1
CAROLE BUCK
Melodia na czas
kochania
Przełożyła Agnieszka Kobylińska
Tytuł oryginału Simply Magic
2
ROZDZIAŁ 1
Noc była upalna. Z apartamentu poniżej dobiegały natarczywe
dźwięki muzyki.
Bębny, które naśladowały rytm uderzeń serca.
Fleyt swoimi nie skoordynowanymi dźwiękami chciały przyspieszyć
krążenie krwi słuchaczy.
Muzyka nie była głośna, ale jej niepokojący, egzotyczny rytm wybijał
ją ze snu. Codzienne hałasy; syreny straży pożarnej czy ryk rock and rolla z
głośno nastawionego radia, były znajome i nie przeszkadzały jej. Ale to…
Śpiew? Czy ktoś teraz śpiewał?
Brooke odwróciła się na plecy i zatkała uszy. Niewiele to jednak
pomogło. Wprawdzie muzyka była przytłumiona, lecz wciąż natarczywa.
Brooke miała wrażenie, jakby wsączała się w nią wszystkimi porami ciała!
Spojrzała w sufit, próbując opanować zdenerwowanie, wywołane tą
niesamowitą melodią. Muzyka rozbrzmiewała dopiero pół godziny, a
irytacja, jaką wyzwalała, narastała z każdą minutą.
Brooke wiedziała, że nie uda jej się zdrzemnąć. Po pierwsze była
przemęczona po pełnym napięcia weekendzie u rodziny w Connecticut. Na
domiar złego w Bostonie, podobnie jak i w pozostałej części Nowej Anglii,
panował niezwykły jak na tę porę roku upal, a klimatyzacja w sypialni nie
działała. Ten fizyczny i psychiczny dyskomfort był trudny do
przezwyciężenia. Do tego wszystkiego jeszcze ta niepokojąca muzyka…
Brooke spojrzała na budzik, stojący na małym stoliku przy łóżku.
Minęła północ, a następnego ranka musiała, jak zwykle, być w pracy!
Wiedziała, że jej szef w Instytucie Wildinga do spraw Badań Ziemi (WIWE)
był bardzo wyrozumiały, lecz nawet on nie tolerował pracowników, którzy
w godzinach pracy zasypiają za biurkiem.
Siedem miesięcy temu, kiedy przyjechała do Bostonu, właśnie szef
zaproponował jej mieszkanie w tym przepięknym apartamencie w
3
Cambridge. Kiedyś był to dom jednorodzinny, lecz właściciel
(prawdopodobnie to on włączył tę muzykę) dokonał w nim przeróbek i
wynajął pierwsze piętro, zatrzymując dla siebie mieszkanie na parterze.
Od pierwszej chwili Brooke podobał się ten elegancki, utrzymany w
starym stylu dom. Wysokość czynszu mile ją zaskoczyła. Wiązały się z tym
jednak pewne obowiązki. W czasie nieobecności właściciela, osoba
wynajmująca piętro musiała opiekować się całym domem, wraz z
przylegającym doń urokliwym dziedzińcem.
Nawet przy takiej klauzuli Brooke nie wahała się ani przez moment.
Jak się okazało, jej obowiązki związane z domem nie były w ogóle
uciążliwe. Musiała wprawdzie dbać o zajmowane przez siebie mieszkanie,
lecz raz w tygodniu przychodziła sprzątaczka, która sprawnie radziła sobie z
utrzymaniem czystości w pozostałej części domu. Gdy zachodziła potrzeba,
dwaj kilkunastoletni chłopcy z sąsiedztwa kosili trawę, grabili uschnięte
liście lub odgarniali śnieg - wszystko to za umiarkowaną opłatą.
Jedynymi obowiązkami Brooke były wizyty na poczcie i odbiór
listów nadchodzących do właściciela. Otrzymała klucze do drzwi
frontowych, więc mogła zostawiać przesyłki w mieszkaniu na parterze.
Początkowo Brooke zastanawiała się, dlaczego korespondencji do
doktora Archimedesa Xaviera „Meade” O’Malleya nie dostarczano
bezpośrednio do domu. Po pierwszej wizycie na poczcie przestało ją to
dziwić.
Właściciel domu otrzymywał tygodniowo więcej listów niż niejedna
osoba w ciągu całego życia. Wyglądało na to, że O’Malley prowadził
korespondencję w wielu językach z wieloma osobami z różnych państw.
Prenumerował również około tysiąca gazet i czasopism, wśród których
znajdowały się zarówno poważne pisma naukowe, jak i popularne
brukowce. Te ostatnie, zapewne dla ochrony przed ciekawskimi, pakowane
były w brązowy papier.
Po siedmiu miesiącach sortowania poczty nadchodzącej do pana
O’MaIleya, której nie mogła przecież zostawiać bezładnie pod drzwiami,
Brooke miała wrażenie, że trochę poznała już tego człowieka. Oczywiście w
Instytucie słyszała o nim wiele plotek, z których może jedna czwarta była
prawdziwa. Ale gdyby choć część z tych opowieści o jego niesamowitych
4
wyprawach była prawdą…
Wiedziała, że specjalizował się w etnobotanice, wiedzy łączącej
antropologię z nauką o roślinach. Spędził wiele lat w Amazonii, badając
znajomość roślin leczniczych wśród Indian i zastosowanie ich we
współczesnej terapii. Kiedy się wprowadzała, powiedziano jej, że Meade
przebywa właśnie w amazońskiej dżungli, skąd miał powrócić pod koniec
sierpnia.
Brooke usiadła i zniecierpliwiona odgarnęła kosmyk blond włosów,
opadających jej na ramiona. Do końca sierpnia w amazońskiej dżungli, tak?
Według kalendarza do sierpnia pozostały jeszcze dwa miesiące.
Właściwie można się tego było po nim spodziewać.
Najprawdopodobniej właściciel wrócił przed oznaczonym terminem. I był
teraz na dole i włączył tę muzykę, jakby celowo chcąc doprowadzić ją do
szału.
Niespodziewanie dźwięki bębna i fletu przeszły w tonację inną,
bardziej… erotyczną.
* * *
Miała tego dość! Odrzuciła prześcieradło, tłumacząc sobie, że nagłą
nadwrażliwość skóry wywołał wyłącznie upał i nic innego.
Długimi szczupłymi nogami dotknęła dywanu. Nie miała zamiaru
całą noc wysłuchiwać najnowszej listy przebojów jakiejś prymitywnej
kultury. Postanowiła zejść na dół i powiedzieć swemu gospodarzowi, co o
tym myśli. Dobry Boże, ten człowiek był chyba źle wychowany, że nawet
nie przyszło mu do głowy przyjść, przedstawić siei poinformować o swym
powrocie! Nie była nawet w stanie wyobrazić sobie przyczyny, dla której
wrócił w środku nocy. Może zbyt długo przebywał w towarzystwie łowców
głów?
Brooke ponownie odgarnęła włosy. Doznała szczególnego,
przyjemnego wrażenia pieszczoty na szyi i ramionach.
5
Nie! Świadomie przełamała ogarniające ją rozleniwienie. Gorąco
potęgowało jej zmęczenie. Jasne, że czuła się trochę niedysponowana.
Absurdem byłoby doszukiwać się w tym jakichkolwiek doznań erotycznych.
To było więcej niż absurd. Brooke Livingstone,
dwudziestoośmioletnia kobieta, która nie potrafiła zaspokoić tęsknoty męża
przez ostatnie pół roku małżeństwa! Przez cały ten czas nie czuła
pogłębiającego się uczucia fizycznej oziębłości, które było przyczyną
niepowodzenia. To niemożliwe, aby jakaś muzyka mogła ją tak odmienić.
To, czego teraz potrzebowała, to mocny, długi sen.
Brooke sięgnęła po seledynowe kimono, leżące na podłodze przy
łóżku. Wiedziała dokładnie, jak rozmawiać z doktorem A.X. O’Malleyem.
Zamierzała być szalenie uprzejma, lecz stanowcza. Miała zamiar wyraźnie
dać mu do zrozumienia, że…
Muzyka zmieniła się ponownie. O, nie! Flety zamilkły i ktoś - coś? -
zaczął śpiewać. Brooke nie próbowała nawet odgadnąć, w jakim języku.
Bez względu na to, o czym opowiadała pieśń, była pewna, że nie ma w niej
rymów „gniew”, „śpiew”, „drzew” i „zew”. Była to najbardziej niepokojaca
melodia, jaką słyszała. Musiała przerwać tę niesamowitą muzykę.
Archimedes Xavier „Meade” O’Malley krążył po pełnym książek i
dzieł sztuki salonie swego mieszkania jak uwięziona dzika pantera.
Prymitywna muzyka z nowoczesnego magnetofonu świetnie oddawała
ogarniające go uczucie niepokoju.
Może nawet zbyt dobrze. Może powinien włączyć coś bardziej
uspokajającego. Na przykład Mozarta. Świętej pamięci Sebastian Browning,
nauczyciel i osoba, po której odziedziczył zarówno ten dom, jak i wiedzę,
wielokrotnie powtarzał, że słuchanie Mozarta jest lekarstwem na prawie
wszystkie emocjonalne dolegliwości.
6
Meade był w pełni świadomy odczuwanego zdenerwowania. Zawsze
po powrocie z podróży miał wrażenie pewnego nieprzystosowania. Było to
wynikiem zmęczenia, częściowo szoku kulturowego i czegoś jeszcze, czego
nawet nie próbował określić. Wiedział, że za dzień lub dwa poczuje się
znów jak w domu, a przynajmniej będzie mu znów wygodnie we własnej
skórze. Do tego czasu musi po prostu pogodzić się z uczuciem obcości i
niedopasowania.
Meade przybył na lotnisko Logan sześć godzin temu. Tym razem nie
uprzedzał nikogo o swym powrocie. Przy odprawie celnej trafił na
wyjątkowo podejrzliwego urzędnika. Przewidując, że zarówno jego wygląd,
jak i zawartość bagaży niejednokrotnie powodowała trudności na każdym
dużym lotnisku świata, nie powinien być zaskoczony takim przyjęciem.
Mimo wszystko było to irytujące.
W końcu, dzięki interwencji pewnego kontrolera, który pamiętał go z
jednej z poprzednich podróży, zaoszczędzono mu upokarzającej rewizji
osobistej i pozwolono wreszcie przekroczyć granicę. Po pospiesznym
wrzuceniu rzeczy do toreb i oziębłym „do widzenia” ze strony celników,
złapał taksówkę do Bostonu.
Po krótkim namyśle zrezygnował z wizyty u rodziców. „Będzie na to
czas rano” - pomyślał. Nie chodziło nawet o to, że rodzina nic go nie
obchodziła, ani też on ich; wręcz przeciwnie. W tym stanie ducha nie był
przygotowany na czułe powitanie rodziny.
Meade wiedział z wielokrotnych doświadczeń, że jego pojawienie się
na progu rodzinnego domu zapoczątkowałoby huczne przyjęcie. Jego matka
najpierw by się rozpłakała i przytuliła go do piersi, po czym ruszyłaby do
telefonu, aby zaprosić jego siostry - bliźniaczki Kathleen i Mary Marga-ret,
a także każdego kogo by sobie przypomniała. Ojciec również by się
rozpłakał i przytulił go, a potem zaproponowałby mu coś do picia. Po kilku
minutach rozległyby się dzwonki do drzwi i w domu zaroiłoby się od osób z
klanów Petrakis i 0’Malley. I znów kolejne pocałunki, uściski, drinki i
jedzenie...
Drinki. O, Boże. Już sama konieczność picia wystarczyła, by odwlec
moment spotkania z rodziną. Podczas pobytu w dżungli zdarzało mu się pić
jeden z najsilniejszych trunków świata, ale była to tylko ciekawość badacza.
7
No dobra, może nie tylko. Zdarzyły się dwie, no może trzy sytuacje, gdy
skosztował podsunięty napój w obawie, że odmowa mogłaby śmiertelnie
urazić gospodarzy, co łączyło się z niebezpieczeństwem.
W każdym bądź razie, zdarzyło mu się próbować alkohol, w
porównaniu z którym bimber wydawał się zaledwie soczkiem, Ale nic nie
powodowało większego kaca niż wychylane na przemian szklaneczki
whisky i ouzo. A tego oczekiwano po nim w czasie wszystkich spotkań
rodzinnych. Musiał przecież manifestować swą przynależność i pochodzenie
-zarówno greckie, jak i irlandzkie.
Pomyślał nagle o butelce wina i zapasach jedzenia, które zgromadził.
Może powinien otworzyć wino i napić się kieliszek dla odprężenia. Ale nie
był o tym przekonany. Prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty ani na picie
w samotności, ani też w towarzystwie rodziny.
Meade zatrzymał się i przeciągnął, próbując zmniejszyć napięcie w
mięśniach szyi i ramion. Przeczesując palcami gęste, czarne jak sadza
włosy, rozejrzał się po pokoju. Zatrzymał wzrok na stertach korespondencji,
ułożonych na wytartym perskim dywanie przed kominkiem. Niejaki B.
Livingstone, którego nazwisko wypisane było starannym pismem na
skrzynce pocztowej, odwalił kawał dobrej roboty.
Osiem miesięcy temu, gdy Meade wyruszał na organizowaną przez
WIWE wyprawę do Ameryki Południowej, mieszkanie piętrze było puste.
Poprosił wówczas Davida Quincy, dyrektora Instytutu, o znalezienie
odpowiedniego lokatora. Meade darzył Davida pełnym zaufaniem, mimo że
poprzedni lokator mieszkał tu ze swym ulubionym wężem boa o
wdzięcznym imieniu Urszula. Nie chodziło o uprzedzenia Meade’a wobec
węży. Urszula była jednym z najokazalszych przedstawicieli rodziny Boidae
z jakim się zetknął i bardzo ją lubił. Niestety, miała zwyczaj wygrzewania
się na wypolerowanym parkiecie w hallu. Kobieta, z którą Meade był
wówczas związany, panicznie bała się wszelkich gadów.
Oczywiście, że przez pewien czas żałował rozstania. Ale, mimo że
lubił Jeanne, nie łączyła ich miłość, Prawdę mówiąc, gdy rozstali się, czuł,
że jego matka była bardziej rozczarowana niż on sam. Meade przypuszczał,
że fakt, iż mając trzydzieści pięć lat, był wciąż kawalerem, stanowił dla jego
matki wieczne zmartwienie.
8
B. Livingstone. Barney? Benjamin? Bob? Po przyjeździe z lotniska zapukał
na wszelki wypadek do drzwi mieszkania na piętrze, mimo że światła były
zgaszone. Nie było odpowiedzi. Zszedł na dół, wziął prysznic, ogolił się i
zdecydował wyjść do miasta, aby coś zjeść. Wrócił po półtorej godziny i
ponownie wszedł na górę. Przez moment wydawało mu się, że słyszy jakiś
dźwięk, lecz nikt nie zareagował na pukanie do drzwi. Wzruszył ramionami
i wrócił do siebie.
B. Livingstone. Bradley? Bernard?
Meade przyjrzał się uważnie korespondencji, próbując odgadnąć
cokolwiek ze sposobu jej ułożenia. To, że nowy lokator miał zamiłowanie, a
może nawet obsesję na punkcie porządku, wydawało się oczywiste. A fakt,
że przesyłki zostały poukładane tak uważnie, wskazywał, że B. Livingstone
może być dociekliwym facetem. Hm... może naukowcem. Tak. Specjalistą
w jakiejś ścisłej dziedzinie. Zapewne znakomity w laboratorium, lecz
mający problemy z realnym życiem. A wygląd fizyczny? Niski? Szczupły?
A może przeciwnie - wysoki i przygarbiony?
Okulary. Mógłby się założyć...
Jego rozmyślanie przerwało pukanie do drzwi. Meade zamarł na ten
dźwięk i poczuł, jak powracają przyzwyczajenia nabyte w dżungli.
Adrenalina zaczęła szybciej krążyć w żyłach.
Rozległo się kolejne pukanie, tym razem natarczywe.
- Już idę - zawołał ostro Meade i podszedł do drzwi. Odsunął zasuwę i
otworzył.
Ostatnią rzeczą, której się spodziewał, była stojąca przed nim piękna
kobieta. Była szczupła, ubrana w jakąś jedwabną szatę. Strój ten, w kolorze
wiosennych liści, niczym kochanek obejmował wdzięcznie okrągłości jej
ciała. Miała długie, rozpuszczone włosy koloru promieni słonecznych. Wy-
raz jej owalnej twarzy przypominał niewinność Madonny. Tylko usta były
inne. Ich kształt i barwa dojrzałych wiśni przywodziły na myśl ziemskie
namiętności. Oczy miała zielone, ozdobione długimi rzęsami, wzrok
uważny. Można się było w nich zagubić,
Meade przyglądał się stojącej przed nim osobie,
Z plotek krążących po Instytucie wynikało, że Meade jest
9
współczesnym Casanovą. Brooke domyślała się więc, że będzie przystojny.
Nie była jednak przygotowana na spotkanie mężczyzny będącego
połączeniem rozbójnika morskiego z greckim bogiem!
Brooke miała pięć stóp i siedem cali wzrostu, a on przewyższał ją o
przynajmniej sześć cali. Był szczupły, potężnie zbudowany i odziany
jedynie w zniszczone szorty koloru
Kręcone włosy wyglądały tak, jakby od miesięcy nie widziały
fryzjera. Opalenizna twarzy miała ciepłą barwę i uwydatniała kości
policzkowe. Brooke widywała podobnie zniewalające oblicza u
marmurowych rzeźb starożytnych -Ateńczyków. Ale żaden z tych
potężnych posągów nie miał oczu w kolorze morza w pogodny dzień. Każda
kobieta mogłaby utonąć z radości w tych błękitnych, błyszczących głębiach.
Brooke patrzyła niemal zauroczona.
Meade nie wiedział, jak długo tak stali, patrząc na siebie. Miał
wrażenie, jakby powietrze w pokoju było naelektryzowane, zupełnie jak po
burzy.
Ostre dźwięki bębnów przerwały muzykę. Taśma zatrzymała się,
wydając ledwie słyszalny trzask. Po kilku sekundach... minutach...
milczenia Meade odezwał się pierwszy.
- B. Livingstone, jak przypuszczam? - spytał.
„B. Livingstone, jak przypuszczam?” Boże, nie pamiętał już kiedy
ostatnio użył tak pospolitego wyrażenia.
Brooke zamrugała.
- Ja... Proszę? - odparła niepewnym głosem. Czuła zupełny mętlik w
głowie.
- Nieważne - odpowiedział ponuro, - To taki stary dowcip. Nie warto
go powtarzać.
- Stary dowcip? - Brooke ponownie zamrugała, próbując zebrać
myśli. - To znaczy... to, co pan powiedział... to przypuszczenie, że nazywam
się Livingstone?
10
- Tak jest - skinął głową i uśmiechnął się, - Przepraszam. Pewnie
słyszała już pani wiele żartów na ten temat.
- Właściwie nie - zaprzeczyła Brooke. - Livingstone to jest... było
nazwisko mojego męża. To znaczy, to wciąż jest jego nazwisko. Moje
również. Zatrzymałam je po tym, jak... rozumie pan... my... - poczuła, że się
rumieni. - My... rozwiedliśmy się - skończyła sucho.
Zapadła cisza, w czasie której Brooke zwymyślała się w duchu za swe
zmieszanie. Zawsze uważała, że życie osobiste jest wyłącznie jej prywatną
sprawą. Wszystko, co wiązało się z trwającym sześć lat małżeństwem
traktowała jak tajemnicę; zaczęło się wspaniale, a zakończyło fatalnie. I oto
stała tutaj, zdradzając temu prawie nagiemu mężczyźnie swoje najbardziej
bolesne przeżycia.
Brooke wyprostowała się, czując sztywnienie kręgosłupa.
Skrzyżowała ramiona. Nie była pewna, czy gest ten miał oznaczać ochronę
siebie, czy odepchnięcie Meade’a. Czuła po prostu instynktowną potrzebę
odgrodzenia się od świata.
- Przykro mi - powiedział Meade.
Nie podjął tematu, i to nie z braku zainteresowania tą kobietą; wręcz
przeciwnie. Wiedział jednak dużo na temat mowy ciała, aby właściwie
odczytać gest ZAKAZ WSTĘPU. To nie był moment na zadawanie pytań.
Napotkał jej niepewne spojrzenie i dał jej do zrozumienia, że może
mu ufać. W jej oczach zauważył niepokojące cienie.
Pomyślał o lasach podzwrotnikowych, które tak niedawno opuścił.
Brooke zaczęła się powoli odprężać.
- Jestem... jestem Brooke Livingstone - przedstawiła się. Z ulgą
zauważyła, że jej głos brzmiał prawie naturalnie. - Mieszkam na górze.
Brooke. Meade pomyślał, że prostota tego imienia bardzo do niej
pasowała.
- Brooke Livingstone - powtórzył, wyciągając dłoń. - Jestem
Archimedes Xavier O’MalIey.
11
Brooke odruchowo podała mu rękę. Poczuła silny uścisk męskich
palców.
- Miło... mi pana poznać, doktorze 0’Malley - powiedziała Brooke,
próbując ignorować ogarniające ją podniecenie.
Dotyk jej dłoni stał się dla Meade’a niezwykłym przeżyciem. Miała
gładką skórę i był gotów się założyć, że pachnie cudownie.
- Po prostu Meade - poprawił ciepłym głosem. Jego zalśniły. -
Wszyscy nazywają mnie Meade. O ile nie wolisz… - powiedział kilka słów
w egzotycznie brzmiącym dialekcie.
Brooke zaczerpnęła głęboko powietrze, usiłując zapanować nad
emocjami. Co się z nią działo? I dlaczego?
- Proszę? - spytała ostrożnie, z niechęcią uwalniając dłoń.
Uśmiechnął się szeroko, sprawiając wrażenie niesfornego chłopca.
- Tak nazywali mnie tubylcy, wśród których ostatnio przebywałem -
wyjaśnił. Czuł przemożną chęć ponownego dotknięcia jej dłoni, lecz
postanowił nie kusić losu. A przynajmniej jeszcze nie teraz.
- Rozumiem - odpowiedziała niepewnie Brooke.
- To oznacza „olbrzymi przybysz o skórze jak podbrzusze ropuchy”.
Brooke nie mogła opanować śmiechu.
- Och, oczywiście. Tak właśnie myślałam - odparła.
Jakiś głos ostrzegł ją, że rozmowa przybiera niepokojący obrót. Stoi
w drzwiach mieszkania półnagiego mężczyzny, którego dopiero co poznała,
sama w nocnym stroju, i gawędzi jakby… cóż, sama nawet nie potrafiła
określić.
Meade po raz pierwszy znajdował się w takiej sytuacji. Brooke
Livingstone wywarła na nim znacznie większe wrażenie niż ktokolwiek
wcześniej. Czuł, że jest w tym coś więcej niż tylko zauroczenie.
- To było tylko tłumaczenie tych słów - powiedział, mierzwiąc włosy.
- Może masz ochotę wstąpić na chwilę? Nie uważasz, że musimy śmiesznie
12
wyglądać, gdy tak stoimy w progu?
- Ach... - zawahała się.
- Proszę... Brooke? - przyglądał się jej w napięciu. Spuściła na chwilę
wzrok.
- W porządku - zgodziła się. - Ale tylko na parę minut.
- Jasne - cofnął się, by ją przepuścić.
Zapach jej skóry podrażnił jego zmysły. Jej biodra, podkreślone
jedwabiem szlafroka, przypomniały jego wcześniejsze domysły co do płci
lokatora.
- Rzeczywiście, B, Livingstone - mruknął pod nosem.
- Proszę? - spytała Brooke, odwracając się w jego stronę.
- Słucham? Och - uświadomił sobie, że musiała słyszeć, jak
wymawiał jej nazwisko. - Myślałem tylko... sądziłem, że jesteś kimś innym.
Brooke nie wiedziała, jak zareagować na tę dość dziwną uwagę. On
też nie był taki, jak myślała.
- Naprawdę? - odparła po chwili. - A czego oczekiwałeś?
- Prawdę mówiąc, faceta imieniem Barney lub Benjamin - przyznał z
uśmiechem.
- Słucham? - spytała Brooke po namyśle.
- Widziałem inicjały na skrzynce pocztowej i przypuszczałem... -
przerwał, coś sobie przypominając. - Poczta! O mój Boże! Przepraszam.
Powinienem podziękować ci za zajęcie się przez te wszystkie miesiące moją
korespondencją. Bardzo jestem ci wdzięczny. Mam nadzieję, że nie był to
dla ciebie duży kłopot.
- O, nie - zapewniła go Brooke. Zawahała się przez moment, by
powrócić do przerwanego wątku. - A więc... przypuszczałeś, że B.
Livingstone to mężczyzna?
- Między innymi to - odparł, wzruszając ramionami. - Powiedzmy, że
13
popełniłem błąd, wyciągając wnioski jedynie na podstawie skąpych
przesłanek.
- Czy robi ci to jakąś różnicę? - Brooke zmarszczyła brwi.
- Co? Stwierdzanie faktów na podstawie niepełnych informacji?
- Nie - potrząsnęła przecząco głową - to, że nie jestem mężczyzną.
Oczywiście, nie była również w pełni kobietą, lecz Archimedes
Xavier 0’Malley nic o tym jeszcze nie wiedział. To był jej sekret. Jej i
Petera. Nie miała zamiaru dzielić się z nikim tą tajemnicą. Z nikim i nigdy.
Przez moment Meade zastanawiał się, czy Brooke nie próbuje z nim
flirtować. Jej pytanie brzmiało jak zachęta. Kiedy już miał odpowiedzieć w
podobnym tonie, dostrzegł w wyrazie jej oczu coś, co go powstrzymało.
Ona wcale z nim nie flirtowała. Była zaniepokojona. Ale dlaczego, na
Boga?
- Nie - odpowiedział. - To nie jest żaden problem.
Nastąpiła chwila niezręcznej i pełnej wyczekiwania ciszy. Brooke
miała świadomość, że Meade ją obserwuje. To powodowało wzbierające w
niej uczucie niepewności i dziwnego podniecenia. Zaczerwieniła się i
spojrzała w bok, odgarniając z czoła blond włosy.
Meade uświadomił sobie, że się w nią wpatruje. Poczuł zawrót głowy,
jakby był pod wpływem narkotyku.
- Przepraszam. - Co było w tej kobiecie, że pozostawał pod jej
urokiem? - Nie wiem, co się ze mną dzieje. To chyba z powodu różnicy
czasu. Lot z Brasilii do Bostonu jest... ach - rozłożył ręce.
Brooke spojrzała na niego.
- Może powinnam już iść - powiedziała. - Z pewnością jesteś
zmęczony po podróży. Nie zdawałam sobie sprawy... - uczyniła krok w
stronę drzwi.
- Nie! - krzyknął Meade, chcąc ją zatrzymać. Czubkami palców
dotknął jej ramienia i poczuł przebiegający go dreszcz.
14
Spojrzał w jej rozszerzone zielone oczy, w których odbijało się
zdziwienie, i wiedział, że doznała podobnego wrażenia, co on... ale wydało
mu się, że się tego obawia. Czemu?
- Proszę - powiedział stanowczo. - Nie możesz odejść, dopóki nie
powiesz mi, co cię tu sprowadziło.
- Co mnie... Och, tak! To ta muzyka - wyjaśniła niezręcznie. -
Chciałam z tobą... o tym porozmawiać.
Gdy do niego dotarł wreszcie sens jej słów, poczuł się jak idiota.
- Do diabła. Przepraszam. Nigdy bym się tak nie zachował, nie
wiedziałem, że ktoś jest u góry. Byłem tam dwukrotnie…
- Byłeś? - przerwała Brooke. - Kiedy?
- Pukałem dość głośno...
- Nie wątpię - zapewniła go. - Ale nie było mnie przez weekend...
- Nie było cię? - zdziwił się.
- Byłam u rodziny w Connecticut - wyjaśniła Brooke, usiłując się nie
skrzywić. Dlaczego matka i starsza siostra nalegały na ponowne roztrząsanie
nieudanego małżeństwa? I dlaczego opowiadały jej o byłym mężu i jego
nowej żonie? - Musiałam wrócić wkrótce potem, jak pukałeś po raz pier-
wszy, a za drugim razem byłam pod prysznicem - przerwała, marszcząc
brwi. - Ty pewnie też nie słyszałeś, jak pukałam do drzwi...
- Widocznie nie było mnie w domu. Wyszedłem po zakupy -
odpowiedział.
- Ach - twarz Brooke rozpogodziła się, gdy wszystko zostało
wyjaśnione. - Innymi słowy: dobre intencje, zły czas.
- Dokładnie tak. Mimo to, przepraszam. Zazwyczaj nie nastawiam
muzyki na pełny regulator, zwłaszcza o pierwszej w nocy. Czułem napięcie
po podróży i pomyślałem sobie, że trochę muzyki mogłoby... - wykonał gest
ręką, obejmując wzrokiem całą jej postać. - Jeszcze raz przepraszam. Z
pewnością cię obudziłem.
15
- Właściwie nie obudziłeś - powiedziała Brooke, dotykając paska
szlafroka.-Nie spałam jeszcze. Byłam zmęczona po podróży. A potem, no
cóż, potem usłyszałam muzykę - spojrzała na niego z ukosa. - Słuchałeś
tego, żeby się odprężyć? - spytała z powątpiewaniem, pamiętając o
niepokoju wywołanym tą muzyką.
- Niezupełnie - przyznał. - Trudno jest... właściwie nie wiem,
dlaczego wybrałem właśnie tę kasetę. Jeszcze raz przepraszam. - Przerwał
na chwilę. - A wracając do zakupów, o których wspomniałem. Mam w
lodówce butelkę wina i zmierzałem ją otworzyć, gdy usłyszałem twoje
pukane. Może uda mi się namówić cię na kieliszek?
- Nie, jest już zbyt późno - grała na zwłokę, podnosząc rękę i
odgarniając włosy za uszy. - Rano muszę iść do pracy...
- Tylko jeden kieliszek. Na pewno pomoże ci zasnąć.
Brooke zawahała się chwilę, w końcu zgodziła się.
- Tylko jeden kieliszek - podkreśliła.
- Umowa stoi - uśmiechnął się radośnie, a w kącikach oczu pojawiły
się siateczki drobnych zmarszczek. - Czuj się jak usiebie. - Odwrócił się i
wyszedł do kuchni.
Brooke spostrzegła na jego lewym ramieniu skomplikowany rysunek
czarno-czerwonego tatuażu. Ciekawe w jakich okolicznościach powstał?
Teraz, gdy poznała już Medea’a O’Malleya, Brooke przestawała wątpić w
prawdziwość wszystkich opowieści krążących po Instytucie. Mogła teraz
uwierzyć w każdą z nich - i w wiele jeszcze innych.
Brooke rozejrzała się wokół. Kiedy po raz pierwszy znalazła się w
tym pokoju, była zdziwiona jego wyglądem. Zgromadzono w nim
niezliczone ilości przedmiotów artystycznych, pochodzących z różnych
kultur, tak odległych współczesnemu człowiekowi. Były tam przepiękne,
choć dziwaczne, maski i rzeźby. Włócznie i tarcze. Kusze i wyroby z pereł, i
wiele innych, których przeznaczenie trudno było ustalić. Mnóstwo książek i
oprawionych w srebrne ramki fotografii. Mimo to pokój sprawiał wrażenie
przytulnego.
- Proszę bardzo - wesoło powiedział Meade, podając jej kieliszek
16
białego wina. Wszedł bardzo cicho do pokoju.
Brooke drgnęła lekko na dźwięk jego głosu.
- Dziękuję - odparła, biorąc kieliszek i wypijając pospiesznie łyk
wina. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że podziwiałam
twoje zbiory.
- Oczywiście, że nie - odrzekł szczerze. Pijąc powoli swoje wino,
przypatrywał się uważnie gościowi. Delikatny bukiet zmrożonego
chardonnay doskonale pasował do atmosfery wywołanej wizytą Brooke.
Uznał, że na nową lokatorkę patrzy się z przyjemnością. Była niewątpliwie
atrakcyjną kobietą, ale jej charakter wzbudzał jego większe zaciekawienie.
Brooke przymknęła oczy. Ponownie uświadomiła sobie, że Meade
oceniają swoim wzrokiem. Peter również przyglądał się jej bez słów.
Doszukiwał się w niej wad i na Boga, udawało mu się znaleźć ich dość
dużo. Potrafiła zrozumieć, aż za dobrze, dlaczego tak z nią postąpił. Peter
twierdził, że zawiodła go pod każdym względem: jako żona, a także jako
kobieta... Doszło wreszcie do sytuacji, że przyjęła jego sposób myślenia.
Bo faktycznie go zawiodła...
Brooke wypiła kolejny łyk wina. Zlizała kilka kropli z dolnej wargi.
- To jest niezwykły pokój - skomentowała, rozglądając się. - Kiedy
przyszłam tu po raz pierwszy z twoją korespondencją, odniosłam wrażenie,
że wchodzę do muzeum.
- Szkoda, że nie byłaś tu przed śmiercią profesora Browninga -
odpowiedział jej Meade. - Większość swej kolekcji zapisał muzeum. To co
tu zostało, to głównie jego osobiste pamiątki.
- Część z tych rzeczy to z pewnością twoje zbiory - Brooke chętnie
podjęła ten temat, ponieważ bardzo ją interesował i był względnie
bezpieczny. - Wiem, że odziedziczyłeś ten dom po profesorze. Ale mimo
wszystko...
- Te maski tancerzy są moje - przyznał. - Tamte totemy również.
Interesuje mnie magia plemienna.
- Magia? - powtórzyła. Zastanowiła się, jakby coś sobie
17
przypomniała. - Chyba słyszałam... ktoś kiedyś w Instytucie wspomniał, że
pokazujesz kanibalom sztuczki karciane.
Meade zachichotał, potrząsając głową.
- Znam kilka sztuczek - przyznał. - Czasami wykorzystałem je,
pracując w terenie. Prawdę mówiąc, wywierało to większe wrażenie, niż
gdybym wymachiwał moją rozprawą doktorską. A co do zabawiania
rzekomych kanibali... - ponownie potrząsnął głową. - Jedno z plemion,
wśród których przebywałem, upiekło kiedyś na ruszcie kilku hiszpańskich
zakonników. Ale ponieważ zdarzyło się to parę wieków temu. chyba nie ma
sensu dziś im tego wypominać. W końcu, jeśli zbadać rodowód każdego, kto
wie, co można by znaleźć.
- Na przykład kościotrupy w spiżarni? - delikatnie podsunęła Brooke.
- Dokładnie tak - zgodził sic Meade, a jego oczy rozbłysły z
zadowolenia. - Kościotrupy w spiżarni... podoba mi się to. Masz coś
przeciwko temu, żebym je kiedyś użył w mojej publikacji?
- Nie, o ile w przypisach podasz źródło - odcięła się Brooke. Czuła się
z Meade’em coraz swobodniej. Nie była pewna, czy powinna się z tego
cieszyć.
- Źródło... - zmarszczył ciemne brwi. - Czekaj chwilę. Mówiłaś coś na
temat Instytutu. Czy to znaczy, że pracujesz w WIWE?
Brooke potrzasnęła głową.
- Jestem asystentką Davida Quincy. Ale poza tym mam jeszcze wiele
innych obowiązków. Mam dyplom z anglistyki i pewne umiejętności
wydawnicze jeszcze z czasów uniwersyteckich, więc zajmuję się również
korektą przygotowanych monografii.
- Hm - uniósł brwi. - Innymi słowy, jesteś w pewnym sensie moim
wydawcą?
Pytanie zabrzmiało częściowo żartobliwie, częściowo pieszczotliwie.
Brooke doszła do wniosku, że bezpieczniej będzie nie odpowiadać.
- Wspomniałeś przed chwilą profesora Browninga - podjęła po chwili.
- Tak wiele o nim słyszałam. To musiał być fascynujący człowiek.
18
Nie był to najfortunniejszy sposób zmiany tematu, jednakże nie
zaprotestował.
- Sądzę, że słowo „fascynujący” jest właściwe - odparł.
- Byłeś jego studentem?
- Tak, od dwunastego roku życia.
- Co takiego? - Brooke była zaskoczona. Wprawdzie wszyscy uważali
Archimedesa O’Malleya za niezwykle zdolnego człowieka, ale nigdy nie
słyszała, żeby rozpoczynał studia w wieku dwunastu lat!
- To znaczy miałem tyle lat, gdy go poznałem - wyjaśnił Meade. -
Mój ojciec ma, a właściwie miał, bo przeszedł już na emeryturę,
przedsiębiorstwo robót elektrycznych. Któregoś dnia zabrał mnie do pracy,
na czwarte piętro Muzeum Botanicznego. Zdecydowałem się na
samodzielne zwiedzanie i nagle znalazłem się w laboratorium profesora
Browninga. Kiedy zobaczyłem tam porozrzucane włócznie i dmuchawki,
zacząłem ich dotykać. Właśnie podniosłem kamienny grot, gdy usłyszałem
głos mówiący z brytyjskim akcentem: „Młody człowieku, trucizna tam
umieszczona zabija jaguara w ciągu kilku sekund. Proszę, spróbuj być
ostrożny”. - Dwa ostatnie zdania Meade wypowiedział z teatralnym
akcentem.
- I co... co zrobiłeś?
- Oczywiście, że byłem bardzo ostrożny - zapewnił ją z uśmiechem. -
Próbowałem zachować spokój, ale byłem przerażony.
- Każdy by był! - powiedziała Brooke, wyobrażając sobie tę scenę. -
Czy tam naprawdę była trucizna?
- Jasne, że tak - potwierdził. - Kurara. Profesor Browning zrobił mi
wykład o tym. Gdy już opanowałem strach, zacząłem zadawać pytania. -
Meade przerwał, przywołując miłe wspomnienia. - Nie sądzę, aby profesor
oczekiwał ode mnie, że porzucę szkołę i zjawię się u niego następnego dnia,
ale to właśnie zrobiłem. Czułem się jak ryba złapana na haczyk. On był...
jedyny w swoim rodzaju.
- Te zdjęcia... wszystkie są jego? - Brooke podeszła do stolika przy
19
kominku. - Muszę przyznać, że od razu mnie zaciekawiły.
Pochyliła się nieco, chcąc przyjrzeć się dokładniej jednej fotografii.
Przy tym ruchu rozchyliły się lekko poły jej szlafroka, odsłaniając dekolt.
Meade pospiesznie wypił łyk wina i odwrócił wzrok.
- Ta kobieta to Gabriela Browning, żona profesora - wyjaśnił, czując,
jak widok niemal obnażonych piersi powoduje przyspieszone bicie jego
serca. - Była od niego dużo młodsza. Zginęła w wypadku samochodowym,
gdy profesor przebywał za granicą. Profesor Browning... przeżył to bardzo
ciężko.
Brooke delikatnie pogładziła palcami ramkę, w którą oprawiony był
ślubny portret. Ze zdjęcia emanowało życie i miłość. Nic nie mogła na to
poradzić, ale zazdrościła tej młodej parze. Czy ona i Peter kiedykolwiek tak
wyglądali? Czy podobnie czuli…?
Po chwili, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Brooke odstawiła
kieliszek i podniosła ze stołu jedną z kamiennych figurek. Była dziwnie
ciężka jak na swoją wielkość. Ciężka i ciepła w dotyku.
- Co…? - zastanowiła się głośno.
- Pochodzi z terenów, gdzie teraz jest Kolumbia - powiedział
swobodnym głosem Meade. - To figurka bogini płodności. Według
dawnych wierzeń pomagała kobietom w zajściu w ciążę.
Płodność.
Brooke poczuła obejmujący ją chłód.
- Och - powiedziała, przyglądając się małemu posążkowi i widząc
brzemienność w okrągłych kształtach.
Figurka płodności.
- Brooke? - spytał Meade.
Powoli i ostrożnie odłożyła statuetkę na miejsce. Chciała rzucić
rzeźbę tak, aby roztrzaskała się o podłogę. Wiedziała jednak, że to i tak nic
by nie pomogło. Nic nie może jej pomóc.
20
- Brooke? Nic ci nie jest?
- Wszystko w porządku - skłamała.
21
ROZDZIAŁ 2
Brooke chciała o tym nie myśleć, lecz jej wysiłki okazywały się
bezskuteczne. Statuetka płodności.
Skrzywiła się na widok swego odbicia w lustrze i wpięła kolejną
wsuwkę we włosy. Statuetka płodności! Dlaczego zainteresowała się
właśnie tą figurką? W mieszkaniu O’Malleya było tak wiele innych. Po raz
tysięczny chyba zadawała sobie to samo pytanie. Jaki przekorny instynkt to
spowodował?
Jej najgorętszym marzeniem było posiadanie męża i dzieci. Kiedyś
wydawało się to możliwe do osiągnięcia, ale ten czas minął.
Swego przyszłego męża, Petera Livingstone, poznała na pierwszym
roku studiów. Pobrali się w miesiąc po jej dyplomie. Miała na sobie białą
suknię z koronki, ozdobioną kwiatem pomarańczy, tak konwencjonalną, że
druhny aż żartowały z niej. Ale jej to nie przeszkadzało. Była wierna
tradycji i dawnym wartościom. Ślub z ukochanym mężczyzną, wspólne
tworzenie domu - to znaczyło dla niej wszystko.
Oboje pragnęli tego samego. Wciąż pamiętała żarty na temat zajścia
w ciążę już w czasie miesiąca miodowego. W głębi ducha pragnęła tego.
Miodowy miesiąc się skończył, a ona nie była w ciąży.
Podobnie po dwóch latach małżeństwa. Naciski ze strony jej i jego
rodziców rozpoczęły się zaraz po drugiej rocznicy ślubu. Obie strony coraz
częściej pytały, kiedy i oni będą mogli cieszyć się z własnych wnuków.
Konsultacja ze specjalistą do spraw płodności wypłynęła od Brooke.
Propozycja ta rozgniewała początkowo Petera. Poczuł się urażony, tak jakby
jego męskość została w ten sposób zakwestionowana. Ta pierwsza poważna
kłótnia odsłoniła inne oblicze Petera. Jednak zgodził się na badania. Lekarz
przedstawił im wyniki analiz w sposób niezwykle taktowny i delikatny. Nie
powiedział wprost „To twoja wina, Brooke”, lecz dla niej tak to właśnie
zabrzmiało. I takie samo oskarżenie ujrzała w oczach męża.
Była gotowa na każde poświęcenie. Badania przez innych lekarzy.
22
Testy. Leki. Nawet na operację. Przeszła wiele upokorzeń. Lecz nikt i nic
nie było w stanie jej pomóc.
Ich małżeństwo zaczęło się rozpadać. Nagle to kalendarz dyktował
terminy współżycia. Zalecenia lekarzy rządziły sposobem, w jaki kochali się
z Peterem. Zabrakło spontaniczności. Zaniechali czułej gry wstępnej, tak
cenionej przez Brooke. Seks stał się przykrym obowiązkiem, wypełnianym
na zimno, bez radości. Potem Peter zaczął ją lekceważyć. Początkowo
żartował tylko wtedy, gdy byli sami. Po pewnym czasie zauważyła, że
postępuje tak i w obecności innych. Nabrał zwyczaju mówić, że to nie jego
należy winić za to, że nie są normalną rodziną.
Brooke nie wiedziała, kiedy zdradził ją po raz pierwszy. Była jednak
tego pewna.
Koniec nastąpił w dniu szóstej rocznicy ślubu. Peter wrócił do domu
późno, lekko wstawiony. Spytała go, gdzie był, na co odpowiedział jej z
bezczelną szczerością.
„Dlaczego? Naprawdę chcesz wiedzieć dlaczego? Bo jestem
mężczyzną, a ty nie możesz mi dać tego, czego potrzebuję! Nie potrafisz dać
mi syna i nie potrafisz dać mi satysfakcji w łóżku! Jesteś nie tylko
bezpłodna, ale także oziębła!”
Ten wieczór, a także rozwód, który nastąpił wkrótce, załamały
Brooke. Lecz w ciągu ostatniego roku udało jej się pozbierać. Przyjazd do
Bostonu, choć trochę się go obawiała, miał być dla niej zmianą na lepsze.
Tak było do chwili, kiedy usłyszała tę niepokojącą muzykę. I poznała tego
przystojnego faceta. I wzięła do ręki tę przeklętą…
Dźwięk dzwonka do drzwi oderwał Brooke od rozpamiętywania
przeszłości.
- Brooke? - spytał męski głos. Kolejny dzwonek.
- Brooke?
- Tak… już otwieram - zawołała.
Brooke rzuciła okiem na swe odbicie w lustrze i wyszła i łazienki.
Gdy szła, obcasy wieczorowych sandałów zastukały o podłogę. Aby się
23
uspokoić, zaczerpnęła głęboko powietrza, po czym otworzyła drzwi.
Sądziła, że ujrzy ucywilizowaną postać nocnego znajomego, a
tymczasem ujrzała wytwornego mężczyznę w garniturze od Savile Row z
olbrzymim bukietem kwiatów.
- Meade? - spytała zaskoczona.
- Czyżbym wczoraj zachowywał się aż tak nieokrzesanie? - Meade
uniósł brwi.
- Nieokrzesanie? - powtórzyła Brooke, próbując zapanować nad
emocjami. Nie było to takie proste. - Nie, nie! Oczywiście, nie. Tylko, tylko
ty... po prostu inaczej wyglądasz.
Rzeczywiście inaczej, pomyślała. Jego zbyt długie, ciemne włosy
zostały starannie ostrzyżone. Wyglądał inaczej, jak kandydat na okładkę
pisma dla biznesmenów, a nie jak ktoś, co większość ostatniego roku spędził
w dżungli!
Meade uśmiechnął się, odsłaniając swe białe zęby, kontrastujące z
opaloną na brąz skórą.
- Ty także wyglądasz inaczej, Brooke - powiedział cicho,
przyglądając jej się błyszczącymi, błękitnymi oczami.
Miała na sobie prostą koktajlową sukienkę, uszytą z lejącej się
bladożółtej tkaniny. Blond włosy upięła w kok, uszach i na szyi lśniły perły.
Całość była niezwykle elegancka. Mimo to Meade miał wrażenie, że Brooke
wygląda tak samo prowokująco, jak w stroju, który pamiętał z ich
pierwszego spotkania.
Brooke poruszyła się nieznacznie, przesuwając palcami po sznurze
pereł na szyi. Była pod wrażeniem tego nowego obrazu Meade’a.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - spytała po chwili krępującego
milczenia.
Meade uśmiechem dał jej do zrozumienia, że pytanie zostało zręcznie
sformułowane.
- Cóż, po pierwsze możesz przyjąć to! - odparł.
24
„To” oznaczało kwiaty, które trzymał w ręku. Podał je Brooke,
wykonując przy tym lekki ukłon.
- Ale... ale dlaczego? - spytała, wyciągając dłoń po bukiet. - Nie
rozumiem.
- Jako podziękowanie za pocztę i przeprosiny za muzykę.
- Och, nie... - zaprotestowała.
- Proszę - przerwał jej, podnosząc rękę. - Nie mów mi, że nie
powinienem tego robić.
- Bo nie musiałeś - odrzekła szybko. - To było niepotrzebne, ale
bardzo miłe. Nie musiałeś- powtórzyła stanowczo, po czym jej twarz
rozjaśnił radosny uśmiech. Spojrzała na wspaniały bukiet, następnie na
Meade’a. - Ale cieszę się. Dziękuję.
- Drobiazg.
- Powinnam włożyć je do wody - powiedziała, zastanawiając się, czy
nie wpatruje się zbyt natrętnie w Meade’a. Urok jego błękitnych oczu był
zniewalający. - Czy masz ochotę wstąpić na parę minut?
- Chętnie.
- Albo nie... właściwie to wychodzę.
- Nie ma problemu. Ja także.
- Och - Brooke odwróciła się, czując niepokój. A więc taki był powód
jego niezwykłego przeobrażenia. Wychodził.
- Brooke - zaczął Meade, po czym przerwał, spoglądając na dekolt z
tyłu jej sukni. Rozcięcie sięgało łopatek. Ten widok, a także bezbronność jej
odkrytego karku sprawiły, że poczuł, jak robi mu się gorąco.
- Tak? - spytała Brooke, obracając się do niego.
W czasie godzin, które upłynęły od ich pierwszego spotkania, Meade
usiłował sobie wytłumaczyć, że wrażenie, jakie wywarła na nim Brooke,
spowodowane było trwającą prawie rok abstynencją seksualną. Od czasu
wyjazdu z Bostonu nie był z żadną kobietą, była to sprawa wyboru a nie
25
braku okazji. To zrozumiałe, że przy spotkaniu z każdą atrakcyjną kobietą
powinien zareagować w taki sposób.
Niekonsekwencją tego rozumowania było to, że po powrocie wstąpił
na chwilę do swego biura na uniwersytecie. Spotkał tam niezwykle ponętną
swoją byłą studentkę. Jej widok nie wzbudził w nim żadnej reakcji. Nawet
gdy dała mu jasno do zrozumienia, że gdyby tylko zechciał, to ona byłaby
chętna, nie czuł nawet cienia pożądania.
- Meade? - spytała niepewnie Brooke. - Czy coś jest nie tak?
Jej spojrzenie wywołało w nim dziwny dreszcz. Wyglądał - niemalże
na... zagniewanego.
- Coś nie tak? - powtórzył. Przeczesał palcami włosy, przeklinając się
w duchu za swój brak opanowania. - Nie, wszystko jest w porządku. Jestem
tylko... tylko - wzruszył ramionami. - To nic takiego.
- Jesteś pewien? - zmarszczyła czoło. Poczuła, że pragnie go dotknąć.
Ukoić to, co go gnębi, cokolwiek to jest. Brooke nie wierzyła w siebie.
- Całkowicie - Meade zdobył się na beztroski uśmiech.
- Cóż, może mogłabym coś ci zaproponować?
„Na przykład wrzucić mi do spodni wiadro lodu?” - odparł w duchu.
- Nie, dziękuję - powiedział głośno. - Proszę, Brooke, zajmij się
kwiatami.
- Dobrze - zgodziła się po chwili. - Może usiądziesz? Za minutę będę
z powrotem.
Nie było jej trzy lub cztery minuty, lecz Meade nie protestował.
Połowę tego czasu spędził na uspokajaniu swoich zmysłów, a resztę na
rozglądaniu się po salonie. Pokój urządzony był w angielskim, wiejskim
stylu, świadczącym o dobrym smaku gospodyni. Kolorystyka - krem, złoto i
zieleń - była delikatna i spokojna. W pokoju panował ład, czego można się
było domyślać po sposobie, w jaki Brooke zajęła się pocztą. Meade czuł, że
był to dom, a nie tylko wynajęte na pewien czas mieszkanie.
- Meade, one są takie piękne - powiedziała Brooke, wracając do
26
pokoju. Ułożyła kwiaty w prostym, owalnym wazonie ze szkła, który
ustawiła nad kominkiem. - A jak pachną! - zanurzyła nos w aksamitnych
płatkach.
W sposobie, w jaki traktowała bukiet, było coś zmysłowego. Meade,
czując narastające napięcie, szybko zmienił temat.
- Ładnie się tu urządziłaś - powiedział, siadając w fotelu przy
kominku.
Brooke zwróciła się z uśmiechem w jego stronę.
- Dziękuję - powiedziała. - To mieszkanie jest przepiękne - wykonała
gest ręką. - Zakochałam się w nim, gdy weszłam tu po raz pierwszy.
- Daniel też o tym wspominał.
- Pan Quincy? - Brooke była zdziwiona. - Kiedy z nim rozmawiałeś?
Daniel Quincy dowiedział się o powrocie Meade’a dopiero dziś rano,
właśnie od niej. Nie mówił nic, co...
- Wstąpiłem do WIWE kilka minut po piątej - odpowie dział Meade. -
Miałem nadzieję, że cię zastanę, ale już wy szłaś. Skończyło się na wypiciu
kilku drinków z Danielem.
Daniel był bardziej hojny w serwowaniu maltańskiej whisky z
prywatnych zapasów, niż w informacjach o swej asystentce. Meade zdobył
zaledwie dwie informacje od starszego pana - to, że małżeństwo Brooke
trwało sześć lat, i to, że jej życie towarzyskie nie było intensywne.
Meade miał wrażenie, że dowiedział się więcej o Brooke Lvingstone
w czasie ich pierwszego spotkania, niż Daniel Quincy w ciągu siedmiu
miesięcy.
- Rozumiem - odrzekła wolno Brooke, siadając na sofie na wprost
kominka. Nie było nic dziwnego w tym, że jej nazwisko padło podczas
rozmowy gospodarza z pracodawcą. Natomiast nie było dla niej zrozumiałe,
dlaczego Meade swe pierwsze kroki skierował właśnie do Instytutu.
- Powiedziałeś, że pojechałeś do Instytutu, żeby zobaczyć się ze mną,
nie z panem Quincy? - spytała.
27
- Chciałem zaprosić cię na kolację.
Brooke otworzyła szerzej oczy i poczuła, że się rumieni.
- Na kolację? Dzisiaj?
- Taki miałem zamiar, dopóki nie dowiedziałem się od Daniela, że
jesteś dziś wieczorem zajęta. Obowiązki służbowe.
- Masz na myśli przyjęcie u Amandy Wilding? - spytała rozbawiona.
Sformułowanie „obowiązki służbowe” było wyjątkowo trafne, lecz nie
powinna żartować z kobiety, która przekazała milion dolarów na rzecz
WIWE.
- Dokładnie - potwierdził Meade i pochylił się nieco. - To
spowodowało, że musiałem zmienić mój początkowy plan. Czy masz coś
przeciw temu, żebym był twoją eskortą?
- Eskortą…!? Meade! Masz zamiar wedrzeć się na przyjęcie u
Amandy Wilding?
Krążyły plotki, że taka próba została już raz w przeszłości podjęta.
Nie było jednak do końca wiadomo, czy nieproszony gość został
zneutralizowany przez jakieś pozaziemskie siły, czy też po prostu
aresztowany pod zarzutem włamania.
Meade roześmiał się szelmowsko.
- Co? Miałbym ryzykować, że zostanę zawleczony do więzienia czy
zamieniony w słup soli? - zażartował.
- A więc jak...
- Nie muszę się tam wdzierać. Po rozmowie z Danielem zadzwoniłem
do Amandy i powiedziałem jej, że wróciłem już z brazylijskiej dżungli i
tęsknię za jakąś imprezą.
- I co ona na to? - Jego słowa brzmiały niedorzecznie. A mimo to
Brooke była przekonana, że tak właśnie było.
- Och, powiedziała, że wątpi, by jej przyjęcie było imprezą, w czasie
której mógłbym się zabawić tak, jak tego pragnę, ale żebym mimo to wpadł.
28
Brooke roześmiała się.
- Mówisz poważnie? - spytała.
Meade skinął głową, ciesząc się na widok iskierek rozbawienia,
tańczących w zielonych oczach dziewczyny.
- Mniej więcej. Słuchaj, chodzę na te przyjęcia od czasu studiów. One
są jak marzenie antropologa. Czysty rytuał plemienny. A poza tym
naprawdę lubię Amandę Wilding. Poznaliśmy się dzięki profesorowi
Browningowi. Miał zwyczaj mówić, że gdyby Amanda urodziła się w innej
epoce, zostałaby królową lub księżną.
- A ja spotkałam się z opinią, że gdyby urodziła się w innym stuleciu,
spalono by ją na stosie jako czarownicę.
- Tak. Ci ludzie są towarzystwem wzajemnej adoracji, które czasem
zaczyna prowadzić między sobą otwartą wojnę - przyznał kwaśno Meade. -
Ale wracając do mojej propozycji: czy uczynisz mi ten zaszczyt i pozwolisz
mi być dziś twoją eskortą? Nie musisz się obawiać. W przeciwieństwie do
wrażenia, jakie mogłaś odnieść dziś rano, potrafię zachowywać się w
towarzystwie.
- Nie rozumiem - powiedziała po chwili Brooke, szczerze zaskoczona
tym, co przed chwilą usłyszała. Dwa ostatnie zdania zabrzmiały niemal
żartobliwie.
- Mam na myśli to, w jaki sposób opuściłaś moje mieszkanie... -
zaczął.
W głowie Brooke zabłysło czerwone światełko alarmu. Boże! Była
całkowicie pewna, że udało się jej ukryć niepokój, jakiego doznała,
podnosząc figurkę płodności. Odłożyła tę rzecz spokojnie i ostrożnie, nie
upuszczając na podłogę. I odczekała dobre pięć minut, zanim przeprosiła i
wyszła, zamiast uciec w panice z mieszkania Meade’a.
- Myślisz, że to z twego powodu? - spytała. Trochę ją deprymowało,
że zauważył jej zdenerwowanie i zmieszanie, nawet jeśli błędnie je sobie
tłumaczył.
Meade wstał i przesunął dłonią po szyi.
29
- Mam zwyczaj szybko wracać do normalności - przyznał po kilku
sekundach. - Czasem trochę trwa, zanim przypominam sobie dobre maniery.
- Spojrzał na nią. - Jeśli uczyniłem cokolwiek... powiedziałem cokolwiek... -
rozpostarł bezradnie ramiona.
- Nie, nie. - Brooke potrząsnęła przecząco głową. - To nie chodzi o to,
że coś powiedziałeś lub zrobiłeś. Naprawdę - przerwała, zastanawiając się
nad przekonującym wyjaśnieniem. Nie mogła… nie chciała powiedzieć mu
prawdy. -Po prostu nagle poczułam, że jestem okropnie zmęczona i
musiałam się położyć - dokończyła. - Przykro mi, jeśli odniosłeś wrażenie,
że byłam nieuprzejma.
- Nie byłaś. - Meade nie był pewien, jakie odniósł wrażenie… i
dlaczego. Ale miał zamiar poznać przyczyny.
Brooke wstała, pragnąc zakończyć już temat.
- Może wypiłam zbyt wiele wina? - zastanowiła się, poprawiając
sukienkę.
Może, lecz Meade miał co do tego poważne wątpliwości. Widział, jak
wypiła cztery, może pięć łyków chardonnay.
- Jesteś pewna, że nie powiedziałem ani nie zrobiłem nic go, co mogło
cię urazić? - nalegał.
- Całkowicie.
Przez kilka następnych sekund Meade wpatrywał się delikatną twarz
Brooke. Dziewczyna przechyliła lekko głowę, spokojnie wytrzymując jego
spojrzenie.
W swym życiu Meade nauczył się wielu rzeczy. Wiedział, kiedy
należy nalegać, a kiedy być cierpliwym. Teraz czuł instynktownie, że
powinien być cierpliwy.
- Cóż, w takim razie - powiedział wreszcie - czy zechcesz pójść razem
ze mną na przyjęcie do Amanda Wilding?
- Tak - odparła po prostu Brooke.
30
Półtorej godziny później Brooke stała samotnie, obserwując
zgromadzonych ludzi. Meade miał rację. To był czysty rytuał plemienny.
Spojrzała w przeciwległy kraniec pokój gdzie Meade zajęty był rozmową z
Amandą Janaway Wilding. Siwowłosa starsza pani zagarnęła go jakieś
dwadzieścia minut temu. Wygłosiła przy tym dość złośliwą uwagi
twierdząc, że jak na kogoś, kto spędził osiem miesięcy w dżungli, Meade
wygląda nadspodziewanie korzystnie. Zareagował natychmiast,
przepraszając za to, że wszystkie swoje przepaski na biodra oddał do pralni
chemicznej. Po tym wyjaśnieniu groźna dama z szacownego bostońskiego
rodu zaśmiała się głośno. Następnie, po wygłoszeniu kilku uprzejmych
uwag pod adresem Brooke, uprowadziła Meade’a ze sobą.
Brooke zdawała sobie sprawę, że wiele osób uważało Amandę
Wilding za osobę apodyktyczną. Za każdym razie gdy starsza pani
wykonywała swoje władcze rundy po Instytucie, dziewczyna sama czuła
nieodpartą potrzebę złożenia dworskiego ukłonu. Meade zaś... Cóż, nie
potrafiła sobie wyobrazić, aby ktokolwiek mógł go onieśmielić.
Potrafiła jednak wyobrazić go sobie w przepasce na biodrach. Obraz
ten wywołał w niej silne podniecenie. Brooke zacisnęła palce wokół
wysmukłej, kryształowej nóżki kieliszka. Zaczerpnęła głęboko powietrza i
zamknęła na chwilę oczy, próbując odpędzić tę wizję.
- A więc - zabrzmiał tuż za nią cichy, niski głos - poznałaś wreszcie
O’Malleya. I co o nim sądzisz?
Brooke otworzyła szeroko oczy.
- Jazz! - wykrzyknęła, odwracając się w kierunku kobiety, z którą
zaprzyjaźniła się zaledwie sześć miesięcy temu. - Co... Nie sądziłam, że cię
tu dziś spotkam!
Jazz O’Leary Wilding uśmiechała się szeroko. Jej olbrzymie szare
oczy zalśniły radośnie.
- Cóż, oczekiwana czy nie, jestem tutaj i nie sposób mnie nie
zauważyć. - Kpiącym, lecz niezmiernie czułym spojrzeniem zerknęła w dół.
Była w zaawansowanej ciąży.
Przez moment Brooke poczuła przypływ znajomych uczuć. Smutek...
zazdrość... złość. Oczywiście, że cieszyła się razem z Jazz. Przez ostatnie
31
miesiące w pewien sposób uczestniczyła w radości przyjaciółki. Mimo to,
gdzieś w głębi duszy, słyszała wciąż powtarzające się pytanie: „Dlaczego to
nie ja?”
- Czy… czy Ethan jest tu z tobą? - spytała szybko, szukając wzrokiem
męża Jazz, wysokiego, dystyngowanego bankiera.
Nie chciała, aby jej twarz zdradziła to, co tak bardzo starała się ukryć.
Jej przyjaciółka - jak Brooke przekonała się już niejednokrotnie - była
niezmiernie wrażliwa na cierpienia innych ludzi.
Brooke poznała Ethana w biurze Daniela Quincy, załatwiając
formalności związane z hojną darowizną Amandy Wilding na rzecz
Instytutu. W czasie prowadzonej rozmowy Brooke wspomniała, gdzie
mieszka. Ethan odpowiedział, że zna dobrze zarówno dom, jak i właściciela,
Meade’a O’Malleya.
Jazz potrząsnęła głową, jej rudozłota czupryna loków zawirowała.
- Ethan jest w Kalifornii. W przerwach pomiędzy rozmowami
telefonicznymi z moim ginekologiem negocjuje z Japończykami warunki
utworzenia nowego konsorcjum inwestycyjnego - jej twarz przybrała
figlarny wyraz. - Szczerze mówiąc, cieszę się, że coś poza dzieckiem go
interesuje. Zawsze sądziłam, że będę szczęśliwa, jak ktoś otoczy mnie
troską. Ale Ethan tak przesadza, że doprowadza mnie do szału!
- On się o ciebie niepokoi, Jazz - odrzekła Brooke. - To jest… to
normalne.
- I ja go za to kocham - przyznała rudowłosa, wygładzając delikatnie
turkusowy jedwab sukienki opinającej brzuch. - Wciąż jednak muszę mu
przypominać, że jestem silniejsza niż... och! - nagle wstrzymała oddech.
- Jazz?
- Ach... przepraszam - Jazz oddychała nierówno, jakby chciała się
roześmiać.
- Dobrze się czujesz? Dziecko ma się wkrótce urodzić…
- Dopiero za dwa tygodnie. Nic... nic mi nie jest. To tylko. .. to
naprawdę nic takiego.
32
- Może powinnaś usiąść - zaproponowała Brooke.
- Chyba tak - zgodziła się Jazz.
Brooke odstawiła kieliszek i poprowadziła przyjaciółkę do kanapy,
stojącej we względnie cichym końcu salonu. Przeciskanie się przez tłum nie
było rzeczą prostą, podobnie jak usadowienie Jazz.
- O, Boże - westchnęła żartobliwie Jazz. - Czuję się jak wieloryb
wyrzucony na plażę! - Ostrożnie poprawiła się.
- Czy jest coś, co mogłabym zrobić? - spytała Brooke, widząc bladość
na twarzy Jazz. Usiadła obok.
- Nie... nie - zapewniła ją Jazz. Oddychała przez nos, wypuszczając
następnie wolno powietrze. - Mam... Nic mi nie jest, naprawdę. A więc,
mów. Kiedy Meade wrócił?
- Wczoraj wieczorem - automatycznie odparła Brooke, przyglądając
się z troską przyjaciółce. - Przyleciał z... czekaj! Skąd wiesz, że wrócił?
- Widziałam was razem, kiedy wturlałam się tu przed chwilą.
Zamierzałam właśnie podejść do was i przywitać się, kiedy Amanda na
mnie napadła.
- Ach - Brooke mimowolnie spojrzała w miejsce, gdzie ostatnio
widziała Meade’a. Zauważyła go natychmiast.
Teraz, gdy upłynęło trochę czasu, odniosła wrażenie, że zmiany
dotyczyły tylko jego powierzchowności. Mimo pewnej łagodności w
zachowaniu i ubiorze, było w nim coś bardzo... żywiołowego. Pasował do
otoczenia, a jednak był inny. Jego wysoka, atletyczna sylwetka emanowała
energią i czujnością.
- To dziwne - zastanawiała się Jazz - sądziłam, że Meade miał wrócić
dopiero w sierpniu.
- Tak miało być - odparła Brooke, wpatrzona wciąż w przeciwległy
kraniec pokoju. - Ale skończył swoje badała wcześniej, niż zakładał.
Przez chwilę rozmawiały o pobycie Meade’a w Amazonii.
33
- Hm... Cóż, Ethan twierdził zawsze, że Meade jest szybki.
Brooke spojrzała ostro na przyjaciółkę.
- Co masz na myśli? - spytała, rumieniąc się nieznacznie.
- Cóż, po pierwsze zrobił magisterium w ciągu zaledwie trzech lat -
zaśmiała się Jazz. Przechyliła głowę, jej oczy zalśniły. - A co, według
ciebie, mogłam mieć na myśli? - spytała niewinnie.
- Nic… nic - Brooke przesunęła palcami po sznurze pereł, czując się
trochę zażenowana.
- Tak, jasne. No, Brooke, od miesięcy słuchałaś opowieści o
bostońskim wcieleniu Indiany Jonesa. Teraz, gdy go już zobaczyłaś, co o
nim sądzisz?
Po dziesięciu minutach, gdy Meade do nich dołączył, obie kobiety
zaśmiewały się „niezwykle dyskretnie”. Przypominało to chichoty, które
przed laty słyszał u sióstr bliźniaczek.
- No, no, no, pani Wilding - przerwał im, przypatrując się z
nieukrywanym zainteresowaniem figurze Jazz - nawet nie muszę pytać, co
robiłaś przez ostatnie osiem miesięcy.
- Meade! - wykrzyknęła radośnie Jazz, patrząc na niego z uśmiechem.
- Chętnie bym wstała i uściskała cię, ale nie ma w pobliżu dźwigu, który by
mnie podniósł…
- Nie ma problemu - Meade pochylił się i ucałował ją w oba policzki.
Jego przyjaźń z Ethanem Wildingiem trwała od czasów college’u, natomiast
Jazz znał krócej. Darzył ją jednak niekłamanym podziwem. Wyprostował
się, potrząsając z szacunkiem głową. - Mój Boże, Jazz - powiedział miękko.
- Wyglądasz…
- Monstrualnie? Kolosalnie? - podpowiedziała kokieteryjnie. - Tak
jakbym odżywiała się za dwanaścioro?
- Chciałem powiedzieć, pięknie - uśmiechnął się Meade. I, mimo że
Jazz zignorowała to określenie, Brooke wiedziała, że Meade mówił szczerą
prawdę.
34
Kilka godzin później Brooke oceniła, że spędzili w trójkę jakieś
piętnaście minut. W pewnym momencie Jazz przeprosiła ich i wyszła do
toalety. Wprawdzie przy wstawaniu wsparła się na ramieniu Meade’a, lecz
na propozycję pomocy potrząsnęła przecząco głową.
Jednocześnie pojawił się przy nich jakiś brodaty nieznajomy, który
zaczął ściskać Meade’a tak czule, jakby ten był jego dawno nie widzianym
synem. Dostrzegając rezerwę w zachowaniu Meade’a, Brooke domyśliła się,
że traktuje on brodacza jak dalekiego kuzyna, z którym wolałby się nie
spotykać. W trakcie tej sceny Brooke zagadnęła jedna z licznych
przyjaciółek Daniela Quincy. Okazało się, że pisze książkę, i była ciekawa
szczegółów przygotowań do jej opublikowania.
Wreszcie ta sama fala ludzi, która najpierw rozdzieliła Brooke i
Meade’a, złączyła ich ponownie.
- Proszę - powiedział Meade, zdejmując dwa kieliszki szampana z
błyszczącej, srebrnej tacy trzymanej przez kelnera. Jeden podał Brooke. -
Pewnie potrzebujesz tego tak samo jak ja.
Brooke podziękowała uśmiechem i wypiła łyk musującego napoju.
Rozejrzała się wokół i zauważyła, że tłum gości zaczął się przerzedzać.
Pomyślała, że Meade być może chciałby…
Meade wydał się czytać w jej myślach.
- Jestem gotów do wyjścia, o ile tobie to też odpowiada - powiedział,
wypijając duży łyk szampana.
- Umie pan czytać w myślach, doktorze O’Malley? - spytała
swobodnie.
- Tylko niektórych i dotyczących pewnych tematów, pani Livingstone
- odparł. Pragnąłby bardzo dowiedzieć się, o czym myślała kilka minut
wcześniej, w czasie rozmowy z przystojnym facetem, który nosił krawat
znanego uniwersytetu.
- A więc?
- Myślę, że wyjście stąd to doskonały pomysł - odpowiedziała
uczciwie, po czym zamarła, przypominając sobie o czymś. - Kiedy ostatnio
35
widziałeś Jazz?
- Nie widziałem jej od chwili, gdy poszła do toalety - potrząsnął
głową Meade.
- Ja też nie widziałam jej od tamtej pory.
- Może postanowiła wrócić do domu. Wydawało mi się, że była już
zmęczona.
- Jestem pewna, że przed wyjściem pożegnałaby się z nami.
- Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać - powiedział
Meade, odstawiając swój kieliszek.
- Tak, oczywiście, doktorze O’Malley - odpowiedział lokaj Amandy. -
Mam wrażenie, że widziałem młodą panią Wilding wchodzącą do gabinetu
jakieś dwadzieścia minut temu. Mówiła coś na temat telefonu do Kalifornii.
Drzwi do gabinetu były zamknięte. Meade spojrzał na Brooke i
zastukał dwa razy, następnie zaczął kręcić rzeźbioną w brązie gałką.
- Jazz? - spytał cicho, otwierając drzwi.
Jazz siedziała przy masywnym, mahoniowym biurku. Ściskała
kurczowo słuchawkę telefonu, a drugą rękę przyłożyła płasko do brzucha.
Jej twarz była blada jak ściana.
- Dzwoniłam do Ethana, aby wracał jak najprędzej do domu. Czuję,
że dziecko się wkrótce urodzi - powiedziała półprzytomnie. - Ale tam jest
straszna burza, lotnisko jest zamknięte, a on uwięziony w San Francisco.
Meade i Brooke spojrzeli na siebie, odzywając się jednocześnie:
- Jazz…
- Jazz...
Jazz otworzyła szerzej swe szare oczy.
- Pomocy... - jęknęła.
- Jak... jak długo? - spytała Jazz.
36
Meade wziął do ręki zwilżoną tkaninę, którą przykładał do spoconego
czoła rodzącej. Przez moment czuł pokusę starcia potu z własnej twarzy.
Miał wrażenie, jakby w czasie ostatnich siedmiu godzin wypocił z siebie
przynajmniej pięć kilogramów.
- Trochę ponad dwie godziny - odpowiedział uspokajająco, patrząc na
wiszący na ścianie zegar. Dochodziła siódma rano. W myśli podziękował
niebiosom za zmianę pogody, która umożliwiła start prywatnego samolotu
Ethana z lotniska w San Francisco. Powinien dolecieć do Bostonu pięć
minut po dziewiątej. Wszystko wskazywało na to, że zdąży, zanim żona
urodzi ich pierwsze dziecko.
- Trochę ponad dwie godziny? - powtórzyła przerażonym głosem
Jazz, jej rozszerzone tęczówki przybrały barwę zachmurzonego nieba. - To
znaczy, że poród trwa dopiero dwie godziny? - Przy dwóch ostatnich
słowach podniosła głos, a ciałem wstrząsnął dreszcz.
- Ależ nie, Jazz - uspokajała ją Brooke, pochylając się, aby pogładzić
wilgotne włosy przyjaciółki. - Meade myślał, że pytasz o to, kiedy
przyjedzie Ethan.
- Tak myślał?
Brooke skinęła głową.
- Wszystko przebiega doskonale, Jazz.
Jazz odetchnęła głęboko, wypuszczając partiami powietrze.
- Och... dzięki Bogu - westchnęła, odprężając się w widoczny sposób.
Zamknęła na moment oczy.
Brooke spojrzała pytająco na Meade’a. Odwzajemnił się ciepłym
uśmiechem i kiwając lekko głowa, ułożył wargi w kształt słowa „dziękuję”.
Poczuła, jak jej usta układają się do odpowiedzi na to nie wypowiedziane
podziękowanie.
Początkowo Brooke sądziła, że nie będzie w stanie spełnić prośby
Jazz. Przebrała się w jałowy fartuch, wypełniła wszystkie polecenia
personelu szpitala i powiedziała sobie, że jest gotowa. Jednak po otwarciu
drzwi do sali porodowej, gdzie umieszczono Jazz, chciała się wycofać.
37
Coś czego Brooke nie potrafiła nazwać, dodało jej siły, by
przekroczyć próg i zaproponować wszelką pomoc, na jaką tylko było ją stać.
Jazz jęczała, oddychając głośno przez nos.
- Świetnie, Jazz, znakomicie - dodawał jej otuchy Meade. W miarę
upływu czasu Brooke zauważyła zmianę w sposobie, w jaki wypowiadał
słowa. Mówił teraz uspokajająco, prawie zmysłowo, głosem matowym,
niemalże hipnotyzującym, a mimo to pełnym siły. - Nie walcz ze skurczami,
poddaj się im. Świetnie. Wiem, że to boli, ale doskonale sobie radzisz.
Naprawdę doskonale. Dobrze, już po szczycie. Teraz się odpręż, zrelaksuj,
Tak, jak to wcześniej ćwiczyłaś… o, właśnie tak.
Jazz wypuściła ustami powietrze.
- Ten już minął - wykrztusiła - jeszcze tylko sześćdziesiąt milionów
do końca.
- Nie więcej niż pięćdziesiąt dziewięć milionów, obiecuję - zaśmiał
się.
- Świetnie sobie radzisz, Jazz - powiedziała czule Brooke. Widząc jak
rodząca przełyka ślinę, podała jej kostkę lodu, wyjętą z naczynia stojącego
na stoliku przy łóżku. Jazz zaczęła ssać z widoczną ulgą.
- Hm...
- Lepiej? - spytała miękko Brooke.
- Hm... - skinęła głową rudowłosa. Uniosła się lekko. - Jak dobrze.
„Lepiej niż dobrze - pomyślał Meade, obserwując Brooke spełniającą
nie wypowiedziane prośby Jazz. - Znacznie lepiej”.
Pamiętał strach na twarzy Brooke, gdy wchodziła do sali porodowej.
Przez moment myślał, że przyczyną było zwykłe zdenerwowanie. On sam,
na myśl o tym, co ich czekało, czuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła.
Zdenerwowanie Brooke wynikało z czegoś zupełnie innego, znacznie bar-
dziej osobistego. Pamiętał, jak otworzył usta, chcąc coś powiedzieć. Lecz
zanim zaczął mówić, zobaczył zmianę zachodzącą w twarzy Brooke, tak
jakby siłą woli oddalała od siebie wszelkie obawy. Skinęła mu spokojnie
głową i uśmiechnęła się uspokajająco do Jazz.
38
- Och... aaa - wydawało się, że Jazz usiłuje wciągnąć do płuc całe
powietrze znajdujące się w sali.
- Dobrze, dobrze - Meade zareagował natychmiast, dodając jej otuchy
cichym głosem. Tę technikę, widząc jej zadziwiającą skuteczność, przejął
kiedyś od plemiennego szamana. Wpatrując się w twarz Jazz, pochylił się,
aby zgodnie z zaleceniem pielęgniarki pomasować brzuch rodzącej. Jego
dłoń napotkała rękę Brooke. Dotknięcie palców Meade’a sprawiło, że na
moment zacisnęła dłoń. Trwało to sekundę i zaczęła, zgodnie z
wcześniejszym zamiarem, uciskać delikatnie brzuch Jazz. Meade nie cofnął
dłoni i masowali razem, pomagając Jazz znieść kolejny skurcz.
A potem kolejny...
I kolejny...
Po pewnym czasie Brooke przestała zdawać sobie sprawę, gdzie
kończy się jej rola, a zaczyna Meade’a. Wydawało się jej, że wszystko robili
razem.
- To... boli - krzyknęła Jazz, usiłując wstrzymać od dech.
Brooke zacisnęła wargi i spojrzała na ścienny zegar. Było dziesięć po
dziewiątej. Meade wyszedł kilka minut wcześniej. W drzwiach minął się z
pielęgniarką, która zbadała rodzącą i wyszła, informując, że poród przebiega
prawidłowo i że lekarz zjawi się wkrótce.
- Świetnie sobie radzisz, Jazz - powiedziała Brooke, próbując
naśladować ton głosu, jakim przez ostatnie godziny przemawiał Meade. -
Wiem, że ci ciężko... wiem, że to boli. Ale pamiętasz, co mówiła
pielęgniarka? Im silniejsze skurcze, tym prędzej dziecko się urodzi.
- Nie wcześniej... niż Ethan...
- Nie, nie. Już jedzie. Zaraz tu będzie.
Brooke przetarła czoło wierzchem dłoni. Czuła ogarniające ją
znużenie i niepokój. Widziała, że skurcze są coraz intensywniejsze, a Jazz,
w miarę nasilania się bólu, stawała się coraz bardziej niespokojna.
Dobrze, że przynajmniej dźwięk z monitora, do którego podłączono
Jazz, wskazywał na silne, zdrowe bicie serca dziecka. Wcześniej odgłos
39
pracy urządzenia doprowadzał Brooke do szału, ale teraz brzmiał
uspokajająco. Jazz chwyciła dłoń Brooke i ścisnęła z całej siły.
- Och... och... och...
- Świetnie, doskonale - Brooke zareagowała, krzywiąc się mimo woli
z bólu.
- Boję się - jęknęła Jazz. Jej szare oczy nie były już tak radosne jak
przedtem.
- Wiem, rozumiem. Ale nie powinnaś się bać - powiedziała Brooke,
wolną ręką wycierając pot z czoła i szyi Jazz. - Radzisz sobie świetnie, po
prostu doskonale. - Zastanowiła się, czy Meade też zaczynał się już czuć jak
zdarta płyta, powtarzająca wciąż te same słowa otuchy.
- Nie - Jazz potrząsnęła głową, oddychając coraz płycej. - Potem...
Zła... matka.
Dopiero po chwili Brooke zorientowała się, co Jazz miała na myśli.
Poczuła ogarniające ją uczucie czułości. Jazz nigdy nie opowiadała dużo o
swym dzieciństwie, lecz nawet z tych niewielu informacji wyłaniał się los
nie chcianego dziecka, które dorastając, zostało zranione wielokrotnie.
- Nie, Jazz, nie - zaprzeczyła spiesznie Brooke.
Rysy twarzy rodzącej wyostrzyły się.
- Może... och... może - nalegała.
- Jazz, nie! - odpowiedziała stanowczo, niemalże gwałtownie Brooke.
Pochyliła się nad przyjaciółką, próbując spojrzeć jej w oczy. - Urodzisz
piękne dziecko i będziesz wspaniałą matką! Pomyśl tylko o tych dzieciach z
ośrodka dla nieletnich. Pomyśl o nich. Dzieci, których życie rozpada się w
proch, a ty pomagasz im znowu się odnaleźć. Kochasz je, nauczasz. Sama
widziałam, jak wspaniale sobie z nimi radzisz. I tak samo będzie z twoim
dzieckiem. Twoim dzieckiem. Z tym, dla którego teraz tak ciężko pracujesz
- przerwała na chwilę, czując, jak do oczu napływają jej łzy. Przełknęła
ślinę. - Wszystko będzie w porządku, Jazz. W porządku...
- W porządku? - spytała słabo Jazz, patrząc jej w oczy.
40
- Nawet lepiej niż w porządku - oświadczył Meade głosem ochrypłym
po wielu godzinach mówienia. Słyszał słowa Brooke, gdy ta z całą
żarliwością przekonywała Jazz o jej powołaniu do macierzyństwa.
Intensywność uczuć brzmiących w jej słowach poruszyła go w sposób,
którego nie potrafił wytłumaczyć.
- Ethan? - Jazz usiłowała się podnieść,
Meade zbliżył się do łóżka.
- Już wylądował. Jest w drodze do szpitala. Sądzę, że Amanda
zorganizowała policyjną eskortę, czekającą na niego na lotnisku. Ethan
zaraz tu będzie... tak jak i twoje dziecko.
- Tak jak twoje dziecko - powtórzyła Brooke.
Drzwi do sali porodowej otworzyły się i wszedł Ethan Wilding w
towarzystwie lekarza i dwóch pielęgniarek.
Jazz, będąc właśnie w szczycie skurczu, wyszlochała imię męża.
Brooke obserwowała, jak Ethan Wilding podszedł do żony. Słyszała, jak
wymawiał jej imię - raz, potem drugi i trzeci. Widziała, jak dotykał jej
policzka.
I nagle zdała sobie sprawę, że dla niej i Meade’a nie było miejsca w
tym pokoju. Już nie. Poczuła, jak silne męskie ramię obejmuje ją. Po chwili
podniosła wzrok i spojrzała w oczy Archimedesa Xaviera 0’Malleya. Wciąż
było w nim coś z rozbójnika morskiego, pomyślała Brooke, przyglądając się
wyostrzonym rysom twarzy. Może grecki bóg? Nie. Emocje, odbijające się
w niebieskich oczach Meade’a świadczyły, że jest on jak najbardziej
człowiekiem.
Poczuła, jak silniej zacisnął palce wokół jej ramienia. Przytulił ją
mocno do siebie.
- Meade? - spytała.
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek nas tu jeszcze potrzebował - odparł.
41
ROZDZIAŁ 3
Dopóki Meade jej tego nie powiedział, Brooke nie zdawała sobie
nawet sprawy, że zaczęła płakać.
- Wszystko jest w porządku - zapewnił ją cicho, wycierając
opuszkiem palca łzę toczącą się po bladym policzku dziewczyny. Poczuł, że
zadrżała pod jego dotknięciem. W spojrzeniu jej zielonych, zachmurzonych
teraz oczu widać było lekkie zakłopotanie.
- Co... co? - spytała, jakby nie rozumiejąc, dlaczego ją dotyka. Stali w
jasno oświetlonym i tętniącym życiem korytarzu szpitalnym. Kontrast z
atmosferą panującą na sali porodowej przyprawiał ją o zawrót głowy.
- Płaczesz, kochana - powiedział Meade, wycierając delikatnie
kolejną łzę. Poczuł pod palcami gładkość jej skóry.
Wypowiedział te pieszczotliwe słowa w tak naturalny sposób, że
Brooke była zaskoczona. Nie rozumiała ich treści. Nagle pojęła ich sens.
Uniosła dłoń do policzka. Rzeczywiście płakała. Twarz miała mokrą od łez,
z czego nie zdawała sobie nawet sprawy.
- Przepraszam... - wyjąkała, mrugając oczami i przełykając ślinę.
Otarła łzy i nieelegancko pociągnęła nosem. - Nie... nie wiedziałam...
- Wszystko w porządku, rozumiem.
- Zazwyczaj nie... - zaczęła, pragnąc się wytłumaczyć. Nie miała
zwyczaju płakać publicznie. - To znaczy, nie mogę... - potarła pięściami
oczy, próbując opanować emocje.
- Wszystko jest... - odwróciła na chwilę głowę, czując ogromne
zmęczenie.
Meade dwoma palcami ujął podbródek Brooke i skierował jej twarz
ku górze. Jego niebieskie oczy miały teraz kolor bezchmurnego, nocnego
nieba. Ujrzała w nich łączące ich w sali porodowej uczucie wspólnoty.
- Rozumiem - powtórzył ochryple Meade, cofając dłoń. - Wierz mi,
Brooke, naprawdę rozumiem. To, co przeżyliśmy, jest... - przerwał,
42
próbując znaleźć właściwie słowa na pisanie tego, przez co przeszli.
Radosne? Wyczerpujące? Niezapomniane? Niepowtarzalne? Każde z tych
słów tylko częściowo oddawało przeżyte chwile, lecz żadne nie było
właściwe.
- To było... niesamowite. - Zdawał sobie sprawę z banalności słów,
ale nic innego nie przychodziło mu na myśl.
Brooke zachichotała.
- Niesamowite - zgodziła się. - Czuję się jak... jak... sama już nie
wiem, jak się czuję!
- Ja osobiście czuję, że przydałby mi się dwunastogodzinny sen -
Meade zaśmiał się gardłowo. Chciał objąć Brooke i pocałować, ale nie
zrobił tego.
Nie, powiedział w duchu, jeszcze nie. Ale już wkrótce, już niedługo.
- Sen? - zażartowała Brooke, ocierając po raz ostatni policzki. Łzy na
jej twarzy wyschły. - Czyżbyś był zmęczony?
- Tylko troszkę - odrzekł Meade, patrząc w stronę drzwi sali
porodowej. Brooke spojrzała w tym samym kierunku. - Wiem, że to, co
przeżyliśmy dzisiejszej nocy, było najłatwiejszą częścią tej całej zabawy.
- To znaczy?
- To taki stary żart - uśmiechnął się. - Przy porodzie jest tak wiele
pracy...
Żart był rzeczywiście stary i wcale nie taki zabawny, lecz Brooke
zaczęła się śmiać. Miała wrażenie, że staje się lekka jak bańka mydlana.
Gdyby ktoś jej powiedział, że szpitalny korytarz został właśnie wypełniony
gazem rozweselającym, uwierzyłaby bez zastrzeżeń.
Uczuła zawrót głowy i prawie straciła równowagę, zataczając się
prosto na wózek z posiłkami. Meade zauważył w porę niebezpieczeństwo i
złapał ją, by w ostatniej chwili zapobiec katastrofie. Niezdarny młody
człowiek popychający metalowy pojazd zdziwił się, co ci dwoje,
wyglądający na pacjentów oddziału psychiatrycznego, robią na położnic-
twie. Minął ich i poszedł dalej.
43
Brooke śmiała się z całego zajścia. Chciała podziękować swemu
wybawcy, lecz nie mogła powstrzymać śmiechu. Spojrzawszy na Meade’a,
zauważyła, że i on krztusi się ze śmiechu.
Kiedy wreszcie uspokoili się, oparli o ścianę korytarza, próbując
odzyskać równowagę.
- Och... Boże... - Brooke usiłowała odzyskać oddech.
- Tak... - zgodził się Meade, rozczesując palcami włosy. Przez
moment zastanawiał się, czy taka reakcja mogła być spowodowana
niedotlenieniem. Pamiętał, że już doświadczył podobnego uczucia lekkości.
Było to w czasie jego pierwszej podróży do Meksyku z profesorem
Browningiem. Oczywiście zdawał sobie sprawę z wysokości, na jakiej
przebywali. Ale, podobnie jak inni szesnastoletni chłopcy, był w swej
naiwności przekonany, że wszelkie fizyczne słabości dotykają wyłącznie
innych, nigdy jego. Niestety, sam przekonał się, jak bardzo się mylił.
Meade głęboko zaczerpnął powietrza. Oddychał powoli i czuł puls
powracający stopniowo do normy. W ciągu ostatnich dziesięciu godzin
przebyli daleką drogę. Wszystko zaczęło się od ludzkiego dramatu, aby
zakończyć na ataku histerycznego śmiechu. „Cóż to była za podróż! -
pomyślał, zwracając się do Brooke. - I cóż za towarzyszka…”
Brooke poczuła na sobie przepełnione czułością spojrzenie Meade’a.
Wyraz jego błękitnych oczu spowodował, że chęć do śmiechu minęła jej
bezpowrotnie.
- Byłaś wspaniała tam, przy Jazz - powiedział niskim głosem Meade.
- Ja? - policzki dziewczyny zarumieniły się. Starając się choć trochę
opanować, potrząsnęła głową. Przy tym ruchu włosy uwolniły się z
przytrzymujących je spinek, a na czoło opadł jeden kosmyk. Odgarnęła go
niecierpliwie. - Nie, to byłeś wspaniały! Sposób, w jaki pomagałeś Jazz.
Znajdowałeś odpowiednie słowa, aby dodać jej otuchy. To było tak… tak…
to znaczy, to co zrobiłeś...
Meade uciszył tę niezbyt składną, choć przepełnioną uczuciem
wypowiedź, przykładając dwa palce do ust dziewczyny.
- To, co my zrobiliśmy - poprawił. - Byliśmy tam oboje, Brooke,
44
razem.
Dotyk jego palców był przelotny jak muśnięcie. W innym miejscu i o
innym czasie być może obawiałaby się emocji, które w niej wzbudzał. Ale
tutaj, teraz, po tym wszystkim co razem przeszli, upajała się swymi
odczuciami. Wydawało się jej, że wszelkie obietnice mogą się spełnić z tym
właśnie mężczyzną.
- Razem - powtórzyła, wymawiając to słowo tak, jakby rozkoszowała
się jego brzmieniem. - Stworzyliśmy niezły zespół, prawda? - ponownie
przeczesała włosy.
- Stworzyliśmy wspaniały zespół - uśmiechnął się Meade.
- Niech będzie - zgodziła się. - Wspaniały zespół. - Przerwała i
zamyśliła się. Przypomniał jej się moment, gdy Ethan Wilding wszedł do
sali porodowej i podszedł do Jazz. Ethan i Jazz wyrażali to, o czym Brooke
zawsze marzyła, czego pragnęła.
- Brooke? - spytał Meade, widząc smutek na twarzy dziewczyny. - Co
się dzieje?
- Myślałam o Ethanie i Jazz - westchnęła. - Tak się cieszę, że zdążył.
Kiedy wszedł do sali porodowej... sposób, w jaki patrzył... to było... było... -
głos jej się urwał. Pewnych rzeczy nie sposób wyrazić.
- Wiem, widziałem. Mieć możliwość towarzyszenia ukochanej
kobiecie w chwili, gdy tą rodzi nowe życie, któremu się dało początek... -
potrząsnął w zachwycie głową. - To musi być najwspanialsze uczucie na
świecie.
Brooke usłyszała w jego głosie tęsknotę, prawie zazdrość. Aż za
dobrze rozumiała to pragnienie, które Meade w tak oczywisty sposób
odczuwał. Spojrzała w bok, czując napływające do oczu łzy. Odrzuciła
głowę do tyłu i przymknęła oczy. Nie będzie znowu płakać.
- Zmęczona? spytał Meade, wpatrując się w jej profil. Smutek
widoczny na twarzy dziewczyny sprawił mu ból.
Brooke spróbowała wziąć się w garść. Otworzyła oczy i napotkała
pytające spojrzenie Meade’a.
45
- Trochę - przyznała.
- A więc, może powinniśmy znów pomyśleć o powrocie do domu?
- Znów? - zaczęła, nieco zaskoczona. Wreszcie zrozumiała, co miał na
myśli. Nim znaleźli Jazz, wybierali się przecież do domu. - Tak, chyba tak -
zaskoczyło ją uczucie niechęci, jakie brzmiała w jej słowach.
Meade spojrzał na zielone, sterylne niegdyś ubranie. Bawełniany
materiał był niemiłosiernie wygnieciony. Bluza z krótkim rękawem nosiła
ślady potu.
- Jak sądzisz, gdzie mogą być nasze rzeczy? - spytał.
- Może w pokoju pielęgniarek - odpowiedziała powoli Brooke. - Ale
nie jestem… - nagle uświadomiła sobie powód swojej niechęci. Położyła
dłoń na ramieniu Meade’a. - Czy koniecznie chcesz wracać do domu? -
spytała.
Meade milczał, zaskoczony uściskiem drobnych palców.
- A ty? - odezwał się wreszcie.
- Nie - odparła Brooke. - Nie, nie chcę. Jeszcze nie teraz. Chcę
poczekać na urodzenie dziecka. Czy to… czy to nie wydaje ci się grupie?
Meade powoli uśmiechnął się. Przykrył dłoń Brooke swoją ręką i
uścisnął lekko.
- Nie, to wcale nie jest głupie - powiedział szczerze. - Może
znajdziemy jakieś spokojne miejsce, żeby poczekać?
Żadne z nich nie miało ochoty siedzieć w pokoju dla przyszłych
ojców. W końcu znaleźli brązową kanapę w małej niszy w pobliżu pokoju
pielęgniarek. Kanapa była brzydka i niewygodna, lecz Brooke to nie
przeszkadzało. Była szczęśliwa, mogąc wreszcie gdzieś usiąść, i nawet nie
zwróciła uwagi na to, że siedzenie ugięło się pod nią jak stary zużyty
hamak.
- Ach... - jęknęła, opierając się.
Meade usiadł obok. Poczuł nagle, że zapada się głęboko, i z kanapy
wydobył się dźwięk przypominający ludzkie westchnienie. Miejsce nie było
46
zbyt wygodne, ale nie zwracał na to uwagi.
Meade usiadł wygodniej i wyciągnął nogi.
- Och, nie! - zawołała nagle Brooke. Wyprostowała się, a w oczach
widać było przerażenie. - O, mój Boże!
- Co się stało?
- Jak mogłam zapomnieć! Powinnam przecież być w pracy. Pan
Quincy będzie się zastanawiał...
- Nie, nie będzie - przerwał jej Meade. - Kiedy po raz ostatni
wychodziłem z sali porodowej, żeby sprawdzić co z Ethanem, zadzwoniłem
przy okazji do Daniela. Wyszedł z przyjęcia wcześniej, więc pomyślałem
sobie, że warto go o wszystkim zawiadomić. Prosił, żeby ci przekazać, że
masz dziś wolny dzień.
- Och... - chwilę trwało, zanim sens tych słów dotarł do dziewczyny. -
Dziękuję.
- Proszę bardzo - dłonią masował mięśnie karku, pragnąc pozbyć się
nieznośnego uczucia napięcia.
- Nie sądzisz, że powinniśmy zadzwonić do Amandy Wilding?
- To nie jest potrzebne - odparł sucho Meade. - Jedna z pielęgniarek
powiedziała mi, że sam ordynator jest w starym kontakcie ze starszą panią.
- Niesamowite - Brooke uniosła brwi.
- Można się było tego spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że
najnowsze skrzydło szpitala nosić będzie imię Wildingów.
- To prawda - przyznała Brooke.
Wokół panował spokój. Wszędzie były porozrzucane kubki po kawie
i popielniczka pełna niedopałków, pozostałość po innych oczekujących, ale
przynajmniej nikt się obok nie kręcił.
- Jak sądzisz, długo jeszcze? - spytała Meade’a.
- Co? Zanim Jazz urodzi?
47
- Tak.
- Hmm... - Meade potarł brodę. Świeży zarost, jak papier ścierny,
podrażnił jego palce. - No cóż, w tej materii nie jestem specjalistą, ale
wyglądało mi na to, że gdy Ethan przyjechał, zaczynały się właśnie skurcze
parte. Podobno jest to najgorszy moment porodu, ale nie trwa zbyt długo.
Więc... może jeszcze godzina do półtorej, biorąc pod uwagę, że to pierwsza
ciąża...
- Jak na kogoś, kto nie jest specjalistą, dużo wiesz - skomentowała
Brooke.
- To osmoza - wzruszył ramionami Meade.
- Co?
- Moje siostry, Kathleen i Mary Margaret mają razem pięcioro dzieci.
Nasłuchałem się już dosyć rozmów o porodach.
- Aha - sądząc po jego postępowaniu z Jazz, wiele się nauczył z tych
opowieści.
- A poza tym, mam pewne doświadczenie w położnictwie. Dokładnie
dwa tygodnie po moich dziewiętnastych urodzinach byłem świadkiem
porodu. - Skrzywił się, ujawniając, że pozostawiło to w nim raczej mieszane
uczucia.
- Naprawdę? - kolejne doświadczenie Archimedesa 0’Malleya, o
którym nie wiedziała. - Jak to było?
- W małej wiosce panamskiej, położonej tuż nad brzegiem rzeki.
Uczestniczyłem w wyprawie profesora Browninga na przełęcz Darien,
jakieś kilkaset mil przez lasy podzwrotnikowe i bagna w północno-
wschodniej części kraju. Trudno nazwać to miejsce rajem na ziemi. W
każdym bądź razie, siedzieliśmy wszyscy w kantynie i odgadywaliśmy skład
gulaszu, który podano na kolację. I wówczas do chaty przyszła Indianka z
plemienia Kuna. Trzymała się za brzuch i jęcząc upadła na podłogę.
Właściciel chciał ją od razu wyrzucić, ale profesor powstrzymał go i dał mu
pieniądze. Następnie powiadomił nas chłodno, że w pobliżu nie ma żadnego
lekarza, a kobieta właśnie rodzi, więc my będziemy musieli jej pomóc.
48
- I co... zrobiliście to?
- Hm... nasze zadanie sprowadzało się głównie do nieprzeszkadzania
naturze. Dzięki Bogu, kobieta wiedziała, jak powinna postępować. Później
okazało się, że było to jej piąte dziecko. Profesor Browning przeczytał w
swoim czasie wystarczająco dużo podręczników medycyny, aby wiedzieć,
co się dzieje. Co do reszty naszej grupy; niejaki pan Macho od razu zemdlał,
dwie inne osoby zajęły się gotowaniem wody natomiast ja…
- Tak? - zniecierpliwiła się Brooke. - A ty?
- Cóż, ja pewnie uciekłbym stamtąd od razu, gdyby kobieta nie
chwyciła mnie za rękę i nie trzymała tak mocno, jakby ściskała los z główną
wygraną - wyznał Meade. - Co to był za uścisk! Gdy dziecko przyszło
wreszcie na świat, zaczerpnęło powietrza i zaczęło wrzeszczeć, jakby ktoś
obierał je ze skóry, ja miałem całkiem pokaźny siniak. I wtedy zrozumiałem,
co to znaczy rodzić dziecko.
- Tak... mogę sobie wyobrazić.
Meade wyprostował się. Kanapa wydała kolejne jęknięcie.
- A co z tobą?
Przez krótką, przerażającą chwilę Brooke myślała, że pytanie dotyczy
jej odczuć podczas rodzenia dziecka.
- Co ze mną?
Meade powstrzymał ziewnięcie.
- Czy kiedykolwiek pomagałaś przy porodzie?
- Och, nie - szybko zaprzeczyła. - Nigdy.
W brzmieniu jej głosu było coś, co sprawiło, że Meade przyjrzał się
jej uważnie. Przypomniał sobie strach na twarzy dziewczyny, gdy stała w
drzwiach sali porodowej. Najwidoczniej sprawy związane z porodem
sprawiały jej przykrość.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że robiłaś to pierwszy raz - powiedział
łagodnie, chcąc ukoić jakoś ten ból. - Tak jak już mówiłem, byłaś wspaniała.
49
Powoli wyczerpali wszystkie obojętne tematy i zamilkli.
Meade prawie spał, gdy poczuł na ramieniu głowę Brooke. Jego ciało
zareagowało gwałtownie. Przez kilka sekund nie pamiętał, gdzie jest i kto
jest obok. Wreszcie odzyskał świadomość.
- Hm... - zamruczała Brooke, poruszając się lekko.
- Brooke? zapytał.
Znów się poruszyła. Przytuliła się mocniej, a on poczuł przyspieszone
bicie serca. Mrucząc coś pod nosem, dziewczyna, jak kotka w koszyku,
mościła się wygodniej. Meade poczuł, jak jej piersi musnęły jego ramię.
- Brooke? - powtórzył.
Była już wtulona w jego ciało. Nieartykułowane dźwięki, które z
siebie wydawała, brzmiały jak zaproszenie. Meade ponownie poczuł dotyk
jej piersi, których sutki zaczynały powoli twardnieć. Przechyliła głowę, jej
włosy opadły na jego szyję i poczuł delikatne łaskotanie w podbródek.
Meade jęknął przez zaciśnięte zęby, zażenowany twardniejącą w
spodniach męskością. Budziło się w nim pożądanie. Brooke wywierała nań
taki wpływ, nawet gdy spała!
- Hm… - westchnęła dziewczyna, wyraźnie zadowolona z pozycji, w
jakiej wreszcie się ułożyła. Przestała poruszać się niespokojnie.
Meade zmusił się do głębokiego wdechu, poczym powoli wypuścił
powietrze. Następnie dokonał kolejnego głębokiego wdechu i bardzo powoli
wypuścił powietrze. „Myśl o wszystkim, tylko nie o tym, co masz poniżej
pasa”, nakazał sobie.
Po kilku próbach opanowania instynktu objął Brooke ramieniem i
delikatnie zmienił jej pozycję na nieco mniej prowokującą. Dziewczyna
wydała pomruk, świadczący o zadowoleniu. Pochyliła głowę, a kosmyk
włosów opadł jej na twarz. Meade ostrożnie ujął pukiel włosów i gładząc
go, odsunął z czoła. Spojrzał na śpiącą Brooke. Policzki jej się zaróżowiły,
rozchyliła na moment wargi, ukazując koniuszek języka. Boże, jaka była
piękna, a on tak bardzo jej pożądał. I to nie tylko fizycznie. Pragnął czegoś
więcej niż tylko rozkoszy erotycznej…
50
Przypomniał sobie muzykę, której zaledwie dwa dni temu słuchał.
Muzykę, która sprawiła, że Brooke przyszła do niego. „Melodie na czas
kochania” poinformował go muzyk, od którego dostał tę kasetę. „Melodie
na czas kochania”. A naprawdę muzyka towarzysząca miłości i ceremonii
zawarcia małżeństwa.
Meade przymknął oczy. Miłość? Małżeństwo?
Pomyślał o tym, co łączyło Sebastiana i Gabrielle Browning. O tym,
co wciąż trwało między jego rodzicami. Miłość... małżeństwo… dzieci?
Pomyślał o Ethanie i Jazz Wilding.
Otworzył oczy i po raz kolejny spojrzał na Brooke. Parzył tak na nią,
dopóki nie zmorzył go sen.
Meade ocknął się na dźwięk chrząknięcia. Gdy otworzył oczy, stał
przed nim radośnie uśmiechnięty Ethan Wilding.
- Ethan! - wykrzyknął Meade.
„Czy to trzęsienie ziemi?” - pomyślała Brooke, zastanawiając się,
dlaczego tak cudownie ciepła i wygodna poduszki pod policzkiem porusza
się nagle. Dziewczyna otworzyła oczy. Świadomość miejsca, gdzie się
znajduje, otrzeźwiła ją jak zimny prysznic.
- Meade, co...? - zaczęła, próbując usiąść. Włosy opadły jej na oczy.
Odgarnęła je i wtedy dostrzegła trzecią osobę.
- Ethan!
- Tak się rzeczywiście nazywam - z grymasem na twarzy przyznał
Ethan. Brooke widziała go takim po raz pierwszy. Pomimo rozczochranych
włosów zachował swą bostońską elegancję.
Meade wstał, lecz w jego ruchach nie było zwykłego, kociego
wdzięku.
- Co z Jazz? - spytał.
- Matka i syn czują się doskonale - padła dumna odpowiedź.
- Jazz... Jazz ma syna? - spytała Brooke, poprawiając niezgrabnie
51
ubranie. I ona także wstała z kanapy. W innej sytuacji byłaby zażenowana,
że ktoś widział ją śpiącą w ramionach mężczyzny, którego znała zaledwie
od dwóch dni. Jednak wobec nowiny o narodzinach syna Ethana nie miało
to żadnego znaczenia.
- Siedem funtów i sześć uncji - brzmiała odpowiedź. - Rude włosy jak
u matki. Wygląda, jakby ktoś posmarował mu głowę marmoladą.
- Moje gratulacje - ciepło powiedział Meade, wyciągając rękę.
- Dziękuję - odparł Ethan, potrząsając dłonią Meade’a. - Nie tylko za
serdeczne słowa… - zwrócił się do Brooke. - Tobie też dziękuję.
- Tak się cieszę - odparła serdecznie.
- Miło mi to słyszeć - Ethan przerwał na moment, patrząc to na
Brooke, to na Meade’a. - To, co oboje zrobiliście dla Jazz... - zaczął powoli,
usiłując znaleźć właściwe słowa. - To było... sam nie wiem, jak to wyrazić.
- Nie musisz wygłaszać przemówień, Ethan - przerwał mu Meade.
Spojrzał na Brooke. - Cieszymy się, że mogliśmy choć trochę pomóc.
- Jasne - zgodziła się. Napotkała spojrzenie Meade’a i uśmiechnęła
się. - Tak, bardzo się cieszymy.
Nastąpiła chwila ciszy. Wszelkie słowa wydawały się zbędne.
Wreszcie Meade ziewnął szeroko. Po chwili Brooke uczyniła to samo.
- Długa noc? - spytał z lekką ironią Ethan.
- Można by tak powiedzieć - zaśmiał się Meade. Następnie otoczył
ramieniem Brooke. - Czy istnieje możliwość zobaczenia młodej matki?
- Niestety - z żąłem pokręcił głową Ethan. - Śpi. Dla niej była to też
długa noc.
- A co z dzieckiem? - spytała Brooke, zakrywając dłonią usta przy
kolejnym ziewnięciu. Bezwiednie oparła głowę na ramieniu Meade’a.
- Jest razem z Jazz. Gdy wychodziłem, spał jak kamień.
- Cóż, w tej sytuacji będziemy musieli wrócić tu później - odparł
filozoficznie Meade. - Wybraliście już imię?
52
- Obrady trwają - zażartował Ethan. Po chwili spoważniał. -
Słuchajcie, musi przecież być coś, co mógłbym dla was zrobić. Proszę.
Cokolwiek.
Brooke i Meade wymienili spojrzenia.
- Napiłabym się kawy - powiedziała dziewczyna.
- I mógłbyś pomóc nam w odnalezieniu ubrań - dodała.
- Przydałby się też jakiś samochód. Szofer Amandy przywiózł nas
tutaj, ale już dawno odjechał.
- Kawa, ubrania, samochód - powtórzył Ethan. - Myślę, że da się
załatwić.
Godzinę później Brooke Livingstone stała u stóp schodów holu domu
Archimedesa Xaviera O’Malleya. Dziewczyna spojrzała na swego
gospodarza z sennym uśmiechem.
- Nie rozumiem, dlaczego powiedziałeś Ethanowi, że nie ma potrzeby
nadania ich synowi naszych imion - powiedziała. - Sądzę, że Livingstone
Archimedes Wilding brzmi niezwykle wytwornie.
- Ale nie tak, jak Archimedes Livingstone - odparł. Pomieszczenie
skąpane było w południowym słońcu. Promienie przenikały przez włosy
Brooke, oświetlały i pieściły jej twarz. - W każdym bądź razie, biedne
dziecko dopiero w szkole średniej może nauczyłoby się poprawnie wyma-
wiać swoje imię i nazwisko.
- Cóż, coś w tym jest. - Brooke oparła się o pięknie rzeźbioną poręcz.
Bawiła się sznurem pereł na szyi. Wiedziała, że powinna iść już do siebie,
ale wciąż nie mogła się zdecydować. Jeszcze nie.
Coś się z nią działo. Nie. Coś zaczęło się od tej muzyki.
I wtedy zrobiła to, na co miała ochotę od chwili, gdy ujrzała Meade’a
po raz pierwszy. Podniosła rękę i dotknęła jego twarzy. Przesunęła
czubkami palców wzdłuż silnie zarysowanej linii policzka i brody, poznając
dotykiem kości szczęki i napiętą skórę twarzy. Zobaczyła, jak oczy mężczy-
zny ciemnieją i wyrażają oczekiwanie.
53
Meade chwycił rękę dziewczyny. Pochylił głowę i dotknął wargami
wnętrza jej delikatnej dłoni. Czuł, że Brooke wstrzymała oddech.
- Dlaczego? - szepnęła. Nie była pewna, czy oznacza to odpowiedź na
pytanie „Dlaczego ja?” czy „Dlaczego ty?” czy może „Dlaczego teraz?”.
- Nie wiem - niemal ostro odpowiedział Meade, po czym wziął ją w
ramiona.
Wyczuł jej krótkie wahanie, po czym przytuliła się do niego całym
ciałem. Zanim jednak zdążył spytać o cokolwiek, dziewczyna wspięła się na
palce i przywarła do jego ust. Meade pochylił lekko głowę i objął jej wargi
swoimi. Przesunął rękę wzdłuż ciała, jakby badając miękkość tkaniny, aż
znalazł miejsce, gdzie kończył się żółty materiał sukienki, odsłaniając
delikatną skórę. Zanurzył palce we włosach Brooke.
Ogarnęło ją nieodparte pożądanie. Nieświadomie poruszyła biodrami.
Usłyszała jęk Meade’a.
Zdawała sobie sprawę z tego, co zrobiła. I z tego, na co miała ochotę.
Na myśl o tym zadrżała.
Nie może... nie może... nie może.
Meade czubkiem języka pieścił wargi. Był zaskoczony, gdy
dziewczyna nie odpowiedziała na jego pieszczoty.
Nie mogła... czy mogła...
Jeśli nic nie zrobi, będzie rozczarowany. Lecz jeśli zrobi... Wciąż
pamiętała złośliwą odpowiedź Petera napytanie, dlaczego ją zdradził.
„Dlaczego? Naprawdę chcesz wiedzieć dlaczego? Bo jestem
mężczyzną, a ty nie możesz mi dać tego, czego potrzebuję! Nie potrafisz dać
mi syna i nie potrafisz dać mi satysfakcji w łóżku! Jesteś nie tylko
bezpłodna, ale także oziębła!”
Obawa kolejnej kompromitacji powstrzymała ją przed oddaniem się
pożądaniu. Poniżenie i ból wyniesione z małżeństwa okazały się silniejsze.
Nie mogła.
Dziewczyna zamarła i zaczęła odsuwać się od Meade’a. Chciał ją
54
zatrzymać, pokonując niewytłumaczalny opór. Wiewał również, że może się
to okazać jednym z największych błędów jego życia.
I wtedy ją puścił i cofnął się o krok. Brooke zagryzła wargi. Splatała i
rozplatała palce. Nie wiedziała, czy została właśnie uwolniona, czy
odrzucona. Zaczęła szukać w twarzy Meade’a złości, a może zrozumienia.
Znalazła jedynie pożądanie i pytania bez odpowiedzi. Wiele, wiele pytań.
- Tak mi przykro, Medea - zaczęła po chwili. - Ale znam cię
zaledwie… to jest… to wszystko dzieje się dla mnie zbyt szybko. - Zastygła
w oczekiwaniu na jego reakcję. Pamiętała okrutne słowa Petera, gdy
odrzuciła jego awanse.
Meade słyszał rozpacz w jej głosie i widział bezradność w zielonych,
szeroko otwartych oczach. Bała się. Lecz czego? Jego? Siebie? Ich obojga?
Być może on także czegoś się obawiał. Siebie samego. Jej. Ich
obojga.
Meade uśmiechnął się z trudem i pogładził czule policzek
dziewczyny.
- Oboje znamy się tyle samo, kochana. Jeśli więc to wszystko toczy
się dla ciebie zbyt szybko, cóż, wobec tego musimy trochę zwolnić.
55
ROZDZIAŁ 4
Następny tydzień był najdziwniejszy w życiu Brooke.
Te siedem dni, jeden po drugim, mijały jak w kalejdoskopie. Ciągłe
zmiany, fascynujące wydarzenia. Czasem Brooke miała wrażenie, że
zaczyna już rozumieć to wszystko i wtedy przychodził moment, w którym
cały świat wydawał się inny.
W tygodniu widywali się z Meade’em dość często w Instytucie. Raz
zjedli razem obiad, dwa razy poszli na kolację. Z jej inicjatywy spędzili
sobotnie popołudnie na zwiedzaniu szkółki drzew. Ich wzajemny stosunek
przypominał przyjaźń a nie romans. Brooke była zadowolona z towarzystwa
Meade’a. Nie zgadzali się w wielu sprawach, ale znacznie więcej ich
łączyło. Mieli podobne poczucie humoru i z łatwością znajdowali okazję do
śmiechu.
Cały czas czuła jednak nastrój oczekiwania. Przypadkowe muśnięcie
palców powodowało przyspieszone bicie serca. Krótkie spotkanie ich oczu,
a serce zaczynało łomotać.
Pod koniec tygodnia, gdy Brooke wróciła po pracy do domu, zastała
Archimedesa Xaviera O’Malleya w swej sypialni.
Już wchodząc po schodach, słyszała głosy dobiegające z otwartych
drzwi jej mieszkania. Poczuła dziwne, drobne mrowienie, gdy rozpoznała
jeden z głosów. Drugiego nie znała. Należał do starszego człowieka i można
było w nim słyszeć siady akcentu irlandzkiego.
- …nie próbuję ci narzucać sposobu postępowania - niecierpliwie
mówił drugi głos. - Bóg jeden wie, że zarówno twoja matka, jak i ja
pozwalaliśmy ci zawsze postępować według własnej woli. Nawet gdy
oznaczało to wyjazd do miejsc, których nie byliśmy w stanie znaleźć na
mapie! Ale przez cały ten czas pragniemy, abyś się ustatkował, chłopcze.
Twoja matka i ja nie stajemy się…
- …młodsi - dopowiedział Meade. Brooke miała wrażenie, że w jego
głosie słychać zarówno miłość, jak i rozdrażnienie. - Wiem. W ciągu całej
56
naszej rozmowy przynajmniej sześciokrotnie udało ci się wspomnieć o
emeryturze i zniżkach dla rencistów. Ale muszę ci coś powiedzieć, ojcze.
To, co mówisz, byłoby znacznie bardziej wiarygodne, gdybyś nie
wspomniał o tym, że mama zdecydowała się na ćwiczenia aerobiku i karate,
a ty zastanawiasz się nad kupnem motocykla.
- Do diabła! - przekleństwu towarzyszyło parsknięcie. - Zgoda. A
więc ani twoja matka, ani ja nie jesteśmy jeszcze gotowi na przeniesienie się
do miejscowości dla emerytów na Florydzie. To jednak nie zmienia faktu,
że powinieneś już mieć rodzinę.
- Przecież mam.
- Ale twoją własną!
Brooke doszła już prawie do drzwi prowadzących do sypialni. Czuła
się niezmiernie skrępowana po usłyszeniu ostatniej kwestii. Zawahała się,
ale przypominając sobie, że to przecież jej mieszkanie, weszła do środka.
Ujrzała Meade’a i krzepko wyglądającego starszego pana,
naprawiających klimatyzację. Nie mogła się zorientować, czy właśnie
rozbierali urządzenie, czy też montowali je z powrotem. Ale pracowali tak
fachowo, że nie ulegało wątpliwości, że wiedzą doskonale, co robią.
Meade ubrany był tylko w sprane dżinsy. Popołudniowe słońce
wpadające przez okno uwydatniało muskulaturę jego ciała. Czarno-
czerwony tatuaż na lewym ramieniu sprawiał rudziej niesamowite wrażenie.
- Nadejdzie taki dzień - mówił spokojnie Meade, sięgając po
śrubokręt. - Są rzeczy, których nie należy przyspieszać. Potrzebuję trochę
czasu, żeby…
- Trochę czasu, na brązową spluwaczkę ciotki Boonie! Chcę mieć
wnuki! - padła zdecydowana odpowiedź. - Podaj mi ten sworzeń, dobrze?
Dziękuję. Jeszcze kilka minut, a to urządzenie zacznie znów działać.
- Masz już pięcioro wnucząt.
- Tak, i gorąco kocham każde z nich. A zwłaszcza tego ośmioletniego
łobuza, Kevina. Ale oni noszą nazwiska Morelli i Cunningham. Nie
O’Malley. Mężczyzna chce, aby jego nazwisko trwało nawet po jego
57
śmierci.
- Cóż, jeśli o to chodzi... - Meade przerwał nagle, jakby wyczuwając
obecność Brooke. Spojrzał przez ramię i wstał. - Brooke! - powitał ją
uśmiechem.
- Dzień dobry - odparła, powstrzymując chęć poprawienia włosów. -
Naprawiacie mój klimatyzator?
- Pamiętasz, kiedy rano poprosiłaś mnie o adres jakiegoś warsztatu,
odpowiedziałem, że przyprowadzę kogoś, kto się tym zajmie.
- Ach tak. - Rano, wychodząc do pracy, wpadła na Meade’a, który
wracał właśnie z długiego i intensywnego biegu. Widok jego oblanego
potem ciała przypominał o zepsutej klimatyzacji… i o wielu jeszcze innych
rzeczach. - Ale nie sądziłam, że to właśnie ty zechcesz…
- Zrób to sam, a będzie dobrze zrobione - powiedział starszy pan,
wstając i wycierając ręce w spodnie. - Ponieważ ja się za to zabrałem,
będzie zrobione dobrze, a w dodatki za darmo. Jestem Francis O’Malley,
ojciec młodego O’Malley’a.
- Miło mi pana poznać, panie O’Malley - uprzejmie odpowiedziała
Brooke. Mężczyźni nie byli do siebie podobni. Francis O’Malley był o
dobrych kilka cali niższy od syna, lecz zbudowany solidnie jak dąb. Miał
krótkie, stalowosiwe włosy, które kiedyś musiały być rude. Jego ciemne,
szaro-granatowe oczy patrzyły na nią uważnie. Brooke wyciągnęła rękę.
- Jestem Brooke Livingstone, lokatorka pańskiego syna.
- Cieszę się, że panią poznałem - odparł ojciec Meade’ a, obejmując
jej palce tak delikatnie, jakby były zrobione z kruchej, chińskiej porcelany. -
Proszę się nie obawiać, wiemy co robimy. Mam wieloletnie doświadczenie
w pracy elektryka.
- Tak, wiem - przytaknęła Brooke. - Meade mi wspominał.
- Aha - Francis O’Malley uniósł brwi z widocznym zadowoleniem. -
A więc rozmawialiście już o rodzicach? To dobrze. Proszę mi teraz
powiedzieć parę słów o sobie.
- Meade - powiedziała stanowczo Brooke - naprawdę nie miałam nic
58
przeciw tym wszystkim pytaniom twojego ojca. Wierz mi.
- Cieszę się, że przynajmniej jedno z nas nie miało nic przeciw temu -
odpowiedział Meade, wypijając duży łyk piwa. Była już prawie ósma
trzydzieści. Siedzieli w pobliskiej pizzerii. Byli już tu tego wieczoru, gdy
urodziło się dziecko Jazz i Ethana. - Sherlock Holmes w najgorszym
wykonaniu.
- Jest naprawdę czarujący - zaprzeczyła Brooke. Nie chodziło tylko o
poprawienie samopoczucia Meade’a, myślała tak naprawdę. Wprawdzie
Francis O’Malley był jednym z najbardziej ciekawskich mężczyzn, jakich
kiedykolwiek spotkała, lecz przy tym był tak sympatyczny i życzliwy wobec
niej, że nie czuła się urażona jego dociekliwością. Prawdę mówiąc, ku jej
zaskoczeniu, pytania te nawet jej schlebiały.
- Czarujący? Wobec tego, przesłuchanie przez hiszpańską inkwizycję
to dla ciebie przyjemny sposób na spędzenie popołudnia?
- Meade!
Westchnął i odkroił kawałek pizzy.
- Przepraszam - powiedział. - Kocham mojego ojca. To jeden z
najbardziej życzliwych i wielkodusznych ludzi, jakich znam. Ale czasami -
Boże! Są chwile, kiedy zarówno on, jak i moja matka wydają się opętani
jedną ideą.
- Masz na myśli ponaglenia co do ożenku i założenia rodziny, tak?
- A więc się zorientowałaś?
- Prawdę mówiąc, usłyszałam część waszej rozmowy, gdy
wchodziłam po schodach - przyznała Brooke, podnosząc do ust kawałek
pizzy.
Twarz Meade’a stała się na moment skupiona, jakby usiłował
przypomnieć sobie o czym dokładnie rozmawiali z ojcem zanim zorientował
się, że Brooke stoi w drzwiach.
- Cóż, jest niezwykle bezpośredni, gdy rozmawiamy sami -
powiedział i wypił kolejny łyk piwa.
59
- Czy ty... - zaczęła i przerwała. Nie. To było zbyt osobiste pytanie.
Meade odstawił swój kufel i spojrzał na nią uważnie.
- Zapytaj - poprosił cicho. - Cokolwiek to jest. Zapytaj.
Potrząsnęła głową.
- To nie moja sprawa.
- Skąd ta pewność?
- Skąd? Po prostu wiem i tyle! - spuściła wzrok i zaczęła wpatrywać
się w swoją pizzę.
Meade pochylił się i ujął jej podbródek, zmuszając do podniesienia
głowy.
- Posłuchaj. Tydzień temu powiedziałaś, że nie znasz mnie zbyt
dobrze.
- To niezupełnie tak - Brooke poczuła, że się rumieni.
- Ale ja to tak odczytałem. Uwierz mi, rozumiem. Coś wydarzyło się
między nami wtedy, gdy rodziła Jazz. Do diabła, bądźmy uczciwi.
Doznaliśmy czegoś cudownego już wtedy, gdy otworzyłem drzwi
wtorkowej nocy i zobaczyliśmy się po raz pierwszy. Nie wiem, co to było.
Nie umiem tego wyjaśnić. Czuję to zawsze, gdy patrzę na ciebie, dotykam
cię, a nawet wtedy, gdy myślę o tobie...
- Meade - napięcie w jego głosie powodowało, że zaczęła drżeć.
Nawet gdyby chciała, nie mogłaby wstać.
- I tak samo jest z tobą… prawda? - było to raczej żądanie
potwierdzenia, niż pytanie.
Brooke nie odpowiedziała.
- Prawda? - poczuła silniejszy uścisk palców, którymi trzymał jej
podbródek. Zdała sobie sprawę, że nie przestanie pytać, dopóki nie uzyska
odpowiedzi.
Brooke przesunęła końcem języka po wargach.
60
- Tak - przyznała po chwili. - Ale... to wciąż dzieje się zbyt szybko,
Meade. Tak mi przykro.
Meade przyglądał się jej w napięciu, jakby próbując rozwiązać
wyjątkowo skomplikowaną zagadkę. Przesunął delikatnie palcami wzdłuż
jej szyi.
- Brooke, nigdy nie bój się prawdy - powiedział.
- A więc o co chciałaś spytać? - to pytanie padło ponownie, gdy
wracali już do domu.
- O co chciałam spytać? - powtórzyła zaskoczona Brooke.
- O to, co jak mówiłaś, nie jest twoją sprawą. Tam, w pizzerii.
- Och. O to - Brooke kopnęła kamyk leżący na chodniku i
wsłuchiwała się w odgłos, jaki wydawał, tocząc się przeć nimi.
- Tak. O to - potwierdził. Jej powściągliwość budziła zainteresowanie
i irytację jednocześnie. - O co chciałaś zapytać?
Brooke zwróciła głowę w jego stronę i na twarz opadł jej kosmyk
włosów. Odgarnęła go niecierpliwie.
- Jesteś niezwykle wytrwały - zauważyła.
- Określenie „uparciuch” jest bardziej na miejscu. Faktycznie jestem
uparty.
W czasie ostatniego tygodnia Meade zauważył, że Brooke unika
odpowiedzi na bardziej osobiste pytania. Nie wynikało to ze skromności.
Brooke miała swe tajemnice. Meade gotów był założyć się o swój doktorat i
etat wykładowcy na uniwersytecie, że prawie wszystkie wiązały się z jej
małżeństwem.
Coś więcej niż pożądanie, irytował się, gdy przypominał sobie ich
pocałunek. Brooke wyzwoliła się wówczas z jego ramion, cała drżąca z
oczekiwania... i oporu. Jej twarz wyrażała zaskoczenie, smutek i pragnienie.
Była jak płomień, drgający na skutek gorąca i pokusy. Ale przy pocałunku
prawie w ogóle nie rozwierała warg.
61
- Meade? - Dźwięk głosu Brooke wyrwał go z zamyślenia. Zdał sobie
sprawę, że zatrzymali się. Meade zaczerpnął powietrza i próbował zebrać
myśli. Wcisnął ręce do kieszeni dżinsów. Spojrzał na Brooke. Dziewczyna
przyglądała mu się z niepokojem. Poczuł chęć ukojenia tego lęku i wygła-
dzenia zmarszczek wywołanych wewnętrznym napięciem.
- Lepiej zadaj wreszcie to pytanie, Brooke - powiedział, usiłując
nadać swemu głosowi swobodne brzmienie. - Jeśli tego nie zrobisz, całą
pozostałą część nocy spędzę na zgadywaniu. Jestem pewien, że to, co
wymyślę, będzie znacznie gorsze, niż to, o co chcesz zapytać.
Zamrugała oczami i westchnęła.
- W porządku - odpowiedziała. - Chciałam… chciałam tylko
wiedzieć, czy myślałbyś o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci, gdyby twoi
rodzice tak na to nie nalegali.
- Och - uniósł brwi.
- Mówiłam, że to nie moja sprawa!
- Nie, nie - zaprzeczył. Chciał jej powiedzieć, że jeśli o niego chodzi,
wszystko, co chciałaby o nim wiedzieć, to jej sprawa. Ale powstrzymał się. -
To tylko dlatego, że od pewnego czasu... - zaśmiał się gorzko. - Moja matka
zwykle zadaje mi tego typu pytanie.
- Nie musisz odpowiadać…
- Wiem, że nie muszę - zapewnił ją. - Chcę. Myślę, że to presja
rodziny powoduje, że nie spieszę się tak z narzeczeństwem. Oczywiście, oni
pragną wyłącznie mojego dobra. Ale… - wzruszył ramionami.
- Ale to wciąż jest presja - dokończyła Brooke, niemalże do siebie.
- Dokładnie tak - zgodził się Meade.
Po chwili podjął temat.
- Ale, prawdę mówiąc, gdybym rzeczywiście pragnął się ożenić,
zrobiłbym to bez względu na rodziców. Nie, to, że wciąż jestem samotny
jest w głównej mierze spowodowane pracą, a także… cóż, chyba można by
to nazwać zbyt wygórowanymi wymaganiami.
62
- Zbyt wygórowanymi…?
- Hm - przytaknął. Jeszcze nigdy nie wypowiedział tego głośno, lecz
tkwiło to gdzieś w podświadomości, od kiedy przyglądał się Brooke, śpiącej
w jego ramionach wtedy, w szpitalu. - Wiele osób, które znam, twierdzi, że
znają tylko nieszczęśliwe małżeństwa. Czytają statystyki mówiące o ilości
rozwodów i dochodzą do wniosku, że i tak nie mają szans. Mówią: „Po co
zawracać sobie głowę?” Ale większość małżeństw, które ja znam, jest
naprawdę udanych. Gdy patrzę na moich rodziców, na to, co było między
profesorem a Gabrielle. Na moje siostry i ich mężów…
- Na Ethana i Jazz - cicho dopowiedziała Brooke.
- Na Ethana i Jazz - powtórzył. - W każdym bądź razie, nie mam
zamiaru ograniczać się do minimum w pożyciu męża i żony. To takie proste.
Czy też tak skomplikowane, zależy, jak na to spojrzeć.
Rozmowa urwała się. Dalej spacerowali. Meade spojrzał przelotnie na
Brooke. Wydawała się zamyślona.
- A jaka jest twoja rodzina? - spytał z ciekawością.
Rozmawiali ze sobą wielokrotnie w ciągu ubiegłego tygodnia, lecz
znał bardzo mało szczegółów z jej życia. On sam mówił o sobie wiele,
nawet nie pytany, mając nadzieję, że spowoduje to jej otwarcie się. Nie
okazało się to zbyt skuteczne.
Brooke zamrugała. Zawahała się na moment i Meade spostrzegł, jak
jeden kącik jej ust unosi się nieznacznie.
- Czyżbyś nie słuchał, jak odpowiadałam napytania twojego ojca? -
spytała niewinnie.
- Co?… ach!
- Cofnęliśmy się daleko w przeszłość, aż do moich przodków, którzy
przypłynęli do Ameryki na „Mayflower” - żartowała z niego.
- Tak, no cóż - zaśmiał się Meade. - W porządku. Przyznaję, że nie
słuchałem zbyt uważnie. Byłem zajęty zastanawianiem się nad tym, jak
zmusić ojca do milczenia i wyprosić go za drzwi tak, aby go nie urazić.
63
- To było niewykonalne - zaśmiała się Brooke.
- W końcu też zdałem sobie z tego sprawę. Dlatego powiedziałem mu
o tym później, i że powinien wracać na kolację. W każdą środę matka
przygotowuje mussakę i staje się niezwykle rozdrażniona, gdy nie może jej
podać na stół punktualnie o wpół do siódmej. A wracając do twojej
rodziny…?
- Cóż, chyba wspominałam ci, że mam jedną siostrę. Ojciec pracuje w
ubezpieczeniach. Myśli o przejściu na emeryturę, ale jak na razie nic w tej
sprawie nie robi. Matka gra w golfa i udziela się w organizacjach
charytatywnych. Oni są bardzo mili. I dobrzy.
- Czy oni... namawiali cię do małżeństwa?
Przez moment nie był pewien, czy Brooke zdecyduje się na
odpowiedź. Wreszcie potrząsnęła głową.
- Nie. Sama to zrobiłam.
- Nie rozumiem?
- Nigdy nie zależało mi na karierze. Och, w szkole szło mi całkiem
nieźle i podobała mi się moja praca. Ale zawsze, nawet gdy byłam
dzieckiem, pragnęłam wyjść za mąż… mieć dzieci. Niestety… - jej głos
załamał się - niestety, nie zawsze można dostać to, czego się pragnie.
- A twój mąż - to znaczy, twój były mąż - Meade zdawał sobie sprawę
z tego, że wkracza na niebezpieczny teren, ale musiał podjąć ryzyko.
Brooke spojrzała pod nogi. Blond włosy opadły jej na ramiona i
zasłoniły twarz. Meade z trudem opanował pokusę odgarnięcia ich i
zobaczenia, jakie uczucia chciała ukryć. -„Powoli” - upomniał samego
siebie. - „Obiecałeś jej, że nie będziesz się spieszył”.
- Peter także nie otrzymał tego, czego pragnął - słowa te
wypowiedziała głosem tak bezbarwnym, jak szkło.
Nawet kładąc się spać, Meade wciąż zastanawiał się nad ostatnim
zdaniem Brooke. Oczywiście mogła mieć na myśli wiele różnych rzeczy, ale
gdzieś w głębi duszy czuł, że istnieje tylko jedno wytłumaczenie
sprzeczności, które obserwował w niej od początku ich znajomości. Meade
64
nie pamiętał już, kiedy po raz pierwszy usłyszał powiedzenie, że j nie ma
zimnych kobiet, lecz tylko nieudolni mężczyźni. Nie było to istotne. Ważne
natomiast było, że uważał to sformułowanie za niezwykle trafne.
Kobieta, która opiekowała się Jazz z taką czułością, nie była z
pewnością oziębła. Kobieta, która przy pomocy jednego spojrzenia czy
przypadkowego dotknięcia sprawiała. nawet nieświadomie, że krew się w
nim burzyła, nie była oziębła.
Brooke Livingstone była pełna ciepła. Lecz wydawało się, że sama
nie zdaje sobie z tego sprawy.
A co do jej byłego męża…
Meade spostrzegł, że zacisnął dłonie w pięści. Czuł, że Peter
Livingstone był nie tylko nieudolny. Meade czuł, że ten drań był celowo
okrutny.
65
ROZDZIAŁ 5
- To wprost nie do wiary, ile Jonathan urósł w ciągu dwóch tygodni -
powiedziała Brooke, wchodząc z Jazz do zbudowanej z piaskowca
rezydencji Wiidingów. - Wydawał się tak drobny tam, w szpitalu. Ale
teraz... - zawahała się, przypominając sobie swoje odczucia, gdy kołysała w
ramionach słodko pachnące maleństwo.
- Cóż, od urodzenia je za troje. Aż dziw bierze, że nie jest jeszcze
większy. Ethan nazywa go Prosiaczkiem.
- Naprawdę? - zabawnie było wyobrazić sobie jednego z
najpoważniejszych bankierów Bostonu, zachowującego się jak zakochany
tatuś.
- Słowo - potwierdziła Jazz. - Kiedy nie wydaje dźwięków takich jak
guuu czy gaaa, czy też nie czyta w Wall Street Jurnal o notowaniach
giełdowych przedsiębiorstw produkujących pieluchy i odżywki. Dla mnie
Jonathan wygląda jak Gumiś.
- Jazz! - Brooke wybuchnęła śmiechem.
- Oczywiście, że gdyby miał zęby, nazywałabym go „Szczęki” -
mówiła śmiertelnie poważnym głosem Jazz, a w oczach igrało rozbawienie.
- To oburzające, mówić w ten sposób o moim chrześniaku -
oświadczyła Brooke.
- Chyba naprawdę lubisz tego aniołka, prawda’? - zażartowała Jazz.
- No cóż… On jest… jest taki piękny - powiedziała Brookes
serdecznie. „A ty jesteś taka szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa” dodała w
duchu.
Z twarzy Jazz znikła łobuzerska mina.
- Tak, to prawda - przyznała, po czym przechyliła lekko głowę i przez
kilka sekund przyglądała się Brooke. - Tak się cieszę, że zarówno ty, jak i
Meade zgodziliście się zostać rodzicami chrzestnymi - powiedziała.
66
- Och, tak się cieszę, że mnie o to poprosiłaś!
Brooke była wzruszona, gdy Jazz poruszyła tę sprawę już na początku
wizyty. Poczuła się również nieco dziwnie, gdy Jazz w naturalny sposób
łączyła jej osobę z Meade’em.
- Kogóż innego moglibyśmy o to poprosić? - kontynuowała
przyjaciółka.
- Nie wiem… może kogoś z rodziny Ethana? - zaproponowała
Brooke.
- Nie - odparła stanowczo Jazz. - Spójrz sama. Casey i Laura byli
świadkami na naszym ślubie, a ty i Meade byliście przy narodzinach
Jonathana. Chcemy, abyście w czwórkę stali przy naszym synu w dniu jego
chrztu. A co do rodziny Ethana, nie jest tajemnicą, że obchodzą mnie tylko
jego rodzice, a oni aprobują naszą decyzję. A jeśli jego siostry, czy któryś z
Wildingów poczuje się urażony… - Jazz wzruszyła ramionami - Ethan
mówi, że oni już tak długo traktują świat z góry, że przestali do niego
należeć.
Brooke uśmiechnęła się. Poznała kiedyś siostry Ethana i już po
krótkim spotkaniu miała ich dosyć.
- W porządku - powiedziała - to naprawdę jest dla mnie ważne.
- Po tym, co zrobiłaś… - zaczęła Jazz, lecz przerwała, słysząc głośne
uderzenie pioruna. Spojrzała w okno. - Mój Boże, ależ leje! - wykrzyknęła.
Brooke również wyjrzała. Gdy jechała do Jazz, niebo było zasnute
chmurami i od czasu do czasu mżyło. Teraz na dworze było ciemno i woda
lała się strumieniami.
- Nie możesz wyjść w taką pogodę - powiedziała Jazz.
- Kochanie, to tylko deszcz. Nie roztopię się przecież.
- To wygląda okropnie. Powinnaś poczekać, dopóki się nie przejaśni.
Już wiem, zostań na kolację! Możesz przecież zadzwonić do Meade’a…
- Do Meade’a? - spytała zdziwiona Brooke. - Dlaczego miałabym do
niego dzwonić?
67
Jazz spojrzała na nią zaskoczona.
- Dlatego, że jeśli tego nie zrobisz, będzie się o ciebie niepokoił. Już
pewnie to robi.
- Jazz - uśmiechnęła się lekko Brooke. - Nie wiem, co… Meade
O’Malley nie kontroluje moich wyjść i powrotów. Tak się tylko złożyło, że
mieszkamy pod tym samym dachem… to znaczy jesteśmy przyjaciółmi,
oczywiście. Ale on i ja nie jesteśmy… - przerwała, po czym spytała niemal
oskarżycielskim tonem: - Czyżbyś sądziła, że nas łączy coś więcej?
Później Brooke zdała sobie sprawę, że nie powinna być zaskoczona
odpowiedzią Jazz. Wiedziała przecież, że według Jazz na bezpośrednie
pytanie należy udzielić jasnej odpowiedzi.
- Hm - najprościej w świecie odparła Jazz.
- No cóż… - Brooke nie mogła złapać tchu - a więc nie!
Jazz nic nie odpowiedziała. Słychać było tylko kolejne uderzenia
pioruna. Brooke przypomniała sobie słowa Meade’a sprzed tygodnia, które
pragnęła wyrzucić z pamięci.
„Coś wydarzyło się między nami w czasie nocy porodu Jazz. Do
diabła, bądźmy uczciwi. Doznaliśmy czegoś cudownego już wtedy, gdy
otworzyłem drzwi wtorkowej nocy i zobaczyliśmy się po raz pierwszy. Nie
wiem, co to było. Nie umiem tego wyjaśnić. Czuję to zawsze, gdy patrzę na
ciebie, dotykam cię, a nawet wtedy, gdy myślę o tobie…”
Wtedy wymówiła jego imię.
„I tak samo jest z tobą, prawda?” To było raczej stwierdzenie, nie
pytanie.
Nic na to nie odpowiedziała.
„Prawda?”
„Tak, ale… to wszystko toczy się zbyt szybko”.
- Brooke? - głos przyjaciółki wyrwał ją z zamyślenia.
- Ja. To nie jest zupełnie prawda - przyznała po chwili. - To, że
68
między nami nic nie ma.
- Wiem. - Jazz uśmiechnęła się łagodnie.
- Ale nie jesteśmy… to nie jest tak, jak sobie myślisz - szybko dodała
Brooke. Ponownie uderzył piorun, - A właściwie, co ty o tym myślisz? -
spytała.
Jazz zastanowiła się przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała.
Kiedy odezwała się, w jej głosie brzmiała pewność.
- To coś specjalnego.
Brooke przez chwilę przyglądała się kroplom deszczu uderzającym o
szybę.
- To trwa dopiero trzy tygodnie… - szepnęła.
- Mówisz zupełnie jak Meade.
Brooke spojrzała na przyjaciółkę,
- To znaczy, że on… że wy o mnie rozmawiacie? - Wiedziała, że
Meade odwiedził Jazz, ale nie mówił nic o…
- Pytał mnie o ciebie, gdy wpadł tu wczoraj, aby zobaczyć dziecko.
- A co mu powiedziałaś? - dopytywała się Brooke. Nie znosiła, gdy
ludzie roztrząsali jej problemy. Wystarczyło, że działo się tak w jej
małżeństwie.
- Nic, czego by już nie wiedział. Że byłaś mężatką. Że rozwiodłaś się.
Że można ci ufać. - Jazz zmarszczyła nos. - I nic o tym, że nie masz do mnie
zbytniego zaufania - dodała po chwili.
Niewiele brakowało, a Brooke otworzyłaby serce przed przyjaciółką.
Lecz bała się, że gdy już zacznie mówić, nie będzie mogła przerwać.
Chciała tego uniknąć. Peter, opowiadając wszem i wobec ich
najintymniejsze przeżycia i problemy małżeńskie, zranił ją głęboko.
Przyjeżdżając do Bostonu, Brooke postanowiła, że już nigdy nie pozwoli
sobie na otwartość ani szczerość.
Było jeszcze jedno. Bała się, że gdy Jazz dowie się, że nie może mieć
69
dzieci, ich przyjaźń skończy się. Dla Brooke mały Jonathan Wilding był
zarówno źródłem radości, jak i bólu i chciała ukryć to przed przyjaciółką.
- Jazz - zaczęła, czując ucisk w gardle - ja…
- W porządku, Brooke - szare oczy Jazz były pełne zrozumienia - nie
zmuszam innych do zwierzeń wtedy, gdy tego nie pragną. Czasem taka
rozmowa pomaga a czasem nie. Chcę tylko, abyś wiedziała, że jestem twoją
przyjaciółką, która zawsze cię wysłucha.
- Wiem. To jedna z niewielu rzeczy, których jestem całkowicie
pewna.
- A więc - zostajesz na kolacji, przyjaciółko? - Jazz powtórzyła
wcześniejsze zaproszenie.
- Nie, nie mogę. Ale dziękuję - Brooke przecząco potrząsnęła głową.
- Jesteś pewna?
- Całkowicie. Spójrz - popatrzyła w stronę okna - myślę, że deszcz
przestaje padać. Wiesz, jakie są te letnie burze. Nigdy nie trwają zbyt długo.
- Nie masz ani płaszcza ani kapelusza - powiedziała Jazz - jeśli
wyjdziesz teraz, na pewno przemokniesz i przeziębisz się… O mój Boże,
zachowuję się zupełnie jak matka, prawda?
- Przecież jesteś matką - z uśmiechem powiedziała Brooke. -
Zapomniałaś mi powiedzieć, że nie mam kaloszy. Pamiętam, jak moja
matka nalegała zawsze, żebym w czasie deszczu nosiła gumowce.
- Hm… - Jazz zamyśliła się, jakby chciała zapamiętać tę informację. -
No dobrze, a co z parasolką? Pozwól przynajmniej, że pożyczę ci parasolkę.
Brooke otworzyła torebkę.
- Wszystko w porządku, Jazz. Mam ją tutaj. Matka przypominała
również o noszeniu parasolki.
W pewien sposób Brooke była nawet wdzięczna niebiosom za złą
pogodę. Przy takiej burzy dojazd do domu wymagał większej uwagi i mogła
choć na chwilę nie myśleć o Meadzie.
70
W ślimaczym tempie przejechała przez most. Uderzenia błyskawic
rozjaśniały ciemnoszare niebo. Odgłosy piorunów przypominały brzmienie
sekcji perkusji z Uwertury Rok 1812 w wykonaniu Boston Pop Orchestra.
„Wiesz, jakie są te letnie burze” - zamruczała, parodiując swoją
wcześniejszą wypowiedź. Zmrużyła oczy, usiłując dojrzeć drogę przed sobą
- „…nigdy nie trwają zbyt długo”. Jakby na te słowa deszcz nieco zmalał.
Dziękując Bogu choć za to, Brooke skręciła w Broadway. Jeszcze tylko
kawałek…
Trzy przecznice od domu silnik nagle zakrztusił się i zgasł. Brooke
nie od razu zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Udało się jej skręcić i
zatrzymać przy krawężniku.
- O nie, proszę, nie rób mi tego! - protest w jej głosie zmieszany był z
błaganiem. - Przecież zostałeś wyregulowany zaledwie miesiąc temu,
pamiętasz?
Przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik zawarczał kilka razy i zamilkł.
Spróbowała ponownie. Tym razem rozległo się tylko prychnięcie,
- No, dobra, samochodzie - powiedziała i potrząsnęła głową. - Dam ci
jeszcze jedną szansę. - Po raz kolejny prze kręciła kluczyk, naciskając przy
tym pedał gazu i wierząc, że w przysłowiu „Do trzech razy sztuka” tkwi
choć odrobinę prawdy.
Trzeci raz okazał się niepowodzeniem. Silnik wydał z siebie jedynie
krótką czkawkę.
- Świetnie! - wykrzyknęła dziewczyna, uderzając dłonią kierownicę.
Na zewnątrz krzaki tłukły o szybę samochodu. - Po prostu świetnie!
Przez moment zastanawiała się, co robić, myślała, że ulewa ucichnie.
Ale nagle deszcz uderzył ze zdwojoną siłą.
- Nie możesz siedzieć w samochodzie przez całą noc - powiedziała
sobie, obliczając w myśli odległość dzielącą ją od domu. - To tylko trzy
przecznice. Nie utoniesz przecież. Tak, zniszczysz swoje najlepsze spodnie i
bluzkę, którą miałaś na sobie zaledwie dwa razy… ale nie utoniesz.
Już po dwudziestu sekundach od wyjścia z samochodu była
71
całkowicie przemoknięta. Gdy mijała drugą przecznicę, silny podmuch
wiatru najpierw odwrócił, a następnie wyrwał jej z rąk parasolkę.
W połowie drogi przez trawnik otaczający dom, Brooke pośliznęła się
i upadła, lądując na kolanach i dłoniach. Przy upadku otworzyła się jej
torebka i cała zawartość wysypała się na rozmokłą ziemię. Brooke
pomyślała sobie, że być może utonięcie nie było najgorszym z możliwych
rozwiązań.
- Czuję… czuję się jak zmokła kura - żałośnie wyjąkała Brooke,
próbując opanować dreszcze wstrząsające jej ciałem.
- To musiała być niezwykle zdesperowana kura - odparł żartobliwie
Meade, prowadząc ją do swego mieszkania.
- Dzię… dziękuję, Meade - odpowiedziała, szczękając zębami.
Meade usłyszał stukanie do drzwi frontowych i wpuścił ją do środka.
Zatoczyła się i niemal padła mu w ramiona, mamrocząc coś o zepsutym
samochodzie i zgubionych kluczach. Przez chwilę był przerażony, zanim nie
spostrzegł, że była przemoknięta i zziębnięta, a nie poważnie ranna.
- Dlaczego jest tu tak ciemno? - spytała Brooke, usiłując odgarnąć z
czoła mokry kosmyk włosów. Na jej policzku została smuga błota.
- Wysiadła elektryczność - wyjaśnił. - Słuchaj. Idź teraz do łazienki i
zdejmij te mokre ubrania, dobrze? Ja w tym czasie przyniosę ci z góry coś
suchego.
- Nie wejdziesz tam. Moje klucze… kiedy upadłam… - dziewczyna
zatrzęsła się z zimna.
- Wiem. Mówiłaś, że wszystko wypadło z twojej torebki. Ale nie
martw się. Jestem przecież gospodarzem, pamiętasz? Mam zapasowe
klucze.
- Och. - Zielone oczy wydawały się ogromne w jej bladej twarzy.
- Łazienka jest tam - Meade położył ręce na wąskich ramionach
Brooke i skierował ją w lewo. - Idź już.
Gdy patrzył, jak ociekając wodą, szła przez pokój, zastanowił się, czy
72
zdaje sobie sprawę, iż przemoczone ubranie opina jej ciało jak druga skóra.
Widział wyraźnie każdy szew bielizny, którą miała na sobie.
Po półgodzinie Brooke wyszła z łazienki, czując się znacznie lepiej
niż przed wejściem. Otulona była zapinanym na zamek brzoskwiniowym
szlafrokiem. Twarz miała czystą, bez śladu błota i makijażu, a włosy
zaczesane palcami do tyłu.
Gdy weszła do salonu, Meade wstał i odłożył notatki, które
przeglądał.
- Odżyłaś? - spytał, przyglądając się jej umytej twarzy.
- Tak, dziękuję - dziewczyna skinęła głową, rumieniąc się lekko pod
jego bacznym spojrzeniem. - Wzięłam prysznic i umyłam włosy. Mam
nadzieję, że nie masz nic przeciw temu. - Rozejrzała się wokół. Kilka lamp
naftowych umieszczonych w różnych kątach pokoju rzucało przytłumione
światło.
- Nie, jasne, że nie - zapewnił ją z uśmiechem. - Słuchaj, w kuchni
parzy się właśnie herbata. Usiądź, a ja przyniosę filiżanki.
Brooke patrzyła na niego, gdy wychodził z pokoju tym swoim kocim,
sprężystym krokiem, po czym usadowiła się na jednej z kanap. Na niskim
stoliku wśród nagromadzonych tam posążków zobaczyła rzeźbioną figurkę,
która tak utkwiła jej w pamięci. Spojrzała w bok, wycierając dłonie o
szorstką tkaninę szlafroka, starała się zapomnieć o statuetce.
- Pani herbata, madam - oświadczył Meade, wracając z kuchni. W
jednej ręce niósł barwny, wypalany kubek, a w drugiej ręcznik i niewielki
słoik.
- Ach… dziękuję - odpowiedziała Brooke, biorąc kubek. - Jak
zagotowałeś?
- Palnik turystyczny.
- Tak, oczywiście. - Brooke poczuła się trochę głupio, że nie
pomyślała o tym sama. - Powinnam była pamiętać, że jesteś
przyzwyczajony do życia bez elektryczności.
- Cóż, powiedzmy, że nauczyłem się sztuki przetrwania w nieco
73
bardziej prymitywnych warunkach niż obecne.
Brooke wypiła łyk parującego, jasnobrązowego naparu. Poczuła
delikatny, nieco egzotyczny smak.
- Hm. Jakie to wspaniałe. Co to za herbata? - upiła kolejny łyk,
próbując odgadnąć skład.
- To mieszanka ziołowa - odpowiedział Meade, siadając ze
skrzyżowanymi nogami u jej stóp. Po chwili dodał: - Plus pokaźna porcja
Napoleona.
- Zioła... i brandy - powtórzyła Brooke, wypijając nieco większy łyk.
Poczuła nagle przyjemne ciepło w żołądku. - Receptura, którą poznałeś,
ucząc się sztuki przetrwania w prymitywnych warunkach? - zasugerowała
żartem.
- Niezupełnie - zaśmiał się Meade, rozkładając na kolanach
przyniesiony ręcznik. - Nauczyłem się tego od studenta, z którym dzieliłem
pokój na letnim kursie w Oxfordzie. Był on pół-Chińczykiem, pół-
Francuzem.
- Pół… - Brooke zamrugała oczami, zdając sobie nagle sprawę z
niecodziennego miejsca, które zajmował Meade. - Co robisz na podłodze? -
spytała.
- Zauważyłem zadrapanie na twojej lewej nodze. Mam tu coś na to.
- Och… nie musisz… - Przerwała Brooke, zaskoczona. Ona sama,
dopóki nie zaczęła zdejmować z siebie zabłoconych, mokrych ubrań, nie
zdawała sobie sprawy, że upadek na dziedzińcu spowodował otarcia na
skórze, a nowe rajstopy są do wyrzucenia. - To nic takiego, Meade.
Naprawdę.
- Nie przeszkadzaj - odpowiedział cicho, unosząc nieco szlafrok.
Powiedział to tak stanowczo, że Brooke zrezygnowała z wszelkich
protestów. Otwierając słoik z antyseptyczną maścią, Meade przyglądał się
zadrapaniom. Jej ocena skaleczenia była właściwa. Mimo wszystko, po
prawie dwudziestu latach doświadczeń w terenie wiedział, że nie należy le-
kceważyć nawet najdrobniejszej ranki. Widział kiedyś, jak jeden z jego
74
towarzyszy niemal stracił rękę, gdy skaleczenie dłoni zostało ocenione jako
„nic groźnego” i zaniedbane, w wyniku czego wywiązała się poważna
infekcja.
- Może trochę piec - ostrzegł, zanurzając palce w słoiku.
Gdy Meade zaczął nakładać maść, Brooke rzeczywiście poczuła
lekkie pieczenie. Szybko jednak zapomniała o tym, czując wzdłuż łydki
dotyk dłoni Meade’a. Wstrzymała oddech.
- Przepraszam - powiedział Meade, czując pod palcami napięte
mięśnie. Uniósł wzrok, zaniepokojony tym, że mógłby sprawić jej ból.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, rozchylając nieco wargi. -
Brooke…?
- Wszystko w porządku - odparła szybko. - Ja… to… to rzeczywiście
trochę piecze.
Pokiwał głową i schylił się, by skończyć nakładanie maści. Gdy
patrzył w twarz Brooke, ujrzał ten sam grymas co wówczas, gdy pocałował
ją pierwszy raz.
W ciągu ostatniego tygodnia całował ją kilkakrotnie. I za każdym
razem przekonywał się, że miał rację, oceniając tak a nie inaczej fizyczną
stronę jej małżeństwa. Jej instynktowne reakcje zaskakiwały zmysłowością.
Meade nigdy nie próbował zatrzymać Brooke, gdy zaczynała się od niego
odsuwać. To, czego od niej oczekiwał, musiało wyjść od niej.
- Proszę - powiedział cicho, delikatnie wcierając ostatka porcję maści
w skórę łydki. Puścił jej nogę. - Skończone.
- Dziękuję - odparła dziewczyna, zasłaniając się ponownie połą
szlafroka.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odrzekł wstając. Przez kilka
chwil przyglądał się jej w milczeniu. - Masz ochotę zostać na kolacji? -
spytał nagle, przeciągając ręką po włosach. Nigdy nie postąpi wbrew jej
woli, ale będzie się starał być blisko niej.
Brooke uniosła podbródek, aby móc mu spojrzeć w oczy.
- Czy jeśli zostanę, nauczysz mnie sztuki przeżycia w prymitywnych
75
warunkach? - spytała, lekko unosząc brwi.
- Możemy rozpocząć szkolenie. - Meade wyciągnął do niej rękę,
ukazując w uśmiechu białe, odcinające się od opalonej skóry zęby.
76
ROZDZIAŁ 6
- Francuski chleb, wino i brie - wyliczała Brooke jakieś dwie godziny
później, badając rozsypane na podłodze resztki pozostałe po pikniku.
Westchnęła, udając, że się nad czymś zastanawia, i zwróciła się do Meade’a.
- Nie chciałabym niczego krytykować, ale to niezupełnie zgadza się z moim
wyobrażeniem o tym, czym jest prymityw.
- Tak, zauważyłem, jak wiele cię kosztowało zmuszenie się do
zjedzenia trzeciej porcji pasztetu - zauważył. Powaga jego głosu
kontrastowała z uśmiechem.
- No cóż - Brooke wytarła wargi papierową serwetką. - Przyznam, że
byłam głodna. To walka z żywiołem wzmogła apetyt.
- Walka z żywiołem? - powtórzył, unosząc brwi. - Poprzednio
mówiłaś coś na temat huraganu.
- Uświadomiłam sobie właśnie, że o tej porze roku nie występują
huragany - odparła, wzruszając ramionami. W czasie przygotowania posiłku
opowiedziała Meade’owi o dramacie swej odysei. Zachęcał ją, zadając
absurdalne pytania, i w efekcie jej opowieść była mieszaniną przedwojen-
nego serialu przygodowego z filmem przyrodniczym.
- Aha. Słusznie - Meade skinął głową, następnie zaczął wsłuchiwać
się w szalejącą na dworze nawałnicę. - Wiesz, to może być monsun -
zasugerował żartobliwie.
- Monsun? - Brooke powtórzyła z niedowierzaniem w głosie. -
Słuchaj, moja znajomość meteorologii jest zapewne ograniczona tylko do
tego, kiedy należy chronić się przed deszczem, ale nawet ja wiem, że w
stanie Massachusetts nie występują monsuny.
- Od każdej reguły zdarzają się wyjątki - odparł. - W ostatnich latach
nastąpiło wiele anomalii pogodowych.
- Które są spowodowane dziurą w warstwie ozonowej, prawda?
- Możliwe - przyznał prostując się.
77
Brooke widziała, jak jego muskuły prężą się pod białym pulowerern i
ciemne włosy na jego piersi. Sięgnęła po kieliszek stojący na podłodze i
wypiła resztę wina.
Po chwili Meade odezwał się ponownie.
- Wiesz, chyba masz rację. Pasztet nie jest zbyt prymitywnym daniem.
Chyba powinniśmy upiec w kominku parówki.
- Powiedziałeś przecież, że jedyne parówki, jakie masz w domu,
zostały już dawno posiekane i zapakowane do puszek ze spaghetti w sosie
pomidorowym! - zarzuciła mu Brooke.
- Bo to rzeczywiście są jedyne parówki, jakie mam w domu. Ale
pomyśl tylko, jak wspaniałe byłoby wyławianie ich z zimnego spaghetti.
- Hm...
- Moglibyśmy udawać, że poszukujemy pędraków.
- Meade! - Zmięła serwetkę i rzuciła w niego. Odbił ją jak lotkę przy
grze w kometkę.
- Zbyt prymitywne, tak? - zażartował, puszczając do niej oko.
- Tylko tego można spodziewać się po kimś, kto gromadzi w kuchni
zapasy puszek ze spaghetti i stosy chrupek.
- Spokojnie, spokojnie. Powiedziałem ci przecież, że trzymam to dla
moich siostrzeńców.
- Hm - odparła Brooke, siadając wygodniej i bawiąc się kosmykiem
włosów. - Ciekawa jestem... ciekawa jestem, co jedli na kolację Jazz i
Ethan.
- Och, z pewnością coś niezwykłego - odpowiedział. - Na przykład
ślimaki. - Przypatrywał się uważnie dziewczynie. - Może powinnaś była
zostać i przekonać się - zaproponował cicho. Wspomniała wcześniej, że
została zaproszona na kolację, ale nie wyjaśniła, dlaczego nie przyjęła tej
propozycji.
- Nie. Chciałam wrócić do domu - powiedziała po chwili, wciąż
78
bawiąc się włosami. Wiedziała, że Meade ją obserwuje. Zawsze to
wiedziała. Podobnie, jak zawsze wiedziała. gdy robił to Peter. Ale tym
razem było inaczej.
Meade O’Malley sprawiał, że w jego obecności może sobie
bezpiecznie pozwolić na słabość. Dotykać... i być dotykaną. Nie tylko
fizycznie, ostatni tydzień nauczył ją wiele: ale również emocjonalnie.
- Brooke?
Spojrzała na niego. Dystans między nimi zmniejszył się
niepostrzeżenie. Siedzieli teraz w odległości kilkunastu centymetrów. Na
tyle blisko, by móc dotknąć... na tyle blisko, by zostać dotkniętą.
- Jazz sądziła, że powinnam do ciebie zadzwonić, gdy bym
zdecydowała się zostać u niej na kolacji.
Meade uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach nie było śladu
wesołości.
- Mógł z tym być pewien kłopot. Ulewa zalała przewody telefoniczne
- powiedział. - Ale oczywiście, byłbym spokojniejszy, wiedząc, gdzie jesteś.
Zacząłem zastanawiać się około piątej trzydzieści, a martwić kwadrans po
szóstej.
- Ona… Jazz sądziła, że tak będzie.
- A ty?
Brooke zwilżyła wargi koniuszkiem języka.
- Myślałam, że nie odnotowujesz wszystkich moich wyjść i
powrotów.
- Czyżbyś próbowała sprowokować mnie do prawienia
komplementów?
- Och, nie! - zaprzeczyła. Coś w jego wzroku spowodowało, że się
zarumieniła. - Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego…?
- Proszę, już w porządku. Wierzę ci. - Naprawdę jej wierzył. Przez
ostatnie dwa tygodnie poznał ją na tyle, aby zdawać sobie sprawę z
79
wrażliwości dziewczyny. - Pozwól, że to ja cię spytam. Czy ty znasz moje
wyjścia i powroty?
Brooke uniosła rękę do piersi, w tradycyjnym kobiecym geście
obrony, zupełnie tak, jakby chciała zasłonić swą naróść. Zaskoczyła ją
prostota tego pytania i jej chęć udzielenia odpowiedzi.
- Wiem, kiedy tu jesteś - szepnęła po chwili, czując jak czerwieni się.
- I… i wiem, kiedy cię nie ma.
Meade zaczerpnął głęboko powietrza. Nie oczekiwał takiej szczerości.
Nawet na nią nie liczył. Słowa Brooke oszołomiły go niczym afrodyzjak.
Odczekał kilka sekund, starając się uspokoić. I odpowiedział jej z równą
uczciwością.
- Tylko raz nie wiedziałem, że jesteś w domu. To było tej nocy, gdy
wróciłem z Brazylii. Od tamtej pory…
Uniósł prawą rękę i przesunął nią wzdłuż policzka i brody
dziewczyny. Opuszkiem kciuka pogładził jej usta, delektując się ich
delikatnością. Rozchyliła lekko wargi. Jego dotknięcie spowodowało, że
zadrżała.
- Od tamtej pory, nawet gdy cię nie widzę, nie słyszę, nie czuję
zapachu twoich perfum, zawsze wiem, kiedy jesteś w domu - kontynuował.
- Czuję cię, Brooke. Czuję cię.
- Medea… - drżącym głosem zaczęła Brooke, Podniecenie wywołane
jego dotykiem przenikało każdy nerw jej ciała.
- Chcę się z tobą kochać - powiedział głębokim głosem. Siła jego
pożądania spowodowała, że głos mu się załamywał. - I wiesz o tym,
prawda? Wiedziałaś o tym od początku.
Brooke zawahała się.
„Nigdy nie wstydź się szczerości” - powiedział kiedyś.
- Tak - wyszeptała.
- Chcę się z tobą kochać teraz. Dzisiejszej nocy.
80
Dziewczyna poruszyła się nieznacznie. Wydało się jej, że czas stanął
w miejscu.
- Powiedz mi, czego pragniesz. Proszę. - Meade chwycił w dłonie jej
twarz, muskając palcami delikatną skórę,
Patrzyła prosto w jego oczy. Już kiedyś pytano ją o jej pragnienia,
lecz wówczas nie wierzyła, by jej odpowiedź miała jakiekolwiek znaczenie.
Tym razem było inaczej.
„Nigdy nie wstydź się…”
- Brooke?
„…szczerości”.
- Chcę się z tobą kochać, Meade. Teraz. Dzisiejszej nocy.
I to była prawda.
Meade poprowadził Brooke do sypialni. Pokój był niewielki,
umeblowany z niemalże spartańską prostotą. Znajdowało się w nim kilka
książek i prostych sztychów przedstawiających rośliny, I nic więcej,
żadnych niepotrzebnych sprzętów. Nieład, tak wszechobecny w pozostałej
części mieszkania, został za drzwiami.
Meade postawił na drewnianej komódce przyniesioną z salonu lampę.
Sypialnia wypełniła się delikatną poświatą. Brooke, drżąc, stanęła w kręgu
światła i przyglądała się Meade’owi szeroko otwartymi oczami. Meade
zbliżył się do niej. Uniósł ręce i dotknął jej opadających na ramiona włosów.
Zagłębił palce w jedwabiste sploty. Stał tak blisko, że był pewien, iż Brooke
słyszy silne uderzenia jego serca.
- Nie bój się - powiedział miękko. Czuł promieniujące nawet przez
szlafrok ciepło jej ciała i odurzający zapach świeżo umytej skóry.
Brooke odrzuciła głowę. Była to chwila ofiarowania i przyjmowania.
- Nie boję się - odparła. Przeżywała wiele stanów ducha. ale strach
nie był jednym z nich.
Meade nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bliski był załamania. Z
81
wielką ulgą przyjął jej słowa.
- Brooke, o mój Boże. Brooke - jęknął.
Wtedy ją pocałował.
Dotyk jego warg był słodki i parzący. Brooke poddała się bez
wahania, ulegając czarowi jego męskości. Rozchyliła wargi. Chwilę później
poczuła szorstkość języka. Ten smak przepełniłjej usta.
„Tak… o tak. Proszę…” - pomyślała.
Gdy się rozdzielili, dziewczyna oddychała płytko. Patrzyła na
Meade’a jak urzeczona i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że przód
szlafroka rozchylił się prawie do pępka. Chłodne powietrze owiało jej
rozgrzaną skórę. Poczuła, jak sutki zaczynają twardnieć.
- Moja kochana… - wyszeptał Meade. Delikatnie wsunął ręce pod
szlafrok. Palcami poznawał szczupłość bioder, wgłębienie wąskiej talii i
krągłość odkrytych piersi. Tak wiele razy wyobrażał sobie tę chwilę…
Brooke nie potrafiła być prowokacyjna. Była zbyt mało pewna siebie,
aby przejmować inicjatywę. Lecz śmiały dotyk dłoni Meade’a sprawił, że
przeszłe doświadczenia wydały się jej nieistotne. Meade miał na sobie
pulower wpuszczony w obcisłe dżinsy. Wystarczyło kilka ruchów, by
pozbyć się okrycia.
Już przy pierwszym dotyku przez ciało Meade’a przebiegł dreszcz.
Przestał na moment oddychać. Pod ciepłą, gładką skórą rysowały się silne
mięśnie. Brooke przesunęła ręce wyżej, odkrywając owłosienie jego piersi.
Brooke nie wiedziała, ile czasu poświęciła na tę pieszczotę. Nie
zauważyła, kiedy Meade zsunął z jej ramion szlafrok.
- Chcę cię zobaczyć - ochryple powiedział Meade. - Teraz. - Zsunął
niżej okrywający ją materiał, po czym odsunął dłonie i pozwolił zadziałać
prawu ciążenia. Szlafrok upadł na podłogę, układając się miękko wokół jej
szczupłych kostek.
Po chwili Brooke cofnęła się o krok i dopiero wtedy przestraszyła się.
Nie był to strach przed Meade’em. Raczej strach przed sobą… przed
brakiem doświadczenia.
82
Naprawdę chciała się z nim kochać. Tutaj. Tej nocy. Była szczera,
gdy mu to mówiła. Ale to nie była cała prawda. To, czego naprawdę
pragnęła, to dać mu rozkosz. Ale obawiała się, że nie będzie umiała tego
dokonać.
Kuszące kędziory włosów na jej łonie były zaledwie o ton czy dwa
ciemniejsze niż na głowie. Całe jej ciało, poza różowością sutek, było jak
studium w kolorze kremu i miodu.
Przymknął na moment oczy, usiłując złapać oddech, jakby w pokoju
nagle zabrakło tlenu. Pożądanie zawładnęło nim całkowicie, domagając się
spełnienia.
„Wolniej, do diabła. Wolniej!” - przykazał sobie.
- Meade? - niepewnie spytała Brooke, nie umiejąc wy tłumaczyć
sobie napięcia, które w nim wyczuwała. Czyżby zrobiła coś nie tak?
Meade otworzył oczy.
- Brooke, jesteś tak piękna. Tak piękna. Przy tobie czuję… -
potrząsnął bezradnie głową.
Brooke przesunęła czubkami palców po jego wargach.
- Mam nadzieję, że czujesz to samo co ja - wyszeptała. Nie pamiętała,
kiedy cofnęła się ponownie, aż pod kola nami wyczuła brzeg materaca.
Usiadła i czekała…
Meade rozebrał się błyskawicznie i stanął przed nią nagi i
podniecony. Widząc wyraz oczu dziewczyny, wymówił pytająco jej imię.
Podobnie jak kilka minut wcześniej rękami, teraz odkrywała
wzrokiem nagie ciało Meade’a. Gdy ich oczy spotkały się, dziewczyna
uśmiechnęła się. W uśmiechu tym, choć nieco nieśmiałym, nie było widać
nawet śladu obawy.
Leżeli przytuleni. Pocałował jej usta. Pieścił całe ciało. Objął dłońmi
piersi, muskając opuszkami wrażliwe szczyty. Brooke jęknęła, gdy w
miejscu, w którym przed chwilą błądziły palce, poczuła smak męskich warg.
Ssał i kąsał, najpierw jeden różowy pąk, potem drugi.
83
Pozwoliła sobie na delektowanie się pieszczotami Meade’a To było
takie proste, poddać się i być samolubną.
Lecz Brooke nie mogła sobie na to pozwolić. Pragnęła… chciała
ofiarować choć część tego, co otrzymała.
Dać mu rozkosz, a jednak miała wrażenie, że sprawia mu ból. Gdy jej
delikatne palce objęły twardy dowód jego pożądania, Meade znieruchomiał.
- Och, Brooke! - jęknął. Wydawało się, jakby jej imię zostało
wyrwane z jego gardła.
Cała się trzęsąc, Brooke cofnęła rękę. Poczuła przypływ wstydu i
poniżenia.
- Przepraszam - wyjąkała.
Meade ujrzał bladość jej twarzy i wyraz bólu w oczach. Zdał sobie
sprawę, że niewłaściwie odebrała jego reakcję. Przeklął samego siebie.
Zareagował na jej dotyk jak nowicjusz, który za chwilę osiągnie
szczytowanie i zniszczy wszystko.
- Nie, nie kochana - powiedział gwałtownie, chwytając ją, zanim
zdążyła się od niego odsunąć. - Nie. Wszystko - porządku. Po prostu pragnę
cię. Nie potrafię nad sobą zapanować. Kiedy dotknęłaś mnie przed chwilą…
- pochylił głowę i musnął ustami jej chłodne, zaciśnięte wargi. - To była nie
tylko przyjemność. To była wręcz ekstaza. Bałem się, że… wszystko
toczyło się tak szybko… Zbyt szybko.
- Zbyt szybko? - powtórzyła Brooke, usiłując zrozumieć, co miał na
myśli. Czy to możliwe, aby ona…
- Tak, kochanie. Tak - potwierdził pospiesznie. - Pamiętasz nasz
pierwszy pocałunek? - powiódł czubkiem języka b zewnętrznej krawędzi jej
warg.
- To znaczy… że podobało ci się, jak cię dotykałam? - na jej twarz
powrócił rumieniec.
- O Boże, pragnę czuć znowu twoje dotknięcie - powiedział ze
wzruszeniem w głosie. „I pragnę zabić tego drania, przez którego
uwierzyłaś, że ja, czy inny mężczyzna by to odtrącił” - dodał w duchu. - Ale
84
jeszcze nie teraz. Nie musimy się spieszyć. Czas należy do nas. Powoli…
nauczmy się siebie…
Usłyszał ciche westchnienie i poczuł, jak się rozluźniła. Poczekał
chwilę, po czym wziął ją w objęcia.
Jedynym, najgłębszym pragnieniem Brooke było dać Meade’owi
satysfakcję. Niczego nie pragnęła goręcej.
Wiedziała, że usiłował nad sobą panować. Widziała napięcie twarzy,
jego urywany oddech i wiedziała, że robi to tylko z myślą o niej.
Przecież nie było takiej potrzeby.
- Proszę… - powiedziała błagalnie, całując i pieszcząc jego ciało.
Potrafi sprawić mu przyjemność. Musi jej tylko na to pozwolić.
Meade pragnął, aby Brooke pożądała go tak, jak on jej. Wydawało mu
się, że wreszcie tak się stało. I wtedy, jak przez mgłę dostrzegł, że coś jest
nie w porządku. To tak, jakby ona…
- Brooke… - Boże drogi, jej kobiecy zapach i dotyk sprawiły, że
zatracił się w pożądaniu. Podniecało go wszystko. Kusiła go każdym
zakamarkiem ciała.
Poza…
Dręcząca niepewność kazała przesunąć dłoń z krągłości piersi niżej,
wzdłuż płaskiego brzucha, obok płytkiego pępka, i dalej. Rozchyliła uda.
Ostrożnie badał wilgotną miękkość, otoczoną trójkątem blond loków. Twarz
mu stężała.
Cokolwiek powodowało u Brooke tę gotowość, nie było to
spontaniczne.
- Meade, proszę - szepnęła Brooke, wyczuwając jego nastrój i
wątpliwości. Zaczęła całować jego szyję wokół miejsca, gdzie widać było
bicie pulsu.
- Nie chcę sprawić ci bólu - mówił, usiłując ignorować prowokujące
ukąszenia jej zębów. Zdawał sobie sprawę ze swej siły i wielkości, był bliski
utraty kontroli nad sobą. Jeśli nie była jeszcze gotowa na jego przyjęcie…
85
- Nie sprawisz - zapewniła go. - Proszę… teraz. - I poruszyła
biodrami w sposób znany już od czasów Adama i Ewy.
Meade nie był w stanie już dłużej walczyć; Z jękiem wziął to, co mu
ofiarowała. Wkroczył w nią jednym ruchem bioder. Zetknięcie jego twardej
męskości z jej miękką wilgotnością sprawiło, że prawie eksplodował. W jej
wnętrzu było tak ciasno, że był zaskoczony. Lecz uścisk jej mięśni
wyzwalał rozkosz tak silną, że wręcz bolesną.
Pragnął, aby razem osiągnęli orgazm. Zagryzł wargi, usiłując za
wszelką cenę nie dopuścić do przekroczenia tej wątłej granicy, jaka dzieliła
go od całkowitego spełnienia.
Brooke poruszyła się i przesunęła paznokciami po jego umięśnionych
plecach. Poczuła, jak z niej promieniuje niesamowite gorąco.
- Jeszcze… nie… - jęknął Meade, wczepiając się palca mi w
prześcieradło. – Brooke… proszę, tak bardzo pragnę, żebyś i ty… - W jego
głosie słychać było zawiedzione na dzieje.
Aż do tego momentu Brooke nie zdawała sobie sprawy z tego, że
Meade chce dać i jej radość spełnienia. Nigdy wcześniej nie przyszło jej na
myśl, że mógł czerpać przyjemność również z dawania.
- Nie mogę… przepraszam…
Brooke wiedząc, że kochanek przegrywa walkę, udała uniesienie. I
był to z jej strony akt miłości.
Archimedes Xavier O’Malley nie był pewien, czy pytanie: „Czy tobie
też było dobrze?” było wywołane męską arogancją czy może brakiem
poczucia bezpieczeństwa. Na podstawie emocji, które w przeszłości
prowokowały go do stawiania tego pytania, musiało to być kombinacją
obydwu tych odczuć.
„Czy było ci dobrze?”
Powiedz mi, czy jestem tak dobry, jak myślę.
„Czy było ci dobrze?”
Tak się boję, że byłem niezgrabnym, samolubnym samcem. Powiedz
mi, że to nieprawda!
86
Brooke nie była usatysfakcjonowana. Pragnęła, by wierzył, że i ona
doznała rozkoszy, lecz Meade wiedział, że to nieprawda. Nawet w chwili
całkowitego spełnienia, w momencie, gdy jego umysł nie rejestrował tego,
co działo się z ciałem, czuł, że ona była gdzieś daleko. A teraz, w chwili
rozluźnienia, opętany sprzecznymi uczuciami…
Brooke usiadła, zasłaniając piersi brzegiem prześcieradła. Włosy
opadały jej w nieładzie na ramiona, zakrywając twarz. Meade czuł jej
napięcie i słyszał urywany oddech.
Dziewczyna podkurczyła nogi i wtuliła głowę między kolana. Nie
była w stanie zebrać myśli. Zaspokoiła go przecież. Była tego pewna. A
jednak…
Miała nadzieję, że i ona osiągnie orgazm. Ale teraz czuła wyłącznie
niepokój. Co było z nią nie w porządku? Dlaczego nie mogła…
- Brooke?
Głos Meade’a przywołał ją do rzeczywistości. Zamarła pod dotykiem
palców muskających jej ramiona. Poczuła, że za chwilę się rozpłacze.
Pragnęła… O Boże, pragnęła…
- Brooke - powtórzył Meade głosem, w którym brzmiała niepewność i
ponaglenie.
Odwróciła głowę w jego stronę. Szmaragdowe oczy mężczyzny były
pełne czułości. Dopiero po chwili zorientowała się, że to było do niej.
- Tak? - spytała. Nie oczekiwała czułości, nie teraz.
Meade pogładził ją ponownie i poczuł, jak zadrżała. Pozwól,
powiedział w duchu. To dla ciebie… i dla mnie.
- Pamiętasz naszą rozmowę w pizzerii? - spytał cicho.
Brooke nie spodziewała się tego pytania. Jednakże po chwili skinęła
głową.
- A więc pamiętasz, co mówiłem o tym, że nie należy…
- …wstydzić się prawdy - dokończyła.
87
Meade wiedział, że trafił w czułą strunę, choć nie zdawał sobie z tego
sprawy. Zawahał się, po czym kontynuował.
- Nigdy nie powinnaś bać się mówić prawdę. Każdą prawię. O tym,
co czujesz… lecz także o tym, czego nie czujesz.
- Ja… - nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
- Nie musisz niczego udawać. Nie ze mną. - Trzy ostatnie słowa
wymówił bardziej stanowczo. Przełknął ślinę i dodał już łagodniej: - Nie ze
mną. Ani teraz, ani nigdy.
Brooke odwróciła głowę, czując gorzki smak porażki. Przez moment
zastanawiała się, czy nie zaprzeczyć jego słowom. Zaprzeczyć, że
cokolwiek udawała. Lecz wiedziała, że nie może. Zresztą i tak by jej nie
uwierzył.
- W porządku - powiedziała martwym głosem. - Prawda. I tak sam to
zauważyłeś. Nie jestem zbyt dobra w uprawianiu miłości. W seksie.
- To są dwie różne rzeczy, Brooke.
Uniosła głowę, zaskoczona, jak jej się wydało, okrucieństwem jego
słów.
- W porządku. Nie jestem dobra w żadnej z tych rzeczy -
odpowiedziała ostro. „A ty oczywiście jesteś ekspertem w obydwu -
pomyślała z zazdrością. - Pewnie znasz setki kobiet…”
- Brooke - Meaae dojrzał cierpienie w jej oczach. Nie to miał na
myśli, chciał tylko, żeby zrozumiała, iż to, co robili razem nie było…
- Chciałam… chciałam, żeby było ci dobrze - powiedziała z bólem w
głosie. - Wiem, że nie…
- Wiesz… - już nie miał żadnych wątpliwości, jak musiała być
wykorzystywana przez pierwszego męża. Przez chwilę marzył o tym, by
roznieść tego faceta w pył. Odrzucił jednak od siebie krwiożercze myśli i
całą uwagę poświęcił Brooke.
- Kochana - powiedział, zmuszając ją do odwrócenia głowy w jego
stronę. - Kochana, posłuchaj mnie, proszę. Naprawdę nie mogło mi być ani
88
trochę lepiej. To niemożliwe.
Powiedziała coś szeptem. Coś, co brzmiało jak pojedyncza sylaba, jak
jego imię.
- To prawda! - wiedział, że nie wierzy w szczerość jego słów, bo
wątpiła w siebie. - Naprawdę było mi dobrze. - Pozwolił, by wspomnienie
przeżytej rozkoszy znalazło ujście w brzmieniu tych słów. I spojrzał wprost
w jej oczy. - Ale tobie nie było dobrze, prawda - bardziej stwierdził, niż za-
pytał.
- To nie twoja wina! - zaprzeczyła. Nie mogła pozwolić na to, by
winił siebie.
- Twoja też nie - odparł natychmiast głosem nie znoszącym
sprzeciwu.
- Ale ktoś przecież musi... - zaczęła.
- Nie - przerwał jej łagodnie. - Brooke, posłuchaj uważnie. To był dla
nas pierwszy raz. Początki nigdy nie są łatwe. Dwoje ludzi musi razem
odnaleźć ten rytm, który będzie odpowiadał obojgu. Może w romansach
wszystko udaje się przy pierwszym podejściu… ale w życiu… - potrząsnął
głową.
Brooke przełknęła ślinę i spuściła wzrok.
- Nie mam… tylko raz wcześniej byłam z kimś innym - wyznała po
chwili.
Meade nie był przygotowany na taką szczerość.
- Jeszcze nigdy… nigdy… - zawahała się i zaczerpnęła głęboko
powietrza. - Nie chciałam udawać. Naprawdę. Chciałam… To, co czułam,
to, co sprawiłeś… - tak bardzo chciała, by ją zrozumiał!
Meade powoli pogładził nagie ramiona. Podpowiedział jej słowa,
których sama nie potrafiła znaleźć.
- Mam nadzieję, że czułaś to samo. Sprawiłaś, że uwierzyłem, iż może
być nam razem dobrze. Naprawdę dobrze. Czy i ty tak myślisz?
89
Razem.
Brooke przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie, jej nagłe
zafascynowanie tym mężczyzną. I przypomniała sobie łączącą ich więź, gdy
w szpitalu pomagali Jazz przy porodzie. Razem.
- Tak - szepnęła. W jej głosie zabrzmiał ton zaskoczenia, podobnie jak
wtedy, gdy powiedziała mu, że nie czuje lęku.
Doskonale.
- Ja po prostu nigdy wcześniej… - próbowała zapomnieć o przeszłych
doświadczeniach, aby przyjąć to, co obiecywała przyszłość. - Meade, nie
wiem, czy potrafię.
- Wiem, że potrafisz. - Dotknął z czułością jej warg. - Zaufaj mi…
zaufaj sobie.
I Brooke poczuła, że potrafi ufać.
Bardzo powoli Meade położył ją na materacu. Przeczesał palcami jej
włosy. Pochylił głowę i musnął ustami brwi. Całował jej skronie, czując pod
wargami pulsowanie tętna. Kąsał płatki uszu. Całował delikatną skórę
powiek, bladoróżowe policzki, czubek nosa. Wreszcie zajął się jej ustami.
Poddawała się, gotowa na przyjęcie pieszczoty. Po chwili poczuł na swych
wargach dotknięcie jej języka.
Wodził dłońmi po wszystkich zakamarkach jej ciała. Pod Jotknięciem
jego dłoni ciało poruszało się. radośnie. Przyjmowała pieszczoty i pragnęła
następnych. Były w nich obietnice przyszłej rozkoszy.
Brooke wydawało się, że rozkwita. Każdy nerw promieniował
nieznanym dotąd ciepłem. Opanowała ją tęsknota dawania i otrzymywania.
Smakowała jego wargi… słony aromat skóry. Całowała prężne ciało,
czuła mięśnie reagujące na każdą pieszczotę. Jęknęła, obejmując ustami
twardy wzgórek jego męskiego sutka.
- Brooke…
Meade objął jej biodra, masował palcami ich zwieńczenie. Przesunął
ręce wyżej, aż do piersi i zaczął delikatnie drażnić różane pąki sutek.
90
Krzyknęła, jakby sprawiał jej ból.
Potem poczuła jego usta. Zaczął ssać brodawkę. Intensywność
pieszczot sprawiała, że Brooke jęknęła.
- Medea… proszę…
Odczuwany wcześniej niepokój przemienił się w pożądanie. Brooke
czuła potrzebę poszukiwania, przytulania, dotykania… Jak przez mgłę
zauważyła, jak Meade przesunął się w dół jej ciała. Dopiero gdy poczuła
gorący oddech na udach, zorientowała się, do czego zmierza. Zaskoczenie
ustąpiło miejsca rozkoszy, której wcześniej nie znała, której nie oczekiwała.
Meade przytrzymał jej biodra. Pieścił ją bardzo delikatnie. Stopniowo
przełamywał jej opór… Brooke była rozgrzana namiętnością. Nie chciała
jednak spłonąć w samotności. Sięgnęła w dół, zanurzając palce we włosy
mężczyzny. Nie była pewna, czy będzie mogła powiedzieć choć słowo. Nie
była pewna, czy będzie w stanie zaczerpnąć powietrza.
Meade uniósł głowę. Jego oczy rozświetlone były radością.
- Dobrze… razem… - nie potrafiła powiedzieć nic więcej.
Wystarczyło.
Meade przesunął się wyżej i posiadł ją. Pocałował usta dziewczyny.
Brooke objęła go ramionami, przytuliła mocno. Wbiła paznokcie w jego
plecy, czując bliskość orgazmu.
Całym sercem pragnęła dać mu rozkosz - i dała.
Całym sercem pragnął dać jej rozkosz - i dał.
Osiągnęli razem szczyt i nie miało już znaczenia, kto komu ofiarował
rozkosz.
91
ROZDZIAŁ 7
Blask promieni słonecznych i pieszczota wzdłuż kręgosłupa obudziły
Brooke następnego poranka.
- Hm… - westchnęła, poruszając się ociężale. Westchnęła ponownie,
czując na karku ciepło warg Meade’a.
Odwróciła się leniwie w jego stronę.
- Dzień dobry - przy witał ją cicho. Opierał się na łokciu, tylko trochę
okryty prześcieradłem. Włosy w nieładzie opadły mu na oczy. Cień zarostu
na brodzie nadawał mu zawadiacki wygląd.
Przyglądał się jej błękitnymi, przepełnionymi czułością oczami.
Brooke miała wręcz ochotę zanurzyć się w ich głębiach.
- Dzień dobry - odpowiedziała, odgarniając mu z czoła niesforny
kosmyk. Wskazującym palcem powiodła wzdłuż sinie zarysowanej linii
jego nosa. Nie mogła opanować chęci dotykania go.
Meade ujął jej dłoń i ucałował.
- Jak się czujesz? - spytał.
Sen zostawił na policzkach dziewczyny różowy ślad. W odpowiedzi
na pytanie rumieniec pogłębił się. Jednocześnie w oczach Brooke pojawił
się niezwykle kobiecy blask.
- Nie wiem - odparła. Czuła słodką ociężałość. Po raz pierwszy w
życiu była świadoma swej kobiecości. - Nigdy wcześniej tak się nie czułam.
Czy rozumiesz coś z tego? - śmiała się zdziwiona.
- Tak, oczywiście - zapewnił ją z uśmiechem Meade. - Ja także po raz
pierwszy doświadczyłem tak silnych emocji.
- Naprawdę? - wstrzymała oddech.
- Naprawdę - zapewnił ją.
- Meade, nigdy nie znałam… - przerwała, nie potrafiąc znaleźć
92
odpowiednich słów. Jak mogła mu wyjaśnić to, czego dowiedziała się o
sobie? O nim?
- Rozumiem - odpowiedział.
Brooke przysłoniła rzęsami oczy, czując nieodpartą, nieznaną
wcześniej potrzebę flirtowania.
- Jeśli żadne z nas wcześniej nie czuło nic podobnego… czy to
oznacza, że to dla nas jest drugi pierwszy raz?
Prowokacyjne pytanie i żartobliwy blask w oczach dziewczyny
spowodowały, że serce Meade’a zabiło mocniej.
- Coś w tym rodzaju - potwierdził. Opuścił dłoń w dół jej ciała,
wzdłuż smukłej szyi, aż do piersi. Sutki Brooke stwardniały momentalnie,
reagując na doznaną pieszczotę. Zaczerpnęła powietrza.
- Och, Meade… - szepnęła.
Poczuł narastające pożądanie. Opadł na prześcieradło i zdał sobie
sprawę, że nie musi o nic pytać. Brooke już na niego czekała.
- Brooke, musimy o czymś porozmawiać.
Brooke uniosła głowę, którą opierała na jego piersi. Przysłuchiwała
się rytmowi bicia jego serca, który powoli uspokajał się po spełnieniu.
- Jedzenie? - spytała z nadzieją w głosie, patrząc na budzik stojący
przy łóżku. Włączono już prąd i zegar zaczął ponownie chodzić; niestety nie
wskazywał właściwej godziny. Pustka w żołądku dziewczyny wskazywała
na porę obiadu, natomiast na zegarze była 6.30 rano.
Usta Meade’a skrzywiły się lekko, jakby zgadzał się z nią, że
człowiek nie może żyć samą tylko miłością.
- Dojdziemy i do tego - obiecał.
- Może chodzi o naprawę mojego samochodu? - Brooke zmieniła
pozycję i odgarnęła włosy na plecy.
- Do tego także dojdziemy. - Meade przesunął dłonie wzdłuż
wdzięcznej linii jej nagich pleców. - To… to ważne.
93
Brooke otworzyła usta, chcąc mu powiedzieć, że dla niej obie sprawy
były ważne. I wówczas zauważyła, że spoważniał. Ochota do żartów minęła.
Poczuła nagły przypływ niepokoju.
- Co to takiego? - spytała cicho.
Meade zauważył napięcie w jej głosie.
- Nie przedsięwziąłem żadnych środków ostrożności - powiedział
wprost.
Po tych słowach Brooke poczuła, jak w gardle rośnie jej kula.
Zacisnęła swe szczupłe palce. Zwilżyła wargi.
- Mówisz… o kontroli urodzin - powiedziała po chwili.
- O zabezpieczeniu. Nie używałem niczego, nie spytałem ciebie,
czy… - Potrząsnął głową, nie próbując się tłumaczyć. Nie zachował
ostrożności, kochając się z kobietą, która tak wiele dla niego znaczyła, i to
go niezwykle zmartwiło.
Brooke spuściła oczy i przełknęła ślinę. Kula z gardła przesunęła się
do żołądka.
Nieświadomie Meade dał jej szansę na powiedzenie prawdy.
Wystarczyło tylko powiedzieć mu, że jego niepokój był zbędny, ponieważ i
tak nie może zajść w ciążę. I tylko tyle.
Zaledwie kilka słów, lecz nie mogła się zdobyć na ich wy-
powiedzenie. Nie mogła. Nie chodziło tylko o pogardę, którą karmił ją
Peter. Była pewna, że Meade nie był zdolny do takiego okrucieństwa. Bała
się jednak, że zacząłby litować się nad nią i współczuć. Zdawała sobie
sprawę, że już wielokrotnie zdradziła przed nim swe uczucia do dzieci.
Gdyby teraz powiedziała mu, że nie może…
- Brooke? - Meade uniósł jej podbródek. - Kochanie, zdaję sobie
sprawę, że to krępujące…
- Nie, nie. - Potrząsnęła głową. Podjęła już decyzję. Nie mogłaby
znieść odkrycia swej ułomności. Nie jemu. I nie teraz.
- Co nie? - delikatnie dopytywał się Meade, usiłując zrozumieć wyraz
94
jej twarzy.
- Nie, to nie jest krępujące - powiedziała powoli. - Nie… i nie
powinno być, Masz rację. To istotna sprawa. Ludzie… musimy myśleć o
konsekwencjach.
- Myślę tylko o tobie, kochanie - odparł. Słowa brzmiały czule, choć
przebijało w nich zatroskanie.
- Wiem - odrzekła, przesuwając palcem po gęstych włosach
porastających jego pierś. - Ale nie musisz się niepokoić o zabezpieczenie.
Jestem bezpieczna.
- Bezpieczna? - wydawało się, że wstrzymał oddech.
- Biorę tabletki. - Przynajmniej to było prawdą. Lekarz przepisał jej
tabletki antykoncepcyjne dla uregulowania cyklu miesiączkowego.
- Aha.
Brooke odniosła wrażenie, że w jego głosie zabrzmiała ulga.
Powiedziała sobie, że postąpiła właściwie. Po kilku chwilach opuściła głowę
i ponownie oparła policzek o muskularną pierś Meade’a. Poczuła dotyk jego
dłoni, westchnęła z zadowoleniem, Ułożyła się wygodniej, przytulając do
niego całym ciałem. Przymknęła oczy.
„Postąpiłam właściwie”.
- Czy twój tatuaż ma jakieś specjalne znaczenie? - spytała ciekawie
Brooke, gdy w kuchni byli zajęci przygotowywaniem omletów. Następnym
punktem programu była naprawa samochodu.
- To znak surucucu da jucca depico - odparł Meade, siekając
pomidora szybkimi, zręcznymi ruchami.
- Co takiego? - Brooke spojrzała na niego pytająco, przerywając
podwijanie rękawów brzoskwiniowego szlafroka. Meade miał na sobie tylko
dżinsy. Sprany materiał opinał jego wąskie biodra i długie, szczupłe uda tak,
że dziewczyna zapomniała na moment o tatuażu.
- To wąż południowoamerykański - wyjaśnił Meade, kończąc krojenie
z precyzją godną chirurga.
95
- Wąż? - Brooke oderwała wreszcie oczy od jego ciała i dokończyła
podwijanie rękawów. Zajęła się rozbijaniem jajek. - Czy jest niebezpieczny?
- Śmiertelnie. Jego jad atakuje centralny system nerwowy.
- Czarujące - skomentowała Brooke. Zastanawiała się nad ilością jaj
potrzebnych do przygotowania posiłku - sześć czy osiem? Burczenie w
żołądku pomogło jej w podjęciu decyzji. - Jak miło mieć coś takiego na
ramieniu.
- Pewne plemiona indiańskie wierzą w niezwykłą moc tego symbolu.
- Och? - przypomniała sobie jego słowa o utożsamianiu ńę ze
środowiskiem, w jakim aktualnie przebywał. - Czy dlatego kazałeś go sobie
zrobić?
- Źle mnie zrozumiałaś. Studiuję magię plemienną, ale nie uprawiam
jej. - Meade spojrzał na nią z wyrzutem.
- O, nie - pokręciła przecząco głową. - Nie to miałam na myśli.
Zastanawiałam się tylko, czy to dla ciebie rodzaj talizmanu. No wiesz, jak
łapka królika czy coś w tym rodzaju.
- Wierz mi, surucucu da jucca depico przebija łapkę królika. Prawdę
mówiąc, nie pamiętam dlaczego kazałem to sobie zrobić. Dwanaście lat
temu, w czasie karnawału w Rio upiłem się z przyjaciółmi. Jeden z nich
obudził się następnego dnia, mając na piersi wytatuowany symbol
Supermana; drugi do dziś nosi na hm… zadku serce z imieniem dziew-
czyny, o której nigdy nie słyszał. Właściwie miałem szczęście, że dostałem
węża.
Dwa następne tygodnie były dla Brooke szalenie szczęśliwe. Ich
wzajemna przyjaźń i pasja stworzyły związek, który wręcz zapierał dech w
piersiach. Razem się śmiali i kochali…
Wielokrotnie zastanawiała się nad tym, jak powiedzieć mu, że nie
może mieć dzieci. Nie potrafiła znaleźć właściwego momentu, właściwych
słów. Dwukrotnie już była blisko wyjawienia swej tajemnicy, lecz coś ją
przed tym powstrzymywało.
Brooke przekonywała się, że nie ma to znaczenia. Dawała mu
96
wszystko, czego potrzebował… czego pragnął. Czemu miałaby mówić mu o
czymś, o co nigdy nie pytał?
Lecz nie dawało jej to spokoju. Wreszcie postanowiła skorzystać z
rozmowy na temat swego nieudanego małżeństwa.
Ku jej zaskoczeniu, Meade nie chciał o tym rozmawiać.
- Proszę cię - powiedział, potrząsając głową. Po raz pierwszy widziała
taki wyraz w jego oczach. Zacisnął pięści. - Nie.
- Ale… chcę tylko, żebyś wiedział…
- Wiem, kochanie. Uwierz mi. Wiem, że kochałaś Petera Livingstone
tak bardzo, że za niego wyszłaś. Wiem, że później zranił cię tak mocno, że
zaczęłaś wątpić w swoją wartość jako kobiety. I wiem także, że gdybym go
kiedykolwiek spotkał, pewnie powybijałbym mu wszystkie zęby. Może to
prymitywne, ale tak właśnie to czuję. I to jest również powód, dla którego
nie chcę rozmawiać o twym małżeństwie. Przepraszam.
Brooke milczała, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć.
- Instytut Wildinga, proszę się nie rozłączać - powie działa Brooke,
gotowa do przyciśnięcia odpowiedniego guzika w swym aparacie.
- Wolałbym raczej nie rozłączać się z tobą - padła prowokacyjna
odpowiedź.
- Meade? - spytała ochryple.
- Czy w twoim życiu jest jeszcze ktoś, kto w ten sposób się do ciebie
odzywa?
Zaśmiała się, czując zmęczenie spowodowane intensywną pracą.
- Nie, o ile mi wiadomo, nie. Słuchaj, mógłbyś zadzwonić później?
Mam na drugiej linii rozmowę z japońskim himalaistą, który powiedział mi
właśnie, że nie chce przylecieć na najbliższą konferencję. Nalega, żebyśmy
zarezerwowali mu miejsce na statku.
- Nie mów nic więcej. To Dobie Tanaka, prawda?
- Tak, a właściwie Tadeo Onoshi Tanaka - powiedziała Brooke,
97
sprawdzając nazwisko w swych notatkach.
- Tak, to ten sam.
- Czyżbyś go znał?
- Tylko ze słyszenia. Nie przyleci, ponieważ ma lęk wysokości.
- Ma lęk… Meade, na Boga! Ten człowiek zdobywa najwyższe
szczyty!
Z drugiego końca linii dobiegł chichot.
- Być może zaczął to robić, aby przezwyciężyć strach. To kwestia
zachowania twarzy.
- Twarzy. Wspaniale. To wszystko wyjaśnia. Słuchaj, musisz
zaczekać.
- Jasne.
Pamiętając, co mówił Meade, Brooke udało się nie użyć wobec
rozmówcy określenia „lęk przestrzeni”. Zanim się rozłączyli, Tanaka
obsypał ją komplementami o jej kompetencji i umiejętności zrozumienia
problemów innych ludzi.
Przycisnęła guzik w swym telefonie.
- Meade? - spytała niecierpliwie.
- Już skończyłaś?
- Co mogłabym dla ciebie zrobić?
- Przez telefon? Hm… Cóż, mogłabyś powtórzyć to, co powiedziałaś
mi ostatniej nocy.
- Meade! - zaprotestowała. Ostatniej nocy kochali się bez
opamiętania. Meade w niezwykle erotyczny sposób zachwycał się jej
ciałem, a ona, ku swemu zdumieniu, odpowiadała w podobny sposób.
- Cóż, a może w takim razie kilka tych seksownych, krótkich
mruknięć?
98
- Nie mruczę… - Brooke zaczęła protestować z oburzeniem.
Przerwała na widok stojącego w drzwiach Daniela Quincy. Poczuła
rumieniec oblewający twarz. - Poczekaj - powiedziała do słuchawki i
zakryła dłonią mikrofon, - Tak, panie Quincy? - spytała. Starała się mówić
zwykłym, urzędowym tonem. Z trudem udawało się jej uspokoić oddech.
- Chciałem pani tylko powiedzieć, że wychodzę na obiad
-poinformował ją, jak zwykle dystyngowany, dyrektor WIWE.
- Ach, tak. Dobrze. Dziękuję. Życzę smacznego.
- Dziękuję. - Dawid Quincy uniósł brwi. - Czy rozmawia pani może z
Meade’em O’Malleyem?
- Tak - przyznała Brooke.
- Hm. Proszę go ode mnie pozdrowić. I proszę mu przekazać, że
chciałbym zobaczyć pozostałą część notatek o dorzeczu Xingu, kiedy już
będą gotowe. - Skinął jej głową w swój charakterystyczny sposób i zaczął
odwracać się do wyjścia.
- Tak, oczywiście, panie Quincy - odpowiedziała Brooke. Poczekała,
aż starszy pan oddalił się, i dopiero wówczas odsłoniła słuchawkę. Jęknęła.
- Nie, nie - Meade zaprzeczył, przeciągając słowa. - To nie taki
dźwięk miałem na myśli. Tamten przypominał bardziej…
- Przestań wreszcie! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że pan Quincy
właśnie usłyszał, jak mówię o mruczeniu? I wiedział, że rozmawiałam z
tobą. Bóg jeden wie, co sobie pomyślał.
- Raczej diabli wiedzą. W dawnych, dobrych czasach Daniel cieszył
się opinią niezłego hulaki.
- Tak, słyszałam - Brooke spojrzała w paciorkowate, szklane oczy
sępa przytwierdzonego do ściany powyżej jej biurka. Wypchane ptaszysko
było jedną z niezliczonych, egzotycznych czy raczej ekscentrycznych
dekoracji siedziby WIWE. Wszystkie te egzemplarze, począwszy od
niezwykle brzydkiego stojaka na parasole w kształcie słonia, aż po
przepiękne liczydło z kości słoniowej i hebanu; od grobowca egipskiej
mumii do wojennego nakrycia głowy Indian amerykańskich, były oznakami
99
wdzięczności od ludzi, którzy od początku stulecia otrzymali moralne bądź
finansowe wsparcie od Instytutu.
Początkowo Brooke była lekko poirytowana widokiem sępa, nawet
wypchanego, wiszącego nad jej głową. Z biegiem czasu oswoiła się jednak z
tym widokiem. Niestety w ciągu ostatnich tygodni ptaszysko zaczęło linieć,
więc codziennie rano musiała zamiatać z biurka pęki czarnych piór.
- Brooke?
- Ach… tak. Przepraszam. Co chcesz, to znaczy, po co dzwonisz?
- Koniec z dwuznacznikami, tak? - zażartował, dając jej do
zrozumienia, że wie doskonale, czemu użyła innego sformułowania.
Brooke nie mogła się nie uśmiechnąć.
- Proszę cię, Meade. Mam na biurku tonę papierów, które muszę
jeszcze dziś przejrzeć. Jeśli chcesz umówić się na obiad…
- Właśnie po to dzwonię. Okazało się, że aż do jutra muszę opiekować
się moim siostrzeńcem, Kevinem.
- Tak?
- To długa historia. Jego siostra urządza dziś pierwszą imprezę z
udziałem chłopców i ostatnią rzeczą, o jakiej marzy, jest młodszy brat,
pętający się pod nogami. Kevin miał spędzić tę noc u przyjaciela, ale coś nie
wyszło. Zazwyczaj albo moi rodzice albo Kathleen wzięliby go do siebie,
lecz tym razem okazało się, że mają inne plany.
- A więc wujek Meade musi przybyć na ratunek?
- Coś w tym rodzaju. Słuchaj, wiem, że obiecałem ci kolację w małej,
przytulnej restauracji. Ale może miałabyś ochotę spędzić ten wieczór z
chłopakami?
Brooke zawahała się. Nie chciała być intruzem.
- Jesteś pewien, że Kevin nie miałby nic przeciwko temu?
- Cóż, jesteś dziewczyną…
100
- Coś podobnego, Meade! Kiedy to zauważyłeś? - spytała słodko.
- Hm, podejrzewałem coś od samego początku. Ale zorientowałem się
dopiero wczoraj, gdy zobaczyłem cię pod prysznicem.
Brooke zadrżała na wspomnienie tamtych chwil, gdy kochali się
obmywani strumieniami wody. Przez moment Brooke znalazła się między
chłodną, śliską ścianą wyłożonej kafelkami kabiny a mocnym, parzącym
wręcz ciałem Meade’a. Kontrast temperatur i rodzaj powierzchni był
niesłychanie podniecający. Nigdy do tej pory nie wyobrażała sobie, że
mogłaby…
- O, o to mi chodziło.
- Co? - stanowczo musi coś zrobić z tą skłonnością do snucia
erotycznych marzeń. Ostatnio w trakcie korekty nowej monografii
rozmarzyła się do tego stopnia, że zaczęła nieświadomie rysować na
marginesach.
- Dźwięk, który przed chwilą wydałaś. O takim właśnie mruczeniu
mówiłem. - W głosie Meade’a słychać było rozbawienie.
- Ach, tak… Dobrze. No, nieważne. Mówiłeś coś na temat mojej
kobiecości?
Meade zachichotał.
- W porządku. Już ani słowa więcej na temat mruczenia. Tak jak
mówiłem, w przypadku Kevina fakt, że jesteś kobietą, nie przemawia na
twoją korzyść. Jednak jest skłonny rozważyć ten problem. Ma osiem lat,
więc stać go na to, zwłaszcza, że przedstawiłem cię jako swoją przyjaciółkę.
Chciałbym tylko uprzedzić cię o dwóch sprawach. Po pierwsze, Kevin
zawsze mówi to, co myśli. Po drugie, według niego miły wieczór oznacza
pójście na jakiś film sensacyjny, a potem na wyżerkę do najbliższego baru z
hamburgerami. Czy więc masz ochotę przyłączyć się do nas?
Brooke wybuchnęła śmiechem.
- To propozycja nie do odrzucenia.
O nieodpartym uroku - to określenie pasowało do ośmioletniego
Kevina Cunninghama.
101
- A więc, jak ci się podobał film? - spytała go Brooke. Siedzieli przy
stoliku czekając, aż Meade przyniesie zamówione dania.
Kevin zmarszczył piegowaty nos.
- Niezły, poza tymi kawałkami z całowaniem. Można wytrzymać
jedną taką scenę, bo jest czas na pójście do toalety czy kupienie prażonej
kukurydzy. Ale nie trzy. Trzy to o wiele za dużo. Jasne, że zakończenie było
dobre, jak wysadzili w powietrze tę dziewczynę. - Uśmiechnął się do
Brooke, pokazując szczerbę między zębami.
- Rozumiem - Brooke skinęła głową, usiłując powstrzymać śmiech.
- Bohater też był niczego sobie - kontynuował Kevin. - Ale nie tak
przystojny, jak wujek Meade. Wujek Meade jest kapitalny! Musi pani
koniecznie zobaczyć, jaki wspaniały bęben przywiózł mi z Brazylii. Przed
wyjazdem prosiłem go o skurczoną czaszkę, ale bęben jest dużo lepszy. Wie
pani, że przyszedł kiedyś do mojej szkoły i miał wykład? To było
wspaniałe! Najpierw pokazywał sztuki magiczne. Takie jak ze znikającą
monetą i z ogniem płonącym na końcach palców. A potem opowiedział, jak
to jest być naukowcem i studiować rośliny w dżungli. Powiedział, że
niektóre lekarstwa, których teraz używamy, w rzeczywistości zostały
odkryte przez czarowników. Nawet siostra Mary Agnes była rod wrażeniem.
Pozwoliła mu zostać całe przedpołudnie. Nie mieliśmy angielskiego.
- To brzmi fantastycznie - skomentowała Brooke. Szybko stało się dla
niej jasne, że mały Kevin uwielbia wuja. Zauważyła również słabość
Meade’a wobec chłopca. Meade był dla Kevina kimś więcej niż tylko
pobłażającym wujem.
Widziała, jak mały reagował natychmiast na jedno słowo czy
skinięcie głowy. Akceptował bez protestów narzucaną dyscyplinę.
- Wujek Meade mówił, że pani też się trochę na tym zna - powiedział
Kevin z aprobatą w głosie. - Pracuje pani w tym, jak to się nazywa, w
Instytucie Wildmana, tak?
- Instytut Wildmana d/s Badań Ziemi - poprawiła z uśmiechem
Brooke. - Ludzie mówią na to w skrócie WIWE.
- WIWE - powtórzył chłopiec, parskając śmiechem. Następnie
102
zmarszczył sterczące brwi i spojrzał ciekawie na Brooke. - Jest pani
pierwszą kobietą, która zamieszkała w domu wuja - stwierdził.
- Naprawdę? - Brooke nie bardzo wiedziała, jak powinna zareagować
na tę szczerość.
- Tak - potwierdził. - Myślę, że to dlatego wszyscy ciągle o pani
mówią.
- Wszyscy? - Brooke zesztywniała,
- Uhm - Kevin ponownie skinął głową. - To między innymi dlatego
zgodziłem się, żeby wujek zabrał panią razem z nami do kina i na kolację.
Żebym mógł poznać panią prędzej niż reszta. - Oczy chłopca zabłysły
radością. - Ale się uśmieję, gdy inni dowiedzą się o tym. I moja głupia
siostra. Sara. Mówiłem pani o tej aferze, którą rozpętała, bo nie chciała,
żebym był w domu w czasie tego jej idiotycznego przyjęcia. I tak bym nie
poszedł, nawet gdyby mnie zaprosiła. Ha! Na pewno oszaleje, gdy powiem
jej, że panią poznałem. Mama też, założę się. I ciocia Kathleen. I może
nawet babcia O’Malley!
Brooke miała wrażenie, że straciła wątek. Właściwie nawet kilka
wątków.
- Dlaczego miałyby oszaleć? - zaczęła.
- Bo, tak jak już mówiłem, bardzo się panią interesują - poinformował
ją chłopiec, pochylając się do przodu. - Wszystko zaczęło się od pani
spotkania z dziadkiem O’Malleyem. Polubił panią. A pani jego też polubiła?
- Tak, jasne, że tak - przyznała Brooke. - Ale…
- To dobrze. - Chłopiec był wyraźnie zadowolony. - Babcię też można
lubić. Ona jest trochę spokojniejsza niż dziadek, ale też fajna. W każdym
bądź razie, jak już mówiłem, wszyscy bardzo się panią interesują. Jak mama
mnie dziś przywiozła do wujka, to była trochę wścibska. Czasami tak się
zachowuje, i wujek się wtedy śmieje. Ale dziś, myślę, że był trochę… O,
wujek! Kupiłeś mi podwójne frytki?
- Podwójne frytki i potrójną porcję ketchupu - odpowiedział Meade,
stawiając na stole plastikową tacę z jedzeniem. Sam usiadł obok Brooke,
103
przysuwając się do niej na tyle blisko, że ich uda zetknęły się. - Jaki według
ciebie byłem dzisiaj?
- Co? - Kevin zmarszczył czoło, po czym rozchmurzył się,
uświadamiając sobie, o co został zapytany. - Myślałem, że byłeś trochę zły,
kiedy mama zaczęła wypytywać cię o panią Livingstone - odpowiedział
otwarcie.
Meade spojrzał w kierunku Brooke.
- Rozumiem - powiedział. Dziewczynie wydawało się, że usłyszała w
tych słowach ślad przeprosin. Z całą pewnością w jego oczach widać było
zatroskanie.
- Powiedziałem pani Livingstone, że wszyscy są bardzo nią
zainteresowani, bo mieszka w twoim domu - kontynuował pogodnie Kevin.
- Tak jak w tamtą niedzielę, kiedy wszyscy byliśmy na obiedzie u dziadków,
a ty wcześnie wyszedłeś, pamiętasz? Nie mówiłem ci jeszcze o tym, ale krę-
ciłem się koło kuchni i słyszałem, jak mama i ciocia Kathleen, i babcia
rozmawiały o tobie i o pani Livingstone. Babcia mówiła coś o tym, że chce
zaprosić panią Livingstone na kolację, a dziadek powiedział, że nie powinna
tego robić, bo to byłoby wtrącanie się w nie swoje sprawy. A potem mówili
o czymś, czego nie rozumiałem. A potem ciocia Kathleen mówiła jakoś
dziwnie o tym, że jesteś obieżyświatem, który nigdzie nie może zagrzać
miejsca. A wtedy wszedłem do kuchni i…
- Kevin - zaczął Meade. Brooke zauważyła rumieniec na jego
opalonej twarzy. Nie była pewna, czy było to spowodowane irytacją, czy
zakłopotaniem.
- No, w każdym bądź razie… - kontynuował młody człowiek,
przesuwając szklankę w stronę Brooke. - Tu jest woda dla pani. Chce pani
trochę moich frytek? Mam ich dużo.
- O, dziękuję bardzo - odparła słabym głosem Brooke, zdając sobie
sprawę, że jej twarz była bardziej zarumieniona niż zwykle.
- Kevin - spróbował ponownie Meade.
- Też możesz wziąć trochę moich frytek - poinformował go
wspaniałomyślnie chłopiec. - W każdym bądź razie mama się strasznie
104
zdenerwowała, że im przeszkodziłem, i powiedziała, że mnie zleje, jeśli
natychmiast nie wyjdę. Widziałem, że nie żartuje, więc poszedłem się
bawić. - Wzruszył ramionami i zaczął odpakowywać hamburgera. - Nic
więcej nie słyszałem, wujku.
- Wujku - Meade mamrotał coś pod nosem.
- Nareszcie sami - dramatycznie oznajmił Meade trzydzieści sześć
godzin później. Siedział na sofie, trzymając Brooke na kolanach.
- Mmmm… - Brooke pochyliła ku niemu głowę, czując we włosach
dotyk jego warg. Delikatnie kąsał jej szyję, co wywoływało w niej dreszcze.
- Bardzo polubiłam twoją siostrę - powiedziała.
Mary Margaret O’Malley Cunningham była drobną, niezwykle
energiczną rudowłosą panią, o kilka lat starszą od brata. Mimo że nie było
między nimi fizycznego podobieństwa, wyczuwało się jednak silną łączącą
ich więź. Równie oczywiste, choć nieco zabawne było matczyne
traktowanie Meade’a przez Mary Margaret.
- Cieszę się - odparł Meade. - Mam jeszcze jedną siostrę, zupełnie
taką samą.
- Jak sądzisz, nie miała chyba nic przeciw temu, że Kevin zaprosił
mnie na kolację w przyszłą sobotę?
- Chyba żartujesz. Można by przypuszczać, że to ona namówiła
Kevina, aby cię zaprosił. Choć w takim wypadku powiedziałby pewnie coś
w rodzaju: „Moja mama chciała, żebym zaprosił cię do nas, bo wtedy
wszyscy mogliby cię wreszcie poznać”.
- Hm… - odpowiedziała Brooke. Matka Kevina nie ukrywała swego
zainteresowania jej osobą. I podobnie jak u Francisa O’Malleya ciekawość
ta była zrównoważona niezwykłym urokiem osobistym. - Czy rozmawiałeś
już o mnie ze swoją rodziną? - spytała.
Meade objął talię dziewczyny.
- Powiedziałem im, że jesteś kimś specjalnym - przyznał uczciwie. -
Powiedziałem im też, że jesteś damą, która nie lubi, gdy się ją popędza.
- Och. - Przysłoniła rzęsami oczy, zastanawiając się nad tymi
105
słowami.
- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz? - spytał po
chwili.
- Masz na myśli to, że przyjęłam zaproszenie twojej siostry? - Brooke
odwróciła się w jego stronę.
Skinął głową.
- Wolałbyś, żebym odmówiła?
Wyraz błękitnych oczu Meade’a był ciepły i bezpośredni.
- Nie - odparł szczerze. - Chciałbym, abyś poznała resztę mojej
rodziny. Są dla mnie bardzo ważni. Ale wszyscy naraz mogą być trochę
męczący. Nie chcę, żebyś czuła się… skrępowana.
- Przecież będziesz razem ze mną, prawda? - uśmiechnęła się Brooke.
- Oczywiście - obiecał.
- Więc nie będę się czuła skrępowana - odparła.
Meade odniósł wrażenie, że na takie słowa można było odpowiedzieć
w jeden, jedyny sposób. Przytulił Brooke do siebie i pocałował ją.
106
ROZDZIAŁ 8
Zapadał zmierzch. Niebo, jeszcze przed chwilą tak przejrzyście
błękitne, teraz przybrało barwę szaropurpurową. Swawolny powiew
poruszał ciepłym, czerwcowym powietrzem. Meade i Brooke siedzieli, jak
często o tej porze dnia. na porośniętej winoroślą werandzie domu, w którym
mieszkali.
Brooke była oczarowana koronkową konstrukcją budowli już od
chwili, gdy w niej zamieszkała. Gdy spytała o to Meade’a, dowiedziała się,
że Sebastian Browning kazał zbudować werandę jako prezent urodzinowy
dla żony.
Któregoś dnia po powrocie z pracy zastała Meade’a siedzącego na
werandzie i słuchającego Mozarta. Przeglądał stosy publikacji przysłanych
w czasie jego nieobecności. Poprosił, aby z nim została, na co z ochotą
przystała. Następnego wieczoru zaproszeniu towarzyszyła propozycja
wspólnego wypicia butelki beaujolais. Następnym razem Brooke przyniosła
ze sobą butelkę chablis i poduszki, na których można było usiąść.
Tydzień po ich pierwszej upojnej nocy Meade sprawił jej
niespodziankę, przygotowując kolację na świeżym powietrzu. Jedli przy
stole przykrytym lnianym obrusem, zastawionym chińską porcelaną,
kryształami i świecznikami. Jak wiktoriańscy odkrywcy, według Meade’a
żyjący zgodnie z zasadą wymagającą wieczorowego stroju do każdego po-
siłku, nawet spożywanego w samym środku dżungli.
Później tańczyli przy świetle księżyca. Brooke była oczarowana
romantycznym nastrojem wieczoru…
- A więc? - spytał Meade, obejmując prawym ramieniem plecy
dziewczyny. - Co naprawdę sobie pomyślałaś? - Wiedział, że po raz kolejny
zadawał to samo pytanie, lecz chciał się upewnić, że ten dzień nie tylko dla
niego był udany.
Brooke zaśmiała się i odchyliła do tyłu, pocierając policzkiem o jego
dłoń.
107
- Mówiłam ci przecież w samochodzie, gdy wracaliśmy do domu.
Uważam, że twoja rodzina jest wspaniała. Ten dzień był cudowny.
Mówiła prawdę. Spotkanie z najbliższą rodziną Meade’a, jego
rodzicami, dwiema siostrami, dwoma szwagrami, pięciorgiem siostrzeńców
było męczące, lecz niezwykle ciekawe. Ona sama wychowała się w
rodzinie, w której goście byli witani ukłonem i uprzejmym uściskiem dłoni.
Ten dzień natomiast spędziła w towarzystwie ludzi, którzy przyjęli ją
niezwykle serdecznie.
- A w czasie kolacji, czy nie przeszkadzały ci wzmianki o pieczonych
szczurach? - Meade bawił się kosmykiem jej włosów, okręcając go wokół
palca.
- Ani trochę - zapewniła z uśmiechem. - Żałuję tylko, że nie udało ci
się odpowiedzieć na pytanie Kevina o to, czy szczurze mięso smakuje
podobnie do kurczaka.
- Na Boga, nie mam pojęcia, skąd przyszło mu do głowy, że
kiedykolwiek jadłem szczury - Meade potrząsnął głową.
- Cóż, być może wypływa to z jego przekonania, że robiłeś w życiu
wszystko.
- Hm… - Trudno było stwierdzić, czy Meade ucieszył się, czy
zaniepokoił jej słowami.
Brooke milczała przez kilka chwil, myśląc o podziwie małego Kevina
dla Meade’a. Było to widać zarówno w oczach, jak i w brzmieniu głosu
chłopca. Także dwaj bliźniacy siostry Meade’a, Kathleen, mieli w swych
brązowych oczach ten sam wyraz głębokiego uwielbienia. Oczywiste było,
że wszyscy trzej chłopcy uważali swego wuja wręcz za idola.
Te same uczucia wzbudzał również w swych nastoletnich
siostrzenicach. Obydwie dziewczynki, Alison Morelli i siostra Kevina Sara,
wkraczały właśnie w okres dojrzewania. Były wyraźnie zaniepokojone, a
jednocześnie zafascynowane zmianami zachodzącymi w ich organizmach.
Brooke obserwowała, jak delikatnie Meade odnosił się do ich problemów.
Zachowywał się tak, jakby chciał przekonać dziewczynki, że nawet jeśli
teraz są brzydkimi kaczątkami, to wkrótce czeka je przemiana w piękne
łabędzie.
108
Rozpamiętywała słowa jego ojca, które usłyszała kilka tygodni
wcześniej. „Powinieneś założyć rodzinę. Swoją własną rodzinę”.
Francis O’Malley miał rację. Po spędzeniu całego dnia w
towarzystwie Meade’a, Brooke była tego pewna jak nigdy przedtem.
Meade zaczął gładzić ramię dziewczyny. Biała, niemalże
przezroczysta bluzka, którą miała na sobie, była wykończona elastycznym
ściągaczem wokół szyi. Mężczyzna powoli zsunął jedno ramiączko.
- Wiesz - powiedział wreszcie - usłyszałem fragment rozmowy w
kuchni między tobą a moimi siostrami.
- Tak? - poczuła chwilowy niepokój. Jedną z rzeczy, o których
wówczas rozmawiały, był stosunek Meade’a do dzieci. Zarówno Mary
Margaret, jak i Kathleen wygłosiły wręcz hymny pochwalne na cześć brata.
- Nauczyłeś się tego od Kevina?
- Czyżbyś miała zamiar dać im klapsa? - odparł.
- No cóż… - Brooke zaczęła rozważać i taką możliwość.
- Czyżbyś i ty zaczynała mieć jakąś obsesję?
- Obsesję? I to mówi ktoś, kto opowiadał paniom z klubu
botanicznego, jak hodować afrodyzjaki w ogródku przydomowym?
Brooke miała wrażenie, że się zarumienił. Lecz nie była tego pewna
przy zapadającym zmroku.
- Co? - spytał. - Kto ci o tym powiedział?
- Twoja siostra, Mary Margaret.
- Och, na Boga! - palcami lewej dłoni rozczesał włosy. - Co jeszcze ci
powiedziała? Nie, nawet nie chcę wiedzieć.
Brooke odczekała chwilę, po czym spytała niewinnie:
- A zrobiłeś to?
- Co takiego?
- Opowiedziałeś paniom z klubu botanicznego o…
109
- Nie.
- Nie?
Meade zamruczał coś pod nosem.
- No, niezupełnie - dodał wreszcie.
- Aha.
- Ktoś zaczął ten temat przy herbacie. Po moim wykładzie.
- Rozumiem - powiedziała niewinnie Brooke.
Meade jęknął.
- Posłuchaj, jedna z tych pań powiedziała, że słyszała jakoby Panax
schinseng, to znaczy żeń-szeń, może spowodować u jej męża pewnego
rodzaju… hm… powiedzmy, większą ochotę na te rzeczy. Wyjaśniłem
więc, że niektórzy ludzie wierzą, iż żeń-szeń ma dodatni wpływ na męską
potencję. Powiedziałem jej również, że to tylko ciekawostka, nie poparta
żadnymi badaniami.
- Och.
- Rozczarowana?
- Niezupełnie - odrzekła Brooke. Spojrzenie, jakim go obdarzyła, było
prowokujące. - Żadne doświadczenia osobiste, tak?
- Nie z żeń-szeniem - uśmiechnął się.
Nastąpiła chwila ciszy. Brooke usiadła wygodniej, potrącając przy
tym prawe udo Meade’a.
- Mówiłeś coś o siostrach? - przypomniała mu wreszcie.
W końcu nie miało to takiego znaczenia, czy słyszał ich rozmowę o
dzieciach. Znał uczucia sióstr wobec dzieci.
- Ach, rzeczywiście. - Delikatnie pieścił jej gładkie ramię. - Zdawało
mi się, że słyszałem, jak rozmawiacie o… o zombie.
- Zom… - powtórzyła bezmyślnie, po czym roześmiała się. - Och, tak.
110
Pamiętasz, jak przysłałeś bliźniakom indiańskie naszyjniki z Brazylii?
Meade zdziwił się, nie widząc żadnego związku między jednym a
drugim. Dostał te ozdoby od szamana plemienia Kamaiura. Znał on wiele
sztuczek, lecz umiejętność przeistaczania się w zombie nie była jedną z
nich.
- A więc - kontynuowała Brooke - chłopcy uznali widocznie, że
naszyjniki mają moc przemieniania ich w zombie.
- Mówisz poważnie? - spytał z powątpiewaniem Meade.
- Oczywiście. Kathleen opowiadała, że przez dwa tygodnie bliźniaki
zabawiały się w ożywione duchy. Wreszcie znudzili się i oznajmili, że czar
nie działa. Powiedziałam jej, że straciła wspaniałą okazję.
- Jaką? Możliwość zarobienia forsy za sprzedaż praw autorskich
jakiejś wytwórni?
- Nie - zaśmiała się Brooke. - O ile się orientuję, każdy zombie ma
nad sobą starszego zombie, prawda?
- Nie jestem specjalistą od voodoo.
- Być może. W każdym razie z artykułu, który czytałam, wynikało, że
zombi powinien być posłuszny swemu władcy Powiedziałam więc
Kathleen, że powinna oznajmić Joeyemu i Paulowi, że to ona jest tym
władcą, a wówczas…
- Wówczas musieliby myć ręce i sprzątać swój pokój bez protestów -
dokończył Meade z szelmowskim grymasem. - Jesteś niezwykle przebiegła,
kochanie.
- Robię, co mogę - powiedziała skromnie Brooke.
Było coraz ciemniej i Brooke błądziła palcami po koszuli Meade’a.
Łagodny letni powiew poruszał bluszczem oplatającym werandę.
- Zauważyłem, że dużo rozmawiałaś z moją matką - Meade przerwał
ciszę.
Brooke zatrzymała rękę. Ze wszystkich członków jego rodziny,
111
największą sympatią darzyła jego matkę. Eleni O’Malley była niewysoką,
silną kobietą o przyprószonych siwizną włosach i bystrych oczach. Dopóki
się nie uśmiechała, wyglądała zupełnie przeciętnie. Ale uśmiech powodo-
wał, że stawała się piękna. Była osobą spokojną, znacznie spokojniejszą niż
jej mąż, jak słusznie zauważył Kevin. W tym spokoju kryła się jednak siła i
niezwykły urok.
- Brooke? - Meade przykrył dłoń dziewczyny.
- Jeśli masz na myśli rozmowę, którą przeprowadziłyśmy, gdy ty
grałeś w piłkę, to dyskutowałyśmy właśnie o tobie - odparła Brooke. Ich
palce spotkały się.
- Tak?
- Hm… powiedziała mi, że kiedy byłeś mały, często uciekałeś z
domu.
- To prawda - powoli przyznał Meade. - Ale zawsze wracałem. A
poza tym, to właściwie nie były ucieczki. Użyłbym raczej określenia
„wyprawy badawcze”. Chciałem dowiedzieć się, co jest na zewnątrz.
- Twoja matka powiedziała, że dlatego pozwolili ci na podróże z
profesorem Browningiem. - Eleni O’Malley mówiła również, że chcieli w
pewnym sensie podzielić się swym synem z człowiekiem, który nie miał
własnych dzieci. - Ja… niewielu rodziców byłoby stać na coś takiego.
- Miałem szczęście - odparł zwyczajnie Meade. - Dobrze trafiłem.
- Ona… - Brooke była zaskoczona. - Twoja matka użyła tego samego
słowa.
- Jakiego? Szczęście?
- Tak. Powiedziała, że ma szczęście, mając ciebie i twoje siostry. -
Brooke była zdziwiona takim stawianiem sprawy. Większość matek, które
znała, nie myślała w taki sposób. Matki te kochały oczywiście swe dzieci;
ale wszystkie uważały posiadanie potomstwa za rzecz oczywistą.
Meade przesunął dłoń z ramienia na policzek Brooke i odwrócił twarz
dziewczyny tak, by mógł spojrzeć jej w oczy.
112
- Czasami wszystko się udaje - powiedział łagodnie. Po czym pochylił
się i pocałował ją.
- Meade?
- Hm?
- Jest jeszcze coś…
- Wiem. Aaa… - ziewnął. - Przepraszam. Powinniśmy wejść do
domu. Daj mi tylko kilka minut na odzyskanie siły.
Brooke zaśmiała się lekko i pocałowała go w szyję. Poczuła słony
smak potu.
- Nie. Jeśli chcesz, możemy tu spędzić całą noc. Zastanawiałam się
tylko nad czymś, co powiedział Kevin.
Meade uniósł głowę i spojrzał na dziewczynę. Zawsze marzył, że
kocha się z piękną kobietą w środku podzwrotnikowego lasu. Miał uczucie,
że to pragnienie może się spełnić.
- Czy to coś, co może zostać użyte przeciwko mnie? - spytał żartem,
muskając opuszkami ciało Brooke.
- Ja… hm… - Brooke przymknęła oczy, poddając się tej pieszczocie.
Nagle ocknęła się. - O czym mówiłam?
Meade pokazał w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.
- Zastanawiałaś się nad czymś, co powiedział Kevin.
- Ach, tak. Ja… kim jest Urszula?
Przez chwilę Meade był całkowicie zaskoczony. Dopiero po chwili
dotarł do niego sens pytania.
- Ach, Urszula - powiedział, przypominając sobie żarty Brooke na
temat hodowli afrodyzjaków. - Tak. Mężczyzna, z którym była hm…
związana, mieszkał kiedyś w mieszkaniu, które teraz zajmujesz.
- Hm… - Brooke domyślała się tego. - Kevin mówił, że on, Paul i
Joey czasami ją odwiedzali.
113
- Jasne. Urszula uwielbiała być adorowana.
- Mówił, że odwiedzali ją w twoim mieszkaniu.
- Zazdrosna?
Brooke zastanowiła się. Czy była zazdrosna? Tak, oczywiście, że
była. Wiedziała, że nie jest pierwszą kobietą w życiu Meade’a. I pogodziła
się z tym. Ale Urszula była inna. Kevin rozpromienił się wręcz na jej
wspomnienie.
- Jestem tylko ciekawa - powiedziała wreszcie. - Kevin wyrażał się o
niej w pewien szczególny sposób.
- Był jednym z jej największych wielbicieli. Nie miał nawet nic
przeciwko temu, że lubiła go ściskać.
- Ściskać?
- Tak. Urszula była pod wieloma względami do ciebie podobna.
- Do mnie? - czegoś takiego nie spodziewała się usłyszeć.
- Taaak. Była niezwykle… zwinna - sięgnął niżej.
Zwinna? - Brooke poczuła jego pieszczoty.
- Wijąca się - powiedział powoli. Dotyk jego dłoni był jeszcze
wolniejszy.
- Wi… wijąca się.
- Lśniąca.
- Lśniąca?
- Uwielbiała, gdy się ją dotykało…
Brooke zagryzła wargi, próbując powstrzymać jęk rozkoszy.
- Alison i Sara uważały, że była śliska. - Meade zniżył głos.
- Co? - Brooke odrzuciła do tyłu głowę i chwyciła jego przedramię.
- Oczywiście, że nie była. - Pocałował jej podbródek. - Jednak była
114
zimnokrwista.
- Zimno… - Brooke usiłowała złożyć te szczegóły w całość.
Przypominało to próbę skompletowania układanki podczas trzęsienia ziemi.
- Ty chyba… Meade! Mówisz o niej w taki sposób, jakby była wężem!
- Bo rzeczywiście nim była - uśmiechnął się szelmowsko.
Chrzest małego Jonathana Wildinga odbył się następnego dnia,
późnym popołudniem. Brooke była zdania, że chłopczyk sprawował się
wspaniale, mimo donośnego krzyku w najbardziej podniosłym momencie
uroczystości. Było to jednak całkowicie zrozumiałe i w związku z tym
wybaczalne,
- Na pewno myślicie sobie, że wy zareagowalibyście ze stoickim
spokojem, gdyby ktoś zbudził was, lejąc na głowę zimną wodę? - Brooke
zwróciła się z tym pytaniem do Ethana i Meade’a. Po ceremonii w domu
Wildingów odbywało się skromne przyjęcie. Obydwaj mężczyźni
wymieniali żartobliwe uwagi na temat silnych płuc małego Jonathana.
- Czy nie zachowałeś się podobnie wobec mnie w college’u? - Meade
spytał Ethana.
- Co? Zbudziłem cię, lejąc ci wodę na głowę? - usiłował sobie
przypomnieć Ethan. - Wiesz, chyba masz rację. Zdaje mi się, że coś takiego
wydarzyło się w czasie sesji po pierwszym semestrze. Uczyłeś się przez
dwie noce i nie mogłem dobudzić cię na egzamin z literatury.
- I co? Zareagowałem z zimną krwią?
- Cóż, o ile mnie pamięć nie myli, prawie złamałeś mi nos.
- Ale na pewno nie wrzeszczałem - Meade wykonał obronny gest
ręką.
- Nie, chyba nie - powiedział wolno Ethan, - Wydaje mi się, że to ja
byłem tym, który wrzeszczał.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - zacytował Meade.
- O, czyżby? - Brooke usiłowała powstrzymać śmiech.
115
- A oto gwiazda dzisiejszego przedstawienia - ogłosiła Jazz,
pojawiając się z synem.
- A co się stało z jego strojem koronacyjnym? - spytał Meade,
obserwując swego chrześniaka. Niezwykle delikatnie pogładził pulchny
policzek niemowlęcia.
- Masz na myśli ubranie do chrztu, ty grecko-irlandzki barbarzyńco? -
zażartował z bostońską wyniosłością Ethan.
- Wszystko jedno. Szaty cesarskie. - Meade puścił oko do Brooke. -
Cały ten biały kłąb materii, w który to biedne dziecko było zawinięte.
- Mówisz o tradycjach rodzinnych Wildingów - powiedziała Jazz z
dumą w głosie. - Ethan też miał to kiedyś na sobie.
- Naprawdę? Ethan w dziedzicznych koronkach? - Meade uniósł brwi.
W jego głosie brzmiała ciekawość, jakby chciał zobaczyć zdjęcie,
upamiętniające tamto wydarzenie.
- Dziękuję ci, kochanie - sucho zwrócił się do żony Ethan.
- Zawsze do usług - odparła z filuternym uśmiechem, po czym
spojrzała na Brooke. - Czy zechciałabyś potrzymać go przez chwilę?
- Oczywiście. - Brooke ostrożnie wzięła w ramiona śpiące niemowlę i
przytuliła je do siebie. Przesunęła palcem po meszku rudoblond włosów.
Nagle chłopczyk podniósł delikatne powieczki, spojrzał na dziewczynę
ogromnymi, błękitnymi oczami, po czym ziewnął szeroko. Brooke
uśmiechnęła się do malca i łagodnym głosem wyszeptała jego imię.
- Domyślam się, że twój pierworodny będzie nosił wyłącznie paciorki
i pióra, a chrzest odbędzie się przez zanurzenie w Amazonce? - zwrócił się
do Meade’a Ethan, trącając go przy tym łokciem.
Meade przyglądał się Brooke. Jej blond włosy zostały gładko
zaczesane i upięte w kok. Miała przepiękny profil. Zarys jej pełnych warg
był tak uroczy, jak poranek w letni dzień.
„Tak”, pomyślał. „O tak”.
- Kto wie - odpowiedział przyjacielowi.
116
Gdy wracali do domu, Brooke poczuła dziwny niepokój. Po drodze
rozmawiali niewiele. Jej towarzysz wydawał się spięty i nieobecny myślami.
Po kilku nieudanych próbach nawiązania rozmowy Brooke zamilkła także.
Może to i lepiej, pomyślała. O ile Meade doskonale maskował swoje
uczucia, to z jej twarzy zawsze można było wszystko wyczytać. Dojechali
wreszcie do domu.
- Skończyłam już czytać szkic twego wykładu - dziewczyna
spróbowała po raz kolejny. - Może masz ochotę wejść?
- Jasne - zgodził się, kiwając głową. Ręce trzymał w kieszeniach
spodni. - Pozwól tylko, że się przebiorę.
- OK.
Gdy otwierała drzwi, zadzwonił telefon. Brooke pobiegła do kuchni i
podniosła słuchawkę.
- Halo?
- Brooke?
- Witam, mamo - odpowiedziała, niezbyt zaskoczona. Matka dzwoniła
do niej prawie co tydzień. Brooke zsunęła buty i rozprostowała palce.
- Gdzie byłaś, kochanie? Od wielu godzin usiłuję się do ciebie
dodzwonić.
- Byłam na chrzcie. Pamiętasz, mówiłam ci, że będę matką chrzestną.
- Och, tak. Rzeczywiście. Dziecka, któremu pomogłaś przy
narodzinach.
- Zgadza się.
- Wiesz, Brooke, myślałam o tym. To musiało być dla ciebie straszne
przeżycie.
Mogła znieść współczucie, lecz nie litość. Matka nieustannie użalała
się nad nią, biedna Brooke, biedna bezpłodna Brooke. To był jeden z
powodów jej wyjazdu z Connecticut.
- Co musiało być tak straszne? Pomoc przy narodzinach Jonathana,
117
czy zostanie jego matką chrzestną? - Brooke zdawała sobie sprawę z tego,
że jest niesprawiedliwa, lecz nie mogła się powstrzymać przed złośliwością.
- Cóż, chyba jedno i drugie.
- Nie byłam sama, mamo.
- Mówisz o tym antropologu, z którym ostatnio mieszkasz?
- On jest etnobotanikiem. - Brooke postanowiła nie komentować
określenia „mieszkasz”.
- Tak… tak. Czy on wie o tym, kochanie. To znaczy o twoim…
problemie?
Brooke zacisnęła palce na słuchawce.
- Nie. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. On i ja… nie.
- Czy to jeden z tych mężczyzn, którzy nie chcą mieć dzieci?
- Mamo - pomyślała o tym, jak Meade zachowuje się w towarzystwie
swych siostrzeńców i siostrzenic. I przy Jonathanie. Pomyślała o tym, co
usłyszała poprzedniego dnia od jego siostry. O podsłuchanej rozmowie z
ojcem.
- To robi różnicę, kochanie.
- Wiem, że to robi różnicę! - wykrzyknęła Brooke. - Mamo, nie chcę
o tym rozmawiać. Rozumiesz? Proszę, nie mówmy o tym.
Na drugim końcu linii zaległa cisza.
- Doskonale - powiedziała wreszcie matka. - Nie będziemy o tym
rozmawiać. Nie chciałam cię zdenerwować.
Brooke westchnęła.
- Wiem, mamo, wiem. Nie chciałam cię urazić. To tylko… och,
nieważne. Czy zadzwoniłaś z jakiegoś konkretne go powodu?
Kolejna chwila ciszy.
- Mamo?
118
- Nie jestem pewna, czy powinnam ci teraz o tym mówić.
- Oczywiście, że powinnaś - odparła, czekając w napięciu.
- Właściwie, to twoja siostra mi o tym powiedziała.
- Co się stało, mamo?
- Mówiła, że powinnaś dowiedzieć się o tym od kogoś z rodziny.
Chodzi o Petera.
Brooke przełknęła ślinę i milczała przez kilka sekund.
- Co z Peterem? - spytała wreszcie. Nigdy nie powiedziała matce całej
prawdy o przyczynach rozpadu ich małżeństwa.
- Jego żona jest w ciąży, kochanie.
Brooke po raz kolejny poczuła ukłucie w sercu. Zamknęła oczy.
- To kolejny dowód na to, że z mojej winy nie mieliśmy dzieci,
prawda? - odparła z goryczą. - Peter jest z pewnością bardzo, bardzo
szczęśliwy.
- Brooke…
„Dlaczego? Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego? Bo jestem
mężczyzną, a ty nie możesz dać mi tego, czego potrzebuję! Nie potrafisz dać
mi syna i nie potrafisz dać mi satysfakcji w łóżku! Jesteś nie tylko
bezpłodna, ale także oziębła!”
To tylko część prawdy. Co do jednego Peter nie miał racji i Brooke
wiedziała o tym. Nie była oziębła.
Ale była…
- Brooke…
- Cieszę się, że mi o tym powiedziałaś, mamo - uprzejmie
powiedziała Brooke. - Ale teraz muszę już kończyć.
- Cóż…
- Ucałuj tatę. Wkrótce do ciebie zadzwonię.
119
- Czy wszystko…
- Nic mi nie jest, mamo. Naprawdę. Po prostu muszę kończyć.
Czekam na kogoś.
- Cóż, jeśli jesteś pewna…
- Jestem. Dobranoc, mamo.
- Dobranoc, Brooke.
Brooke odłożyła słuchawkę. Cała się trzęsła ze zdenerwowania.
- Brooke?
Drżenie ustąpiło. To był głos Meade’a dochodzący z salonu.
- Jestem w kuchni - starała się zapanować nad swym głosem.
Meade wszedł w chwilę później. Jego widok wstrząsnął nią tak
bardzo, że prawie ugięły się pod nią kolana.
- Myślałam, że poszedłeś się przebrać - powiedziała.
Meade wciąż miał na sobie elegancki, granatowy garnitur.
Ten sam, co wówczas, gdy przyniósł jej kwiaty. Potrząsnął przecząco
głową.
- Doszedłem do wniosku, że to, co chcę ci powiedzieć, wymaga
oprawy -powiedział poważnie.
Dziewczyna, wiedziona instynktem, oparła się o blat stołu.
- Co… co chcesz mi powiedzieć? - spytała.
- Wyjdź za mnie, Brooke.
120
121
ROZDZIAŁ 9
„Wyjdź za mnie, Brooke”.
Cztery słowa. Cztery zwykłe słowa.
Brooke miała wrażenie, jakby cały świat zatrzymał się. Jej serce także
przestało bić.
W pierwszej chwili czuła tylko radość.
Ale trwało to moment.
Jej serce zaczęło znowu bić. Brooke przypomniała sobie o potrzebie
oddychania.
- Wyjść za ciebie? - powtórzyła cicho. Nigdy nawet nie marzyła…
Nie, nieprawda. Marzyła, i to często!
Ileż razy przyglądała się temu mężczyźnie, gdy spał, i ukradkiem, gdy
byli w towarzystwie, wyobrażając sobie. jak wyglądałoby ich wspólne
życie.
Ileż razy, leżąc w jego ramionach, marzyła o wspólnej przyszłości,
która nie będzie jej udziałem.
Ale on nigdy nie powiedział, nawet nie wspomniał...
I po raz kolejny Meade odgadł, gdzie biegną jej myśli.
- Wiem - powiedział, wykonując gest poddania się jakiejś potężnej
sile. Brooke przyglądała się jego rękom, zgrubieniom opuszek, długim,
mocnym palcom. Pamiętała ich dotyk. - Wiem, powinienem powiedzieć to
delikatniej. Przebacz mi, kochana. Nigdy jeszcze nie zrobiłem… nigdy jesz-
cze nie czułem… - potrząsnął głową, oczy mu błyszczały. - Wyjdź za mnie.
Proszę. Wyjdź za mnie.
Zapadła cisza, którą przerwała Brooke.
- Dlaczego?
122
Meade przez chwilę wydawał się zaskoczony, jakby nie był pewny,
czy zrozumiał pytanie. Brooke wpatrywała się w małą zmarszczkę na jego
czole. I nagle rozchmurzył się.
- Ponieważ cię kocham - odpowiedział z prostotą. - Nigdy ci tego nie
mówiłem, prawda? Na Boga, a powinie nem. Kocham cię, Brooke. Chcę,
żebyśmy byli razem. Mieli rodzinę. Możemy mieć wszystko, kochanie.
Podszedł bliżej i objął ją. Przytulił do siebie z bezgraniczną czułością.
Brooke poczuła na skroni jego wargi, muśnięcie oddechu we włosach.
Wspólne życie. Rodzina. To były jego słowa.
- Naprawdę cię zaskoczyłem - zamruczał ze skruchą. Brooke
odniosła wrażenie, że w jego głosie słychać było niepewność. -
Przepraszam. Chciałem to zrobić inaczej. Wracając z ceremonii, wchodząc
po schodach, wciąż powtarzałem w myślach to, co chcę ci powiedzieć. Ale
zamiast tego, po prostu wszedłem i wyrzuciłem z siebie wszystko.
Brooke odwróciła głowę, pragnąc spojrzeć mu w oczy.
- Podjąłeś tę decyzję podczas chrztu? - spytała. - To wtedy…
Meade pogładził kciukiem jej plecy. Nie był w stanie zapanować ani
nad swymi dłońmi, ani nad głosem.
- To była sprawa nie tyle decyzji, co… przeświadczenia. Myślę, że
gdzieś w głębi duszy od samego początku wiedziałem, że to ty jesteś tą
kobietą, którą zawsze pragnąłem znaleźć, choć zacząłem już wątpić w jej
istnienie. Ale dziś, w czasie chrztu, widząc cię z Jonathanem - to było jak
objawienie. Sposób, w jaki go trzymałaś w ramionach, troska w twoich
oczach. Nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak pięknie wówczas wyglądałaś.
Cały czas myślałem o tym, co by było, gdyby Jonathan był naszym synem.
Wyobrażałem sobie… na Boga, niewiele brakowało, a poprosiłbym cię o rę-
kę właśnie tam.
- Meade…
- A wczoraj, gdy byliśmy u moich rodziców… - pochylił głowę i
ucałował jej wargi. - Wyjdź za mnie - nalegał miękko, obsypując kąciki jej
warg pocałunkami lekkimi, jak muśnięcie motyla. Brooke nie mogła
123
powstrzymać jęku rozkoszy.
„Wyjdź za mnie” - brzmiały jego słowa.
„Bądź moją żoną, matką moich dzieci” - to właśnie miał na myśli.
Zaczerpnęła głęboko powietrza, próbując opanować skutki jego
pieszczot. Tlen wypełniający płuca zdawał się palić jej wnętrze.
- Nie mogę - wyszeptała sucho.
Miała wrażenie, że dotarł do niego tylko dźwięk, a nie treść słów.
Meade uniósł gwałtownie głowę i spojrzał jej w oczy. Zatrzymał ręce,
jeszcze przez chwilę gładząc jej plecy.
- Co? - spytał.
- Nie mogę cię poślubić, Meade.
Zbladł pod opalenizną. Jego twarz wyrażała ból, jakby przed chwilą
otrzymał silny cios.
- Dlaczego?
- Bo… - powinna mu powiedzieć. Powinna mu powiedzieć to teraz. A
jeśli to zrobi?
Meade nie odrzuciłby jej w taki sposób, jak uczynił to Peter. Była o
tym przekonana. Nie, to, co by zrobił, byłoby gorsze, znacznie gorsze.
Powiedziałby jej, że to nie ma znaczenia. Że ją kocha i mimo
wszystko pragnie poślubić. Że posiadanie dzieci nie jest dla niego aż tak
istotne. Powiedziałby jej to wszystko. i być może nawet sam by w to
uwierzył... na jakiś czas.
Ale ona by w to nie uwierzyła.
Brooke doskonale wiedziała, jak bolesne jest marzenie o posiadaniu
dzieci i niemożność zrealizowania tego pragnienia. Nie mogła świadomie
przenieść tego bólu na mężczyznę, którego kochała. A kochała Meade’a
O’Malleya.
Wcześniej nie przyznawała się do tego nawet przed sobą, ale teraz to
124
do niej dotarło. Zakochała się w nim już w chwili, gdy go ujrzała po raz
pierwszy.
- Brooke?
- Meade, nie - powiedziała, potrząsając głową. - Nie mogę.
- Nie mogę to jeszcze nie powód! - Bladość jego twarzy ustąpiła
miejsca rumieńcowi gniewu.
- Proszę.
- Co, proszę? - zapytał. Z jego oczu leciały szafirowe skry. - Brooke,
czy ty mnie kochasz?
Pytanie to prawie ją załamało.
- Tak, kocham cię! - Dobry Boże, nigdy nie sądziła, że stać ją będzie
na tak silne uczucie w stosunku do kogokolwiek.
Zobaczyła, jak muskuły w jego szczupłej twarzy zadrgały.
- Kochasz mnie - powtórzył z trudem. - Ale niewystarczająco, aby
mnie poślubić, czyż nie?
Brooke nie chciała, aby zobaczył jej twarz. Pochyliła głowę, Z
jakiegoś niewiadomego powodu jej pamięć przywołała wspomnienie tamtej
nocy, gdy usiłowała wyjawić mu prawdę o sobie i swoim małżeństwie, a on
ją przed tym powstrzymał.
Co mogła mu powiedzieć? Że kocha go zbyt mocno, aby go poślubić?
Meade chwycił dwoma palcami jej brodę tak, że musiała patrzeć mu
w oczy.
- Czy tak jest? - spytał ostro. - Kochasz mnie wystarczająco na to, aby
być moją kochanką, lecz za mało, aby zostać żoną? Kochasz mnie na tyle
mocno, że możemy dzielić łóż ko, ale nie życie.
- Meade…
Puścił ją i cofnął się o krok. Dłonie miał zaciśnięte w pięści.
- Do diabła, powiedz mi wreszcie, dlaczego?
125
- Nie mogę.
- To znaczy, że nie chcesz.
Zdesperowana, powiedziała pierwszą rzecz, która przyszła jej do
głowy.
- Byłam już kiedyś mężatką… - przerwała na widok zaskoczenia w
jego oczach.
- Czyżbyś sądziła, że małżeństwo ze mną będzie podobne do
tamtego? - spytał strasznym głosem. Zaklął wulgarnie i odwrócił się.
Zanim Brooke zorientowała się co zaszło, jego już nie było.
- Meade! - zawołała. O Boże, Boże, co ona takiego zrobiła!
Udało się jej jakoś dotrzeć na podest piętra. Meade był już przy
drzwiach wyjściowych.
- Meade! - Tym razem jego imię z trudem przedarło się przez
ściśnięte gardło.
Otworzył kopnięciem drzwi.
- Dokąd idziesz?
Usłyszał, lecz nie odwrócił się.
- Byle dalej stąd - brzmiała odpowiedź.
Zatrzasnął za sobą drzwi z taką siłą, że cały dom zatrząsł się w
posadach. W chwilę później Brooke usłyszała odgłos odjeżdżającego
samochodu.
Tej nocy Meade nie wrócił do domu.
Brooke stała na schodach i czekała… czekała…
Z początku płacz przynosił jej ulgę. Łkała, usiłując ukoić ból i
poczucie winy, złość i rozpacz. Pomagało. Ale po kilku godzinach okazało
się, że zabrakło jej łez. Czuła bolesną pustkę.
Cały dom zdawał się cierpieć wraz z nią.
126
Wciąż pamiętała twarz Meade’a, gdy spytał, czy małżeństwo z nim
będzie podobne do małżeństwa z Peterem.
Wciąż słyszała ten ból w jego głosie.
Wpatrywała się w drzwi wejściowe, wciąż słysząc huk. z jakim
zatrzasnął je za sobą.
„Dokąd idziesz?”
„Byle dalej stąd”.
Przecież musiał wrócić.
Jeśli nie wróci… ona musi go odnaleźć.
Następnego ranka Brooke zdecydowała się pójść do pracy. Być może,
przekonywała samą siebie, być może Meade pojawi się w WIWE.
Zrobiła co tylko było w jej mocy, aby ukryć skutki bezsennej nocy.
Lecz bez względu na to, jak grubą warstwę pudru nałożyła, jej twarz wciąż
była wymizerowana.
„Dokąd idziesz?”
„Byle dalej stąd”.
Usiłowała nie myśleć o tym, że dla Archimedesa Xaviera O’Malleya
mogło to oznaczać każdy zakątek kuli ziemskiej. Każdy.
Próbowała o tym nie myśleć… ale weszła do jego mieszkania, by
sprawdzić, czy paszport wciąż leży w szufladzie. Wiedziała dokładnie, gdzie
go szukać. Któregoś dnia, gdy rozmawiali o jego podróżach, pokazywał jej
ten dokument.
Leżał tam wciąż, z pozaginanymi rogami i poplamionymi stronami.
Pełen egzotycznie wyglądających stempli granicznych i zaświadczeń o
szczepieniach. Dotknęła niebieską książeczkę z taką czułością, z jaką
dotykała jej właściciela.
Notatka, pomyślała. Powinna zostawić notatkę, na wypadek, gdyby
Meade wrócił, a jej by nie było w domu. Trzęsącymi się palcami szukała
kartki i długopisu. Napisała jego imię, potem trzy zdania i podpisała się.
127
Proszę, modliła się, czytając to, co napisała. Proszę.
Nagły dźwięk telefonu przestraszył ją tak, że prawie podskoczyła.
Podniosła słuchawkę.
- Halo? - powiedziała i wstrzymała oddech.
- Halo? - usłyszała czysty, chłopięcy głos.
- Kevin? - Brooke ciężko wypuściła powietrze.
- Pani Livingstone? - chłopiec był zdziwiony i uradowany zarazem.
- Tak, to ja.
- Jak to się dzieje, że odebrała pani telefon u wujka?
- Słyszałam dzwonek, więc odebrałam.
- Macie ten sam numer telefonu? To dlatego, że mieszkacie w tym
samym domu? - spytał po chwili przerwy.
- Nie, Kevin, nie.
- Och, myślałem tylko… co? Poczekaj proszę chwilę. - Z drugiego
końca linii dochodziły jakieś niewyraźne dźwięki. - Wcale się nie narzucam,
Saro! Wujek Meade mówił, że mogę do niego zadzwonić. Tak, tak
powiedział. I mama też się zgodziła. Co? Rozmawiam z panią Livingstone.
Hm? Nie! Wynoś się! Nigdy nie pozwalasz mi… no dobrze, OK. zgoda -
znów niewyraźne głosy. - Pani Livingstone?
- Tak, wciąż jestem.
- To była moja głupia siostra, Sara. Prosi, żeby panią pozdrowić.
- Pozdrów ją, proszę, ode mnie.
- Jasne. To znaczy, o ile jeszcze ze sobą rozmawiamy. Wie pani,
wujek Meade mówił, że ja, Joey i Paul powinniśmy być wyjątkowo mili dla
Sary i Alison, bo przechodzą właśnie ten, jak to powiedzieć… okres
dojrzewania. No, nie wiem. To znaczy, wujek Meade mówił, że to jest
normalne, że one się tak zachowują, ale… - Brooke niemalże widziała, jak
jej mały rozmówca marszczy z niesmakiem piegowaty nos. - Nieważne.
128
Chciałbym porozmawiać z wujkiem Meade’em.
Brooke wiedziała, że taka prośba padnie prędzej czy później.
- Nie ma go teraz w domu.
- O? Jak to?
- Wyszedł.
- Pobiegać? Czasami robi to w…
- Nie, nie pobiegać - przerwała szybko. Coś przyszło jej do głowy. -
Czy… czy mieliście na dzisiaj jakieś wspólne plany?
- Nie - padła posępna odpowiedź. - Ale mówił, że moglibyśmy się
gdzieś wypuścić w tym tygodniu. Byle nie w środę. W środę idę z tatą na
baseball. Tata i ja mamy swoje męskie wyjścia, wie pani? Tyko on i ja. Bez
Sary. Boja myślę, że ona doprowadza go też do szału, tylko że on nie może
jej tego powiedzieć, bo wtedy ona mogłaby dostać tego jakiegoś kompleksu.
Co za głupoty! - Chłopiec westchnął ciężko. - Bzdury. Szkoda, że wujka nie
ma w domu. Może mu pani powiedzieć, że dzwoniłem? To znaczy, jak
wróci do domu. Proszę.
- Wychodzę teraz do pracy, ale zostawię mu wiadomość, dobrze? -
odpowiedziała Brooke, usiłując mówić normalnym głosem.
- Jasne, w porządku. - Najwyraźniej spodobał mu się ten pomysł. -
Niech mu pani napisze, że proszę go o telefon, dobrze? Dziękuję.
- Proszę bardzo.
- Proszę pani?
- Tak, Kevinie?
- Czy dobrze się pani czuje? Mówi pani takim dziwnym głosem.
Brooke niespodziewanie odkryła, że nie udało się jej jeszcze
wypłukać wszystkich łez. Wytarła palcami oczy.
- Nic mi nie jest - skłamała, mając nadzieję, że mówi to z większym
przekonaniem niż kiedyś, w mieszkaniu Meade’a.
129
Tego dnia Meade nie pokazał się w WIWE, byli tam jednak jego różni
znajomi. Brooke próbowała, tak dyskretnie, jak tylko mogła, dowiedzieć się,
czy ktoś widział go od poprzedniej nocy. Niestety, bezskutecznie.
- Meade O’Malłey? - odparł któryś z uśmiechem podziwu i lekkim
wzruszeniem ramion. - Aż do wczoraj nie wiedziałem nawet, że wrócił już z
Brazylii. Przysięgam, ten facet pojawia się i znika jak klucz wędrownych
gęsi. Tylko że klucz gęsi przemieszcza się według pewnego wzoru, a
Meade… Słyszałaś, jak kiedyś…
Brooke słyszała i to od wielu już osób. Początkowo nie wierzyła w te
opowieści, ale teraz…
Zadzwoniła do niego do domu, później do biura. Powtarzała te
czynności wielokrotnie. I za każdym razem wsłuchiwała się w nie kończący
się, regularny sygnał. Bez odpowiedzi.
„Dokąd idziesz?”
„Byle dalej stąd”.
- Byle dalej ode mnie - wyszeptała z rozpaczą, po raz kolejny
odkładając słuchawkę. Było już popołudnie. Od cza su, gdy po raz ostatni
go widziała, minęły prawie dwadzieścia cztery godziny.
Podniosła głowę i spojrzała na wypchanego sępa, wiszącego jak
zwykle pod sufitem. Złowieszczo wyglądający przykład sztuki
anonimowego rzemieślnika przypatrywał się jej uważnie swymi szklanymi
oczami, kołysząc się lekko na swej uwięzi.
A jeśli coś mu się stało? - spytała samą siebie, zagryzając dolną
wargę. A jeśli jest… ranny?
- Brooke?
Dziewczyna niemal podskoczyła. W drzwiach pokoju stał Daniel
Quincy, trzymając w ręku stertę papierów.
- Tak, panie Quincy? - spytała z niepokojem. Wiedziała, że już rano
musiał zauważyć jej podkrążone oczy i bladość twarzy. Ale, poza
narzekaniem na temat ilości unoszących się w powietrzu pyłków
kwiatowych, nie usłyszała żadnego komentarza dotyczącego jej wyglądu. I
130
była wdzięczna star szemu panu za delikatność.
Siwowłosy mężczyzna wszedł do pokoju i położył na biurku
trzymane w ręku papiery.
- To wstępny szkic Meade’a na temat dorzecza Xingu - wyjaśnił. -
Gdy będzie pani miała wolną chwilę, prosiłbym o zrobienie dwóch kopii.
- Oczywiście - Brooke wstała z fotela.
- Proszę mi powiedzieć, czy miała pani swój udział w przygotowaniu
tych materiałów?
- Cóż - nie była całkowicie pewna, czy właściwie zrozumiała pytanie.
- Meade prosił, żebym to przeczytała. Zaproponowałam wprowadzenie kilku
drobnych zmian - i tyle.
- Hm. Wydawało mi się, że zauważyłem wpływ pani zręcznego pióra.
- Dziękuję. - Komplement zaskoczył ją i wzruszył.
- Proszę bardzo. - Na twarzy Daniela Quincy zagościł cień uśmiechu,
jakby starszy pan delektował się jakimś miłym wspomnieniem. - Pamiętam,
że Gaby Browning często robiła korektę prac Sebastiana. I całe szczęście.
Ten człowiek był geniuszem w terenie. Ale prawdę mówiąc, gdy musiał coś
napisać, szło mu to jak po grudzie. Był także najgorszym mówcą, jakiego
kiedykolwiek słuchałem. - Mówiąc te słowa, Daniel odwrócił się do
wyjścia.
Brooke pochwyciła papiery i przycisnęła je do piersi. Poczuła
pieczenie w gardle. Znała swego szefa na tyle dobrze, by wiedzieć, że jego
ostatnie zdania były czymś więcej niż tylko przypadkową wzmianką.
- Proszę pana? - spytała.
- Tak? - spojrzał pytająco.
- Czy… czy rozmawiał pan dziś z Meade’em?
Daniel Quincy zastygł na moment. Uniósł srebrne, krzaczaste brwi.
- Nie, moja droga. Niestety nie. Przykro mi. Ale jestem pewien, że się
do pani odezwie.
131
Brooke wróciła do pustego domu. Obydwie karteczki, które zostawiła
przypięte do drzwi, były nadal, nietknięte i przez nikogo nie czytane.
Dziewczyna przesiedziała na werandzie kilka długich godzin, patrząc
na zachodzące słońce, zastanawiała się co robić. Wciąż obawiała się, czy nie
przytrafiło mu się nic złego. Znalazła się w takim punkcie, że obchodziło ją
wyłącznie to, czy Meade był cały i zdrów.
No, może nie wyłącznie… ale to wystarczyłoby jej na początek.
Tak bardzo go kochała! Próbowała postępować tak, jak uważała, że
będzie najlepiej. Ale w zamian…
Brooke otoczyła się ramionami, czując chłód, pomimo panującego
upału. Coś nie wyszło. Coś się nie udało. Teraz gotowa była na każde
poświęcenie, byle tylko to naprawić.
Wreszcie wstała i zadzwoniła do matki Meade’a.
Eleni O’Malley powiedziała jej, że nie miała od syna żadnej
wiadomości od czasu, gdy się rozstali w niedzielę.
Brooke niewiele spała tej nocy, choć leżała, tuląc do siebie poduszkę
przepojoną jego zapachem.
- Czy… czy wie pani, gdzie jest Meade? - z desperacją w głosie
spytała Brooke.
Obie kobiety spotkały się następnego dnia, krótko po południu. Eleni
O’Malley przyszła do Instytutu piętnaście minut wcześniej i zaprosiła
Brooke na lunch. Ta początkowo opierała się, lecz matka Meade’a nalegała.
Starsza kobieta rozłożyła na kolanach papierową serwetkę.
- Nie - odpowiedziała. - Co zresztą nie jest niczym nie zwykłym.
Brooke zagryzła wargę i spuściła wzrok. Eleni zaprosiła ją do małej
restauracji, w której podawano dania przygotowane na sposób domowy.
Właściciel - „kuzyn”, jak go określiła, powitał je z otwartymi ramionami, i
to dosłownie. Zamienił z Eleni kilka zdań po grecku, a następnie poprowa-
dził obie kobiety do zacisznej loży w tylnej części sali. Po chwili przy
stoliku pojawiła się kelnerka, przynosząc wino, pieczywo i nadziewane
132
liście winorośli, po czym zniknęła, by się już więcej nie pojawić.
Brooke uniosła głowę.
- Gdyby pani wiedziała, czy powiedziałaby mi? - spytała.
W ciemnych oczach Eleni widać było nie skrywane współczucie.
- Tak - odpowiedziała po chwili i uniosła brwi tak, jak czynił to
Meade. - Zdawało mi się, że miałyśmy mówić sobie po imieniu,
Brooke z roztargnieniem skinęła głową. Sięgnęła do koszyka z
pieczywem i zaczęła łamać w palcach wyjętą bułkę.
- Eleni… tak… tak się boję, że coś się z nim stało - wyznała. - To
byłaby moja wina.
Eleni wyjęła pokruszoną bułkę z rąk Brooke.
- Do kłótni potrzeba dwojga - zauważyła cicho. Brooke wstrzymała
oddech. - Kiedy rozmawiałyśmy wczoraj, użyłaś słowa „nieporozumienie”.
Myślę jednak, że zdarzyło się coś więcej.
Brooke wysypała z dłoni okruszki pieczywa. Zaufanie, którym od
pierwszej chwili obdarzyła Eleni, pomogło jej mówić szczerze.
- On… Meade oświadczył mi się - powiedziała wreszcie.
- No i? - Eleni nie wydawała się zbyt zaskoczona.
- Odmówiłam.
- Nie kochasz go? - starsza pani zmarszczyła brwi.
W słowach tych nie było oskarżenia, lecz Brooke zareagowała
defensywnie.
- Oczywiście, że go kocham! - powiedziała gwałtownie, czując
napływające do oczu łzy. Zamrugała gwałtownie, usiłując się nie rozpłakać.
- Naprawdę go kocham - powtórzyła bardziej miękko. - Kocham go tak
bardzo…
- Ciii… - uspokajająco szepnęła matka Meade’a. Brooke wytarła oczy
papierową serwetką.
133
- Tak… tak mi przykro - wyjąkała.
- Przeżywasz to głęboko. Nie ma za co przepraszać. Miłość…
umiejętność kochania to błogosławieństwo. Choć czasem także i ciężar.
Proszę, czy możesz powiedzieć mi, dlaczego nie chcesz poślubić mojego
syna? - Eleni potrząsnęła głową.
Brooke zmięła serwetkę i odrzuciła ją na stół razem z kawałkami
bułki.
- Ponieważ nie mogę dać mu tego, czego pragnie - od rzekła z
determinacją.
Eleni była zaskoczona.
- Brookes… - zaczęła, szukając odpowiednich słów. - Brooke,
widziałam was razem. Widziałam, w jaki sposób mój syn na ciebie patrzy,
w jaki sposób ty patrzysz na niego. Przez trzy tygodnie, zanim cię jeszcze
poznałam, słyszałam, w jaki sposób o tobie mówił. I wiedziałam, że…
myślę, że wszyscy wiedzieliśmy... - przerwała i pochyliła się. - Cóż to
takiego, czego nie możesz mu dać?
Brooke poczuła, że się rumieni, po czym blednie. Jak tu odpowiedzieć
na to pytanie?
„Nigdy nie bój się mówić prawdy”.
Brooke pamiętała, kiedy Meade powiedział te słowa. Tamtej nocy nie
żałowała niczego…
- Eleni, nie mogę dać twojemu synowi dziecka - powie działa cicho. -
Nie mogę… nie mogę mieć dzieci.
Starsza kobieta zadrżała, lecz nie odzywała się.
- To jeden z powodów rozpadu mojego pierwszego małżeństwa -
kontynuowała Brooke. Zawahała się na moment. - Ty… wiedziałaś, że
byłam już zamężna? - spytała. Jej rozwód był jedną z niewielu rzeczy, o
których nie rozmawiali z Francisem O’Malleyem w czasie ich pierwszego
spotkania.
Eleni wolno pokiwała głową. Jej zazwyczaj słodki głos wydawał się
134
teraz przytłumiony.
- Tak, wiedziałam. Meade powiedział o tym Francisowi wiele tygodni
temu. A Francis oczywiście powtórzył to mi. Lecz mój syn nie mówił nic,
że…
- Nie mógł. Nie wiedział… nadal nie wie. W moim małżeństwie z
Peterem były także inne problemy. Meade doskonale je rozumiał. Myślę, że
w pewien sposób nawet lepiej niż ja sama. Lecz wszystkie te problemy… -
potrząsnęła głową. - Niemożność zajścia w ciążę to tak osobista porażka.
Posiadanie dzieci jest czymś naturalnym. Najbardziej oczywistym w
świecie. A gdy dowiadujesz się, że to, co oczywiste, jest dla ciebie
nieosiągalne…
Spojrzała na matkę Meade’ a. Na jej twarzy nie widać już było
zaskoczenia. Jego miejsce zajęło zrozumienie.
- Meade pragnie mieć dzieci - kontynuowała. - Powiedział mi o tym.
- Pragnie również ciebie - odparła Eleni. - Powiedział ci o tym,
prosząc, abyś została jego żoną.
- Ale nie wiedział o tym, że nie mogę…
- Myślisz, że gdyby wiedział, nie zaproponowałby ci małżeństwa? -
Słowa te zabrzmiały jak wyzwanie.
- Ja…
- A gdyby było na odwrót? Gdybyś to ty wiedziała, że Meade nie
może dać ci dziecka, którego tak pragniesz, a mimo to poprosiłby cię o
rękę? Czy wówczas także byś mu odmówiła?
Brooke siedziała w milczeniu.
„O mój Boże” - pomyślała. - „Co ja zrobiłam!”
- Nie - odparła bez wahania.
To było jak objawienie. Brooke zdała sobie sprawę z tego, co uczyniła
sobie i Meade’owi. Bała się jego współczucia, bo sama nie przestawała się
nad sobą użalać. I bała się, bo w głębi duszy czuła, że zasługuje na to, by
135
zostać odrzuconą.
Mówiła sobie, że godzi się na to. Nie godziła się z niczym. Pozwalała,
by świadomość bezpłodności kierowała jej życiem. Miała wręcz obsesję na
tym punkcie!
- Och, och, Eleni… - spojrzała na matkę Meade’a.
- Wiem - czule odparła starsza pani. - Wiem.
Brooke uwierzyła w to. Nie wiedziała dlaczego, lecz uwierzyła.
- Jak…? - zaczęła.
- To teraz nie ma znaczenia - brzmiała stanowcza odpowiedź. -
Ważne jest, że ty to wiesz.
- Wiem, że muszę go odnaleźć. Muszę… muszę mu wyjaśnić, aby
zrozumiał. - Brooke była gotowa na każde wyznanie. Na całą prawdę.
Będzie się modliła, aby mogli potem zacząć wszystko razem.
- Uda ci się - zapewniła z uśmiechem Eleni. I dodała z figlarnym
błyskiem w oczach: - Lecz najpierw musisz coś zjeść. Nie polecam mussaki.
Nie potrafią jej tutaj przyrządzić.
Po raz pierwszy od prawie dwóch dni Brooke wybuchnęła śmiechem.
Meade O’Malley siedział w salonie swego mieszkania i wpatrywał się
w kartkę, którą znalazł przypiętą do drzwi, kiedy wrócił do domu.
„Meade, wybacz. Nie odchodź, proszę. Kocham cię”. I podpis -
„Brooke”.
Uraza, złość i zmieszanie spowodowały, że nie był sobą, kiedy
wybiegł z domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie zdawał sobie sprawy z
tego, dokąd się wybierał, wsiadając do samochodu - i niewiele go to
obchodziło.
Przez kilka godzin jeździł po ulicach Bostonu, aż wreszcie
zaparkował samochód przy lotnisku. Spędził w poczekalni większą część
nocy. Czuł na sobie pytające spojrzenia, lecz znowu, niewiele go to
obchodziło.
136
O świcie pojechał do Cambridge, do Muzeum Botanicznego. Strażnik
nocny, z którym znali się od wielu lat, wpuścił go do środka bez zbędnych
pytań.
Poszedł na czwarte piętro, do niewielkiego pokoju, który niegdyś
zajmował Sebastian Browning. Jego nauczyciel i przyjaciel mieszkał tam
przez rok po śmierci Gabrielle.
Przez te dwanaście miesięcy profesor nie robił nic. Odmówił
wszelkich dyskusji na temat prac badawczych, prowadzonych tuż przed
śmiercią żony. Któregoś dnia Medea zapytał go, co robił, zamknięty całymi
dniami w pokoiku o powierzchni zaledwie kilku metrów kwadratowych.
- Siedziałem i zastanawiałem się, dlaczego - padła odpowiedź.
I w taki właśnie sposób Meade spędził większość minionych
trzydziestu sześciu godzin. W końcu doszedł do wniosku, że nie znajdzie tu
odpowiedzi na wciąż powtarzane pytania.
I wrócił do domu, który tak gwałtownie opuścił przed dwoma dniami.
Wrócił, i czekał na kobietę, która mogła wypełnić tę pustkę… i jego
ramiona… i jego serce.
„Przebacz mi”.
Wszystko. Przebaczyłby jej wszystko. Miał nadzieję, że i ona mu
przebaczy.
„Nie odchodź, proszę”.
Nie miał zamiaru odchodzić. Ani też pozwolić jej odejść.
„Kocham cię”.
O, na Boga, oby to było prawdą. Nie chodzi o to, że nic więcej się nie
liczy; po prostu nic innego nie liczyło się tak bardzo.
Później zastanawiał się, jak wytłumaczyć swoje postępowanie.
Słysząc samochód Brooke przed domem, po prostu wstał.
Bębny… naśladujące rytm uderzeń serca.
I śpiew. Czy ktoś śpiewał?
137
Brooke usłyszała dźwięki, zanim otworzyła drzwi wejściowe. Gdy już
znalazła się wewnątrz, zorientowała się, że cała drży.
Drzwi mieszkania Meade’a były zamknięte.
Podeszła i zapukała. Raz. Drugi…
Drzwi otworzyły się i Brooke ujrzała mężczyznę, którego kochała.
Mężczyznę o oczach jak morze oświetlone słońcem.
Otworzył ramiona.
Archimedes Xavier O’Malley był w domu… a ona razem z nim.
138
ROZDZIAŁ 10
- Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć - odezwała się Brooke. Kaseta
skończyła się już dawno. Żadne z nich nie zwróciło na to uwagi. Muzyka
była teraz w nich, grała w ich umysłach i ciałach.
Dziewczyna nie wiedziała nawet, jak dotarli na sofę w salonie. Ich
drogę znaczyły porozrzucane buty, jego krawat, jej torebka, jego marynarka,
a także kilkanaście spinek, które wypadły z jej włosów.
Meade trzymał ją w objęciach. Widział podkrążone oczy Brooke,
rezultat wyczerpania i smutku. Blada, gładka skóra jej twarzy wydawała się
ściślej niż niegdyś opinać policzki. W regularnych rysach ukochanej twarzy
zauważył cienie, których wcześniej tam nie było.
Oprócz oznak stresu, napięcia i nie przespanych nocy, Meade
dostrzegł jej nową siłę i pewność siebie. To tak, jakby nastąpiło pogodzenie
tych wszystkich sprzeczności, które w niej wyczuwał.
A teraz, po gradzie pocałunków i pieszczot, powiedziała, że musi mu
coś oznajmić.
- Cóż to takiego? - spytał niskim głosem,
Brooke zaczerpnęła powietrza.
- Po pierwsze - kocham cię. Kocham cię całym sercem. Całym…
wszystkim. I to, co zrobiłam w niedzielę, było konsekwencją tej miłości.
Pewnego rodzaju… zbłąkanej miłości - dodała, widząc cienie w jego
oczach. - Teraz już wiem. To, co zrobiłam w niedzielę, było takim samym
błędem, jak to, co zrobiłam, gdy kochaliśmy się po raz pierwszy.
- Brooke…
Potrząsnęła głową i położyła palec na jego ustach.
- Proszę, nie. Pozwól mi mówić. Kocham cię, Meade. I bez względu
na to, co powiedziałam wtedy, chcę dzielić z tobą życie,
Więc dlaczego? - nie mógł jej o to zapytać. Wiedział, że Brooke musi
139
powiedzieć to sama, bez ponaglania.
„Powoli”.
O to prosiła go od początku. W niedzielę nie rozmawiali spokojnie.
Pozwolił, aby zawładnęły nim emocje. I to był błąd, olbrzymi błąd. Nie miał
zamiaru go powtarzać.
Brooke przyglądała się jego twarzy. Wyglądał na wyczerpanego.
Linie w kącikach oczu i wokół ust były głębsze niż wówczas, gdy widzieli
się ostatnio. Zmysłowe wargi zdradzały napięcie. Na brodzie i policzkach
rysował się cień zarostu.
Powiedział jej, jak spędził ostatnie dwa dni. Gdy z ulgą zobaczyła, że
jest cały i zdrowy, przyszło uczucie gniewu. Domagała się odpowiedzi na
pytanie, gdzie był. Wyjaśnił jej to w kilku słowach. Choć mówił niewiele,
zorientowała się, że cierpiał, tak jak ona.
Gdyby tylko mogła, zaoszczędziłaby mu bólu. Ale to było
niemożliwe. Dotknęła opalonego, szczupłego policzka Meade’a. Zwrócił do
niej twarz, rozświetloną teraz blaskiem bijącym z błękitnych oczu.
Przycisnął wargi do wnętrza jej dłoni. Miała wrażenie, jakby cało wał ją
prosto w serce.
Dopiero po kilku sekundach Brooke była w stanie cokolwiek
powiedzieć. Musiało minąć jeszcze kilka następnych, zanim jej głos był
znów spokojny.
- Kiedy pytałeś, czy chcę cię poślubić - zaczęła - powiedziałeś, że
pragniesz, byśmy stworzyli rodzinę. Powiedziałeś, że kiedy zobaczyłeś mnie
z Jonathanem… że marzyłeś o takim dziecku. - Pochyliła lekko głowę, a
rozpuszczone włosy opadły jej na twarz. Spojrzała mu w oczy. - Nie mogę
dać ci rodziny. Meade, ja nie mogę mieć dzieci.
- Nie możesz… - nie do wiary, to była przyczyna jej od mowy! - O
Boże, czyżbyś myślała, że…
I wówczas przypomniał sobie swoje oświadczyny. Oczywiście, że
mogła tak pomyśleć! Prawie każde słowo, które padło z jego ust w tamtą
niedzielę, dotyczyło posiadania dzieci. Mówił o tym nawet zanim
powiedział, że ją kocha.
140
Brooke zauważyła zmianę w wyrazie jego twarzy i zrozumiała, że
czuje się winny. Nie mogła na to pozwolić.
- Meade, nie - ponownie dotknęła jego policzka. - Jeśli pragniesz mieć
dzieci, powinieneś zostać ojcem. Tak wspaniale potrafisz zajmować się
Kevinem i bliźniętami, i dziewczynkami. Masz… masz w sobie dar miłości.
- Ale…
- Wiem, jak to jest, kiedy pragnie się dzieci i nie może ich posiadać.
Znam tę pustkę… i żal… i zazdrość. Próbuję zwalczyć w sobie te uczucia.
Nie chcę, żeby dłużej dominowały nad moim życiem. Ale przede
wszystkim… przede wszystkim nie chcę, żebyś i ty ich doświadczył.
- Brooke, kochana…
I wówczas Brooke opowiedziała mu całą historię swego małżeństwa z
Peterem. Zawahała się raz i drugi, lecz nie pominęła niczego. Opowiedziała
o wszystkim, także o rozmowie z jego matką.
- Ta pierwsza noc… mój Boże, to była figurka płodności, która tak cię
rozstroiła. To dlatego wyszłaś, prawda?
- To była tylko mała cząstka tego wszystkiego - przyznała. -
Sprawiłeś, że czułam się… nie zdawałam sobie nawet sprawy, że potrafię to
czuć.
- A kiedy wchodziłaś na salę porodową, aby pomagać Jazz… - Mógł
wyobrazić sobie, jak było to dla niej trudne. Jednak zrobiła to.
- Skąd mogłeś wiedzieć? Nic ci przecież nie powiedziałam, bo
wstydziłam się i bałam…
- A jednak próbowałaś mi powiedzieć, prawda? - Meade przypomniał
sobie tamtą scenę. - Próbowałaś, lecz ja nie chciałem słuchać.
Powiedziałem, że nie chcę o tym wiedzieć.
- A ja nie nalegałam - uczciwie przyznała Brooke. - Wydawałeś się
taki zagniewany…
- Było w tym więcej zazdrości, niż gniewu - przyznał.
141
- Zazdrość? - nie mogła w to uwierzyć. - Byłeś zazdrosny o Petera?
Skinął głową. Wstydził się tego, ale teraz mógł się do tego przyznać.
- Dlaczego? Jak mogłeś być zazdrosny o…
- Bo go kochałaś. Wiem, co on ci zrobił. Ale wcześniej, zanim
zaczęło się między wami psuć, kochałaś go przecież.
Czy tak było rzeczywiście? Brooke powróciła myślami do tej
pierwszej nocy w mieszkaniu Meade’a, gdy wzięła do ręki zdjęcie Gabrielle
i Sebastiana Browningów. Chyba wówczas pojawiły się pierwsze
wątpliwości.
- Być może - odpowiedziała wolno. - A być może kochałam tylko tę
ideę. Pobrać się i stworzyć rodzinę, której tak pragnęłam. Ale cokolwiek do
niego czułam, och, to było nic w porównaniu z uczuciem, którym darzę
ciebie. Kocham cię.
- Wystarczająco, aby mnie poślubić?
- Bardziej niż wystarczająco! - zapewniła go. Oczy jej błyszczały. -
Ale czy ty chcesz tego? Wiesz już wszystko i nadal tego pragniesz?
- Z całej duszy.
- I… i nie ma to dla ciebie znaczenia, że nie mogę…
Meade ujął jej ręce jak bukiet kwiatów. Uniósł je do ust, pocałował.
Ich palce złączyły się.
- Ma znaczenie - przyznał szczerze. - Ma znaczenie, ponieważ jest to
ważne dla ciebie. Kiedy ty cierpisz, ja cierpię także. Ale jeśli wydaje ci się,
że jeżeli nie możesz zajść w ciążę, to jesteś mniej kobieca, czy mniej
pożądana - o nie, kochanie. Nie.
Meade wziął Brooke w ramiona. Pieścił mocnymi, męskimi wargami
jej pełne, pragnące usta. W pocałunku tym zawarte były przysięgi i
obietnice.
Dłonie Brooke wędrowały wzdłuż jego ramion i pleców, by wreszcie
zagłębić się we włosach.
142
- Jeśli tylko zechcemy, możemy mieć dzieci - matowym głosem
powiedział Meade, podnosząc głowę. - Możemy je adoptować. Wiem, że
obecnie jest to trochę trudniejsze niż kiedyś, ale wciąż jeszcze są dzieci,
które potrzebują rodziców. - Zastanowił się nad czymś. - Czy przedtem, czy
wtedy zastanawiałaś się nad możliwością adopcji?
Brooke przesunęła końcem języka po obrzmiałych od pocałunku
wargach.
- O tak, myślałam o tym. Byłam w wielu agencjach. Miałam już
wszystkie informacje i formularze. Pokazywałam je Peterowi, próbując go
tym zainteresować. Ale on nigdy nie chciał o tym rozmawiać.
Przerwała, nie chcąc myśleć o tamtych wydarzeniach. Reakcja Petera
na propozycję adopcji była dla niej zbyt bolesna. Teraz dopiero zdała sobie
sprawę, że miał kompleksy na punkcie swych umiejętności dawania
rozkoszy.
- Brooke? - głos Meade’a przywołał ją do rzeczywistości. Widząc
przelotny smutek na twarzy dziewczyny domyślił się, dlaczego Peter
Livingstone odrzucił propozycję adopcji.
- Peter powiedział, że nie mógłby kochać cudzego dziecka.
Powiedział, że adopcja byłaby przyznaniem się do winy. - Przez kilka
sekund patrzyła na Meade’a. - A ty?
Coś w jego silnych, męskich rysach twarzy spowodowało, że
pomyślała o Eleni O’Malley.
- Nie, nie czułbym się oszukiwany. Uważałbym, że mam szczęście.
- Szczęście? - powtórzyła, wiedząc, że nie przypadkiem użył tego
słowa.
Kiedyś powiedział, że „miał szczęście”, trafiając na takich właśnie
rodziców.
A jego matka mówiła, że „ma szczęście”, mając takie dzieci.
Czy to możliwe? Czyżby próbował jej powiedzieć…
Meade obserwował, jak szmaragdowe oczy Brooke powiększają się. I
143
odpowiedział na pytanie, które w nich dostrzegł, choć czuł, że dziewczyna
także już wie.
- Tak, zostałem zaadoptowany. Podobnie jak Kathleen i Mary
Margaret.
- Zaadoptowany? To znaczy… że twoja matka nie może… nie mogła
mieć dzieci? Czy to dlatego wiedziała tak wiele…
Potrząsnął głową.
- Nie wiem, czy to matka, czy ojciec nie mogli mieć dzieci. Nie
jestem nawet pewien, czy oni sami wiedzą. Oboje ogromnie pragnęli mieć
dzieci, i było im bardzo ciężko przez kilka pierwszych lat małżeństwa.
Dzieci się nie rodziły; niewiele brakowało, a doszłoby do separacji. Ale
znaleźli wspólne rozwiązanie. Nie wiem, dlaczego wcześniej ci o tym nic
nie powiedziałem. Bóg jeden wie, że nie wstydzę się ani nie ukrywam tego,
że zostałem zaadoptowany. Widzisz, jedną z rzeczy, których nauczyli mnie
rodzice, kiedy dorastałem, było to, że płodzenie dzieci to wyłącznie
fizjologia. Tworzenie rodziny to kwestia uczucia.
Na twarzy Brooke powoli wrócił uśmiech.
- Kochanie - powiedziała miękko - to potrafię.
Wyciągnęła rękę i z czułością przysunęła jego twarz do swojej.
Dla żadnego z nich nie był to pierwszy raz. Jednak gdy Meade wziął
ją na ręce i zaniósł do sypialni, Brooke czuła, że wszystko w jakiś cudowny
sposób zaczyna się od nowa.
Gdy zaczęła go rozbierać, ręce jej drżały. Odpięła po kolei guziki przy
jego koszuli i odsłaniała tors. Masowała dłońmi odkrytą pierś, jakby
rozprowadzając cenny olejek. Rozczesywała szczupłymi palcami krótkie,
ciemne włosy w poszukiwaniu twardych brodawek. Paznokciami zadrapała
lekko sterczące sutki i poczuła, jak cały zadrżał w rozkoszy.
Meade delikatnie poodpinał drobne, perłowe guziczki przytrzymujące
przód białej bluzki i, jakby odpakowując bezcenny dar, zsunął ją z ramion
Brooke.
Przykrył dłońmi sterczące, mocne piersi. Zaczął je masować
144
delikatnie, okrężnymi ruchami. Przylgnęła do niego, pochylając się jak
wierzba na silnym wietrze.
Przesunął rękę niżej.
Rozpiął guzik. Potem zamek. Szybkie szarpnięcie i lniana spódnica
wraz z jedwabną halką opadły na podłogę. Jeszcze tylko przejrzyste rajstopy
i koronkowe majteczki w kolorze kości słoniowej chroniły jej ciało przed
jego wzrokiem i dotykiem.
Meade przyklęknął. Kiedy wstał, Brooke nie miała na sobie nic.
Rumieniec podniecenia zabarwił jej policzki. Była piękna.
Brooke sięgnęła do klamry czarnego skórzanego paska. Gdy
prowokująco przesunęła palcami po twardym kroczu, jego ciało wyprężyło
się jak cięciwa łuku.
Gdy wreszcie się rozdzielili, zrzucił z siebie spodnie i slipy. Jego
ciało, skryte częściowo w półcieniu, zachwycało swą męskością. Silne
mięśnie poruszały się pod opaloną skórą.
Brooke, przytulona, podniosła głowę i spojrzała na niego oczami
pełnymi miłości i pożądania. Zakrył jej usta.
Złączeni, osunęli się na łóżko.
Pocałunki.
Gwałtowne i parzące.
Wabiące... podniecające... nieskończenie erotyczne.
Brooke trzymała głowę na tej samej poduszce, w którą wtulała twarz
poprzedniej bezsennej nocy. Rozchyliła bezwiednie wargi. Meade pieścił jej
ciało gorącymi ukąszeniami. Potem, z niemalże pierwotnym krzykiem
pragnienia, zawładnął słodyczą jej wyczekujących ust. Przyjęła te poszu-
kiwania, wydając z siebie jęk rozkoszy.
Przesuwała dłońmi po całym ciele kochanka. Masowała silne,
szerokie ramiona, prężne plecy, otoczyła dłońmi muskularne biodra i
muskała paznokciami wgłębienie u podstawy kręgosłupa.
145
Ich nogi splotły się. Meade wsunął udo pomiędzy kolana dziewczyny.
Sprężyste włosy otarły się o jej delikatną skórę. Zacisnęła bezwiednie
mięśnie w niepohamowanym spazmie rozkoszy. Poruszała się niespokojnie,
czując ogarniający ją żar, który docierał do każdej komórki jej
wyczekującego ciała.
Pieścił okrężnymi ruchami języka jej sutki, powodując niemalże
bolesną rozkosz. Objął wargami i zaczął ssać w zaborczym, pełnym
pożądania rytmie.
Brooke była w stanie uczynić wszystko dla swego kochanka,
wszystko mu oddać. Wszystkie bariery zostały przełamane. Kochała go…
Próbowała mu to powiedzieć, lecz z jej gardła wydobył się tylko jęk
rozkoszy. Mogła wymówić tylko jego imię. Więc powtarzała je wciąż.
I nadszedł moment, gdy nie mogła już przedłużać oczekiwania
spełnienia. Meade, zespolony z ruchami kochanki, wiedział, kiedy ten
moment nastąpił. Ale to ona wprowadziła jego członka w siebie. I to ona
znalazła równowagę między rozkoszą płynącą z dawania i otrzymywania.
W ostatniej chwili Meade przewrócił się na plecy. Leżała teraz na
nim, obejmując go szczupłymi, długimi udami.
Brooke poruszała się rytmicznie, opierając dłonie na zmiętym
prześcieradle. Ochyliła tułów, pragnąc jeszcze większej jedności ich ciał.
Poczuła na biodrach ręce Meade’a.
Widząc pierwsze oznaki ogarniającej dziewczynę rozkoszy, Meade
stracił kontrolę nad sobą.
- Meade! - Brooke zamknęła oczy i odrzuciła do tyłu głowę. - Och...
och...
Świat rozpadł się na kawałki. Bez początku, bez końca.
Tworzyli jedność.
To była chwila prawdy.
I akt prawdziwej miłości.
- Tak bardzo cię kocham - powiedziała Brooke wiele, wiele minut
146
później. Policzek przytuliła do ręki opartej na nagim torsie kochanka.
- I ja cię kocham - odpowiedział, wodząc leniwymi ruchami dłoni po
uroczej linii jej pleców. Dziewczyna przyglądała mu się oczami o barwie
zielonych, wiosennych liści. Linia jej pełnych, różanych warg była
niezwykle kobieca.
Brooke westchnęła i przesunęła się nieco, ocierając o niego całym
ciałem.
Wygięła w łuk stopę i dużym palcem zaczęła wodzić wzdłuż jego
uda.
- Na kiedy ustalamy termin ślubu? - spytała.
- Hm... w jakiś czas po miodowym miesiącu.
- A kiedy to nastąpi? - zaśmiała się.
- Myślałem, że już go zaczęliśmy - odparł. W jego oczach zalśniło
rozbawienie.
Brooke zarumieniła się. Pochyliła głowę i ucałowała jego ramię.
- To znaczy... takie jest moje zdanie - powiedział ochrypłym głosem
Meade. Palcami rozczesał jej jedwabiste włosy i zachichotał.
- Cóż, to brzmi nieźle - odparła.
- Dziękuję. - Chwycił ją mocniej i przesunął wyżej. Wargami znalazł
miejsce na jej szyi, gdzie pod skórą wyczuwało się uderzenie serca. - A
kiedy ty chcesz wziąć ślub? - spytał.
Brooke spojrzała mu w oczy, muskając palcem jego policzek.
- Chyba jutro nie będzie zbyt wcześnie?
- Chcesz poczekać trochę, żeby się upewnić? - błysnął w uśmiechu
śnieżnobiałymi zębami.
- Jestem pewna - odparła. - Całkowicie - powiedziała rozmarzonym,
lecz przy tym zdecydowanym głosem.
- I ja także.
147
Nastąpiła chwila ciszy, w której żadne słowa nie wydawały się
konieczne.
- Czy możemy pobrać się na werandzie? - spytała wreszcie Brooke,
czując powracające podniecenie.
- Jeśli tylko zechcesz, możemy nawet spędzić tam miesiąc miodowy.
- Hm... - przepełniły ją wspomnienia.
- Zbyt prymitywne?
- O nie, wcale nie. - Zastanowiła się. Przypomniała sobie pytanie,
które chciała już dawno zadać. - Skoro mówimy o prymitywizmie...
- Słucham.
- Muzyka tamtej nocy...
- Aha, podobała ci się?
- Chciałabym wiedzieć, co to było.
- A jak sądzisz?
Językiem wypchnęła policzek i przesunęła palcami wzdłuż włosów
Meade’a.
- Hm... hm...
- Próbujesz to zanucić, czy zastanawiasz się nad tytułem? -
zażartował.
- Meade!
- Prawdę mówiąc, to specjalna składanka.
- Największe przeboje łowców głów?
- Niezupełnie.
- Ale blisko? - przesunęła rękę.
- Aha, tak... tak! - była blisko, a on stawał się coraz bardziej
podniecony.
148
- Powiedz wreszcie.
I po chwili powiedział jej. Z rozbawieniem patrzył na jej
rozszerzające się ze zdziwienia oczy i rumieniec wstydu na twarzy.
Stanowiło to niezwykły kontrast z jej wcześniejszym zachowaniem.
- Melodia... na czas kochania - powtórzyła. - Czy to dosłowne
tłumaczenie?
- Powiedzmy, kulturalne.
- Och...
- Zaskoczona?
- Nie - zaprzeczyła natychmiast, po czym zastanowiła się. - Prawdę
mówiąc…
- Tak?
- Już wtedy, tamtej nocy, pomyślałam sobie coś takiego - powiedziała
powoli. - To znaczy, o tej muzyce. To znaczy, niezupełnie pomyślałam...
raczej poczułam. Dlaczego dziś włączyłeś właśnie tę kasetę?
Meade zaczerpnął głęboko powietrza, zdając sobie sprawę, że nie
potrafi logicznie odpowiedzieć.
- Ta muzyka w pewien sposób sprowadziła cię tu. Myślę… myślę, że
miałem nadzieję, że dzięki niej powrócisz.
- Kiedyś mówiłeś, że nie wierzysz w magię plemienną - zwróciła mu
uwagę.
- Powiedziałem ci, że jej nie praktykuję.
- Ale czy w nią wierzysz?
- Wierzę… wierzę w cuda. Mam przy sobie taki cud. - Jego oczy
przepełnione były zachwytem. - Kocham cię, Brooke Livingstone. Kocham
cię… kocham…
Dziewczyna odpowiedziała mu tym samym.
- Meade?
149
- Tak?
- Sądzę, że powinieneś skopiować tę kasetę.
- Jedna kopia wystarczy?
- Hm... jedną należałoby schować do sejfu.
- Widzisz dla niej jakieś zastosowanie w przyszłości?
- Mm. To na wszelki wypadek. Za pięćdziesiąt lat, kiedy będziemy
obchodzić złote gody, orkiestra może nie umieć tego zagrać.
150
EPILOG
Zgodnie z aktem urodzenia, otrzymanym z agencji adopcyjnej,
dziewczynka nazywała się Joy.
Według Brooke żadne inne imię nie byłoby bardziej odpowiednie.
Wróciła właśnie z pracy i zastała męża drzemiącego na łóżku. Ich
półroczna córka spała na jego nagim torsie. Niemowlę rozpostarło szeroko
ramiona i nogi, a zawinięty w pieluszkę tyłeczek sterczał w górę. Srebrna
niteczka śliny perliła się w kąciku różowych usteczek dziecka.
Brooke, uśmiechając się do siebie, podeszła cicho do łóżka i usiadła
na brzegu materaca. Zmierzwiła ciemne loki Joy, po czym położyła dłoń na
wypiętej pupci. Miała właśnie zamiar wyszeptać imię Meade’a, gdy ten
otworzył oczy.
- Jesteś w domu.
- Joy ma mokrą pieluchę - odpowiedziała, całując go.
- Jest w tym zadziwiająco dobra - odparł, krzywiąc się nieznacznie.
Usiadł, przytrzymując dziecko. Dziewczynka poruszyła się i zmarszczyła
buźkę, stając się na moment podobna do chochlika. W chwilę później
uniosła swe niemal przezroczyste powieki. Oczy miała brązowe i okrągłe,
zupełnie jak czekoladki.
- Dzień dobry - powiedziała czule Brooke. - Jak spędziliście dzień?
Joy ziewnęła szeroko.
- Dziękuję bardzo - zaśmiał się Meade. Przytrzymując dziecko ręką,
wychylił się i pocałował żonę. - Zmienię jej pieluszkę, a ty się przebierz.
- Zgoda.
Po pięciu minutach, gdy Brooke weszła do dziecięcego pokoju,
ujrzała Meade’a stojącego przy łóżeczku i patrzącego z podziwem na Joy.
- Jest piękna, prawda? - zachwyciła się Brooke.
151
- Wdała się w matkę.
Brooke zaśmiała się ochryple.
- Przy pomocy pochlebstw umie pan wszystko załatwić, doktorze
O’Malley.
- To nie pochlebstwa, kochanie. To prawda.
- Hm… zgoda - zadrżała, gdy przesunął palcami wzdłuż jej ciała. -
Gdy Joy trochę podrośnie, muszę koniecznie ostrzec ją przed Grekami,
którzy obsypują dziewczęta gładkimi słówkami.
Tym razem on się zaśmiał. Brooke oparła głowę o jego ramię.
- I co dziś robiliście? - spytała.
- To co zwykle. Spaliśmy. Jedliśmy. Odbijało nam się. Moczyliśmy
pieluszki. Pojechaliśmy na uniwersytet i sprawiliśmy, że dziekan wydziału
tatusia zamienił się w słup soli.
- Bardzo śmieszne.
- Wspaniałe - przerwał na moment. - Odrzuciłem propozycję
stypendium w terenie.
- To znaczy, że nie wyjeżdżasz na lato? - Brooke spojrzała nań
zaskoczona i zadowolona.
Meade potrząsnął głową.
- Nie musisz zostawać…
- Ale chcę.
- Lecz... - Jasne, że perspektywa jego wyjazdu nie napawała Brooke
szczęściem, ale zdawała sobie sprawę, że poślubiła mężczyznę, którego
praca polega między innymi na częstych wyjazdach.
- Kochanie, to zarówno dla mnie, jak i dla ciebie i Joy zapewnił ją. -
Lubię uczyć. I, na Boga, mam aż za dużo pracy w laboratorium. Poza tym,
chciałbym wreszcie skończyć książkę. - Spojrzał na nią prowokacyjnie. -
Zakładając oczywiście, że uda mi się zadowolić mojego niezwykle
152
wymagającego domowego wydawcę.
- Och? - Brooke uniosła delikatnie brwi.
- Ta kobieta jest nienasycona. Nie sposób ją zaspokoić.
- To brzmi okropnie.
- No, tego bym nie powiedział...
Pocałunek, początkowo delikatny, przerodził się w namiętny.
- Hm... - westchnęła Brooke. Przytuliła się do niego, opierając się na
nim całym ciężarem. - Może, gdybyś nie doprowadzał swego wydawcy do
szału, praca nad książką posuwałaby się szybciej? - zasugerowała.
- Tak sądzisz?
- To możliwe... - potarła policzkiem o jego tors i objęła go w pasie. -
Nie będziesz tęsknił za dżunglą?
- Przez dwadzieścia lat spędziłem w dżungli prawie każde lato.
Prawdę mówiąc… - przerwał, usiłując się skupić. Zdawał sobie sprawę, że
jego instynktowna potrzebna poszukiwań, „dowiadywania się, co tam jest”,
nigdy nie zaniknie. Ale niepokój, który tak długo nim rządził, gdzieś się roz-
płynął. Ojciec miał rację. Meade potrzebował własnej rodziny. - Może się
starzeję - zauważył smutno.
- Starzejesz! - Brooke spojrzała na niego z oburzeniem. Zobaczyła
iskierki w jego oczach i zrozumiała, że tylko żartował. - Trzydzieści pięć lat
to jeszcze nie emerytura, Archimedesie O’Malley! - oznajmiła śmiertelnie
poważnie.
- Twoje słowa podnoszą mnie na duchu - odparł z uśmiechem.
- Co więcej, mężczyzna, który może... - wspięła się na palce i
wyszeptała mu do ucha zakończenie zdania. - Czy sądzisz, że na to jesteś
także za stary?
- Właściwie to brzmi niezwykle zachęcająco.
- Więc?
153
- Co więc? - zaczął łaskotać ją przez ubranie.
- Więc na co jeszcze czekasz? - spytała ochryple.
- Cóż, nie chciałbym działać zbyt szybko...
- M-Meade!
- Kocham cię, Brooke Livingstone O’MaIley - powiedział, po czym
pochylił się, przełożył rękę pod kolanami dziewczyny i podniósł ją do góry.
To, co nastąpiło potem, było zdaniem Brooke czystą magią.
154