środek

wyszedł brodaty komendant ich obozu, wypiął okazały brzuszek i despotycznie
ogłosił:

- Drogie druhny! Od jutra w naszym obozie obieracie nam na obiad ziemniaki.

Po   tygodniu   solidnego   wykonywania   tej,   bardzo   ulubionej   przez   kobiety,
czynności odzyskacie swój sztandar. Innej możliwości nie macie...

Komendant nieoczekiwanie przerwał, bo podbiegł do niego zgrzany i przejęty

harcerz:

- Druhu komendancie! Ktoś buchnął nasz sztandar!
- Jasny gwint! - zaklął druh komendant.
Nagle koło niego pojawiła się perkata blondyneczka i z niewinnym uśmiechem

na ustach i w oczach, za szkłami okularów, zapytała:

- No to jak? Machniom?
- Machniom! - krzyknął Wiewiórka, bo wiedział, o co chodzi. Druh komendant

machnął zrezygnowany ręką.

Później   było   wspólne   ognisko   u   harcerek,   wypełnione   śpiewem,   pląsami,

skeczami, okrzykami, śmiechem i trzaskiem płonącego chrustu.

***

Okazało się, że płynąc wehikułem na ognisko zachowałem się jak ćma lecąca do

ognia. Tak trafiłem do harcerek zamiast do harcerzy, których ognisko jeszcze nie
płonęło. Ono czekało na przybycie gościa specjalnego, czyli na mnie. Wehikuł na
jeziorze  wypatrzył Sokole Oko. Zdziwił się, że sto metrów od obozu harcerzy
skręciłem   nagle   do   obozu   harcerek.   Wszystko,   co   później   nastąpiło,   było
skutkiem   tego,   że   zapomniałem   już   o   starym   harcerskim   zwyczaju,   który
nakazuje, by ognisko zapalał gość specjalny.

Moja reputacja, na szczęście, na tym nie ucierpiała, bo wersja oficjalna powodu

przybycia   Pana   Samochodzika   do   harcerek,  wymyślona  od   ręki   przez   druhnę
Tenię, komendantkę obozu, nie została zmieniona.

Nadszedł czas gawędy o Herkusie Monte.
Nabrałem powietrza w płuca:
- Czy wiecie, kim był Herkus Monte?
- Nie wiemy! - wydał okrzyk harcerski krąg.
- Od dziś, jeżeli nie zmorzy was sen po trudach dnia i z powodu późnej pory,

należeć będziecie do nielicznych wiedzących, kim był Herkus Monte, człowiek,
który swymi czynami i życiem zasłużył na poczesne miejsce wśród największych
herosów w dziejach ludzkości. Posłuchajcie! Opowiem o największym herosie w
dziejach   tego   regionu,   o   kimś   z   ziemi   położonej   kilkadziesiąt   kilometrów   na
północ od dzisiejszego Marózka, nazywanej od niepamiętnych czasów Natangią.

background image

Według niektórych literaturoznawców, ta historyczna postać była pierwowzorem
tytułowego   bohatera   powieści   poetyckiej   Adama   Mickiewicza,   zatytułowanej
„Konrad Wallenrod”! W pierwszej połowie XIII wieku między ujściem Wisły na
zachodzie a dolnym Niemnem na wschodzie, wybrzeżem Bałtyku na północy a
południowymi   krańcami   Pojezierza   Mazurskiego   na   południu   rozciągała   się
kraina   zwana   przez   ludy   ościenne   Prusami.   Kraina   ta   była   podzielona   na
Pomezanię, Pogezanię, Barcję, Nadrowię, Skalowię, Natangię, Warmię, Sambię i
Galindię.

Herkus Monte był synem rodu książęcego Natangów, władającego państewkiem

graniczącym z wybrzeżem Bałtyku i Sambią od północy, Warmią od zachodu i
południowego   zachodu   oraz   Barcją   na   południowym   wschodzie,   oddzieloną
korytem rzeki Łyny. W dzieciństwie i wczesnej młodości  doświadczył trudów
dramatycznej   walki   z   bezwzględnym,   podstępnym   i   okrutnym   najeźdźcą   -
zakonem  krzyżackim  -  w obronie   ziemi  i  tradycji   ojców,  ludzkiej   godności   i
życia.

Krzyżacy   najechali   Prusy   z   jednego,   prozaicznego   powodu:   chcieli   zdobyć

terytorium, na którym mogliby założyć własne państwo. Zbyt słabi, by pokonać
walecznych   Prusów,   wspierani   byli   przez   potężne   zastępy   krzyżowców   z
Niemiec, Polski, Czech, Moraw, Austrii i Brandenburgii. Prusowie, skazani przez
chrześcijańską Europę na zagładę, stawiali czoła w osamotnieniu. Nazywano ich
pogardliwie poganami.

Młody   Herkus   był   świadkiem   zwycięstw   i   porażek   rodaków   oraz   triumfu

krzyżowców i początków krzyżackiej okupacji Natangii w 1252  roku. Później
pod przymusem, jak wszyscy zniewoleni Prusowie, został ochrzczony. Dano mu
na imię Henryk i wzięto do szkoły krzyżackiej wraz z synami innych pruskich
możnych.

Branie   synów  z   książęcych  rodów  pruskich   do   szkoły  krzyżackiej   nie   było

dobrodziejstwem. Tacy uczniowie w rzeczywistości byli zakładnikami w rękach
Krzyżaków, przygotowywanymi do karnej służby zbrojnej na rzecz Zakonu.

W   szkole   Herkus   opanował   sztukę   pisania   i   czytania,   poznał   kulturę

chrześcijańską i zakonne rzemiosło wojenne. Późniejsze wydarzenia dowodzą, że
był pilnym uczniem, a zdobytą wiedzę potrafił dobrze spożytkować.

Skutkiem nauki w krzyżackiej  szkole miało  być wynarodowienie szlachetnie

urodzonej młodzieży pruskiej. Herkusa nie udało się wynarodowić. Wiadomo, na
przykład, że wystąpił, nieoczekiwanie dla jego nauczycieli, w obronie Prusów.
Napisał   list   z   prośbą   do   papieża,   by   ten   nakazał   Krzyżakom   przestrzeganie
obowiązujących, określonych w pismach praw jego rodaków. Prosił, by głowa
Kościoła ukróciła ich samowolę oraz barbarzyńskie występki wobec podbitych
ludów pruskich, tak samo już chrześcijańskich jak reszta Europy.

Herkus pisał ten list zapewne z wiarą w papieskie poczucie sprawiedliwości i w

zgodność czynów z głoszonymi naukami.

List nie doczekał się reakcji ze strony papieża.
Być   może   Herkus   zaczął   postrzegać   wówczas   położenie   Prusów   jako

pozostawienie ich całkowicie na łasce i niełasce krzyżackich okupantów, którym

background image

nawet papież nie chce się przeciwstawić.

W lipcu 1260 roku Krzyżacy ponieśli na Żmudzi straszliwą klęskę. Wieść o tym

rozeszła się lotem błyskawicy po Prusach.

Prusowie   nie   ukrywali   swej   radości   z   krzyżackiej   przegranej.   Okupant   był

osłabiony i można go było teraz pokonać wzniecając kolejne powstanie.

Położenie Krzyżaków był rzeczywiście trudne. Byli słabi, zdziesiątkowani przez

Żmudzinów. Wielu leczyło rany. Wszystko sprzyjało odzyskaniu przez Prusów
niepodległości. Zagrożenie wybuchem antykrzyżackiego, zwycięskiego powstania
było całkiem realne, gdyż Prusowie nie pogodzili się nigdy z utratą wolności, a
walczyć potrafili jak mało kto.

Przerażeni   sytuacją   Krzyżacy   postanowili   osłabić   Prusów.   Krzyżacki   wójt

Volrad Mirabilis zaprosił możnych pruskich z Natangii i Warmii w gościnę.

W prastarej, pogańskiej tradycji Prusów gość był osobą nietykalną. Krzyżacy

hołdowali innym tradycjom. Nieprzypadkowo zaproszeni zostali możni z plemion
znanych   Krzyżakom   jako   najbitniejsze.   Wiadomo   było,   że   plemionom   w
powstaniu przewodzić będą możni.

Przybyłych gości z Natangii i Warmii krzyżacki wójt kazał zamordować.
Na wieść o tej haniebnej zdradzie Herkus Monte porzucił szkołę krzyżacką,

powrócił   do   wiary   przodków   i   dawnego   imienia.   Przedarł   się   do   ojczystej
Natangii   i   stanął   na   czele   swego   plemienia   w   powstaniu   Prusów   przeciw
Krzyżakom, które wybuchło 20 września 1260 roku i objęło również Pogezanię,
Warmię, Barcję i Sambię.

Było to największe powstanie antykrzyżackie. Trwało dwanaście lat. Przez tyle

lat   walczył   Herkus   Monte   na   czele   Natangów,   dając   Prusom   nadzieję   na
wyzwolenie i budząc wśród Krzyżaków paniczny strach oraz podziw.

Jego powstańcze czyny nie byłyby znane, gdyby nie krzyżacka kronika podboju

Prus, spisana kilkadziesiąt lat później. Dowiadujemy się z niej, że Herkus Monte
wraz z walecznymi Natangami budził wśród Krzyżaków największy respekt. I był
to   respekt   uzasadniony,   pozbawiony   kurtuazji,   wstydliwy,   bo   wynikający   z
poniesionych klęsk.

Herkus   Monte   okazał   się   nieprzeciętnym   wodzem   i   strategiem.   Potrafił

umiejętnie wykorzystać wiedzę wyniesioną ze szkoły krzyżackiej, przeznaczoną
tylko dla rycerstwa zakonnego.

Oto w 1261 roku, w bitwie pod Pokarwis, dowodzeni przez niego Natangowie

rozbili   i   zdziesiątkowali   doborowe   oddziały   krzyżackie,   wspierane   przez
rycerstwo   z   Niemiec.   Skutek   był   taki,   że   podjęta   przez   Krzyżaków   próba
spacyfikowania   Sambii   zakończyła   się   całkowitą   klęską.   Sambia   znów   była
wolna.

Trzy lata później Herkus Monte na czele swych oddziałów wtargnął do ziemi

chełmińskiej   i   w   bitwie   pod   Lubawą,   na   południe   od   dzisiejszego   Marózka,
pokonał wojska krzyżackie. Dzięki temu przez wiele miesięcy Natangowie mogli
bezkarnie   pustoszyć   ziemie   najszybciej   zdobyte   przez   Krzyżaków   i   najlepiej
zagospodarowane przez niemieckich kolonistów. Po ich spustoszeniu w drodze
powrotnej   Herkus   Monte   rozgromił   oddziały   krzyżackie,   dowodzone   przez

background image

mistrza krajowego Henryka von Reichenberga.

Gdy losy zdziesiątkowanych Krzyżaków, ledwie broniących się w nielicznych

ocalałych  warowniach,  wydawały się  już   przesądzone,   rozpoczął   się  ogromny
napływ  żądnych  sławy  i  krwi  ochotników z  Niemiec  i  Czech.  To   dzięki   nim
krzyżaccy okupanci po 1268 roku powoli zaczęli odzyskiwać przewagę w polu
nad Prusami.

W   1272   roku   nowy   mistrz   krajowy   Ditrich   z   Miśni   zdobył   i   straszliwie

spustoszył   Warmię   oraz   Natangię.   Herkus   Monte   z   niedobitkami   swych
oddziałów zaszył się w lasach, by przez kilka miesięcy jeszcze nękać Krzyżaków
wojną podjazdową. W końcu został ujęty i powieszony.

Dziś waleczny Herkus Monte, wódz plemienia Natangów i największy heros w

dziejach tego regionu, jest przemilczany i zapomniany.

***

Wokół dogasającego ogniska zapadła cisza.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

POOGNISKOWIEC BEZ SPODNI • RZADKI FASON FIZJONOMII • CO

TAM ROBIŁA JOLA? • WYCIĄGANIE TWARZY ŁYSEGO • WISIOREK

OD IGORA • KSYWA „PODSOŁTYS” ALBO „KOSTROPATY” •

KSYWA „GLACA” ALBO „SMRODZIK” • „GLACA” PRZYSWOIŁ

FANTY „BALONA” • CZY KAROL TO „BALON”? • CO KNUJE

KAROL? • „GLACA” I „BALON” ZAPUSZKOWANI • KAMA GADA

GŁUPSTWA • KTO I PO CO ZAŁOŻYŁ PODSŁUCH? • MAPKA ZE

SKRYTKAMI • DRUGI KAWAŁEK TAJEMNICZEGO TESTAMENTU •

TELEFON

SYKSTUSA

- Musimy się spotkać! Natychmiast! - dzwoniąc nieludzko wcześnie obudziła

mnie Kama.

- A co jest? - ziewnąłem przeciągle.
- Południe! 
Oprzytomniałem.
Po   ciężkiej   nocy  spędzonej   przy  zakończonym  wczesnym  rankiem,   ognisku

harcerskim,   taka   pobudka   była   mi   potrzebna.   Kama   nie   dzwoniła   nigdy   bez
powodu. A szkoda! Niekiedy pojawiała się bez dzwonienia.

- Jak ty wyglądasz! ? - powitała mnie niezbyt głośno z lekko zaakcentowanym

zdziwieniem i oburzeniem.

Z wieloletnich, harcerskich doświadczeń wyniosłem obszerną wiedzę na temat

wyglądu   półprzytomnego,   wypełzającego   z   namiotu   poogniskowca.   Byłem
właśnie takim poogniskowcem.

- Czuwaj, druhno! - tłumiąc ziewanie stanąłem na rozchwianych nogach.
-   Czuwaj,   druhu!   I   włóż   spodnie!   -   zaśmiała   się   Kama.   -   Możesz   się   też

przyczesać.

- No tak - wpełzłem do namiotu.
„Jestem teraz u harcerek czy u harcerzy?” - zastanowiłem się.
Postanowiłem   nie   wysilać   półprzytomnego   jeszcze   umysłu.   Przecież

rozwiązanie zagadki było tuż za namiotem. Wyjrzałem ostrożnie przez szparkę.
Wychodziła na brzeg jeziora.

Nagle usłyszałem wesoły głos Teni. Rozmawiała z Kamą. Chichotały cicho co

jakiś czas jak zżyte przyjaciółki.

 „No nie! A więc jestem u harcerek!?” Wypełzłem z namiotu przygotowany na

najgorsze.

- Czuwaj, druhno komendantko - przywitałem radośnie Tenię i nie czekając na

odpowiedź, pomknąłem do wehikułu po przybory toaletowe.

Wehikułu nie zastałem.
-   Został   w   naszym   obozie!   -   krzyknęła   Tenia   widząc   z   daleka   moje

zaniepokojenie.

To była dobra wiadomość.

background image

- Sporządziłam portret pamięciowy kierowcy granatowego opla - przeszła do

rzeczy   Kama   siadając   przy   dwuosobowym   stoliku   na   piętrze   zajazdu   koło
Bartążka.

Przyjrzałem   się   rysunkowi.   Byłem   przekonany,   że   widziałem   tę   twarz

wcześniej,   ale   z   profilu.   Takich   kostropatych   z   nochalem   i   bez   brwi   się   nie
zapomina.

- Wiem! - przypomniałem sobie nagle. - Tłusta golonka!
- Zamów coś lżejszego - doradziła życzliwie Kama.
- Nie o to chodzi - rzuciłem okiem na rysunek. - Ten facet był tu wczoraj

późnym popołudniem w małej sali na parterze.

- Jakieś szczegóły? - moja przyjaciółka nieznacznie pochyliła się nad stolikiem

w moją stronę.

- Jadł ociekającą tłuszczem golonkę. 
- Coś jeszcze?
- No, nie wiem! Może kapustę?
- Interesuje mnie jego wygląd...
-   Mnie   z   pewnością   nie   widział,   bo   skoncentrował   się   właśnie  na   trafieniu

porcją mięsa do ust. Poza tym, to był zaledwie ułamek sekundy. Mignął mi w
uchylonych   drzwiach.   I   tyle.   Pomyślałem   sobie,   że   skądś   go   znam.   Teraz
przypominam sobie, że to ten typek kierował granatowym oplem...

- Szkoda, że miałeś tylko tyle czasu na obserwację - zmartwiła się Kama. - Gdy

Jola szła na piętro zajazdu, drzwi do salki na parterze były już zamknięte.

„Co tam robiła Jola?” - zapytałem siebie samego i postanowiłem przemilczeć,

że ją wtedy widziałem.

- Zaobserwowałem trochę więcej!
- Mów!
- Mignęła mi część stołu. Z ustawienia tego, co na nim zauważyłem, wynika, że

wszystkie krzesła były wykorzystane. Od szczytu pod ścianą, twarzą do drzwi,
siedział mężczyzna wycierający serwetką klapę marynarki. Mówił coś do osoby
siedzącej naprzeciwko. Był ostrzyżony na łyso, miał krzaczaste brwi i opaloną,
gładko ogoloną twarz. Miejsce przy stole sugeruje najwyższą pozycję w hierarchii
grupy.   Po   lewej,   widocznej   w   drzwiach,   zajęte   były   wszystkie   trzy   krzesła.
Siedzieli na nich mężczyźni. Kierowca umiejscowił się najbliżej drzwi. Jest więc
pewnie   najniżej   w  hierarchii   tej   paczki.   Zasłaniał   pozostałych  dwóch.  Prawej
strony nie widziałem tak dobrze...

- Masz fotograficzną pamięć - wzmocniła moją motywację Kama.
- Kobiece dłonie! Widziałem kobiece dłonie sięgające z prawej strony stołu po

jakąś butelkę... Nie! Po dzbanek... I jeszcze jedno! Oni czuli się jak u siebie,
zupełnie swobodnie.

- No to mamy, jak się zdaje, ośmioosobową grupę przestępczą zauważoną w

trakcie   okolicznościowego   przyjęcia,   zainteresowaną   tym,   czym  interesuje   się
Czech.

- Karol.
Myślałem, że teraz zapyta mnie o przebieg wczorajszej rozmowy z Karolem.

background image

Myliłem się. Wzięła serwetkę i wyciągnęła długopis:

- Spróbuję narysować portret pamięciowy tego łysego. Będzie potrzebny policji.

Nam też się przyda, bo z grupami przestępczymi nigdy nic nie wiadomo.

- Nie pamiętam dobrze jego facjaty - wyznałem szczerze.
- Pamiętasz, pamiętasz... - pogłaskała mnie po grzbiecie dłoni. - Zaraz się o tym

przekonasz.

Miała   rację.   Cierpliwie,   bez   pośpiechu   wyciągała   ze   mnie   twarz   łysego,

szczegół   po   szczególe.   Z   podziwem   obserwowałem   powstawanie   czytelnego
rysunku, nanoszonego lekką, pewną ręką na delikatnej serwetce. To był dokładnie
ten facet.

„Co ona jeszcze potrafi?” - rozpłynąłem się w niemym zachwycie.
-  Zrobię  szybko  odbitki   -  powiedziała   chowając   zarysowaną  serwetkę  i   coś

wyjmując   jednocześnie:   -   Tu   masz   wisiorek   od   Igora.   Jest   do   zwrotu   po
wykorzystaniu,   bo   to   pamiątka   rodzinna.   Prosił   też   o   przekazanie   taśmy   z
nagraniem legendy w jego wykonaniu. Przeprasza, że nie może osobiście, ale w
sezonie jest ciągle w drodze.

***

Z   Marózka   przedzwoniłem   do   policjanta   prowadzącego   sprawę   napadu   na

Karola. Przyjechał niezwłocznie. Ucieszył się na widok portretu pamięciowego
kostropatego kierowcy.

- Ksywa „Podsołtys” albo „Kostropaty”! - powiedział podekscytowany i wyjął

policyjny album z fotografiami. - Widzi pan? To ten! Pasuje, jak ulał! - popatrzył
na mnie z podziwem i dodał: - Ma pan wyjątkowy talent do rysunku!

Uśmiechnąłem się skromnie:
- Dziękuję.
- Teraz szybko wyłuskamy całą trójkę. 
- Ósemkę!
Policjant zbystrzał:
- Ósemkę?
Opowiedziałem   policjantowi,   co   poprzedniego   dnia   widziałem   w   zajeździe.

Podzieliłem się swoimi uwagami. Opisałem twarz łysego.

- Pasuje do kilku - zmartwił się. - Jakoś dojdziemy po „Podsołtysie”... A może

pan rozpozna na zdjęciach?

Zobaczyłem wiele zupełnie obcych i znanych mi przelotnie twarzy. Fotografii

łysego z zajazdu nie było.

- To pewnie jakaś nowa figura - doszedł do wniosku policjant.
-   Możliwe   -  przyznałem.   -  Ale   machnąłem  sobie,   dla  wprawy,  jego   portret

pamięciowy.

Podałem osłupiałemu funkcjonariuszowi odbitkę rysunku Kamy.
Ucieszył się. Spojrzał uważnie na rysunek.
- Niemożliwe!
- A jednak! - rzuciłem dyplomatycznie, bo uznałem, że w tym momencie muszę

powiedzieć coś zgrabnego.

Policjant spojrzał na mnie:

background image

- Ksywa „Glaca” albo „Smrodzik”. Będą problemy. „Podsołtys” nie sypnie, bo

to   jest   „Glaca”   spod   Pisza.   Po   nim   nie   dojdziemy.   Trzeba   będzie   inaczej,
sposobem. Ten facet, jeszcze  jako  niski w hierarchii „Smrodzik”, występował
wielokrotnie w roli podejrzanego w sprawach o narkotyki. Chociaż zawsze się
wykręcił,  wypadł  z interesu jako trefny i  po jakimś czasie   zniknął bez śladu.
Później   podobno   padł   w   porachunkach   gdzieś   na   południu   kraju.   Ciała   nie
odnaleziono. Parę miesięcy temu w Opolu wypłynął średni w hierarchii „Glaca”.
Wcześniej wykręcił się na czysto z roli podejrzanego w kilku sprawach. Nie był
karany.   Dotarł   tam   kiedyś   z   regionu   warmińsko-mazurskiego   jako   trefny
odrzutek. Zaraz po wypłynięciu „Glaca” został w środowisku rozpoznany jako
trefny   „Smrodzik”   i   zdegradowany   do   szeregowego.   Natychmiast   zniknął,
podobno   z   wartościowymi   fantami   wysokiego   w   hierarchii   „Balona”,
niebezpiecznego mistyfikatora o wielu wcieleniach. Ostatnio ten „Balon” wcielił
się podobno w niezaradnego, niepozornego Czecha, kręcącego się po Polsce. Parę
dni temu dało się słyszeć, że „Glaca” ma coś do załatwienia w swoim starym
regionie   lub   chce   się   po   prostu   przyczaić.   Jego   pojawienie   się   w   Bartążku
oznaczało,   że   wkrótce   na   Warmię   i   Mazury   ściągną   ludzie   „Balona”.   Sam
„Balon”, zdaniem policjanta, powinien już tu być.

- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział policjant i odjechał.

***

„Och,   Karol!”   -   pomyślałem   o   Czechu.   „Robisz   mnie   w   balona?   No,   to

poczekaj!”

Po   rozmowie   z   policjantem   zrozumiałem,   dlaczego   przepłoszony  Czech   nie

wspomniał w zeznaniach o niczym, co mogłoby naprowadzić na trop napastników
i na cokolwiek poza faktem, że napad na niego miał miejsce. Zrezygnował też ze
złożenia skargi w swojej ambasadzie.

„Nie chciał się zdemaskować” - zaświtało mi w głowie.
Do całości nie pasowało śledzenie mnie w Marózku i na szosie. Z tego powodu

nie   wspomniałem   policjantowi,   że   znam   „Balona”   i   jeszcze   dziś   z   nim   się
spotkam na ciąg dalszy rozmowy. Zapowiadało się ciekawie! Nasze poprzednie
spotkanie w zajeździe  na piętrze,  gdy na parterze  biesiadował „Glaca” z całą
resztą, dało się dopasować. „Balon” mógł przecież pojawić się w Bartążku za
„Glacą”, żeby sprawdzić, z kim się kontaktuje. Mógł to zrobić tylko wchodząc na
piętro.   Wszedł   więc   jak   każdy   normalny   klient.   Tam   zobaczył   mnie,   już
znajomego, no to się przysiadł i porozmawialiśmy. Gdyby mnie tam nie było, też
by został, żeby nie zwracać na siebie uwagi schodzeniem zaraz po wejściu.

„No tak! Ale dlaczego mnie śledził?” - zastanowiłem się.
Nie   miałem   czasu   na   długie   rozważania   nad   „Balonem”,   bo   przespałem

pierwszą   połowę   dnia,   który   bezlitośnie   zmierzał   ku   zachodowi   słońca.
Pośpiesznie zadzwoniłem do Pawła.

- Mam drugi wisiorek, ten od Igora! - zameldowałem ucieszony.
- Od jakiego znowu Igora? - zdziwił się.
Informacje drugorzędne zachowywałem dla siebie, żeby nie zaśmiecać pamięci

background image

Pawła. Nie był więc, z mojej winy, doinformowany.

- Właściciela  wisiorka!  -  zdobyłem  się  na cierpliwość. - Jego  żona Iga jest

przyjaciółką Kamy, o której ci już mówiłem. Kama...

- Szefie! Ten trójkąt to ich prywatna sprawa. Zostawmy! Ważny jest wisiorek i

co w nim siedzi.

- Jaki trójkąt?
- A co? Czworokąt? - zażartował Paweł. - Oj, szefie!
- Proponuję wspólne otwarcie wisiorka dziś wieczorem u mnie. Aha! Mam też

taśmę z nagraniem innej wersji językowej legendy dziadka Wiewiórki seniora. W
wykonaniu Igora...

- Znowu Igor?
- Ten sam, co na początku! 
- No to dzisiaj odsłuchamy! Pa!
- Pa!? - odpowiedziałem zaskoczony tym „pa!”.
Dopiero teraz zauważyłem, że jestem obserwowany przez przechodzącą obok

znajomą   rodzinkę   „dwa   plus   mieszane   dwa”.   Wyszczerzyłem   w   uśmiechu
uzębienie.

- Co słychać? - zakrzyknąłem.
- Dzieciaki chciały się nacieszyć pana widokiem - odkrzyknęła głowa rodziny. -

Dlatego tak się przyglądają!

- Możemy przybić z panem piątkę, jak wczoraj tamte dzieci? - zapytała Kasia.
- Oczywiście!
Kuba, Kasia i ja przybiliśmy po piątce. Dzieciaki promieniały szczęściem.
-   Pamiętajcie!   Macie   słuchać   taty   -   grożąc   żartobliwie   palcem   doradziłem

biegnącym do rodziców, uradowanym maluchom.

Zatrzymały się.
- Jasne! - odpowiedział uśmiechnięty Kuba. - Tata jest w porządku! 
Kasia zmarszczyła nosek i brwi:
- Słuchać taty? - zaszczebiotała zdziwiona i pokręciła przecząco główką. - U nas

rządzi mama!

- No tak! - odezwałem się ugodowo. - Ale taty też należy słuchać. 
I dzieci pobiegły do rodziców.

***

Drzwi do salki, po lewej od schodów, na parterze zajazdu koło Bartążka były

przymknięte. Na piętrze, zgodnie z umową, czekał na mnie Karol. „Co on knuje?”

- Słuchaj! - uśmiechając się zacząłem prosto po przywitaniu. - Co ty właściwie

knujesz?

Spojrzał na mnie szczerze zdumiony.
„Potrafi udawać!” - pomyślałem z uznaniem. „Ale przyprę go do muru.”
- A co mam knuć? - odpowiedział przebiegle.
- Wiesz to najlepiej! - zareagowałem równie sprytnie.
Karol zrobił minę jak pokerzysta, któremu podejrzano karty. Zauważyłem, że

dłonie  ułożone   majak  przy  grze   przy  zielonym  stoliku.  Jakby  za   chwilę   miał
zacząć rozdawanie kart.

background image

„Niedoczekanie twoje! To ja rozdaję karty!” - ostrzegłem Karola w myślach i

upewniłem siebie w roli rozdającego.

- Niczego nie knuję, bo knuć nie muszę - uśmiechnął się z wyrazem szczerej

niewinności w oczach. - Po prostu...

W tym momencie na dole rozległ się straszliwe okrzyki i niespotykany łoskot.

Karol podskoczył z wrażenia i spadł na podłogę. Zerwałem się i... Opadłem na
krzesło, bo ktoś niepostrzeżenie przytrzymał mnie z tyłu za kołnierz. Obejrzałem
się wściekły.

To   była   Jola.   Oczami   dała   mi   znać,   żebym   spojrzał   w   stronę   schodów   i

zachował spokój.

Dostęp   do   schodów   blokowany   był   przez   dwóch   rosłych   młodzieńców   z

odznakami   policyjnymi   w   dłoniach.   Uspokajali   zaniepokojonych   i
przestraszonych. Na parter nie puszczali jednak nikogo.

Harmider trwał krótko.
Gdy zapanował  spokój,   pokazując   legitymację   służbową,  zapytałem  jednego

nich, co się stało?

-   O   ile   wiem,   zatrzymaliśmy   właśnie   „Glacę”,   „Balona”   i   paru   innych.

Przepraszamy za utrudnienia.

Spojrzałem   w   stronę   stolika,   spod   którego   gramolił   się   niezdarnie   Karol.

Zauważyłam, że Jola gdzieś się zawieruszyła. Czułem jednak jej bliską obecność.

***

Przy   otwieraniu   mieszkania   dostrzegłem   rysy   na   zamkach   i   w   pobliżu   na

drzwiach.

„Muszę  zmniejszyć  liczbę   zamków, bo   przy  tylu,  gdy człowiek  się  śpieszy,

trzeba się mozolnie napracować i niszczą się...”

Przerwałem   głupi   pomysł.   Porysowane   były   drzwi,   o   których   stan   zawsze

dbałem, bo to wizytówka mieszkania. „Jeżeli teraz są porysowane, to nie przeze
mnie!   Oznacza   to,   że   ktoś   usiłował   włamać   się   do   mojego   mieszkania!”
Zaryglowałem odruchowo wszystkie zamki.

- Bez przesady! - uspokoiłem się po chwili. - Wystarczy jeden zamknięty.
W mieszkaniu wszystko było na swoim miejscu. Na biurku pod szkłem leżał

kawałek testamentu sprzed ponad siedmiuset lat. Nikt za mnie nie posprzątał ani
nie naśmiecił. Ktoś jednak, korzystając z mojej nieobecności, usiłował otworzyć
drzwi. Kto i po co!? Zadzwoniłem do Kamy.

- Co z Karolem? - zaskoczyła mnie na powitanie.
-   W   porządku!   Okazało   się,   że   nie   jest   „Balonem”!   -   odpowiedziałem

natychmiast,   bo   chciałem   szybko   przejść   do   próby   włamania.   -   Mam   inny
problem...

- Jakim „Balonem”?
-   Razem   przeżyliśmy   zatrzymanie   „Balona”,   „Glacy”   i   kilku   innych   przez

policję.

- Jakiego „Glacy”?
- Z twojego rysunku! Bardzo się przydał - podlizałem się. - Niestety, wśród

background image

zatrzymanych nie było „Podsołtysa” i żadnej kobiety. Grupa, która ma coś do
załatwienia z Karolem, jest zatem na wolności.

- Posłuchaj, Tomaszu! Z Karolem nie jest w porządku. On zniknął. Myślałam,

że coś o tym wiesz.

Nie wiedziałem, że Karol zniknął. Po zatrzymaniu „Balona”, „Glacy” i innych

przez policję wymknęliśmy się chyłkiem z zajazdu, bo zleciały się ciekawskie
media. Przełożyliśmy rozmowę na jutro.

- Mówiłeś przed chwilą, że masz inny problem. 
- Zauważyłem, że w czasie mojej nieobecności ktoś usiłował włamać się do

mojego mieszkania. 

- Nie włamał się?
- Wszystko, łącznie z bałaganem, jest na swoim miejscu. Gdyby się włamał...
- Musiałeś otworzyć wszystkie zamki w drzwiach? 
- Oczywiście!
- Wiesz co? Zawracasz mi tylko głowę! Już zapomniałeś, że cierpisz na manię

prześladowczą? Za karę zaproś mnie teraz na kawę. W tej chwili! I nie do domu,
tym   razem,   bo   nie   chcę   znów   oglądać   twojego   bałaganu...   Zrozumiałeś?   -
zażądała rozkapryszonym głosem.

- Zrozumiałem - odpowiedziałem wyrozumiale, niezgodnie z prawdą.
Wiedziała,   że   nie   cierpię   na   manię   prześladowczą.   I   ukarała   mnie,   całkiem

serio,   zaproszeniem   jej   na   kawę.   Nie   zdziwiłbym   się,   gdyby   o   takiej   karze
wspomniała żartem. Domyślała się przecież, że na spotkanie z nią jestem gotów
umówić się zawsze i wszędzie. Poza tym nie mogła widzieć mojego bałaganu, bo
w moim domu nigdy jej nie było.

***

W kawiarni Kama była wyraźnie podekscytowana.
- Podczas twojej nieobecności ktoś był w twoim mieszkaniu. 
- To niemożliwe...
-   Możliwe!   Wyobraź   sobie,   że   jesteś   włamywaczem.   Otworzyłeś   już   kilka

zamków w drzwiach do mieszkania, z którego masz pobrać fanty. Jednak jednego
zamka, mimo prób, odryglować nie potrafisz. Co wtedy robisz?

- Niepocieszony oddalam się szybko i niepostrzeżenie od drzwi. 
- A co robisz z tymi zamkami, które udało ci się odryglować? 
- Jak to co? Nic! 
- Nie zamykasz ich?
-A po co miałbym je zamykać? Żeby dać się nakryć na gorącym uczynku pod

drzwiami? Musiałbym być skrajnym idiotą!

- Jesteś pewien, że musiałeś dzisiaj otworzyć wszystkie zamki? 
- Tak! Wszystkie były zaryglowane.
- No widzisz?
Miała rację.  Ślady grzebania przy wszystkich zamkach były oczywiste. Ktoś

chciał je otworzyć lub otworzył. Marny włamywacz nie porywa się na drzwi o
tylu   skomplikowanych   zamknięciach   różnych   generacji   i   z   różnych   firm.   To
musiał być fachowiec, który szybko sobie z nimi poradził. Nic nie zginęło. Nie

background image

było żadnych śladów pobytu kogoś obcego, nie mówiąc o śladach przeszukania.
Włamywacz  niczego  nie  szukał.  Po  wyjściu  z  mieszkania,  zamknął   wszystkie
zamki, żebym niczego nie zauważył. „Muszę wymienić zamki!” - pomyślałem.

- Na razie nie wymieniaj zamków - przestrzegła Kama. - Nie może domyślić się,

że wiesz o włamaniu.

- Jasne!
- Nagadałam ci straszliwych głupot przez telefon - spojrzała przepraszająco.

-Wiedziałam   jednak,   że   jesteś   dobrym   graczem,   błyskawicznie   kojarzysz
wszystkie okoliczności i nie popełnisz żadnego błędu. I tym razem nie zawiodłam
się na tobie.

- Staram się nadążać - uśmiechnąłem się skromnie.
Z uśmiechem poszło mi łatwo. Gorzej było z kojarzeniem.
- Z podsłuchem, który założył ci ktoś w mieszkaniu, możemy postąpić różnie.
„Podsłuch?   No   to   kojarzę!   Kama   domyśliła   się   natychmiast,   że   jestem

podsłuchiwany. Cała reszta miała utrzymać podsłuchującego w przekonaniu, że
moje mówienie o zauważeniu śladów włamania wynika z manii prześladowczej,
na   którą   cierpię,   a   spotkanie   poza   moim   mieszkaniem   jest   jej   kaprysem
spowodowanym niechęcią do panującego u mnie bałaganu, widzianego na własne
oczy przez zakładającego podsłuch.”

-   Oczywiście!   -   odpowiedziałem   niedbale.   -   Musimy   wybrać   najlepsze

rozwiązanie.

- Sami lub przy pomocy policji możemy namierzyć i zlikwidować „pluskwy”.
-   No,   nie   wiem  -   mruknąłem  dyplomatycznie,   bo   czułem,   że   Kama   trzyma

lepszą propozycję w zanadrzu.

- Zakładający podsłuch nie wie jednak, że my wiemy o jego zainstalowaniu.

Mamy   więc   nad   nim   istotną   przewagę,   którą   powinniśmy   zachować   i
odpowiednio wykorzystać, podając wyłącznie informacje spreparowane zgodnie z
naszymi   potrzebami.   Możemy   go   skutecznie   dezinformować,   a   on   wszystko
łyknie jako informację wiarygodną. Jego przewaga polega tylko na tym, że nie
wiemy, kim jest, jakie informacje go interesują i do czego są mu potrzebne.

Zauważyłem, że w tym momencie Kama grzecznościowo ustąpiła mi pola do

popisu. Zachowałem się więc równie grzecznościowo wobec niej.

-   Wiesz   dobrze,   że   obecnie   zajmuję   się   tylko   próbą   wyjaśnienia   tajemnicy

starego   testamentu.   Wiesz   też,   że   moja   misja,   może   tylko   osoba,   wzbudziła
zainteresowanie   Karola,   prawdopodobnie   niemieckiej   pary   z   zielonego   opla   i
mniej   prawdopodobnie   grupy   przestępczej   z   „Podsołtysem”   w   roli   kierowcy
granatowego opla. Prawdopodobnie ci wszyscy nie wiedzą dokładnie, nad czym
pracuję. Nie sądzę, by, poza Karolem, byli zainteresowani odnalezieniem kawałka
starego pergaminu, chociaż ten w kręgu kolekcjonerów osiągnąłby wysoką cenę.

- Sugerujesz, że  niemiecka  para  i grupa przestępcza  mogą przypuszczać, że

poszukujesz kolejnego skarbu? - trafiła w sedno Kama.

- To właśnie sugeruję. Za każdym razem, gdy podejmowałem misję, pojawiali

się   wokół   mnie   jacyś   poszukiwacze   skarbów  i   inni   ludzie   z   Polski   i   krajów
ościennych, żądni na pozór łatwej zdobyczy.

background image

-   Rozumiem,   że   w   tej   sytuacji   możemy,   ostrożnie,   uznać   Karola   za   osobę

niezainteresowaną założeniem u ciebie podsłuchu?

- I niezdolną do tego! - dorzuciłem. - Szkoda, że nie widziałaś, jak wyłaził spod

stolika...

- Mamy więc Niemców i grupę przestępczą.
- W  krytyczną noc  grupa przestępcza   była  zajęta  „Glacą” w zajeździe   koło

Bartąga.

- Pozostaje więc niemiecka para.
- Tak! Nie sądzę jednak, by ci Niemcy znali mój prywatny adres.
- W takim razie twoją misją interesuje się ktoś jeszcze. Ale kto? 
Odezwała się moja komórka.
Dzwonił Wiewiórka senior  z  pytaniem o umówione spotkanie.  Przeprosiłem

seniorów. Mieliśmy się spotkać jutro w jego mieszkaniu. 

Kama spojrzała na zegarek:
- Muszę lecieć.
- Już? - rozczarowany sprawdziłem godzinę. - A gdzie masz miotłę? - wysiliłem

się na żałosny żart.

***

Znalazłem   właśnie   trzecią   „pluskwę”,   gdy   zadzwonił   domofon.   Wpuściłem

Pawła.

- No! Nareszcie się widzimy, szefie! - zakrzyknął szczerze uradowany od drzwi.

- Bierzemy się do...

Pokazałem   palcem   wskazującym,   żeby   natychmiast   przestał   nadawać.

Zrozumiał i zamilkł.

- Dobrze, że jesteś, Pawle - ucieszyłem się. - Mieliśmy razem obejrzeć wehikuł,

bo coś w nim zaczęło stukać. Pamiętasz?

- A tak, coś sobie przypominam!
Paweł zachował się bezbłędnie, chociaż miał zupełnie głupią minę.
Wyszliśmy na ulicę, do wehikułu. Otworzyłem maskę.
- Szefie! Co się dzieje? - Paweł pochylił się na silnikiem.
- Dziś w nocy ktoś założył podsłuch w moim mieszkaniu.
- Pewne? - spojrzał z niedowierzaniem.
- Przed twoim przyjściem znalazłem trzy „pluskwy”. Później ci pokażę. 
- A ten ktoś nie wie, że pan wie o podsłuchu.
- Jeszcze nie wie. Teraz rozumiesz, dlaczego wyciągnąłem cię na ulicę?
- Pamięta pan maksymę: kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie? - Paweł

zatrzasnął maskę wehikułu.

-A jakże!
- Pomyślałem, że powinniśmy wykorzystać podsłuch przeciwko intruzowi.
- Rozmawiałem o tym z Kamą... 
- Tą z trójkąta?
- Z jakiego trójkąta? - przypomniałem sobie o czworokącie. 
- Nieważne! Wycofuję, bo nie znam - spojrzał z chłopięcym uśmieszkiem. -1 co

ustaliliście?

background image

- To samo, co powiedziałeś. Rozegramy z nim gry dezinformacyjne, zakończone

wpuszczeniem na jakąś rafę. Niech się utopi!

- I słusznie! Wpierw jednak musimy ustalić, z kim i o co gramy. 
Obserwowałem z ukrywanym zadowoleniem, jak możliwość rozegrania tej gry

wciąga Pawła.

- To dwie podstawowe niewiadome - zauważyłem.
- Otóż to! - angażował się coraz bardziej. - Żeby ustalić, z kim gramy, musimy

wiedzieć, o co toczy się gra.

- Może toczyć się tylko o to, czego poszukuję.
- Właśnie! Przeciwnik wie, że pan się uaktywnił. Wie, że takiego asa, jak Pan

Samochodzik, nie mógł uruchomić byle drobiazg. Wietrząc duży interes podjął
ryzyko i trud założenia podsłuchu, by wyprzedzić widoczną wokół konkurencję,
tak samo żądną osiągnięcia łatwej korzyści jak on. W dalszym ciągu jednak nie
wie, co jest celem pańskich poszukiwań.

- Zmierzasz do tego, że powinniśmy z marszu wymyślić i podrzucić mu ten cel?
- Oczywiście! I zróbmy to zaraz. Wtedy szybciej dowiemy się, z kim gramy.
Ustaliliśmy, że podrzutek musi być wiarygodny na tyle, by przeciwnik łyknął go

od razu. Tu odwołałem się do doświadczenia:

-   Myślę,   że   będzie   wiarygodny   tylko   wówczas,   gdy   się   nam   uda   zmusić

podsłuchującego   do   wysiłku   przy   docieraniu   do   spreparowanej   informacji
kluczowej.

-   Szefie!   To   jest   samo   sedno   wiarygodności   konia   trojańskiego,   w  którego

wciągnięcie do środka Troi jej obrońcy musieli włożyć dużo energii.

Wróciliśmy do mieszkania.
- Dzięki za pomoc!
- Drobiazg. Pójdę umyć ręce.
Paweł poczłapał do łazienki. Po chwili wrzasnął:
-   Szefie,   udało   mi   się   zweryfikować  wszystkie   punkty  na   tej   mapce.   Zaraz

pokażę!

- Wypijesz kawę? Właśnie wstawiłem wodę - udałem, że nie dosłyszałem. -

Mówiłeś coś?

Paweł skończył toaletę i wszedł do pokoju:
- Mówiłem, że mam ze sobą... Gdzie ona jest?... Aha!... - Paweł udawał, że

szuka. - Mam! To na razie brudnopis mapki po weryfikacji obiektów. Nie może
zginąć ani się zawieruszyć, bo nie odtworzę z pamięci.

- Pokaż to swoje arcydzieło! - zaszeleściłem arkuszem papieru maszynowego. -

Wykorzystam w tym stanie. Czystopis do dokumentacji sporządzisz później.

- Pozostał już tylko jeden punkt. O! Tutaj! Sprawdziłem z mapą współczesną.

Obiekt   znajduje   się  po   prawej   stronie   drogi   z   Olsztyna  na  Stary  Olsztyn.  W
średniowieczu na tej drodze działy się różne rzeczy - mówiąc to dopił kawę. -
Pozostałe   punkty   dały   wynik   negatywny,   co   oznacza,   że   ten   jest   miejscem
poszukiwanym - Paweł improwizował jak wirtuoz bez nut. - O! Muszę pędzić!

- Mapka zostaje! - zastrzegłem.
- Życzenie szefa! - odezwał się podwładny. - Do jutra! 

background image

- Co, do jutra?
- Mapka do jutra - odpowiedział Paweł podchodząc do wyjścia.
- Oddam ci ją pojutrze.

***

W   skórzanym   wisiorku   Igora   znalazłem   równo   złożony   arkusik   starego

pergaminu.   Po   jego   rozłożeniu,   okazało   się,   że   jest   to   lewa   dolna   część
poszukiwanego testamentu. Arkusik miał podobne rozmiary jak pierwszy, czyli
prawy dolny. Od marginesu z lewej zaczynało się kilka uciętych po prawej stronie
wierszy tekstu. Pierwszy od góry był przecięty poziomo po literach. Pod spodem,
nad   dolną   krawędzią,   widniał   fragment   jednowierszowego   podpisu.   W   polu
między ostatnim wierszem i podpisem zobaczyłem fragment rysunku. Był ucięty,
jak tekst i podpis, po prawej stronie.

„Gdyby trafił się środkowy dolny fragment, możliwe byłoby przetłumaczenie

końcowej   części   dokumentu”   -   pomyślałem,   układając   nabytek   pod   szkłem
dokładnie  w miejscu,  gdzie  byłby,  gdybym  dysponował wszystkimi  częściami
rękopisu. „Jeszcze cztery i wszystko będzie jasne.”

Siadłem przy biurku i zabrałem się do rysowania brudnopisu mapki regionu

warmińsko-mazurskiego z wymyślonymi na poczekaniu, magicznymi znaczkami.
Jeden   z   nich   naniosłem   na   prawą   stronę   specjalnie   wyeksponowanej   drogi   z
Olsztyna   do   Starego   Olsztyna,   bez   zapisywania   żadnych   nazw.   Znaczek   ten
zamalowałem czerwonym flamastrem. Pozostałe skreśliłem niebieskim. Musiałem
przecież mieć w mieszkaniu mapkę, którą przyniósł Paweł.

Spodziewałem się nieproszonych gości.
Chyba się zdrzemnąłem, bo obudził mnie dzwonek telefonu. „Niech się nagra na

sekretarkę, a ja w tym czasie posłucham sobie, kto i po co dzwoni.”

- Tomaszu! - dzwonił Sykstus.
Zaciekawiony podniosłem słuchawkę. Dzwonił do mnie po raz pierwszy i od

razu o tak niespotykanej porze. To się nie zdarza.

- Słucham?
- Jeżeli będziesz mógł, oddzwoń! Mój numer... 
Zdziwiłem się:
- Po co mam oddzwaniać? Przecież rozmawiamy.
- Tomasz?
- We własnej osobie.
- No popatrz! - ucieszył się Sykstus. - A wydawało mi się przez chwilę, że

zgłosiła się sekretarka i ucina ze mną pogawędkę.

- Współpracujemy ze sobą - odpowiedziałem żartem na żart. - Czasem mnie

zastępuje.   Jak   zauważyłeś,   udzieliłem   jej   nawet   własnego   głosu,   żeby   nie
wprowadzała ludzi w błąd. Teraz rozmawiasz ze mną. Sekretarkę położyłem spać.

-   To   dobrze,   bo   z   babami   nigdy   nic   nie   wiadomo.   Chodzi   o   scenariusz

„Wielkiego powrotu Pana Samochodzika”.

- Gotowy? - ucieszyłem się.
- Ależ skąd! - zaprzeczył z żalem w głosie. - Mieliśmy tydzień. Przez dwa dni

zbieraliśmy pomysły. Z tym jest najtrudniej, bo najczęściej przychodzą do głowy

background image

pomysły już przez  kogoś wykorzystane. Nam szło o pomysły oryginalne. I je
zebraliśmy! Zostało teraz pięć dni na napisanie scenariusza. Piszemy! I żadnej
godziny nie marnujemy.

Spojrzałem na zegarek:
- Zauważyłem! Dochodzi druga w nocy, a wy już na nogach...
- Już? - zdziwił się Sykstus. - Tomaszu, my nie śpimy już trzecią dobę!... No!

Czasem kogoś zmorzy. Ale się zaraz budzi i bierze się do pisania.

-   No   cóż!   -   zastanowiłem  się   nad   tym,   co   mam  teraz   powiedzieć.   -   Praca

twórcza wymaga poświęceń i wyrzeczeń.

-   Bez   przesady,   Tomaszu,   bez   przesady!...   No   widzisz?   Popatrz!...

Zapomniałem, w jakiej sprawie do ciebie dzwonię... Muszę sobie przypomnieć. ..
Zaraz zadzwonię!

Czekałem. Nie zadzwonił. Pewnie zapomniał, że ma zadzwonić za chwilę lub

nie mógł sobie przypomnieć, po co do mnie dzwonił. A może, po prostu, zmorzył
go sen?

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

ROZMOWA PRZY „PLUSKWIE” • CZERWONY PUNKT NA MAPCE ZE

SKRYTKAMI • PO CO DZWONIŁ SYKSTUS • CO JUNIORZY MAJĄ W

GENACH • „MŁODY PAN SAMOCHODZIK” • POMYSŁ SYKSTUSA •

„BOBAS HULAJNOGA” I „OBYWATEL ROWER” • KRZYSIEK W

LOCIE • OBURZONE DRUHNY • ZASADZKA NA SZOSIE • ŚWIŃSKIE

OCZKA „PODSOŁTYSA” • KAROL SIĘ ODNALAZŁ • TAJNE

SZCZEGÓŁY AKCJI

Podsłuchujący już na początku dnia miał utwierdzić się w przekonaniu, że szkic

mapki   ma   fundamentalne   znaczenie   w   prowadzonych   przeze   mnie
poszukiwaniach. „Już ja go utwierdzę!” - ucieszyłem się. „Będzie miał żelazną
pewność.” Musiał też otrzymać informację, że dzieło Pawła zostaje w domu, a
mnie nie będzie do północy, może nawet dłużej.

„Włamał się raz, zrobi to po raz drugi, bo będzie miał po co. Dam mu nawet pół

nocy na włamanie i dzień na szukanie obiektu w terenie.”

Stanąłem   blisko   jednej   z   wykrytych   „pluskiew”   i   zadzwoniłem   do   Kamy,

najwłaściwszej partnerki w grze dezinformacyjnej.

-   Paweł   dał   mi   wczoraj   wieczorem   szkic   tej   mapki   ze   skrytkami   -   głosem

podekscytowanego entuzjasty udałem, że nawiązuję do tematu naszej wczorajszej
rozmowy w kawiarni.

- To świetnie! - ucieszyła się Kama. - Już ją skopiowałeś?
Zrozumiałem, że Kama domyśliła się, iż zamierzam powiedzieć o zostawieniu

dzieła Pawła w domu, na pastwę włamywacza. Swoim pytaniem wyprzedziła tę
informację.   Jej   zdaniem,   zabrzmiałaby   ona   niewiarygodnie,   bo   jak   można
zostawić szkic, którego treść zawiera nowe informacje, interesujące z pewnością
moich   partnerów   już   dziś.   Zawarta   w   jej   pytaniu   informacja   o   skopiowaniu
oryginału problem ten rozwiązywała.

-   Skopiowałem!   -   zabrzmiało   entuzjastycznie.   -   Już   pojutrze   zajmiemy   się

czerwonym   punktem   -   dodałem   tajemniczo,   bo   przypomniałem   sobie,   że
„właściwą skrytkę” zamalowałem na szkicu mapki czerwonym flamastrem.

-   Nie   dziś?   -   grając   zdziwioną   Kama   wyłuskała   znaczenie   tematu   czasu

potrzebnego podsłuchującemu na działanie. - Przestało ci się śpieszyć?

- No, niezupełnie! - zmartwiłem się. - Pośpiech jest wskazany, bo w każdej

chwili ktoś może trafić na obiekt przez przypadek. Poza tym wiesz, że podobnych
informacji   nie   da   się   długo   zachować   w   tajemnicy.   W   miarę   upływu   czasu
przeciek   zdarzyć   się   może   zawsze.   I   właśnie   z   tego   powodu   ściągnąłem
doświadczonego specjalistę  z wykrywaczem metali. Bez niego eksploracja  tak
obszernego stanowiska potrwałaby bardzo  długo, może nawet kilka miesięcy -
łgałem jak najęty. - Niestety, może przyjechać dopiero jutro późnym wieczorem.
Stąd to przesunięcie poszukiwań na pojutrze. I już pojutrze obiekt będzie nasz!

- Widzę, że o wszystkim pomyślałeś! - z podziwem w głosie pochwaliła mnie

Kama.

Ustaliliśmy, że wieczorem spotkamy się, by czcić przyszły sukces co najmniej

background image

do północy.

- Pa! - odpowiedziałem Kamie, a „pluskwie” pokazałem język.

***

W trakcie rozmowy z Kamą zauważyłem, że coś się dzieje na moim biurku.

Zobaczyłem faks od Alka z Opola z rękopisem legendy w nieznanym języku i
równo   rozłożone   części   tajemniczego   testamentu.   „Jeszcze   cztery   części!   I
wszystko będzie jasne!” Na szkle, obok planu Olsztyna i złożonej mapy regionu
warmińsko-mazurskiego,   leżał   sporządzony   przeze   mnie   w  nocy   szkic   mapki
Pawła... Nagle zauważyłem to, czego szukałem. „Jest!” Po prawej stronie w szkle
odbijał się czerwony, migający punkcik światełka sekretarki, dającej znać, że ktoś
się nagrał.

Uruchomiłem odtwarzanie. To był Sykstus.
- Sykstus jeszcze raz! Zauważyłem, że twoja uprzejma sekretarka już wstała...

Tomaszu!   Przypomniałem   sobie,   po   co   do   ciebie   dzwoniłem.   Otóż,   mamy
anegdoty   na   twój   temat.   Przynajmniej   część   z   nich   chcemy   wykorzystać   w
scenariuszu. Dostałem zadanie pilnego skonsultowania ich z tobą. Jeżeli możesz,
przekręć.

***

„Anegdoty na mój temat?” To mogło być interesujące, zabawne i jednocześnie

przydatne w grze  dezinformacyjnej. „Zajmę się tymi anegdotami,  bo  przecież
mam czas do przyjazdu specjalisty z wykrywaczem metali.”

Kontakt z Sykstusem przełożyłem jednak na później.
Zacząłem od strategicznie ważnego spotkania z Wiewiórką, Wilhelmem Tellem

i Sokolim Okiem juniorami oraz z druhem Bolkiem, komendantem ich obozu.

-   Domyślacie   się,   że   wszystko,   co   wam   powiedziałem,   stanowi   absolutną

tajemnicę - zakończyłem opowiadanie o podsłuchu, grze dezinformacyjnej, jej
celach   i   spodziewanych   skutkach.   -   Przyszedłem   z   tym,   bo   potrzebuję   teraz
waszej pomocy w przygotowaniu i przeprowadzeniu gry dezinformacyjnej pod
Olsztynem.

Zauważyłem błyski zapału w ich oczach.
- Druhowie! - druh Bolek zaczerpnął nieco więcej powietrza w płuca. - Co wy

na to?

- Druhu komendancie! - odezwał się zdecydowanie Wiewiórka. - Mamy to w

genach!

Bolek chyba nie dosłyszał, bo się obruszył: 
- W czym!?
- W genach - powtórzył cierpliwie Wilhelm Tell. 
- Aha! - powiedział druh komendant.
Oznaczało   to,   że   tym   razem   dosłyszał,   ale   nie   rozumie,   co   miał   na   myśli

Wiewiórka. Nie mógł rozumieć, bo nie wiedział, kim dla mnie byli i są ojcowie
tych harcerzy.

Wyjaśniłem Bolkowi wszystko. Zrobiłem przy tym porozumiewawcze oko do

juniorów,   bo   przemilczałem   trwające   poszukiwania   części   tajemniczego

background image

testamentu   sprzed   ponad   siedmiuset   lat   i   towarzyszącą   mu   legendę,   słusznie
uznając,   że   gra   dezinformacyjna   była   zdarzeniem   odrębnym.   Juniorzy
uśmiechnęli się ukradkiem do mnie. „Załapali!”

Bolek natychmiast zrozumiał, że juniorzy odziedziczyli w genach, po seniorach,

potrzebę  współdziałania z druhem Tomaszem w sytuacjach wymagających ich
uczestnictwa. Tym  razem  potrzebowałem pomocy całego  obozu,  oczywiście z
wyjątkiem warty.

- To będzie wielka przygoda i pożyteczna, piękna akcja - podsumował druh

komendant   wspólne   planowanie   drugiej   połowy   zbliżającej   się   nocy   i   dnia
jutrzejszego. - Druhowie będą mieli co wspominać do kresu swych dni!

- I tak nam nikt nie uwierzy - zauważył Sokole Oko. - Ale nie w tym rzecz!

Najważniejsze jest dobre wykonanie zadania.

***

Z   obozu   harcerskiego   pomknąłem   do   Marózka   na   spotkanie   z   Sykstusem.

Czekał na mnie z plikiem wydruków komputerowych.

- Aż tyle!? - wydałem szczery okrzyk zdziwienia.
- Aż!? - spojrzał na mnie zadowolony. - To tylko niewielka część pozostała po

wstępnej selekcji. Okazało się, że nie wszystkie anegdoty o tobie są cenzuralne.
Zwłaszcza te, które ściągnęliśmy z Internetu. Wszystkie skrajne już odrzuciliśmy,
żebyś sobie nimi głowy nie zawracał.

Mówiąc to Sykstus wskazał spory stosik kartek, wielokrotnie większy od tego,

który podawał mi do przejrzenia.

Zmartwiło   mnie   trochę,   że   stałem   się   obiektem   czyichś   niewybrednych

dowcipów i prób budowania mi pomnika za życia. Pomyślałem jednak, że dobrze
przyjrzeć   się   sobie   widzianemu   przez   innych,   nawet   przez   pryzmat
niewybrednych dowcipów inernautów.

Sykstus doszedł   chyba do błędnego wniosku, że  taka  twórczość  może  mnie

wzburzyć.

- Nie przejmuj się! - pocieszył. - Zawsze trafiają się jacyś złośliwcy szargający

świętości.

- Bez przesady! Świętością nie jestem i być nie zamierzam... - powiedziałem

patrząc na stosik kartek z odrzuconymi anegdotami. – Będę mógł je zabrać?

- Po co? - zdziwił się Sykstus. - Przecież to paskudztwo.
- Do poczytania - uśmiechnąłem się z zażenowaniem. - No wiesz, muszę zajrzeć

do lustra - dodałem filozoficznie.

Sykstus rozejrzał się po gabinecie Krzyśka, znalazł na ścianie lustro, spojrzał na

mnie ze zdziwieniem i powiedział:

- Dobra! Zajrzyj! I bierzemy się do pracy. 
Nie zrozumiał, jakie lustro miałem na myśli.
Wyjaśniłem   Sykstusowi,   że   anegdota   mieści   się   w   obrębie   twórczości

satyrycznej,   porównywanej   z   lustrem   odbijającym   niedoskonałości   wizerunku
człowieka.

- Po co codziennie zaglądamy do lustra? - zapytałem.

background image

- Żeby sprawdzić i doprowadzić do porządku nasz wygląd.
-   Otóż   to!...   A   zdarzyło   ci   się   kiedykolwiek,   że   rozbiłeś   lustro,   bo

zdenerwowałeś się, iż kiepsko w nim wyglądasz?

- Nigdy! Przecież na swój wygląd trzeba zapracować...

- No widzisz? Ja też zapracowałem na swój wygląd. Nie oznacza to jednak, że mój

wizerunek jest pozbawiony wad. Dlatego z wdzięcznością zajrzę do lustra satyry, bo
może dowiem się z niego, co muszę zrobić, by mój wizerunek poprawić.

Zakończyłem wywód i zebrałem kartki z odrzuconymi anegdotami.
Podzieliliśmy anegdoty chronologicznie na dwa działy. Anegdoty opowiadające

o mnie w latach szkolnych i studenckich opatrzyliśmy wspólną nazwą „Młody
Pan Samochodzik”, pozostałe zamieściliśmy w dziale „Pan Samochodzik”.

Sygnał mojej komórki ogłosił przerwę. Dzwonił Paweł.
- Szefie! Możemy rozmawiać otwartym tekstem?
- Mów!
-   Sądzę,   że   rozpoczęcie   gry   dezinformacyjnej   to   najlepszy   moment   na

ogłoszenie dziecięcego konkursu wakacyjnego na zakończenie legendy dziadka
Wiewiórki seniora. Gra z pewnością skupi uwagę podsłuchującego na obszarze
wokół drogi Olsztyn-Stary Olsztyn. Dzięki temu nie powinien on zauważyć, że
ogłoszono  jakiś   konkurs dla   dzieci,   który  mógłby  wiązać  się  z pańską  misją.
Jeżeli podsłuchujący nie zauważy, to tym bardziej konkursu nie zauważą wszyscy
ci, którzy obserwują ruchy podsłuchującego, bo są zainteresowani znalezieniem
obiektu  tak samo  jak  on. Nie  wiemy, czy  tacy  są.  Trzeba  jednak przyjąć,  że
istnieją. To mały, znający się światek.

Paweł miał rację. Uruchomienie gry dezinformacyjnej pozwalało na bezpieczne

podjęcie   otwartego   działania   właściwego.   Konkurs   trzeba   było   ogłosić
natychmiast, jako prostą, w wypadku zainteresowania nim, drogę do ujawnienia
namiarów osób posiadających pozostałe części testamentu. Te namiary ujawnią
nadesłane przez uczestników konkursu właściwe zakończenia legendy.

- To na co czekasz? - rzuciłem retorycznie.
-   Szefie!   Nie   czekam!   Kanałem   urzędów   marszałkowskich   puściłem   fax   o

naszym   konkursie.   Poprosiłem   o   włączenie   się   do   jego   organizacji   i   o
rozpowszechnienie w mediach regionalnych, na koloniach i obozach. Mam już
potwierdzenia z większości województw.

- Masz też pochwałę ode mnie! - powiedziałem.
- Dzięki! - ucieszył się Paweł. - Co poza tym? 

Opowiedziałem pokrótce o porannej rozmowie z Kamą i spotkaniu z harcerzami.

- Przyda się nam ich pomoc - usłyszałem w słuchawce. - W nocy poobserwuję

pańskie mieszkanie - uprzedził moją prośbę Paweł.

W tym czasie musiałem być obecny i zauważony w zupełnie innym miejscu z

Kamą, podczas świętowania rychłego, pewnego odkrycia archeologicznego.

Podczas   rozmowy   z   Pawłem   zauważyłem,   że   Sykstus   patrzy   na   mnie   z

podziwem i pilnie słucha. Coś nawet notował w kajecie.

Powróciliśmy do anegdot.
Wiedziałem,   że   Sykstusowi,   po   mojej   rozmowie   z   Pawłem,   przyszedł   jakiś

background image

pomysł do głowy. Przemogłem jednak uporczywą ciekawość i udałem, że tego nie
zauważyłem.

  „Gdy   pomysł   dojrzeje   dostatecznie,   Sykstus   zdradzi   mi   go   z   własnej

inicjatywy.” - pomyślałem.

Anegdoty   o   młodym   Panu   Samochodziku   były   nasycone   młodzieńczym,

bezkompromisowym krytycyzmem. Ich autorzy, przywołując mnie, rozprawiali
się   ostro   z   belframi,   asystentami   i   profesurą.   Nie   zostawili   suchej   nitki   na
aktywistach   uczniowskich   i   studenckich   organizacji.   W   sposób   szczególny
anegdociarze   znęcali   się   nad   milicjantami,   policjantami,   partyjniakami,
politykami i prowadzącymi zajęcia z przysposobienia wojskowego.

Z   anegdot   tych   dowiedziałem   się,   że   w   młodości   miałem   ksywy:   „Bobas

Hulajnoga” i „Obywatel Rower”.

Hulajnogi nie pamiętałem. Przypomniałem sobie jednak swój pierwszy rower:

damkę z odzysku, nazywaną przeze mnie pieszczotliwie „Rowerzycą”. Wszystkie
dziewczyny były o nią zazdrosne... No, może trochę przesadziłem!

***

Gdy zgodziłem się na wykorzystanie wszystkich, wyselekcjonowanych już przez

ekipę   filmową,   anegdot,   Sykstus   uznał,   że   nadszedł   właściwy   moment   na
zgłoszenie mi jego pomysłu.

- Przed chwilą byłem przypadkowym świadkiem twojej rozmowy telefonicznej -

wyznał ze skruchą. - I zauważyłem, że wasze działanie jest bardziej intrygujące
niż   intryga   projektowana   teraz   w   scenariuszu   „Wielkiego   powrotu   Pana
Samochodzika”...

- Domyślam się, że nie o tym chciałeś teraz  mówić - ułatwiłem Sykstusowi

przejście do sedna sprawy.

- Rzeczywiście - popatrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. - Sądzę, że do tej

harcerskiej   akcji   mogłaby   się   włączyć   nasza   ekipa   techniczna   z   kamerami,
mikrofonami i oświetleniem.

Gdy Sykstus skończył, obiecałem, że pomysł przedstawię partnerom, bo warto

się   nad   nim   zastanowić.   Jego   realizacja   byłaby   mocnym,   niespodziewanym
uderzeniem.

Na razie uzgodniliśmy, że filmowcy zabezpieczą transport harcerzy na miejsce i

z miejsca akcji. Do gabinetu zajrzał Krzysiek.

-   Można?   -   zapytał,   jakby  nie   był   tu   gospodarzem.   -   Tomaszu!   Nie   mogę

opędzić się od harcerek. Wiedzą, że jesteś, bo widziały wehikuł. Są wściekłe na
ciebie jak osy. Nie wiem dlaczego! Porozmawiaj z nimi...

Stojący w drzwiach Krzysiek urwał w połowie zdania, zamachał rozpaczliwie

ramionami, uniósł się do góry, wjechał na grupce harcerek do gabinetu, po czym
opadł na podłogę.

- Czuwaj, druhu Tomaszu! - przywitał mnie oburzony perkaty nosek oprawiony w

okulary, których właścicielka pamiętnej nocy buchnęła sztandar obozu harcerzy.

- Czuwaj, druhny! - uśmiechnąłem się. - Cóż was tu sprowadza? - jednocześnie

próbowałem pomóc Krzyśkowi stanąć na nogach.

background image

Zauważyłem, że przyszły bez Teni, komendantki obozu.
- Druhu! - z wyrzutem w głosie przemówił perkaty nosek. - My też chcemy

wziąć udział w akcji, do której przygotowują się druhowie.

- To świetnie! - ucieszyłem się szczerze, przypominając sobie, jak te niepozorne

harcerki  szybko i  sprawnie rozprawiły się z wyrośniętymi  harcerzami,  pętając
nawet Wiewiórkę, Wilhelma Tella i Sokole Oko.

„Dlaczego o nich sam wcześniej nie pomyślałem? Mogą okazać się bardziej

przydatne od harcerzy!”

- Poważnie!? - zdziwiły się zbiorowo druhny. 
- Oczywiście! - potwierdziłem ukrywając zaniepokojenie.
Stało się oczywiste, że akcja przestała być tajemnicą. „Skoro one wiedzą, to

wiedzieć   mogą   inni   zainteresowani!...   Skąd   i   co   one   o   niej   wiedzą?   Mogły
dowiedzieć się tylko od harcerzy! Pewnie któryś się pochwalił...”

-   Druhu!   -   błękitne   oczy   perkatego   noska   spojrzały   uważnie,   zza   szkieł

okularów, w moje. - A co to za akcja?

Odetchnąłem.
- Jeszcze dzisiaj przyjadę do waszego obozu i wszystko omówimy - obiecałem.
Podekscytowane,  całe   w  skowronkach  druhny,  przeprosiły  druha  Krzysia  za

najście   i   puszczenie   na   podłogę.   Pożegnały   się   i   szybko   wyszły.   Sykstus   i
Krzysiek spoglądali na mnie z niedowierzaniem.

- Te dziewczynki do tak trudnej akcji? - zdziwił się Sykstus.
- Są niesamowite! - wyraziłem podziw. - Widziałem, co one potrafią. ..
W ostatniej chwili ugryzłem się w język. „Przecież nie opowiem im, co one

zrobiły z harcerzami.”

-   A   ja   przed   chwilą   poczułem   ich   umiejętności   na   własnych   kościach   -

zażartował Krzysiek rozcierając potłuczony bark.

Dźwięk mojej komórki uciszył rozmowę. 
Dzwoniła Kama. 
- Odnalazł się Karol! - powiedziała na powitanie. - Z parą niemiecką na piętach.
- Dzięki za wiadomość! Nareszcie dokończymy naszą fascynującą rozmowę o

Janie z Czech - ucieszyłem się.

- Jakim Janie?
- Zanosi się na dłuższą, intrygującą historię...
- Innym razem! - ucięła temat. - Możesz rozmawiać?
- Jestem w Marózku! - podpowiedziałem, gdzie może mnie spotkać.
- Pamiętasz jeszcze o naszym wieczornym spotkaniu? 
- Jasne!
- No to nie podpowiadaj, gdzie mogę spotkać ciebie teraz - zaśmiała się Kama. -

Nic z tego!... Żarty na bok... - spoważniała. - Tomaszu! Dzwonię, żeby zapytać,
czy   mamy   coś   wspólnego   z   konkursem   wakacyjnym  dla   dzieci,   ogłoszonym
dzisiaj   przez   Radio   Olsztyn   wspólnie   z   Warmińsko-Mazurskim   Urzędem
Marszałkowskim?

- To nasz konkurs! Wiem od Pawła, że właśnie ogłaszany jest w rozgłośniach

regionalnych w całym kraju.

background image

- Znakomity pomysł! - powiedziała z uznaniem w głosie. 
- I w samą porę. Pa!
- Zaraz, zaraz!...- wykrzyknąłem pośpiesznie zamiast sakramentalnego „pa!”.
- Coś pilnego?
- Harcerki, harcerze i filmowcy chcą się włączyć...
- Przyjedź natychmiast do zajazdu koło Bartąga. Pa!

***

Naprzeciw   wyjazdu   z   Marózka   na   szosę   do   Olsztynka   stał   autostopowicz.

Odwrócił się tyłem do mnie, żeby obejrzeć krajobraz. „Gdzieś już widziałem tego
faceta?” - przemknęło mi przez myśl. „E! Mania prześladowcza!” Zerknąłem w
lusterko. Autostopowicz wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Przyłożył go do
policzka. Z leśnej drogi wyjechał renault clio. Autostopowicz wskoczył szybko do
środka.   Samochód   ruszył   za   mną.   „Może   tylko   w   tym   samym   kierunku?”   -
pomyślałem.

Przed   Mierkami,   przy   szosie   po   prawej   stronie   zobaczyłem   policjanta   z

drogówki z lizakiem. Na mój widok zasygnalizował, żebym zjechał na pobocze i
stanął.   Minąłem   go   bez   żadnej   reakcji,   bo   w   pobliżu   nie   było   policyjnego
samochodu.

- Przebieraniec! - warknąłem przez zaciśnięte zęby. - Co się dzieje!?
Obserwując, na wszelki wypadek, wyloty dróg dojazdowych, minąłem Mierki.

Nagle   z   leśnej   drogi   po   prawej,   przede   mną,   wyjechał   granatowy   opel,
wymuszając na mnie gwałtowne hamowanie. Z krzaków po lewej wybiegło dwoje
w  kominiarkach.   Tuż   przed   maską  tarasującego   szosę   samochodu   wykręciłem
gwałtownie   w   lewo,   odbiłem   w   prawo   i   „paląc   opony”   na   gazie   do   dechy
wyrwałem   przed   siebie.   Przemknąłem   między   lecącą   pokracznie,   w
dramatycznym odskoku, zamaskowaną parą i zderzakiem przednim opla. Przez
moment   mignęły   mi   przerażone,   świńskie   oczka   „Podsołtysa”,   siedzącego   w
czarnej kominiarce za kierownicą.

***

- To trzeba przemyśleć - zaproponowała Kama. - Napadli Karola. Wyglądało na

to, że chcą od niego zdobyć jakiś papier lub informację na temat tego, czym się
zajmuje. Karol w tym czasie zajmował się śledzeniem ciebie i czymś, o czym
jeszcze nie wiemy.

- Wyciągnę to od niego przy najbliższej okazji - przydzieliłem sobie zadanie.
- Zrób to pilnie.
- Jasne! Przecież napad na niego mógł być związany z moją osobą lub misją.
- Mogła to być też zwykła omyłka - zauważyła. - Ktoś mógł wziąć Karola za

„Balona”, który udaje Czecha. Spodziewano się przecież jego przybycia w ślad za
„Glacą”, który przyswoił cenne fanty „Balona”. Spodziewano się też rychłego
ściągnięcia jego ludzi z południa kraju.

- Może więc ktoś chciał po prostu wystraszyć „Balona”, zanim zjawią się jego

ludzie? Chociażby sam „Glaca”. Dał zlecenie...

- To  mi nie  pasuje do dzisiejszej  próby napadu na ciebie - zastanowiła się

background image

Kama. - Chyba że i w tym wypadku ta sama grupa przestępcza otrzymała od
kogoś zlecenie. Musisz pilnie porozmawiać z Karolem - zamknęła temat Kama.

-   Wcześniej   dopadnę   „Podsołtysa”   -   uznałem   zamknięcie   tematu   za

przedwczesne.

- Zapomnij!
W oczach Kamy było wszystko, co miało mnie powstrzymać od rozprawienia

się z „Podsołtysem”.

- No dobrze - wycofałem się z pomysłu.
Miała   rację.   „Podsołtys”   dowiedziałby   się,   że   jest   przez   nas   rozpoznany.

Dopóki   tego   nie   wiedział,   dopóty   mieliśmy   przewagę   nad   nim   i   całą   grupą
przestępczą. Poza tym jakby to wyglądało, gdyby wysoki urzędnik państwowy był
inicjatorem własnej, bezwzględnej konfrontacji z bandziorem.

Kama obejrzała uważnie kopię szkicu mapki Pawła ze skrytkami.
-   Dobrze,   że   jest   niezbyt   czytelny   -   pochwaliła.   -   Dzięki   temu   zyskuje   na

wiarygodności. Jaki rozwój wypadków przewidujesz?

- Zacznie się włamaniem do mojego mieszkania po szkic mapki. Obserwatorem

tego zdarzenia będzie Paweł...

-   Tomaszu!   -   wtrąciła   niewinnie   Kama.   -   Co   jakiś   czas   mówisz   o   Pawle.

Dlaczego nas sobie jeszcze nie przedstawiłeś?

„Tego by brakowało! Nie po to nie dopuszczam do ich spotkania, by teraz ich

swatać” - pomyślałem. „Nie ma głupich!”

- W tej chwili to niemożliwe - powiedziałem zgodnie z prawdą, bo Paweł był w

Warszawie,   a   my   siedzieliśmy   w   zajeździe   koło   Bartąga   pod   Olsztynem.   -
Wcześniej nie było okazji. Wiesz jak jest.

-   Wiem   -   powiedziała   jakoś   dziwnie,   jakby   wiedziała   też   i   to,   czego   nie

powiedziałem.

- Paweł skomunikuje się z nami, gdy tylko się włamią. Szkic mapki leży w

widocznym  miejscu   na   biurku  obok   planu   Olsztyna   i   złożonej   mapy  regionu
warmińsko-mazurskiego.   Na   miejscu   poszukiwań   włamywacze   pojawią   się
prawdopodobnie zaraz po północy. Zakładam, że zjawią się nie tylko oni. Ich
można będzie rozpoznać po wykrywaczu metali. Będą pod specjalnym nadzorem,
bo   muszę   wiedzieć,   kto   założył   podsłuch   i   włamał   się   dwa   razy   do   mojego
mieszkania. Jeżeli nie będzie wśród nich nikogo z Olsztyna, mogą mieć problem z
rozpoznaniem właściwej drogi, bo na szkicu umieściłem tylko nazwę miasta i
poprowadziłem od niej drogę na Stary Olsztyn. Tę wieś zaznaczyłem kwadratem
bez nazwy. Leży ona na południe od Olsztyna. Od tej części miasta blisko siebie
idą   trzy   drogi   na   południe.   Naniosłem   tylko   drogę,   o   której   wspomniałem.
Włamywacze będą mieli do wyboru jeszcze drogi do Butryn i Bartąga. Będzie to
dodatkowe  utrudnienie.   Na   każdej   drodze   problem  ten   pomoże   im   rozwiązać
podstawiony „przypadkowy przechodzień”, chroniony dyskretnie przez obstawę.
Po   zobaczeniu   szkicu,   wskaże   im   drogę   na   Stary   Olsztyn.   Zakładam,   że
prawdopodobni inni zainteresowani poruszać się będą tropem włamywaczy. Nie
mają innej możliwości odnalezienia właściwego miejsca. Okolice drogi na Stary
Olsztyn już od północy będą pod ścisłą obserwacją harcerek i harcerzy. Transport

background image

zapewniają   filmowcy.   Oni   też   będą   obecni   od   północy.   Wysterowane   przez
„przypadkowego   przechodnia”   poszukiwanie   obejmie   teren   po   prawej   części
wylotu drogi  z Olsztyna, bo tam  umieściłem wyróżniony czerwonym  kolorem
punkt i tylko tam jest miejsce nadające się do kopania. Gdy tylko rozpocznie się
penetracja stanowiska, padnie komenda „Akcja!” I wtedy wszystko się zacznie. 

Przedstawiłem Kamie szczegółowo scenariusz tego, co zajdzie po komendzie

„Akcja”. I zakończyłem:

- To wszystko powinno skutecznie i na długo przepłoszyć intruzów.
-   Brakuje   mi   tu   miejscowych  mediów  -   zauważyła   Kama.   -   Ich   relacje   ze

zdarzenia   zapobiegłyby,   na   jakiś   czas,   pojawieniu   się   kolejnych   intruzów,
zwabionych twoją obecnością i misją.

- Pogadasz z nimi?
-   Nie   ja!   -   pokręciła   nieznacznie   głową.   -   Mam   kogoś,   kto   to   załatwi   bez

związku ze mną. - Kama spojrzała na zegarek: - Muszę lecieć. Uważaj na siebie.
Do wieczora. Pa!

Z   gościnnego   zajazdu   koło   Bartąga   pomknąłem   wehikułem  do   Marózka   na

umówione spotkanie z podopiecznymi druhny Teni w ich obozie.

Czekała mnie jeszcze odprawa sztabu akcji, złożonego z Sykstusa, pełniącego

rolę koordynatora, oraz z Bolka i Teni. Wszystko musiało zagrać bez błędów i
zagrożeń.

Podczas   odprawy   sztabu   ustaliliśmy,   że   oficjalnie   z   akcją   nie   mam   nic

wspólnego. Miałem się o niej  dowiedzieć dopiero  w trakcie lub po fakcie, w
zależności   od   rozwoju   wypadków.   I   taka   wersja   miała   być   przedstawiona   w
mediach, gdybym przypadkiem został zauważony i rozpoznany.

Mój wyjazd w stronę miejsca zdarzenia mógł nastąpić dopiero po otrzymaniu

od Sykstusa sygnału, że włamywacze już dojechali. Paweł miał przyjechać za
włamywaczami. On i ja chcieliśmy i musieliśmy być obecni na wypadek, gdyby
sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Wiedzieliśmy, że przy preparowaniu
podobnych zdarzeń nie da się do końca przewidzieć rozwoju wypadków i uniknąć
improwizacji.

Z   powodu   tego   wszystkiego   znów   przełożyłem   umówione   spotkanie   z

Wiewiórką,   Wilhelmem   Tellem   i   Sokolim   Okiem   seniorami.   Chyba   coś   już
wiedzieli od juniorów.

Obok wehikułu przemknęła laweta z koparką, za nią druga, trzecia, czwarta...

Pojechały w stronę Olsztyna.

„Jakieś większe wykopki? Widocznie drgnęło w budownictwie mieszkaniowym.”

Jutro   czekała   mnie   proza   życia:   wymiana   wszystkich   zamków   w   drzwiach

mojego mieszkania i usunięcie podsłuchu.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

WEJŚCIE KAMY • GRA W CHOWANEGO NA ŻYWO •

NIECENZURALNE ANEGDOTY • HARCERKI I HARCERZE CZATUJĄ

• SYKSTUS CHCE COŚ POKAZAĆ • ZNIKNIĘCIE SZKICU MAPKI •

NOCNY WYŚCIG DO SKARBU • CHUSTECZKA NA SZCZĘŚCIE •

WŁAMYWACZE W CIEMNYM FORDZIE • ZASKAKUJĄCY TELEFON

OD JOLI • NIE TA KOLUMNA, NIE TEN SAMOCHÓD • WIEWIÓRKA

ZABŁĄDZIŁ • ZAPACH GROCHÓWKI • DANTEJSKIE SCENY Z

KOŃCA ŚWIATA • WŁAMYWACZE W POTRZASKU • UCZESTNICY

AKCJI ŁGAJĄ JAK NAJĘCI • MGIEŁKA TAJEMNICY NIE

ZASZKODZI

Gdy   mężczyźni   odwrócili   głowy   w   stronę   przedsionka   i   tak   już   zostali,

wiedziałem,   na   kogo   patrzą.   Kama   zjawiła   się   punktualnie.   Wyglądała   jakoś
inaczej niż zwykle, uroczyściej.

Na jej widok wstałem wyprostowany, dumny ze swej partnerki.
Wszyscy  odprowadzający  ją   wzrokiem  zauważyli,   że   idąc   między  stolikami

uśmiechnęła się radośnie na mój  widok i niby dyskretnie pomachała do mnie
dłonią.

Równie dyskretnie podniosłem dłoń i pozdrowiłem ją.
Wyjąłem   zza   pleców   bukiet   czerwonych   róż.   I   jak   kiedyś   mnie   nauczono,

kwiatkami do góry wręczyłem go Karnie, pozbywając się wreszcie kolca wbitego
w kciuk.

- O! - uniosła delikatnie do góry brwi i radośnie zajrzała w moje oczy. - Jeszcze

nigdy nie otrzymałam tak pięknego bukietu od mężczyzny - powiedziała cicho,
skłaniając się poufale do mojego ucha.

Gdy usiedliśmy, rozległy się oklaski.
Rozejrzałem się uśmiechnięty po sali, bo myślałem, że to dla nas. Niestety.
Na estradę wbiegł wyfraczony konferansjer. Przywitał anonimową widownię,

wyszczerzył   zęby  i   głosem   wskazującym,  że   ostatnio   od   trunków  nie   stronił,
puszczając porozumiewawcze oko przeprosił za niewielkie, godzinne opóźnienie
występu z przyczyn niezależnych.

- Później zaczniemy, wcześniej skończymy i wszyscy będziemy zadowoleni! -

wykrzyknął entuzjastycznie i zaśmiał się głośno.

Rozległy się niemrawe brawka.
- Psze państwa! - kontynuował konferansjer. - Zanim gwiazdy stołecznej estrady

przypudrują noski, poprawią fryzurki i wbiją się w kostiumiki, proponuję wspólną
zabawę! Niech ktoś z państwa podpowie, w co się pobawimy?

Na sali zaległa cisza.
- Śmiało, psze państwa! Jestem gotów na wszystko z wyjątkiem striptizu! No!

W co się pobawimy?

Nikt nie przerwał ciszy.
- Psze państwa! Czas spędzony bez zabawy jest czasem zmarnowanym. Nie

marnujmy życia! No! W co się pobawimy!?

background image

Nie wytrzymałem:
- W chowanego!
Konferansjer wyszperał mnie przekrwionymi oczkami:
- To znaczy?
- Pan się schowa. A my nie będziemy pana szukać - odpowiedziałem spokojnym

głosem.

Wykorzystałem   bezczelnie   pasującą   do   sytuacji   anegdotę   o   Panu

Samochodziku.

„Niech wie, że potrafię dowcipnie improwizować na fali sytuacji tworzonych

nieoczekiwanie przez innych” - pomyślałem z satysfakcją.

W zajeździe huknęło gromkim, radosnym, zdrowym śmiechem.
Konferansjer się schował za kulisami. Zgodnie z regułą zabawy, nikt z widowni

go nie szukał.

Śmiechom nie było końca. Co jakiś czas ktoś dostawał spazmów i wybuchał

zdrowym   rechotem   ponownie.   Za   nim   szli   inni,   bo   śmiech   jest   zjawiskiem
zaraźliwym.

Tego wieczoru śmiech, sprowokowany anegdotą o grze w chowanego, odegrał

jeszcze jedną ważną rolę. Zwrócił uwagę na moją obecność w zajeździe.

Włamywacze   wiedzieli   z   podsłuchu,   gdzie   i   o   której   spotkam   się   z   Kamą.   Z

pewnością umieścili w zajeździe swego obserwatora. Zobaczył, że jestem. Dał sygnał
swoim, że mogą przystąpić do włamania.

Po chwili przy naszym stoliku pojawił się rozbawiony kelner.
Zapalił świeczkę stojącą na stoliku.
Wpatrzony głęboko w dekolt Kamy przyjął zamówienie, przeniósł nasycony wzrok

na mnie i z wesołym błyskiem w oku powiedział:

- Pozdrowienia i gratulacje od szefa i obsługi. To było znakomite!
- Dziękuję i przepraszam - uśmiechnąłem się z wysiloną skromnością. - Więcej nie

będę.

- Szkoda! - powiedział z żalem w głosie. I dodał: - Przepraszam! To nie jest moja

sprawa. Dosłyszałem, że niektórzy goście rozpytują innych, kim pan jest.

- A jak pan myśli, kim jestem? 
- No, nie wiem...
- Ja też. 
Zarechotaliśmy radośnie.
Dopiero teraz zauważyłem, skąd wziął się ten inny, uroczysty wygląd Kamy. Była

ubrana w elegancką, stonowaną doborem tkaniny do kroju, kolorem do cery i oczu
wieczorową kreację. Komponowała się ona harmonijnie z jej fryzurą, makijażem i
sylwetką.

- Cudownie wyglądasz - wyrwało mi się. 
Spojrzała z żartobliwą podejrzliwością: - Oj! Bo pomyślę, że i inne, krążące o

tobie anegdoty też są prawdziwe.

„Dlaczego nigdy wcześniej nie dała mi poznać po sobie, że zna jakieś anegdoty,

których jestem bohaterem?”

- Jakie anegdoty? - maskując zaniepokojenie, udałem zdziwienie pomieszane z

zainteresowaniem.

background image

- Zwłaszcza te niecenzuralne - uśmiechnęła się figlarnie i musnęła palcami moje

przedramię,   spędzając   natrętną   muchę.   -   Nie   przejmuj   się   -   uśmiechając   się
tajemniczo pocieszyła mnie Kama. - Wiesz dobrze, że nie było i nie ma ludzi
nieskazitelnie przyzwoitych. A ci, którzy takich udają, rozpylając wokół siebie
fałszywą aurę nieskazitelnej przyzwoitości, są po prostu śmieszni, niewiarygodni i
przez to szczególnie nieprzyzwoici.

Po chwili patrząc sobie w oczy zapomnieliśmy o całym świecie, poszukiwaniu

testamentu sprzed ponad siedmiuset lat i o naszej grze dezinformacyjnej.

Do rzeczywistości przywołał nas dzwonek mojego telefonu komórkowego.
- Jesteśmy na miejscu - meldował Sykstus. - Zmontowaliśmy i sprawdziliśmy

technikę. Harcerki i harcerze czatują, „przypadkowi przechodnie” wałęsają się po
drogach. Cisza przed burzą. Cześć!

Po chwili przedzwonił Paweł:
-   Szefie!   Od   godziny  obserwuję  dom.   Nic  się   nie  dzieje.   Pozdrowienia  dla

Kamy.

Kama spojrzała na mnie pytająco. Uśmiechnąłem się do niej:
- Wszystko zgodnie z planem. 
Znowu Sykstus:
- Przypomniałem sobie! Przypomnij mi jutro, żebym ci coś pokazał. Zdziwisz

się... He! He! He! Burzy jeszcze nie ma. Na razie!

- Sykstus ma mi coś jutro pokazać - zameldowałem Karnie. 
Teraz Paweł:
- Szefie! Są czterej faceci, niby oddzielnie i nieznajomi. Jeden zatrzymał się i

grzebie przy drzwiach frontowych. Już jest  w środku! Za nim wchodzi drugi.
Trzeci zostaje w pobliżu drzwi. Czwarty obstawia ulicę. Szef pozdrowił Kamę?

- Tak!
Zauważyła, że jestem spięty:
- Zaczęło się? - zapytała. 
Skinąłem głową: - Włamują się do mojego mieszkania.
Kama delikatnie dotknęła grzbietu mojej dłoni. 
Znowu Paweł:
-   Szefie!   Koniec   włamania.   Sprawdziłem   mieszkanie.   Szkic   mapki   zniknął.

Reszta bez zmian. Aha! „Pluskwy” też zniknęły! Ruszam za nimi na Olsztyn.
Złapię ich na szosie!

- Dołączę do ciebie za godzinę w miejscu spotkania z Kamą. Będę za tobą.
Zadzwoniłem do Sykstusa.
- To ja! Między pierwszą i drugą na naszych drogach pojawią się goście. Paweł

i ja przyjedziemy tuż za nimi. Powodzenia.

- Dzięki! - ucieszył się Sykstus. - Tomaszu! Nie zapomnij przypomnieć mi jutro,

że mam ci coś pokazać. To ważne! Cześć!... Poczekaj!... Otrzymałem meldunek,
że na naszych drogach pojawiły się lawety z koparkami... Jedenaście... Nie! Już
szesnaście!   Mają   tablice   rejestracyjne   z   kilku   województw.   „Przypadkowi
przechodnie” skierowali wszystkie na drogę Olsztyn-Stary Olsztyn. Będzie tłok i
zamieszanie! Na razie!

background image

Zadzwoniłem do Pawła.
- Na miejscu jest już szesnaście lawet z koparkami, z różnych województw -

zameldowałem.

- O rany! - wyrwało się Pawłowi. - Szefie! Jadę w środku kolumny samochodów

osobowych. Nie wiem, w którym jadą włamywacze...

- Ile ich jest?
-   Przed  sobą   widzę  światła   co   najmniej   dziewięciu.  Z  tyłu  jest   ich  więcej!

Jedziemy średnio nieco ponad sto na godzinę. Widziałem kilka zagranicznych
tablic rejestracyjnych, nawet brytyjską i parę skandynawskich.

- Za dwadzieścia minut przejedziesz koło mnie. Dołączę na koniec kolumny!
Zadzwoniłem do Sykstusa.
-   Sykstus?   W   kierunku   miejsca   akcji   zmierza   kolumna   ponad   dwudziestu

samochodów osobowych. Niektóre z nich mogą być przypadkowe. Zauważono
obce rejestracje, między innymi brytyjską i kilka skandynawskich. W jej środku
jedzie Paweł. Ja będę na końcu. Co u ciebie?

- Doszło jeszcze siedem lawet z ciężkim sprzętem. Harcerze i harcerki trzymają się

dzielnie. Laweciarze zachowują się spokojnie. Widocznie czekają na dyspozycje.

Zadzwonił Paweł.
-  Kolumna  przyspieszyła   o   dwadzieścia   kilometrów.  Jazda   bez   sensacji.   Co

nowego, szefie?

- Doszło siedem lawet. Jest spokój i pełna gotowość...
- Szefie! - przerwał mi Paweł. - Z kolumny przede mną wyrwał się granatowy

ford. Ucieka! To może być samochód włamywaczy. Pędzę za nim!

Przypomniałem sobie o Karnie:
- Coś się zaczyna dziać w kolumnie. Przyspieszyła. Paweł podjął  pościg za

uciekającym fordem, w którym mogą jechać włamywacze.

- Nie szalej za kierownicą - poprosiła ciepłym, troskliwym głosem. - Za pół

godziny na miejscu akcji pojawią się media. Skomunikują się z Sykstusem. Na
jego sygnał rozpoczną pracę.

***

- Poczekaj! - Kama powstrzymała mnie przy wehikule.
Wyjęła   coś   z   torebki.   Rozłożyła.   To   była   czworokątna,   biała   chusteczka   z

wyhaftowanym, kolorowym ornamentem wzdłuż krawędzi i wehikułem pośrodku.
Złożyła ją po przekątnej i zawiązała na mojej szyi.

- To  na szczęście! - uśmiechnęła się błyszczącymi oczami. - Wyhaftowałam

specjalnie dla ciebie - dodała popychając mnie delikatnie w stronę wehikułu.

Przed   zajazdem   przemknął   ciemny  ford.   Pięćdziesiąt   metrów   za   nim   sunął

Rosynant   prowadzony   przez   Pawła.   Kilkaset   metrów   za   Rosynantem   pędziła
kawalkada samochodów.

Wskoczyłem do wehikułu. Pomachałem Karnie dłonią i pomknąłem w pościgu.

***

Zadzwoniłem do Pawła.
- Słucham, szefie!

background image

- Świetnie prowadzisz!
- Wiem! Co jeszcze?
- Zacznij nieznacznie zwalniać. Wtedy grupa pościgowa też zwolni. Ułatwi to

Sykstusowi rozpoznanie i da czas na przejęcie forda włamywaczy.

- Zrozumiałem! Zaczynam zwalniać! 
Zadzwoniłem do Sykstusa.
- Mamy chyba ze trzydzieści lawet z koparkami i innym ciężkim sprzętem! -

krzyknął. - Nie mogę się już doczekać tego, co się tu za chwilę będzie działo.
Laweciarze niczego nie przeczuwają! Są już media! Radio Olsztyn da relację na
żywo. Ci z publicznej telewizji lokalnej klną, że nie mogą zrobić tego samego. Są
zależni   od   centrali.   Nakręcą   reportaż.   Fotoreporterzy   i   dziennikarze   prasowi
obstawili cały teren... Co nowego?

- Pierwszy powinien dotrzeć ciemny ford. Jadą nim włamywacze. Chcą uzyskać

przewagę nad pościgiem. Widocznie mają jakiś pomysł. Paweł robi wszystko, by
pościg opóźnić. Zacznijcie, gdy włamywacze znajdą się na polu ze sprzętem. Po
kilku minutach dotrą inni goście.

- Zrozumiałem! Na razie!... Aha! Nie zapomnij przypomnieć mi, że mam ci coś

bardzo ważnego do pokazania! No to na razie! 

Natychmiast zadzwonił Paweł.
-   Szefie!   Ciemny   ford   odskoczył   o   ponad   kilometr   i   powiększa   przewagę.

Reszta do tej pory się nie zorientowała! Cały czas redukuję prędkość! Zszedłem
już   do   około   stu   na   godzinę!   Przed   samym  Olsztynem  odskoczę   od   reszty   i
dołączę do forda!

***

Znaną mi dobrze szosą jechałem na końcu kawalkady uczestniczącej w nocnym

wyścigu do skarbu, którego nie było. Licznik pokazywał sto na godzinę. Nagle
odezwała się komórka. To znów dzwonił Paweł.

- Szefie! Pomyłka! Ford skręcił na Gdańsk. Teraz ja prowadzę całą kolumnę.

Włamywacze jadą gdzieś za mną.

- Tylko  się nie  oglądaj   za  siebie.  Zwolnij. Wyskoczą  do przodu, bo  muszą

urwać się pozostałym przed Olsztynem. Mają na to niecałe pół godziny!

- Zwalniam!
Kolumna zwolniła do dziewięćdziesięciu na godzinę. Ja również.
Znowu odezwała się komórka.

- Tomasz? - zaskoczył mnie głos Joli. - Za trzy, może cztery minuty wyprzedzi

ciebie ciemny ford z włamywaczami, ścigany przez ponad dwadzieścia samochodów
osobowych. Włamywacze mają kilometr przewagi. Jadą z prędkością dochodzącą do
stu siedemdziesięciu na godzinę. Jedziecie nie w tej kolumnie...

- Gdzie jesteś?
- W środku nocy! Pa! 
Zadzwoniłem natychmiast do Pawła.
-   Paweł?   Jedziemy   w   przypadkowej   kolumnie.   Za   chwilę   wyprzedzi   cię

właściwy ford z włamywaczami. Kilometr później jedzie kolumna samochodów
ścigająca forda.

background image

- Siądę fordowi na ogonie.
Obok mnie mignął ciemny ford w stronę Olsztyna. Po chwili przemknęła grupa

pościgowa. Ruszyłem za nią.

Szkic mapki Pawła narzucał włamywaczom okrężny dojazd do drogi na Stary

Olsztyn przez Olsztyn od północy. Sobie zostawiłem skrót do Starego Olsztyna
od lasu Windunga.

Tuż przed Olsztynem odbiłem na wschód, przemknąłem śpiącym Bartągiem w

stronę szosy na Butryny. Przeciąłem ją i pojechałem na Szczęsne. Stąd dałem
znać Sykstusowi, że za chwilę przybędą goście od północy i ja od południa.

Przez   Stary  Olsztyn  wjechałem  na drogę  do  Olsztyna.  Kilkadziesiąt  metrów

dalej znajdowało się miejsce naszej akcji.

Gdy ukrywałem wehikuł pod ogrodzeniem ogródków działkowych, usłyszałem

podejrzany szelest. Przyjąłem postawę obronną.

Wtem w nocnej ciszy rozległ się szept Wiewiórki juniora:
- Druh Tomasz?
- Nie znam hasła - zażartowałem cichutko.
- Nie szkodzi! - zaśmiał się konspiracyjnie junior. - Przysłał mnie druh Sykstus.

Mam być przewodnikiem.

Przez   pofałdowane,   porośnięte   chaszczami   pole   brnęliśmy   do   punktu

dowodzenia.   Z   podziwem   obserwowałem   jak   junior   kluczy,   zawraca,   krąży,
zatrzymuje się co jakiś czas i nasłuchuje. „Sprytnie, druhu!” - pomyślałem. „W
ten sposób przeciwnik nigdy nie odnajdzie drogi do punktu dowodzenia.”

Gdy po raz któryś wpakowaliśmy się w tę samą kępę kłujących ostów, junior

zatrzymał się, machnął zrezygnowany ręką i szepnął do mnie: - Chyba nie trafię!

Okazało się, że junior, chociaż znał drogę, miał trudności z trafieniem, bo punkt

dowodzenia   został   znakomicie   zamaskowany.   W   pewnym   momencie   sądził
nawet, że przezorny Sykstus zdążył go już przenieść w inne miejsce.

Spojrzałem na zmęczonego i zawstydzonego druha. Wciągnąłem głęboko przez

nos   powietrze,   by   palnąć   jakieś   pocieszenie   i...   Poczułem   znajomy   zapach
obozowej grochówki na wędzonym boczku.

Wskazując kierunek powiedziałem:
- Idziemy za zapachem grochówki.
Po chwili byliśmy przy kuchni polowej, ustawionej  na zapleczu celu  naszej

wędrówki. Junior odetchnął z ulgą.

***

Punkt dowodzenia był doskonale usytuowany i wyposażony. Nie ruszając się z

niego, można było obserwować miejsce akcji. Sykstus znał się narzeczy:

- Mam tu wszystko, żeby z tego miejsca skutecznie sterować akcją - powiedział

z dumą. - I kuchnię polową, żeby przetrwać - uśmiechnął się. - Przetrwamy, bo
przed godziną wszyscy wrąbaliśmy po menażce grochówki z wkładką.

Sykstus   przerwał,   bo   odezwał   się   jeden   z   kilku   telefonów   komórkowych.

Odebrał meldunek i spojrzał na mnie:

- Zaczyna się! Do drogi dojeżdża ciemny ford włamywaczy. Za nim jedzie coś

dziwnego.

background image

- To Rosynant Pawła! - wyjaśniłem. 
Zagrała druga komórka.
Sykstus słuchał i powtarzał fragmentami meldunek:
- Ford się zatrzymał... Wysiadło czterech facetów... Rozglądają się.
Jeden trzyma wykrywacz metali... Wchodzą na miejsce akcji... Są na samym

środku!

Sykstus błyskawicznie uruchomił mikrofon i krzyknął:
-Akcja!
Zabłysły   oślepiające   reflektory,   zainstalowane   nad   drogą   i   jej   okolicami.

Potężne głośniki ryknęły charkotem o ogromnym natężeniu.

Czterej włamywacze osłupieli. Oświetleni operatorzy koparek i kierowcy rzucili

się   biegiem   w   krzaki,   na   pola   i   do   lawet.   Powstało   straszliwe   zamieszanie.
Warknęły silniki. Kolumna nawet nie drgnęła, bo nadjechały właśnie samochody
osobowe, z których powyskakiwali jacyś ludzie, by zobaczyć, co się dzieje. Puste
samochody zablokowały wyjazd z drogi.

Wokół   tego   wszystkiego   i   w   środku   zaroiło   się   od   operatorów   kamer,

akustyków  i  reporterów  z  mikrofonami,  fotoreporterów  błyskających fleszami,
harcerek i harcerzy spisujących numery rejestracyjne pojazdów.

Ogłuszający charkot ucichł. Z głośników rozległ się spokojny, pogodny głos

Sykstusa:

-   Dobry   wieczór   państwu!   Stajecie   się   właśnie   gwiazdami   filmowymi   i

bohaterami publikacji dziennikarskich. Macie dziś swoje „pięć minut”. Filmują
was   najlepsi   operatorzy   kinematografii   polskiej   i   telewizji   publicznej!   Radio
Olsztyn relacjonuje to zdarzenie na żywo. Reporterzy prasowi i fotoreporterzy
gromadzą   materiał   dziennikarski   do   gazet.   Możecie   udzielać   wywiadów   oraz
pozować do ujęć filmowych, telewizyjnych i fotograficznych. To nic nie kosztuje!
Życzymy miłego spędzenia czasu z nami i dobrej zabawy. Prosimy o zachowanie
spokoju i porządku. Nikomu nic złego nie zagraża. Dziękujemy, że przybyliście
tu z własnej woli. Nie jesteście otoczeni. Szczęśliwego powrotu do domu.

Ponownie rozległ się ogłuszający charkot.
Zaskoczeni poszukiwacze skarbów nie palili się do roli gwiazd filmowych i

bohaterów   relacji   dziennikarskich.   Zastosowali   zasadę:   ratuj   się   kto   może.
Biegając   potykali   się,   przewracali   i   wpadali   na   siebie,   chociaż   było   zupełnie
jasno.   Pochyleni   osłaniali   podniesionymi   ramionami   opuszczone   głowy.   A
przecież   nie   padało.   Jak   oni   wiali!...   Czmychali   skuleni   na   północ   w  stronę
Starego   Olsztyna,   zamiast   na   południe   w   stronę   Olsztyna,   gdzie   stały   ich
samochody.   Między   nimi,   jak   grupki   aniołów   i   archaniołów,   poruszały   się
majestatycznie  patrole  rozpromienionych,  roześmianych  harcerek  i  harcerzy w
mundurkach i pelerynach.

-   Tak   właśnie   może   wyglądać   zachowanie   tłumu   podczas   końca   świata,

oglądanego   w   skali   mikro   -   skomentował   Sykstus   rozgrywające   się   na   dole
dantejskie sceny. I dodał, patrząc na chustkę od Kamy: - Ładna chusta, druhu!...
Aha! Nie to chciałem powiedzieć. Pamiętaj! Masz mi przypomnieć, żebym nie
zapomniał, że mam ci jutro coś ważnego pokazać!

background image

- To już dzisiaj, druhu Sykstusie - poprawiłem koordynatora akcji. - Dobrze, że

mi o tym przypomniałeś.

***

Pierwsze umknęły samochody osobowe. Za nimi ruszyły lawety z koparkami i

innym   ciężkim   sprzętem.   Na   miejscu   akcji   pozostał   ciemny   ford   i   czwórka
włamywaczy usiłujących dostać  się do środka samochodu. Otoczył ich  ciasno
wesoły, rozbawiony tłum uczestników akcji.

Odezwała się moja komórka. Dzwonił Paweł.
-   Szefie!   Zakosiłem   ich   kluczyki   z   samochodu   i   zatrzasnąłem   drzwi!   -

zameldował.

- Bardzo  dobrze. Właśnie wezwałem policję.  Niech włamywacze  poczekają.

Włamanie   do   mojego   mieszkania   będzie   łatwe   do   udowodnienia.   W   fordzie
policja znajdzie komplet kluczy, którymi otworzyli moje mieszkanie.

- Jasne!
- Pamiętasz, że po zauważeniu włamania do mojego mieszkania pojechaliśmy

od razu za nimi i dojechaliśmy aż tutaj?

- Jasne!
- I jesteśmy tu tylko z tego powodu! 
- Jasne!
- Zostaliśmy całkowicie zaskoczeni tym, co tu się stało! 
- Jasne!
-   Jesteśmy   wdzięczni   harcerkom,   harcerzom   i   filmowcom   za   przypadkową

pomoc w ujęciu włamywaczy.

- Jasne!
- Ani słowa o podsłuchu!
- Jasne!
-   Dopilnuj   teraz,   żeby  nasi   ludzie   nie   pozwolili   czmychnąć   włamywaczom.

Zaraz do was dotrę.

Zanim doszedłem, przyjechała policja.

***

Po drodze natknąłem się na Wiewiórkę juniora i Elę z okularami na perkatym

nosku. Oboje, rozpierani radością i dumą z udanej akcji, udzielali odpowiedzi na
pytania dziennikarzy.

Łgali   jak   najęci   o   nocnej   grze   terenowej   harcerek   i   harcerzy   z   udziałem

techników filmowych, przygotowujących się do nakręcenia podobnego zdarzenia,
przewidzianego   w   scenariuszu   filmu   „Wielki   powrót   Pana   Samochodzika”.
Oczywiście,   tych,   co   tu   się   zjechali   lawetami   i   samochodami,   spotkali   i
przepłoszyli   zupełnie   przypadkowo.  Początkowo  sądzili,   że   to   jacyś   wynajęci
statyści. Okazało się jednak, że nie mają nic wspólnego z grą. A w ogóle to licho
wie, co oni tu robili lub chcieli robić i dlaczego się przestraszyli i uciekli. I nie
warto nimi zawracać sobie głowy. Kogo oni mogą obchodzić?

Uradowana moim widokiem Ela uśmiechnęła się i pomachała do mnie dłonią.
- Ładna chusta! - krzyknęła, bo zauważyła moją chustkę od Kamy. Dziennikarze

background image

obejrzeli   się   za   mną.   Zauważyli,   że   odwzajemniłem   jej   uśmiech.   Któryś
dociekliwie zapytał:

- Kim jest ten człowiek?
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała bez chwili namysłu. - To jakiś sympatyczny,

uśmiechający się do mnie facet z chustą na szyi.

- Pewnie też był kiedyś harcerzem - dodał poważnie junior i puścił do mnie

porozumiewawczo oko. - To widać!

Do Wiewiórki i Eli dołączyła druhna Tenia. Za nią pojawił się druh Bolek.

Komendanci   obozów   uwiarygodnili   wypowiedzi   podopiecznych.   Wszystko
poszło zgodnie z planem.

Pojawienie się nocnych intruzów w miejscu harcerskich i filmowych ćwiczeń

miało   pozostać   i   zostało   okryte   mgiełką   tajemnicy.   Żeby   można   było   snuć
nieszkodliwe, nawet bardzo fantastyczne domysły i przypuszczenia.

Nad   Olsztynem  i   Starym  Olsztynem  wstawał  pogodny  świt,   gdy  spakowani

ruszyliśmy z miejsca akcji do Marózka.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

SEKRETNY DZIENNIK PANA SAMOCHODZIKA • SCENY

NAKRĘCONE PRZEZ SYKSTUSA • ULA STANĘŁA JAK WRYTA •

ZBAWIENNE PĘKNIĘCIE DRĄGA • SEKRETNY DZIENNIK KAROLA •

KAMA JEST NIEZAWODNA • UZASADNIONE OBAWY PAWŁA •

KRZYŻACKI SKARB • KAROL ODKRYWA KARTY • KUSZĄCY

KAJET • CO SIĘ ROBI MAJĄC DOKTORAT Z FIZYKI NUKLEARNEJ

Nocne   wydarzenia   zawiodły  czwórkę   włamywaczy-recydywistów  do   aresztu.

Pozostali   anonimowi   zainteresowani   przejęciem   rzekomego   skarbu   i   ich
najemnicy, po nieoczekiwanym ujawnieniu się przy drodze Olsztyn-Stary Olsztyn,
rozpierzchli się na jakiś czas po kraju.

Przed   ogłoszeniem   wyników   konkursu   na   zakończenie   legendy   dziadka

Wiewiórki   seniora,   musiałem   dociec,   czy   i   jakie   role,   wśród   dyskretnie
czekających   obserwatorów  mojej   misji,   pełnią   Karol,   niemiecka   para   i   grupa
przestępcza z „Podsołtysem” za kierownicą opla.

- Wcześniejsze  ustalenie ich ról pozwoli uniknąć przykrych niespodzianek  -

mruknąłem do siebie.

- Co tam mruczysz Tomaszu? - zaciekawił się Sykstus, który ściągnął mnie w

Marózku prosto do siedziby filmowców, by pokazać coś ważnego.

Okazało   się,   że   Sykstus   wymyślił   sekretny   dziennik   Pana   Samochodzika.

Miałbym   w   nim   zapisywać   swoje   uwagi,   spostrzeżenia,   wnioski   i   zbierane
informacje o przebiegu mojej misji.

-   Myślę,   że   powinienem  prowadzić   coś   takiego   -   powiedziałem,   bo   faktów

przybywało z każdym dniem i mogłem coś istotnego zapomnieć. - Pamięć ludzka
bywa zawodna.

Sykstus spojrzał na mnie uważnie spod opadających śmiesznie powiek:
- To też - przytaknął. - Miałem jednak na myśli coś innego... Tomaszu! Jesteś

jedynym   źródłem   kompletnych   informacji   o   celach   i   przebiegu   twojej   misji.
Tylko ty znasz swoje spostrzeżenia, wnioski i uwagi na jej temat. Nikt, poza tobą,
nie   wie,   jakie   posunięcia   planujesz.   Mówiąc   o   sekretnym   dzienniku   Pana
Samochodzika   miałem   na   myśli   dziennik   zawierający   logiczny   zbiór
wiarygodnych, ale fałszywych informacji  o celach, postępach, spostrzeżeniach,
uwagach i zamiarach odnoszących się do twojej misji. Ten fałszywy dziennik
sekretny co jakiś czas, na skutek różnych zbiegów okoliczności, powinien trafiać
w ręce osób z drugiej strony.

- Od razu ukradną!
- Nie sądzę! - Sykstus wzniósł wyprostowany palec prawej ręki. - Druga strona

będzie przecież bardzo zainteresowana utrzymaniem szansy na ponowne zajrzenie
do sekretnego dziennika. Co więcej, oni sami dopilnują, by do tego dziennika nie
dotarł ktoś przypadkowy - zaśmiał się Sykstus. - To będzie najpilniej strzeżony
kajet w kraju!

- Pomyślę nad tym - odpowiedziałem ostrożnie.
- Teraz chcę ci pokazać kawałki, które nakręciliśmy.

background image

- Chętnie je obejrzę - powiedziałem. 
Sykstus włożył kasetę i uruchomił sprzęt.
Na ekranie zobaczyłem siebie wyjeżdżającego wehikułem od Marózka na szosę

w   kierunku   Olsztyna.   Na   poboczu   po   prawej   pojawił   się   „przebieraniec”   z
drogówki. Pomachał lizakiem i niczego nie wskórał. Tuż za nim z leśnej drogi po
prawej, przed samym wehikułem, wyjechał opel prowadzony przez „Podsołtysa”.
Wehikuł skręcił w lewo, później w prawo pomiędzy opla i parę osobników w
kominiarkach,   wybiegającą   z   lasu   po   lewej   stronie   szosy.  Zamaskowana  para
wykonała   skok   rozpaczy   do   rowu,   ratując   się   przed   kołami   rozpędzonego
wehikułu, odjeżdżającego w stronę Olsztyna. Przy oplu zatrzymał się renault clio.
W   uchylonym   okienku   pojawiła   się   ręka,   która   gestem   nakazała   pościg   za
wehikułem.   Zamaskowana   para   wskoczyła   na   tylne   siedzenie.   Opel   ruszył.
Kierujący renówką skręcił w leśną drogę po prawej. Nagle w kadrze pojawił się
błękitny   ford,   wyprzedził   opla   i   wykonał,   tuż   przed   jego   nosem,   poślizg
kontrolowany. Zmusiło to „Podsołtysa” do gwałtownego hamowania i skrętu w
prawo.   Opel   zarył   maską   w  rowie,   wypinając   tylne   podwozie   w  niebo.   Ford
wykonał manewr powrotu do  pierwotnego kierunku jazdy. Nie  zdążył ruszyć.
Przed   jego   maską   stanął   rozkraczony  „Podsołtys”   w  kominiarce   z   lewarkiem
uniesionym   do   góry.   Sygnalizował   zamiar   rozbicia   przedniej   szyby.   Do
zatrzymanego samochodu, od strony kierowcy, podbiegła zamaskowana para. Z
forda wysiadła szczupła, zgrabna dziewczyna. Uspokajająco podniosła dłonie do
góry. Wyciągniętą lewą ręką oddawała kluczyki. Trójka napastników zbliżyła się
do   niej.   Nagle   dziewczyna   przyjęła   postawę   ofensywną,   wykonała   kilka
zdecydowanych,   błyskawicznych   ruchów   ramionami,   powalając   jednocześnie
„Podsołtysa”. Puszczony lewarek upadł na asfalt. „Podsołtys” zawył i padł obok.
Zamaskowana   para,   robiąc   dziwne   wygibasy   w   powietrzu,   przeleciała   nad
zwijającym się z bólu „Podsołtysem” i walnęła o asfalt. W tym samym momencie
błękitny ford odjechał w kierunku Olsztyna. Kamera wykonała zbliżenie twarzy
napastników, którzy w złości pościągali kominiarki...

***

- Oprócz tych kilku kawałków, które obejrzałeś, mamy parę innych - obudził

mnie głos Sykstusa. - Co ty na to?

Nie wiedziałem, co przespałem. Nie byłem nawet pewien, czy zajście na szosie

z walczącą dziewczyną widziałem na ekranie monitora czy we śnie. Wyglądało to
raczej na sen.

- Niesamowite! - powiedziałem dyplomatycznie przeciągając się i ziewając jak

widz w kinie po obejrzeniu długiego, wciągającego filmu.

- Wiedziałem, że tak zareagujesz! - ucieszył się Sykstus. - Te wszystkie sytuacje

można   przenieść   żywcem   do   „Wielkiego   powrotu   Pana   Samochodzika”,
zastępując uczestniczące w nich osoby aktorami i kaskaderami oczywiście.

Musiałem dowiedzieć się, na co tak trafnie zareagowałem:
- Mógłbyś mi to przegrać na VHS i pożyczyć? Chciałbym obejrzeć jeszcze raz,

może nawet dwa.

background image

- Wiedziałem, że to cię wciągnie! - ponownie ucieszył się Sykstus, podając mi

dwie kasety VHS. - Na pamiątkę od Sykstusa i zespołu - powiedział i natychmiast
zasnął w fotelu.

***

Przy wyjściu z siedziby filmowców natknąłem się na dzieci z ładnej rodzinki.
- Cześć, dzieciaki! - przywitałem je radośnie jak starych znajomych.
- Cześć - odkrzyknęli Kasia i Kuba. 
Przybiliśmy po piątce.
- O, idzie mama - Kasia obejrzała się i my też spojrzeliśmy w tamtym kierunku.
Mama znajomego duetu zbliżała się szybkim krokiem. Nagle stanęła jak wryta.
- Tomasz? - jej oczy zrobiły się bardzo okrągłe.
- Czy my się znamy?
- Pamiętasz „Rowerzycę”? - zapytała.
- Tak. To był mój pierwszy i ostatni damski rower.
- A pamiętasz, jak do tego roweru przywiązałeś pewnego dnia drąg w miejscu,

gdzie inne rowery miały ramy?

- Oczywiście!
- To musisz też pamiętać, jak ten drąg trzasnął w czasie jazdy pod dziewczyną...
- O! Pamiętam to doskonale!
- Ten drąg trzasnął wtedy pode mną! - ucieszyła się głośno.
- Ula? - udałem wielką radość.
- We własnej osobie!
Oczy dzieciaków były okrągłe ze zdziwienia. Wymieniając czułe „niedźwiadki”

z   Ulą,   dziękowałem   w   duchu   losowi   za   pęknięcie   tego   drąga   w   odległej
przeszłości.

- Wiesz! Bardzo mi się podobałeś - szepnęła wilgotnym głosem do mojego ucha

i spojrzała, jak dawniej rozbrajająco, głęboko w oczy. - Skąd masz taką ładną
chustę? Co u ciebie? - zapytała z ciekawością.

- U mnie?...
Na szczęścia odezwała się moja komórka. Przeprosiłem Ulę:
- Spotkamy się, żeby powspominać. 
Pożegnałem dzieciaki. Dzwoniła Kama.
- Musimy się spotkać.
- Przepadam za spotkaniami z tobą - powiedziałem ciepło.
- Nie przepadaj, bo przepadniesz - ostrzegła mnie żartobliwie. - Pa! 
Coraz mocniej dręczyło mnie pytanie: „Kim jest Kama?”.

***

Przy wyjeździe z Marózka natknąłem się na Karola. Obaj ucieszyliśmy się na swój

widok,   bo   mieliśmy   do   pogadania   o   jakimś   Czechu   Janie,   dworzaninie   cudem
ocalałym z rąk pogan w XIII wieku. Umówiliśmy się nieodwołalnie na dziś.

Zauważyłem, że Karol ściska pod pachą opasły kajet w czarnej okładce. 
„Pewnie sekretny dziennik Karola” - zaśmiałem się do siebie.

***

background image

-   Musisz   tego   posłuchać   -   powiedziała   Kama   włączając   magnetofon.   -   To

fragment relacji radiowej z miejsca naszej nocnej akcji.

- Jest druga w nocy. Obok drogi Olsztyn-Stary Olsztyn trwają próbne zdjęcia do filmu

„Wielki   powrót   Pana   Samochodzika„.   Muszę   przekrzykiwać   specjalne   efekty
akustyczne, towarzyszące w tej scenie filmowcom. Jest potwornie jasno! Ktoś biegnie w
moją stronę! Potyka się, przewraca!

Pędząca   za   nim   grupka   wpada   na   niego!   Wszyscy   zrywają   się   błyskawicznie...

Podbiegam do aktora, wsiadającego do szoferki lawety! Kogo pan gra w tym filmie?

- A idź pan do diabła!
- Słyszeli państwo? Mój rozmówca jest piekielnie zapracowany...
-   Zapracowany?   Panie!   Ja   nic   nie   wiem!   Jestem   turystą!   Przyjechałem   na   letni

wypoczynek...

- Lawetą z koparką?
- Nająłem się, bo potrzebowali operatora koparki...
- Do filmu?
-   Do   jakiego  filmu?   Daj   pan  skończyć!  Niemcy,   baba  z   chłopem,   najęli   mnie   do

wykopania czegoś koło tej drogi  w miejscu, które mieli  mi pokazać. Pomyślałem, że
chodzi o jakieś dobra zakopane kiedyś przez ich rodziny, jak stąd wiały do swoich przed
ruskim wojskiem. I oni chcą je teraz odzyskać. No to się zgodziłem! Jak przyjechałem
wieczorkiem,   aż   z   Opola,   to   kazali   czekać.   Przyszła   noc.   I   nic!   Później   zaczęły   się
zjeżdżać inne lawety z koparkami...

- A to już końcówka - Kama przewinęła taśmę.

- I wszystko się wyjaśniło! Zaślepieni chęcią szybkiego wzbogacenia się łowcy skarbów

dowiedzieli  się   przypadkiem,   że  na  tym  terenie  dziś   w  nocy wydarzy  się  coś,   co  ma
związek z powrotem Pana Samochodzika. I to im wystarczyło jako powód zmasowanego
przyjazdu   na   drogę   Olsztyn-Stary   Olsztyn   z   myślą   o   przejęciu   inicjatywy,   bo   Pan
Samochodzik kojarzy im się tylko z sukcesami w poszukiwaniu drogocennych zabytków.
Tymczasem tu, na tym polu miały być kręcone próbne zdjęcia nocne do filmu „Wielki
powrót   Pana   Samochodzika”,   czego   byliśmy   świadkami.   Na   skutek   tego
nieporozumienia doszło do nieoczekiwanego spotkania łowców skarbów z filmowcami.
Łowcy  skarbów  przegrali  i  odjechali  w  mroki  nocy.  Podczas   rozmowy  z  harcerzami
grającymi w filmie dostrzegliśmy ku naszemu zaskoczeniu, przechodzącego niedaleko
Pana Samochodzika z piękną chustą zawiązaną pod szyją. Jak wyjaśnił nam producent
filmu, był to tylko aktor odtwarzający rolę pana Tomasza...

- Resztę możemy sobie darować - powiedziała Kama wyłączając magnetofon. -

Zwróciłeś uwagę na wątek dotyczący pary Niemców?

- Okazali się jednymi z łowców skarbów - uśmiechnąłem się na myśl, że jadą

teraz, jak niepyszni, w stronę Odry i klną. - Są już pewnie na granicy.

- Tego  ostatniego  nie jestem  pewna.  Wynajęta przez  nich laweta z  koparką

przyjechała aż z Opola. Na miejscu akcji pojawiła się przed innymi... Jak myślisz,
ile czasu trwa dojazd  tak obciążonej lawety z Opola do Olsztyna? I dlaczego
Niemcy wynajęli koparkę tam, chociaż można było to zrobić  w Olsztynie lub
gdzieś w pobliżu?

„Że też sam na to nie wpadłem!” - zawstydziłem się w duchu. 
-   Przypuszczam,   że   było   tak   -   kontynuowała   Kama.   -   Niemiecka   para

background image

przyjechała   do   Olsztyna   dokładnie   zorientowana,   gdzie   są   ukryte   cenne
przedmioty  zabytkowe.  Zaraz   potem w  środowisku  łowców  złota   rozeszła  się
błyskawicznie   wiadomość,   że   Pan   Samochodzik   powrócił   i   rozpoczął   kolejną
misję. Twój powrót Niemcy mogli powiązać z celem swojego przyjazdu. Stałeś
się ich problemem. Wiedzieli, kim jesteś i czym się zajmujesz. Nie chcieli, by
przy   wydobywaniu   przez   nich   skarbu   pojawił   się   nagle   Pan   Samochodzik   i
wszystko   zarekwirował.   Woleliby   tego   uniknąć.   Prawdopodobnie   próbowali
dowiedzieć się, dlaczego powróciłeś. Pewnie nie dowiedzieli się. I postanowili
ciebie   pozyskać.   Nie   wiem,   jak   to   się   stało,   że   nie   doszło   między   wami  do
żadnego kontaktu. Raz z pewnością jechali za tobą. Może w tym celu? Może
częściej deptali ci po piętach, żeby dobić interesu, ale nie było okazji się zejść?
Być może pojawił się koło ciebie ich pośrednik. Jeżeli tak, to pośrednictwo nie
wypaliło.   Musiało   wydarzyć   się   coś,   co   spowodowało,   że   Niemcy   podjęli
desperacką decyzję o wydobyciu skarbu w tę noc bez oglądania się na ciebie. Ich
decyzja  nie  miała  żadnego związku  z  przeciekiem uzyskanym przez  innych  z
podsłuchu w twoim mieszkaniu. Koparkę wynajęli aż w Opolu, by nie zwróciło to
niczyjej uwagi. Byli pewni, że będą sami... Tomaszu! Oni stąd nie wyjechali.

- Może to oznaczać, że dziś wieczorem wykopią to, co mają wykopać. I znikną.
- Nie będą czekać do jutra, bo czują twój oddech na plecach. 
Wyobraziłem  ich  plecy  przed  sobą  i  ręce   machające  przed  nimi  łopatami   z

kęsami ziemi.

- Zobaczą moje! - dodałem fonię do wizji pleców niemieckiej pary. 
Kama spojrzała na mnie zdumiona:
- Co twoje? 
- Plecy!
- Nie rozumiem - zmieszała się.
- Oni zobaczą teraz moje plecy przed sobą...
- Rozumiem! - Kama zaśmiała się. - A już myślałam, że niepotrzebnie wzięłam

ze sobą wykrywacz metali - klepnęła mnie delikatnie w grzbiet dłoni. - Jedziemy!

- Zrobimy pobudkę harcerkom, harcerzom i filmowcom!
-   Filmowcom!   Druhny   i   druhowie   już   czekają   na   transport!   -   powiedziała

patrząc przepraszająco w oczy.

*** 

Podczas jazdy do Starego Olsztyna zadzwoniłem do Pawła.
- Co nowego?
- Szefie, ten kawałek drogi pod Olsztynem jest pozostałością po bardzo starym

szlaku  komunikacyjnym,   uczęszczanym  co   najmniej   od   XIII   wieku.   Biegł   od
Sambii na Bałtyku na południowy zachód do Wisły i dalej na południe...

- Później łączył Królewiec z Olsztynem, Szczytnem?...
- No właśnie! I ja się trochę obawiałem, że podrzucając ten niby szkic mojej

mapki ze skrytkami, daliśmy szperaczom przypadkowo właściwą wskazówkę...

-   Bierz   naszego   archeologa,   najlepiej   Edka   i   śmigajcie   do   Olsztyna.   Zaraz

rozpoczynamy wykopki! Pa!

***

background image

Wykopaliśmy   wiele   dołów,   bo   wykrywacz   metali   okazał   się   urządzeniem

bardzo pracowitym i piszczał prawie co krok, wskazując każdy kawałek żelastwa
pod ziemią.

Przy dwudziestym którymś dole Wiewiórka krzyknął:
- Druhu Tomaszu! Coś zadudniło pod łopatą! 
Podbiegłem:
- E! Fałszywy alarm! Za płytko na skarb...
- To tylko kamień - rozczarował się Sokole Oko, wyrzucając głaz z płytkiego

dołka.

- Nie tylko! - wrzasnął Wiewiórka rozgarniając łopatą ziemię na dnie. Z ziemi

wystawało zaokrąglone, okute w mosiądz wieko kuferka.

- Zostawcie! - krzyknąłem. - Trzeba zrobić dokumentację.
Po sfilmowaniu znaleziska, wydobyliśmy uroczyście kuferek na powierzchnię.
-  Taki   mały?   -  zdziwiła  się druhna  Ela  z  perkatym  noskiem  podpierającym

okulary.

Kuferek   był   wielkości   dwóch   pudełek   na   buty.   Ostrożnie   oczyściłem   jego

powierzchnię z ziemi. Miał proste, solidne okucia i zawiasy, takiż uchwyt i skobel
mocujący wieko.

- Wielkość kufra nie jest ważna - zauważył trafnie Wilhelm Tell. - Ważna jest

jego zawartość.

- Z otwarciem poczekajmy na moich kolegów - uspokoiłem druhny i druhów,

chociaż sam paliłem się, by zajrzeć do środka. - Już tu jadą...

- Druhu Tomaszu! - ryknął nagle zapomniany w dole  Wiewiórka. -  Tu coś

jeszcze dudni!

- Nie żartuj! - krzyknąłem śmiejąc się od ucha do ucha. - Dudni, dudni woda w

studni!

- Nie żartuję - z dołu wyjrzał rozczochrany, umorusany Wiewiórka.
Nie żartował. Okazało się, że ten mały kuferek ustawiony był na kuferku ze trzy

razy większym, podobnie wykonanym, jakby oba były obstalowane u jednego
rzemieślnika z myślą o długiej podróży ich właściciela.

***

Paweł i Edek sporządzili dokumentację znaleziska i zinwentaryzowali zawartość

kuferków. Naliczyliśmy kilkadziesiąt pozycji, datowanych wstępnie na XV i XVI
wiek. Niektóre, zwłaszcza część złotych naczyń liturgicznych, mogły być nieco
starsze.   Dominowały   drogocenne   przedmioty   zbytku,   pochodzące   z   różnych
kręgów kulturowych od południa po daleką północ i zachód Europy. Znaleźliśmy
też  przedmioty przywiezione  z  Azji   i basenu Morza  Śródziemnego. Druhnom
spodobały   się   złote   diademy   wysadzane   turkusami   i   rubinami,   ozdobne
bransolety,  naszyjniki  i   spinki  do   szat.   Na   druhach  zrobił   wrażenie  sztylet  w
pochwie obłożonej kością słoniową, inkrustowaną złotem i drogimi kamieniami.
Jego   ozdobna   rękojeść   przypominała   głowę   złotej   kobry  o   zielonych  oczach.
Siedem wypchanych, skórzanych sakiewek zawierało srebrne i złote monety, bite
w   XV   wieku   w   kilku   krajach   ówczesnej   Europy.   Na   srebrnych   monetach

background image

znalazłem   symbolikę   charakterystyczną   dla   pieniądza   krzyżackiego.   W   ósmej
sakiewce   były   same   kamienie   szlachetne   i   złote   sygnety,   ściągnięte   zapewne
kiedyś z palców rycerzy poległych w boju.

W   czasie   przedłużającej   się   inwentaryzacji   zauważyłem   zielonego   opla   z

niemieckimi tablicami rejestracyjnymi. Przejeżdżał wolno od Olsztyna na Stary
Olsztyn i z powrotem. Wezwałem policję i demonstracyjnie, szczerząc zęby w
szerokim   uśmiechu,   pokazałem   Niemcom   figę.   Zaskoczyłem   tym   gestem
harcerzy. Opel przyspieszył i zniknął pomiędzy drzewami.

Paweł i  Edek, pod  eskortą  policji,   pomknęli  ze  znaleziskiem  do Warszawy.

Sykstus,   Tenia   i   Bolek   załadowali   rozszczebiotane   druhny   i   rozradowanych
druhów na samochody. Ruszyli do Marózka.

Kama   pożegnała   mnie   i   innych   tuż   przed   przyjazdem   Pawła   i   otwarciem

kuferków,   chociaż   była   bardzo   zainteresowana   ich   zawartością.   Pierwszy   raz
uczestniczyła w odnalezieniu prawdziwego skarbu. I  bardzo  to  przeżyła. Ktoś
jednak do niej zadzwonił i musiała nas opuścić.

Wskoczyłem do wehikułu i pojechałem na spotkanie z Karolem.

***

- Niemieckiej pary już nie ma i w tym sezonie pewnie nie będzie, Karolu -

zakomunikowałem Czechowi radosną nowinę.

Spojrzał z niedowierzaniem:
- E! Nie znasz tych ludzi. Są straszliwie namolni. Zwłaszcza ona. Jak rzep! Albo

jeszcze gorzej... - machnął ręką kładąc swój opasły kajet w czarnej okładce na
stoliku.

- Znasz ich? - udałem zdziwienie.
- Czy znam? - obruszył się Karol. - Jestem przez nich zaczepiany. I tyle. Gdy

zauważyli, że interesuję się tym, co robisz, zaproponowali interes. Miałem się
dowiedzieć, nad czym teraz pracujesz. Sami nie chcieli przed tobą się ujawnić.

-   Jestem  prawie  przekonany,  że   wiesz   lub   przynajmniej   się   domyślasz   celu

mojej misji.

- Oczywiście - uśmiechnął się po raz pierwszy Karol. - Zapytałem wtedy, co ich

mogą obchodzić poczynania wysokiego urzędnika państwowego.

- Odpowiedzieli, że obchodzą i to bardzo?
- Nie! Odpowiedzieli, że guzik mnie to obchodzi - zdenerwował się Karol. -

Udałem, że nie zrozumiałem, bo postanowiłem się odegrać... Aha! Miałem też
wybadać, czy byłbyś skłonny wejść z nimi w obustronnie korzystny układ. Ja też
miałem mieć z tego jakąś korzyść za pośrednictwo.

- Jaki układ?
- Wiedziałbym, gdybym się zgodził na rolę pośrednika - zmartwił się Karol. -

Żałuję teraz, że się nie zgodziłem, bo nie wiem, co oni knują.

- Nie masz czego żałować.
- Zdaje  ci się! Przycisnęli  mnie  wczoraj  w  nocy,  w Opolu. Na odczepnego

dałem  im  do   zrozumienia,  że   gotów  jestem  się   zgodzić.   Ale  nie   wiem,  o   co
chodzi, więc się zastanawiam. Wówczas ten Niemiec wyklepał, że jest do wzięcia

background image

spory majątek krzyżacki, zakopany  w średniowieczu  pod  Olsztynem.  I że oni
wiedzą   dokładnie,   gdzie,   bo   kupili   dokładne   informacje   od   Rosjan   z
Kaliningradu. Wtedy się odegrałem. Powiedziałem im, że dziś ci o tym powiem. I
wyszedłem.  Nie   wiem, co  postanowili.  Pewnie  wykopali,  co   mieli  wykopać  i
uciekli do domu. To właśnie chciałem ci powiedzieć, gdy wyjeżdżałeś z Marózka
- spojrzał zmartwiony.

-   Niczego   nie   wykopali!   -   poklepałem   Karola   przyjacielsko   po   ramieniu.   -

Wyprzedziłem   ich.   Dwa   pokaźne   kuferki   zabytkowych   kosztowności   są   już
bezpieczne w Warszawie.

- Tak? - rozradowany Karol zerwał się z krzesła.
- Siadaj! - roześmiałem się. 
- Za chwilę! Muszę do toalety...
Karol podreptał do toalety. Jego opasły kajet w czarnej okładce został na stoliku

do mojej dyspozycji.

„Sekretny dziennika Karola!” - pomyślałem, bo przypomniałem sobie pomysł

Sykstusa.

Wbiłem  wzrok  w  okładkę   kajetu.   Kusiło   mnie,   żeby  do   niego   zajrzeć.   Nie

musiałbym nawet za bardzo wyciągać ręki, bo leżał tuż przy mojej prawej dłoni.
Karol nie śpieszył się z powrotem. A kajet leżał. Nie ma co! Pomysł Sykstusa,
żebym prowadził  fałszywy sekretny dziennik, był  rzeczywiście  dobry.  Obrona
przed pokusą kosztowała mnie dużo wysiłku.

Karol pospiesznie wrócił do stolika:
- Przepraszam, Tomaszu! - zafrasowany podrapał się w czoło. - Zadzwonił do

mnie ktoś, z kim muszę spotkać się natychmiast. Spotkajmy się jutro, bo mam ci
coś bardzo ważnego do przekazania, a nie chciałbym robić tego w biegu.

- A więc do jutra! - uśmiechnąłem się namyśl, że jednak czarny kajet mnie nie

skusił.

- Aha! - zatrzymał się Karol. - Byłbym zapomniał. Pożyczam ci moje notatki.

Przeczytaj. Mogą cię zainteresować - zakończył podając opasły kajet w czarnej
okładce.

***

Ślusarz, sprowadzony do wymiany zamków w drzwiach mojego mieszkania, stawił

się punktualnie. Zaparzyłem dla nas kawę, wlałem po lampce koniaku i dałem upust
swojej ciekawości. Zajrzałem do kajetu Karola.

- Panie Tomaszu! - obudził mnie ślusarz. - Skończyłem!
Po opłaceniu usługi zasiedliśmy przy letniej kawie i lampkach koniaku.
- Teraz się już do mnie nikt nie włamie! - powiedziałem przekonany o dobrym

zabezpieczeniu mieszkania w zamki.

- No pewnie, że nie! Bo po co? - zdziwił się ślusarz. - Przecież tu nie ma nic dla

włamywaczy.   Widać   od   razu,   że   jest   pan   człowiekiem   inteligentnym   i
wykształconym.

- Przez przypadek włamać się można nawet do żebraka - zmieniłem niezręczny

w rozmowie ze ślusarzem temat inteligencji i wykształcenia.

- Przez  przypadek?  To  się nie zdarza  - stwierdził  ślusarz.  - Skok musi być

background image

opłacalny odpowiednio do ponoszonego ryzyka...

Odezwał się telefon mojego gościa.
Nie   podsłuchiwałem.   Ale  słyszałem,   co   mówił   i   jak   mówił.   Bez   notowania

czegokolwiek,   pomógł   komuś   rozwiązać   jakieś   skomplikowane,
wielopoziomowe,   złożone   równania,   wymagające   znajomości   kilkunastu
obszernych wzorów o symbolice, której nie pojmowałem.

- Przepraszam - ślusarz schował komórkę. - Znajomy ma mały problem. Chyba

za szybko dyktowałem - spojrzał na mnie. - Widzę, że jest pan zdziwiony... Nie
znalazłem pracy w swoim zawodzie. Mój kwitek ukończenia kursu ślusarzy dla
aktywizowanych zawodowo bezrobotnych znaczy więcej niż mój doktorat z fizyki
nuklearnej,   bo   daje   mi   zatrudnienie.   Muszę   lecieć,   pomóc   znajomemu...   -
uśmiechnął   się   optymistycznie  podając   mi  rękę  na   pożegnanie.  -  Aha!  Żaden
zamek nie oprze się włamywaczowi. Do widzenia!

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ZAGADKA MANUSKRYPTU JANA Z PRAGI • SKRYBA JAN I UROCZA

BLANKA • MĘCZEŃSKA ŚMIERĆ JANA? • BLANKA W KLASZTORZE

• NIESPODZIEWANY POWRÓT JANA • CZY KRZYŻACY OGRALI

CZECHÓW W KOŚCI • NIEPOKOJĄCE MILCZENIE JANA • CZEGO
POSZUKUJE KAROL • CO ZAWIERAŁY KASETY VHS • NIEUDANA

ZEMSTA BATURY • DWIE WIADOMOŚCI OD PAWŁA

Po wyjściu ślusarza jeszcze raz zabrałem się do lektury kajetu Karola.
Z   notatek   wynikało,   że   ten   czeski   nauczyciel   historii   na   rencie   znał

starosłowiański, starogermański, łacinę, niemiecki, rosyjski, polski i litewski.

Przepisywane w tych językach fragmenty źródeł przekładał obok na czeski. Jak

kiedyś wspominał, prowadził nadzwyczaj skrupulatne badania nad przeszłością
swojej rodziny, związanej od wielu wieków po mieczu i kądzieli z Pragą.

Z chronologii i stanu zapisów wynikało, że ostatnio Karol stara się rozwikłać

zagadkę rękopisu sporządzonego przez żyjącego w XIII wieku Jana, dworzanina
królewskiego, uczestnika wyprawy krzyżowej czeskich wojsk na zbuntowanych
przeciw Krzyżakom pogan nadbałtyckich.

- A teraz Karol wybrał się jego śladami na Warmię i Mazury - mruknąłem do

siebie. - To dlatego zaczął mi opowiadać o Janie już podczas naszego pierwszego
spotkania w zajeździe koło Bartążka.

Nie   skończył   wówczas,   bo   zjawiła   się   policja,   która   zatrzymała   tam   kilku

bandziorów. Umknęliśmy zaraz obaj z zajazdu, bo pojawiły się media, których
ciekawość nie była nam na rękę.

Dowiedziałem się wtedy tylko tyle, że uznany już za zabitego i symbolicznie

pogrzebany Jan powrócił po latach, podobno cudem ocalony z rąk pogańskich
Prusów. Później stało się z nim coś złego.

Postać  ta zaczęła  mnie frapować. Na  pierwszy rzut oka mogła to  być jakaś

legenda   opowiadana   od   niepamiętnych   czasów  w  rodzinie   Karola   po   mieczu.
Chociaż mój czeski nie jest najlepszy, spróbowałem ją przełożyć.

Z niektórymi fragmentami poradziłem sobie dobrze. Niektóre tylko streściłem,

bo nie wnosiły nowych informacji o Janie z Pragi.

Opowiem   ci   o   Janie   z   Pragi,   człowieku   powszechnie   szanowanym,   który   stracił

wszystko i nie stracił niczego.

Dawno   temu,   w  śród   potomków   dzikich   pogan,   którzy   zagrażali   kiedyś   państwom

ościennym,   ujarzmione   pogaństwo   znów   podniosło   swoje   rogi   przeciw   zakonowi
krzyżackiemu...

Początkowo żachnąłem się na tak bałamutny i tendencyjny wstęp, bo w X wieku

ci   „dzicy”   nie   byli   wcale   dzicy.   Wystarczy   sięgnąć   do   ówczesnych   źródeł
pisanych z obszaru basenu Morza Bałtyckiego i poczytać wzmianki na ich temat.
Wynika z nich niezbicie, że na miarę rozwoju cywilizacyjnego ludów ościennych,
byli   ludźmi   cywilizowanym  i   żadnemu  państwu  ościennemu  nie   zagrażali.   W
niektórych   dziedzinach   świadczących   o   poziomie   rozwoju   cywilizacji,   na

background image

przykład   w poszanowaniu  gości,  niesieniu  pomocy  potrzebującym,  dbałości   o
higienę osobistą i zachowanie ciągłości kulturowej, „dzicy” poganie przewyższali
znacznie swoich sąsiadów.

To początkowe żachnięcie się uznałem jednak za bezpodstawne, gdy poznałem

ciąg dalszy tekstu, z którego wynikało, że tak sformułowany wstęp odgrywał w
zamierzeniach autora określoną rolę.

W   towarzyszącym   królowi   orszaku   cieszono   się   z   roztropnej   decyzji   monarchy.

Mówiono, że uratowanie Krzyżaków przed ich przepędzeniem jest konieczne, bo lepiej,
by ci awanturnicy siedzieli tam, gdzie wleźli nieproszeni, niż wałęsali się po Europie w
poszukiwaniu   jakiejś   ziemi,   aby   utworzyć   własne   państwo.   Tak   więc   pomagając
Krzyżakom, Czesi mieli pomóc sobie i wielu innym.

Na wyprawę udał  się też młody i zacny, powszechnie szanowany dworzanin  Jan z

Pragi, któremu urocza żona Blanka powiła właśnie siódme dziecko, czwartą córeczkę.
Był skrybą  w królewskiej  kancelarii,  solidnym  i zaufanym.   Ruszył  na  tę wyprawę w
zastępstwie, za królewskiego kronikarza, który nagle zachorował, bo potrzebny był ktoś
do opisania na żywo chwalebnych czynów uczestników krucjaty.

Zaabsorbowany   narodzinami   kolejnego   dziecka   Jan  był   przekonany   że   wyjeżdża   z

królem   na   tradycyjne   polowanie,   z   którego   zaraz   powróci.   Wychodząc   z   domu,
powiedział Blance: ,,Zaraz wracam”.

Gdy   krzyżowcy   odjechali,   kronikarz   królewski   nagle   cudownie   ozdrawiał,   na   tyle

jednak późno, by dogonienie zastępów rycerskich wydawało się niemożliwe.

Zaraz później zachorował raz jeszcze, nagle i ciężko, bo do Blanki na chwilę powrócił

Jan,   żeby   się   pożegnać   solidnie   przed   długim   rozstaniem,   o   którym   dowiedział   się
dopiero w drodze. Musiał też zaopatrzyć się w potrzebne rzeczy. Gdy Jan wyjechał co
koń wyskoczy za krzyżowcami, kronikarz królewski cudownie ozdrowiał raz jeszcze...

Nie znalazłem w legendzie ani słowa o przebiegu krucjaty, co wskazywałoby na

to, że jej autor w wyprawie nie uczestniczył.

Kolejny akapit legendy zawierał już początek opisu powrotu krzyżowców do

Pragi. Opis ten streściłem jako nieistotny: „Ci, którzy przeżyli, wrócili w glorii
chwały   z   łupami,   ściąganymi   ukradkiem   z   poległego   rycerstwa   czeskiego,
niemieckiego i polskiego. Innych łupów nie było, bo okazało się, że poganie żyli
skromnie, przedmiotów zbytku nigdy nie posiadali i żadnych dóbr nie gromadzili.
W przeciwieństwie do Krzyżaków i innych awanturników, nie gonili nigdy za
błyskotkami, co krzyżowcom czeskim bardzo się nie spodobało. Na cześć króla
czeskiego   Krzyżacy   wznieśli   miasto   Królewiec,   który   stał   się   stolicą   ich
awanturniczego państwa”.

Dalej autor legendy opowiada rozwlekle o samotności kobiet, mrożących krew

w żyłach wspomnieniach niektórych  weteranów  krucjaty i  o dramacie Blanki.
Wybrałem najistotniejszy fragment.

Wiele matek, żon i kochanek długo jeszcze oczekiwało powrotu spóźnionych rycerzy z

wyprawy na północ do pogan. Niektóre oczekiwały z cichą nadzieją, że ich rycerze nie
wrócą. Inne tęskniły rzeczywiście, bały się o los mężczyzn.

Dowlokło się jeszcze kilkunastu okaleczonych, obszarpanych i brudnych maruderów,

złupionych i bez łupów.

Opowiadali oni o nieprzebytych puszczach, w których za każdym  drzewem czaił się

background image

tchórzliwy poganin, o bezdennych bagnach, wsysających rycerzy, zanim zdążyli dobyć
broni na podstępnego wroga, zaganiającego przebiegle konie na grzęzawiska.

Nie   szczędzili   słów   w   opowiadaniu   o   makabrycznych,   okrutnych   zbrodniach

popełnianych   na   szlachetnych   rycerzach   przez   ponurych   i   strasznych,   żyjących   jak
zwierzęta pogan. Mówili też o cudownych objawieniach, które pozwalały im uniknąć
zasadzki i wyjść cało z opresji.

Urocza   Blanka   nie   doczekała   powrotu   męża.   A   czekała   najdłużej   ze   wszystkich.

Wkrótce odbył się uroczysty, symboliczny pogrzeb Jana, oddanego królowi skryby, który
odszedł   w   glorii   chwały,   zamęczony   i   poćwiartowany   przez   nieludzkich,   wąsatych,
rosłych pogan o jasnych włosach i oczach, co widzieli i potwierdzili naoczni świadkowie.

Pod wpływem tych opowieści o męczarniach i katuszach, przez które musiał przejść

Jan, Blankę ogarnęła czarna rozpacz. Pomstując na okrutnych zabójców męża oddała
dzieci na dwór królewski i poszła do klasztoru. I wszystko było już dobrze ułożone na
długie   lata.   Jana   czczono   jako   wielkiego   męczennika   i   bohatera,   który   walnie   i
chwalebnie przyczynił się do rozgromienia pogan i wdeptania pogaństwa w ziemię po
wszystkie czasy.

Jego bliższą i dalszą rodzinę otaczał za to powszechny szacunek. Blanka siedziała w

klasztorze i nikt wreszcie o niej nie plotkował, bo inne kobiety nie musiały już zazdrościć
jej urody  i zainteresowania  ze strony mężczyzn. Dzieciaki   przebywały pod  królewską
kuratelą i rosły w glorii słynnego ojca, który jako męczennik wyzionął ducha.

Dobrze   powodziło   się   również   naocznym   świadkom   jego   męczeńskiej   śmierci.

Traktowani byli prawie jak męczennicy, bo przecież o męczeńską śmierć Jana się otarli i
ledwie uszli z życiem, by móc wszystko zaświadczyć. 

Aż tu nagle Jan powrócił!
Był cały i zdrowy, ale jakiś odmieniony, niepokorny. Kazał zwrócić, co było jego i

zostało zawłaszczone przez bliższą i dalszą rodzinę. Krewniacy się wściekli, że ożył, ale
oddali wszystko, bo Jan był nadzwyczaj skrupulatny i niczego nie przepuścił.

Odnalazł   i   wyciągnął   Blankę   z   klasztoru;   czarna   rozpacz   opuściła   ją   od   razu.

Pozbierał dzieciaki.

Powrót   Jana   uznano   za   skutek   cudownego   ocalenia   z   rąk   nieludzkich,

zezwierzęconych pogan. Innego racjonalnego wytłumaczenia tej sytuacji nie było i być
nie   mogło.   Bo   jak   inaczej,   jeżeli   nie   cudem   mógł   ocaleć   uczestnik   krucjaty,   który
mieczem wojować nie potrafił, a i sztyletu nie używał? Przecież dzicy poganie honoru
rycerskiego nie znali i mordowali bezbronnych...

Odezwała się komórka.
- Szefie! - zakrzyknął Paweł. - Te sygnety pochodzą w większości nie z XV, jak

wstępnie datowaliśmy, ale aż z XIII wieku!

- Jakie sygnety?
- Znalezione dzisiaj pod Olsztynem.
- Jesteś pewien?
-   Jasne!   -   przytaknął.   -   Na   większości,   a   będzie   tego   ze   sto   pięćdziesiąt

sygnetów, znajdują się herby czeskiej szlachty! Z sygnatury na okuciu kuferków
wynika,   że   wykonano   je   w   Królewcu   na   początku   XVI   wieku.   Zatem   cały
mająteczek ukryli Krzyżacy. W jaki sposób czeskie sygnety z XIII wieku trafiły
do krzyżackiego kuferka?

- Widocznie po rozgromieniu pogan Krzyżacy spoili Czechów i ograli ich w

kości! - zażartowałem.

background image

-   Szefie!   To   nie   tak!   Krzyżacy   najzwyczajniej   w   świecie   ograbiali   z

kosztowności czeskich rycerzy, poległych w walce za nich!

Powróciłem do legendy.

Uczestników   wyprawy  krzyżowej  na  pogan  niepokoiło,   że Jan  nie  opowiada  nic   o

krucjacie i o tym, co się z nim działo, kiedy go tak długo nie było.

Pytany, uśmiechał się z politowaniem do czekającego na odpowiedź i milczał.
W końcu zostawiono go w spokoju jako pomyleńca.
Jan dożył szczęśliwie późnej starości. Od jego powrotu  Blanka  była najwierniejszą

żoną w Pradze, a może nawet w całych Czechach. Dbała o dom, rodzinę i męża jak
żadna inna. Jan dbał o szczęście Blanki. Na dwór królewski nigdy nie powrócił.

Były   skryba   królewski   odszedł   pewnego   pogodnego   dnia,   żegnany   przez   Blankę   z

dziećmi, wnukami i prawnukami, liczny tłum żałobników i przez tych, którzy gromadnie
przyszli,   by   wspólnie   odetchnąć   z   ulgą,   że   całą   prawdę   o   wyprawie   krzyżowej   i   o
poganach Jan zabrał ze sobą do grobu.

Ci ostatni zapomnieli, że Jan potrafił pisać.
To wszystko o Janie z Pragi, o którym mówimy, że jest najstarszym znanym przodkiem

w naszej rodzinie. Żył tak dawno, że już nikt nie wie, czy to prawda, czy rzeczywiście
tylko legenda.

Przypomniałem   sobie,   że   Karol   wspominał   o   odnotowanym   na   marginesie

jakiegoś   średniowiecznego   dokumentu   z   XIII   wieku   fakcie   powrotu   Jana
cudownie ocalałego z pogańskiej niewoli.

Gdyby autor legendy wiedział o istnieniu tego zapisu, wspomniałby o nim, by

uwiarygodnić swoje słowa. Oznacza to, że autor mógł był naocznym świadkiem
opisywanych wydarzeń.

Dwa   ostatnie   zdania   zostały,   oczywiście,   dodane   całe   wieki   później   przez

opowiadających o Janie z Pragi. Oryginalny tekst legendy... Zaraz, zaraz! Jakiej
legendy. Słowo „legenda” pojawia się po raz pierwszy i ostatni zarazem w zdaniu
dodanym po wiekach przez kogoś opowiadającego. Ten ktoś sygnalizuje swoje
wątpliwości.  Nie  wie,  czy to  prawda,  czy  legenda,  bo   tekst  mówi  o  przodku
żyjącym w bardzo odległych czasach.

Tak więc tekst oryginalny, który nie powstał jako legenda, kończy się zdaniem:

„Ci ostatni zapomnieli, że Jan potrafił pisać”.

- Oznacza to, że Jan zabrał ze sobą do grobu tylko to, co mógłby powiedzieć? -

zastanowiłem się głośno. - Jeżeli tak, to ostatnie zdanie wyjaśnia, co kryło się za
jego   pobłażliwym  uśmiechem   i   milczeniem.   On   po   prostu   milczał,   bo   pisał,
zamiast   paplać   na   lewo   i   prawo   o   krucjacie   i   swoich   losach   u   Prusów.   A
ukończony manuskrypt zostawił, by długo jeszcze dzielić się prawdą z żywymi.

Najprawdopodobniej Jan nigdy by swego dzieła nie ukończył, gdyby opowiadał.
- Kto ułożył opowieść o Janie? - zapytałem sam siebie.
Jej autor nie wspomina ani słowem o przyczynach milczenia Jana. Nie snuje też

żadnych domysłów na ich temat. Może to oznaczać, że znał te przyczyny. Mógł
zatem znać dobrze Jana za jego życia.

Bohatera   opowieści   znała   najlepiej   i   najdłużej   Blanka.   Tylko   ona   mogła

wiedzieć, że mąż pisze zamiast mówić. Wiedziała zatem, jaką rolę przypisał Jan

background image

manuskryptowi. Miała dopilnować, by wcześniej czy później ten rękopis odegrał
swoją rolę zgodnie z ostatnią wolą męża.

- Autorem opowieści o Janie może być tylko Blanka - odpowiedziałem sobie po

namyśle.

Byłem przekonany, że manuskryptu jeszcze nie odnaleziono. W przeciwnym

razie opowieść miałaby dodany ciąg dalszy z omówieniem jego treści i pewnie z
morałem podsumowującym ten fascynujący przypadek.

W   notatkach,   zamieszczonych   na   marginesie   tekstu   opowieści,   znalazłem

potwierdzenie.   Okazało  się,  że   Karol   poszukuje  rękopisu   Jana.  Sprawdził   już
kilkadziesiąt  tropów.  Wszystkie  okazały się fałszywe.  Którymś z  tych tropów
dotarł do jakiegoś rękopisu.

Nie był to jednak poszukiwany manuskrypt. Zrobił z niego odbitkę, a oryginał

oddał do muzeum. Solidny Karol!

Po   jego   przetłumaczeniu   ze   starosłowiańskiego   doczytał   się   jednak,   że   ten

rękopis może mieć coś wspólnego z dziełem Jana.

Domyślając się, że nasza jutrzejsza rozmowa będzie nawiązaniem do opowieści

o żywocie Jana z Pragi, zamknąłem kajet w czarnych okładkach i zabrałem się do
przeglądania prezentu od filmowców.

Okazało się, że od jakiegoś czasu filmowano mnie namiętnie, ale bez naruszania

mojej prywatności. Stałem się, zapewne dla celów warsztatowych związanych z
„Wielkim powrotem Pana Samochodzika”, nieświadomym bohaterem kilku etiud
filmowych. Niektóre kawałki wyglądały nawet na montaże obrazów z paru kamer.
Filmowcy nagrywali też oryginalny dźwięk.

Jeszcze raz obejrzałem scenę pościgu i walki na szosie. Cofnąłem do kadru z

renówką przy szarym tym razem oplu z „Podsołtysem” za kierownicą. Spisałem
numer rejestracyjny renówki.  „Już jutro  będziesz  się tłumaczył, bandziorze”  -
pomyślałem.   Zastanowiło   mnie   przez   chwilę,   kim   jest   ten   facet   i   dlaczego
napuścił   na  mnie  przestępców.  Musiał   mieć   powód.   A  ja   miałem   całą   trójkę
napastników w akcji i później, już bez kominiarek, na zbliżeniu.

Numer błękitnego forda  był niewidoczny. Nie widziałem też twarzy dzielnej

dziewczyny, powalającej „Podsołtysa”.

- Ale się zwinął! - krzyknąłem z podziwem. „Kim jest ta dziewczyna?”
Filmowcy  nakręcili   też   parę   scen   z   Karolem.   Zobaczyłem,   jak   w  Marózku

pobiegł w stronę krzaków, żeby mnie podsłuchać. Rzeczywiście, stanowiliśmy z
Igą   sympatyczną,   bardzo   sobą   pochłoniętą,   malowniczą   parę.   Moja   rozmowa
telefoniczna z nieistniejącym rozmówcą wyglądała przekonująco. Nie! Ja bym się
nie dał nabrać. Karol jednak uwierzył i śmiesznie potruchtał w stronę swojego
mercedesa, nie oglądając się za siebie.

- Muszę zapytać Kamę, co się dzieje z Igą! - postanowiłem.
Na   ekranie   znów   zobaczyłem   siebie.   Tym   razem   biegłem   przez   las   w

towarzystwie Wiewiórki juniora. Dołączył do nas Sokole Oko. Chłopcy skakali,
jak kangury, pędząc w stronę polany, gdzie czatował Wilhelm Tell. Ja... Ależ ja
kluczyłem po tych maliniakach i pokrzywach!... Może i śmiesznie, ale zwinnie!

Operator drugiej kamery zdążył nakręcić to, co stało się na polanie przy leśnej

background image

drodze od wyjścia Karola z samochodu do ucieczki zamaskowanej pary w stronę
ukrytego opla.

Już chciałem przewinąć taśmę dalej, ale nagle zobaczyłem szosę na Olsztyn.

Przy   wylocie   drogi   na   Marózek   stało   czerwone,   lśniące   BMW   z   „Glacą”   w
środku.

Z   pobliskiej   leśnej   drogi,   prowadzącej   do   polany,   na   której   został   Karol

przykuty   do   drzewa,   wyjechał   pospiesznie   ciemny   opel   prowadzony   przez
„Podsołtysa”.

„Glaca” wychylił się z samochodu. Najwidoczniej  czekał na nich. Wyraźnie

spanikowany „Podsołtys” machnął do niego ręką i krzyknął: „Zjeżdżaj!”.

Opel   skręcił   na   Olsztyn.   „Glaca”   zatrzasnął   drzwi   i   odjechał   w   stronę

przeciwną. Nie wiedział jeszcze, że Karol został pomylony z „Balonem”.

Zmieniłem taśmę.
Rozpoznałem   wnętrze   zajazdu.   Wejście   Kamy   w   wieczorowej   kreacji   było

imponujące.   Wyobraziłem   sobie   wielki   ekran   kinowy,   a   na   nim   nas   w   roli
bohaterów wyświetlanego właśnie romansu wyciskającego łzy. Wypadłem nieźle
z   tymi   różami   zza   pleców.   Oho!   Jedno   wtedy   przegapiłem.   Kama   wyraźnie
wystawiła,   na   powitanie,   policzek   w   stronę   moich   ust,   a   ja   zająłem   się
odsuwaniem jej krzesła od stołu.

Zatrzymałem i cofnąłem taśmę, bo mignęła mi niepokojąca scena. Paru facetów

od jednego stolika wezwało kelnera. Pytali go o mnie, pokazując w moją stronę.
On z uśmiechem uprzejmie zaprzeczył głową i odszedł.

Oni   co   jakiś   czas   patrzyli   dyskretnie  w  moją   stronę.   Ich  twarze   już   kiedyś

widziałem.

Dopiero teraz zauważyłem, że Kama obserwowała cały czas tych facetów. Jakby

wiedziała, kim są. W pobliżu ręki położyła komórkę. Gdy wychodziliśmy, jeden z
nich rozmawiał przez komórkę nie spuszczając z nas oka.

Ogromne   wrażenie   wywarła   na   mnie   prawdziwie   romantyczna   scena   nocna

przed zajazdem. Kama zawiązała mi chustkę na szyi. A ja, jak ułan... No! Może
trochę   niezdarnie   wskoczyłem   do   wehikułu...   I   odjechałem   w  ciemną   dal   za
sznurem pędzących samochodów. Za mną spod zajazdu ruszył błękitny ford.

***

Następnego dnia dowiedziałem się, że właścicielem renault clio z szosy jest

Jerzy Batura.

Zatrzymany   Batura   wszystkiemu   zdecydowanie   zaprzeczył.   Nawet   podczas

konfrontacji ze mną nie przyznał się do niczego. Korzystając z okazji przypiął mi
łatkę mitomana i człowieka chorego na manię prześladowczą.

Podobnie zachowała się trójka bandziorów wynajętych przez Baturę.
Poza tym nie widzieli oni swojego rzekomego zleceniodawcy nigdy w życiu, co

ten skwapliwie potwierdził.

Wtedy policjant puścił im wszystkim film.
- To tylko montaż elektroniczny - orzekł ze znawstwem Batura. - Żaden dowód!

Teraz można stworzyć dowolną rzeczywistość wirtualną...

background image

Batura zamilkł, gdy na ekranie zobaczył swoje auto i własną dłoń z sygnetem,

który miał właśnie na palcu, nakazującą „Podsołtysowi” pościg za wehikułem.

- Oj! - jęknęli mężczyźni na widok kopniaka zaserwowanego przez dziewczynę

„Podsołtysowi”.   Ten   ostatni   w  tym   momencie   skulił   się   na   krześle   i   ciężko
stęknął, jakby znów oberwał.

Oglądanie   kasety   przerwał   dźwięk   komórki.   Wszyscy   obecni   odruchowo

sięgnęli do kieszeni. Okazało się, że odezwał się mój aparat. Dzwonił Paweł.

- Szefie! Mam dwie wiadomości, mądrą i głupią!
- Zacznij od mądrej, a o głupiej zapomnij...
- Tak myślałem - zaśmiał się Paweł. - Zacznę od głupiej!
- Skoro się uparłeś...
- Zdawało mi się wczoraj, że w samochodzie przed moim domem siedzi Jerzy

Batura i dyskretnie pokazuje mnie komuś ręką.

- Czy mógłbyś powtórzyć to jeszcze raz?
- Jasne! - zdziwił się Paweł.
Uśmiechając się do Batury przekazałem natychmiast komórkę policjantowi.

***

Mądra wiadomość od Pawła była dobrą wiadomością.
Przed   chwilą   dostał   informację,   że   regionalni   organizatorzy   konkursu   na

dokończenie   legendy  dziadka   Wiewiórki   seniora   otrzymali   już   kilka   zupełnie
poprawnych odpowiedzi. Paweł niezwłocznie zwrócił się do właściwych urzędów
marszałkowskich o pomoc w odszukaniu seniorów rodzin, z których wywodzili
się   autorzy   właściwych   zakończeń   i   o   podanie   ich   namiarów   telefonicznych
jeszcze dzisiaj.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

TESTAMENT SKŁADA SIĘ Z DZIEWIĘCIU CZĘŚCI • SZEŚĆ CZĘŚCI

W REGIONIE I SIÓDMA W DRODZE • TEOFILA I IZYDOR •

KOMPLET FRAGMENTÓW UKŁADANKI • ZAGADKOWY UŚMIECH

KAROLA • GDZIE JEST SKRYTKA • POWODY SPOTKAŃ Z KAMĄ •

FINAŁ ZACZYNA SIĘ KOMPLIKOWAĆ • CO PRZEKAZAŁA

KAROLOWI CIOTKA OLINKA • ZASKAKUJĄCA TREŚĆ

TESTAMENTU • POŻEGNANIE KAMY

Okazało się, że tajemniczy testament sprzed ponad siedmiuset lat składał się z

dziewięciu kawałków, nie z sześciu, jak prognozował Paweł.

- No to co? - uśmiechnął się mój podwładny. - Przyzna pan, szefie, że i tak miałem

rację. Mówiłem, że liczba jego części, ze względu na wierzenia Prusów, nie może być
parzysta. Postawiłem na wielokrotność trzech... Dziewięć to dziewięć. Cieszę się, bo
większy dokument oznacza więcej tekstu do tłumaczenia i więcej informacji, które
poznamy.

- Przyznaję - przytaknąłem przypominając sobie, że moim zdaniem miały być tylko

cztery kawałki. - Byłeś bliżej prawdy o dwa.

-   Jasne!   -   Paweł   spoważniał.   -   Na   obszarze   regionu   warmińsko-mazurskiego

znajduje się sześć części testamentu, do których trzeba dotrzeć. Znam adresy.

- A co z siódmym?
- Jego kopia jedzie już pocztą kurierską z Łodzi. Kilka lat temu właściciel oprawił

ten   kawałek   pergaminu   w   ramkę   i   powiesił   na   ścianie   w   swoim   mieszkaniu.
Powiedział,   że   to   dolna   cząstka   z   kawałkiem   jakiegoś   rysunku.   Jest   bardzo
zainteresowany otrzymaniem kopii całości.

- Kolekcjoner!
- Jest rzeczywiście kolekcjonerem. Zbiera i opracowuje starodruki. Z rozmowy z

nim wywnioskowałem, że dokładnie wie, co robi. Jest erudytą. Tu mam jego dane -
Paweł podał fiszkę z namiarami. - Kiedyś może się przydać.

- A co z pozostałymi sześcioma?
- Tu mam wszystkie adresy...
- Domyślam się, że tłumaczenie ze starogermańskiego nie stanowi problemu.
- Jasne! Specjalista  czeka w pełnej  gotowości  i ciekawości, bo zaintrygował go

dokument   ze   względu   na   pochodzenie,   wiek   i   sposób   jego   przechowania   -
zameldował Paweł.

Dałem   popis   błyskotliwości   i   bardzo   szybko   znalazłem   najprostsze,   najlepsze   i

słuszne rozwiązanie.

Mój   podwładny   nie   był   z   niego   zadowolony.   Zrozumiał   jednak,   że   ktoś   musi

poczekać na przesyłkę kurierską z Łodzi.

***

Na mapie regionu nakreśliliśmy najdogodniejszą marszrutę od adresu do adresu.

Zaczynała się od niewielkiej wsi Łyna, położonej parę kilometrów od źródeł rzeki
Łyny,   nazywanej   dawno   temu   przez   Prusów   Łanią.   Biegła   przez   Marózek,
Olsztyn, Kabikiejmy Dolne i Bukwałd. Kończyła się w Braniewie.

***

background image

Z mapą pod pachą wsiadłem do wehikułu. Właśnie w tym momencie nadjechała

poczta kurierska. Gdybym odjechał, to bym jej nie zauważył.

Zaciekawiony zawartością przesyłki nie wytrzymałem i pobiegłem do Pawła.
Paweł biegł właśnie do mnie, bo nie usłyszał silnika wehikułu, co oznaczało, że

jeszcze nie odjechałem.

- Szefie! Będzie  szybciej,  jeżeli   podzielimy trasę  na  pół,  po  trzy adresy na

głowę -nagle uniósł brwi. - Magiczna trójka Prusów!? To dobry omen!

- A co z przesyłką z Łodzi?
- Mam w torbie! - uśmiechnął się zadowolony z siebie. 
„Przejął inicjatywę!?” - pomyślałem.
Z marszruty przydzieliłem sobie Łynę, Marózek i Olsztyn. Paweł, jako młodszy,

wziął pozostałe, bardziej odległe adresy.

***

Bez komplikacji dojechałem do Garbu Lubawskiego, gdzie przycupnęła licząca

kilkuset mieszkańców wieś Łyna. Była młodsza o ponad sto lat od tajemniczego
testamentu.

Gospodarz, do którego jechałem, pan Stanisław, czekał przed chatą, żebym nie

pomylił obejść. W konkursie wzięła udział jego wnuczka Bogusia. Od urodzenia
mieszkała z rodzicami w Olsztynie.

- Żona poszła na pogaduchy do sąsiadki - zaśmiał się porozumiewawczo pod

wąsem. - Spokój w chałupie i na podwórku.

Opowiedziałem panu Stanisławowi o tajemnicy testamentu, którego fragment

przechowała jego rodzina. Wysłuchał uważnie i wyznał:

- My się tu tak domyślaliśmy, że to ważne, bo ta legenda jest taka mocna w

słowach i stara.

Skórzany wisiorek z jego rąk trafił w moje.
-   Do   zwrotu,   oczywiście   -   powiedziałem   na   pożegnanie   i   pomknąłem   do

Marózka, gdzie już czekała na mnie dawna sąsiadka dziadka Wiewiórki seniora,
pani Teofila. Znaliśmy się już wcześniej.

Piliśmy  herbatę.   Wspominaliśmy jej   męża,   Izydora,   który  w  długie  zimowe

wieczory z dziadkiem Wiewiórki, z różnym powodzeniem, grywał namiętnie w
szachy i  warcaby. On  też, jak  każdy  kresowiak, był odporny  na lekarzy i  na
wszelkie paskudztwa.

To pani Teofila napisała zakończenie legendy na konkurs, „ot tak, z nudów”, bo

radia słucha i ma już niewiele do roboty. Ucieszyła się, że została laureatką.

- Pierwszy raz w życiu się odważyłam konkurować - uśmiechnęła się. - A ten

wisiorek   po   mężu   to   panu   dam,   bo   nie   mamy   męskiego   potomka.   Izydor
powtarzał, że do niego potrzebny jest syn. Ale przyszły same córki. Wszystkie
powyjeżdżały do miast. Może to i dobrze?

Pomknąłem do Olsztyna. Posiadacz skórzanego wisiorka z interesującą mnie

zawartością   mieszkał   od   urodzenia   na   Zatorzu,   dzielnicy   legendarnej   w
olsztyńskim folklorze, jak Powiśle w folklorze warszawskim.

Zesłane tu po wojnie niedobitki stołecznej  inteligencji od razu dostrzegły to

background image

podobieństwo. I często się słyszało z ust Antków, jak nazywano tu warszawiaków:
„Idę na Powiśle”, zamiast: „Idę na Zatorze”.

Oczywiście, wieczorem na Zatorze raczej nie chadzano.
Ta  robotnicza, zapyziała dzielnica, ciesząca się początkowo złą sławą wśród

mieszkańców lepszej reszty Olsztyna, ku zaskoczeniu wszystkich wydała później,
z powojennych, budzących kiedyś grozę roczników, wielu znanych w kraju i na
świecie twórców.

- O Olsztynie, mojej dzielnicy i urodzonych tu zaraz po wojnie, jak ja, mógłbym

opowiadać   bez   końca   -   uśmiechnął   się   pan   Józef,   jeden   z   czterech   synów
repatriantów z Wilna. - Ale przejdźmy do rzeczy.

Cel mojej misji zainteresował pana Józefa, dziennikarzajednej z ogólnopolskich

gazet.

- Dobry temat na cykl reportaży - zauważył. - Historia tej ziemi, poprzedzająca

najazd   krzyżacki,   jest   prawie   nieznana.   I   zaskoczy   historyków   jeszcze
wielokrotnie,   jak   tegoroczne   odkrycie   pod   Korszami.   Okazało   się   tam,   że
rolnictwo   i   hodowla   były   tu   znane   już   sześć   tysięcy   lat   temu.   Do   tej   pory
twierdzono, że dawniej wpadały tu, tylko na chwilę, jakieś grupy koczownicze na
polowanie w bezludnej puszczy.

Pan  Józef   obiecał,  że  do   czasu wyjaśnienia   tajemnicy  testamentu  niczego  o

mojej misji nie napisze.

Nie ukrywał zdziwienia, że jego córka Anka wzięła udział w naszym konkursie.

Ucieszył się jednak, że tak się stało.

- Obiecywałem sobie z roku na rok, że zajmę się tą legendą. Zawsze jednak

brakowało mi na to czasu - powiedział ciepło na pożegnanie. - Życzę panu z
całego serca, żeby misja zakończyła się pełnym sukcesem. Jestem bardzo ciekaw
tego zakończenia.

***

W drodze z Olsztyna na spotkanie z Karolem zadzwoniłem do Pawła.
- Mam już trzy brakujące kawałki układanki! Co u ciebie?
-   Komplet!   -   zameldował   entuzjastycznie   Paweł.   -   Wyjeżdżam   właśnie   z

Braniewa.

Przez ułamek sekundy poczułem mrowienie na całym ciele.
Dzięki nam, po ponad siedmiuset latach, spełni się przeznaczenie tajemniczego

testamentu.  Dokument  ten stanie  się   jednością,  by  przekazać  potomnym  wolę
przodków. Tego oczekiwali jego sygnatariusze.

- Szefie! - zaniepokoił się Paweł. - Czy coś się stało?
- Wszystko gra! - uspokoiłem podwładnego. - Zastanawiałem się, jak rozegrać

ciąg dalszy.

- I co?
- Za chwilę mam ważne spotkanie w zajeździe koło Bartążka.
- Znam!
- Wpadnij tam po wisiorki. Jeszcze dziś rozpakuj je i daj całość tłumaczowi.

Mam nadzieję, że wieczorem porozmawiamy o treści testamentu.

- Jasne!

background image

Zatelefonowałem   do   Kamy,   by   powiedzieć   jej,   że   moja   misja   dobiega

szczęśliwego końca.

- Przepraszam! Nie mogę teraz rozmawiać - usłyszałem znajomy, ściszony głos.

- Przedzwonię. Pa!

- Pa! - szepnąłem, żeby jej nie przeszkadzać.
Karol czekał na mnie przy naszym ulubionym stoliku.
- Ta opowieść o żywocie Jana z Pragi jest fascynująca - powiedziałem szczerze,

zwracając opasły kajet w czarnej okładce. - Mądry i dzielny facet. No i Blanka nie
od parady.

Karol spojrzał na mnie z uśmiechem, zaokrąglającym jego policzki:
- To dzieło Blanki.
Rzuciłem okiem na rozłożony na stoliku, zarysowany papier:
- Ten szkic?
- Nie! Ta opowieść - twarz Karola spoważniała. - Muszę prosić cię o pomoc.
- Wal śmiało! - zaproponowałem przyjacielsko. 
Popatrzył na mnie zdziwiony.
- Co śmiało? - zapytał. - Co to jest „wal”? Nie chwytam tego po czesku.
- Mów śmiało! - poprawiłem się.
-Ano!... Dobrze! Przyjechałem tu z Czech w poszukiwaniu śladów Jana.
- Domyślam się. Nie wiem tylko, czy dobrze trafiłeś.
- Dobrze...
- Przecież wówczas było tu państwo krzyżackie.
- Wiem.
- Wiesz również, że właśnie wtedy Jan był w pruskiej niewoli. 
- Oczywiście!
- Taka niewola na terenie państwa krzyżackiego była niemożliwa!
- A czy ja powiedziałem, że Jan po czeskiej krucjacie żył na terenie państwa

krzyżackiego?

Zastanowiłem się:
-   Nie!...   Ale   przyznasz,   że   śladów   jego   życia   w   pruskiej   niewoli   należy

poszukiwać tam, gdzie Prusowie się schronili przed  wpływami Krzyżaków, na
Litwie.

- Zgadza się! - uśmiechnął się Karol. - Szukałem i tam. Może zrobiłem to zbyt

późno, bo okazało się, że ślady te były, ale zaczęły zanikać po drugiej wojnie
światowej wraz z repatriacją Polaków. Wniosek prosty: albo wraz z folklorem
dotarły w postaci szczątkowej tam, gdzie osiedlili się repatrianci, czyli między
innymi tutaj, albo zanikły całkowicie. Z tego powodu jestem, gdzie jestem... Ale
odbiegamy od tematu...

- W czym ci mogę pomóc?
- W odnalezieniu tego, co napisał Jan po powrocie do Pragi. 
- Na Warmii i Mazurach tego nie znajdziesz - zażartowałem.
- Wiem! To musi być w Pradze. A było z pewnością w 1940 roku.
- Chętnie tam pojadę - powiedziałem otwarcie. - Ale dopiero po zakończeniu

mojej misji. To niedługo.

background image

- Nie musisz jechać do Pragi - uśmiechał się nieustannie Karol. - Możesz mi

pomóc   dokładnie   tu   w   tym   zajeździe.   Masz   ogromne   doświadczenie   w
odnajdywaniu skrytek.

- Chyba trochę przeceniasz moje możliwości - zastrzegłem się.
- Nie przeceniam - Karol ponownie spoważniał. - W listach mojej rodziny z

1940  roku znalazłem wzmianki, z których wynikało, że rozważano sposób na
ukrycie   tuby   zawierającej   pożółkłe   pergaminy,   szczególnie   cennej   pamiątki
rodzinnej, zapisanej gęsto w niezrozumiałym, może starosłowiańskim języku.

- Czy wiesz, gdzie wówczas była przechowywana?
- W mieszkaniu samotnej, starszej siostry mojego ojca, Heleny. Przypuszczam,

że to ona musiała ukryć tubę przed Niemcami. Myślę, że w domu, bo poza nim
mogła ulec zniszczeniu. Ona, ta siostra ojca, zginęła w czasie wojny.

- To jest ten dom? - domyśliłem się spoglądając na precyzyjnie wykonany szkic

przekroju poziomego i pionowego secesyjnej kamienicy.

Karol przytaknął głową.
- Szczęśliwie się zachował. Ciotka Helena mieszkała na pierwszym piętrze po

prawej   stronie.   Gdzie,   twoim   zdaniem,   w   secesyjnym   budynku   najdogodniej
można by ukryć coś tak cennego i niewielkiego?

- Nie wiem - odpowiedziałem szczerze. - Jak dobrze znasz to mieszkanie?
- Ja w nim mieszkam. 
- A dom?
- Chyba dobrze, bo cały już przeszukałem. Mieszkanie również.
- Piwnica?
- Nie przepuściłem.
- Domyślam się, że szukałeś bardzo dokładnie i wielokrotnie. 
- Oczywiście! I gotów jestem ponowić...
- Ile rodzeństwa miał ojciec oprócz starszej siostry? 
- Młodszą o parę lat siostrę, Olinkę.
- Co stało się z mieszkaniem twojego ojca z tamtego okresu?
- Zachowało się! Też secesja.
- Czy znasz to mieszkanie?
- Nieźle, bo mieszka w nim ciotka Olinka.
- Bardzo przerobione? 
- To zabytek!
Karol z pewnością znalazłby już dawno skrytkę z tubą, gdyby ta była w domu

czy   mieszkaniu,   w   którym   on   mieszka.   Obejrzał   tam   zapewne   i   opukał
wielokrotnie   każdy   centymetr   powierzchni   ścian,   podłóg   i   sufitów,  zajrzał   w
każdą dziurę i szczelinę.

- A szukałeś w mieszkaniu po ojcu?
- Po co? - zdziwił się Karol. - Przecież ostatnia wiadomość o tubie wskazuje na

mieszkanie, w którym mieszkam po ciotce Helenie.

W trakcie rozmowy Karol nie wspomniał o znalezieniu jakiejkolwiek, nawet

pustej skrytki w swoim mieszkaniu lub w domu, w którym ono się mieści. Gdyby
znalazł, powiedziałby o tym z pewnością.

background image

Oznaczało   to,   że   skrytkę   na   cenną   pamiątkę   rodzinną   wykonał   w   swoim

mieszkaniu jedyny mężczyzna z rodzeństwa, ojciec Karola. I tam należało jej
poszukiwać.

Złożyłem leżący na stoliku arkusz ze szkicem secesyjnej kamienicy:
- Karolu! W tym domu niczego nie znajdziesz. Tuba jest w mieszkaniu ciotki

Olinki...

Nie dokończyłem, bo odezwała się moja komórka. Dzwonił Paweł.
- Szefie! Jestem pod zajazdem! 
- Chodź na górę!
Zdyszany Paweł pojawił się na schodach:
- Co to za facet? - zapytał konfidencjonalnie o Karola.
- Taki tam znajomy - odpowiedziałem obojętnie i wręczyłem Pawłowi wisiorki.

- Szanuj czas!

- Jasne!
Wróciłem do stolika.
Karol się zbierał:
- Tomaszu! Pomogłeś mi. Dzięki tobie skojarzyłem coś. Dzięki!
- Co?
- Pamiętasz, że wczoraj musiałem nieoczekiwanie zakończyć nasze spotkanie?
- Mam niezłą pamięć.
-   Wiem!   -   przytaknął   Karol.   -   Ciotka   Olinka   przysłała   mi,   przez   swojego

znajomego, odbitkę pergaminowego dokumentu, który przypadkiem znalazła w
jakimś starym słowniku u siebie w biblioteczce. To ten znajomy wyciągnął mnie
wtedy z zajazdu. Powiedział mi, że zdaniem ciotki ten dokument może przydać
mi   się   właśnie   teraz.   Okazało   się,   że   jest   to   arkusz   z   tekstem   w   języku
starosłowiańskim.  Zacząłem tłumaczyć.  Już   z  pobieżnego   czytania   wynika,  że
może być innym, wcześniejszym rękopisem Jana. Tego nie jestem pewien, bo
jeszcze nie rozumiem wystarczająco treści. Pozostaje jednak w jakimś związku z
tym, co Jan napisał po powrocie z pruskiej niewoli. Jest w nim coś na ten temat...
Może z tą niewolą było inaczej?... Jutro będę mądrzejszy. Jeżeli ten dokument był
w mieszkaniu ciotki Olinki, a twoim zdaniem w moim mieszkaniu z pewnością
nie ma tuby, to... Wracam natychmiast do Pragi.

Dałem Karolowi swoje namiary.
Przeszkodziła moja komórka. Dzwoniła Kama.
-   Przepraszam!   Nie   mogę   teraz   rozmawiać.   Za   chwilę   przedzwonię.   Pa!   -

powiedziałem.

Karol zapowiedział, że w ciągu doby będzie z powrotem i zbiegł po schodach.
Rozmawiałem już z Kamą, gdy Karol ponownie pojawił się przy moim stoliku:
- Zapomniałem ci zostawić - rzekł lekko zasapany. - To odbitka dokumentu od

ciotki Olinki dla ciebie! - powiedział i pobiegł.

- Co tam się dzieje?
- To Karol wraca do Pragi, by jutro powrócić! Ma powody! 
- Tomaszu!...
- Musimy porozmawiać...

background image

- Chciałam właśnie to powiedzieć.

***

Popędziłem na spotkanie z Kamą.
Skręcało   mnie   na   myśl,   że   gdzieś   w   Warszawie,   beze   mnie   Paweł   scala

tajemniczy   testament.   Tłumacz   starogermańskiego   czeka   obok,   jak   sęp,   z
długopisem,   słownikami   i   papierem.   Nie   potrafiłem   przestać   myśleć   o   tak
ważnym  momencie   końcowego etapu  mojej   misji,   w  którym  uczestniczyć  nie
będę.

Nagle odezwała się komórka. Dzwonił Paweł.
- Szefie! Coś tu nie gra!
- Co się stało?
- Scalanie się powiodło! Pasuje!
- A co nie gra?
-   Język!   Na   podstawie   pierwszego   kawałka   dokumentu   ustaliłem   kiedyś

wstępnie, że jest to starogermański. Pomyliłem się...

-Nie szkodzi! Mylenie się jest stałą przypadłością ludzi wykształconych.
- Jestem i tak niepocieszony - stwierdził ambitny Paweł. - Według tłumacza

testament został spisany w starosłowiańskim, nie starogermańskim. Poluję teraz
telefonicznie na starosłowiańca! O tej porze trudno kogoś trafić.

- Kiepska sprawa - zareagowałem odpowiednio do sytuacji ciesząc się w duchu,

że jednak też będę obecny przy tłumaczeniu dokumentu. - Poluj  do skutku. I
informuj mnie!

Znów kontrolowałem przebieg mojej misji.

***

- Bardzo nam pomogłeś - przywitała mnie pogodnie Kama. 
Siadając wyjęła z torebki telefon i położyła go przy sobie na stoliku. 
Spojrzałem na nią zdumiony:
- Jakoś nie mogę sobie przypomnieć mojej pomocy.
- Wiem - uśmiechnęła się przepraszająco. 
- Nie wiedziałeś, że pomagasz.
- Gdybym wiedział, też bym pomógł - poczułem się niepewnie, bo rzeczywiście

nie wiedziałem, w czym uczestniczyłem.

- Nie wątpię. Pamiętasz nasze spotkanie z Igą i zdjęcia facetów?
-   Mam   niezłą   pamięć   -   uśmiechnąłem   się   na   wspomnienie   Igi.   -   Nagle

przypomniałem sobie sfilmowanych facetów pytających kelnera o mnie. To byli
faceci ze zdjęć, które pokazywała mi Iga.

- Ci faceci ze zdjęć obserwowali nas tu w zajeździe! - klepnąłem się w czoło.
- Nie wiedziałam, że tu będą - Kama spoważniała. - Oni znikli nam z pola

widzenia.   Sądziłyśmy,   że   unikają   nas,   bo   się   dowiedzieli,   że   kontrolujemy
sytuację   i   wiemy,   kim   są.   Szukałyśmy   ich.   Obawiałyśmy   się,   że   teraz   nas
zaskoczą.   Wiem   już,   że   zaskoczyliby.   I   wtedy,   zupełnie   nieoczekiwanie,
przyszedłeś   nam   z   pomocą.   Umówiłeś   się   ze   mną   na   wieczór   właśnie   tutaj.
Zauważyłam tych facetów, gdy weszłam. Z ich zachowania wywnioskowałam, że

background image

nie wiedzieli, kim jestem.

- Kim oni są? - zapytałem wojowniczo.
- Już są niegroźni. Zostali zatrzymani na gorącym uczynku, bo kontrolowałyśmy

ich ruchy, Iga może spokojnie prowadzić i rozwijać swoją firmę. Kilka innych
firm transportowych też odetchnęło. Ja zakończyłam właśnie swoją misję...

- To znaczy, że moja pomoc polegała tylko na tym, że się z tobą umówiłem w

tym zajeździe? - byłem rozczarowany mizernym udziałem własnym.

- Skuteczna pomoc ma różne oblicza - Kama uśmiechnęła się. - Umówmy się, że

twoja   pomoc   polegała   tylko   na   tym,  chociaż   oboje   wiemy,  że   to   nieprawda.
Początkowo   obawiałyśmy  się,   że   zechcesz   nam   pomóc   z   własnej   inicjatywy.
Wiem, że   zmagałeś  się  z pędem do  zaspokojenia potrzeby  wspomagania  nas.
Musiałam pomóc ci w tych zmaganiach. Dlatego napisałam do ciebie liścik, który
otrzymałeś od Krzysztofa po naszym spotkaniu z Igą. To nie był twój problem.

- Mógł się jednak stać moim w każdej chwili.
-   Tomaszu!   Byłeś   naszym   jedynym   odwodem,   gotowym   do   niesienia   nam

pomocy.   Świadomość   twojej   gotowości   dawała   wyjątkowe   poczucie
bezpieczeństwa.

- Czy mam przez to rozumieć, że spotykałaś się ze mną nie po to, żeby mnie

odciągać od tego, czym się zajmowałyście?

- Tak! - przytaknęła. - Szybko zrozumiałam, że możemy ci całkowicie zaufać.

Wiedziałam,   że   twoja   pomoc   nastąpi   tylko   wówczas,   gdy   otrzymasz   od   nas
czytelny sygnał, iż jej potrzebujemy. Byłam też pewna, że pomoc tę wcześniej
uzgodnisz z nami, by nie wyrządzić nam szkody. Od niczego nie musiałam ciebie
odciągać. Spotykałam się z tobą z zupełnie innych powodów - spojrzała ciepło w
moje   oczy   i   uśmiechnęła   się   przyjaźnie   rysując   coś   delikatnie   palcem
wskazującym na grzbiecie mojej dłoni.

Odwzajemniłem uśmiech w oczekiwaniu, że za chwilę poznam te powody. Gdy

niczego   więcej   na   ich   temat   jednak   nie   usłyszałem,   domyśliłem   się,   że
powinienem   je   znać   jak   Kama.   Porozumiewawczym   przymknięciem   powiek
odpowiedziałem więc, że wiem, o jakich powodach wspomina.

- A co u Karola? - ożywiła się raptem Kama.
Przedstawiłem sytuację i opowiedziałem, najbarwniej jak potrafiłem, o losach

Jana z Pragi i jego pięknej żony Blanki.

W jej oczach i zachowaniu dostrzegłem skrywane wzruszenie.
Dźwięk komórki popsuł nastrój, którego zarodek zaczął się unosić w płomieniu

świecy. Dzwonił niezmordowany Paweł.

- Szefie! Mam dobrą nowinę!
- Mów!
- Upolowałem starosłowiańca. Za chwilę będzie u mnie! To Stach... Jest dobrym

specjalistą i poradzi sobie.

-   To   rzeczywiście   dobra   nowina!   -   ucieszyłem   się   szczerze.   -   Informuj   o

postępach!   -   Spojrzałem  na   Kamę:   -  Moja   misja   dobiega   końca.   Tajemniczy
testament   jest   już   złożony.  Był   pocięty  na   dziewięć   kawałków,  nie   na   sześć.
Odnalezienie   drugiego   kawałka   zawdzięczam   tobie   -   mówiąc   to   uniosłem   i

background image

pogłaskałem   aksamitną   dłoń   Kamy.   -   Teraz   Paweł   czeka   na   tłumacza   języka
starosłowiańskiego,   bo   okazało   się,   że   dokument   nie   został   napisany   w
starogermańskim...   Karno!   -   uszczęśliwiony   trzymałem   oburącz   jej   dłoń   i
patrzyłem głęboko w oczy.

- Słucham? - rozjaśniona spojrzała wyczekująco.
-   Jeszcze   dziś   przemówią   do   nas   ludzie,   którzy   w   dramatycznych

okolicznościach ponad siedemset lat temu postanowili przekazać potomnym wolę
swoich ojców i własną- powiedziałem podniecony.

Myślę, że w tym momencie przegapiłem coś ważnego, bo Kama delikatnie ale

zdecydowanie wycofała swoją dłoń z mojej:

-   Tomaszu!   Cieszę   się   z   tego,   że   zostanie   wyjaśniona   jeszcze   jedna   z

niezliczonych tajemnic przeszłości - jej oczy nie cieszyły się. - Ale przeszłość jest
tylko odwieczną przyszłością wszystkich, czy tego chcą, czy nie. Nas tam jeszcze
nie ma i długo, mam taką nadzieję, nie będzie. Jesteśmy tu i teraz - zakończyła z
nutką wyrzutu w głosie.

Przypomniałem sobie z  filmu policzek Kamy wystawiony w moją stronę na

powitanie i siebie pochłoniętego właśnie odsuwaniem jej krzesła od stolika.

- Rozumiem - przytaknąłem dyplomatycznie, szukając rozpaczliwie w myślach

odpowiedzi na pytanie: „Co przegapiłem tu i teraz?”.

Odpowiedzi nie zdążyłem znaleźć, bo odezwała się moja komórka.
- Szefie! - zameldował się Paweł. - Tu nic nie pasuje!
- Mów!
- Język się zgadza...
- No to wszystko pasuje!
-   Otóż   nie!   Powiedziałem   koledze   o   prawdopodobnych   okolicznościach

powstania i treści testamentu. On to przejrzał i stwierdził, że ten rękopis mógł
rzeczywiście powstać w okolicznościach zbliżonych do tych, które określiliśmy...

- I bardzo dobrze! - ucieszyłem się. - W czym problem?
-   W   tym,   że   treść   tego   dokumentu   odbiega   zdecydowanie   od   naszych

oczekiwań. Kolega przetłumaczył już prawie połowę tekstu. Na razie wiadomo,
że jeżeli jest to w ogóle jakikolwiek testament, to dokument ten mówi o niejakim
Janie   z   Pragi,   autorze   tekstu,   jego   żonie   Blance   i   o   ich   dzieciach.   Brzmi   to
zupełnie zaskakująco, bo gdzie są Prusy, a gdzie leży Praga?

- Jesteś pewien, że autorem dokumentu jest Jan z Pragi? 
-   Absolutnie!   Przedstawił   się   w   pierwszym   zdaniu.   Oznaczać   to   może,   że

sprytny skryba czeski okpił pruskich analfabetów i załatwił własny interes. A oni
przez długi czas ten dokument przechowywali, traktując go jak relikwię. To tyle
na razie! 

Spojrzałem na Kamę:
- Finał zaczyna się komplikować. To lubię!
- Masz tę odbitkę przy sobie? - zapytała Kama. 
- Jaką odbitkę?
- Od Karola!
Miałem pewnie nieciekawą minę, bo wyjaśniła:

background image

- Mówiłeś mi, że ciotka Olinka przesłała Karolowi kopię jakiegoś dokumentu,

związanego z Janem z Pragi. Karol zostawił ci odbitkę tej kopii podczas naszej
rozmowy telefonicznej. Słyszałam niechcący - usprawiedliwiła się.

Wyjąłem z kieszeni złożoną kartkę, rozłożyłem.
- Ładne pismo - Kama przyjrzała się tekstowi. - Ciekawe...
- Z pewnością - przytaknąłem. - Niestety! W języku starosłowiańskim.
- Zgadza się.
- Jutro będę miał tłumaczenie - ucieszyłem się na myśl o pretekście do spotkania

z Kamą. - Dam ci je...

-   Poczekaj   -   Kama   przyglądała   się   uważnie   odbitce.   -   To   może   być   inny

egzemplarz twojego tajemniczego testamentu.

- Niemożliwe! - zaprotestowałem jako bardziej wtajemniczony. - Powstał tylko

jeden egzemplarz. Został podzielony...

-   Przed   sprawdzeniem   wszystko   jest   możliwe   -   odpowiedziała   Kama

skoncentrowana na przyglądaniu się tekstowi. - Po chwili spojrzała na zegarek,
jak łabędzica znająca termin nieuniknionego odlotu. - Zdążymy... Tomaszu! Weź
papier, długopis i notuj. Przetłumaczę ci to.

Chwyciłem długopis i serwetki, bo nie miałem papieru. 
Kama   zaczęła   płynnie   dyktować   polską   wersję   starosłowiańskich   słów

czeskiego skryby.

Jestem Jan z Pragi. Przybyłem nad Bałtyk z krucjatą pod naszym  królem, przeciw

dzikim   i   okrutnym   poganom,   zwanym   Prusami.   Miałem   uwiecznić   dla   potomnych
męstwo i czyny chwalebne naszego rycerstwa...

- Tomaszu! - Kama  przerwała dyktowanie. - Widzę,  że  masz  wątpliwości  -

uśmiechnęła się. - Przedzwoń do Pawła i porównaj oba początki.

Zadzwoniłem.   Przeczytałem   początek   i   zapytałem   Pawła,   czy   to   mu   coś

przypomina.

Pawia chyba zatkało, bo musiał odchrząknąć:
- Szefie! Nie wiedziałem, że szef posunie się aż tak daleko... 
- Nie rozumiem!
- Kiedy szef zdążył założyć u mnie podsłuch? - zapytał z wściekłością.
- Pawle! - zaśmiałem się. - Jaki podsłuch? Bywaj! 
Spojrzałem rozpromieniony na Kamę:
- Miałaś rację - przyznałem i zabrałem się do notowania.

...Jestem   na wschód   od  Sudawów,  zwanych  niekiedy  Jaćwingami,  goszczony   przez

tych, przeciwko którym  ruszyła krucjata, przez Prusów. To najbardziej ludzcy ludzie,
jakich   dane   mi   było   poznać   w   swoim   życiu.   Nie   wiem,   czy   ocalę   swoją   głowę,   bo
krzyżowcy  są   bezlitośni.  Myślą   pewnie,   że   oddałem  ducha   lub  popadłem  w   okrutną
niewolę.   Jeżeli   ocaleję,   to   wrócę   do   Pragi,   by   opiekować   się   moją   najdroższą   żoną
Blanką   i   naszymi   kochanym   i   dziećmi,  jak   Prus  opiekuje   się  swoimi.   A  potomnym
wszystko   opiszę   ku   rozwadze   i   zachowaniu   prawdy,   bo   widziałem   męstwo   i   czyny
chwalebne   tych,   przeciwko   którym   poszła   krucjata   oraz   dzikość   i   bezprzykładne
okrucieństwo   tych,   którzy   przybyli   tu   zabijać,   palić   i   grabić   w   obronie   interesów

background image

awanturniczych, zbrodniczych Krzyżaków...

Kama przestała dyktować:
- Mówiłam ci już, że Iza i Jola są tobą zafascynowane?
- Mówiłaś.
- Kiedy? - spojrzała zaskoczona.
- Przed chwilą! - uśmiechnąłem się.

...Los sprawił,  że byłem  wyposażony w pergaminy z kancelarii króla  i w inkaust z

piórami, gdy ostrzegałem liczną grupę pogańskich kobiet z dziećmi, na którą ochoczo
wyruszali krzyżowcy. Nie zdążyłem wrócić. Musiałem uciec z nimi.

Gdy   dowiedziano   się,   że   jestem   skrybą,   dziewięciu   dzielnych   mężów   sędziwych,

ocalałych niegdyś jako dzieci w ucieczce przed Krzyżakami z dalekiej Galindii, poprosiło
mnie   o   spisanie   woli   ich  ojców,   by   przetrwała,   gdy   oni   polegną.   Mężowie   ci,   jak   i
pozostali, pisać i czytać nie potrafią. Zaufali obcemu.

Potomni  mają święty obowiązek zagrabioną im  ziemię odzyskać. Na zabójcach ich

rodzin zaś mają dokonać zemsty krwi, bo tego od nich oczekują duchy pomordowanych
przodków, by zaznać spokoju.

Mężowie   powiedzieli,   że   do   ich   ziemi,   położonej   u   zbiegu   początków   dwóch   rzek

rozlewających się tam w jeziora, potomni  dotrą konno w sześć nocy, jadąc prosto w
stronę zapadającego słońca.

Życzę im, by wola ta została spełniona.
Spisano w 1272 roku, drugiego dnia po zamordowaniu Herkusa z Natangów.

Kama skończyła dyktowanie i złożyła odbitkę.
- To wszystko - odetchnęła.
- Jesteś niesamowita! - wyjąkałem wycierając chusteczką spocone z wrażenia

dłonie. -Żebym wiedział, że znasz starosłowiański...

- Mogłeś zapytać nie tylko o to - uśmiechnęła się jakoś dziwnie i spojrzała na

zegarek.   -   Niestety,   na   mnie   już   czas   -   powiedziała   unikając   moich   oczu.   -
Znikam.

Wstając od stolika schowała komórkę do torebki.
- To pa! - zawołałem radośnie, bo byłem w dobrym nastroju.
- Pa! - odpowiedziała i poszła.
Zatrzymała się przy śmietniczce. Wyjęła z torebki komórkę. Odwróciła twarz w

moją stronę.

- Tomaszu! Numer komórki, który ci dałam, jest już nieaktualny.
Mówiąc   to   wrzuciła   demonstracyjnie   aparat   do   śmietniczki   i   wyszła   bez

oglądania się za siebie.

- Zaraz, zaraz! - zawołałem za Kamą. I ciszej zapytałem siebie samego: - Czy to

znaczy, że już się nie spotkamy?

Poczułem się nagle porzucony, opuszczony i samotny jak wcześniej w Marózku,

gdy Kama zabrała mi Igę do samochodu i obie gdzieś popędziły. Wtedy jednak
ona zostawiła u Krzyśka liścik do mnie. Wkrótce, szukając chwili samotności po
zniknięciu   Kamy,   poznałem   w   zajeździe   Jolę.   Nie!   To   było   odwrotnie!   Jola
poznała mnie jako zgreda od solonych śledzi i błazna goniącego muchę. Wówczas
znów pojawiła się Kama. Wpadła do zajazdu, żeby sprawdzić, czy nie zalecam się

background image

zbytnio do jej przyjaciółki, Joli.

Z zamiarem pójścia do wehikułu zbierałem właśnie ze stolika serwetki zapisane

przeze mnie treścią tłumaczenia rękopisu Jana z Pragi, gdy spod pochylonego
czoła zobaczyłem nadchodzącą Kamę.

Wyszczerzyłem się w radosnym uśmiechu.
Ona jednak zatrzymała się koło śmietniczki. Pochyliła się nad nią. Pogrzebała w

śmieciach. Spojrzała w moją stronę z błyskiem nadziei w oczach.

- Wyrzuciłam nie tę komórkę - powiedziała zmartwiona. -Tomaszu! - zajrzała

mi w oczy. - Wyciągnąłeś stąd mój telefon? 

Co miałem odpowiedzieć?
- Wyciągnąłem... 
Uśmiechnęła się pogodnie:
- Zwrócisz dobrowolnie, czy mam cię stłuc na kwaśne jabłko?
- Stłucz! - udałem, że żartuję. - Ale nie odchodź...
Spojrzała zaskoczona i szczęśliwa, jak myśliwy, który strzelił i trafił. Niestety!

W mojej kieszeni odezwała się jej komórka.

- Tak! - powiedziała Kama do kogoś po drugiej stronie. - Będę za chwilę. Pa! -

Nie kryjąc wzruszenia spojrzała na mnie: - Odezwę się jutro. Na pewno. Pa!

- Pa! - odpowiedziałem wychodzącej Karnie. 
- A co z nieaktualnym numerem?
Zatrzymała się przy śmietniczce,  demonstracyjnie  wrzuciła  do niej właściwą

komórkę i wyszła. 

Co miałem zrobić? 
Pobiegłem po raz drugi do śmietniczki.

***

Po powrocie do domu odsłuchałem wiadomość nagraną na sekretarkę.
- Sykstus się kłania! Cześć, Tomaszu! Jutro zamykamy scenariusz „Wielkiego

powrotu Pana Samochodzika”. Nie opowiem. To trzeba przeczytać lub zobaczyć
na ekranie! Będę miał egzemplarz dla ciebie. Cześć!

- Dzięki! Cześć! - ziewnąłem szeroko, bo niekiedy rozmawiam z nagraniami.
To był mój ostatni kontakt z minionym, burzliwym dniem.
Przyśnił   mi   się   dziadek   Wiewiórki   seniora   w   otoczeniu   dziewięciu

długowłosych, zupełnie siwych, ale postawnych jeszcze mężczyzn. Na mój widok
uśmiechnęli się pogodnie.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

KIEDY ODEZWIE SIĘ KAMA • WIELKIE PRZYGOTOWANIA DO

OGNISKA • ZAGANIANY SYKSTUS • NOWY SCENARIUSZ FILMU •

FAJECZKA CIOCI OLINKI • ODNALEZIENIE MANUSKRYPTU JANA •

WYJAŚNIENIE TAJEMNICY TESTAMENTU • GALINDOWIE

WRÓCILI DO SIEBIE

Od świtu czekałem niecierpliwie na obiecane odezwanie się Kamy. Chciałem

zaprosić ją w towarzystwie Joli, Igi i Igora na wieczorne wyjaśnienie tajemnicy
starego testamentu, którym miałem zakończyć swoją misję.

Swoją obecność zapowiedzieli już wszyscy zainteresowani. Nawet Alek z Opola

i   kolekcjoner   z   Łodzi   obiecali,   że   przyjadą   na   to   harcerskie   ognisko,
organizowane w obozie druhów.

Gdy dotarłem do Marózka, harcerze już buszowali po lasach w poszukiwaniu

chrustu.

- Druhu Tomaszu! - wykrzyknął Wilhelm Tell junior. - Tym razem niech druh

przybędzie drogą lądową!

- Zapowiedziano sztorm na jeziorze? - zażartowałem.
- Nie! - zaśmiał się junior. - Istnieje obawa, że płynąc do nas wehikułem po

Marózie druh znowu wyląduje nie tam, gdzie trzeba!

Zobaczyłem Sykstusa pędzącego w moją stronę.
- Zaraz pogadamy! - powiedział na mój widok i pomknął gdzieś przed siebie.
Po chwili mignął mi z Krzyśkiem w biegu do siedziby filmowców.
Zza szpaleru ozdobnych, ukwieconych krzewów wynurzyła się nieoczekiwanie

ładna rodzinka.

- Witaj, Tomaszu! - krzyknęła rozpromieniona Ula.
- Kłaniam się ładnej rodzince - odpowiedziałem przybijając piątki z maluchami.
-   Tomaszu!   Poznaj   Kalasantego   -   Ula   przedstawiła   mi   swojego   męża.   Po

prezentacji   zapytała   z  zaciekawieniem:  - A co  tu się  dzisiaj   takiego  szykuje?
Biegają ci ludzie i biegają tam i z powrotem, tam i w drugą stronę...

- Jeszcze nie wiem, bo dopiero przyjechałem - odpowiedziałem. 
Na widok nadchodzącego szybko Sykstusa, przeprosiłem ładną rodzinkę.
- Za chwilę, Tomaszu, za chwilę - przelatując obok powiedział przepraszająco.
Krzysiek, machając do mnie ręką, poleciał gdzieś w stronę plaży, zawrócił w

kierunku przystani i zniknął.

- Co się tutaj dzieje? - zapytałem Sykstusa, gdy ten dołączył wreszcie do mnie

ze scenariuszem pod pachą.

- A co ma się dziać? - spojrzał na mnie spod krzaczastych, uniesionych brwi. -

Aha!   Już   tak   się   zganiałem,   że   całkowicie   zapomniałem,   po   co   ganiałem   -
uśmiechnął się. - W obozie harcerzy montujemy technikę, żeby podczas ogniska
pokazać   materiał   z   naszej   nocnej   akcji   pod   Olsztynem  i   parę   taśm   z   twoim
udziałem...

- Potrwa do rana...
- Niech trwa! - Sykstusa rozpierał entuzjazm. - To tylko do rana! A dzieciaki

background image

będą miały co wspominać przez całe życie - uśmiechnął się. - My już mamy swoje
wspomnienia...

- I kiedyś zostaniemy tylko wspomnieniem - złapałem klimat rozmowy.
- No właśnie! - przytaknął Sykstus. - To twój egzemplarz „Wielkiego powrotu

Pana Samoćhodzika” - wręczył mi scenariusz. - Przejrzyj szybko i powiedz, co o
tym sądzisz, tylko szczerze. To musi być dzieło godne tytułowego bohatera!...
Gonię zobaczyć co z techniką. Na razie!

Sykstus popędził do obozu harcerzy tak szybko, że nie zdążyłem go zapytać, jak

operatorom i akustykom udało się nakręcić, bez mojej wiedzy, taśmy ze zdarzeń,
w których uczestniczyłem. Trzymając opasły, ciężki scenariusz poczułem ciężar
odpowiedzialności za film.

Pojawił się Krzysiek.
- Nareszcie możemy spokojnie porozmawiać. - wysapał.
- O projekcie „Wioska filmowa”? 
- Jasne! Tylko trochę odsapnę.
Rozsiedliśmy się wygodnie w ciszy jego gabinetu. Poleliśmy wody mineralnej.
- Może wpierw odsapnij - zaproponowałem. - A ja sobie pogadam.
- Rozumiem - zgodził się. Jednak nie wytrzymał, chociaż jeszcze nie odsapnął: -

No i popatrz! Jak to się złożyło... Gdyby nie projekt „Wioska filmowa”, Sykstus
nie spotkałby ciebie, bo „Wielki powrót Pana Samochodzika” byłby realizowany
w   innym   miejscu.   I   co   to   byłby   za   film?   -   Krzysiek   machnął   ręką   z
lekceważeniem. - Szkoda gadać.

- Przyznaję, że twój projekt pojawił się w samą porę - spoważniałem. - Nie tylko

ze względu na film Sykstusa o mnie... Krzysiu! - postanowiłem zmienić temat. -
Któregoś dnia zauważyłem, że się niepokoisz. Później przepadłeś na parę dni bez
wieści i nieodłącznej komórki.

Mój przyjaciel spoważniał:
- Miałem problem. On zdechł. Ja żyję.
- Rozwiązał się sam?
- Niezupełnie... Zaczął się rozwiązywać dopiero wówczas, gdy okazało się, że

przyjeżdżasz tu stale. Liczyłem na taki skutek twojej obecności. Nie chciałem się
z nikim szarpać i handryczyć...

- Przecież mogłeś mi o tym powiedzieć - spojrzałem z wyrzutem na Krzyśka. -

Coś byśmy razem wykombinowali.

- To nie był twój problem - uśmiechnął się. - Nie mogłem nim zawracać ci

głowy. I tak, chociaż nieświadomie, pomogłeś mu się rozwiązać, co oznacza, że
udzieliłeś mi wielkiej pomocy.

- Rozumiem! - powiedziałem, chociaż nie bardzo rozumiałem. I powtórzyłem

słowa Kamy: - Skuteczna pomoc ma różne oblicza.

- Trafnie to ująłeś - ożywił się Krzyś.
Dźwięk komórki przerwał mojemu przyjacielowi.
- Szefie! - zameldował się Paweł. - Ta mapka pod tekstem testamentu nie daje

się do niczego  dopasować na mapie regionu.  Nie zgadza  się nawet z opisem
drogi, sporządzonym przez czeskiego skrybę w dokumencie.

background image

-   Przyjedź   do   Marózka   przed   ogniskiem,   to   sobie   o   tym   porozmawiamy  -

zaproponowałem   jedyne   możliwe   wyjście.   -   Może   wspólnie   rozwiążemy   ten
problem.

- Będę!
Zaledwie   skończyliśmy   rozmowę   z   Pawłem,   gdy   mój   telefon   zadzwonił

ponownie. To była Kama.

- Kama? - ucieszyłem się. - Czekam od świtu...
Kątem oka zauważyłem, że Krzyś dyskretnie opuścił gabinet.
- Przepraszam, Tomaszu, ale nie mogę teraz długo rozmawiać - uprzedziła. -

Wiem od  Teni  o  dzisiejszym ognisku. Zaprosiła mnie. Przyjadę  z Jolą,  Igą i
Igorem prosto do obozu, żeby się z wszystkimi pożegnać.

- Cieszę się i czekam - zdobyłem się na najcieplejsze brzmienie głosu. 
- No to pa! - powiedziała. I nie czekając na odpowiedź błyskawicznie wyłączyła

komórkę.

- Pa! - palnąłem spóźniony. 
Komórka odezwała się ponownie.
- Tomasz? - usłyszałem podekscytowany głos Karola. - Tuba z manuskryptem

Jana   była   tam,   gdzie   mówiłeś.   Przeczytałem!   To   fascynująca   lektura.   Dużo
wyjaśnia. Wiozę kopię. Za godzinę będziemy w zajeździe koło Bartążka. Bądź
koniecznie! Cześć!

***

W   zajeździe   było   tłoczno   i   gwarno.   Na   szczęście   zdążyłem   zarezerwować

telefonicznie nasz ulubiony dwuosobowy stolik. Mój czeski przyjaciel pojawił się
punktualnie. Nie był sam.

- Ciociu! To pan Tomasz, którego znasz z książek o Panu Samochodziku i z

moich opowieści - powiedział bardzo uroczystym tonem. - Tomaszu! To moja
ciocia Olinka, o której ci opowiadałem.

Ciocia Olinka, kobieta dystyngowana i urodziwa uśmiechnęła się do mnie jak

do   starego   przyjaciela,   podała   dłoń   do   ucałowania   i   usiadła   na   krześle
podstawionym   przez   Karola.   Czas   musiał   przejść   koło   niej   bokiem.   Była
prawdziwą, urodzoną damą.

- Mówmy sobie po imieniu - zaproponowała z błyskiem w oczach. 
Zgodziłem się chętnie.
- Zaraz usiądę - uśmiechnąłem się do Olinki. - Muszę tylko znaleźć jakieś wolne

krzesło, żeby dostawić...

- Nie przejmuj się - zaśmiała się Olinka. - Mamy te same problemy - dodała i

wyjęła fajkę. - Pozwolisz, że pyknę fajeczkę?

-   Oczywiście!   -odpowiedziałem   zdumiony,   bo   nigdy   jeszcze   nie   spotkałem

damy palącej fajkę.

Olinka zabrała się do nabijania fajeczki. Po chwili pyknęła wonnym dymem,

który stopniowo zaczął wypełniać pięterko zajazdu.

Po kwadransie konwersacji wiedzieliśmy o sobie wystarczająco dużo, by móc

przystąpić do celu spotkania.

Otrzymałem od Karola plik odbitek rękopisu w języku starosłowiańskim.

background image

- Wiem! - spojrzał przepraszająco na mnie. - Nie znasz starosłowiańskiego.
- To moja pięta - zażartowałem.
- I Achillesa - zaśmiała się Olinka.
-   No   tak!   -   podtrzymałem   klimat   żartu.   -   Przecież   Achilles   też   nie   znał

starosłowiańskiego.

Olinkę cieszyło moje poczucie humoru. Wyrażała to coraz intensywniejszym

pykaniem z wiśniowego cybucha, połączonym z aksamitnym śmiechem.

-   Tomaszu!   -   rozbawiony   Karol   wyjął   z   kieszeni   ponumerowane   kartki.   -

Zdążyłem przetłumaczyć na polski fragmenty potrzebne dosłownie na teraz, bo
związane z historią dokumentu, którego kopię dałem ci ostatnio.

Karol opowiedział mi treść całego rękopisu Jana. Kończył, gdy odezwała się

moja komórka.

-   Szefie!   -   zameldował   się   Paweł.   -   Mieliśmy   przed   ogniskiem   rozwiązać

problem tej mapki z dokumentu. Wszyscy już są i czekają na pana. Chyba nie
zdążymy...

-   Pawle!   Rozwiążemy   z   marszu   -   uspokoiłem   podwładnego,   chociaż   nie

wiedziałem jeszcze, o co chodzi i jak to zrobić. - Przeproś komendanta obozu i
przekaż,   że   trochę   się   spóźnię.   Niech   zaczyna   beze   mnie.   Ognisko   powinien
zapalić Wiewiórka senior, bo od niego się wszystko zaczęło. Filmowcy niech coś
wyświetlą. Mamy ważnych gości z Czech. Przywieźli rewelacyjny materiał do
tajemnicy testamentu.

-   Ognisko?   -   ucieszyła   się   Olinka.   -   Dawno   nie   uczestniczyłam   w   takim

wydarzeniu.

-   Rozumiem   zatem,   że   nie   odrzucisz   zaproszenia   na   harcerskie   ognisko   -

uśmiechnąłem się do uroczej cioci Karola.

- Zaproś, to się przekonasz! - jej tajemnicze oczy zabłysły.
- Zapraszam - zaprosiłem krótko, gdyż czas nieubłaganie umykał.
- Przyjęłam - odpowiedziała  wstając  natychmiast od  stolika,  bo   podsłuchała

moją rozmowę z Pawłem i wiedziała, że nie mamy czasu na przekomarzanie się. -
Karolku! Prowadzę, bo ty się ciągniesz jak ślimak - zmarszczyła zabawnie nosek.
- Tomaszu, bądź moim przewodnikiem.

***

Gdy   dotarliśmy   do   obozu,   ognisko   już   trzaskało   i   strzelało   iskrami   pod

rozgwieżdżone niebo.

Rozejrzałem   się   za   Kamą.   Nie   zauważyłem  jej.   Pocieszyłem   się   myślą,   że

jednak jest gdzieś w ciemnościach i mnie zobaczy.

Przywitałem się z  druhną Tenią  i  druhem Bolkiem. Usłyszałem  od nich, że

Kama była, czekała i musiała już odjechać. Dowiedziałem się też, że przed chwilą
odbyła się projekcja filmu z nocnej akcji pod Olsztynem.

Nadszedł czas mojego wystąpienia.
- Druhny i druhowie! - odezwałem się, gdy wokół ogniska zaległa absolutna

cisza.   -   Po   przeszło   siedmiuset   latach   wola   sygnatariuszy   tajemniczego
testamentu,   wyrażona   w   starej   legendzie,   przekazywanej   ustnie   w   dziewięciu

background image

obecnych tu rodzinach, spełniła się. Dokument został złożony. Dziś poznacie jego
treść - spojrzałem na Pawła. - Kolego! Do dzieła!

Paweł zabrał się do głośnego czytania tłumaczenia Stacha.
Już po chwili żałowałem, że wcześniej  nie porównałem przekładów Kamy i

Stacha.   On   źle   przetłumaczył   nieco   zamazany   wyraz   „Jeziora”,   bo   w
starosłowiańskim   odczytał   go   jako   zbliżony   graficznie   wyraz   „kamienie”.   A
przecież uciekające przed Krzyżakami kobiety z dziećmi nie przechodziły koło
wielkich kamieni, tylko koło wielkich jezior.

- Mamy jeszcze jeden przekład tego dokumentu! - ratując sytuację podałem

zaskoczonemu Pawłowi tłumaczenie Kamy zanotowane moją ręką na serwetkach.

Odczytanie drugiej, właściwej wersji zatarło pamięć o pierwszej.
Zauważyłem   Stacha,   który   patrząc   na   mnie,   zacisnął   pięść   i   uniósł   ją   z

pochwalnie wyprostowanym kciukiem. Widocznie przy tłumaczeniu tego wyrazu
miał wątpliwości.

- Z odczytanego tu dokumentu dowiedzieliśmy się kto, dla kogo, kiedy i w

jakim celu go sporządził - kontynuowałem. - Poznaliśmy wolę jego sygnatariuszy
skierowaną   do   potomnych,   których   świętym   obowiązkiem   było:   powrócić   na
zagrabione ziemie  ojców opisaną i  narysowaną drogą; odzyskać  je  i  dokonać
zemsty krwi na zabójcach ich przodków...

Przerwałem, bo odezwała się moja komórka.
-   Jesteś   niepoprawny,   Tomaszu   -   usłyszałem   wyrzut   w   głosie   Kamy.   -

Czekałam. A ty się spóźniłeś...

- Posłuchaj...
-   Wiem!   -   nie   dopuściła   mnie   do   głosu.   -   Znów   było   coś   ważniejszego...

Dzwonię, bo chcę się pożegnać...

- Nie spotkamy się?
- Kto wie? Może gdzieś, kiedyś?
- Odnajdę ciebie...
- Wiesz, że to niemożliwe.
- No to powiedz chociaż, kim jesteś!
-   Lepiej,   żebyś   tego   nie   wiedział.   Pa!   -   pacnęła   i   błyskawicznie   wyłączyła

komórkę.

Ponad sto par oczu wbijało się we mnie. A ja stałem i nie mogłem uwierzyć w

to, co usłyszałem od Kamy.

Po chwili zdobyłem się na wysiłek związany z powrotem do rzeczywistości.
- Druhny i druhowie! Moi drodzy! - wróciłem do tematu. - Autorem tej swoistej

kapsuły czasu był przodek naszych znakomitych gości z Czech, druhny Olinki i
druha Karola! - ukłoniłem się w stronę moich przyjaciół.

- Lubimy druhnę Olinkę i druha Karola! - ryknął harcerski krąg.
- Mój bratanek Karol i ja też was lubimy! - odkrzyknęła uradowana Olinka i

pyknęła   kółkiem   wonnego   dymu   z   fajeczki,   wzbudzając   tym   powszechne
zainteresowanie pomieszane ze zdziwieniem i uznaniem.

Olinka pyknęła jeszcze kilka kółeczek.
- Uau! - ryknął z podziwem harcerski krąg.

background image

- Ale harcerki i harcerze nie palą! - pogroziła zabawnie palcem ciocia Karola.
-   Jasne!   -   odpowiedział   Wilhelm   Tell   junior   upychając   coś   dyskretnie   w

kieszeni tak, by nie było widać kantów opakowania.

- Co tam tak chowasz? - zapytałem prawie szeptem.
Junior spojrzał na mnie, ciężko westchnął i prawie szeptem odpowiedział:
- Nie chcę, by myślano, że noszę przy sobie papierosy.
Mówiąc to Wilhelm Tell wyciągnął z kieszeni i otworzył opakowanie kart do

gry w „Piotrusia”.

Powiedziałem: - Przepraszam. - I powróciłem do tematu: - W rodzinie druhny

Olinki i druha Karola przetrwała stara, fascynująca, pełna mądrości, dramatyczna
opowieść   o   Janie   z   Pragi,   uczestniku   wyprawy  krzyżowej   poprowadzonej   w
drugiej połowie XIII wieku na te ziemie przez króla Czech.

- Mogę opowiedzieć? - zwróciła się Olinka do harcerskiego kręgu.
- Zamieniamy się w słuch! - wydał okrzyk krąg.
Z  niezwykłym  błyskiem  w  oczach   ciocia   Karola,   pykając   kółeczka   dymu  z

fajeczki, opowiedziała swoim ciepłym, miłym głosem o Janie i Blance, kończąc
zdaniem: „Ci ostatni zapomnieli, że Jan potrafił pisać”.

Opowieść wzruszyła słuchaczy, chociaż Olinka mówiła po czesku z akcentem,

który nas raczej bawi.

Czekając, aż druhny wytrą ukradkiem kapiące łezki, spojrzałem na Pawła. Gapił

się na mnie oniemiały. Miałem dla niego jeszcze większą niespodziankę.

-   Długo  sądzono,   że   opowieść  o   Janie  i   Blance   to   tylko  legenda   rodzinna,

opowiadana w długie wieczory dzieciom na dobranoc. Sądzono by tak zapewne
do dziś, gdyby nie historyk druh Karol i jego dociekliwość!

Druh Karol opowiedział o badaniach nad przeszłością rodziny, odkryciu notatek

o Janie z Pragi i poszukiwaniu oraz znalezieniu tego, co skryba królewski napisał
po powrocie od pogan.

- A oto kopie manuskryptu Jana z Pragi - pokazałem plik odbitek otrzymanych

od Karola i spojrzałem ukradkiem na Pawła. - Jest to prawda o czeskiej wyprawie
krzyżowej   i   o   pobycie   Jana   wśród   Prusów.   W   rękopisie   są   też   fragmenty
rejestrujące okoliczności, w jakich doszło do sporządzenia i pocięcia na dziewięć
części testamentu, którego tajemnicę dzisiaj wyjaśniliśmy prawie do końca.

Wyjąłem kartki z przekładem.
- Pozwólcie, że odczytam tłumaczenie tych fragmentów.
- Pozwalamy i słuchamy! - ryknął harcerski krąg.
W odpowiedzi na to Olinka pyknęła z fajeczki aż pięć kółek dymu.
- Jak Jan znalazł się wśród Prusów:

...Pewnego   dnia   byłem   świadkiem,   jak   krzyżaccy   zwiadowcy   donieśli,   że   w   głębi

puszczy ukrywa się setka kobiet z dzieciakami. Odpoczywają w drodze za Sudawów na
wschód. Łup łatwy, bo mężczyzn przy nich nie uświadczysz.

Zwiadowcy wskazali, którędy tam jechać.
Szlachetne rycerstwo ochoczo ruszyło do koni.
Dosiadłem  swojego   i   popędziłem   bokiem,   przed   wszystkimi,  żeby  ostrzec   kobiety   o

niebezpieczeństwie.

background image

Nie  godzi   się  przecież,  żeby  zbrojni,   przeznaczeni   do   boju  z   uzbrojonym   wrogiem,

walczyli z bezbronnymi kobietami i dzieciakami.

Ostrzegłem je, ale do swoich wrócić już nie mogłem, bo byli w drodze, czyli mnie się

doliczyli. Kobiety rzekły, żebym szedł z nimi. I z nimi zostałem.

Tak   dotarłem   za   Sudawów   na   Litwę.   Tam   byłem   goszczony   przez   miejscowych   i

innych uciekinierów.

Uważali, że choć jestem Czechem, to nie jestem wrogiem, bo ocaliłem życie kobiet i

dzieci...

- Kilka ciekawych spostrzeżeń:

...Każdego dnia przybywały na Litwę uciekające kobiety z dziećmi, starcy i okaleczeni

w walce. Zauważyłem, że kobiety z niepokojem oczekiwały przybycia mężów i synów, a
dzieci ojców. Jak u nas w Pradze.

Początkowo nie rozumieliśmy się, bo mówiliśmy inaczej i inaczej myśleliśmy. Inne też

mieliśmy   zwyczaje.   Dziwiłem   się   wszystkiemu.   Najbardziej   temu,   że   oni   codziennie,
zaraz po zachodzie słońca, wszyscy nago odbywają kąpiel, czy są czyści, czy też brudni.
Uważałem takie zachowanie za naganne i nieobyczajne. I myłem się po swojemu.

Ale gdy zacząłem cuchnąć, wziąłem ich kąpiel raz i drugi. Później kąpałem się jak

oni.   Nauczyłem   się   od   nich   dbałości   o   czystość   ciała.   I   nie   lubię   już   cuchnących
mieszczek i mieszczan, oblanych pachnidłami dla zabicia smrodu.

Wysłuchałem wiele pięknych opowieści i pieśni o ich bohaterach. Poznałem ich tańce

i   muzykę.   Uczestniczyłem   w   najświętszych   obrzędach.   Zacząłem   ich   rozumieć   i
szanować. Dowiedziałem się od nich, że kobietom należy się szacunek bezgraniczny od
mężczyzn jako rodzicielkom, matkom i żonom.

Lud ten walczył o swoją ziemię, wolność i godność. To oni byli ofiarami Krzyżaków,

nie odwrotnie. A czeska krucjata przybyła krzyżackim awanturnikom z odsieczą...

- Okoliczności powstania tajemniczego testamentu:

...Po   ujęciu   przez   Krzyżaków   i   powieszeniu   Herkusa,   wodza   plemienia   Natangów,

niedobitki Prusów, ścigane przez szlachetne rycerstwo, ściągały na Litwę. Dowiedziałem
się od nich, że Krzyżacy, dzięki pomocy Czechów i Niemców, uśmierzyli ich powstanie,
wyniszczyli ludność i panoszą się na ich ziemi.

Tradycja Prusów nakładała na nich święty obowiązek odzyskania ziemi i dokonania

zemsty krwi na zabójcach ich przodków. Od tego nie było żadnego odwołania.

Prusowie wiedzieli, że trzeba będzie wielu lat, by plemiona odzyskały dawną liczbę

mężczyzn i siłę potrzebną do wypełnienia tego obowiązku.

Prusowie wiedzieli, że jestem skrybą. Dziewięciu mężów spośród starszyzny Galindów

poprosiło mnie o spisanie tego, co oni chcą, jako swoją wolę, przekazać potomnym.
Poprosili też o opisanie drogi do ich terytoriów. Zgodziłem się, bo miałem pergamin i
potrzebne wyposażenie. Oni zgodzili się, żebym skreślił na tym kilka ważnych dla mnie
zdań od siebie. Miałem napisać dziewięć egzemplarzy, każdemu po jednym. Miały być
przekazywane,   aż   przyjdzie   właściwy   moment   na   spełnienie   obowiązku   w   nich
zapisanego.

Zdążyłem   napisać   jeden   egzemplarz   i   prawie   drugi,   gdy   na   naszą   osadę   natarli

Krzyżacy  i   Niemcy.   Napisany   egzemplarz   oddałem   jednemu   ze   starszyzny.  Kazał   mi
uciekać w stronę południa, gdzie nie było awanturników. Usłuchałem jego rady. Więcej
tych ze starszyzny i goszczącego mnie plemienia nie spotkałem. Dowiedziałem się, że
prawie  wszyscy zostali wybici. Ocalało kilka kobiet, które z dziećmi  uciekły dalej na
wschód. A egzemplarz prawie ukończony zachowałem i ukończyłem na pamiątkę...

background image

- Druhny i druhowie! Prusowie, wspierani przez Sudawów lub, jak kto woli,

Jaćwingów oraz Litwinów wielokrotnie najeżdżali Krzyżaków, by spełnić święty
obowiązek.  Pod  wodzą  wielkiego księcia   litewskiego  Witolda   uczestniczyli   w
bitwie pod leżącym niedaleko stąd Grunwaldem, spuszczając Krzyżakom tęgie
lanie.

-   Moi   drodzy!   -   dodałem.   -   Nie   wiem,   czy   zauważyliście,   że   Galindowie

wykonali w pewnym sensie wolę swoich przodków. A przyczyniły się do tego
skutki   drugiej   wojny   światowej.   Po   jej   zakończeniu   na   tereny   dawnych
plemiennych państewek Prusów przyjechały setki tysięcy repatriantów z kresów.
To właśnie z nimi przyjechała legenda o tajemniczym testamencie i sam testament
podzielony na dziewięć części. Kto mógł go przechować, jeżeli nie potomkowie
plemienia Galindów, o których mówiliśmy?

Przez chwilę panowała grobowa cisza. Zaraz jednak usłyszałem jakieś niepewne

rozmowy.

Nagle zabrał głos Wiewiórka senior:
- Proponuję, żeby ci, w których rodzinach przechowywano ten dokument, wstali

- mówiący dźwignął się z pieńka, na którym siedział.

Wstało kilkadziesiąt osób.
- Może jestem w błędzie - powiedział wzruszony senior. - Ale myślę, że w

naszych żyłach płynie krew Galindów.

- W jakiejś części, oczywiście - wtrąciłem.
- Nasi rodzice i dziadkowie, wysiedleni po drugiej wojnie światowej z kresów

do   Polski   nie   wiedzieli   nawet,   że   przybywając   tu,   powracają   do   korzeni   -
kontynuował Wiewiórka senior.

background image

ZAKOŃCZENIE

W harcerskim obozie nad Marózem koło Marózka wstawał świt.
Jutro   mój   wehikuł   stanie   na   honorowym   miejscu   w   Muzeum   Pana

Samochodzika, w otoczeniu, gromadzonych skrzętnie przez druhów seniorów i
juniorów, rekwizytów, półek z książkami i taśmami filmowymi. Przeszedł chrzest
bojowy. I nie jest atrapą pojazdu.

Zajmie tam swoje miejsce na krótko, na czas otwarcia placówki mieszczącej się

w nieco poszerzonym garażu.

Po   uroczystych   wystąpieniach,   przecięciu   wstęgi   i   wypiciu   szampana...   No!

Zobaczymy!   W   końcu   powróciłem   i   jestem   jedyną   osobą   uprawnioną   do
korzystania z wehikułu o każdej porze dnia i nocy. Taka jest umowa.

Olince i Karolowi obiecałem, że wkrótce odwiedzę ich w Pradze. Druhnom i

druhom, że jeszcze do nich wpadnę.

Prostowałem właśnie obolałe gnaty, gdy podszedł do mnie Sykstus. Popatrzył

spod śmiesznie opadających powiek i zapytał:

- Przeczytałeś już scenariusz „Wielkiego powrotu Pana Samochodzika”?
- No... Jeszcze nie - zrobiło mi się głupio. - Nie miałem kiedy... Ale misja

dobiegła już szczęśliwie końca. I mam wreszcie czas. Zaraz siądę do czytania, bo
to bardzo ważne...

- Właściwie to nie musisz się śpieszyć - krzaczaste brwi Sykstusa pojechały w

górę.

- Jak to? - w głosie pomieszały mi się uczucia zaskoczenia i radości.
- Treść znasz - uśmiechnął się zagadkowo. - Chodzi tylko o to, żebyś sprawdził,

czy niczego nie pomyliliśmy lub czy nie pominęliśmy istotnych scen, wątków i
epizodów. Może zechcesz coś ująć lub dodać...

- Zaraz, zaraz!... - spojrzałem badawczo Sykstusowi w oczy schowane gdzieś

pod powiekami. - To te ukryte kamery i mikrofony robiły dokumentację mojej
misji po to, żeby...

- Oj! Nie dociekaj! - machnął ręką. - Dobrze wiesz, że nie mogliśmy przepuścić

takiej   okazji   -   uśmiechnął   się   rozbrajająco.   -   Lepszej   fabuły   na   temat   Pana
Samochodzika   nie   wymyśliłby   żaden   scenarzysta.   Aha!   Wprowadziliśmy   w
pewnym momencie jeden wątek, którego nie mogło zabraknąć w filmie o tobie.

- Jaki wątek?
- Nie zauważyłeś? - zdziwił się Sykstus. - Myślałem, że się domyślasz i grasz.

Według oceny całego zespołu zagrałeś znakomicie...

-   Sykstusie!   Nie   namówisz   mnie   do   zagrania   siebie   samego   w   „Wielkim

powrocie Pana Samochodzika”.

- Szkoda - powiedział z żalem. - Ale do niczego ciebie nie zamierzam namawiać

i nie namawiam. Daję słowo.

- W porządku! - przyjąłem wyjaśnienia. - W czym zagrałem tak znakomicie?
Sykstus podrapał się po czuprynie.
-   Uczestniczyłeś   w   nagraniach   kilku   próbnych   scen   -   spojrzał   na   mnie

niepewnie. - Wątek ten, oczywiście, jest w scenariuszu bardziej  rozbudowany,

background image

żeby nie marginalizować motywu rodziny...

Tego się zupełnie nie spodziewałem. Wolałem jednak sprawdzić. 
- Nie masz chyba na myśli ładnej rodzinki? - zapytałem z przekąsem.
- Tomaszu! - ucieszył się Sykstus. - Domyślałem się, że wiesz! Właśnie o nią

chodzi! Cała czwórka, chociaż rodziną nigdy nie była i nie jest, odegrała swoje
role   znakomicie!   Musisz   przyznać,   że   dzieciaki   są   świetne.   Czują   kamerę.
Kamera wprost je uwielbia. Lgnie do nich.

Milczałem zaskoczony.
- A Ula? - zachwycił się Sykstus. - To prawdziwa gwiazda! Kobieta marzenie!

Można się rozpłynąć przy takiej towarzyszce życia i nigdy na inną nie spojrzeć.
To bogini! Bała się, że od razu ją rozpoznasz, bo kiedyś coś tam... A! Nieważne!
Na szczęście nie rozpoznałeś! W odpowiednim momencie ona miała rozpoznać
ciebie. I przekonująco rozpoznała! Oglądałem to na taśmie - spojrzał na mnie. -
Nie słyszałem, co ci wtedy szepnęła do ucha. Mikrofony nie zebrały.

Czułem się oszukany i wykorzystany.
- A pamiętasz ten trzaśnięty drąg przy twoim damskim rowerze?
- Pamiętam.
- Ula do dziś wspomina to zdarzenie z rozrzewnieniem. Coś ważnego wtedy

chyba   przeoczyłeś.   Ale   nic   straconego!   Porozmawiaj   z   nią.   Myślę,   że
powinieneś...

Ze zmęczenia na moment wyłączyły mi się receptory. Ocknąłem się po kilku

sekundach.

- Znaleźliśmy znakomitą odtwórczynię roli Kamy - kontynuował Sykstus.
- Nie miałem przyjemności jej poznać.
- Ale znasz ją z widzenia - mój rozmówca robił wszystko, żebym nie zasnął. -

Od najlepszej strony...

- Aha! - przytaknąłem dyplomatycznie, bo właśnie myślałem o Uli.
- Widziałeś ją w akcji...
- Możliwe - w dalszym ciągu byłem pod wrażeniem Uli i ładnej rodzinki. - Ale

jakoś nie mogę sobie jej w tej chwili przypomnieć ani skojarzyć.

- Oj! Widziałeś! - żachnął się Sykstus. - To ta dziewczyna w błękitnym fordzie

na szosie...

-   Ona   ma   na   imię   Ala.   Jest   osobą   wszechstronnie   utalentowaną,   bardzo

inteligentną, odważną i urodziwą - zaczął rozwodzić się Sykstus.

- To typ współczesnego wojownika posługującego się z jednakową biegłością

sprawnością   intelektualną   i   fizyczną   oraz   urodą   jak   bronią   defensywną   lub
ofensywną, w zależności od sytuacji i potrzeby.

- Nie idealizujesz przypadkiem tej Ali? - spojrzałem na Sykstusa. - Przecież

takie kobiety nie istnieją.

- A Kama?
- Kama?... -zastanowiłem się.
Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad nią w ten sposób.
-   No   widzisz?   -   triumfował   mój   rozmówca.   -   Kama   jest   niedoścignionym

wzorcem   takiego   wojownika...   Tak   powiedziała   Ala,   po   obejrzeniu   i

background image

przestudiowaniu taśm z Kamą, Igą i Jolą.

- Jakich taśm? - zdziwiłem się, bo ich nie widziałem.
-   Filmowych!   Niedawno,   dla   potrzeb   filmu,   dokumentowaliśmy   z   ukrytych

kamer   Kamę.   Bezprawnie,   ale   i   bez   naruszania   prywatności,   oczywiście   -
zastrzegł Sykstus. - Żebyś ty widział, jak one spuściły lanie siedmiu bandziorom,
którzy zaczepili je na terenie jakiejś firmy. Ci faceci mieli szczęście, że Iga tuż
przed walką wezwała policję, a ta szybko przyjechała i sprowadziła pogotowie
ratunkowe, które też przybyło na czas. Jeszcze chwila, a musiano by ich składać z
kawałków w szpitalu. To była piękna i bardzo skomplikowana, szybka walka w
obronie   własnej.   Nie   jestem   zwolennikiem   mordobicia.   Wręcz   przeciwnie.
Uważam jednak, że bronić się musimy bezwzględnie, by ocalić siebie. Widziałem
wiele   filmowych   walk   kaskaderów,   doprowadzonych   do   perfekcji   podczas
treningów.   A   one   musiały   przecież   improwizować...   Tomaszu!   Takich
umiejętności i takiej skuteczności jeszcze nie widziałem! - Sykstus oburącz złapał
się za głowę w geście podziwu. - Wirtuozeria! Oglądałem tę taśmę bez końca -
spojrzał na mnie uważnie: 

- Nie wiedziałeś o tym wszystkim?
Co miałem powiedzieć?
- Kama mówiła, że ci faceci wpadli na gorącym uczynku i zostali zatrzymani -

powiedziałem.

- Tej sceny walki nie odtworzymy w „Wielkim powrocie Pana Samochodzika”,

bo Ala powiedziała, że tego nie da się powtórzyć - Sykstus ziewnął ukradkiem. -
To i dobrze!

- A macie już odpowiedniego kandydata do roli tytułowej? - rzuciłem jakby od

niechcenia w trakcie prostowania kolan.

Sykstus spojrzał na wygaszone ognisko.
- Dzieciaki będą miały niezwykłe wspomnienia - powiedział jakby do siebie. -

Nam też coś w pamięci pozostanie - uśmiechnął się do własnych myśli.

- Z pewnością - zawtórowałem. 
I pomyślałem o Kamie.

KONIEC