Katarzyna Cholewińska
Między ustami a brzegiem pucharu
She always had that little drop of poison…
Tom Waits, Little Drop Of Poison
~*~*~*~
Przyglądasz się jej ze swojego końca stołu, sącząc drogie czerwone wino. W odpowiedzi uśmiecha
się do ciebie drapieżnie, mrużąc czarne oczy. W chwili, w której unosi do ust kryształowy puchar, jest
tak niewymownie, zapierająco dech w piersiach piękna, że nie możesz się oprzeć wrażeniu, iż swoim
blaskiem przyćmiewa wiszący u sufitu kandelabr.
Wiesz, co o niej mówią, o co podejrzewają. Ile razy słyszałeś ich niemal nabożne szepty, widziałeś
pełne lęku spojrzenia! Modliszka, syczą nienawistnie za jej plecami. Krwawa dziwka.
Sam im wierzyłeś. Na ministerialnych bankietach, na których się pojawiała, dyskretnie
próbowałeś, czy w twoim kieliszku jest aby na pewno tylko wino.
To nic nie da. – Usłyszałeś raz. Zamarłeś, czując na karku jej ciepły oddech. – Gdybym chciała
pana otruć, wybrałabym truciznę bez smaku i zapachu.
Nie ośmieliłeś się odwrócić. Z ustami przy twoim uchu, szeptem rujnowała reputację
najznamienitszych członków magicznej społeczności. Z każdą chwilą coraz bardziej pogrążała ich w
twoich oczach, podważając wiarygodność ich słów. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem,
mówiła. W odpowiedzi potakiwałeś jej tylko, pogrążony w dziwnym transie.
Dwa miesiące później zostawiłeś dla niej żonę i trójkę dzieci. Po trzech wziąłeś z nią ślub. Nie
słuchałeś, gdy przyjaciele z Wizengamotu stanowczo odradzali ci zmianę testamentu na jej korzyść.
Wiesz, co o tobie mówią, o co podejrzewają. Ile razy słyszałeś ich złośliwe komentarze, widziałeś
pełne politowania spojrzenia! Musi być pod wpływem uroku, powtarzają, myśląc, że ich nie słyszysz.
Albo eliksiru miłosnego. Kretyn, skończy tak jak pozostali.
Powstrzymujesz uśmiech, potrząsając z niedowierzaniem głową. Ich pomówienia nie powinny cię
bawić, ale mimo wszystko nie potrafisz myśleć o nich inaczej jak z pobłażaniem. Za dobrze pamiętasz
własny –
(Strach.)
dystans, który początkowo zachowywałeś; rezerwę i ostrożność, z którymi się do niej odnosiłeś.
Dlatego przeglądasz się w ich wyrosłej z lęku nienawiści jak w lustrze, aż w końcu potrafisz już im tylko
dobrotliwie współczuć. Wiesz przecież, co przez własną głupotę tracą.
Bo kiedy spoglądasz na nią ze swojego końca stołu, sącząc drogie czerwone wino, kiedy wypełnia
ci sobą cały świat, masz niezachwianą pewność, że
(Jesteś ćmą, a ona płomieniem.)
nigdy nie spotkałeś istoty doskonalszej niż ona. Patrzysz na okalającą jej twarz burzę czarnych
loków; patrzysz na jej pięknie wykrojone, czerwone usta; patrzysz na jej szczupłe dłonie o długich,
eleganckich palcach; patrzysz na jej pełne piersi, tylko częściowo zakryte szmaragdowozielonym
jedwabiem; patrzysz na jej nos i czoło, ramiona i talię, i uszy, i stopy... Patrzysz w jej wielkie, migdałowe
oczy i zakochujesz się
(Toniesz.)
1
Między ustami a brzegiem pucharu
w niej wciąż na nowo. I kiedy przyglądasz się jej ze swojego końca stołu, sącząc drogie czerwone
wino, kiedy wypełnia ci sobą cały świat, darzysz ją miłością tak bezgranicznie szaloną, że czujesz
niemiły ucisk w klatce piersiowej. Bierzesz głęboki oddech, twoje nozdrza drażni jej zapach, egzotyczna
woń piżma i wschodnich kadzideł, mocna i upajająca, nawet nie wiesz, kiedy zaczyna ci się od niej
kręcić w głowie.
Kochasz ją tak bardzo, że to
(Boli.)
fizycznie boli.
Łapiesz się za serce, które przeszywają tysiące maleńkich, ostrych jak diabli igieł. Próbujesz nie
wpadać w panikę, ale jest za późno, bo już panikujesz, przerażenie skręca ci wnętrzności, przerażenie
albo ból, co do cholery, jak strasznie boli, łapiesz powietrze wielkimi haustami i dławisz się nim, bo
zapomniałeś, że nagle nie możesz oddychać, bo przecież cię boli... To z miłości, kochasz ją tak bardzo,
że zaraz serce ci pęknie. Myślałeś, że możesz na nią bezkarnie patrzeć, że jest twoja, teraz to
bluźnierstwo wypali ci oczy i język, który już staje ci kołkiem w gardle, jej zapach, jej oczy, powietrza
Po… pomóż… mi – charczysz, nie, skrzypisz jak wieko zardzewiałego kufra. Wezwij uzdro…
uzdrowicie…
To nic nie da mówi głębokim, melodyjnym głosem; ten głos, jeszcze tylko ten głos może się
przebić przez to ogłuszające dzwonienie w uszach, w głowie; kto tak dzwoni, komu dzwonią? Gdy
chcę kogoś otruć, wybieram truciznę, na którą nie istnieje antidotum.
Słyszysz, co mówi, ale już tego nie rozumiesz. Upajasz się samym dźwiękiem jej słów, chociaż nie
mają dla ciebie żadnego sensu. Stoi teraz obok ciebie, kiedy trzepoczesz na kamiennej posadzce jak
wyjęta z wody ryba kiedy spadłeś z krzesła? Kiedy wstała od stołu? jej postać góruje nad tobą niczym
posąg starożytnej, pogańskiej bogini, ale czyż nią nie jest? Czciłeś ją, czciliście ją, teraz wiesz, że było was
więcej. Myślałeś, że kapłanów, a tylko baranów na rzeź, wasza krew na ołtarzu jej doskonałej,
nieludzkiej wręcz piękności. Kochaliście ją wszyscy, bo kochać musiał ją każdy, kto ją poznał, kogo
wybrała, naznaczyła na swojego wyznawcę, wasza krwawa, chciwa ofiary bogini. Teraz jesteś już
pewien, dlaczego wcześniej tego nie widziałeś, przecież
(Majaczysz. Trucizna krąży w twoich żyłach, psuje krew, mami umysł.)
twoja miłość to za mało.
Chociaż wzrok zaczyna ci się ćmić, a jej słowa zdają się dobiegać z głębi studni, ciągle nie chcesz,
nie możesz uwierzyć, że jednak to już
Ostatkiem sił dostrzegasz niewyraźną, zamazaną sylwetkę stojącego w drzwiach chłopca. Zanim
ciemność ogarnia cię ostatecznie, słyszysz ją jeszcze, jak zwraca się do dziecka z czułością:
Blaise, skarbie, idź do swojego pokoju.
Fin.
2