Gdy owoc dojrzewa
Rozdział XI
Tak jak w życiu
48. Trzy kłosy
49. Znowu Kawrygina
50. Dziwna opowieść
51. Wizyta Alioszy
52. Auto-da-fe
48. TRZY KŁOSY
Lato chłodne i dżdżyste spędzone w Darnicy nie zostawiło mi przyjemnych wspomnień. Mieszkaliśmy w taniej
części letniska, na odludziu, daleko od stacji. Krysia, zaproszona przez Wieroczkę Stiebłową, pojechała na
miesiąc do Sołonek, a ja spędzałem czas na lekturze książek, w które zaopatrzyłem się w bibliotece ojca. Był to
okres nazwany przeze mnie "rokiem wielkiej ciekawości". Czytałem wspomnienia Livingstona z Afryki, historię
zagłady miasta Saint-Pierre, pamiętniki kapitana Scotta i opisy niedawnej wyprawy polarnej Roberta Peary. Ale
w równym stopniu pochłaniały mnie książki Fabre'a o życiu owadów, a zwłaszcza "Dzieje stosunku wiary do
rozumu" Drapera.
Rozwijałem się szybko i rosłem. Nauka szła mi łatwo i do trzeciej klasy przeszedłem bez trójek, chociaż nie
zdołałem dogonić Pluja. Pluj uczył się najlepiej i górował nade mną oczytaniem. Moja ambicja cierpiała z tego
powodu i dlatego postanowiłem w ciągu lata prześcignąć go za wszelką cenę.
Po powrocie z Darnicy okazało się, że wyrosłem ze wszystkich ubrań. Mieńszykow znowu przysłał kilkaset rubli
i matka poszła ze mną do sklepu, żeby mi kupić ubranie.
- Poproszę o spodenki dla chłopczyka...
Subiekt przyniósł kilka par dziecinnych spodenek.
- Dla tego chłopczyka - powiedziała matka wskazując na mnie.
Subiekt parsknął śmiechem, byłem już bowiem porządnym dryblasem.
Podczas lata Oreszkiewicz zamieszkał w naszym kijowskim mieszkaniu i prowadził interesy ojca, ale niewiele
miał z tym do roboty. Impreza odkurzania mieszkań umierała naturalną śmiercią, pozostały tylko dostawy
antracytu oraz urządzeń pneumatycznych stosowanych w kolejnictwie. Pozwalało to zaledwie wiązać koniec z
końcem.
Po naszym powrocie Oreszkiewicz zdał ojcu rachunki, przekazał korespondencję, a na zakończenie powiedział:
- Przychodziła tu dwukrotnie pani Kawrygina.
Ojciec nie zwrócił uwagi na tę wiadomość. Oreszkiewicz powtórzył więc raz jeszcze:
- Była tu pani Kawrygina i pytała o państwa... Zapomniałem też powiedzieć, że telefonował inżynier
Piotrowski... Ma przyjechać w przyszłym tygodniu.
Powrót do szkoły po wakacjach budził we mnie zawsze osobliwe, niemal świąteczne uczucia. Była w tym
ciekawość, posmak nowości, odświeżanie wspomnień, jeszcze jedna podróż w nieznane. Poznawanie nowych
nauczycieli przypominało mi wzajemne obmacywanie się bokserów przed przystąpieniem do walki.
Na miejsce Kołosowa przyszedł siwy staruszek Bułatow o szerokiej tatarskiej twarzy. Drzazga się nie
pokazywał. Spotykaliśmy go czasami na Bibikowskim Bulwarze, ale na nasz widok odwracał głowę i szybko
znikał w bocznej uliczce.
Pochwaliłem się Plujowi książkami, które przeczytałem. Uśmiechnął się przyjaźnie:
- A ja czytam Moliera w oryginale.
Poczułem się zdruzgotany. Daleko mi jeszcze było do Moliera!
W miarę jak dojrzewałem, wymykałem się stopniowo z kręgu ojca. Ale bywały dni, kiedy wychodziliśmy we
dwójkę i w przyjacielskiej rozmowie znowu owiewało mnie jego serdeczne ciepło. Wracała pamięć mijającego
dzieciństwa i w przypływie serdeczności następowały zwierzenia. Odnosiłem wtedy wrażenie, że tylko pozornie
oddalałam się od ojca, że delikatna dłoń nieustannie prowadzi mnie przez życie i że ojciec zna je równie dobrze
jak moją twarz, którą każdego ranka całuje na powitanie.
Z okazji urodzin ojca Polina przyszła złożyć mu życzenia. Przyglądałem się jej ze zdziwieniem. To już nie była
dawna Polina. Ręce jej leżały spokojnie na kolanach, była chłodna i jakby zgaszona.
Choroba matki spowodowała widoczny przełom w moim życiu. Dojrzałem i spoważniałem. Z pobłażliwością
wspominałem sprawy niedalekiego dzieciństwa i tę pierwszą dziecinną miłość. Może, patrząc na Polinę, sam
siebie okłamywałem. Usiłowałem sprecyzować skazy na jej urodzie... Jedno było pewne: w tym, co mówiła i jak
mówiła, nie słyszałem już dawnej Poliny. Coraz mniej była sobą, coraz więcej żoną Leonida Fijałko.
Zaproponowała mi, żebym z nią sprzedawał w niedzielę "kwiatek". Nieurodzaje w południowej Rosji
spowodowały głód. W Kijowie powstał Komitet Pomocy, który miał przeprowadzić uliczną zbiórkę.
W niedzielę wczesnym rankiem studenteria kijowska wyległa na ulice z puszkami. Rewir Poliny obejmował
Marinsko-Błagowieszczeńską, od Bezakowskiej do Kuzniecznej. "Kwiatek" przedstawiał się jako wyciśnięte w
cienkiej blaszce trzy kłosy przewiązane bławatkiem. Polina przypinała go przechodniom, a ja trzymałem puszkę.
Była to za mojej pamięci pierwsza tego rodzaju zbiórka. W późniejszych czasach zbiórki powtarzały się
wielokrotnie, co zniechęciło wreszcie publiczność. Ale owej niedzieli, w obliczu klęski, o której prasa przynosiła
wstrząsające relacje, ludzie oblegali nas i tłoczyli się dokoła puszki. Przychodziły kobiety w chustkach, dzieci;
rozpoznałem nawet starego żebraka, który stał zwykle na rogu Puszkińskiej...
Polina darzyła wszystkich uroczym uśmiechem. Mężczyźni przystawali i wodzili za nią wzrokiem.
Już po godzinie musieliśmy pójść do Komitetu, aby oddać zebrane pieniądze i zaopatrzyć się w nowy zapas
znaczków. Potem nie mogliśmy wprost nadążyć. Biegaliśmy raz po raz do Komitetu wypróżniać puszkę. Po
południu zabrakło "kwiatków". Sprowadzono zwykłe kłosy; dziewczęta wiązały je wstążeczkami po trzy, a gdy
zabrakło wstążeczek - zwykłym sznurkiem. Te wiązanki kłosów również rozchwytywano. Bez chwili
odpoczynku, bez obiadu, padając ze znużenia, przebiegaliśmy Marinsko-Błagowieszczeńską. Mnóstwo ludzi
spośród tych, którzy już kupili "kwiatki", oddawało je z powrotem, abyśmy mogli sprzedać je następnym. Inni
powtórnie rzucali do puszki pieniądze. W tej spontanicznej szczodrobliwości mieszkańców Kijowa, pragnących
nieść pomoc głodującym, był wspaniały odruch solidarności ludzkiej, odruch, który w tych ponurych czasach stał
się manifestacją przeciwko nieudolnym rządom stołypinowskiej tyranii.
Gdy pod wieczór wygłodniały i zmęczony wróciłem do domu, zastałem gościa.
Był nim inżynier Piotrowski.
49. ZNOWU KAWRYGINA
Stała pod piecem z zaciśniętymi piąstkami, łzy spływały jej po twarzy. Była znowu dawną Poliną, pulsującą
wewnętrznym wzruszeniem, pełną zaraźliwej egzaltacji.
- Możecie mi państwo wierzyć lub nie, ale to jest moje głębokie przekonanie... Ani rewolucja tak nie wstrząsnęła
Rosją, ani trzęsienie ziemi w Mesynie tak nie poruszyło świata, jak jego ucieczka z Jasnej Polany. Wszyscy
ponosimy za to winę! I ja, i pan, i pani! Mój Boże, co teraz będzie? Proszę mi powiedzieć, co teraz będzie?
Przez dziesięć dni wszystkie oczy i myśli zwrócone były ku małej stacyjce kolejowej Astapowo. Opinia całego
kraju potępiała Sofię Andriejewnę, która rzekomo popchnęła Lwa Tołstoja do tego desperackiego i
dramatycznego kroku. Sofia Andriejewna miała na głowie gromadę dzieci i wnuków, olbrzymi dwór odwiedzany
przez tłumy gości, przyjaciół, petentów i wielbicieli. A tymczasem Tołstoj doszedł do wniosku, że jego dzieła
powinny być tak jak powietrze i woda - dostępne bezpłatnie dla wszystkich. Zrzekł się zapłaty, odrzucał
wszystkie honoraria. Pewien dziennik amerykański ofiarowywał mu wynagrodzenie, jakiego nie otrzymał żaden
pisarz świata przedtem ani potem: po dwa dolary od litery. Ale Tołstoj odpowiedział odmownie. W obliczu
rosnących trosk materialnych Sofia Andriejewna usiłowała wpłynąć na zmianę decyzji męża. Wtedy opuścił
Jasną Polanę, a na głowę jego żony posypały się gromy.
Stary Bułatow chodził po korytarzu szkolnym na palcach, jakby w obawie, że może zakłócić spokój chorego na
odległej stacyjce. Cała Rosja chodziła na palcach i skupiała się nad łożem dogorywającego pisarza.
Po jego śmierci płakała nie tylko Polina. Na ulicach ludzie z głośnym szlochem przekazywali sobie żałobną
wieść. Od śmierci Puszkina naród rosyjski nie przeżywał tak wielkiego żalu.
Nasz dyrektor kazał zebrać się uczniom wszystkich klas w sali rekreacyjnej i powiedział urywanym głosem:
- Lew Nikołajewicz Tołstoj... nie żyje... Zmarł największy pisarz ziemi rosyjskiej... Jeden z największych pisarzy
świata... Idźcie do domu i pochylcie się nad jego książkami...
Rosja długo przetrawiała ból poniesionej straty. Rok 1910 przeszedł do historii jako rok śmierci Tołstoja.
Dotąd znałem tylko "Jeńca kaukaskiego" i kilkanaście mniejszych opowiadań. Teraz wyciągałem z biblioteki
tom po tomie i czytałem wszystkie powieści po kolei. Umówiłem się z Plujem, że będziemy je czytali
równocześnie. Codziennie podczas pauz omawialiśmy losy kolejnych bohaterów. Namówiłem również Wanię do
przeczytania "Wojny i pokoju", a potem przyrzekliśmy sobie we trzech, że Natasza Rostowa stanie się dla nas
ideałem kobiety.
W tajemnicy przed nimi usiłowałem doszukać się podobieństwa pomiędzy Poliną i Nataszą, co było oczywistym
nonsensem, ale tym bardziej złościłem się na siebie, że wciąż jeszcze pozostaję pod urokiem Poliny.
Wracałem po kilka razy do tych partii powieści, gdzie występowała Natasza; wysilałem wyobraźnię, ażeby ją
widzieć inną, odmienną, a mimo to przybierała zawsze postać Poliny...
- Przecież zakochała się w zwykłym uwodzicielu. Chciała dać się pozwać, a pozwoliła mu się opętać, tak jak
Polina dała się opętać zarozumiałemu aktorzynie... A potem... Czy kochała Bołkońskiego? Marzyła o wielkiej
miłości... I cóż z tego? Wyszła za mąż za Pierre'a... Plujowi Pierre się podoba... Ale czy wart jest Nataszy?
Dziwak, nudny, przesadny... Taki sam jak Leonid, tyle tylko, że bogaty. Ach, Pola, Polina! Gdyby Tołstoj cię
opisał, podziwialiby cię mężczyźni... I Pluj, i Wania... Młodzi chłopcy całego świata uważaliby cię za ideał
kobiety. Nie! Nie jesteś Nataszą Rostową! Nawet ja sprzeniewierzyłem się tobie, tak jak ty sprzeniewierzyłaś się
własnym marzeniom. Natalia Gieorgiewna słusznie przezwała cię wielkołucką Salome. Ach, Pola, Polina!
Bylem naiwny i głupi. Teraz wiem, jaka jesteś naprawdę. Po prostu - pani Fijałko!
- Pani Fijałko - powiedziała Aniuta wsuwając głowę do jadalnego.
Krysia wybiegła do przedpokoju, a ja drugimi drzwiami wymknąłem się do gabinetu, żeby jej nie widzieć.
Otworzyłem "Annę Kareninę" i zapomniałem o Polinie. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Piotrowski, wierny swojej przyjaźni dla ojca, również tym razem okazał się zwiastunem dobrej nowiny.
Zaproponował ojcu reprezentację maszyn do pisania nowej marki "Royal". Impreza ta dała szybkie i
nadspodziewane wyniki. Już po miesiącu w odpowiedzi na rozesłane oferty i cenniki zgłosiło się kilkunastu
nabywców. "Bepom" został zlikwidowany, a Oreszkiewicz przejął funkcję kierownika biura sprzedaży maszyn
"Royal". Klienci mogli spłacać część należności starymi maszynami. Zapełniały one stopniowo nasze
mieszkanie. Były wśród nich stare "Hammondy", "Adlery" a także prymitywne maszyny "Mignon" piszące za
pomocą jednego klawisza i ruchomego drążka nastawionego na odpowiednią literę alfabetu, który mieścił się
obok, na osobnej tabliczce.
Wkrótce nauczyłem się pisać na maszynach różnych typów. Pomagałem Oreszkiewiczowi, zajmowałem się
biurem. Ojciec wyznaczył mi nawet niewielką pensję. Z czasem głównym zadaniem Oreszkiewicza stała się
sprzedaż używanych maszyn. Był pod tym względem niestrudzony; objeżdżał małe przedsiębiorstwa i sklepy na
peryferiach miasta, namawiał, przekonywał, demonstrował, aż w końcu dobijał targu i z tryumfem przynosił
nowe zamówienia.
Nasza sytuacja materialna poprawiła się o tyle, że rodzice zaczęli myśleć o zmianie mieszkania, gdyż
wchodzenie na czwarte piętro było dla matki zbyt uciążliwe.
W mroźny dzień Trzech Króli, gdy na obiedzie była u nas Natalia Gieorgiewna z Wieroczką, rozległ się
dzwonek u drzwi frontowych.
Po chwili ukazała się Aniuta i oświadczyła, że przyszła pani Kawrygina.
- Kawrygina? - powtórzyła szeptem zdziwiona Natalia Gieorgiewna.
- Aniuto, proszę poprosić panią Kawryginę do gabinetu... - powiedziała matka. - Nie wiem, co ją może do nas
sprowadzać - dodała. - Nie widzieliśmy jej od kilku lat... Od Wielkich Łuk...
Zaczęliśmy szybko jeść deser.
- Proszę się tak nie śpieszyć - zwrócił się ojciec do Stiebłowej. - Anna Stiepanowna chwilę zaczeka... Adasiu, już
zjadłeś, idź do gabinetu, my tam zaraz przyjdziemy.
Wstałem od stołu i zatrzymałem się w przedpokoju przed lustrem. Byłem w nowym mundurze, od pewnego
czasu czesałem się na przedział. Przyglądałem się sobie nie bez uczucia zadowolenia. Miałem czternasty rok, ale
można było śmiało dać mi o dwa lata więcej. Nawet koleżanki Krysi darzyły mnie względami, a Nina
Gołubczikowa, blada i wymokła, tuliła się do mnie w tańcu; czułem zawsze w uchu jej gorący niemiły oddech.
Zapomniałem dodać, że Wieroczka Stiebłowa w dwa wieczory nauczyła mnie walca, o wiele łatwiej i lepiej
aniżeli panna Sabina ze swoim "raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy".
Obciągnąłem mundur i wszedłem do gabinetu. W drzwiach zatrzymałem się zdziwiony. Na kanapie siedziała
młoda kobieta z krótko ostrzyżoną kędzierzawą głową, z mufeczką na kolanach, jeszcze zarumieniona od mrozu.
- Zmieniliśmy się, Adasiu, prawda? - powiedziała z uśmiechem. - Ja bym ciebie też nie poznała.
- Panna Kazimiera! - zawołałem. - Panna Kazimiera...
- Tak, to ja... - wstała z otomany i objęła mnie za szyję. Zapachniało od niej świeżością zimnego dnia
pomieszaną z lekkim zapachem wody kwiatowej.
Służąca powiedziała, że przyszła pani Kawrygina, a tymczasem...
- Ja też jestem Kawrygina... - powiedziała przyglądając mi się uważnie. - Jakeś ty wyrósł! A byłeś właściwie
brzydkim kaczątkiem... Zupełnie jak w bajce Andersena... Patrzę na ciebie i nie poznaję...
Do gabinetu weszli rodzice.
Zdumienie ich było nie mniejsze niż moje.
Panna, a raczej odtąd już pani Kazimiera wytrzymywała cierpliwie burzliwą falę naszej ciekawości, po czym
spokojnie opowiedziała swoje dzieje.
50. DZIWNA OPOWIEŚĆ
- Jestem żoną Alioszy Kawrygina... Zaczęło się to już w Nowych Sokolnikach. Jestem o rok starsza od niego.
Aliosza okazywał mi dużo serdeczności, stał się jedynym bliskim dla mnie człowiekiem. Przyjmowałam jego
adorację, jego przyjaźń nie zastanawiając się, czy postępuję właściwie. Nie przypuszczałam, że Aliosza
potraktuje to tak poważnie. Młodzi chłopcy często kochają się, a potem im to przechodzi... Z Alioszą było
inaczej. I tego właśnie nie przewidziałam. Gdy zdałam sobie sprawę z sytuacji, było już za późno. Wyjechałam
do matki. Pisał listy, na które nie odpowiadałam. Wreszcie przyjechał do Warszawy. Odbyłam z nim długą
rozmowę, wyśmiałam go, chciałam go zniechęcić. Oświadczył mi, że przeze mnie zerwał z rodziną. Potem
związał się z jakąś organizacją rewolucyjną, nosił przy sobie broń, groził, że zabije mnie i siebie... Był szalony.
Wystawał po nocach pod moim oknem, czaił się w bramie. Pewnego dnia dopadł mnie na ulicy i przemocą
wciągnął do dorożki. Chciał mnie porwać. Wtedy napisałam do inżyniera Jurczenki i w tajemnicy uciekłam do
Witebska. To była bardzo trudna decyzja... Wiedziałam, że ugodzę tym moją matkę. Wreszcie dałam jej znać o
sobie. Błagała, abym wróciła. W jednym z listów zawiadomiła mnie, że Aliosza zginął podczas rozruchów
ulicznych. Było mi go serdecznie żal ale doznałam uczucia ulgi. Państwo pamiętają: wtenczas właśnie Anna
Stiepanowna przyjechała do Wielkich Łuk... Pan Jurczenko zabrał mnie wtedy z sobą i zawiózł do państwa, nie
mówiąc po co. Czułam się jak winowajczyni... W każdym razie tak mnie potraktowano. Po pewnym czasie
wróciłam do Warszawy i pierwszą osobą, którą spotkałam, był Aliosza. Nie potrafię opisać tego spotkania!
Chciał mnie bić, klękał na ulicy, płakał... Głupio to wszystko opowiadać, ale chcę, aby państwo mieli
wyobrażenie o tym, co się działo. Natarczywość Alioszy przybierająca pozory szaleństwa napełniała mnie
przerażeniem, odpychała od niego, powiem szczerze - budziła we mnie odrazę. Wyjechałam do ciotki do
Kalisza. Spędziłam w tym mieście kilka najsmutniejszych tygodni w moim życiu. Ciotka prowadzi tam nędzną
dorożkarską knajpę. Musiałam jej pomagać. Nie powinnam tego opowiadać... Jestem na ogół skryta, a jeśli dziś
robię te zwierzenia, to tylko ze względu na Alioszę. Ach, to była szalona, prawdziwie wielka miłość. Chcę, aby
wszyscy o niej się dowiedzieli...
Nastąpiła chwila ciszy, którą przerwał ojciec.
- A co z jego matematyką?
- Przeminęła z wiatrem. Za udział w rewolucji został usunięty z uniwersytetu z wilczym biletem. Był ścigany
przez "ochranę". Pojechał do Kazania, ale i tam odmówiono mu przyjęcia na uniwersytet. Opowiadał mi, że
poszedł pod pomnik Łobaczewskiego, splunął i zrezygnował z dalszych studiów. Zapomniałam dodać, że
podczas rozruchów był ranny. Stąd właśnie poszła wieść, że zginął. Tak mi napisała matka. Powtórzyłam to
wtedy w Wielkich Łukach... Tymczasem kula ugodziła go w kark, prześliznęła się pod skórą, utkwiła w gardle i
uszkodziła struny głosowe. Nieszczęścia waliły się na niego jedno po drugim. Przypomniałam sobie rozmowy z
państwem w Wielkich Łukach i zaczęłam wierzyć, że to przeze mnie, że ja stałam się ich pośrednią przyczyną...
Kiedy wróciłam z Kalisza, matka była już całkowicie po stronie Alioszy. Potrafił ją sobie zjednać. Ale ja tak
przywykłam do myśli, że muszę mu się opierać, że muszę z nim walczyć i bronić się przed jego miłością...
Wahałam się jeszcze dosyć długo, chociaż nie unikałam go już tak jak dawniej. Właściwie, gdy wyjeżdżałam z
Kalisza, już wiedziałam, jak potoczą się wypadki... Załamałam się, nie miałam siły do dalszej walki, gotowa
byłam skapitulować. Mało kto zdaje sobie sprawę, że jeśli nie można zdobyć kobiety miłością ani rozumem, to
trzeba ją zdobywać uporem. A upór Alioszy mógł skruszyć skałę.
Wyszłam za niego za mąż, chociaż go nie kochałam... A dziś nie mogę po prostu zrozumieć, dlaczego się tak
długo broniłam...
Przyjechaliśmy do Kijowa. Aliosza szukał pracy. Cierpieliśmy niedostatek... Stary Kawrygin wyrzekł się
Alioszy, nie chciał o nim słyszeć. Anna Stiepanowna w tajemnicy przed mężem przysyłała nam trochę pieniędzy.
Wreszcie jeden z naszych znajomych wyrobił Alioszy posadę kierownika tartaku w Malinie. Malin to zapadła
dziura, ale okolice są przepiękne. Aliosza jest namiętnym wędkarzem, przepływamy łodzią na drugi brzeg Irszy,
rozbijamy tam obóz i nieraz spędzamy całe noce pod gołym niebem... "Noc ukraińska pełna ciszy, spokojne
niebo, gwiazdy błyszczą..." U nas pod Warszawą ani pod Kaliszem nie widziałam nic równie pięknego. Wstyd
wyznać, ale wcale nie tęsknię do miejsc rodzinnych. Nigdy nie zaznałam tam szczęścia... Mamy dwóch synków.
Na wiosnę skończą trzy lata...
Mówiąc to wyjęła zza stanika medalion, otworzyła go i pokazała nam dwie fotografie. Ujrzeliśmy dwie
kędzierzawe główki tak podobne do siebie, jakby stanowiły jedno i to samo zdjęcie.
- To bliźniaki... Trudno je odróżnić... Ale tylko na pierwszy rzut oka. Długo zastanawialiśmy się, jakie im dać
imiona. Aliosza proponował, żeby nazywali się Kastor i Polluks, ale sprzeciwiłam się temu. To byłoby zbyt
pretensjonalne. Wtedy Aliosza wpadł na pomysł, żeby ich nazwać Cyryl i Metody. Wreszcie zgodziliśmy się na
Piotra i Pawła. Są to imiona tyleż rosyjskie co polskie. Zresztą muszę się pochwalić, że obaj chłopcy mówią po
polsku. Co prawda, niezbyt poprawnie... Państwo pamiętają Teklę, tę z Nowych Sokolników? Otóż oni mówią
mniej więcej tak jak Tekla.
Pani Kazimiera schowała medalion, upiła łyk herbaty i ciągnęła dalej:
- Krysia pytała, dlaczego tak długo nie dawałam o sobie znaku życia. Czy ja wiem? Ciągle wybierałam się do
Kijowa i wciąż mi coś stawało na przeszkodzie... Naprzód te perypetie z Alioszą, potem dzieci. Nie mamy
służącej ani niańki, wszystko robię sama... Musimy żyć oszczędnie. Aliosza zarabia niewiele. A tę kulę, którą
mu wyjęli z gardła, taką spłaszczoną, nosi przy dewizie w postaci breloka... To takie śmieszne! On jest jeszcze
bardzo dziecinny... O czym to mówiłam? Ach, tak! Więc po prostu nie ruszaliśmy się z Malina. Do Kijowa
przyjechałam dopiero w zeszłym roku w lecie. Dowiedziałam się, że państwo są w Darnicy. A pisać nie
chciałam... Bo jak to wszystko opisać? Zawsze zostałyby jakieś niedomówienia. Uważałam, że cała ta historia
wymaga dokładnego opowiedzenia. Znają nas państwo tak dawno, że należało powiedzieć wszystko albo nic.
Początkowo myślałam, że lepiej nie mówić nic. I właściwie dlatego nie odzywałam się. Ale upłynęło już tyle
lat... Dzisiaj, z perspektywy czasu, przyglądam się sobie i Alioszy, jakbyśmy byli innymi, postronnymi osobami,
jakby nie o nas chodziło... Zresztą, pomyślałam sobie, że nie mamy się czego wstydzić. Aliosza twierdzi, że
historia Abelarda i Heloizy czy Tristana i Izoldy nie jest wcale piękniejsza od naszej. Bałam się początkowo, że
on będzie miał żal do mnie... Byłam przecież okrutna... Ale nie... Jest bardzo szczęśliwy. Kiedy w zeszłym roku
zachorowałam na tyfus, Aliosza przez pięć dni i nocy nie zmrużył oka. Po tyfusie musiałam zgolić włosy...
Dlatego mam takie krótkie...
Chcielibyśmy się przenieść do Kijowa. Przyjedziemy tu wkrótce razem z Alioszą... Czy możemy państwa
odwiedzić? Aliosza się krępuje... Ale to przecież takie dawne sprawy... Adasiu, czy masz jeszcze żal do Alioszy?
I nie czekając na moją odpowiedź, dodała:
- Oto wszystko, co chciałam państwu powiedzieć. Jestem więc - madame Kawrygina. Ale wszyscy nazywają
mnie Kazią. I proszę, żeby państwo też tak do mnie mówili. Kazimiera to brzmi zbyt poważnie. Jakbym miała co
najmniej trzydzieści lat...
Natalia Gieorgiewna wymknęła się zaraz po obiedzie, aby uniknąć spotkania z rzekomą Anną Stiepanowną. Nie
wyjechała jednak do Sołonek i nazajutrz znów do nas przyszła.
Twarz miała zmiętą, powieki nabrzmiałe. Wyglądała staro i brzydko.
Wiadomość o tym, że Aliosza nie zginął, że Kazia wyszła za niego za mąż, ta cała romantyczna historia
zbulwersowała Stiebłową. Kazała sobie opowiadać, czy Kazia jest ładna, co skłoniło ją do takich wynurzeń, po
co przyjechała...
Mówiła jak zwykle głosem spokojnym, nieco omdlewającym.
- To musi być jakaś prostaczka, ta wasza pani Kazimiera... Tylko ludzie z gminu lubią się tak wywnętrzać. Od
razu serce na talerz i proszę, krajcie w talarki, spożywajcie! Smacznego! Ostatecznie, wśród Rosjan zdarza się
tego rodzaju obnażanie duszy, taka dostojewszczyzna, ale przecież ona jest Polka! Nie lubię zwierzeń, zawsze
wydają mi się podejrzane, zawsze kryją w sobie dużą dozę fałszu. Człowiek w swoich zwierzeniach albo się
poniża, albo wywyższa. Jedno i drugie budzi we mnie wstręt... Po co ona tu przyszła? Po co mówiła o sprawach
tak osobistych? Musi mieć w tym jakieś wyrachowanie! Tylko wyrachowanie mogło ją tu sprowadzić!
Przypomniała sobie! Po pięciu latach!
- Czemu pani tak to ocenia? - zapytał ojciec zdziwiony. - Na jakiej podstawie posądza pani Kazię o
wyrachowanie? To śmieszne i niesprawiedliwe. Jakich korzyści może się po nas spodziewać?
Stiebłowa ziewnęła ze znudzeniem i rzekła z ironicznym uśmiechem:
- Stanisławie Bernardowiczu, ludzie kierują się przeważnie wyrachowaniem. To jest główny motor ich
wszystkich poczynań. Na przykład moja przyjaźń z Poliną oparta jest na wyrachowaniu. Nie należę do rzędu
kobiet, które łatwo rezygnują z życia. Młodość i uroda Poliny stanowią dopełnienie mojej mądrości życiowej.
Ona jest przynętą. Mężczyźni ciągną do niej jak muchy do miodu, a ja potem owijam ich sobie dokoła palca.
Kobieta, której nikt nie adoruje, starzeje się i więdnie. Bez adoracji nie potrafię żyć... Jestem szczera i przed
Poliną również nie ukrywam roli, jaką jej wyznaczyłam. Wiem, wiem... Zarzuci mi pan cynizm. Ale ja znam
cenę rzeczy, znam życie, znam ludzi... Widzę ich na wylot...
- Obawiam się jednak, że często popełnia pani omyłki...
- Może, chociaż nie sądzę... Dla przykładu powiem, co myślę o panu... Jest pan bardzo szlachetny, pod wielu
względami doskonały, można by stawiać pana ludziom za wzór. Ale ja wiem, że pan sobie narzucił pewien rygor
postępowania, pewne zasady, których pan przestrzega jak wyznania wiary. I to właśnie w panu jest
nieprawdziwe... Bo znaczną część energii życiowej zużywa pan na pokonywanie namiętności. Po to tylko, żeby
utrzymać się w ramach narzuconych sobie reguł i zasad. Tacy ludzie jak pan uszczęśliwiają innych, ale sami nie
są szczęśliwi. Ja walki z sobą prowadzić nie lubię. Proszę mi wybaczyć to, co powiedziałam... Zbyt wysoko
cenię pański rozum, abym mogła przypuszczać, że poczuł się pan urażony.
Pochlebstwo, którym Stiebłowa zakończyła swoją tyradę, obudziło we mnie uczucie głębokiego niesmaku.
Odżyła dawna moja niechęć do niej, przypomniała mi się "czarna cykoria"... Spojrzałem na Krysię i czułem, że
nurtuje ją podobna myśl.
- Natalio Gieorgiewna - powiedziała z oburzeniem - dawniej mówiła pani źle o Polinie, a teraz pani się z nią
przyjaźni... Może pani ma zamiar zaprzyjaźnić się również z panią Kazią? Ona też jest młoda i ładna...
- Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiesz, Krysoczka... Postaram się, żeby moja Wiera była lepiej przygotowana do
życia...
Po jej wyjściu matka powiedziała z przekąsem:
- Przejrzała cię na wylot, Stachu, co? W głowie jej się przewróciło... Trzeba przyznać, że nie umie starzeć się z
godnością.
Po kilku dniach w "Kijowskiej Myśli" ukazał się nekrolog. Umarł stary O'Brien de Lassy, ojciec Natalii
Gieorgiewny.
51. WIZYTA ALIOSZY
Gdy tylko mrozy zelżały, przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania na ulicę Timofiejewską. Gimnazjum
Duczyńskiej, do którego chodziła Krysia, mieściło się w sąsiednim domu. Ja również miałem teraz o wiele bliżej
do szkoły.
Z okna jadalnego pokoju widać było dziedziniec instytutu anatomicznego, po którym błąkały się sfory psów.
Widocznie robiono na nich doświadczenia, gdyż niektóre powłóczyły nogami, inne leżały pod murem i ciężko
dyszały. Od wczesnego ranka rozlegały się żałosne skowyty. Psy, które przywożono wesołe i rześkie, już
nazajutrz stawały się osowiałe, a po paru dniach dogorywały jak ich towarzysze.
Ojciec, wynajmując mieszkanie, nie zwrócił uwagi na to przykre sąsiedztwo. Teraz w oknie, które wychodziło
na dziedziniec instytutu, trzeba było zapuszczać rolety, żeby uniknąć przygnębiającego widoku.
Dwa największe pokoje w mieszkaniu przeznaczone były na biuro. W jednym z nich, wśród mnóstwa maszyn do
pisania, królował Oreszkiewicz. Traktowaliśmy go jak domownika, często jadał z nami obiady, chodził po
sprawunki, pomagał w różnych domowych zajęciach...
Uważałem Oreszkiewicza za człowieka ograniczonego, ale nadal chętnie chodziłem z nim na przechadzki.
Lubiłem imponować mu swoją wiedzą i oczytaniem.
W czasie spaceru wyjmował z kieszeni karteczkę, na której spisywał niezrozumiałe dla siebie wyrazy, i prosił
mnie o ich objaśnienie.
- Mam tutaj takie słóweczko... "hipoteza"... Co to może być? I drugie słóweczko także na "ha"...
"hipochondria"... i jeszcze "kosmos"... Ty tam w szkole wszystkiego się uczysz... Czy mógłbyś mi wytłumaczyć?
Oreszkiewicz chodził niegdyś do gimnazjum; w trzeciej klasie przesiedział dwa lata, potem usunięto go za
nieuctwo. Może był niezdolny, może zapóźniony w rozwoju i nikomu nie chciało się nad nim popracować.
Mówił przez nos, gdyż miał polipy w nosie. Nie umiał zapamiętać żadnego nazwiska, pisał niezbyt poprawnie,
był jednak dobrym i uczciwym pracownikiem. Ojciec cenił w nim zalety charakteru, i ja lubiłem go za miłe,
pogodne usposobienie.
Pewnego dnia zaproponował, żebym wybrał się z nim na cmentarz na Łukianowce. Po drodze wyznał mi, że
przed miesiącem umarła jego matka, która od wielu lat była w zakładzie dla umysłowo chorych. Opowiadał mi
ze smutkiem, jak to na pogrzebie sam jeden szedł za trumną. Jego brat, śpiewak, występował w tym czasie w
operze ryskiej i nie mógł przyjechać. Przysłał tylko pieniądze na wieniec.
Zastanawialiśmy się nad tym, że umarłym nie przybywa lat. Oto pod kamienną płytą leży jakaś osiemnastoletnia
Marusia i wciąż ma te same osiemnaście wiosen, chociaż umarła przed pół wiekiem. Na niektórych nagrobkach
wypisane były nieudolne czterowiersze, na krzyżach widniały gdzieniegdzie wyblakłe wizerunki ludzi niegdyś
kochanych, a dziś zapomnianych, o czym świadczyły porośnięte chwastem mogiły.
- Jak pan myśli, czy długo pamięta się ludzi po śmierci?
- O, długo... Z miesiąc albo dwa.
Głupi Oreszkiewicz! Nawet nie przypuszcza, ile smutnej prawdy kryje się w jego słowach.
Zbliżyliśmy się do grobu, na którym widniała tabliczka z napisem: "Stiepanida Michajłowna Oreszkiewicz". Na
świeżo usypanej mogile leżał wielki blaszany wieniec.
Staliśmy chwilę smagani marcowym wiatrem. Na ogołoconych jeszcze drzewach wrony odbywały hałaśliwe
wiece. Stróż cmentarny odmiatał ze ścieżek zgniłe liście. Kiedy zniknął za węgłem kapliczki, Oreszkiewicz
rozejrzał się dokoła, wziął wieniec na ramię i ruszył naprzód. Przeszliśmy szybko kilkadziesiąt kroków.
- To tutaj... - powiedział półgłosem.
Zatrzymaliśmy się przy granitowej płycie. Przeczytałem napis: "Piotr Pietrowicz Afanasjew, kupiec pierwszej
gildii, urodzony w Saratowie, zmarł tego a tego dnia..."
Oreszkiewicz złożył wieniec na płycie.
- Brat przysłał pieniądze na wieniec... Pomyślałem, że nieboszczce nic z tego nie przyjdzie... A ja tymczasem
popłaciłem długi... Brat potem przyjechał... Głupio była się przyznać... Pożyczyłem wieniec od saratowskiego
kupca... Brat obejrzał... Podobał mu się... Bóg zapłać, Piotrze Pietrowiczu... Wybawiłeś mnie z wielkiego
kłopotu...
Oreszkiewicz przeżegnał się, otarł łzę i ruszyliśmy w stronę bramy. W tramwaju raz jeszcze powiedział, jak
gdyby usprawiedliwiając się przede mną:
- Nieboszczce nic z tego... Była umysłowo chora... Mnie, syna rodzonego, nie poznawała, a cóż dopiero jakiś
tam wieniec...
Po południu zatelefonowała Kazia i zapytała, czy może wieczorem przyjść z Alioszą. Matka zaprosiła ich na
kolację.
Aliosza niewiele się zmienił, tyle tylko, że urósł. Miał przykrótkie rękawy, a raczej za długie ręce, o dłoniach
spracowanych i grubych. Zachował swój dawny chłopięcy wyraz twarzy. Małe oczy i ostry nos miały w sobie coś
ptasiego i nadawały rysom piętno przebiegłości. Ale miły uśmiech zacierał to wrażenie. Aliosza uśmiechał się i
chichotał co chwila, jak zwykli czynić ludzie onieśmieleni lub zażenowani.
Na przywitanie poklepał mnie przyjaźnie po plecach. Nie wiedziałem, czy mówić do niego po imieniu tak jak
dawniej. Nad tym samym prawdopodobnie zastanawiał się ojciec. Kazia, jak gdyby zgadując nasze myśli,
rozstrzygnęła te wątpliwości.
- Aliosza wyrósł, prawda? Teraz to już Aleksiej Pawłowicz... Chłop jak dąb...
Była o głowę niższa od męża i wskutek tego wyglądała młodziej niż on, chociaż była od niego starsza.
Nie mogłem się nadziwić, jak bardzo się zmieniła ta zahukana niegdyś, nieśmiała, małomówna dziewczyna.
Obecność męża dodawała jej pewności siebie. Spoglądała na niego z widoczną dumą, powoływała się wciąż na
jego słowa, starała się przedstawić go w jak najlepszym świetle. Mówiła za niego i za siebie, jak kobieta, która
wie, że cokolwiek powie, znajdzie to aprobatę męża. Wesoło opowiadała o swoich dzieciach, nazywała je
kundelkami i przytaczała różne śmieszne nieporozumienia wynikające z ich niezwykłego podobieństwa.
- Mamy w Malinie pewnego młynarza, którego żona wyciąga z szynku i przyprowadza do nas. "Patrz - powiada
pokazując naszych malców - Jakeś się upił... W oczach ci się dwoi". I młynarz posłusznie idzie do domu w
przekonaniu, że jest pijany...
Te naiwne historyjki Kazia opowiadała z takim wdziękiem, że nie mogłem oderwać od niej oczu. Jej drobne,
soczyste wargi przybierały coraz to inny kształt, chrapki zgrabnego nosa poruszały się, gdy mówiła coś
szczególnie ważnego czy zabawnego. Tylko oczy, duże i jakby zdziwione, zwracały się to na ojca, to na Alioszę
ruchem jednostajnym jak u porcelanowej lalki.
Po kilku kieliszkach wódki Aliosza ożywił się, objął żonę ramieniem i zaczął pomstować na starego Kawrygina.
- Synowa mu się nie podoba... Uważa, że to nie do honoru dla radcy stanu... Chciał, żebym się ożenił z
księżniczką... Liczył, że wtedy przyjmowano by go na dworze... Zostałby senatorem... Dostąpiłby łaski carskiej...
A tu - taka hańba... Córka krawcowej, bez posagu... Ale że Kazia to skarb, tego mój ojczulek nie potrafi
zrozumieć... Skleroza... Tfu! Kazia mnie nie kochała... Nie wiem nawet, czy teraz kocha... Ale ja zaczekam...
Jestem cierpliwy... I uparty jak kozioł... Za rok, za dwa pokocha... Prawda, Kaziczka?
- Głupstwa wygadujesz, Aliosza - odpowiedziała Kazia. - Mało ci, że wyszłam za ciebie? Mało ci jeszcze? On
by chciał, żebym wciąż mówiła "kocham, kocham"... Szybko by ci się to sprzykrzyło...
Zrobiła obrażoną minę i odsunęła jego ramię.
- Masz taką ciężką rękę... Nie lubię, jak pijesz, bo potem pleciesz trzy-po-trzy...
Aliosza wstał zasępiony od stołu, przez chwilę bawił się dewizką, na której wisiała spłaszczona kula
rewolwerowa, wreszcie głosem załamującym się na uszkodzonych strunach powiedział:
- Wiem, co mówię... Ale mnie wystarczy to, że ja cię kocham.
- Panie inżynierze - odezwała się nagle po polsku Kazia - pański urzędnik wspomniał mi, że pan ma
przedstawicielstwo maszyn "Royal" na całą gubernię kijowską...
- Owszem...
- Zastanawialiśmy się z Alioszą nad tym, że on mógłby się podjąć sprzedaży tych maszyn poza Kijowem... Co
pan o tym sądzi? Z Alioszy byłby doskonały komiwojażer... Mógłby jeździć do Wasilkowa, Białej Cerkwi,
Fastowa, Humania... Wszędzie, gdzie trzeba...
Ojciec nieraz rozważał możliwości rozszerzenia swego przedstawicielstwa na cały obszar guberni, ale nie umiał
tego zorganizować. Pomysł Kazi bardzo mu się podobał.
- A może Aliosza przeniósłby się do Kijowa? - zaproponowała matka.
- Marzę o tym! - zawołała Kazia. - Państwo nie znacie jeszcze Alioszy... Proszę mi wierzyć, on potrafi pracować
od rana do nocy... Jest niestrudzony... Aliosza, rzucisz ten tartak, prawda? Zaczniemy żyć jak ludzie...
Ojciec zaprowadził Alioszę do biura. Poszedłem za nimi. Znów, jak niegdyś w Nowych Sokolnikach, usiedli
razem przy biurku, rozłożyli mapę, wynotowywali miasta i miasteczka, na dużym arkuszu wypisywali szeregi
liczb, kalkulowali ceny, obliczali wysokość prowizji i ewentualnych zysków. Potem Aliosza oglądał maszyny.
Wielką dłonią głaskał klawiaturę, naciskał klawisze, z ciekawością dziecka przesuwał i obracał wałek.
"Ludzie kierują się tylko wyrachowaniem" - powiedziała Natalia Gieorgiewna podczas ostatniej bytności u nas.
A więc jednak miała rację. Kazia za pomocą zwierzeń stworzyła atmosferę przyjaźni, przygotowała grunt...
Chodziło jej o zdobycie zaufania ojca, o wprowadzenie Alioszy z powrotem do naszego domu. Teraz osiągnęła
swój cel. Aliosza będzie objeżdżał prowincjonalne miasta, zorganizuje sprzedaż maszyn, zamieszkają w
Kijowie; Kazia stanie się codziennym naszym gościem... A gdy Aliosza znajdzie sobie coś lepszego, znowu nie
odezwie się przez pięć lat. O, tak! Natalia Gieorgiewna zna ludzi!
Leżąc w łóżku długo rozmyślałem o Kazi. Miałem przed oczami jej ruchliwe, soczyste wargi, w uszach brzmiał
mi jej głos...
- Porcelanowa lalka... Wyrachowana kobieta... - powtarzałem sobie, a równocześnie przebierałem w pamięci
dawno minione dni, kiedy sypiałem z nią w jednym pokoju, kiedy widywałem ją na wpół obnażoną, w
bieliźnie... Czy to naprawdę ta sama osoba? Od owych dni upłynęło sześć czy siedem lat? Aliosza kochał ją
przez te wszystkie lata. Dziwne, że tak się dał zaczarować... Ech, Kazia, Kaziczka!... Czy pamiętasz, jak niegdyś
całowałaś mnie na dobranoc?
52. AUTO-DA-FE
Moje przewidywania sprawdziły się. Kazia stała się u nas niemal codziennym gościem. Zawsze przynosiła dla
mnie albo dla Krysi jakiś drobiazg, bukiecik fiołków dla matki; informowała Aniutę, gdzie można taniej kupić
mięso, pomagała jej nakrywać do stołu. Jeśli nie pokazywała się przez kilka dni, Krysia szła do niej dowiedzieć
się, czy nie jest chora. Wkrótce między ówczesną panną Kazimierą a obecną panią Kazią zatarł się przedział
minionych lat, załatała się jakoś luka w pamięci i znów była z nami niby ta sama, chociaż całkiem inna "śliczna
panienka" z Nowych Sokolników.
Aliosza z niewiarygodną energią i szybkością zabrał się do realizowania swoich zamierzeń. Wynajął skromne
mieszkanko na ulicy Tierieszczenkowskiej i w ciągu tygodnia przeniósł się z całym dobytkiem do Kijowa. A już
po kilku dniach zaopatrzony w prospekty, z maszyną do pisania w blaszanym pudle, wyruszył w podróż.
Kazia pragnęła pochwalić się swoimi pociechami i przyszła z nimi do nas w najbliższą niedzielę.
Byli to dwaj chłopcy podobni do siebie jak dwie krople wody, jednakowo ubrani, o jednakowym temperamencie,
głosie, sposobie mówienia... Nawet monogramy wyhaftowane na kieszonkach bluzek były takie same. Po
pewnym czasie nauczyłem się ich odróżniać, ale tylko dzięki temu, że jeden z nich miał na oku ledwie
dostrzegalną złotawą plamkę.
Obaj chłopcy byli podobni do Kazi i mieli tak jak ona ciemne, wijące się włosy. Na pierwszy rzut oka zdawało
się, że to dwa rafaelowskie aniołki, tak byli ładni i tyle było słodyczy w ich twarzyczkach. Ale już po kwadransie
te słodkie aniołki przewróciły cały dom do góry nogami. Zaczęło się od tego, że wspólnymi siłami urwali
wahadło od zegara. Zanim ojciec się spostrzegł, jeden z bliźniaków porwał ze stołu taśmę do maszyny, rozwinął
ją i ciągnąc za sobą ubrudził tuszem siebie i pokrowce na fotelach. Na dźwięk dzwonka obaj pobiegli do
przedpokoju, dopadli Natalię Gieorgiewnę, wyrwali jej z rąk parasolkę i zaczęli nią dźgać każdego, kto się
zbliżał. Zabawom towarzyszyły nieopisane wrzaski, śmiechy i nie kończące się pytania:
- Co to jest?
- Mamoczka, kto to jest?
- Do czego to?
- Mamoczka, co tam jest w środku?
Kazia uganiała się za nimi wołając:
- Pawełku zostaw to! Piotrusiu, chodź tu! Słyszysz? Wstyd mi robicie... Pietia, bo dostaniesz w skórę. Co za
niesforne dzieciaki!
Ale oni rozbiegali się po pokojach nieuchwytni jak żywe srebro.
Nie mogąc sobie z nimi poradzić, Kazia pożegnała się i wyszła do przedpokoju. Tam udało się jej wreszcie
zwabić obu chłopców i szybko wypchnąć na klatkę schodową.
Wizyta ich trwała krótko, ale wszyscy byliśmy oszołomieni. Matka oczywiście dostała migreny.
- Istne szatany - zauważyła Natalia Gieorgiewna z niesmakiem. - Jak można w ten sposób wychowywać dzieci...
- Mamo, przecież to są chłopcy... - zawołała Wiera. - Mama przyzwyczaiła się do dziewczynek...
- Ja bym z nimi nie wytrzymała - oświadczyła Krysia. - Wolę już Adasia, chociaż też bywa nieznośny.
- Całuj psa w nos - powiedziałem urażony tym porównaniem.
Stiebłowa znowu zaczęła namawiać, żebyśmy w lecie przyjechali do Sołonek.
- Droga jest bardzo wygodna: koleją do Motowiłowki, a dalej siedem wiorst bryczką... Wyślę konie... Do Irpeni
od nas dwa kroki; można się kąpać... Nauczę Krysię jeździć konno... Mademoiselle Aillot będzie
uszczęśliwiona... Zestarzała się, zdziwaczała; ale jest mi bezgranicznie oddana. Zaprowadziłam w Sołonkach
nowe porządki... Mam dobre nalewki, znakomitego kucharza...
O Stiebłowie mówiła coraz rzadziej; nawet wiadomość, że przebył w więzieniu zapalenie płuc, niezbyt ją
wzruszyła. Swoje dawne rewolucyjne ciągoty wspominała, jak wspomina się błędy młodości
- Nie chcę wracać do spraw minionych... Ile mi jeszcze lat zostało? Pięć, sześć... Trzeba korzystać z życia, póki
czas! Córki dorastają... Wieroczka niebawem wyjdzie za mąż, tylko patrzeć, jak zostanę babką...
Mówiła to ze smutnym uśmiechem, muskając ręką siwiejące włosy.
- Nie zrobię ci tej przykrości, mamo - powiedziała Wiera. - Będę starą panną... Mężczyźni, których widuję w
Sołonkach, nie zachęcają do małżeństwa. Tak, mamo... Ci wszyscy adoratorzy, którzy przyjeżdżają do ciebie jak
do Penelopy, są nieprawdopodobnie nudni.
- Szukaj lepszych w Kijowie - odrzekła mrużąc oczy Natalia Gieorgiewna. - Ach, prawda! Wie pan, Stanisławie
Bernardowiczu, spotkałam na ulicy Sinicyna... Zapraszał do "Chateau des Fleurs" na romanse cygańskie. U niego
występuje ta sławna Wialcewa...
Przypomniałem sobie ogłoszenie w "Kijowskiej Myśli": "Wialcewa przyjeżdża do Apollo." Ale już nazajutrz
anonse podawały, że "Wialcewa przyjeżdża do Chateau des Fleurs". Sinicyn dobrze ją musiał przepłacić.
- Wiesz, Lolu - powiedział ojciec - nie byliśmy jeszcze nigdy w tego rodzaju lokalu... Sinicyn zapraszał mnie
parokrotnie... Zabawmy się raz przy niedzieli... Zobaczymy, co to za buda...
- A czy tam chodzą panie z towarzystwa?
- Zaryzykujemy - rzekła Stiebłowa. - Przekonamy się na własne oczy.
- Oj, mamo, mamo! - westchnęła z pobłażliwym wyrzutem Wieroczka i pocałowała ją w siwiejącą skroń.
Aliosza co poniedziałek wyruszał w objazd miasteczek i miast Kijowszczyzny. Wracał w sobotę przywożąc
zamówienia, zaliczki, weksle, używane maszyny... Okazał się znakomitym sprzedawcą, miał dar przekonywania
i zmysł handlowy, który pozwalał mu zjednywać najbardziej nawet opornych klientów. Zdarzały się tygodnie, że
udawało mu się sprzedać pięć, sześć nowych maszyn. Stare, po odświeżeniu i niezbędnych naprawach,
przechodziły do rąk Oreszkiewicza. Mali przedsiębiorcy i drobni kupcy chętniej kupowali tanie "Hammondy"
lub "Stelle", a zysk pochodzący z tych transakcji przewyższał często dochód ze sprzedaży maszyn "Royal".
Dzięki sprytowi Alioszy i pracowitości Oreszkiewicza biuro ojca prosperowało coraz lepiej, a nasza sytuacja
materialna poprawiała się z dnia na dzień. Dom znowu zaludnił się gośćmi jak za dawnych czasów. Aniuta
rozstawiała stoliki do winta, przyrządzała gorące kolacje i szacowała każdego w zależności od pozostawionych
datków.
- Pan Kociubiński to człowiek inteligenty, pół rubla mi dał... A pan Kowelman wychodzi zawsze ostatni, wsunie
do ręki dwudziestkę i myśli, że nie zauważę... Ale najlepszy jest pan Kawrygin... Zajrzy do kuchni, porozmawia,
a czasem to nawet rubla zostawi... Pan całą gębą...
Tak... Aliosza miał w sobie coś szczególnego. Można go było podziwiać. Robił wrażenie człowieka, w którym
drzemie niespożyta moc działania, zdobywania, pokonywania przeszkód... Nie znał sprzeciwów ani trudności.
Zdawało się, że dla osiągnięcia celu nie będzie przebierał w środkach...
- Jestem zahartowany... Odkąd przełamałem opór Kaziczki, nie ma dla mnie rzeczy nieosiągalnych - oświadczył
kiedyś w rozmowie z ojcem.
Obserwowałem go z ciekawością, ale równocześnie z uczuciem politowania. Był właściwie człowiekiem
upośledzonym przez los, walczącym nieustannie o serce kobiety chłodnej i wyrachowanej. Czym się
przechwalał? Z cudownego dziecka, z "genialnego" matematyka przeobraził się w "genialnego" akwizytora,
sprzedawcę maszyn "Royal". Po to tylko, żeby Kazia mogła mieszkać w Kijowie, żeby mogła sobie kupić
kapelusz taki, jak ma Stiebłowa, żeby mogła popisać się nowymi szmatkami.
- Tak wygląda zdobywca... Wielki Kondeusz! Po prostu kundel, który udaje charta.
W myślach porównywałem go z Plujem. Pluj także jest genialny, mówi biegle trzema językami, potrafi na
wyrywki cytować Szekspira. I co z tego? Zmarnuje się tak samo jak Aliosza...
Życie go stłamsi. Z czasem zostanie może belfrem i będzie mądrzył się wobec uczniów: "Pan taki a taki
przypuszcza, że szkoła to welocyped... wsiądzie i pojedzie... Tableau". Owszem, jest zdolny, miły, układny, ale
brak mu żaru wewnętrznego... Jeden tylko Pasza mógł stać się zdobywcą! To był ktoś!
Pomyślałem także o moim ojcu. Kochał muzykę, marzył o karierze dyrygenta, zachwycał się matematyką,
wierzył w rewolucję, jest żywą encyklopedią... I co z tego? Ojciec zwykł mawiać że do szczęścia potrzeba
sześciu rzeczy: wiedzy, talentu, zdrowia, podróży, miłości i pieniędzy. Co posiadł z tych sześciu amuletów? Do
czego w życiu doszedł? Prowadzi biuro techniczne i cieszy się, że może nas ubrać i wyżywić. Gdzie miłość?
Gdzie podróże? Wszystko to bajki z tysiąca i jednej nocy! Rewolucja niosła ludziom nadzieję, uskrzydlała ich.
Ale skrzydła opadły i oto setki, tysiące roztrzaskanych Ikarów gryzą ziemię, którą pragnęli uszczęśliwić. Ani
Pluj, ani Wania, ani ja nie zdobędziemy sześciu amuletów szczęścia.
Wczesną wiosną spotkałem na ulicy Polinę. Nie widziałem jej dawno, przestała do nas przychodzić, pochłonięta
własnym życiem i codziennymi, małymi sprawami.
- Wiesz co, Adamczyk, do obiadu jeszcze daleko... Mam ochotę na ciastka... Chodź, pójdziemy do "François"...
Zapraszam cię...
Zajęliśmy stolik w cukierni. Przyglądałem się uważnie Polinie i nie mogłem zorientować się w żaden sposób, na
czym polega jakaś dziwna zmiana w jej twarzy.
- Więc zauważyłeś... - odezwała się ze smutkiem Polina. - Nie mam już mojego krzywego zęba... Złamałam go
na skórce od chleba... Chciałam wprawić sobie taki sam, ale Leonid powiedział, że to nie ma sensu. Podobno
zęby się kruszą, kiedy w organizmie jest za mało fosforu. Dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz? Zbrzydłam,
prawda? Ja wiem, że zbrzydłam... Chcesz, żebym ci coś wyznała? Coś bardzo ważnego... Będę miała dziecko...
- Dziecko? To dobrze... Może bliźniaki? Takie dwa szatany jak mali Kawryginowie...
Mówiłem to z uczuciem zupełnej obojętności. Utkwiłem wzrok w Polinie i widziałem wyraźnie najdrobniejsze
wady jej urody. Zaczesane do góry włosy odsłaniały uszy i naraz uświadomiłem sobie całą brzydotę tego
zawiłego przydatku twarzy. Ucho ludzkie, ucho Poliny przypominało ucho nietoperza...
- Wcale nie słuchasz, co do ciebie mówię... Czy bardzo zbrzydłam?
Nos jej błyszczał, marszczyła czoło, spoglądała na mnie z wyrazem niespokojnego wyczekiwania.
- Ach, nie... Jesteś tylko inna niż dawniej... Powinnaś się cieszyć... Zina ma dziecko, Tekla ma dziecko, Kazia
ma bliźniaki, sami chłopcy... Ty też będziesz miała syna...
- Adamek, Adamaszek, co ty pleciesz? Będę miała córeczkę... Zobaczysz... Zakochasz się w niej... Chciałabym
dla niej takiego męża jak ty... Myślałam już o tym... Ożenisz się z nią, dobrze? Nauczę ją tylko jednej rzeczy:
żeby była szczęśliwa.
- A czy ty nie jesteś szczęśliwa?
Polina zmarszczyła czoło i spochmurniała:
- Szczęście... Jest tylko pragnienie szczęścia, ale szczęścia nie ma... Powiem ci, Adamczyk, jak staremu
przyjacielowi: marzyłam o tym, czego nie ma... Leonid jest piekielnie mądry... Wyleczył mnie z pustoty, z
"dziewczęcych mrzonek", jak je nazywa. Wypełnił sobą moje życie... Rzuciłam instytut, po prostu nie miałam
czasu na to, żeby się uczyć... Balmont i Briusow poszli w kąt. Leonid ma rację... Jego studia są najważniejsze, bo
one będą podstawą naszej przyszłości... Pomagam mu kreślić... Ach, - ile to roboty, nie masz pojęcia... Spójrz,
porobiły mi się odciski na palcach. Kreślę nieraz do późnej nocy takie mądre, skomplikowane projekty... Żyję
wyłącznie życiem i pracą Leonida... Właściwie powinnam być szczęśliwa... Leonid ma rację, że powinnam być
szczęśliwa.
W oczach jej błysnęły łzy.
Spoglądałem na nią, na tę Polinę, która przez tyle lat panowała nad moją wyobraźnią, która kładła się
niepostrzeżenie jak obłok na wszystkie dni mojego życia. Jeszcze nie tak dawno porównywałem ją z Nataszą
Rostową. Jeszcze nie tak dawno wracając ze szkoły włóczyłem się po Wielkiej Wasilkowskiej, żeby ją spotkać.
Byłem zaczarowany powabem jej zmiennych nastrojów, poetycznością, dziewczęcym marzycielstwem... Leonid,
"piekielnie mądry" barbarzyńca, roztrzaskał jak porcelanową wazę jej delikatny wewnętrzny świat. Przemknął
mi przez myśl modny banalny wiersz Sully Prudhomme'a: "N'y touchez pas, elle est brisée..." "Nie troń jejo, ana
razbita..." - deklamowała niegdyś Polina. Tak, Leonid podciął jej skrzydła, pozbawił ją owego nieuchwytnego
wdzięku, którym czarowała, gdy ukazywała w uśmiechu swój krzywy ząbek. Trudno było po prostu uwierzyć, że
ten drobny, znikomy na pozór szczegół może stanowić granicę pomiędzy dawną a dzisiejszą Poliną. Słowa jej
obudziły we mnie przelotne współczucie ale tylko współczucie, nic więcej. Była inną, daleką istotą, bardziej
podobną do Fanny Abramowny niż do Nataszy Rostowej. Spodziewała się dziecka. Dopiero teraz zauważyłem
jej zniekształconą figurę, poprzeczne bruzdy na szyi, grymas w kącikach ust... "Nie tak wygląda szczęście -
pomyślałem - nie tak!" Zrobiło mi się żal nie tylko Poliny, ale i moich własnych złudzeń.
- To dobrze, że jesteś szczęśliwa - powiedziałem głaszcząc jej dłoń. - To dobrze... Powinnaś być szczęśliwa... A
kiedy będziesz miała to dziecko?
- W pierwszej połowie lipca. Chciałabym, żeby w tym czasie nie było upałów.
Czas mi się dłużył. Pomyślałem o Kazi, o jej ruchliwych pąsowych ustach i ta myśl umocniła mnie w
obojętności dla Poliny. Na talerzyku przed nią leżało ciastko. Rozgrzebywała je łyżeczką i powtarzała słowa,
które już do mnie nie docierały.
- Pamiętasz, Adamczyk, jak ugryzłeś mnie w palec? A pamiętasz, jak puszczaliśmy latawca na wałach? A w
Bojarce - przypominasz sobie tę noc, kiedyśmy spacerowali po rżysku? Wtedy pod oknem był Leonid.
Spłoszyłeś nas... Tego dnia pocałował mnie po raz pierwszy...
Wielkie Łuki... Bojarka... Jak to było dawno... Miałem wrażenie, że od tego czasu upłynęły wieki... Kogo
wspominała Polina? Czyżby mnie i siebie? Czy raczej dwie inne istoty, które nam obojgu już stały się obce?
- Polina, spóźnię się na obiad... Muszę już iść... Zawsze marzyłaś o wielkim mieście, o Kijowie, a teraz
wspominasz Wielkie Łuki... Twoje dziecko pewno będzie podobne do ciebie... Powinnaś być szczęśliwa.
- O, tak! Powinnam! Chodźmy! Zmieniłeś się bardzo. Mówisz jak dorosły mężczyzna...
Pożegnaliśmy się na rogu Funduklejewskiej bez słowa i bez uśmiechu.
W domu było już po obiedzie. Nie wspomniałem o spotkaniu z Poliną. Skłamałem, że lekcje trwały dłużej, bo
kilku kolegów chciało poprawić stopnie. Za dwa tygodnie miały się odbyć egzaminy.
Przed wieczorem wyciągnąłem z szuflady ukryte głęboko pudełeczko z karelskiej brzozy. Poszedłem do pokoju
biurowego. Oreszkiewicz już wyszedł, nie było nikogo. Nie zapalając światła wyjąłem stare pamiątki zabrane
niegdyś potajemnie z pokoju Poliny: wyblakłą fotografię, wstążkę, nadgryziony ołówek... Złożyłem je na
popielniczce i podpaliłem. Pamiątki te nie miały już dla mnie żadnej wartości.