background image

 

 

Platon

  

 

F A J D R O S  

 

 

 

OSOBY DIALOGU: 

SOKRATES 

FAJDROS

 

 
 
 

SO KRATES

.

 

No więc mo że opowiesz?  

FAJDROS

.

 

Tak, tak, Sokratesie; to właśnie coś dla ciebie do słuchania. Bo mowa, o którejś my rozmawiali,  miała 

strasznie e rotyczny temat. Lizjasz opisał zabieg i miłosne około ja kiejś pię kności, ale  nie  ze strony miłośnika, i w 
tym  właśnie  cały  figiel.  Bo  mówi,  że  powinno  się  raczej  obdarzać  wzg lędami  tego,  który  nie  kocha,  niż  tego, 
który kocha. 

SO KRATES

.

 

To znako mity mąż! Żeby on tak napisał, że się powinno raczej ubogiego przyjmo wać niż bogatego, i 

starego raczej niż  młodego, i jaki tam  jeszcze ja jestem i niejeden z nas. To by dopiero były mowy „ku lturalne i 
społeczne"! 
 
Ja się tak zapaliłem do słuchania. że choćbyś tym spacerkiem  i do Megary zaszedł i,  jak  Herodikos zaleca, spod 
samych mu rów miejskich nazad wracał, nie opuszcza cię na krok.  

FAJDROS

.

 

Co  ty  mówisz,  Sokratesie  poczciwy!  Ty  myślis z,  że  co  as  Lizjasz  długi  czas  i  p rzy  wolnej  głowie 

układał, on, pierwszy pisarz współczesny, to ja,  laik, potrafię. pamięci powtórzyć,  jak się natęży — tak  jak on? 
Daleko mi do tego, chociaż przyznam się, że chciałby m. Wolałby m to niż worek złota! 

SO KRATES

.

 

Ej,  Fajdrosie!  Jeżeli  ja  Fajdrosa  nie  znam,  to  chyba siebie  samegom  zapo mniał.  Ale  ani  jedno,  ani 

drugie nie zachodzi. Doskonale wie m, że  on tej mowy Lizjasza n ie jeden ra z słuchał, 

ale  kilka ra zy. Raz po ra z 

prosił, żeby mu powtarzać, a tamten powtarzał bard zo chętnie. A temu nawet i tego nie było dość! To też wziął w 
końcu rękopis do ręki, przeglądał na nowo to, co go najwięcej pociągało. Nad tą robotą siedział od rana, zmęczył 
się i poszedł się przejść. A wid zi  mi się, dalibóg, że wy kuł  mo wę na pamięć; chyba że była  może bard zo długa. 
A  szedł  za  miasto,  żeby  ją  przedeklamo wać.  Spotkał  po  drodze  człowieka,  który  cierpi  na  słuchanie  mó w. 
Zobaczył go; zobaczy ł i ucieszył się, że będzie miał towarzysza zachwytów, i poprosił go z sobą. A kiedy go ten, 
rozkochany w mowach, prosi o powtórzenie,  len zaczyna robić ceregiele,  że naprawdę nie  ma ochoty mówić. A 
na  końcu,  gdyby  go  człowiek  nie  był  chciał  po  dobrej  woli  słuchać,  byłby  gwałtem  był  mówił.  Więc,  mój 
Fajdrosie, poproś Fajdrosa, żeby to, co l tak za chwilę zrobi, już teraz raczył zrobić!  

FAJDROS

.

 

No nie; doprawdy; to dla mn ie jest ogromna korzyść  — tak, jak potrafię,  mó wić.  Ty m bardziej że ty, 

zdaje się, nie puścisz mnie, zan im ci n ie powiem; inna rzecz, jak.  

SO KRATES

.

 

To bardzo ci się dobrze zdaje!  

FAJDROS

.

 

No  to  już  tak  zrobię.  Bo  rzeczy wiście,  Sokratesie,  stów  zgoła  nie  u miem  na  pamięć.  Tylko  z  treści 

pamiętam  prawie  że  wszystko,  czy m  się,  jak  Lizjasz  mówił,  ró żni  zakochany  i  nie  kochający,  i  to  punkt  za 
punktem przejdę po kolei, zacząwszy od pierwszego,  

SO KRATES

.

 

Przejd ziesz,  przejd ziesz,  pokazaws zy  przede  wszystkim,  kochanie,  co  to  tam  masz  w  lewy m  ręku  

pod  himatione m!  Bo  ja   zgaduję,  że  właśnie  tę  mowę .  Jeśli  to  ona,  to  bądź  przekonany,  że  ja  cię   wpra wdzie  

bardzo  kocha m,  a le  skoro  tu  jest  i  Lizjasz  —  nie   ma m  wielkiej  ochoty  służyć  ci  za  oka z  do  ćwic zeń  kraso -
mó wczych. Więc dawaj no to, pokaż! 

FAJDROS

.

 

Daj spokój; prysła moja nadzieja w tobie; myślałem, że się trochę przećwiczę. Więc mo że usiądziemy, 

gdzie chcesz, i będ ziemy  czytali?  

SO KRATES

.

 

Chodźmy stąd; wróćmy się wzdłu ż Ilissu, a potem gdzie bądź usiądziemy spokojnie.  

FAJDROS

.

 

Doskonale  się  trafiło,  że  nie  ma m  trzewików  na  sobie.  No,  ty  oczywiście  nigdy.  Wiesz:  najlepiej 

chodźmy rzeczką, zama czawszy nogi. To nie jest nieprzyjemne, szczególnie o tej porze ro ku i dnia.  

SO KRATES

.

 

No to id ź naprzód i rozg lądaj się, gdzie by mo żna usiąść. 

background image

 

FAJDROS

.

 

Widzisz ta mten jawor, ten wysoki?  

SOKRATES. A lbo co? 

FAJDROS

.

 

Tam cień jest i wiatru trochę, i trawa; jest gdzie usiąść, 

mo żna się i wyciągnąć, jak wolisz. 

SO KRATES

.

 

No, no, pro wadź. 

FAJDROS

.

 

Słuchaj, So kratesie, czy to nie stąd gdzieś, znad Ilissu, powiadają, Boreasz porwał Orejtyję? 

SO KRATES

.

 

A powiadają. 

FAJDROS

.

 

Może to właśnie stąd? Bo jakąż to cudna, czyściutka  i przejrzysta woda. Doskonale by się tu  mogły  

dziewczątka bawić c nad brzeg iem. 

SO KRATES

.

 

To nie stąd; to tam niżej,  z  jakie dwie, trzy staje, gdzie się przechodzi do świątyni Artemidy. Tam 

jeszcze gdzieś jest ołtarz Boreasza. 

FAJDROS .

 

Nie uważałem. A le powiedz, na Zeusa, Sokratesie, czy ty w ten mit wierzysz?  

SO KRATES  

Gdybym  i  nie  wierzył,  tak  jak  mędrcy  dzisiejsi,  nic  by  w  tym  nie  było  szczególnego.  Wtedy   

mędrkował bym  i  mówił,  że ją tchnienie Boreasza  zepchnęło ze skał pobliskich,  kiedy się bawiła z Farmakeją, a 
kiedy w ten sposób zginęła,  zaczęto  mówić,  że  ją  Boreasz porwał. A  mo że  z pagórka Aresa; bo opowiadają 

taki  mit,  że to stamtąd, a nie stąd została porwana. Ja to,  wiesz,  Fajdrosie, uważam  za rzeczy bard zo  miłe, ale 
żeby  się  tym  zajmować,  do  tego  trzeba  kogoś,  kto  ma  dużo  zdolności,  sił,  czasu,  cierpliwości,  choćby  już 
dlatego,  że  potem  musisz  centaury  stawiać  na  dwie  nogi  albo  i  Ch imerę,  a  pole m  zatrzęsienie  rozmaitych 
Go rgon, Pegazów  i  innych jakichś dziwolągów g łupich i nie  wia domo do czego podobnych. Jak by człowiek  w 
to nie wierzy ł, a brał się do wytłu maczen ia wszystkiego na gruby, chłopski rozu m, to bardzo by du żo na to czasu 
potrzeba  i  głowy.  Ja  całkiem  nie  mam  na  to  głowy  i  czasu.  A  to,  widzisz,  dlatego:  ja  nie  jestem  w  stanie,  jak 
napis w De ltach powiada, poznać siebie samego. Więc mi się to ś mieszne wydaje, kiedy siebie jeszc ze n ie zna m, 
bawić  się  w  takie  nieswoje,  niesamowite  dociekania.  Więc  mato  się  tymi  rzecza mi  interesuję;  biorę  je  tak  jak 
wszyscy  inni  i,  jak  mó wię,  nie  to  badam,  ale  siebie  samego,  czy  ja  sam  nie  jestem  bydlę  bardziej  zawiłe  i 
zakręcone, i nadęte niż Tyfon, czy też prostsze i bardziej  łaskawe, które  z natury ma w  sobie coś boskiego i coś 
niskiego. Ale, przyjacielu, tak po między wierszami — czy to nie to drzewo, do któregoś nas prowadził?  

FAIDROS

.

 

Tak, to właśnie ono. 

SO KRATES

.

 

Na Herę! Toż to śliczna ustroń. Ten jawor ogromn ie rozłożysty i wysoki. I ta wierzba wyso ka, a  

śliczny cień daje, a taka cała obsypana kwieciem; będzie nam tu cudnie pachło. A jakież miłe źródełko p łynie   
spod jaworu. Bardzo zimna woda, mo żesz nogą spróbować. Dziewice i posągi święte pod drzewami; widać, to  
uroczysko Acheloosa i nimf jakicheś. A proszę cię, ten wiatr tutaj — jaki strasznie miły i łagodny. To letni wiatr  
tak szu mi, a p rzy n im świers zczó w chór. A le z tego wszystkiego najlepsza tra wa i najładniejs za, żeby się tak  
przeciągnąć tam na ty m łagodnym wzniesieniu. Doskonaleś wyprowad ził, kochany Fajdrosie. 

FAJDROS

.

 

Wiesz co, żeś ty jakiś dziwny człowiek. Zupełnie tak  mó wisz, jakbyś nie wiado mo skąd przyjechał, a 

nie  był  tutejszy.  Ty  się  w  ogóle  n igdzie  z  miasta  w  okolicę  n ie  ruszasz  i  bodajżeś  jeszcze  n igdy  nie  był  za 
mura mi. 

SO KRATES

.

 

No, wybacz  mi,  mój kochany. Ja się przecież  lubię uczyć, A okolice i drzewa niczego  mnie nie chcą 

nauczyć, tylko ludzie na mieście. Ale zdaje mi się, żeś ty dla mn ie znalazł le karstwo na chodzenie, doprawdy; bo 
lak  jak się wygłodniałe cielę prowad zi,  że  mu się przed pyskiem jakimś wiechciem trzęsie czy gałęzią, tak ty mi 
będziesz  pod  nos  podsuwał  mowy  w  rękopisie  zwinięte  i  ciągał  za  sobą  po  całej  Attyce,  czy  gdzie  tam  dalej 
zechcesz. Ty mczasem,  kiedy m ju ż tu zaszedł, wyciągnę się na trawie, a ty przy jmij dowo lną pozycję, byleby ci 
czytać było wygodnie, i czytaj.     

FAJDROS

.

 

To posłuchaj! O co mi chodzi, wiesz, i  że za właściwą uważam taką rzecz pomiędzy nami, toś słyszał. 

Sądzę zaś, że nie powinno mnie o mijać to, czego pragnę, dlatego że właśnie zakochany w tobie nie jestem. 
Toż takiemu pó źniej  żal każdej wyświadczonej p rzysługi, skoro tylko  żąd zę nasyci. A taki  jak ja nigdy nie  ma 
okresu wyrzutów. Bo n ie z musu przysługi wyświadcza, ale  z dobrej wo li o drugiego dba, ja k mo że; ta k że lepie j 
by i około własnych spraw nie chodził. 

   A  jeszcze   ci,  co  kochają,  notują  sobie  wszystkie  straty  materia lne,  jakie  ponieśli  prze z  miłość,  i  ws zystkie 
przysługi  osobiste,  a  zważywszy  jeszcze  to,  ile  ich  to  wszystko  trudów  kosztowało, 

uważają,  że  rachunki 

dawno wyrównane i nic się od nich więcej nie nale ży ukochanej osobie. Natomiast ci, co nie kochają, nie mogą 
się  ani  tym  zasłaniać,  że  przez  to  zaniedbują  interesy  prywatne,  ani  wymawiać  mogą  trudy podczas  zabiegów 
poniesione, ani się skarżyć,  że się przez to  z rod ziną poró żnili. Zaczem skoro tyle ujemnych stron odpada, nie 
pozostaje nic, jak tylko dbać wed le najlepszej wiedzy i woli o względy drugiej strony. 
     A  potem,  jeśliby  kochających  cenić  dlatego,  że  o  swy m  afe kc ie  najwyższy m  zapewnia ją  tych,  których  w 

danej  chwili  kochają,  i  mówią,  że  gotowi  i  słowe m,  i  czyne m  poróżn ić  się  ze  wszystkimi  dla  p ięknych  oczu 
osób ukochanych, łatwo poznać,  jaka to prawda, skoro  zawsze  wy żej cenią tych, w których się  kiedyś później 

background image

 

kochają,  i  gotowi  się   nawet  źle   obchodzić  z  d awn iejszy mi  przed mio tami  miłości,  jeśli  się  to  późn iejszy m 
podoba. Więc któż wid ział wdawać się w coś podobnego z ludźmi cierpiący mi wadę tego rodzaju,  że nie brałby 
się do jej leczenia nikt,  kto ma doświadczenie w tych sprawach? Przecież sami przyznają, że stan ich to choroba 
raczej n iźli  zdro we  zmysły,  i choć  wied zą, że u nich  w g łowie  źle, n ie u mieją  zapanować nad sobą. Toteż jak 
mogą, przyszedłs zy do siebie, u znawać za dobre to, czego im się chciało w tym stanie osobliwy m?  
   I to zwa ż,  że gdybyś chciał wybrać najlepszego spośród tych, którzy cię kochają, to niewie lki  miałbyś wybór; 
przeciwn ie, gdybyś spośród innych ludzi szukał tego, który by ci najwięcej odpowiadał,  wybór  masz ogro mny. 
Przeto znacznie  więks ze  jest prawdopodobieństwo, że  właśnie gdzieś międ zy tymi wielo ma będzie e człowiek 
godny twej przyjaźn i. 

     A  jeśli  się  obawiasz  sądu  opinii  public znej,  abyś  się  nic  vii  skomp ro mitowa ł,  kiedy  się  ludzie  o  tym 
dowiedzą, to przecież lu dzie zakocham zawsze myślą, że im cały świat zazdrości tak jak oni jedni drugim, przeto 
ich język świerzbi  i ambicja podnieca do przechwałek przed wszystkimi,  że  ich trudy nic poszły na marne, a ci, 
co nie kochają, są od nich mocniejsi — wolą to, co napra wdę dobre, niżeli sła wę u ludzi.  

    Opróc z tego ludzie się  zawsze   muszą dowied zieć i  zobaczyć, je że li się  ktoś w kimś kocha i chodzi  za nim,  i 
robi  z tego wielką  s rzecz,  lak że jak  ich tylko  ktoś zobaczy ro zmawiających,  zaraz  myśli,  że albo  właśnie coś 
mied zy nimi było, albo zaraz będzie. A ty m, którzy się n ic kochają, n ikt nawet nie myśli brać za złe schadzki, bo 
każdy wie, że trzeba się n ieraz z drugim zobaczyć, czy to z przyjaźni, czy dla jakiejś innej p rzy jemności.  
    I jeszc ze  jedno: je żeli się obawiasz  zbliżeń osobistych, bo uważasz,  że trudno o przyjaźń trwałą , i niech tylko  
zajdzie  jakieś  nieporozu mienie,  to  nieszczęście  dla  obu  stron,  a  tyś  dal,  co  masz  najdroższego,  więc  i  tracisz 
ogromnie  wiele   —  w  ta kim  ra zie  więcej  się  obawiać  powinien  byś  tych,  którzy  kochają.  Ich  przecie ż  ka żdy 

drobiazg w ro zpacz wp rawia i wszystko się dzieje, zdanie m ich, tylko na ich nieszc zęście.  

    W ięc te ż unie mo żliwiają  ukochanym osobom  wsze lkie stosunki  z lud źmi, bo się boją  ludzi  za mo żnych, aby 
ich nie przewy ższyli  majątkiem, a  ludzi  wykształconych także, aby nie przyćmili p ozio mem u mysłowy m. A lbo 
jeśli  kto jaką inną zaletę posiada, każdego pilnują, czy  jakiego wpły wu nic wy wiera,  l tak cię od wszelkich sto -
sunków  z  ludźmi  odwiodą,  że  będziesz  sam  wśród  ludzi  jak  palec,  a  nie  będziesz  miał  przyjaciela.  A  jeśli 
zechcesz swego dobra patrzeć i być mądrzejszy m niż oni, nieporo zu mienie będziesz mia ł gotowe.  

    A  jeśli  ktoś  wcale  n ic  kochał,  a le  ja ko  dzie lny  mą ż  tak  postąpił,  ja k  mu  było  potrzeba,  ten  nie  będzie  
zazdrosny o towarzyskie zb liżen ia; przeciwnie: niechętnie by patrzy ł n a tych, którzy by cię unikali; u ważałby, że 
się  chyba  krzywią  na  ciebie,  a  stosunki  towarzyskie  to  rzecz  pożyteczna.  Toteż  znacznie  więks ze  prawdo -
podobieństwo, że się stosunek z takim czło wiekiem w przy jaźń ro zwinie niż w n ienawiść.  
A  oprócz  tego  niejeden  kocha  dlatego,  że  mu  się  ciało  jakieś  podobało  prędzej,  nim  charakter  czyjś  poznał  i 
stosunki  domo we,  przeto  bardzo  n iepewna  to  rzecz,  czy  taki  zechce  być  przyjacielem  jeszcze  i  wtedy,  kiedy 
przestanie pragnąć. Ale jeśli się  jacyś ludzie nie  kochali nigdy, ale  żyjąc  z sobą od dawna w przyjaźni  zbliżają 
się do siebie, to niepodobna, żeby ich przyjaźń umn iejs zyć miało to, co im przyjemność daje obopólną; nic  — to 
będą dla nich trwale pamiątki na przyszłość. 
 
    A opróc z tego z pe wnością lepszy m się staniesz, je żeli mn ie posłuchasz racze j n iż zakochanego w tobie. Bo   
taki najniesłuszniej w świecie będzie ch walił wszystko, co tylko powiesz czy zrobisz, bo z jednej strony boi się  
twojej niechęci, a polem sam gorzej widzi, tak go żądza zaślep ia. Bo takie rzeczy  miłość z lud źmi wyprawia:  
nieszczęśliwy m każe się gryźć rzeczami, który mi by się nikt inny nie martwił, a szczęśliwy m chwalić każe i   
takie  rzeczy,  któ rymi  się  cieszyć  nie  warto.  Toteż  raczej  żało wać  należy  ludzi  kochanych niże li  im  za zdrościć. 

Ale jeśli mnie posłuchasz, będę z tobą obcował nie dla ch wilowej rozkoszy, ale i na przyszłość  

będzie z tego pożytek, i nie miłość nade mną będzie panowała, c ale ja sa m nad sobą, ani o drobnostki między  
nami awantur nie będzie i nienawiści, tylko o wielkie rzeczy pomaleńku, po troszku się kiedyś pogniewamy, bo  
ci mimo wolne uchybienia przebaczę, a u myślne będę się starał odsuwać. To jest jedyny probierz przy jaźni, która   
ma trwać długo. 
   A jeśli c i to przed oczyma słoi, że nie  może się silna przyja źń za wią zać ta m, gdzie  miłości nie ma, to zastanów 
się, że w takim razie anibyśmy synów nie powinni kochać, ani ojców, ani  matek, Bilibyśmy wiernych przyjaciół 
pozyskać nie mogli, bo te stosunki nie wyrastają z żąd zy lego rod zaju, tylko na całkiem innym tle.  
Poza  ty m,  jeśliby  nale żało  zawsze  ty m  ustępować,  którzy  nas  potrzebują  najwięce j,  toby  potrzeba  i  w  innych 
sprawach uwzględniać nie ludzi najlepszych, ale najbardziej potrzebujących. Tacy będą najwdzięczniejsi, bośmy 
im najprzy krzejszy brak usunęli. A więc i na przyjęcia do domu własnego nie najbliższych przy jaciół  zapraszać 

background image

 

należy, ale tych, co się wpraszają i chcą się napchać do syta. Tacy cię będą kochać i chodzić za tobą, i pod same 
drzwi  przy jdą,  i  cieszyć  się  będą  najwięcej,  i  ogro mn ie  będą  wdzięczn i,  i  wszystkiego  najlepszego  ci  będą 
życzy li. 
    W ięc  uwzg lędniać  mo że  nale ży  n ie  tych,  którzy   nas  potrzebują  najwięce j,  ale   tych,  którzy  się  najlepie j 
odwdzięczyć potrafią. 
I nie tych, którzy ty lko kochają, ale tych, którzy są nas najgodniejsi. 
I  nie  takich,  którzy  się  wdziękami  twy mi  nasycą,  ale  którzy  się  l  ch lebem  z  tobą  podzielić  zechcą,  kiedy  się 
postarzejesz.  I  nie  takich,  którzy   się  potem  chwalić  będą  przed  ludźmi,  ale  takich,  którzy  o  wszystkim 
przy zwo icie przed ludźmi zamilczą. 
    I nie  tych, którzy się krótki c zas nami interesują, a le tych, którzy przyjac iółmi zostaną przez ca łe życic.  
I  nie  tych,  którzy  gdy  ich  żąd za  odejdzie,  szu kać  będą  pozoru  do  zwady,  ale  takich,  którzy  gdy  ich  piękność 
opadnie, dopiero w cały m blasku d zielności wystąpią. 
    W ięc  pa mięta j  o  tym,  co  mówię,  a  l  to  zwa ż,  ze  i  przyjac ie le  za kochanym  nie ra z  c zynią  uwagi,  że  się  źle  
prowadzą,  a  takiemu,  który  nie  kocha,  nikt  z  b liskich  nigdy  nie  czynił  wyrzutów,  jakoby  się  przez  to  źle 
urząd zał. Ale  mo że chcesz  mn ie  zapytać, czy ci  radzę  względami obdarzać  wszystkich,  którzy cię n ie kochają? 
Ja myślę, że nawet zakochany w tobie nie chciałby, żebyś się tak odnosił do wszystkich, którzy c cię kochają. Bo  
ani  to  wypada  ze  wzg lędu  na drugiego,  ani się  to udać  może,  jeśli  chcesz,  żeby  ludzie  o   tym  nie  wiedzieli.  A 
trze ba, żeby stąd żadna nie wynika ła szkoda, ale po żytek dla  obu stron. 
Zdaje mi się, że dość tego, co powiedziałem; a jeśli jeszcze czego pragniesz i myślisz, żem pominął, to się pytaj!  
Jakże ci się, Sokratesie, ten odczyt wydaje? Nieprawdaż, że nadzwyczajny! I w ogóle, i p rzez ten dobór słów! 

SO KRATES

.

 

Ależ  to  wprost  boska  rzecz,  przy jacielu  —  to ż  ml  zupełn ie  mo wę  odebrało.  A  kiedy m  na  ciebie 

patrzał, jak czytasz, Fajdrosie, miałem wrażen ie, że cię ten odczyt cieszy, a że się na ty ch rzeczach n ie ro zu miem 
tak dobrze jak ty, więc s zedłem za tobą i w ślad za tobą w szal zachwytu wpadałem, boska głowino!  

FAJDROS

.

 

A tak, naturalnie, przecież ty żartujesz! 

SO KRATES

.

 

Uważasz, że żartuję, a n ie mó wię serio?  

FAJDROS

,

 

Oczywiście,  Sokratesie;  ale  lak  naprawdę  powied z,  na  Zeusa,  na  patrona  przyjaźni:  czy  potrafiłby 

który Grek coś lep iej i więcej powied zieć na ten teroal?  

SO KRATES

.

 

Jak to? To  mamy  i  z tego wzg lędu odczyt chwalić,  że autor powiedział, co potrzeba, a n ie tylko  z 

tego  punktu,  że  zwroty  były  jasne,  okrągłe,  dosadne  i  wycyzelowane?  Jak  potrzeba,  to  niech  i  tak  będzie  dla 
twojej przyjemności, bo ja tego nie uwa żałem; taki jestem ladaco. Tyłko m na retoryczną stronę zwracał uwagę, a 
to  mało,  pewn ie  nawet  i  wed ług  Lizjasza.  l  takie  odniosłem  wrażen ie,  Fajdrosie,  chyba  że  będziesz  innego 
zdania,  że on po dwa i po trzy razy jedno i to samo powtarza, jakby nie miał naprawdę wiele do powiedzenia na 
ten jeden temat albo jakby  mu na czy mś takim nie  zależało. I  miałem  wrażen ie,  że on się popisu je jak  młod zik 
na  zapasach;  chce  pokazać,  że  jedno  i  to  samo  potrafi  i  tak,  i  inaczej  powied zieć,  a  zawsze  to  znako micie 
wypadnie. 

FAJDROS

.

 

Pleciesz, Sokratesie. Przecież odczyt ma przeważn ie je den i ten sam temat. A z tego, co można z  lego 

tematu wydobyć i co by warto o nim powied zieć, on nie pominął niczego, tak że po jego odczycie nikt w ogóle 
nie mo że powiedzieć na len temat n ic więcej an i lepiej,  

SO KRATES

.

 

O,  tu  ci  się  nie  dam  przekonać,  choćbym  chciał.  Bo  starzy  i  mądrzy  ludzie  i  kobiety,  które  na  te n 

temat  mówiły  i  pisały,  przekonają  mnie,  że  nie  mam  racji,  nawet  gdybym  to  dla  ciebie  zrobił  i  przyznał  d 
słuszność. 

FAJDROS

.

 

A jacyż to? Gd zieżeś ty słyszał coś lepszego niż to? 

SO KRATES

.

 

Tak,  w  tej  chwili  nie  mogę  ci  przytoczyć.  Ale  naturaln ie,  żem  gdzieś  słyszał;  pewnie  gdzieś  u 

Safony, tej pięknej, albo u  mądrego Anakreonta, albo u któregoś z prozaikó w. A na jakiej podstawie to mó wię? 
Bo  jakoś  pełną  pierś  mam  i  czu ję,  że  miałby m  na  ten  temat  jeszcze  niejedno  do  powiedzenia:  coś  całkiem 
innego, a bodajże nic gorszego. Żem  ja Tego sam nie  wy myślał, to dobrze  wiem; ja się otwarcie p rzed sobą do 
głupoty  przyznaję.  Więc  nic  innego,  myślę,  tylko  we  mnie  jakieś  obce  źródła  wpadły  i  napełniły  mnie  jak 
naczynie ja kie. A le taki jestem

 

tu man, że i to m nawet zapo mniał, jak i od kogo co słyszałem. 

FAJDROS

.

 

Jesteś kapitalny i znako micie mó wisz. Jak i co od kogo słyszałeś, zaraz mi powiesz, nawet choćbym ci 

nie kazał. Zrób tylko tak, jak  mówisz. Sp róbuj powiedzieć coś lepszego, niż jest w tym rękopisie, a tyle samo co 
w nim, byle nie to samo. A ja ci, na dziewięciu archontów, przyrzekam, że ci  zloty posąg naturalnej wielkości w 
Delfach postawię; tak jest, nie ty lko mó j, ale i twój! 

background image

 

SO KRATES

.

 

Kochany jesteś i naprawdę złoty, mó j Fajdrosie, jeżeli myślisz, że ja wszystko u Lizjasza odrzucam i 

gotówem powied zieć coś zgoła innego, czego by i śladu nie było u niego. Coś się prze cież trafi  i u najlichszego 
pisarza.  Weźmy  na  przykład  to,  o  czym  mowa.  Pewnie;  jeżeli  kłoś  twierdzi,  że  należy  wzg lędami  obdarzać 
raczej nie  kochającego niż  zakochanego, to poza pochwalą rozsądku jednego i naganą nierozsądku drugiego  — 
to przecież  rzeczy oczywiste — cóż  mo że  jeszcze  więcej  mieć do powiedzenia? Więc uważam,  że na to trzeba 
prelegentowi pozwolić  i  mo żna się  z nim na ty m punkcie  zgodzić.  W takich  razach chwalić trzeba nie po mysł, 
tylko układ  materiału; natomiast tam, gdzie coś nie jest samo przez się oczywiste i niełatwe jako pomysł, chwali 
się oprócz układu i sam po mysł. 

FAJDROS

.

 

Zgadzam się zupełnie. Mówisz  w sam raz. Zrobię i  ja tak samo. Pozwolę ci  wyjść z tego założenia, że 

zakochany jest raczej chory w porównaniu z tym, który nic kocha, a jeśli poza tym potrafisz jeszcze coś więcej i 
lepiej niż Lizjasz powied zieć, to obok posągu synów Kypselosa w blasze złotej wykuty w Olimp ii stawaj! 

SO KRATES

.

 

Takeś się zapalił, Fajdrosie, bom zaczep ił two jego ko chanka; ja tak tylko tobie na złość i na żart; cóż 

ty  myślisz,  że  ja  naprawdę  chcę  jego  mądrość  zaćmić  i  jeszcze  bard ziej  figlarne  malowan ki  będę  ze  słów 
układał? 

FAJDROS

.

 

Oo, co do tego, przyjacie lu, to my zna my ten chwyt.  

Mówić  musisz, n ie  ma rady; tak jak potrafis z. Ale  żebyśmy sobie nie zaczęli oddawać pięknym  za nadobne, bo 
to  nudne  i  możliwe  tylko  w  ko medii,  to  uważaj,  żeby m  ci  znowu  nie  powiedział:  W iesz,  So kratesie,  jeżeli  ja 
Sokratesa nie zna m, tom i siebie  samego zapomn iał, i że chc iał mówić, ale  robił ce regie le. W ięc ro zważ to sobie, 
że  nie  pójd ziemy  stąd,  zanim  nie  powiesz  tego,  coś  mówił, 

że  masz  w  piersi.  Jesteśmy  sami  na  pustym 

mie jscu, a ja mocnie jszy jestem i  młodszy. Więc to wszystko raze m wziąws zy pod uwagę, chciej zro zu mieć , co 
ci mó wię, i nie doprowadzaj do tego, żebyś pod gwałtem mówił, jak nie po dobremu.  

SO KRATES

.

 

Ależ,  kochany  Fajdrosie;  ja  będę  bardzo  śmieszny,  kie dy  po  znakomitym  autorze  zechcę  bez 

przygotowania mówić na ten sam te mat. 

FAIDROS

.

 

A wiesz ty co? Przestań się ze mną przeko marzać. Ja tu mam jeszcze takie słówko, który m cię zmuszę 

do mówienia. 

SO KRATES

.

 

Nic mówże tego słówka. 

FAJDROS

.

 

Przeciwn ie. W łaśnie że powiem. A słówkiem ty m będzie przysięga. Przysięgam ci  więc — tylko  na 

które, na jakie bóstwo? o, może na ten lulaj jawor  — dalibóg, jeżeli  mi tu, w jego obliczu nie powiesz prelekcji, 
to ci nigdy ju ż żadnego odczytu, ale to żad nego, niczyjego nie pokażę an i nie opowiem. 

SO KRATES

.

 

Aj, aj, a ty galganie, a toś znalazł sposób na moją cie kawość literac ką; teraz będę musiał robić , co ci 

się podoba. 

FAJDROS

.

 

Więc czego się znowu wykręcasz? Co ci jest? 

SO KRATES

.

 

Nic  już,  kiedyś  coś  takiego  poprzysiągł.  Gd zieżby m  ja  ?

 

wytrzy mał  bez  takiego  pokarmu  

duchowego? 

FAJDROS

.

 

Więc mów! 

SO KRATES

.

 

Wiesz, jak to zrobię?  

FAJDROS. Co?  

SO KRATES

.

 

Zasłonię się i tak będę mówił, abym jak najprędzej wysypał wszystko. Gdyby m się patrzył na ciebie, 

to ze wstydu nie wiedziałbym, co dalej. 

FAJDROS 

Mów tylko, a poza ty m rób, co chces z.  

SO KRATES

.

 

W pomoc przybądźcie mi. Muzy, czy to dla śpiewu Rozg łośne, czy też od ludu gęślarzy ro zgłośnych 

takiście  dostały przydomek,  opowieść  mo ją  wspomó żcie,  do  której  mnie  ten  poczciwisko  zmusza,  aby  mu  się 
przyjaciel jego, którego ju ż i tak miał za męd rca, teraz jeszcze mąd rzejszy wydawał! 
Był sobie tedy chłopiec, albo raczej chłopaczek, bard zo piękny. A  miał  miłośnikó w bardzo  wielu.  Jeden z n ich 
bardzo był milutki a sprytny, i ro zkochany był w chłopcu podobnie jak inni;  
przekonywać go jednak zaczął,  że go nie kocha. Raz  mu się tedy zaczął napraszać i dowodził tego samego, że 
należy obdarzać wzg lędami n ie kochającego raczej n iż zakochanego. A mówił tak:  

Przede  wszystkim,  mó j  chłopcze,  jest  jedna  zasada,  od  której  się  wyjść  musi  w  każdej  porządnej  dys kusji. 

Przede wszystkim potrzeba  wiedzieć, o czym się  mówi, albo cała dyskusja na nic, bezwarunkowo . A  ludzie po 
większej części nie wied zą nawet o tym,  że n ie  znają  istoty każdej rzeczy. A jednak, tak  jak gdyby ją znali, nie 
porozumiewają  się  co  do  tego na  początku  rozważań,  toteż  w  dals zy m  toku  za  to  pokutują.  Bo  ani  się sami  z 
sobą potem, ani z drugimi pogodzić nie mogą. Więc żeby i nas obu nie spotkało to, co innym za złe bierzemy, to 
skoro mamy przed sobą temat, czy się należy wdawać w przyjaźń 2 zakochanym raczej, czy z nie kochającym, o 

background image

 

miłości naprzód pomówmy: czy m ona jest i jaką  ma władzę. Pogódźmy się naprzód co do tych określeń, a po - 

tem  mając  je  ciągle  na  oku  i  odnosząc  się  do  nich ustawiczn ie,  zastanówmy  się  nad  tym,  czy  miłość  pożytek 
przynosi, czy s zkodę. 

Że  miłość  jest  pewnym  po żądaniem,  to  rzecz  jasna.  A  że  i  ludzie  n ie  kochający  pożądają  tego,  co  piękne, 

wiemy . Więc czy m się ró żni kochający i nic kochający?  
Otóż  zważyć  potrzeba,  że  w  każdy m  z  nas  dwie  jakieś  mieszkają  istoty,  władczynie  i  przewodniczki,  za 
który mi id ziemy w tę lub w inną stronę. Jedna z nich, wrod zona, to pragnienie ro zkoszy;  
druga to nabyty rozsądek, który się do tego zwraca, co najlepsze. I czasem się te potęgi w nas zgadzają, a bywa, 
że się  i ró żnią.  I raz  jedna z n ich, a  innym  razem druga panuje. Władza  rozsądku, któ ry argumentami p rowadzi 
do tego, co najlepsze, i panuje, to „władza nad sobą", a pierwiastek pragnienia, które bezmyślnie ciągnie nas do 
rozkoszy i opanowuje, to  „buta". Ale buta  ma ró żne  imiona.  Bo  wiele  jest jej od mian  i rodzajów. Jeśli  która  z 
tych wielu istot w kimś ponad inne wyrośnie, len zaraz od niej prze zwisko dostaje, zgoła niepiękne i całkiem nie 
do pozazdroszc zenia. 

     Więc  la  żąd za,  która  w  za kresie  odży wian ia  się  przezwycię ża  na jlepsze  arg u menty  i  wsze lkie  inne 
pragnienia,  zwie  się  obżarstwem,  a  kto  ją  posiada,  ten  od  niej  przydo mek  dostaje.  W  za kresie  picia  zaś 
niepodzielnie  władająca i wiodąca do lego ludzi,  który mi owładnie,  jasna rzecz,  jak się będzie  zwała. Znamy i 
inne pokrewne żąd ze i wiemy,  jak  w każdy m wypadku nazwać tę, która nad innymi i nad człowiekiem  włada. I 
doskonale  ju ż  teraz  widać  to,  do  czego  nasze  dotychczasowe  rozważania  zmierzały.  A  lep iej,  że  się  to 
powiedziało,  niż  gdyby  nie,  bo  wszystko  teraz  jakoś  jaśniej  występuje.  Ta  żądza,  która  bezmyślnie  rozsądek 
nasz opanowuje, rozsądek  mający na celu to, co słuszne, a sama nas wiedzie do rozk oszy,  
jak ą piękność daje, 
żądza, którą  pokrewne  jej  pragnienia  do  piękna  ciał popędzają,
  ta  żądza,  len  pęd  zwycięski  od  swojej  potęgi 
popędem miłosnym się zwie. No co, Fajdrosie kochany, uważasz i ty, że coś jakby bóg we mn ie wstąpił?  

FAIDROS

.

 

Tak, tak, Sokratesie, coś niezwykłego u ciebie; tak de coś pędzi!  

SO KRATES

.

 

Więc  w  milczen iu  mn ie  słuchaj.  Doprawdy,  to  jakieś  o  cudowne  miejsce;  jak  będę  dalej  mó wił,  a 

zaczną mnie raz po raz nimfy brać, to się n ic dziw. Już teraz mówię p rawie w dytyrambach. 

FAIDROS

.

 

Naprawdę, że tak. 

SO KRATES

.

 

To tylko przez ciebie. A le słuchaj reszty. Może  mn ie nie  zaraz nawied zi to, co  ma przyjść.  Bogu to 

zostawmy  zresztą, a sa mi  wraca jmy do chłopaka i do naszych roztrząsań. Więc tak, przy jacie lu.  Czy m  jest to, o 
czy m  mó wić  mamy, powiedzieliś my i o kreślili. W ięc pamiętając o ty m,  idźmy  dalej  i powiedzmy ,  jaki pożytek 
względnie  jaka  szkoda  czekać  mo że  człowieka  oddanego  miłości  ze  strony  kogoś  kochającego  względnie  nic 
kochającego. 
     Oc zywista,  że  owładnięty  żądzą   a  nie woln ik  ro zkoszy  będzie   tak  kochanka  przyrząd zał,  żeby  mu  był  jak 

najmilszy. A choremu wszy stko miłe , co mu oporu nie stawia, a tylko co mocniejsze albo w i równej ja k on siły, 
to  mu  niemile.  Więc  zakochany  nigdy nie  zniesie  tego,  żeby  go  kochanek  wartością  przewyższał  albo  był  mu  
równy;  przeciwn ie,  zawsze  go  sam  słabszym  zrobi  i  biedniejszy m.  Słabszym  zaś  jest  nieuk  w  porównaniu  z 
mądry m,  tchórz  w  po równaniu  z  odważny m,  nie  u miejący  dwóch  słów  zło żyć  w  porów naniu  z  mówcą,  tępa 
głowa w porównaniu z bystrym. Kiedy tyle i wiele  innych intelektualnych braków zaczyna objawiać kochanek i 
tyle  ich  ma  z  natury  rzeczy,  to  zakochany  z  jednych się  cieszyć  musi,  a  o  inne  sam  się  stara,  jeśli  go  nie  ma 
ominąć  przyjemność  chwilowa.  I  musi  być  zazdrosny  i  utrudniać  kochankowi  wszelkie  inne  stosunki 
pożyteczne,  w  których  by  on dopiero  wyrósł  na  człowieka.  Ogro mną  mu  tym  szkodę  wyrząd za,  a  największą 
tym,  że  przed  nim  najlepsze  źródło  mądrości  zamyka.  Ty m  źródłem  boskim  jest  filo zofia,  od  której  miłośnik 
musi  kochanka  odwodzić  i  trzy mać  go  od  niej  z  daleka,  bo  się  boi,  żeby  nim  młody  czło wiek  nie  wzgardził. 
Wszystko  mo żliwe  będzie  robił,  żeby  kochanek  o  niczy m  w  ogóle  nic  miał  pojęcia,  a  tylko  się  na  miłośnika 
oglądał. Jemu  z takim najlepiej, ale to właśnie najgorsze dla tamtego. Więc  o ile chodzi o ro zwó j u mysłowy, to 
człowiek nawied zony miłością c żadną miarą się n ie nadaje na kierownika n i na towarzysza.  
     A ja k taki c złowie k, który pod przy musem  wewnętrzny m gonić musi  za tym, co przy je mne, a nie  za tym, co 
dobre, jak on będzie dbał o to ciało, który m zdołał owładnąć, tym się teraz  zajmiemy. Zobaczysz; będzie szukał 
miękkiego; on twardego nic chce, nie odpowiada  mu  to,  które  w czystym blasku słońca  wyrosło, ale gdzieś w 
półcieniu  zatęchły m, on  lubi ciało takie, co nie  zna tru dów i  walk i nie pamięta polu  zaschłego na sobie, a  zna 
tylko  miękki,  niemęski  tryb  życia,  także  o zdobione  niewłasnymi  farbami  w  braku  własnych  barw,  i  jakie  tam 
jeszcze  za ty m  idą nawyczki. To  jasna rzecz  i n ie  ma się co nad tym ro zwodzić.  Pod jeden wspólny nagłówek 
wszystko to podciągnijmy a id źmy dalej. 

background image

 

     Takie  c ia ło  na  wo jnie  i  w  innej  potrzebie   poważn iejs zej  to  dla  nieprzy jació ł  pociecha,  a  d la  przy jaciół,  a  

nawet dla samych miłośników, strach! To jasne; zostawmy to.  

     Z ko lei  rzeczy powiedzmy,  ja ki po żytek lub ja ką szkodę na mie niu przynosi obcowanie z  miłośnikie m i  jego 
kierunek  moralny.  Zro zu mie  to  każdy,  a  zakochany  najlepiej,  że  miłośnik  najwięcej  by  pragnął,  aby  jego 
kochankowi  brakło  dóbr  najbliższych  sercu,  najżyczliwszych  dusz,  darów  wprost  od boga  zesłanych.  Niechby 
był  sierotą,  nie  miał  ojca  i  matki,  ni  krewnych  i  przy jació ł;  oni  go  tylko  ganią  ciągle  i  utrudniają  mu  ono 
przemiłe  obcowanie.  A  jeśli  kochanek  zamo żny,  ma  pieniąd ze  czy  jakieś  inne  dobra,  w  będzie  się  miłośnik 
krzywił,  bo  chłopca  wtedy  dostać  trudniej,  a  jeśli  go  już  dostał  w  ręce,  nie  tak  łatwo  nim  wtedy  kierować. 
Wynika  stąd  jasno,  że  miłośnik  musi  zawistnym  okiem  patrzeć  na  majątek  kochanka  i  cieszyć  się,  jeśli  ten 
majątek przepada. Więc i bezżenny m, bezdzietnym, bezdo mny m, i to jak najd łużej,  rad by  mieć kochanka;  jak 
najdłużej pragnie sam tylko zrywać owoce, któ re mu tak s maku ją. 
     Są i  inne licha na świecie, ale diabe ł jakiś domiesza ł do każdego prawic pewien  mo ment rozkoszy. To lak  jak 
z  pochlebcą:  straszna  to  bestia  i  n ieszczęście  wielkie,  a  jednak  natura  w  n im  rozpuściła  jakąś  kroplę 
przyjemności;  krop lę  nic  bez  uroku.  Tak  samo  gani  niejeden  dziewczynę  publiczną  jako  element  szkodliwy,  i 
inne takie  nasienie c zy  zajęc ie  ludzkie, a  jednak bywają  takie dni,  właśnie te  rzec zy da ją c złowiekowi bodajże  
największą przyjemność. 
     Dla  kochanka jednak jest miłośnik nie tylko szkodliwy, a le ja ko c towarzystwo na co dzień zgoła nie znośny. 
Toteż i stare przysłowie powiada,  że zawsze szu ka swój swego. Nic dziwnego, uważam:  ludzie ró wnego wieku  
jednakie  mają  przyjemności,  podobni  są  i  stąd  łatwo  o  przyjaźń  między  nimi.  A  jednak  i  tacy  miewają  siebie 
dość.  Z  drugiej  strony nic  tak  człowiekowi  nie  ciąży  jak  przy mus.  A  to  właśnie  wchodzi  w  grę  obok  różn icy 
wieku w stosunku między miłośnikiem i kochankiem.  

   Bo ten starszy, ży jąc z młodszy m od siebie, n ie odstępuje go ani w dzień, an i w nocy; jakiś go mus 
wewnętrzny, jakieś żąd ło ukryte pędzi i da je mu n ieprze rwany sze reg przy je mności: on ko chanka widzi, słyszy, 
dotyka, pije go wszystkimi zmysłami, służy mu  wiern ie z rozkoszą. Tak, ale có ż stąd za pociecha dla kochanka i 
jakąż mu miłośnik ro zkosz dać potrafi, aby mu w ciągu długich dni i i nocy pożycia nie zaczęło życie brzydnąć 
do ostateczności? 
   To ż on patrzeć   musi na twa rz  już starą i prze kwit łą, a  za  ty m Idą  inne rzec zy, o  których i słuchać nie miło, a  
cóż dopiero mieć  z nimi ciąg le do czynienia pod ustawicznym przy musem? A ten nadzór ciągły i podejrzenia, a 
to  pilnowanie  na  każdy m  kroku  i  przed  wszystkimi,  a  te  niewczesne  ko mplementy  i  przesadne,  a  wyrzuty, 
których by czło wiek nawet od trzeźwego nie zn iósł, a cóż dopiero od nietrzeźwego, gd zie się i wstyd dołącza, bo 
ten się całkiem n ie krępuje w grubiaństwach. 

   Ja k  długo  kochał,  szkodliwy  był  i  wstrętny,  a  kiedy  kochać  przestał,  nie  zna  żadnych  obowią zkó w  na 
przyszłość, o której ty le m mówił i przysięgał, nieraz b łagał i p rzy rzekał, aż wreszcie utrzy mał  z biedą to pożycie 
ciężkie, ale ostatecznie jeszcze znośne w ponętnym świetle p rzyszłych wynagrodzeń. Teraz, kiedy się czas uiścić 
z mo ralnego długu, on zmien ia pana i władcę w swy m wnętrzu: ma teraz rozu m i moc nad sobą zamiast miłości i 
szału; kochanek nie spostrzega nawet, jak się z miłośnika zrobił inny człowiek. Żąda nagrody za to co, co było, i 
przypomina dawne postępki i słowa,  jak gdyby mówił do tego samego człowieka. A ten się wstydzi  i n ie śmie 
się przyznać,  że  ju ż jest kimś innym  i nie  mo że dotrzy mać owych przysiąg i obietnic, które był ów dawny jego 
bezro zu mny  rząd  wewnętrzny  zło żył.  On  d ziś  ju ż  ma  ro zu m,  ju ż  wytrzeźwiał;  nie  mo że  postępować  tak  jak 
dawniej, aby nie zaczął być do siebie dawnego podobnym i nic stal się znowu tym samy m. Zb iegiem się slajc  z 
lego wszystkiego; musi się teraz sam usunąć; on, dawny miłośnik; skorupka padła w drugą stronę; on się rzuca 
na łeb do ucieczki. A tamten  musi go ścigać; rzuca się l przeklina, a n ie wiedział tego i nie pamiętał na samy m 
początku,  że  nie  należało  wzg lędami  obdarzać  takiego,  który  kocha,  a  zatem  nie  ma  rozu mu,  ale  raczej  już 
takiego,  który  nie  kocha  i  ma  rozu m.  A  jeśli  nie,  to  się oddać  w  ręce  tego przechery,  grubianina,  zazdrośnika, 
obrzydliwca,  szkodnika,  który  jest  zgubą  dla  majątku,  zgubą  dla  rozwoju  ciała,  ale  najwięks zą  zgubą  dla 
wychowania duszy, nad którą n ic cennie jszego ani  ludzie, ani bogowie  nie   ma ja ani  mieć nie  będą. Trzeba się  
nad tym, chłopcze,  zastanowić i wied zieć, co to jest przy jaźń  miłośnika,  że ona nie  z dobrego serca rośnie,  ale 
jak potrawa jaka ma tylko nasycić głód. Jak wielcy lubią barana, tak ch łopca kocha miłośnik.  

Tyle więc, Fajdrosie. Ju ż nic więcej ode mnie n ie usłyszysz — to już niech będzie koniec prelekcji. 

FAJDROS

.

 

Byłem przekonany, że to dopiero połowa i jeszcze tyle samo powiesz o ty m,  który nic kocha, że  jego 

raczej  należy  względami  obdarzać.  Trzeba  przecież  znowu  jego  zalety  o mówić.  Czemu  więc  teraz  urywasz, 
Sokratesie? 

SO KRATES

.

 

Nie  uważałeś,  że  ju ż  zaczynam  heksametry  piać  zamiast  dytyrambów,  i  to  kiedy m  ganił?  Jak 

myślisz, co będę wyrabiał,  kiedy zacznę chwalić tamtego? Bądź pewny,  że we  mn ie nimfy  wstąpią, boś ty mnie 
umyślnie  podał  im  na  igraszkę.  W ięc  jedny m  słowem  powiadam,  że  ileśmy  tamtemu  łatek  przypięli,  tyle  ten 

background image

 

znowu zalet posiada. Po co długo mówić?  O jedny m i drugim dość się już  mówiło. Już się koniec należy naszej 
opowieści.  Już  i  ja  pójdę  poprzez  tę  rzeczkę  do  domu,  żebyś  mnie  znowu  do  czegoś  cięższego  jeszcze  nie 
zmuszał. 

FAJDROS

.

 

No, nie  jeszcze, So kratesie, pokąd upał nie przejdzie! Nie  widzisz,  że słońce stoi w samy m szczycie 

drogi? Zostańmy je szcze trochę; pogadamy i pójd ziemy zaraz, jak się ty lko ochłodzi.  

SO KRATES

.

 

Jeśli  o  mowy  chodzi,  to  ty  jesteś  boski,  Fajdrosie,  i  doprawdy  zad ziwiasz  płodnością  autorską. 

Przecież z mó w, wypowie dzianych za twojego życia, nikt ich  chyba tyle nie spłodził co ty. Bo albo sam mó wisz, 
albo drugich do mówienia gwałcisz,  więc nie  mó wiąc o Simiaszu z Teb  innych autorów przewyżs zasz bez  żad -
nego porównania. Mam wrażen ie, że d ziś będziesz znowu takim ojcem jedn ej mo wy. 

FAJDROS

.

 

No, to przecież nie zaczepka] Ale jak to, jakiejże?  

SO KRATES

.

 

Kiedym chciał, mó j dobrodzieju, przejść rzeczkę na drugą stronę, boski głos poczułem  — zwyczajny 

to u mnie  znak,  zawsze  mnie powstrzy muje,  kiedy coś mam  zrobić  — więc  jakby m  jakiś głos stamtąd usłyszał, 
który  mi  n ie  pozwalał  odejść,  zan im  c  się  nie  oczyszczę,  bom  oto  zgrzeszy ł  przeciwko  bóstwu.  Jestem  d  ja 
wieszc ze k, tylko nie wie le  wart, a le tak  jak niewp rawny w p i saniu: tyle tylko, co na swoje własne potrzeby. Już 

wie m  te raz,  ja ki  to  byt  grzech.  Że  ci  też  to,  przy jacie lu,  i  dusza  jest  niby  wie szczkie m!  Bo  ja  ju ż  i  przedte m, 
kiedy m  mó wił  tę  mo wę,  miałem  jakiś  niepokój  i  tak  się  niejako  oglądałem  poza  sieb ie,  bojąc  się,  jak  Ib ikos 
powiada, c zy bogom w c zy m n ie uchybia m dla marne j stawy u ludzi. A tera z, widzę, grzech!  

FAJDROS

.

 

Grzech, powiadasz; ja ki?  

SO KRATES  

Straszną, Fajdrosie, straszną mowę czytałeś i ze mnieś taką wy musił!  

FAJO ROS

.

 

Jak to? 

SO KRATES

.

 

Głup ią, a nawet bezbożną! Cóż może być straszniejszego? 

FAJDROS

,

 

No nic, jeże li jest tak, jak mówisz. 

SO KRATES

.

 

Bo jakże? Czy n ie wierzysz, że Eros to syn Afrodyty i bóg? 

FAJO ROS

.

 

Powiadają, że tak. 

SO KRATES

.

 

Tak  jest, ale nie tak  mówił  Lizjasz, ani twoja  mowa, ani  moje usta, któreś ty urzekł i  zatruł. Bo  jeśli 

Eros  to bóg  lub  jakiś  boski  pierwiastek,  a  on  tym  jest  naprawdę,  [o  nie  może  być  niczy m  zły m.  A  tak  o  nim 
mó wiły obie mo wy d zisiejsze. Więc to był grzech przeciw Erosowi. I co za wyszukana tych mów głupota: 
żeby nic  mądrego ani prawd ziwego nie powiedzieć, a  wyglądać tak uro czyście, jakby nie wiadomo co, byle się 
tym tylko jacyś ludziska bałamucili a nie szczędzili pochwal. Mnie tedy, przyjacielu, oczy szczenia trzeba. A jest 
starodawne  oczyszczenie  dla  tych,  którzy  przeciwko  nauce  o  bogach  grzech  popełnili;  Ho mer  go  nie  znal ,  ale 
znał  je Stezichor. Przecież stracił  wzrok  za to, że blu źnił prze ciwko Helenie; ale gdy Homer nic znal przyczyny, 
Stezichor,  Muz  przyjaciel,  doszedł,  skąd  utrata  wzroku,  i  zaraz  pisze:  „Nieprawdą  były  słowa  me:  twa  stopa 
okrętu  nie  tknęła;  nie  wid zia ł  cię  Troi  gród".  I  jak  tylko  tę  przebłagalną  pieśń  napisał,  zaraz  wzrok  od zyskał. 
Więc  ja  będę  mądrzejszy  niż  oni  w  tym  poło żeniu.  Bo  zanim  mi  się  co  stanic  za  to  bluźnierstwo  przeciw 
Erosowi, spróbuję mu oddać pieśń przebłagalną, z odkrytą głową, a n ie,  jak przedtem, ze wstydu zakryty. 

FAJDROS

.

 

Sokratesie, nie mog łeś mi n ic przyjemn iejszego powied zieć.  

SO KRATES

.

 

No  tak,  zacny  Fajdrosie,  nie  u ważasz,  jakie  to  były  bezecne  mowy  obydwie:  ta  ostatnia  i  tamta, 

odczytana z rękopisu.  Gdyby nas tak był słyszał ja kiś przyzwoity, d zielny człowiek, a  ła godnego usposobienia, 
który by albo teraz, albo kiedyś dawniej kochał kogoś takiego jak on sam, a  myśmy  mówili,  jak to kochankowie 
awantury wszczynają o drobiazgi  i  zazdrośni są, i szkody kochanko m przynoszą, to byłby  z pewnością  myślał, 
żeśmy się gdzieś między  marynarzami  wychowali, a  żaden z nas nie wid ział, jak się przyzwoici lud zie  kochają. 
Nie myślisz tak? Gdzieżby się on był z nami zgodził na te nagany Erosa ? 

FAJDROS

.

 

A może być, na Zeusa, no wiesz, Sokratesie! 

SO KRATES

.

 

Więc  ja  się  tych  rzeczy  wstydzę,  a  przy  tym  boję  się  Erosa,  więc  chciałbym  ju ż  czystymi  słowy  

słony smak  tamtych  mów  z  uszu  spłukać.  A  Lizjaszowi  także  by m  radził,  n iech  czy m  p rędzej  napisze,  że  w 
równych okolicznościach należy raczej zakochanemu folgować n iż temu, który nie kocha. 

FAJDROS

.

 

Ależ  bądź  pewny,  że  lak-  To ż  jak  tylko  powiesz  pochwałę  miłośnika,  ja  z  wszelką  pewnością 

wy muszę to na Lizjaszu, żeby mowę na ten temat napisał.  

SO KRATES

.

 

W to bardzo wierzę, o ile n ie przestaniesz być sobą. 

FAJDROS

.

 

Więc bądź o to spokojny i mó w! 

SO KRATES

.

 

Ale gdzież ten chłopak, do którego mówiłem? Niechże i tego posłucha; jeszcze się gotów pośpieszyć 

i oddać się takiemu , co nic kocha. 

FAJDROS

.

 

Ten przy tobie bardzo blisko; zawsze p rzy tobie , kiedy tylko chcesz. 

background image

 

SO KRATES

.

 

Więc  tak,  piękny  chłopczyku,  ro zważ  to  sobie,  że  poprzednią  mowę  mó wił  Ro zpro mieniony,  syn 

Węszysława  z  Mirtowych  Gaików,  a  tę,  którą  teraz  powiem,  mó wi  Stechizor,  syn  Świętosława  z  Uroczyska 
Wielkiego. A  mó wi tak:  Nieprawdą byty słowa te, że  gdy jest pod ręką  miłośnik, lep iej się oddać temu, co nie 
kocha,  niż  zakochanemu,  bo  ten  jest  maniak,  a  tamten  ma  zdro we  zmysły.  Bo  gdyby  to było  takie  proste,  że 
man ia to coś złego, to jeszcze. Ty mczasem  my największe dobra  zawd zięczamy  szaleństwu, które , co  prawda, 
bóg  nam  zsyłać  raczy.  Przecież  ta  prorokini  w  Delfach  i  o we  kapłan ki  w  Dodonic  ju ż  wiele  dobrego  zrobiły  
ludzio m i państwom helleńskim  w szale, a po trzeźwemu  mało co albo i nic. Albo weźmy Sybillę i  inne postacie 
wieszczy m duchem opętane; one niejednemu ju ż niejedno przepowied ziały  i dobrze się tak siało. To rzeczy tak 
znane i jasne każdemu,  że nie warto się nad nimi ro zwodzić. Ale to warto stwierdzić, że  i starożytni Hellenowie, 
którzy sło wa greckie two rzyli, n ie uważali  ma nii  za coś brzydkiego ani  za obelgę.  Boby nie byli wp letli tego c 
wyrazu  w  nazwę  bard zo  pięknej  sztuki,  która  przyszłość  ocenia,  a  którą  oni  „maniką"  nazwali.  W idocznie 
wierzyli, że szal to piękna rzecz, o ile go wyroki opatrzności ześlą, i stąd ta nazwa.  

A  tylko  współcześni,  nie  mając  s maku  za  grosz,  wadzili  tam  literę:  t,  nie  wiadomo  po  co,  i  zrobili  z  niej 
„mantikę".  Podobnie  i  te  sztukę,  z  po mocą  której  ludzie  o  zdro wych  zmysłach  przyszłość  próbują  odsłaniać, 
uważając  na  lot  ptaków  i  inne  wró żby,  i  kabalki,  aby  domysłom  ludzkim  dać  podstawę  myślową  —  rodzaj

 

wied zy;  starożytni  to  wied zbiarstwem  nazwali,  a  dziś  ją  współcześni,  zadowolen i  z  nowego,  ptynnicjszego 
dźwięku  „szcz",  wieszczbiarstwcm  zwą.  O  ile  więc  doskonalsza  jest  i  zacniejsza  mantika  od  wieszczbiarstwa, 
zaró wno słowo od słowa,  jak  i rzecz sama  Od rzeczy, tak też,  wedle świadectwa starożytnych, piękn iejsze jest 
szaleństwo od rozsądku, bo tamto od boga pochodzi, a ten jest od ludzi.  Bywało też,  że choroby i n ieszczęścia 
największe, jak to 

w niektórych rodach za jakieś dawne zb rodnie bywa, ustępują, kie dy szaleństwo przyjd zie, a 

z  nim  proroczy  glos,  komu  potrzeba,  i  modły,  i  nabożeństwa,  a  stąd  oczyszczenie  i  uświęcenie  dotknię tego 
szaleństwem, który  już odtąd wolny jest ode złego  i bezp ie czny na przyszłość. Oto dobry szał  zbawia opętańca 
ode  złego.  Trzeci  od  Muz  pochodzi  szał  i  natchnienie  takie,  co  młodą,  świeżą,  czystą  duszę  porywa,  a  ona się 
budzi  i  wybucha  w  pieśniach  i  w  innej  twórczości  artysty,  a  tysiączne  czyny  przodkó w  zdobiąc,  potomnych 
wychowuję.  Kto  bez  tego  szału  Muz  do  wrót  poezji  przystępuje,  prze konany,  że  dzię ki  sa mej  technice  będzie  
wielkim artystą, ten nie ma święceń potrzebnych i twórczość szaleńców zaćmi jego sztukę z rozsądku zrodzoną.  

Tyle i więcej jeszcze  mógłby m ci wy mienić błogosławieństw, jakie szał od bogów zesłany sprowadza- Więc się 
o  to  nie  bójmy  i  niech  nas  taka  mowa  n ie  straszy,  która  się  bać  każe  przyjaźni  opętańca,  a  obierać  przyjaźń 
rozsądnego.  Palmę  zwycięstwa  przy znamy  jej  dopiero  wtedy,  gdy  nas  przekona,  że  to  na  nies zczęście 
kochanków  i  zakochanych  bogowie  miłość  zsyłają.  My  tymczasem  wprost  przeciwnie  dowieść  mamy ,  że 
największy m  szczęściem  jest  szał  tego  rodzaju,  największy m  darem  boskim.  Mędrek  tych  wywodów nie  uzna; 
mędrzec  w  nich  znajd zie  prawdę.  Naprzód  więc  naturę  duszy,  zaró wno  boskiej,  jak  i  ludzkiej,  rozpatrzmy, 
przyjrzyjmy  się jej stanom b ierny m i czynnym, a prawdę zobaczy my . Początek zaś wy wodów laki.  

    Wsze lka  dusza  jest nieśmie rtelna.  Bo  co  się  wiecznie  rusza,  nie  u mie ra.  Tylko  to,  co  inne  rzeczy  porusza,  a 
samo skądinąd ruch bierze,  mając  koniec ruchu, ma też  i koniec  życia. Jedynie tylko to, co samo siebie porusza, 
jako  iż  samo  siebie  nie  opuści,  nigdy się  poruszać  nie  przestaje,  ale  jest dla  wszystkich  innych  rzeczy,  którym 
ruch  nadaje,  ruchu tego  źródłem  i  początkiem.  A  początek  o  nie  ma  chwili  narod zin.  Z  niego  się  rodzić  musi 
wszystko, co się tylko rodzi, ale on sam z niczego. Przecież gdyby się rodził  z czegoś, nie byłby początkiem. A 
skoro  jest  nie  zrodzony,  musi  też  być  i  niezniszczalny.  Bo  gdyby   początek  zginął,  to  aniby  ju ż  on  sam  z 
czegokolwiek,  an iby  nic  z  niego  nie  powstało,  skoro  wszystko się  musi  z  niego  rodzić.  Tak  więc  początkiem 
ruchu  jest  to,  co samo  siebie  porusza.  A  to  ani  ginąć,  ani  się  rodzić  nie  mo że,  boby się  całe  niebo  i  wszystko 
stworzenie zwaliło i stanęło, a nie miałoby skąd znowu ruchu nabrać i przyjść na świat. Sko ro się tedy pokazuje, 
że  nieśmiertelne  jest  to,  co samo  siebie  porusza,  wolno  powied zieć  zupełnie  śmiało,  że  to  właśnie  jest  istota  i 
pojęcie duszy. Bo  każde ciało,  które ruch bierze  z  zewnątrz,  jest bezduszne, martwe, a  które  z  wnętrza, samo  z 
siebie,  to  ma  duszę,  bo  taka  jest  natura  duszy.  Jeżeli  tak  jest  rzeczywiście,  że  niczy m  innym  nie  jest  to,  co 
porusza samo  siebie,  jak  tylko  duszą,  to  ze  z  konieczności  dusza  będzie  nic  zrodzoną  i  nieśmiertelną.  Więc  o 
nieśmiertelności jej dość. 
    A  o  istocie  je j  to  trzeba  powied zieć;  Ja ką  jest  w  ogóle  i  pod  każdy m  względe m,  na  to  potrzeba  boskich  i 
długich wywodów, ale do czego jest podobna, na to wystarczą ludzkie i krótsze. Tak więc mówmy. 
Niechaj  tedy  będzie  podobna  do  w  jedno  zrosłej  siły  skrzydla tego  zaprzęgu  i  wo źnicy.  U  bogów  i  konie,  i 
woźn ice,  wszystko to dzielne  i  z dobrego rodu, a u  innych mieszanina.  I tak, naprzód parą  musi powozić nasz 
wódz, a potem konia  ma  jednego doskonałego, z pięknej  i dobrej rasy, a drugiego z całkiem prze ciwnej,  ru maka 
zupełnie  tamtemu  przeciwnego-  Ciężkie  to  i  trudne,  oczywiście,  powo żenie  nami.  Otóż  skąd  poszła  nazwa 
śmiertelników i nieś miertelnych, spróbujmy powiedzieć.  

background image

 

10 

     Dusza  w ogóle włada nad tym, co bezduszne, i po całym świecie  wędruje,  rodząc się tu w tej, a tam  w innej 
postaci. A że doskonała jest i skrzydlata,  więc po niebie lala i cały m światem  włada,  i gospodaruje w nim jak u 
siebie w do mu. A  jeśli p ióra straci, spada, aż coś stałego napotka, uchwyci i  zamieszka tam, ciało  ziemskie na 
siebie  wziąws zy,  które  teraz,  niby  samo  z  siebie,  poruszać  się  zaczyna  dzięki  jej  sile  i  nazwę  otrzy mu je 
wszelkiej  istoty żywej. Taki ko mp leks duszy i ciała nazywa się śmiertelnikiem. Nieśmiertelny m zaś, bez  żadnej 
logicznej  postawy,  tylko  dzięki  naszej  fantazji,  wyobrażamy  sobie  boga,  któregośmy  ani  nie  wid zieli,  ani  n ie 
pojęli należycie, niby jakąś istotę żywą, a nieśmiertelną: istotę, która ma duszę i ma ciało, a tylko one się zrosły 
ze sobą na wieki. No, takie  wyobrażenia, doprawdy,  jeśli taka  wola  boża, niech  już takie  zostaną; nie brońmy 
niko mu  lak  mó wić. A le dlaczego dusza skrzydła traci, d laczego jej odpadają,  weźmy  to  — przyczyna jest taka 
mn iej więcej; 

     Przy rodzoną  mają   skrzydła  siłę,  to,  co  cię żkie,  podnosić  w  górę,  w  n iebo,  gdzie  bogów  rodzina  mieszka. 
Żadne  ciało  nie  ma  w  sobie  tyle  boskiego  pierwiastka,  co  skrzydła.  A  boski  pierwiastek  —  to  piękno,  dobro, 
rozu m i ws zystkie ty m podobne rzec zy. Ta kim

 

pokarmem się żywią i z niego rosną najszybciej pióra duszy, a od 

bezeceństwa i zła marn ieją i nikną. 
     Wie lki  wódz  wszechrzeczy,  Zeus, przodem pęd zi na  wozie skrzydlaty m, porządkuje  wszystko i na wszystko 
baczy,  i  wszystkim  zarząd za.  A  za  n im  wojsko  bogów  i  duchów  dobrych  i  złych   w  jedenastu  oddziałach.  Bo  
tylko  Heslia  sa ma  jedna  w  przybytku  bogów  pozostaje.  A  z  innych  bogów,  w  dwunastkę  uporządkowa nych, 
każdy dowodzi ty m szykiem, na którego czele został postawiony. 
     Liczne i cudowne bywają we wszechświecie  widowiska i pochody, kiedy szczęśliwy bogów ród wszechświat 
przebiega,  a  każdy  z  nich  czyni,  co  do  niego należy.  A  idzie  za  nimi  każdy,  kto  tylko  chce  i  może,  bo  zawiść 
poza chórem bogów stoi. A kiedy idą na ucztę, na b iesiadę, przechodzą pod samy m s zczytem niebieskiej kopuły. 
Rydwany  bogów  równiuteńko  idą,  łatwo  nimi  kierować;  inne  wo zy  gorzej.  Bo  koń,  który  ma  w  sobie  zło, 
ciągnie w dół, ku ziemi ciągnie, jeśli go woźn ica dobrze nie wychował. Tu się dusza najwięcej trudzić i wytężać 
musi.  Bo istoty zwane c nieśmiertelny mi, kiedy dojdą do szczytu, stają na grzbiecie nieba i stojąco zjeżdżają po 
sklepieniu na drugą stronę, a te tylko patrzą na to, co poza niebem. A miejsca tego, które jest ponad niebem, ani 
nie oddal nigdy żaden z poetów ziemskich w pieśni, ani go w pieśn i godnie oddać zdoła. A ono takie (nie bójmy  
się prawdy, skoro już świat prawdy słowami malujemy ): 
     Mie jsce to zajmuje nie ubrana w barwy, ani w  kształty, ani w słowa istota istotnie istniejąca, którą sam jeden 
tylko ro zu m, duszy kierown ik, oglądać mo że. Naokoło n iej świat p rzed miotów 

prawd ziwej wiedzy. A że boski 

umysł ro zu mem się karmi  i najczystszą wiedza, a podobnie umysł  każdej duszy, która chce przy jmować to, co 
jej odpowiada, przeto każda się  radością napełnia,  kiedy byt od czasu do czasu zoba czy,  widokiem prawdy się 
karmi  i  ro zradowuje,  aż  ją  obręcz  drogi  znowu  na  to samo  miejsce  przyniesie.  A  podczas  lego  obiegu ogląda 
sprawiedliwość samą, ogląda władzę nad sobą, ogląda wiedzę nie tę, która się z wolna two rzyć musi, a jest ró żna 
o różnych rzeczach, które  my dziś bytami nazywamy , ale wiedzę rzeczywiście istniejącą, o tym, co jest istotnym 
bytem.  I  inne,  tak  samo  istotne  byty  ogląda,  a  tym  się  nakarmiwszy,  z  powrotem  się  w  głąb  ws zechświata 
zanurza i do domu wraca. A kiedy wróci do domu, woźnica kon ie u żłobu stawia, ambro zję im  rzuca a nektarem 
poi. 

Oto  jak  ży ją  bogowie.  A  z  innych  dusz  taka,  co  najlep iej  za  bogiem  szła  i  by ła  mu  najpodobniejsza,  ponad 

głowę wo źnicy  w  miejsce poza niebem  zagląda  i drogę okrężną odbywa, ale jej  konie przeszkad za ją ciągle, tak 
że  ledwie się  mo że bytom  rzeczy wistym przy jrzeć. A  inna raz się podnosi, raz  zniża; konie  jej patrzeć n ic dają, 
więc jedno zobaczy, a drugiego nie dojrzy. A inne za nią, choć się wszystkie rwą do góry, nie mają sil dotrzy mać 
kro ku, toną w t łu mie ,  który je o krę żną drogą niesie, depcą się nawza je m i ro ztrącają , bo się jedna c iśnie przed 
drugą. Robi się ciż- 

ba, hałas, ścisk i pot okropny. Przez niedołęstwo wo źniców nie jedna tam  zostaje kaleką; 

niejednej  się  skrzydła  połamią.  Wszystkie  razem  zmordowane  strasznie,  jako  iż  niegodne  były  bytu  rzeczy-
wistego  oglądać,  odchodzą,  a  odszedłszy  pożywają  pokarm  prawdopodobieństwa.  A  czemu  się  tak  rwą 
gwałtownie,  żeby  oglądać  zagony  prawdy,  widzieć,  gdzie  one  są  — to  dlatego,  że  tam,  właśnie  na  tym  łanie, 
rośnie pokarm,  którego najlepsza część duszy potrzebuje; z niego nabierają siły skrzydła,  które duszę c unoszą 
do góry. 

A oto prawo Konieczności: jeśli  która dusza, za bogiem  w siad idąc,  zobaczy coś ze świata prawdy, nic się 

jej stać nie może aż do następnego obiegu, i jeśliby to zawsze potrafiła, n igdy żadnej szkody nie poniesie.  
Ale jeśli n ic zdoła dociągnąć do szczytu i n ic nie zobaczy, a przypadkiem jakimś napije się n iepamięci i  
złością się ciężką napełni, a ociężała p ióra straci i na ziemię spadnie, nie wolno jej wtedy wejść w żaden 

background image

 

11 

organizm zwierzęcy przy tych pierwszych narodzinach; prawo nakazuje, żeby la, co najwięcej zobaczy,   
weszła w zarodek człowieka, który będzie filo zofem albo będzie oddany pięknu. Muzo m jakimś lub miłości, a   
druga w cia ło króla , który praw słucha, wojo wnika lub władcy, trzecia w polityka, gospodarza, wie lkiego  
przedsiębiorcy, czwarta wejd zie w zapalonego gimnastyka albo jakiegoś lekarza, piątej żywiołem będą  
wró żby i misteria, szóstej żywot przypadnie twórcy lub naśladowcy, siódmej rzemiosło lub rola, ósma to  
będzie sofista lub mówca ludowy, d ziewiąta — tyran. 
A w tych wszystkich ży wotach, kto się dobrze prowad zi, lepszy los dostaje w udziale, a kto źle, ten gorszy. A  na 
to samo miejsce, skąd przychodzi dusza każda, n ie wróci 
żadna, nim d ziesięć tysięcy lat minie.  Bo nic odrosną jej pióra prędzej, chyba że się ktoś filo zofii bez kruczków 
oddawał albo kochał młodych ludzi jak filo zof. 
     Takie dusze po trzecim o kresie tysiącletnim, jeśli trzy razy z  ko le i taki  żywot wybrały, dostają pióra na nowo 
i  w  trzytysięczny m  ro ku  odlatują.  A   inne,  kiedy  pierwszy  żywot  ukończą,  idą  na  sąd.  A  po  sądzie  jedne  do 
więzień  podziemnych  idą  karę  odbywać,  a  inne,  lżejs ze  po  wyroku,  odchodzą  w  jakieś  miejsce  wszechświata, 
gdzie pędzą żywot taki, na jaki w ludzkiej postaci zasłużyły  - A po tysiącu lat przychodzą jedne i drugie ciągnąć 
losy  i  wybierać  nowe  życic.  A  wybiera  każda  takie,  jakie  chce.  Tam  i  w  zwierzęce  ciało  dusza  człowieka 
przechodzi,  a  ze  zwierzęcia,  które  kiedyś  było  człowiekiem,  znowu  w  czło wieka  wstępuje.  Ale  ta,  która nigdy 
prawdy  nic  oglądała,  nigdy  do  tej  nie  przyjd zie  postaci.  Bo  c złowiek  musi  rozu mieć  pojęcia  rodza jów,  kiedy 
rozu mowan ie od wielu spostrzeżeń ro zpoczyna, a potem je  myślą w jedno zbiera. A to jest p rzypominanie sobie 
tego,  co  niegdyś  oglądała  nasza  dusza,  kiedy  z  bogiem  wędrowała  i  nie  patrzyła  nawet  na  to,  co  my  dziś 
rzeczywistością  nazywamy,  kiedy  wychylała  gło wę  w  sferę  bytu  istotnego.  Toteż  słusznie  jedynie  tylko  dusza 
filozo fa  ma  skrzydła.  Bo  jej  pamięć  zawsze  wed le  sił  do  lego  się  zwraca,  co  nawet  bogu  boskości  użycza. 
Człowiek,  który  w  takich  przypomn ieniach  żyje  jak  należy  i  doskonałych  zawsze  święceń  dostępuje,  tylko  on 
jeden  istotnie  doskonałym  się  staje.  A  że  o  ludzkich  sprawach  zapo mina,  a  z  tym,  co  boskie,  obcuje,  gani  go 
wielu  jako  narwańca, ale że bóg w nim  mieszka, o ty m nic wiedzą ci,  których jest wielu. Wszystko to, cośmy 
dotąd  mówili,  tyczy  się  czwartego  rodzaju  szaleństwa,  którym  człowiek  dotknięty,  jeśli  piękność  ziemską  zo -
baczy,  przypo mina  sobie  piękność  prawdziwą  i  oto  skrzydła  mu  odrastają;  on  je  rozpinać  usiłuje  i  chcia łby 
wzlecieć, a nie  może; tedy, jak ptak,  w górę tylko patrzy, a że nie dba o to, co na dole, przeto go ludzie biorą za 
wariata. 

     Ze wszystkich sza leństw takie ob łąkanie  najlepsze i z na jle pszych źródeł spływa  na c zło wie ka wprost albo się 
go  człowiek  skądeś nabawia  i  kocha  piękno,  a  ludzie  mó wią,  że  jest  kochliwy.  Bo  jakeś my  mó wili,  w  naturze 
każdej duszy człowieka leży oglą danie bytów; inaczej by nie była weszła  w nasze ciało. A le przypo mnieć sobie 
z tego, co tu, rzeczy  z tamtego świata, nie  każda dusza równie łatwo potrafi, bo niejedna za  krótko  wid ziała to, 
co  lam,  a  inna,  spadłszy  tu,  nie  miała  szczęścia  i  jakimś  podo bieństwem  zwied ziona  tknęła  się  grzechu  i 
zapo mina  o  ty m  święty m,  co  kiedyś  oglądała.  Mało  która  pamięta  należycie.  I  taka,  jeśli  kiedy  zobaczy  coś 
podobnego  do  lego,  co  tam,  zapamiętywa  się  i  ju ż  nie  panuje  nad  sobą  i  nie  wie,  co  się  z  nią  d zieje,  bo  nie 
rozpoznaje należycie swego sianu. 
Toteż  sprawiedliwość  i  wład za  nad  sobą  i  inne  wartości  duchowe  nie  mają  swych  odblasków  w  podobiznach 
ziemskich; przeto z trudem tylko,  i to nieliczn i lud zie, patrząc,  jak przez  zapocone szkła, na ich wizerunki tutaj, 
umieją dojrzeć rodzaj przed miotów odbitych. 
     A  pię kno  wtedy  mo żna  było  wid zieć   w  pełny m  b lasku,  kiedyśmy  wra z  z  chóre m  istot  szczęśliwych 
błogosławione widowisko oglą dali; my tuż za Zeusem, a inni za innymi bogami; kiedyśmy święceń dostępowali, 
otwierających tajemne bramy szczęścia najwy ższego, kiedyśmy w obchodzie owy m udział brali nieskalani  i nie 
znali jeszcze zła,  jakie na nas później przyszło, i owe niepokalane, proste, niezmienne i błogosławione tajemnice 
oglądali z bliska w b lasku przeczystym, czyści sami i n ie pogrzebani jeszcze w ty m, co dziś ciałem nazywamy , a 
nosimy to na sobie jak ostrygi w skorupach za mknięte. 
Niech że pozd rowiona będzie ta pamięć, przez  którą, tęskniąc  za tym, co  wtedy,  mówiliś my teraz o  tym trochę 
dłużej. 
     A o piękności tośmy już  mó wili,  że  między ta mty mi świec iła  jako byt, a  my tutaj przyszedłszy chwyta my ją  
najjaśniejszy m  ze  zmysłó w  naszych:  blask  od  niej  bije  świetny.  A  najbystrzejszy m  ze  zmysłów  naszych 
cielesnych jest wzrok.  Rozu mu n im  wid zieć nie  mo żna, bo straszne by stąd wynikały szały  miłosne, gdy by coś 
takiego ja k rozu m dawać mogło oc zo m swe wierne odbicie  albo gdy by je dawał jakiś inny byt kochania godny. 

background image

 

12 

Sama  tylko  piękność  ma  len  przy miot.  Los  nam  ją  najjaśniej  wid zieć  pozwolił  i  najgoręcej  kochać.  Toteż 
człowieka,  który zbyt dawno odebrał one tajemne święcenia, albo człowieka  zepsutego 

nie bardzo ciągnie stąd 

do tamtego świata, do piękności samej, kiedy ogląda jakiś ziemski przed miot, nazwę piękności noszący. 

     On się do pię kności nie  modli oc zy ma, a le  rozkoszy oddany się okra kie m się na  nią  pcha, ja k c zwo ronożne 
zwierzę,  i brać  ją chce; a butą uniesiony, nie boi się  i nic  wstydzi szu kać ro zkoszy nawet przeciw naturze. Ale 
ten,  który świeżo  przeszed ł  święcenia,  a  wiele  tam,  na  tamtym  świecie  widział,  kiedy  zobaczy  twarz  jakąś  lub 
postać  do bogów  podobną,  która  piękność  dobrze  naśladuje,  to  naprzód  dreszcz  po  nim  chodzi,  coś  z  owych 
lękó w lam wtedy. A potem patrzy na nią,  modląc się oczy ma  jak p rzed o łtarzem bó stwa i gdyby się nic bal,  że 
go  za  komp letnego  wariata  wezmą,  kład łby  jak  przed  posągiem,  jak  przed  bogiem  samy m,  ofiary  u  stóp 
kochanka.  Zobaczył  go,  a  oto  po  pierwszym  dreszczu  od miana.  Pot  go  oblewa  i  gorącość  go  ogarnia 
niezwyczajna. Bo oto weszły  weń przez oczy pro mienie piękna i rozgrzały w nim soki odży wcze dla piór. A gdy 
się soki ogrzeją,  zaczyna tajać twarda powło ka,  w  której od dawna zarodki piór  zamkn ięte tkwiły, a  kiełkować 
nie  mogły. Kiedy teraz pokarm napływa,  zaczynają pęczn ieć i od ko rzonkó w rosnąć trzony piór po całej duszy, 
bo cala była niegdyś w piórach. 
    W ięc kip i w nie j teraz wszystko i wytryska, i lak ja k len, które mu zęby wy rastają, ja kieś ma swędzen ia i ból w 
dziąsłach, tak samo czu je się dusza człowieka, który zaczął pió ra puszczać. Coś w niej kipi i coś się burzy, i boli, 
i  łechce,  kiedy  pióra  rosną.  I tylko  kiedy  na  piękność  kochanka  patrzy  i  bierze  w  siebie  cząstki,  które  z  niego 
promieniami  idą,  a  nazywają  się  urokiem,  natenczas się  rozpływa  i  ro zgrzewa,  przestaje  się  męczyć  i  napełnia 
się radością. 
     Ale  gdy  się  oddali,  przeschnie,  zsychają  się,  krzepną  i  zatykają  ujścia,  którymi  pióra  wychodzić  mia ły,  i 
zarodki piór po zamykane w swoich torebkach, a skropione urokiem, tłuc się zaczynają na podobieństwo tętnic i 
wciskać  ostrzami  w  u jścia  swoich  ko mór,  tak  że  dusza  ze  wszech  stron  tysiącem  żądeł  d źgana  wścieka  się  i 
cierpi.  A  kiedy  sobie  przypomn i  to,  co  piękne,  raduje  się.  Miesza  się  w  niej  radość  i  wściekłość,  i  stąd  jej 
rozpacz; dziwnie g łupi stan wewnętrzny: człowiek n ie wie, co się z nim d zieje, i jest wściekły. Chodzi jak wariat 
i ani w nocy spać, ani w dzień sobie miejsca znaleźć nic  mo że. Tęskni i goni tam, gdzie się spodziewa zobaczyć 
tego, co ma p iękność. 
     A  gdy  zobaczy  i  weźmie  w  siebie  strumienie  uroku,  topnieją  skrzepy,  ustają  na  chwilę  owe  żądła  i  mę ki,  a 
przychodzi słodka chwila ro zkoszy najwyżs zej. Toteż odchodzić od niego nie chce za nic na świecie i  kochanka 
ceni nade wszystko. 

     Zapomina  o  matce  i  braciach,  i  o  znajo mych  najbliżs zych;  nie  dba  o  to,  że  się  majątek  zaniedbany 
rozlatuje, nie zważa na opinię i za nic  ma wszelkie normy przyzwoitości, których poszanowaniem niegdyś tak 
się chlubił: gard zi  wszystkim; chce tylko służyć ukochanemu i tak blisko niego spać, jak tylko  można.  Bo nie 
tylko  nabożeństwo  jakieś  ma  do  tego,  który  piękność  posiada,  ale  w  nim  lekarza  znajduje  na  najcięższą 
słabość swoją. 
    Ten stan, chłopczyku piękny, stan ten, o którym mó wię , ludzie  Erosem nazy wają , a jak go zwą bogowie, 
będziesz  się  mo że  ś miał,  kiedy  ci  powiem,  boś  miody.  Zachowały  się  bowiem  dwa  wiersze, 
prawdopodobnie  ze  szkoły  homerydów,  z  których  jeden  trochę  jest  wolny  zarówno  w  treści  swej  jak  i  w 
formie. A mó wią tak: 

     Ludzie  skrzydlaty m  Erosa  zwą,  a  bogowie  Zwą  go  latawce m,  bo  wiec znie   piórka  go  Świerzb ią  do 
tom. 
Wolno  w  to  wierzyć,  a  wolno  i  nie;  ale  w  każdy m  razie  takie  są  kochania  przy czyny  i  takie  są  uczucia 
kochanków. 
     Ktoś, kto na zie mię spadł z orsza ku Zeusa, potrafi znieść i c ię ższe ataki  Skrzydlatego. Inaczej c i,  którzy byli 
sługami  Aresa  i  za  nim  niegdyś  chodzili.  Tych  kiedy  Eros  napadnie,  a  zdaje  się  im,  że  ich  w  czy mś  krzy wdzi 
kochanek,  gotowi  mordować  zaraz  i  poświęcić  siebie  wraz  z  kochankiem  na  ołtarzu  bóstwa.  A  podobnie,  jeśli 
kto należał do chóru innego boga, to tego znowu czci i naśladuje jak  mo że, na wzór  jego obcuje z tymi, których 
o kocha, i do  innych się podobnie odnosi, jak długo nie  jest zepsuty, a pierwszy dopiero  żywot tutaj spędza. A 
miłość  ziemską  wybiera  każdy  inaczej,  zależn ie  od  charakteru,  i  jakby  kochanek  bogiem  był  dla  niego,  tak  go 
każdy, niby posąg bóstwa, rzeźbi i p rzy ozdabia, i czci, i na cześć jego święta obchodzi szalone. 

Więc  towarzysze  Zeusa  szukają  zawsze  w  duszach  swych  kochanków  czegoś,  co  by  Zeusa  przypominało. 

Patrzą więc, czy ktoś  ma  w swej naturze pierwiastki  filo zoficzne  i  władcze, a  jeśli ta kiego  znajdą  i pokochają, 
robią wtedy wszystko, żeby kochanek tych cech nabrał w całej pełni. I jeśli się przedtem tą sztuką nie zajmowali, 
zabierają się do niej teraz, uczą się  jej, skąd tylko  mogą, i na własną rękę próbują dusze  kochanków  zgłębiać  i 
rozwijać. A chcąc we  własnym  wnętrzu odkryć po śladach naturę bóstwa opiekuńczego, dochodzą z czasem do 
tego;  bo  z  konieczności  patrzą  ustawicznie  w  twarz  boga  i  stykają  się  z  nim  pamięcią;  przeto  w  nich  bóg 

background image

 

13 

wstępuje  i  oni  biorą  z  niego  charakter  i  naśladują  jego sprawy,  o  ile  człowiek  w  ogóle  mo że  wziąć   w  siebie  i 
mieć coś z boga. A przypisują to wp ływowi osób ukochanych; za czy m je jeszcze więcej kochają. I chociaż sami 
z  Zeusa  czerpią,  jak  bachaniki  przelewają  wszystko  na dusze  osób  wybranych,  a  teraz  im  coraz  to  bliższych,  i 
starają się o to, żeby mo żliwie najwierniej przypo minały ich boga. 

  

Ci, którzy  za  Herą szli, szukają natur  kró lewskich, a jeśli  którą  znajdą, tak samo  z n ią postępują. A którzy  za 

Apollonem  lub jakim  innym bogiem, ci  znowu w ślady swego boga wstępując szukają chłopca na swoją modlę, 
a  jeśli  im  się  uda  go  znaleźć,  naśladują  bóstwo sami  i  nakłaniają  do  tego  kochanków;  wdrażają  ich  w  sprawy 
swego bóstwa i starają się ich w miarę sił do istoty bóstwa doprowadzić.  
     Ta m n ie  ma  mie jsca na zazdrość ani na ordynarne sceny; całe ich p ostępowanie zmie rza tylko do tego, żeby 
jak  największe  i  jak  najbard ziej  wszechstronne  podobieństwo stworzyć  między  kochankiem  a  sobą  i  bogiem, 
którego czczą. 
     Więc pię kne to usiłowania  i święcenia  wstępne u tych, którzy prawd ziwie  kochają; jeśli  je s kutek pożądany 
uwieńczy,  wó wczas  te  usiłowania  przy jaciół,  cierpiących  na  szał  Erosa,  szczęściem  się  stają  d la  osób 
ukochanych, o ile się wziąć dad zą. A b ierze się ludzi wybranych w laki sposób: 
Jakeśmy na początku tej opowieści na trzy części każdą duszę  podzielili: dwie niby na kształt  koni, a trzecia na 
kształt  wo źnicy,  zostańmy  i  teraz  przy  tym  porównaniu.  Z  koni  zaś,  powied zie liśmy,  jeden  dobry  jest,  a  drugi 
nie.  Ale  na  czy m  polega  dobroć  jednego,  a  złość  drugiego,  tegośmy  nic  przechodzili;  więc  powie dzmy  teraz. 
Otóż ten  z nich,  który  lepsze  ma stanowisko, kształty  ma proste a proporcjonalne i  zgrabne; wysoko nosi kark, 
nos ma łagodnie zgarb iony, białą  maść, czarne oczy;  ma ambicję, ale  j  ma władzę nad sobą, i wstyd w oczach. 
Lubi  zasłużoną  chwalę;  batoga  nie  potrzebuje,  dobre  słowo  mu  wystarcza.  A  drugi  krzy wy,  gruby  i  lada  jako  
związany; twardy  ma  kark, krótką szy ję, nos do góry zadarty, czarną sierść, ogień w krwią nabieg łych oczach; 
buta  i  bezczelność  to  jego  żywioł.  Nie  słyszy  całkiem,  bo  ma  kudły   w  uszach;  ledwie  że  b icza  i  ościenia 
posłucha. 
     Więc  kiedy  woźnica  ujrzy  ja kąś  zja wę  miłosną  i  żar  mu  duszę  ogarnia,  kiedy  mu  tęsknota  pierś  rozpiera,  a 
żądła  łechcą  na  wszystkie  strony,  jeden  koń,  który  zawsze  słucha  woźnicy,  wtedy  także  wstydem  się  kieru je  i 
sam siebie zatrzy mu je,  żeby nie wskoczyć przednimi nogami na kochanka; za to drugi nie zważa na ukłucia ani 
razy,  których  mu  wo źnica  n ic  szczędzi,  i  w  d zikich  podskokach  pędzi  wprost  przed  siebie.  Męczy  się  z  n im 
strasznie  jego sąsiad w  zaprzęgu; rady  mu nie  mo że dać  i  woźnica -  On ich rwie wp rost na kochanka, żeby tam 
odświeżyć wspomn ienie  wdzięków A fro dyty. A ci obaj oburzają się  zrazu  i ciągną w przeciwną stronę, bo ten 
ich zmusić chce do bezeceństwa strasznego. W końcu, kiedy wszystko nic n ie po maga, idą za nim; on ich wlecze 
za  sobą.  Już  ustąpili:  już  się  godzą  czynić,  co  im  każe.  Zb liżają  się  do  kochanka  i  oto  staje  przed  nimi  jego 
postać jasna. Kiedy ją u jrzał woźn ica, b łyskawicą mu wtedy przed oczy ma staje wspomnien ie piękności;  
myśl jego ulatuje do jej istoty i ogląda ją znowu; ona tam stoi obok władzy nad sobą, tam na świętych stopniach. 
Myśl jego przejrzała i lęk ją oblatuje święty; więc pada na wznak i ty m są- c my m szarpie w tył cugle tak mocno, 
że oba konie stają dęba na zadach. Jeden z nich  rad, bo nic ciągnął  w stronę przeciwną, a tamten butny, bestia, 
nierad bardzo.  Cofają się jednak oba; jeden ze wstydu i strachu kroplami potu skrapla całą duszę, a drugi, kie dy 
mu  już u zda warg nie ran i, a upadek wstecz nie grozi,  ledwie  że tchu nabrał, ciskać się  zaczyna w pasji  i obelgi 
miotać; od tchórzów wy myśla wo źnicy i towarzyszowi w zaprzęgu, że to ze strachu i n ie po męsku popsuli szyki 
i  złamali  u mo wę.  I  znowu  ich  chce  gwałtem,  wbrew  ich  chęci,  naprzód  wlec  i  ledwie  im  ustąpić  raczy,  '..',.,    
kiedy się proszą,  żeby im to na następny raz odło żył. gt.          Kiedy termin u mó wiony przyjd zie, oni udają,  że 
zapo mnieli,  ale  on  go  przypo mina  i  znowu  gwałt  im  zadaje,  rży,  wlecze  za  sobą  i  wy musić  chce  na  nich 
zbliżenie  do  chłopaka  w  takiej  samej  myśli  jak  poprzednim  razem.  Kiedy  już  są  blisko,  spuszcza  łeb,  stawia 
ogon do góry, bierze  wędzidło na kieł  i rwie naprzód bez pamięci i  wstydu. Woźnicy tym razem  jeszcze gorzej, 
toteż  się  jeszcze  gwałtowniej  rzuca  wstecz,  jak  u  mety  wyścigów,  i  tym  gwałto wniej  butnej  bestii  munsztuk  z 
zębów  wyrywa,  język  mu  przebrzydły  i  paszczękę  do  krwi  zdziera,  a  zad  i  stopy  w  ziemię  wpiera;  niech  się 
bestia męczy. 
    Po kilku takich le kcjach pokornieje butna szelma  i zac zyna słuchać przezornego woźn icy, a kiedy piękną  
postać zobaczy,  wtenczas ginie  ze strachu. Odtąd zaczyna dusza tego, który  kocha, chodzić  ze  wstydem i 
czcią, i z obawą śladami u kochanej osoby. 

    Kiedy  zaś  człowie k,  który  nie  udaje   miłości,  ale  do znaje  tego  uczucia   naprawdę,  boskim  ku lte m  otacza  
wybrańca, ten żywi  wpra wdzie dla n iego pewną naturalną sympatię, jednakże trzy ma go zra zu z da leka ,  może  i 
dlatego, że między ko legami  kiedyś plotki krąży ły o tym, który kocha, i  mówiono, że się nie wypada wdawać w 

background image

 

14 

poufalsze  stosunki  na tle  erotycznym.  Z  czas em  jednak  wie k  i  koniec zność  robi swoje  i  dochodzi  do  zbliżenia  
międ zy nimi. 
     Bo  nigdzie  nie  jest  napisane,  żeby się  tylko  źli  lud zie  musieli  do  siebie  zbliżać,  a  ludzie  dzie lni  nie  mogli. 
Kędy się zaś stosunki l  rozmo wy częstsze nawiążą,  wybrany spostrzega ku swemu  wielkiemu   zdumieniu coraz 
nowe  objawy  życzliwości  ze  strony  zakochanego  i  zaczyna  dochodzić  do  przekonania,  że  wszyscy  inni  przy -
jaciele i b liscy nic mu właściwie nie dają w porównaniu z tym człowiekiem, w którego bóg wstąpił.  
     A kiedy ten dłuższy c zas tak postępuje i  zbliża się do niego, i styka z nim  w salach gimnastycznych i gdzie  
indziej  także,  wtedy  bić  zaczyna  źródło  o wych  promieni,  które  Zeus,  w  Gan imedesie  zakochany,  urokiem 
nazwał, i strumień ich obfity płynie ku temu, który kocha, wnika weń i wypełn ia go po brzegi, a co zostaje, prze-
lewa się, i tak jak wiatr albo echo jakieś od gładkich a twardych ciał odbite znowu tam wraca, skąd wyszło, tak i 
strumień  piękności  znowu  do  swego  źródła  przez  oczy  —  zwyczajna  to  jego  droga  do  duszy  —  wraca,  a 
wróciwszy  skrapia  pory,  który mi  się  pióra  cisnąć  zwykły;  pióra  rosną  i  oto  się  dusza  kochanka  miłością 
napełnia.  I  on  ju ż  kocha,  ale  jeszcze  sam  n ie  wie  kogo.  I  ani  wie,  co  się  z  nim  d zieje,  anihy  to  powied zieć 
potrafił. Ale jakby się od kogoś choroby oczu nabawił, nie wie, skąd  mu to przyszło, i n ie wie,  że w przyjacielu  
swym,  jakby w  zwierciadle, siebie samego ogląda. Kiedy on jest przy nim, lżej  mu, podobnie jak i tamtemu. A  
kiedy  go  nie  ma,  tęskni,  podobnie  jak  i  tamten  za  nim,  bo  jest  w  nim  Eros  Wzajemny.  Ale  on  go  nie  nazywa 
miłością, tylko przy jaźnią,  i  myśli,  że tak jest naprawdę. A pragnie podobnie jak tamten, cho ciaż nie tak silnie; 
pragnie go widzieć, czuć, ściskać, cało wać  i  leżeć razem blisko,  l oczywiście, n iezadługo zaczyna to  wszystko 
robić. 
     Kiedy  tak  leżą  ko ło  siebie,  wtedy  nieposkromiony  koń  zakochanego  ma  niejedno  do powiedzenia  wo źnicy. 
Za tyle trudów rad by sobie użył choć trochę. A koń wybrańca nic nie mó wi, tylko żąd za wre i n ie wie sam, co 
ma robić, ściska przyjaciela i cału je za to, że taki dla niego dobry strasznie; leżą blisko siebie, a jemu tak jest, że 
nie umiałby niczego ze swej strony odmówić tamtemu, gdyby on czegokolwiek chciał od niego. Ale towarzysz 
w zaprzęgu i wo źnica ciągną w stronę przeciwną. Mają wstyd i ro zu m. 
     Jeśli  w nich tedy zwycię żą lepsze strony duszy, wiodące do porządnego życia i do filo zofii, pędzą wtedy obaj 
żywot w szczęściu i w jedności, panują nad sobą  — przyzwo ici. Umieli  w swojej duszy ujarzmić to, w czy m się 
jej  zło  kryło, a  wy zwo lili to, w czy m d zielność. Kiedy pomrą, skrzydła  ich poniosą wysoko; palmę  zwycięstwa 
wzięli  w  jednym  z  trzech  naprawdę  olimp ijskich  zawo dów,  a  większego  dobra  nad  to  ani  rozsądek  ludzki,  ani 
szał boski dać człowieko wi nie zdoła. 
     Je żeliby zaś podlejszy jaki  żywot wiedli, nie  mieli nic wspólnego z filo zofią, a dbali o to, co pochwala wie lu, 
łatwo się  im trafić c  mo że, że gdzieś przy  pijatyce czy  innej  wesołej sposobności owe nieposkro mione ru maki 
dusze ich zastaną bez straży, zaciągną ich na jedno  mie jsce, i ci wezmą wtedy i  zrobią to, co wielu chwali  jako  
szczęście. Późn iej się to będzie powtarzało, choć nieczęsto, bo się ich cała dusza na to nie zgadza. 
     W przyja źni żyją z sobą i tacy dwaj, chocia ż już nie  tak ja k ta mci, za równo wtedy, kiedy ich miłość łączy, jak 
i  polem,  kiedy  ich  miłość  przeminie.  Uważają  obaj,  że  sobie  winni  wzajem  s zacunek  i  zaufanie  największe, 
którego się nigdy łamać nie godzi, a rozpoczynać wojnę. W chwili śmierci skrzydeł nie dostaną, ale wyjdą z ciał 
na poły w piórach; i tak dość wielka dla n ich nagroda za szał  miłości.  Bo w ciemność i czeluści podziemne nie 
godziłoby się iść ty m,  którzy ju ż stąpali po ścieżkach podniebnych. Więc gdzieś po jasnych drogach chodzą w 
szczęściu, a gdy godzina przy jdzie, równocześnie skrzydeł dostają — za to, że kiedyś kochali. 
Takie dary, takie skarby boskie przyniesie ci, ch łopcze, przyjaźń tego, który  kocha. A pieszczota i poufałość z 
tym, co nie  kocha,  rozsądkiem ś miertelny m podlana, skąpą  ręką zn iko me  ziemskie dobra ci wyd zieli, a czy mś 
tak podłym i niskim, choć to u tłu mu za leta, duszę c i zapra wi, że się d ziewięć tysięcy lat będzie musia ła u? około  
ziemi kręcić i pod ziemią jeszcze do ro zu mu nie przy jdzie.  
     Oto  ci,  przy jacie lu  nasz.  Erosie,  wedle  sil  naszych  najpiękn iejszą  i  najlepszą  oddaje my  powinna  pieśń 
przebłagalną. Jeśli w ogóle, a przede wszystkim  w słowach musiała być trochę poetycka, to tylko ze wzg lędu na 
Fajdrosa.  Więc  p ierwszą  mo wę  mi  odpuść,  a  dając  nagrodę  za  d rugą,  nie  racz  mi  w  dobroci  swej  i  w  łasce 
odbierać sztuki kochania ani mi jej w gniewie swy m nie popsuj. Daj, żeby  mnie piękni  ludzie  jeszcze więcej niż 
dzisia j cenili. A w 

pierwszej  mowie, jeżeliś my ci coś przykrego powiedzieli, Fajdros i ja, to pomny, że  Lizjasz 

był  tej  mowy  ojcem  i  winowajcą,  spraw,  żeby  on  takim  mo wo m  dał  nareszcie  pokój,  a  do  filozofii  go  za 
przykładem b rata jego Po lemareha nawróć, aby się i ten tutaj człowiek w n im zakochany przestał chwiać na obie 
strony, lecz Erosowi i filozofii życie swe poświęcił! 
 

FAJDROS

.

 

Modlę się i ja z tobą, Sokratesie; niech się tak stanie jeżeli tak lepiej d la nas. A mowę twoją ju ż od   

background image

 

15 

chwili podziwiam. O ileż ładniej ją zrobiłeś niż pierwszą! Doprawdy, boję się, czy mi się Lizjasz teraz   
nędzarzem nie wyda, nawet gdyby się spróbował mierzyć i jeszcze inną napisał. A wiesz ty, cudowny człowieku,  
że jego o to pisanie niedawno ju ż nabierał jeden z polityków w pamficcie. W cały m paszkwilu ciąg le go  
pisarzyną przezy wa. W ięc mo że się w nim amb icja ruszy i przestanie pisać. 

SO KRATES

.

 

Eh,  to  zabawny  argument,  a  przyjac iela  swego  całkie m  nie  znasz,  jeśli  myślis z,  że  on sobie  wiele  

robi z besztania. A czy myślisz, że i paszkwilant serio brał to, co mó wił?  

FAJDRO S

.

 

Tak  to  przynajmn iej  wyglądało,  Sokratesie.  A  zresztą  sam  wiesz,  że  najwy ższe  i  najpoważniejsze 

figury  w  państwie  wstydzą  się  pisywać studia  i  nie  lubią  pis m  po  sobie  zostawiać.  Zupełnie  ich  nie  nęci  taka 
sława u potomności; nie chcą kiedyś uchodzić za sofistów.  

SO KRATES  

Słodki wykręt, Fajdrosic! Nie wiesz, że to poszło od 

Wielkiego Wykrętu na Nilu? A oprócz tego, że 

to  wykręt,  to  i  tego  nie  wiesz,  że  najbard ziej  amb itni  politycy  najwięcej  lubią  pisać  swoje  myśli  i  zostawiać 
pismo po sobie. A jak  który pisze  mowę, to tak  kocha swoich chwalców,  że na samy m początku wypisuje tych, 
co go pochwalili. 

FAJDROS

.

 

Jak to myślisz? Nie  ro zu mie m.  

SO KRATES

.

 

Nie  ro zu miesz?  Przecież  na  początku  każdej  mo wy  politycznej  mas z  zawsze  imię  tych,  którzy  

danego polityka pochwalili.  

FAJDROS

.

 

Jak to? 

SO KRATES

.

 

Ano:  „Na  podstawie  uchwały  Wielkiej  Rady  albo  Zgromadzen ia  Ludowego,  albo  jednej  i  drugiej 

instytucji",  tak  się  prze cież  zaczynają  mo wy  polityczne.  A  len,  co  uzasadniał  wn iosek  dany,  samego  siebie 
wy mien ia  bardzo  uroczyście  i  pochlebnie  o sobie  wspomina,  ten  pisarz  niby;  a polem  mówi  długo  i  szeroko  i 
popisuje się mądrością przed ty mi, którzy go chwalą. No có ż, mo że inaczej się pisze mowy polityczne?  

FAJDROS

.

 

No nie. 

SO KRATES

.

 

Nieprawdaż?  I  jeżeli  uchwalą,  to  autor  wychodzi  wesoły  z  teatru;  a  jak  skreślą  i  nie  ma  co  pisać 

mo wy, bo ktoś nie dorósł do tego, to i on ma s mutek, i ma rtwią się jego towarzysze. 

FAJDROS

,

 

I bardzo. 

SO KRATES

.

 

Więc chyba nie gardzą tą robotą, ale ją podziwiają. 

FAJDROS

.

 

No pewnie. 

SO KRATES

.

 

A  cóż  dopiero,  jak  się  trafi  zdolny  mówca  albo  król,  a  dojd zie  do  potęgi  takiego  Likurga  albo 

Solona, albo Dariusza i nieś miertelny m  zostanie w państwie pisarze m  — c zyż nie u waża się sam  za  równego 
bogom  jeszcze  za  życia  i  czy  potomni  nie  myślą  o  nim  tak  samo,  kiedy  patrzą  na  te  pisma,  jakie  po  sobie 
zostawił. 

FAJDROS

.

 

I bardzo. 

SO KRATES  

Więc weź jednego z takich lud zi, choćby nawet był troszkę nierad  Lizjaszo wi; czy myślisz,  że on by 

mu także brat za złe to, że p isuje? 

FAJDROS

.

 

Oczywiście, że n ie, wedle tego, co mó wisz; toż musiałby i sam sobie brać za złe własne upodobania. 

SO KRATES

.

 

Więc to rzecz oczy wista, że samo p isanie mów nie hańbi. 

FAJDROS 

A co? 

SO KRATES

.

 

A to, uważam, jeżeli ktoś nie pięknie mó wi i pis ze, ale haniebnie i źle.  

FAIDROS

.

 

No oczywiście. 

SO KRATES

.

 

Więc jakże się to pisze p iękn ie i n ie pięknie? Chcesz, Fajdrosie, i z tego punktu rozpatrzyć Lizjasza i 

innych dawniejszych i przyszłych pisarzy polityc znych i obyczajo wych, poetów i pro za ikó w?  

FAJDROS 

Ty się pytasz, czy chcę? A na cóż by człowiek ży ł, jak 

nie dla takich przyjemności? Toż przecież nie 

dla takich, przed który mi się naprzód ma  jakąś przy krość albo się w ogóle nic z nich nie ma. A takie są bodajże 
wszystkie przyjemności ciała. Toteż się słusznie przy jemnościami n iewo lników nazywają- 

SO KRATES

.

 

No tak — c zas ma my ,  zdaje się. A przy ty m uwa ża m,  jak ta m nad naszymi głowa mi p iewiki, ja k to 

zwykle w upal, śpiewa ją i coś rozma wiają  z sobą, i na nas patrzą z góry.  Gdyby tak wid ziały,  że  i  my dwa j,  jak 
to  niejeden  w  południe,  nie  rozmawiamy ,  a  tylko  się  jeden  z  drugim  kiwa  i  jako  ciężko  myślący  usypia 
oczarowany ich g łosami, słusznie by się z nas śmiały; 
myślałyby, że to mo że jakichś dwóch niewolników przyszło do nich, do gospody, spać jak owieczki  w południe 
koło  źródła. A  jak  zo baczą,  że  rozmawiamy  i u miemy  ko ło nich  jak  koło  Syren przepłynąć nic oczaro wani, to 
pewnie się ucieszą i przyniosą nam dar, który im bogowie pozwolili lud zio m dawać. 

FAJDROS

.

 

A jakiż one mają dar? Zdaje się, że tego nie słyszałem. 

background image

 

16 

SO KRATES

.

 

O,  to  nieładnie,  żeby  przyjaciel  Muz  czegoś  podobnego nie  słyszał.  Otóż  powiadają,  że  one  były 

niegdyś  ludźmi,  kiedy  je szcze  Muz  nie  było.  A  kiedy  przyszły  Muzy  i  zjawił  się  śpiew  po  raz  pierwszy,  taki 
zachwyt szalony ogarnął niektórych lud zi ówczesnych, że dla śpiewu zaniedbywali jadła i napoju. Śpiewali tylko  
i  marli, nie  zdając sobie z tego sprawy. Od nich pochodzi ród piewikó w,  które od  Muz ten dar otrzymały,  że się 
umieją obyć bez jedzenia. Ju ż od urodzenia nie potrzebują jadła ani napoju, tylko śpiewają  wciąż, aż do śmierci, 
a polem  idą do Muz  i opowiadają każdej,  kto je czcił tutaj na  ziemia  Terpsychorze  mówią o tych, którzy  jej  w 
chórach  cześć  oddawali,  i  pozyskują  d la  n ich  łaskę  Mu zy,  Eralo  się  od  nich  dowiaduje  o  naszych  spra wach 
miłosnych,  a  inne  Muzy  podobnie,  jako  że  ro zmaite  są  ich  kulty.  A  najstarszej,  Kalliopie,  i  drugiej  z  rzędu, 
Uranii,  donoszą  piewniki  o  tych,  którzy  w  filozofii  ży ją  i  mu zykę  tych  dwóch  bogiń  czczą  nade  wszystko.  Te 
Muzy, opiekunki nieba i  mów boskich i ludzkich, głos mają najpiękniejszy. Więc z wielu powodów powinno się 
o czy mś rozmawiać, a nie spać, kiedy jest południe, 

FAJDROS

.

 

No, to rozma wiaj my. 

SO KRATES

.

 

Więc  mo że to, coś my właśnie poruszyli;  zastanowić się nad tym,  jak się to  właściwie  mó wi dobrą 

mo wę i pisze, a jak złą. Mo że to ro zważy my. 

FAJDROS

.

 

Oczywiście. 

SO KRATES

.

 

Więc naprzód, czy nie potrzeba, jeśli  mo wa ma być dobra i piękna, żeby umysł autora znal prawdy o 

tym, o c zy m autor za mie rza mó wić. 

F

AJDROS

.

 

A  ja,  Sokratesie,  słyszałem,  że  kto  chce być  kiedyś  kto  mówcą,  temu  nie  potrzeba  wiedzieć,  co  jest 

istotnie  sprawiedliwe,  ale  to  tylko,  co  tłu m  za  sprawiedliwe  uważa;  tłu m  przecież  będzie  sądził.  I  nie  istotne 
dobro czy piękno, ale co uchodzi; przecież ty m się ludzi przekonywa i nakłania, a nie prawdą.  

SO KRATES

.

 

Tych słów lekceważyć nie trzeba, Fajdrosie, które  mędrcy mó wią, ale się zawsze przyjrzeć potrzeba, 

co też to oni mó wią. Toteż i tych słów teraz nie odrzucimy  z góry. 

FAJDROS

.

 

Słusznie mówisz. 

SO KRATES  

Wiec tak się im p rzy jrzy my. 

FAJDROS. Ja k?  

SO KRATES

,

 

Ano — gdybym cię tak nakłania ł,  żebyś sobie konia kupił, bo  masz  iść na wojnę, a obaj byśmy nie 

wied zieli, co to koń; ja bym tylko tyle wiedział o tobie, że Fajdros uważa za kon ia to zwierzę do mowe, które  ma 
największe uszy.  

FAJDROS

.

 

To by śmieszne było, Sokratesie.  

SO KRATES

.

 

Ale gdzie tam. I gdybym cię tak z zapałem prze konywał i namawiał, uło żywszy mo wę pochwalną na 

osła,  a  nazywałbym  go  koniem,  i  wy wodził,  że  to  najcenniejszy  dobytek  i  koło  do mu,  i  na  wojnę,  że  się 
znako mic ie z niego walc zy i on zbroję  ci potrafi przynieść i jego inne ro zma ite pożytki wychwa la ł.   

F

AJDROS

.

 

A to by już było najś mieszn iejs ze. 

SO KRATES  

A czyż nie lepiej, gdy przyjaciel jest śmieszny, niż gdy jest straszny i wróg? 

FAJDROS

.

 

No pewnie. 

SO KRATES

.

 

A jak taki retor, który n ie wie, co jest dobre i  złe, a  ma przed sobą zgro madzenie,  które także tego 

nie wie , i on je prze konywa i nakłan ia — nie w takiej  ma rnej sprawie  jak ta, żeby pochwałę osła wygłaszał niby 

konia — ale jeśli on zło przedstawi ja ko dobro, a dbając, o opinię tłumu, nakłoni  ich do czynu złego, za miast do 
dobrego, to jak myślisz, jaki pó źniej plon zbierze sztuka 

retoryczna z takiego posiewu? 

FAJDROS

.

 

Oczywiście nieszczególny. 

SO KRATES

.

 

Ale  wiesz, przyjacielu, czy  my  znowu nie  zanadto brutalnie atakujemy sztukę  wy mowy? Trochę, to 

nie  szkodzi.  Bo  ona  gotowa  powiedzieć:  „Cóż  wy  za  głupstwa  wygadujecie?  Przecież  ja  n ikogo,  kto  nic  zna 
prawdy, nie  zmusza m,  żeby się uczył  mó wić, ale gdyby się mnie  kto pytał o radę, to niech już tamto  ma przed -
tem,  a  potem  dopiero  niech  mnie  b ierze.  A  to  tylko  mówię  wielkim  głosem,  że  bez  mo jej  pomocy  człowiek, 
który by i znał byty, bezwarunkowo nie potrafi p rzekonywać ludzi  i nakłaniać żadną inną sztuką". 

FAJDROS

.

 

No, czy ż nie będzie miała racji? Przecież to słuszne. 

SO KRATES  

-

 

Zgoda, jeżeli tylko  mo wy,  które  za nią  idą. zechcą  jej dać świadectwo,  że ona  jest sztuką.  Bo tak 

jakby m  słyszał,  jak  nadchodzą  tutaj  mowy  niektóre  i  świadczą,  że  ona  kłamie  i  że  n ie  jest  sztuką,  ale 
nieartystycznym  rzemiosłem,  kwestią  rutyny.  Aby  mówić  o  czy mś,  a  nie  tykać  prawdy,  powiada  jeden 
Spartanin, na to nie ma żadnej prawdziwej s ztuki i nigdy takiej n ie będzie.  

FAJDROS

.

 

Dawaj no te mo wy, So kratesie; ka ż im tu przyjść i ro zpytuj, co i ja k mó wią.  

SO KRATES

.

 

A to pójdźcie tu, d ziateczki, przekonajcie  Fajdrosa,  który  ma także  ładne dzieci,  że  jeśli nie będzie 

porządnym filo zofem, to i mówić n igdy porządnie nie potrafi o n iczy m. A n iech odpowiada Fajd ros. 

background image

 

17 

FAJDROS

.

 

Pytajc ie. 

SO KRATES

.

 

Nieprawdaż,  że sztuka  wy mowy  w ogóle jest sztuką prowad zenia dusz lud zkich  za pomocą  mó w,  i 

to nie tylko w sądach i jakie tam inne zebrania czy zgro madzen ia publiczne, ale i w prywatnych kółkach; jedna i 
la sama, c zy to o wielkie rzec zy chodzi, c zy o małe . A co jest słuszne, to jest równie cenne w sprawach wielkie j 
wagi jak i w marnych. Albo jak ty to słyszałeś? 

FAJDROS

.

 

Ależ nie tak, na Zeusa, zgoła nie tak, ale najwięcej podobno w sądach mówi się i p isze wedle p rawideł 

sztuki; mó wi się i na zgro madzen iach ludowych. A tak więcej — to m n ie słyszał. 

SO KRATES

.

 

Aha,  toś ty słyszał  tylko  o  sztukach  retorycznych  Nestora  i  Odyseusza,  które  w  wolnych  chwilach 

pod Ilionem spisywali, a o s ztukach Palamedesa nie słyszałeś? 

FAJDROS 

Aj, dalibóg, że Nestora; bo ty z pewnością z  Gorgiasza robis z Nestora, a ten Odyseusz to z pewnością 

Trazy mach i Teodor.  

SO KRATES

.

 

Może być. Ale  im dajmy pokó j. A ty powied z, w sądach oskarżyciele  i oskarżeni co  robią?  Bronią 

sprzecznych twierdzeń, czy co powiemy? 

FAJDROS

.

 

Właśnie to. 

SO KRATES

.

 

I la m chodzi o to, co jest sprawiedliwe, a co niesprawiedliwe?  

FAIDROS

.

 

Tak jest. 

SO KRATES

.

 

I p rawda,  że  mó wca-artysta potrafi to tak robić,  żeby

 

się jedna i ta sama rzecz ty m samy m  ludzio m 

raz wydawała sprawiedliwą, a jak zechce inaczej, to znowu n iesprawied liwą?  

FAJDROS

.

 

A czemu n ie?  

SO KRATES

.

 

A  na  Zgromadzen iu  Ludowy m  to  znowu  przedstawicie lo m  państwa  jedno  i  to  samo  ra z  potrafi 

przedstawiać jako do bre, a drugi raz wprost przeciwnie?  

FAJDROS

.

 

Tak jest. 

SO KRATES

.

 

No,  a  czyż  my  n ie  znamy  takiego  Palamedesa  z  Elei,  który  tak  artystycznie  mó wi,  że  słuchający 

także głowy tracą i zdaje im się, że jedno i to samo jest równe i nierówne, że jest jedno i że go jest wiele, albo że 
stoi, to znowu, że się rusza. 

FAJDROS

.

 

Doskonale go znamy. 

SO KRATES

.

 

Więc  nie  tylko  w  sądach  ma  swoje  pole  sztuka  sprzecznych  twierd zeń  i  na  Zgro madzen iach 

Ludowych,  ale  chyba  wszystko,  o  czym  się  mówi,  obejmuje  jedna  ja kaś  sztuka,  jeśli  taka  ist nieje,  i  ta  potrafi 
każdą rzecz do każdej innej przyró wnać w gra nicach mo żliwości, i jeśli ktoś inny takie ró wnania i analogie skry-
cie przeprowad za, wydobyć je potrafi na światło. 

FAJDROS 

Nie — jak ty to właściwie mó wisz?  

SO KRATES

.

 

Poczekaj,  mo że  ci  lak  będzie  jaśniej:  gdzie  jest  łatwiej  o  błąd,  o  po my łkę:  tam,  gdzie  się  rzeczy  

bardzo ró żnią od siebie, czy tam, gd zie mało  co?  
F

AJDROS

.

 

Tam, gdzie mało co. 

SO KRATES

.

 

A  jak  ci  łatwiej  przejść  niepostrzeżen ie  do  sprzecznego  stanowiska:  szeregiem  d robnych przejść  i 

odcieni, c zy wie lkich?  

FAJDROS

.

 

No, jakżeżby nie? 

SO KRATES  

Więc  kto  chce  w  błąd  wprowad zać  drugich,  a  nie  ma  sam  paść  jego  ofiarą,  musi  doskonale 

rozpoznawać podobieństwo bytów i niepodobieństwo. 

FAJDROS

.

 

No, koniec znie musi. 

SO KRATES

.

 

A  może  on  potrafi,  chociaż  prawdy  sam  o  każdej  rze czy  nie  zna,  ro zpoznać  w  drugich  drobne  i 

wielkie analogie międ zy 

nie znanymi mu  naprawdę bytami?  

FAJDROS

.

 

To niemo żliwe. 

SO KRATES

.

 

A nieprawdaż,  że jeśli  ktoś wydaje sądy niezgodne z rzeczywistością i jest w błęd zie, to widocznie 

stan ten wywołało u n iego pewne podobieństwo, winny temu pewne analogie międ zy rzeczami?  

FAJDROS

,

 

Tak bywa, 

SO KRATES

.

 

Więc  czyż  i  artysta  nawet  potrafi  przejść  drogą  subtelnych  odcieni  i  drugiego  odwieść  poprzez 

analogię  od  tego,  co  w  każdym  wypadku  istotnie  jest,  do  czegoś  z  tym  sprzeczne go,  i  czy  sam  przy  ty m  nie 
popadnie w Mad, jeśli nie wie, czym jest naprawdę każdy byt? 

FAJDROS

.

 

To niepodobna. 

SO KRATES

.

 

A więc, przy jacielu: sztuka  wy mowy u takiego, m prawdy nie zna, a ży je tylko opinią, to nie będzie 

żadna sztuka, tylko ś miech. 

FAJDROS

.

 

Coś niby tak. 

background image

 

18 

SO KRATES

.

 

Więc jeżeli chcesz, to popatrzmy do mo wy Lizjasza,  masz ją przy sobie, i weźmy te, któreśmy sami 

mó wili. Zobaczmy, jakie tam będą wady artystyczne i zalety.  

FAJDROS

.

 

Ach, to doskonale; bo tak jakoś sucho, goło teraz mó wimy , bez żadnych przykładów. 

SO KRATES

.

 

A wiesz, to ciekawy przypadek. Tutaj  w tych dwóch mowach gotów się znaleźć przykład na to, jak 

to ktoś, co zna prawdę, 

robi figle  i nabiera słuchaczów. Ja sądzę, Fajdrosie,  że winny temu tylko bóstwa lego 

miejsca, a mo że być,  że to ci  zausznicy Muz, co nam tu nad głową śpiewają,  lak nas w prezencie natchnęli. Bo  
gdzież ja; ja nic mam n ic wspólnego z żadną sztuką wy mowy!  

FAJDROS

.

 

No, no, niech ci będ zie. Żebyś tylko jasno mó wił. 

SO KRATES

.

 

Proszę cię, przeczytaj no początek mowy Lizjasza! 

FAJDROS

.

 

„O co mi chodzi, wiesz, i że za właściwe uważam taką rzecz pomięd zy nami, toś słyszał. Sądzę zaś, że 

nie  powinno  mnie  o mijać  to,  czego  pragnę,  dlatego  że  właśnie  zakochany  w  tobie  nie  jestem.  Toż  takiemu  
później żal każdej..."  

SO KRATES

.

 

Czekaj! Przecież gd zie on błądzi i jaka tu wada artystyczna, potrzeba powied zieć. Nic?  

FAJDROS

.

 

Tak jest. 

SO KRATES

.

 

Czy ż to nie jest oczy wiste,  że  w  kwestiach tego rodzaju na  jedną wszyscy zgodnie patrzy my, a na 

drugą rozbieżnie?  

FAJDROS

.

 

Może być, że ja ro zu miem, co ty mówisz; tylko powied z jeszcze trochę jaśniej.  

SO KRATES

.

 

Bo niech ktoś wy mien i na przy kład  żelazo albo srebro, to czyż n ie  mamy  wtedy wszyscy jednego i 

lego samego na myśli?  

FAJDROS

.

 

Zupełnie. 

SO KRATES

.

 

A cóż,  jeśli  wy mieni sprawied liwość lub dobro? Nieprawdaż, że  wtedy jeden idzie tam, drugi sam  i 

nie zgadzamy się z sobą nawzajem ani nawet sami z sobą, 

FAJDROS

.

 

Zupełnie tak.  

SO KRATES

,

 

W niektórych lematach się zgadzamy, a w innych nie? 

FAJDROS. Ta k. 

SO KRATES

.

 

A w którychże łatwiej nas w pole wywieść i w których jest większe pole dla artyzmu mó wcy? 

FAIDROS

.

 

Oczywiście w tych niepewnych, które się mienią w oczach.  

SO KRATES

.

 

Więc  kto  chce  opanować  sztukę  wy mowy,  ten  przede  wszystkim  to  powinien  systematycznie 

rozró żniać  i  chwytać  jakieś  charakterystyczne  cechy  jednej  i  drugiej  formy:  zarówno  lej,  która  się  ludzio m  w 
oczach mien i, ja k i tej, co nie . 

FAJDROS

.

 

Piękną by formę miał przed oczy ma duszy laki, który by to zawsze ch wytał.  

SO KRATES

.

 

A  polem  myślę,  że  jak  ma  z  czy mkolwiek  do  czynienia,  to  nie  powinien  nigdy  przeoczać,  tylko  

bystro spostrzegać, do ja kiego też rodzaju należy to, o czy m ma mó wić. 

FAJDROS

.

 

No, no. 

SO KRATES

.

 

A cóż Eros? On, powiemy , należy do tych niepewnych, co to się mienią w oczach, czy nie?  

FAJDROS

.

 

Ależ do niepewnych, oczywiście. Có ż ty  myślisz?  Czy on by ci był inaczej pozwolił na to, coś o nim 

mó wił niedawno,  że jest nieszczęściem d la wybranego i dla zakochanego, a zaraz 

potem,  że jest największy m 

dobrem 

SO KRATES

.

 

Toś doskonale powiedział, ale jeszcze i to powied z — bo ja, wiesz, dobrze nie pamiętam przez to, że 

we mn ie bóg był wstąpił — czy ja Erosa określiłem na początku mowy?  

FAJDROS

.

 

Ależ na Zeusa, doskonale, i to jak! 

SO KRATES. 

To  dopiero!  To  powiadasz,  że  o  tyle  większy mi  artystkami  byłyby  Nimfy,  córki  Acheloosa ,  i  Pan, 

syn  Hermesa,  niż  Lizjasz,  syn  Kefalosa.  A  może  nie  —  może  i  sam  Lizjasz  to  zrobił:  zmusił  nas na  początku 
mo wy  do  lego,  żeśmy  Erosa  pojęli 

jako  jakiś  jeden  byt,  tak  jak  on  chciał,  i  stąd  już  poszedł  cały  po rządek 

dalszych mó w. Pozwól, mo że znowu przeczytamy początek jego mowy?  
F

AJDROS

.

 

Jak myślisz: ale czego ty szukasz, tego tam nie ma. 

SO KRATES

.

 

Ale c zytaj no — żeby m ja jego samego słyszał. 

FAJDROS

.

 

„O co mi chodzi, wiesz, i że za właściwą uważam taką rzecz pomięd zy nami, toś słyszał. Sadzę zaś , że 

nie  powinno  mnie  w  omijać  to,  czego  pragnę, dlatego  właśnie,  że  zakochany  w  tobie  nie  jestem.  Toż  takie mu  
później żal każdej wyświadczonej przysługi, skoro tylko żąd zę nasyci..."  

SO KRATES

,

 

Oj,  zdaje się,  że d ługo byśmy szukali, nimbyśmy  znaleźli to, o co nam chodzi.  Toż  len nawet nie  z 

początku, tylko jakoś od końca, w drugą stronę, chce przez tę mo wę płynąć i zaczyna od tego, co by zakochany 
już po wszystkim, na samy m końcu,  mógł  mó wić do kochanka. A  możcm g łupstwo palnął, Fajdrosic, uko chana 
głowo? 

FAJDROS

.

 

No, tak jest, Sokratesie; toż właśnie o koniec chodzi 

w jego mowie. 

SO KRATES

.

 

Ee, a poza tym? Ty nic zau ważas z tego niechlujstwa myślowego w tej mo wie? Cóż myślis z, że to, co 

tam  jest  na  drugim  miejscu,  z  jakiejś  konieczności  musiało  siać  właśnie  na  drugim,  czy  równ ie  dobrze 
jakie kolwie k inne zdanie?  

background image

 

19 

Ja się na ty m nie ro zu miem, więc  mi się  zdawało,  że autor  z całą bezczelnością pisze sobie to, co  mu ślina na 
język przyniesie. A ty uważasz, że  mu pewna konieczność literacka kazała  kłaść jedno po d rugim  w tym właśnie 
porządku? 

FAJDROS

.

 

Zanadloś łaskaw, jeżeli myślisz, że ja potrafię jego pracę tak jasno rozebrać,  

SO KRATES

.

 

Ale ci to będzie jasne, że  każda  mowa, tak jak  zwierzę,  musi się jakoś trzy mać kupy, musi stanowić 

jakieś ciało  indywidualne; nie  może być bez głowy  i bez nóg, ale powinna  mieć tułów  i  kończyny dobrane do 
siebie i z góry określone całością. 

FAJDROS

.

 

Jakżeby nie? 

SO KRATES

.

 

Więc patrzaj na  mo wę swego  znajo mego, czy  jest taka, czy nie taka. A  zobaczysz,  że ona całkiem 

taka ja k len epigra m, który, jak powiada ją, ma  być na grobie Midasa we Frygii.  

FAJDROS

.

 

Jaki to epigra m i co w nim jest takiego? 

SO KRATES

.

 

Ta m jest to: 

 gdyby tak można artystycznie ująć to, co w nich siedzi, to by o była miła rzecz.  

FAJDROS

.

 

W których to? 

SO KRATES

.

 

A tak: spojrzeć z góry i sprowadzić jednym rzutem oka szc zegóły tu i tam rozsypane do jednej  istoty 

rzeczy; potem by c zło wie k  ka żdy szczegół określił  i dopiero byłoby jasne, o czy m  za ka żdy m ra ze m  mówi; tak 
jak  teraz  się  mó wiło  o  Erosie.  Na przód  określenie:  czy m  jest.  Może  dobrem,  mo że  złem,  to  inna  rzecz.  Ale 
dopiero potem mowa mogła być jasna i mogło się w n iej jedno z drugim zgadzać.  

F

AJDROS

,

 

A druga forma to która, powiadasz, Sokratesie? 

SO KRATES

.

 

A znowu tak  móc ciąć, dzielić na formy, na członki, jak urosły, i nic próbować łamać  żadnej części, 

jak to lichy kucharz robi. Ale tak jak te nasze  mo wy przed chwilą;  w nich się przecież ujęto nierozu mną część 
duszy  w  jakąś  jedną  wspólną  formę  i  tak  jak  z  jednego  ciała  wyrastają  dwie  strony  równoważne:  jedna  się 
nazywa prawą, a druga  lewą, lak  i te  mo wy obydwie pojęły nie-rozu m nasz jako tkwiącą w nas jedną formę, a 
potem pierwsza  z nich odcięta część lewą  i  znowu  ją ro zdziela na dwie, i  znalazła w  końcu międ zy nimi laką, 
powiedzmy ,  całkiem  lewą  stronę  miłości  i  tę  też  ganiła  zupełnie  słusznie,  a  druga  nas  poprowadziła  na  prawą 
stronę szaleństwa,  równoważną  tamtej,  i  wyszukała  miłość  w  pewnym  sensie  boską;  postawiła  nam  ją  p rzed 
oczy 

i pochwaliła, jako że jej zawd zięczamy  największe dobro.  

FAJDROS

.Bardzo słusznie mówisz. 

SO KRATES

.

 

Ja  to  i  sam  ogromnie  lubię,  Fajdrosie.  Ja  przepadam  L  za  podziałami  i  uogólnieniami;  inaczej  nie 

umiałby m  mówić ani  myśleć. A jak  mi się kiedy zdaje,  że ktoś inny umie  wid zieć całość i jej części organicznie 
związane, to za nim chodzę kro k w  kro k,  „jakby m ślad boga napotkał". Ale czy tych, którzy to umieją, słusznie 
czy  niesłusznie  nazywam,  to  bóg  raczy  wiedzieć.  Dotąd  ich  nazywałem  d ialektykami.  A  teraz  tych,  co się  od 
ciebie  i  od  Lizjasza  nauczą,  powied z,  jak  tych  trzeba  nazy wać?  Czy  to ,  to  jest  sztuka  wymowy :  to,  czy m  się 
Trazy mach  posługuje  i  inn i?  Tak  mądrze  mówią  i  d rugich  lak  uczą,  że  ci  im  z  dobrej  woli  grube  pien iądze 
przynoszą, jak kró lo m jakim?  

FAJDROS

,

 

A,  oni są  zupełnie  jak  królowie,  ale  całkiem  się  nie  rozu mieją  na  tym,  o  co  ty się  pytasz.  A  tamten 

rodzaj,  zdaje  mi  się,  że  całkiem  dobrze  nazwałeś:  dialektyką.  Ale  retoryka  jakoś  ciągle  jeszcze  przed  nami 
ucieka. 

SO KRATES

.

 

Jak  powiadasz?  Ładne  to  musi  być,  to  coś,  co  by  oprócz  tamtych  rzeczy  zostało,  a  miałoby  być 

mimo sztuką! W każdy m razie nie traktujmy tego lekko. Ale powied z, co właściwie  może być jeszcze poza tym 
w retoryce?  

FAJDROS

.Bardzo wiele , So kratesie. To wszystko, co jest w podręc znikach retoryki.  

SO KRATES

.

 

Dobrze,  żeś  przypomn iał.  To  pewn ie  będzie  to,  że  wstęp  mó wi  się  na  początku.  To  mó wisz,  co? 

Takie subtelności techniczne! 

FAJDROS

.

 

Tak. 

SO KRATES

.

 

A  potem  jakaś  ekspozycja,  polem  dowody,  po  trzecie  świadectwa,  a  po  czwarte 

prawdopodobieństwa,  l  podobno  jakieś  potwierdzen ie  i  poboczne  potwierd zenie  ma  mó wić  ten  nieoc eniony 
majster mów z Bizancju m. 

FAJDROS

.

 

Ty myślisz o Teodorze? To zasłu żony czło wiek.  

SO KRATES

.

 

Jeszcze jak! I  jak  robić replikę główną i poboczną w oskarżeniu i  w obronie. A ślicznego Eucnosa z 

Paros nie wyprowadzimyż na plac, tego, co to pierwszy wynalazł  „doniesienia wstępne" i „pochwały uboczne"? 
Niektórzy  powiadają,  że  on  nawet  i  „besztania  uboczne"  miał  wierszem  mawiać,  taką  miał  pa mięć;  to  mądry  
człowiek!  A  Tizjaszo wi  i  Gorg iaszowi  dajmy  pokój.  Ci  niech  śpią,  ci,  co  to  uważali,  że  prawdopodobieństwo 
więcej  warte n iż prawda, a silą  wy mowy  lego dokazy wali,  ze się to, co  małe,  wydawało  wielkie, a co wielkie, 

background image

 

20 

jak  małe, a co najnowsze, wygląda

 

to jak stare, a co sprzeczne,  jak nowe;  i ową  zwięzłość  mów  wynaleźli i to 

rozwodzenie  się  bez  końca  nad  wszystkim.  Jak  to  raz  Prodikosowi  opowiadałem,  to  się  śmiał  i  mówił,  że  on 
tylko  sam  jeden  wynalazł  to,  czego  potrzebuje  sztuka  wy mo wy;  a  potrzebuje,  powiada,  ani  długich  mó w,  ani 
krótkich, tylko w samą miarę. 

FAJDROS

.

 

Bardzo mądre, Prodikosie. 

S

O KRATES

.

 

A Hippiasza n ie wy micn imy? Z ty m by się z pewnością zgodził ta mten gość z Ele i.  

FAJDROS

.

 

Pewnie. 

SO KRATES

.

 

A Polosa Muzeum  figur retorycznych, te jego na c przykład dip lazjo logie, gnomo logie,  ikonologie? 

A słownik Liky-mn iosa, który mu tamten darował, żeby napisał o p iękn ie brzmią cych słówkach? 

FAJDROS

.

 

A czy to nie były po części wynalazki Prolagorasa? 

SO KRATCS

.

 

A  lak:  pewna  poprawność  językowa,  chłopcze,  i  wiele  innych  pięknych  rzeczy.  Ale  mistrzem  w 

lamentach  i  jękach  przed  sądem,  w  artystycznym  wywlekan iu  starości  i  ubóstwa,  w  ty m  celował  ten  atleta  z 
Chalcedonu.  O,  ten  mąż  pysznie  umiał  wy woływać  oburzenie,  a  potem  je,  powiada,  czarem  wy mo wy 

uśmierzał. Znako micie u miał oczern iać kogo bądź albo odpierać potwarze wszelkiego rodzaju.  
Ale na zakończenie  mo wy to podobno wszyscy się jednakowo zapatrywali; tylko jeden lak 10 nazywał, a drugi 
inacze j. 

FAJDROS

.

 

Ty  mówisz  o  ty m,  jako  to  trzeba  przy  końcu  mo wy  wszy stko  pokrótce  zebrać  i  p rzypo mnieć 

słuchaczom, co się mówiło. 

SO KRATES

.

 

Właśnie to mó wię, a ty masz mo że jes zcze coś do powied zenia o sztuce układania mó w?  

FAJDROS

.

 

A, drobnostki; nie warto o nich mó wić. 

SO KRATES

.

 

Mniejsza  o  drobnostki.  Ale  tamte  rzeczy,  mo że  by  je  tak  do  światła  zobaczyć,  jakie  i  kiedy  mają 

znaczen ie w sztuce? 

FAJDROS

.

 

Mają, bardzo wielkie, wobec tłu mu — na Zgro mad zeniach Ludowych. 

SO KRATES

.

 

Mają niewątpliwie. Ale bój się  Boga! Przypatrz się  i ty sam; mo że i ty odniesiesz takie wrażenie  — 

ja uważam, że to wszystko jest ogromnie rzadkie płótno. 

FAJDROS

.

 

Pokaż tylko. 

SO KRATES

.

 

Bo  proszę  cię;  gdyby  tak  ktoś  przyszedł  do  twego  przy jaciela  Eryksimacha  albo  do  jego  ojca 

Akumcnosa i powiedział: 
„Ja takie ro zmaite rzeczy u miem ciało m  ludzkim podawać,  że  jak  zechcę, to się  każde ro zgrzeje albo oziębi, a 
jak  mi się podoba, to potrafię sprowadzić  wy mioty albo i przeczyszczenie,  i  inne takie najrozmaitsze skutki. A  
ponieważ to umiem, uważam się za  le karza i sądzę,  że drugiego potrafię tego wyuczyć, o ile  mu użyczę wiedzy  
o tych środkach". Cóż, myślisz, powiedzieliby mu na to?  

FAJDROS

.

 

Cóż innego, jak nie  zapytaliby go, czy oprócz  lego wie także, który m  ludzio m co podawać potrzeba i 

kiedy, i w ja kie j da wce. 

SO KRATES

.

 

A  gdyby  powiedział,  że:  Ani  mo wy,  ale  sądzę,  że  ten,  który  się  tego  ode  mnie  nauczy,  sam  już 

potrafi zrobić to, o co c mn ie pytasz? 

FAJDROS

.

 

No to pewnie by powied zieli, że ten człowiek zwariował i gdzieś tam z podręcznika coś posłyszał albo 

mu  jakieś lekarstwa w  ręce wpadły i dlatego mu się zdaje,  że został lekarzem, a nie  ma najmniejszego pojęcia o 
medycynie. 

SO KRATES

.

 

A cóż, gdyby tak do Sofoklesa ktoś przyszedł albo do  Eurypidesa i powied ział,  że potrafi na lemat 

lada  drobnostki  robić  olbrzy mie  tyrady,  a  na  wielki  temat  króciutkie,  a  jak  zechce,  to 

skargi  i  la menty,  i  na 

odwrót, straszne stówa i gro źby, i inne takie rzeczy; on tego uczy i uważa, że podaje uczn io m sztukę d ramatu? 
 

FAJDROS

.

 

I ci, Sokratesie, wyśmialiby go zapewne, jak każdego, kto by sądził,  że tragedia jest czy mś innym niż 

porządnym ko mpleksem -łych właśnie składników dobranych do siebie nawzajem i do całości.  

SO KRATES

.

 

No,  bez  szorstkości  i  bez  impertynencyj  byłoby  się  między  nimi  obeszło,  ale  tak  jakby  mu zyk 

spotkał  kiedyś  człowieka,  któremu  się  zdaje,  że  umie  naukę  harmon ii,  bo  potrafi  uderzyć  ton  bardzo  wysoki  i 
całkiem niski, to nie palnąłby mu z miejsca: 

„Ty  bałwanie,  czyś  zwariował?",  ale  ze  to  Muz  przy jaciel,  więc  delikatnie:  „Ależ  mó j  drogi,  koniecznie  i  to 
potrzeba  znać,  jeśli  ktoś  chce  zostać  mistrzem  harmonii,  ale  mo że  zajść  i  taki  wypadek,  że  móg łby 
najmniejszego  pojęcia  nie  mieć  o  harmonii,  kto  by  miał  ty lko  takie  przygotowanie  jak  ty.  Ty  posiadasz 
wiado mości wstępne do nauki harmonii, ale n ie samą naukę". 

FAIDROS

.

 

Bardzo słusznie. 

background image

 

21 

SO KRATES

.

 

Nieprawdaż?  Więc  i  Sofokles  powiedziałby,  że  ten  ktoś  popisuje  się  tylko  czy mś,  co  jest  przed 

tragedią, ale to nie dramaturgia, i Aku menos by powiedział, że to przed medycyną, a nie medycyna. 

FAJDROS

.

 

Tak, w każdy m razie. 

SO KRATES

.

 

No  cóż?  A  gdyby  tak  ów  złotousty  Adrastos  albo  Perykles  przyszedł  i  usłyszał  o  tych  ślicznych 

sztuczkach,  o  którychcśmy  dzisiaj  mówili,  o  tych  brachylogiach  i  ikonologiach,  cośmy  to  je  musieli  brać  pod 
światło, có ż, czyhy się gniewali  i padłoby z ich ust, tak  jak ode  mnie  i od ciebie, także  jakieś  mocne słowo na 
tych,  któny  to popisali  wszystko  i  uczą  tego  niby sztuki  wy mo wy;  czy  też  oni,  mą d rzejsi  od  nas,  byliby  nam 
zaraz  usta  zamknęli,  mówiąc:  „Fajdrosie  i  So kratesie,  nie  trzeba  się  gniewać,  ale  wybaczyć,  jeśli  lu dzie  nie 
umiejący  myśleć  porządnie  n ie  potrafili  o kreślić,  czy m  jest  sztuka  retoryczna,  i  skutkiem  lego  niedomagania 
umysłowego,  mając w  ręku tylko potrzebne wiado mości i środki poprzed zające c tę sztukę, sądzili,  że wynaleźli 
samą sztukę  wy mowy.  Uczą tego drugich i  zdaje  im się,  że  znako micie  wyuczają s ztuki  mówienia. A podać to 
wszystko  lak,  żeby  naprawdę  przekonywało,  a  złożyć  całość  organicznie  związaną  to  niby  nic?  To  ju ż  n iech 
sobie uczeń sam z siebie wydobędzie w samej mowie!"  

FAJDROS

,

 

Tak,  tak,  Sokratesie.  Zdaje  się,  że  to  istotnie  coś  takiego,  ta  cała  sztuka,  którą  ci  ludzie  podają  na 

wykładach i w podręcznikach jako retorykę. Zdaje  mi się,  że  masz  rację. Ale wiesz, tę sztukę istotnego mówcy, 
takiego, który przekonywa naprawdę, jakby to i skąd by ją mo żna wziąć?  

SO KRATES

.

 

Umieć  mó wić,  Fajd rosie, to  mo że tak jak  zostać doskonałym  zapaśnikiem, a nawet  z pewnością 

tak samo ja k  z in nymi  rzec za mi. Je że li c i natura dala talent wrodzony, będziesz  znako mitym  mó wcą,  jeśli do 
tego dodasz wiedzę  i pilność wytrwałą. Jeśli  jednego lub drugiego zaniedbasz, będzie ci tego do doskonałości 
brakło.  A  o  ile  chodzi  o  artyzm  w  tych  rzeczach,  to  zdaje  mi  się,  nie  tędy  do niego  droga,  którędy  Tizjasz 
prowadzi i Trazy mach. 

FAJDROS

.

 

A którędy? 

SO KRATES

.

 

Wiesz co, mó j kochany, wydaje się, że najdoskonalszy mó wca ze wszystkich to Pery kles.   

FAJDROS

.

 

Co ty mó wisz! 

SO KRATES

.

 

Każdemu  wielkiemu artyście przydadzą się bajdy o naturze nieba i  ziemi. Po win ien się raz w  życiu  

bawić  takim  szperan iem  w  rzeczach  wielkich.  Stąd  musi  u mysł  nabierać  szerszego  spojrzen ia  na  wszystko, 
zaokrąglać  się  n iejako  i  dojrzewać.  I  Perykles  posiadał  to  spojrzen ie  obok  zdolnoś ci  wrodzonych.  Wpadł  na 
takiego właśnie Anaksagorasa, napełnił sobie głowę  filo zofią przyrody i doszedł natury ro zu mu i n iero zu mu; o 
tym  zawsze  dużo  mó wił  Anaksagoras.  Perykles  wyciągnął  stąd  to,  co  mu  się  później  przydało  w  sztuce 
wy mowy. 

FAJDROS

.

 

Jak ty to rozu miesz? 

SO KRATES

.

 

Przecież ze sztuką wy mowy to tak samo jak z medycyną. 

FAJDROS

.Jak to? 

SO KRATES

.

 

W jednej i w drugiej  musisz rozbierać, analizo wać naturę: ciała w jednej, a duszy w drugiej, jeśli nie 

chcesz  na  podstawie  samej  tytko  rutyny  i  doświadczenia  cia łu  podawać  lekarstwa  i  wyrabiać  w  nim  zdrowie  i 
siły, a duszy podawać myśli i obyczaje zacne i ro zwijać w niej p rzekonania dowolne i d zielności.  

FAJDROS

.

 

Podobno lak, So kratesie. 

SO KRATES

.

 

A naturę duszy zrozu mieć należycie, przypuszczasz, że c mo żna bez natury wszechrzeczy? 

FAJDROS

.

 

Jeśli  mamy wierzyć Hippokratesowi, temu  z Asklepiadów, to nawet i natury ciała na innej drodze nie 

poznasz. 

SO KRATES

,

 

Dobrze  mówi,  przyjacielu.  A le  trzeba  oprócz  Hippokratesa  i  ro zu mu  zapytać,  czy  nam  słuszność 

przy zna. 

FAJDROS

.

 

Zgoda. 

SO KRATES  

Więc  weź  pod  uwagę  to,  co o  naturze  mówi  Hippokrates  i  prawd ziwy  ro zu m.  Nieprawdaż,  że  tak 

należy  rozpatry wać 

naturę  każdej  rzeczy?  Naprzód  się  zastanowić  nad  tym,  czy  to  coś prostego,  czy  też  ma 

różne rodzaje to, w czy m sami chcemy być mistrzami  i w czym drugich chcemy doprowadzić do doskonałości, a 
polem,  jeśli  to  coś  prostego,  zastanowić  się  nad  jego siłami:  jakie  to  z  natury swej  posiada  zdolności  czynne  i 
bierne i wzg lędem ja kich przed miotów; a jeśliby to miało więcej form, to je wy liczyć i zastanowić się nad każdą, 
podobnie jak nad całością, jakie każda ma dyspozycje czynne i w jakich od czego zostaje zależnościach. 

FAJDROS

.

 

Zdaje się, że tak, Sokratesie. 

S

O KRATES

.

 

Bez  tego będziesz  chodził  po  omacku.  A  żaden  artysta 

nie  powinien  w  swej  pracy  przypominać 

ślepego  ani  głuchego.  Przeciwnie,  czemu kolwiek  mo wę  swą  poświęci,  jasno  okaże,  jaka  jest  naprawdę  natura 
tego, w co mową zechce utrafić. A to chyba będzie dusza. 

background image

 

22 

FAJDROS

,

 

No tak. 

SO KRATES

.

 

Nieprawdaż?  Wszystkie  usiłowania  skupi  na  ten  przedmiot.  Bo  przekonania  i  skłonności  w  niej 

właśnie chce wy wołać. Czy tak?  

FAJDROS

.

 

Tak. 

SO KRATES  

Więc naturalnie i Trazy mach, i  jaki tam inny, który by serio brał i drugim podawał sztukę  wy mowy, 

naprzód  ogromnie  ściśle  i  jasno  opisze  dus zę  i  pokaże,  czy  jest  jedna  i  jednolita,  czy  też  ma,  na  kształt  ciała, 
różne fo rmy. Bo to się nazywa pokazać naturę czegoś. 

F

AJDROS

.

 

A pewnie. 

SO KRATES  

Po drugie zaś, na co z natury swej działać potrafi i co na nią d ziała.  

FAJDROS

.

NO

,

 

no. 

SO KRATES

.

 

Po trzecie, u łoży systematycznie rod zaje  mó w i rod zaje duszy oraz ich stany wewnętrzne i przejd zie 

wszystkie przyczyny za porządkiem, wiążąc każdy szczegół  z każdy m,  i pouczy,  jaka  mo wa na jaką duszę i  z 
jakiej przyczyny z konieczności działa, a na drugą zupełn ie nic działa. 

FAJDROS

.

 

To by znako micie było. Doprawdy. 

SOKRATES

.

 

Więc nigdy, przyjacielu, rzecz napisana lub wykładana 

w inny m jakimkolwiek sposobie żadną miarą nic będzie  miała cech sztuki, czy to o inny jaki  lemat będzie szło, 
czy o ten właśnie. Ty mczasem ci, co dzisiaj o ty m p iszą, a których ty słuchałeś, ci zdolni 
do wszystkiego mistrze wy mo wy chytrzy są i ukry wają się z ty m, że się doskonale znają na duszy ludzkiej. Więc 
pokąd  nie  zaczną  w  ten  sposób  wykładać  i  pisać,  nie  damy  się  im  przekonać,  że  uprawiają  sztukę.                      ' 

FAJDROS

.W jaki sposób niby? 

 

SO KRATES

.

 

Wprost  słowa  przytoczyć  potrzebne  nie  jest  łatwo.  Ale  ogólnikowo,  jak  potrzeba  pisać,  jeżeli 

rzecz ma mieć cechy sztuki, ile mo żności to bym powiedział.  

FAJDROS

.

 

Więc powiedz! 

SO KRATES

.

 

Skoro  w  naturze  mowy  le ży  zdolność  do  prowadzenia  dusz,  to  czło wie k,  który  chce  być  mówcą, 

musi koniecznie  wied zieć, form dusza posiada. Zatem jest ich tyle a tyle, a są takie i takie. A kiedy się rozbierze 
i  wykaże, skąd  jedni  ludzie są tacy, a drudzy  inni,  to znowu są takie  i takie  formy  mó w, a każda  ma coś sobie 
właściwego.  Otó ż  takich  lud zi  z  po mocą  takich  mó w  d la  tej  i  tej  przyczyny  łatwo  jest  nakłan iać  do  takich  i 
takich rzeczy, a innych dla innej przyczyny nakłonić trudno. A kiedy to dostatecznie pojmie, powinien się potem 
nauczyć bystro śledzić  i spostrzegać, że tak jest i  że się tak d zieje  w życiu praktyczny m.  Jeżeli tego nie potrafi, 
to mało co więcej będ zie  wied ział ponad to, co kiedyś słyszał, kiedy chodził na  wykłady. Dopiero  kiedy po trafi 
powiedzieć, ja ka mo wa na kogo dzia ła, a przy nadarzające j się sposobności potrafi się bystro zorientować, że oto 
mam  przed  sobą  takiego  człowieka  i  taką  naturę,  o  której  się  wtedy  mówiło,  a  oto  on  tu  jest  naprawdę  przede 
mną i temu by potrzeba w ten sposób i taką mowę podać, aby go do tego i tego nakłonić — dopiero kiedy to już 
potrafi, a ocenić umie sposobność; co kiedy powiedzieć, a co przemilczeć, wie, kiedy stosować zwięzłość, a kie -
dy  znowu  żale  wy wodzić  i  rzucać  groźby,  te  wszystkie  rodzaje  re toryczne,  których  się  powyuczał,  jeśli  wie 
zaws ze, kiedy je pora stosować, a kiedy nie —  wtedy dopiero jest skończonym  mówcą artystą, a prędzej nie. A  
jeśli  po mija  coś  z  tego,  kiedy  mowy  wygłasza,  wy mo wy  uczy  lub  podręczniki  retoryki  układa,  a  twier dzi,  że 
mo wa jego ma zna miona sztuki — mądrze jszy od niego ten, kto mu  nie u wie rzy. Có ż. więc? — powie  mo że taki 

pisarz — Fa jdrosie i So kratesie, we źmie my taką  sztukę wy mowy, c zy mo że inacze j by ją pojąć?  

FAJDROS 

Niepodobna, Sokratesie; niepodobna inaczej. A le to niemała robola, jak się zdaje. 

SO KRATES

.

 

To  prawda.  Toteż  bierz  mowy  jedną  za  d rugą;  prze wracaj  je  na  wszystkie  strony  i  próbuj,  mo że 

znajd ziesz  jaką ła twiejszą  i  krótszą drogę do sztuki  — bo po cóż ci iść daremnie długą  i trudną,  jeżeli  mo żesz 
pójść  krótszą  i  łatwiejs zą.  A  jeżeli  mo że  masz  jakąś  pomoc  w  ty m,  coś  od  Lizjasza  usłyszał  albo  od  innego 
takiego, to spróbuj powiedzieć; przypomn ij sobie. 

FAJDROS

.

 

Tak dla próby to bym miał — ale w tej ch wili mi trudno. 

SO KRATES

.

 

Jeśli chcesz, to ja ci coś powiem, co m słyszał od jednego z takich. 

FAJDROS

.

 

Owsze m. 

SO KRATES

.

 

Mówią, pajdrosie, że trzeba czasem i za wilkiem cos powiedzieć.   

FAJDROS

.

 

To i ty lak zrób. 

SO KRATES  

Otóż  oni  powiadają,  że  nie  ma  co  tak  poważnie  brać  tych  rzeczy  i  tak  g łęboko  sięgać,  a  takie 

ceregiele  z ty m robić , bo to przecie ż prosta rzec z,  jakeś my ju ż  i na początku tej  mowy po wiedzie li,  że kto chce 
być  tęgim  mó wcą,  lego  nie  powinna  nic  obchodzić  prawda  w  odniesieniu  do  tego,  co sprawiedliwe  i  dobre  w 
postępowaniu ludzkim i  w  ludziach samych,  którzy s ą takimi  z natury czy z  wychowania, bo przecież  w sądach 

background image

 

23 

nigdzie  n iko mu  n ie  chodzi  o  prawdę  w  tych  rzeczach,  tylko  o  przekonanie.  A  przekonywają 
prawdopodobieństwa, więc one powinny obchodzić p rzyszłego mistrza wy mowy. Toż nieraz w oskarżeniu lub w 
obronie  nawet  i  fak tów  nie  należy  przedstawiać,  jeśli 

miały  prze bieg  nieprawdopodobny,  ale 

prawdopodobieństwa.  W  ogóle  mówca  powinien  szukać  tylko  prawdopodobieństwa,  a  prawdzie  po wied zieć: 
bywaj  zdro wa,  a  nie  wracaj.  Bo  cala  sztuka  mówcy  tkwi  w  ty m,  żeby  cały   czas  miał  prawdopodobieństwo  za 
sobą. 

FAJDROS

.

 

Ty właśnie to przedstawiasz, Sokratesie, co mówią ci,  którzy udają  mistrzów wy mo wy. Przypominam 

sobie, żeśmy ju ż przedtem dotknęli czegoś takiego, a im się zdaje, że to rzecz p ierwszorzędnej wagi.  

SO KRATES

.

 

No,  przecie ż  samego  Tizjasza  znasz  na  wskroś - Więc  niech nam  sam  Tizjasz  powie,  co  on  innego 

rozu mie przez prawdopodobieństwo jak nie to, co się. tłu mowi wydaje.   

FAJDROS

.

 

Cóż by innego? 

SO KRATES

.

 

Otóż on wpadł na taki  mądry  i artystyczny pomysł i napisał,  że  jak  kiedyś człowiek słabej budowy, 

ale odważny, poturbuje mocnego, a tchórzliwego,  zrabuje  mu zarzutkę czy co innego, a zaprowadzą go do sądu, 
wtedy  żaden  z  nich nic  powinien  prawdy  powiedzieć,  ale  tchórz  powin ien  mó wić,  że  go  ów  odważny  nie  sam 
jeden tylko napadł, a ten niech dowodzi,  że byli przecie ż sa mi, a przede wszystkim powinien sobie pomóc tym, 
że „gd zieżby m się ja, tyćki, brał do takiego chłopa?", a tamten się nie przy zna do swego tchórzostwa, ale znowu 
coś zacznie łgać i  zaraz da przeciwn iko wi nową broń do ręki. I  w innych sprawach podobnie. To podobno są w 
ogóle same lego mn iej więcej rod zaju, te artystyczne mowy. Nie lak, Fajdrosie?  
 

FAJDROS

.

 

Ano tak. 

SO KRATES

.

 

Strach! Jak to oni sprytnie taką nieznaną sztukę odkryć potrafili, ten Tizjasz  i ci  inni,  jak oni się tam 

wabią wszyscy. Ale, 

mój p rzy jacielu, mo że by im tak powied zieć... 

FAJDROS

.

 

Co? 

SO KRATES

.

 

„Tizjaszu,  myśmy  dawno  jeszcze,  zanimeś  tu  przyszedł,  przy  o kazji  jakiejś  mó wili,  że  się  ludzie 

prawdopodobieństwem  karmią  dlatego  właśnie,  że  ono  jest  do prawdy  podobne.  A podobieństwa,  jakeśmy  to 
właśnie  przeszli,  w  każdym  wypadku  najlep iej  i  najp iękn iej  wynajdywać  potrafi  ten,  który  prawdę  zna.  Więc 
jeśli  jeszcze  coś  innego poza  tym  masz  do  powiedzen ia  o  sztuce  wymowy,  to  cię  posłuchamy,  a  jeżeli  nie,  to 
będziemy  ju ż  polegali  na  tym,  cośmy  w  tej  chwili  wykazali:  że  jeśli  ktoś  słuchaczów  swoich  e  nie  potrafi 
segregować wedle ich natury ani nic będzie umiał d zielić bytów wedle ich różnych rodzajów, a wszystkie razem 
zbierać i obejmo wać jedną istotą, ten nigdy w wy mowie n ie dojd zie do takiego mistrzostwa, do jakiego czło wiek 
dojść  potrafi.  Ale  do  tego nie  dojdzie  nikt  bez  wielu  trudów  i  wysiłków;  a  trudy  te  nic  dla  mów  i  postępków 
ludzkich podejmować powin ien człowiek  rozu mny, ale na to, żeby  umiał  mó wić to, co się bogom podoba, i tak, 
jak się im podoba, postępował, o ile  mu siły pozwolą. Nigdy bowiem, Tizjaszu, tak  mówią  mądrzejsi od nas, nie 
powinien człowiek ro zu mny dbać o względy towarzyszów n iewo li, chyba tylko ubocznie, ale pozyskiwać so bie 
władców  dobrych  i  z  dobrego  rodu.  A  jeśli  obręcz  drogi  wielka  i  długa,  nie  d ziw  się,  bo  się  nią  do  wielkich 
rzeczy  idzie,  a  nic  lak,  jak  się  tobie  wydaje.  Ale  i  ten  cel  wysoki,  jak  nasza  mo wa  pokazu je,  jeśli  tylko  ktoś 
zechce, osiągnąć na tej drodze potrafi". 

FAJDROS

.

 

Bardzo to ładnie powied ziane, So kratesie; żeby to tylko ktoś potrafił!  

SO KRATES

.

 

Ale  już  i  zabrać się do pięknych rzeczy ładnie  jest i warto; wszystko jedno, co człowieka spotka po 

drodze, 

FAJDROS

.

 

I bardzo nawet. 

SO KRATES

.

 

No więc, o tym artyzmie i braku artyzmu w mowach byłoby ju ż dość! 

FAJDROS

.

 

A pewnie. 

SO KRATES

.

 

A tylko o pisaniu jeszc ze , gdzie ono jest na mie jscu, a gdzie nie , jeszcze  to zostaje. Pra wda?  

FAJDROS

.

 

Tak.  

SO KRATES  

Wiesz ty, jakeś powinien na punkcie mów postępować i mó wić , abyś się jak najwięcej bogu podobał? 

FAJDROS

.

 

Zgoła nie, a ty? 

 

SO KRATES

.

 

Słyszałem  jedno  podanie  dawnych  ludzi.  Prawdę  oni  ty lko  sami  znają.  Gdybyśmy  i  my  ją  znali, 

czyby nam jeszcze zależało co na ludzkich sądach? 

FAJDROS

.

 

Et,  zabawne pytanie. Ale coś ty słyszał?  Opowied z! 

SOKRAT ES

.

 

Słyszałem tedy, że  koto Naukratis w 

Eg ipcie  mieszkał  jeden  z  dawnych  bogów  tamtejszych,  któremu  i  ptak  jest  poświecony,  nazywany  Ibisem.  A  
sam  bóg  miał  się  nazywać  Teut.  On  miał  pierwszy  wynaleźć  liczby  i  rachunki,  geo metrię   i  astronomię,  dalej 
warcaby i grę  w  kostki, a oprócz  lego litery. Królem  Egiptu całego był pod ówczas Tamu z, a panował  w owy m 

background image

 

24 

wielkim  mieście w  Gó rny m Eg ipcie, które  Grecy nazywają Tebami  Egipskimi, a boga nazywają A mmonem. Do  
niego tedy przyszedł Teut, nauczył go swoich sztuk i  kazał  mu je  rozpowszechnić  międ zy inny mi  Eg ipcjanami. 
A ten pytał, jaki by każda z ich przynosiła pożytek, a potem, w  miarę  jak  mu się słowa Teuta wydawały słuszne 
lub niesłuszne, jedno ganił, a drugie chwalił.  O każdej sztuce mia ł Tamu z Teutowi wiele dobrego i wiele  złego 
do powiedzenia, o czy m długo byłoby opowiadać. Otó ż kiedy doszli do liter, powiedział Teut do Tamu za: Królu, 
la  nauka  uczyni  Eg ipcjan  mądrzejszy mi  i  sprawniejszy mi  w  pamiętaniu;  wy nalazek  ten  jest  lekarstwem  na 
pamięć i  mądrość. A ten mu na to: Teucie, mistrzu najdoskonalszy; jeden potrafi płodzić to, co do sztuki należy, 
a  drugi  potrafi  ocenić,  na  co  się  to  może  przydać  i  w  czy m  zaszkodzić  tym,  którzy  się  zechcą  daną  sztuką 
posługiwać.  Tak  też  i  teraz:  Ty  jesteś   ojcem  liter;  zatem  przez  dobre  serce  dla  n ich  przypisałeś  im  ..wartość 
wprost przeciwną tej, którą one posiadają naprawdę. Ten wynalazek niepamięć  w duszach ludzkich posieje, bo 
człowiek, który się lego wyuczy, p rzestanie ćwiczyć pamięć; zaufa p ismu i będ zie sobie przypo minał wszystko z 
zewnątrz,  ze  znakó w obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie jest lekarstwo 
na  pamięć,  tylko  środek  na  przypominanie  sobie.  Uczn io m  swoim  dasz  tylko  po zór  mądrości,  a  n ic  mądrość 
prawdziwą, Posiądą bowie m wie lkie oc zytanie bez nauki i będzie się  im zdawa ło, że  wie le u mie ją, a  po większe j 
części nie będą umieli n ic  i tylko obcować  z nimi będzie trudno; to będą mędrcy z pozoru, a nie  ludzie  mąd rzy  
naprawdę. 

FAJOBOS

.

 

Sokratesie! Jak ty łatwo u kładasz mo wy egipskie i jakie tylko chcesz, stąd i zowąd.  

SO KRATES

.

 

Toż  mo wa dębu w świątyni Zeusa w Dodonie miała pierwsza wyrocznię  zawierać. Dawn i lud zie nic 

byli tacy mądrzy jak wy młodzi; w prostocie ducha umieli i dębu, i głazu posłuchać, byleby ty lko prawdę mówił. 
Czyż ci n ie wszystko jedno, kto to mó wi  i skąd on? Więc nie na (o tylko patrzysz, czy  lak jest naprawdę, c jak 
on mówi, czy inaczej?  

FAJDROS

.

 

Zamknąłeś mi usta; masz słuszność. I mnie się zdaje, że z literami to tak, jak ten Tebańczyk po wiada. 

SO KRATES

.

 

Nieprawdaż? Ten, co myśli, że sztukę w literach zostawia, i ten, co  ją chce z nich czerpać, jak gdyby 

z  liter  mogło  wyjść  coś  jasnego  i  mocnego,  to  człowiek  bardzo  naiwny  i  nie  wie,  co  bóg  Ammon  powiedział, 
skoro myśli,  że słowa pisane coś więcej potrafią jak tylko przypomn ieć człowieko wi, który rzecz samą zna, 

to, 

o czy m p ismo tra ktuje. 

FAJDROS

.

 

Zupełnie słusznie. 

SO KRATES

.

 

Coś strasznie dziwnego ma do siebie pis mo, Fajdrosie, a prawdę rzekłszy, to i sztuka malarska. To ż i 

jej  p łody  stoją  przed  tobą  jak  żywe,  a  gdy  ich  zapytasz  o  co  —  wtedy bardzo  uroczyście  milczą.  A  tak  samo 
słowa pisane. Zdaje ci się nieraz, że one  myślą i  mówią. A jeśli  ich zapytasz o coś z tego, o czym  mo wa, bo się 
chcesz nauczyć, one wciąż tylko jedno wskazu ją; zaws ze jedno i to samo. A kiedy sio mo wę raz napisze, wtedy 
się ta pisana mowa toczyć zaczyna na wszystkie strony i wpada w ręce zarówno tym, którzy ją  rozu mieją,  jak  i 
tym,  który m  nigdy  w  ręce  wpaść  nie  powinna,  i  n ie  wic,  do  kogo  warto  mó wić,  a  do  kogo  nie.  A  kiedy  ją 
fałszywie oceniają i niesłusznie hańbią,  zawsze by się jej ojciec przydał do pomocy, bo sama ani się od napaści 
uchronić, ani jej odeprzeć nie potrafi. 

FAJDROS

.

 

I to bardzo słuszne słowa. 

SO KRATES

.

 

A gdyby tak inną mowę  zobaczyć; rodzoną siostrę tamtej: jaka ona jest i o ile lepsza i więcej potrafi 

niż tamta. 

FAJDROS

.

 

Jakaż to; jak ona się robi?  

SO KRATES

,

 

Mistrz,  który wiedzę posiada, pisze  ją  w duszy ucznia.  Ona potrafi odpierać napaści i  wie, do kogo 

mó wić, a przed kim milczeć potrzeba. 

FAJDROS

.

 

Mówisz  o  żywej,  pełnej  ducha  mowie  człowieka,  który  wied zę  posiada;  mowa  pisana  to  jej  mara 

tylko? 

SO KRATES

.

 

Ze  wszech  miar;  ale  coś  innego  mi  powied z.  Jeżeli  rolnik  ma  ro zu m,  a  zależy  mu  na  pewnym 

nasieniu i chciałby,  żeby ono owoc wydało, to czy je  rzuci podczas lata gdzieś w ogródku Adonisa i będzie się 
po ośmiu dniach cieszy ł, patrząc, jak to piękn ie wschodzi, czy też na to sobie czasem tylko, jeśli w ogóle kiedy, i 
to dla zabawy pozwoli, od święta, a jeśli mu na który m nasieniu serio zależy, to jak  mu s ztuka ro lnicza nakazu je, 
posieje je w gruni odpowiedni i będzie się cieszył, jeśli to, co posiał, po ośmiu miesiącach dojrzeje?  

FAJDROS

.

 

Tak jest, Sokratesie; jedno będzie robił serio, a drugie inaczej — tak jak mó wis z. 

SO KRATES

.

 

A cóż ten, który posiada wiedzę o ty m, co sprawied liwe i p iękne, i dobre; czy żby on miał mieć mniej 

rozu mu od ro lnika, ta m gdzie chodzi o jego własne nasiona? 

FAJDROS

.

 

Bynajmn iej. 

background image

 

25 

SO KRATES

.

 

Więc i on nie będzie serio pisał łych rzeczy na płynącej wodzie, nie będzie piórem i a tramentem siał 

stów, które za sobą słowa przemó wić nie potrafią i prawdy nauczyć, jak należy.  

FAIDROS

.

 

Nie będzie; z pewnością nie będzie. 

SO KRATES

.

 

O nie!  Ogrody z  liter i słó w dla  własnej  zabawy będzie obsiewał  i pisał,  jeżeli  zechce; będzie sobie 

kaplicę osobistych pamiąte k budował, aby do niej obudził, kiedy starość niepamięć p rzy niesie; on sam i  każdy, 
który  za  n im  pójd zie  śladami.  Ro zkosz  będzie  miał  patrzeć,  jak  te  kwiaty  kwitną,  i  kiedy  inni  w  zabawach  i 
ucztach,  i  innych  tego  rodzaju  rzeczach  odś wieżenia  szukają,  on  się  tak,  jak  mó wię,  bawić  potrafi  całe  swoje 
życie. 

FAIDROS

.

 

Przecudną  opisujesz  zabawę  wobec  tamtej,  podłej.  Tak  się  móc  bawić  mo wami:  o  sprawiedliwości  i 

tych innych, jak mó wisz, mity układać... 

SO KRATES

.

 

Tak jest naprawdę, kochany Fajd rosie, lak jest. Ale znacznie p iękn iejs za poważna praca na ty m polu, 

kiedy ktoś sztuki dialektyki  zażywa, a weźmie duszę  zdolną i u miejętnie  w n iej  za sadzi i posieje  mo wy,  które i 
sobie samym,  i swojemu  siewcy po móc potrafią, a n ie  zmarnieją bez p lonu , bo jest w nich  nasienie,  z  którego 
nowe  mowy  w  ro zmaitych  typach  ludzkich  rosną,  i  ono nie  umiera  nigdy,  a  takie  szczęście  daje  człowiekowi, 
jakiego tylko tu dostąpić mo żna. 

FAJDROS

.

 

O wiele to piękniejsze jeszcze, to co teraz mówisz. 

SO KRATES

.

 

Więc teraz, Fajdrosie, możemy  tamto ocenić, kiedyśmy się na to zgodzili.  

FAJDROS

.

 

Ale co? 

SO

KR

ATES

.

 

A to, cośmy chcieli wziąć pod uwagę, a zaszliś my aż tutaj: 

i ten pamflet na Lizjasza za to, że pisuje mo wy. I ocenić mo wy same: 

które z nich  mają znamiona sztuki, a  które nie.  Bo jakie są znamiona sztuki  i jej braku, to, zdaje  mi się, jest już 
do pewnego stopnia jasne. 

FAJDROS

.

 

Zdaje mi się, ale przypomnij mi: lak króciutko! 

SO KRATES

.

 

Zanim  ktoś  nie  pozna  prawdy  w  każdej  materii,  o  któ rej  mówi  czy  pisze,  i  nie  potrafi  zgodnie  z 

prawdą  określić  całości,  a  o kreśliwszy,  znowu  ją  na  poszczególne  formy  ciąć,  aż  dojdzie  do  elementów 
niepodzielnych;  dopóki  się  w  taki  sam  sposób  nie  zapozna  z  naturą  duszy  i  nie  potrafi  znaleźć  w  każdy m 
wypadku  c  takiego  rod zaju  mo wy,  który  by  danej  naturze  odpowiadał,  pokąd  nie  potrafi  mów  swoich  tak 
układać  i  zdobić,  żeby  duszom  bo gatym  i  subtelnym  mógł  podawać  mowy  haftowane  i  d źwięczne,  a  duszom 
prostym proste — tak długo nie potrafi być artystą, mistrze m  w narodzie  mó w,  i cała  jego robota nic przyda się 
na nic, bo ani n ie nauczy nikogo, ani n ie przekona. Wykazała to już zresztą cała nasza ro zmowa.  

FAJDROS

.

 

Istotnie; jakoś tak to wszystko wyglądało. 

SO KRATES

.

 

Ju ż  teraz  jest  jasne,  czy  wygłaszanie  i  pisanie  mów  jest  czy mś  piękny m,  czy  haniebnym,  i  kiedy 

mo żna  tym  słusznie  cisnąć 

komuś  w  oczy,  jak  hańbą,  a  kiedy  nie.  Przecież  to  jasno  wynika  z  poprzednich 

słów. 

FAJDROS

.

 

Co wynika?  

SO KRATES

.

 

Ze  jeśli  Lizjasz  czy  inny  taki  jak  on  pisał  albo  będzie  kiedyś  pisał  w  sprawie  prywatnej  lub 

publiczne j,  będzie  układał  prawa  i  proje kty  polityczne  i  będzie  mu  się  zdawało,  że  w  ty m  jest  wielka  silą  i 
przejrzystość — to taka praca pisarska będzie hańbą dla autora; wszystko jedno, czy mu tym  kto w oczy ciśnie, 
czy  nie.  Bo  nic  rozpo znawać  wid m  sennych,  wid ziadeł  w  zakresie  sprawiedliwości  i  n iesprawiedliwości,  w 
zakresie  dobra  i  zła  —  to  nie  przestanie  nigdy  być  hańbą  w  oczach  prawdy,  choćby to  cały  tłum  bez  żadnych 
wyjątkó w chwalił. 

FAJDROS

.

 

Nie przestanie. 

SO KRATES

.Nato miast ten, który wie,  że w  ka żdej  mow ie,  ja kikolwiek by  mia ła te mat,  musi być dużo rzeczy nie  

na serio i że nie istnieje w ogóle żadna  mowa, ani wierszem, an i pro zą  wypowie dziana, ani napisana,  którą by 
warto brać zbył serio, jak to je rapsodowie bez ro zgarnienia  i bez nauki  wygłaszają, byle tylko działać na dusze; 
kto wie, że najlepszy  z  mó w skutek to tylko przypo mnienie wy wołane  w duszach pełnych wied zy  i  że światło  
prawdziwe a doskonałe jest tylko w tych mowach, który mi c złowiek drugich naucza, a sam się od innych uczy o 

tym, co sprawiedliwe  i pię kne,  i dobre, a na duszach je  ludzkich  wypisuje  — ten będzie takie  mo wy odczuwa ł 
jak rodzone córki; naprzód tę, którą sam a począł we własnym wnętrzu, a potem te jej d zieci i siostry, które się w 
innych duszach ludzkich porodziły i wy rosły, piękne — cóż go może obchodzić wszystko inne — taki człowiek, 
Fajdrosie — to będzie , zdaje się, wzór, do którego byśmy obaj dojść pragnęli.   

FAJDROS

.

 

Ze wszech miar; ja przynajmniej tego pragnę l mod lę się o to, co mó wisz.  

background image

 

26 

SO KRATES

.

 

No —  jużeś my się dosyć pobawili tą retoryką. A ty jak pójdziesz, to opowiedz  Lizjaszo wi, ja keśmy  

się  zeszli  w  zaciszu  c  Muz  i  w  ty m  Muzeu m  słyszeliś my  mo wy  ciekawe.  Mowy  te  kazały  coś  powiedzieć 
Lizjas zowi, i  jeśli  kto inny podobne mowy układa, i Ho merowi,  i kto tam  inny wiersze skła da pod muzy kę i bez 
mu zyki, a po trzecie So lonowi  i ka żde mu, który pisuje mo wy poli tyczne albo projekty ustaw układa, że jeśli  mu  
w tej robocie przyświeca znajo mość prawdy i jeśli potrafi  w danym razie ustnie bronić tego, co napisał, i nieraz 
w tej obronie poka zać, że  nic n ie warte to, co napisał, ten nie  zasługuje na nazwę wziętą od lichej 

roboty, ale od 

tego, co mu jako cel w tej robocie świeciło. 

F

AJDROS

.

 

Więc jak mu się po zwalasz nazywać?  

SO KRATES

.

 

Mędrzec,  Fajdrosie,  to  za  wielkie  stówo  i  tylko  bogu  samemu  przystoi.  Ale  „przyjaciel  mądrości": 

filozof, czy coś podobnego, to znacznie bard zie j stosowne i przyzwoite.  

FAJDROS

.

 

I tak się nawet mó wi. 

SO KRATES

.

 

Nieprawdaż,  kto  nie  ma  we  własnym  wnętrzu  n iczego  cenniejszego  nad  (o,  co  z  siebie  wydusił  i 

napisał  po  długich  a  cię żkich  cie rpieniach,  dodając  i  kreśląc  nie zliczone  razy   —  tego  tylko  słusznie  mo żesz 
nazywać poetą, pisarzem mó w czy praw. 

FAJDROS

.

 

No chyba. 

SO KRATES

.

 

Więc powied z to swemu przyjacielowi. 

FAJDROS 

A ty co? A co ty swojemu powiesz? którego także po mijać n ie potrzeba. 

SO KRATES

.

 

Któregoż to? 

FAJDROS

.

 

Ślicznego Izokratesa. Cóż ty Jemu  powiesz, So kratesie? Jakiż on twoim zdaniem?  

SO KRATES

.

 

Młody jeszcze, Fajdrosie. Ale jakie mam o n im p rzeczucia, to ci powiem.  

FAJDROS

.

 

No jakież? 

SO KRATES

.

 

Zanadto  zdolny  człowie k,  ja k  na  takie  mo wy  w  stylu  Lizjasza.  Natura  inna.  A  poza  tym  lepszy 

charakter.  W ięc  nie  dziwiłby m  się,  gdyby  z  wiekiem  nawet  w  tym  rodzaju  mó w,  któ rymi  się  teraz  bawi, 
wszystkich innych przewy ższył  i poza sobą zostawił, ani też, gdyb y mu i to nie wystarczyło, a odezwałby się 

w  nim  boski  pęd  do  czegoś  wyższego.  Umiło wanie  mąd rości  leży  poniekąd  w  naturze  ludzkiej  duszy.  To  ja 
powie m mo je mu ko chankowi od tych bóstw w ty m ustroniu, A ty powiedz ta mto swemu : Lizjaszowi. 
 

FAJDROS

.

 

Powie m. Ale chodźmy ju ż; ju ż ch łodniej tera z na dwo rze. 

SO KRATES

.

 

No, ale się wypada pomodlić do tych tutaj, nim pójdziemy . 

FAJDROS

.

 

Owsze m. 

SO KRATES

.

 

Panie, przyjacielu  nasz, i wy inni, którzy tu mieszkacie, bogowie! Dajcie mi to, żeby m p iękny był na 

wewnątrz,  A  z  wierzchu  co  mam,  to  niechaj  w  zgodzie  żyje  z  tym,  co  w  środku.  Obym  zawsze  wierzy ł,  że 
bogatym  jest  tylko  człowiek  mądry.  A  złota  obym  tyle  miał,  ile  ani  unieść,  ani  uciągnąć nie  potrafi  nikt  inny, 
tylko  ten,  co  zna  miarę  we  wszystkim.  Trzeba  nam  jeszcze  czego  więcej,  Fajdrosie?  Ja  mam  modlitwy  w  sam 
raz. 

FAJDROS

.

 

Pomódl się o to i dla mnie. Wspólna jest dola przy jaciół. 

SO KRATES

.

 

Chodźmy. 

 
 
 
 
 
 
 
 

KONIEC