Michael Reaves, Steve Perry
1
Medstar I – Chirurdzy Polowi
2
WOJNY KLONÓW
MEDSTAR I
CHIRURDZY POLOWI
MICHAEL REAVES, STEVE PERRY
Przekład
MACIEJ SZYMAŃSKI
Michael Reaves, Steve Perry
3
Tytuł oryginału
MEDSTAR I. BATTLE SURGEONS
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
KAMILA GONTARZ
BARBARA OPIŁOWSKA
Ilustracja na okładce
DAVE SEELEY
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.amber.sm.pl
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright © 2004 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
Ali rights reserved. Used under authorization.
Published originally under the title
Medstar I. Battle Surgeons by Ballantine Books
Medstar I – Chirurdzy Polowi
4
Mojemu synowi, Dashiellowi:
„Nigdy nie mów mi o szansach”.
M. R.
Dla Dianne i Cyrusa, nowego w mieście
S. P.
Michael Reaves, Steve Perry
5
C H R O N O L O G I A
W O J E N K L O N Ó W
Po wojnie o Geonosis Republika pogrążyła się w nowym konflikcie. Po jednej
stronic znalazła się Konfederacja Niezależnych Systemów (zwana separatystami) pod
wodzą charyzmatycznego hrabiego Dooku, cieszącego się poparciem wielu potężnych
gildii i organizacji handlowych wraz z ich armiami robotów.
Po drugiej stronie stanęli lojaliści Republiki wraz z nowo utworzoną armią
klonów pod przywództwem Jedi. Wojna toczy się na tysiącach frontów, z wielkim
poświęceniem i heroizmem po obu stronach.
Miesiące po
Ataku klonów
0 Bitwa
o
Geonosis
0 Oddział szturmowy Republiki
0 Pościg za hrabią Dooku
1
Projekt „Czarny Kosiarz”
1
Bitwa o Raxus Prime
1,5
Spisek na Aargau
2 Bitwa
o
Kamino
2
Durge kontra Boba Fett
2,5 Obrona
Naboi
3
Wyprawa na Quilurę
6 Devaroniańska pułapka
6
Kryzys na Haruun Kal
6 Zabójstwo
na
Null
12 Zagrożenie ze strony biorobotów
15
Bitwa o Jabiimę
16 Ucieczka
z
Rattataka
24
Ofiary z Drongara
29
Atak na Azurę
30 Podbój
Praesitlyna
31 Cytadela
na
Xagobah
Medstar I – Chirurdzy Polowi
6
R O Z D Z I A Ł
1
RMSU-7*
Niziny Jasserak Tanlassa, opodal morza Kondrus,
planeta Drongar,
2 lata P.B.O.G.
Krew buchnęła fontanną, niemal czarną w antyseptycznym świetle. Gorące krople
spadły na osłoniętą rękawiczką dłoń Josa. Zaklął.
- Mam pomysł: jeśli nie macie nic lepszego do roboty, może któryś założy pole
uciskowe w tej ranie?
- Generator pola uciskowego znowu nie działa, doktorze.
Chirurg polowy armii Republiki, Jos Vondar, uniósł głowę znad zakrwawionego
pola operacyjnego, którym była otwarta klatka piersiowa żołnierza klona, i spojrzał na
instrumentariuszkę Tolk.
- Jasne, że nie działa - odparł. - A co, android mechanik pojechał na wakacje? W
jaki sposób mam łatać to mięso armatnie bez sprawnego sprzętu?
Tolk le Trene, Lorrdianka odczytująca stany emocjonalne Josa z taką łatwością, z
jaką większość istot myślących odczytuje prosty wykres, nie odezwała się, ale jej ostre
spojrzenie zdawało się mówić: „Ja go nie zepsułam”.
Jos opanował się z pewnym wysiłkiem.
- Dobra. Daj zacisk. Kleszczyki hemostatyczne chyba jeszcze mamy?
Ale Tolk już działała: umieściła stalowy zacisk na rozerwanym naczyniu
krwionośnym i zaczęła osuszać gąbką pole operacyjne. Żołnierze z tej jednostki
znaleźli się zbyt blisko eksplodującego granatu; ten, który leżał teraz na stole, miał
pierś naszpikowaną odłamkami. Niedawna bitwa o Las Łykodrzewów skończyła się
dość kiepsko i należało się spodziewać, że przed świtem medliftery dowiozą kolejny
transport rannych do towarzystwa tym, którzy już trafili do szpitala.
- Czy mi się zdaje, czy zrobiło się gorąco?
Jedna z dyżurnych pielęgniarek otarła czoło Josa, by pot nie zalewał mu oczu.
- Klimatyzator znowu nawalił - wyjaśniła. Jos nie odpowiedział. Na bardziej
cywilizowanym świecie przed myciem spryskałby twarz środkiem przeciwpotnym, ale
* RMSU (Republic Mobile Surgacal Unit) – Mobilna Republikańska Jednostka Chirurgiczna (przyp. tłum.).
Michael Reaves, Steve Perry
7
takich drobiazgów podobnie jak wszystkiego innego, nie wyłączając cierpliwości - na
Drongarze brakowało. Nawet teraz, tuż przed północą, powietrze na zewnątrz miało
temperaturę ludzkiego ciała; nazajutrz miało stać się gorące jak zakochany H’nemthe,
jeszcze bardziej wilgotne i cuchnące. Była to parszywa, naprawdę parszywa planeta
nawet w najlepszych swoich momentach, a już szczególnie parszywa podczas wojny.
Jos zastanawiał się nie po raz pierwszy, który z republikańskich urzędników wysokiego
szczebla zrujnował mu życie, obojętnym rozkazem posyłając go na te cuchnące
stęchlizną równiny porośnięte pleśnią i grzybopodobnym zielskiem.
- Czy już wszystko nawaliło? - zawołał na tyle głośno, by usłyszano go w całej
sali.
- Zdaje się, że wszystko oprócz twojej gęby - odparł uprzejmie Zan, nie odrywając
spojrzenia od żołnierza, którego operował.
Jos wyjął szczypcami kawałek metalu wielkości kciuka z lewego płuca pacjenta.
Odłamek zabrzęczał na dnie misy.
- Daj mu łatę.
Pielęgniarka z wprawą umieściła na przebitym płucu rozpuszczalny plaster,
wykonany ze sklonowanej tkanki i środka klejącego pozyskiwanego z taluzjańskich
małży, który natychmiast uszczelnił ranę. Dobrze, że chociaż tego nie brakuje,
pomyślał Jos, inaczej trzeba by było używać zszywek albo i zakładać szwy, jak robią to
androidy medyczne. To dopiero byłaby zabawa... i strata czasu.
Pochylił się nad pacjentem i w jaskrawym świetle sali operacyjnej zauważył błysk
metalu. Pochwycił go delikatnie i ostrożnie wysunął z rany. Niewiele brakowało, a
doszłoby do przerwania aorty.
- Facet ma w sobie tyle złomu, że dałoby się z tego złożyć dwa androidy bojowe -
mruknął - i zostałoby jeszcze trochę części zapasowych. - Kolejny strzęp metalu
wylądował z brzękiem w stalowej misie. - Naprawdę nie wiem, po co im te zbroje.
- To fakt - przyznał Zan. - Zatrzymają najwyżej strzał z dziecinnego pistoletu na
kulki.
Jos wrzucił do misy jeszcze dwa fragmenty granatu i wyprostował się, czując, że
mięśnie grzbietu mają już dość pozycji, w jakiej spędził cały dzień.
- Przejrzyj go - polecił.
Tolk przesunęła ręcznym bioskanerem ponad ciałem klona.
- Czysty - stwierdziła. - Chyba wyjąłeś wszystkie.
- Będziemy wiedzieli, jeśli zacznie grzechotać przy każdym kroku.
Sanitariusz pchnął łóżko w stronę dwóch androidów medycznych FX-7,
odpowiedzialnych za zamykanie pacjentów.
- Następny! - zawołał Jos bez zapału. Ziewnął pod maską, a zanim zamknął usta,
miał już przed sobą kolejnego żołnierza ułożonego na wznak.
- Odsysam ranę klatki piersiowej - zameldowała Tolk. - Możliwe, że będzie
potrzebował nowego płuca.
- Szczęściarz. To specjalność firmy.
Jos wykonał pierwsze cięcie laserowym skalpelem. Operowanie klonów - albo też,
jak nazywała tę robotę załoga Rimsu Siedem*, „praca przy linii produkcyjnej” - było
* Rimsu Siedem - nazwa szpitala polowego w Drongarze, utworzona od skrótu RMSU 7 (Republikańska
Jednostka Chirurgiczna numer 7) (przyp. tłum.).
Medstar I – Chirurdzy Polowi
8
pod wieloma względami łatwiejsze, niż krojenie i zszywanie osobników o
indywidualnych cechach. Jako że żołnierze nie różnili się między sobą genetycznie, ich
organy były w pełni wymienne, zaś problem odrzutu przeszczepów praktycznie nie
istniał.
Spojrzał na jednego z czterech pozostałych „organicznych” lekarzy, którzy wraz z
nim pracowali w ciasnej sali. Chirurg Zan Yant, Zabrak, stał o dwa stoły dalej i,
wykonując cięcie, nucił klasyczny motyw. Jos wiedział doskonale, że Zan wolałby
raczej siedzieć w kabinie, którą dzielili, i grać na quetarze nastrojonej dokładnie tak, by
emitowała melancholijne tony którejś z zabrackich melodii ludowych. Zdaniem Josa
muzyka, w której gustował Yant, brzmiała jak godowe ryki pary smoków krayt, ale dla
Zabraka - i dla przedstawicieli wielu innych ras myślących zamieszkujących galaktykę
- była to prawdziwa sztuka, wzniosła i wzbogacająca duszę. Zan miał duszę i dłonie
artysty, ale był też przyzwoitym chirurgiem, a w tej roli Republika potrzebowała go
zdecydowanie bardziej, niż jako dostarczyciela rozrywki. W każdym razie na tej
planecie.
Dopełnieniem lekarskiej ekipy były androidy - w sali pracowało ich sześć, choć
powinno być dziesięć. Dwa z pozostałych czterech były w naprawie; dwa zamówiono,
ale nigdy nie dotarły do szpitala. Co jakiś czas Jos odprawiał najzupełniej zbędny rytuał
wypełniania kolejnego 22K97(MD), formularza zamówienia, który wkrótce potem
przepadał bez wieści w wirze komputerowych archiwów i czeluści biurokracji.
Szybko przekonał się, że sierżant - na resztkach zbroi widać było zieleń
symbolizującą stopień wojskowy - rzeczywiście potrzebuje nowego płuca. Tolk
przyniosła ze zbiornika z płynem odżywczym świeżo sklonowany organ, a Jos
rozpoczął resekcję płuca. Po niepełnej godzinie nie było już śladu po starej tkance, zaś
część zastępcza - wyhodowana z komórek macierzystych i przechowywana w niskiej
temperaturze na takie właśnie okazje - znalazła się w klatce piersiowej sierżanta.
Pacjent odjechał w kierunku stanowiska androidów zamykających rany, a Jos
przeciągnął się i poczuł, jak strzelają mu stawy i kręgi.
- To już ostatni - powiedział. - Przynajmniej na razie.
- Nie ciesz się za bardzo - odparł Leemoth, Duros specjalizujący się w chirurgii
istot wodno-lądowych. Uniósł głowę znad swego pacjenta, Otolla Gunganina,
obserwatora z Naboo, cierpiącego na poważne uszkodzenie żył w jamie policzkowej po
postrzale z pistoletu dźwiękowego. - Jeśli wierzyć wieściom z frontu, kolejnych parę
medlifterów będzie tu za trzy godziny, jeśli nie wcześniej.
- W takim razie wystarczy mi czasu na drinka i napisanie kolejnej żałosnej prośby
o przeniesienie - rzucił Jos, ściągając rękawiczki chirurgiczne w drodze do komory
dezynfekcyjnej. Już dawno nauczył się rozwiązywać problemy bieżącej chwili i w
ogóle nie myśleć o przyszłych, póki się nie pojawią. Było to mentalne panaceum na
selekcje rannych według zagrożenia dla życia, jak wyjaśnił Klo Meritowi equańskiemu
lekarzowi, który w Rimsu Siedem pełnił funkcję rezydenta-empaty. Merit zamrugał
wtedy wielkimi, brązowymi oczami o dziwnie uspokajającym, głębokim spojrzeniu, i
oznajmił, że postawa Josa jest zdrowa, ale tylko do pewnego stopnia.
Michael Reaves, Steve Perry
9
- W pewnym momencie to, co było obroną, staje się negacją - wyjaśnił. - Dla
każdego z nas ów punkt przełomu znajduje się w innym miejscu. Higiena psychiczna
polega w dużym stopniu na tym, by wiedzieć w którym momencie przestajemy być
szczerzy wobec samych siebie.
Jos otrząsnął się z zamyślenia, gdy dotarto do niego, że Zan coś powiedział.
- Co?
- Mówię, że ten ma jeszcze poszarpaną wątrobę; skończę za parę minut.
- Potrzebujesz pomocy?
Zan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Co, masz mnie za pierwszoroczniaka z Coruscant Med? Nie ma problemu. Jak
już szyłeś jednego, to jakbyś szył wszystkich - odparł i, nucąc z cicha, powrócił do
pracy nad otwartym ciałem żołnierza.
Jos skinął głową. To prawda, pomyślał, klony Fetta były absolutnie identyczne, co
oznaczało nie tylko brak problemów z odrzucaniem przeszczepów, ale także z
orientacją w „hydraulice” żołnierskich ciał. Między osobnikami jednego gatunku
istnieją często spore różnice w budowie i funkcjonowaniu organizmu - ludzkie serca na
przykład działają na tej samej zasadzie, ale już wielkość zastawek czy położenie wlotu
aorty bywają bardzo różnorodne... a takich różnic anatomicznych może być i milion.
Właśnie z tego powodu zabiegi chirurgiczne, nawet przeprowadzane w najlepszych
warunkach, nigdy nie były stuprocentowo bezpieczne.
Z klonami było jednak inaczej... a właściwie zawsze tak samo. Wszyscy żołnierze
Republiki pochodzili z tego samego źródła: od człowieka, mężczyzny, łowcy nagród
Jango Fetta. Byli bardziej podobni do siebie niż jednojajowe bliźnięta. Zobaczyć
jednego, zoperować jednego, nauczyć się jednego - to była mantra, którą powtarzano
Josowi bez końca podczas szkolenia na Coruscant. Instruktorzy żartowali nawet, że
można ciąć klona z zawiązanymi oczami, kiedy już zapamięta się jego wewnętrzną
budowę - i nie byli dalecy od prawdy. Na co dzień Jos nie zajmował się żołnierzami z
pierwszej linii frontu, ale odkąd dwa androidy medyczne poszły do remontu, nie miał
wyboru, jeśli nie chciał, by selekcja rannych w korytarzu przed salą decydowała o życiu
i śmierci. Został lekarzem, by ratować umierających, a nie po to, by decydować o tym,
kto ma żyć, a kto nie.
Światła przygasły nagle i zaraz zapaliły się na powrót. Wszyscy obecni w sali
zamarli na krótką chwilę.
- Słodka Sookie! - mruknął Jos. - Co znowu?
Z oddali rozległ się pomruk eksplozji. To może być piorun, pomyślał nerwowo
chirurg. Miał nadzieję, że to piorun. Na Drongarze padało prawie codziennie - i prawie
każdej nocy, jeśli chodzi o ścisłość - a były to potężne tropikalne burze, podczas
których wicher wył dziko, a błyskawice trafiały w drzewa, budynki i ludzi. Niekiedy
zdychały generatory pola, a wtedy jedyną ochroną dla obozu były wygaszacze.
Niejeden raz zdarzało się, że żołnierze ginęli na miejscu, spaleni w okamgnieniu na
popiół gigantycznym napięciem. Kiedyś, po paskudnej burzy, Jos zauważył na ziemi
parę butów. Nad twardymi, plastoidowymi skorupami unosił się dym, a o pięć długości
ciała od nich leżały sczerniałe zwłoki klona, któremu niedawno służyły. Wszystko, co
Medstar I – Chirurdzy Polowi
10
warte było ochrony, zabezpieczono w obozie wygaszaczami, których końcówki
pogrzebano głęboko w bagnistym podłożu, lecz czasem i to nie wystarczało.
Rozmyślając o burzach, usłyszał pierwsze krople deszczu bębniące o dach nad
salą operacyjną.
Jos Vondar urodził się i wychował w niewielkim, rolniczym miasteczku na
Korelii, leżącym w strefie umiarkowanej, gdzie pogoda przez większą część roku była
całkiem przyjemna, a i pory deszczowe niezbyt dokuczliwe. Gdy miał dwadzieścia lat,
przeniósł się na Coruscant, do stolicy Republiki, do planety miasta, gdzie pogodę
starannie aranżowano i kalibrowano. Tam zawsze wiedział, kiedy zaczną się deszcze,
jak obfite będą opady i jak długo potrwa słota. Nic, czego doświadczył w życiu, nie
przygotowało go na apokaliptyczne burze i nieomalże nieprzyzwoitą płodność form
życia, które panowały na Drongarze. Podobno na obszarze Wielkiego Bagna Jasserak
były i takie miejsca, gdzie każdy, kto był dość głupi, by położyć się na ziemi i zapaść w
sen, budził się z warstwą grzyba pokrywającą całą skórę. Jos nie wiedział, czy tak jest
naprawdę, ale nie było mu trudno wierzyć w takie opowieści.
- Szlag by trafił! - warknął Zan.
- Co?
- Mam tu odłamek wbity w żyłę wrotną. Jeśli go wyciągnę, może być niewesoło.
- Mówiłeś, zdaje się, że ten był już odfajkowany, zamknięty i w drodze. - Jos
skinął głową w stronę pielęgniarki operacyjnej Zana, która otworzyła nową paczkę
rękawiczek i pomogła mu wsunąć je na dłonie. Poruszył palcami i stanął obok
przyjaciela. - Posuń się rogaty łbie, i pozwól pracować prawdziwemu lekarzowi.
Zan rozejrzał się po sali.
- Prawdziwemu lekarzowi? A gdzie go widziałeś? Znasz tu takiego?
Jos popatrzył na pacjenta, którego organy wewnętrzne dobrze oświetlała lampa
operacyjna i pole sterylizujące. Wsunął dłonie do rany, jak zawsze czując mrowienie w
palcach. Zan wskazał mu szczypcami kawałek metalu, który rzeczywiście tkwił w żyle,
blokując przepływ krwi. Jos pokręcił głową.
- Dlaczego na studiach nigdy nie pokazywali nam takich przypadków?
- Jak już zostaniesz szefem chirurgii w Coruscant Med, będziesz mógł
dopilnować, żeby następny rocznik mazgąjowatych przyszłych lekarzy otrzymał lepsze
wykształcenie. Ach, ten stary doktor Vondar i jego gadki o Wielkich Wojnach Klonów
oraz o tym, jak łatwo ma ta dzisiejsza młodzież!
- Wspomnę twoje słowa, Zan, kiedy przywiozą cię jako materiał do ćwiczeń.
- Nie mnie. Ja będę tańczył na twoim pogrzebie, koreliańska szumowino. Może
nawet zagram ci ładną seloniańską etiudę, na przykład Wariacje Vissëncanta.
- Bardzo proszę - odparł Jos, ostrożnie rozsuwając rozcięte tkanki, by przyjrzeć się
bliżej zablokowanemu naczyniu. - Tylko niech to będzie coś wartego słuchania, nie
żadne hopsasa ani ciężkie izotopy.
Zan ze smutkiem potrząsnął głową.
- Głuchy Gunganin ma lepszy gust muzyczny niż ty.
- Wiem, co lubię.
Michael Reaves, Steve Perry
11
- Dobra, a ja lubię, kiedy ci goście nie umierają, więc może przestań ośmieszać się
publicznie i pomóż mi utrzymać na chodzie tę wątrobę.
- Chyba masz rację. - Jos sięgnął po szczypce i gąbkę. - Zdaje się, że póki ty go
leczysz, tylko z moją pomocą biedak będzie miał szansę - dorzucił, uśmiechając się pod
chirurgiczną maską do przyjaciela.
Pracując razem, usunęli odłamek przy względnie niedużych uszkodzeniach tkanki.
Kiedy skończyli, Jos rozejrzał się i westchnął z ulgą.
- No, dzieciaki, zapowiada się piękny wpis do rejestru. Nie straciliśmy ani jednego
żołnierza. Drinki w kantynie na mój rachunek.
Wszyscy uśmiechnęli się ze znużeniem - i zamarli, nasłuchując. Przez
równomierne bębnienie deszczu o piankowy dach przedarł się nowy, doskonale znany
dźwięk: potężniejący z każdą chwilą świst nadlatujących medlifterów.
Przerwa - jak niemal zawsze - dobiegła końca, zanim się rozpoczęła.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
12
R O Z D Z I A Ł
2
Podróż z orbity na powierzchnię planety przebiegła w nadzwyczaj szybkim
tempie. Jak wyjaśnił pilot, przyczyną pośpiechu była mnogość zarodników.
- Zapychają wszystko - powiedział, posługując się basikiem z bardzo mocnym
akcentem. Był Kubazem o szarozielonej skórze i podłużnej głowie zakończonej krótką
trąbą. Wrogowie nazywali pogardliwie przedstawicieli tej rasy „owadożernymi
szpiegami”. Jako padawanka Jedi oraz uzdrowicielka, Barrissa Offee nauczyła się już
dawno, że nie należy osądzać ras po ich wyglądzie, ale miała też świadomość, iż w
galaktyce nie brakuje istot o mniej otwartych umysłach.
- Zwłaszcza wentylatory - ciągnął pilot. - Pleśń zżera najdalej w ciągu godziny
nawet najlepsze filtry, jakie mamy. Trzeba je wymieniać po każdym locie, inaczej
choroba zarodnikowa przedostaje się do statku... i do ciebie. Uwierz mi, to niezbyt
dobry sposób na pożegnanie z życiem. Plujesz krwią i gotujesz się we własnych
sokach.
Barrissa zamrugała na tę plastyczną wizję i wyjrzała na zewnątrz przez najbliższy
iluminator niewielkiego promu. Zarodniki zaznaczały swoją obecność jako
bladoczerwone i zielonkawe przebarwienia w powietrzu, a także jako pojedyncze
drobiny ocierające się raz po raz o taflę transpastali i znikające, nim zdążyła przyjrzeć
im się bliżej. Spróbowała wysondować Mocą jedną taką drobinę, lecz oczywiście nie
wyczuła śladu świadomości, a jedynie chaotyczne wrażenie ruchu i wściekłej
zmienności.
- Zarodniki są adepto... eee...
- Adaptogeniczne - podpowiedziała.
- Tak, właśnie. Za każdym razem, kiedy mechanicy i medycy wykombinują jakiś
sposób na nie, one po prostu się zmieniają, wiesz? A kuracje stają się nieskuteczne.
Dziwne jest to, że na poziomie ziemi nie ma z nimi żadnych problemów; kłopoty
zaczynają się znacznie powyżej wierzchołków drzew.
Barrissa skinęła głową. Nie brzmiało to zbyt zachęcająco. W gruncie rzeczy,
bardzo niewiele opinii na temat tej planety brzmiało zachęcająco, wszystkie opinie były
skąpe, dające dość szkicowy obraz sytuacji. Z tego, co usłyszała podczas pospiesznej
odprawy w Świątyni na Coruscant, siły Republiki i separatystów były na Drongarze
Michael Reaves, Steve Perry
13
mniej więcej równe. Wojna toczyła się głównie na powierzchni planety; wyżej stężenie
zarodników w powietrzu było zbyt wysokie i praktycznie uniemożliwiało walkę. Na
ziemi jednak pod pewnymi względami było jeszcze gorzej. Wśród problemów, z
którymi zmagały się obie armie, były monsuny przynoszące katastrofalne burze z
wyładowaniami elektrycznymi, wysokie temperatury oraz wilgotność przekraczająca
dziewięćdziesiąt procent. Jakby tego było mało, stężenie tlenu w atmosferze było
wyższe niż na większości planet zamieszkanych przez ludzi i humanoidy. Czynnik ten
wywoływał często u przybyszów zawroty głowy i przetlenienie, w androidach
bojowych separatystów zaś przyspieszał procesy korozyjne. Trudno w to uwierzyć,
myślała Barrissa, ale nawet niewiarygodnie twardy stop durastalowy, z którego
budowano androidy, utlenia się w tak ekstremalnych warunkach. Wysokie stężenie
tlenu ograniczało też wachlarz środków, którymi można było prowadzić wojnę.
Używano głównie broni ręcznej: pistoletów dźwiękowych, niedużych blasterów,
miotaczy pocisków i innych podobnych urządzeń, ponieważ zbyt duże było ryzyko
stosowania laserów większej mocy i strumieni cząstek.
Powodem, dla którego trwały zmagania o kontrolę nad tym morowym
bagniskiem, była bota - roślina sklasyfikowana między pleśnią a grzybem, której jak
dotąd nie znaleziono nigdzie indziej. Na tym peryferyjnym świecie radziła sobie
doskonale, natomiast nie udało się dotychczas wyhodować jej w żadnym innym
miejscu. Była niezwykle cenna dla obu stron, ponieważ - podobnie jak zarodniki oraz
wszystkie gatunki fauny i flory na Drongarze - cechowała ją niezwykła zmienność,
połączona z właściwościami leczniczymi. Wiele gatunków istot mogło z niej korzystać
- dla ludzi była na przykład znakomitym i wszechstronnym antybiotykiem,
Neimoidianie używali jej jako narkotycznego środka przeciwbólowego, Huttowie zaś
jako stymulantu niemal dorównującego mocą błyszczostymowi. Co więcej, stosowanie
boty nie miało skutków ubocznych, a to oznaczało, że była prawdziwie cudownym
lekiem.
Poddaną suszeniu sublimacyjnemu bota można było transportować na duże
odległości. Problemem było jedynie to, że po zebraniu świeżych roślin należało poddać
je konserwacji niemal natychmiast, w przeciwnym razie bowiem zmieniały się w kupę
bezużytecznego szlamu. Co gorsza, bota była wyjątkowo delikatna. Bliskie eksplozje
mogły ją uśmiercić, a w dodatku paliła się równie łatwo jak paliwo rakietowe, mimo
niespotykanej wilgotności środowiska. A że dla obu stron konfliktu powodem
obecności na Drongarze była właśnie ta roślina, nikomu nie zależało na prowadzeniu
operacji militarnych na wielką skalę. Walka nad polami boty mogłaby je zmienić w
bezużyteczne połacie popiołu, martwej tkanki albo brei z roślin, których nikt nie
zdążyłby zebrać.
Bota była też jednym z głównych powodów, dla których Barrissa wyruszyła na
Drongar. Pierwszoplanowym i oficjalnym celem jej wizyty było wsparcie lekarzy i
chirurgów opiekujących się żołnierzami Republiki - uzdrowicielskie techniki Jedi
bardzo by się tu przydały - ale jednocześnie miała przyjrzeć się bliżej „żniwiarzom” i
dopilnować, by bota była pakowana i ekspediowana wyłącznie do portów Republiki.
Dla oszczędności i przyspieszenia dostaw ekipy zbierające objęto procedurami
Medstar I – Chirurdzy Polowi
14
obowiązującymi w Rimsu. Ani Barrissa, ani jej przełożeni nie widzieli w tym niczego
niewłaściwego. Każda forma przewagi, którą Republika mogła osiągnąć nad
Konfederacją, była cenna i pożądana. Jedi z pewnością nie mieli powodu, by darzyć
sympatią odszczepieńca, hrabiego Dooku, który był winien śmierci tak wielu z nich w
bitwie na Geonosis, stoczonej dwa lata wcześniej.
Barrissa podejrzewała, że istnieje jeszcze jeden ważny powód, dla którego
powierzono jej tę misję: mogła być ona częścią lub całością próby Jedi. Jej mistrzyni,
Luminara Unduli, nie uprzedziła jej, że zadanie ma pełnić rolę egzaminu, ale też nie
każdy padawan otrzymywał takie ostrzeżenie; zależało to wyłącznie od woli
poszczególnych mistrzów.
Raz, mniej więcej sześć miesięcy przed wyjazdem na Drongar, zapytała
mistrzynię Unduli, kiedy może się spodziewać rozpoczęcia prób. Mentorka
uśmiechnęła się i odpowiedziała:
- Kiedykolwiek. Zawsze. W nieokreślonym czasie.
Cóż... Jeśli pobyt na tej planecie miał być próbą ogniową, miał wykazać, czy
Barrissa ma w sobie to, czego potrzeba, by zostać rycerzem Jedi, to chyba powinna
dowiedzieć się o tym, zanim...
Statek przechylił się w nagłym zwrocie, a siła bezwładności wcisnęła Barrissę w
fotel. Wewnętrzne pole grawitacyjne zostało najwyraźniej wyłączone.
- Przepraszam - odezwał się pilot. - Separatyści mają swoją baterię w tym sektorze
i od czasu do czasu próbują nas strącać. Standardowa procedura przewiduje serię
uników w drodze z orbity... Kanushka!
Okrzyk zaskoczenia, który Kubaz wydał z siebie w ojczystym języku,
zainteresował Barrissę.
- O co chodzi?
- Spora bitwa na dole, z prawej burty. Kilka maszyn i żołnierze... tam, widzisz?
Przelecę nad nimi. Jesteśmy na tyle wysoko, że nie sięgną nas z broni ręcznej. Trzymaj
się.
Pilot wykonał szeroki nawrót przez prawą burtę. Barrissa spojrzała w dół, na pole
bitwy. Oceniła, że lecą na wysokości tysiąca metrów. Powietrze było dość przejrzyste;
znaleźli się poniżej gęstej warstwy zarodników, a i chmury ani mgły nie przesłaniały
już widoku.
Jako padawanka Jedi, wiele wiedziała o wojnie. Od najmłodszych lat szkoliła się
też w walce mieczem świetlnym, toteż potrafiła spojrzeć na bitewne zmagania okiem
znacznie bystrzejszym niż inni obserwatorzy.
Oddziały klonów biegły przez pole porośnięte niewysokimi, ale masywnymi
roślinami. Słońce świeciło żołnierzom w plecy - byłby to cenny element taktyki, gdyby
atakowali istoty żywe, ale w walce z androidami bojowymi jego znaczenie było
niewielkie, bo fotoreceptory maszyn mogły bez trudu skompensować nadmierne
oświetlenie tła. Dwieście klonów miało przewagę liczebną nad androidami, których
Barrissa naliczyła siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt. Z tej wysokości półksiężyc
republikańskiej formacji był doskonale widoczny; grupa automatów miała znaleźć się
w okrążeniu i ulec pod naporem krzyżowego ognia.
Michael Reaves, Steve Perry
15
Androidy bojowe należały w większości do serii Baktoid B1, o ile wzrok nie mylił
Barrissy z tak dużej odległości. Było też kilka superandroidów B2, które różniły się od
standardowych przede wszystkim pancerzem i silniejszym uzbrojeniem. Maszyny
kontratakowały czwórkami, by nie dopuścić do oskrzydlenia. Koncentrowały ogień na
wybranych odcinkach zbliżającego się szyku żołnierzy.
Barrissa wiedziała, że ma przed sobą klasyczne formacje bojowe. Równie
oczywiste było dla niej to, że o wyniku starcia zadecyduje szybkość i celność ognia.
Nieomal słyszała słowa swojej mistrzyni:
„Nie ma znaczenia to, jaka jesteś szybka, póki nie trafiasz do celu. Ten, kto trafia,
sięgnie po zwycięstwo...”
Promienie blasterowych wystrzałów przemykały raz po raz między walczącymi
jednostkami, które dzielił już tylko sprinterski dystans. Nad roślinami trafionymi
energetycznymi wiązkami unosiły się obłoczki pary; tu i tam na krótko buchały
płomienie. Żołnierze padali w poczerniałych i dymiących pancerzach, a androidy
bojowe nieruchomiały, gdy na ich obudowach pojawiały się plamy sadzy i błyski łuku
elektrycznego wywołane trafieniami.
Wszystko to odbywało się w osobliwej ciszy, bo żaden dźwięk nie docierał na
wysokość, na której pilot spowolnił lot maszyny, by raz jeszcze spojrzeć na pole bitwy.
Wydawało się, że siły Republiki zwyciężą - obie strony traciły żołnierzy w
podobnym tempie, co oznaczało, że przewaga liczebna będzie decydującym
czynnikiem - ale miało to być zwycięstwo nader kosztowne. Drużyna, która utraciła
ośmiu z dziesięciu ludzi, mogła wygrać jedynie w sensie technicznym.
- Nie możemy tu dłużej zostać - oznajmił pilot. - Filtry się zapchają najpóźniej za
piętnaście minut, a jeszcze pięć dzieli nas od Rimsu Siedem. Wolałbym mieć pewien
margines błędu.
Prom nabrał szybkości i po chwili pole bitwy zostało daleko za nimi.
Barrissa zastanawiała się nad sceną, której była świadkiem, gdy statek mknął nad
połacią roślinnej gęstwiny i parującymi bagnami. Wiedziała już, że bez względu na to,
jak potoczy się ta misja, z całą pewnością nie będzie nudna.
Jos korzystał właśnie z bezcennych chwil snu w kabinie, którą dzielił z Zanem,
gdy usłyszał odgłos nadlatującego statku.
Półprzytomny, pomyślał w pierwszym odruchu, że to kolejny medlifter z dostawą
rannych, ale zaraz do niego dotarło, że dźwięk repulsora brzmiał nieco inaczej niż
zwykle.
To pewnie nowy lekarz, przemknęło mu przez głowę. Nikt przy zdrowych
zmysłach nie wylądowałby na Drongarze, gdyby nie dostał wyraźnego rozkazu.
Przeszedł przez pole osmotyczne, które zamykało wejście do kabiny. Ustawiono
je tak, by swobodnie przepuszczało powietrze, ale skutecznie powstrzymywało cały
czas fruwające chmarami wokół budynku ośmionogie, dwuskrzydłe insekty, które
nauczyli się nazywać żądłaczami. Jos słyszał, że najnowsze generatory emitowały pole
z warstwą entropową, która odbierała energię z molekuł powietrza pokonujących
barierę, tak że temperatura w pomieszczeniu mogła się obniżyć nawet o dziesięć stopni.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
16
Oczywiście natychmiast zamówił dostawę takich urządzeń; przy odrobinie szczęścia
była szansa, że generatory dotrą tu na dzień przed końcem wojny.
Mrugając powiekami w ostrym świetle słońca Drongar Prime, obserwował prom
spiralnym kursem zbliżający się do lądowiska. Zauważył Zana, Tolk i kilkoro innych,
wyłaniających się z modułu, w którym znajdowała się sala operacyjna. W Rimsu
Siedem panował względny spokój, co oznaczało brak kolejki rannych do selekcji,
czekających na operację i dalsze leczenie oraz chwilę wytchnienia dla chirurgów, na co
dzień zajętych śmiertelnym wyścigiem z czasem. Cieszyli się takimi chwilami, bo
nigdy nie trwały długo.
Para bothańskich techników podbiegła do statku i spryskała jego powłokę
środkiem neutralizującym zarodniki. Jos wiedział, że substancja, której używali, będzie
się sprawdzać najwyżej przez standardowy miesiąc; mniej więcej tyle czasu
potrzebowały spory atakujące filtry statku, aby uodpornić się na jej działanie. Wtedy
należało zmienić skład chemiczny preparatu, przebudowując jego strukturę
molekularną tylko na tyle, by znowu stał się skuteczny - na jakiś czas. Był to
nieustanny taniec między uporządkowanym mechanizmem nauki a ślepym
oportunizmem natury. Jos zastanawiał się nie po raz pierwszy, jakie jest
prawdopodobieństwo takiej mutacji zarodników, która pozwoli im zniszczyć ludzkie
płuca w kilka sekund, a nie kilka godzin.
Właz promu otworzył się, a wraz z nim usta zaskoczonego Josa.
Nowy lekarz był kobietą, a w dodatku Jedi.
Trudno nie rozpoznać prostego, ciemnego stroju i charakterystycznego ekwipunku
członka Zakonu, a już z całą pewnością ciało, które kryło się pod płaszczem, należało
do osobnika płci żeńskiej. Jos wiedział, że zespół zasili przybysz z Mirial - czyli
człowiek (podobnie jak on sam), którego przodkowie rozprzestrzenili się po galaktyce
w kilku pradawnych diasporach, kolonizując takie światy jak Korelia, Alderaan,
Kalarba i setki innych. Ludzie stali się wszędobylscy, toteż spotkanie z
przedstawicielem własnego gatunku - kobietą czy mężczyzną - nie mogło być dla Josa
wielką niespodzianką.
Ale to, że miał przed sobą Jedi, tu, na Drongarze - to naprawdę było
niespodziewane.
Podobnie jak większość inteligentnych istot mających dostęp do HoloNetu,
widział na własne oczy jak skończyła się bitwa rycerzy Jedi z separatystami na
geonozjańskiej arenie. Jeszcze przed tym starciem Zakon obejmował galaktykę nader
cienką siecią swych przedstawicieli. A jednak jeden z rycerzy został skierowany tu, do
Rimsu Siedem, zwyczajnej polowej jednostki medycznej, ulokowanej na planecie tak
odległej od uczęszczanych szlaków, że większość galaktycznych kartografów umiałaby
jej zlokalizować z pamięci nawet z dokładnością do parseka.
I dlatego Jos zastanawiał się, dlaczego stoi przed nim kobieta Jedi.
Pułkownik D’Arc Vaetes, dowódca jednostki medycznej, powitał ją ciepło, gdy
tylko opuściła pojazd.
- Witamy w Rimsu Siedem, Jedi Barrisso Offee - powiedział. - W imieniu nas
wszystkich pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że będziesz...
Michael Reaves, Steve Perry
17
Vaetes urwał w pół zdania; w gęstym, wilgotnym powietrzu rozległ się dźwięk
który wszyscy w Rimsu Siedem znali aż za dobrze.
- Liftery lecą! - wykrzyknął Tanisuldees, dresseliański szeregowy, adiutant Filby,
Hutta pełniącego funkcję oficera zaopatrzeniowego.
Jos zadarł głowę. Rzeczywiście nadlatywały - pięć sztuk, widocznych na razie
jako czarne punkty na niebie, które o tej porze dnia miało barwę grynszpanu, podobnie
jak algi pokrywające powierzchnię Morza Kondrus. Każdy z medlifterów przewoził
standardowo do sześciu rannych - zwykle klonów, czasem innych żołnierzy. To
oznaczało, że w stronę szpitala mknęło trzydzieści ofiar wojny, a może nawet o jedną
lub dwie więcej.
Gdy wszyscy uświadomili sobie wynik tego prostego działania, bez zwłoki
rozbiegli się do swoich zadań. Zan i Tolk puścili się kłusem w stronę sali operacyjnej.
Jos miał już ruszyć za nimi, ale obrócił się na pięcie i podszedł energicznym krokiem
do Jedi, która stała wciąż na płycie lądowiska, lekko zdezorientowana. Vaetes ujął ją za
rękę i wskazał na Josa.
- Jedi Offee, oto kapitan Jos Vondar, mój główny chirurg. Wprowadzi cię w
szczegóły i przygotuje na to, co zaraz się wydarzy. - Pułkownik westchnął ciężko. -
Niestety, my już zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Jeszcze smutniejsze jest to, że i
ty się przyzwyczaisz, i to bardzo szybko.
Jos nie bardzo wiedział, jak się wita rycerza Jedi zgodnie z protokołem ale też nie
uważał za stosowne przejmować się tym zbytnio.
- Miejmy nadzieję, że Moc jest z tobą Jedi Offee - powiedział, podnosząc głos na
tyle, by przekrzyczeć narastający wizg repulsorów. - A to dlatego, że czeka nas długi i
gorący dzień - dodał, kierując się ku placowi pośrodku obozu, gdzie lądowały
transportowce i gdzie dokonywano wstępnej selekcji rannych.
Barrissa Offee natychmiast ruszyła za nim, starając się dotrzymać mu kroku. Jos
wierzył, że była gotowa na to, co ją czekało. Jest przecież Jedi powiedział sobie w
duchu. Zapewne ma w sobie to coś.
Dla jej dobra - i dla dobra żołnierzy - miał nadzieję, że właśnie tak jest.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
18
R O Z D Z I A Ł
3
Lampa emitująca światło w pełnym zakresie fal była przygaszona - jako
Sakiyanin, admirał Tarnese Bleyd widział w podczerwieni znacznie lepiej niż
większość istot i wolał chronić oczy przed brutalnym blaskiem, który tak wielu
mieszkańców galaktyki uważało za konieczne oświetlenie. Równie wielu uważało się
za oświeconych, przynajmniej do pewnego stopnia; w opinii tych nielicznych jednak,
którzy postrzegali sprawy takimi, jakimi naprawdę były, większość galaktycznej
populacji stanowili półślepcy. Niestety, skromne szeregi widzących zbyt często ulegały
presji ślepych mas.
Bleyd zmarszczył czoło. Wiedział, że jest jednym z najzdolniejszych admirałów
Republiki: bystrym, szczwanym i sprawnym. Czuł, że gdyby tylko powierzono mu
właściwe stanowisko, mógłby, w szybkim tempie wspiąć się na szczyt wojskowej
piramidy zależności. Zostałby co najmniej dowódcą floty, a może nawet
Głównodowodzącym Priorytetowego Sektora. Tymczasem przełożeni uznali za
stosowne zesłać go na tę zapomnianą przez Stwórcę planetę na samym końcu wielkiego
nigdzie, by kierował żałosną jednostką MedStar - fregatą medyczną obsługującą
placówki Rimsu, których zadaniem było łatanie klonów i zbieranie lokalnego zielska.
Poważnie lękał się o dalsze losy galaktycznej wspólnoty, którą stać było na
podejmowanie tak fatalnych decyzji.
Bleyd wstał i podszedł do wielkiego iluminatora z transpastali. Drongar wypełniał
czwartą część nieba „poniżej”. Nawet z orbity planeta wyglądała odrażająco i
niezdrowo. Wiedział, że obserwowane z powierzchni niebo miało chorobliwie
miedziany odcień, a to za sprawą chmur zarodników, które nieustannie dryfowały w
wyższych warstwach atmosfery, oraz nachalnej, wręcz agresywnej roślinności
pochłaniającej wszystko.
Poczuł dreszcz i mimowolnie roztarł ramiona. Jego skóra miała barwę, i teksturę
ciemnego, przypalanego brązu, ale to nie oznaczało, ze Tarnese Bleyd nie mógł od
czasu do czasu odczuwać chłodu. Nawet wtedy, gdy temperaturą w kajucie ustawiono
na komfortowym poziomie trzydziestu ośmiu stopni.
Jedynymi regionami tej planety o kontynentach pokrytych dżunglami i
mokradłami, które choć trochę przypominały mu trawiaste równiny ojczystego świata,
Michael Reaves, Steve Perry
19
były nieliczne pola porośnięte botą. Niestety nie mógł ich dostrzec z orbity.
Zdecydowanie największe z tych pól znajdowały się na Tanlassie, większym z dwóch
kontynentów południowej półkuli. Strefa Jasserak - jedyna aktywna w tym momencie
strefa konfliktu - leżała na zachodnim wybrzeżu tej właśnie masy lądu. Bleyd odwrócił
się plecami do iluminatora i machnął ręką. Pojawił się przed nim obraz holograficzny -
obracający się z wolna wizerunek planety. Po obu stronach półprzezroczystej kuli
przesuwały się kolumny danych alfanumerycznych. Admirał zapatrzył się na nie w
zamyśleniu Większość z nich znał doskonale, lecz mimo to często czuł potrzebę
przeglądania informacji. W pewien sposób był zadowolony, że wie prawie wszystko o
świecie, który miał uczynić go bogatym.
Według raportu uczonych rasy Nikto, którzy zaledwie dwieście lat wcześniej
odkryli ten system planetarny, Drongar był względnie młodą planetą, o promieniu
sześciu tysięcy dwustu pięćdziesięciu dziewięciu kilometrów i grawitacji
powierzchniowej równej jednej i dwóm dziesiątym standardowej. Miał dwa nieduże
księżyce, a ściślej mówiąc przechwycone przez pole magnetyczne, marne asteroidy. W
systemie towarzyszyły mu jeszcze trzy planety, gazowe giganty o większych orbitach.
Ich obecność dobrze chroniła Drongar przed meteorami i kometami Gwiazda Drongar
Prime była mniej więcej tak duża jak Coruscant Prime, ale nieco gorętsza. Fakt ten
wyjaśniał istnienie prawie tropikalnych stref klimatycznych. Brak dużego księżyca,
który stabilizowałby wychylenie planety od osi obrotu, oznaczał, że za kilkaset
milionów lat Drongar mógł stać się „śnieżną kulą” - światem tak zimnym jak Hoth, a
może i zimniejszym.
Bleyd ponownie ruszył ręką i hologram zgasł. Pomyślał o Saki, ojczystej planecie.
To prawda, ona też miała tropikalny klimat i nie brakowało na niej dżungli czy
podmokłych łąk, lecz nie takich, jak na Drongarze. Neimoidia i Saki razem wzięte nie
mogły także równać się z Drongarem pod względem smrodu bagiennych obszarów.
Na Saki były lasy, sawanny, jeziora... W przeciwieństwie do Drongara, miała
jeden duży księżyc, wahania klimatyczne były więc siłą rzeczy mniej dotkliwe,
powietrze słodsze, a łowy zawsze udane. Saki Prime była gwiazdą starszą, bliższą
postaci czerwonego olbrzyma. Z powierzchni planety wyglądała jak nabrzmiały,
szkarłatny klejnot zawieszony na lazurowym niebie.
Bleyd nieraz słyszał, że Sakiyanie są zbyt odizolowani, że trzymają się własnej
planety, zamiast podróżować po galaktyce i zadawać się z wielkimi wszechświata.
Nigdy nie odpowiadał na podobne zarzuty. Wiedział, że gdyby ich autorzy spędzili
choć jeden dzień na Saki, pojęliby w lot, dlaczego dzieci tej planety opuszczają ją tak
niechętnie.
To prawda, że on sam jednak wyjechał, ale to okoliczności zmusiły go do
szukania szczęścia z dala od rodzinnych stron. Ojciec jego stada, Tarnese Lyanne,
inwestował śmiało w przemyt i handel na czarnym rynku - właściwie nawet zbyt
śmiało. Hurt Shiltu, vigo* Czarnego Słońca, przechytrzył Lyanne’a. Klan Tarnese’a
został zrujnowany, a Bleyd musiał szukać zatrudnienia w siłach zbrojnych Republiki.
Ale wiedział, że pewnego dnia powróci. Nigdy w to nie wątpił, także w to, że
powróci w odpowiednim stylu.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
20
Sakiyanie byli dumną i drapieżną rasą - wśród przodków Bleyda nie brakowało
legendarnych myśliwych. Jego monthroel było stać się nie mniej legendarną postacią
niż oni.
Bleyd odsunął na bok wspomnienia. W tej chwili nie mógł sobie pozwolić na brak
koncentracji. Należało podjąć decyzję, która mogła przesądzić o dalszych losach.
W istocie w grę wchodziła tylko jedna opcja. Skoro Republika nie umiała lub nie
chciała docenić zdolności Tarnese’a Bleyda, to jej strata, nie jego. Rozumiał od samego
początku, że sam musi zadbać o swoje interesy, jeśli chce przeżyć tę wojnę mądrzejszy
i zamożniejszy.
Znacznie zamożniejszy.
Dysponując odpowiednią kwotą kredytów, Bleyd mógł odzyskać rodzinne włości.
Niestety, było już za późno na to, by wywrzeć srogą pomstę na Shiltu - stary drań
zdechł przed dziesięciu laty, rażony krwotokiem komórkowym, czyli czymś w rodzaju
wylewu ogarniającego całe ciało jednocześnie. Śmierć Hutta była, zdaniem Bleyda, nie
tylko j przedwczesna, ale i zbyt mało bolesna.
Choć z drugiej strony może dobrze się stało, że pokusa się zdezaktualizowała.
Sakiyanin wiedział bowiem, że zemsta bywa kosztownym i niebezpiecznym luksusem.
Możliwe, że zrealizowałby ją najskuteczniej - przynajmniej wobec głupców, którzy nie
poznali się na jego zaletach - gdyby po prostu wycofał się ze służby jako potężny
bogacz.
Oczywiście gdyby Filba nie przestał działać...
Bleyd naturalnie dostrzegał ironię sytuacji, w której znowu musiał zaufać Huttowi
w kontaktach z Czarnym Słońcem. Ryzyko było duże, bardzo duże. Robienie interesów
z Czarnym Słońcem przypominało grę hazardową z Wookiem - nawet kiedy wiadomo,
że przeciwnik oszukuje, niekiedy rozsądnie jest pozwolić mu na zwycięstwo. Stawka
była zbyt wysoka, by nie podjąć ryzyka. Z pieniędzmi, które były do wzięcia, mógł nie
tylko odzyskać ziemię, ale być może nawet wejść do polityki. Przymknął oczy,
rozkoszując się wizją: zamożny senator z Saki, z własnym wieżowcem na Coruscant,
każdą decyzją wpływający na życie bilionów istot... Tak, na pewno umiałby
przywyknąć do takiego życia.
Zgoda, ryzyko było duże, ale łowy na grubego zwierza nie powinny być
bezpieczne. Polował przecież na brzytwoogoniaste tygrysy w wąwozach piaskowych na
Yurb, walczył z lyniksami, które posmakowały jego krwi i potrafiły przewidzieć każdy
jego ruch, a nawet zdarzyło mu się pochwycić nexu, jedną z najdzikszych bestii
galaktyki.
Był wystarczająco zdolny, by przechytrzyć nawet potwora o wielu głowach, jakim
była organizacja Czarne Słońce.
W drzwiach kabiny stanął android sekretarz.
- Admirale, prosił pan, żeby przypomnieć o czasie.
Bleyd spojrzał na intruza, zirytowany niespodziewanym przerwaniem
przyjemnych marzeń o sławie.
- Tak, tak. Dobrze, że mi przypomniałeś. Idź już, zajmij się swoimi sprawami.
Michael Reaves, Steve Perry
21
Droid, standardowa jednostka protokolarna, oddalił się czym prędzej. Dobrze
wiedział, że nie należy się ociągać, kiedy Bleyd wydaje rozkaz.
Admirał spojrzał na arkusze flimsiplastu piętrzące się na biurku i na elektroniczne
notesy leżące obok. Zabrał się do pracy. Najlepiej oczyścić umysł i załatwić
przyziemne sprawy, pomyślał, a potem skoncentrować się na własnych planach.
Interesy, które prowadził, musiały toczyć się gładko; błąd popełniony na tym etapie
mógł kosztować zbyt drogo. Zastanawiał się tylko, co zrobi z miliardami kredytów,
które miał zarobić współpracując z Hurtem. Mógłby na przykład kupić najwyższe
piętro monady w prestiżowym, równikowym pasie Coruscant, a także służbę, która
spełniałaby wszystkie jego zachcianki. Środki do osiągnięcia celu miał w zasiągu ręki -
wystarczyło zebrać się na odwagę i skorzystać ze sposobności.
Den Dhur wszedł do kantyny zamaszystym krokiem.
Nie była to zamaszystość zbyt efektowna, bowiem jako Sullustanin Den Dhur
sięgał do pasa większości klientów lokalu i ważył średnio o połowę mniej niż oni. Nic
więc dziwnego, że rozmowy nie ustały nagle i głowy nie zwróciły się ku niemu, gdy
stanął w drzwiach. Mógł z tym jakoś żyć.
Znacznie trudniej było mu znieść światło i hałasy. Na każdym stoliku stała
fluorescencyjna kula, a zestaw kwadro ulokowany przy wejściu dudnił rytmicznie i
synkopująco czymś, co w tych czasach nazywano szumnie muzyką. Też mi
niespodzianka, żachnął się w duchu. Hałaśliwa kantyna. Kto by pomyślał? Niestety, to,
że kantyna, do której wszedł, nie różniła się znacząco od innych lokali, nie czyniło jej
ani trochę mniej nieprzyjemną.
Źródłem hałasu były nie tylko głośniki, ale i goście lokalu. Większość z nich
stanowili wojskowi - prowadzili wokół głośne rozmowy, potęgując wrażenie przykrej
kakofonii. Jak wszyscy Sullustanie, drogą ewolucji przystosowani do życia pod ziemią,
Den miał dość duże oczy i wyjątkowo wrażliwe uszy, w porównaniu z innymi istotami
myślącymi. Włożył polaryzowane gogle i wkładki tłumiące do uszu, lecz mimo to miał
niemiłą świadomość, że jeśli pozostanie tu zbyt długo, zapłaci za to potwornym bólem
głowy. Jako reporter nie mógł jednak unikać miejsc, w których można było usłyszeć
najbardziej interesujące nowiny. O ile w takim zgiełku w ogóle da się coś usłyszeć...
Wspiął się po rampie, przeznaczonej dla niskich lub beznogich osobników, i
stanął przy barze, na podeście wystarczająco wysokim, by móc spojrzeć prosto w oczy
barmanowi, którego przywołał ruchem ręki.
Flegmatyczny Ortolanin zbliżył się i popatrzył na Dena bez słowa - a
przynajmniej nie wydając z siebie dźwięków słyszalnych dla reportera. Większość
przedstawicieli tej rasy porozumiewała się w ultrawysokich lub ultraniskich
częstotliwościach. Nawet niezwykle wrażliwe uszy Sullustanina nie były tak czułe, jak
pokryte niebieskim futrem, obwisłe słuchy barmana. Den był przekonany, że ten
pulchny typ z długim nosem nosi wkładki równie dobre jak te, których sam używał, a
może i lepsze.
Na szczęście wkładki tłumiące działały selektywnie - a może Ortolanin świetnie
czytał z ruchu ust - bo kiedy Den powiedział: „Bantha Blaster”, barman natychmiast
Medstar I – Chirurdzy Polowi
22
zaczął mieszać w szklance trunki, tworząc musującą, pomarańczowo-błękitną miksturę.
Zdaniem Dena robił to całkiem sprawnie i już po chwili postawił drinka przed klientem.
- Dopiszę do rachunku - odezwał się Ortolanin niskim, dźwięcznym głosem.
Den skinął głową i niespiesznie pociągnął solidny łyk. Ach...
Pierwszy drink zawsze był najlepszy. Po kilku dalszych trudno było rozróżnić
smaki.
Wypiwszy dość, by ostre światła przestały go razić, rozejrzał się po sali.
Pierwszym posunięciem reportera, który przybywa na nową planetę, powinno być
odnalezienie miejscowych knajp. Nie było lepszych źródeł informacji niż portowe
kantyny. Ta nie prezentowała się okazale: ot, rozpadająca się buda z prefabrykowanej
pianki, stojąca pośrodku bagna - to, że planeta składa się wyłącznie z dżungli i bagien,
Den zauważył już podczas przelotu promem z orbity na powierzchnię. Służyła głównie
klonom i innym żołnierzom oraz personelowi pomocniczemu, zapewne przede
wszystkim medycznemu, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że stała na terenie Rimsu.
Na zewnątrz mignęła błyskawica, pozostawiając na moment w oczach
Sullustanina niebieskawą poświatę. Grzmot rozległ się niemal równocześnie, rażąc uszy
mimo zbawiennej obecności wkładek. Jeżeli tutejsza pogoda kształtowała się w taki
sam sposób jak na większości planet, które Den znał z doświadczenia, to huk piorunów
zwiastował nadchodzący deszcz. Zauważył, że bywalcy lokalu przezornie zmieniają
miejsce. Oho, dach przecieka, pomyślał. Miejscowi bez wątpienia zdążyli już poznać
słabe punkty tej sali. W milczeniu obserwował luki tworzące się w tłumie gości, którzy
niemal nieświadomie odsuwali się spod niebezpiecznych fragmentów dachu. Idzie
deszcz, nie siedź tu, bo zmokniesz, pomyślał Den. Chyba że należysz do wodolubnej
rasy; wtedy każdy przeciek jest na wagę złota. Dla jednych śmieć, dla innych skarb...
Rozległ się kolejny grzmot, zupełnie niepodobny do huku artyleryjskich
wystrzałów, przynajmniej dla doświadczonego bywalca stref działań wojennych. W
ciszy, która nastąpiła zaraz potem, zabębniły pierwsze krople zapowiadające burzę.
Minęło jeszcze parę sekund, zanim niebo się otworzyło i kapanie deszczu zmieniło się
w jednostajny huk. A z sufitu, dokładnie tak jak przewidział Den, polała się woda.
Zbierała się kałużami na podłodze, nie mocząc właściwie nikogo. Tylko nowicjusze
mokli tu i ówdzie, wyśmiewani przez lepiej zorientowanych kolegów. Przy końcu baru
mechanik rasy Ishi Tib zrzucił w pośpiechu upaprany smarem kombinezon i kołysał się
z lubością w strudze deszczówki, poruszając szypułkami ocznymi i klekocąc dziobem
w rytm muzyki.
Den pokręcił głową. Co za życie. Szwendanie się po kantynach na kolejnej
zafajdanej planecie, a wszystko to w służbie Publiczności, Która Musi Wiedzieć.
Podmuch gorącego i wilgotnego wiatru omiótł go znienacka, gdy rozsunęły się
drzwi wejściowe. Den nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, kto przyszedł; zdradziła
mu to woń mokrego Hutta, która nagle wypełniła salę.
Przybysz otrząsnął się, całkowicie ignorując zirytowane spojrzenia i okrzyki
siedzących w pobliżu klientów, których ochlapał, i popełzł w stronę baru. Zatrzymał się
obok rampy, na której siedział reporter. Den dokończył drinka i odczekał chwilę, nim
spojrzał na Hutta.
Michael Reaves, Steve Perry
23
- Filba - rzucił. - Jak leci?
Hutt nie wyglądał na zaskoczonego jego obecnością. Zapewne powiadomiono go
o przylocie przedstawiciela prasy. Zaszczycił Dena jedynie przelotnym spojrzeniem.
- Dhur? Dlaczego nie jesteś gdzie indziej, produkując te swoje kłamstwa o
uczciwie pracujących istotach?
Den uśmiechnął się.
- Mogę zmyślać równie dobrze, siedząc w suchej... no, względnie suchej kantynie.
Uczciwie pracujące istoty, pomyślał. Akurat. Gdyby uczciwa praca pojawiła się w
sąsiedztwie Filby, Hutt zapewne dostałby drgawek i padł trupem na miejscu, jak jego
dalecy przodkowie, gdy posypywano ich solą.
Barman powrócił.
- Dopa boga noga - zabulgotał Filba po huttańsku, unosząc w górę dwa palce.
Ortolanin kiwnął łbem i postawił przed Hurtem dwa kufle mętnej żółtej cieczy.
Filba wychylił ją duszkiem, nie trudząc się nawet, by zaczerpnąć oddechu między
jednym a drugim łykiem.
- Widzę, że nie lubisz delektować się trunkami - zauważył Den.
Filba skierował w jego stronę jedno wielkie, obleśne oko.
- Huttańskie piwo trzeba pić szybko - wyjaśnił. - W przeciwnym razie przeżera
kufel.
Den pokiwał głową ze zrozumieniem. Barman ponownie napełnił jego szklanką.
- Za wojnę i podatki - powiedział reporter, unosząc ją ku górze. Pociągnął łyk.
- Koochoo - wymamrotał Filba. Den nie znał jego mowy na tyle dobrze, by
zrozumieć to słowo, ale sądząc po tonie Hutta, było raczej obraźliwe. Choć z drugiej
strony, wszystko, co mówił Filba, brzmiało obraźliwie. Sullustanin wzruszył
ramionami. Albo Hutt miał coś przeciwko niemu, albo dawał upust nieukierunkowanej
złości. Tak czy inaczej, Den nie przejmował się zbytnio. Wiedział z doświadczenia, że
w całej galaktyce niewiele jest problemów, których nie dałoby się rozwiązać, a
przynajmniej umieścić we właściwej perspektywie, za pomocą odpowiedniej dawki
alkoholu lub jednego z jego licznych ekwiwalentów.
Deszcz przestał padać równie nagle, jak zaczął. Wpatrując siew kałuże na
podłodze Den pomyślał, że minie wiele dni, nim odparują w tak wilgotnym powietrzu.
A zanim znikną, znowu spadnie deszcz.
- Dlaczego nie otworzycie pola nad całym obozem? - spytał stojącego obok
Bothanina. - Mielibyście sucho.
Zagadnięty spojrzał na niego z ukosa.
- Powiem ci jedno, stary: jeśli wyrwiesz choć jeden generator z Centrali albo
znajdziesz w okolicy taki, który nie jest w użyciu, to odpalę go choćby osobiście. I nie
myśl, że nie próbujemy łatać dziur tradycyjnym sposobem. Gdy tylko skończymy z
jedną, zarodniki wyżerają kolejną.
Den wzruszył ramionami - odniósł wrażenie, że podczas pobytu na Drongarze
będzie to czynił bardzo często - i powrócił do swojego drinka. Zanim jednak zajął się
nim z należytą uwagą, zainteresowała go grupa siedząca o kilka metrów dalej, przy
stoliku. Były to cztery osoby: dwie płci męskiej, dwie żeńskiej. Prócz jednego Zabraka
Medstar I – Chirurdzy Polowi
24
wszyscy byli ludźmi. Den skrzywił się nieznacznie. Starał się być tolerancyjny ale w
głębi duszy uważał, że z ludzi nie ma wielkiego pożytku. Zwykle zachowywali się
głośniej niż przedstawiciele innych gatunków, a gdy zaczynały się rozróby, to
najczęściej z ich powodu. Pamiętał dobrze swoją wizytę na Rudrig, kiedy to...
Zatrzepotał powiekami.
Jedna z kobieta miała na sobie szatę Jedi i charakterystyczny ekwipunek.
Nie miał żadnych wątpliwości. Prosty ciemny płaszcz, miecz świetlny u pasa, a
przede wszystkim coś charakterystycznego, niedefiniowalnego w jej zachowaniu -
wszystko to zdradzało tożsamość nieznajomej równie skutecznie, jak gdyby nad jej
głową mrugał neon z napisem JEDI. Den wiedział, że ostatnio wiele się mówi o
Zakonie. Poczuł że puls mu przyspiesza, gdy zaczął się zastanawiać nad implikacjami
obecności tej kobiety właśnie tu, na Drongarze. Może chodziło o botę? A może o coś
bardziej tajemniczego?
Nie umiał zapanować nad dziennikarską ciekawością. Uniósł szklankę i ruszył w
stroną stolika.
Cóż, przecież publiczność musi wiedzieć.
Michael Reaves, Steve Perry
25
R O Z D Z I A Ł
4
Jos nie rozpoznał Sullustanina i nie było w tym nic dziwnego. Rimsu Siedem w
niczym nie przypominało jednego z portów kosmicznych na Coruscant, lecz mimo to
nowe twarze pojawiały się tu dość często. Większość przybyszów stanowili
obserwatorzy i wizytatorzy wojskowi; poza tym, co oczywiste, pojawiały się tu
niezliczone zastępy klonów. Czasem jednak na Drongar przylatywali także cywile:
dostawcy żywności, leków i materiałów, zbieracze boty i rozmaici pracownicy najemni.
Jos słyszał nawet pogłoski, że baza ma stać się jedną z atrakcji wycieczek
organizowanych przez HoloNet Entertainment. Wiele zadań wykonywały tu androidy,
ale większość z nich nie mogła funkcjonować na Drongarze zbyt długo. W maszynach
WED Treadwell wciąż pękała delikatna armatura, a androidy medyczne - MD, 21-B i
FX - wymagały nieustannej konserwacji z powodu wysokiej wilgotności powietrza i
nadmiernego stężenia tlenu w powietrzu. Jos od miesięcy czekał na części zamienne,
które zamówił w firmach Cybot i Medtech ale nie spodziewał się rychłej dostawy.
Kiedy więc Sullustanin podszedł do stolika ze szklanką w dłoni i przyjaznym
uśmiechem na twarzy, wszyscy czworo przesunęli się, by zrobić miejsce dla
dodatkowego krzesła. Den przedstawił się i dodał że jest reporterem Fali Galaktycznej,
jednego z mniejszych serwisów holoinformacyjnych.
- Parę razy zapraszano mnie, żebym przeszedł do HoloNetu - wyjaśnił biorąc
garść prażonych grzybów z miski stojącej pośrodku stolika - aleja wolę być z dala od
głównego nurtu, od partyjnej linii. Lubię pracować na obrzeżach.
- Czy to znaczy, że nie zgadzasz się z polityką Republiki wobec Dooku i jego
separatystów? - spytała Barrissa Offee.
Dhur przełknął ślinę i przez kilka sekund wpatrywał się w Miralankę wielkimi
oczami.
- To dość niezwykłe spotkać rycerza Jedi w tak dalekich stronach - odezwał się w
końcu.
- Jeszcze nie jestem rycerzem Jedi. Póki nie ukończę szkolenia, przysługuje mi
tytuł padawanki - odparła Barrissa. - A ty nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Masz rację, nie odpowiedziałem. - Den Dhur spojrzał spokojnie w oczy kobiety.
- Powiedzmy, że nie podobają mi się niektóre metody działania Dooku.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
26
Cisza, która zapanowała po tych słowach, mogła w każdej chwili zmienić się w
milczące napięcie. Zan wolał nie czekać.
- Właśnie zaproponowaliśmy naszej nowej uzdrowicielce wycieczkę za pięć
decykredów. Może do nas dołączysz?
Dhur dopił drinka.
- Nie mógłbym przepuścić takiej okazji.
Pięć decykredów za taką wycieczkę byłoby zdzierstwem w biały dzień, pomyślał
Jos, kiedy w pięcioro spacerowali po bazie. Naprawdę niewiele było tu do oglądania -
ledwie kilka budynków z piankowych prefabrykatów; największy z nich zawierał sale
przedoperacyjną, operacyjną i pooperacyjną. Obok znajdowały się kwatery oficerskie,
w większości niewielkie kabiny, a dalej kantyna, mesa, lądowisko, odświeżacze i
prysznice. Wszystko to mieściło się w ciasnej dolinie ocienionej wysokimi, podobnymi
do drzew roślinami, udrapowanymi festonami czegoś, co przypominało mech bagienny
z Naboo.
Burza ustała nagle, a Jos zaczął się pocić już po kilkunastu krokach; powietrze
było wilgotne, ciężkie i absolutnie nieruchome. Obserwował Barrissę Offee,
zastanawiając się, jak znosi ten klimat w swoim grubym płaszczu. Nie wyglądała na
spoconą. Jos był ciekaw, jak się prezentowała pod oficjalnym strojem Jedi...
- Wstępnej selekcji rannych dokonujemy tam, gdzie przyjmujemy liftery - mówił
właśnie Zan, wskazując na zachód. - Mamy osobną płytę dla wahadłowców; tę, na
której oboje lądowaliście, w pobliżu kwater zbieraczy - dodał, spoglądając na południe.
- Linia frontu przebiega obecnie mniej więcej siedemdziesiąt kilometrów stąd.
Medliftery nadlatują zwykle od wschodu, a to z powodu silnych wiatrów.
Jos uświadomił sobie w pewnej chwili, że Tolk nie spuszcza go z oka. Zerknął na
nią, a ona się uśmiechnęła. Odpowiedział jej dość zakłopotanym uśmiechem.
Ukrywanie przed nią myśli nie miało sensu; jako Lorrdianka czytała z mowy jego ciała
jakby to był wielki, jarzący się hologram. Prawie jak telepatka.
Wzruszył ramionami. Zwykła ciekawość, pomyślał, ale zaraz zauważył, że
pielęgniarka uniosła brew, jakby chciała powiedzieć: doprawdy?
Lekko zażenowany, spojrzał na Barrissę. Czy jako Jedi - a w każdym razie
padawanka Jedi - wykorzystała swoją łączność z Mocą, by odczytać jego reakcję?
Był pod wrażeniem pracy tej kobiety w sali operacyjnej. Jej dłonie poruszały się
szybko i pewnie, dzierżąc laserowe skalpele i miniaturowe generatory pola uciskowego,
gdy kauteryzowała rozdarte arterie, a nawet współuczestniczyła w przeszczepie nerki.
Jeżeli stosowała techniki uzdrawiające, które rzekomo znali użytkownicy Mocy, to Jos
nawet tego nie zauważył - był w końcu dość zajęty.
O samej Mocy wiedział bardzo niewiele. Nie miał nawet pojęcia, jak ją mierzyć
czy badać; była to wiedza zastrzeżona dla samych Jedi. Naturalnie nie orientował się w
potędze więzi między umysłem a ciałem, ale nie miał talentu do zgłębiania tych spraw.
Był zwykłym chirurgiem; umiał kroić wnętrzności przedstawicieli tuzina ras, nie
wyłączając własnej. Do tego miał prawdziwy dar i w tym był naprawdę dobry. Tak
dobry, że od czasu do czasu czuł się niemal znudzony rutynowymi „naprawami
Michael Reaves, Steve Perry
27
hydrauliki”, którym poddawał prawie wyłącznie klony. Rzadko zdarzało mu się stracić
pacjenta, a jeśli już - zwykle z powodu posocznicy, szoku pooperacyjnego lub innej
niespodzianki - to trudno mu było czuć głęboką rozpacz z tego powodu. Nawet podczas
wojen, w których walczyły prawdziwe jednostki ludzkie, nie klony, wielu lekarzy
popadało w emocjonalne odrętwienie. Tym łatwiej było o podobny stan w sytuacji, gdy
kolejne ciało lądujące na stole operacyjnym niczym nie różniło się od poprzedniego.
Czasem naprawdę zlewają się w jedno, pomyślał Jos.
Z początku nawet go to martwiło, ale przyzwyczaił się z czasem. W końcu
wszyscy wiedzieli, że klony nie miały indywidualności w ścisłym znaczeniu tego
słowa. Ich umysły były standaryzowane, podobnie jak ciała, a wszystko po to, by
uczynić z nich jak najskuteczniejszych wojowników. Nikt nigdy nie słyszał, by żołnierz
klon zamarł ze strachu pod ostrzałem albo zawiódł swoich towarzyszy na linii frontu.
Takie rzeczy po prostu się nie zdarzały, a to dzięki subtelnym modyfikacjom
behawioralnym, które wprowadzono wprost w jądrze migdałowatym i innych centrach
emocjonalnych ich mózgów. Jos nie był pewien, bo nigdy nie miał okazji
przeprowadzić stosownych testów, ale podejrzewał, że manipulowano też ilością
serotoniny i dopaminy w organizmach klonowanych żołnierzy, tak by uczynić ich
bardziej agresywnymi i mniej skłonnymi do lęku. Tak czy inaczej, klony były do siebie
bardzo podobne nie tylko z wyglądu.
Naturalnie nie byli w pełni wymiennymi jednostkami; Jos dostrzegał w nich
pewne różnice, ale tylko w takich sferach, które nie dotyczyły zdolności bojowej i
lojalności wobec Republiki. Leczył prawdziwie uniwersalnych żołnierzy, genetycznie
uwarunkowanych do walki bez cienia strachu przed śmiercią czy żalu po zabitych
towarzyszach. Zmiany w psychice czyniły ich z pewnością niezwykle efektywnymi
wojownikami, ale jednocześnie utrudniały traktowanie każdego z osobna jako
indywidualnej istoty myślącej. Jos słyszał często, jak nazywano ich „mięsnymi
androidami”... Nie podobało mu się to określenie, ale musiał przyznać w duchu, że było
trafne.
- ... prawda, Jos?
Zamrugał gwałtownie, gdy dotarło do niego, że Zan o coś pyta, nie miał jednak
pojęcia o co. Spojrzał na Zana, Barrissę i Dhura. Stali na niskim pagórku porośniętym
bladoróżową masą, która na Drongarze uchodziła za trawę. Zaczął wiać lekki wiatr,
nieprzynoszący ulgi w nieznośnym upale. Płaszcz Jedi zafalował lekko, a po chwili
rozsunął się przy nieco mocniejszym podmuchu, a wtedy Jos stwierdził, że ukryte pod
nim ciało jest... niezłe. Całkiem niezłe.
- Hej, partnerze - odezwał się Yant z rozbawieniem. - Może byś wyskoczył z
nadprzestrzeni i dołączył do nas?
- Przepraszam. - Vondar wspiął się szybko na szczyt pagórka, by stanąć obok
Zana, Dena i Barrissy. - O co pytałeś?
- Zastanawiałem się, czy ta burza nie oznacza przypadkiem początku pory
monsunów - odpowiedział Dhur.
- To nie może być początek - odparł Jos - bo tutaj monsuny nigdy się nie kończą.
Tak jest na całej planecie, z wyjątkiem biegunów.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
28
Jos nie przypuszczał, że oczy Sullustanina mogą stać się jeszcze większe, ale
reakcja Dhura przekonała go, że się mylił.
- Chcesz powiedzieć, że... tutaj tak zawsze?
- Mniej więcej - przytaknął Zan.
- Szczerze mówiąc - odezwała się Tolk, dołączając do grupy - to całkiem miły
dzień. Jak dotąd mieliśmy tylko jedną burzę.
Gdzieś na wschodzie rozległ się daleki grzmot. Odwrócili się jak na komendę, by
ujrzeć nad horyzontem ciemnoszarą masę nowych chmur burzowych.
Jos łypnął okiem na Tolk.
- Naprawdę powinnaś uważać na to, co mówisz.
Druga burza ustała około północy, lecz niebo pozostało zachmurzone. Nad
Drongar nie było dużego księżyca, toteż Barrissa była dość zaskoczona, gdy stanęła
przed wejściem do budynku kwater oficerskich i zobaczyła, że okolicę zalewa słaba
poświata, chwilami zielona, kiedy indziej perłowa, a nawet turkusowa - zupełnie jakby
chmury emitowały zmienne światło.
- To przez zarodniki - wyjaśnił Zan.
Nie była zdziwiona, gdy stanął obok niej; wyczuła jego obecność w Mocy, zanim
się zbliżył. - Niektóre odmiany świecą w ciemności - ciągnął Zabrak. - Chmury są dla
nich dobrym tłem. A mogłoby się wydawać, że deszcz zmyje je z nieba.
Jedi skinęła głową. Smugi różnobarwnego światła przepływały wolno po niebie,
prezentując się efektowniej niż większość tęcz i zórz, które widywała na bardziej
gościnnych światach.
Miło było wiedzieć, że nawet Drongar ma do zaoferowania odrobinę piękna.
- Wyglądają ładniej niż ciemne nocne niebo - powiedział Zan. - Jesteśmy tak
daleko na Rubieżach, że gwiazd tu raczej niewiele. Z tej półkuli nie widać nawet
kawałka spirali. - Zabrak uśmiechnął się szeroko. - No i nie ma księżyca, w którego
blasku można by spacerować z kimś pod rękę.
Niemal odruchowo wysondowała Mocą jego aurę, ale nie znalazła w niej niczego
poza przyjazną sympatią. Odpowiedziała uśmiechem.
- A mieliście księżyc nad...?
- Talusem. Nie, tam mieliśmy coś znacznie bardziej spektakularnego: Tralus,
siostrzaną planetę.
- Ach tak. Bliźniacze Światy systemu koreliańskiego. Dwie planety orbitujące
wokół siebie i razem okrążające słońce.
Zan pokiwał głową; był pod wrażeniem.
- Widzę, że znasz się na galaktycznej kartografii.
- Gdybym się nie znała, byłabym marną namiastką Jedi.
Przez chwilę Zabrak przyglądał się jej w milczeniu.
Słyszała odgłosy nocy dobiegające ze wszystkich stron: buczenie żarłocznych
ciem, monotonny pomruk pracującego androida, a także, od czasu do czasu, echo
dalekich wystrzałów z broni energetycznej i wyraźniejsze odgłosy broni miotającej
Michael Reaves, Steve Perry
29
pociski. Być może sądziłaby, że to tylko gra wyobraźni, gdyby nie to, że poprzez Moc
dość wyraźnie wyczuwała drgania oznaczające śmierć i zniszczenie.
- Kim byłaś - spytał Zan - zanim wstąpiłaś do Zakonu?
- Nikim - odparła po chwili wahania. - Trafiłam do Świątyni jako małe dziecko.
- Nie próbowałaś nigdy odszukać rodziców, odnaleźć domu na rodzinnej
planecie?
Barrissa odwróciła głowę.
- Urodziłam się na pokładzie statku, w głębokim kosmosie. Tożsamość moich
rodziców jest nieznana. Żadnej planety nie nazywam domem, prócz Coruscant.
- Przepraszam, padawanko Offee - odparł miękko Zan. - Nie chciałem być
wścibski.
Spojrzała na niego z uśmiechem.
- To ja muszę przeprosić. Nieuprzejmość to niewybaczalny błąd. Jak mawia
mistrz Yoda, „jeśli w gniewie odpowiesz, we wstydzie żyć będziesz”.
- On jest twoim nauczycielem?
- Nie jestem jego padawanką; moją mistrzynią jest Luminara Unduli. Mistrz Yoda
jest za to jednym z najbardziej poważanych członków Rady. Był mentorem niemal
wszystkich Jedi, którzy należą dziś do Zakonu - dodała po chwili z wahaniem. - Jeden z
nich, ku jego wielkiemu rozczarowaniu, opuścił nas i przeszedł na ciemną stronę Mocy.
- Nie mam dzieci - powiedział Zan - chociaż mam nadzieję, że to się zmieni, kiedy
wyrwę się z tego bagna. Tak czy owak, wyobrażam sobie, że utrata ucznia musi boleć
prawie tak samo, jak utrata własnego dziecka.
Barrissa skinęła głową.
- Mam nadzieję, że kiedy ta wojna wreszcie się skończy, mistrz Yoda będzie mógł
powrócić do szkolenia uczniów. Ma wiele do zaoferowania.
- Podobnie jak ty, padawanko Offee. - Zan ziewnął i odwrócił się w stroną drzwi. -
Spróbuję złapać trochę snu, póki mogę. Powinnaś zrobić to samo; jeśli dopisze nam
szczęście, jutrzejszy dzień nie będzie o wiele gorszy od dzisiejszego.
Zabrak zniknął w budynku. Barrissa została sama, pogrążona w myślach.
Unikała odpowiedzi na pytania o życiową drogą, zmieniając temat rozmowy.
Zastanawiała się, dlaczego to robi. Nie była pewna. Te sprawy nie miały przecież nic
wspólnego z jej misją; nie musiała też wstydzić się swojego pochodzenia. Być może
zachowywała się inaczej pod wpływem zmiany otoczenia, wizyty na kolejnej nieznanej
planecie.
Spojrzała w niebo, na fosforyzujące smugi zarodników niesionych wiatrem. W
wierzeniach wielu ras i kultur pojawiał się motyw dusz wędrujących między
gwiazdami, przemykających bez wysiłku pośród ciał niebieskich. Zjawiska, które
zachodziły na nocnym niebie nad Drongarem, przywodziły na myśl takie legendy.
Barrissa dostrzegła pośród chmur nową smugę zarodników, tym razem szkarłatną,
która z każdą chwilą umacniała swoją dominację nad plamami mniej zdecydowanych
barw. Wiedziała, że nim nastanie świt, właśnie ten kolor rozleje się po całym niebie.
Odwróciła się i weszła do koszarowego budynku, by nie patrzeć na to, jak bledsze
smugi giną w oceanie czerwieni.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
30
R O Z D Z I A Ł
5
Siedząc w mesie i jedząc śniadanie - zbożowe ciasteczka z syropem z tykodrzewu
i paski suszonych krasnorostów - Barrissa Offee poczuła nagle zakłócenie Mocy. Tego
rodzaju energetyczny impuls zawsze zwiastował walkę; już dawno nauczyła się go
rozpoznawać. Znieruchomiała, próbując w skupieniu namierzyć źródło sygnału.
- Coś się stało? - spytał Jos, siedzący o kilka miejsc dalej, z kubkiem paryczki w
dłoni.
Odwróciła się i spojrzała na niego.
- Mówiłeś, że jesteśmy daleko za linią frontu?
- Tak. Dlaczego pytasz?
- Wyczuwam coś w rodzaju... konfrontacji. Niedaleko stąd.
Chirurg zerknął na chronometr.
- Ach, to pewnie walka teräs käsi. Chcesz popatrzeć?
Nocny deszcz zmył większość z grubej warstwy drażniących pyłków i
zarodników, ale przedpołudniowe powietrze wciąż zalatywało pleśnią, gdy Jos
wyprowadzał Barrissę z obozu. Sto metrów za ostatnimi budynkami, w małym,
naturalnym amfiteatrze wydrążonym w skale przez płynącą wodę, siedziało lub stało
dwadzieścia, może dwadzieścia pięć osób, głównie klonów, choć Barrissa dostrzegła
też kilkoro humanoidów różnych ras. Wszyscy zajęli miejsca w nieregularnym półkolu
z kamieni, w napięciu wpatrując się w spektakl, który rozgrywał się na ich oczach.
Publiczność milczała i tylko z rzadka odzywały się okrzyki zachęty.
Dno amfiteatru zajmowała piankowa mata, a na niej stali dwaj ludzie, obaj nadzy
od pasa w górę, ubrani jedynie w krótkie spodenki i zapaśnicze pantofle. Wyglądali na
sprawnych fizycznie, choć żaden nie był imponującego wzrostu czy muskulatury. Jeden
był niski, ciemnowłosy i smagły, o mocnej klatce piersiowej i ramionach. Drugi był
wyższy i smuklejszy, prawie blondyn. Jego ramiona znaczyły liczne blizny, które nie
wyglądały na rytualne; jeżeli był w nich jakiś motyw, to Barrissa nie umiała go
dostrzec. Ich wygląd sugerował jednoznacznie, że rany zadano ostrym przedmiotem.
Jedi poczuła kolejne zakłócenie Mocy i wiedziała już, że właśnie ma przed sobą
jego źródło.
Michael Reaves, Steve Perry
31
- To instruktorzy walki wręcz - wyjaśnił Jos, gdy podeszli bliżej. - Ten niższy to
Usu Cley z Rimsu Pięć, mniej więcej dziewięćdziesiąt kilometrów na południe stąd. Od
dwóch lat jest mistrzem Dziewiątej Floty w wadze średniej. Widziałem go parę razy w
akcji; jest naprawdę dobry. Ten drugi jest nowy; zastąpił poprzedniego instruktora z
naszej jednostki, który zginął w eksplozji androida-samobójcy. Jeszcze nie wiem, co
potrafi. Obstawiasz czasem wyniki gier, Jedi Offee? Do rozpoczęcia pojedynku zostało
jeszcze parę minut. Mogłabyś zarobić parę kredytów. W tej chwili szanse Cleya są
oceniane na dwa do jednego.
Moc zawirowała wokół Barrissy po raz kolejny, przynosząc nieokreślone poczucie
zagrożenia, którego źródłem bez wątpienia był jasnowłosy zawodnik.
- Jak się nazywa ten nowy?
Jos zmarszczył brwi, wytężając pamięć.
- Pow... Fow...
- Phow Ji?
- Właśnie. Znasz go?
- Obstawiłeś już?
- Dziesięć kredytów na Cleya.
Barrissa uśmiechnęła się.
- O co chodzi? - spytał skonsternowany Jos.
Zatrzymali się na skraju skarpy ponad areną walki. Dwaj wojownicy ruszyli w
stronę środka maty. Sędziujący Gotal stanął między nimi, udzielając instrukcji. Nie
trwało to długo; zapewne wszystkie chwyty były dozwolone, o ile nie prowadziły do
śmierci przeciwnika.
- Kilka lat temu odbył się turniej teräs käsi na Bunduki - powiedziała Barrissa. -
Właśnie tam narodziła się ta sztuka walki. W finale rycerz Jedi, Joclad Danva, spotkał
się z lokalnym mistrzem.
- Jedi przeciwko miejscowemu? Raczej nie bardzo wyrównana walka.
- Danva posiadł szczególną umiejętność: potrafił na pewien czas zerwać kontakt z
Mocą. W sportowej walce nigdy nie używał technik Jedi, wyłącznie tych, których może
nauczyć się każdy, a znał ich naprawdę wiele. Był wirtuozem walki dwoma mieczami,
jednym z niewielu, którym udało się doprowadzić do perfekcji technikę Jar’Kai.
Widziałam holonagrania jego wyczynów, był naprawdę fantastyczny. Pokonałby w
walce niemal każdego Jedi.
- I...?
- I przegrał w finale na Bunduki.
Jos uniósł brwi i spojrzał na półnagich mężczyzn stojących na macie. Sędzia
wycofał się już, a zawodnicy przyjęli pozycje bojowe.
- Nie - mruknął.
- Tak. Danva został pokonany przez lokalnego mistrza teräs käsi, niejakiego
Phowa Ji. Przez waszego nowego instruktora walki wręcz.
Jos westchnął ciężko.
- Rozumiem. Cóż, to tylko kredyty. A zresztą... co można za nie tutaj kupić?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
32
Dwaj wojownicy zaczęli krążyć po macie. Cley ustawiał się lewym bokiem do
przeciwnika, rozstawiając nogi szeroko, w pozycji jeźdźca banthy, z lewą ręką
uniesioną wysoko, a prawą opuszczoną; pięści miał lekko zaciśnięte.
Ji walczył w odwrotnej pozycji, prawą nogą w wykroku, z szeroko rozłożonymi
ramionami i otwartymi dłońmi. Wyglądał na łatwy cel, ale Barrissa wiedziała, że to
tylko pozory. Zawodnicy utrzymywali dystans półtora kroku, typowy raczej dla walki z
przeciwnikiem uzbrojonym w nóż.
Wzajemne okrążanie się wciąż trwało. Cley był zbyt ostrożny, by wpakować się w
tak oczywistą pułapkę. To, co robili, bardziej przypominało mecz jetz niż walkę.
Delikatny stan równowagi utrzymywał się cały czas, bo na każdy ruch jednego z
zawodników przeciwnik reagował równie subtelnym posunięciem.
Widzowie zaczęli szeptać; czuli, że coś się szykuje, ale nie bardzo wiedzieli co.
Wreszcie Cley zaatakował. Odepchnął się muskularnymi nogami od maty i
skoczył, udowadniając, jak bardzo jest szybki. Zastosował kombinację dwóch szybkich
ciosów, lewą ręką mierząc nisko, a prawą wysoko. Gdyby trafiły w cel, zapewne walka
zakończyłaby się natychmiast.
Ji nie cofnął się przed atakiem, wręcz przeciwnie, wyszedł mu na spotkanie.
Uderzył w ramiona Cleya, zmieniając tor ruchu jego pięści na tyle, by minimalnie
chybiły. Niemal natychmiast wyprowadził uderzenie w nos, ale nie poprzestał na tym.
Postawił stopę za wykroczną nogą Cleya, a otwartą dłonią z kciukiem i palcem
wskazującym ułożonymi na kształt litery V uderzył w gardło, powalając przeciwnika na
matę wystarczająco mocno, by na chwilę wtłoczyć go w dość elastyczne podłoże.
Przysiadł i energicznym ruchem wbił łokieć w splot słoneczny leżącego, który z
gwałtownym westchnieniem wypuścił powietrze z płuc.
Ji wstał, odwrócił się plecami do pokonanego i odszedł. Cley wciąż leżał na
plecach, próbując złapać oddech, niezdolny do ruchu.
I tak w jednej chwili walka dobiegła końca. Od rozpoczęcia ataku do ostatniego
ciosu nie minęły nawet trzy sekundy.
- Słodka Soalie! - stęknął Jos. - Co on zrobił?
- Wygląda na to, że pozbawił cię dziesięciu kredytów, kapitanie Vondar -
odpowiedziała Barrissa.
Jos przypatrywał się w milczeniu, jak lekarz nadzorujący walkę bada Cleya, by
upewnić się, czy nie będzie potrzebne coś poważniejszego niż pierwsza pomoc. Czegoś
takiego nie widział jeszcze nigdy w życiu. Phow Ji musiał być naprawdę dobry, skoro
tak szybko i z taką łatwością powalił zawodnika tak doświadczonego jak Cley.
Jos naturalnie miał za sobą podstawowe przeszkolenie, któremu poddawano cały
personel sił zbrojnych Republiki, i wiedział co nieco o walce wręcz, ale wszystkie
sztuczki, o których miał pojęcie, były niczym w porównaniu z tym, czego był
świadkiem. Właściwie wciąż nie był pewien, czego był świadkiem. W jednej chwili
dwaj zawodnicy szukali odpowiedniej pozycji do ataku, a w następnej Phow Ji
odchodził od pokonanego Usu Cleya, który leżąc na wznak próbował przypomnieć
sobie, jak się oddycha.
Michael Reaves, Steve Perry
33
Ciekawe jak to jest, myślał, kiedy możesz sobie poradzić tak doskonale w
naprawdę trudnej sytuacji.
I jak to jest pokonać Jedi w walce wręcz.
Trudno było wyobrazić sobie taki wyczyn. Oczywiście nawet najszybsze ruchy
nie mogły zatrzymać w locie wiązki wystrzelonej z blastera czy pocisku z miotacza...
choć przecież słyszał opowieści o Jedi, którzy - dzięki mocy, jak się domyślał - mogli
przewidzieć atak, zanim leszcze nastąpił i zablokować go lub uniknąć. Nie był pewien,
czy powinien dać wiarę takim relacjom. Jedno nie budziło wątpliwości: od tej pory
będzie obstawiał zwycięstwo nowego instruktora walk wręcz.
Barrissa, która stała obok niego, zesztywniała nagle. Jos uniósł głowę i zobaczył
Phowa Ji, który zbliżał się właśnie, ocierając twarz ręcznikiem.
Z bliska jego twarz wydawała się jeszcze szczuplejsza, a rysy jeszcze twardsze.
Wąskie usta układały się w drwiący grymas. Była to twarz człowieka, który wie, jak
bardzo jest niebezpieczny i nie wstydzi się dawać tego do zrozumienia innym.
- Jesteś Jedi - powiedział do Barrissy, Nie było to pytanie. Wypowiedział te dwa
słowa spokojnym, cichym głosem, z absolutną pewnością siebie. Zignorował Josa,
jakby go tam wcale nie było. Jos uznał, że nie ma nic przeciwko temu.
- Tak - odpowiedziała.
- Ale jeszcze nieopierzonym.
- Barrissa Offee. Jestem padawanką.
Ji uśmiechnął się.
- Pewnie wciąż wierzysz w Moc?
- A ty nie? - spytała Barrissa, unosząc brwi.
- Moc to legenda wymyślona przez Jedi, by mogli skuteczniej odstraszać tych,
którzy stają im na drodze. Jedi nie są genialnymi wojownikami. Nie musiałem się
zbytnio męczyć, żeby pokonać jednego z nich.
- Joclad Danva nie używał Mocy, kiedy z nim walczyłeś.
- On też tak mówił. - Ji wzruszył ramionami i znowu wytarł twarz ręcznikiem. -
Upalny dzień. Ty też wyglądasz na spoconą, Jedi. Masz.
Instruktor rzucił ręcznik w jej stronę.
Barrissa uniosła rękę, jakby chciała go chwycić. Ręcznik zawisł w powietrzu i
znieruchomiał na dwie sekundy. Jos zamrugał. Co u licha...?
Ręcznik opadł wreszcie u stóp Barrissy, która ani na chwilę nie oderwała
spojrzenia od Ji.
- Moc istnieje - stwierdziła łagodnie.
Ji roześmiał się i pokręcił głową.
- Widywałem już lepsze sztuczki w wykonaniu wędrownych magików,
padawanko - rzucił na odchodnym.
Jos spojrzał najpierw na ręcznik, a potem na Barrissę.
- Co to było?
- Błąd w ocenie sytuacji - odparła Barrissa. - Pozwoliłam, żeby wytrącił mnie z
równowagi - dodała, kręcąc głową. - Daleka droga przede mną...
Medstar I – Chirurdzy Polowi
34
Odwróciła się i pomaszerowała w stronę obozu. Jos obserwował ją jeszcze przez
moment, a potem schylił się, podniósł ręcznik i obejrzał go z zaciekawieniem. Była to
zwyczajna płachta syntetycznego płótna absorbującego, jakich zwykle nie widuje się
wiszących w powietrzu na niewidzialnym haczyku. Nie było w niej niczego
nietypowego, może j poza sporą dawką potu mistrza teräs käsi.
Jos Vondar po raz pierwszy w życiu był świadkiem działania Mocy.
Pod względem widowiskowości pokaz ten nie był może tak atrakcyjny, jak
unikanie strzałów z blastera, znikanie albo wysyłanie promieni laserowych ze źrenic - a
słyszało się przecież opowieści, że Jedi potrafią to robić - lecz i tak robił spore
wrażenie.
Jos zastanawiał się, do czego jeszcze jest zdolna kobieta Jedi.
Gdy stali na pagórku opodal bazy i podmuchy wiatru rozwiewały jej długą szatę,
czuł silne pożądanie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Barrissa emanowała
wewnętrzną siłą i spokojem, a cechy te mocno przemawiały do chirurga, który w głębi
duszy uważał się za podobnego do niej uzdrowiciela. Jednak ten sam spokój sprawiał,
że Jedi wydawała się jakby daleka i nieprzystępna; bardziej jak wizerunek niż żywa
istota. Niektórych mężczyzn pociągały kobiety traktujące ich z rezerwą, ale Josa -
nieszczególnie.
I jeszcze ta siła, którą władała Barrissa... Kapitan słyszał o Mocy przez całe życie,
ale teraz dopiero do niego dotarło, że właściwie nie wierzył w jej istnienie. Podobnie
jak wielu jego kolegów po fachu, główny chirurg Jos Vondar był pragmatykiem -
wierzył w to, co realne, policzalne i mierzalne. To, co zobaczył przed chwilą, było - nie
umiał znaleźć lepszego określenia - zatrważające.
Drgnął i obrócił się na pięcie, słysząc głośny trzask. Stał w pobliżu granicy pola
otaczającego obóz. Coś musnęło właśnie energetyczną zasłonę i zostało skarcone.
Ładunek nie był wystarczająco mocny, by zabić, ale z pewnością odbierał chęć do
dalszych prób sforsowania bariery stworzeniom mniejszym niż ronto z Tatooine.
Jos ruszył w drogę powrotną do skupiska niepozornych budynków. Nie przejął się
zbytnio intruzem z dżungli; nie było tu istot wystarczająco dużych, by się ich bać - tym,
co odbiło się od bariery energetycznej, był prawdopodobnie wijec, największe
miejscowe zwierzę, jakie do tej pory udało im się zauważyć. Podobny do ślimaka, miał
pięć metrów długości i pół metra grubości; pełzał po ziemi zygzakując - stąd jego
nazwa. Rzęski pokrywające ciało wijca mogły wygenerować pokaźny ładunek
elektryczny, który zazwyczaj pozbawiał człowieka przytomności, ale rzadko zabijał.
Miejscową faunę - jak wynikało z dotychczasowych obserwacji - tworzyły wyłącznie
bezkręgowce. W oceanach żyły podobno istoty znacznie większe od wijca, ale Jos
nigdy ich nie widział i nawet był z tego zadowolony.
Znów powrócił myślą do Barrissy i westchnął. Zastanawianie się nad tym, czy
Jedi pociągała go, czy też nie, kompletnie nie miało sensu. Nawet jeśli była atrakcyjna,
a Zakon pozwalał swoim uczniom na bliższe kontakty ze zwykłymi śmiertelnikami - o
czym z oczywistych przyczyn nie miał pojęcia - taki związek nie wchodził w rachubę.
Nie tylko Jedi mieli swoje tradycje.
Michael Reaves, Steve Perry
35
Dalsze rozmyślania przerwał mu znajomy świst nadlatujących medlifterów.
Niemal ucieszony perspektywą zajęcia się innym, sprawami, ruszył truchtem w
kierunku bazy.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
36
R O Z D Z I A Ł
6
Tym razem nie było łatwo. Cztery pełne liftery przywiozły szesnastu żołnierzy.
Trzej zmarli w drodze, a jeden był w zbyt ciężkim stanie, by warto było próbować
reanimacji - jedna z pielęgniarek zarządziła eutanazję, gdy Jos, Zan, Barrissa i troje
innych lekarzy szykowali się do pracy.
Jeden z klonów miał oparzenia trzeciego stopnia; trzeba było rozciąć pancerz, by
dostać się do ciała. Strzał z miotacza płomieni dosłownie ugotował go żywcem. Na
szczęście jeden z trzech zbiorników bacta, które jeszcze działały, był wolny. Żołnierz
szybko trafił do ożywczego płynu.
Stan pozostałych jedenastu wahał się od krytycznego do stabilnego; szybko
dokonano ich selekcji. Jos wkładał właśnie rękawiczki chirurgiczne, gdy Tolk zaczęła
wprowadzać go w szczegóły pierwszego przypadku.
- Wstrząs krwotoczny, liczne rany po odłamkach, uraz głowy.
Jos zerknął na chronometr. Minęło mniej więcej dziesięć minut „złotej godziny”,
która miała krytyczne znaczenie dla zdrowia i życia rannych na polu bitwy. Nie mieli
czasu do stracenia.
- Dobra, ustabilizujmy go. Stracił dużo krwi i ma w brzuchu cały pas metalowych
asteroid. Wpompuj w niego trochę syntetyku.
Przez chwilę Barrissa przyglądała się pracy Josa, podziwiając jego wprawę i
zdolność do szybkiego podejmowania decyzji, a potem otworzyła się na Moc, by
przekonać się, gdzie jej umiejętności będą najbardziej potrzebne. Poczuła, że coś
przyciąga ją do stołu Zana, który pracował nad innym żołnierzem, wspierany przez FX-
7.
- Jakiś problem? - spytała.
- Spójrz - odparł Zabrak.
Podeszła bliżej. Nagie ciało spoczywało na stole operacyjnym, intubowane,
pokłute igłami kroplówek i upstrzone końcówkami czujników. Ran w zasadzie nie
było, tylko skóra miała fioletowy odcień, niczym gigantyczny siniak.
- Został trafiony polem dysruptora - wyjaśnił Zan. - Bioskan pokazuje, że
ośrodkowy system nerwowy został usmażony. Sądziłem, że zdołam mu pomóc, ale
obrażenia są zbyt rozległe. Funkcje autonomiczne są stabilne, podtrzymują życie, ale to
Michael Reaves, Steve Perry
37
nie potrwa długo. Nawet jeśli ranny odzyska przytomność, będzie nieruchomą bryłą
mięsa.
- Co możemy zrobić?
Zabrak pokręcił głową.
- Nic. Możemy pobrać jego organy; w ten sposób uratujemy przynajmniej
następnych, potrzebujących nerki czy serca. - Skinął ręką na androida, ale Barrissa
powstrzymała jego gest.
- Pozwól, że najpierw czegoś spróbuję - powiedziała.
Zan spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale cofnął się o krok, oddając pacjenta w jej
ręce.
Stanęła przy stole, mając nadzieję, że jej nerwowość nie będzie zbytnio widoczna.
Wsunęła dłonie w pole sterylizujące i ułożyła je na piersi nieprzytomnego klona.
Potem zamknęła oczy i otworzyła się na Moc.
Miała wrażenie, że Moc towarzyszyła jej od zawsze, pojawiała się w
najwcześniejszych wspomnieniach z dzieciństwa. Jedno z nich było szczególnie żywe i
z jakiegoś powodu pojawiło się w jej umyśle, gdy wezwała na pomoc potęgę Mocy. W
scenie, którą sobie przypomniała, miała trzy, najwyżej cztery lata, i bawiła się piłką w
jednym z holów Świątyni. W pewnej chwili piłka potoczyła się daleko, pod wielki łuk
będący przejściem do pomieszczenia, którego Barrissa jeszcze nie znała. Podążyła za
nią i nagle znalazła się w jednej z olbrzymich sal głównych. Wysoko nad głową
zobaczyła kopulaste sklepienie, wsparte na majestatycznych kolumnach wyrastających
z mozaikowej posadzki. Piłka wciąż jeszcze toczyła się po podłodze, lecz Barrissa,
onieśmielona rozmiarami i wspaniałością przestrzeni, w której się znalazła, nie miała
odwagi biec dalej.
Wolała zmusić piłkę do powrotu.
Nie wiedziała, że potrafi tego dokonać. Po prostu sięgnęła po nią, a piłka
zatrzymała się jakby z wahaniem, po czym posłusznie potoczyła się w przeciwnym
kierunku.
Gdy Barissa schyliła się, by ją podnieść, wyczuła czyjąś obecność. Odwróciła się i
zobaczyła mistrza Yodę, który stal w dalekim przejściu łączącym salę z korytarzem.
Uśmiechnął się i skinął głową, wyraźnie poruszony wyczynem, którego był świadkiem.
To było wszystko. Barrissa nie pamiętała, co się potem zdarzyło - czy mistrz Yoda
odszedł, a ona bawiła się dalej, czy przemówił do niej, czy może zaszło coś zupełnie
innego. Ktoś mógłby sobie pomyśleć, że spotkanie z legendarnym mistrzem Zakonu
powinno wywrzeć niezatarte piętno na umyśle malej dziewczynki, a jednak pamiętała
tak niewiele. Najwyraźniej zapisał się w jej wspomnieniach kolor piłki: niebieski.
Ten właśnie obraz z przeszłości pojawił się przed oczami Barrissy, jak wiele razy
wcześniej - czasem był przelotny, czasem bardziej szczegółowy, a powracał niemal
zawsze, gdy przywoływała Moc.
Barrissa poczuła, że jej dłonie spoczywające na brzuchu żołnierza stają się coraz
cieplejsze. Nie musiała wizualizować sobie procesu, który właśnie zachodził; po prostu
wiedziała, że lecząca energia przelewa się z niej wprost do ciała klona. Nie, nie z niej -
przez nią. Była tylko naczyniem, kanałem, przez który Moc wykonywała swoją pracę.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
38
- Hm - zamruczał z uznaniem Zan, który stał za nią i obserwował wskazania
przyrządów. Stan rannego był coraz bardziej stabilny. Ustępowało też przebarwienie
skóry, powracał jej naturalny, zdrowy kolor.
- Musiałaś być prymusem w swojej klasie. Jak to zrobiłaś? - spytał, nie odrywając
wzroku od ekranu.
- Nic nie zrobiłam - odparła Barrissa. - Moc potrafi leczyć rozmaite rany.
- Jemu najwyraźniej pomogła - przyznał Zan, wskazując na panel z
wyświetlaczem. - Wzór fal mózgowych w normie, większość śladów szoku urazowego
zniknęła... Imponujące, padawanko Offee.
Android FX-7 wyprowadził łóżko. Zanim Zan zdążył zmienić rękawiczki, leżało
przed nim kolejne nieruchome ciało.
- Nie odchodź daleko - rzucił w stronę Barrissy. - Mamy tu więcej takich
delikwentów.
Siedząc na wysokim stołku barowym, z lewą stopą wspartą na poprzeczce Zabrak
manipulował mechanizmem strojącym swojej quetarry próbując wydobyć właściwy
ton. Instrument miał osiem strun - mocnych włókien o różnej średnicy i teksturze -
czyli o trzy więcej niż Zan palców. Jos był pod wrażeniem, gdy po raz pierwszy
zobaczył, jak jego przyjaciel gra. Palce Zabraka tańczyły zwinnie po gryfie
instrumentu, a jego podbródek od czasu do czasu dociskał struny, niczym dodatkowy
próg. Quetarra była pustym, bogato zdobionym pudłem z kilkoma otworami,
wykonanym z pięknie dobranych i oszlifowanych do połysku kawałków plekodrzewu,
które sklejono tak, by instrument przypominał cyfrę osiem. Sterczała z niego płaska
deska, a na jej rzeźbionym końcu znajdował się zestaw kluczy regulujący naciąg ośmiu
strun.
Ponury korowód zniszczonych wojną ciał zakończył się po niemal pięciu
godzinach od przybycia ostatnich medlifterów. W ostatniej godzinie nad szpitalem
polowym przeszła kolejna burza z wyładowaniami. Była dość intensywna, a pioruny
biły bardzo blisko obozu. Jego teren, rzecz jasna, otaczała tarcza elektrostatyczna, lecz
trudno było o tym pamiętać, gdy gromy brzmiały tak głośno, że trzęsły całymi
budynkami, nagłe błyski białego światła za oknami na długo pozostawiały w oczach
fioletowe kręgi, a ostra woń ozonu przepełniała powietrze, tłumiąc nawet smród
przypalonych ciał.
Burza jak zawsze minęła równie szybko, jak nadeszła, i cały personel - mocą
niepisanego porozumienia - zebrał się po skończonej pracy w obozowej kantynie. Jos
spóźnił się o kilka minut i w pierwszej chwili był zdziwiony panującą w lokalu ciszą,
ale potem dostrzegł Zana.
Atmosfera wyczekiwania była niemal tak intensywna jak jeszcze niedawno woń
ozonu. Ludzie sączyli drinki, wdychali opary albo żuli przekąski, zerkając na Zabraka
strojącego quetarrą. Nikt nie okazywał zainteresowania milczącemu pudłu systemu
kwadro, które zwykle było tu źródłem muzyki. Kuliste lampy pracowały z mniejszą
mocą, dając łagodniejsze, ciepłe światło. Gdy Zan kręcił kluczami, z instrumentu
wydobywały się rozmaite harmoniczne odgłosy. Zmieniał naprężenie strun tak długo,
Michael Reaves, Steve Perry
39
aż atonalne dźwięki zaczęły pasować do siebie. Wreszcie, zadowolony, wyprostował
się przy stole, oparł instrument o lewą nogę i skinął głową milczącej publiczności.
- Spróbuję zagrać dwa krótkie kawałki. Pierwszym będzie preludium do
arcydzieła Borry Chambo Rozpad z własnej woli. Drugim fuga z Nieczułego Tikkala
Remba Maha.
Zan zaczął muskać palcami struny i salę kantyny wypełniły dźwięki tęsknej
melodii z kontrapunktową linią basu, która - bez względu na to, jak głośno i często Jos
zarzekał się, że nienawidzi klasyki - poruszyła do głębi wszystkich słuchaczy.
Zan był wirtuozem i nikt nie mógł zakwestionować jego umiejętności. Powinien
był grać teraz gdzieś w salach koncertowych spokojnych, cywilizowanych światów,
których mieszkańcy potrafiliby docenić kunszt artysty; jego zręczne ręce powinny
dokonywać cudów za pomocą rogu Kloo albo Ommni, a nie wibroskalpela i zacisków.
Wojna, pomyślał Jos. Jaki z niej pożytek? Na pewno nie sprzyja sztuce.
Zastanawiał się, ile talentów takich jak Zan marnowało się na polach bitwy, jak
galaktyka długa i szeroka. Po chwili odsunął jednak ponure myśli i skupił się na
słuchaniu muzyki. Pomogła mu w tym przytomna refleksja, że skoro na tej planecie
naprawdę niewiele rzeczy zasługiwało na miano pięknych, to warto wykorzystać
przynajmniej takie okruchy.
Goście kantyny, siedzący i stojący wokół Josa, również dali się omotać muzyczną
siecią, którą uplótł Zan. Nikt się nie odzywał. Nikt nie grzechotał sztućcami i nie
dzwonił szkłem. Panowała cisza, jeśli nie liczyć dalekich grzmotów oraz dźwięku
quetarry, na której grał Zabrak.
Jos rozejrzał się i dostrzegł Klo Merita. Equanin zdecydowanie wyróżniał się w
towarzystwie; był niemal o głowę wyższy od najroślejszych dwunożnych gości lokalu.
Jasnoszare futro i sterczące wąsy także nie pomagały mu we wtapianiu się w tłum. Jos
ucieszył się na widok etatowego empaty Rimsu Siedem. Equanie - a było ich niewielu,
odkąd rozbłysk słoneczny usmażył ich ojczystą planetę - mieli nadzwyczajne zdolności
empatyczne; potrafili zrozumieć i dokonać psychoanalizy przedstawicieli niemal
wszystkich gatunków istot świadomych. Jos wiedział, że Merit w pewnym sensie
dźwigał na swoich szerokich, ale szczupłych barkach emocjonalny balast całego obozu.
Teraz jednak, jak wszyscy dokoła, sprawiał wrażenie omotanego muzyczną pajęczyną
Zana. I dobrze, pomyślał Jos. Przypomniał sobie słowa Bahma Gilyada, który pięć
tysięcy lat wcześniej, podczas Wielkiej Wojny Nadprzestrzennej, zebrał i sformułował
najważniejsze reguły lekarskiego rzemiosła: „Chorzy i ranni zawsze znajdą
uzdrowiciela, który ich opatrzy, ale u kogo ma szukać pomocy uzdrowiciel?”
Im dłużej grał Zan, tym łatwiej było Josowi nie myśleć o wojnie, o zmęczeniu, o
niezliczonych strzępach metalu, które powyjmował z ciał rannych i o organach, które
musiał przeszczepić w ciągu ostatnich kilku godzin. Muzyka wciągała go coraz głębiej i
unosiła coraz wyżej, odświeżając siły niemal tak skutecznie jak tygodniowy urlop. Jos
uświadomił sobie, że jego przyjaciel daje lekarzom i pielęgniarkom z Rimsu Siedem to
samo, co Jedi ofiarowała rannym żołnierzom klonom - uzdrawia ich.
Czas zatrzymał się w miejscu.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
40
Wreszcie Zan dotarł do końca ostatniej kompozycji. Ostatnia czysta nuta
wybrzmiała i w sali zapadła niemal absolutna cisza. A potem goście zaczęli gwizdać,
klaskać i łomotać pustymi kubkami o blaty stolików. Zan uśmiechnął się, wstał i skłonił
głowę. Den Dhur stanął niepostrzeżenie u ramienia Josa.
- Twój partner jest naprawdę dobry - powiedział. - Mógłby robić to zawodowo,
zarabiając niemałe pieniądze.
Jos skinął głową.
- Pewnie, że mógłby - odparł. - Gdyby nie drobny problem zwany
międzygwiezdną wojną.
- No tak - mruknął Dhur i umilkł na chwilę. - Pozwól, doktorze, że postawię ci
drinka.
- Pozwól, że ci pozwolę.
Podeszli do baru i Dhur skinął na barmana, który zbliżył się leniwym krokiem.
- Dwie Chłodnie Coruscant.
Gdy czekali na drinki, Dhur odezwał się ponownie:
- Co wiesz o Filbie?
Jos wzruszył ramionami.
- Jest zaopatrzeniowcem. Zajmuje się zamówieniami, wprowadza zmiany według
poleceń z góry, takie tam sprawy... I śmierdzi, jakby perfumował się bagnem. Poza tym
- naprawdę nic o nim nie wiem. Zresztą kto wie dużo o Huttach? I właściwie dlaczego
interesuje cię ten temat?
- Instynkt reportera. Huttowie często są bohaterami dziennikarskich śledztw, a ja
znam Filbę od dawna. Nie chcę, żebyś uważał mnie za rasistę czy kogoś takiego, ale...
Znasz starą zagadkę: jak rozpoznać, że Hutt kłamie? Jego...
- ...usta się poruszają - dokończył Jos. - Tak, znam ten tekst. To samo mówią o
Neimoidianach.
- A także o Rynach, Bothanach i Toydarianach. To mało przyjazna galaktyka, jak
słyszałem. - Reporter uśmiechnął się do Josa, a Jos odpowiedział mu tym samym. Choć
sprawiał wrażenie drażliwego i skłonnego do sarkazmu, wymięty Sullustanin miał w
sobie coś sympatycznego.
Barman postawił przed nimi szklanki. Dhur rzucił na blat jednokredytówkę.
- Przykro mi o tym mówić, ale słyszałem tę samą zagadkę z ludźmi w roli
głównej.
Jos osuszył szklankę.
- Jestem głęboko wstrząśnięty i obrażony. W imię solidarności z całym rodzajem
ludzkim rozproszonym po galaktyce wypiję jeszcze jednego drinka - oznajmił i skinął
na barmana, po czym dodał: - Filba bywa upierdliwy, ale wydaje się, że nieźle robi to,
co do niego należy. Mam wrażenie, że wtyka swoje tłuste paluchy we wszystkie
możliwe sprawy. Wziął na siebie nawet wysyłkę ładunków boty.
Dhur właśnie miał pociągnąć łyk trunku, ale nagle znieruchomiał, a potem zamiast
szklanki uniósł brwi.
- Co takiego?
Michael Reaves, Steve Perry
41
- Tak słyszałem. Bleyd powierzył mu pełną kontrolę nad zbieraniem,
przetwarzaniem i ekspediowaniem zielska w kosmos.
- Coś podobnego - mruknął Dhur, wyraźnie zdenerwowany. - Słyszałeś, że Epoh
Trebor i jego HoloNetowa Rozrywka mają odwiedzić Drongar w ramach tournée?
- Zapiszę sobie, że w wolnej chwili mam się ucieszyć tą nowiną. - Jos nigdy nie
darzył sympatią holonetowej gwiazdy, choć sądząc po wysokich notowaniach Epoha,
należał do zdecydowanej mniejszości. Zdecydowanie bardziej ciekawiło go
zainteresowanie Dhura osobą Filby, ale zanim zdążył wrócić do tematu, Sullustanin
opróżnił szklankę do końca i powiedział:
- Spotkamy się później, doktorze. Dzięki za drinka.
- Sam zapłaciłeś - przypomniał mu Jos.
- Racja - odparł Dhur. - W takim razie ty stawiasz następnym razem - dodał i
ruszył w stronę wyjścia tak szybko, jak mogły go unieść krótkie i grube nogi.
Vondar rozejrzał się, ciekaw, czy podczas ich rozmowy Filba nie pojawił się
gdzieś w pobliżu. Nie zauważył go jednak, choć nietrudno było wypatrzyć Hutta w
tłumie humanoidalnych istot.
Zmarszczył czoło, wspominając gwałtowną reakcję Dhura, która najwyraźniej
miała związek z wiadomościami na temat Filby. Bazę czekało teraz kilka godzin
względnego spokoju i ciszy przed kolejnym transportem rannych - chyba że ktoś
planował zarządzić nagłą ewakuację jednostek frontowych, a tej możliwości nigdy nie
można było wykluczyć. Jos zamierzał dobrze wykorzystać ten czas, mianowicie iść
spać. Na tej planecie sen był cenniejszy od boty. Może jednak warto, pomyślał chirurg,
zajrzeć po drodze do magazynu i zobaczyć, co porabia Filba.
Najpierw jednak trzeba skończyć drinka.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
42
R O Z D Z I A Ł
7
Szpieg przebywał na tej żałosnej i cuchnącej kuli błota od ponad dwóch
standardowych miesięcy i miał tego gorąco i serdecznie dosyć. Dwa miesiące minęło,
odkąd agenci ulokowani na odpowiedzialnych stanowiskach w siłach zbrojnych
Republiki zdołali zaaranżować jego przeniesienie do tego Rimsu. Dwa miesiące w
skwarze i słońcu, pod nieustającym atakiem latających szkodników wszelkiej maści... i
zarodników. Tych przeklętych zarodników, które z uporem wciskały się dosłownie
wszędzie. Zdarzały się takie dni, że bez maski z filtrem udusiłby się, nim by
przemaszerował z jednego końca bazy w drugi.
Szpieg coraz bardziej rozpaczliwie tęsknił za domem. Za łagodnym klimatem, za
oceaniczną bryzą, za subtelnym zapachem drzewiastych paproci... Rozpędził
nostalgiczne myśli, potrząsając głową i pojękując z cicha. Nie ma sensu zastanawiać się
nad przeszłością. Trzeba wykonać zadanie, a właśnie teraz ziarna, które zasiano tu
przed ponad rokiem, miały wykiełkować.
Choć prawdziwa natura machinacji, dzięki którym hrabia Dooku zdołał
zrealizować swój wspaniały plan, nie była jasna, w praktyce takie niuanse nie miały
żadnego znaczenia. Właściwie nawet lepiej było nie wiedzieć zbyt wiele, by w razie
wpadki nawet narkotyki i skan hipnotyczny nie pozwoliły przeciwnikowi poznać
prawdy.
Ryzyko wpadki w istocie nie było duże. Nowa tożsamość szpiega została
znakomicie udokumentowana, a pozycja w łańcuchu dowodzenia na tyle wysoka, by
mógł ocenić pod względem bezpieczeństwa prawie każdy skrawek napływających
informacji. Konfederacja dobrze przygotowała grunt pod tą operację. Szpieg spojrzał na
tarczą ściennego chronometru, po czym usiadł za imponująco wielkim biurkiem. W
jego blat wbudowano ekran, na którym można było obserwować sekwencyjny obraz
poszczególnych budynków Rimsu, hangaru transportowców oraz przetwórni boty. Tak
naprawdę nie było tu nic więcej. Wszystko to razem wzięte nie było nawet warte jednej
torpedy protonowej... może z wyjątkiem zapasów boty.
Ze scen widocznych na ekranie wynikało, że życie obozu przebiega normalnie.
Wkrótce jednak miało się to zmienić - już za kilka minut, jeśli chodzi o ścisłość.
Michael Reaves, Steve Perry
43
Wciśnięcie klawisza wystarczyło, by zatrzymać sekwencję ujęć na obrazie „doku
kosmicznego” - zdecydowanie na wyrost była ta nazwa, pod którą krył się placek
ferrobetonu o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych - z którego właśnie miał
wystartować wahadłowiec pełen przetworzonej boty. Szpieg obserwował ze spokojem,
jak statek unosi się bezgłośnie na niewidzialnych falach repulsora. Szybko nabierał
wysokości i prędkości poziomej, by jak najprędzej przebić się przez warstwę lotnych
zarodników, minimalizując uszkodzenia. Już po chwili osiągnął pułap tysiąca metrów,
zmieniając się w kropkę ledwie widoczną na ekranie. I nagle kropka ta rozkwitła
oślepiającą bielą, stając się na moment jaśniejsza niż Drongar Prime.
Kilka sekund później nad bazą przetoczył się huk eksplozji, podobny do echa
dalekiej fali uderzającej w brzeg.
Szpieg nie umiał radować się tym, co się stało. Zginęli ludzie, ale z drugiej strony
wiedział, że tak trzeba. Musiał uczepić się tej myśli. To, co się stało, było epizodem na
drodze do dalekiego, ale ważnego celu. I o tym należało pamiętać.
Den Dhur myślał intensywnie. Zbliżała się pora powrotu do kabiny i wygrzebania
z bagażu małego, ale bardzo mocnego komunikatora, który kupił na czarnym rynku w
ramach przygotowań do roli korespondenta wojennego. Kosztował go mnóstwo
kredytów, ale był wart swojej ceny. Zamaskowany jako przenośny moduł rekreacyjny,
komunikator ten był zdolny do przesyłania kodowanych wiadomości kanałami
nadprzestrzennymi, na częstotliwości niedostępnej ani dla konfederackich, ani dla
republikańskich stacji nasłuchowych.
Problem polegał na tym, że w tej chwili Dhur nie bardzo miał o czym meldować.
Choć szerokie rzesze mieszkańców galaktyki nie bardzo się orientowały, że celem walk
na Drongarze jest uzyskanie kontroli nad polami boty, to z drugiej strony nie było to
wielką niespodzianką. Takie informacje to nie jest wystarczający materiał na reportaż i
stąd problem...
Problem, który nie trwał długo.
Den szedł właśnie obozową alejką, kiedy jego cień stał się na ułamek sekundy
czarny jak smoła. Odwrócił się i ostrożnie spojrzał w górę, mrużąc oczy, by polaryzacja
obiektywów gogli zdążyła osiągnąć maksymalny poziom. Nawet widziany przez
ciemne filtry rozbłysk na niebie był niezwykle jaskrawy, jaśniejszy niż słońce. Przez
krótką chwilę przerażony Sullustanin podejrzewał, że jedna z pobliskich gwiazd
zmieniła się w supernową. Tak, pomyślał, to byłby gorący materiał na reportaż, tylko że
nie byłoby komu go napisać.
Usłyszał za plecami okrzyki strachu i niepewności. Ktoś stanął tuż obok niego -
Tolk, lorrdiańska pielęgniarka.
- Co się stało? - spytała.
- Zdaje się, że transport boty wyleciał w powietrze.
Jakby na potwierdzenie tych słów teraz dopiero rozległ się huk eksplozji,
wprawiający w drżenie kości tych istot, które były szczęśliwymi posiadaczami
szkieletów. Zęby Dena zadzwoniły cicho w reakcji na fale dźwiękowe o niskiej
częstotliwości.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
44
Stojący opodal klon - porucznik, jak wskazywały niebieskie wyłogi - gwizdnął z
cicha.
- No tak. Pole musiało osiągnąć punkt krytyczny. Pewnie poszło złącze
nadprzewodnikowe.
- Nie ma mowy - obruszył się stojący opodal Ishi Tib, spec z ekipy technicznej.
Den rozpoznał w nim jednego z tych, którzy tańczyli w kantynie pierwszego,
deszczowego dnia. - Moi ludzie sprawdzili obudowę trzy razy; bańki próżniowe były
szczelne. Nasmarowane neutrino nie przecisnęłoby się między płytami.
Żołnierz wzruszył ramionami.
- Możliwe. Ilu na pokładzie?
- Dwóch tragarzy - odrzekł facet, którego Den jeszcze nie znał. - No i pilot.
Klon pokręcił głową i odwrócił się.
- Cholerna szkoda.
Można tak to ująć, pomyślał Den, rozglądając się. Na obozowym placu było już
pełno gapiów; wszyscy zadzierali głowy w górę, mrużąc oczy, choć nie było już na co
patrzeć.
- Co ze szczątkami? - spytała nerwowo pielęgniarka rasy Caamasi.
- Ze szczątkami? - parsknął technik. - Jedynymi szczątkami po czymś takim mogą
być promienie gamma - wyjaśnił i machnął ręką w stroną nieba nad bazą. - Ale bez
obawy, mamy nad sobą pole ochronne.
Zebrani zaczęli wymieniać poglądy na temat domniemanej przyczyny katastrofy,
Den zaś oddalił się w zamyśleniu.
Jednego był pewien: Filba będzie miał kłopoty, o ile już ich nie ma. Sullustanin
zacisnął szerokie usta i z namysłem zmienił kierunek marszu.
Zbliżając się do budynków magazynowych, w których mieściło się też stanowisko
łączności, Den Dhur czuł lekki niepokój. Na Drongarze był zaledwie od kilku dni, ale
Filbę znał od dawna. Po raz pierwszy ich ścieżki skrzyżowały się na deszczowej
planecie Jabiim, podczas jednej z ostatnich bitew armii Republiki. Den był tam
korespondentem wojennym, a Filba oficerem zaopatrzeniowym, przy okazji z
powodzeniem udzielającym się na czarnym rynku handlu bronią. Hutt, podobnie jak
większość jego pobratymców, zawsze chętnie używał cudzych pleców jako pochwy na
wibroostrze. Omal nie uśmiercił Dena, próbując przypochlebić się miejscowemu
buntownikowi, Alto Stratusowi.
Dhur wspominał te chwile ze ściśniętym gardłem. Filba był skończonym
oportunistą i marzył o tym, by zostać grubym ślimakiem przestępczego świata, jak jego
idol, Jabba. Jego ambicje sięgały nawet stanowiska vigo w siatce Czarnego Słońca -
napomykał o tym od czasu do czasu po paru głębszych. Den uważał jednak, że Filba nie
ma wielkich szans w świecie przestępczym. Wszyscy Huttowie byli bezkręgowcami,
ale ten cierpiał na rozpaczliwy wręcz brak kręgosłupa. Filba uwielbiał się przechwalać,
ale to zawsze on jako pierwszy krył się pod stołem, kiedy padały strzały. A biorąc pod
uwagę jego rozmiary, pomyślał Den, był z reguły jedynym, który się tam mieścił.
Michael Reaves, Steve Perry
45
W bazie na Drongarze Filba miał być przede wszystkim kwatermistrzem. To
oznaczało, że odpowiadał za zamawianie i pilnowanie dostaw wszelkiego sprzętu
medycznego, leków, amunicji i materiałów, elementów cybernetycznych, androidów,
personelu, czujników i sprzętu komunikacyjnego, części zamiennych do pojazdów,
żywności oraz wszelkich nowinek z dziedziny chemii, które najtęższe umysły
Republiki preparowały w nieustającej walce z zarodnikami - a były to tylko te
obowiązki, o których Den zdołał się dowiedzieć. Hutt monitorował też pracę stacji
łączności oraz wysyłał i odbierał rozkazy (zwykle pośrednicząc w korespondencji
admirała Bleyda z pułkownikiem Vaetesem, ale czasem także przekazując instrukcje od
admirała floty do dowódców jednostek klonów). Wszystkich tych zająć wystarczyłoby
zapewne dla sześciu istot, ale Hutt dopominał się też o dodatkowe: nadzorował zbiory
boty i wysyłką zakonserwowanych roślin. Den zastanawiał się, czy Filba w ogóle ma
czas na sen.
Na ile go znam, myślał reporter, a przecież, na pamięć mojej matki, znam go
doskonale, to jego zainteresowanie botą nie ma wyłącznie zawodowego podłoża.
Biuro Filby było mniej więcej takie, jakie Dhur spodziewał się ujrzeć: schludne i
dobrze zorganizowane, ale także zastawione do granic możliwości regałami i szafami.
Ich półki z kolei zasypane były najróżniejszymi dobrami, a przede wszystkim
rozmaitymi nośnikami danych. Den miał przed sobą sterty holokości, wyświetlaczy,
segregatorów z arkuszami flimsiplastu i tysięcy innych przedmiotów... Głowa go
rozbolała od samego patrzenia na takie masy informacji.
Hutt siedział przed holoprojektorem, rozmawiając z kimś widocznym jako
półprzezroczysta plama ruchomego obrazu. Tyle Den zdołał dostrzec, zanim stanął
przed nim żołnierz z karabinem w dłoniach.
- Nazwisko i cel wizyty - wyrecytował klon.
Bez wątpienia nie należał do jednostki bojowej; przydzielono go zapewne do
osobistej ochrony Filby. Jego pancerz był biały i lśniący.
- Jeżeli nie masz sensownej odpowiedzi, pożegnaj się z głową - dorzucił klon.
- Den Dhur. Reporter Fali Galaktycznej. Chciałem tylko usłyszeć zdanie Filby na
temat...
Za plecami klona pojawiło się masywne cielsko Hutta.
- W porządku - powiedział Filba. Wartownik skinął głową i ustąpił na bok. Hutt
spojrzał z góry na przybysza, celowo wyprężając swoją potężną - przynajmniej dla
niewysokiego Sullustanina - postać. Den zauważył, że holoprojektor, przed którym
Filba siedział jeszcze przed chwilą, zniknął bez śladu.
- Czego chcesz? - warknął Hutt.
- Nie próbuj mnie zastraszyć, ślimaczy ryju, bo wypuszczę z ciebie trochę pary. -
Den zdążył już wyjąć z kieszeni pręt nagrywający, gotów zarejestrować każde słowo
Filby. Teraz wbił go lekko w brzuch Hutta, by dodać mocy swoim słowom, i zaraz tego
pożałował, bo urządzenie natychmiast pokryło się rzadkim śluzem.
Filba w jednej chwili skurczył się przynajmniej o pół metra. Wyglądał - o ile Den
właściwie odczytywał wyraz ogromnego, ropuszego oblicza - na mocno
Medstar I – Chirurdzy Polowi
46
zdenerwowanego. Sullustanin zmarszczył nos, bo wydzieliny wielkiego cielska nabrały
nagle dość przykrej woni.
- Właśnie rozmawiałem z admirałem Bleydem - odparł wreszcie Filba. - A raczej
słuchałem tego, co miał do powiedzenia. Mówił długo i głośno.
- Niech no zgadnę.: nie jest zachwycony tym, co się stało z transportem.
- Podobnie jak ja. - Filba zaplótł dłonie; jego paluchy przypominały mokre,
żółtawe gąbczaki z Kamino. - Straciliśmy ponad siedemdziesiąt kilogramów boty.
- I troje ludzi - przypomniał mu Den. - Zaraz, jak to się nazywa? Ach tak: „straty
drugorzędne”.
Sarkazm zawarty w tych słowach sprawił, że Filba spojrzał na Sullustanina ostro i
gniewnie. Sprężył się i zaczął pełznąć, zostawiając za sobą szeroki ślad błyszczącego
śluzu. Den ucieszył się nawet, że wzrosła odległość między nim a Huttem; woń strachu
potężnego ślimaka przyprawiała go o mdłości.
- Ludzie giną na wojnie, redaktorku. Czego ode mnie chcesz?
Ton Filby był teraz lodowaty; Hutt najwyraźniej żałował, że pozwolił, by
Sullustanin zobaczył go w chwili słabości.
- Kilku słów - odparł Dhur pojednawczo. Zaostrzanie konfliktu nie miało sensu;
Filba mógł być tchórzem, ale nadzór nad transportem w całym Rimsu Siedem oraz
wgląd w dane przepływające przez stację łączności czyniły go osobnikiem potężnym i
wpływowym, a przy okazji niebezpiecznym przeciwnikiem. - Oficjalnego stanowiska w
sprawie katastrofy, które mógłbym dołączyć do reportażu.
- Do reportażu? - Wielkie żółte ślepia zwęziły się podejrzliwie. - Jakiego
reportażu?
- Do tego, który wyślę przy najbliższym połączeniu z centralą. Jestem
korespondentem wojennym. Na tym polega moja praca. - Den zauważył, że zaczyna się
usprawiedliwiać. Zamknął usta.
- Nie mogę na to pozwolić - oświadczył sztywno Filba. - Z uwagi na
niebezpieczeństwo obniżenia morale.
Den łypnął oczami.
- Czyjego morale? Żołnierzy? Na nich nic nie robi wrażenia; obetnij takiemu obie
ręce, a zabije cię kopniakami. A jeśli masz na myśli personel i pacjentów, to wszyscy,
którzy nie są w śpiączce i nie moczą się w zbiorniku bacta, już i tak wiedzą. Wiesz, to,
co się stało, dość mocno rzucało się w oczy.
- Koniec rozmowy - oznajmił Filba, wracając po śladach, które zostawił przed
chwilą. - Nie wyślesz nigdzie relacji z tego wypadku. - Hutt machnął ręką i Den poczuł,
że jakaś siła unosi go w górę. Wartownik chwycił go za kołnierz i poniósł w stronę
drzwi. Sullustanin bezradnie wierzgał nogami.
Wyszedłszy z pokoju, klon postawił Dena na ziemi - bez zbędnego rozmachu, ale
i niezbyt delikatnie.
- Koniec niezapowiedzianych wizyt - powiedział. To rozkaz Filmy
Den zatrząsł się ze złości.
- Powiedz Filbie, że może sobie wziąć swoje rozkazy i... - zaczął, i a potep opisał
szczegółowo, w jaki sposób Hutt może użyć swojego otworu kloacznego jako schowka
Michael Reaves, Steve Perry
47
na dokumenty. Żołnierz nie zwrócił najmniejszej uwagi na jego tyradę; po prostu
odwrócił się i odszedł. Den także odmaszerował, tyle że w kierunku swojej kabiny,
wyczuwając po drodze, że odprowadzają go wzrokiem żołnierze klony i oficerowie
różnych ras. Niektórzy uśmiechali się ukradkiem.
„Nie wyślesz nigdzie relacji z tego wypadku”.
- Nieprawda - mruknął Den. - Chcesz się przekonać?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
48
R O Z D Z I A Ł
8
Huk eksplozji wywabił Josa z kantyny, podobnie jak większość jej bywalców.
Chirurg miał trochę mętny wzrok - dwa drinki dziwnym trafem zmieniły się w cztery -
ale katastrofa promu transportowego pomogła mu błyskawicznie otrzeźwieć.
Zobaczył Zana i jeszcze jednego chirurga, Twi’leka nazwiskiem Kardash Josen.
Dołączył do nich; byli pochłonięci spekulacjami na temat przyczyny wypadku,
podobnie jak reszta personelu szpitala. Dominowała teoria o nowej mutacji
zarodników, która wywołała tragiczną w skutkach reakcję w silnikach ciągu
pionowego. Nie była to hipoteza nastrajająca optymizmem...
Dołączywszy do rozmawiających, Jos zauważył Dena Dhura, który maszerował w
stronę swojej kabiny, gniewnie potrząsając zwisami policzkowymi. Zaintrygowany
chirurg ruszył kursem przechwytującym. Reporter mamrotał coś do siebie i
prawdopodobnie minąłby Josa nie zauważając go, gdyby ten nie stanął mu na drodze.
- Jakiś problem? Mogę w czymś pomoc? - spytał medyk, czując nagły przypływ
ciepłych uczuć wobec niewysokiego przybysza. W końcu, to właśnie dzięki niemu
zawarł bliższą znajomość z Chłodnią Coruscant.
- Z drogi, Vondar. Już ja mu pokażę, z kim zadarł...
- Hola hola - przyhamował go Jos, unosząc w gorę ręce i nie ustępując. Dhur,
który próbował go minąć, wreszcie znieruchomiał. - Komu pokażesz?
- Temu ambulatoryjnemu skrzepowi flegmy rankora, oto komu! Temu
nadgorliwemu, protekcjonalnemu zbiornikowi szumowin! Temu...
- Aaa - rzucił domyślnie Jos - zdaje się, że nie układa ci się współpraca z naszym
szanownym kwatermistrzem.
- Kiedy z nim skończę - pieklił się Dhur - będzie miał przed sobą dłuuugą służbę
po drugiej stronie Raxus Prime, albo i w jeszcze gorszej dziurze, jeśli tylko znajdzie się
taka. - Policzki Dhura wibrowały tak energicznie, że Jos czuł powiew powietrza.
- Słuchaj - odezwał się w końcu. - Ja tu jestem szefem personelu medycznego, a ty
naszym gościem. Jeśli masz problem z Filbą lub kimkolwiek innym, to...
- To Filba ma problem, doktorze, tylko jeszcze o tym nie wie. - Dhur obszedł Josa
dziarskim krokiem. - A teraz wybacz, ale mam pilną robotę - rzucił przez ramię, po
czym zniknął za drzwiami kabiny.
Michael Reaves, Steve Perry
49
Jos patrzył za nim jeszcze przez chwilę, nieco skonsternowany. Owszem, Filba nie
należał do istot najprzyjemniejszych w codziennych kontaktach, ale jeszcze nigdy nie
udało mu się wzbudzić w kimś takiej wściekłości. Zazwyczaj kończyło się na solidnej
irytacji. Jos zastanawiał się, jaki związek z tą sprawą ma wcześniejsze zachowanie
Dhura w kantynie.
Postanowił, że zapyta Hutta o jego wersją wydarzeń. Zazwyczaj w sytuacjach
konfliktowych pozwalał, by zainteresowani sami doszli do porozumienia - jako lekarz
nauczył się już dawno, że często najlepszym sposobem na przyspieszenie leczenia jest
pozostawienie spraw w rękach natury, Mocy czy innej siły decydującej o losach
świadomych istot. Z drugiej jednak strony, jak powiedział Dhurowi, jednym z jego
obowiązków było wspieranie Vaetesa w utrzymywaniu względnego spokoju w obozie.
Skierował kroki ku włościom Hutta, gdy nagle zauważył uzdrowicielkę Jedi
wychodzącą z budynku, w którym mieściła się jej kwatera. Natychmiast zmienił kurs.
- Zdaje się, że mamy niezbyt udany poranek, prawda? - zagadnął, podchodząc do
niej.
Spojrzała na niego spod kaptura. Jos był zszokowany widokiem jej bladości.
- Padawanko Offee, wybacz, że tak to ujmę, ale wyglądasz tak, jakbyś właśnie
zobaczyła ducha albo stała się nim... Przydałby ci się zastrzyk kordrazyny.
- Nic mi nie będzie - zapewniła. - To tylko chwilowa reakcja - dodała,
uśmiechając się smutno. - Wasz pułkownik miał rację: człowiek szybko się do tego
przyzwyczaja. Za szybko.
Zaskoczenie musiało dość wyraźnie odmalować się na twarzy Josa, bowiem
Barrissa dodała szybko:
- Ja... wyczułam akt zniszczenia. Poprzez Moc. Nawet nie cierpienie i śmierć, bo
ten sygnał urwał się niemal natychmiast. Ale odczułam szarpnięcie, reakcję między
przyczyną a skutkiem tego odrażającego czynu. To było... bardzo intensywne doznanie.
- Odrażającego? Chcesz powiedzieć, że to, co stało się z transportowcem, nie było
zwykłym wypadkiem?
Barrissa spojrzała na niego ostro. Jej twarz była blada, w jasnych oczach widział
pasję.
- Tak, kapitanie Vondar, właśnie to chcę powiedzieć. To nie była awaria
wywołana przez zarodniki ani błąd systemu, ani nic podobnego. To był sabotaż.
Morderstwo.
Admirał Bleyd jak co dnia wypoczywał w saunie, gdy dotarła do niego
wiadomość. Dostarczył ją android sekretarz, bo żadna istota organiczna na pokładzie
jednostki MedStar nie mogła swobodnie wejść do wypełnionej parą komory. Bleyd
postarał się, by temperatura panująca w saunie przyprawiała większość oficerów i
szeregowego personelu o pęcherze na skórze. Sam czuł się w tych warunkach
doskonale. Przebiegł spojrzeniem po arkusiku flimsiplastu, po czym zgniótł go w dłoni.
Gdy po chwili otworzył pięść, pamięć molekularna tworzywa natychmiast przywróciła
mu poprzednią formę, bez najmniejszych zagnieceń. Upór materii nie poprawił
admirałowi nastroju.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
50
Ubrał się i wrócił do gabinetu. Spacerując nerwowo od ściany do ściany,
zastanawiał się, czyja to sprawka. Ani przez mikrosekundę nie wierzył w to, że zdarzył
się wypadek. To był sabotaż, działalność wywrotowa i bez wątpienia początek tajnej
kampanii, której celem była demoralizacja żołnierzy, Czyżby stali za tym separatyści?
Choć propaganda holonetowa trąbiła na całą galaktykę, że trwa wojna przeciwko
szaleńcowi nazwiskiem Dooku, który próbuje krzewić anarchię na wielką skalę, w
rzeczywistości był to konflikt o podłożu handlowym, jak większość wojen - nawet tych
„świętych”. Konfederacja i Republika nie wystawiły ogromnych armii i flot w służbie
wielkich ideałów czy w obronie praw istot myślących. Chodziło wyłącznie o
gospodarkę. Czy o tym wiedzieli, czy nie, separatyści walczyli z siłami Republiki na
Drongarze o botę i potencjalne zyski z jej sprzedaży, nic więcej. A więc sabotowanie
przez nich transportu z cennym ładunkiem - jedynym, jaki miała do zaoferowania ta
niegościnna planeta - po prostu nie miało sensu.
W tej grze byli jednak i inni, ukryci gracze, operujący figurami bardziej
przezroczystymi niż holopotwory z planszy do dejarika.
Gracze tacy jak Czarne Słońce.
Bleyd przeklął się w duchu za głupotę. Niewykluczone, że przez niepohamowane
pragnienie bogactwa i wysokiego statusu wdał się w nader kłopotliwy alians. Plan był
prosty - prawie na pewno zbyt prosty. Filba, odpowiedzialny za spedycję boty, od czasu
do czasu kradł parę kilo przetworzonej rośliny. Ze względu na swoją adaptogeniczność,
w niektórych zakątkach galaktyki surowiec ten był nawet bardziej poszukiwany niż
przyprawa. Jego potencjalna wartość była tak olbrzymia, że zabroniono nawet
używania go tu, w bazach Rimsu na Drongarze - co, nawiasem mówiąc, było niezłą
ironią losu.
Niestety, transport boty - nawet w dobie lotów hiperprzestrzennych - był
kłopotliwy, a to za sprawą wyjątkowej nietrwałości surowca. I właśnie w tej kwestii
Filba przeszedł sam siebie. Hutt znalazł mianowicie sposób na przemycanie delikatnego
towaru, choćby i na kraniec galaktyki, w nienaruszonym stanie. Jakim cudem wpadł na
ten pomysł, tego Bleyd nie wiedział. O Filbie można było wiele powiedzieć, ale na
pewno nie to, że był wynalazcą - zatem ta metoda nie mogła zrodzić się tak po prostu w
jego podstępnej mózgownicy. Najprawdopodobniej Hutt znalazł cenne informacje w
HoloNecie albo przekupił kogoś, by je pozyskać. Ważne było to, że - o ile można było
polegać na dotychczasowych raportach - sposób na długotrwałe przechowywanie
cennych roślin nie był znany ani separatystom, ani Republice.
Rozkład boty można było mianowicie powstrzymać, zatapiając ją w blokach
karbonitu.
Zakonserwowany tym sposobem surowiec mógł dotrzeć w każde miejsce, jeśli
tylko przemytnicze jednostki potrafiły uniknąć blokad urządzanych przez obie strony
konfliktu. I właśnie tu pojawiło się Czarne Słońce. Filba miał kontakty w tej
galaktycznej organizacji przestępczej i szybko udało im się dobić targu: w zamian za
udział w zyskach Czarne Słońce zobowiązało się dostarczyć frachtowiec YT-1300f ze
zmodyfikowanym hipernapędem, który swobodnie mógł prześliznąć się przez wszelkie
Michael Reaves, Steve Perry
51
blokady, skutecznie przemycając bloki karbonitu z utrwaloną bota w dowolnie wybrany
rejon galaktyki.
Teraz jednak stało się to jasne, że Czarne Słońce nie zamierza zadowolić się
skromnym udziałem w nielegalnych zyskach. Bandyci chcieli mieć większość. Bleyd
uznał, że „wypadek” transportowca był czymś w rodzaju strzału ostrzegawczego.
Spodziewał się, że wkrótce ktoś spróbuje nawiązać kontakt z nim lub z Filbą...
Nagła myśl sprawiła, że admirał zatrzymał się w pół kroku. A może to Filba
próbował go przechytrzyć? Nie było tajemnicą, że Hutt nade wszystko pragnął zostać
vigo. Czy istniał lepszy sposób na zaskarbienie sobie łask podziemnego kartelu, niż
ułatwienie mu przejęcia pełnej kontroli nad nową, wielce opłacalną formą
przemytniczej działalności?
Bleyd pokiwał głową. Tak, należało wziąć pod uwagę i tę ewentualność.
Podszedł do iluminatora i spojrzał w dół, na planetę. Linia terminatora dosięgała
już półwyspu, na którym mieściła się placówka RMSU-7. W grubej tafli transpastali
admirał zobaczył też własne odbicie nałożone na obraz nie tak dalekiej planety.
Właściwa wizja, pomyślał. Bo jeśli Filba mnie zdradził, nie będzie miejsca na tym
świece, w którym mógłby ukryć się przede mną. Ani na żadnym innym.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
52
R O Z D Z I A Ł
9
Nie wszystkie problemy natury medycznej, z którymi żołnierze trafiali do szpitala,
miały związek z traumatycznymi przeżyciami na polu bitwy. Istniała w Rimsu cała
sekcja przeznaczona dla pacjentów z chorobami i infekcjami niezwiązanymi z walką,
ale na tyle poważnymi, że wymagały stałej obserwacji. Alergie, samoistne gorączki,
liczne dolegliwości układu oddechowego nie dziwiły nikogo, skoro powietrze pełne
było pyłków, zarodników i niepoznanych jeszcze czynników uczulających. Każda
planeta dostarczała przybyszom specyficznej mieszanki problemów zdrowotnych.
Zwykle były to bakterie i wirusy; tutaj - zarodniki. Rozwój medycyny sprawił, że
większość pacjentów mogła liczyć na powrót do zdrowia, a przynajmniej na
podtrzymanie życia - lecz nie zawsze. Niekiedy skutki uboczne kuracji były równie
groźne jak choroba.
Barrissa Offee zgodziła się na służbę na tym oddziale, bo użycie Mocy było
szczególnie przydatne w tego typu przypadłościach. Moc nie mogła posłużyć do
zamknięcia rany - a przynajmniej Barrissa nie umiała władać nią tak precyzyjnie - ale
na pewno mogła pomóc systemowi immunologicznemu chorego w odparciu ataku
zarazków.
Myjąc ręce, padawanka rozmyślała o innych sprawach. Katastrofa promu
transportowego nie nastąpiła przypadkiem - tego była absolutnie pewna. Czy ten akt
sabotażu miał coś wspólnego z jej misją dotyczącą boty? Nie było logicznych
przesłanek potwierdzających tę hipotezę, ale Barrissa czuła, że tak właśnie jest. Czy to
Moc naprowadzała ją na właściwy trop? Może tylko intuicja? A może zaledwie
wyobraźnia?
Jak dotąd w kontaktach z pracownikami szpitala na Drongarze nie dostrzegła
poprzez Moc żadnych mrocznych podtekstów. Lekarze, chirurdzy, pielęgniarki i
personel pomocniczy - wszyscy wydawali się tymi, za kogo się podawali. Owszem, coś
się działo pod maskami, które przywdziewali, istniały ukryte napięcia,
niewypowiedziane uczucia... ale nie było niczego, co kojarzyłoby się ze szpiegowaniem
czy zdradą.
Oczywiście nie poznała jeszcze wszystkich, a umysły przedstawicieli niektórych
ras były dla niej nieczytelne, przynajmniej na tym poziomie wyszkolenia, który udało
Michael Reaves, Steve Perry
53
jej się osiągnąć. Na przykład umysły Huttów. Kiedy sięgała ku nim Mocą, sprawiały
wrażenie oślizłych; kiedyś udało jej się dotknąć myślą jednego z nich i czuła się tak,
jakby dotykała transpastalowej kuli zanurzonej w smarze. Najlepiej szło jej sondowanie
przedstawicieli własnego gatunku - mimo że w ostatnich latach często czuła się
beznadziejną prowincjuszką.
Droid medyczny FX-7 wręczył jej płaski wyświetlacz z danymi pacjenta
Zielonego Łóżka. Jako że klony były praktycznie nie do rozróżnienia, opaski
identyfikacyjne Rimsu założone na nadgarstki nie były jedynym sposobem na ich
rozpoznawanie. Łóżka ozdobiono kolorowymi naklejkami, o chorych zaś, jak
wyjaśniono Barrissie, pielęgniarki i lekarze nie mówili inaczej, jak tylko Czerwone
Łóżko, Niebieskie Łóżko, Purpurowe Łóżko i tak dalej.
Leżący na Zielonym Łóżku cierpiał na CNP - chorobę nieznanego pochodzenia,
która objawiała się tym, że jego naczynia krwionośne co jakiś czas zwężały się
gwałtownie, jakby doznawały głębokiego szoku. Jak dotąd nie udało się zidentyfikować
czynnika sprawczego. Tymczasem ciśnienie krwi chorego było tak niskie, że kiedy
próbował wstać, czy choćby usiąść zbyt energicznie, tracił przytomność z powodu
niedokrwienia mózgu. Najlepsza na całej planecie specjalistka od ksenobiotyki, Ree
Ohr, stwierdziła, że pacjent „cierpi na ortostatyczną hipotensję omdleniową o podłożu
idiopatycznym”, czyli, mówiąc bardziej zrozumiałym językiem, „przewraca się za
każdym razem, gdy wstanie lub usiądzie, a my nie mamy pojęcia dlaczego”. Lekarze
przywiązywali wielkie znaczenie do terminologii, zupełnie jakby samo nazwanie
choroby miało pomóc w wyleczeniu pacjenta. Uzdrowiciele Jedi woleli znacznie
bardziej holistyczne podejście do leczenia chorych.
Zobaczmy, co się da zrobić z tym przypadkiem, pomyślała Barrissa.
Podeszła do łóżka z zieloną naklejką. Żołnierz - o numerze CT-914, jak głosił
napis na jego karcie chorobowej - wyglądał na zupełnie zdrowego, kiedy leżał.
Niedawno podano mu opóźniacz histaminowy o nader niekorzystnym działaniu
ubocznym - środek ten obniżał ciśnienie krwi. Nie potrafią pokonać choroby,
pomyślała, więc robią, co mogą, żeby zniwelować chociaż jej objawy.
- Witaj. Jestem padawanka Offee. Jak się dzisiaj czujesz?
- Dobrze - odpowiedział bez przesadnego entuzjazmu.
- Usiądź, proszę.
Usłuchał. Dwie sekundy później błysnął białkami oczu i padł na plecy bez
przytomności.
To tyle, jeśli chodzi o skuteczność nowego leku.
Minęło kolejnych kilka sekund, nim żołnierz doszedł do siebie. Otworzył oczy.
- Powiedz mi, co się stało - poprosiła Barrissa.
- Usiadłem i zemdlałem. Znowu.
Nie spędziła zbyt wiele czasu na tej planecie, ale zdążyła zauważyć, że
sklonowani żołnierze byli dość małomówni, a jeśli już się odzywali, to bardzo
konkretnie. Odpowiadali precyzyjnie na zadane pytania, lecz na ogół nie kwapili się do
rozwijania myśli.
- Jak długo byłeś nieprzytomny?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
54
- Trzynaście sekund.
Pewność w jego głosie była zaskakująca.
- Skąd wiesz?
- Na ścianie za tobą wisi chrono.
Barrissa obejrzała się przez ramię. Rzeczywiście, wisiał. Czując się cokolwiek
głupio, powiedziała:
- Jestem uzdrowicielką Jedi, CT-914. Niewykluczone, że moje zdolności pomogą
ci wrócić do zdrowia. Chciałabym spróbować, jeśli pozwolisz.
Na ustach żołnierza pojawił się krzywy uśmiech.
- A mam wybór, Jedi Offee?
Barrissa także się uśmiechnęła. Żart. Pierwszy, jaki usłyszała z ust żołnierza
klona. Choć z drugiej strony nie konwersowała z nimi zbyt często.
Odetchnęła głęboko i wypchnęła z płuc tyle powietrza, ile tylko zdołała, a potem
odprężyła się, napełniając je ponownie. Powtórzyła operację. Oddychanie
przypływowe, tak jej mentorka nazywała tę zawsze skuteczną technikę. Barrissa
rozluźniła się i wprowadziła umysł w stan podwyższonej wrażliwości na Moc. Uczyniła
z niego czyste, spokojne miejsce, wolne od wspomnień i oczekiwań. Miejsce, w którym
nie było już padawanki Barrissy Offee, nie było nikogo poza anonimowym
przewodnikiem żywej Mocy.
Miała ją w zasiągu ręki, jak zawsze. Skierowała wici Mocy ku energetycznej
aurze żołnierza, szukając błędu.
Jest. Zakłócenie w sieci nerwowej, w okolicy podwzgórza. Nie wyczuwała
konkretnej przyczyny choroby, żadnej mikroskopijnej formy życia - tylko elementy,
które powinny znajdować się w tym miejscu. A jednak w tyłomózgowiu tego człowieka
powstało uszkodzenie. „Widziała” pulsującą, czerwoną plamę ogniska choroby.
Używając Mocy, spróbowała naprawić niewłaściwie funkcjonującą tkanką. „Gładziła”
ją eterycznymi falami energii tak długo, aż pulsowanie ustało.
Wtedy się wycofała, jak zawsze lekko oszołomiona. Skoncentrowała się po chwili
i uniosła powieki. CT-914 patrzył na nią.
- Usiądź, proszą - powiedziała.
Pacjent wykonał polecenie. Minęło kilka sekund. Nie stracił przytomności.
- Przekonajmy się, czy możesz wstać.
Przerzucił nogi nad krawędzią piankowego materaca, oparł stopy na podłodze i
stanął.
- Słabo ci? - spytała.
- Nie. Czuję się... optymalnie. - Schylił się na prostych nogach, ułożył dłonie
płasko na posadzce, potem wspiął się na palce i szeroko rozpostarł ramiona. - Ani
zawrotów głowy, ani dezorientacji - zameldował.
- To dobrze. Proszę, wróć do łóżka. Za jakiś czas ktoś do ciebie zajrzy. Jeżeli
kłopoty nie powrócą, zostaniesz wypisany.
Żołnierz położył się na materacu.
- Dziękuję, Jedi Offee. Dobrze będzie wrócić do jednostki i misji.
- Proszę bardzo.
Michael Reaves, Steve Perry
55
Odwracając się i ruszając w stronę kolejnego pacjenta, Barrissa zerknęła na
chronometr wiszący na ścianie. Zaskoczyło ją to, co zobaczyła: minęła godzina z
okładem, odkąd przywitała się z CT-914. Stała przy nim ponad godzinę, zanurzona w
Mocy, a przecież wydawało jej się, że minęły tylko sekundy.
Takie rzeczy wciąż wprawiały ją w zdumienie.
Łóżko Indygo stało niedaleko...
Kontakt nastąpił znacznie wcześniej niż Bleyd się spodziewał. Co więcej, był to
kontakt osobisty.
Siedzący naprzeciwko niego, po drugiej stronie biurka, przedstawiciel Czarnego
Słońca był więcej niż pewny siebie - był obrzydliwie triumfujący. Właściwie dlaczego
nie? Był poważnym bandytą, delegatem najpotężniejszego syndykatu gangsterskiego w
całej galaktyce. Przy tym Mathal - bo tak kazał się nazywać - okazał się typem
postawnym i bardzo umięśnionym; w kaburze na prawym udzie nosił blaster, w
pochwie na lewym biodrze wibroostrze. W dodatku wygląda tak, jakby potrafił
obchodzić się z tymi zabawkami, pomyślał Bleyd. I to dobrze.
Mathal przywiózł mu ofertę Czarnego Słońca, choć może lepiej byłoby użyć
słowa „ultimatum”. Syndykat nie chciał dostać więcej boty.
Chciał dostać wszystko.
- Możemy uzyskać najwyższe ceny na każdą ilość towaru - powiedział emisariusz.
Bleyd zapewne uniósłby brwi, gdyby je miał. Zamiast tego uśmiechnął się i skinął
głową, myśląc jednocześnie, że człowiek, z którym rozmawia, jest durniem. Czy
wyobrażał sobie, że na planecie nie istnieje żaden system zabezpieczeń? Nawet
dowódca miejscowych jednostek medycznych Republiki nie mógł podejmować
pewnych kroków, bo ryzyko było zbyt duże. Z pewnością ktoś zauważyłby zmianę,
gdyby nagle zaczęli z Filbą kraść większą część cennych zbiorów.
Tylko że Mathal i jego szefowie mieli to gdzieś. Byli chciwi, interesowała ich
jedynie zdobycz, a jeśli to oznaczało, że przy okazji z Bleyda zostanie mokra plama - to
trudno.
- Układ jest taki: wy zwiększacie produkcję i częstotliwość dostaw. My
ustawiamy duży transportowiec poza zasiągiem sensorów. Mamy Damoriana 9000;
może przewieźć pół planety, więc zapomnijcie o tym zasmarkanym YT-1300f, którego
używacie. Pakujecie towar po brzegi ładowni, a my płacimy i znikamy. Wszyscy
zarabiają kupę kredytów i wszyscy są zadowoleni.
Bleyd o mało się nie roześmiał. Akurat, myślał. Moja podobizna ląduje na
wszystkich holoafiszach z gustownym napisem poszukiwany stąd do Coruscant,
podczas gdy wy zostajecie w komfortowym cieniu. Taki jest ten układ.
Nawet gdyby bossowie Czarnego Słońca zostawili go przy życiu po dokonaniu
transakcji - na co wcale nie postawiłby swojego yithroel - i nawet gdyby wyszedł z tej
przygody z fortuną w kieszeni, to i tak nie byłaby ona warta życia uciekiniera, na które
zostałby skazany. Do końca życia oglądać się przez ramię ze strachu przed
funkcjonariuszami Republiki? Nigdy nie mieć chwili odprężenia? Nigdy nie zobaczyć
wschodu księżyca na Saki? Nie, dziękuję, myślał Bleyd. Wiedział, że jedynym
Medstar I – Chirurdzy Polowi
56
sposobem na pełny sukces w szarej strefie jest dokonanie przekrętu, o którym nikt się
nigdy nie dowie. Nie musiała to być zbrodnia doskonała; wystarczyło, by śledczy nie
trafili do drzwi sprawcy. Kto kupił niezarejestrowany blaster, w bezgwiezdną noc
sprzątnął kogoś, z kim nie łączyły go zbyt oczywiste związki, a następnie dał nogę
odpowiednio szybko i wystarczająco daleko, mógł śmiało liczyć na to, że nikt nigdy nie
postawi mu zarzutu morderstwa. Ale ukraść frachtowiec pełen tak charakterystycznego
towaru, jakim była bota? Równie dobrze mógł już zacząć się przyzwyczajać do
więziennego wiktu. Mathalowi jednak powiedział:
- W porządku, ale trochę to potrwa, zanim będę gotowy na taki numer.
Mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając rzadkie zęby.
- Możemy podstawić transportowiec.. powiedzmy, za pół lokalnego miesiąca. To
chyba dość czasu, nie sądzi pan?
Bleyd odpowiedział uśmiechem. Popatrz sobie na moje kły, człowieku.
- Owszem, powinno wystarczyć.
Oczywiście moja odpowiedź nie ma najmniejszego znaczenia, myślał, ponieważ i
tak nie wydarzy się to, o czym mówimy. A ty nie wrócisz do swoich panów, żeby zdać
im relację z tej miłej rozmowy.
- W takim razie dobiliśmy targu - oświadczył Mathal. - Jeszcze tylko sprawa...
pańskiego pomocnika. Czy ślimak wciąż bierze udział w akcji?
- Filba jest lojalnym, godnym zaufania pracownikiem - skłamał gładko Bleyd. W
rzeczywistości wierzył w niego nie bardziej niż w to, że dałby radę podrzucić go jedną
ręką do góry.
- Doskonale. Wracam teraz do mojego vigo i zabieramy się za przygotowanie
operacji.
Znowu się mylisz, przyjacielu, pomyślał Bleyd. „Operacja”, podczas której cię
wypatroszę, zaczyna się już teraz.
- Tak, tak - odpowiedział. - Aha, jeszcze jedno: mam na pokładzie mały, ale
wyjątkowo cenny ładunek boty; towar pierwszej klasy, już w karbonicie. Chciałbym
podarować go pańskiemu vigo, w geście dobrej woli.
- Pierwszej klasy, tak? Dużo tego jest?
- Niedużo. - Bleyd wzruszył ramionami. - Jakieś pięć kilo.
- Świetnie - ucieszył się Mathal. - Mój vigo będzie bardzo zadowolony.
- Miło mi to słyszeć. - Admirał wstał. - Oczywiście musiałem ukryć towar. Zechce
pan mi towarzyszyć? Pójdziemy na pokład kwarantanny.
- Kwarantanny? - Mathal spojrzał na niego niepewnie. - Że niby choroby zakaźne
i tak dalej?
- Nie, nie, nic z tych rzeczy. Wszystko, co przywozimy z powierzchni planety,
poddajemy sterylizacji przez napromieniowanie, niejako na wszelki wypadek. Na
pewno wie pan już, że Drongar jest prawdziwą wylęgarnią egzotycznych patogenów.
Pokład jest naturalnie czysty, ale nie pozwalam nikomu tam wchodzić, bo nie chcę,
żeby ktoś natknął się na drobiazgi, które tam przechowuję - takie jak ten, który mam dla
pana.
Mathal skinął głową.
Michael Reaves, Steve Perry
57
- Sprytnie. Wie pan, admirale, kiedy ta wojna się skończy, mógłby pan się
zastanowić, czy nie warto pracować dla Czarnego Słońca. Istota taka jak pan czułaby
się wśród nas doskonale.
- Zawstydza mnie pańska łaskawość. - Bleyd pokazał ręką drzwi, chcąc
przepuścić gościa przodem. - Pójdziemy po prezent dla vigo?
- Jest pan zabójczo uprzejmy - pochwalił Mathal.
Tym razem Bleyd musiał użyć całej siły woli, by się nie uśmiechnąć.
Den Dhur machnął ręką, by zwrócić na siebie uwagę barmana, a potem wskazał
na puste szklanki stojące na stoliku i uniósł w górę dwa palce. Barman, zmiennik
małomównego Ortolanina, kiwnął głową.
Den odwrócił się do krępego, o głowę od niego niższego Ugnaughta, specjalisty
od sprzętu medycznego nazwiskiem Rorand Zuzz, który siedział naprzeciwko.
- Fascynujące - powiedział. - Mów dalej.
Zuzz dopił resztkę cuchnącego roztworu, którym z lubością zmieniał stan umysłu,
i odstawił pustą szklankę. Woń trunku - zapewne opartego na karboksylu -
przypominała smród truchła sulustańskiego melopełzacza po tygodniu postępującego
rozkładu, a Den wcale nie był zachwycony, że przypomniał sobie taki zapach. Butelka,
którą android zostawił na stoliku, miała etykietkę z napisem: CZERWONE PIWO
TYRUZJAŃSKIE i hasłem reklamowym: BO ŻÓŁTE NIE WYGLĄDA W
KOSMOSIE ZBYT ŁADNIE. Ciekawe, co autor chciał przez to powiedzieć,
zastanawiał się Den.
- No to ci powiem, że robotę mam najcięższą, jaką możesz se wyobrazić.
Jego znajomość basica była, delikatnie mówiąc, powierzchowna. Ughnaughci
raczej nie zaprzątali sobie głów nauką języka, którym mówiono w niemal całej
galaktyce. Z drugiej strony, Den słyszał już i rozumiał jednostki o znacznie gorszej
wymowie.
- Doktory wrzeszczą ciągle: „Napraw to! Napraw tamto!”, jakby się spodziewały,
że wyciągną se części zapasowe z... tyłu! A dostaw za cholerę nie przysyłają na tę
planetę, żebyś wiedział. Te doktory... - mruknął na koniec, gapiąc się smętnie na
ostatnie krople trunku, które zebrały się na dnie naczynia.
Android kelner podjechał do stołu i postawił przed siedzącymi dwie pełne
szklanki. Zaćwierkał z cicha, a Den niecierpliwie machną! na niego ręką.
- Tak, tak, na krechę.
Android pisnął na potwierdzenie i odjechał.
- Pracujesz z Filbą, zgadza się?
Technik sięgnął po nową szklankę i jednym łykiem wchłonął jedną trzecią
zawartości.
- Aaa... Dobre. O czym to ja mówiłem?
- Mówiłeś mi, że pracujesz z Filbą.
Zuzz potrząsnął głową.
- Te Hutty jeszcze gorsze od ludzi. Wybredne, niewychowane, zatwardziałe bobki,
wiesz?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
58
Den pokiwał głową.
- Oj, wiem, bracie. Znasz jednego, to jakbyś znał wszystkich.
Ughnaught spojrzał na niego z ukosa mętnym okiem. Hamuj się, Den. Nie jest
jeszcze tak pijany, żebyś mógł gadać z nim jak z kumplem od kołyski.
Zuzz beknął donośnie.
- Weźmy na przykład to: ja tu próbuję zresetować cały zestaw biosensorów na
Pooperacyjnym, każdą skubaną maszynę, a ten Hutt nie załatwi mi nawet porządnego
kalibratora do tej roboty!
- Nie do wiary - odparł Den. - Co za łajdak.
- I tu masz rację, krewniaku. - Ughnaught rozejrzał się i pochylił nad stolikiem. -
A między nami mówiąc - dodał bełkotliwie - ten Hutt kombinuje coś na boku. Zdaje
się, że kredyty płyną ostatnio prosto do jego kabzy, wiesz, o czym mówię?
- Naprawdę?
- A tak. Mam go na oku. Zgarnia gdzieś niezły szmal, kapujesz?
- Kapuję, krewniaku - przytaknął Den i uśmiechnął się. Filba gorzko pożałuje, że
wszedł mi w drogę, pomyślał. Ma to jak w banku.
Michael Reaves, Steve Perry
59
R O Z D Z I A Ł
10
Przeważył drobiazg - najczęściej bywało właśnie tak, że przeważał drobiazg. W
tym przypadku był to śmiech dziewczyny z laboratorium, która rozmawiała z jakimś
facetem przy sąsiednim stoliku. Niegłośny, ale pełen szczęścia. Śmiech osoby, która na
błogosławioną chwilę zapomina o ponurej rzeczywistości Rimsu. Jos w jednej chwili
przypomniał sobie dziewczynę z podstawówki, pierwszą, którą udało mu się
rozśmieszyć. To prawda, że zrobił to skacząc dookoła niej i udając pędzącego
Selonianina, ale przecież oboje mieli wtedy po siedem lat.
Spojrzał na jedzenie spoczywające schludnie w przegródkach tacy, która stała
przed nim. Choć wiedział, że powinien jeść, by nie stracić sił, to jednak nie umiał
wykrzesać w sobie ani odrobiny apetytu. Jedzenie było znośne - sproszkowane jaja
jastrzębionietoperza chrzęściły w zębach jak piasek, za to steki z tutejszych grzybów
smakowały nieźle, jak na miejscowy specjał. Mimo wszystko, nie był to posiłek jego
życia.
Jos westchnął. Gdyby nie wojna, zapewne siedziałby teraz na Korelii, praktykując
w gabinecie ojca, a może którejś z ciotek czy wujów - miał w rodzinie wielu lekarzy, w
tym kilku chirurgów - i być może po ciężkim dniu pracy w sali operacyjnej wracałby do
wspaniałego apartamentu w dzielnicy Coronetu zwanej Złotą Plażą. W drzwiach
czekałaby na niego żona - bystra, zabawna i seksowna kobieta, z którą mógłby dzielić
życie i miłość. Może nawet mieliby dzieci... . Jos poczuł nagle, że do reszty stracił chęć
do jedzenia. Miał ochotę spędzić tych kilka bezcennych minut wolnego czasu w inny
sposób: pójść do swojej kabiny, wyciągnąć się na koi, naciągnąć na głowę syntetyczną
kołdrę i zasnąć - najlepiej na cały tydzień. Albo na miesiąc. Albo na tyle czasu, ile
pozostało do końca tej przeklętej wojny, aby mógł wreszcie powrócić do domu.
Tak, był chirurgiem. Tak, nie mógł żyć bez krojenia ciał i widoku krwi, ale żeby
zaraz brodzić w niej po kostki? Codziennie? To nie było łatwe.
Nie miało znaczenia, że większość pacjentów stanowili żołnierze klony, wierne
kopie spod jednej sztancy, zaprogramowane tak, by nie czuć strachu. Choć brakowało
im indywidualności, to przecież cierpieli i umierali tak jak inni ludzie. Tych, których
nie dosięgła śmierć, Jos i jego koledzy łatali jak mogli, rozpaczliwie naginając
Medstar I – Chirurdzy Polowi
60
procedury, wymieniając organy i zamykając rany, by posłać ich z powrotem na pole
walki - tym razem być może na śmierć.
Zdarzały się dni, kiedy nienawidził talentu własnych rąk i żelaznych nerwów,
które pozwalały mu kroić, zszywać, leczyć. Niewykluczone, że gdyby wybrał inną
specjalizację - na przykład genetykę albo biorobotykę - nie tkwiłby na tej śmierdzącej
planecie, uwikłany w parszywą wojnę. Naturalnie cieszył się, że trafił na tyły, do
Rimsu, a nie na pierwszą linię. Bądź co bądź, w jego genetyczny program nikt nie
wpisał pełnej odporności na strach. Z drugiej jednak strony, zdecydowanie wolałby nie
mieć z tym światem nic wspólnego.
Pomyślał o Barrissie Offee i o tym, jak pociągająca wydała mu się niemal od
samego początku. Lepiej, żeby nic z tego nie wynikło, pomyślał. Ona nie jest permes.
Niestety, świadomość, że przekracza granice dobrych obyczajów, nie pomogła mu
złagodzić bólu samotności. Potrzebował życiowej partnerki, kogoś bliskiego, o kogo
mógłby się troszczyć. Na to jednak musiał poczekać - co najmniej do powrotu w
rodzinne strony.
Zapatrzył się posępnie w głębiny naparu tanque, który popijał, jakby spodziewał
się znaleźć odpowiedź w mętnym płynie, pośród pływających w nim strzępków
korzeni.
- Nie patrz tak intensywnie, bo wyparuje.
Jos uniósł głowę i zobaczył Tolk, ubraną w biały strój, który zwykle nosiła po
służbie. Światło zza otwartych drzwi mesy opromieniało ją od tyłu, podkreślając
sylwetkę, ale nie rzucało na tyle mocnego cienia, by nie mógł dostrzec rysów twarzy.
W jednej chwili wyleciało mu z głowy wszystko, prócz jednej myśli: na jaja ibbota!
Jaka ona piękna!
Nie chodziło o to, że do tej pory nie dostrzegał, iż szefowa jego pielęgniarek jest
kobietą, a w dodatku dość atrakcyjną - to było oczywiste dla każdego, kto miał choć
jedno w miarę sprawne oko. Jos miał z Tolk podobny problem jak z Barrissą: ona także
nie była permes. Klany Vondar i Kerso, czyli jego ojca i matki, były mocno
zakorzenione w tradycji enster - ich potomkowie, a Jos nie byt wyjątkiem, niemal
fanatycznie przestrzegali zasady przynależności socjopolitycznej. Jednym z filarów
światopoglądu Ensterytów było przekonanie, że nie wolno zawierać małżeństwa - a tym
bardziej konsumować go - z przybyszem spoza ojczystego systemu gwiezdnego.
Nadgorliwcy utrzymywali, że nawet związki z osobą z sąsiedniej planety tego samego
układu są zabronione. Nigdy nie czyniono wyjątków od tej zasady.
Owszem, młody mężczyzna czy młoda kobieta mogli opuścić rodzinną planetą.
Owszem, nawet najbardziej zatwardziali Ensteryci mogli czasem przymknąć oko na
przelotny związek syna czy córki z eksterem - kimś z zewnątrz; ale ten, kto powracał
do domu, musiał zapomnieć o takich szaleństwach. Ekstera nie wolno przyprowadzić
do domu i przedstawić rodzicom. Tak się po prostu nie robi, myślał Jos. Chyba że ktoś
zamierza wyrzec się przynależności klanowej i narazić się na ostracyzm, tracąc kontakt
z rodziną do końca życia. Nie wspominając o wstydzie i pogardzie, które na nią
sprowadza.
Michael Reaves, Steve Perry
61
Wszystko to przemknęło przez jego umysł z prędkością światła. Miał nadzieję, że
przemknęło niezauważalnie, bo Lorrdianka była niedościgła, jeśli chodzi o
odczytywanie wyrazu twarzy i mowy ciała. Nie miała zdolności empatycznych, jakimi
dysponował Klo Merit, ale umiała dostrzec i zinterpretować każdy, nawet
najdrobniejszy fizyczny objaw nastroju, i to u przedstawiciela dowolnej rasy.
- Tolk - odezwał się z wymuszoną swobodą. - Siadaj. Napij się naparu. A
właściwie weź mój, jeśli chcesz.
Tolk usiadła, uniosła do ust jego kubek i pociągnęła łyk. Przyglądała się przez
chwilę z uwagą jego twarzy, zanim powiedziała:
- Kto umarł?
- Ostatnio mniej więcej połowa żołnierzy w siłach zbrojnych Republiki.
- Za to wśród tych, którzy trafiają na nasz oddział, udaje się utrzymać przy życiu
osiemdziesiąt siedem procent.
Korelianin wzruszył ramionami. Tolk znowu upiła trochę tanque.
- Zgoda, trzynaście procent to wciąż sporo, ale mogłoby być znacznie gorzej.
Roztaczała wokół siebie przyjemny zapach; z lekka piżmowy, ale bardzo świeży.
Jos nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi. W gruncie rzeczy nie było w tym nic
dziwnego; w blasku ultrafioletowych lamp sali operacyjnej i w obrębie zachodzących
na siebie pól sterylizujących trudno było cokolwiek poczuć. Być może zresztą była to
zbawienna sytuacja, bowiem z ciał ciętych wibroskalpelem wydobywały się rozmaite
gazy.
- O co naprawdę chodzi, Jos?
Przez moment kusiło go, żeby powiedzieć jej, co czuje. O co chodzi? Jestem
samotny, myślał, daleko od domu, i mam dość obcowania ze śmiercią. Siedzę obok
pięknej kobiety, którą chciałbym poznać bliżej - znacznie bliżej - ale taki związek nie
ma przyszłości, a ja nie jestem z tych, co lubią szybkie i krótkotrwałe znajomości, choć
akurat w tej chwili jest to nader kuszące.
Nie potrzebował wysilać fantazji, by wyobrazić sobie Tolk na swojej koi, z
włosami rozrzuconymi na poduszce... I to właśnie była droga donikąd; rozumiał to
doskonale. Zamiast więc wyznać prawdę, odpowiedział:
- Po prostu jestem zmęczony. Kiepski biorytm. Potrzebuję urlopu.
- Jak my wszyscy - przytaknęła, ale spojrzała na niego tak, że przez sekundę
nabrał pewności, iż Tolk wie dokładnie, o czym myślał.
Bardzo dokładnie.
Jos i Zan przyglądali się lądującemu transportowcowi, który spływał z nieba na
niewidzialnych falach repulsora.
- Lepiej, żeby mieli w końcu te biomarkery - odezwał się Zabrak. - Zamówiłem je
pół standardowego roku temu. Bebechy Sarlacca z Tatooine działają szybciej niż ten
system.
Jos otarł czoło i skinął głową, czekając na opuszczenie rampy. I on zamówił wiele
towarów, których baza rozpaczliwie potrzebowała: zbiorniki i płyn bacta, moduły
bioskanera, koagulinę, neuroprenolinę, provotin i wiele innych najniezbędniejszych
Medstar I – Chirurdzy Polowi
62
leków. Lista nie miała końca. Jedną z najważniejszych pozycji inwentarza były jednak
androidy. Zamówił głównie FX-7 i 2-1B, ale także kilka sztuk przeznaczonych do prac
biurowych. Dwa z czterech CZ-3, którymi dysponowali, od miesiąca nie działały -
pokonały je przepracowanie i rdza. Pozostałe nabierały z wolna ekscentrycznych
obyczajów. Jos podejrzewał, że zaczęły gnić pod wpływem zarodników.
Rampa dotknęła płyty lądowiska. Zaraz też, jak zawsze, pojawił się Filba, by
przejrzeć manifest. Sprawdzał jego treść pedantycznie, upewniając się, że każda rolka
chromonici i każdy skrawek syntciała znajduje się na pokładzie statku. Dwaj chirurdzy
oraz grupka pielęgniarek i salowych przyglądali się wyładunkowi duraplastowych
kontenerów, próbując odczytać przyklejone do nich listy inwentarzowe.
- Tak! Wreszcie mamy biomarkery - syknął z satysfakcją Zan. Po chwili jego
wytatuowana szczęka opadła. - Co?! Tylko jedna skrzynia?! Wystarczy najwyżej na
miesiąc! Jak zwykle...
Jos również był zawiedziony, kiedy minął ich ostatni pakunek.
- Gdzie androidy, które zamówiłem? Widziałeś jakiegoś? - spytał, spoglądając na
Zana. - Może chociaż coś, co przypominało androida?
Zan zerknął ponad ramieniem przyjaciela. Zanim Jos zdążył się odwrócić,
usłyszał:
- Podobno ja przypominam androida, proszą pana.
Precyzyjnie wyartykułowane słowa odznaczały się charakterystyczną,
mechaniczną pustką; ich źródłem mógł być jedynie wokoder. Odwróciwszy się, Jos
zobaczył androida stojącego w połowie długości rampy.
- Choć oczywiście - dodał przybysz - ci, którzy tak twierdzili, mogli po prostu
silić się na uprzejmość.
Vondar spojrzał z ukosa na androida, który wyglądał mniej więcej tak, jak model
protokolarny rozpowszechniony dosłownie w całej galaktyce. Jeśli rzeczywiście należał
do tej serii, to był nieco zmodyfikowany. Jeśli pamięć Josa nie zawodziła, android miał
na brzuchu niestandardowe okablowanie zasilające oraz nietypowe złącze doładowania.
Na mosiężnym pancerzu widać było kilka zadrapań i wgnieceń. Vondar spojrzał na
Zana.
- Ja proszę o model biurowy - powiedział - cokolwiek, choćby stary CZ, a oni
przysyłają androida protokolarnego.
- Przyda się podczas tych niezliczonych oficjalnych obiadów i spotkań
dyplomatycznych, na których ciągle bywamy - odparł Zabrak z kamienną twarzą.
- O, tak. Sam nie wiem, jakim cudem przetrwaliśmy tak długo bez blaszanego
attache.
Android wymamrotał za jego plecami coś, co zabrzmiało jak:
- Ślepy los, nic więcej.
Jos i Zan odwrócili się jednocześnie, wlepiając spojrzenie w przybysza.
- Co powiedziałeś? - spytał Korelianin.
Android stanął na baczność i choć jego twarz była metalową maską bez wyrazu, to
Jos miał wrażenie, że na ułamek sekundy pojawił się w niej błysk uczucia - strachu?
Michael Reaves, Steve Perry
63
Niechęci? A może jednego i drugiego? Kiedy jednak android odezwał się ponownie,
jego głos był absolutnie beznamiętny, jak u większości jednostek 3PO.
- Powiedziałem, że polecono mi zostać... Tutaj. Na Drongarze. Sądzę, że przekona
się pan, iż jestem więcej niż kompetentnym asystentem. Przeszedłem intensywne
programowanie medyczne, włącznie z dostępem do bazy danych Sektora Gen...
- Klasyfikacja identyfikacyjna? - przerwał mu Jos.
- I-5YQ, proszę, pana.
Zan zmarszczył brwi.
- W życiu nie słyszałem o serii I-5YQ.
Android zerknął na niego i zawahał się na moment, nim odpowiedział. I tym
razem jego maska oczywiście ani drgnęła, a jednak Jos wyczuwał, że wypowiedź
przyjaciela wytrąciła I-5 z równowagi. Android odezwał się jednak całkiem uprzejmie.
- To mutacja serii 3PO, proszę pana, z pewnymi zmianami w obrębie jednostek
modułu kognitywnego. W ich implementacji wykorzystano rozwiązania ze starej serii
Serv-O-Droid, model Orbots. Koncern Cybot Galactica zakończył produkcję tej linii
bardzo szybko, z powodu sporu sądowego. - Android umilkł na krótką chwilę, a potem
dodał: - Zwykle zwracano się do mnie I-Five.
Chirurdzy wymienili spojrzenia, a potem Jos wzruszył ramionami i zwrócił się do
androida.
- W porządku, I-Five. Dostaniesz dwa etaty: archiwizację danych i sekretariat oraz
asystowanie na sali operacyjnej. Poradzisz sobie?
I-5 zastanawiał się chwilę i Jos raz jeszcze odniósł wrażenie że android najchętniej
udzieliłby sarkastycznej odpowiedzi.
- Tak jest - odpowiedział spokojnie I-5. Gdy Jos i Zan skierowali się w stronę
obozu, bez słowa ruszył za nimi.
Dziwne, pomyślał Jos. Ten upał musi mi dokuczać bardziej, niż się wydawało,
skoro zaczynam oczekiwać, że android mi napyskuje...
Medstar I – Chirurdzy Polowi
64
R O Z D Z I A Ł
11
Emisariusz Czarnego Słońca nie mógł uwierzyć.
- To żart, prawda? Pan się tylko tak bawi...
- Nic podobnego - odparł Bleyd. Rozbroił Mathala, celując do niego z blastera;
mężczyzna wpadł w furię, zaskoczony takim rozwojem wydarzeń.
- Pan jest szalony! - Mathal przemawiał jeszcze hardo, ale jednocześnie nerwowo
strzelał oczami na boki. Bleyd czuł już w powietrzu zapach jego potu, zapach strachu.
- Na twoim miejscu myślałbym podobnie. Niestety, sprawa nie wygląda tak
prosto. A teraz posłuchaj mnie uważnie. Właz jest zamknięty. Kod, który go otwiera,
znajduje się w kieszonce za moim pasem. Będziesz musiał mi go odebrać, jeżeli chcesz
żywy opuścić ten okręt. Gdzieś tu, na pokładzie, leży duży nóż. Możesz go wziąć,
zanim spróbujesz zdobyć kod.
Mathal zmierzył go ponurym spojrzeniem.
- Tak? A niby dlaczego nie miałbym od razu skręcić ci karku?
- Możesz spróbować, ale nie radziłbym ci tego robić, nawet gdybym nie miał
blastera. Jestem od ciebie silniejszy, a moi przodkowie byli... cóż, dosyć dzicy. Twoje
szanse byłyby śmiesznie małe. I prawdopodobnie nie okażą się większe, nawet jeśli
znajdziesz nóż, a ja stanę do walki z gołymi rękami.
- Kiedy wrócę do mojego vigo i opowiem mu o tym, admirale, każe zrobić puchar
z twojego czerepu.
- Całkiem możliwe - zgodził się Bleyd. - Ale najpierw musisz mnie pokonać. Dam
ci dwie minuty, a potem zaatakuję. Następnym razem gdy się zobaczymy jeden z nas
zginie. A może obaj zginiemy? - Bleyd zacisnął i rozluźnił dłonie, by poczuć ścięgna
przesuwające się pod skórą jak dobrze naoliwione liny. - Lepiej się pospiesz - dorzucił i
skinął głową w stronę zakrętu korytarza tworzącego zamkniętą pętlę.
Bleyd musiał przyznać w duchu, że Mathal potrafił ocenić realne zagrożenie,
kiedy usłyszał właściwe słowa. Nie próbując nawet blefować, puścił się biegiem we
wskazanym kierunku. Dziesięć sekund później zniknął za zakrętem.
Admirał odczekał dwie minuty, rozkoszując się lekkim, choć uporczywym
zapaszkiem potu wystraszonego mężczyzny, po czym ruszył w głąb korytarza, ale w
przeciwnym kierunku. Idąc w tę stronę, miał bliżej do pozostawionego noża i do kilku
Michael Reaves, Steve Perry
65
kryjówek, z których mógł obserwować poczynania Mathala i czekać. Postanowił, że
pozwoli mu znaleźć broń - byłoby to uczciwe, zważywszy, że mięśnie i ścięgna
Sakiyanina miały korzystniejszą budowę niż ludzkie, dzięki czemu , tworzyły znacznie
wydajniejszy system mechaniczny. Bleyd był co najmniej o połowę silniejszy od
najsilniejszego człowieka, a do tego zdecydowanie szybszy.
Gdyby polował, by zdobyć pożywienie, gdyby w domu czekała partnerka i młode,
bez najmniejszego wahania sięgnąłby po blaster i zastrzelił przeciwnika. Następnie
oporządziłby go wstępnie, zarzucił na ramię i bez zwłoki ruszył w powrotną drogę.
Przetrwanie wymagało skuteczności; stwarzanie zwierzynie jakichkolwiek szans
byłoby głupotą - łowca ryzykował nie tylko własne życie, ale także byt rodziny. Gdyby
dopadła go śmierć, bliskich spotkałby ten sam los, a wtedy monthroel i yithroel - honor
osobisty i honor stada - zostałyby splamione na zawsze.
Za to polowanie dla sportu, gdy życie bliskich nie jest stawką w grze... Tak, to
zupełnie inna sprawa, myślał Bleyd. Lecz czy walka z przeciwnikiem słabszym, mniej
bystrym i gorzej uzbrojonym może być wyzwaniem? Nawet najbardziej bezmyślny
android potrafi zabijać, gdy ma przewagę uzbrojenia. Zdobycz prawdziwego łowcy
powinna mieć szanse na zwycięstwo. Kto podejmował ryzyko walki z drapieżcą, ten
mógł zapłacić wysoką cenę, a jeśli ceną tą miało być życie, dodawało to smaku
rozgrywce.
Jego przeciwnik był wprawdzie teraz chłopcem na posyłki, ale Bleyd dobrze
wiedział, że agenci Czarnego Słońca zwykle zaczynali karierę ze znacznie niższego
poziomu. Dawno temu, nim Mathal przystał do organizacji, był zwykłym zbirem do
wynajęcia, opłacanym za wykorzystywanie talentu do zadawania bólu, a nawet
zabijania. To na pewno nie roślinożerca, tego admirał był pewien. To drapieżca.
Choć oczywiście nie tej klasy, co Sakiyamn. Bleyd należał do najlepszych.
Uzbrojony jedynie w lancę, polował na Shistavanenów na Uvenie Trzy. Położył
rankora zaledwie trzema bełtami wystrzelonymi z ręcznej kuszy. Tropił i zabijał
słynnych Noghrich, używając dwóch zakrzywionych kling, nie dłuższych niż jego
środkowe palce.
Nie przypominał sobie, by popełnił kiedyś potencjalnie fatalny błąd podczas
łowów dla sportu. Choć z drugiej strony, takie błędy zwykle popełnia się tylko raz...
Dotarł do noża na kilka minut przed Mathalem, który miał do pokonania większą
część pętli korytarza. Były tu trzy dobre punkty obserwacyjne. Jeden znajdował się na
wysokości pokładu, w ciemnym zaułku, trzy kroki od noża. Drugi - za potężną cewką
radiatora, po drugiej stronie korytarza, co najmniej dwanaście kroków od noża. Trzecią
potencjalną kryjówką był wylot kanału wentylacyjnego, położony niemal dokładnie nad
miejscem, do którego zmierzał Mathal. Znajdował się na wysokości dwóch długości
ciała, ale wystarczyło zeskoczyć, by dopaść ofiarę.
Wybór kryjówki był właściwie oczywisty. Przodkowie Bleyda, podobnie jak
pierwsi ludzie, zeszli z drzew.
Bleyd sprężył się, przykucnął i skoczył. Jedną ręką podbił i usunął na bok kratkę
wentylacyjną, a drugą chwycił mocno krawędź otworu. Następnie uniósł nogi i
podciągnął się do wnętrza szybu. Ułożył kratkę z powrotem na miejscu i podparty na
Medstar I – Chirurdzy Polowi
66
rękach znieruchomiał w wąskim szybie. Oddychał powoli i równo, nadając uderzeniom
serca spokojny rytm łowiecki. Spiętemu myśliwemu zawsze brakuje szybkości,
pomyślał.
Nie musiał czekać długo. Po dwóch, może trzech minutach pojawił się Mathal.
Stąpał tak głośno, że pokład wibrował; usłyszałby go nawet stary i gruchy senior stada.
Przystanął obok noża, rozejrzał się ostrożnie, schylił i chwycił rękojeść. Bleyd
uśmiechnął się jeszcze szerzej, słysząc jego westchnienie ulgi.
Nóż był naprawdę dobry, należał do ulubionych w kolekcji admirała. Miał solidne
ostrze długości męskiego przedramienia i szerokości nadgarstka, z ostrym czubkiem.
Wykonano je z ręcznie kutej, chirurgicznej fleksstali nierdzewnej. Okrągła tarcza z
fleksbrązu chroniła dłoń, a rękojeść z twardej i chropawej kości rassa nie ślizgała się
ani w spoconej, ani w zakrwawionej dłoni. Zaopatrzenie potencjalnej zdobyczy w
marną broń byłoby niesportowe. Bleyd wiedział, że Mathal jest doświadczonym
nożownikiem i że jeśli chce go pokonać, będzie musiał użyć całej siły i umiejętności.
Czynnika szczęścia nigdy nie brał pod uwagę.
Wziął ostatni oddech, odsunął kratkę zamykającą otwór i skoczył głową w dół, z
rodowym okrzykiem bojowym na ustach:
- Taarneesseee...!
Mathal spojrzał w górę, a na jego twarzy malowało się przerażenie. Gdy zbyt
późno unosił nóż, Bleyd odepchnął jego rękę i sięgnął do gardła.
Zwarli siew uścisku...
Szpieg nie miał problemu z zaakceptowaniem takich zdarzeń. Każdy mógł
przecież wysadzić coś w powietrze albo zabić na polecenie zleceniodawcy. I choć
niewątpliwie potrzeba było pewnych umiejętności, by wykonać zadanie i nie dać się
złapać - a szpieg posiadł ich więcej, niż ktokolwiek w obozie się domyślał -
prawdziwym wyzwaniem był zgoła inny aspekt tej akcji. W labiryncie wojskowej i
cywilnej biurokracji sprawy toczyły się wolno, ale prędzej czy później przynosiły
spodziewane rezultaty, jeśli tylko manipulowano nimi we właściwy sposób. Szpiega
uczono od dziecka, że odpowiednimi narzędziami można wykonać każde zadanie. A w
dziele obalania organizacji rządowych czy wojskowych, liczących setki tysięcy
członków, narzędziem podstawowym była subtelność. Armie i floty przypominały
zauropody - gigantyczne bestie kroczące z powagą swoimi ścieżkami i miażdżące,
czasem nieświadomie, wszystko, co napotykają na swojej drodze. Pojedynczy człowiek
nie miał szans na powstrzymanie czy choćby zmianę kursu takiego potwora, choćby był
wyjątkowo silny czy zdolny. Nie na darmo stare przysłowie mówi: „Kiedy ronto się
potknie, nie próbuj go podtrzymać, stając pod jego brzuchem”.
Nie, jedynym sposobem na zmianę kursu bestii jest przekonanie jej, że ta zmiana
jest jej własnym pomysłem.
W teorii brzmi to niezmiernie prosto. Trzeba zaszczepić odpowiednią myśl we
właściwym miejscu i właściwym czasie, a następnie zaczekać na efekty. W praktyce
jest nieco trudniej - trzeba zastosować złożoną grę podstępów.
Michael Reaves, Steve Perry
67
Zniszczenie transportowca wywołało w bazie niepokój i lekką paranoję.
Zagrożenie było jednak wciąż zbyt dalekie, by potwór zmienił trasę i został pokonany.
Odrobina tajemniczości z pewnością nie zaszkodziła, ale przywódcy wojskowi
niespecjalnie przejmowali się tym, co niewidoczne. Żyli i umierali, stawiając czoło
faktom - albo temu, co uważali za fakty.
Zagrożenie musiało więc stać się bardziej realne. Vaetes i jego ludzie
potrzebowali konkretu: przeciwnika z krwi i kości. W bazie był nawet ktoś, kto idealnie
nadawał się do tej roli. Szkoda, że czekały go kłopoty, ale cóż... takie jest życie.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
68
R O Z D Z I A Ł
12
Zan siedział na swoim ulubionym składanym stołku i stroił quetarrę. Kiedy nie
grał, instrument spoczywał w futerale z krętowłókna - lekkim i tak wytrzymałym, że
można było po nim skakać, nie obawiając się uszkodzenia. Pewnego razu późnym
wieczorem, po paru drinkach, Zan z wielkim zapałem zaprezentował przyjacielowi
niezwykłą wytrzymałość pudła. Przyglądając się, jak Zabrak z Talusa skacze po
futerale z instrumentem niczym wielki i cokolwiek pomylony geonozjański
liścioskoczek, omal nie wybijając rogami dziur w niskim suficie, Jos uznał, że mógłby
nieźle zarobić, sprzedając bilety na ten pokaz.
A teraz leżał na koi, czytając najnowszy numer pisma „Sugica Galactica Journal”.
Jakiś napalony rzeźnik krtani zamieścił tam właśnie artykuł o mikrochirurgicznej
laminotomii w leczeniu urazów rdzenia kręgowego powstałych na polu walki. Jos
bardzo się starał nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Użyj wziernika pemetrycznego,
by wykryć uszkodzenie włókien nerwowych. Albo: Zastosowanie pola
stenicznego i indukcja fazy homeostatycznej mają tu decydujące znaczenie.
Wzierniki pemetryczne? Pola steniczne? Induktory fazy homeostatycznej? Akurat.
Poza oddziałem chirurgicznym w klinice pierwszej kategorii, wyposażonym w sprzęt
wart dwadzieścia milionów kredytów, natrafienie na takie cuda - choćby jedno z nich,
bo przecież nie wszystkie - było mniej więcej tak prawdopodobne jak osiągnięcie
hiperprędkości poprzez machanie rękami. Przecież to jasne, myślał Jos, że facet w
życiu nie widział pola walki. Strasznie bym chciał zobaczyć, co ten dupek potrafi
zrobić z rozerwaną aortą, dysponując wyłącznie wibroskalpelem i kleszczykami
hemostatycznym.
Zan skończył wreszcie strojenie quetarry i zagrał pierwszy akord. Po chwili zaczął
muskać palcami struny, najpierw delikatnie, a potem coraz energiczniej. Jos nie miał
nic przeciwko jego muzykowaniu, wbrew temu, co czasem wygadywał, by podroczyć
się z przyjacielem.
Kawałek, który Zan grał w tej chwili, był żwawy i rytmiczny. Już po kilku
chwilach zasłuchany Jos zapomniał o artykule. Czyżby to był suskok? Czy Zan
naprawdę grał utwór powstały w tym stuleciu? Człowiek nieustannie doświadcza
cudów, pomyślał Jos.
Michael Reaves, Steve Perry
69
Ale się nie odezwał. Nie miałoby to najmniejszego sensu, bo kiedy Zan wczuł się
w swoją muzykę, nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne. Sześć miesięcy wcześniej
pewien fajtłapowaty gungański rolnik - któremu nie należało powierzać żadnej broni
bardziej niebezpiecznej niż kij - jakimś cudem uruchomił jedną z bomb pulsacyjnych,
które przewoził. Nieszczęsna gadzina zmieniła siebie, pojazd i całkiem spory kawałek
krajobrazu w dymiący krater. Wybuch nastąpił dobrych trzysta metrów od kabiny
chirurgów, ale był wystarczająco potężny, by poprzewracać szklanki, zatrząść meblami
i strącić ze ścian parę obrazków. Zan, który był właśnie w połowie koncertu, nie
pomylił ani jednej nuty. Kiedy skończył grać, rozejrzał się i ze zdziwieniem zauważył
bałagan panujący w pokoju. „Jeśli nie podoba ci się moja muzyka, to wystarczy
powiedzieć”, oznajmił wtedy Josowi. Jos wcale nie miał ochoty przerywać utworu,
który zatracił gdzieś narkotyczny rytm suskoku i toczył się teraz w takt uderzeń serca,
melodią z gatunku ciężkiego izotopu. Jak zawsze zdumiewał go talent przyjaciela, który
z jednego instrumentu strunowego potrafił wydobyć brzmienie sześcioosobowego
zespołu, z omni, elektroharfą i całą resztą sprzętu...
Zan skończył po minucie.
- Interesujące - ocenił Jos, siląc się na obojętność. - Co to właściwie było?
Zan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- To? Etiuda świtu, szesnasta wariacja Vissëncanta. Cieszę się, że wreszcie
zostałeś miłośnikiem klasyki, mój przyjacielu o ołowianym uchu.
Jos spojrzał na niego wilkiem.
- Mamusia cię nie nauczyła, że jak będziesz kłamał, to ci rogi wyrosną?
- Przyznaję, że odrobinę podkręciłem tempo i może w paru miejscach
przestawiłem akcenty. Wzmocniłem też linię basu, ale w gruncie rzeczy... A zresztą
sam oceń.
Zan znowu zaczął grać, nie patrząc na progi quetarry, ale prosto w oczy Josa.
Lekki uśmiech błąkał się po jego ustach.
Jos nasłuchiwał. Z całą pewnością był to ten sam utwór, ale zupełnie inny w tonie
i nastroju. Zdecydowanie klasyczny.
- Jak ty to robisz? W jednej chwili grasz porządnie, a w następnej puszczasz
szmirę, która nadaje się najwyżej do turbowindy.
Zan zaśmiał się cicho.
- To żałosne. Ślimak próżniowy jest bardziej wrażliwy na muzykę niż ty.
W spojrzeniu Zana było coś irytującego, jakby czekał, aż ukryty przekaz dotrze do
jego jednoosobowej publiczności.
- Dobra - powiedział Jos. - Czekam na drugi strzał.
Tym razem Zan roześmiał się na głos.
- Gdyby twoje wykształcenie sięgało choć trochę dalej niż do czubka skalpela,
wiedziałbyś, że Vissëncant stworzył tylko piętnaście wariacji. To, co zagrałem, to
Zimna północ Duskina re Lemte’a, suskokowo-izotopowy kawałek prosto z HoloNetu.
Nagrałem go parę dni temu. Wystarczy zwolnić tempo, dołożyć parę kontrapunktów i
wcale nie jest taki zły. Re Lemte musiał zdobyć niezłe wykształcenie klasyczne, zanim
trafił do mas. Ale oczywiście skąd ty miałbyś o tym wiedzieć.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
70
- Dostaniesz za swoje - wycedził Jos. - Moja zemsta będzie straszna. Może
niezbyt rychła czy szczególnie natchniona, ale na pewno straszna.
Zan zachichotał i znowu pochylił się nad instrumentem.
- Na pewno nie będzie gorsza niż twój gust muzyczny.
Barrissa Offee, czysta i świeża po kąpieli sonicznej, siedziała nago na podłodze
swojej kabiny. Stopy skrzyżowanych nóg spoczywały na udach; plecy były proste jak
struna. Taką pozycję zwano Spoczynkiem. Barrissa ułożyła dłonie na kolanach,
wewnętrzną stroną ku górze. Miała otwarte oczy, ale patrzyła w przestrzeń
niewidzącym wzrokiem. Oddychała wolno, wciągając powietrze prawym nozdrzem
daleko w głąb brzucha, a wypuszczając wolno lewym.
Lewitacja podczas medytacji była dla niej najtrudniejszym ze wszystkich ćwiczeń,
które składały się na szkolenie Jedi. Zdarzały się dni, kiedy radziła sobie z nim bez
najmniejszych problemów - po prostu siadała, oddychała, i już była tam - grawitacja
przestawała istnieć, a ciało Barrissy unosiło się w górę jak balon i pozbawione ciężaru
zawisało w powietrzu. Bywało jednak i tak, że nie umiała oczyścić umysłu i bez
względu na to, jak długo i jak usilnie próbowała się skoncentrować, jej pośladki nie
odrywały się od posadzki nawet na milimetr. To był właśnie jeden z tych dni. Myśli
gnały korytarzami jej umysłu jak tyruzjańskie ptaki-motyle, świergocząc chaotycznie.
Mistrzyni Unduli zapewne pokręciłaby głową z dezaprobatą, gdyby zobaczyła swoją
uczennicę w takim stanie ducha.
Wspomnienie mentorki wzbudziło w Barrissie falę mieszanych uczuć. Podczas
nauki na Coruscant uważała się za przeciętną padawanka - jedni przyswajali sobie
wiedzę nieco gorzej od niej, inni zdecydowanie lepiej. Nie była ani genialnym uczniem,
ani idiotką. Mistrzyni powiedziała jej kiedyś, że takie myślenie o sobie jest elementem
samoograniczenia. Udowodniła to podczas pewnej lekcji, którą Barrissa doskonale
zapamiętała... Tego dnia miała za sobą długi trening w walce wręcz oraz ćwiczenia z
mieczem świetlnym, od których bolały ją ramiona. Wreszcie udała się z mistrzynią na
balkon na dwusetnym piętrze, otoczony solidnym murkiem, z widokiem na
nieprzerwane strumienie pojazdów lecących do pobliskiej stacji skyhook i z powrotem.
Balkon był zabezpieczony polem, ale Luminara Unduli wyłączyła generator, tak by
odgłosy pędzących statków, zapach spalonego paliwa, podmuchy wiatru gnającego
między potężnymi budowlami oraz światła przelatujących obok tablic ogłoszeniowych
nieustannie atakowały zmysły uczennicy. W połączeniu z kwaśnym odorem własnego
potu Barrissy oraz fizycznym wyczerpaniem były to bodźce wprost przytłaczające.
- Usiądź - powiedziała mistrzyni. - Wykonaj Medytację Wznoszącą. Masz znaleźć
się na takiej wysokości, by dostrzec ponad murem okna małej piekarni dokładnie
naprzeciwko nas. Musisz wiedzieć, że życzę sobie usłyszeć od ciebie informację o
liczbie ciastek, które leżą na wystawie.
Barrissa spróbowała się skupić, lecz naturalnie posadzka balkonu trzymała ją z
całych sił. Po kilku chwilach mistrzyni spytała:
- Jakiś problem, padawanko?
- Tak, Mistrzyni. Próbuję, ale...
Michael Reaves, Steve Perry
71
- Mówiąc „próbuję”, narzucasz sobie ograniczenie. Jedi nie narzucają sobie
ograniczeń z wyboru.
Barrissa pokornie skinęła głową.
- Tak, mistrzyni.
- Muszą wiedzieć, ile ciastek leży na wystawie tej piekarni. To dla mnie
najważniejsza informacja. Kontynuuj. Wrócę, do ciebie.
I z tymi słowy mistrzyni się oddaliła.
Presja, rzecz jasna, była zbyt wielka. Barrissa nie uniosła się ani o włos nad
poziom balkonu. Pośladki i uda miała zdrętwiałe od kontaktu z zimnym ferrobetonem,
ale wciąż próbowała, gdy po wielu godzinach mistrzyni Unduli wreszcie wróciła.
- Zawiodłam cię, mistrzyni.
- Tak? W jakim sensie?
- Nie udało mi się lewitować.
Luminara uśmiechnęła się ciepło.
- A na czym polegała ta lekcja, padawanko?
Barrissa spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Słucham?
- Można nie wykonać zadania, lecz mimo to wyciągnąć wnioski z lekcji, Barrisso.
Kiedy po raz pierwszy próbowałam Medytacji Wznoszącej na tym balkonie,
osiągnęłam tylko tyle, że bolało mnie siedzenie. Jedi nie narzuca sobie ograniczeń, ale
one i tak istnieją. Musisz je odnaleźć i poznać sposób na ich pokonanie. Słyszałaś kiedy
opowieść o starcu, który chciał przejść na drugą stronę rzeki?
- Nie przypominam sobie.
- Otóż pewnego razu nad brzegiem szerokiej rzeki, a były tu takie, zanim planeta
stała się tym, czym jest dzisiaj, siedział i medytował stary człowiek. Młodzieniec, który
stanął nad brzegiem, zobaczył siedzącego i podszedł do niego.
„Co robisz?” - spytał.
„Pracuję nad umiejętnością chodzenia po wodzie, żeby przejść na drugi brzeg” -
odparł starzec.
„Ach, tak. I jak ci idzie?”
„Całkiem nieźle. Zajmuję się tym od czterdziestu lat. Jeszcze pięć, może dziesięć
lat i osiągnę cel”.
„Aha - mruknął młody. - W takim razie powodzenia”.
Ukłonił się, podszedł do łodzi przywiązanej opodal, skoczył na pokład, odbił od
brzegu i powiosłował na drugą stronę. - Mistrzyni Unduli spojrzała na uczennicę. -
Rozumiesz znaczenie tej historii?
Barrissa zastanawiała się przez chwilę.
- Jeżeli najważniejsze jest to, by przedostać się na drugi brzeg rzeki, to młody był
mądrzejszy od starca.
- Właśnie. Po co spędzać dziesięciolecia na nauce chodzenia po wodzie, kiedy tuż
obok czeka łódź? - Jedi umilkła. - Co było najważniejsze w zadaniu, które ci
powierzyłam? - spytała po chwili.
- Miałam się dowiedzieć, ile ciastek leży na wystawie piekarni.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
72
- Otóż to.
Barrissa poczuła się bardzo głupio, gdy dotarło do niej, czego oczekiwała
mistrzyni. Luminara Unduli uśmiechnęła się.
- Nareszcie zrozumiałaś.
- Mogłam po prostu wstać i spojrzeć ponad murkiem - powiedziała padawanka. -
Nie było ważne to, w jaki sposób zdobędę informację. Liczył się efekt.
Mistrzyni pokiwała głową.
- Jest jeszcze nadzieja dla ciebie, moja młoda padawanko.
Barrissa uśmiechnęła się na wspomnienie tamtych chwil. A potem odetchnęła
głęboko i oczyściła umysł. Sekundę później oderwała się od podłogi i zawisła w
powietrzu, nieważka i wolna...
Michael Reaves, Steve Perry
73
R O Z D Z I A Ł
13
Jos musiał przyznać, że formofotel jest wygodny. Pod wzglądem ergonomicznym
znakomicie spełniał swoją funkcje.: relaksował siedzącego, ale nie czynił śpiącym.
Podobno mebel ten był wyposażony w biosensory monitorujące rytm serca, puls,
aktywność fal beta i theta oraz wiele innych parametrów. Dane dostawał na bieżąco
Merit; dzięki nim mógł lepiej służyć pomocą potrzebującym. Jos nie wierzył w te
pogłoski. Nie chodziło o to, że to niemożliwe technicznie - Klo Merit po prostu nie
potrzebował takiego wsparcia. Jako Equanin zawsze wiedział, jakich słów należy użyć,
jakie zadać pytania i kiedy milczeć.
Na przykład teraz.
Jos gapił się na podłogę od dłuższego czasu i właśnie w tej chwili uniósł głowę,
by znowu spojrzeć w oczy osadzone w porośniętym sierścią obliczu Merita. Były duże i
miały szarawy kolor. Jos czytał kiedyś w jednym z medikronów, z których uczył się za
czasów rezydentury, że barwa oczu Equan zawsze odpowiadała kolorystyce futra. Merit
odwzajemnił spojrzenie.
- Zastanów się przez chwilę nad uczuciami, które żywisz względem Tolk -
powiedział łagodnie.
Jos odchylił się do tyłu, a formofotel niczym ciepła rtęć posłusznie ustąpił pod
naciskiem ciała, przyjmując nową, równie wygodną konfigurację. Naturalnie, pomyślał
chirurg, musi dostosowywać się do kształtów wszystkich istot. Zapewne nawet Huttów.
Omal nie wzdrygnął się na samą myśl. Mam nadzieję, że ktoś go potem wyciera,
stwierdził w duchu.
Jos - odezwał się Merit cicho i spokojnie, ale jego głos przeciął rozmyślania Josa
jak wiązka cząstek. - Nie starasz się przesadnie - zauważył empata.
- Masz rację. Przepraszam.
- To twój czas - odparł Merit. - Masz godzinę tygodniowo na podzielenie się ze
mną tym wszystkim, co ci leży na wątrobie, czyli na to, by „wyrzygać z mielca
trichobezoary”, jak barwnie mawiają Toydarianie. To, jak spędzisz ten czas, zależy
wyłącznie od ciebie. Możesz pogadać ze mną... a kto wie, może nawet będę mógł ci
pomóc w pewnych sprawach... albo posiedzieć w tym fotelu, rozkoszując się jego
wygodą.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
74
Jos uśmiechnął się szeroko.
- Dobra, Klo. Chyba pogadamy o moich sprawach, bez względu na to, czy tego
chcę, czy nie.
Empata także się uśmiechnął.
- Zawsze najtrudniej jest pomóc sobie. - Odczekał chwilę, zanim dodał
zachęcająco: - Co z Tolk...?
Jos westchnął.
- Jest tak, jakbym naprawdę zauważył ją dopiero wczoraj. Wcześniej była tylko
jedną z wielu par rąk do pracy przy stole operacyjnym. Nie zrozum mnie źle, to bystra
dziewczyna i doskonała pielęgniarka, ale nie widziałem w niej nic więcej. Poza salą
była kimś, z kim można się napić, komu można poskarżyć się na tę zafajdaną planetę...
- A teraz?
- Teraz... jest kimś więcej. A nie powinna.
Merit nie odpowiedział, lecz jego mina zdawała się mówić: „Kontynuuj”. Jos
wyjaśnił więc pokrótce przekonania swego rodzinnego klanu i dodał, że nie może
zhańbić bliskich poślubiając ekstera.
- Mówisz o przekonaniach swojej rodziny - zauważył Merit. - Ale czy są one
także twoimi przekonaniami?
Jos otworzył usta i zaraz z powrotem je zamknął. Uczciwie starał się znaleźć
odpowiedź na to pytanie, ale nie potrafił. Po chwili złapał się na tym, że znowu
rozmyśla o formofotelu. Ciekawe, ile taki kosztuje...
Po kolejnych dość bezowocnych dziesięciu minutach Merit spojrzał na
chronometr i powiedział:
- Musimy kończyć.
Jos poczuł ulgę, a zaraz potem irytację na myśl o tym, że poczuł ulgę.
- Zdaje się, że nie jestem szczególnie utalentowany w dokonywaniu introspekcji -
wyznał Meritowi, stojąc w drzwiach gabinetu. - Moja rodzina i mój klan słyną raczej z
tradycji niż ze zdolności komunikacyjnych. Mój tata uważa, że chwilą maksymalnej
szczerości jest ta, w której zapomni zamknąć drzwi odświeżacza.
- Wszystko, co powinieneś wiedzieć o sobie, tkwi w tobie - odparł empata. -
Możliwe, że będziesz musiał pokopać nieco głębiej i z większym wysiłkiem, ale to tam
jest.
- Może padawanka mogłaby mi pomóc - rzucił Jos z powątpiewaniem. - Jedi
potrafią czytać w myślach, prawda?
- Nie mam pojęcia. Equanie są, a raczej byli z natury dość odporni na wpływ
umysłów Jedi. Moim zdaniem powinieneś sam znaleźć odpowiedź, a nie szukać jej u
innych.
Chóralne brzęczenie repulsorów nadlatujących medlifterów wkradło się w sen
Barrissy. Syrena, której głos odezwał się chwilę później, była sygnałem dla wszystkich:
trzeba stawić się w sali operacyjnej. Natychmiast.
Michael Reaves, Steve Perry
75
Ubrała się w pośpiechu i pobiegła w stronę strefy selekcji. Dzieliło ją od niej
ledwie dwadzieścia metrów, ale powietrze było tego dnia tak wilgotne, że czuła się,
jakby brodziła w kadzi z gorącym olejem fleekowym.
Kiedy dotarła na miejsce, stanęła jak wryta, przez krótką chwilę nie wierząc
własnym oczom. Miała przed sobą trzydziestu pięciu, może czterdziestu żołnierzy
leżących na noszach, łóżkach i podłodze. Wokół nich krzątali się lekarze, pielęgniarki,
androidy, technicy - krótko mówiąc każdy, kto mógł w jakikolwiek sposób pomóc.
Większość rannych ociekała krwią, wielu też było poparzonych; na ich ciałach widniały
purpurowe, cieknące pęcherze i czarne placki spalenizny. Niektórym brakowało rąk lub
nóg.
Byli i tacy, którzy doświadczyli wszystkich tych obrażeń jednocześnie, a nawet
więcej.
Wciąż przybywało rannych. Wycie repulsorów kolejnych lifterów z trudem
przebijało się przez krzyki i jęki żołnierzy. Barrissa z wysiłkiem przełknęła ślinę;
poczuła mdłości. Widok takiej ilości krwi mógł zmóc nawet doświadczonych lekarzy.
Jak dotąd nic, co mieściło się w wojennych doświadczeniach padawanki, nie
dorównywało okropnością scenom, które rozgrywały się teraz na jej oczach.
Tolk dokonywała selekcji, rzeczowo i w dobrym tempie. Barrissa przyglądała się
jej przez chwilę. Dla każdego, kto nie znał wojny i pracy lekarzy, proces selekcji
rannych był wyjątkowo okrutnym widowiskiem. Padawanka wiedziała jednak, że tylko
tym sposobem można ocalić życie większości pacjentów.
- Ten nie przeżyje - powiedziała Tolk, wstając od boku leżącego nieruchomo
sierżanta, który stracił obie nogi powyżej kolan. Jego skóra była biała jak kreda, a z
poszarpanych kikutów sączyły się wolno ostatnie kropie krwi. Android podążający za
Tolk przykleił do ramienia konającego żołnierza naklejkę pulsacyjną. Duży, czerwony
znak X zaczął migać miarowo.
Pielęgniarka przeszła do kolejnego pacjenta i dokonała błyskawicznych oględzin.
- Rany szrapnelowe brzucha i krocza. Chirurgia, kategoria trzecia.
Android przycisnął do ramienia klona naklejkę z pulsującą cyfrą 3.
Barrissa przykucnęła, by zbadać porucznika, który leżał na noszach tuż obok niej.
Był przytomny. Wydawało się, że jedynym problemem był brak ręki - lewe ramię
rannego kończyło się poszarpanym kikutem nieco powyżej łokcia. Pętla uciskowa
uratowała go przed wykrwawieniem się na śmierć. Spojrzał prosto w oczy
uzdrowicielki.
- Nic mi nie będzie - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Zajmij się moimi ludźmi.
- Może poczekać - powiedziała Barrissa, zwracając się do Tolk. - Pięć.
Tolk skinęła na androida, a ten natychmiast umieścił stosowną naklejkę na
prawym ramieniu rannego.
Gdy więcej było pacjentów niż lekarzy, należało uszeregować rannych według
szans na przeżycie oraz czasu potrzebnego na ich uratowanie. W Rimsu przyznawano
im kategorie od jednego do sześciu. Kategoria X była zastrzeżona dla śmiertelnie
rannych oraz tych, których ratowanie było wyjątkowo czasochłonne. System oceny był
bardziej złożony, niż można było sądzić. Należało jednocześnie brać pod uwagę kilka
Medstar I – Chirurdzy Polowi
76
czynników: rodzaj obrażeń, szanse przeżycia i potrzebę natychmiastowego leczenia.
Przerwana arteria mogła sprawić, że pacjent wykrwawi się w ciągu minuty, a przecież
wystarczyło zamknąć uszkodzone naczynie albo użyć opaski. Tego typu obrażenia
wymagały natychmiastowego działania, podczas gdy żołnierz z urwaną nogą, u którego
energia strzału z blastera dokonała kauteryzacji rany, mógł poczekać w kolejce.
Padawanka wiedziała, że w podejmowaniu tak trudnych decyzji w równym stopniu
liczy się wiedza, jak intuicja.
Kategoria sześć oznaczała, że pacjent przeżyje, jeśli będzie leczony, ale terapia
byłaby czasochłonna i pracochłonna, przy czym nikt nie mógł zagwarantować jej
powodzenia. Z drugiej jednak strony oznaczała też, że rannemu nie grozi
natychmiastowa śmierć. Tak czy inaczej, kto dostał naklejkę z szóstką, ten czekał.
Numer pięć oznaczał, że szanse na przeżycie są wyższe, a leczenie mniej czasochłonne
- i tak dalej, aż do jedynki. Osoba dokonująca selekcji musiała mieć ogromne
doświadczenie i wiedzę o neutralizowaniu skutków wszelkiego rodzaju obrażeń.
Android stanął tuż obok Barrissy.
- Mam pani służyć pomocą, padawanko - powiedział, ściskając w dłoni arkusz
naklejek pulsacyjnych.
Barrissa skinęła głową, odwróciła się ku sąsiednim noszom i wstrzymała oddech.
Widok był naprawdę straszny: wszystkie cztery kończyny żołnierza były spalone;
pozostały z nich tylko kikuty. Zamiast twarzy miał jedną wielką, ropiejącą już ranę. Na
Coruscant, Korelii czy jakimkolwiek innym cywilizowanym świecie, dzięki
nowoczesnej technice można by było sprawić mu mechaniczne ręce i nogi, a nawet
zrekonstruować twarz. Byłby dziwaczną hybrydą człowieka i maszyny, ale
przynajmniej żyłby i funkcjonował względnie normalnie. Lecz tu, na Drongarze,
brakowało sprzętu i materiałów do przeprowadzania nawet znacznie prostszych
zabiegów, nie mówiąc o takich cudach medycyny. Barrissa przygryzła wargę i zwróciła
się do androida, który jej towarzyszył:
- Kategoria X - powiedziała.
Android przypiął konającemu naklejkę i spojrzał na padawankę.
- Próba ogniowa - powiedział.
Barrissa pomyślała, że w wokoderze androida słowa te brzmią dość osobliwie, ale
nie miała czasu, by zastanawiać się nad tym głębiej. Rannych przybywało w takim
tempie, że musiała bardzo uważać, by nie dać się stratować.
Wytłumiła swój kontakt z Mocą najbardziej, jak umiała. Ponadzmysłowe
odbieranie tak wielkiego bólu z tak małej odległości niosło ze sobą ryzyko przeciążenia
synaptycznego. Lecz mimo odizolowania się od większości sygnałów Mocy wciąż
wyczuwała dokoła ból i strach; przerażające doznania nieustannie atakowały jej umysł.
Czuła suchość w gardle, ale nie ustawała w pracy. Wiedziała, że niektórym rannym
mogłaby przywrócić siły uzdrowicielskimi technikami Jedi, które poznała, ale trwałoby
to zbyt długo. Nawet Moc musiała ustąpić przed brutalnym rachunkiem selekcji.
Tolk wciąż była w pobliżu; lawirowała między martwymi i umierającymi, a
android dreptał za nią, naznaczając naklejkami tych, którzy mieli przeżyć, i tych,
których niemal na pewno czekała śmierć. Tutaj bliźniacze wręcz podobieństwo
Michael Reaves, Steve Perry
77
żołnierzy-klonów w niczym nie ułatwiało przerażającego zadania lekarzy i
pielęgniarek, a wręcz przeciwnie - w dziwaczny sposób potęgowało lęk i niepewność;
tak przynajmniej odczuwała to Barissa. Oglądanie wciąż takiego samego ciała
okaleczonego na tysiące sposobów przydawało tej scenie surrealistycznego wydźwięku;
można było odnieść wrażenie, że odwieczny krąg bólu i śmierci nie ma ani początku,
ani końca.
Padawanka wiedziała, że musi się skupić, by mądrze wykorzystać umysł i dłonie.
Tolk ruszyła w stronę kolejnego pacjenta, poślizgnęła się w kałuży krwi i z trudem
odzyskała równowagę, zatoczywszy się w stronę Barrissy, pochylonej nad rannym
żołnierzem. Jedi pokręciła głową.
Android umocował kolejną naklejkę ze znakiem X, rytmicznie ożywającym i po
chwili gasnącym, jak życie wielu ludzi w tej sali.
Umierali jak żądłacze wpadające na pole ochronne i nie pomagały żadne sztuczki,
których próbował Jos Vondar. Załatana arteria nie przeciekała, ale pacjent był w zbyt
głębokim szoku, by powrócić między żywych, nawet gdy krążenie dochodziło do
normy. Inny pacjent, bez oznaczonej kategorii, uśmiechał się w jednej sekundzie, by
skonać w następnej. Skaner ujawnił potem odłamek metalu cieńszy od igły, wbity
głęboko w kącik oka i sięgający aż do mózgu.
Mimo działania pól uciskowych, generowanych na poziomie podłogi, pracujący
na sali operacyjnej chwilami brodzili po kostki w krwi, urynie, odchodach, limfie i
płynie rdzeniowym. Klimatyzatory i odwilżacze wciąż nie działały, toteż w gorącym i
wilgotnym powietrzu rozchodził się fetor, dominując nad zapachami preparatów
dezynfekujących i ściągających. Chirurdzy cięli, usuwali i przeszczepiali z wydajnością
wynikającą z długiej praktyki. Pielęgniarki i nieliczne androidy asystowały im
dzielnie... lecz mimo to pacjenci wciąż umierali. W cuchnącym powietrzu krzyżowały
się szeptane i wykrzykiwane rozkazy:
- ...dwadzieścia centymetrów koaguliny, zacisk...
- ...rotacja w zbiornikach bacta; niech nikt nie moczy się dłużej niż dziesięć
minut...
- ...podtrzymać pracę pola, nawet gdybyś miał kręcić korbą...
Po dwóch godzinach pracy Jos osiągnął raczej ponury wynik; pięciu pacjentów,
żaden nie przeżył. Zaczynał zataczać się ze zmęczenia; musiał używać całej siły woli,
by zapanować nad drżeniem rąk.
- Pole uciskowe, prędko!
Pracował jak opętany, wykorzystując każdą umiejętność, każdy trik, jaki
opanował w codziennych zmaganiach ze Śmiercią, trwających od pierwszego dnia
służby na tej planecie. A Śmierć śmiała się z niego na każdym kroku, wyrywając
gasnące życia z rąk jego i pozostałych lekarzy z irytującą, wręcz obraźliwą łatwością.
Prawem statystyki takie rzeczy musiały się zdarzać; na złe dni nie było żadnej rady.
Mimo to, Jos buntował się przeciwko tej mrocznej pogromczyni życia i walczył z nią ze
wszystkich sił.
Szósty ranny zmarł na stole; reanimacja nie przyniosła rezultatu.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
78
Czas rozciągał się i rozmazywał. Jos miał wrażenie, że patrzy w głąb długiego i
ciemnego tunelu, nie widząc niczego i nikogo poza pacjentami. Przekroczył już fazę
wyczerpania, a rannych i konających wciąż przybywało; spoglądali na niego błagalnie
w ostrym świetle szpitalnych lamp.
Jego życie było biało-czerwone. Wydawało mu się, że od urodzenia zajmuje się
zszywaniem ludzi, że poświęci na to całe życie i wreszcie umrze, zszywając ludzi...
Aż wreszcie zamknął ostatniego pacjenta - mimo wymiany obu płuc i wątroby
zapewne i tak czekała go śmierć - i poczuł, że Tolk kładzie mu dłoń na ramieniu.
- Już, Jos. Ten był ostatni.
W pierwszej chwili nie zrozumiał, co powiedziała. To nie miało sensu - jak mogło
się skończyć coś, co nie miało końca? Zamrugał nerwowo, jak człowiek wychodzący
na światło z głębokiej ciemności. Po chwili zdołał skupić spojrzenie na jej oczach
widocznych ponad maską.
- Co mówisz?
- Skończyliśmy. Możemy odpocząć.
Odpocząć? A co to znaczy?
Odsunął się chwiejnie od stołu. Tolk ruszyła za nim, by go podtrzymać.
- Ostrożnie - wymamrotał. - Ktoś podkręcił grawitację.
Niezdarnymi ruchami ściągnął rękawiczki i cisnął w stronę kosza na odpadki. Nie
trafił. Przez moment zastanawiał się, czy ich nie podnieść, ale myśl o tym, że miałby się
schylić, wydała mu się okropna. Możliwe, że nie zdołałby się wyprostować.
Rozejrzał się. Pozostali także kończyli albo już skończyli pracę. I oni wyglądali na
oszołomionych i wyczerpanych - identyczny wyraz malował się też na twarzach
wszystkich rannych, którzy tego dnia trafili pod nóż.
- Jak... jak bardzo źle to wygląda?
- Źle. - Maskę zakrywającą twarz Tolk przecinały smugi wilgoci w miejscach,
gdzie łzy wsiąkły w biały materiał.
- Uratowaliśmy kogoś?
- Paru.
Jos zaczął iść i znowu się zachwiał. Chwyciła go pod ramię i podtrzymała.
- Lepiej, żebym nie znał statystyki, prawda?
- Lepiej.
Jos oklapł jeszcze bardziej.
- Czuję się jak po dziesięciu rundach na geonozjańskiej arenie.
Chciał... potrzebował drinka, ale wyprawa do kantyny wydawała mu się
niebywałym wysiłkiem. Myślał teraz tylko o jednym: o płaskim i zacisznym kawałku
miejsca, na które mógłby paść. Zresztą nie musiał być płaski. Wystarczyłaby przyjemna
kupka kamieni...
Spojrzał na Zana, stojącego o kilka stołów dalej. Przyjaciel zebrał siły i uniósł
rękę w półsalucie. Jos odwzajemnił pozdrowienie i chwiejnym krokiem ruszył w stronę
drzwi.
Kiedy znalazł się na zewnątrz, usłyszał odgłos nadlatujących medlifterów.
Zaczął się śmiać i przez przerażająco długą chwilę nie mógł się uspokoić.
Michael Reaves, Steve Perry
79
R O Z D Z I A Ł
14
- Chcecie zobaczyć coś ciekawego? - spytał Dhur.
Jos, Zan, Tolk i Barrissa siedzieli w kantynie; wszyscy z wyjątkiem Jedi raczyli
się alkoholowymi napojami. Minęły zaledwie cztery dni od czasu piekielnej powodzi
rannych i słowo „ciekawe” nabrało dla Josa głębszego znaczenia. Mimo to był gotowy
poznać tajemnicę Dhura, o ile tylko nie wiązała się ona z krojeniem rannych żołnierzy.
- Siadaj - powiedział. Machnął ręką na barmana, który odpowiedział skinieniem
głową, i bez słowa zabrał się do mieszania kolejnego drinka, bo zdążył już zapamiętać
Sullustanina i jego ulubioną miksturę.
Dhur zajął miejsce przy stoliku i wyjął z kieszeni niewielkie urządzenie: kulę z
utwardzonego plastoidu i metalu, mniej więcej wielkości pięści ludzkiego dziecka.
Uniósł ją w górę.
Jos zmrużył oczy.
- Nie powiem, żebym był wstrząśnięty - mruknął. - Zaczekaj chwilę - dodał i
osuszył kufel do dna, by ponownie zmrużyć oczy i spojrzeć na kuliste urządzenie. -
Nie, wciąż nie jestem.
- Wygląda jak pudełko na przyprawę - zauważył Zan. - To naprawdę byłoby
ciekawe.
Jos uniósł kufel i w milczeniu przytaknął ruchem głowy.
- To podzespół kamdroida - stwierdziła Barrissa. - Zdaje się, że wojskowego.
- Pierwsza nagroda dla Jedi - odrzekł Dhur. - Dostałem to od zbieracza; podobno
znalazł na polu bitwy po ostatnim ataku separatystów. Zdaje się, że android został
poważnie uszkodzony podczas walki; działały w nim tylko funkcje pasywne. Nie mógł
latać, nie mógł strzelać... nawet komunikator wysiadł.
- Wciąż nie wygląda mi to na wiadomość na pierwszą stronę, wiesz? - wtrącił Jos.
- Cała ta planeta jest usiana szczątkami rozwalonych androidów.
- Zgadza się - przytaknął Zan. - Dziś rano chyba złamałem ząb na odłamku, który
trafił do kaszy.
Kelner podjechał do Dhura z pełną szklanką.
- Na rachunek Vondara - oznajmił Sullustanin i spojrzał na Josa. - Zwrócę, jeśli
uznasz, że nowina nie jest tyle warta.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
80
Jos skinął głową w stronę androida, który zapisał transakcją w pamięci i odjechał.
I tak nie mam tu na co wydawać pieniędzy, pomyślał chirurg.
- Pozwolę sobie na odważną hipotezę - powiedział Zan. - To nie samo pudełko
będzie przedmiotem naszego zainteresowania.
- Żaden szczegół nie ujdzie twojej uwadze, co? Patrzcie. - Dhur ustawił pudełko
na blacie i nacisnął jeden z wystających z niego klawiszy.
Z wnętrza kuli wyłonił się nagle obraz z holoprojektora, mniej więcej sześć razy
mniejszy od normalnego. Świetliste linie ułożyły się w widok drzew o szerokich
liściach, zwałów popalonych i porozrywanych eksplozjami androidów oraz ciał kilku
żołnierzy klonów. Wszystko to było jakby ukośne, najwyraźniej filmowane z poziomu
ziemi.
- Martwych żołnierzy też już widziałem - rzucił Jos. - I to wielu. Nie trzeba nawet
fatygować się do lasu, żeby ich zobaczyć. Obsługa przywozi nam takich pod sam próg.
- Przymknij się, Jos - powiedziała Tolk bez złości.
Po chwili na ruchomym obrazie pojawiły się trzy postacie. Ludzie kluczyli między
wrakami rozbitych maszyn i ciałami poległych. Mieli na sobie czarno-purpurowe,
obcisłe kombinezony i wysokie wojskowe buty, a na ramionach nieśli tradycyjne
karabiny miotające pociski.
- Salissjańscy najemnicy - odezwała się Barrissa. - Słyszałam, że niektórzy z nich
pracują dla Dooku tu, na Drongarze.
- Zgadza się - odparł Dhur. - Niektórzy jako mechanicy, inni jako zbieracze...
Niewiele androidów bojowych daje się zaprogramować na zbieranie boty; w końcu z
tego samego powodu i my znaleźliśmy się na tej stercie łajna zwanej planetą. Paru
najemników trafiło też do sił specjalnych, do zwiadu. Idą tam i robią to, czego nie
można zlecić androidom: wspinają się po drzewach, skradają się i tak dalej. Czasem
tylko humanoid radzi sobie w takim terenie. A Salissjanie podejmą się każdej roboty,
jeśli tylko skapnie im za to parę kredytów. Wyjątkowo paskudna banda; patrzą na
człowieka i strzelają jednocześnie... A może nawet najpierw strzelają, a potem patrzą -
dodał, spoglądając na Josa.
Korelianin uśmiechnął się pobłażliwie.
- Uroczy są w tej skali, nieprawdaż? - zwrócił się do Zana.
Trzej najemnicy przeszukiwali pobojowisko, zbierając narzędzia i broń, a przy
okazji sprawdzając, czy któryś z klonów nie przeżył. Projekcji nie towarzyszył żaden
dźwięk, a sam obraz falował co pewien czas, rozpadał się na zamazane kawałki barw i
po chwili wracał do normy.
- Android działał na resztkach zasilania - wyjaśnił Dhur. - Kamera padła na amen
kilka minut po dokonaniu tego nagrania. To czysty przypadek, że obiektyw skierował
się akurat w tę stronę.
Nagle trzej Salissjanie zamarli. Cisnęli broń na ziemię i podnieśli ręce do góry, a
potem odsunęli się od porzuconych blasterów.
- Zdaje się, że ktoś ich zaskoczył - zauważyła Tolk.
Chwilę później w kadrze pojawił się mężczyzna z karabinem blasterowym
wycelowanym w kierunku tria najemników.
Michael Reaves, Steve Perry
81
Jos przyglądał mu się z uwagą. Nagranie dokonane z poziomu ziemi utrudniało
identyfikację, lecz mimo to miał wrażenie, że zna tego człowieka. Pochylił głowę, by
spojrzeć na projekcję z innej perspektywy. Oczywiście. To był...
- Phow Ji - powiedziała Barrissa cichym i miękkim głosem.
Ji uśmiechnął się i rzucił broń na ziemię. Upadła bezdźwięcznie w kałużę błota.
Tolk, Jos i Zan byli zaskoczeni; Barrissa nie.
- Co on wyrabia? - mruknął Zan.
Tolk pochyliła się niżej nad holoprojektorem.
- Dobrze wie, co wyrabia - szepnęła. Jos nie odpowiedział. O ile było mu
wiadomo, ani Zan, ani Tolk nie widzieli instruktora walki wręcz w akcji, choć zapewne
mowa ciała Ji zdradziła już Lorrdiance, że nie jest on typem, z którym warto zadzierać.
Jos zerknął na Barrissę. Pokręciła głową, ale był pewien, że i ona, podobnie jak Tolk,
wie, co się zaraz stanie. Sam nie miał już wątpliwości.
A Zan miał się dowiedzieć lada chwila...
Obraz zamigotał ponownie w momencie, gdy Ji zaatakował, a trzej Salissjanie w
odpowiedzi rzucili się na niego.
Chwilę później trzej najemnicy leżeli już na ziemi, a Jos za cholerę nie umiał
odgadnąć, co im się stało.
Może faktycznie wypiłem dziś już dosyć, pomyślał.
- Popatrzcie na powtórkę - powiedział Dhur. Dotknął przycisku na powierzchni
kuli. Wszyscy poruszyli się niespokojnie na krzesłach i zapatrzyli się w skupieniu na tę
samą scenę, rozgrywającą się tym razem czterokrotnie wolniej niż poprzednio.
Nawet teraz niełatwo było zanalizować ruchy Phowa Ji, ale Jos znał anatomię
człowieka wystarczająco dobrze, by ocenić, co spotkało trzech padających na ziemię
najemników. Pierwszy miał zmiażdżoną krtań, drugi skręcony kark, a trzeci dostał cios
w skroń - tak silny, że czaszka musiała pęknąć. Wszystkie trzy urazy musiały
prowadzić do śmierci, jeżeli ranni nie otrzymali pomocy na czas, a na polanie pośrodku
dżungli jakoś nie spotykało się medyków z armii separatystów.
Phow Ji podszedł do leżących i przykucnął przy każdym, jakby coś im zabierał.
Gdy zbliżył się do ostatniego, obraz znieruchomiał.
- Nie wiem, co robił na końcu - odezwał się Dhur - ale przypuszczam, że brał coś
w rodzaju trofeum. Żołnierze separatystów identyfikatory mają wszczepiane pod skórę,
więc raczej wziął skrawki kombinezonów. .. albo coś innego.
Spoglądając po twarzach towarzyszy Jos doszedł do wniosku, że wszyscy myślą o
tym samym. „Czymś innym”, co Ji zabrał na pamiątkę, mogły być szewrony, odznaki...
albo palce czy uszy.
- Ogniwo zasilające androida musiało przestać działać właśnie w tym momencie,
bo nagranie jest urwane. - Dhur spojrzał na Vondara. - I co, warte drinka, doktorku?
- Warte paru - odparł cicho Jos. - Tylu, ile potrzeba, by zapomnieć taką scenę.
- On ich zwyczajnie zamordował. - Sądząc po głosie, Zan był głęboko
wstrząśnięty. - I to gołymi rękami. Za coś takiego mógłby trafić pod sąd wojenny i
wylądować w więzieniu!
Medstar I – Chirurdzy Polowi
82
- Mało prawdopodobne - odrzekł Dhur. - To byli najemnicy, najgorsze szumowiny
w całej galaktyce, rzecz wydarzyła się na polu walki, a w dodatku przewaga trzech na
jednego była po ich stronie. Nie ma naocznych świadków, jeśli nie liczyć androida, ale
kto by uwierzył w nagranie z nieprzyjacielskiej maszyny? Każdy wie, jak łatwo jest
fałszować takie dowody. Przecież wróg mógł celowo podrzucić nam spreparowany
zapis.
- Morderstwo z zimną krwią - szepnął Zan ochrypłym głosem.
- Na wojnach giną ludzie, kapitanie - przypomniał spokojnie Dhur. - Gdyby Ji
zwyczajnie ich zastrzelił, każdy zaakceptowałby jego akcję bez mrugnięcia okiem.
Nieprzyjaciel, pole bitwy, okradanie zabitych żołnierzy? Mimo iż pozabijał ich gołymi
rękami, wielu oficerów sił zbrojnych Republiki powiedziałoby chętnie : „Dać mu
awans!” i na początek nagrodziłoby go medalem.
Zan dopił trunek i delikatnie odstawił szklankę.
- Nienawidzę tej wojny - powiedział. - Nienawidzą każdego jej aspektu. Jakimi
ludźmi jesteśmy, skoro obok nas dzieje się coś takiego i nikt nie jest specjalnie
przejęty? Jak to o nas świadczy?
Nikt nie umiał mu odpowiedzieć.
Zan wstał ostrożnie; prawdopodobnie wypił dość, by mieć kłopoty z równowagą.
Kto nie znał go dobrze, mógł tego nie zauważyć, ale Jos wiedział.
- Idę do łóżka - oznajmił Zabrak. - Nie budźcie mnie przed końcem wojny.
Gdy się oddalił, Dhur pociągnął zdrowy łyk ze swojej szklanki.
- To bardzo dobry temat na reportaż, ale nie wydaje mi się, żeby cenzura
przepuściła coś takiego. Obywatele Republiki mogliby go uznać za... niepokojący. -
Sullustanin umilkł na chwilę. - Twój przyjaciel jest zbyt wrażliwy, żeby tu tkwić. To
artysta. Tacy nigdy nie radzą sobie zbyt dobrze na wojnie.
- A ktoś sobie radzi? - spytał Jos.
Dhur skinął głową w stronę nieruchomego obrazu z holoprojektora.
- Niektórzy. Czy inaczej Phow Ji mógłby zatłuc kogoś na śmierć i jeszcze dostać
za to pieniądze?
Wracając do swojej kwatery, Barrissa rozmyślała o nagraniu, które przyniósł
Dhur. Była noc, ciepła i wilgotna, a żądłacze i padlinożerne ćmy fruwały chmarą wokół
lamp, rzucając wielkie, podobne do duchów cienie. Pomruk burzy dobiegał z oddali, a
ciemność na horyzoncie rozświetlały błyskawice. Barrissa miała nadzieję, że deszcz
dotrze i tu, by schłodzić nieco lepkie powietrze. Bębnienie kropel o piankowy dach
kabiny dodałoby jej otuchy... a potrzebowała jej, bo trudno było o pocieszenie tu, na
planecie Drongar. Tropikalne światy były na swój sposób piękne, a i ludzka natura
miała skłonności do tropikalnego upału, a przynajmniej do ciepła. Padawanka wolała
jednak chłodniejsze miejsca. Przechadzka po śniegu była dla niej znacznie bardziej
ożywczym doświadczeniem niż wygrzewanie się w gorącym słońcu.
Jako Jedi była pod wrażeniem umiejętności bojowych Phowa Ji. Wielka siła i
płynność cechowały jego ruchy; musiał być śmiertelnie niebezpieczny dla wszelkich
przeciwników, może z wyjątkiem tych, których wspomagała Moc.
Michael Reaves, Steve Perry
83
Jednak tą częścią duszy, która tkwiła w niej głębiej, pod płaszczem szkolenia Jedi,
czuła odrazę wobec przemocy, której była świadkiem. Zdarzenie zarejestrowane przez
automat było morderstwem, bowiem nikt nie mógł mieć wątpliwości, że najemnicy nie
mieli żadnych szans w starciu z Ji. Chociaż było ich trzech i walczyli przeciwko
nieuzbrojonemu przeciwnikowi, przewaga była po jego stronie - o czym naturalnie Ji
doskonale wiedział.
Ile trofeów wisiało już na ścianie jego kabiny? Barrissa nie była pewna, czy chce
wiedzieć, ale z drugiej strony odzywała się w mej zwykła ciekawość. Kiedyś w
Świątyni usłyszała, jak Mace Windu mówił grupie uczniów, że zabicie kogoś jest
bardzo łatwe można to zrobić jednym ciosem miecza. Ale świadomość tego, że
odebrało się komuś życie, pozostawała w zabójcy na zawsze. Mistrz Jedi miał rację -
Barrissa doświadczyła tego na własnej skórze. Zabijanie nie należało do spraw, które
można traktować lekko, w każdym razie nie było łatwe dla osób o choćby szczątkowej
zdolności do empatii, opierających swoje postępowanie na przyzwoitym kodeksie
moralnym i etycznym. Niekiedy w obronie życia niewinnych lub własnego, Jedi
uderzał wystarczająco mocno, by pokonać atakującego ostatecznie. Jednak fakt iż było
to działanie konieczne, wcale nie był gwarancją spokojnego snu, bez wspomnień
twarzy i krzyków zabitych. Czy człowiek choć trochę ludzki mógł tropić ofiary, zabijać
je gołymi rękami i zabierać trofea, by przypominały mu o tym, czego dokonał?
Tak jakby można było o tym zapomnieć.
Moc pozwalała Jedi być potężnym wojownikiem, ale równocześnie pomagała
stłumić impuls do siłowych rozwiązań. Ten, kto wiedział, co może uczynić mieczem
świetlnym, kto wiedział, jak bardzo jest niebezpieczny, zastanawiał się dwa razy, zanim
stanął do walki. To, że mógł coś uczynić, nie oznaczało wcale, że powinien...
Barrissa pokręciła głową. Phow Ji był zabójcą, szukał przemocy i rozkoszował się
nią. To, czy robił to dla przyjemności, czy traktował jako osobiste wyzwanie, nie miało
znaczenia - tak czy inaczej, był chory. Gdyby mogła dotknąć jego umysłu, użyć Mocy,
by wpłynąć na jego psychikę, może zdołałaby go uleczyć.
Albo sama by się zaraziła.
Ponownie pokręciła głową, tym razem sprzeciwiając się własnym myślom.
Nieustanny stres obozowego życia, intensywność pracy, brak porządnego
wypoczynku... wszystko to nawarstwiało się z wolna. Jedi wątpiąca w to, czy Moc
zdoła ją ochronić przed dobrze wyszkolonym zbirem, naprawdę musiała być
przemęczona. Potrzebowała snu.
W oddali rozległ się głośniejszy grzmot. Dobrze, pomyślała. Może deszcz zmyje
te mroczne myśli, razem z zarodnikami i smrodem zgnilizny w powietrzu...
Medstar I – Chirurdzy Polowi
84
R O Z D Z I A Ł
15
Pozbycie się ciała z pokładu fregaty MedStar nie było trudne. Wystarczyłoby
trochę brudnej zabawy z przemysłowym wibroostrzem, następnie spacer do stacji
utylizacji odpadów z ciężkim, szczelnie zamkniętym workiem i hatoo! - Mathal,
niedawno martwy człowiek, a obecnie śmieć nieodróżnialny od innych sprasowanych
śmieci opuszczających stację, znalazłby się w kosmosie. Bleyd wiedział jednak, że
nagłe i tajemnicze zniknięcie agenta Czarnego Słońca - zwłaszcza takiego, o którym
wiadomo było, że wybierał się tu z wizytą - mogłaby przynieść nieszczęście. Bleyd
stałby się automatycznie pierwszym podejrzanym, nawiasem mówiąc, całkiem słusznie,
a wizja pytających spojrzeń bossów Czarnego Słońca skierowanych w jego stronę
wcale mu się nie uśmiechała.
Problem polegał na tym, że Bleyd nie miał pomocnika, któremu mógłby zaufać.
Żołnierze winni byli lojalność Republice, nie jemu. Moduły kognitywne androidów
można było sondować i nawet po gruntownym przeprogramowaniu w ich bazach
danych wciąż pozostawały kwantowe odciski zapamiętanych informacji. Wśród
okrętowego personelu na pewno znalazłby się ktoś, kogo można kupić, ale nikt nie
mógł zagwarantować, że będzie to lojalność nabyta na stałe.
A to oznaczało, że Bleyd musiał sam zrobić to, co było do zrobienia.
Na szczęście obmyślał plan działania wystarczająco długo i szczegółowo; teraz
pozostało mu jedynie wprowadzić go w czyn. Owszem, istniało pewne ryzyko, lecz
Bleyd uznał, że sobie poradzi, jeśli tylko wykaże właściwą dbałość o detale na każdym
etapie.
Na początek opatrzył swoje rany. Mathal był wystarczająco dobrym
nożownikiem, by dosięgnąć go ostrzem. Bleyd, rzecz jasna, spodziewał się takiego
obrotu sprawy. Walka na noże zawsze była ryzykowna i tylko skończony głupiec
wierzył, że nie straci ani kropli krwi. W tym przypadku obrażenia nie były poważne -
ledwie dwa długie, płytkie nacięcia na prawym przedramieniu. Kilka minut uciskania
kciukiem odpowiedniego splotu nerwowego wystarczyło, by powstrzymać krwawienie,
a dodatkowy opatrunek z syntciała sprawił, że po nacięciach nie pozostał żaden ślad.
Opatrzywszy rany, Bleyd umieścił zwłoki Mathala w jednej z komór zamrażania
karbonitowego, w sekcji kwarantanny. Zatopił je w prostopadłościennym bloku
Michael Reaves, Steve Perry
85
karbonitu, na tyle dużym, by nie można było rozpoznać jego zawartości. Gotowe dzieło
zaopatrzył w hologram z symbolem identyfikującym zawartość bloku jako „uszkodzone
konwertory enzymowe”, stosowane powszechnie w żniwiarkach. Zatapianie w
karbonicie - na czas transportu - komponentów zawierających niebezpieczne, aktywne
składniki katalityczne było normalną procedurą. Używając małego generatora
antygrawitacyjnego, admirał przewiózł blok windą serwisową do śluzy przy jednej z
ładowni okrętu.
Teoretycznie mógł wyekspediować martwego emisariusza do magazynu odpadów
chemicznych, gdzie trafiłby na półkę. Za symboliczną opłatą bryła gęsto upakowanych
atomów węgla i gazu tibanna, zawierająca doczesne szczątki Mathala, spoczywałaby
tam przez całą wieczność, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
Problemem jednak nie były same zwłoki. Sztuka polegała na tym, by przekonać
sceptycznych szefów Czarnego Słońca, że ich agent opuścił okręt Bleyda na pokładzie
własnego statku, który następnie został zniszczony przez siły w żaden sposób nie
związane z admirałem.
Kolejna faza przedsięwzięcia była dość kłopotliwa, bo wszyscy, którzy służyli na
fregacie MedStar, znali jej dowódcę - z widzenia, a jeśli zmysł wzroku nie był im dany,
to z zapachu, smaku, dotyku lub słuchu. Chcąc zrealizować swój plan, Bleyd musiał
działać incognito.
Zastanawiał się nad tą sprawą dość długo, aż doszedł do wniosku, że proste
przebranie sprawdzi się znacznie lepiej niż wymyślne.
Powrócił do swojej kwatery. Zapakował do niedużej walizeczki długą białą szatę,
zakończoną kapturem z osmotycznym welonem opadającym na twarz. Był to strój
identyczny jak te, które nosili członkowie medytacyjnej kasty „braci w służbie”,
zwanych Milczącymi. Na prawie każdym okręcie medycznym można było znaleźć co
najmniej kilku przedstawicieli tego zakonu, jako że ich uniwersalną misją było
niesienie pomocy chorym i rannym. Nigdy nie mówili głośno, nawet we własnym
gronie. Posiłki spożywali w odosobnieniu, w miejscach publicznych zaś zawsze nosili
kaptury z welonami, skutecznie maskujące ich tożsamość. Kilka dni wcześniej Bleyd
zadbał o to, by w jedzeniu „braci w służbie” znalazły się mikronadajniki - maleńkie
urządzenia, nie większe niż ziarnka piasku, które pozwalały mu przynajmniej przez
jakiś czas śledzić każdy ruch Milczących pracujących na pokładzie Fregaty. Wiedział,
że dzięki temu nie wpadnie przypadkiem na żadnego z nich, a zatem nikt nie będzie
miał szansy odkryć, kto ukrył się pod białą szatą z kapturem.
Odświeżacz obok biblioteki był akurat wolny, a był to jeden z tych przybytków,
których nie nadzorowały kamery systemu bezpieczeństwa. Do kabiny wszedł admirał
Bleyd; opuścił ją bezimienny i nieznany nikomu członek zakonu Milczących.
Żadna z osób, które minął w drodze do prawoburtowego hangaru, nie zareagowała
na jego obecność inaczej, jak tylko skinieniem głowy albo lekkim uśmiechem; on zaś,
rzecz jasna, nie odezwał się ani słowem. Szedł lekko zgarbiony, świadom faktu, że jest
nieco wyższy od większości Milczących, których widywał na pokładzie swojej fregaty.
Członkowie kasty nie mieli kodów ani kart kodowych do regulaminowo
zamkniętych drzwi, ale admirał Bleyd miał. O ten drobiazg mógł zatroszczyć się
Medstar I – Chirurdzy Polowi
86
później - wszystkie ślady użycia kodów, zarejestrowane w systemie bezpieczeństwa,
można było zmienić lub skasować, uniemożliwiając ich odtworzenie nawet najbardziej
pilnym tropicielom. Choć oczywiście nie zanosiło się na poszukiwania, bo nikt nie miał
powodu, by je wszczynać. Owszem, ktoś mógł zauważyć Milczącego w korytarzu
wiodącym do hangaru, ale czy kogokolwiek zainteresowałoby takie zdarzenie? A nawet
jeśli, to nie istniał żaden sposób na połączenie spowitej w biel postaci z osobą admirała
Bleyda. Był więc kryty.
Uśmiechnął się do własnych myśli podążając niespiesznie ku kolejnemu etapowi
zadania. Jestem kryty, prawda? Welon osmotyczny przepuszczał powietrze i nie
przesłaniał widoku na zewnątrz, ale nikt nie mógł rozpoznać jego twarzy. Miłe uczucie,
pomyślał. Tak, świadomość, że jest choć raz - dla odmiany - kimś anonimowym,
sprawiała mu niemałą przyjemność.
Mathal otrzymał pozwolenie na lądowanie małym starspinem marki KDY w
najciemniejszym, prawie nieużywanym kącie pokładu startowego, gdzie samotna lampa
zgasła chwilę wcześniej - bynajmniej nie przypadkowo. Pomógł jej w tym
mikroskopijny detonator czasowy, który naturalnie wyparował w tej samej
minieksplozji, która zniszczyła lampę. Na rozkaz admirała statek Mathala otrzymał już
w chwili lądowania pozwolenie na odlot w dowolnym momencie.
Bleyd uśmiechnął się ponownie, podchodząc do maszyny. Tak, pomyślał o
wszystkim. Kluczem do udanego polowania były solidne przygotowania. Kto znał cel,
nim uczynił pierwszy krok, ten oszczędzał sobie wielu, bardzo wielu ponurych chwil.
Wszedłszy na pokład statku, admirał poinformował kontrolę lotów, że chce
opuścić hangar. Natychmiast otrzymał pozwolenie na start.
Pokierował niewielką maszynę przez podwójną śluzę ciśnieniową ku platformie
odlotów. Zaczekał na zielone światła, nim ruszył w otwartą przestrzeń. Teraz należało
wykonać trudniejszą część zadania. Jeżeli miał odnieść sukces, podstawową rzeczą
było zgranie czynności w czasie. Nawrócił pod wielopiętrowym kadłubem fregaty
medycznej i skierował maszynę ku rufie okrętu, trzymając się na tyle blisko poszycia,
by pozostać poza minimalnym zasięgiem czujników. Przemknął przed kilkoma
iluminatorami i uśmiechnął się; ktokolwiek patrzył przez nie w pustkę kosmosu, musiał
najeść się strachu, gdy nieduży statek przemknął tuż za transpastalową taflą, niemal na
wyciągnięcie ręki. Przynajmniej teoretycznie był to jednak manewr pożyteczny. Gdyby
ktoś pytał - co było zresztą mało prawdopodobne - to świadkowie zapewne
opowiedzieliby szczerze o lekkomyślności pilota Czarnego Słońca.
„Taa, widziałem go. Przeklęty dureń, przeleciał tak blisko, że omal nie rozwalił mi
iluminatora!”
Zbliżając się do tylnego luku, którym zwykle wyrzucano w przestrzeń odpadki,
Bleyd zaczął uszczelniać kombinezon, który ukrył pod białą szatą. Był to obcisły
skafander próżniowy z hermetycznymi rękawicami i butami oraz z zasłoną na głowę i
twarz, wykonaną z fleksikrisu. Zbiornik z powietrzem gwarantował mniej więcej pięć
minut życia - tego typu kombinezony były przeznaczone do pracy we wnętrzu jednostki
dotkniętej nagłą dekompresją i miały wystarczyć tylko na dotarcie do jeszcze szczelnej
Michael Reaves, Steve Perry
87
sekcji statku lub do pełnego skafandra próżniowego. Pięć minut wystarczało Bleydowi
w zupełności, pod warunkiem, że operacja przebiegnie zgodnie z planem...
Luk komory odpadków był teraz tuż przed dziobem statku Mathala. Bleyd
nacisnął klawisz zdalnego sterownika i klapa w rufowej części fregaty uchyliła się.
Sekundę później aktywował podnośnik antygrawitacyjny umocowany do bloku
karbonitu i skierował go prosto w przestrzeń.
Z wprawą, jako że był dobrym pilotem, nadal starspinowi właściwy kierunek oraz
prędkość równą tej, z jaką oddalała się od fregaty bryła ze szczątkami Mathala, po
czym użył zewnętrznego manipulatora, by przechwycić bryłę, przycisnąć do kadłuba i
zablokować w tej pozycji.
Odetchnął głęboko. To, co czekało go teraz, nie należało do przyjemności, ale nie
zamierzał zwlekać. Dokończył uszczelnianie kombinezonu, otworzył przepływ
powietrza z butli i uniósł owiewkę kabiny. Wymknął się na zewnątrz, wycelował w
stronę otwartego luku z odpadkami i odepchnął się mocno od kadłuba starspina.
Fregata MedStar unosiła się w tej chwili na orbicie po ciemnej stronie Drongar,
więc chłód próżni był naprawdę dotkliwy. Zimno przenikało cienką białą szatę i
hermetyczny kombinezon i atakowało skórę niczym tysiąc igieł wstrzykujących ciekły
azot. Ignorował to jednak i nie zamierzał poddać się szokowi termicznemu. Miał we
krwi wytrzymałość i siłę tysiąca pokoleń łowców - naturalny pancerz utkany z
prastarego DNA przodków. Działał z wyrachowaniem po stokroć zimniejszym od
pustki kosmosu, w której się unosił.
Skok nie był tak precyzyjny, jak Bleyd sobie tego życzył, ale wystarczająco
dobry, by zanieść go wprost do włazu. Gdy tylko Sakiyanin znalazł się w zasięgu
sztucznej grawitacji okrętu, opadł na pokład. Naturalnie spodziewał się tego, więc
wylądował pewnie, na ugiętych nogach, zachowując równowagę. Uderzył dłonią w
sterownik i właz zamknął się posłusznie. Mimo próżni, w zamkniętym luku było
znacznie cieplej niż w otwartej przestrzeni na zewnątrz.
Bleyd uruchomił system wyrównywania ciśnień i podszedł do iluminatora, by
spojrzeć na statek Mathala i uruchomić go zdalnie. Dysze silników jonowych Starspina
zapłonęły, unosząc go bezdźwięcznie w dal, z bryłą karbonitu zamkniętą pewnym
uchwytem manipulatora.
Admirał przyglądał się przez moment odlatującemu stateczkowi. Kurs był
zaprogramowany; nie pozostało już nic do zrobienia.
Rozszczelnił kombinezon i ruszył w kierunku śluzy wewnętrznej. Za kilka minut
niezidentyfikowana jednostka miała naruszyć przestrzeń orbitalną po przeciwnej stronie
planety, kontrolowaną przez separatystów. Statek nie odpowie na wywołanie i, mimo
wielokrotnych wezwań, nie zmieni kursu. Po ostatnim ostrzeżeniu baterie dział otworzą
ogień i intruz zostanie zniszczony.
Niefortunnym zbiegiem okoliczności wyparuje również Mathal, przedstawiciel
Czarnego Słońca, i nikt nigdy nie będzie w stanie stwierdzić, czy człowiek ten zginął w
eksplozji, czy może wcześniej. Z termonuklearnego piekła ocaleje najwyżej tyle z
karbonitowego bloku i jego zawartości, ile potrzeba na zatkanie ucha żądłacza. W
szczątkach pozostaną jednak śladowe ilości cząstek organicznych. To wystarczy, by
Medstar I – Chirurdzy Polowi
88
stwierdzić, że wraz ze statkiem zniszczona została żywa istota, najprawdopodobniej
humanoidalna.
I najprawdopodobniej nikogo to nie zdziwi. Zasady gry wojennej zabraniają
atakowania jednostek medycznych przeciwnika, ale nikt nie odmówi okrętom żadnej ze
stron prawa do obrony przed niezidentyfikowanym intruzem.
Zdejmując z siebie szatę Milczącego i cienki kombinezon - by przebrać się w
zapasowy mundur admiralski, który ukrył tu wcześniej - Bleyd raz jeszcze przebiegł
myślą kolejne etapy akcji. Nie był może arcymistrzem, ale miał dość rozsądku i
wprawy, by zrealizować ją zgodnie z planem. Wiedział też, że jeśli Czarne Słońce
odezwie się jeszcze do niego, co było niemal pewne, i jeśli ktoś zada mu pytanie o los
Mathala - co było równie nieuniknione - zdoła przejść z pozytywnym skutkiem nawet
badanie wykrywaczem kłamstw, jeśli tylko wystarczająco starannie obmyśli
odpowiedzi.
„Mathal? Odleciał swoim statkiem i z jakiegoś powodu skierował się ku
przestrzeni kontrolowanej przez separatystów. Zestrzelili go. Pożałowania godny
incydent, ma się rozumieć, ale z drugiej strony... to strefa działań wojennych, a Mathal
z pewnością nie miał stosownych uprawnień...”
W dodatku wszystko to było, z technicznego punktu widzenia, szczerą prawdą.
Nagrania w systemach obserwacyjnych okrętu musiały potwierdzać tę wersję.
Dziennik kontroli lotów, wskazania czujników, może nawet naoczny świadek, który
widział przelatujący tuż nad iluminatorami statek pilotowany zapewne przez idiotę, tak
bardzo niewiele dzieliło go od poszycia fregaty...
Nic nie wskazywało na to, że prawda była inna.
Naturalnie to tylko tymczasowe rozwiązanie problemu. Prędzej czy później
Czarne Słońce powtórzy swoje żądania, ale Bleyd zamierzał przygotować się i na tę
ewentualność. Może zdoła kupić trochę czasu, wykorzystując Filbę. Tak czy inaczej,
planował nadal szmuglować botę, pomnażając osobisty majątek...
Michael Reaves, Steve Perry
89
R O Z D Z I A Ł
16
Barrissa nie zamierzała dążyć do konfrontacji z Phowem Ji. Jedi szkolili się po to,
by rozwiązywać konflikty, nie po to, by ich szukać - chyba że zmuszały ich do tego
okoliczności. Czyn, którego Ji dopuścił się na polu bitwy, był zdaniem padawanki
godny potępienia, lecz z drugiej strony, nie powierzono jej przecież misji żandarma
wojskowego. Nie do niej należało domaganie się zadośćuczynienia za śmierć
najemników obcej armii.
Tak się jednak złożyło, że następnego ranka, gdy wyszła z kabiny, by poćwiczyć
w dość chłodnych jeszcze promieniach słońca, wojownik z Bunduki pojawił się w
pobliżu i zatrzymał na chwilę, żeby popatrzeć.
- Wcześnie wstajesz, co, Jedi? - Wydawało się, że zawsze używa tego samego
pogardliwego tonu. Barrissa nie miała zamiaru komentować tak oczywistego
stwierdzenia. Spokojnie kontynuowała trening.
- Wygląda na to, że nie jesteś w najgorszej formie - dorzucił Ji. - Dobrze widzieć,
że nie polegasz wyłącznie na tej swojej „magii”.
Padawanka nadal nie widziała powodu, by wdawać się w rozmowę. Siedziała na
wilgotnej ziemi z nogami rozłożonymi na boki, w pełnym szpagacie poprzecznym.
Pochyliła się najpierw w stronę jednego kolana, przytulając policzek do zewnętrznej
strony uda, a potem wykonała identyczny skłon w przeciwnym kierunku, czując, jak
ścięgna podkolanowe i mięśnie grzbietu rozgrzewają się z wysiłku.
- Nie wiedziałem, że Jedi składają śluby milczenia - kontynuował mistrz teräs
käsi. Jego głos był teraz twardy i ostry, jak stalowa klinga.
Barrissa wstała i uniosła ręce wysoko nad głowę.
- Nie składamy - odpowiedziała, wykonując skłon na prostych nogach. Oparła
dłonie płasko na ziemi. - Odzywamy się wtedy, gdy mamy coś do powiedzenia, a nie
po to, żeby posłuchać własnego głosu.
- Jesteś rozdrażniona. A ja myślałem, że Jedi kontrolują swoje emocje. - Phow Ji
uśmiechnął się szeroko. - Czyżbym powiedział coś nie tak? - spytał drwiąco.
Barrissa wyprostowała się, odgarnęła z czoła kosmyk spoconych włosów i
odwróciła się, by spojrzeć prosto w oczy wojownika.
- Nie. Coś zrobiłeś. Zamordowałeś trzech najemników.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
90
Jeżeli zaskoczyła Ji, to z pewnością tego nie okazał. Uśmiechnął się raz jeszcze,
dość nieszczerze.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Ktoś znalazł uszkodzonego kamdroida. Wszystko się nagrało.
- Naprawdę? Chętnie obejrzę.
Powiedział to z autentycznym zainteresowaniem; Barrissa nie musiała używać
Mocy, by uwierzyć w szczerość tej reakcji.
- Nie wystarczą ci trofea?
Ji wykonał gest, który w jego mniemaniu był zapewne przejawem skromności.
- Chodzi o to, że to, co robię, obserwują wyłącznie z własnego punktu widzenia.
Holonagranie wykonane z innej pozycji byłoby dobrym materiałem do analizy
ewentualnych błędów w moich ruchach. Skoro już o tym mowa, mam całą ścianę
trofeów. Ale holo? To byłoby pierwsze.
Barrissa pokręciła głową.
- Nic cię to nie obchodzi, prawda?
- Co takiego?
Droczył się z nią; tyle wiedziała na pewno. Bądź świadoma żywej Mocy - tak
radził Qui-Gon Jinn. Barrissa była bardzo młoda, kiedy słynny mistrz zginął podczas
bitwy o Naboo, ale wciąż pamiętała te słowa - były jednym z pierwszych okruchów
mądrości, jakie jej wpojono. Wznieś się ponad to, powiedziała sobie w duchu. Ale nie
umiała się powstrzymać.
- To, że zatłukłeś trzech ludzi na śmierć - odpowiedziała.
Ji wyglądał na zaskoczonego.
- Więc tak to widzisz?
- A czy można widzieć to inaczej?
Ji uśmiechnął się i rozłożył ramiona w niewinnym geście.
- Byłem nieuzbrojony, sam przeciwko trzem, na polu bitwy, moja droga
padawanko. Skorzystałem umiejętności, za których używanie płacą mi władze
Republiki. Jestem żołnierzem. Zabicie wroga podczas wojny nie jest morderstwem.
Barrissa przerwała ćwiczenia rozciągające i, stojąc z ramionami splecionymi na
piersiach, popatrzyła na Ji.
- Jesteś ekspertem w walce wręcz, a twoje dłonie i stopy są równie niebezpieczną
bronią jak wibroostrze czy pałka ogłuszająca - powiedziała. - Ci ludzie nie mieli
większych szans na przeżycie niż wtedy, gdybyś polował na nich z blasterem.
Udawanie, że było inaczej, jest hipokryzją.
- Nazywasz mnie kłamcą, Jedi?
Teraz nic już nie maskowało groźby w jego słowach.
On właśnie tego oczekuje, pomyślała Barrissa. Zignoruj go. Odwróć się.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Tak.
Uśmiechnął się znowu, tym razem okrutnie i triumfująco.
Michael Reaves, Steve Perry
91
- Za takim oskarżeniem musi stać gotowość do poparcia go mocnym argumentem.
Może zechcesz zaprezentować mi skuteczność swojej mistycznej Mocy wobec mojego
rzemiosła?
Barrissa Offee z największym trudem zapanowała nad gniewem i nie
odpowiedziała. Siłą woli przywołała obraz niezadowolonego oblicza mistrzyni Unduli.
Trochę pomogło. Już po pierwszych słowach tej rozmowy wiedziała, że ruszyła ścieżką
w dół, że nie tędy droga... a jednak doszła aż do tego punktu.
Phow Ji roześmiał się po długiej chwili.
- Tak sądziłem. Pokonałem jednego z waszych rycerzy w walce wręcz i chyba nie
byłoby fair, gdybym domagał się teraz walki z marną padawanką, nieprawdaż? Miłych
ćwiczeń, Jedi.
Odwrócił się z lekceważeniem i ruszył w swoją stronę.
Barrissa nie umiała się powstrzymać. Skoncentrowana, uniosła rękę i zacisnęła
pięść.
W chwili, gdy odchodzący uniósł nogę, by dać kolejny krok, czas jakby spowolnił
dla niej swój bieg. Lewa stopa Ji posuwała się ku przodowi, ale w chwili, gdy miała
minąć kostkę prawej nogi, but skręcił nagle do wewnątrz - nie więcej niż o kilka stopni.
To wystarczyło, by zahaczył czubkiem o piętę prawego.
Mistrz z Bunduki potknął się.
Ktoś gorzej wyszkolony zapewne upadłby z impetem twarzą w mokrą ziemię,
Barrissa zaś, mimo świadomości, że to niegodziwe, cieszyłaby się z jego upadku.
Jednak Ji zwinął się w locie w kłębek i ugiął ramię obracając dłoń do wewnątrz,
tak że wyglądało to na celowe działanie. Rzucił się szczupakiem i wykonał przewrót
przez ramię, by płynnym ruchem wytresowanego gimnastyka stanąć na nogi w
doskonałej równowadze, twarzą do Barrissy.
- Uważaj - powiedziała. - Ziemia jest śliska od rosy.
Stał przez moment nieruchomo, spoglądając na nią spode łba. Jego wrogość
zawisła w powietrzu, krążąc w polu Mocy jak niebezpieczny wir. Był wściekły, ale
panował nad sobą.
Odwrócił się.
Kiedy odszedł, Barrissa pokręciła głową, analizując swoje zachowanie. Co ja
sobie wyobrażałam? - skarciła się w duchu. Nie wolno używać Mocy do tak
trywialnych zadań, do takiej dziecinady. Nie wolno marnować jej na podobne
błahostki, nawet wobec takiego przeciwnika jak Phow Ji. Owszem, mogłaby to być
świetna demonstracja, nauczka, dowód istnienia Mocy, ale Barrissa wiedziała, że tym
razem nie o to chodziło. Zadziałała z pobudek osobistych, wiedziona gniewem, choć od
początku zdawała sobie sprawę, że nie powinna dać się sprowokować. Wielką potęgą
należy władać z wielką ostrożnością, a powalanie obleśnego typa na ziemię tylko
dlatego, że zdaniem padawanki na to zasługiwał, było działaniem niewystarczająco
usprawiedliwionym. Zupełnie tak, jakby mierzyła do komara ognistego z turbolasera.
Mistrzyni byłaby bardzo, bardzo niezadowolona.
Barrissa czuła, że jeśli tak będzie się zachowywała, to nigdy nie zostanie rycerzem
Jedi.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
92
Westchnęła ciężko i powróciła do przerwanych ćwiczeń rozciągających. Ścieżka
jej losu była wystarczająco wyboista. Dlaczego utrudniała sobie życie, rzucając na nią
głazy?
Michael Reaves, Steve Perry
93
R O Z D Z I A Ł
17
Podczas wieloletniej włóczęgi po międzygwiezdnych szlakach Den Dhur widział
wiele dziwacznych zjawisk, jednak - o ile nie zawodziła go pamięć - nigdy jeszcze nie
widział androida siedzącego samotnie w kantynie.
Gdy wszedł do sali wprost z gęstego jak syrop skwaru dnia, mimo wsparcia gogli
ochronnych minęło kilka chwil, nim jego oczy przywykły do półmroku. Kiedy wreszcie
zaczął coś widzieć, przekonał się, że lokal jest prawie pusty. Leemoth, Duros
specjalizujący się w leczeniuistot wodno-lądowych, siedział w dalekim kącie pieszcząc
w dłoniach kufel fromijskiego piwa. Dwaj sierżanci armii klonów zainstalowali się przy
barze, a przy jednym z bliższych stolików siedział nowy android protokolarny, I-5.
Czegoś takiego nie widuje się codziennie, pomyślał Den. Androidy w ogóle
rzadko kiedy siadały. Większość modeli, humanoidalnych potrafiła przyjąć taką
pozycję, ale że w gruncie rzeczy nigdy nie odczuwały zmęczenia, po prostu nie miały
powodu, by to robić. A jednak I-5 siedział przy stole, choć cokolwiek sztywno. Jego
fotoreceptory były skierowane wprost na syntetyczny blat. Metalowa maska, która była
jego twarzą, nie wyrażała żadnych uczuć, lecz mimo to Den nie mógł oprzeć się
wrażeniu, że android jest w melancholijnym nastroju.
Pod wpływem impulsu przystawił krzesło do stolika i usiadł naprzeciwko I-5, po
czym uniósł palec wytrenowanym już gestem, by zwrócić na siebie uwagę barmana.
- Nie widujemy tu wielu androidów - zagaił, zwracając się do I-5.
- Nie dziwi mnie to, przy takich cenach.
Den uniósł brwi. To naprawdę było niezwykłe: android z poczuciem humoru.
Kelner przywiózł reporterowi szklankę johriańskiej whisky. Sullustanin pociągnął łyk,
przyglądając się I-5 z zainteresowaniem.
- Słyszałem, że pomagałeś padawance Offee w sali operacyjnej.
- Tak jest. Ciekawe doświadczenie.
Den łyknął trunku po raz drugi.
- Nie obraź się, ale zachowujesz się... dość nietypowo jak na androida. Jak to się
stało, że trafiłeś na Drongara?
Minęła długa chwila i Dhur stracił już nadzieję na odpowiedź, gdy I-5 wreszcie się
odezwał.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
94
- „Ciśnięto mnie na wiatry przestrzeni i czasu, niczym planetozymal krążący
wieczyście pomiędzy słońcami”.
Den był w szoku.
- Kai Konnik - powiedział. - Plaża gwiazd. Zdobywca Nagrody Galaktycznej dla
najlepszej powieści ubiegłego roku, jeśli mnie...
- Sprzed dwóch lat - poprawił I-5.
Den spojrzał na niego badawczo.
- Masz imponującą wiedzę o literaturze jak na androida.
- Bynajmniej. W moich bankach pamięci zapisano ponad dwieście tysięcy
powieści, holospektakli, poematów i...
- Nie mówię o pojemności pamięci - przerwał mu Den. - Większość androidów
protokolarnych potrafi spamiętać tyle informacji. Większość też, zapytana o cytat z
konkretnego dzieła, poda go równie łatwo, jak ty to zrobiłeś. Jednakże - dodał,
pochylając się nad stolikiem - nigdy nie spotkałem androida, który potrafiłby użyć
zapamiętanych materiałów... metaforycznie. A ty właśnie dokonałeś tej sztuki.
Znowu zapadła cisza, a po długiej chwili milczenia android wydał z siebie dźwięk
łudząco podobny do ludzkiego westchnienia.
- Czasem żałuję, że nie jestem istotą żywą zbudowaną na bazie węgla -
powiedział. - Pociąga mnie koncepcja upojenia napojami wyskokowymi.
- Faktycznie, ma ona dobre strony - przyznał Den, racząc się whisky. - Powiesz
mi, dlaczego tu siedzisz?
I-5 chyba nie miał ochoty na rozmowę.
- Nostalgia - odpowiedział po długiej chwili.
Den czekał cierpliwie. Przyszedł do kantyny, żeby wygrzebać jeszcze jakieś brudy
na temat Filby, ale konwersacja z niecodziennym gościem lokalu okazała się bardziej
intrygująca. Gdyby I-5 nie był androidem, reporter zafundowałby mu parę drinków na
rozwiązanie języka. Miał jednak wrażenie, że nie musiałoby ich być zbyt wiele.
Android, choć małomówny, wyraźnie nabrał ochoty na zwierzenia.
- Spędzałem niegdyś sporo czasu w przybytkach takich jak ten - dodał w końcu I-
5. - W tawernie Zielona Błyskotka i w Dewbacku, w sektorze Zi-Kree na...
- Coruscant - dokończył Den. - Dobrze znam oba lokale. To paskudna część
miasta, zwana Karmazynowym Korytarzem - dodał i gestem poprosił barmana o
kolejnego drinka. - Znalazłem tam wiele tematów do artykułów. - Przez moment
Sullustanin w milczeniu przyglądał się rozmówcy. - W większości takich mordowni
androidy nie są mile widziane. Zdaje się, że to jakiś stary przesąd. Dziwne, że mogłeś
tam bywać ze swoim panem.
- Lorn Pavan nie był moim panem - odparł 1-5. - Był moim przyjacielem.
Den czuł, że od intensywnej pracy mózgu zaczynają go boleć mięśnie na czole.
- Twoim przyjacielem?
- Byliśmy „wspólnikami w interesach”. Handlowaliśmy informacjami w
podziemnym światku, ustawialiśmy gry w sabaka, czasem sprzedawaliśmy rządowi
pośledniejsze dane wywiadowcze... takie tam drobiazgi. Nie było to może pasjonujące
Michael Reaves, Steve Perry
95
życie, jakie widuje się w holodramach, ale od czasu do czasu zdarzał się dreszczyk
emocji.
- Barwna opowieść - skomentował Den. - No, ale teraz znalazłeś się dość daleko
od wielkiego miasta, jak zapewne zauważyłeś - dodał, gdy android nie odzywał się
przez kilka chwil. - Dlaczego...
Urwał, widząc nagłą zmianę w zachowaniu I-5, który w wielkim napięciu
przyglądał się wchodzącej właśnie grupce chirurgów. Był wśród nich Zan Yant,
niosący quetarrę. Den przypuszczał, że muzykowanie rozpocznie się nieco później, gdy
w lokalu będzie więcej gości - tak przynajmniej bywało zazwyczaj. Nie miał nic
przeciwko temu. Cenił gust muzyczny Yanta, jeśli nie liczyć jego zamiłowania do
kompozycji z rodzinnego Talusa, które w czułych uszach Sullustanina brzmiały jak
dialog kotów piaskowych szczelnie zamkniętych w worku.
Android tymczasem wyglądał na mocno zdenerwowanego. Mógłbym przysiąc, że
jakimś cudem udaje mu się okazywać uczucia na tej blaszanej masce, pomyślał Den.
Był to doprawdy zaskakujący pomysł, ale chyba nie bardziej niż sama koncepcja
androida zdolnego do odczuwania emocji.
Nowa, pełna szklanka stanęła przed Dhurem. Podniósł ją w zamyśleniu.
- Powiedz, co cię skłoniło do spakowania manatków i przerwania tak interesującej
egzystencji?
- Nie mam pojęcia - odparł I-5. - Lorn i ja byliśmy ścigani przez... - wydawało się,
że android szuka odpowiedniego słowa - ... zabójcę.
- Zabraka - rzucił Den obojętnym tonem. Tym razem bardzo uważnie przyglądał
się twarzy androida. Fotoreceptory I-5 nie stały się większe, ale na pewno rozjaśniły się
nieznacznie, co równie skutecznie odzwierciedlało jego zaskoczenie. To jest to,
pomyślał Sullustanin. Oczy są najbardziej ekspresyjnym organem na twarzach
większości humanoidów. W ich spojrzeniach można wyczytać całe mnóstwo znaczeń.
W jakiś sposób I-5 uzyskuje ten sam efekt, zmieniając intensywność podświetlenia i kąt
wychylenia sensorów optycznych.
Tak bardzo skupił się na rozszyfrowywaniu zachowania androida, że omal nie
puścił mimo uszu jego odpowiedzi.
- Czy ja grzebię w pańskich bazach danych bez pozwolenia?
- Wybacz, ale to tylko instynkt dziennikarza. W oczywisty sposób zaniepokoił cię
widok Yanta, więc jeśli uznamy, że nie jesteś zagorzałym wrogiem muzyki, to...
- Gratuluję. Zabójca był Zabrakiem z Iridonii. Śmiertelnie niebezpiecznym
Zabrakiem i prawdziwym mistrzem w sztuce walki wręcz. Przy nim Phow Ji
wyglądałby jak pijany Jawa. Miał też... inne umiejętności.
Den pokiwał głową.
- Rozumiem. Yant jest z Talusa, jeśli to coś zmienia.
I-5 nie odpowiedział.
- Ten zabójca ukradł nam coś cennego i uciekł z Coruscant na orbitę - odezwał się
po chwili milczenia. - Lorn i ja mieliśmy właśnie polecieć za nim i wtedy... Nie
pamiętam. Obudziłem się, służąc na frachtowcu przemycającym przyprawę.
- Domyślasz się, co zaszło?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
96
- Sądzę, że Lorn mnie wyłączył, bonie chciał narażać na niebezpieczeństwo. Na
tym etapie sprawa nabrała dla niego bardzo osobistego znaczenia. Ktoś, na kim mu
bardzo zależało, poświęcił się, żeby nas ratować i...
- To mi wygląda na świetną historię - wtrącił Den. - Szkoda, że was nie znałem;
miałbym o czym pisać.
- Proszę mi wierzyć, nie ma pan czego żałować. Ten zabójca był... - I-5 zawahał
się i pokręcił głową w kolejnym niepokojąco ludzkim geście zwątpienia.
- Z Czarnego Słońca?
- Gorzej. Znacznie gorzej. Poza tym - dodał cicho android - co to za historia, w
której brakuje zakończenia?
- Każda historia jakoś się kończy.
- Ta nie. Przynajmniej dla mnie. Nie wiem, co się stało z Lornem. Podejrzewam,
że nie żyje, lecz nigdy nie będę miał pewności. Próbowałem się dowiedzieć, ale
wszystko to wydarzyło się ponad dziesięć lat temu, a androidy nie mają zbyt wielkich
możliwości prowadzenia prywatnego śledztwa, nawet jeśli potrafią włamywać się do
dobrze zabezpieczonych systemów komputerowych. Wydaje się, że sprawa została
zatuszowana, i to gdzieś na bardzo wysokim szczeblu.
- Wiesz, teraz naprawdę mnie zainteresowałeś - powiedział Den. - Nie ma to jak
dobry reportaż o spisku na wysokim szczeblu, choć z drugiej strony, takie teksty
sprzedają się lepiej w czasach pokoju. Ale pogrzebię trochę w danych, może coś
znajdę.
- „Nie grzeb za głęboko, żeby ciebie nie pogrzebali” - odparł ponuro I-5. - Ja sam
nie mam pojęcia, jakim cudem wyszedłem z tego z wymazaną pamięcią. Wiem tylko,
że w jednej chwili byłem w porcie kosmicznym na Coruscant, a w następnej już pilnie
zaspokajałem potrzeby miłośników błyszczostymu na planetach Jądra.
To oczywiście subiektywne wrażenie, bo według mojego wewnętrznego
chronometru byłem wyłączony przez dobrych dwanaście standardowych tygodni. Z
tego, czego dowiedziałem się później, wynika, że stałem się elementem jakiejś
wymiany barterowej. Przez sześć lat latałem na Kessel, aż wreszcie lokalne siły
porządkowe dokonały nalotu na statki przemytnicze. Zostałem skonfiskowany i
sprzedano mnie na aukcji kapitanowi statku handlowego. Dlaczego? Do dzisiaj nie
wiem. Wciąż mam pokaźne dziury w bankach pamięci i nie mogę się doliczyć ładnych
paru lat.
Gdy wojna nabrała rozmachu, władze Republiki skonfiskowały praktycznie
wszystkie androidy, by nie dostały się w ręce separatystów. Służyłem w domu pewnej
arystokratycznej rodziny na Naboo, kiedy nadszedł rozkaz. Wzbogacono mi
oprogramowanie o wiedzę medyczną i tak oto znalazłem się w tym... malowniczym
przybytku, gdzie opowiadam panu historię mojej egzystencji. - I-5 umilkł na moment. -
Naprawdę chciałbym się upić.
- To, że nie możesz, to chyba całkiem szczęśliwy przypadek - zasugerował Dhur. -
Jeżeli do tej pory byłeś równie otwarty w rozmowach z ludźmi, to prawdziwy cud, że
nie zostałeś przeprogramowany. Większości istot brakuje cierpliwości do bezczelnych
androidów.
Michael Reaves, Steve Perry
97
- Żeby pan wiedział. Ale może pan być pewny, że do tej pory trzymałem na
wodzy moją bujną osobowość. I trzeba przyznać, że doskwierała mi samotność.
- Wiec dlaczego opowiedziałeś o tym wszystkim akurat mnie? Czyżbym miał aż
tak sympatyczną gębę?
- Mam już dość tej szarady - wyjaśnił I-5. - Dość udawania głupkowatego
automatu przed ludźmi i im podobnymi. Zwłaszcza po tym, jak napatrzyłem się na
przypadki szczerej niechęci istot organicznych do pokojowej egzystencji w tej
galaktyce. Im więcej widzę rzezi, tym bardziej jestem przekonany, że nawet android
techniczny z serii CZ-Three lepiej zarządzałby Republiką.
Den nie umiał powstrzymać uśmiechu.
- Otwarcie nawołujesz do buntu, wiesz?
- Kto, ja? - Fotoreceptory androida błysnęły niewinnie. - Jestem tylko skromną
maszyną, zbudowaną po to, żeby służyć - dodał i westchnął smętnie. - Chyba
powinienem naładować tłumik niesmaku.
- Albo solidnie się upić.
- To też.
- Tylko że w tym celu musiałbyś być istotą organiczną.
I-5 wzdrygnął się odruchowo.
- Porzućmy tę myśl - mruknął, wstając. - A teraz proszę wybaczyć. Obowiązki
wzywają; głównie zmiana opatrunków i natryskiwanie lekarstw. Nader ambitne zadania
dla istoty o moich możliwościach. Może zatrudnię te dziewięćdziesiąt dziewięć procent
mojego modułu kognitywnego, które nie będą mi potrzebne przy pracy, do rozwiązania
Teorii Nieskończoności Redukcyjnej Chuna? Albo do skomponowania lekkiej opery?
Sullustanin odprowadził spojrzeniem wychodzącego androida. Kilka chwil
później Zan Yant zaczął grać powolną, tęskną melodię. Była doskonałym tłem dla
zadumy, w którą popadł Den Dhur.
Android równy właścicielowi, żywej i świadomej istocie? Den słyszał już o takich
przypadkach, ale zawsze okazywało się, że to fikcja. Emancypacja androida, nawet
nieformalna, niosła w sobie cokolwiek rewolucyjne przesłanie. Zastanawiał się,
dlaczego nie jest bardziej zszokowany tym pomysłem.
Zanadto zszokowany nie był, ale nabrał wielkiej ochoty na kolejnego drinka.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
98
R O Z D Z I A Ł
18
Zazwyczaj, gdy miał kilka chwil na podjęcie próby przebicia się przez grubą
warstwę zastarzałego potu, zarodników i brudu, którymi Drongar obdarowywał tak
hojnie, Jos używał prysznica sonicznego, znacznie skuteczniejszego i szybciej
działającego niż kąpiel chemiczna czy wodna. Wystarczyło wejść, trącić stopą włącznik
i wibracje błyskawicznie usuwały brud, bez hałasu i bez wysiłku. Przynajmniej ten
podstawowy element wyposażenia bazy działał z reguły bez zarzutu.
Jednak tego dnia Vondar stanął pod pulsującym strumieniem wody ze zwykłego
prysznica, starannie przefiltrowanej i tłoczonej rurami z głównego zbiornika. Była
zimna. Na tyle zimna, by wywołać odmrożenia i uczynić oddychanie znacznie
trudniejszym niż zwykle.
Przede wszystkim jednak była wystarczająco zimna, by schłodzić jego myśli -
kłopotliwe myśli o Tolk. O Tolk, która z pewnością zauważyła jego zainteresowanie i
najwyraźniej postanowiła zabawić się jego kosztem.
Potoki wody rozbijały się o głowę Josa, spływając lodowatymi strugami do oczu i
uszu. Nie były jednak dość zimne, by zmazać wspomnienie o zbyt gorących myślach,
które naszły go tego ranka...
Wyszedł wtedy do przebieralni, by zmienić chirurgiczny strój - ten, który miał na
sobie, cały nasiąknął krwią, kiedy pękł świeżo przeszczepiony fragment żyły u jednego
z pacjentów. Pomieszczenie służyło personelowi obu płci; na drzwiach wisiał tylko
podświetlany diodą znak ZAJĘTE, który miał zapobiegać kłopotliwym
niespodziankom. Widząc, że napis pozostaje ciemny, Jos uderzył dłonią w klawisz i
gdy tylko rozsunęły się drzwi, energicznym krokiem wszedł do środka.
Zobaczył Tolk, która także przyszła tu, by zmienić ubranie. Była niezupełnie
ubrana. Mówiąc ściślej, prawie naga. Cudownie naga...
Jako chirurg, Jos widział w swojej karierze wiele ciał - męskich, żeńskich i nie
tylko. Taką miał pracę i nigdy nie nachodziły go zbyt poufałe myśli na widok nagości
kogoś, komu właśnie usuwał wątrobą. Ale żeby wejść do przebieralni i zobaczyć nie
całkiem przecież obojętną, a zdecydowanie piękną asystentkę niemal nagą... To była
zupełnie inna historia.
Michael Reaves, Steve Perry
99
Lecz to wcale nie było takie złe - do licha, to w ogóle nie było złe, tylko diabelnie
zawstydzające, bo w końcu gapił się na nią z otwartymi ustami zaledwie przez sekundę,
dwie, może trzy, zanim odwrócił się, purpurowy z zażenowania, i jęknął:
- O, przepraszam!
Tym, co zmusiło go do patrzenia na Tolk przez tę dodatkową sekundę, był wyraz
jej twarzy. No i widok całej reszty.
A Tolk się uśmiechała. Był to uśmiech leniwy i absolutnie jednoznaczny.
- Cześć, Jos. Czyżbym zapomniała włączyć znak ostrzegawczy? Co za
lekkomyślność.
Jos zdołał mimo wszystko wyjść i zamknąć za sobą drzwi, mając wciąż przed
oczami - zapewne wytrawiony w pamięci na zawsze - obraz jej nagiego ciała. Ale ten
uśmiech... Tak, ten uśmiech skłaniał do myślenia. Jos zastanawiał się więc co najmniej
kilkanaście razy podczas całego dnia wspólnej pracy nad jedną tylko kwestią: czy Tolk
naprawdę zapomniała włączyć diodę?
Nawet najzimniejsza woda nie mogła wypłukać tego pytania z jego umysłu.
- Jos, siedzisz tam już pół nocy! Naprawdę musisz być aż taki czysty?
Doskonałe pytanie.
Siedząc przy stole w jadalni, Den Dhur był szczerze zadowolony, choć jego dobre
samopoczucie nie miało nic wspólnego z posiłkiem, który zamierzał zjeść.
Rozkoszował się smakiem zimnej zemsty, którą już niedługo - bardzo niedługo - miał
wywrzeć na spasionym Hutcie imieniem Filba. Właśnie udało mu się zdobyć zeznanie
pewnego niezadowolonego kaprala - kolejny kamyk do kurhanu, pod którym
Sullustanin zamierzał pogrzebać Filbę tak, jak pies bojowy zagrzebuje kość.
Uśmiechnął się na samą myśl. Nie wolno zadzierać z prasą, o nie. Zwłaszcza
kiedy ma się życiorys tak krzywy, jak tylne zęby rankora. Większość istot miała coś do
ukrycia, coś, o czym niekoniecznie chcieliby słuchać w wieczornym wydaniu
holonetowych wiadomości. Jednak dla złodzieja dziennikarskie śledztwo mogło się
skończyć gorzej. Znacznie gorzej.
A Dhur właśnie znalazł to, czego szukał.
Liczył na to, że Filba zostanie obdarty z sadła i powieszony na słońcu, by wysechł
na wiór, a myśl ta sprawiała mu niekłamaną radość. Zachichotał cicho i z ochotą wbił
sztućce w porcję, którą miał przed sobą. Zemsta jest najlepszą przyprawą, pomyślał.
Naturalnie do tego, co trafiało na jego talerz oraz do sposobu, w jaki to
przyrządzano, musiał przyzwyczajać się na nowo na każdej z planet, które odwiedzał.
Jednym z pierwszych odkryć, których dokonał już jako młody korespondent wojenny,
była prosta zasada: jeżeli nie nauczysz się szybko przyswajać potraw z lokalnej flory i
fauny, błyskawicznie dopadnie cię głód i pragnienie. Przestrzeń ładunkowa
międzygwiezdnych transportowców należących do sił zbrojnych Republiki była dość
cenna i zwykle nie marnowano jej na to, by przewozić egzotyczne przysmaki. Dhur
słyszał gdzieś, że sklonowani żołnierze byli uwarunkowani genetycznie do tego, by
zadowalać się byle jakim pokarmem, ale armia i flota i bez tego były zbyt wielką
zbieraniną przedstawicieli rozmaitych ras i gatunków, by służby kwatermistrzowskie
Medstar I – Chirurdzy Polowi
100
mogły dogodzić każdemu. Zwłaszcza że jak zwykle tylko oficerów traktowano
preferencyjnie.
Żołnierze jednostek liniowych dostawali GR - gotowe racje, czyli gęstą papkę
zawierającą niezbędne składniki odżywcze dla rozmaitych gatunków istot. Porcje
różniły się kolorem - w skali od nieapetycznego do powodującego mdłości - oraz
konsystencją i smakiem, od perfekcyjnej imitacji plastoidu (takiego, z jakiego
produkowano niegdyś buty), po breję, którą można by zakneblować Neimoidianina.
Dlatego też pierwszym krokiem kucharzy wojskowych po przybyciu na nową planetę
było wysłanie zaopatrzeniowców w teren, by dostarczyli próbek wszystkiego, co może
nadawać się do jedzenia. Den bywał już na światach, które nie oferowały przybyszom
praktycznie niejadalnego; żołnierze karmieni GR szybko tracili wagę, czego reporter
doświadczył też na własnej skórze.
Na szczęście jedną z niewielu pozytywnych stron życia na Drongarze było to, że
nie brakowało tu potencjalnej żywność. - czegoś, co można złapać, zebrać, wydoić lub
wykopać. I choć nie były to rarytasy kuchnia w Rimsu Siedem okazała się nie taka zła
jak inne, z których usług Den miał nieszczęście korzystać. Tego dnia zamówił talerz
miejscowego odpowiednika krewetek - zwierząt wielkości dłoni, które po ugotowaniu z
ziołami i przyprawami zadziwiająco przypominały smakiem jastrzębionietoperze, choć
były może nieco bardziej pikantne. Podano mu je z puszystym,
jaskrawopomarańczowym puree z korzenia jakiejś rośliny, o przyjemnym,
cynamonowym zapachu. Do przepłukania gardła dostał piwo z miejscowych roślin -
Den musiał przyznać, że jadał już gorsze potrawy i pił gorsze trunki. Dopóki ktoś
genialny nie wynajdzie sposobu, dzięki któremu z podstawowych składników w jednej
chwili da się przyrządzić dowolną, smakowitą potrawę, jak to się widuje w tych
futurystycznych holodramach o przygodach bohaterów z przyszłości, pomyślał
reporter, dopóty wojskowe żarcie zawsze będzie loterią.
Musiał zresztą przyznać w duchu, że będąc w takim nastroju, rozkoszowałby się
nawet smakiem GR. Nawet jednak i bez cynicznych rozważań czuł się dobrze,
ponieważ ciekawa sprawa oznaczała ciekawy reportaż, a takie zawsze dawały mu
poczucie, że jest wart swojej wypłaty - choć z drugiej strony nie była ona aż tak
wielka...
Dhur uniósł głowę i zobaczył Zana Yanta, który z tacą w dłoniach odłączył się
właśnie od kolejki oczekujących. Machnął ręką, by zwrócić na siebie uwagę, a potem
przywołał Zabraka do swojego stołu.
- Ejże, czy to węgorz fleekowy? - spytał, zerkając na talerz Yanta. - Nie
widziałem go w jadłospisie.
- Nie, to wijec, tutejszy wielki robal, w czerwonym sosie owocowym, posypany
smażonymi komarami ognistymi.
- Aha. Brzmi... smakowicie.
- Cóż, nie jesteśmy w Manarai na Coruscant - odparł swobodnie chirurg. - Ale i
tak lepsze to niż GR.
Sullustanin spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Jadałeś w Manarai?
Michael Reaves, Steve Perry
101
- Dhur, przyjacielu, nie urodziłem się na tej kuli błota. Jeden z moich nauczycieli
był profesorem szkoły muzycznej przy Uniwersytecie Coruscant. Odwiedzałem go od
czasu do czasu...
- Mimo wszystko, dość kosztowny lokal, jak dla studenta.
- Moja rodzina jest... nieźle sytuowana - wyjaśnił Yant. Uciął spory plaster
ślimaczego mięsa i wepchnął go do ust. - Mmm, ten charbodiański kucharz zna się na
rzeczy. Chcesz spróbować?
- Nie, dzięki, smakuje mi to, co mam.
Den spojrzał na chirurga z nowym zainteresowaniem. Doskonały medyk i
znakomity muzyk - nie takich ludzi spodziewał się zastać w tym nędznym zakątku
galaktyki. Dlaczego na przykład rodzina Yanta nie zadbała o to, by nie wcielono go do
armii? Władza i bogactwo dawały przecież pewne przywileje, każdy o tym wiedział.
Czy to możliwe, że zgłosił się na ochotnika? Jeżeli tak, to wypadało myśleć o nim z
większym szacunkiem.
Zanim jednak zdążył poruszyć ten temat, odezwał się Yant.
- Jak idzie krucjata informacyjna?
- Dobrze. - Den uśmiechnął się. - A będzie jeszcze lepiej.
- Ach, tak. Gorący temat?
- W rzeczy samej. Nie mogę jeszcze o tym mówić... na pewno sam rozumiesz, że
nie mogę przedwcześnie wypuścić kreela z klatki... ale jestem naprawdę zadowolony.
Spodziewam się, że zdrowo namieszam w pewnych kręgach.
- To chyba dobrze. - Yant wziął do ust kolejny kęs, pogryzł, przełknął i
uśmiechnął się. - Naprawdę niezłe mięso. Jeśli pozwolisz, zadam ci pytanie - dodał po
chwili.
- Zamieniam się w słuch.
- Podobnie jak reszta tutejszych lekarzy, jestem poborowym. Gdyby to od nas
zależało, znajdowalibyśmy się teraz o ładnych kilkanaście parseków od Drongara. Ale
ty nie jesteś w armii. Nie musisz tu tkwić. Mógłbyś szukać tematów na jakiejś
cywilizowanej planecie, pławiąc się aż po zwisy policzkowe w luksusie, a przynajmniej
żyjąc w komforcie i bezpieczeństwie. Więc co tu robisz? Co tak cię ciągnie do tej
roboty?
Tego Den się nie spodziewał. Od lat nikt mu nie zadawał tego pytania. Istniały
naturalnie standardowe odpowiedzi; każdy dziennikarz miał ich w zapasie co najmniej
kilka. Przygoda, chęć przebywania tam, gdzie coś się naprawdę dzieje, pragnienie
służenia ogółowi... Może nawet jego koledzy wierzyli w te dyrdymały; sam przecież
wierzył w nie dawno, dawno temu.
A teraz?
I nagle, zupełnie niechcący, Den powiedział prawdę.
- Na wojnie zdarzają się niesamowite historie, doktorze. Tutaj liczą się sprawy
najważniejsze. Tu chodzi o życie, o śmierć, honor, miłość... To jest sama istota, źródło,
tygiel postaw. Obserwujesz ludzi przeżywających próbę ognia, usiłujących przeżyć i
ocalić innych. Na wojnie dowiadujesz się, jacy naprawdę są.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
102
Powiedzmy, że przeprowadzasz wywiad z lokalnym politykiem zaraz po wiecu z
udziałem publiczności. Gość zaczyna pleść pajęczynę ze słów, jak dobrze wykształcony
robak tkacz. Wszystko to błyszczące i efektowne, ale brak w tym treści. Jasne, on tylko
próbuje zachować swoją posadę - kto wie, może nawet rzeczywiście działa w interesie
publicznym; świat widział już dziwniejsze przypadki - ale nie działa pod prawdziwą
presją. Ma czas na to, żeby przygotować zestaw kłamstw i opakować je w gładkie
słówka.
A co będzie, gdy spotkasz się oko w oko z dowódcą, którego oddział właśnie
został rozszarpany na krwawe strzępy, który nie ma już nadziei na ratunek i który nadal
jest pod nieprzyjacielskim ostrzałem? On powie ci szczerze, jak sprawy stoją, w ogóle
nie dbając o konsekwencje. Wojna to parszywa rzecz, przyjacielu, parszywa, bolesna i
okrutna, ale jednocześnie ma zadziwiającą zdolność zdzierania masek, wywlekania
prawdy na światło dzienne. I o to mi właśnie chodzi.
Zan pokiwał głową, w zamyśleniu żując kolejny kęs.
- Ale z drugiej strony... naoglądasz się śmierci. Nie wspominając o tym, że przy
okazji sam możesz zginąć.
Den wzruszył ramionami.
- Kiedy pojedziesz w rejon epidemii gorączki Rojo, też napatrzysz się na trupy.
No i zawsze możesz zginąć potrącony przez śmigacz, którym jakiś napalony smarkacz
pierwszy raz wybrał się do miasta. Kiedy przyjdzie czas, będzie po tobie, bez względu
na to, gdzie się znajdujesz. Mam rację?
Zan zaśmiał się cicho.
- Masz. Obojętnie gdzie się schowasz, może się okazać, że jesteś pierwszy w
kolejce.
Den zawtórował mu śmiechem, a potem milczeli przez parę minut, kończąc
posiłek. Wreszcie Sullustanin pociągnął ostatni łyk piwa, czknął i rozparł się na krześle.
- Pozwól, że coś ci opowiem - rzekł. - Dawno temu wysłano mnie, żebym
relacjonował przebieg niedużego powstania na jednej z zapomnianych przez bogów
planet, gdzieś pośrodku Odnogi Gordiańskiej. Zatrzymałem się w bazie wylotowej.
Była to prowizoryczna stacja z prefabrykatów, przez którą przechodzili żołnierze
kończący służbę; tam czekali na transport na orbitę. Byliśmy daleko za linią frontu, o
dobry dzień jazdy kulawą banthą od najbliższej strzelaniny, bezpieczni jak u mamusi na
kolanach, w worku czy innym przytulnym miejscu.
Gadam ze szczeniakiem w mundurze, wysokim - nie sięgałem mu nawet do piersi
- ale naprawdę młodym. Najwyraźniej nakłamał komisji poborowej, że jest starszy, a w
rzeczywistości miał najwyżej szesnaście standardowych lat. Łaskawy stwórca pozwolił
mu przetrwać całą turę służby bez jednej rany, chociaż walki w tamtych stronach były
naprawdę bardzo ciężkie. Siedemdziesiąt procent ludzi z jego oddziału usmażyło się na
czarno, a on nie tylko był cały, ale w dodatku szykował się do odlotu. Naprawdę
dzieciak... Dzieciak, który poznał smak wojny.
No więc kieruję na niego mikrokamerę i nakręcam rozmowę, zadając podstawowe
pytania w stylu: „Jak się czujesz, wracając do domu?”, żeby widzowie dostali to, co
lubią najbardziej. A tu nagle łup! Ktoś zaczyna pruć z karabinu pulsacyjnego, machając
Michael Reaves, Steve Perry
103
nim na prawo i lewo jak wężem strażackim. Jak okiem sięgnąć, żołnierze padają jeden
po drugim. To jakiś powstaniec wybrał się w przebraniu na samobójczą misję.
Chłopcy z ochrony już biegną, ale chyba niewystarczająco szybko. Intruz idzie
prosto na nas. Zauważa mnie, a ja od razu wiem, że mnie zauważył, i czuję, że zaraz
śmierć wyzeruje mi pamięć. Wszyscy dookoła wrzeszczą: „Wiej!” Myślę sobie:
„Chyba żartują! Jestem tak cholernie przerażony, że nie mogę oddychać, nie mówiąc o
poruszaniu nogami”.
I wtedy ten szczeniak, który nawet nie miał broni, staje przede mną. Celowo.
Przyjmuje bolt prosto w bebechy - powstaniec mierzył w moją głowę - i pada na
podłogę. W tym momencie karabin przestaje działać, ochrona otwiera ogień i cała
historia kończy się równie nagle, jak się zaczęła.
Kucam przy tym biednym dzieciaku i widzę od razu, że nie wyjdzie z tego. Pytam
go: „Dlaczego to zrobiłeś?” A on na to: „Bo jesteś taki mały...”
Yant przerwał żucie i spojrzał na Dhura ze zdziwieniem.
- Na poziomie intelektualnym prawdopodobnie był świadom tego, że jestem
dorosły - ciągnął Den. - Ale akurat w momencie, gdy pojawiło się zagrożenie,
emocjonalnie zrównał mój mały wzrost z młodym wiekiem. Wyskoczył przede mnie,
bo tak postępują ludzie w obliczu niebezpieczeństwa: chronią swoje młode.
Podziękowałem mu, zanim umarł. - Den umilkł na chwilę. - Wiesz, co jeszcze mi
powiedział?
Zabrak pokręcił głową.
- Powiedział: „Nie ma sprawy. Mógłbyś powiedzieć mojej mamie, że ją kocham?”
Po tych słowach nie odzywali się przez długą chwilę. Yant machinalnie powiódł
dłonią po krótkich rogach sterczących mu na głowie i westchnął.
- Jakie to smutne.
- To jeszcze nie wszystko. - Den spojrzał na mocno splecione palce swoich dłoni.
Rozluźnił uścisk i usłyszał cichy trzask stawów.
- Ten, który strzelał, też był człowiekiem. Miał czternaście lat. Nie było mnie przy
nim, kiedy konał, ale jeden z ochroniarzy zdążył do niego dobiec. Chłopak powiedział:
„Powiedz mojej matce, że ją kocham”. Bracia w śmierci. Dzieciaki żegnające swoje
matki.
Yant znowu pokręcił głową.
- Takie historie zdarzają się na froncie, mój przyjacielu. O takich sprawach ludzie
powinni usłyszeć. - Den wzruszył ramionami. - Co wcale nie znaczy, że wojna
spowolni przez to swój bieg choćby o mikrosekundę. Ale przynajmniej wszyscy się
dowiedzą, że nie jest to taka świetna zabawa, jak mogłoby się wydawać. Nie wtedy,
gdy dzieciaki zabijają się nawzajem, a ich matkom pękają serca.
- Żałuję, że tak jest - szepnął Yant.
- Aha - przytaknął Den. - Jak my wszyscy, prawda?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
104
R O Z D Z I A Ł
19
Niekiedy - choć w ostatnich dniach raczej nieczęsto - Jos czuł, że potrafi
przywrócić do życia umierającego pacjenta; że czystą siłą woli może podtrzymać
egzystencję śmiertelnie rannej istoty, wydrzeć ją z objęć Śmierci.
Pomagały mu w tym, rzecz jasna, z powodzeniem przeprowadzone zabiegi.
Czasem jednak, mimo iż z technicznego punktu widzenia operacja przebiegła bez
zarzutu, coś zawodziło i bez względu na to, jak bardzo Jos się starał, bez względu na to,
jak bardzo pragnął innego obrotu spraw - pacjent gasł.
Tak właśnie było z klonem, który leżał teraz na stole. Operacja była w
porównaniu z innymi dość prosta. Odłamek uszkodził osierdzie, wywołując krwotok w
worku osierdziowym. Tamponada serca, odsysanie krwi, szycie rozerwanych tkanek -
to powinno wystarczyć. Tymczasem żołnierz przestał oddychać, naprawione serce
stanęło, a wszystkie próby reanimacji zawiodły. Gdyby Jos był człowiekiem religijnym,
zapewne powiedziałby, że to esencja opuściła ciało człowieka.
To był jego ostatni pacjent; poprzednich pięciu udało się utrzymać przy życiu.
Nawet tego, który doznał tak rozległych obrażeń, że trzeba mu było wymienić trzy
ważne organy: wielokrotnie przebite i zapadnięte płuco, pękniętą śledzionę i poważnie
poszarpaną nerkę.
Dlaczego jeden przeżył, a drugi umarł? To, co działo się na sali operacyjnej, było
całkowicie nieprzewidywalne, całkowicie niewytłumaczalne i głęboko frustrujące.
Jos wiedział że medycyna nie jest nauką ścisłą - pacjenci potrafili pokrzyżować
szyki nawet najlepszym lekarzom. Mogłoby się wydawać, że genetycznie identyczne
klony będą jednakowo reagować na fizyczny stres, ale w przypadku tych dwóch ta
zasada zdecydowanie się nie sprawdziła.
Dawniej, na początku nauki w szkole medycznej, Jos bywał często w pewnej
bamasjańskiej restauracji, która miała wówczas wśród studentów niesamowite wzięcie.
Jedzenie było tam tanie i dobre, a porcje nader hojne. Lokal mieścił się opodal
kompleksu domów akademickich i był otwarty przez okrągłą dobę - słowem, idealny
dla studentów. Kuchnia bamasjańska była zaś bardzo urozmaicona, na ogół pikantna i
na tyle specyficzna, że trzeba było przyzwyczaić się do niej, by polubić, ale Josowi
odpowiadała. Po każdym posiłku dostawał obowiązkowy, tradycyjny deser: małe,
Michael Reaves, Steve Perry
105
słodkie kółko upieczone z ciasta, mniej więcej wielkości bransoletki. W każdym
ciasteczku zapieczony był miniaturowy, jednorazowy holorzutnik na obwodach
białkowych. W chwili, gdy rozrywałeś ciastko na dwie połowy, urządzenie wyświetlało
w powietrzu lśniące litery jakiejś bamasjańskiej mądrości, które gasły po paru
sekundach, kiedy białkowy system ulegał rozpadowi. Ciasteczkowe aforyzmy bawiły
studentów medycyny, którzy stołowali się tam stadnie, korzystając ze zniżek
podobnych do tych, jakie oferowano rodzinom. Często łamali swoje ciastka
jednocześnie, starając się przeczytać wszystkie hasła, nim zgasły. Niektóre były
naprawdę zabójcze: „Unikaj ciemnych zaułków w kiepskich dzielnicach” albo: „Lepiej
jest być bogatym i żałosnym niż tylko żałosnym”. Albo: „Strzeż się uśmiechniętych
polityków...”
Pewnego wieczoru, gdy Jos był wyczerpany długą serią egzaminów i niełatwych
zajęć praktycznych, na których się nie popisał, a na dokładkę przytłoczony
najróżniejszymi sprawami, których nie podejrzewał o najwątlejsze choćby związki z
profesją, którą poznawał, rozłamał pierścień słodkiego ciasta i ujrzał wiadomość wprost
stworzoną na tę okazją, jakby specjalnie dla niego:
„Minimalizuj oczekiwania, by uniknąć rozczarowań”.
W owej chwili wydawało mu się, że myśl ta, prócz tego, że oczywista, jest
zdumiewająco praktyczna: jeżeli nie będzie się niczego spodziewał, to choćby nic się
nie wydarzyło, nie będzie zawiedziony. Spróbował zastosować ją w praktyce i
przekonał się, że pomogło. Czasem, naturalnie, zapominał; oczekiwał wtedy, że zdoła
ocalić wszystkich. Był dobrym chirurgiem - biorąc pod uwagę okoliczności, może
nawet świetnym - i nigdy się nie spodziewał, że straci pacjenta wtedy, gdy istniała
choćby najmniejsza szansa na jego uratowanie. W takich sytuacjach zgon zawsze był
dla niego szokiem. I rozczarowaniem.
Trudno mu było przyznać się do tego nawet przed samym sobą, ale zdarzały się
chwile, gdy czuł niechęć do tej niekończącej się parady rannych i umierających
żołnierzy. Czasem, kiedy na stół trafiał Twi’lek z niemal odrąbanym głowoogonem
albo Devaronianin z przebitą jedną z wątrób, jakąś cząstką duszy Jos cieszył się, że
wreszcie ma okazją zrobić coś innego, bo miał wrażenie, że z milionów odłamków
wydobytych z klonów mógłby już zbudować wieżą sięgającą stratosfery. No i
pomalować ją na czerwono ich krwią.
Jos westchnął i ruszył w stroną przebieralni. Jaka szkoda, że tutaj nie mógł liczyć
na pocieszenie mądrościami z bamasjańskich ciasteczek...
Idąc na oddział chirurgii, Barrissa minęła żołnierza, który stał w korytarzu przed
główną salą operacyjną. Nie robił zupełnie nic; stał po prostu nieruchomo, gapiąc się na
pustą ścianę.
Dla oczu większości klony nie różniły się absolutnie niczym, ale ten, kto umiał
korzystać z Mocy, wiedział swoje. Barrissa rozpoznała żołnierza, który był jej
pacjentem.
Zatrzymała się.
- CT-dziewięć-jeden-cztery - powiedziała.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
106
Drgnął i spojrzał na nią.
- Tak?
Wyczuła zdziwienie w jego umyśle i uśmiechnęła się.
- Możliwe, że wyglądacie identycznie, ale nie jesteście tacy sami. Doświadczenie
kształtuje was w równym stopniu jak genetyczne dziedzictwo.
Mężczyzna skinął głową. Spojrzała na niego uważniej.
- Nie masz problemów, z ciśnieniem krwi - powiedziała. Było to raczej
stwierdzenie niż pytanie; po prostu wiedziała.
- Nie. Czuję się świetnie... fizycznie.
- W takim razie dlaczego tu jesteś?
Barrissa wyczuła obecność Josa Vondara, który wyjrzał za jej plecami z sali
operacyjnej i przysłuchiwał się wymianie zdań.
- Pomagałem wczoraj w transporcie innego żołnierza, CT-dziewięć-jeden-pięć.
- Ach tak. Co z nim?
- Nie wiem. Wciąż jest na sali.
Jos podszedł bliżej.
- Dziewięć-jeden-pięć? On... nie przeżył.
Fala nagłej rozpaczy, której źródłem był CT-914, opłynęła Barrissę z wielką siłą.
Jednak na twarzy klona trudno było dostrzec tak głębokie emocje.
- Szkoda - powiedział. - Był... - zawahał się na jedno, może dwa uderzenia serca -
... dobrym żołnierzem. Strata kogoś tak dobrze wyszkolonego jest... bardzo przykra.
Barrissa zauważyła, że Jos i bez wsparcia Mocy wyczuł coś w głosie lub subtelnej
mowie ciała CT-914.
- Znałeś go? - spytał chirurg.
- Został wyjęty ze zbiornika zaraz po mnie. Razem się szkoliliśmy, razem
trafiliśmy na tę planetę, służyliśmy w tej samej kohorcie. - CT-914 znowu się zawahał.
- Był... Myślałem o nim jak o moim bracie.
Jos zmarszczył brwi.
- Przecież w pewnym sensie wszyscy jesteście braćmi.
- To prawda. - Klon stanął prosto. - Dziękuję, że próbował go pan ratować,
doktorze. Muszę wracać do mojej jednostki.
To powiedziawszy, odwrócił się i odszedł. Barrissa i Jos odprowadzili go
wzrokiem.
- Gdybym nie wiedział, że jest inaczej - odezwał się po chwili chirurg -
powiedziałbym, że był zasmucony.
- A skąd wiesz, że jest inaczej? Czy ty nie czułbyś smutku, gdyby zginął twój
brat?
Padawanka spodziewała się, że usłyszy ironiczną ripostę, jak zawsze, gdy Jos miał
odpowiedzieć na trudne, osobiste pytanie. Dała się zaskoczyć, gdy z powagą spojrzał na
nią spod uniesionych brwi.
- Barrisso, on jest klonem. Fizycznie nie jest zdolny do takich uczuć.
- Kto ci to powiedział? To prawda, że dokonano na nich pewnej standaryzacji,
wyszkolono w odpowiedni sposób i nauczono, że mają być twardzi, ale nie są przecież
Michael Reaves, Steve Perry
107
bezmózgimi automatami. Są takimi samymi ludźmi, ciałem i umysłem, jak ty i ja, Jos.
Krwawią, kiedy ich zranisz, żyją i umierają, a także rozpaczają, gdy umiera ich brat.
CT-dziewięć-jeden-cztery przeżywa ból emocjonalny. Dobrze go maskuje, ale przed
Mocą nic się nie ukryje.
Vondar spojrzał na padawankę tak, jakby dała mu w twarz.
- Ale... ale...
- Klony są stworzone do walki, Jos. Po to je zaprojektowano, a one akceptują swój
los bez skargi. Gdyby nie wojna, w ogóle by nie istniały. Ciężkie żołnierskie życie jest
przecież lepsze niż nieistnienie. Zresztą i ty, choć nie władasz Mocą, odczułeś coś,
prawda? - dodała łagodnie.
- On próbował zachować spokój, ale nie do końca mu się to udało. Dziewięć-
jeden-cztery cierpi. Cierpi, bo stracił towarzysza. Brata.
Jos zapomniał języka w gębie. Barrissa wyczuwała emanujące z niego emocje,
równie wyraźnie jak od CT-914.
- Nigdy wcześniej o tym nie myślałeś, zgadłam?
- Ja... no, oczywiście, ja... - Jos utknął na dobre. Nie. Nigdy wcześniej o tym nie
myślał, na pewno nie w taki sposób. A ona wiedziała, że tak jest.
Jak ślepi są ci, którzy nie znają Mocy, pomyślał. I jakie to smutne.
- Chirurdzy słyną z tego, że brak im odpowiedniego podejścia do pacjenta -
powiedziała Barrissa. - Mają tendencję do leczenia urazów w zupełnym oderwaniu od
całości, nie martwią się specjalnie o uczucia podopiecznych, nawet tych
„prawdziwych” ludzi. Większość istot nie uważa klonów za coś więcej niż tylko mięso
blasterowe, więc dlaczego ty miałbyś być inny?
Jos pokręcił głową, wciąż pogrążony w myślowym zamęcie.
Zrobiło jej się go żal. Jednym z minusów wrażliwości na Moc było to, że niekiedy
mimo woli dowiadywało się czegoś zupełnie niespodziewanego, czegoś, co trudno było
nawet zrozumieć, a tym bardziej mieć na to jakiś wpływ. Raz po raz Barrissa
przekonywała się, że Moc daje jej wiedzę, ale jest to jednocześnie błogosławieństwo i
przekleństwo.
- Przepraszam, Jos. Nie chciałam...
- Nie, nie, nic się nie stało. Na razie. - Chirurg uśmiechnął się sztucznie i odszedł.
Wyglądał tak, jakby na jego barki zwalił się właśnie ciężar całej planety.
Jos szedł przez obóz, spoglądając w zachmurzone, popołudniowe niebo; czuł
chłód wilgotnego wiatru, zwiastujący - co za niespodzianka! - nadejście kolejnej burzy.
Po tylu miesiącach służby nabrał niemałej wprawy w przewidywaniu pogody, wiedział
więc, że miną jeszcze dwie, może trzy minuty, zanim niebo ponownie otworzy się nad
jego głową.
- Jos? - odezwała się Tolk. - Dobrze się czujesz?
Nawet nie zauważył, kiedy się zbliżyła i zaczęła iść obok niego, tak bardzo
pochłaniało go roztrząsanie niespodziewanej i zdecydowanie przygnębiającej prawdy,
którą przed chwilą poznał.
- Ja? Dobrze, oczywiście.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
108
- Nic podobnego. Nie zapominaj, kim jestem. Co się stało?
Jos potrząsnął głową.
- Ktoś właśnie zdjął mi opaskę z oczu; nawet nie wiedziałem, że ją noszę.
Przyjmowałem coś za pewnik, chociaż wcześniej wcale się nad tym nie zastanawiałem.
Jest mi... dość głupio.
- I co w tym dziwnego?
Spojrzał na nią, zobaczył uśmiech i natychmiast docenił to, że próbowała
poprawić mu humor. Odpowiedział krzywym uśmiechem.
- Założę się, że na przeszkoleniu wojskowym nazywali cię snajperką.
- Jeśli chodzi o ścisłość, to w strzelaniu z karabinu pulsacyjnego byłam
mistrzynią. Snajperką byłam tylko w strzelaniu z broni krótkiej.
- To by się zgadzało. Ja w obu byłem przeciętniakiem, co oznacza, że nie
trafiłbym w burtę niszczyciela, nawet gdybym był w środku.
- Chcesz o tym porozmawiać?
Jos zatrzymał się w pół kroku. Właśnie zaczynało kropić. Tolk położyła dłoń na
jego ramieniu i... Tak, bardzo, bardzo chciał z nią porozmawiać, ale później; najpierw
pragnął ją objąć, przytulić, pocałować i poczuć szczęście, jakiego nie zaznał od chwili,
gdy został powołany do służby. Wtedy mogliby porozmawiać. Ściślej mówiąc, nie
uciszyłaby go wtedy żadną siłą.
Ale teraz...
- Nie, raczej nie - odparł. Dotyk jej dłoni na ramieniu niósł niemal hipnotyczną
ulgę.
W tym momencie zaczęła się burza. Wielkie, tłuste krople, z początku nieliczne,
zabębniły o dachy, a potem deszcz lunął z wielką siłą. Stali razem w ciepłych strugach,
zupełnie nieruchomo.
Michael Reaves, Steve Perry
109
R O Z D Z I A Ł
20
Jos miał nadzieją, że Klo Merit zdoła rzucić nieco światła na jego nowo nabytą,
jakże niewygodą wiedzę na temat klonów, lecz jak dotąd empata raczej podnosił muł z
samego dna jego mętnych myśli, zamiast nasycać je choć odrobiną jasności.
Wyglądało na to, że o jasności może na razie zapomnieć.
- Co właściwie rozumiesz przez „znajomość rzeczy”?
- Słuchając kogoś - odparł Merit - można wiele powiedzieć o jego wiedzy.
Widzisz ten pierścień? - Uniósł rękę, by Jos mógł się przyjrzeć. W gnieździe
umocowanym do obrączki z metalu w kolorze ciemnego złota tkwił kamień wielkości
czubka kciuka. Klejnot lśnił w blasku lamp oświetlających gabinet empaty, rzucając na
wszystkie strony różnokolorowe błyski. Czerwienie, błękity, zielenie i żółcie pojawiały
się na przemian, w miarę jak Merit obracał dłoń. Był to intrygujący widok.
Jos skinął głową.
- Bardzo ładny. To jakaś odmiana krzemienia?
Merit uśmiechnął się.
- Tak. A twoje pytanie określa cię jako człowieka, który trochę zna się na
kamieniach, ale nie za bardzo. Rozpoznałeś krzemień, lecz to zaledwie pierwszy krok
do zgłębienia tematu.
Jos wzruszył ramionami.
- Jestem chirurgiem. Jeśli będziesz chciał się czegoś dowiedzieć o kamieniach
nerkowych, wal śmiało.
- Ktoś, kto w ogóle nie ma pojęcia o kamieniach szlachetnych, powiedziałby:
„Jaki ładny. Co to za kamień?” Ktoś, kto wie trochę więcej powiedziałby to, co ty.
Osoba nieco lepiej zorientowana zapytałaby: „Czy to krzemień galliański, czy
rathalayański?” Taki ktoś wie już, że między tymi dwoma istnieją pewne różnice, i
zapewne domyśla się, że to jeden z nich.
Tymczasem prawdziwy znawca spojrzałby na mój pierścień i powiedział: „O,
czarny krzemień galliański, jaki piękny! To kryształ czy skała macierzysta?”
Powiedziałby tak, ponieważ wystarczy mu jeden rzut oka, by zauważyć co najmniej
trzy szczegóły: to, że ma przed sobą krzemień, że jest to krzemień czarny i że pochodzi
z Gall. Jednak z uwagi na sposób zamocowania klejnotu nie mógłby stwierdzić, jak
Medstar I – Chirurdzy Polowi
110
wygląda druga strona, stąd pytanie o odmianę. Nawiasem mówiąc, to kamień ze skały
macierzystej, co oznacza typ skały, w jakiej niekiedy można znaleźć krzemienie, termin
„czarny” zaś odnosi się do tła, na którym widać barwne rozbłyski.
Jos pokręcił głową.
- No, to teraz już znam się na kamieniach.
Merit uśmiechnął się szeroko.
- A właśnie, że nie. Nie umiałbyś odróżnić prawdziwego od podróbki, a w
dodatku nie wiesz nic ponad to, co przed chwilą usłyszałeś ode mnie. Jak sądzisz, jaką
wartość ma ten kamień?
- Nawet gdybyś znalazł go w bagnie Jasserak, i tak nie mógłbym sobie na niego
pozwolić.
- Jest wart więcej niż białoniebieski diament tej samej wielkości. A słyszałeś może
o klątwie?
- O klątwie?
- Tak. Krzemienie podobno przynoszą nieszczęście. To oczywiście bujda,
wymyślona przez handlarzy diamentami, którzy tracili rynek na rzecz sprzedawców
krzemieni. W rzeczywistości jedynym nieszczęściem, jakie wiąże się z tymi
kamieniami, jest ich nieposiadanie.
Jos uśmiechnął się krzywo.
- Dobra, rozumiem, do czego zmierzasz. Przynajmniej częściowo.
- No to zrozum do końca. Nie byłeś ekspertem w dziedzinie żołnierzy klonów,
ponieważ nigdy nie starałeś się nim być. Niby dlaczego miałbyś zawracać sobie nimi
głowę, skoro wystarczyło, że potrafisz kroić ich i składać do kupy? Przed wojną nie
było klonów, więc nie było problemu. Co z oczu, to z serca. A teraz na co dzień masz
do czynienia z ich fizjologią, nie psychologią.
- To prawda.
- Zresztą klony nie są jedynymi istotami, o których zapewne nie myślałeś zbyt
często. Co powiesz o androidach?
- O androidach? A co miałbym powiedzieć?
- Uważasz je za ludzi?
- O tak, podobnie jak kuchenki tetrafalowe. Daj spokój, przecież to maszyny.
- One myślą. Wchodzą w interakcje. Funkcjonują.
Jos był kompletnie zbity z tropu.
- Dobra, ale...
- Wysil się i popracuj ze mną jeszcze przez chwilę - przerwał mu Klo. - Pozwól,
że spytam tak dla formalności, czy kiedykolwiek spotkałeś androida, który przejawiał
smutek czy strach albo, powiedzmy, miał poczucie humoru? Takiego, który wydawał
się mieć coś w rodzaju samoświadomości?
Jos milczał. Owszem, spotkał takiego. Natychmiast przywołał z pamięci spotkanie
z I-5.
- One nie czują bólu, nie mogą się rozmnażać...
Michael Reaves, Steve Perry
111
- A czy nie ma ludzi, którzy wskutek zaburzeń neuropatycznych nie odczuwają
bólu? A kto stoi przy linii produkcyjnej w fabryce androidów, wytwarzając nowe
androidy?
Jos roześmiał się.
- Androida można włączyć i wyłączyć, rozebrać na części, poskładać do kupy i
nawet nie mrugnie fotosensorem. Oczywiście - dodał - możesz zrobić to samo ze mną,
ale tylko po czternastogodzinnej zmianie.
- Nie mówię, że są dokładnie takie same jak ty czy ja. Ale jeśli się nad tym
zastanowisz, zauważysz, że konstrukcja obdarzona samoświadomością, pewną formą
zawartości emocjonalnej oraz celem egzystencji nie jest tym samym, co tępy robot
spawający karoserię przy taśmie montażowej najnowszego modelu śmigacza.
- Nie pomagasz mi. Ja tu próbuję przestawić umysł na dostrzeganie człowieka w
żołnierzu klonie, a ty rzucasz we mnie androidami.
- Życie nie jest proste, Jos. Kiedy komórki zaczynają tworzyć tkanki, a tkanki
organy, złożoność systemu potęguje się przy każdym kroku. Dlatego nie umiem podać
ci prostych odpowiedzi. Sam musisz do nich dojść.
- Nie wiem, ile ci płaci rząd Republiki, ale na pewno za dużo.
Merit płynnym ruchem uniósł ramiona.
- Taki jest układ w naszej galaktyce. Nie ja go projektowałem. Kiedy tylko coś
zacznie ode mnie zależeć, ponaprawiam, co trzeba. A tymczasem tkwimy tu, gdzie
tkwimy.
Jos westchnął ciężko. Nowe trudne pytania nie były wielką pomocą w sytuacji,
gdy na gwałt potrzebował odpowiedzi.
Merit spojrzał na chronometr i wstał.
- Sesja dobiegła końca. A teraz, jak sądzę, czas na cotygodniową partyjkę sabaka,
nieprawdaż?
- Przebijam - powiedział Den i rzucił na blat dziesięciokredytowy żeton. Pole
zawieszające sprawiło, że stukot nie był zbyt głośny, a sam żeton nie zsunął się ze
stołu.
- Wchodzę - odparł Jos. - I przebijam - dodał, rzucając kolejne dwa żetony na
szybko rosnący stos.
Den łypnął oczami na karty, które trzymał w dłoni, a potem na pozostałych graczy
stłoczonych wokół stolika w kantynie, którzy kolejno podnosili stawkę. Prócz niego i
kapitana Vondara, do partii sabaka zasiadło jeszcze pięcioro graczy: kapitan Yant,
Barrissa Offee, empata Klo Merit, Tolk le Trene oraz I-5. Den nie umiał wyczytać w
ich twarzach żadnych wskazówek co do wartości kart, które trzymali w rękach. Na
obliczach czterech istot organicznych nie malowały się żadne uczucia, android zaś,
który przecież potrafił w subtelny sposób okazywać emocje na swojej blaszanej masce,
najwyraźniej nie miał problemu z ich kontrolowaniem.
Panowało przekonanie, że sabak jest w równym stopniu grą umiejętności, co
szczęścia. Den nie miał problemów z zaakceptowaniem tej opinii, zwłaszcza wtedy,
gdy grał w takim towarzystwie. Spośród siedmiu graczy trzech było mistrzami w
Medstar I – Chirurdzy Polowi
112
odczytywaniu cudzych emocji. Sullustanin był przekonany, że padawanka nie użyje
Mocy, by zyskać przewagę nad pozostałymi, lecz co do Tolk i Merita nie miał już takiej
pewności. Zwłaszcza empata potrafił z pożytkiem dla siebie odczytać zachowania,
które zdradzały stan emocjonalny przeciwników; Tolk miała trudniejsze zadanie. Choć
cała grupa nie prezentowała może takiego poziomu fachowości jak banda szulerów z
kasyna Korona na Coruscant, to jednak wszyscy, nie wyłączając Dena, dość dobrze
opanowali sztukę stosowania „sabakowej maski” - prezentowania przeciwnikom twarzy
absolutnie bez wyrazu, tak by nawet drżeniem rzęs nie zdradzić siły posiadanych kart.
Nawet Lorrdianka nie umiała odczytać mowy ciała, które gracze siłą woli wprawiali w
stan całkowitej niekomunikatywności.
- Nikt nie dobiera? Świetnie - odezwał się Yant. - Dla mnie dwie.
Barrissa podała mu karty.
Z hiperdźwiękowych głośników radiowęzła popłynęły słowa jednego z
podwładnych Filby. Skupione wiązki dźwięku docierały wprost do uszu słuchających,
jakby były adresowane do każdego z osobna.
- Uwaga. - W głosie mówiącego słychać było wahanie, jakby pierwszy raz czytał
jakiś tekst. - Eee... Punktualnie o szóstej admirał Bleyd rozpocznie zaplanowaną
inspekcję. Prosimy o gorące powitanie zwierzchnika.
- O, proszę - odezwał się Jos. - Wizytacja z samej góry. Chyba zacznę salutować
już teraz, żeby uniknąć tłoku.
Rozpoczęła się kolejna runda licytacji, tym razem od I-5. Den obserwował grę
androida z niemałym zainteresowaniem. Moduł kognitywny I-5 bez wątpienia był
zdolny do obliczenia wszystkich - lub niemal wszystkich - możliwych kombinacji w
układzie siedemdziesięciu sześciu kart czipowych, którymi grali, ale nawet najbardziej
zaawansowany procesor z siatką synaptyczną nie potrafił przewidzieć ich losowo
zmieniającej się wartości. Mimo to android był doskonałym, absolutnie opanowanym
graczem.
- Przebijam o trzy - powiedział.
Jos uniósł brew.
- Może to przez ten upał - rzucił - ale mógłbym przysiąc, że twoja durastalowa
skóra zaczyna się pocić.
- Zapewne wyciek smaru - odparł spokojnie I-5. - Ja natomiast muszę zauważyć,
że moje sensory węchowe wykrywają charakterystyczną woń feromonu strachu,
naznaczoną pańskim kodem genetycznym, kapitanie Vondar.
- Jak to się stało, że jesteś tak dobrym graczem, I-Five? - spytał Den.
- Mój partner mnie wyszkolił - odrzekł android. - Zwykle kończył grę z większą
kwotą kredytów, niż zaczynał. Miał w swej karierze więcej par z idiotą niż niejedna
pielęgniarka w szpitalu psychiatrycznym.
- Czy uważasz się za istotę świadomą i czującą, jak człowiek? - spytał nagle Jos.
- Tylko kiedy jestem w głębokiej depresji - odparował android.
Jos uśmiechnął się kwaśno, ale zanim zdążył odpowiedzieć, I-5 przemówił
ponownie.
Michael Reaves, Steve Perry
113
- Jednak wiedząc tyle, ile wiem o zwyczajach istot organicznych, a zwłaszcza
ludzi, muszę założyć, że pańskie pytanie jest szczere, kapitanie Vondar. Mogę
odpowiedzieć tylko tak: ponieważ mój moduł kognitywny jest znacznie doskonalszy
niż u pozostałych androidów mojego typu, a w dodatku nie zainstalowano mi tłumika
kreatywności, jestem istotą bardziej świadomą i czującą niż większość moich kolegów.
Czy to oznacza, że można mnie uznać za „istotę żywą”? Zapewne zależy to od punktu
widzenia, jednak większość filozofów przyjmuje za pewnik, iż ten, kto zdolny jest do
zadania tego pytania, sam już sobie na nie odpowiedział.
Den dostrzegł szybką wymianę spojrzeń między kapitanem a empatą, który
uśmiechnął się lekko. Coś tu jest grane, pomyślał.
- W ciągu dwunastu lat, które spędziłem, odbijając się rykoszetem po galaktyce,
niczym legendarna kometa Roon - ciągnął I-5 - spotkałem wiele interesujących
osobowości. Niektóre z nich były androidami. Wciąż jeszcze mam poważne luki w
pamięci, które, jak sądzę, są wynikiem traumatycznych przeżyć wkrótce po
opuszczeniu Coruscant. Mój system autonaprawczy analizuje je nieustannie, składając
brakujące dane z wewnętrznych zapisów holo, lecz obwody logiczne nie pozwalają na
łączenie ogniw synaptycznych z mniej niż siedemdziesięciopięcioprocentową
pewnością.
Den zerknął na Josa. Ruch należał do chirurga, który tak głęboko pogrążył się w
myślach, że zapomniał o grze.
- Jos - odezwała się cicho Barrissa.
Vondar uniósł głowę.
- Sprawdzam - powiedział.
Gracze odkryli karty. Den zachichotał, kładąc na stole układ dwudziestu trzech
punktów.
- Czysty sabak - powiedział, uśmiechając się szeroko i wyciągając rękę po dwie
kupki żetonów. - Patrzcie i płaczcie, panie i...
W tym momencie Jos odkrył swoje karty. Wszyscy, z Denem włącznie, spojrzeli
na nie w osłupieniu. To był zestaw idioty: karta idioty, dwójka szabel i trójka manierek.
- Urocza zagrywka - skomentowała Tolk.
- Dzięki - odparł Jos, zgarniając kredyty.
Obserwując uważnie jego twarz, Den był jednak pewien, że w tej chwili wygrana
w ogóle nie obchodzi kapitana Yondara.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
114
R O Z D Z I A Ł
21
Noc oczywiście była ciepła. Żądłacze, komary ogniste i inne nieszczęsne insekty
krążyły w powietrzu i zderzały się z polem ochronnym, dodając niebieskawe rozbłyski
do białego światła obozowych latarń i wątłej poświaty gwiazd, która z trudem
przebijała się przez gruby całun chmur. Dwa księżyce Drongara nie były wystarczająco
duże, by prezentować się nocą w postaci tarcz, toteż gdyby nie światła Rimsu,
okoliczne bagna byłyby pogrążone w głębokiej ciemności, podobnie jak cała nocna
strona planety. W deszczowe wieczory jedynym naturalnym źródłem światła bywała
fosforyzująca pleśń, którą można było znaleźć na moczarach, błyskawice przecinające
niebo oraz sporadyczne błyski komarów ognistych.
Okolica była nieprzyjemna pod każdym względem, choć w głębi duszy szpieg
musiał przyznać, że wśród nieprzyjacielskiego personelu nie brakowało przyzwoitych
jednostek.
Wiedział dobrze, że to naturalna tendencja: pracując w grupie, człowiek z czasem
zaczyna identyfikować się z ludźmi, którzy go otaczają. W pewnym momencie
zapomina nawet o pierwotnym celu i zaczyna traktować tych, których miał obserwować
lub którym miał szkodzić, jak prawdziwych przyjaciół. Proces ten nazywano
„udomowieniem”. Ulegało mu wielu agentów i szpiegów, tak podczas wojny, jak i w
czasie pokoju. Naprawdę nie było to trudne. Wróg nie jest przecież ani automatem bez
twarzy, ani bezdusznym potworem, który budzi się co rano żądny gwałtu i wszelkiego
zła. Nie, większość personelu Rimsu Siedem stanowili zwyczajni ludzie - mieli swoje
nadzieje, lęki i rodziny; wierzyli, że to, co robią, robią słusznie i z właściwych pobudek.
Trudno było ich demonizować.
Choć z pewnością dałoby się tego dokonać z odpowiednio przygotowanym
oddziałem młodych żołnierzy. Takich łatwo indoktrynować, wmówić im, że wróg to
maniakalny morderca, który nie pragnie niczego innego, jak tylko zabijania niewinnych
dzieciątek, palenia domów rodzinnych i bezczeszczenia grobów ojców. Żołnierz
nowoczesnej wojny rzadko kiedy spotykał się z przeciwnikiem twarzą w twarz.
Odpalenie pocisku w kierunku kogoś, kto krył się o dziesięć kilometrów dalej, było
aktem na pozór bezkrwawym i niezbyt angażującym emocjonalnie. Czasem jednak
wystarczyło choćby przelotne spotkanie z wrogiem na polu walki, by zniweczyć długie
Michael Reaves, Steve Perry
115
miesiące szkolenia. Jedno spojrzenie rekruta na młodą istotę, tak bardzo podobną do
niego czy do niej, zwijającą się z bólu, podtrzymującą ręką wypływające wnętrzności,
błagającą o łyk wody - powodowało szok. Świeżo wyćwiczony żołnierz nagle zdawał
sobie sprawę, że ten umierający także o czymś marzył, czegoś się bał i w gruncie
rzeczy nie był tak bardzo inny. Że tak naprawdę pragnął tylko przeżyć swoją turę
służby i bezpiecznie powrócić do domu. Ta myśl była jak kubeł ciekłego azotu: mroziła
do szpiku kości.
Nazbyt częste zastanawianie się nad takimi sprawami nie służyło żołnierzowi.
Mogło na przykład sprawić, że następnym razem zawaha się w nieodpowiednim
momencie, a w konsekwencji może nawet zginie. Najlepiej więc było ignorować takie
myśli.
Lecz ten, kto działał jako tajny agent, nie mógł sobie na to pozwolić. Nie mógł
żywić iluzji, że wrogowie naprawdę są źli. Nie wtedy, kiedy jadał z nimi, pił i
pracował. Z czasem musiał poczuć z nimi bliski związek. W takim miejscu jak szpital
polowy ludzie musieli żyć blisko siebie. Po miesiącach wspólnej służby znali twarze
siedzących w mesie naprzeciwko równie dobrze jak własne odbicie w lustrze.
Niemal wszyscy zatrudnieni w tym Rimsu byli porządni. Szpieg wiedział o tym
dobrze, ponieważ umiejętność właściwego oceniania ludzi była warunkiem utrzymania
się w tym rzemiośle. Gdyby nie wybuchła wojna, z każdym z nich mógłby się
zaprzyjaźnić. Nie było między nimi demonów.
Tym trudniejsze było zadanie, które miał do wykonania. Bolesne było to, że
musiał skrycie ranić ludzi, którzy uważali go za przyjaciela, zamiast otwarcie walczyć
przeciwko potworowi. Musiał wstawać co rano i do zmroku żyć w totalnym kłamstwie.
Wszystko, co mówił lub robił, musiało pozostać za grubą zasłoną nieprawdy; musiało
pozostać tajemnicą, jeśli miał wyjść z tej misji bez szwanku. Podczas wojny szpiegów
nigdy nie traktowano łagodnie. Jeśli któryś został schwytany, rzadko podlegał
wymianie - zazwyczaj w trybie doraźnym stawał przed sądem wojennym i gasł wkrótce
potem, jak wyłączony pręt jarzeniowy, cicho i szybko, wcześniej ujawniwszy wszelkie
dane wywiadowcze, jakie dało się wydobyć ze skazanego na śmierć mózgu. A potem
już tylko zgon na dalekiej planecie, anonimowy pochówek w płytkim grobie i wieczna
pogarda tych, którzy go znali.
Lecz nawet jeśli odniósł sukces - jeśli wykonał zadanie i bezpiecznie powrócił do
swoich - nie było chwały, medali i parad zwycięstwa. Ten, komu dopisało wielkie
szczęście, mógł liczyć najwyżej na ciche, spokojne, nader dyskretne życie bez
dogłębnego wymazania pamięci przez „swoich”.
Szpiegostwo nie było rzemiosłem dla słabych duchem. Ten, kto miał znosić trudy
tajnej misji, musiał być twardszy niż stalobeton, bez względu na to, dla której ze stron
pracował i jak silne i słuszne były pobudki, dla których podejmował się tego zadania.
Słuszne? O tak, musiały być właśnie takie. Mogły być dawne i dalekie, ale nie
mogły tracić swojej mocy. Mimo to trudno było uśmiechać się do tych ludzi z Rimsu
nieszczerze, bo naprawdę byli dobrzy. Żaden nie brał udziału w okrucieństwach, które
dostarczały im zajęcia. Prawdę mówiąc, byliby przerażeni, gdyby mieli to robić.
Przyzwoitych ludzi nie brakowało po żadnej ze stron konfliktu. Tylko że nie oni byli
Medstar I – Chirurdzy Polowi
116
przyczyną tego, co się działo. Ci mniej przyzwoici musieli prędzej czy później zapłacić
za swoje zbrodnie. Kto chciał wykonać zadanie, musiał pogodzić się z tym, że mogą
ucierpieć niewinni, mógł starać się oszczędzać ich w miarę możliwości, ale pewna
dawka cierpienia była nieunikniona. Zwykli ludzie ginęli na wojnie, podobnie jak
szpiedzy, i niewiele można było na to poradzić - co najwyżej zadbać o to, by była to
śmierć szybka i możliwie bezbolesna.
Niektórzy byli atrakcyjni, bystrzy, wykształceni... mieli wszystko, czego szpieg
oczekiwał od przyjaciół i kochanków. A jednak musieli umrzeć. Nie mogło zabraknąć
zdecydowania w tej kwestii. Wojna to zimny interes. Na łzy przyjdzie kolej - znacznie,
znacznie później.
Pora spać. Niewiadomo, co przyniesie jutro, a o odpoczynku - jeśli tylko jest
możliwy - nie wolno zapominać.
Admirał Bleyd odwiedzał podległe mu szpitale polowe co najmniej raz w
miesiącu. Były to przelotne inspekcje, służące wyłącznie temu, by mógł pomachać
chorągiewką i pokazać żołnierzom oraz personelowi medycznemu, jak bardzo dba o to,
by było im dobrze na tej wielkiej bryle szlamu, którą tak serdecznie gardził. Sakiyanin
nie zamierzał pozwolić, by nowy emisariusz Czarnego Słońca zaskoczył go podczas
zajęć zdecydowanie odbiegających od rutynowego rozkładu. Inspekcja była
zaplanowana, więc wobec braku ważnych przeciwwskazań postanowił ją
przeprowadzić. Bez żadnych niespodzianek.
Była to, jak zawsze, czysta strata czasu. Wszyscy wiedzieli, że przybywa dowódca
i mieli mnóstwo czasu na przygotowanie się do wizytacji. Bleyd miał świadomość, że
tym sposobem nie odkryje żadnych niedociągnięć, chyba że niepojętym zbiegiem
okoliczności jakiś wypadek zdarzy się na jego oczach.
Podczas takich wycieczek nie miał nigdy czasu, by wybrać się na polowanie, choć
z drugiej strony, na tej parszywej planecie nie było nawet zwierzyny godnej jego
łowieckich umiejętności.
Lecąc na powierzchnię, zawsze używał prywatnej lichtugi - niewielkiego statku
noszącego to oryginalne miano na cześć małych jednostek morskich, które w dawnych
czasach kursowały między frachtowcami a portem, przewożąc ładunek do
nadbrzeżnych magazynów. Ten konkretny egzemplarz był zmodyfikowaną wersją
surroniańskiego pojazdu szturmowego klasy Conqueror. Nie był to sprzęt, jakiego na
co dzień używali admirałowie floty. Niewielki - niespełna trzydziestometrowej długości
- miał ograniczoną przestrzeń ładunkową i tak naprawdę nie nadawałby się na lichtugę
dla jednostek znaczniejszych rozmiarów. Wyposażono go za to w zestaw ośmiu
surroniańskich silników jonowych (cztery A2 i cztery A2,50), dzięki którym był
zdecydowanie najszybszym pojazdem, jaki pojawiał się w atmosferze nad Drongarem.
Nieprzyjacielskie działa, nastawione na śledzenie ruchu zwykłych transportowców i
myśliwców gwiezdnych, mogły trafiać salwami jedynie w pustą przestrzeń, gdy śmigał
nad nimi statek Bleyda. Ze względu na jakość wykonania, ryzyko uszkodzenia lichtugi
przez chmury zarodników również było mniejsze. Zakładając, że w rejonie przelotu nie
było silnych burz, admirał mógł pokonać dystans między pokładem startowym a jedną
Michael Reaves, Steve Perry
117
ze stacji naziemnych dwukrotnie szybciej niż którykolwiek z transportowców. Statek
był też wyposażony w hipernapęd klasy 1, H1,5, wyprodukowany przez Corellian
Engineering Corporation, w zupełności wystarczający do tego, by przenieść pasażera
ku bardziej cywilizowanym rejonom galaktyki. Bleyd dowiedział się o istnieniu tej
jednostki po tym, jak odebrano ją pewnemu piratowi podczas starcia, na krótko przed
przeniesieniem na Drongar. Wystarczyły krótkie, zręcznie poprowadzone pertraktacje,
by admirał pozyskał ją jako swój osobisty statek.
Prócz wielu innych zalet, zmodyfikowany Conqueror miał przyjemny dla oka,
aerodynamiczny kształt - wyglądał jak mocno wydłużona ósemka. W końcu dlaczego
admiralski statek nie miałby prezentować się pięknie?
Kontemplowanie urody surroniańskiej maszyny należało jednak do świata
przyjemności. Lecąc ku powierzchni planety, admirał rozmyślał o innej sprawie: o
kredytach, a ściślej mówiąc o tym, w jaki sposób zgromadzić ich jak najwięcej w jak
najkrótszym czasie, a w dodatku nie dać się złapać.
- Proszę o identyfikację - odezwał się przez głośnik operator z republikańskiego
stanowiska obrony powietrznej.
Bleyd uśmiechnął się. Pytanie musiało paść, choć przecież wszyscy wiedzieli, kto
nadlatuje. Profil identyfikacyjny lichtugi był wyjątkowy; w promieniu dwudziestu
parseków nie było niczego, co przypominałoby go choćby w niewielkim stopniu.
- Tu admirał Bleyd - odpowiedział krótko. - Inspekcja z pokładu fregaty MedStar
Dziewiętnaście - dodał, po czym wyrecytował aktualnie obowiązujący kod, na jego
rozkaz zmieniany codziennie.
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której oficer dyżurny udawał, że sprawdza, czy
jego dowódca nie jest podłym separatystą szykującym się do podstępnego
bombardowania nieszczęsnej jednostki Rimsu, ulokowanej pośród bagien.
- Wszystko w porządku, sir - odezwał się w końcu. - Proszę lądować w
wyznaczonym sektorze. Witamy, panie admirale.
Bleyd wyłączył komunikator bez odpowiedzi.
Kiedy głębiej się nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że jednak nie chodzi o
pieniądze jako takie, choć i one na pewnym poziomie były kuszącym celem. Nie,
liczyło się przede wszystkim odzyskanie honoru, prestiżu, naprawienie zła - a do
zrealizowania takich planów konieczne było bankowe konto pełne kredytów. Admirał
zdołał już odłożyć niemałą sumkę, wystarczającą, by przy odpowiednim zarządzaniu
funduszami przeżyć godnie resztę swoich dni. Lecz nie komfortowa emerytura była
jego celem, tylko coś znacznie ważniejszego. Celem był honor.
W całej sprawie był też element zemsty. Należało rozprawić się z pewnymi
istotami, wyrównać stare rachunki i dać początek nowej dynastii. Bleyd musiał
poszukać partnerki, poślubić ją, spłodzić potomstwo i dopilnować, żeby jego córkom i
synom fortuna zagwarantowała odpowiednią pozycję w galaktyce. Wojna musiała
przecież kiedyś dobiec końca. Republika musiała zwyciężyć - admirał nie wyobrażał
sobie, by mogło być inaczej - a życie prędzej czy później powinno potoczyć się
dawnym torem. Galaktyka pokoju, w której dobrze sytuowani mogą bez problemu
pomnażać swój majątek, wydawała się czymś oczywistym. Nikt przy zdrowych
Medstar I – Chirurdzy Polowi
118
zmysłach nie pragnął wojny, chyba że miała służyć czyimś osobistym celom. W dobie
galaktycznego konfliktu można przecież zdobyć fortunę i władzę - właśnie to
interesowało teraz Bleyda, to chciał zapewnić swoim potomkom. Nie wątpił, że
osiągnie cel.
Zrealizowanie go nie było może łatwe, ale Sakiyanin czuł, że jest wystarczająco
inteligentny i pomysłowy. Wciąż mógł odkładać dla siebie niewielkie ilości boty.
Musiał jedynie zerwać kontakty z Czarnym Słońcem - kradzież na wielką skalę była
zbyt niebezpieczna. Na pokładzie jednostki tak dużej jak MedStar mógł bez trudu
przechowywać cenny adaptogen, zwłaszcza w blokach karbonitu udających coś
zupełnie innego; mógł też, gdyby tylko chciał, osobiście dostarczyć botę w
cywilizowane strony. Prawdziwa zawartość bloków nigdy nie zostałaby ujawniona w
manifeście, nikt nie wiedział o jej istnieniu, a z czasem stawałaby się coraz cenniejsza.
Tysiąc kilogramów boty nadającej się do celów leczniczych, zmagazynowane w
dyskretnym miejscu, już wkrótce mogło osiągnąć wartość wielu milionów kredytów.
Sprytny admirał mógł jednak zrobić coś więcej, by przyspieszyć wzrost swej
fortuny. Systemy medyczne niezbędne w każdym Rimsu można było zamawiać
podwójnie, a te nadliczbowe kierować dyskretnie ku światom będącym w dużej
potrzebie, wymieniając je na coś równie cennego, a łatwiejszego do ukrycia -
powiedzmy wartościowe metale czy kamienie szlachetne. Androidy medyczne
pierwszej klasy, gdyby trafiły na przykład na planety dalekiego pogranicza, były warte
w kredytach tyle, ile ważyły. Nawet kopia specjalistycznego programu
komputerowego, takiego jak ten, który sterował systemami operacyjnymi fregaty
MedStar, była cennym dobrem, jeśli tylko trafiała w ręce właściwego klienta. Ileż
skąpo zaludnionych światów chciałoby mieć taki program w swoich szpitalach, za
odpowiednią cenę, bez zbędnych pytań?
Poszycie statku zagłębiającego się w atmosferę zaczęło się rozgrzewać. Sensory
natychmiast wykryły zmianę i dostosowały do nowych warunków wydajność systemu
podtrzymania życia. Już tylko kilka minut lotu dzieliło Bleyda od naziemnej centrali
placówek medycznych, tradycyjnie nazywanej Rimsu Jeden. W ciągu ostatniej doby nie
było w tym kwadrancie żadnych walk, toteż admirał nie spodziewał się problemów. Od
czasu do czasu zdarzało się, że jakiś pilot Konfederacji próbował ataku samobójczego -
bo zarodniki nie pozwoliłyby mu na powrót do bazy - prowadząc pojazd w strefę, lotów
kontrolowaną przez Republikę. Bleyd nigdy nie doświadczył czegoś takiego, ale i tak
mógł czuć się bezpiecznie, bo lichtuga była wyposażona w parę sprzężonych dział
jonowych oraz działka laserowe, które mógł obsługiwać z kabiny. Czasem nawet
marzył w duchu, by zaatakowały go myśliwce separatystów, bo wtedy mógłby pokazać
wszystkim, że nie jest bubkiem w admiralskim mundurze, nigdy jednak nie pojawiła się
taka sposobność. Szkoda, pomyślał.
- Tu Kontrola Lotów. Za trzydzieści sekund przejmujemy kontrolę nad statkiem,
proszę pana.
Bleyd mimowolnie skinął głową.
- Przyjąłem, Kontrola Lotów.
Michael Reaves, Steve Perry
119
Wolał lądować osobiście, ale nie przewidywała tego standardowa procedura, on
zaś, admirał Tarnese Bleyd, nie zamierzał stawiać na szali przyszłości swojego rodu
tylko po to, by zaspokoić wybujałe ego czymś tak nieznaczącym jak popis sprawnego
pilotażu. Niech wylądują za niego. Ma przecież na oku grubszego zwierza...
Medstar I – Chirurdzy Polowi
120
R O Z D Z I A Ł
22
Bleyd lubił wprowadzać do swoich inspekcji elementy zaskoczenia. Czasem
trzymał się tylko jednego sektora planety, kiedy indziej zaś decydował się na podróż po
całym regionie. Podczas jednej inspekcji mógł odwiedzać kolejne Rimsu według
rosnącej numeracji, podczas innej tylko parzyste albo nieparzyste. Istniało dwanaście
baz ratownictwa medycznego - po jednej na każdy z ważnych frontów - rozrzuconych
na wielkiej połaci Tanlassy. Nie sposób było odwiedzić wszystkich obozów podczas
jednej wizyty, chyba że Bleyd miałby ochotę spędzić na planecie okrągły miesiąc w
nieustannej podróży. Mobilne Republikańskie Jednostki Chirurgiczne, zwane potocznie
Rimsu, były teoretycznie zdolne do szybkiej zmiany lokalizacji, na przykład po to, by
uniknąć zagrożenia albo by nadążyć za zmianami linii frontu. W praktyce jednak po
rozłożeniu obozu szpitale pozostawały w jednym miejscu całymi tygodniami, a nawet
miesiącami. Niektóre tkwiły na tym samym skrawku bagna od początku, odkąd tylko
zwieziono sprzęt na powierzchnię planety. Rimsu nie różniły się zbytnio między sobą;
w końcu wszystkie służyły temu samemu celowi - „remontowaniu i serwisowaniu”
armii żołnierzy klonów, gdyby coś zagrażało jej fizycznemu bytowi.
W gruncie rzeczy sposób prowadzenia inspekcji nie miał żadnego znaczenia.
Obojętnie jaki wariant admirał wybrał, wieść o jego planach docierała do obozów-
szpitali na długo przed jego przybyciem. Niektórzy dowódcy lubili niezapowiedziane
wizyty, ale dla Bleyda czynnik zaskoczenia nie był specjalnie pożądany. Nie szukał
przecież przykrych niespodzianek, problemów, z którymi musiałby się uporać. Dopóki
nikt nie schrzanił swojej roboty w sposób oczywisty, admirał nie musiał się obawiać się
o codzienne funkcjonowanie szpitali.
Podróżując śmigaczem, który wiózł go właśnie z polowego portu kosmicznego w
kierunku kolejnego szpitala - Rimsu Siedem - Bleyd obserwował czerwonawe kropki
zarodników, które obijały się o transpastalową owiewką pojazdu. Choć na poziomie
ziemi organiczne drobiny były znacznie mniej niebezpieczne niż w wyższych
warstwach atmosfery, lot z otwartą kabiną nie byłby najlepszym pomysłem.
Obóz był już niedaleko; w szybkim tempie pokonali mniej więcej
dwustukilometrową trasę z lądowiska, nad bagnami i podmokłymi łąkami. Pilotem
śmigacza był - o dziwo - młody, czwororęki Myneyrsh. Większość przedstawicieli tej
Michael Reaves, Steve Perry
121
rasy żywiła niechęć do zdobyczy techniki i Bleyd miał powody sądzić, że równie
nieufnie traktowali również pojazdy repulsorowe, takie jak ten. Pilot był uzbrojony w
standardowy blaster, który leżał teraz na fotelu obok, lecz admirał był niemal pewny, że
w razie potrzeby żołnierz sięgnąłby najpierw po wielki nóż z zęba garrala, który nosił w
pochwie przywiązanej rzemieniami do przezroczystego, niebieskawego uda. Stare
przysłowie Myneyrshów mówiło: „W nożu nigdy nie zabraknie amunicji”. Bleyd
doskonale rozumiał to podejście.
- Rimsu Siedem, panie admirale - odezwał się pilot.
Bleyd skinął głową. Był już w tej placówce, choć od tamtej wizyty minęło co
najmniej kilka miesięcy. Wyglądała dokładnie tak samo jak pozostałe; tylko położenie
geograficzne i malowidła na ścianach budynków różniły ją od innych.
A także to, że właśnie tutaj urzędował partner admirała w ciemnych interesach,
Hutt imieniem Filba...
Zbliżyli się do granicy obozu i na spotkanie wyszedł im wartownik. Po chwili
minęli bojową tarczę ochronną - pole zaprojektowano tak, by otaczało niewidzialnym
parasolem cały szpital, powstrzymując szybko poruszające się pociski oraz
wysokoenergetyczne wiązki promieni gamma czy X, a jednocześnie przepuszczało fale
radiowe oraz światło w paśmie widzialnym. Niestety, upał, deszcz, zarodniki i insekty
bywały niekiedy zbyt powolne i uparcie przedostawały się przez osmotyczną tarczę.
Bleyd przywitał się z dowódcą szpitala, pułkownikiem D’Arcem Vaetesem; przy
okazji wymienili wiązankę całkowicie zbędnych, nic nieznaczących komplementów i
komentarzy. Spacerując po obozie, admirał słuchał podwładnego najwyżej jednym
uchem. Znał Vaetesa i wiedział, że pułkownik umie utrzymać porządek w podległym
mu oddziale. Byłby doprawdy zaskoczony, gdyby w Rimsu Siedem działo się coś
niewłaściwego.
Kiedy mijali mesę i kantynę w drodze do głównej sali operacyjnej, Bleyd
dostrzegł w odległości jakichś dwudziestu metrów uśmiechniętego mężczyznę, który
odpoczywał oparty plecami o pień łykodrzewu.
Admirał poczuł zimny dreszcz; z pozornie dobrotliwej twarzy nieznajomego
emanowało coś groźnego. I choć nie było to nic konkretnego, nie pojawił się
najmniejszy nawet gest lekceważenia, to jednak siła uśmiechniętego mężczyzny
wydawała się oczywista. Był wojownikiem, nie tylko żołnierzem. Pogodnym zabójcą,
który wiedział, kim jest, i był z tego dumny.
Bleyd przystanął.
- Kto to jest?
Vaetes obejrzał się:
- Phow Ji, instruktor walki wręcz z Bunduki - wyjaśnił. - Dzięki jego ćwiczeniom
jestem w lepszej formie, niż chciałbym być.
- Ach tak.
To wszystko wyjaśniało. Bleyd wiedział, kogo ma przed sobą. Jak każdy dobry
myśliwy, lubił znać drapieżców przebywających na jego terytorium. Opowieści o Ji
podróżowały przez galaktykę szybciej niż on sam; dane na jego temat były w systemie
wyróżnione stosownym znacznikiem. Odkąd mistrz walki pojawił się na Drongarze,
Medstar I – Chirurdzy Polowi
122
zdążył dołożyć to i owo do swojej reputacji. Krążyła plotka o holonagraniu, na którym
Ji w pojedynkę rozprawia się z trzema napastnikami. Bleyd miałby wielką ochotę
obejrzeć takie widowisko.
- Przywitajmy się z nim - powiedział, zwracając się do Vaetesa.
Gdy ruszyli w stroną Ji, admirał zauważył z niejakim rozbawieniem, że nozdrza
wojownika rozszerzyły się nieznacznie, a w jego swobodnej dotąd pozie pojawiło się
napięcie. Uśmiechnął się lekko. Być może przyczyną zmiany w zachowaniu była ranga
dowódcy, ale admirał wątpił w takie pobudki. Z historii służby Phowa Ji wynikało, że
nie okazywał specjalnego szacunku przełożonym. Bleyd był raczej skłonny
przypuszczać, że mistrz walki wręcz rozpoznaje w nim to, czym sam zwrócił na siebie
uwagę; aurę potencjalnie niebezpiecznego przeciwnika.
Phow bez pośpiechu przyjął postawę zasadniczą.
- Spocznij, poruczniku Ji.
- Wedle rozkazu, panie admirale. - Wojownik rozluźnił się nieco, lekko ugiął
kolana i niemal niezauważalnie poruszył ramionami.
Szykuje się do akcji, pomyślał Bleyd. Doskonale! Ktoś taki mógłby bez wysiłku
rozprawić się z dwudziestoma takimi zbirami Czarnego Słońca, jak ten, którego
wyekspediowałem na orbitę.
- Pan mnie zna? - spytał Ji.
- Naturalnie. Słyszałem, że jest pan... dobrym wojownikiem.
Ton głosu i krótkie wahanie w połowie zdania wystarczyły, by nadać tej
odpowiedzi dwuznaczność, która mogła - ale nie musiała - być oznaką sarkazmu.
Słowa admirała mogły równie dobrze nie znaczyć nic, jak i być celową obelgą. Nikt nie
był pewny intencji Bleyda.
Przez sekundę mierzyli się wzajemnie chłodnym, taksującym spojrzeniem.
- Wystarczająco dobrym, by pokonać każdego przeciwnika na tej planecie, panie
admirale - odparł w końcu Ji.
Bleyd powstrzymał się, choć miał wielką ochotę wyszczerzyć kły w uśmiechu.
Mistrz z Bunduki był bezczelny, a jego komentarz stanowił jawne wyzwanie.
Dawniej, gdy był znacznie młodszy, Sakiyanin zapewne zrzuciłby kurtkę i
natychmiast stanął do walki, słysząc taką odpowiedź. Teraz też miał na to ochotę, w
dodatku czuł, że Ji o tym wie i że również jest gotowy.
Trzy powody sprawiły, że Bleyd nie zaatakował Phowa Ji, który stał przed nim i
całym sobą prowokował do starcia. Po pierwsze, był admirałem floty i wdawanie się w
bijatykę pośrodku obozu było poniżej godności oficera. Gdyby miało dojść do walki, to
wyłącznie za zamkniętymi drzwiami, w bardziej ustronnym miejscu.
Po drugie, przywrócenie honoru rodzinie było nadal nadrzędnym celem życia
Tarnese Bleyda. Fizyczne starcie z oficerem niższym rangą - bez względu na powód
konfliktu - mogłoby przyciągnąć niepożądane zainteresowanie „góry”. Admirał wolał
więc nie ryzykować.
Po trzecie - a powód ten zaakceptował w duchu z największym trudem - wcale nie
był taki pewny, czy zdołałby pokonać Phowa Ji w uczciwej walce. Bez wątpienia był
silniejszy i szybszy, ale człowiek, który stał naprzeciwko niego, to mistrz walki wręcz,
Michael Reaves, Steve Perry
123
a jego umiejętności sprawdziły się w dziesiątkach pojedynków, z których wiele
zakończyło się śmiercią przeciwników. Wzrost, siła i szybkość miały bez wątpienia
wielkie znaczenie, lecz znakomite umiejętności techniczne rywala mogły zniwelować
tę przewagę. Gdy walczyły ze sobą dwa dorosłe szablozęby, zarówno zwycięzca, jak i
pokonany odchodzili brocząc krwią, i czasem naprawdę trudno było orzec, który tak
naprawdę wygrał. Bleyd jako drapieżca był gotów postawić życie na szali, lecz mądrzy
zabójcy robili to tylko wtedy, gdy nagroda była warta ryzyka. Możliwość chełpienia się
zwycięstwem nad mistrzem teräs käsi nie kwalifikowała się do tej kategorii nagród - a
przynajmniej nie w tym miejscu i nie w tym czasie.
A gdyby tak, pomyślał Bleyd, wypuścić Phowa Ji do lasu deszczowego i
zapolować na niego? Czuł, że miałby wtedy przewagę, ale ta próba wcale nie musiała
zakończyć się dla niego zwycięstwem. Ryzyko dodałoby smaku przygodzie, to pewne...
lecz niestety w tej chwili mógł o niej tylko pomarzyć.
- Chętnie zobaczyłbym pana kiedyś w akcji - powiedział.
Ji skinął głową, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Bleyd nie miał
wątpliwości, że porucznik rozumie: admirał nie wycofuje się, a jedynie odkłada na
później ewentualną konfrontację.
- Ja również, panie admirale.
Stali tak jeszcze przez parę sekund, wpatrując się w siebie bez mrugnięcia okiem.
Wreszcie Bleyd odwrócił się w stronę Vaetesa.
- Miał mi pan pokazać główną salę operacyjną, pułkowniku. Spodziewam się też,
że dowódcy jednostek liniowych będą chcieli zaprezentować swoich żołnierzy. W taki
upał pewnie zaczyna im być gorąco.
Vaetes, który do tej pory milczał z dość obojętną miną, zachowując pełen
szacunku dystans wobec dziwnego interludium w wizytacji, odpowiedział natychmiast:
- Tędy proszę, panie admirale.
Bleyd czuł na plecach spojrzenie Phowa Ji, kiedy oddalali się od drzewa. Szkoda,
pomyślał, ale z drugiej strony prawdą jest, że łowca, któremu brakuje cierpliwości,
zwykle chodzi głodny. Nadarzy się inna okazja. Ogólnie jednak epizod z Ji wprawił go
w dobry humor - nic tak nie poprawiało krążenia, jak świadomość bliskości
niebezpiecznego drapieżnika.
Entuzjazm admirała osłabł nieco pod wpływem myśli o innych, cokolwiek
niesmacznych sprawach, którymi należało zająć się podczas wizyty w tym Rimsu. Cóż,
pomyślał, taka dola dowódcy...
Nadszedł czas.
Den wiedział, że nie będzie lepszej okazji do zastawienia pułapki na Filbę niż
przybycie admirała odpowiedzialnego za funkcjonowanie wszystkich Rimsu na
Drongar. Sama myśl o wywleczeniu na światło dzienne wszystkich występków
huttańskiego złodzieja - defraudacji, lichwy i niezliczonych innych przestępstw, które
Sullustanin odkrył w ciągu ostatnich kilku tygodni, zarówno dzięki wieściom z
HoloNetu, jak i umiejętnie poprowadzonym rozmowom z personelem szpitala (a
Medstar I – Chirurdzy Polowi
124
wszystko to pod samym nosem admirała Bleyda!) - napawała go zachwytem. Czy
mogło mu się przydarzyć coś bardziej satysfakcjonującego?
Zadanie nie było przecież łatwe. Trop okazał się bardziej kręty niż ślad śluzu na
ziemi po Hutcie, który zdecydowanie przesadził z konsumpcją trunków w kantynie.
Najcenniejsze świadectwo oskarżenia pochodziło od pewnej osoby z personelu
medycznego, która miała wujka pracującego po drugiej stronie linii zaopatrzenia.
Według danych, które uzyskała od niego, dwa miesiące wcześniej Filba był zamieszany
w skierowanie pięciuset hektolitrów Antyceptyny-D wprost do ładowni frachtowca -
własności handlarzy operujących na czarnym rynku. Być może nie były to zbyt mocne
dowody, a Filba miał dość rozumu, by nie korzystać dwa razy z tego samego źródła
towaru, ale wraz z innymi szczegółami, do których dotarł Den, tworzyły wystarczająco
mocne oskarżenie, by pogrążyć Hutta raz na zawsze.
Den wyciągnął się na leżance, uśmiechnięty szeroko. Zemsta jest słodka,
pomyślał.
Głośniki hiperdźwiękowe rozbrzmiały nagle pierwszymi taktami hymnu
Republiki - jak zawsze, gdy w obozie pojawiał się wysoki stopniem oficer lub ważny
dygnitarz. Den, jako cywil, oczywiście nie miał obowiązku biec mu na spotkanie, ale
nie widział powodu, by zrezygnować z tak uprzejmego gestu.
Do tej pory tylko raz rozmawiał chwilę z Sakiyaninem, na krótko przed
lądowaniem na Drongar. To, co usłyszał w obozie, utwierdziło go w przekonaniu, że
admirał Bleyd jest osobistością powszechnie szanowaną. Umiał prowadzić podległe mu
jednostki silną ręką; nikt też nie odmawiał mu osobistej odwagi, dumy i honoru. Den
nie znał się specjalnie na kulturze mieszkańców Saki, ale wiedział, że tamtejsze
społeczeństwo oparte jest na skomplikowanej strukturze rodzinno-politycznej, w której
honor, godność i szacunek odgrywały wielką rolę - do tego stopnia, że istniały liczne
nazwy opisujące rozmaite rodzaje tych przymiotów.
Sullustanin wyszedł z namiotu i zamrugał gwałtownie, jak zawsze uderzony falą
wilgotnego i gorącego powietrza. Zobaczył oficerów, żołnierzy i personel medyczny,
stojących w szyku, gotowych do inspekcji. Kohorta klonów stała osobno, w
błyszczących biało-czarnych strojach - wszyscy jednego wzrostu, identycznej budowy,
wyprężeni na baczność w szeregach idealnie prostych, niemal co do milimetra.
Po co ktoś chciał wizytować jednostkę klonów, tego Den nie umiał pojąć.
Widziałeś jednego, to jakbyś zobaczył wszystkie, pomyślał.
Admirał Bleyd stanął właśnie naprzeciwko nich. Prezentował się imponująco -
wysoki i szczupły, w nienagannie wyprasowanym, szarym mundurze (Den był pewien,
że oficer dokonał tej sztuki, nie używając generatora pola antystatycznego). Nawet
zagniecenia mają dość rozumu, pomyślał reporter, żeby trzymać się z dala od munduru
admirała.
Ciemna, łysa głowa lśniła w słońcu; głęboki brąz skóry przywodził na myśl
lśnienie owadziego pancerza. Den nie zauważył na twarzy admirała ani kropli potu.
Może Sakiyanie się nie pocą, pomyślał. A może tylko admirał Bleyd?
Podszedł bliżej do linii oficerów i zobaczył Filbę. Niełatwo go przegapić,
pomyślał, skoro wygląda jak kosmiczny glut wysmarkany przez olbrzyma. Hutt był
Michael Reaves, Steve Perry
125
tego dnia wyjątkowo oślizgły od śluzu, a na jego żółtawej skórze pojawiła się nowa
kolekcja plam i przebarwień. Jeszcze nie wiesz, czym jest cierpienie, w duchu obiecał
Den gigantycznemu mięczakowi. Ta planeta ma przynajmniej atmosferę, choć trzeba
przyznać, że wyjątkowo śmierdzącą. W przeciwieństwie do asteroidy, na której
znajduje się twoje przyszłe mieszkanie: więzienie. Tam będziesz mógł się gapić jedynie
na nagie skały...
Sullustanin uznał, że najlepszą chwilą na rzucenie bomby, jaką miały być zebrane
przez niego informacje, będzie obchód szpitala - oczywiście pod warunkiem, że Filba
nie pojawi się w pobliżu. Próbował wyobrazić sobie minę Hutta, kiedy przyjdą po
niego żandarmi.
Den chciał mu zapłacić nie tylko za niedawne traktowanie. Z winy Filby omal nie
zginął na Jabiim. Tak, Huttowi szykowało się od dawna, a jednak... Dhur stwierdził
nieomal z przerażeniem, że jeszcze się waha.
Miękniesz, stary, powiedział sobie w duchu. Tracisz pazur. To pewnie przez ten
upał. Musisz jak najszybciej zabrać się z tej planety.
I wtedy zobaczył, że admirał zatrzymał się na krótką chwilę, gdy przechodził obok
Filby. Sakiyanin i Hutt wymienili szybkie spojrzenie, właściwie niezauważalne dla
kogoś, komu obce były niuanse dziennikarstwa śledczego i reporterskie doświadczenie
nabywane przez lata.
Ale Den zauważył.
Intrygujące, pomyślał.
I choć miał świadomość, że być może próbuje wyczytać w tym jednym spojrzeniu
informacje, których wcale tam nie było, to jednak implikacje tego epizodu były...
niepokojące. Den był gotów postawić swoje gogle na to, że jakieś sprawy łączyły Hutta
z Sakiyaninem. byłoby to, delikatnie mówiąc, wielce nieortodoksyjne zachowanie. O
czym admirał floty mógł rozmawiać z sierżantem z kwatermistrzostwa?
Naprawdę wiele treści można było wpisać w tę jedną, niemal niezauważalną
wymianę spojrzeń. W rzeczywistości w oczach Bleyda mogła widnieć jedynie pogarda
dla Huttów jako gatunku, ale Den Dhur znał się na rzeczy, a życie nauczyło go ufać
reporterskiemu instynktowi - jak cenną był on rzeczą, wiedział tylko sam Stwórca. Im
dłużej Sullustanin zastanawiał się nad tym, czego był świadkiem, tym większy
dostrzegał w tym sens. Wgryzł się przecież w sprawki Filby na tyle głęboko, by
dostrzec rzecz oczywistą: Hutt nie mógł samotnie prowadzić czarnorynkowej
działalności na taką skalę. Musiał mieć pomocnika na górze. Teraz Den wiedział, kim
jest ten pomocnik. I w jednej chwili zrewidował swoje plany. Wygląda na to, pomyślał,
że nie opowiem dziś admirałowi o twoich machlojkach, ty torbo śluzu. Na pewno nie
zrobią tego, póki nie dowiem się czegoś więcej o udziale Bleyda w całym
przedsięwzięciu. Zgnilizna sięga wyżej, niż się spodziewałem.
Dhur wiedział, że popełni błąd, jeśli poleci do admirała i zacznie zwierzenia na
temat wykroczeń Filby. Bleyd należał do osób, którym nie trzeba wielkiej zachęty, by
skazać kogoś na śmierć.
Tylko mi nie mów, że jesteś zaskoczony, usłyszał drwiący szept własnego umysłu.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
126
Admirał pozwolił żołnierzom i personelowi medycznemu rozejść się do zajęć.
Pułkownik Vaetes, w towarzystwie kapitanów Vondara i Yanta, dołączył do Bleyda, by
oprowadzić go po głównej sali operacyjnej.
Dhur był pewien, że prędzej czy później admirał znajdzie chwilę, by zamienić z
Filbą kilka słów na osobności. Przyrzekł sobie w duchu, że nie będą w tym momencie
tak bardzo samotni, jak by sobie tego życzyli.
Michael Reaves, Steve Perry
127
R O Z D Z I A Ł
23
Powróciwszy do swojej kwatery, Den wyjął spod koi niewielkie pudełko,
przycisnął palec do czytnika zamka i otworzył pokrywkę. Nadszedł czas, by sięgnąć po
najcięższe armaty - choć w tym przypadku broń, którą chciał się posłużyć, była
najmniejsza z możliwych. Była też nader skuteczna, choć zamiast lufy miała jedynie
obiektyw.
Den uniósł maleńkie urządzenie na wysokość oczu i spojrzał na nie z podziwem.
Była to minikamera szpiegowska, udająca latającego owada, a zwana księżycową ćmą.
Niepozorna, ledwie zakrywała czubek jego kciuka, za to biomimetyczne kształty
pozwalały jej latać niepostrzeżenie i przekazywać operatorowi obraz i dźwięk nawet z
odległości dziesięciu kilometrów. Dhur używał jej już kilka razy. Miała wbudowany
najnowocześniejszy zagłuszacz, który niwelował działanie pól motających, sensorów i
wszelkich innych ochronnych urządzeń elektromagnetycznych, których mogli używać
Bleyd i Filba. Zresztą, baza była tak intensywnie nękana przez chmary insektów, że
jeden dodatkowy okaz z pewnością nie mógł wzbudzić niczyjego zainteresowania.
Księżycowa ćma kosztowała Dhura trzymiesięczne wynagrodzenie, ale zarobiła na
siebie już po pierwszej misji, gdy przygotowywał materiał o przemytnikach z Dzikiej
Przestrzeni.
- Leć, maleństwo - mruknął, uruchamiając aparat.
Księżycowa ćma wyfrunęła przez otwarte drzwi i zniknęła w oddali, a Den
nałożył na głowę zestaw do wirtualnego sterowania.
Pozwolił sobie na chwilę przyjemności ze swobodnego fruwania - skierował
minikamerę wysoko ponad obóz, by popatrzeć na panoramę bagien, po czym śmignął
lotem nurkowym obok jednego z klonów. Wreszcie wyrównał lot i poprowadził
mechaniczną ćmę ku domenie Filby.
Drzwi były zamknięte, ale nie brakowało szczelin w miejscach, gdzie rozgrzana
upałem plastal powinna stykać się z durastopową ościeżnicą. Wprowadził minikamerę
w jedną z nich. W samą porę - Bleyd był już w środku i stał naprzeciwko Hutta. Sądząc
po marsowych minach obu, Dhur nie spodziewał się, by zamierzali wymienić się
fotografiami swoich dzieci. Skierował ćmę w stronę pobliskiej półki i wylądował.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
128
Jak brzmiało to stare przysłowie Kubazów? „Chciałbym być brzeczyżukiem na
ścianie”...?
Filba najwyraźniej przygotował się do tej konfrontacji, pochłaniając prawie całą
baryłkę czegoś, co wyglądało na alderaańskie piwo. Jego skóra miała
charakterystyczny, gumowaty połysk; właśnie po tym można było poznać podpitego
Hutta.
Tymczasem Bleyd nie wyglądał na odurzonego, chyba że uznać za prawdziwe
określenie „pijany wściekłością”. Przemawiał cichym, monotonnym głosem, ale
wydawał się przy tym - przynajmniej zdaniem Dena - że gotów jest do posiekania Filby
na kawałki.
Den pokręcił sterownikiem, by wzmocnić sygnał audio.
- ...i sytuacja jest teraz zbyt napięta - cedził przez zęby Sakiyanin. - Nie chcę, żeby
Czarne Słońce odezwało się do mnie zbyt szybko. Dopóki nie przyschnie sprawa z ich
zaginionym emisariuszem, musimy się przyczaić.
- Łatwo ci mówić - zahuczał Hutt. - Twoja marża zysku jest znacznie wyższa od
mojej. - Łyknął potężny haust piwa. Jego cielsko zdawało się pękać w szwach, ale
najwyraźniej był jeszcze daleki od napełnienia żołądka. - Ja biorę na siebie całe ryzyko,
a ty zbierasz cały...
- Nie będzie żadnych zysków, dla żadnego z nas, jeśli Czarne Słońce wkroczy do
akcji, spasiony imbecylu! Rozumiałbyś to, gdybyś miał w tym całym sadle chociaż
strzęp mózgu.
- Obelgi - prychnął Filba, machając smętnie dzbankiem. - Tylko tyle przypada mi
w udziale. A przecież zasługuję na coś więcej za to, co robię. Zasługuję na...
Bleyd w jednej chwili znalazł się przy Hutcie i zawisł u jego gardła. Ruch był tak
szybki, że kamera księżycowej ćmy zarejestrowała tylko rozmazaną smugę skaczącej
postaci.
- Zasługujesz - syknął Sakiyanin - na gruntowne przemeblowanie flaków, ty
bagienny...
Admirał umilkł znienacka. Oczy Filby stały się nagle jeszcze większe i bardziej
wybałuszone niż zwykle. Niewiarygodnie szerokie usta rozchyliły się i zamknęły, jakby
Hutt próbował zaczerpnąć powietrza albo coś powiedzieć - tak czy inaczej,
bezskutecznie. Nieproporcjonalnie małe ramiona zatrzepotały w panice, a dzbanek
wyśliznął się ze słabnącej dłoni i z hukiem roztrzaskał na podłodze.
Filba szarpnął się do przodu, unosząc w górę coraz dłuższy odcinek cielska, tak iż
wreszcie wydawało się, że nie zdoła utrzymać równowagi. Zakołysał się niczym
cętkowana wieża tłuszczu i śluzu i nagle runął na posadzkę z głośnym łomotem. Bleyd
musiał uskoczyć, by nie dać się zmiażdżyć. Upadek potężnej masy wstrząsnął całym
budynkiem; wibracje omal nie zepchnęły księżycowej ćmy z półki.
Na Stwórcę, on zemdlał! Albo jeszcze gorzej, pomyślał Den.
Patrzył na to wszystko i nie wierzył własnym oczom, a ściślej fotoreceptorom
księżycowej ćmy. Co tam się działo? Czyżby admirał przestraszył Filbę tak skutecznie,
że ten dostał ataku serca - lub analogicznego organu, bo jakoś trudno było uwierzyć, by
ktoś taki jak Hutt miał serce - na samą myśl o walce?
Michael Reaves, Steve Perry
129
Bleyd pochylił się nad nieruchomym ciałem. Dotknął pleców Filby, zapewne
szukając pulsu. Po chwili odwrócił się w stronę rozbitego dzbanka, uniósł skorupę i
powąchał jej zawartość.
Na jego twarzy pojawił się osobliwy wyraz - po trosze zrozumienia, gniewu i
zaskoczenia. Przez chwilę Sakiyanm stał nieruchomo, a potem ze złością cisnął
odłamkiem o ścianę, rozbijając go na jeszcze drobniejsze fragmenty.
Odezwał się sygnał u drzwi wejściowych, a zaraz potem stłumiony rumor i
niespokojne głosy. Upadek Filby był zapewne słyszalny w całej okolicy; Den nie byłby
zdziwiony, gdyby wstrząs odczuli nawet separatyści.
Bleyd odwrócił siew stronę wyjścia, wygładził mundur, sprawdził, czy wszystkie
ordery wiszą idealnie prosto i w końcu otworzył drzwi.
Den Dhur wiedział, że pora się oddalić. Księżycowa ćma była niewidzialna dla
większości zwykłych detektorów, ale nie wątpił, że lada chwila w biurze Filby pojawią
się technicy ze sprzętem, który usłyszałby nawet elektron przeskakujący z powłoki na
powłokę. Dlatego uruchomił napęd minikamery i pokierował nią wprost ku drzwiom, w
których pojawiły się już zaciekawione i zszokowane twarze gapiów...
Nagle przed obiektywem mignęła dłoń. Jej ruch był tak szybki, jakby pojawiła się
dosłownie znikąd. Sullustanin jęknął mimo woli, gdy obraz przekazywany przez
kamerę uległ gwałtownej zmianie. Księżycowa ćma znalazła się znienacka tuż przed
obliczem Bleyda. Den miał wrażenie, że admirał patrzy mu prosto w oczy.
Sekundą później dłoń zacisnęła się w pięść, błysnęło zwarcie w układzie
piezoelektrycznym i nastała ciemność.
No, no...
Medstar I – Chirurdzy Polowi
130
R O Z D Z I A Ł
24
Barrissa Offee właśnie kończyła medytacje, gdy usłyszała niedaleki zgiełk i
równocześnie poczuła zakłócenie Mocy. Opadła wolno na podłogę, rozprostowała nogi
i wstała.
Na zewnątrz zobaczyła ludzi biegających bezładnie tam i z powrotem. To akurat
nie było w bazie niczym niezwykłym, ale emocje, które odbierała, nie przypominały
tych dobrze znanych, towarzyszących przygotowaniom do przyjęcia nowego transportu
rannych. Poszła za nimi - i za większością biegnących - by po chwili zobaczyć gromadę
dyskutujących z ożywieniem przed drzwiami biura Filby, które mieściło się w dużym
budynku administracyjnym. Wśród rozmawiających był Zan Yant. Barrissa podeszła
bliżej i stanęła obok niego.
- Doktorze Yant...
- Uzdrowicielka Offee - powitał ją z uśmiechem. - Wygląda na to, że wszyscy
odczuliśmy śmiertelne zejście Filby, w ten czy inny sposób.
- Hutt nie żyje? Jak to się stało?
- Trudno powiedzieć, w każdym razie nagle. Gadałem z jednym z techników, z
którym od czasu do czasu grywamy w karty. Podobno wiele wskazuje na to, że Filba
został otruty.
W drzwiach biura pojawił się operator wózka anty grawitacyjnego, na którym
spoczywał ogromny worek na zwłoki, szczelnie zamknięty i najwyraźniej wypełniony
do granic wytrzymałości. Żyroskopy i kondensator wózka jęczały pod ciężarem
ładunku, gdy technik wyprowadzał go na zewnątrz.
- A to, o ile się nie mylę, nasz zmarły i niezmiernie ciężki Filba. Ciekawe, kto ma
dziś dyżur na oddziale. Ktokolwiek to jest, czeka go nie lada robota.
W tym momencie do rozmawiających dołączył Jos Vondar. Przez chwilą
spoglądali we troje w ślad za wózkiem podążającym w stroną budynku z salą
operacyjną.
- Fatalnie - rzucił Jos. Nie wyglądał na szczęśliwego.
- Przyjaźniłeś się z Filbą? - spytała Barrissa.
Jos spojrzał na nią nieprzytomnie, wyraźnie zaskoczony pytaniem.
Michael Reaves, Steve Perry
131
- Filba był ohydnym, nadgorliwym, skąpym i niewychowanym spaślakiem, który
własnej matce umierającej z pragnienia kazałby wypisać formularz zapotrzebowania na
wodę.
- Chyba powinieneś nauczyć się bardziej otwarcie wyrażać uczucia - rzucił
ironicznie Zan.
- Więc dlaczego tak się martwisz? - zdziwiła się Barrissa.
- Bo to ja mam dyżur na oddziale nagłych wypadków - odparł ponuro Jos. -
Szczęściarz ze mnie, mam okazję przeprowadzić sekcję Hutta. Wojna się skończy,
zanim go potniemy! I stępię przy tym wszystkie porządne wibroskalpele, które nam
zostały. Oczywiście ostatni zostawię, żeby podciąć sobie gardło - dodał teatralnym
szeptem, pochylając się do Zana.
- Podobno Filba został otruty - odparł Zabrak.
- Nic mi to nie da i dobrze o tym wiesz. I tak muszę go pokroić i zważyć każdy
organ, nawet jeśli przyczyną zgonu było samoistne zatrzymanie akcji serca. Chyba będę
musiał wziąć androida śmieciarkę do pomocy.
- Spójrz na to z jaśniejszej strony - zaproponował Zan. - Może poddamy go
recyklingowi? Zrobimy z niego smar. Wystarczy dla wszystkich androidów
chirurgicznych; będą chodzić gładko przez najbliższych kilkaset lat.
- To miło, że potraficie obaj zachować dobry humor w obliczu śmierci towarzysza
- odezwała się Barrissa tonem nieco bardziej oficjalnym niż zamierzała. Po tylu
tygodniach spędzonych w Rimsu Siedem przyzwyczaiła się do czarnego humoru
tutejszych lekarzy, lecz mimo to od czasu do czasu dawała się zaskoczyć.
Jos popatrzył na nią i wzruszył ramionami.
- Śmiać się, płakać, pić albo oszaleć; oto, jakie mamy opcje w tym obozie.
Wybierzesz co zechcesz. Ja tymczasem idę; mam górę mięsa do pokrojenia. - Z tymi
słowy chirurg oddalił się w kierunku sali operacyjnej, w ślad za repulsorowym
wózkiem.
Kiedy odszedł, odezwał się Zan:
- Po jakimś czasie człowiek dostaje w kość. Musi jakoś odreagować. Ja mam
swoją muzykę, a Jos broni się sarkazmem. Wszystko jest dobre, byle przetrwać kolejną
upalną noc.
Barrissa nie odpowiedziała. Rozumiała, że racja jest po jego stronie, lecz mimo
to...
Zan westchnął ciężko.
- Wiesz, czego żałuję?
- Czego?
- Że właśnie usłyszałem nowy dowcip o Huttach i nie będę mógł opowiedzieć go
Filbie, żeby go wkurzyć.
Przez moment patrzyła ze zdziwieniem na jego wesołą twarz. Wreszcie
uśmiechnęła się i pokręciła głową.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
132
Jeśli nie liczyć śmierci Filby, byt to względnie cichy dzień. Walki na froncie
ustały na jakiś czas. Wobec braku medlifterów z rannymi, personel mógł raczyć się
rzadko doświadczanym luksusem spokoju.
Wystarczającą podnietą było dla wszystkich to, co działo się wokół sprawy
martwego Hutta. Plotki rozprzestrzeniały się szybciej niż pędy plitorośli. Wykonując
rutynowy obchód oddziału, Barrissa przekonała się, że nawet pacjenci są na bieżąco z
najnowszymi wymysłami. Podsłuchała też rozmowę dwóch Ugnaughtów: „Taa, Hutt
wypił truciznę... Samobójstwo, się wie... Szpiegiem był chyba... To Filba wysadził
transportowiec z botą, daję słowo, bracie... Mieli go już na celowniku, a on zwęszył
niebezpieczeństwo...”
Czyż sam admirał Bleyd nie pofatygował się osobiście, by odwiedzić Hutta na
krótko przed jego śmiercią? Bez wątpienia chciał go przesłuchać w sprawie nielegalnej
działalności. Bo Filba sprzedawał na lewo botę, przecież to jasne. A ten kurdupel
reporter, Dhur? Czy nie uczepił się Hutta jak sleak bagiennej szumowiny? Węszył
wokół niego, zbierał dowody, aż wreszcie Filba, wobec groźby aresztowania, wybrał
truciznę, by uniknąć sądu wojennego i egzekucji... Plotkom nie było końca.
Barrissa nie próbowała przekazywać ich dalej i ubogacać; po prostu słuchała,
wykonując swoje obowiązki. Jeżeli pogłoski o samobójstwie były prawdziwe, mogło to
oznaczać koniec jej służby na Drongarze. Sprawa zakamuflowanego złodzieja, który
kradł botę, zostałaby zamknięta... jeżeli naprawdę był nim Hutt. Z powtarzanych wokół
opinii wynikało, że jednak był. Właściwie ilu złodziei mogło działać jednocześnie w
tak małej placówce? Filba zajmował się logistyką; miał dostęp do surowca i środków
transportu. Poza tym, choć Barrissa była daleka od rasistowskich generalizacji, prawdą
było to, że Huttowie nie słynęli w galaktyce z przesadnej uczciwości i cnoty. Filba
świetnie pasował do przestępczego schematu.
Może nawet zbyt dobrze. Padawanka nie była pewna jego winy, bowiem Moc
wciąż nie była spokojna. Coś się działo w jej niewidzialnym polu, lecz Barrissa nie
miała jeszcze wystarczających umiejętności, by precyzyjnie zinterpretować subtelne
wibracje.
Cała sprawa budziła w niej mieszane uczucia. Ta wojna istotnie zmuszała do
silnych reakcji emocjonalnych, a i sama planeta nie należała do najprzyjemniejszych;
tego padawanka była pewna. Wszystko to było jednak częścią próby, ścieżką do
uzyskania statusu rycerza Jedi, więc co będzie, jeśli misja zostanie odwołana? Co
przyniesie przyszłość? Barrissa nie czuła strachu - wyszkolenie nie pozwalało jej na
odczuwanie zbyt wielu lęków - ale mimo to... była niespokojna.
Co ma być, to będzie, pomyślała. Nie wszystko zależy ode mnie.
Nastał wieczór i szpitalny dyżur Barrissy dobiegł końca. Postanowiła odpuścić
sobie kolację i udać się wprost do swojej kabiny. Miała nadzieję, że kolejna sesja cichej
medytacji i ćwiczeń oddechowych rzuci choć trochę światła na przyczynę tych
drobnych, ale uporczywie pojawiających się zawirowań Mocy...
Nad cichym obozem z wolna zapadała noc. Niewielu ludzi kręciło się po alejkach;
wieczorna zmiana już dawno była na stanowiskach, a pozostali posilali się,
odpoczywali i oddawali najróżniejszym zajęciom, które wypełniały im wolny czas. Dla
Michael Reaves, Steve Perry
133
większości oznaczało to pobyt w zamkniętych pomieszczeniach, z dala od cuchnącego,
gorącego powietrza.
Zbliżając się do wylotu alejki wiodącej ku jej kwaterze, Barrissa wyczuła w
mroku czyjąś obecność. Nikogo nie widziała, ale sygnał w Mocy był silny i
jednoznaczny, jak psychiczny odpowiednik dotyku czyjejś dłoni na ramieniu.
Zatrzymała się i powoli przesunęła rękę ku rękojeści miecza świetlnego.
- Nie będzie potrzebny - odezwał się głos z ciemności. - Nie zamierzam zrobić ci
krzywdy. Chciałbym tylko dać ci lekcję pokory. Zdaje się, że w tym jesteście mocni,
prawda, Jedi?
Phow Ji.
Wciąż nie mogła go dostrzec, ale dobrze wiedziała, gdzie się ukrył: niedaleko,
ledwie parę metrów na prawo, w czarnej jak smoła smudze cienia nieczynnego
generatora mocy. Emanował aurą zła; był jak pulsująca przeszkoda w gładkim nurcie
Mocy.
Odpowiedziała mu cicho i spokojnie.
- Dlaczego sądzisz, że jesteś właściwą osobą do udzielania mi lekcji pokory?
Phow Ji bezszelestnie wychynął z mroku.
- Kto potrafi, uczy. Kto nie potrafi, nawet nie próbuje.
- Co za złość. Czego chcesz?
- Jak powiedziałem, potrzebujesz lekcji. Ostatnim razem, gdy gawędziliśmy,
pomogłaś mi wylądować na ziemi. Zaskoczyłaś mnie od tyłu. Jestem ci winien
przysługę; będzie uczciwie, jeśli zafunduję ci kąpiel błotną. Nic poważnego, bez
łamania kości i innych atrakcji. To tylko ćwiczenie z wzajemności, nic więcej. Jeżeli
twoja Moc może mnie powstrzymać, to proszę bardzo - Phow rozłożył szeroko ramiona
w zachęcającym geście - użyj jej.
Nieprawdopodobna megalomania. Ji był absolutnie pewny, że nikt go nie
zwycięży. I że jest tak dobry, że bez trudu upokorzy padawankę, nie czyniąc jej
krzywdy, co zawsze było dla wojownika wyzwaniem.
Przez moment zastanawiała się, czy nie zaszczepić w jego umyśle podprogowej
sugestii, że tak naprawdę wcale nie ma ochoty na walkę, tylko na powrót do własnej
kwatery i zimny prysznic. Wyczuwała jednak żelazną dyscyplinę jego myśli; tworzyły
zwartą gęstwinę, nieprzeniknioną jak sieć robaka tkacza. To nie był słaby umysł,
którym ktoś o umiejętnościach padawana mógł manipulować - o ile w ogóle był
podatny na sugestię.
Ji przyjął pozycję bojową, stając na szeroko rozstawionych, mocno ugiętych
nogach. Uniósł ręce i niedbałym gestem dłoni przywołał do siebie Barrissę.
- Chodź, Jedi. Zatańczymy?
Nie powinnam tego robić. Powinnam odmówić i odejść. Niech myśli, że się boję;
co za różnica?
Lecz z drugiej strony Phow Ji powinien szanować Jedi, nawet jeśli nie szanował
akurat jej. Nie było jej przyjemnie słyszeć, z jaką pogardą wojownik wymawia nazwę
Zakonu.
Nie ruszyła się z miejsca.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
134
Nie odrywając stóp od podłoża, przeniosła ciężar ciała tak, by lepiej trzymać
równowagę i w każdej chwili móc zrobić krok do przodu lub do tyłu.
Tego dusznego wieczoru wszystko było wilgotne, nawet powietrze. Pot nie miał
dokąd uciec; zbierał się na skórze wielkimi kroplami i ściekał po twarzy i szyi Barrissy,
po drodze zalewając oczy, by wreszcie wsiąknąć w ubranie.
Ji uśmiechnął się.
- Dobre posunięcie. Warto mieć swobodę ruchów, kiedy walczy się z dobrze
wyszkolonym przeciwnikiem.
Ruszył w prawo, okrążając padawankę. Barrissa cofnęła się nieco, by utrzymać
bezpieczny dystans.
Pokusa sięgnięcia po Moc i użycia jej do pokonania Phowa Ji była niemal nie do
odparcia. Barrissa ani przez chwilę nie wątpiła, że umiałaby to zrobić. Jeden gest i
mistrz teräs käsi pofrunąłby na najbliższe drzewo niczym wściekły nietoperz skalny.
Żaden wojownik, choćby nie wiem jak silny fizycznie, nie mógł przeciwstawić Mocy
własnych mięśni i zwyciężyć. Może padawanka nie mogła kontrolować umysłu Ji, ale
bez wątpienia potrafiłaby zapanować nad jego ciałem. Tyle wiedziała na pewno.
Gdyby to uczyniła, wygrałaby bitwę. Miała jednak świadomość, że tym samym
przegrałaby wojnę. Ji powiedział przecież, że nie zamierza jej skrzywdzić. Chciał
rzucić ją w błoto, zawstydzić - i tylko tyle. Nie wyczuwała w nim mroczniejszych,
bardziej niebezpiecznych intencji. W tym starciu nie ucierpiałoby nic, poza jej osobistą
dumą; oczywiście właśnie o to chodziło Phowowi. Jego siłą napędową było pragnienie
kontroli, a teraz nade wszystko chciał pokazać, że kontroluje sytuację w starciu z
padawanka.
Użycie Mocy w walce z przeciwnikiem, który nie stanowi rzeczywistego
zagrożenia, byłoby błędem. Przez całe życie wkładano jej do głowy tę zasadę. Moc nie
była żetonem, za który można zaszaleć w sklepie ze słodyczami - tylko dlatego, że się
go ma. Nie była też wyłącznie bronią.
Co więc pozostało? Tylko walka o własnych siłach. Barrissa posiadła niebagatelne
umiejętności - jak wszyscy Jedi, odebrała szkolenie w wielu dyscyplinach, i fizycznych,
i psychicznych, a jej mistrzowie doskonale wiedzieli, że nie zawsze był właściwy czas
na używanie Mocy. Nawet nie uruchamiając miecza świetlnego, padawanka była
przeciwnikiem, z którym należało się liczyć.
Naturalnie nie szkolono jej w samoobronie po to, by umiała stawić czoło
niekwestionowanemu mistrzowi sztuki walki wręcz - w końcu jakie było
prawdopodobieństwo trafienia na takiego przeciwnika? Zwłaszcza że przeciwnik nie
zamierzał poważnie jej zranić, a tym bardziej zabić.
Innym razem może by się uśmiechnęła na myśl o tym. Rachunek
prawdopodobieństwa nie miał specjalnego znaczenia, gdy rzeczywistość stała o dwa
kroki dalej, gotowa do ataku.
Pozostawała jeszcze jedna opcja: użycie miecza. Ji naturalnie uznałby to za
złamanie reguł gry. Nie miało to dla Barnssy wielkiego znaczenia; obawiała się jednak,
że widok energetycznego ostrza może sprowokować go do gwałtownego ataku. Rycerz
Jedi, a tym bardziej mistrz, potrafiłby powstrzymać go, nie czyniąc mu krzywdy, lecz
Michael Reaves, Steve Perry
135
padawanka nie była aż tak pewna swoich umiejętności. Starcie mogłoby się skończyć
śmiercią Phowa Ji, a przecież nie chciała mieć go na sumieniu.
Wiedziała już, że pozostawi mu prawo pierwszego ruchu. Jeżeli sądził, że to ona
zaatakuje, to czekało go długie...
Skoczył, w fenomenalnym tempie pokonując dzielącą ich odległość dwóch
kroków. Barrissa ledwie zdążyła uskoczyć, wykręcając tułów w lewo, i zablokować
cios tak, że ledwie musnął jej ramię, zamiast uderzyć wprost w splot słoneczny.
Wycofała się, trzymając gardę.
- Znakomicie - pochwalił. - Masz świetny refleks, ale powinnaś kontratakować.
Sama obrona jest strategią klęski.
Wiedziała, że odgrywając rolę nauczyciela, próbuje okazać jej swoją wyższość -
jakby musiał ją udowadniać.
Ji zaczął krążyć w przeciwnym kierunku, niemal hipnotycznym ruchem unosząc i
opuszczając ręce, by przykuć jej uwagę.
Ale ręce się nie liczyły. Barrissa wiedziała, że powinna obserwować jego stopy,
ponieważ musiał ich użyć, by ruszyć naprzód, by zrobić krok i zaatakować. Mógł tak
wymachiwać rękami choćby i do świtu; ważny był moment, w którym poruszą się
stopy...
Zaatakował ponownie i tym razem, zamiast zejść mu z drogi, Barrissa wśliznęła
się pod jego ramiona, wychodząc mu na spotkanie. Opuściła się na nogach bardzo
nisko, poniżej jego środka ciężkości, i wyprowadziła mocne uderzenie w brzuch -
dokładnie w chwili, gdy jego ręce przemknęły nad jej głową. Trafiła, ale czuła się tak,
jakby atakowała ścianę: mięśnie brzucha Phowa Ji przypominały pokrytą bruzdami,
plastalową płytę.
Odskoczyła najszybciej jak umiała, ale nie dość szybko. Poczuła uderzenie w lewą
stronę szyi; na tyle mocne, że na moment stanęła jej przed oczami wielka czerwona
plama.
Oddaliła się o dwa kroki, a Phow Ji odwrócił się ku niej.
- Bardzo dobrze, padawanko! Nie był to najlepszy cel, ale cios zupełnie niezły.
Powinnaś tylko zadawać więcej niż jeden. Pomyśl o seriach, o atakach wielokrotnych:
góra-dół.
Ból szyi nie był miły, ale niezbyt silny. Nie odniosła poważnej kontuzji. Moc
śpiewała w niej pełnym głosem i Barrissa z coraz większym trudem opierała się
pokusie jej użycia. Pamiętała nauki mistrzyni: Ciemna Strona zawsze czai się w
pobliżu, czeka na sposobność, by wyrwać się na wolność. Kto raz się jej podda,
następnym razem odczuje jej wołanie dwukrotnie silniej. Kto odda się ponownie, może
być stracony na zawsze.
Lecz przecież tak bardzo chciała mu pokazać... Chciała zdjąć z jego gęby ten
pełen zadowolenia uśmieszek i zastąpić go wyrazem podziwu, zdumienia, nawet...
...Nawet strachu...
Kiedy zdała sobie sprawą, że za dużo myśli, było już za późno. Ji ponownie
skoczył do ataku i zasypał jej twarz, korpus i biodro serią błyskawicznych ciosów
otwartymi dłońmi. Ostatniemu uderzeniu towarzyszyło podcięcie. Trafiona nogą w
Medstar I – Chirurdzy Polowi
136
kostkę, Barrissa runęła na ziemię. Wilgoć, którą przesycona była murawa, tylko trochę
złagodziła impet uderzenia.
Cokolwiek miało się wydarzyć po tym, jak poderwała się na równe nogi i na nowo
przyjęła pozycję obronną, nigdy nie nastąpiło: w oddali odezwało się aż nazbyt
znajome buczenie nadlatujących medlifterów. Ludzie wybiegali już ze swoich kwater,
kierując się wprost na stanowiska. Ci, którzy w ogóle dostrzegli Phowa Ji i Barrissę
Offee, posłali w ich stroną co najwyżej przelotne spojrzenie.
- Na dziś chyba skończyliśmy - powiedział Ji. - Udowodniłem, co było do
udowodnienia.
Barrissa nie odpowiedziała. Nie dowierzała sobie. Gniew oblepił ją jak gęste błoto
i drżała pod jego ciężarem. Czuła, jak ciemna strona budzi się w niej i szepce o tym, jak
dobrze, jak łatwo byłoby skierować furię przeciwko temu człowiekowi, sięgnąć po
miecz świetlny, skoczyć naprzód i przeciąć go na pół jednym prostym uderzeniem
śpiewającej, energetycznej klingi...
Phow Ji nie miał pojęcia, jak bliski śmierci był w tym momencie. Wystarczyłby
jeden jego niewłaściwy ruch, by jej gniew zapłonął pełną mocą. Nawet by nie wiedział,
co go zabiło, pomyślała Barrissa. Byłoby w pewnym sensie sprawiedliwiej - w końcu to
zabójca, prawda.
Tak, Phow Ji był zabójcą, w przeciwieństwie do Barrissy Offee. Była to jedna z
najtrudniejszych chwil w jej życiu, ale... udało się. Zrobiła to, co powinna była zrobić:
oparła się pokusie Ciemnej Strony. Przegrała bitwę, ale wygrała wojnę.
Tym razem...
Michael Reaves, Steve Perry
137
R O Z D Z I A Ł
25
Admirał Bleyd spacerował. Chłód, który przebiegał mu wzdłuż kręgosłupa,
dorównywał lodowatemu zimnu kosmicznej pustki. Tego, że zmiażdżył w palcach
miniaturową kamerę udającą insekta, pożałował już sekundę później. Gdyby ją
zachował, mógłby przebadać dokładnie pamięć jej systemu sterowania i dowiedzieć się,
skąd przyleciała. Teraz zaś wiedział tylko tyle, że ktoś szpiegował - albo jego, albo
Filbę. Urządzenie było tak skonstruowane, że kierujący nim mógł się znajdować w
dowolnym miejscu, nawet dziesięć kilometrów od obozu. Może Czarne Słońce miało tu
agenta? Może to ktoś z załogi?
Z gardła Bleyda wyrwał się basowy warkot. Ktoś otruł Filbę - potwierdziła to
autopsja - a admirał nie miał zwyczaju wierzyć w takie zbiegi okoliczności. Ktoś
morduje Hutta i akurat w tym momencie lata w pobliżu miniaturowa kamera, która
wszystko rejestruje. Prawdopodobieństwo takiego „przypadku” nie było może tak
wysokie jak szanse na zderzenie Drongara z planetoidą w ciągu najbliższych pięciu
minut, ale dość podobne. Nie, na pewno istniał jakiś związek między tymi dwoma
faktami.
Filba naturalnie miał wrogów i może to jeden z nich wybrał akurat tę chwilę na
wyrównanie starych rachunków, a przy tym wysłał kamerę, aby mieć pewność, że
wszystko przebiega tak, jak to zaplanował. Ktokolwiek jednak to zrobił, bez względu
na przyczyny, miał teraz informacje wskazujące na Hutta i Sakiyanina jako wspólników
w przestępczym procederze. Z której strony by na to nie patrzeć, sytuacja nie była
dobra. Bleyd musiał ustalić, kto kierował kamerą, odnaleźć nagranie i zniszczyć je -
najlepiej razem z autorem, kimkolwiek on był.
Dość szybko odrzucił tezę, że sprawcą mógł być ktoś z wrogiej armii. Wydawało
mu się mało prawdopodobne, by szpieg separatystów zdołał przeniknąć do
republikańskiego obozu, otruć Filbę i czym prędzej ukryć się gdzieś w bagiennym
zielsku, żeby podziwiać rozwój sytuacji za pomocą fruwającej kamery. Zresztą kogo
obchodziło życie jednostki takiej jak Rimsu Siedem? Tu nie działo się nic o
strategicznym znaczeniu, jeśli nie liczyć odlotu sporadycznych transportów boty. To
prawda, że jeden z nich został zniszczony. I choć nie było żadnych dowodów na to, że
Filba był winowajcą, jego imię pojawiało się we wszystkich plotkach na ten temat.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
138
Życiorys i natura Hutta nie należały do wzorowych; o tym wiedzieli niemal wszyscy.
Było to zresztą na ręką Bleydowi - mógł trzymać Filbę w odwodzie na wypadek, gdyby
ich wspólne czarnorynkowe machinacje wyszły na jaw. Mógł zwalić na niego winę za
wszystko, a następnie zaaranżować mu „wypadek” na krótko przed procesem. Ale
teraz...
Teraz, kiedy Filby nie było już wśród żywych, tym łatwiej byłoby zrobić z niego
Drala ofiarnego, winnego wszelkich przekrętów, które zostałyby ujawnione.
Bleyd zatrzymał się wreszcie z uśmiechem na ustach. Tak, pomyślał,
niewykluczone, że nawet dobrze się złożyło. Jak to mówią, nawet zabójcza burza
nawadnia ogród.
Jeśli jednak operator kamery szpiegowskiej wciąż przebywał w obozie, jak
podejrzewał admirał, byłaby to bantha zupełnie innej maści. Mógł on - albo ona czy
ono - spróbować wykorzystać zdobyte informacje przeciwko Bleydowi. Taki obrót
spraw byłby niedopuszczalny.
A zatem myśliwy miał dowód na to, że zdobycz istnieje. Bleyd obnażył kły. Niech
rozpoczną się łowy...
Den Dhur udał się do miejsca, gdzie zazwyczaj rozpracowywał swoje problemy -
do kantyny. Lecz nawet tam, w półmroku wnętrza, w wilgotnym i ciężkim powietrzu
leniwie mieszanym przez cyrkulatory, opływającym go niczym gorący olej, choć miał
ochotę się napić, ledwie sączył drinka. To nie był dobry moment, aby stępić czujność
zmysłów i rozumu. Choć i tak niewiele im brakowało w tym klimacie.
Filba przeszedł do historii, podobnie jak materiał Dena - nikt przecież nie
zechciałby czytać opowieści o martwym Hutcie, otrutym gdzieś na zapomnianej
planecie. Masy pragnęły chleba i igrzysk. Rozpracowanie, schwytanie i ukaranie
niebezpiecznego gangstera - to był dobry reportaż; takie kawałki nakręcały sprzedaż
dysków z wiadomościami. Ale Filba zdychający z powodu niewydolnej pompki, albo
nawet otruty przez starego wroga, zanim ktokolwiek postawił go przed sądem? To nie
był materiał, jakiego oczekiwała publiczność.
Tak jak Den Dhur podejrzewał, Bleyd współuczestniczył w machinacjach Filby.
To był surowiec na dziennikarskie arcydzieło, ale Sullustanin mógł go wykorzystać
dopiero wtedy, gdy oddali się o dobrych pięćdziesiąt parseków od tej planety, bowiem
wrogość naprawdę wkurzonego, zdeprawowanego i z natury dzikiego admirała rzadko
komu wychodziła na zdrowie. Najgorsze było to, że Bleyd wiedział, iż ktoś widział i
słyszał wszystko, co wydarzyło się na chwilę przed tragicznym powrotem Filby do
śluzowatych zaświatów, z których kiedyś przybył. Trucicielem nie był admirał - co do
tego Den miał pewność, bo widział jego reakcję. Nie miało to zresztą wielkiego
znaczenia; handlowanie cennym lekiem na czarnym rynku podczas wojny i tak było
zbrodnią, za którą wymierzano karę śmierci. Ujawniając taką sprawę, zanim zwieje
wcześniej co najmniej poza granice sektora, Den w najlepszym wypadku zniszczyłby
sobie karierę (a i to tylko wtedy, gdyby miał wysoko postawionych przyjaciół - a nie
miał), w najgorszym zaś zostałby po cichu zamordowany i wyrzucony w przestrzeń.
Michael Reaves, Steve Perry
139
Pierwszą rzeczą, którą zrobił po tym, jak Bleyd zmiażdżył w dłoni księżycową
ćmę, było wrzucenie odbiornika do niszczarki śmieci, skąd po sprasowaniu trafił
wprost na bagna, zatopiony w strumieniu obozowych ścieków. Den klął przy tym w
duchu na czym świat stoi, bo sprzęt nie był tani, ale wiedział, że z całą pewnością nie
jest wart tyle, ile życie. Poza tym odbiornik bez kamery i tak był praktycznie
bezużyteczny.
Nagranie dokonane przez księżycową ćmę - dysk wielkości paznokcia małego
palca - spoczywało już w bezpiecznym miejscu, przyklejone do wspornika ściany
południowej kabiny odświeżacza, o dłoń powyżej zbiorników katalitycznych. Nie było
to miejsce, w którym ktoś mógł natknąć się na dysk przypadkiem, a jeśli nawet jakimś
cudem ktoś by go odkrył, to w żaden sposób nie zdołałby powiązać znaleziska z osobą
Dena Dhura. Sullustanin bardzo chciał zachować dowód weryfikujący jego historię, ale
wcale nie miał ochoty być rozstrzelanym przez Bleyda. Tak długo, jak trzymał gębę na
kłódkę, zostać bezpieczny. Admirał nie wiedział, kto go podglądał, i nie mógł wszcząć
śledztwa, które mogło ujawnić jego udział w nielegalnej działalności Filby.
Problemem było właściwie tylko to, że Den utknął na dłuższy czas na
malowniczej kuli błota nazywanej Drongarem. Każde nerwowe posunięcie mogło teraz
skierować na niego podejrzliwe spojrzenie Bleyda. Jeżeli admirał szukał operatora
kamery - a było to pewne jak lokata w Pierwszym Banku Coruscant - to każdy, kto
spróbowałby opuścić ten świat zbyt pospiesznie, mógł liczyć na skanowanie mózgu.
Reporter, z racji swojej profesji, zapewne doświadczyłby jeszcze bardziej wymyślnych
badań. Den nie miał ochoty, by w jego mózgu grzebał wysoki rangą oficer, którego
życie zależało od tego, czy jego zbrodnie zostaną ujawnione.
Szkoda, myślał Sullustanin. Byłaby to świetna historia, znacznie lepsza od tej, w
której negatywnym bohaterem okazałby się sam Filba. Maluczcy uwielbiają przecież
podziwiać upadek wielkich, a złodziejstwo admirała floty było sprawą takiego kalibru,
że przy odpowiedniej obróbce materiału Dhur mógł liczyć nawet na nagrodę Nova.
Nieszczęśni żołnierze umierający na polu chwały z powodu braku pewnego leku albo
sprzętu medycznego, ukradzionego przez admirała, który cichaczem nabija kabzę?
Biliony czytelników wpadłyby w ekstazę. I wszyscy zgodnym chórem domagaliby się
głowy Bleyda.
Gdyby jednak Den zadziałał przedwcześnie, mógłby skończyć jako nawóz, czyli
bodaj jedyna rzecz, której ta planeta nie potrzebowała w większej ilości. Nie
wspominając o tym, jak bardzo on sam nie chciał użyźnić miejscowej gleby.
Postanowił zaczekać, szukając innej historii, która usprawiedliwiłaby jego
obecność na Drongarze i ewentualny odlot. Może przyda się sprawa Phowa Ji, tego
wojownika, który zakatował trzech najemników? On też nie wyglądał na takiego, z
którym warto zadzierać, ale przynajmniej przed nim, ledwie porucznikiem, mogli go
ochronić starsi stopniem. Tak... To powinno wystarczyć, by sprawy podgrzały się na
małym ogniu, zanim spróbuje dać nogę z tych bagien. A wtedy gdy już będzie gdzieś
po drugiej stronie Jądra, postara się ściągnąć z piedestału admirała Bleyda, ku uciesze
publiczności.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
140
ADMIRAŁ-SPEKULANT SCHWYTANY! WSPÓLNIK ZBRODNI GINIE W
TAJEMNICZYCH OKOLICZNOŚCIACH!
Den uśmiechnął się. Uwielbiał chwytliwe nagłówki.
Pociągnął solidny łyk trunku. Problem się pojawił, problem został rozwiązany.
Kolejne zwycięstwo reportera Dena Dhura, który nadawał dla państwa na żywo z
Bagna Jasserak, jednego z wielu frontów Wojen Klonów...
Michael Reaves, Steve Perry
141
R O Z D Z I A Ł
26
Zdarzały się podczas medytacji takie chwile, w których Barrissa traciła
koncentracją i ześlizgiwała się myślą z „tu i teraz” ku przeszłości, ku wspomnieniom.
We wczesnych latach nauki nie była pewna, czy to dobrze, czy źle, aż wreszcie
nauczyła się akceptować to, czego nie umiała zmienić. To prawda, że reminiscencje nie
służyły nadrzędnemu celowi oczyszczenia umysłu, lecz niekiedy przeszłość ofiarowała
jej lepszy wgląd w sprawy bieżące - i dlatego nie uciekała już przed wspomnieniami.
Tak było i tym razem. Wciąż niepokoiły ją mocne uczucia, które towarzyszyły
starciu z Phowem Ji poprzedniej nocy. Gdy pamięć zaczęła prowadzić ją własną
ścieżką, poszła za nią...
To był słoneczny, ale chłodny ranek na Coruscant. Jeszcze przez cały dzień nie
planowano w tym sektorze opadów, toteż na chodniku wiodącym do parku nie
brakowało ludzi i obcych, choć nie było przesadnego tłoku. Dotarły do rozległego pasa
zieleni wraz z typową mieszanką przedstawicieli rozmaitych gatunków i ras: Nikto,
Phindian, Zeltronów, Wookiech, Twi’leków... Fascynujący przegląd nieskończonej
różnorodności galaktycznych form życia płynął falami w stronę parku Oa. Na
Coruscant nie brakowało ferrobetonu i metali - niektórzy uważali, że było ich nawet
zbyt wiele - toteż tu i ówdzie ulokowano oazy zieleni, by ułatwić spragnionym kontakt
z naturą. W parku Oa umieszczono ponad trzydzieści odrębnych środowisk,
symulujących ekosystemy dalekich światów, włącznie ze specyficznymi mieszankami
atmosfery, nasłonecznieniem i grawitacją - i oddzielono je barierami energetycznymi.
W pogodny poranek, taki jak ten, wypełniony śmiechem istot spieszących na
spotkanie z naturą we wszelkich możliwych formach życia i pejzażu, Ciemna Strona
wydawała się Barrissie nieskończenie daleka. I właśnie w chwili, gdy ta myśl zaświtała
w jej głowie - a stały wtedy obie w cieniu czterystuletniego czarnoigłowca, o pniu
grubym na trzy metry i wysokim na dwieście - mistrzyni Unduli uśmiechnęła się i
powiedziała:
- Ciemna Strona zawsze jest blisko, padawanko. Nie dalej niż na jedno uderzenie
serca, jedno mrugnięcie powiekami. Nieodłącznie towarzyszy Jasnej Stronie Mocy,
oddzielona granicą nie grubszą niż włos. Czeka, by usidlić nieuważnego,
przywdziewając tysiące przebrań.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
142
Barrissa słyszała te słowa wiele razy i zawsze wierzyła w to, co słyszała z ust
nauczycielki, ale nigdy tak naprawdę nie rozumiała, nie czuła ich prawdziwego
znaczenia. Jak daleko sięgała pamięcią, nigdy nie doznała pokusy Ciemnej Strony.
Powiedziała o tym mistrzyni, gdy weszły na polanę porośniętą gęstą trawą,
zmodyfikowaną genetycznie w taki sposób, by rosła krótka i niezwykle miękka, niczym
żywy dywan.
- Poćwiczymy tu Pozdrowienie - zadecydowała Luminara Unduli.
Barrissa skinęła głową i stanęła nieco dalej, robiąc miejsce dla mistrzyni.
- W odpowiedzi na twoje pytanie powiem ci tyle: każdy świadomy ruch, który
wykonujesz, od najmniejszego do największego, wymaga dokonania wyboru. Każda
ścieżka się rozgałęzia i sama musisz podjąć decyzję w którą pójść stronę. Pamiętasz,
jak testowano twoją zdolność do wyczuwania zamiarów zdalniaka, z zasłoną na
twarzy?
- Oczywiście. - Była to jedna z podstawowych umiejętności Jedi. Zdalniak był
małym, lewitującym androidem, mniej więcej wielkości złotowocu, którego można
było zaprogramować tak, by raził ucznia boltami energii o niewielkiej mocy. Padawan,
ubrany w hełm z nieprzejrzystą przyłbicą musiał odgadnąć pozycję urządzenia,
posługując się wyłącznie Mocą. Im bardziej był zaawansowany w używaniu miecza
świetlnego, tym łatwiej było mu odbijać bolty. Skoro nie mógł posłużyć się oczami i
uszami, by śledzić ruchy zdalniaka, jedynym sposobem na uniknięcie lekkich porażeń
było pozwolenie, by mieczem kierowała Moc.
- Czy nie zdarzało się - ciągnęła mistrzyni - że kiedy twoje zrozumienie Mocy nie
było jeszcze zbyt głębokie, strzały skutecznie omijały klingę twojego miecza?
- Zdecydowanie za często - odparła szczerze Barrissa i potrząsnęła głową. -
Czasem czułam się jak poduszka do igieł!
- A czy nie miałaś czasem ochoty zniszczyć zdalniaka? Sięgnąć po niego Mocą i
zmiażdżyć jak garść bezużytecznego flimsiplastu?
Mówiąc to, Luminara Unduli rozpoczęta Pozdrowienie Mocy - ćwiczenie
kombinacyjne z elementem medytacji. Wygięła ciało ku górze, a potem przysiadła
nisko i wysunęła do tyłu jedną nogę, mocno rozciągając mięśnie.
Barrissa wiernie powtórzyła sekwencję ruchów.
- Przyznaję, że zdarzały się takie chwile, kiedy nie darzyłam tego automatu wielką
miłością. Tak, to prawda.
- A czy wystarczająco dobrze posługiwałaś się Mocą, żeby zniszczyć zdalniaka,
gdybyś powzięła taki zamiar? - Mistrzyni wyprostowała się i powtórzyła ćwiczenie,
tym razem wysuwając do tyłu drugą nogę. Barrissa uczyniła to samo.
- O, tak. Na pewno.
- Więc dlaczego tego nie zrobiłaś? Skoro twoim zadaniem była obrona przed
porażeniem strzałami, to czy zniszczenie androida nie byłoby usprawiedliwione?
Barrissa zmarszczyła brwi.
- Nie powiedziałabym, że obrona była moim celem. Miałam nauczyć się
oddawania miecza świetlnego we władanie Mocy, tak abym umiała zatrzymywać
nadlatujące bolty. Porażenia były bolesne, ale nie powodowały trwałych uszkodzeń.
Michael Reaves, Steve Perry
143
Gdybym nie umiała odbijać strzałów, w prawdziwej walce z przeciwnikiem
uzbrojonym w blaster prawdopodobnie nie dałabym rady obronić się nawet wtedy,
gdyby stał o pięćdziesiąt czy sto metrów ode mnie.
- Właśnie. Ale czy wiedziałaś o tym, że co ósmy uczeń Jedi używa Mocy, by
zniszczyć zdalniaka? I że zwykle usprawiedliwiają się, twierdząc, że bardziej
efektywny jest atak na źródło strzałów niż ich odbijanie w nieskończoność? Pozycja
Lasera, proszę.
Mistrzyni ułożyła się na miękkiej trawie, wykonała pół przewrotu w tył i
znieruchomiała w pozycji pionowej, stopami celując w niebo, wsparta na ramionach i
głowie, z rękami spoczywającymi na ziemi.
Barissa również przyjęła Pozycję Lasera.
- Nietrudno mi zrozumieć, dlaczego tak uważają. Ich działanie jest zresztą w
pewien sposób logiczne, zwłaszcza w kontekście naszego szkolenia w walce wręcz,
które opiera się na zasadzie łączenia obrony z atakiem, jako metody bojowej
skuteczniejszej niż sama obrona.
- W rzeczy samej. Pozycja Luku.
Unduli oparła dłonie i stopy na ziemi, po czym wypchnęła tułów ku górze,
układając ciało na podobieństwo wysoko sklepionego łuku.
- Zdaje się, że słyszałam w tym „ale” - powiedziała Barrissa, naśladując pozycję
nauczycielki.
- A ja myślę, że mogłabyś się podnieść wyżej.
Padawanka uśmiechnęła się i uniosła tułów jeszcze wyżej, zaostrzając i tak wąski
łuk ciała.
- Wiele ćwiczeń, które szkolący się Jedi muszą sobie przyswoić - kontynuowała
mistrzyni - a trzeba ci wiedzieć, że Jedi zawsze się szkolą, bez względu na to, czy są
padawanami, rycerzami czy mistrzami, zawiera wspólny element: pytanie o to, co
właściwie jest jego celem. Zapewne przypominasz sobie ćwiczenie z lewitacji
naprzeciwko piekarni.
- Czegoś takiego się nie zapomina.
- Otóż zniszczenie zdalniaka niekoniecznie byłoby złą decyzją. Jeżeli padawan
jest wystarczająco dobrze wyszkolony, by odbijać strzały mieczem, a decyzję, o której
mówimy, podejmie ze spokojnym umysłem, po przeprowadzeniu logicznego
rozumowania, wtedy widzę usprawiedliwienie dla użycia Mocy do przerwania ataku u
jego źródła. Niektórzy bardziej uzdolnieni uczniowie właśnie tak postępują. Jeśli
jednak zrobisz to pod wpływem gniewu, bólu, strachu albo innego uczucia, które
zdobyło nad tobą kontrolę, to sięgasz ku Ciemnej Stronie. Jeżeli uznasz, że cel uświęca
środki, nie zbadawszy wcześniej jasnym umysłem, czy rzeczywiście tak jest, poddasz
się wpływowi tej podstępnej energii. Gdybyś nawet zapomniała tę naszą rozmowę,
Barrisso, to zapamiętaj tylko to jedno zdanie: potęga chce, żeby jej użyć. Musisz
nieustannie być czujna, bo jeśli przestaniesz ją kontrolować, uwiedzie cię i zepsuje. W
jednej chwili strącisz na ziemię irytującą zabawkę treningową, a w następnej zaciśniesz
niewidzialną rękę na płucach żywej istoty, dusząc ją na śmierć. I zrobisz to tylko
dlatego, że możesz. Środek stanie się celem samym w sobie. Jako Jedi, zawsze będziesz
Medstar I – Chirurdzy Polowi
144
balansować na granicy. Wystarczy jeden fałszywy krok i runiesz na Ciemną Stronę.
Przytrafiło się to niejednemu z nas i za każdym razem jest to tragedia. Podobnie jak z
narkotykiem, tak łatwo jest powiedzieć sobie: „Zrobię to tylko raz”. Ale nie tak to
działa. Jedyną barierą między tobą a Ciemną Stroną jest twoja wola i dyscyplina.
Poddaj się gniewowi czy strachowi, zazdrości czy nienawiści, a ciemność zawładnie
tobą na dobre. Kiedy to się stanie - dodała mistrzyni Unduli - staniesz się wrogiem
wszystkiego, czego broni nasz zakon, i wrogiem samych Jedi, którzy podążają
właściwą ścieżką. Pozycja Kołyski, proszę.
Barrissa posłusznie zmieniła ułożenie ciała.
- A czy ty, moja mistrzyni, poddałaś się kiedyś Ciemnej Stronie? - spytała po
chwili.
Luminara Unduli milczała przez kilka sekund.
- Tak - odrzekła w końcu. - W chwili słabości i bólu. Dzięki temu przeżyłam, choć
byłam bliska śmierci. Posmakowałam jej tylko ten jeden raz i to wystarczyło, bym
zrozumiała, że nie uczynię tego nigdy więcej. Być może przyjdzie taka chwila, że i ty
doświadczysz dotyku Ciemnej Strony, Barrisso. Mam nadzieję, że nie, ale jeśli tak się
zdarzy, musisz rozpoznać ją i umieć się sprzeciwić.
- Czy będę czuła, że to zło?
Mistrzyni Unduli zatrzymała się w połowie ćwiczenia i spojrzała na swoją
padawankę z głębokim smutkiem w oczach.
- O, nie. Poczujesz, że to coś wspanialszego niż wszystko, czego dotąd
doświadczyłaś. Coś lepszego, niż umiałaś sobie wyobrazić. Poczujesz przypływ sity,
spełnienie, satysfakcję. I co najgorsze, poczujesz, że postępujesz słusznie. To w tym
kryje się największe niebezpieczeństwo.
Teraz, na planecie odległej o wiele parseków od Coruscant, w jednostce
medycznej Rimsu Siedem, słowa mistrzyni Luminary Unduli, wypowiedziane dawno
temu w słoneczny, choć chłodny poranek, powróciły do Barrissy z nową wyrazistością i
być może stały się bardziej zrozumiałe. Kusiło ją, by zniszczyć Phowa Ji. Nie był
realnym zagrożeniem - jeżeli, to tylko dla jej dumy - a jednak omal nie znalazła
usprawiedliwienia do rewanżu, wmawiając sobie, że jego ataki godzą w honor Zakonu
Jedi. To oczywiście było kłamstwem; honor Zakonu nie byt zagrożony bardziej niż jej
skromna osoba. A jednak tak niewiele brakowało, by odebrałaby człowiekowi życie
pod tak mało wiarygodnym pretekstem!
Teraz dopiero dotarło do niej, że w gruncie rzeczy jest dłużniczką Phowa Ji. Jak
na ironię, jego obecność w jej życiu okazała się pouczająca. Dała jej sposobność
przećwiczenia ważnej umiejętności: opierania się pokusie Ciemnej Strony. Jeżeli nic się
nie działo bez przyczyny - jeśli, jak wynikało z kodeksu Jedi, galaktyka rozwijała się
tak, jak było jej pisane - to Phow Ji miał swoje przeznaczenie do wypełnienia, a ona,
Barrissa Offee, swoje.
Zaczerpnęła powietrza i wolno wypuściła je z płuc. Mistrzyni Unduli miała rację:
granica między Jasną a Ciemną Stroną była cienka i należało bez przerwy mieć się na
baczności. Ścieżka światła nie była łatwa, ale właśnie po niej Barrissa uczyła się stąpać
Michael Reaves, Steve Perry
145
niemal od urodzenia. Pomyłka to coś niedozwolonego, coś nie do pomyślenia.
Padawanka Offee miała jeden cel w życiu: stać się rycerzem Jedi.
Bez Zakonu była niczym.
Jos zaczekał aż popołudniowa ulewa zmieni się w znośną mżawkę i dopiero wtedy
ruszył w stroną kontenera na odpadki, niosąc worek wypchany śmieciami. Niestety, w
obozie brakowało robotów sprzątających, więc wybór był prosty: albo częste wizyty
przy kontenerze, albo życie w hałdzie śmieci. Stawką niedawnej partii sabaka, którą Jos
rozegrał z Zanem, był tygodniowy dyżur w wynoszeniu worków i choć Korelianin
zgarnął w poprzednich rozdaniach sporą kwotę, akurat w tym jednym nie miał
szczęścia. Niekiedy miał wrażenie, że nie robią z Zanem nic poza produkowaniem
nowych śmieci. Plastikowa torba, którą niósł, ważyła przynajmniej pięć kilogramów i z
trudem dała się zapiąć.
Omijając co większe kałuże i błotniste koleiny, dotarł do kontenera nie bardzo
przemoczony, nie trafiony piorunem i nie postrzelony przez androida zabójcę
wysłanego przez separatystów. Sensor wbudowany w kontener rozpoznał nową
zdobycz i czym prędzej uchylił klapę. Jos wrzucił worek do recyklera i zasłuchał się w
oscylujące brzęczenie i chrupot dochodzący z wnętrza maszyny, która najpierw
miażdżyła i rozdrabniała odpady, a następnie spalała je w reaktorze na tłusty popiół.
Choć wynoszenie śmieci nie należało do najprzyjemniejszych czynności - zwłaszcza na
dłuższą metę - to jednak przysłuchiwanie się pożytecznym procesom zachodzącym w
kontenerze sprawiało Josowi pewną satysfakcję.
Kolejna ekscytująca chwila w życiu Josa Vondara, wybitnego chirurga w służbie
Republiki...
Odwrócił się i o mało nie wpadł na żołnierza, który zbliżał się do kontenera,
ściskając w rękach kilka worków ze śmieciami. Klon wymamrotał z pokorą słowa
przeprosin; Jos kiwnął głową i już miał ruszyć dalej, ale nagle zmienił zdanie. Nie mógł
oprzeć się wrażeniu, że zna tego żołnierza. Rysy należały oczywiście do Jango Fetta,
ale było coś w tych oczach, w wyrazie twarzy... Mógł się mylić, ale był niemal pewien,
że to CT-914, żywa przyczyna pytania, które Jos zadawał sobie ostatnio aż do bólu.
- Witaj, Dziewięć-jeden-cztery - powiedział.
- Dzień dobry, kapitanie Vondar.
- Wyrzucamy śmieci, co?
- Dość oczywisty wniosek, proszę pana - odparł żołnierz, wpychając pierwszy
worek w usłużnie otwarty otwór kontenera.
Najpierw android, pomyślał Jos, a teraz klon sypie dowcipami. Wszystkim się
zdaje, że są komikami.
Przez chwilą stał nieruchomo, nie bardzo wiedząc co powiedzieć, co w jego
przypadku było stanem nadzwyczaj rzadkim.
- Pozwól że zadam ci pytanie - odezwał się wreszcie.
CT 914 nie przerwał wyrzucania śmieci. Kontener z chrzęstem i miłym
pomrukiem pożerał kolejne worki.
- Co czułeś w związku ze śmiercią CT-dziewięć-jeden-pięć?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
146
Klon wepchnął w otwór ostatnie dwa worki i spojrzał na Josa.
- Utrata wyszkolonego żołnierza wzbudza... żal - odparł sztywno.
Jos wiedział że CT-914 nie chce kontynuować rozmowy na ten temat ale
postanowił doprowadzić sprawą do końca. Musiał wiedzieć.
- Nie. Nie mówię o jego wartości dla Republiki. Pytam ciebie, co czułeś. Ty, jako
osoba.
CT-914 nie odzywał się przez bardzo długą chwilę.
- Gdybym był cywilem - odparł w końcu - urodzonym drogą naturalną, a nie w
laboratoryjnej kadzi, powiedziałbym, że to nie pański interes. Jednak mam obowiązek
posłuszeństwa wobec starszych stopniem toteż odpowiadam na pytanie: jako osoba
czułem ból, gdy odszedł Dziewięć-jeden-pięć. Wszyscy jesteśmy tak samo zbudowani,
z identycznych komórek, mamy równe zdolności i możliwości, ale to właśnie on był
moim prawdziwym towarzyszem broni. Znałem go całe życie. Razem walczyliśmy,
jedliśmy i spędzaliśmy wolny czas... jak bracia. Brakuje mi go. I pewnie będzie mi go
brakowało do końca życia. Czy wystarczy panu taka odpowiedź, kapitanie? Bo mam
jeszcze trochę śmieci do zebrania.
Jos przełknął ślinę, czując nagłą suchość w gardle.
- Tak, wystarczy. Dziękuję.
- Wypełniam swój obowiązek, doktorze. Podziękowania są zbędne.
CT-914 odwrócił się i odszedł, a Jos patrzył za nim jeszcze przez moment, nie
mogąc ruszyć się z miejsca. Cichutki głos w jego głowie, którego zaczynał nienawidzić,
odezwał się ponownie: „Powinieneś już wiedzieć, że nie należy zadawać pytań, na
które nie chcesz znać odpowiedzi”.
Żarty się skończyły. Jeżeli wszyscy żołnierze byli tacy jak CT-914, to klony
musiały być istotami znaczne bardziej złożonymi psychicznie, niż się Josowi zdawało.
Miały uczucia, życie wewnętrzne, może nawet marzenia i aspiracje sięgające daleko
poza sztukę wojenną. To stawiało je w zupełnie nowym świetle i kreowało sytuację, o
której Jos wolał w ogóle nie myśleć.
Cholera.
Michael Reaves, Steve Perry
147
R O Z D Z I A Ł
27
Choć było to niezwykłe odstępstwo od procedury, Admirał Bleyd znalazł pretekst,
by pozostać w Rimsu Siedem o kilka dni dłużej. Ogłosił mianowicie, iż jest
przekonany, że sprawa zabójstwa Hutta wymaga wyjaśnienia, a jednocześnie pragnie
się upewnić, że jego ludzie nie są zagrożeni. Dla kogoś, kto miał więcej niż kilka
sprawnych komórek mózgowych, była to raczej marna wymówka, ale cudze opinie nie
miały żadnego znaczenia - nikt nie miał prawa do kwestionowania decyzji admirała.
Prawdziwym powodem, dla którego Bleyd pozostał w obozie, była naturalnie chęć
zidentyfikowania tego, kto ośmielił się go podglądać. Kimkolwiek był ów ciekawski,
wkrótce miał się przekonać, jak bardzo niebezpieczne jest szpiegowanie drapieżcy.
Specjalnie dla admirała ustawiono dodatkowy moduł dowodzenia - po prostu
plastalowy bąbel ze skromnym umeblowaniem i stanowiskiem łączności, ale to w
zupełności mu wystarczało. Dla kogoś, kto niejeden raz polował na planetach, gdzie
trzeba było sypiać wprost na twardej i chłodnej ziemi, formokoja była zbytkiem
luksusu.
Nazajutrz rano po śmierci Filby Bleyd udał się na lądowisko, by powitać pasażera
transportowca: szefa wojskowej służby bezpieczeństwa na pokładzie fregaty.
Pułkownik miał poprowadzić poszukiwania zabójcy. Spóźniał się jednak, a Bleyd miał
nadzieję - dla jego dobra - że z ważnego powodu. Brodząc w błocie obozowych
ścieżek, rezultacie nieustannych burz, admirał zauważył jednego z Milczących, który
zmierzał w jego stronę. Członkowie tego bractwa służyli w kilku Rimsu na Drongarze,
oferując pomoc we wszelkich pracach. Ten, który zbliżał się z przeciwka, musiał
przejść tuż obok Bleyda.
Kiedy się zbliżył, Sakiyanin poczuł szczególną woń. Nie była nieprzyjemna -
leciutko odurzająca, jak zapach przyprawy, ale na tyle silna, by przebić się przez odór
bagien otaczających szpital. Bleyd pomyślał, że żaden znany mu gatunek istot nie
wydziela takiej woni, i zanotował ten fakt w pamięci, bez słowa mijając Milczącego. W
tej chwili miał na głowie ważniejsze sprawy.
Szefem sił bezpieczeństwa był pułkownik Kohn Doil, człowiek z Vunakii, o
gładko wydepilowanej głowie pokrytej tatuażami. Geometryczne figury blizn
znamionujących przynależność kastową tworzyły fascynująco zawiłe wzory, zwłaszcza
Medstar I – Chirurdzy Polowi
148
na czole i policzkach. Bleyd wiedział, że Doil nie używał środków przeciwbólowych
podczas ceremonii tatuowania - i między innymi dlatego przyjął go na służbę. Dowódca
jednostki z wysokim progiem bólu zawsze mógł się przydać.
Doil zszedł po rampie na płytę lądowiska, zasalutował i przeprosił za spóźnienie.
- Trąba powietrzna uderzyła w główny obóz dokładnie w chwili, gdy miałem
ruszyć w drogę do Rimsu Siedem. Wiatr zniszczył wahadłowiec, a także wiele
prefabrykowanych magazynów z żywnością i kilka budynków koszarowych.
- Nie musi pan przepraszać za pogodę na tej przeklętej planecie, pułkowniku. A
teraz nie marnujmy czasu. Zna pan podstawowe fakty w sprawie oraz wyniki autopsji,
w tym rodzaj trucizny. Skoro jednak byłem świadkiem śmierci Hutta, uznałem za
stosowne zapoznać pana z moją relacją.
- Doceniam to, panie admirale - odparł Doil, maszerując u boku zwierzchnika w
stronę obozu. - Jeśli wolno mi spytać, jak właściwie do tego doszło? Dlaczego znalazł
się pan u Filby akurat w takiej chwili?
- Słyszałem niepokojące plotki na temat jego działalności. Podejrzewałem, że
bierze udział w czarnorynkowych machinacjach, a może nawet jest odpowiedzialny za
niedawne zniszczenie transportu boty. Krótko mówiąc, miałem powody sądzić, że albo
prowadzi nielegalny handel, albo jest szpiegiem separatystów.
- Ach, tak. Sądzi pan więc, że to było samobójstwo? Że bał się zdemaskowania i
niesławy?
Bleyd nie chciał wychylać się z tą wygodną hipotezą, póki pułkownik sam na nią
nie wpadnie. Doil to zdolny oficer służby bezpieczeństwa i zdecydowanie lepiej było
pozwolić mu myśleć samodzielnie.
- Tak, to możliwe. Możliwe też, że miał wspólnika, który zorientował się, że
podejrzewamy Filbę, i postanowił go zlikwidować. Huttowie nie słyną raczej z hartu
ducha, kiedy się ich przyciśnie.
- Panie admirale - odparł Doil - Huttowie nie słyną z hartu ducha w żadnej
sytuacji. Byłoby to jednak bardzo dziwne, gdybyśmy mieli szpiega w jednostce
medycznej w samym środku bagnistego pustkowia, a tym bardziej dwóch szpiegów.
Bleyd wzruszył ramionami.
- Skoro tak pan uważa. Lepiej jednak, abyśmy nie pominęli żadnej ewentualności.
- Tak jest.
- Powinien pan znaleźć sobie kwaterę przed rozpoczęciem dochodzenia. Ja także
zostaję w obozie jeszcze kilka dni i mogę panu służyć wszelką pomocą. Proszę mnie
zawiadomić, jeśli będę potrzebny.
- Tak jest! - Doil zasalutował i ruszył na poszukiwanie Vaetesa, który miał mu
przydzielić kwaterę.
W drodze do modułu dowodzenia Bleyd raz jeszcze rozważył całą sytuację.
Wiedział, że Filba nie otruł się sam. Hutt był przecież przekonany, że admirał może mu
zapewnić ochronę i że to zrobi. Poza tym był zbyt wielkim tchórzem, żeby skończyć ze
sobą. Nie, ktoś musiał go zamordować, a zgodnie z Prawem Prostych Rozwiązań
najprawdopodobniej była to ta sama osoba, która przyglądała się całej sytuacji przez
Michael Reaves, Steve Perry
149
minikamerę. Ale dlaczego? Bleyd pokręcił głową. To zupełnie inna kwestia, pomyślał.
Najpierw trzeba ustalić „kto”, a dopiero wtedy martwić się o „dlaczego”.
Gdy tylko otworzył drzwi plastalowego bąbla, poczuł korzenną woń. Bez
zastanowienia sięgnął po blaster.
- Jeśli się ruszysz, usmażę cię tam, gdzie stoisz - powiedział.
- Nie ruszę się, admirale. Chociaż wcale nie stoję.
Głos był melodyjny i można było wyczuć w nim nutę rozbawienia. Bleyd skinął
wolną ręką w kierunku włącznika i w pomieszczeniu zapaliło się światło. Stał przed
nim Milczący - a raczej ktoś przebrany za Milczącego, sądząc po łatwości, z jaką
chwilę wcześniej złamał najświętszy ślub milczenia. Okryta długą szatą, zakapturzona
postać siedziała na koi Bleyda, oparta o ścianę.
Sakiyanin nie opuścił broni.
- Kim jesteś? Co tu robisz?
- Mogę? - spytał intruz, wolno unosząc ręce w stronę głowy.
Bleyd skinął głową.
- Tylko powoli i ostrożnie.
Przybysz odrzucił welon i kaptur, odsłaniając twarz.
Bleyd jeszcze nigdy nie widział takiego oblicza, choć przecież przemierzył
galaktykę niejeden raz. Było jakby ptasie, o bystrych, fioletowych oczach. Nos i usta
przypominały krótki dziób, skórę zaś pokrywała bladobłękitna gęstwina krótkiej sierści,
a może piór - tego admirał nie umiał rozstrzygnąć z tej odległości. Głowa intruza była
gładka, a uszy spłaszczone i przytulone do czaszki. Gardło miało kolor o ton
ciemniejszego błękitu. Całkiem przyjemne dla oka, pomyślał admirał. Z pewnością
widywał w życiu mniej urodziwe istoty dwunożne.
Przybysz uśmiechnął się - Bleyd uznał w duchu, że ma przed sobą samca -
ukazując serię ostrych zębów ukrytych za wąskimi wargami niby-dziobu, zbudowanego
nie z keratyny, a z czegoś w rodzaju gumowatej chrząstki, co umożliwiało - dość
ograniczoną, ale jednak - mimikę twarzy.
W ptasich oczach krył się twardy błysk. Skądkolwiek pochodzi i kimkolwiek jest,
pomyślał Bleyd, musi być niebezpieczny.
- Jestem Kaird z Nedijich.
Nediji? Nediji.:. Bleyd słyszał już o tej rasie. Tak, teraz sobie przypomniał:
latające istoty z dalekiego świata Nedij, we wschodnim ramieniu galaktyki. Admirał
zmarszczył czoło. Było w nich coś niezwykłego, o ile pamiętał, ale co?
- Nie wiedziałem, że Nediji wypuszczają się poza ojczysty system. Jeśli dobrze
słyszałem, dalekie podróże są tabu dla twojego ludu.
- To prawda, ale tylko w odniesieniu do właściwie gniazdujących - odparł Nediji.
Jego melodyjny głos był równie miły dla ucha, jak korzenny zapach dla zmysłu
powonienia, lecz zimno kalkulujące spojrzenie interesowało Bleyda znacznie bardziej.
Jak u większości istot, także u Nedijiego prawdę można było odnaleźć właśnie w
oczach. - Są jednak wśród nas i tacy, którzy z różnych powodów nie mogą należeć do
Stada - ciągnął Kaird. - I nikogo nie obchodzi, dokąd zaniesie nas wiatr.
W jego słowach nie było żalu; Bleyd słyszał w nich raczej rozbawienie.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
150
- Za to nas obchodzi to, że ktoś włamuje się do naszych kwater - odpowiedział. - I
dlatego radzę ci się wytłumaczyć, i to szybko - dodał, unosząc nieznacznie blaster.
W tym momencie za jego plecami rozległo się ciche kliknięcie, jakby ktoś
docisnął zamknięte drzwi. Na jedno uderzenie serca Bleyd skupił uwagę na
zaskakującym dźwięku...
A Nediji zniknął.
Choć może nie było to całą prawdą. Istota wykonała ruch, ale tak błyskawiczny,
że Bleyd nie mógł uwierzyć własnym oczom. W jednej chwili siedziała na koi, by w
okamgnieniu znaleźć się u jego boku, poza linią ognia blastera, na wyciągnięcie ręki.
Admirał chciał skierować lufą ku obcemu, ale zatrzymał się w połowie ruchu.
Skoro Nediji umiał poruszać się tak szybko w normalnym polu grawitacyjnym, nie było
szans na to, by wycelować i strzelić. Zwłaszcza że mógł być uzbrojony i gotowy do
ataku.
Sakiyanin opuścił blaster.
- Mądry ruch, admirale.
Bleyd dostrzegł w dłoni intruza błysk jakiegoś przedmiotu, który zaraz zniknął
pod szatą.
- W porządku - powiedział. - Udowodniłeś, że jesteś szybszy od demona
piaskowego. Choć gdyby nie ten dźwięk, który przykuł moją uwagę...
Kaird wrócił na koję wolnym, wyraźnie ptasim krokiem. Kiedy tam dotarł,
odwrócił się, znowu błysnął zębami w uśmiechu i rzekł:
- Mówi pan o tym dźwięku?
Kliknięcie rozległo się ponownie. Tym razem Bleyd nie obejrzał się w
poszukiwaniu jego źródła.
Kaird uniósł w dłoni urządzenie wielkości kciuka - to samo, w którym chwilę
wcześniej odbiło się światło. Bleyd zauważył żółtawe szpony na końcach jego palców.
- Zwyczajny klikacz, uruchamiany tym pilotem.
- Świetnie. Widzę, że jesteś przygotowany. Czego chcesz?
- Kontynuacji wzajemnie korzystnej współpracy, admirale. Zdaje się, że nasz
poprzedni wysłannik był dość nierozważnym pilotem. Ja latam znacznie lepiej. Wie
pan, mam to w genach.
Bleyd poczuł lekkie, ale jednoznaczne ukłucie strachu. Czarne Słońce!
Nie spodziewał się tego tak szybko.
- Ach tak - powiedział.
- Właśnie - przytaknął Kaird.
Jak się niebawem okazało, przybycie Kairda było niespodzianką pod jeszcze
jednym wzglądem. Otóż Czarne Słońce wcale nie chciało zmieniać poprzedniej umowy
dotyczącej boty. Minęła długa chwila, nim Bleyd zdał sobie sprawę, że Mathal,
emisariusz, którego nie tak dawno odesłał do Następnego Królestwa, próbował ubić z
nim interes na własną rękę. Celem wizyty Kairda było zbadanie okoliczność, śmierci
Mathala - zadanie to wykonał satysfakcjonująco, korzystając z przebrania Milczącego -
oraz dopilnowanie, by dostawy boty dla przestępczego kartelu nie ustały. Stosunek
popytu do podaży sprawiał, że cena towaru była bardzo wysoka, więc sprzedawanie
Michael Reaves, Steve Perry
151
ograniczonych ilości za ciężkie pieniądze opłacało się bardziej niż zasypanie rynku
tanim specyfikiem. Bleyd już dawno doszedł do tego wniosku. Mathal tymczasem
zamierzał wyrwać mu tyle boty, ile się da, a następnie prysnąć, zanim dowiedzą się o
tym jego zwierzchnicy. Fascynujący plan, pomyślał admirał.
Rozumiał też, że bossowie Czarnego Słońca sami rozprawiliby się ze swoim
wysłannikiem, gdyby tylko wiedzieli, co planował. Poniekąd więc Bleyd wyświadczył
im przysługę. Tymczasem jednak nie zamierzał opowiadać nikomu o prawdziwych
okolicznościach zgonu Mathala, nie był bowiem samobójcą.
Mimo mocnego postanowienia, że będzie unikał takich śmiałych kroków, czuł
wielką pokusę zmierzenia się w walce z nowym agentem Czarnego Słońca. Nediji był
od niego znacznie szybszy i zapewne niezwykle bystry. Bez wątpienia wyszkolono go
w wielu stylach walki wręcz. Drapieżcy, którzy umieli latać, postrzegali zdobycz nieco
inaczej niż naziemni. Tak, to był przeciwnik godny talentów Bleyda.
Ale przecież gdyby zginął nie odzyskawszy honoru rodziny, nie osiągnąłby
życiowego celu. Nie wspominając o pałacu na Coruscant. Bez względu na to, jak
kusząca wydawała mu się konfrontacja z przybyszem, musiał oprzeć się temu
pragnieniu. Nie mógł nawet wspomnieć o tym Nedijiemu. Chociaż niewątpliwie byłaby
to wspaniała walka...
- Zostanę w obozie kilka dni - rzekł Kaird - udając Milczącego. Będę obserwował
lekarzy i pacjentów; nie chcę wzbudzać podejrzeń zbyt pospiesznym odlotem. Ta
historia z Huttem... to pańska robota, admirale?
Bleyd zastanawiał się przez moment nad odpowiedzią. Nie chciał, by wysłannik
Czarnego Słońca mieszał się w jego sprawy bardziej niż było to konieczne. Gdyby
zyskał pewność, że Filba zginął z ręki admirała, nie zajmowałby się więcej tą kwestią.
- Tak - odparł więc Sakiyanin. - Stał się zbyt chciwy. Uznałem, że najlepiej będzie
usunąć go, zanim zacznie sprawiać problemy.
- Mądrze. Lubimy rozważnych kontrahentów. - Ptakopodobny przybysz ruszył w
stronę drzwi. - Będziemy w kontakcie, admirale. A tymczasem proszę się trzymać
pierwotnego planu, który uzgodnił pan z moimi przełożonymi.
- Oczywiście.
Kiedy Kaird wyszedł, Bleyd poczuł coś na kształt ulgi. Jeden problem z głowy,
pomyślał, skoro nie czują już na karku gorącego oddechu Czarnego Słońca.
Wiedział, że sprawy ułożą się w końcu po jego myśli, jeśli tylko zdoła schwytać
tego, kto go szpiegował.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
152
R O Z D Z I A Ł
28
Szpieg nie zdziwił się zbytnio, widząc jednego z Milczących w plamie cienia za
głównym budynkiem szpitala. Wprawdzie żadnego z nich nie skierowano do tego
Rimsu w ostatnich kilku miesiącach, ale tam, gdzie nie brakowało lekarzy i cierpiących,
zawsze można było spotkać członków zakonu. Żyli wyłącznie po to, by służyć chorym i
rannym, a służbę tę pojmowali jako samą swoją obecność. Na pozór wydawać się
mogło, że z naukowego punktu widzenia towarzyszenie cierpiącym nie ma żadnego
znaczenia, jednak statystyki prowadzone w szpitalach były dowodem na to, iż obecność
Milczących w większości przypadków przyczyniała się do spadku śmiertelności wśród
pacjentów, a także do skrócenia przeciętnej długości hospitalizacji. Niektórzy
twierdzili, że to wyłącznie efekt placebo, ale stwierdzono szereg przypadków szybszej
poprawy stanu zdrowia chorych, którzy nawet nie wiedzieli o obecności zakonników.
Co do jednego wszyscy byli zgodni: to osobliwy fenomen. Być może miał jakiś
związek z Mocą, być może było to coś zupełnie innego. Tak czy inaczej, dowody były
zbyt mocne, by dało się je zlekceważyć.
Lecz choć widok Milczącego nie był niczym zaskakującym, to szokująco
zabrzmiał szept zakapturzonej postaci:
- Obiektyw, musimy porozmawiać.
Na tyle szokująco, że omal nie sprowokował widocznej reakcji szpiega.
Był jednak zbyt dobrze przygotowany do tej misji, by pozwolić sobie na taki brak
profesjonalizmu. Poza tym w pobliżu i tak nie było nikogo. Samo użycie kryptonimu
Obiektyw byto wartościową informacją. Szpieg wiedział już, kim jest osobnik tak
sprytnie przebrany za Milczącego.
Na tej planecie szpieg posługiwał się bowiem dwoma kryptonimami - jednym w
kontaktach z separatystami, a drugim z podziemną organizacją Czarne Słońce. Dla
wysłanników tej ostatniej był właśnie Obiektywem.
Ktokolwiek wymówił na głos jego kryptonim, mógł to być wyłącznie wysłannik
Czarnego Słońca, a oni nie dzielili się poufnymi informacjami z obcymi.
- Moja kwatera, dziesięć minut - powiedział Obiektyw, nie poruszając ustami.
Gdy po dokładnie dziesięciu minutach agent Czarnego Słońca zjawił się w jego
kabinie, Obiektyw był gotowy na spotkanie. Nie zaskoczyło go to, że na Drongarze
Michael Reaves, Steve Perry
153
pojawił się ktoś taki. Był w posiadaniu informacji, które mogły zainteresować
przestępczy syndykat.
Przybysz odrzucił zasłonę i Obiektyw uśmiechnął się na widok twarzy Nedijiego.
Kolejny trafny wybór Czarnego Słońca. Niewielu znało przedstawicieli tej rasy
zamieszkującej dalekie rejony galaktyki, a jeszcze mniej liczni znali ich możliwości.
Nediji byli szybcy, bezlitośni i inteligentni. Poza ojczystym systemem żyła ich ledwie
garstka, toteż nic dziwnego, że ich talenty nie były powszechnie znane. Oczywiście
były znane Obiektywowi. Czuł pokrewieństwo z tymi kuzynami ptaków, choć nie
łączyły go z nimi genetyczne więzy.
- Jestem Kaird.
Obiektyw kiwnął głową. Nediji najwyraźniej nie przeczuwał problemów,
przychodząc na to spotkanie. Mógł przyjąć założenie, że będzie bezpieczny; gdyby było
inaczej, szpieg nie zaprosiłby go przecież do prywatnej kwatery. Obiektyw jednak
wolał być ostrożny.
- Mało prawdopodobne, by ktoś zadał ci jakiekolwiek pytanie, ale gdyby mnie
pytano, to pracuję nad monografią Wpływ Milczących na pacjentów szpitala w strefie
działań wojennych.
Nediji kiwnął głową, spoglądając bystro w oczy szpiega.
- Jak słyszałem - odezwał się po chwili - mieliście zgon w rodzinie.
Obiektyw przytaknął ruchem głowy.
- Bardziej nam pasuje martwy Hutt niż żywy. - Jako przedstawiciel Czarnego
Słońca na tej planecie, Obiektyw był informowany o wszystkich lokalnych działaniach
organizacji. Wiedział o szwindlach Filby, o jego układzie z admirałem, a także o
niedawnym zaginięciu emisariusza, którego wysłano tu, by sprawdził, czy interes
rozwija się tak jak powinien.
Kaird spojrzał na niego z ukosa.
- To twoja robota?
- Oczywiście. - Obiektyw pokiwał głową. - A czyja? Na pewno wiesz, że
wykonuję tu... jeszcze inną misję, ale ona w żaden sposób nie koliduje z moimi
zobowiązaniami wobec Czarnego Słońca. Filba stał się chciwy i zaczął popełniać błędy.
Jego śmierć była tylko kwestią czasu. Przyspieszając ją, zadbałem o swoje
bezpieczeństwo.
- Interesujące - mruknął Kaird.
- Masz coś przeciwko temu?
- Ależ skąd. Jesteś tu, bo nasza organizacja głęboko wierzy w twoje zdolności.
Tak długo, jak wykonujesz powierzone ci zadania, nie interesują nas środki, których
używasz. Tak się jednak składa, że miałem niedawno okazję porozmawiać z naszym
partnerem w interesach. Otóż admirał twierdzi, że to on sprzątnął Hutta.
Obiektyw zmarszczył brwi.
- Dlaczego powiedział ci coś takiego?
- Doskonałe pytanie. Czuję, że powinienem znaleźć na nie odpowiedź, zanim
opuszczę tę planetę.
Szpieg ponownie skinął głową.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
154
- A co z moją misją?
- Bez zmian. Jak idzie kartografowanie?
Pomału do przodu. Mam już lokalizacje wszystkich większych pól boty w tym
kwadrancie, większości w sąsiednich kwadrantach i na dokładkę paru dzikich pól po
przeciwnej stronie planety, których do tej pory oficjalnie nie skatalogowano. Nawiasem
mówiąc, tak już pozostanie, bo postarałem się, żeby w bazach danych zapisano, że na
tych polach nie znaleziono boty.
- Wybornie. Kiedy Republika albo separatyści wreszcie zatriumfują, będziemy
gotowi dogadać się ze zwycięzcą. A jeśli zostaną jeszcze niezagospodarowane pola
boty, to tym lepiej. Im więcej zgromadzimy informacji, tym silniejsza będzie nasza
pozycja.
Obiektyw uśmiechnął się krzywo.
- Tobie jest wszystko jedno, kto wygra, prawda?
Nediji także wykrzywił wąskie wargi w dziwnym uśmiechu.
- Przeszkadza ci to, bo opowiedziałeś się po czyjejś stronie.
Szpieg nie odpowiedział.
- Zawsze będzie istniał głód towaru, który trzeba zaspokoić. Wojny wybuchają i
dobiegają końca, a ten interes wciąż trwa. Zmieniają się systemy polityczne, ale ludzie
nie. Dziesięć tysięcy lat temu ludzie pili, wdychali albo zjadali substancje odurzające,
oddawali się hazardowi i handlowali na czarnym rynku najróżniejszymi towarami. Za
dziesięć tysięcy lat będą robili to samo, bez wzglądu na to, kto stanie u władzy. Nawet
jeśli Czarne Stonce przestanie istnieć, zawsze znajdzie się ktoś, kto postara się
zaspokoić popyt na to, co nielegalne.
- I dobrze przy tym zarobić.
- Pewnie. Znasz może dzieła filozofa Burdocka?
Obiektyw zaprzeczył.
- Burdock powiedział: „Spójrzmy prawdzie w oczy, gdyby zbrodnia nie popłacała,
mielibyśmy bardzo niewielu przestępców”.
- Większość z nich kończy w więzieniu - przypomniał szpieg. - To dlatego, że
brakuje im rozsądku.
- Fakt. Tym większe bogactwo czeka tych bystrych. Czarne Słońce nie zatrudnia
durniów. - Kaird uśmiechnął się ponownie. - Zakodowałeś nowe dane?
- Tak. Są w implancie chipowym.
Obiektyw wyjął z szuflady i uniósł w górę niepozorny, kopulasty przedmiot
wielkości paznokcia. We wnętrzu kropli plastoidu znajdował się wąski mikrochip z
ostrym czubkiem, nie większy od rzęsy.
- Przyłóż to płaską stroną do ciała i przekręć końcówkę, żeby wszczepił się pod
skórę. Tylko zapamiętaj, w którym miejscu, bo implant jest niewykrywalny dla
żadnego sprzętu prócz skanera doppraymagno.
- Zawsze miło robić interesy z profesjonalistą - powiedział Kaird, wstając. - Nie
będziemy więcej rozmawiać, póki będę w obozie. Może spotkamy się w innym czasie i
w innym miejscu. A tymczasem... żyj dobrze.
Obiektyw skinął głową.
Michael Reaves, Steve Perry
155
- Leć wolny, leć prosto, Bracie Powietrza.
Tak jak przewidywał, udało mu się zaskoczyć Nedijiego, który spojrzał na niego
spod wysoko uniesionych, pierzastych brwi.
- Znasz Błogosławieństwo Gniazda. Jestem pod wrażeniem.
Szpieg skinął głową po wojskowemu, niespiesznie i z rezerwą.
- Wiedza jest potęgą.
- W rzeczy samej.
Kiedy Kaird wyszedł, Obiektyw siedział w bezruchu jeszcze przez chwilę,
pogrążony w myślach. Dlaczego Bleyd przypisał sobie winę za śmierć Filby? Było to,
jak powiedział Nediji, rzeczą wielce intrygującą. Skoro jednak wysłannik Czarnego
Słońca miał zająć się wyjaśnieniem tej zagadki, szpieg postanowił nie zaprzątać sobie
nią głowy. Los Bleyda nie miał zresztą żadnego znaczenia. Obiektyw miał do
upolowania znacznie większą zdobycz. Bo czymże jest zwykły admirał, gdy toczy się
gra o całą Republikę?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
156
R O Z D Z I A Ł
29
Gdy Barrissa weszła do głównego budynku szpitalnego, by rozpocząć obchód,
przekonała się, że dyżur pełni ten sam android, który pomagał jej podczas pierwszej
selekcji rannych; ten sam, który kilka nocy wcześniej grał z lekarzami w sabaka. I-5.
Android, z którym Jos dyskutował o istocie człowieczeństwa.
Obserwowała go przez chwilę. Wymieniał właśnie płyn bacta w zbiorniku.
Poruszał się z oszczędną precyzją androida, a jednak było w nim coś subtelnie
odmiennego. Dostrzegła to również w jego twarzy, która chwilami wydawała się
nieomal zdolna do oddawania uczuć. Zaciekawiona, Barrissa sięgnęła Mocą ku I-5.
Eteryczne macki, niewidzialne, bezcielesne i bezwzględnie skuteczne narzędzie
badawcze, otoczyły postać androida, szukając wiedzy i na bieżąco przekazując ją
padawance. Nie sposób było porównać działania Mocy do działania zmysłów;
opisywanie niewtajemniczonemu odczuć, które towarzyszyły odbieraniu i analizowaniu
danych pozyskanych przez Moc było równie bezcelowe jak tłumaczenie niewidomemu
od urodzenia, jak to jest, kiedy się widzi. Dla Barrissy jednak język Mocy był jasny i
wyraźny.
Z początku nie wykryła wokół I-5 niczego szczególnego. Prawie wyczuwała
nieskończoną gonitwę kwarków i bosonów, nieustanne zmiany spinu i polaryzacji,
pozwalające siatce synaptycznej androida na tworzenie prawie nieograniczonej liczby
połączeń. Odbierała tez cichy pomruk obwodów, łagodny puls płynu hydraulicznego i
ukrytą moc serwomechanizmów. Android był solidnie zbudowany, choć niektóre jego
podzespoły miały już swoje lata.
Lecz było w nim coś jeszcze... coś zbyt ulotnego, by nazwać to aurą. Była ,o
ledwie sugestia, każąca jednak wierzyć, iż - w sposób najzupełniej niepoznawalny
naukowymi metodami - android ten jest czymś więcej niż sumą tworzących go części.
- Mogę w czymś pomóc, padawanko Offee?
I-5 zadał to pytanie, nie odwracając się. W jakiś sposób wyczuł jej obecność;
najprawdopodobniej za pomocą sensora węchowego, wielokrotnie czulszego niż
zmysły większości istot organicznych. Krotko mówiąc, zwęszył ją.
- Przyszłam na obchód - odpowiedziała, podchodząc bliżej. - Chcę sprawdzić, jak
się mają pacjenci, którym udało mi się pomóc.
Michael Reaves, Steve Perry
157
Android odwrócił się ku niej.
- Dzięki Mocy.
- Tak.
- Znałem kiedyś na Coruscant padawankę, rasy ludzkiej, mniej więcej w pani
wieku. Nazywała się Darsha Assant. - I-5 wyglądał na poruszonego wspomnieniem.
Barrissa skinęła głową.
- Słyszałam o niej. Obi-Wan Kenobi mówił, że zginęła mężnie, walcząc z
nieznanym wrogiem.
I-5 milczał przez chwilę.
- Męstwo - rzekł w końcu. - Tak, to prawda. Była odważna. Wy, ludzie, słyniecie
z odwagi w całej galaktyce. Szanują was nawet przedstawiciele najbardziej bojowych
ras. Wiedziała pani o tym?
- Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Wyobrażam sobie jednak, że
istnieje wiele gatunków istot równie odważnych, a może i odważniejszych niż ludzie.
- Owszem. Jest jednak pewna istotna różnica między waszą rasą a, powiedzmy,
Sakiyanami, Trandoshanami czy Nikto. Wszyscy oni są nieustraszeni, ale niekoniecznie
odważni. Tę swoją nieustraszoność mają zapisaną w genach. Istnieją dwa sposoby,
dzięki którym natura zapewnia przetrwanie najsprawniejszym: albo wydaje na świat
wojowników zdolnych pokonać wszelkie przeszkody piętrzące się na ich drodze, albo
takie formy życia, które mają dość rozsądku, by skutecznie uciekać. Istoty zdolne do
posługiwania się obiema metodami przetrwania należą do rzadkości. Wy, ludzie, macie
wybór: walczyć czy uciekać? Okazuje się jednak, że najczęściej wybieracie walkę i to,
muszę powiedzieć, niekiedy z najdziwaczniejszych powodów. - I-5 uniósł ręce
otwartymi dłońmi ku górze, w udanej kopii ludzkiego wzruszenia ramionami. - Czasem
jest to fascynujące, czasem zdumiewające, a czasem w najwyższym stopniu irytujące.
Ludzie chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.
Słuchając androida, Barrissa wzięła z półki notes elektroniczny i ruszyła między
rzędy łóżek, sprawdzając dane z monitorów z tymi, które pojawiały się na ekranie
notesu, gdy wchodziła w pole informacyjne każdego z pacjentów. I-5 poszedł za nią.
- Podczas gry rozmawiałeś z Josem o człowieczeństwie - przypomniała. - Czy
uważasz, że jesteś odważny, I-Five?
- Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby ci, którzy są naprawdę odważni, sami
siebie uważali za odważnych. Padawanka Assant raczej tak nie uważała.
Posuwali się naprzód wąską ścieżką między posłaniami. Na niemal wszystkich
spoczywali żołnierze klony o identycznych twarzach. Tym, co pozwalało ich odróżnić,
były jedynie obrażenia.
- Słyszałem - odezwał się po chwili I-5 - że tych żołnierzy zmodyfikowano
genetycznie tak, by nie odczuwali - lub prawie nie odczuwali - strachu na polu walki.
Cały czas się zastanawiam: czy usunięcie „genu strachu” czyni ich mniej ludzkimi?
Barrissa nie odpowiedziała, bo jej uwagę przykuł nagle ostatni kawałek myślowej
układanki, nad którą ostatnio pracowała. Widziała, że od kilku dni Jos Vondar walczy z
jakimś egzystencjalnym dylematem i teraz, z pewnością właściwą użytkownikom
Mocy, wreszcie odgadła, o co mu chodzi. Jos, jak większość ludzi - w tym wielu Jedi -
Medstar I – Chirurdzy Polowi
158
szeregował w duchu tych, którzy go otaczali. Wygodnie było mu zaliczyć klony do tej
samej kategorii, do której należały androidy, jakby jedyną różnicą między nimi było to,
że jedne zbudowano z kości i mięsa, a drugie z durastali i komponentów
elektronicznych. Takie postrzeganie żołnierzy dawało pewien komfort - nieco łatwiej
było pogodzie się z klęską przy stole operacyjnym, choć i tak za każdym razem
przeżywał ją głęboko. Nie umiał być do końca obojętny wobec żadnej formy życia,
nawet wobec istot, które powszechnie uważano za organiczne automaty.
Lecz oto pojawił się I-5, maszyna w pełni myśląca, a przynajmniej bardzo bliska
tego statusu, i nagle życie Josa stało się trudniejsze. Skoro nie mógł już traktować
androidów jako istoty niższe, to z całą pewnością nie miał prawa zaliczać do tej
kategorii żołnierzy klonów.
Nic dziwnego, że ostatnio był jakiś nieswój, pomyślała Barrissa. Jego wizja świata
stanęła na głowie. A przecież ręka dzierżąca wibroskalpel musi być pewna. Trzeba
będzie z nim porozmawiać, a przynajmniej skłonić go do wizyty u empaty.
Choć z drugiej strony, jakie słowa mądrości mogła sama zaofiarować, by
zakończyć jego rozterki? Czy była taką znawczynią życia we wszystkich jego formach,
że mogła rozwiązać jego problemy? Mądrzejsi od niej nie radzili sobie z tworzeniem
wiarygodnej filozofii tłumaczącej wszystko, co czyniło galaktykę tak precyzyjnym i
mądrym mechanizmem. Kim jesteśmy? Skąd przyszliśmy? Co to wszystko znaczy?
Barrissa miała Moc, stałą, na której mogła polegać odkąd sięgała pamięcią, i z każdym
rokiem pogłębiała znajomość jej tajników. Moc była z nią zawsze, jak mikrofalowy
pomruk wszechświata. Miała coś pewnego. A co mieli ci, którzy nie mogli znaleźć
pocieszenia w Mocy?
Co mogła powiedzieć człowiekowi zadającemu pytania, na które nie było
prostych odpowiedzi? Nawet gdyby Jos wyczuwał Moc, co powiedziałaby mu o życiu
androida, klona czy jakiejkolwiek innej istoty? Nie była wszak instrumentem niczego
poza najbardziej podstawową etyką i moralnością. Istniała Jasna Strona i Ciemna
Strona - tylko taki wybór ofiarowała Moc. Ale wiedza o prawdziwej naturze
świadomych form życia? Nie, tę trzeba było zdobyć gdzieś indziej.
A jednak... Barrissa była uzdrowicielką. Zdarzało jej się uciszać duchowe
zawieruchy. Spokojny umysł był przecież lepszym narzędziem do roztrząsania
trudnych dylematów. Może nie mogła odpowiedzieć na pytania Josa, ale
niewykluczone, że była w stanie pomóc mu w odnalezieniu tego spokojnego zakątka, w
którym sam znajdzie odpowiedzi. Tyle mogła zrobić - i to z radością.
Michael Reaves, Steve Perry
159
R O Z D Z I A Ł
30
Szpieg był znany pod dwoma pseudonimami - dla Czarnego Słońca był
Obiektywem, dla separatystów zaś Kolumną. I właśnie jako ten ostatni siedział teraz
przed holoprojektorem komputera, ze zmarszczonym czołem przyglądając się dziwnej
plamce w polu wyświetlania. Dla niewtajemniczonych znak ten mógł być na przykład
skazą w przetworniku obrazu. Dla lepiej poinformowanych mógł jednak oznaczać coś
zupełnie innego.
Była to jeszcze jedna ze stanowczo zbyt wielu wiadomości rozsyłanych przez
szefa siatki szpiegowskiej na Drongarze. Spośród dziesiątek zakodowanych przekazów,
które odebrał agent zwany Kolumną, jak dotąd ani jeden nie zawierał konkretnych
informacji. Wszystkie składały się z trywialnych haseł typu: „Miej oko na botę” i były
całkowicie bezużyteczne. Bolesna była zwłaszcza strata czasu, który szpieg, działający
w takim środowisku jak Kolumna, musiał poświęcić na ich odszyfrowanie. Zabieg taki
trwał za każdym razem długie godziny, jako że teksty kodowano tak zwaną
jednorazową pętlą Feraleechiego. Drogą żmudnej, powtarzalnej, ręcznie wykonywanej
pracy należało częściowo odszyfrować przekaz, używając słowa klucza z porannych
holowiadomości. Uzyskane w ten sposób liczby oznaczały miejsca w tekście pewnej
książki dostępnej w lokalnej bibliotece - zawsze było to dzieło tak nudne, że czytanie
go na głos uśpiłoby nawet uczestników rozróby w niemałej kantynie - na przykład coś
takiego jak Aridiańskie procedury zastosowania nawozów w rolnictwie na Lythos albo
inny równie odmóżdżony bełkot. Słowa pobrane z książki trzeba było przetłumaczyć z
basica na symbiański, język od trzydziesta tysięcy lat martwy, lecz niestety nie
pogrzebany, po czym poprzestawiać odpowiednio litery w co szóstym słowie. Owocem
tej sekwencji działań był zazwyczaj tekst w stylu: „Jak leci?”.
Szef siatki chyba nie miał zbyt wiele do roboty i najwyraźniej popadał w ciężką
paranoję.
Która, pomyślał Kolumna, graniczy już z głupotą. Nawet jeśli komukolwiek uda
się przechwycić jedną z tych wiadomości - co było mało prawdopodobne, i nawet jeśli
będzie to najlepszy slicer w całej galaktyce, który jakimś cudem zdoła złamać szyfr - co
było jeszcze mniej prawdopodobne, to danych na temat liczby skrzynek fibiańskiego
Medstar I – Chirurdzy Polowi
160
piwa, które w zeszłym miesiącu dostarczono do kantyny wojskowej w Bazie Głównej,
raczej nie uzna za zdobycz wartą wysiłku.
Kolumna westchnął ciężko. Separatyści wybrali akurat taką metodę działania i nic
nie mógł na to poradzić. Trzeba będzie wziąć się do roboty, ale nie teraz. Później.
Znacznie później...
Jos szedł przez sekcję medyczną do pacjenta z pooperacyjnego, u którego
pojawiła się infekcja szpitalna. Był to oficer, człowiek, ale nie klon, którego nie tak
dawno operowali z Zanem przez ładnych parę godzin, między innymi wymieniając
nafaszerowane odłamkami serce. Mieli szczęście - jeszcze kilka minut, a straciliby
pacjenta. Po tak błyskotliwym triumfie na polu chirurgii Jos nie mógł zgodzić się na to,
by oficer zszedł z tego świata z powodu jakiegoś cholernego robactwa. Choć procedury
sterylizacyjne stały w Rimsu na najwyższym poziomie, to jednak infekcje szpitalne -
czyli takie, które przyplątywały się dopiero, gdy pacjent trafiał na oddział - zdarzały się
od czasu do czasu. Ta akurat była wyjątkowo uporczywa i nie reagowała na typowe
antybiotyki szerokiego zasięgu. Jak dotąd, nie udało się nawet wyhodować bakterii,
które ją wywołały, nie mówiąc o ich zidentyfikowaniu.
Rokowania nie były dobre. Vondar wiedział, że jeśli nie uda się określić
przyczyny infekcji, oficer umrze.
Gdy wszedł do izolatki, zobaczył Zana stojącego już pośród niewidzialnych ścian
pola, które zatrzymywało na zewnątrz - i w razie potrzeby także wewnątrz - wszelkie
zarazki. Tuż przy łóżku, zaraz za granicą pola, stała zakapturzona postać Milczącego.
Jos nie żywił nigdy przesadnie żarliwej wiary w domniemaną zdolność członków
tego bractwa do poprawiania statystyk umieralności pacjentów, ale sytuacja była na tyle
poważna, że nie zamierzał rezygnować z żadnej możliwości. Zresztą, bez względu na
to, czy byt to efekt placebo, spontaniczne samouzdrowienie, remisja czy też coś, co w
ogóle nie mieściło się w medycznym doświadczeniu Vondara, fakt pozostawał faktem:
niektórzy pacjenci szybciej wracali do zdrowia, gdy w pobliżu czuwali Milczący.
Dlatego wchodząc do sali, skinął głową zakapturzonej postaci, która odpowiedziała mu
identycznym, bezgłośnym pozdrowieniem.
Jos przeszedł przez pole ochronne, które zareagowało cichym skwierczeniem. Zan
drgnął, jakby ktoś znienacka dźgnął go palcem w plecy. Rozejrzał się nerwowo,
zobaczył przyjaciela i uspokoił się.
- Ach, to ty.
- Ja też się cieszę, że cię widzę - odparł zgryźliwie Jos, patrząc na pustą
strzykawkę, którą Zabrak ściskał w dłoni.
- Przepraszam. Jestem trochę... niespokojny.
- Ciekawe dlaczego. Ostatnio wszystkim nam adrenalina uderza do łbów. - Jos
spojrzał na nieprzytomnego pacjenta. - Jak się miewa nasz najnowszy żywy przykład
okropności wojny?
Pacjent, niejaki N’do Maetrecis, major armii republikańskiej, prezentował się w
istocie lepiej niż ostatnim razem, gdy Jos złożył mu wizytę. Wówczas jego skóra była
blada i sucha, bez śladu potu; teraz prawie odzyskała normalny, zdrowy połysk. Jos
Michael Reaves, Steve Perry
161
sięgnął po kartę choroby wiszącą na łóżku i przejrzał dane. Ciśnienie krwi w normie,
praca serca w normie, poziom białych krwinek...
A to ciekawe, pomyślał Jos. Poziom białych ciałek krwi, znacząco podniesiony
wskutek infekcji, teraz był wyraźnie niższy, i to we wszystkich podgrupach. Krótko
mówiąc, w normie.
Pacjent ocknął się i przewrócił na plecy.
- Proszę, proszę - odezwał się Vondar. - Zdaje się, że ktoś tu ma uzdrawiające
dłonie Jedi. A przynajmniej palce.
Skóra wokół rogów Zana pokryła się drobnymi plamkami; był to zabracki
odpowiednik rumieńca. Chirurg wsunął strzykawkę do kieszeni kitla.
Jos zmarszczył brwi.
- Cóż to, czyżbyś nagle zaczął przywiązywać się do instrumentów? Chcesz ją
anodować i postawić na kominku?
- Słucham?
- Od kiedy to puste strzykawki nie trafiają do śmieci? - Jos machnął ręką w stronę
kubła stojącego przy łóżku.
- Aaa... Przepraszam, zdaje się, że mój mózg ma dziś wolne. - Zan wyjął
strzykawkę z kieszeni i rzucił w kierunku kosza.
Jos zerknął na nią, gdy przelatywała obok. Na obudowie z przezroczystego
plastoidu nie było żadnych oznaczeń. Ani nazwy leku, ant numeru dostawy. Niczego.
Nie tak wyglądały używane tu strzykawki.
Pacjent, który odzyskał świadomość, wymamrotał cicho, że czuje się już znacznie
lepiej. Jos odpowiedział uprzejmymi lekarskimi pomrukami aprobaty, machinalnie
sprawdzając wskazania przyrządów. Po chwili uniósł brew i spojrzał na Zana.
- Doktorze Yant, czy możemy zamienić słowo na osobności?
Gdy wyszli z budynku, Jos wprowadził przyjaciela w cień, do względnego chłodu.
- Dobra, co tu jest grane?
- Grane? O czym ty mówisz? - odparł Zan, nie patrząc mu w oczy.
- Mówię o pacjencie, który wyszedł z ciężkiej, niebezpiecznej dla życia infekcji w
takim tempie, że na jego karcie zostały smugi jonowe. Mówię też o leczeniu środkami
ukrytymi w nieoznaczonych strzykawkach.
Zan zawahał się sekundę, a potem westchnął z rezygnacją. Ta krótka chwila
milczenia wystarczyła, by Jos zrozumiał.
- Nie zrobiłeś tego - powiedział.
- Zrobiłem - odparł Zabrak.
- Zan, rogi zaczęły ci rosnąć do środka, czy co?! Przecież wiesz, jakie to ryzyko.
Jeśli cię przyłapią, staniesz przed sądem wojennym!
- Czy kiedy widzisz, że świadoma i czująca istota tonie, a obok ciebie leży lina,
martwisz się o to, że zostaniesz oskarżony o kradzież tej liny?
- Jeżeli szanse na to, że mnie na niej powieszą, są spore, to tak, martwię się. Zan,
to nie jest to samo!
- Nie? Trafiliśmy na planetę, która jest skarbnicą cudownego leku, może
najlepszego w galaktyce. Od najbliższego pola, na którym rośnie ta przeklęta roślina,
Medstar I – Chirurdzy Polowi
162
dzieli nas najwyżej pięć minut marszu. Próbowaliśmy leczyć tego faceta wszelkimi
sposobami, Jos: regeneracją makromolekularną, implantami nanokomórkowymi,
kauteryzacją, maserem... nic nie pomogło. On umierał! Na pewno sporo czytałeś o
bocie: „Cudowny adaptogen, leczący bodaj wszystko prócz złego humoru w
pochmurny dzień”. Mieliśmy pacjentów umierających z powodu infekcji, które
najprawdopodobniej zlikwidowałaby choćby jedna dawka tego leku. - Zan uniósł ręce
w geście bezradności. - Nie mogłem tak po prostu patrzeć, jak on umiera. Nie wtedy,
kiedy istniała szansa, żeby go uratować.
Jos otworzył usta, ale się nie odezwał. Co mógł powiedzieć? Bota była cenna, tak
bardzo cenna, że Republika uważała jej kradzież za przestępstwo godne najsurowszej
kary. Przecież właśnie ta roślina była przyczyną, dla której na Drongarze toczyły się
walki z separatystami. Jak na ironię, miejscowe Rimsu miały wyraźny zakaz używania
boty - tak wielka była jej wartość na innych światach.
Zanim Jos znalazł właściwe słowa, Zan odezwał się ponownie.
- Nikt nie zauważy, że brakuje paru roślin. Na całej nizinie można znaleźć kępy, o
których nikt nawet nie wie. Wystarczy zerwać parę łodyg, wetknąć do kieszeni,
przetworzyć ręcznie... Kto miałby się o tym dowiedzieć?
- Zan...
- Daj spokój, Jos, przecież wiesz, ilu ludzi wymyka się z obozu i zbiera botę do
celów rozrywkowych. Filba prawie co noc nabijał nią faję hookah i odpływał. Wszyscy
znają zbawienny wpływ boty i każdy przymyka oko na takie drobiazgi, póki nikomu
chciwość nie uderzy do głowy. Ja przynajmniej używam jej po to, żeby ratować życie...
podobno do tego samego celu wykorzystuje ją Republika. Czy życie kogoś, kto umiera
sto parseków stąd, jest warte więcej niż życie pacjenta leżącego w tej sali? Czy mogę
stać i patrzeć, jak ludzie konają, kiedy mogę ich ratować?
- Nie ty zacząłeś tę wojnę, Zan. Nie ty jesteś odpowiedzialny za cierpienie,
którego doświadczają ci żołnierze.
- O, to dobre. I mówi mi o tym gość, który raz wywalił kopniakiem dziurę w
ścianie, gdy stracił pacjenta z syndromem Draknahra, z jakim nie poradziłyby sobie
najtęższe głowy z Coruscant Med z salą pełną Jedi i Milczących na dokładkę.
Teraz Jos na dobre zapomniał języka w gębie. Spojrzał na przyjaciela i tym razem
zobaczył w nim przede wszystkim lekarza, który traktował swoje powołanie równie
poważnie jak on. Westchnął ponuro.
- Dobra. Tylko proszą cię, bądź bardziej ostrożny. W okolicy nie brakuje znacznie
bystrzejszych oczu, które też mogą wypatrzyć nieopisaną strzykawkę.
- Jasne. Postaram się, żeby od tej pory były opisane - odparł Zan. - Mogę też
farbować serum, żeby wyglądało jak polibiotyk czy spektacylina. Nikt się nie
zorientuje, Jos.
- Mam nadzieję - mruknął Vondar. - Bo jeśli będzie inaczej, krzywa twojej kariery
stanie się bardziej płaska niż mynock w czarnej dziurze.
Zan wyszczerzył zęby w uśmiechu i poklepał przyjaciela po ramieniu. Razem
wrócili do budynku.
Michael Reaves, Steve Perry
163
R O Z D Z I A Ł
31
Den Dhurnie należał do istot dobrze znoszących długotrwałą bezczynność. Choć
starał się zachowywać pozory znudzenia i cynizmu, by dać do zrozumienia, że robi co
mu każą wyłącznie po to, by starczyło mu na drinka od czasu do czasu, w głębi duszy
uwielbiał swoją pracę bardziej niż jakiekolwiek inne zajęcie. Teraz, gdy polował na
niego admirał, nie mógł tak po prostu zamknąć się w swojej kwaterze, a ściślej mówiąc,
nie mógł tego zrobić właśnie dlatego, że polował na niego admirał. Jak powiedział mu
kiedyś pewien stary policjant, pierwsze pytanie, które powinien sobie zadać
prowadzący śledztwo, brzmi: co się zmieniło w porównaniu z sytuacją sprzed
przestępstwa? Każda zmiana zachowania podejrzanych powinna wzbudzać nieufność.
Jeżeli obrabowano bank, a strażnik, który akurat tego dnia miał służbę, nagle
postanawia pojechać na wakacje albo podlatuje do roboty nowym, drogim śmigaczem...
Cóż, jeśli nie trafił szlag jego bogatego wujka, który zapisał mu wszystko, albo jeśli
strażnik ów nie wygrał poważnej kwoty na wyścigach daukotów, to mógł spodziewać
się towarzystwa. Towarzystwa mundurowych, uzbrojonych w pistolety dźwiękowe i
pałki ogłuszające.
Reporter Den Dhur nigdy nie przesiadywał całymi dniami w kabinie i z pewnością
nie zamierzał zmieniać teraz swoich nawyków. Dlatego też spędzał czas - nie zważając
na porażający upał - obserwując instruktora walki przydzielonego do Rimsu Siedem.
Dyskretnie. Bardzo dyskretnie. Nie uważał za rozsądne rzucanie się w oczy osobie,
która, gdyby tylko miała ochotę, mogła pozbawić go życia nie doznając przy tym nawet
zauważalnej zmiany rytmu serca. Osobie, która zaprezentowała swoje zdolności i
zamiłowanie do zabijania na pamiętnym nagraniu. Osobie, która ceniła rytuał
polowania.
Osobie takiej jak Phow Ji.
Den stanął w cieniu budynku gospodarczego, zadowolony, że trafił na względnie
chłodne miejsce, i skupił spojrzenie na swojej ofierze. Ustawił na ziemi miniaturową
kamerą i uruchomił rejestrator. Nadmiar materiału, który można puścić w tle, jeszcze
nikomu nie zaszkodził, pomyślał. Lepiej mieć za dużo, niż rozciągać strzępy.
Urządzenie, którym się posługiwał, nie było nawet w przybliżeniu tak wyrafinowane
jak księżycowa ćma, ale zupełnie wystarczające do wykonania zadania.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
164
Phow Ji tymczasem ustawił na placku różowej trawy swoją klasę - mniej więcej
tuzin żołnierzy, głównie ludzi. Drzewa o szerokich liściach zapewniały im w tym
miejscu odrobinę cienia, lecz mimo to pod wpływem wysiłku ci, którzy należeli do ras
chłodzonych płynem, pocili się nader obficie, pozostali zaś dyszeli, poruszali
kończynami albo wachlowali się rytmicznie otwieranymi bruzdami wentylacyjnymi -
słowem, każdy starał się jak mógł wyrzucić z siebie nadmiar ciepła.
- Jak brzmi Pierwsza Zasada? - spytał Ji. Jego głos był dziwnie spokojny, ale niósł
się całkiem nieźle w wilgotnym powietrzu poranka.
- Zawsze bądź gotowy! - odpowiedzieli chórem uczniowie.
- Właśnie. Nie wieszaj swojej gotowości bojowej na haczyku, kiedy przekraczasz
próg kwatery. Nie zostawiaj jej na szafce, kiedy bierzesz prysznic. Nie kładź na stoliku
nocnym, kiedy zapadasz w sen. Jeżeli nie jest ona częścią ciebie, staje się zupełnie
bezużyteczna i...
W tym momencie, bez ostrzeżenia, Phow Ji zrobił błyskawiczny wykrok w lewo.
Jego pięść zatoczyła krótki łuk i trafiła w środek tułowia stojącego obok, wysokiego i
szczupłego mężczyzny.
- Uff! - stęknął żołnierz i cofnął się o krok, układając ręce w cokolwiek spóźnionej
pozycji obronnej.
- Za późno! - ryknął Ji wystarczająco głośno, by ciarki przeszły nawet Dena,
stojącego w ukryciu dobrych trzydzieści metrów od pola ćwiczeń.
Chudy mężczyzna opadł na jedno kolano z twarzą wykrzywioną bólem. Kiedy
zobaczył, że Phow Ji patrzy na niego, czym prędzej podniósł się z ziemi.
- Pojedynek to czysta zabawa - oznajmił Ji. - Przeciwnicy przystępują do walki,
doskonale wiedząc, co się zaraz stanie. Pojedynek to sportowa, czysta walka,
rozgrywana według pewnych reguł. Owszem, możecie zginąć na ringu, ale i na to
jesteście przygotowani. Wiecie, kim jest przeciwnik i gdzie się znajduje. Nie jesteście
zaskoczeni, gdy rusza do ataku. W prawdziwej walce niestety nie można liczyć na taki
luksus. Może będziecie siedzieć w odświeżaczu, kiedy ktoś was zaatakuje. Może
będziecie się kąpać, spać albo brać udział w lekcji takiej jak ta. A teraz... jak brzmi
Pierwsza Zasada?
- Zawsze bądź gotowy! - odkrzyknęli jednym głosem uczniowie.
Ji zamarkował ruch w stronę grupy. Wszyscy uczniowie, jak jeden mąż, cofnęli
się o krok. Niektórzy unieśli ręce, a jeden nawet do połowy wyciągnął nóż z pochwy.
Ji uśmiechnął się.
- Tak lepiej. Postawa Pierwsza!
Uczniowie stanęli w wykroku, jedną rękę unosząc wysoko, drugą trzymając nisko.
Ji obszedł ich dookoła, tu i tam dotykając ramion, korygując pozycję. Wszyscy
przyglądali mu się, jak zauważył Den, z mieszaniną napięcia i nieufności.
Sullustanin pokręcił głową. Nie miał wątpliwości, że Phow Ji jest złym
człowiekiem. Miał już dość materiału, by zmontować reportaż, lecz mimo to nie
wyłączył kamery. Wiedział też, o czym chce opowiedzieć: o sprawie Phowa Ji, zbira o
morderczych instynktach, który w czasie pokoju najprawdopodobniej spędzałby czas za
kratami - dla dobra obywateli, na polu walki zaś wyżywał się, bo wolno mu było
Michael Reaves, Steve Perry
165
bezkarnie zabijać, a w dodatku w oczach wielu zyskiwał tym miano bohatera, nie
zbrodniarza. Jak zareaguje publiczność? Jak przyjmie wiadomość, że po jej stronie
walczy ktoś wykolejony psychicznie i brutalny, morderca, potwór?
Den wiedział, że jeśli przedstawi fakty w odpowiednim świetle, odbiorcy będą
przerażeni. Jeszcze kilka sekwencji ukazujących brutalność i okrucieństwo tego
człowieka, a cywilizowane istoty będą z niesmakiem odwracać głowy.
Uśmiechnął się. To był jego zawód; w tym był naprawdę dobry. Oczywiście nikt
nigdy nie mógł przewidzieć reakcji publiczności, ale Den umiał przynajmniej ocenić,
czy materiał jest wartościowy. I choć miewał braki w innych dziedzinach, na
opowiadaniu takich historii znał się jak nikt inny.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
166
R O Z D Z I A Ł
32
Jos doszedł do wniosku, że Tolk torturuje go celowo.
Wiedziała, jaki ma na niego wpływ - brało się to z jej natury i wyszkolenia,
pochodziła przecież z Lorrd i w dodatku była kobietą - i robiła bodaj wszystko, prócz
wystosowania pisemnego zaproszenia, by dołączał do niej we wszelkich czynnościach,
których pożądało jej serce.
W umywalni przedoperacyjnej Jos spędził zwyczajowe dziesięć minut,
wielokrotnie szorując ręce i szczotkując krótkie paznokcie, choć potrzeba takich
zabiegów higienicznych ustała na długo, zanim przyszedł na świat. Pola sterylizujące i
specjalne rękawiczki sprawiały, że ryzyko przeniesienia zarazków spadało niemal do
zera, nawet gdyby mył ręce przez dziewięć, a nie dziesięć minut, jednak Jos
kultywował tradycję, którą wpoili mu medyczni tradycjonaliści. Szorował więc,
spoglądając raz po raz na chronometr i rozmyślając ponuro.
Stare zwyczaje. Na planecie, z której pochodził, akceptowano - choć z trudem - to,
że młoda osoba wolnego stanu wyruszała w podróż pozaukładową, by posmakować
przyjemności towarzystwa eksterów. Nie mówiło się o tym wiele w kulturalnych
sferach, ale taka praktyka istniała. Potem młodzi, którzy wyszumieli się poza
systemem, musieli jednak powrócić do domu, znaleźć partnera czy partnerkę z dobrej,
ensterskiej rodziny i ustatkować się.
Lecz Jos, nawet gdy był znacznie młodszy i miewał dzikie pomysły, nigdy nie
akceptował przelotnych związków. Owszem, robił to, ale nawet te najmniej znaczące
epizody bardzo mu ciążyły. W głębi serca Jos wierzył, że przytrafi mu się w życiu tylko
jedna, prawdziwa miłość, i że powinien być jej wierny... nawet w tym, co robił
wcześniej.
A teraz miał przy sobie Tolk. Piękną. Seksowną. Zdolną. Troskliwą. Inteligentną.
A także, o czym doskonale wiedział, aż za bardzo spostrzegawczą. Pociągała go.
Bardzo chciał poznać ją bliżej, zbadać jej emocjonalną głębię i przekonać się, czy
prawdziwe jest to, co wydawało mu się, że w niej dostrzega. I gdyby wychował się
gdzie indziej, zapewne pobiłby rekord prędkości lotu śmigaczem, by ją dogonić i
upewnić się, że jest tą Jedyną. Tylko że ona nie mogła być Jedyną. Jego rodzina, jego
kultura, całe jego dotychczasowe życie... wszystko się temu sprzeciwiało. Nie należała
Michael Reaves, Steve Perry
167
do jego ludu. Była eksterem. Nie istniał żaden sakrament, żadna ceremonia, żaden
rytuał, który mógł to zmienić. Nie mogła stać się jedną z nich.
I dlatego Jos czuł się rozdarty.
Tolk oczywiście znała jego przeszłość. Mogła grzecznie się wycofać, wykluczając
choćby możliwość związku. Ale tego nie zrobiła.
Ciekawe dlaczego, Jos, ty prostaku? Hmm?
Potarł grzbiety palców ze zdwojoną energią. Skóra była już mocno zaróżowiona. I
czysta. Bardzo czysta.
Tolk nie wycofała się z prostego powodu: on jej pragnął, nie tylko fizycznie, a ona
o tym wiedziała. I najwyraźniej rozumowała na tyle podobnie, by nie czuć się obrażona
tym pomysłem. Tu właśnie tkwił cały problem...
- Nie polecałabym całkowitego obdarcia się ze skóry, Jos. Będziesz miał płyn
surowiczy w rękawiczkach.
Wystarczy wspomnieć pokusę, pomyślał Jos, i oto jest!
Wymamrotał odpowiedź.
- Co mówisz? Nie dosłyszałam.
Jos kontynuował metodyczne mycie rąk, niczym bohater bardzo starej holodramy,
który wierzył, że obojętnie, jak mocno będzie szorować dłonie, i tak nigdy nie zetrze z
nich krwi ojca. Tylko jak on się nazywał...?
Wziął głęboki wdech. Trzeba coś z tym zrobić, pomyślał.
- Posłuchaj, Tolk. Ja... to znaczy... eee... - Cholera, jakie to trudne! Termin
„mieszane uczucia” nie oddawał nawet w części tego, co czuł; była to raczej „sałatka z
uczuć”.
Uśmiechnęła się do niego słodko, udając - tego był pewien - że nie ma pojęcia o
uczuciach, które nim targały.
- Tak?
Wyprostował się i wsunął ręce pod suszarkę.
- Dlaczego tak mi to utrudniasz?
- Ja? Przepraszam, czy ja coś utrudniam, doktorze Vondar? - Słowa Tolk byty
słodsze od najdelikatniejszych drobin cukru Yyeger.
- Wiesz, skąd pochodzę - odpowiedział z determinacją.
- Wiem. I to ci tak przeszkadza?
- Do licha, Tolk. Doskonale wiesz, o czym mówię!
Spojrzała na niego niewinnie oczami tak szeroko otwartymi, że nawet Sullustanin
wyglądałby przy niej, jakby mrużył powieki.
- Moje talenty nie są doskonałe, Jos. Nie umiem czytać w myślach. Potrafię tylko
dostrzec to, co byłoby oczywiste dla każdego, gdyby tylko zechciał przyjrzeć się
dostatecznie uważnie. Może powinieneś po prostu powiedzieć, o co ci chodzi?
Uniknęlibyśmy zamieszania - dodała z uśmiechem.
Miał ochotę wrzeszczeć i rozbijać na kawałki wszystko, co miał pod ręką.
- Ja... ty... my... nie możemy myśleć o wspólnej przyszłości.
Tolk zatrzepotała powiekami, niewinna jak niemowlę.
- O przyszłości? A kto tu mówi o przyszłości?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
168
- Tolk...
- Jesteśmy w strefie działań wojennych, Jos. Zapomniałeś? Nasze pole ochronne
może nawalić choćby jutro, mogą nas ostrzelać separatyści, możemy przestać istnieć,
ot, tak sobie. Albo zarodniki zmutują i zabiją nas. Albo trafi w nas piorun. Krótko
mówiąc, jest tu dość niebezpiecznie. I perspektywy marne. Nasza przyszłość jest
pojęciem czysto teoretycznym.
Jos spojrzał na nią bez słowa. Jakimś cudem odzyskał kontrolę nad mięśniami na
tyle, by zamknąć otwierające się usta.
- Znasz to bruviańskie przysłowie? - spytała. - Kuuta velomin.
Korelianin pokręcił głową.
- „Chwytaj chwilę”. Tylko tyle mamy, Jos. Przeszłość nie wróci, a przyszłość
może nigdy nie nadejść. Liczy się teraz, Jos. Nie myślę o małżeństwie. Wiem, że tą
ścieżką nie pójdziemy razem. Ale moglibyśmy dzielić te chwile pocieszenia, których
tak potrzebujemy tu i teraz. Jak dwoje ludzi, którzy są dla siebie nawzajem ważni.
Przyszłość, jeśli kiedykolwiek nadejdzie, sama zadba o siebie. I my też powinniśmy.
Co w tym złego?
Jos znowu pokręcił głową.
- Ja... chciałbym tak umieć. Tylko że działam na innych zasadach. Coś tak
poważnego muszę traktować serio.
- Jestem dla ciebie aż tak ważna, Jos?
Popatrzył na nią. Znowu się uśmiechnęła, tym razem smutno.
- Nie musisz mówić. Wyraz twarzy cię zdradza - wyjaśniła i umilkła na moment. -
W porządku. Będę twoją przyjaciółką i współpracowniczką. bo zdaje się, że nie
możemy liczyć na nic więcej. A szkoda. - Wyciągnęła rękę i musnęła jego dłoń. Jej
dotyk był jak wstrząs elektryczny, który ogarnął całe jego ciało. Cofnęła rękę, już bez
uśmiechu. - Och, chyba cię skaziłam. Przepraszam. Znowu będziesz musiał szorować
ręce. Do zobaczenia na sali operacyjnej.
Kiedy wyszła z umywalni, Jos stwierdził, że trzęsie się z emocji. Nienawidził tego
wszystkiego. Wojny, śmierci, własnej tradycji. W tym momencie był naprawdę
zadowolony, że Tolk odeszła i nie widziała rozpaczy, która niewątpliwie malowała się
teraz na jego twarzy.
Czuł, że musi się przejść.
Nie na długo, niezbyt daleko, byle nie znaleźć się na sali operacyjnej właśnie
teraz, gdy była tam Tolk. Wolałby stawić czoło plutonowi androidek uzbrojony jedynie
w trokar, niż znowu spojrzeć jej w oczy... przynajmniej dziś. Nie potrafiłby się
skoncentrować, a to mogłoby się skończyć tak, że wszyłby komuś woreczek żółciowy
zamiast nerki i nikomu nie byłoby do śmiechu.
Sięgnął po komunikator i wezwał Zana.
- Jesteś moim dłużnikiem - stwierdził ponuro Zabrak, myjąc ręce. - Dopiero dwie
godziny temu skończyłem swoją zmianę.
- Sen jest przereklamowany.
- Ciekawe, skąd miałbym to wiedzieć.
Michael Reaves, Steve Perry
169
- Daj mi tylko godziną - poprosił Jos. - Muszę dojść do ładu z myślami.
- Co, wybierasz się na spacer? A wychodziłeś ostatnio na dwór? Powietrze jest tak
gęste, że do kantyny można popłynąć.
- Godzinę - powtórzył Jos. - Wrócę i zmienię cię.
Wyszedł z budynku i przemaszerował przez obóz, kierując się raczej ku względnie
suchym polom boty niż ku mokradłom. Zan nie przesadzał. Po dziesięciu minutach
spaceru ubranie Vondara było przesiąknięte potem. Kolejna dekontaminacja w planie,
pomyślał.
Miał to gdzieś.
Przeszedł między pniami szerokolistnych drzew, opędzając się ręką od żądłaczy i
ognistych komarów, które kłębiły się wokół niego, i wreszcie zobaczył pola boty.
Mniej więcej dwadzieścia grządek nikło w mglistej dali. Krzewy były niskie, bo
większa część każdej rośliny kryła się pod ziemią; na zewnątrz wystawały jedynie
owoce. Wzdłuż rzędów przemieszczały się androidy rolnicze; w polu widzenia nie było
natomiast żadnego ze żniwiarzy.
Jos nie próbował uszczknąć ani kawałka bory; wiedział, że nad grządkami
rozpięto pole ochronne niskiej mocy. Niepozorne rośliny były niezwykle cenne - i
trudno było się temu dziwić, skoro ich adaptogeniczne komórki służyły do tak wielu
celów. Nadawały się na antybiotyk szerokiego stosowania, halucynogen, środek
odżywczy - wszystko zależało od tego, jakiej rasie miały służyć. Gdyby można było
uprawiać botę gdzieś indziej, handlarze przyprawą mieliby się czego obawiać, ta roślina
bowiem mogła być dosłownie wszystkim, i to dla każdego.
Wszystkim dla każdego, powtórzył w myśli Jos. Nagle wydało mu się, że przez
większą część życia - zapewne zbyt dużą - próbował być właśnie tym. Odkąd sięgał
pamięcią, wszyscy wokół zakładali, że będzie lekarzem. Oczywiście nie żałował tej
decyzji - był dumny z tego, co robił - lecz był to tylko jeden ze sposobów, w jakie
udowadniał światu, że jest Dobrym Synem. Uczył się pilnie, zawsze przestrzegał zasad,
dbał, by wszyscy byli z niego dumni. I rodzina była z niego dumna, w to nie wątpił.
Nigdy nie szczędziła mu pochwał. Dlatego nie chciał ich ranić, nie chciał widzieć, jak
cierpią. Wiedział zaś, że jeśli poślubi ekstera, pewnie z połowa jego najbliższych
padnie trupem na miejscu.
Lecz z drugiej strony rozbrzmiewały jeszcze w jego pamięci słowa Klo Merita:
czy to są twoje przekonania?
Są czy nie?
Nie trzeba było mieć instynktu Jedi, żeby dostrzec, że Tolk wyróżniałaby się
nawet i na całej planecie pełnej kobiet. Jos nie mógł też zaprzeczyć, że jej oferta
wzajemnego pocieszenia w trudnym czasie wojny była kusząca. Bardzo kusząca.
A jednak nie mógł się na to zdobyć.
Czego się tak boisz?
- Boję się, że się w niej zakocham - odpowiedział sobie na głos.
- Zdaje się, że już za późno na takie lęki - odezwał się łagodny głos za jego
plecami.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
170
Jos odwrócił się przestraszony; przez ułamek sekundy spodziewał się, że zobaczy
Tolk. Zastanawiał się, czy będzie zadowolona, zirytowana, pełna obaw, czy może
okaże się, że czuje coś, czego jeszcze nie umiał nazwać...
Ale to nie była Tolk. Jos miał przed sobą padawankę Barrissę Offee.
Michael Reaves, Steve Perry
171
R O Z D Z I A Ł
33
W pierwszej chwili Barrissa była zaskoczona, widząc Josa tak daleko od bazy.
Wkrótce jednak zrozumiała, że nie powinna się temu dziwić. Chciała z nim
porozmawiać, zaoferować pocieszenie w psychicznym i emocjonalnym zamęcie, który
wyczuwała. Nie było to tylko pragnienie wynikające z przyjaźni, ale także jej
powinność jako Jedi.
I oto stali naprzeciwko siebie.
Zaiste, pomyślała, zadziwiające są ścieżki Mocy.
Jos nie wyglądał na specjalnie zachwyconego spotkaniem z nią, ale Barrissa
wiedziała, że w tej chwili niczyje towarzystwo nie sprawiłoby mu przyjemności.
Sięgnęła ku niemu Mocą i odnalazła splątane nici niepokoju, prężące się w głębi
umysłu. Chirurg zmagał się z problemami zupełnie niezwiązanymi ze sprawą klonów,
ale to nie miało znaczenia - potrzebował uspokojenia, a ona mogła mu je ofiarować.
Płynąc z nurtem Mocy, bardzo delikatnie musnęła myślą ciasny węzeł dylematów,
które dręczyły Josa. Spróbowała wyciszyć je tak, jak palec muzyka gasi akord
wybrzmiewający ze strun quetarry.
Korelianin sprawiał wrażenie zaskoczonego. Uniósł głowę i spojrzał niepewnie w
oczy Barrissy.
Uśmiechnęła się.
- Masz kłopoty, Jos - szepnęła. - Toczysz wewnętrzną wojnę na co najmniej tylu
frontach, na ilu Republika zmaga się z separatystami na Drongarze. Nie mogę
rozwiązać twoich problemów za ciebie, ale mogę cię poprowadzić w bardziej spokojne
miejsce, gdzie na pewno sobie z nimi poradzisz.
- Dlaczego? - spytał. - To znaczy... co we mnie jest takiego szczególnego?
Barrissa znowu się uśmiechnęła.
- Mogłabym powiedzieć, że zależy mi na twojej dobrej formie w sali operacyjnej i
zapewne jest to jedna z przyczyn. Ale przede wszystkim chodzi o to, że jestem Jedi, a
do tego uzdrowicielką. Moim zadaniem jest nieść pomoc i pocieszenie.
Jos milczał przez moment.
- Co miałaś na myśli - spytał po chwili - gdy mówiłaś, że jest za późno na obawy
przed pokochaniem Tolk?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
172
- Dokładnie to, co powiedziałam. To oczywiste, że ją kochasz, a ona odwzajemnia
uczucie. Zauważyłabym to, nawet gdybym nie władała Mocą. A jeśli mi nie wierzysz,
zapytaj któregokolwiek z przyjaciół.
Jos rozłożył ręce w geście bezradności.
- Więc wszyscy to widzą, oprócz mnie?
- Tak to zwykle bywa, że ślepy jest ten, kto stoi w oku cyklonu.
- Ale ona jest eksterem - szepnął Jos. - Moja rodzina byłaby zdruzgotana.
- Najprawdopodobniej.
- Musiałbym zrezygnować ze wszystkiego: z rodziny, przyjaciół, praktyki... W
imię czego?
Barrissa popatrzyła na niego odważnie.
- W imię miłości - powiedziała.
Jos milczał przez kilka długich minut, wbijając spojrzenie w ziemię. Wreszcie
westchnął potężnie i przeniósł wzrok na Barrissę.
- Nie mogę - rzekł.
Skinęła głową. Wyczuwała jego smutek oraz to, że mówił szczerze. Być może
podjął słuszną decyzję. Zadaniem padawanki było pomóc, nie osądzić.
- Wybór serca nigdy nie jest łatwy - powiedziała. Spojrzała w niebo, na słońce
zachodzące w aureoli czerwieni i oranżu. Jego promienie załamywały się w warstwie
zarodników szybujących w górnej warstwie atmosfery.
- Zapada zmrok - powiedziała. - Lepiej wracajmy do bazy.
Jos zerknął na chrono i skinął głową.
- Tak, obiecałem Zanowi, że wrócę za...
Rozbłysk światła jaśniejszy niż tuzin słońc oślepił Barrissę. Ułamek sekundy
później gigantyczna ręka uniosła ją w powietrze i cisnęła w błoto.
Atak zaskoczył Josa tak samo jak padawankę. W pierwszej chwili nie wiedział
nawet, co się stało; poraził go ogłuszający huk i oślepiający błysk a kiedy odzyskał
zmysły, zobaczył, że leży na ziemi obok nieprzytomnej Barrissy, podobnie jak ona na
wpół pogrzebany w ciepłym błocie. Z szerokolistnego drzewa, które rosło w zagajniku
opodal miejsca, w którym rozmawiali, pozostał jedynie dymiący kikut. Soki płynące w
pniu i konarach, rozgrzane potężnym strzałem lasera, wyparowały w ułamku sekundy, a
cała roślina eksplodowała niczym organiczna bomba. Jos poczuł bolesne mrowienie w
całej twarzy i zrozumiał, że skórę ma naszpikowaną drobnymi drzazgami. To, że nie
stracił oczu, zakrawało na cud.
Uniósł głowę. Obraz wydawał mu się rozmazany i wciąż niewiele słyszał, ale
zdołał dostrzec androida bojowego stojącego po drugiej stronie pola boty, z
teleskopowym działem laserowym sterczącym z piersi. Napastnik wyglądał tak, jakby
sposobił się do kolejnego strzału.
Jos poderwał się z ziemi - a przynajmniej spróbował. Miał wrażenie, że Drongar
zaczął nagle obracać się w kilku kierunkach jednocześnie. Upadł niemal natychmiast,
twarzą w błoto, tym razem ledwie kilka centymetrów od Barrissy. Spojrzał na nią.
I wtedy otworzyła oczy.
Michael Reaves, Steve Perry
173
Drugi strzał z działa laserowego osmalił ziemię metr przed nimi, wyrywając z
korzeniami krzaki boty i zasypując ich szczątkami roślin.
Barrissa poderwała się błyskawicznie, lecz w jaki sposób to zrobiła, tego Jos nie
mógł pojąć. Miał wrażenie, że to ekspresowa lewitacja - w jednej chwili leżała na
ziemi, a w następnej była już na nogach. Zszokował go ten wyczyn, ale szybko okazało
się, że jest on niczym w porównaniu z następnym krokiem padawanki.
Jos mógł tylko gapić się z rozdziawionymi ustami, gdy Barrissa przeskoczyła nad
polem boty, jednym susem pokonując przynajmniej dziesięciometrowy dystans. Gdy
szybowała łukiem w kierunku androida, dostrzegł kolejny rozbłysk. W pierwszej chwili
sądził, że maszyna oddała trzeci strzał, ale zaraz spostrzegł, że snop światła bije wprost
z dłoni padawanki.
Barrissa włączyła miecz świetlny.
Jos widywał nieraz obrazy i holonagrania Jedi używających swojej broni, ale
nigdy nie był świadkiem takiego pokazu. Energetyczna klinga miała lazurową barwę i
dobry metr długości. Wydawała dźwięk przypominający brzęczenie roju
rozwścieczonych żądłaczy. Mimo przykrej, bagiennej woni niesionej wiatrem znad
mokradeł, Jos doskonale wyczuwał ostry zapach ozonu, który powstawał w kontakcie
ostrza z powietrzem.
Patrzył z otwartymi ustami, jak Barrissa ląduje tuż obok androida bojowego.
Zanim napastnik wystrzelił ponownie, cios energetycznego ostrza przeciął na pół jego
tors. Sypnęło iskrami i android upadł na mokrą ziemię.
Jos podniósł się wreszcie i, stojąc nieruchomo, przyglądał się padawance, która
wyłączyła miecz, zawiesiła rękojeść u pasa i spacerowym krokiem ruszyła w jego
stronę, omijając pole boty, by niepotrzebnie nie niszczyć cennych krzewów.
- To... - stęknął i zabrakło mu słów, co zdarzało się w jego życiu niezmiernie
rzadko. - To było... Jesteś niesamowita.
Skrzywiła się z niechęcią.
- Jestem nieświadomą amatorką - odparła. - Gdybym była bardziej świadoma
Mocy, ten android nigdy nie zbliżyłby się na tyle, żeby nas zaatakować. Lepiej już
wracajmy. Myślę, że był to pojedynczy zwiadowca, który jakoś przedarł się przez nasze
linie, ale nie można wykluczyć, że pojawią się następni.
Barrissa skręciła w kierunku bazy, a Jos podbiegł, by dotrzymać jej kroku.
- Nie mogę uwierzyć, że w nas nie trafił - powiedział.
- Mam wrażenie, że ucierpiał w walce; być może miał uszkodzony komputer
celowniczy. Tak czy inaczej, wątpię, żebyśmy za drugim razem mieli podobne
szczęście. Lepiej się pospieszmy. Poza tym potrzebujesz pomocy lekarza. Wyglądasz,
jakbyś się golił gałęzią kruczokolca.
Jos nie mógł jej odmówić racji. Jednocześnie zaś pomyślał, że być może spotkanie
z Tolk w sali operacyjnej nie byłoby nawet w przybliżeniu tak traumatycznym
przeżyciem. Nigdy dotąd nie zaznał wojny od tej strony i nie było mu specjalnie
spieszno, by zaznać powtórnie.
Zan oczywiście nie był zachwycony.
- Spóźniłeś się dziesięć minut - rzucił na powitanie.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
174
- Android bojowy omal mnie nie zabił - odparł Jos.
- To żadna wymówka. Ani cię nie zabił, ani nie spalił nóg na popiół, czy coś w
tym guście.
Jos słuchał zrzędzenia przyjaciela jednym uchem. Jego umysł wypełniało
wspomnienie Barrissy Offee walczącej z androidem. To, co zrobiła mieczem, było
naprawdę niewiarygodne. Jak dotąd większość eksterów płci żeńskiej, które spotkał na
swojej drodze, była znacznie bardziej intrygująca niż kobiety, które pamiętał z
rodzinnych stron...
Michael Reaves, Steve Perry
175
R O Z D Z I A Ł
34
Jos, zamyślony, nie zwracał wielkiej uwagi na karty. W tej chwili monety,
manierki, szable i klepki nie znaczyły dla niego wiele. Tymczasem pozostali gracze
siedzący wokół stolika spoglądali na swoje karty ponuro, wygłaszając klasyczne
komentarze:
- Który syn banthy rozdał mi takie śmieci? - zahuczał Zan.
- Chyba ja - odparł Den i spojrzał na Josa. - Próbowałem kantować na twoją
korzyść, doktorku. Nie dostałeś czystego sabaka?
- Bardzo śmieszne - mruknął Korelianin. - Gdyby bomba, którą mi tu dałeś, była
jeszcze trochę większa, nazywano by tę okolicę polem asteroid Drongara.
- Zabrzmiało to jak zapowiedź podbicia stawki - zauważył I-5.
- Będziesz licytował, pasował czy tylko jęczał? - spytała Tolk, zwracając się do
Josa.
Ton jej głosu był równie przyjemny jak strzał z dysruptora prosto w pierś. Ku
swojemu zaskoczeniu Vondar stwierdził, że wczorajsze bliskie spotkanie ze śmiercią
nie zabolało go tak mocno jak chłód, z którym traktowała go teraz Tolk.
Sam jej kazałem, pomyślał. Może nie?
Spojrzał na karty, które trzymał w dłoni. Mając Królową Powietrza i Ciemności,
Złego oraz Upadek, był na tyle daleko od minus dwudziestu trzech punktów, że przy
obowiązujących w tej galaktyce prawach matematyki nie miał najmniejszych szans na
zwycięstwo. Rzucił karty, kiedy nadeszła jego kolej.
Gdy kolejna seria żetonów trafiła do puli, poddał się także Zan.
Den rozdał po jednej karcie Tolk, I-5, Barrissie i sobie. Jedi wycofała się z gry.
Zan rozparł się wygodnie na krześle i zapytał:
- Den, nie miałeś przypadkiem napisać o Phowie Ji?
Reporter przerwał na chwilą rozdawanie kart.
- Owszem - odrzekł, rzucając kolejną.
- Kiedy dasz nam tekst do poczytania?
- Jak dobrze pójdzie, nigdy.
Jos uznał, że to dość dziwna odpowiedź, zwłaszcza że Den zdawał się mieć
całkiem wysokie mniemanie o własnym talencie dziennikarskim. Jeszcze niedawno
Medstar I – Chirurdzy Polowi
176
opowiadał towarzyszom gry, jak to zamierza rozłożyć mistrza z Bunduki na piksele,
wywlekając całą prawdę o nim. Naturalnie uprzedzał, że to raczej poufna informacja,
nieprzeznaczona do szerokopasmowego rozpowszechniania, bo nie miał wielkiej
ochoty skończyć jako karma dla shaaków za sprawą bohatera reportażu.
- Co się stało? - spytał Jos.
Den nie odpowiedział. Tolk sprawdziła, oczywiście wygrywając rozdanie z
równymi dwudziestoma trzema punktami.
- Kto ma szczęście w kartach, ten nie ma w miłości - mruknął Den.
Tolk zerknęła na Josa i uśmiechnęła się do Sullustanina.
- Dlaczego nie zobaczymy twojego materiału, Den?
- Ależ zobaczycie, jeśli jeszcze będziecie mieli ochotę. Tylko że oni...
zmasakrowali moje dzieło. Ja się postarałem, żeby nasz przyjaciel Ji został
przedstawiony jako galaktyczna szumowina, dla której wylądowanie nogami do przodu
w paszczy rankora byłoby zbytnim uśmiechem losu.
- Ale...? - rzuciła pytająco Barrissa.
- Ale oni... wszystko przekręcili i teraz Ji nie wygląda już tak źle. - Den ze złością
tasował karty. - Obawiam się, że w ogóle nie wygląda źle. Zdaje się, że publiczność ma
chwilowo dosyć złych wiadomości. Mój wydawca twierdzi, że ostatnio nie dostaje nic
innego: tu przegrane bitwy, tam odcięte systemy i tak dalej. Możliwe, że na dłuższą
metę skopiemy blaszane tyłki siłom Dooku... w każdym razie, jeśli wierzyć
republikańskiej propagandzie... ale widzowie HoloNetu raczej nie patrzą w przyszłość z
takim optymizmem. Potrzebują bohaterów.
- Phow Ji nie przypomina bohatera pod żadnym względem - oburzył się Zan. - To
łajdak i morderca, który zabija ludzi dla zabawy.
- I możecie mi wierzyć, że bardzo się postarałem przedstawić go w taki sposób.
Niestety, to nie ma znaczenia. Można go przystrzyc i polakierować tak, by pasował do
zgoła innego schematu. Tak też zarządziły głosy donośniejsze niż mój i najwyraźniej
tak już zostanie.
Nastała chwila ciszy, podczas której zszokowani gracze przetrawiali to, co właśnie
usłyszeli.
- To już nie jest przekręt, to żyroskop grawitacyjny okrętu pierwszej klasy na
pełnych obrotach - odezwał się w końcu Jos.
- Będziemy gadać czy grać w karty? - spytał Den, podając mu talię. - Twoja kolej,
doktorku.
- Biorąc pod uwagę to, jak mi się układa gra, znacznie taniej wyszłoby mi gadanie
- odparł chirurg. - Mam pięćdziesiąt kredytów w plecy.
Zan wciąż jeszcze wyglądał tak, jakby doznał ciężkich zaburzeń pracy serca.
- Ale przecież... Oni nie mogą zrobić z zimnokrwistego bandziora, jakim jest Ji,
kogoś, kogo ludzie będą podziwiać! - wykrztusił wreszcie. - Ten człowiek zbiera trofea
po ofiarach morderstw!
- Z których wszystkie co do jednej były wrogami Republiki - dorzucił gładko I-5.
- Tak to będą tłumaczyć.
Michael Reaves, Steve Perry
177
- Wierzyć się nie chce, Den - odezwała się Barrissa. - Musisz być straszliwie
zawiedziony.
Sullustanin milczał, jakby porządkował myśli.
- Rzeczywiście. Jestem - przyznał w końcu. - Ale nie zaskoczyło mnie to aż tak
bardzo. W końcu nie wypadłem wczoraj z transportu purniksu. Widywałem już, jak
góra wycina innym podobne numery. Nawet mnie to spotkało, ale nigdy na taką skalę. -
Den parsknął z cicha. - Nasz stuknięty Phow Ji dostanie pewnie niezły kontrakt w
branży rozrywkowej, o ile nie zatłucze agenta, który zgłosi się jako pierwszy. „Bohater
z Drongara” już wkrótce w twoim domowym systemie 3-D!
- Słodka Sookie! - mruknął Jos.
- Bohaterowie przemijają - stwierdził reporter takim tonem, jakby bardziej chciał
przekonać samego siebie niż pozostałych graczy. - Przychodzą i odchodzą; giną na
wojnie częściej niż inni. W dłuższej perspektywie czasowej nie ma znaczenia, czy byli
prawdziwi, czy wykreowały ich media. To się w ogóle nie liczy.
- Może się mylę, ale mam wrażenie, że nie widzi pan sensu bohaterstwa -
powiedział I-5.
Sullustanin wzruszył ramionami.
- Czasem bohaterowie są dobrym wzorem, a czasem nie.
- Czy to znaczy, że nie nadstawiłby pan karku w imię żadnej sprawy?
- Dobry Stwórco, na pewno nie. Bo ja nie wierzę we wszelkie uduchowione teorie.
Nie spodziewam się, że w ramach recyklingu odrodzę się kiedyś jako istota wyżej
postawiona w łańcuchu pokarmowym albo że zobaczę całe Spektrum gdzieś na końcu
galaktyki, albo że moja dusza oddzieli się od ciała i zjednoczy z Mocą. Dla mnie liczy
się to, co jest teraz, co istnieje, a kiedy ktoś wreszcie zgasi światło, to będzie koniec.
Dlaczego więc miałbym zapaść w Wieczny Sen wcześniej, niż muszę? Kto nie
ryzykuje, ten nie traci. A bohaterowie... prócz tych, którzy trafiają do tej kategorii w
absolutnie przypadkowy sposób... albo są głupcami, albo próbują ludziom coś sprzedać.
Jos spojrzał na androida.
- A ty, I-Five? Jeśli wziąć pod uwagę twoją konstrukcję, mógłbyś przetrwać z
pięćset, tysiąc lat, może nawet więcej. Czy byłbyś skłonny postawić na szali swój
durastalowy kark i wszystkie te stulecia egzystencji, które cię czekają gdyby istniało
poważne ryzyko, że możesz przestać istnieć?
- Wszystko zależy od motywu - odparł I-5. - Jak już wspominałem, wciąż cierpię
na uszkodzenie pamięci, które staram się naprawić. Na podstawie ostatnio odzyskanych
fragmentów informacji śmiem twierdzić, że w przeszłości dokonywałem pewnych
„heroicznych” czynów. - Android rozłożył w palcach wachlarz kart. - Muszę przyznać,
że bardzo chciałbym poznać okoliczności.
Den pokręcił głową i zwrócił się do Barrissy.
- Po tobie mógłbym się tego spodziewać; jesteś Jedi, a bohaterstwo to wasza
specjalność. Jeśli chodzi o lekarzy... Cóż, widywałem już, jak sięgają po broń z byle
powodu. W mojej opinii są równie szurnięci jak klony. Bez obrazy - dodał, spoglądając
na Josa, Zana i Tolk.
- Bez - zgodził się Zan.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
178
Den przeniósł spojrzenie z powrotem na I-5.
- Ale nie spodziewałem się, że spotkam kiedyś androida cierpiącego z zadatkami
na herosa. Wymagasz, mój metalowy przyjacielu, poważnego przezwojenia.
- A pan - odparł I-5, rzucając do misy kolejny żeton - potrzebuje solidnego
tłumika na układ cynizmu.
Jos, Zan i Tolk uśmiechnęli się jak na komendę. Zabrak sięgnął po talię kart.
- Może teraz passa się odmieni - powiedział.
- Lepiej nie, póki ty rozdajesz - odparł Jos.
Zan przetasował karty, a potem jak zawsze ustawił pustą na dnie talii, oznaczając
miejsce, w którym skończył. Ułożył karty na stole, a Barrissa przełożyła.
- Ja chyba jestem tym, kogo nazywają żarliwym agnostykiem - powiedział. - Nie
wiem, czy istnieje coś ważniejszego niż my, ale sądzę, że powinniśmy próbować żyć
tak, jakby istniało.
- Więcej istot powinno przyjąć tę filozofią - stwierdziła Barrissa.
Den przewrócił oczami, ale się nie odezwał. W pamięci Josa po raz kolejny
błysnął obraz milczącego cierpienia CT-914 po śmierci towarzysza. Uniósł głowę i
ponad kartami zobaczył Barrissę, która przyglądała mu się ze współczuciem.
Spojrzał na I-5. Android wpatrywał się we własne karty, ale chyba wyczuł jego
uwagę, bo odwrócił głowę. Jos zdążył już nabrać wprawy w odczytywaniu subtelnych
zmian jasności fotoreceptorów androida, lecz tym razem ich wyraz był dość
enigmatyczny.
Chwila milczenia przeciągała się.
- Jos - odezwał się Zan. - Twój ruch.
- Ile pan stawia? - spytał I-5.
Właśnie. Ile?
Jos opuścił rękę i wstał.
- Pasuję - rzekł. - Zobaczymy się później.
Zan zamrugał ze zdziwieniem.
- Dokąd się wybierasz?
- Z wizytą współczucia - odparł Jos, wychodząc.
Michael Reaves, Steve Perry
179
R O Z D Z I A Ł
35
Idąc obozową alejką, Jos nasunął na nos i usta osmotyczną maseczkę, bo stężenie
zarodników w powietrzu było tego dnia nadzwyczaj wysokie. Zrobił to, choć
pogrążony w zadumie ledwie zauważał unoszące się w powietrzu spory, a nawet lepki,
południowy upał.
Rozmyślał o podróżach kosmicznych.
Z wykształcenia był lekarzem, nie teoretykiem czy praktykiem fizyki - uśmiechnął
się lekko, wspominając szorstkiego doktora S’hraha, jednego z tych nauczycieli, którzy
wykazywali zerową tolerancję dla dyscyplin innych niż medycyna. „Jesteś lekarzem,
nie fizykiem!”, pieklił się, widząc bujanie Josa w obłokach. Korelianin jednak,
podobnie jak każda istota wyposażona w mózg bardziej skomplikowany niż bryła gliny,
wiedział swoje o podstawach teorii podróży kosmicznych i o ich historii. Odbywanie
lotów międzygwiezdnych było możliwe dzięki odkryciu nadprzestrzeni - innego
wymiaru nie tak bardzo odmiennego od zwykłej przestrzeni, w którym bez trudu można
było osiągnąć prędkości nadświetlne. W dawnych epokach podróże takie wydawały się
niemożliwe, zwłaszcza od czasów legendarnego uczonego Tirana z Dralii, który
udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że czas i przestrzeń są nierozdzielne i że
prędkość światła jest granicą absolutną i nieprzekraczalną.
Jednak Teoria Uniwersalnego Odniesienia Tirana nie zabraniała rozwijania
prędkości większej od tej, którą osiąga światło - mówiła jedynie, że nie da się
podróżować z prędkością światła ani jej przekroczyć. Gdyby jednak udało się jakoś
ominąć tę „barierę prędkości światła”, teoretycznie byłoby możliwe dowolne
przechodzenie z przestrzeni rzeczywistej do nadprzestrzeni i z powrotem.
Kolonizacja na skalę galaktyczną dokonywała się początkowo za pomocą tak
zwanych statków pokoleniowych, co w praktyce uniemożliwiło utworzenie spójnej
cywilizacji. Wreszcie, po wiekach eksperymentów i frustrujących porażek, najlepsi
uczeni Republiki znaleźli sposób na generowanie i podtrzymywanie ujemnych pól
ciśnieniowych o mocy wystarczającej do zasilania przenośnej jednostki hipernapędu.
Nareszcie pojawił się względnie tani i z czasem powszechnie stosowany system,
umożliwiający podróżowanie z prędkością nadświetlną. Osiągnięcie to naturalną koleją
rzeczy wkrótce stało się przyczyną Wielkiej Wojny Nadprzestrzennej i całego szeregu
Medstar I – Chirurdzy Polowi
180
podobnie nieprzyjemnych zdarzeń, ale dzisiaj Jos nie miał ochoty sięgać myślą tak
daleko. Kłopoty, które towarzyszyły pracom nad napędem nadświetlnym, wydawały
mu się trafną metaforą bardziej ogólnego problemu z przełamywaniem barier i
wprowadzaniem nowych koncepcji. Skoro można było pokonać barierę wstępnej
percepcji, to galaktyka znajdująca się po drugiej stronie granicy nie musiała różnić się
zbytnio od tej pozostawionej w tyle. W tym konkretnym przypadku chodziło o
galaktykę, w której sztuczną inteligencję i sklonowane osobowości należy traktować na
równi z organicznymi istotami świadomymi. Jeśli raz przełamało się dawne nawyki
myślowe, sytuacja taka nie była aż tak trudna do zaakceptowania.
Wymagała jednak pewnej zmiany podejścia - oraz przeprosin.
Koszary CT-Tertium były największym z trzech garnizonów tworzących Bazę
Naziemną Siedem, ulokowaną na skraju Pustkowia Rotfurze, obszaru dotkniętego
klęską ekologiczną, odległego o dwa kilometry od Rimsu Siedem. Jos wziął śmigacz i
dotarł tam w niespełna dziesięć minut. Był wystarczająco daleko od linii frontu, by czuć
się względnie bezpiecznie, choć od czasu do czasu słyszał echa dalekich emisji wiązek
cząsteczkowych i stłumiony łomot moździerzy odłamkowych C-22. Separatyści
najwyraźniej przestali martwić się tym, że niszczą pola boty.
W BN-7 skierowano go wprost do maleńkiej kwatery, liczącej ledwie cztery i pół
metra kwadratowego, w której z trudem mieściły się wojskowa koja i szafka na
ekwipunek, będące całym domem CT-914 podczas dalekich misji - a właściwie,
pomyślał Jos, to zawsze był i jest jego dom. Chyba że łączą go ciepłe uczucia z kadzią
w Tipoca City na wodnej planecie Kamino, gdzie przyszedł na świat. Żadne inne
miejsce nie mogło być domem żołnierza klona.
Postanie było zaścielone z iście wojskową precyzją i równie gładkie jak
powierzchnia gwiazdy neutronowej. Szafka była otwarta i najwyraźniej pusta.
Najdziwniejsze było jednak to, co Jos zobaczył nad koją, w miejscu, gdzie
powinna się znajdować naklejka z numerem żołnierza. Nie wisiał tam napis CT-914;
miejsce było puste.
Jos wypatrzył w pobliżu dresselliańskiego kaprala i przywołał go do siebie.
Podoficer, jak większość przedstawicieli jego gatunku, zasalutował dość niechętnie na
widok starszego stopniem. Jos zapytał go o CT-914.
- Pewnie jest w komorze recyklera - padła szokująca odpowiedź. - Razem z
większością plutonu. Dwa dni temu zostali zaskoczeni przez partyzancki oddział
separatystów.
Dressellianin odczekał chwilę, a potem, widząc, że kapitan raczej nie zada mu
więcej pytań w przewidywalnej przyszłości, zasalutował ponownie i na powrót zajął się
swoimi sprawami.
Jos opuszczał garnizon w bardzo wolnym tempie. W ciągu ostatniej godziny
nauczył się myśleć o CT-914 jako o uosobieniu całej nowo nabytej wiedzy o
prawdziwie ludzkiej naturze klonów. Wiadomość o jego śmierci była dla niego prawie
tak wielkim szokiem jak informacja o odejściu starego przyjaciela czy ukochanej
osoby. Czuł się zobowiązany do odnalezienia i przeproszenia żołnierza, mając nadzieję,
Michael Reaves, Steve Perry
181
że taka ekspiacja sprawi, iż będzie mu łatwiej szanować go jako coś więcej niż żywy
organizm. Tymczasem dowiedział się, że CT-914 właśnie dołączył w śmierci do swego
brata z sąsiedniej kadzi, CT-915. Jos wiedział, że minie sporo czasu - o ile w ogóle
kiedyś to nastąpi - zanim ich ofiara, tak podobna do ofiary poniesionej przez rzesze
żołnierzy po obu stronach konfliktu, wyda mu się czymś więcej niż tylko
bezsensownym i ohydnym aktem.
Próbował powstrzymać rozbiegane myśli choć na chwilę, by przez parę sekund
oddać hołd skupienia poległemu wojownikowi. Lecz bez względu na to, jak bardzo
starał się zapanować nad umysłem, wciąż miał przed oczami obraz Tolk.
Tymczasem na pokładzie fregaty MedStar admirał Tarnese Bleyd analizował
leżące przed nim arkusze flimsiplastu, zawierające zamówione raporty na temat
wszelkich podejrzanych i ukradkowych działań personelu Rimsu Siedem. Po chwili
warknął wściekle i jednym ruchem ręki zrzucił je na podłogę. Nic. Typowe rozmowy o
bzdurach, dokładnie takie, jakich należało oczekiwać. I żadnej wskazówki co do
tożsamości tego, kto szpiegował go w chwili śmierci Filby, a tym bardziej zupełny brak
informacji, dlaczego to robił.
Bleyd warknął jeszcze raz, z głębi gardła, basowo, na granicy infradźwięku. Tak
długo, jak operator szpiegowskiej minikamery pozostawał na wolności, on, Bleyd, był
w niebezpieczeństwie. Być może nagranie już krążyło w HoloNecie albo dotarło do
gabinetów któregoś z komitetów śledczych na Coruscant. Nie mógł dłużej tolerować tej
sytuacji.
Myśl, do licha! Użyj swojego myśliwskiego umysłu; użyj instynktu drapieżcy!
Kto według największego prawdopodobieństwa mógłby posiadać taką kamerę?
Kto miał powody, żeby go śledzić, starając się zarejestrować jakikolwiek przejaw
nielegalnej działalności?
Może Phow Ji, ten mistrz walki wręcz z Bunduki? Bleyd zastanawiał się przez
chwilę nad tą możliwością, po czym pokręcił głową. Nie dla takich zbirów subtelne
metody szpiegostwa, pomyślał. Może raczej trzeba wziąć pod uwagę wpływy Czarnego
Słońca...
Zmrużył oczy, tknięty nagłą myślą. Czyżby spoglądał na tę sprawę z zupełnie
niewłaściwej perspektywy? Zakładał, że był celem szpiegowskiej akcji. A jeśli się
mylił? Jeśli to Filba był czyimś podejrzanym?
Bleyd uruchomił wyświetlacz wbudowany w biurko i szybko skonstruował nowy
algorytm wyszukiwania. Po chwili zobaczył dane, których potrzebował.
Skargi na Filbę składał kilkakrotnie Den Dhur, sullustański dziennikarz.
Wprawdzie trudno było przypuszczać, by czuł do Hutta osobistą urazę, jednak nie bez
znaczenia był fakt, że jako reporter mógł mieć dostęp do wysokiej klasy sprzętu
rejestrującego.
Tak. Tak, to brzmiało sensownie. Dhur musiał śledzić poczynania Hutta w chwili
jego śmierci i nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności uwiecznił dość kompromitującą
wymianę zdań między Filbą a Bleydem.
Nieszczęśliwym głównie dla Dhura.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
182
Bleyd wyszedł zza biurka z posępnym uśmiechem na ustach. Zamierzał wydać
rozkaz aresztowania Sullustanina i natychmiastowego sprowadzenia go na pokład
okrętu. Przy odrobinie szczęścia, pomyślał, być może uda się rozwiązać problem,
zanim...
W tym momencie otworzyły się drzwi gabinetu.
Zaskoczony Bleyd zobaczył postać w długiej szacie Milczącego. Wiedział od
razu, kto się kryje pod kapturem i szczelną zasłoną.
Nediji imieniem Kaird. Agent Czarnego Słońca.
Bleyd oddalił się od biurka i niemal automatycznym ruchem sięgnął ręką za plecy,
by wyjąć nóż z ukrytej za pasem pochwy. Rękojeść dobrze pasowała do jego dłoni.
Było to ostrze ryyk w miniaturowej wersji - znacznie mniejsze od tradycyjnej broni
wojowniczych Wookiech z Kashyyyku, ale nie mniej niebezpieczne. Niejeden raz
stanowiło już różnicę między zwycięstwem a porażką, między życiem a śmiercią.
Bleyd zamierzał się postarać, by i tym razem zapewniło mu powodzenie.
Podobny do ptaka przybysz zsunął kaptur, odsłaniając twarz wykrzywioną
sardonicznym uśmiechem i płonące fioletem oczy. Pochylił głowę na powitanie.
- Admirale - powiedział. Gdy opuszczał ręce, odrzuciwszy kaptur, w prawej dłoni
błysnęło metalicznie ostrze.
Bleyd nie odpowiedział. Ruszył w lewo, nóż trzymając przy prawym udzie, w
odwrotnym uchwycie - klingą w dół, ostrą krawędzią w stronę przeciwnika.
Kaird, stojący w odległości trzech metrów, również zaczął krążyć w lewo. Krótkie
i szerokie ostrze trzymał nisko, skierowane ku górze.
Bleyd wydawał się zrelaksowany, choć w rzeczywistości myślał bardzo
intensywnie. Jego gabinet był dosyć duży, lecz mimo wszystko mieścił się na okręcie,
gdzie każdy centymetr sześcienny przestrzeni miał niemałą wartość. Ciasnota
przynajmniej w teorii niwelowała przewagę szybkości Nedijiego. Intruz nie mógłby
uskoczyć, gdyby udało się zamknąć go w ograniczonej przestrzeni, w zwarciu zaś
Bleyd - większy i silniejszy - byłby zwycięzcą. Naturalnie zostałby ranny - nie sposób
tego uniknąć w walce na noże - lecz wszelkie uszkodzenia ciała można naprawić,
zaleczyć.
- Niech no zgadnę - odezwał się wysłannik Czarnego Słońca. - Mathal nie całkiem
przypadkowo wleciał na niewłaściwą orbitę.
- Mathal był chciwy. Chciał załadować frachtowiec bota, wyrwać się stąd ze
zdobyczą i niech Samvil porwie maruderów. Gdyby mu się udało, spędziłbym resztę
życia jako uciekinier. On miał to gdzieś, więc dostał to, na co zasłużył.
- Trzeba było skontaktować się z nami. Czarne Słońce rozliczyłoby się z
Mathalem. My patrzymy na interesy bardziej kompleksowo. Nie lubimy oszustów.
Bleyd wzruszył ramionami.
- Dał mi do zrozumienia, że został przysłany przez Czarne Słonce. Nie mogłem
pozwolić na to, żeby zrujnował wszystko, co tu zorganizowałem.
Kaird zmienił pozycję, ustawiając się prawym bokiem do Sakiyanina. Admirał
zauważył, że kołnierz ciemnoniebieskich piór wokół szyi intruza nabrał jeszcze
intensywniejszej barwy i zjeżył się nieco - bez wątpienia był to atawistyczny sygnał
Michael Reaves, Steve Perry
183
ostrzegawczy dla drapieżników. Nediji był gotów do walki. Poruszył palcami i nóż
zawirował w nich efektownie. Był to całkiem skuteczny pokaz zręczności, dowodzący,
iż Nediji nie odczuwał strachu.
- Jeszcze nie jest za późno - rzekł. - Jak sam pan powiedział, Mathalowi się
należało. Możemy przymknąć oko na to, co się stało. Nie ma powodu, byśmy psuli
interes, na którym wszyscy tak dobrze wychodzimy.
Bleyd pokręcił głową. Chcąc pokazać, że i on nie jest zdenerwowany, przełożył
nóż w dłoni - nie trzymał go już tak, jakby chciał wspinać się z jego pomocą, ale tak,
jakby to był miecz.
- Zbyt duża działka trafia do sejfów Czarnego Słońca. Sam mogę magazynować
botę z dala od tej planety, sam ją ekspediować, a wtedy zarobię znacznie więcej... pod
warunkiem, że pozbędę się pośredników.
Nediji zaśmiał się cicho.
- Chce pan walczyć ze mną?
- To nic osobistego.
Kaird roześmiał się powtórnie.
- Pan wybaczy, ale śmierć to dla mnie bardzo osobista sprawa. - Mówiąc to
zaatakował z niewiarygodną szybkością. Krótkie ostrze zmieniło się w rozmazaną
smugę metalu.
Bleyd spodziewał się ataku, lecz mimo to z największym trudem zdążył unieść
własną broń, by go zablokować. Durastal zabrzęczała o durastal i Kaird odskoczył z
uśmiechem, zanim Sakiyanin przystąpił do kontrataku.
- Sprawdzałem tylko, czy pan nie zasnął, admirale.
- Jestem wystarczająco przytomny, żeby cię pokroić, Nediji.
- I co pan przez to osiągnie? Tam, skąd przybyłem, jest jeszcze wielu takich jak ja.
Sądzi pan, że bossowie Czarnego Słońca tak po prostu wzruszą ramionami i zapomną o
kolejnym straconym agencie? Być może następnym razem przyślą tu całą drużynę
zbirów, z gatunku tych, co najpierw strzelają, a potem też nie myślą. Nader
nieprzyjemne typy.
- Drużyny latają statkami - odparł Bleyd. - A podczas wojny strzela się do
nieprzyjacielskich jednostek. Zanim dotrze tu następny wasz agent czy grupa agentów,
ja będę daleko, bardzo daleko stąd... na tyle daleko, by nawet Republice nie opłacało się
wysyłać pościgu.
- Sądzi pan, że problemem będą przede wszystkim władze? Nawet pan sobie nie
wyobraża, jaki to luksus, w porównaniu z tym, do czego my jesteśmy zdolni. - Kaird
przerzucił nóż z raki do reki. - A Czarne Słońce nigdy nie odwołuje pościgu.
- Później będę się o to martwił. Teraz rozprawię się z tobą.
- Nie sądzę. Jest pan wyższy i znacznie silniejszy, to prawda, ale ja jestem
szybszy. I choć z pewnością jest pan dobry w tej grze - dodał, machając nożem - to
jednak przewaga jest po mojej stronie.
Tym razem roześmiał się Bleyd.
- Naprawdę tak sądzisz? Jestem łowcą i wojownikiem, ptaszku; zabiłem tym
ostrzem co najmniej pół tuzina wrogów. Owszem, jesteś szybki, ale masz puste kości, a
Medstar I – Chirurdzy Polowi
184
pióra nie ochronią cię przed zimną durastalą. Bez względu na to, jak się będziesz
spieszył, nie dopadniesz mnie, nim cię wypatroszę.
- O czymś pan zapomina - odrzekł Kaird. - Ja jestem zabójcą.
Bleyd uniósł brew.
- To znaczy...?
- To znaczy, że wykonanie zlecenia jest dla mnie ważniejsze od środków, których
używam.
Bleyd zmarszczył czoło. O co mu chodzi...
Kaird znienacka odwiódł ramię, zamachnął się i rzucił nożem!
Nie było czasu na unik. Bleyd instynktownie zasłonił się przed nadlatującym
ostrzem i, dzięki refleksowi wyostrzonemu przez stulecia naturalnej selekcji, zdołał je
odbić. Klinga musnęła jego dłoń, lecz było to tylko powierzchowne zadrapanie.
Sakiyanin wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy nóż Nedijiego zaklekotał o pokład i
znieruchomiał u jego stóp. Przykucnął zwinnie i podniósł broń, po czym wstał,
uzbrojony teraz w dwa noże.
- Jesteś bezbronny - powiedział. - Nie masz szans, walcząc gołymi rękami
przeciwko dwóm ostrzom. Głupiec! - zawołał, potrząsając drwiąco nożami.
Agent Czarnego Słońca cofnął się o kilka kroków, aż wreszcie dotknął plecami
transplastalowego iluminatora. Wyprostował się wolno, rezygnując z bojowej postawy.
Bleyd zastanawiał się, co to ma znaczyć. Czyżby napastnik miał w zanadrzu jeszcze
jeden nóż? A może niewielki blaster?
Sakiyanin znieruchomiał, zastanawiając się nad kolejnym posunięciem. I wtedy,
ku jego zaskoczeniu, Nediji niespiesznie pokręcił głową.
- Trzeba było skończyć ze mną wcześniej - powiedział. - Gdyby kontratakował
pan wystarczająco szybko, być może dałbym się zapędzić w kąt bez możliwości
manewru.. - Ale pan się zawahał. I przegrał.
- Przegrałem? Nic się nie zmieniło. To ja kontroluję sytuację. - Bleyd błysnął
zębami w uśmiechu. - Szczerze mówiąc, spodziewałem się ciekawszej walki, Nediji.
Sądziłem, że zabójcę z Czarnego Słońca stać na więcej. A teraz kończymy zabawę.
- Nie wydaje mi się - odrzekł Kaird. Stał teraz całkiem swobodnie, jakby
konwersował z kimś na rogu ulicy na Coruscant. Wbrew rozsądkowi, Bleyd poczuł
nagłe ukłucie niepokoju. - Coś się jednak zmieniło - ciągnął Nediji. - Minął czas. I
nagle, całkiem niespodziewanie, czuje pan... zmęczenie. Prawda, admirale? Z trudem
trzyma pan broń w dłoniach. Jakby ni stąd, ni zowąd tracił pan sity.
Bleyd parsknął lekceważąco.
- Jesteś może Jedi, że próbujesz tych infantylnych sztuczek? Uwierz mi, jestem
odporny na te bzdury.
- Możliwe. Ale na pewno nie jest pan odporny na działanie toksyny zwanej
dendrytonem.
Powieki Bleyda zatrzepotały gwałtownie. I nagle dyskretne ukłucie niepokoju
zmienił się w szok.
Nóż Nedijiego! Rana na dłoni!
Michael Reaves, Steve Perry
185
Sakiyanin chciał zerwać się do ataku, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Próbował skoczyć, ale zakołysał się tylko i przechylił na bok. Pragnął zrobić jeszcze
jeden krok, ale lewa noga, zupełnie zdrętwiała, nie uniosła już ciężaru. Opadł na jedno
kolano. Wciąż trzymał w dłoniach noże, lecz jakże słaby był to uścisk! I nagle poczuł
wewnętrzny ogień, palący mięśnie i spopielający każdą nitkę nerwów...
Kaird podszedł bliżej, wyciągnął rękę i wyjął jeden z noży z płonących od środka
palców Bleyda. Drugi wysunął się z pozbawionej czucia dłoni i upadł na podłogę.
- Zatrucie toksyną dendrytonową to przykry sposób odejścia z tego świata - rzekł
Kaird. - Bolesny i powolny. Jakby coś spalało pana od środka, prawda, admirale? Ale
był pan odważnym przeciwnikiem, a ja podziwiam odwagą. Tak więc, mimo iż moi
zwierzchnicy chcieli, żeby pan cierpiał, oszczędzę panu zmagań z toksyną.
Stanął obok Bleyda, objął ramieniem jego głowę i odchylił ją do tyłu.
Sakiyanin poczuł dotknięcie durastali na gardle; nie było bolesne, tylko zimne.
Przyniosło nieomal ulgę w palącej agonii.
Zaczął tracić przytomność, a barwy gabinetu szarzały z każdą chwilą. Ostatkiem
świadomości zrozumiał, że nie oczyści już honoru rodziny. Ta myśl zadała mu
cierpienie większe niż trucizna cyrkulująca w żyłach.
Zdołał jeszcze poruszyć oczami i spojrzeć na Nedijiego, zanim stracił
świadomość. Kaird skłonił się nieznaczne w ostatnim pozdrowieniu, w którym nie było
ani śladu drwiny.
- Nic osobistego - powiedział cicho.
A potem ciemność ogarnęła Tarnese’a Bleyda na zawsze.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
186
R O Z D Z I A Ł
36
Medliftery przyleciały o świcie.
Barrissa Offee w swojej kwaterze była pogrążona we śnie przesyconym Mocą.
Ostatnio nieczęsto zdarzał jej się ten podświadomy kontakt z polem życiowej energii
ogarniającym całą galaktykę. Gdy po raz pierwszy poczuła, że budzi się w niej Moc,
sny takie były częste i potężne. Nigdy nie zapamiętywała ich w całości, lecz zawsze
zostawiały w niej poczucie rosnącej siły i opanowania.
Gdy ocknęła się teraz, jak zawsze musiała się przez moment koncentrować, zanim
rozpoznała narastający dźwięk repulsorów. Ubrała się czym prędzej w kombinezon i
pobiegła w stronę sali operacyjnej.
Dostrzegła w chmurach zarodników na wschodzie błysk nisko lecących maszyn,
tuż nad widocznym już skrawkiem wielkiej tarczy słońca Drongar Prime. Pracownicy
Rimsu nadciągali ze wszystkich stron; niektórzy ubierali się w biegu. Barrissa
zauważyła Zana Yanta i Josa Vondara, pędzących w stronę lądowiska.
Nagle stanęła jak wryta.
Coś... ktoś ją wzywał.
Było to nieartykułowane, potężne wołanie o pomoc. Wyraźnie słyszała w umyśle
jego echo, jakby wzywający stał tuż obok niej, dając upust gniewowi i rozpaczy.
Przedśmiertny krzyk.
Wiedziała, skąd dobiegał - znad brzegu Morza Kondrus - i choć nie miała pojęcia,
kto umiera, znała przyczynę śmierci. Przez miłościwie krótką chwilą widziała twarz
zabójcy, który pochylał się nad swoją ofiarą.
To był Phow Ji.
Bez chwili wahania Barrissa zawróciła i pobiegła przed siebie, coraz dalej od
medlifterów i Rimsu, w stronę równiny łagodnie opadającej ku morzu.
Póki nie zabrnęła w podmokłe łąki, nie przyszło jej nawet do głowy, że nie zjawi
się na posterunku, że odwróci się plecami do dziesiątek żołnierzy Republiki rannych w
bitwie i czekających na pomoc, a zamiast tego ruszy na poszukiwanie nieznajomej
ofiary morderstwa. Wolała nie przyznawać się do tego nawet w duchu, ale mógł istnieć
tylko jeden powód, dla którego to robiła. Powód, który stał w jawnej sprzeczności ze
Michael Reaves, Steve Perry
187
wszystkim, czego mistrzyni Luminara Unduli uczyła ją o pracy dla wspólnego dobra,
nie wspominając nawet o kodeksie Jedi. Barrissa pozwoliła, by powodowały nią
emocje; poddała się gniewowi i - tak, właśnie tak! - pragnieniu ukarania winowajcy.
Lecz choć wiedziała o tym wszystkim, choć przyszło jej na myśl, że biegnie ku
ciemnej stronie, nie zatrzymała się.
Przemknęła przez ostatnie rozlewisko porośnięte dorodnym zielskiem i przebiła
się przez gęstą warstwę krętobluszczu. Wreszcie zobaczyła Ji - tylko on stał pośród
okaleczonych ciał. Zwłoki siedmiu ludzi w mundurach armii separatystów leżały u jego
stóp. Na prawym przedramieniu miał płytką ranę od wibroostrza, a na lewym policzku
pęcherze po oparzeniu, zapewne minimalnie niecelnym strzałem z lasera. Innych
obrażeń Barrissa nie zauważyła.
Czekał na nią z cynicznym uśmieszkiem, którym nauczyła się gardzić.
- Pijany t’landa Til nie hałasuje tak jak ty - powiedział. - Mimo to jak zawsze miło
cię widzieć, padawanko Offee. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Przybiegłaś, żeby mi
pogratulować kolejnego zwycięstwa nad wrogami Republiki? - spytał, lekceważącym
gestem wskazując na ciała rozsiane u jego stóp.
Zaczynało ją ogarniać szaleństwo. Czuła pragnienie, wręcz wolę zniszczenia go.
W tej chwili zrozumiała dokładnie, o co chodziło mistrzyni Unduli, gdy mówiła o
kusicielskiej mocy Ciemnej Strony. Nie marzyła o niczym innym, jak tylko o tym, by
zamienić mordercę w kupkę popiołu, a najgorsze było to, że potrafiłaby to zrobić.
Ciemna Strona żyła w niej, a w tej chwili nawoływała potężnym głosem. Wysiłek nie
był potrzebny; wystarczyło uwolnić ciemność.
Phow Ji musiał dostrzec prawdę w jej twarzy, bo w jego szeroko otwartych oczach
widać było zaskoczenie.
- Poważnie myślisz, że mogłabyś dotrzymać mi pola? Jestem mistrzem teräs käsi,
stylu hapańskiego, echani, tae-jitsu i tuzina innych, równie śmiercionośnych stylów
walki. Jestem...
- Jesteś mordercą - przerwała mu głosem cichym, ale pełnym wściekłości. Umilkł.
- A ja dopilnuję, żebyś nie zabił nikogo więcej.
Ji uśmiechnął się i lekko wzruszył ramionami, odzyskując pewność siebie.
Rozstawił nogi, przyjmując pozycję bojową.
- Więc zaczynaj, Jedi.
Kiedy było po wszystkim, Barrissa spędziła wiele bezsennych nocy na
rozmyślaniu o tym, co by zrobiła. Czy ustąpiłaby, przyjęła wyzwanie i użyła Mocy,
żeby go zniszczyć? A może wzniosłaby się ponad pierwotny instynkt i wykorzystała
tylko tyle potencjału, by go unieszkodliwić? Krótko mówiąc, czy poddałaby się
Ciemnej Stronie, czy też nie?
Nigdy nie miała się dowiedzieć.
Phow Ji zachwiał się nagle i wytrzeszczył oczy w wyrazie bezbrzeżnego
zdumienia. Barrissa pojęła, że coś uderzyło go od tyłu. Gdy się odwrócił, ujrzała grubą
końcówkę i lotki strzałki sterczącej z jego pleców. Żołnierz separatystów ukrywający
się gdzieś w bagiennym gąszczu wziął go na cel. I choć Phowowi Ji nie brakowało ani
Medstar I – Chirurdzy Polowi
188
siły, ani umiejętności, ani szybkości, w żaden sposób nie mógł uniknąć pocisku,
którego nie widział.
Barrissa rozszerzyła bąbel świadomości, lokując się w jego centrum. Pomyślała,
że gdyby nie oślepił jej gniew, prawdopodobnie wyczułaby zbliżający się atak na tyle
wcześnie, by ostrzec Ji. Teraz jednak było na to za późno. Morderca upadł na kolana i
na oczach padawanki runął ciężko na mokry piach. Leżał nieruchomo, jeśli nie liczyć
drobnych, rytmicznych skurczów, które uginały jego palce.
Barrissa nie wyczuwała już niebezpieczeństwa; strzelec najwyraźniej nie czekał w
ukryciu, by przyjrzeć się rezultatom zasadzki. To oznaczało, że miała chwilę swobody,
choć sytuacja w każdej chwili mogła się odmienić. Nie zawężając pola percepcji,
przyklęknęła obok Ji, by go zbadać.
Jego dłonie były zimne, a skurcze wciąż trwały. Najprawdopodobniej porażenie
układu nerwowego, pomyślała. Odchyliła powiekę Phowa Ji i przekonała się, że źrenica
jest zwężona. Oddech rannego był szybki i płytki. Wydawało się oczywiste, że strzałka
była zatruta mocną neurotoksyną, może paraleptyną albo titroksynatem. Separatyści
specjalizowali się w wykorzystywaniu takich „dzieł” biochemii, a nawet gorszych.
Barrissa wiedziała, że jeśli nie pomoże rannemu szybko, będzie po nim.
Nie miała czasu na wzywanie pomocy, nawet gdyby znalazł się w okolicy wolny
medlifter, co było raczej wątpliwe. Istniał jednak alternatywny sposób ratowania
innych.
Moc.
Nie zastanawiając się ani chwili nad ironią tej sytuacji, Barrissa przyklęknęła obok
Ji. Wyjęła strzałkę z jego pleców, przewróciła go i położyła mu dłonie na piersiach.
Przemknęła jej przez głowę myśl, jak łatwo byłoby pozwolić, żeby paraliż
ośrodkowego układu nerwowego wykonał zadanie, które ledwie parę minut temu tak
bardzo chciała wziąć na siebie. Pokusa jednak minęła. Barrissa była uzdrowicielką Jedi,
a przed sobą miała żywą istotę, która potrzebowała pomocy.
Nie widziała potrzeby komplikowania sytuacji.
Zamknęła oczy, by otworzyć serce i umysł na potęgę Mocy.
Android dogonił Dena Dhura w chwili, gdy ten szedł w stronę swej kwatery. Była
to jedna ze standardowych jednostek żniwnych - cokolwiek zaśniedziały i poobijany,
ale wciąż krzepki automat do zbierania boty.
- Pan Den Dhur? - spytał android.
- A kto pyta?
Jeżeli jakakolwiek maszyna mogła sprawiać wrażenie zmieszanej, to na pewno ta.
- Mam dla pana przesyłkę.
- A kto jest nadawcą?
- Porucznik Phow Ji.
O-oo, pomyślał Den. Spojrzał na paczkę, a zaraz potem na androida.
- To chyba nie jest jedna z tych, co wybuchają, co?
- Raczej nie, proszę pana. Przesyłka, o której mówimy, jest nagraniem do
holoprojektora. Nie zawiera materiałów wybuchowych.
Michael Reaves, Steve Perry
189
Den kiwnął głową.
- Dobra.
Android wysunął z piersi zasobnik i manipulatorem wyjął z niego urządzenie,
które - ku niemałej uldze Sullustanina - rzeczywiście wyglądało raczej na standardową
holokość niż na bombę.
Biorąc ją do ręki, upewnił się:
- Dał ci to Ji, tak?
- Nie, proszę pana, nie dał. Prosił tylko, żebym zarejestrował jego poczynania. To
jest rezultat, który polecił mi dostarczyć panu.
Den wciąż jeszcze nie mógł zmusić umysłu do pogodzenia się z koncepcją
„prezentu od Phowa Ji”.
- Wymienił mnie z nazwiska?
- Nie, proszę pana. Powiedział, cytuję: „Daj to temu wyłupiastookiemu,
karłowatemu szczurbaczowi, któremu się zdaje, że jest bezcennym darem galaktyki dla
świata mediów”. Dokonałem pewnej ekstrapolacji tej wypowiedzi - dodał skromnie
android.
- Teraz ci wierzę. W porządku, podziękuj mu ode mnie.
- Obawiam się, że to zupełnie niemożliwe, proszę pana. Porucznika Phowa Ji nie
ma już wśród żywych.
Po tych słowach nawet stado marszczynosów nie powstrzymałoby Dena przed
sprinterskim biegiem do własnej kwatery i natychmiastowym odtworzeniem nagrania.
Zaciemnił pomieszczenie, wcisnął holokość do aparatu i uruchomił projektor. Po chwili
rozkwitł przed nim trójwymiarowy obraz.
Sceną akcji była niewielka polana pośród dżungli. Uzbrojony android zwiadowca
armii separatystów przystanął właśnie na jej skraju, rozejrzał się dookoła i wyszedł na
otwartą przestrzeń.
W tym momencie na pierwszym planie ukazał się Phow Ji, odwrócony plecami do
kamery rejestrującej zdarzenie. Miał przy sobie dwa blastery w kaburach zawieszonych
nisko na biodrach. Wyglądało na to, że android nie widzi go i nie słyszy, lecz sytuacja
zmieniła się diametralnie, gdy Ji zawołał:
- Hej ty, mechaniczny! Tu jestem!
W chwili, gdy android zwrócił się ku niemu, Ji wyszarpnął blastery z kabur
ruchem tak szybkim, że niemal niezauważalnym, po czym wypalił. Dwa bolty trafiły w
fotoreceptory maszyny, oślepiając ją natychmiast.
Ji zerwał się do biegu i po pięciu czy sześciu szybkich krokach w prawo rzucił się
na ziemię. Android tymczasem posłał serię z działka laserowego dokładnie w to
miejsce, w którym jego przeciwnik stał sekundę wcześniej.
Phow Ji przetoczył się dalej, poderwał na kolana i strzelił ponownie. Tym razem
sześć czy siedem boltów trafiło w szczelinę pod skrzynką kontrolną androida. Den
wiedział, że to słabe miejsce pancerza w tym modelu bojowych automatów, na tyle
małe, że rzadko bywało ostrzeliwane na polu bitwy.
Tym razem jednak było. Niebieskawy dym uniósł się nad obudową androida,
który przechylił się na bok i zamarł w bezruchu, całkowicie wyłączony.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
190
Ji znowu zaczął biec ku prawej stronie kadru.
Z lasu wyszło trzech salissjańskich najemników, ostrzeliwując się z karabinów
blasterowych. Świetliste smugi plazmy raz po raz przecinały powietrze.
Ji zygzakował to w lewo, to w prawo, zmieniając rytm kroków, gdy strzały
uderzały w ziemię tuż przed nim albo tuż obok. Potem odpowiedział ogniem: raz,
drugi, trzeci - i już wszyscy trzej najemnicy leżeli na ziemi martwi.
Ciężko opancerzony superandroid bojowy wychynął spomiędzy drzew, osłaniając
kryjących się w tyle dwóch kolejnych najemników. Ji rzucił się na nich, zanim się
zorientowali, że są w niebezpieczeństwie. Uderzył ciałem pierwszego i postrzelił
drugiego, a następnie trzykrotnie wypalił w stronę androida, który - podobnie jak
poprzedni - zgasł nagle w chmurze ognia i dymu. Den przyglądał się temu ze
zdumieniem. Na matczyne mleko, ten gość był niewiarygodnym strzelcem, pomyślał.
Dwa pistolety, w pełnym biegu, w trudnym terenie, i taka precyzja...
Ji wsunął broń do kabur i usiadł na plecach jednego z najemników, który żył
jeszcze i próbował wstać. Pochwycił go od tyłu za głowę i z całej siły szarpnął w bok.
Den usłyszał wyraźnie trzask kręgów szyjnych Salissjanina.
Wydawało mu się, że wyczerpał już zapas zdumienia na ten dzień, ale już po
chwili opadła mu szczęka, gdy z lasu wyszli kolejni dwaj najemnicy, a Ji po prostu
wyjął blastery i dwoma strzałami wybił im broń z rąk.
Den nigdy dotąd nie widział takiego numeru, nawet w bardzo rozrywkowych
holodramach.
Trójwymiarowy wizerunek Phowa Ji wsunął broń z powrotem do kabur i ruszył
biegiem, by zmierzyć się ze zdumionymi Salissjanami w walce wręcz. Pierwszy padł na
ziemię trafiony ciosem pięści młota w skroń; drugi przyjął na gardło potężne uderzenie
łokciem. Mistrz ponownie sięgnął po pistolety - tak szybko, że blastery jakby znikąd
pojawiły się w jego dłoniach - i oddał serię strzałów ku niewidocznym celom, ukrytym
gdzieś w lesie. Atakował tak długo, aż wyczerpały się ogniwa, raz po raz odwracając
się ku nowym przeciwnikom. Potem odrzucił bezużyteczną broń i ruszył w głąb lasu,
by po chwili zniknąć z pola widzenia kamery.
Wkrótce potem z listowia wypadł szerokim łukiem kolejny najemnik. Wylądował
głową w dół na skalistej łacie pośród zielska, z głośnym trzaskiem pękających kręgów.
Drugi wytoczył się spomiędzy drzew na miękkich nogach, by po chwili upaść,
przyciskając dłonie do poczerniałej, dymiącej rany w brzuchu.
Ji powrócił na polanę z karabinem blasterowym w dłoni. Ustawił broń na ogień
ciągły, bez litości kosząc wciąż niewidocznych przeciwników. Kolejni Salissjanie
wyłonili się z dżungli, ostrzeliwując się z broni różnego typu. Kula z miotacza musnęła
prawe udo Phowa Ji, rozdzierając płótno i ciało. Krew trysnęła z rany i szybko zaczęła
wsiąkać w spodnie. Wojownik z Bunduki odwrócił się natychmiast i ukarał najemnika
strzałem z blastera prosto w twarz.
Z prawej strony nadleciał kolejny bolt. Trafił nisko w bok torsu Phowa Ji i wypalił
dziurę na wylot. Rana nie była jednak śmiertelna, może dlatego, że ogromna
temperatura wiązki przyżegała rozprute tkanki. Mistrz odwrócił się spokojnie,
wymierzył i strzelił napastnikowi prosto w pierś.
Michael Reaves, Steve Perry
191
Teraz akcja stała się naprawdę interesująca.
Rozległy cień przesłonił nagle światło słońca. Ji zadarł głowę, a android
rejestrujący walkę powtórzył jego ruch. W kadrze pojawił się duży statek desantowy,
wiszący na wysokości dobrych pięćdziesięciu metrów. Tuzin żołnierzy z plecakami
repulsorowymi wylądował na polanie sekundę później, ostrzeliwując się intensywnie.
Ji zastrzelił ośmiu z nich, skacząc, zygzakując i tocząc się po ziemi, podczas gdy
bolty plazmy wyrywały płaty ziemi wokół niego. Był to pokaz akrobatyki na poziomie
Jedi, lecz separatyści wreszcie się wstrzelali i Phow Ji upadł na ziemię w deszczu
energetycznych wiązek.
Gdy znieruchomiał, najwyraźniej śmiertelnie ranny, pozostali żołnierze zbliżyli
się do niego ostrożnie.
Kiedy stanęli nad konającym, Ji wyjął z kieszeni granat termiczny i uniósł go w
górą. Uśmiechnął się, uruchamiając zapalnik.
Próbowali uciec, lecz nie mieli szans. Detonacja granatu zamieniła polanę w
piekło i plamę światła tak jaskrawą, że nawet trójwymiarowy obraz zbielał na chwilę,
mimo automatycznych filtrów wbudowanych w kamerę androida. Gdy obraz powrócił
do normy, z Phowa Ji i jego wrogów pozostał jedynie dymiący krater w wilgotnej
ziemi.
Teraz dopiero Den Dhur zdał sobie sprawę, że jest spocony mimo względnego
chłodu panującego w kabinie. Wyciągnął przed siebie drżącą rękę i wyłączył
holoprojektor.
I nagle poczuł, że nie jest sam.
Odwrócił się gwałtownie i równie szybko uspokoił, gdy rozpoznał stojącą za nim
postać.
- Czy... widziałaś całe nagranie? - spytał.
- Tak - odparła padawanka. - Phow Ji postarał się, żebym i ja dostała kopię.
- Ale... Dlaczego on... - Den nie mógł wydusić z siebie całego pytania. Odwiedził
w życiu wiele planet i widział niemało przemocy, ale nigdy jeszcze nie był świadkiem
czegoś podobnego.
Barrissa Offee milczała tak długo, że Sullustanin zaczął już podejrzewać, że nie
usłyszała pytania. Wreszcie westchnęła i powiedziała:
- Uratowałam mu życie. Dzisiaj rano. Dostał w plecy zatrutą strzałką, a ja
ocaliłam go używając potęgi Mocy.
Den wolno skłonił głowę.
- Domyślam się, że był niezupełnie wdzięczny.
- Wpadł w furię. Myślałam, że zaatakuje mnie na miejscu. Nie wiem właściwie,
dlaczego tego nie zrobił. Po prostu odwrócił się i odszedł. Wróciłam do bazy, żeby
zająć się rannymi. Wkrótce po tym, jak ustabilizowaliśmy ostatniego pacjenta, android
doręczył mi kopię tego nagrania.
Den wyjął holokość z gniazda projektora i spojrzał na nią w zamyśleniu. Była
warta fortunę, jeśli wziąć pod uwagę sławę bohatera, którą zyskał ostatnio Phow Ji. Ale
czy mistrz z Bunduki wiedział o tym? Czy chciał, żeby Den zarobił na jego śmierci, bo
Medstar I – Chirurdzy Polowi
192
kojarzył go jako reportera, który - choć niechcący - przysporzył mu popularności?
Czyżby Phow Ji, na swój pokrętny sposób, próbował odwdzięczyć się Sullustaninowi?
- To nie wyjaśnia motywów jego czynu. Jeden człowiek celowo wszczyna walkę z
całym plutonem nieprzyjaciół? To czyste szaleństwo.
- Raczej m’nussh - odparła Barrissa.
- Co takiego?
- Tak nazywają ten stan Wookiee z Kashyyyku. Dla Trandoszan z kolei to davjäan
inyameet - „pożar krwi”. Ludzie używają określenia „szał bojowy”. To stan
samobójczej wściekłości, prawdziwego amoku, w którym życie człowieka przestaje się
liczyć, a ważna jest tylko odpowiedź na pytanie: „Ilu jeszcze zdołam zabrać ze sobą?”
- Słyszałem o tym. Sądzisz, że Ji popełnił coś w rodzaju rytualnego samobójstwa?
- Pewnie można tak to rozumieć. Samobójstwo z domieszką ludobójstwa.
Den westchnął ciężko. Wsunął holokość do pudełka i odłożył na półkę zawieszoną
na ścianie.
- Co z tym zrobisz? - spytała Barrissa.
- Nie jestem pewien. Mógłbym na tym świetnie zarobić, to chyba jasne. Ale z
drugiej strony wziąłbym czynny udział w przekręcie, którego celem jest uczynienie z
Phowa Ji bohatera wojennego.
- A ty przecież nie widzisz sensu bohaterstwa.
- Tego nie powiedziałem - obruszył się Den. - Właściwie indoktrynowany bohater
może się przydać jako ruchomy cel, który odciągnie odstrzał od tych bystrzejszych
istot, które pojmują, że w gruncie rzeczy jesteśmy tchórzami i cynikami.
Barrissa uśmiechnęła się, zbierając do wyjścia.
- Bądź pewny, że ja zachowam sprawę w tajemnicy, Den, ale wiedz też, że twoja
aura nie jest aurą ani cynika, ani tchórza. Zdecydowanie pobłyskuje w niej pierwiastek
bohaterstwa.
To powiedziawszy, wyszła z ciasnej kabiny, a Den jeszcze przez chwilę spoglądał
za nią.
- O nie - mruknął. - Tylko nie to.
Michael Reaves, Steve Perry
193
R O Z D Z I A Ł
37
Nawet jeśli nie liczyć szalejącej jak co dnia burzy z piorunami oraz jakby
bliższych niż zwykle eksplozji pocisków moździerzowych, w sali operacyjnej było
zdecydowanie głośniej niż zwykle. Jos przeprowadzał właśnie wyjątkowo paskudną
resekcję jelita - pewien żołnierz najprawdopodobniej bardzo się najadł na kilka godzin
przed tym, jak pocisk z tradycyjnego karabinu maszynowego przebił mu jelito cienkie -
gdy odezwały się naścienne głośniki.
- Uwaga, cały personel! - przemówiły podnieconym, jazgotliwym głosem. -
Mobilna Republikańska Jednostka Chirurgiczna numer Siedem zostaje przeniesiona.
Początek operacji: godzina osiemnasta! To nie są ćwiczenia! Powtarzam: to nie są
ćwiczenia!
- Daj mu łatę, proszę - odezwał się Jos.
Tolk pospiesznie zakleiła ranę, omal nie upuściwszy łaty.
- Spokojnie, Tolk. Jesteś spóźniona na spotkanie, czy co?
- Nie słyszałeś obwieszczenia?
- Słyszałem. Bo co?
- Spójrz na chrono, jest siedemnasta czterdzieści pięć. Za piętnaście minut
będziesz stał pośrodku pustego bagna, w deszczu, podczas gdy maszyny bojowe będą
się starały trafić w twój spóźnialski tyłek, jeżeli nie skończymy tej operacji.
- Tak sądzisz?
Zanim Tolk zdążyła odpowiedzieć, rozległ się donośny huk eksplozji, która
zatrzęsła salą operacyjną. Stół zawibrował tak mocno, że pacjent przesunął się w stronę
krawędzi.
- Jasny gwint! - zawołał Jos. - Co to było?
Vaetes zajrzał do sali i powiedział:
- Właśnie dostaliśmy bezpośrednie trafienie w pole ochronne z broni
cząsteczkowej. Główny generator wysiadł, jedziemy na zapasowym. Nie wiemy, skąd
się wzięła ta formacja, ale zaledwie dziesięć kilometrów stąd znajduje się osiemset
androidów bojowych. Posuwają się po Bagnach Jackhacka z całkiem przyzwoitą
prędkością. Grunt jest tam zbyt podmokły, żeby nasi żołnierze mogli się porządnie
okopać. Z tego samego powodu androidy nie zbliżają się tak szybko, jak potrafią, ale i
Medstar I – Chirurdzy Polowi
194
tak byłoby najlepiej, gdybyście w tej chwili pozamykali pacjentów i przygotowali do
ewakuacji. Nasza mobilna jednostka lada chwila udowodni, że zasługuje na swoją
nazwę.
Jakby na potwierdzenie słów dowódcy kolejna eksplozja wstrząsnęła budynkiem,
tym razem na tyle mocno, by ze stojaka pospadały baseny. Puste naczynia uderzyły o
posadzkę z metalicznym brzękiem.
- Czy nie mieliśmy trzymać ich w chłodni? - spytał Jos. - Żeby naszym pacjentom
było jeszcze mniej przyjemnie?
Usłyszał za plecami głos Zana, który zaklął szpetnie w języku pugali. Większość
treści umknęła Josowi, ale sama intonacja była wystarczająco krwista.
- Jeśli uszkodzą moją quetarrę, to osobiście dopadnę tego Dooku, wykroję mu
organy rozrodcze i nakarmię nimi ślimaki bagienne.
- Zaklej go do końca i uruchom pakiet stabilizacyjny - polecił Jos Tolk. - Jak tylko
skończysz, pakuj swoje zabawki. Gdzie mamy punkt zborny?
- Kwadrant południowo-wschodni, przy zapasowym generatorze pola.
- Jasne. Hej, ludzie - zawołał. - Słyszeliście pułkownika: pora zamykać budę i
spadać!
Jos wycofał się z pola sterylizującego, ściągnął rękawiczki i szybko sprawdził stan
pacjentów i podległych mu ludzi. Istniała specjalna procedura na okoliczność
ekspresowej przeprowadzki - w armii istniała oczywiście procedura na każdą
okoliczność - ale personel szpitala zasiedział się nieco w tym miejscu. Jos sam niewiele
pamiętał z oficjalnych instrukcji.
Pole energetyczne przeniosło kolejną falą wibracji. Jeżeli te wybuchy były
właściwym wskaźnikiem powagi sytuacji, to pospieszne pakowanie i przenosiny w
bezpieczne miejsce może nie były złym pomysłem. Oczywiście zakładając, że na tej
planecie istniało jakieś bezpieczne miejsce...
Szybkim krokiem ruszył w głąb korytarza. Ćwiczyli zachowanie w takiej sytuacji
co najmniej kilka razy, podczas tych niezmiernie rzadkich chwil, kiedy nie przybywało
pacjentów. Wszyscy służący w tej jednostce medycznej powinni więc byli znać swoje
zadania i wiedzieć, co robić w obliczu realnego zagrożenia. Jos popatrzył po twarzach
salowych i pielęgniarek tłoczących się w korytarzu. Pocieszające było, że nie wyglądali
na przesadnie wystraszonych; wszyscy jako tako wykonywali swoją robotę.
Wybiegł z budynku. Deszcz nareszcie ustał, ale silny wiatr wciąż jeszcze
próbował mieszać cuchnące powietrze. Androidy budowlane i androidy tragarze z serii
ASP pracowały szybko, rozkładając prefabrykowane budynki szpitala i skupiska kabin
dla personelu. CLL-8 ładowały sprzęt i materiały do lifterów transportowych, które
parkowały bezczynnie, odkąd Jos został skierowany do tego obozu. Specjalnie
przebudowane androidy z serii FX-7 zajmowały się przewożeniem pacjentów na
repulsorowych łóżkach. Medliftery i zaadaptowane pospiesznie platformy transportowe
zabierały ich w drogę. To właśnie pacjenci liczyli się teraz przede wszystkim, ale nikt
nie byłby zadowolony, gdyby personel pomocniczy dostał się w ręce wroga lub poległ
w obronie obozu.
Michael Reaves, Steve Perry
195
Wszystko to odbywało się tak pospieszenie, w tak dziwnej atmosferze, że
sprawiało wrażenie nierealnego widowiska. W jednej chwili lekarze operowali
pacjentów, a w następnej już próbowali uciec przed wojną, która pędziła w ich stronę
jak pociąg lewitujący nad magnetyczną szyną.
Jos pobiegł do swojej kabiny, by spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Każdy miał
obowiązek trzymać w gotowości torbę z niezbędnym ekwipunkiem, lecz po tylu
miesiącach spędzonych w jednym miejscu Jos zaczął korzystać z czystej odzieży i
zapasów zgromadzonych na czarną godzinę, więc w efekcie torba była niemal pusta.
Androidy miały zabrać wszystko, co pozostawiłby w kabinie, a potrafiły to
uczynić znacznie bardziej efektywnie niż on sam. Mimo to, nawet gdyby ewakuację
zorganizowano w sposób doskonały, żadna siła pod bezlitosnym słońcem planety
Drongar nie mogła zagwarantować, że wszyscy będą gotowi o osiemnastej - chyba że
androidy odpowiedzialne za przeprowadzkę miały w zanadrzu kilka magicznych
sztuczek.
Zan dotarł do pokoju wcześniej i właśnie upychał skarpetki wokół quetarry, by
dodatkowo oddzielić ją od ścianek futerału.
- Nie weźmiesz tego do transportowca - zauważył Jos, przystępując do pakowania.
- Pudło będzie musiało polecieć z ciężkim sprzętem.
- Wiem. A myślałeś, że dlaczego wpycham tu te skarpetki?
- Żeby się zabezpieczyć przed kradzieżą? Ktokolwiek uchyli wieko i zaciągnie się
aromatem twoich skarpet, już nigdy nie pomyśli o złodziejstwie... A swoją drogą,
zdawało mi się, że to futerał ze wzmocnionego duraplastu - dorzucił Jos, zamykając
torbę.
- Musiałby być z neutronium, żebym mógł bez strachu powierzyć go tym
androidom. Niektóre z naszych ASP zajmowały się kiedyś załadunkiem statków
handlowych, wiesz? Mają taki talent, że potrafiłyby „przypadkiem” uszkodzić nawet
blok karbonitu w durastalowym sejfie.
- Uwaga, cały personel - zahuczał głośnik. - Transportowce będą...
W tym momencie bomba eksplodowała w uchu Josa - takie przynajmniej odniósł
wrażenie. Basowy huk zmienił się nagle w ultradźwiękowy pisk; świetlik umocowany
w stropie z łomotem spadł na koję Korelianina, a ta zawaliła się, gdy pod ciężarem
pękły wspierające ją plastoidowe nóżki.
- Co u...?
- Zapasowy generator pola ochronnego właśnie został przeciążony. I padł -
wyjaśnił Zan. - Następne bezpośrednie trafienie usmaży na chrupko wszystkich, którzy
nie ukryją się w schronie.
- Skąd wiesz?
- Spędziłem kiedyś lato pracując u wuja, który instalował tarcze i kopuły ochronne
dla kompanii górniczej Vuh’Jinêau. Wiem, jaki odgłos wydaje przeciążony generator, i
uwierz mi, bardzo chcemy znaleźć się teraz daleko stąd. - Zabrak trzasnął klapą futerału
i sięgnął po torbę podręczną. - Prędko, Jos. Wygaszacze mogą nas ochronić przed
piorunami, a czasem nawet częściowo przed strzałem z lasera, ale jedno trafienie
Medstar I – Chirurdzy Polowi
196
wystarczy, by wyparowały. A my razem z nimi. - Zan po raz ostatni rzucił niespokojne
spojrzenie na futerał, po czym puścił się biegiem w stronę drzwi.
Jos dotrzymał mu kroku.
- Czy separatyści nie rozumieją, że te eksplozje niszczą uprawy boty?
- Może chciałbyś zostać i podyskutować z nimi na ten temat? Ja osobiście wolę do
nich napisać gorący list.
Zan zniknął za drzwiami, by dołączyć do uciekających. Jos ruszył jego śladem.
Dla Dena Dhura nie była to pierwsza pospieszna ewakuacja, więc nie przejmował
się zbytnio. W każdym razie nie przejmował się aż do chwili, gdy padł generator pola.
Wtedy w jego poczynania wkradła się pewna nerwowość. To prawda, był
dziennikarzem i teoretycznie wróg nie miał prawa strzelać do niego, gdyby tylko
zeskanował jego identyfikator, lecz w niejednej strefie działań wojennych usmażono
już reportera czy dwóch tylko po to, by udowodnić, że żaden system nie jest doskonały.
Zbliżający się żołnierze armii separatystów zapewne nie mierzyli celowo w budynki
szpitalne - a przynajmniej nie powinni byli tego robić - lecz przypadkowe ofiary
towarzyszyły każdemu bombardowaniu, a w tym nieprzyjaznym klimacie po kilku
dniach zwłoki żołnierza i cywila śmierdziały jednakowo.
Den spieszył więc do przydzielonego mu punktu ewakuacyjnego, korzystając po
drodze ze wszystkiego, co mogło mu zapewnić jaką taką ochronę. Wielkie chmury
czarnego dymu unosiły się już nad bagnami ogarniętymi pożarem. Można było
uwierzyć, że tak podmokłe tereny nie mogą się palić, ale błąd - śmiertelny błąd -
popełniłby ten, kto oparłby nadzieję na przeżycie właśnie na tej wierze. Den widział już
kiedyś cały kontynent w ogniu... ale jak się nazywała tamta planeta? Poczuł pustkę w
umyśle. Cóż, nie czas teraz na roztrząsanie dawnych niebezpieczeństw. Nie wtedy, gdy
dookoła płoną drzewa, a popiół sypie się z nieba jak czarny śnieg, co wskazywało
nieomylnie, że armia androidów z każdą minutą przedziera się coraz bliżej obozu.
Najwyższy czas opuścić tę imprezę, pomyślał Den. Spacer alejami wspomnień
zafunduję sobie później - o ile będzie jakieś później.
Androidy obsługujące transportowce, potężne ASP i podnośniki nie ustawały w
wysiłkach, rozbierając budynki mieszkalne, pakując skrzynie, pracując szybko i
wydajnie. Towarzyszyły im grupki mniejszych androidów złomiarzy, które zbierały
szczątki budowli i sprzętów i wbudowanymi palnikami plazmowymi topiły resztki
metali, plastalowych lin i innych śmieci uznanych za niewarte ewakuacji, a
jednocześnie zbyt cenne, by można było pozostawić zawarte w nich surowce
nieprzyjacielowi. Klasyczna taktyka spalonej ziemi, praktykowana przez obie strony.
Den miał wrażenie, że akcja przebiega całkiem nieźle. Jeszcze dwadzieścia,
trzydzieści minut i wszystko będzie spakowane, gotowe do drogi ku bardziej
bezpiecznej okolicy. Nadchodząca armia androidów miała zobaczyć w wieczornym
słońcu jedynie suchy plac pośrodku bagien i absolutnie nic więcej. O ile dopisze nam
szczęście, dodał w duchu Sullustanin.
Wielkim problemem było oczywiście porzucenie pól boty. Choć roślina ta
porastała - w gruncie rzeczy jak chwast - cały obszar Tanlassy, oficjalna polityka władz
Michael Reaves, Steve Perry
197
zakładała niedopuszczanie do sytuacji, w której separatyści przejmują nowe zasoby.
Biegnąc przez topniejący w oczach obóz, Den widział na horyzoncie ciężko
pracujących żniwiarzy - i tych automatycznych, i organicznych - których zadaniem
było zebranie z pól resztek boty. Niestety, po ciężkim ostrzale artyleryjskim nie zostało
jej wiele. W pobliżu stał jeden z transportowców, gotów zabrać zbieraczy i ich zdobycz
poza strefę walk. W stan gotowości postawiono też oddział zmodyfikowanych
androidów dekontaminacyjnych, których zadaniem było spryskanie herbicydami tego,
czego nie uda się zebrać. Skoro Republika nie mogła wykorzystać zasobów do końca,
to dlaczego mieliby to robić separatyści? Oczywiście szkoda było tak cennego surowca,
ale na wojnie jak to na wojnie - ofiary muszą być.
Pięćset metrów od miejsca, w którym znalazł się Den, pojawił się jasny rozbłysk,
a chwilę później rozległ się donośny huk i powietrze popłynęło nagle w kierunku
eksplozji. Zaraz potem rozeszła się fala gorąca, doskonale wyczuwalna mimo upału.
Reporter skrzywił się lekko. Gdyby bomba termiczna zboczyła z kursu o stopień
lub dwa, i on, i cała reszta personelu szpitala byliby teraz zwęglonym kawałkiem
historii. Najwyższy czas uciekać, pomyślał Den.
W szybko zapadającej ciemności widział lekarzy z oddziału chirurgicznego,
którzy biegli ku punktom zbornym. Jos, Zan, Tolk i kilkoro techników pędzili wjednym
kierunku: do wahadłowca wiszącego może metr nad ziemią. Towarzyszył im I-5.
Szczątki bazy zasnuwał coraz gęstszy dym. Fale gorąca biły od wybuchających tu
i ówdzie pożarów. Od czasu do czasu półmrok przeszywały wiązki naładowanych
cząstek i blasterowe bolty, wciąż jeszcze dalekie, lecz już dobrze widoczne. Den
wyobrażał sobie, że słyszy skwierczenie płonących bagiennych roślin.
Zgiełk, upał, eksplozje, woń strachu w powietrzu. Każde miejsce, które odwiedził
jako korespondent wojenny, różniło się od poprzedniego, lecz ta mieszanka bodźców
zawsze była taka sama.
Uciekaj! Kryj się! Prędzej! Dobrze znał ten smak.
Transportowce, które miały zabrać ostami rzut personelu, wyłoniły się z mroku.
Turbiny repulsorów warkotały i poświstywały, a androidy robocze metodycznie
zaganiały zdezorientowanych ludzi w stronę czekających maszyn. Doskonale, pomyślał
Den, biegnąc w ich stronę.
Coś wybuchło na przeciwległym krańcu obozu - sądząc po odgłosie, mogło
rozpaść się koło zamachowe generatora; wskazywały na to zwłaszcza metaliczne
gwizdy. Den Dhur pochylił się jeszcze niżej, nie przerywając biegu. Wolał nie znaleźć
się na drodze metalowych odłamków - wysokoobrotowe koła, które nie wytrzymywały
naprężeń, rozpadały się niekiedy na kawałki, które z rykiem pokonywały nawet dystans
paru kilometrów, zanim się zatrzymały... w ziemi, w błocie, w ciele czy w kości.
W strefie wojny można zginąć na wiele sposobów, jedynie ostateczny rezultat jest
zawsze taki sam...
Medstar I – Chirurdzy Polowi
198
R O Z D Z I A Ł
38
Punkt ewakuacyjny był tuż przed nimi; Jos widział już statek czekający na niego,
Tolk i kilkoro innych. Nie rozpoznawał typu, ale maszyna wyglądała na wystarczająco
dużą, wystarczająco szybką i wystarczająco pustą, by spełnić jego oczekiwania. Poczuł
coś na kształt ulgi. Więc jednak się uda!
W kłębach dymu widział sylwetki Zana, Tolk, I-5 oraz jednego czy dwóch
techników medycznych, którzy biegli obok.
- Wszystko w porządku? - zawołał w ich kierunku. - Potrzebuje ktoś pomocy?
- Tak. Wszyscy oprócz mnie - odpowiedział mu android. I-5 biegł w dobrym
tempie, o dziwo stawiając nogi na nierównym gruncie bardziej pewnie niż
towarzyszący mu ludzie. - Pan, na przykład - dodał, zerkając na Josa i wskazując na
ziemię przed nim - za chwilę wskoczy w pokaźną kępę purpurowego szczypokostu.
Jos zatrzymał się nagle. Android miał rację - kilka kroków dalej rosła kolonia
trujących roślin, jednych z najmniej przyjemnych przedstawicieli flory na Drongarze.
Ostrzeżenie I-5 uratowało go przed wieloma dniami przeszywającego bólu, a może
nawet przed szokiem anafilaktycznym i śmiercią.
Zanim Jos zdążył skręcić, android skierował prawy palec wskazujący na kępę
szczypokostu i wystrzelił w jej kierunku spójną wiązkę jaskrawoczerwonego światła.
Nie zwalniając kroku, wolno przesuwał dłoń tak, by wyciąć przed sobą mniej więcej
metrowy pas wolny od niebezpiecznych roślin.
- Dzięki - rzucił Jos, wbiegając na ścieżkę, którą przygotował dla niego android. -
Nie wiedziałem, że masz laser.
- Jeszcze trzydzieści minut temu ja też nie wiedziałem - odparł I-5. - Właśnie
wtedy odzyskałem łączność z kolejnym ogniwem mojej siatki kognitywnej. Mam też
wrażenie, że odkryłem w sobie wyjątkową zdolność do wokalizacji harmonicznej.
- Naprawdę? - wysapał Zan, próbując dotrzymać kroku androidowi. Zabrak nigdy
nie troszczył się zbytnio o kondycję fizyczną i właśnie teraz płacił cenę za to
zaniedbanie. - Będziemy musieli pomuzykować w duecie, zakładając, że przetrwamy tę
przeprowadzkę w jednym kawałku.
Michael Reaves, Steve Perry
199
- Spokojna głowa - odpowiedział mu Jos. - Jutro o tej porze będziesz nas raczył tą
serenadą, nad którą tak usilnie pracujesz. Wiesz, o której mówię? Brzmi tak, jakby ktoś
dusił kowakiańską małpojaszczurkę.
- Jeżeli chodzi ci o mój najnowszy poemat tonalny - odparł cokolwiek sztywno
Zan - to mogę tylko powiedzieć, że...
Cokolwiek chciał dodać, nie pozwoliła mu na to kolejna wiązka cząstek; tym
razem przecięła powietrze w odległości najwyżej stu metrów, wzbijając fontannę błota,
które wiatr poniósł wprost na biegnących. Jęknęli z obrzydzeniem jak na komendę i
tylko I-5 zachował milczenie; szlam spłynął po jego metalowej skórze, nie
pozostawiając żadnych śladów.
- Niezła sztuczka - pochwaliła Tolk, próbując wytrzeć twarz rękawem. Udało jej
się jedynie przemieścić błotniste plamy w inne okolice. Jos powstrzymał jakoś chęć
przyjścia jej z pomocą; w końcu sam nie był ani trochę czyściejszy.
- Nie odmówię pani racji. Sam jestem z niej zadowolony - odparł radośnie I-5. -
Moje sensory powierzchniowe analizują skład chemiczny błota i jego lepkość, a
następnie odrzucają go metodą elektrostatyczną. Jeszcze jedna ciekawa umiejętność,
którą odkryłem w sobie całkiem niedawno.
- Muszę pamiętać, żeby zainstalowali mi coś takiego przy najbliższym remoncie -
wysapała Tolk.
- Oczywiście identyczny efekt można osiągnąć za pomocą wibracji
ultradźwiękowych. Jeśli państwo pozwolą...
- Auu! - Zan przycisnął dłonie do uszu, gubiąc rytm biegu. - Przestań już! To boli!
Dopiero po chwili Jos skojarzył, że Zabrak, którego czuły słuch bez trudu
wyłapywał nuty, jakich istnienia on nawet nie podejrzewał, zareagował w ten sposób na
ultradźwięki wyemitowane przez I-5. Sekundę później zrozumiał, że rezultat był mniej
więcej taki sam jak po kąpieli pod prysznicem sonicznym. Większość szlamu w
magiczny sposób oddzieliła się od ich ubrań i ciał. Nie byli może całkiem czyści, ale
też nie wyglądali już jak fondoriańskie błotniaki.
- I-5, cofam wszystkie złośliwości, które wygłosiłem pod twoim adresem -
zawołał Jos. - Oprócz tego, co mówiłem, gdy ogrywałeś mnie w sabaka.
Wreszcie dobiegli do rampy pojazdu ewakuacyjnego i czym prędzej wbiegli do
środka. Na pokładzie czekało już kilka osób, a wśród nich Klo Merit i Barrissa Offee.
Jos Vondar westchnął cicho. Bezpieczni, pomyślał.
- Czy załatałeś już wszystkie dziury w pamięci? - spytał Zan androida, gdy statek
uniósł się na wiązkach repulsorowych i niespiesznie ruszył do przodu.
- Nie całkiem - odparł I-5 - ale proces ma charakter heurystyczny: im więcej
połączeń implementują moje programy cyberinformatyczne, tym szybsze są postępy.
- To dobrze - odezwała się Tolk. - Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę o
heroicznych chwilach twojej egzystencji.
- Podobnie jak ja - odparł android.
Jos wyjrzał przez iluminator, ale w dole nie było widać niczego poza chwilowymi
rozbłyskami, które równie dobrze mogły być piorunami, jak i strzałami separatystów.
Cała reszta panoramy Drongara była czarna jak serce płatnego mordercy.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
200
- A co czujesz na myśl o tym, że mógłbyś być bohaterem? - spytał androida.
Dopiero gdy wypowiedział te słowa, dotarło do niego, że wcale nie poczuł się
nieswojo, pytając maszynę o jej uczucia. Witaj w stochastycznej hiperprzestrzeni,
pomyślał, gdzie nigdy nic nie wiadomo...
I-5 zastanawiał się nad odpowiedzią przez dłuższą chwilę.
- To intrygująca myśl - rzekł w końcu. - I jakby podniecająca. Jak już
tłumaczyłem padawance Offee, ludzkie zachowanie głęboko mnie fascynuje. Dotyczy
to przede wszystkim zdolności ludzi do wybierania takiej drogi, która przynosi
najmniejsze szkody. Nie wszystkie gatunki stać na taki wybór. Oczywiście moje
parametry emocjonalne i intelektualne zostały ustalone przez producenta. Obawiam się
zatem, że zostałem zaprogramowany... lub przeprogramowany... tak, by w razie
potrzeby poświęcić się dla dobra ogółu. Kiedy przyjdzie pora na heroiczne czyny,
wolałbym raczej podjąć decyzję, niż postępować według z góry ułożonego algorytmu. I
chciałbym wierzyć, że naprawdę wybiorę dobro ogółu.
No proszą, android utylitarysta, pomyślał Jos. Coś podobnego!
Iluminatory wypełniły się nagle niezdrową, zieloną poświatą rozlewającą się
gdzieś z góry. Blask nie zgasł od razu i Jos domyślił się, że separatyści wystrzelili jedną
lub kilka wiszących flar. Chwilą później rozległ się huk nieprzyjemnie bliskiej
eksplozji, która wstrząsnęła statkiem.
- Mam nadzieję, że się nie wstrzeliwują - rzekł Zan. Wyjrzał przez wciąż otwartą
furtę luku bagażowego i nagle zamarł. W trupiozielonkawym świetle jego twarz była
uosobieniem przerażenia.
- Nie! - wrzasnął i skoczył w stronę otwartej rampy.
Michael Reaves, Steve Perry
201
R O Z D Z I A Ł
39
Den zobaczył tuż przed sobą statek, który właśnie w tej chwili zawisł nisko nad
punktem zbornym. Ucieszył się, widząc płyty pancerza na kanciastym pudle maszyny -
siedząc w środku miało się nieco większe szanse na przeżycie niż ktoś miotający się po
obozie bez żadnej ochrony. Biegnąc w stronę transportowca, zobaczył w bladym
świetle flar swojego ulubionego barmana, Ortolanina imieniem Baloob, który wbiegał
właśnie po rampie do wnętrza pojazdu. Uśmiechnął się szeroko. Doskonale. Istota
przyrządzająca znakomite drinki niewątpliwie zasługuje na to, żeby przeżyć...
Kolejna rozrywająca uszy eksplozja zatrzęsła okolicą; Sullustanin stracił
równowagę i runął na ziemię. I dobrze się stało, bo zanim wstał, przeleciało nad nim z
wyciem kilka metalowych odłamków, z których jeden miał, bagatela, rozmiary
śmigacza. Den przycisnął ręce do obolałych uszu.
Bokiem przemknęła barka towarowa, bucząc przeciążonymi repulsorami. Dwa
niezbyt duże odłamki uderzyły w nią na tyle mocno, że przebiły poszycie. Maszyna
przechyliła się lekko i okazało się, że ten, kto nadzorował załadunek, nie dopilnował
ustawienia pól uciskowych: kilka pudeł wysypało się z ładowni i, koziołkując, spadło
na podmokły grunt.
Ktoś będzie dziś szukał czystej bielizny, pomyślał Den. Szkoda...
- Nie! - rozległ się przeraźliwy wrzask.
Den spojrzał na statek, którym ewakuowali się chirurdzy, lecący dobrych
pięćdziesiąt metrów dalej. Zobaczył I-5, który próbował powstrzymać Zana Yanta
przed wyskoczeniem z pojazdu w pełnym biegu. Den podążył wzrokiem za
rozpaczliwym spojrzeniem Żabraka i dostrzegł przyczynę, jego desperacji: jednym z
pudeł, które wypadły z trafionej barki, był futerał z instrumentem - quetarrą Zana.
Większość personelu bazy zdążyła się ewakuować. Statki oddalały się już od
chaotycznej sceny wydarzeń, jeden z ostatnich czekał zaś na Dena, odległy zaledwie o
dziesięć metrów...
- Staaać! - krzyczał Zan, z dziką energią wyrywając się na wolność. Gdyby nie
siła I-5, zapewne skoczyłby z rampy na ziemię w daremnej próbie odzyskania
instrumentu. Daremnej, bo potem nie zdołałby dogonić odlatujących statków,
zwłaszcza że nie był atletą. Poza tym żaden pilot nie ryzykowałby utraty statku oraz
Medstar I – Chirurdzy Polowi
202
życia pacjentów i lekarzy tylko po to, żeby zadowolić jednego Zabraka - choćby jego
muzyka była fenomenalnie piękna.
Na oczach Dena I-5 i Jos Vondar wciągnęli wstrząśniętego Zana z powrotem do
wahadłowca, który mknął przez półmrok, stopniowo nabierając prędkości.
Sullustanin zmierzał truchtem ku własnemu transportowcowi. Spojrzał na pudło z
quetarrą. Leżało zaledwie o kilkanaście metrów od niego. Gdyby nieznacznie zmienił
kurs, zapewne mógłby je podnieść i mimo to zdążyć przed odlotem maszyny...
Kolejny wybuch był zdecydowanie bliższy. Den usłyszał charakterystyczny świst
nadlatujących odłamków, które tym razem ominęły go ledwie o parę centymetrów. Nie
były może tak wielkie jak fragmenty koła zamachowego, ale wystarczająco duże, by
przebić go na wylot i wypuścić z niego życie.
Twój transport już czeka, Den, szybciej, szybciej!
Lecz z drugiej strony w jego pamięci rozbrzmiewał wciąż rozpaczliwy krzyk Zana
- krzyk kogoś, kto właśnie utracił znaczącą część swojej osobowości.
Nie zastanawiając się dłużej, Sullustanin skręcił i pobiegł w stronę futerału.
Wewnętrzny głos zasypywał go teraz argumentami z prędkością światła. Czyś ty
oszalał? W tej chwili pędź do transportowca!
- Za chwilę - odpowiedział sobie głośno. - Tylko coś zabiorę...
Wewnętrzny głos nie dał się uciszyć. Głupku! Frajerze! Idioto! Ryzykujesz życie
z powodu... instrumentu muzycznego?! To kretynizm najgorszego rodzaju!
- Słyszałeś, jak on gra - odparł głośno Den. - Taki gość potrzebuje swojej sztuki,
jeśli ma przeżyć.
Wewnętrzny głos zasypał go teraz wyzwiskami, których nie powstydziłby się
żeglarz ze Śluzowego Morza.
Lecz Den był już na miejscu. Pochwycił rączkę futerału, nie zwalniając biegu,
szarpnął... i ciężar omal nie wyrwał mu ramienia ze stawu. Jak to możliwe, że tak lekka
muzyka wydobywa się z tak ciężkiego instrumentu? Nie zastanawiając się nad tym zbyt
długo, ruszył w kierunku transportowca.
Przy otwartym luku bagażowym zauważył kilka istot, wśród których był Zuzz, ten
sam Ughnaught, który niedawno tak szczerze opowiadał mu o Filbie. Trudno uwierzyć,
że od tamtej chwili minął ledwie tydzień, pomyślał Sullustanin. Wydaje się, jakby to
było przed wieloma miesiącami... Na widok Dena, wszyscy zaczęli zachęcać go
gestami do szybszego biegu. Próbował, ale przeklęty futerał zdawał się przybierać na
wadze w postępie geometrycznym. Przede wszystkim jednak pudło nie było stworzone
dla kogoś o wzroście Dena. W rozpaczy zarzucił je sobie na plecy, trzymając
obydwiema rękami za gryf. Z daleka futerał przypominał teraz dziwaczny pancerz
chroniący jego grzbiet.
Coś dużego i ciężkiego uderzyło nagle w pudło, wbijając je w plecy Dena i
rzucając go na ziemię. Zdążył zerwać się na równe nogi i podjąć przerwany bieg, a
potem minęło jeszcze pół sekundy, zanim rozległ się grzmot eksplozji. Czyli nie była
wcale taka bliska, powiedział sobie w duchu.
Ale wystarczająco bliska, by go zabić.
Michael Reaves, Steve Perry
203
Den zacisnął zęby, mocniej objął futerał i wykrzesał z siebie resztkę sił do jeszcze
szybszego biegu.
Chętne ręce wyciągnęły się ku niemu, pochwyciły go i wciągnęły na pokład.
Transportowiec poderwał się i nawrócił w takim tempie, że Sullustanin miał wrażenie,
iż wnętrzności zostawił na ziemi. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że miejsce, w
którym jeszcze przed chwilą stały budynki szpitala, było teraz osmaloną połacią nagiej
ziemi. Na jego oczach kolejny pocisk moździerzowy uderzył w piach. Huk detonacji
prawie go ogłuszył, a rozbłysk omal nie usmażył nerwów wzrokowych. Dopiero teraz
Dhur uświadomił sobie, że zgubił gdzieś ochronne gogle - zapewne zdmuchnęła je
niedaleka eksplozja. Brakowało też zatyczek tłumiących dźwięki.
Wszystko, co go otaczało, wydawało mu się teraz zbyt jaskrawe i zbyt głośne.
Cieszył się jednak, że to zauważa, bo to oznaczało, że przynajmniej żyje.
Przyjrzał się bliżej futerałowi instrumentu i stwierdził, że wieko jest wygięte i
naszpikowane odłamkami. Żaden nie dotarł do quetarry, ale gdyby w miejscu pudła
znajdowały się jego odkryte plecy, nie przetrwałby tego biegu.
- Widzisz? - szepnął do siebie. - Grat uratował mi życie.
Gdybyś nie polazł po to cholerne pudło, od dawna siedziałbyś w transportowcu,
kiedy wybuchł ten pocisk! Głupku, strofował go wewnętrzny głos, nigdy więcej nie
próbuj być bohaterem!
Den spojrzał na futerał z nagłym lękiem. Bohaterem? To była ostatnia rzecz,
której sobie życzył. Nie zabrał przecież z pola bitwy tego instrumentu po to, żeby
popisywać się szlachetnym gestem, tylko po to, żeby... No, żeby...
Żeby?
- Żebyśmy nie stracili muzyki Zana, bo to byłaby prawdziwa tragedia -
wymamrotał w końcu. Mówił na tyle cicho, że raczej nikt nie miał prawa go usłyszeć w
huku pracujących silników. Ale wierny głos wewnętrzny najwyraźniej usłyszał, bo jego
bezgłośne wyzwiska ustały jak ucięte nożem.
Den pokręcił głową. Tak, był idiotą. Ale z drugiej strony czuł się naprawdę
świetnie. Teraz przynajmniej Zan był mu winien drinka. Może nawet kilka drinków.
Poza tym, takimi wspominkami wojennymi można raczyć słuchaczy przez długi czas.
„Czy opowiadałem wam kiedy, jak to quetarra ocaliła mi skórę?”
- Widzieliście to? - spytała z niedowierzaniem Tolk.
- Ja widziałem - odparł Jos, kręcąc głową. - Nie wierzyłem własnym oczom, ale
jednak widziałem. I to zrobił gość, który przysięgał, że nigdy nie narazi życia dla
niczego i dla nikogo! Odbiło mu?
- Ach, te istoty na bazie węgla - westchnął I-5. - Ktoś pomyśli, że już je rozgryzł,
a tymczasem...
Wszyscy troje spojrzeli na Zana.
- Kiedy ta wojna się skończy - powiedział Zabrak - Den dostanie dowolną posadę
w firmach należących do mojej rodziny, jeśli tylko zechce. Może wybrać nawet tak
wysokie stanowisko, że będzie potrzebował butli z tlenem do oddychania. Na jak długo
zechce. Zawsze będę jego dłużnikiem.
Medstar I – Chirurdzy Polowi
204
- Zan - wtrącił łagodnie Leemoth - to tylko quetarra.
- Nieprawda. To coś znacznie ważniejszego. To na niej skomponowałem pierwszą
conserlistę. Na niej uczyłem się pierwszych sonat Berltahga. Ten instrument jest
częścią mnie, jak ramię. Nigdy nie zapomnę tego, co Den Dhur dla mnie zrobił. Będę
pamiętał do śmierci.
Jos uśmiechnął się ciepło. Nigdy nie przyznałby się do tego przed Zanem, ale
brakowałoby mu tej muzyki prawie tak samo jak jemu. Nawet gdyby od czasu do czasu
musiał znosić potępieńcze jęki, które Yant nazywał „muzyką zabrackiej diaspory”...
W tym momencie coś uderzyło w wahadłowiec z siłą meteoru zdolnego zgładzić
całą cywilizację. Jos poczuł, że maszyna spada i zahacza podwoziem o ziemię.
Instynktownie wyciągnął rękę, by osłonić Tolk, lecz zanim jej dotknął, świat zamienił
się w obłok czerwonej mgły.
Michael Reaves, Steve Perry
205
R O Z D Z I A Ł
40
Jos wynurzył się wolno z głębin nieświadomości. Bolała go głowa. Choć tak
naprawdę „bolała” nie było właściwym słowem; w żadnym języku galaktyki nie
istniało dostatecznie dosadne określenie na to, co czuł. Otworzył oczy, lecz obraz
otoczenia pozostał zamazany. Miał wrażenie, że statek jest nieznacznie przechylony na
prawą burtę. Czuł też, że Tolk klęczy obok i wyciera mu twarz wilgotną gąbką.
- Hej - powiedziała.
- Hej.
- Jak się czujesz?
- Jakbym wpadł pod transportowiec. Co się stało?
- Coś nas trafiło. Uderzyłeś głową o grodź. Maszyna jest uszkodzona; leci wolniej,
ale jakoś się trzyma. Jesteśmy dziesięć kilometrów od nowej lokalizacji obozu,
najwyraźniej poza zasięgiem ostrzału. Byłeś nieprzytomny prawie przez godzinę.
Jos spróbował usiąść, ale musiał ulec gwałtownej fali nudności.
- Masz wstrząs mózgu - powiedziała Tolk. - Leż spokojnie.
- Dobra. Wszyscy są cali?
Tolk zacisnęła wargi i pokręciła głową. Łzy zebrały się w jej oczach, więc
zacisnęła powieki, by je ukryć.
- Kto...?
Nie musiał pytać. Wiedział.
Mimo zawrotów głowy i mdłości, które dręczyły jego mózg i żołądek, mimo
ostrego bólu pod czaszką, Jos przewrócił się na brzuch i z wysiłkiem podniósł się na
rękach i kolanach.
- Jos, nie możesz mu pomóc. On odszedł.
Korelianin słyszał jej słowa, ale nie docierało do niego ich znaczenie. Zaczął
pełznąć w stronę Zana, który leżał ledwie o kilka długości ciała obok niego. Spoczywał
na plecach; z tej perspektywy sprawiał wrażenie niższego, krótszego. Dopiero gdy Jos
zbliżył się i dotknął jego twarzy, upewnił się, że ma przed sobą przyjaciela. Zan
wyglądał na pogrążonego w głębokim śnie; ani śladu ran czy urazów.
- Zan - wychrypiał Jos. - Nie rób mi tego, Zan. Nie rób. To nie fair, słyszysz
mnie?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
206
Raz jeszcze położył dłoń na twarzy Zabraka. Wysiłek był tak duży, zewnętrze
statku zatańczyło mu przed oczami. Upadł na pokład, wciąż dotykając martwego ciała.
Jeszcze ciepłe, zauważyła klinicznie beznamiętna część jego lekarskiego umysłu.
Jeszcze ciepłe.
Ale Zana już nie było.
- Zan, to nie jest śmieszne! Zawsze posuwasz się za daleko, wiesz o tym? A teraz
wstawaj!
Jos zwymiotował nagle, głównie żółcią i wodą. Zdołał odwrócić głowę na tyle, by
nie zachlapać ciała przyjaciela. Zaraz też poczuł się nieco przytomniejszy.
- Tolk - szepnął.
Przykucnęła przed nim.
- Próbowaliśmy wszystkiego, Jos. Dostał odłamkiem prosto w pień mózgu.
Wszystkie funkcje autonomiczne ustały w jednej chwili. On... - Lorrdianka z wysiłkiem
przełknęła ślinę, a oczy ponownie zaszły jej łzami. - Po prostu się wyłączył. Śmierć
była natychmiastowa. Zdaje się, że ostatnia jego myśl była radosna, pewnie o tym, że
udało się uratować jego quetarrę. On... - Tolk znowu przełknęła ślinę. - On się
uśmiechał.
- Pozwól, Jos że ci pomogę - odezwał się łagodny głos. Vondar uniósł głowę i
zobaczył Jedi, która przystanęła obok niego. Za nią dostrzegł jeszcze I-5,
przygnębionego Klo Merita i kilkoro innych. Barrissa wyciągnęła ku niemu rękę. - Nie
mogę przywrócić mu życia. Ale mogę pomóc tobie, Jos, poradzić sobie z...
- Nie - warknął przez zaciśnięte zęby. - Nie chcę czuć się lepiej. Mój przyjaciel
nie żyje. Nic tego nie zmieni. Nic tego nie naprawi, nic już nie będzie łatwiejsze ani
lepsze. - Spojrzał w oczy padawanki. - Rozumiesz mnie? Nie chcę znieczulenia.
Chociaż tyle jestem mu winien.
Tolk nie wstrzymywała już łez. Położyła dłoń na ramieniu Josa, ale i to nie mogło
mu pomóc. Przeklęta wojna! Przeklęte rządy, korporacje i armie!
To nie mogło dłużej trwać. Musiał coś wymyślić. Musiał dopilnować, żeby
wreszcie coś się zmieniło.
Zan. Och, Zan! Jak mogłeś mnie zostawić?
Szpieg znany jako Kolumna wyglądał przez iluminator na bujną zieleń bagien
przemykających pod brzuchem pojazdu. Filtrowanie powietrza działało pełną parą, lecz
mimo to woń pyłków i stojącej wody przedostawała się na pokład. Zan Yant nie żył, a
Jos Vondar był ranny. Szkoda. Yant był wybitnym artystą i naprawdę, sympatycznym
kolegą.
Szkoda. Wielka szkoda.
Wiadomość, której szpieg nie miał ochoty odszyfrować, oczywiście musiała
zawierać ostrzeżenie przed zbliżającym się atakiem. Kolumna westchnął smętnie. Czy
gdyby wiedział o szturmie, wydarzenia potoczyłyby się inaczej? Może tak, może nie.
Miło byłoby przygotować się psychicznie na to, co zaszło, nawet jeśli fizycznie sprawy
pozostawały poza jego wpływem.
Michael Reaves, Steve Perry
207
Odpowiedzi na ten dylemat nie było i nigdy nie miało być. Kolumna, Obiektyw...
bez względu na to, pod którym pseudonimem szpieg występował, żył w subtelnym,
wiecznie zmiennym świecie, w którym czarne stanowczo zbyt często bywało białe. W
świecie, w którym przyjaźnie były zarazem luksusem i balastem, a przede wszystkim
ryzykiem, o którym nie wypadało nawet myśleć, nie mówiąc o podejmowaniu.
Kolumna zmarszczył brwi. Miał nadzieję, że wciąż jest wystarczająco
obiektywny, by zauważać błędy proceduralne. Czy właśnie teraz był świadkiem
jednego z nich? A może dopadała go paranoja, powoli zdobywając teren dotąd
wspaniale obiektywnego umysłu? Jeżeli tak, to należało oprzeć się jej, walczyć i
ostatecznie zatriumfować.
Być może był to właściwy moment, by przyspieszyć realizację planu. W końcu
ani Dooku, ani Czarne Słońce, nie zyskaliby nic na tym, gdyby ich ciche
przedsięwzięcia zostały ujawnione.
Barrissa nie przypominała sobie, by kiedykolwiek, od dzieciństwa zaczynając,
czuła się bardziej bezradna i bezużyteczna. Uratowała Ji - w duchu pochwaliła się za to
- tylko po to, by on powrócił do walki w bojowym szale i tym razem przegrał
pojedynek ze śmiercią. To prawda, że sam podjął decyzję, lecz mimo to nie opuszczało
padawanki jedno pytanie: czy naprawdę nie mogła go ocalić? Czy nie zrobiłaby więcej
w tym kierunku, gdyby choć trochę lubiła Phowa Ji, a nie gardziła nim? Osobiste
zaangażowanie nie powinno mieć znaczenia dla Jedi. Jedi powinien kontrolować swoje
uczucia i właściwie postępować z właściwych pobudek.
Czy kiedykolwiek będzie zdolna do funkcjonowania na takim poziomie?
Nie umiała powstrzymać ataku, który zabił Zana; nawet nie wiedziała, że się
zbliża. A potem, gdy metalowy odłamek przebił podstawę jego czaszki, także nie
zdołała udzielić Zabrakowi skutecznej pomocy, choć przecież użyła całej potęgi, którą
władała.
Mało tego, nie potrafiła również ukoić rozpaczy Josa po stracie przyjaciela. Nawet
gdyby jej pozwolił, czy umiałaby to zrobić? Kilka godzin wcześniej nie wątpiłaby w to,
ale teraz...
Teraz, całkiem niespodziewanie, wszystko stało się wątpliwe. Wszechogarniająca
wojna wydawała się czymś większym niż zdolności garstki Jedi; z pewnością ten
niewielki jej fragment przerastał możliwości padawanki Barrissy Offee.
Jos zdołał usiąść i oprzeć się o grodź lecącego z trudem transportowca. Tolk, która
go kochała, przyklęknęła obok i zajęła się pielęgnowaniem fizycznego urazu, choć ten
był niczym w porównaniu z raną zadaną psychice. Lekarze umieli radzić sobie z takimi
przypadkami, po to ich wyszkolono, lecz nie byli odporni na swoje prywatne uczucia.
Zan Yant był dobrym człowiekiem, oddanym chirurgiem, świetnym muzykiem, a
teraz... wszystko to pękło w jednej chwili. Barrissa raz po raz zadawała sobie pytanie:
po co? Bo dwie zwaśnione frakcje pragną mieć jeszcze większą władzę nad
mieszkańcami galaktyki. Czy można sobie wyobrazić bardziej ohydne zajęcie niż
wojna? Niż zorganizowana rzeź tłumów, wszczynana z powodów, których nie sposób
usprawiedliwić, a łatwo uznać za szaleństwo?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
208
Spojrzała na medyków towarzyszących jej w ładowni. Niekiedy cena, którą
należało zapłacić, była naprawdę wysoka. Barrissa przysięgła sobie, że jeśli kiedyś
będzie trzeba, zapłaci ją sama. Jednak była też uzdrowicielką i miała prawo używać
Mocy, by naprawiać ciała chorych i rannych. Niestety, w tej chwili czuła się jak ziarno
piasku wobec potężnego księżycowego przypływu. Wszystko, co tu widziała, było...
bezsensowne. I przytłaczające. I w żaden sposób nie mogła tego powstrzymać.
W jaki sposób miała zostać rycerzem Jedi, skoro ogarniały ją takie uczucia?
- Do pewnego stopnia rozumiem motywacje istot biologicznych - powiedział I-5 -
ale nie umiem pojąć, jak mogą nie zważać na konsekwencje niektórych swoich czynów.
- Witaj w krainie zagadek - odparła Barrissa.
- Nie wydaje mi się, żebym w najbliższym czasie zdołał rozwiązać tę jedną.
Ostatnie zderzenie z ziemią wprowadziło pewne zamieszanie w moich regenerujących
się obwodach. Heurystyczne procesy pamięciowe ustały.
Barrissa sięgnęła ku niemu Mocą, ale umysł androida nie był podatny na jej
wpływ. Zatem I-5 również nie umiała pomóc.
Droga do statusu rycerza Jedi wydawała jej się teraz daleka jak Coruscant i jak
beztroskie dni dzieciństwa.
Den notował jak opętany, nagrywając wypowiedzi i rejestrując obrazy. Kiedy
wreszcie wylądowali, androidy zabrały się do składania nowych budynków Rimsu
Siedem, nie przerywając pracy nawet w środku nocy. W ciepłym i wilgotnym
powietrzu, w ostrym świetle reflektorów, otoczonych chmarami bezmózgich insektów,
odgłosy towarzyszące budowie niosły się wyraźnie.
Szok po śmierci Zana ogarnął Dena Dhura jak wysoka oceaniczna fala twarda,
niespodziewana i wszechmocna. Sullustanin wycofał się do skorupy swojej pracy;
stosując tę samą taktykę, do której uciekali się żołnierze, lekarze i dziennikarze w całej
galaktyce: przyj naprzód i nie myśl o sprawach, których lepiej nie roztrząsać.
Spotkał w obozie I-5, który kierował androidami salowymi ustawiającymi łóżka w
świeżo wzniesionym oddziale.
- Szkoda Zana - powiedział Sullustanin.
- Wielka strata - zgodził się I-5. - Jeśli to pana pocieszy, powiem, że ostatnia
świadoma chwila jego życia była chwilą szczęśliwą.
Den wzruszył ramionami.
- Marna pociecha, przyjacielu androidzie.
- Być może. Ale czy nie lepsza niż żadna? Moje obwody emocjonalne nie są tak
wielowarstwowe i złożone jak pańskie, ale potrafię stłumić smutek świadomością, że
śmierć Zana Yanta była szybka i praktycznie bezbolesna. Co więcej, w ostatniej chwili
umysł kapitana znajdował się... proszę wybaczyć, że użyję tego określenia... w stanie
łaski. Uratował pan najcenniejszy dla niego przedmiot. Wydawało się, że pan Yant jest
szczerze uradowany, jak nigdy dotąd. Podejrzewam, że gdyby ofiarować świadomym
istotom wybór, większość z nich wybrałaby zgon właśnie w takim momencie, a nie w
chwili bólu czy strachu.
Den nie umiał powstrzymać ciężkiego westchnienia.
Michael Reaves, Steve Perry
209
- Tak. Pewnie masz rację. Tylko że wybór chwili śmierci to niewielki wybór. Ktoś
taki jak Zan nie powinien być zmuszony do jego podejmowania.
Obok rozmawiających przeszły dwa androidy niosące sekcję budynku, w której
Den rozpoznał fragment kantyny. Dobrze, pomyślał. Im szybciej ją poskładają, tym
lepiej.
- Żadna istota nie powinna być do tego zmuszona - odparł I-5. - Jednak właśnie
taka jest galaktyka, w której egzystujemy i dopóki rządzące nami siły nie pojmą, iż
wojna jest nieopłacalna zarówno w sensie ekonomicznym, jak i strat wśród istot
żywych, dopóty takie wybory będą nam towarzyszyć.
Den pokręcił głową.
- Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do rozmów z androidem filozofem. Jesteś
naprawdę wyjątkowy, I-5.
- Lepiej niech się pan przyzwyczai. Nie sądzę, bym był ostatnim androidem
takiego typu. I powiem więcej: gdyby to androidy rządziły wszechświatem, nigdy nie
dopuściłyby do wojny.
- Czyż nie byłoby miło? - rozmarzył się Den.
- Straciłby pan pracę korespondenta wojennego.
- Naprawdę mógłbym znaleźć sobie inną. Uwierz mi, warto by było.
I-5 powrócił do koordynowania działań mniej rozgarniętych androidów, a Den
oddalił się niespiesznie. Idąc przez obóz, minął grupkę nowo przybyłych żołnierzy-
klonów. Choć na pozór niczym się nie różnili od starszych kolegów, była w nich jakaś
naiwność, wyraźnie kontrastująca z zachowaniem bardziej doświadczonych. Byli
rozgadani, jakby miejsce, w którym się znaleźli, uważali za niebywale ekscytujące. Den
zastanawiał się, czy sam był kiedykolwiek taki niewinny. Jeżeli tak, to życie wypłukało
z niego resztki naiwności wiele światów i wiele lat temu.
Wiedział, że będzie mu brakowało Zana Yanta - jego muzyki, dowcipu, wspólnej
gry w sabaka. I-5 miał jednak rację: tak musiało być i nie zapowiadało się na rychłe
zmiany.
A tymczasem miał robotę do wykonania.
- Przepraszam, przyjacielu, może zechcesz nam opowiedzieć o niedawnym ataku
na Rimsu Siedem, widzianym oczami technika...?
Medstar I – Chirurdzy Polowi
210
E P I L O G
Rimsu Siedem mieściło się teraz osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód
od poprzedniej lokalizacji. Na zewnątrz zmieniło się bardzo niewiele. Drzewa rosły w
trochę innych miejscach, nieznacznie odmienne były kształty okolicznych pagórków; w
pobliżu granicy obozu znajdowało się nawet poletko boty. A w dodatku, pracujący tu
ludzie wciąż tworzyli jednostkę Rimsu na zakazanej planecie - tyle, że brakowało Zana.
Wojna wciąż tliła się w pobliżu, przyczajona niczym potwór na dnie ciemnej i
wilgotnej jaskini.
Jos przysiadł na swojej nowej koi, w tej samej kabinie, którą dzielił z Zanem,
wpatrując się w nieskończoność przez nieprzezroczystą ścianę.
Wszystko było takie same, a zarazem wszystko się zmieniło.
Droidy potrafiły być czymś więcej, niż się spodziewał. Klony okazały się wcale
nie tak prostymi istotami, jak to sobie wygodnie ubzdurał. Świat stanął na głowie i raz
po raz sprawy spadały z nieba - wprost na jego głowę.
Nie umiał oswoić się ze śmiercią Zana. Nie ogarniał jej uczuciami. W sensie
intelektualnym wiedział oczywiście, że przyjaciel odszedł tam, skąd jeszcze nikt nie
wrócił. Emocjonalnie jednak wciąż się spodziewał, że Zan lada chwila stanie w
otwartych drzwiach kwatery, taszcząc futerał z quetarrą, narzekając na deszcz albo
śmiejąc się z zabawnego epizodu na sali operacyjnej... A potem wyjmie instrument,
zagra i odpłynie gdzieś z rytmem klasycznej fugi.
A przecież miał już nigdy tego nie uczynić.
Niemal każdego dnia na sali operacyjnej Rimsu Siedem umierali ludzie. Niektórzy
odchodzili mimo szaleńczych wysiłków Josa... ale to nie było to samo.
Zan był jego przyjacielem.
- Jos?
Uniósł głowę.
W drzwiach stała Tolk. Miała na sobie białe chirurgiczne ubranie. Serce Josa
wyrwało się ku niej... i upadło roztrzaskane. Tradycja jego planety, wiekowe zwyczaje
klanowe, wszystko to nie pozwalało im na bliskość. Rodzina, historia, system
społeczny - gdziekolwiek spojrzał, słyszał tylko tyle, że nigdy nie będzie z Tolk. I
wierzył w to wszystko aż do tej chwili. Wierzył, że to prawda, i nawet nie myślał o
buncie przeciwko kanonom.
Michael Reaves, Steve Perry
211
Ale teraz Zan był martwy. Ten prosty, porażająco smutny fakt uświadomił Josowi
jak nigdy dotąd prawdziwość starego powiedzenia, które słyszał przez całe życie, które
niekiedy sam powtarzał, a którego tak naprawdę nie rozumiał.
Życie jest zbyt krótkie.
Zbyt krótkie, by marnować je na sprawy nieistotne. Zbyt krótkie, by tracić je na
przedsięwzięcia, które nie ubogacają człowieka i jego najbliższych. Zbyt krótkie, by
pozwolić bezmyślnym zasadom i obyczajom dyktować kierunek i tempo życia...
Oraz to, kogo wolno, a kogo nie wolno pokochać.
Tolk stała przed nim. Spojrzał na nią i poczuł, że zbiera mu się na płacz. Wstał i
rozłożył ramiona.
- Tolk... - zaczął.
To wystarczyło. Podbiegła do niego i padli sobie w ramiona. Całowali się, z
początku czule, a potem namiętnie, odkrywając na nowo stare jak świat lekarstwo na
okropności wojny. I prawdę, która była znana od zawsze, lecz skrzętnie ukrywana: że
przeszłość jest zamarznięta, przyszłość jeszcze nieuformowana, wieczność zaś mieści
się w każdym uderzeniu serca.
Czy podczas wojny, czy w czasie pokoju, prawdziwie żył tylko ten, kto znał tę
zasadę.
Chwila nie trwała długo; przerwał ją pomruk nadlatujących medlifterów. Przez
chwilę Jos wpatrywał się w Tolk bez słowa.
- Czas do pracy - powiedziała cicho.
- Tak - odrzekł i pokiwał głową.
Razem wyszli z kabiny i ruszyli w stronę sali operacyjnej.