1962 14 Odwet

background image


Okładką projektował ZBIGNIEW WILMA
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1962. Wydanie I.
nakład 155 000 egz. Objętość 5,8 ark. wyd., 4 ark. druk. Papier druk. mat. VII ki. 60 R,
format 70X100/32 z Myszkowskich Zakładów Papierniczych w Myszkowie. Oddano do
składu
19.V.62 r. Druk ukończono we wrześniu 1962 r.
Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie.
Zam. 680
Cena zł 5.-





background image



JERZY DURACZ

ODWET


PÓŁTORA JUŻ ROKU wiodłem życie nielegalniaka. Przez te półtora roku - od dnia, gdy
przyszło mi wraz z ojcem* uchodzić z domu, ze Sródborowa - wędrowałem od ludzi do ludzi,
z domu do domu, nigdzie długo nie zagrzewając miejsca. Poznałem noclegi na strychach, w
pustych, nie wykończonych domach, w ruinach. Potem z krótkim okresem względnej
stabilizacji życiowej sprzęgła się robota partyjna, w ślad za tym przyszła partyzantka**.
Od kilku miesięcy byłem znów w Warszawie, znalazłszy przystań na Żoliborzu.
Dzielnicy tej właściwie powinienem był unikać bardziej niż innych okolic miasta.
Mieszkaliśmy tu bowiem przed wojną, znało mnie tu prawie każde dziecko, a ojca - wielu
bardzo ludzi i chyba co drugi tutejszy policjant. Dla ludzi poszukiwanych przez gestapo było
to więcej już niebezpieczne.
Lecz właśnie tu, na Żoliborzu, ukrył się ojciec, ja zaś znalazłem pracę i lokum.
Nie darmo widziano w żoliborskich osiedlach próbę wcielenia w życie idei "szklanych
domów" - owej wizji Żeromskiego. Powstało tu szczególne skupisko światłych, postępowych
ludzi, które nadało ową

* Teodor Duracz, znany w okresie międzywojennym prawnik, obrońca komunistów w licznych procesach politycznych (przyp. red.).
** Pod pseudonimem "Zbyszek" autor był żołnierzem oddziału partyzanckiego na Kielecczyźnie. Por. tomik "Goście o zmroku"
(przyp. red.).

wysoce obywatelską rangę, ową temperaturę solidarności, tak charakterystyczną dla tego
środowiska.
Więc też w dniach grozy, kiedy okrucieństwo hitlerowskie i mordercza broń wymierzone były
w każde serce człowiecze bijące żywiej na dźwięk słów "Ojczyzna i Wolność", żoliborskie
"szklane domy" wchłonęły i skryły w swych murach tysiące takich istnień ludzkich. Wbrew
wszelkim niebezpieczeństwom przyszli im z pomocą żoliborscy ludzie.
Tu więc ukrywał się i socjalista, i komunista, prześladowany człowiek podziemia i ścigany
Żyd, a nieraz i zbiegły jeniec radziecki, w nas szukający oparcia.
Znałem w tej dzielnicy każdy kąt. Tu - na pierwszej kolonii WSM - mieściła się szkoła
Robotniczego' Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, do której ongiś chodziłem. Tu w dniach
wrześniowych 1939 roku pełniłem dyżur przeciwlotniczy na dachu. Stąd wyruszyłem na
tułaczkę. Tu potem na krótki czas wróciłem, by wreszcie teraz, na ostatnim pięterku dobrze
mi znanej oficyny, nielegalnie się zadomowić, znaleźć przyjacielski azyl.
Zamieszkałem z Romanem Boguckim*.
Był kiedyś moim nauczycielem, właśnie w szkole RTPD, i jako dziesięcioletni smyk z,
lubością płatałem mu figle. Po latach zetknął nas wspólny konspiracyjny los, związało bojowe
rzemiosło.
W mieszkaniu Romana ukrywałem się przez szereg miesięcy. Maleńkie było to nasze
mieszkanko, a ileż kryło tajemnic! Jedna izba z oknem skośnym wykuszu, mała alkowa, w
niej kuchenka, a obok - ukryte wejście na stryszek. Stryszek ów pełnił aktualnie rolę składu
broni i amunicji. W piekarnik kuchenki wmontowany był radioodbiornik. Tapczan zaś -
swoista "tajna biblioteka" - krył w swym wnętrzu stos instrukcji i podręczników
wojskowych.

background image

* Informacje o osobach bliżej związanych z opisanymi tu zdarzeniami na końcu tomiku.

Nieraz zapadający zmierzch zastawał nas pochylonych nad żmudnym zajęciem: godzinami
cierpliwie czyściliśmy pordzewiałe naboje i broń. Pełgający płomień palnika gazowego rzucał
nienaturalne cienie na skośną płaszczyznę wykuszu wydłużając i tak niepomiernie szczupłą
sylwetkę Romana. Od chudości i wzrostu brał się chyba jeden z jego pseudonimów - "Suchy".
Był już wtedy poważnie chory na gruźlicę. Ciągle gorączkował. Choroba przyprawiała go o
wiele cierpień. Nie skarżył się jednak nigdy i nie mając dla siebie pobłażania pokonywał
wielkim wysiłkiem woli stale wzrastające osłabienie.
Dla mnie - wówczas dziewiętnastoletniego szczeniaka- ten żelazny człowiek był
najserdeczniejszym, macierzyńsko troskliwym opiekunem. Więcej-był pierwszym moim
"dorosłym" przyjacielem.
Z czułością wielką patrzyłem w owe wieczory, jak w skupieniu, niezmordowanie, z
pedantyczną dokładnością czyścił zdobyczny granat czy pistolet - broń, na którą czekały setki
niecierpliwych dłoni. Dobiegała końca jesień 1942 roku...

POŻEGNANIE Z ROMANEM

DZWONEK BUDZIKA natrętnie wdziera się w świadomość. Jeszcze na wpół śpiąc
wyłączam go. Roman może jeszcze pospać. Szybko wciągam spodnie i buty. Żeby się umyć,
trzeba wyjść na klatkę schodową. Lodowata woda skutecznie zmywa resztki snu.
Muszę się spieszyć. Jest wtorek, pierwszego grudnia 1942 roku. Wczoraj była nasza akcja na
KKO*, ale "dziś" jest dla mnie znów normalnym dniem roboczym.
Na stojąco przełykam gorącą "kawę", przegryzam kawałkiem chleba i oto pędzę po dwa
schody w, dół. Na przystanku tramwajowym przy placu Wilsona zebrało się już sporo ludzi.
Tramwaje obwieszone. Mam już w tym niejaką wprawę, więc bez większego trudu udaje mi
się znaleźć na stopniu kawałek wolnego miejsca. Jazda taka miała tę dobrą stronę, że
rozglądając się wokół można było lepiej orientować się w sytuacji i - w razie
niebezpieczeństwa - "prysnąć". A wiele wszelakich niebezpieczeństw czyhało wówczas na
warszawiaków. Złą stroną tej "wylotowej" pozycji było- to, że ziąb i deszcz bardziej dawały
się we znaki.
Pogoda w tym roku była wyjątkowo kapryśna. Ot, choćby teraz! Wczoraj jeszcze przyjemny
mrozik, a dziś, jak na złość, chlapa. Wilgotne, zimne powietrze szybko przenika poprzez moje
cienkie, kuse paletko - jeszcze szkolny szynel. Przynajmniej "meblowce" (tak ochrzczono
buty na drewnianych podeszwach) grzeją w nogi.

* Por. tomik "Dwa uderzenia" (red.).

Przy Królewskiej wysiadam i dalej idę już piechotą przez Krakowskie Przedmieście w stronę
mojej budowy. Przyspieszam kroku, bo właśnie zobaczyłem na przeciwległym rogu
czekającego już Zbyszka Mastka.
Dalej idziemy razem. Jak zwykle przy rogu Traugutta doganiamy kolumnę jeńców
radzieckich. Widząc nas, dyskretnie czynią przyjacielskie znaki. Pewnie dzisiaj "lepsza"
eskorta. Szybko podchodzimy do maszerujących. Jednej czwórce Zbyszek ukradkiem podaje
spore zawiniątko z chlebem, drugiej ja - kilkadziesiąt sztuk "swojaków". Nie mają przecież
nawet co zapalić. Podsuwamy to tym, co idą z brzegu., wiedząc, że podzielą się sprawiedliwie
z innymi. Towarzyszymy im chwil kilka, by jeszcze przekazać ostatnie nowiny z frontów,
cały czas zresztą bacznie uważając na eskortę.
Opuszczamy ich przy pomniku Kopernika, wymieniwszy tradycyjne już: "Do jutra!"
Teraz biegiem do roboty. Pracujemy przy odbudowie spalonego w czasie działań
wrześniowych gmachu PZUW. W pakamerze czekają już na nas. Otwieram drzwi i zastaję

background image

tam Marysia. Wrzeciana, Wieśka Pilarskiego i Ryśka Lewego. Pracowaliśmy wszyscy w
jednej brygadzie - tak zwanej "młodzieżowej" - i cała nasza dziesiątka składała się na owe
zaopatrzenie dla jeńców.
Do gwizdka pozostało jeszcze kilkanaście minut, więc jak co dzień zaszyliśmy się w kąt
naszego "klubu" - w składziku klepek. Tu czytamy gazetki.
Właśnie skończyłem czytanie wiadomości radiowych, kiedy Zbyszek z tajemniczą miną
oznajmił:
- Mam sensacyjną wiadomość! Wyobraźcie sobie, że wczoraj, w biały dzień, grupa
uzbrojonych ludzi opanowała centralę KKO! Wiecie, tu niedaleko, róg Czackiego i Traugutta.
Zdołali wziąć na rzecz konspiracji parę milionów złotych!
- E tam, bujasz! - wtrącił Rysiek. - Ty masz niezgorszą fantazję i zawsze koloryzujesz!
Nie pomogło zaklinanie się Zbyszka. Chłopcy wyraźnie nie uwierzyli. Nie chciałem
ujawniać, że i ja coś na ten temat wiem.
Rozchodzimy się po narzędzia. Wszyscy wciąż skłonni byli uważać, że ta akcja na KKO to
wymysł Zbyszka. Dopiero w czasie przerwy obiadowej, kiedy już i starsi robotnicy zaczęli
opowiadać o zuchwałym napadzie, Zbyszek mógł, kuksnąwszy Ryśka w bok, zatriumfować:
- No widzisz, frajerze!
Teraz Zbyszek stał się ośrodkiem zainteresowania. Jadaliśmy obiad we wspólnej sali z innymi
brygadami i relacji jego słuchało kilkanaście osób. Któryś z robotników dorzucił, że
zamachowcy byli w polskich mundurach, inny - że ponoć nawet zajechali ciężarówkami!
Tak to w czasie obiadu akcja nasza obrosła w treść mityczną i pod koniec wyglądała już
całkiem inaczej niż w rzeczywistości, ale za to jak potężnie, brawurowo i barwnie...

JAK ZWYKLE O PIĄTEJ, zapukałem w umówiony sposób do drzwi mieszkania. Otworzył
Roman, lecz na moje ,,dobry wieczór" odpowiedział tylko kiwnięciem głowy. Spytałem:
- Co ci, Roman? Źle się czujesz?
- Nie, tylko widzisz, będziemy musieli się rozstać.
- Rozstać? Jak to rozumiesz?
- Przecież mówię wyraźnie - Roman powtarza raz jeszcze - będziemy musieli się rozstać,
pożegnać! I zaraz łagodniej dodaje:
- Bo widzisz, ty masz przejść do nowego oddziału, a stara zasada konspiracyjna zakazuje
łączenia w jednym miejscu dwu różnych kanałów nielegalnej roboty. Chyba rozumiesz? A tu
chodzi nie o byle co, Jurku. Teraz trafisz do prawdziwego bojowego oddziału. Dla ciebie to
wyróżnienie i większa odpowiedzialność...
Byłem zupełnie zgnębiony rozłąką z Romanem. Zarazem - co tu ukrywać - intrygowała mnie
perspektywa przejścia do owego nieznanego oddziału. Lecz przygnębienie brało górę. Raz po
raz to Roman, to ja milkniemy. Rozładowało atmosferę dopiero przyjście ,,Andrzeja".
"Andrzej" był w owym czasie dowódcą żoliborskiej Gwardii, znał nas już dobrych parę
miesięcy i wiedział o naszej zażyłości. Zapewne też domyślił się, jak nam ciężko będzie
pozrywać wszystko - współpracę, kontakt wzajemny, przyjacielską więź. Oczywiście
wiedział już o moim odkomenderowaniu.
Ale nie dał tego po sobie poznać. Wpadł jak zwykle zadyszany i już od progu uśmiechnął się
łobuzersko. Zazwyczaj znaczyło to, że "Andrzej" przynosi jakiś nowy kawał. Pewnie i teraz
będzie chciał w ten sposób dodać nam animuszu.
I rzeczywiście: "Andrzej" zrzucił palto, przysunął sobie stołek, usiadł, poczęstował nas
papierosami z pełnego pudełka, po czym powiada:
- Wiecie, moi mili, kwitnie w tej naszej Warszawie swoisty sarmatyzm. No, niechby i
trywialny, niewybredny, ale zawsze buntowniczy. Ot, choćby dziś - wiecie, co przeczytałem
w... szalecie miejskim na placu Napoleona? Nie do wiary! Oprawiona w ramki wisi tam taka
przestroga:

background image

Na Bismarcka srebrną trumnę, Na Hitlera czoło dumne, I na wszystkich Niemców w świecie!
Tylko nie na ... deskę przecie!
Roześmieliśmy się serdecznie - nie tyle zresztą z dowcipnej nawet, choć niezbyt wyszukanej
strofy, ile z "Andrzejowej" interpretacji.
- Tak, tak - pokiwał głową Roman - naród, który ma takie poczucie humoru, nie zginie. Im
gorzej, tym więcej w naszej Warszawie usłyszysz dowcipów, tym bardziej stają się one cięte.
Dowcip nie tylko pomaga ludziom przetrwać, ale i walczy. Czy pamiętacie, jak to hitlerowcy
wydali zarządzenie, żeby ludność żydowska zdawała futra na rzecz Wehrmachtu? Na własne
oczy widziałem wtedy nalepki na murach - podobno były nawet całe plakaty; wymalowany
był na nich oficer SS w damskim futrze z łapek karakułowych, skulony, z rękami w mufce, a
pod tym napis: "Oni myślą, że na naszych łapkach dojdą do Moskwy!" I to się pojawiło
prawie nazajutrz - po prostu błyskawiczna odpowiedź na ten jawny rabunek. Jeden mały
zabieg - i cała impreza z kretesem ośmieszona! No nie?
- Oczywiście! - mówi "Andrzej" - i to nie tylko ta impreza. No, ale że nie samym humorem
człowiek żyje, przyniosłem wam coś dla "ciała".
Tu wyciągnął z kieszeni paczkę. Był tam "polski kawior", czyli po prostu kaszanka, chleb,
kawałek sera. Położył to wszystko na stole. Chwyciłem imbryk i skoczyłem do sieni po wodę.
Kolacja była znakomita. Łapię się na myśli, że to ostatni może nasz wspólny wieczór. A tak
zżyłem się z Romanem, tak polubiłem "Andrzeja"! Z zadumy wyrywa mnie głos "Andrzeja":
- No, cóż moi drodzy, nie uda nam się wykręcić od tego, żeby i inne, poważniejsze sprawy
omówić. Tyś mu już, Roman, powiedział, widać to po waszych minach. Tak to bywa, Felek.
Zżyliśmy się, dobrze nam się pracowało, trochę nauczyłeś się wojować - teraz czas między
innych. Pamiętaj, żeś naszego chowu! Uszy do góry i aby nam się nie zblamuj!
Czuję w tych "Andrzejowych" słowach, w tej pozornej rubaszności - całą jego serdeczność.
Jak przystało na dowódcę - i sobie, i mnie chce oszczędzić zbytniego roztkliwiania się,
zbędnych słów, których między nami nie trzeba.
- Przyjdzie ci, Felek, rzucić i pracę. Najlepiej zaraz, od jutra. Spojrzałem zaskoczony.
- No, tak, przechodzisz na funkcyjnego - dodał tłumacząc. - Wszystkiego zresztą dowiesz się
od nowego dowódcy.
Zbliżała się godzina policyjna i "Andrzej" musiał nas pożegnać. Zostaliśmy sami z Romanem.
Ciążące poczucie nieodwołalności naszego rozstania znów powróciło.
Długo tej nocy nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym, co mnie czeka, o przyszłych
towarzyszach i o tych, których pożegnam. Jak się zresztą okazało - już na zawsze...
RANO znalazłem się znów na budowie. Uprzytamniam sobie, że to mój ostatni dzień z
chłopakami, że i tu przyjdzie mi pożegnać ludzi, pracę, budowę... Psiakrew! Rozklejam się!
Stolarek, nasz brygadzista, z którym miałem zamiar porozmawiać - sam mnie zaczepił.
- Jurek, mam dla ciebie propozycję. Obejmiesz część brygady. Tak będzie lepiej...
- Dobrze się składa - przerwałem mu - że możemy pogadać. Chciałem cię zawiadomić
właśnie, że odchodzę z roboty.
- Co, znów w pole?
Pytanie nie zaskoczyło mnie, bowiem to właśnie on dawał mi kontakt z Gwardią Ludową,
kiedy pierwszy raz wyruszałem w pole.
- Nie, nie wyjeżdżam, ale przechodzę na inną robotę...
- Aha, rozumiem - wpadł mi w pół zdania. - Ale lepiej chyba, żebyś się z budowy oficjalnie
nie zwalniał. Już ja to załatwię, a sam wiesz: i ausweis ci się przyda, no i ubezpieczalnia to
ważna rzecz.
- Świetnie! Chętnie skorzystam, jak długo się da.
- Zgoda, więc umowa stoi. Z chłopakami nie gadaj, wiedzieć i tak będą, ale po co od razu ich
wtajemniczać... No, a teraz idziesz jeszcze do roboty na siódemkę? No to powodzenia!

background image

Na siódmym piętrze gromadziliśmy właśnie rozrzucony gruz, przygotowując front pracy dla
brygady na po-fajerant. Usypany pod windą gruz chłopcy po południu, na akord, wywozili
przed gmach.
Kiedy zjawiłem się z pewnym opóźnieniem, wszyscy spojrzeli na mnie z wyrzutem. Była
między nami niepisana umowa, że "leserować" można zawsze i wszędzie, tylko nie wtedy,
kiedy podgotowujemy akord.
- Zatrzymał mnie Stolarek - wyjaśniłem.
Zaraz też zabrałem się do roboty pełną parą. Pracujemy w milczeniu. Wszyscy uwijamy się.
Wciąż nęka mnie myśl, że mam żegnać się z. tą swoją brygadą. Właściwie to już nawet po raz
drugi. Tylko, że wtedy, na wiosnę, wychodziłem w pole, do partyzantki. A teraz miałem być
tu w mieście, ukrywać się może o kilka kroków stąd, choćby na Kopernika czy Szczyglej, i
przechodzić obok naszej budowy, jakbym nikogo tu nie znał. A każdy kąt, każdy schowek był
mi na niej znajomy! Te niewesołe rozmyślania przerywa głos Zbyszka:
- Zakurka!
Na to hasło wszyscy prostujemy się, nawet niepalący Wiesiek. Rysiek widzi, że jestem jakiś
zamyślony, i pyta:
- Co dzisiaj z tobą, Jurek?
- E, nic!
- Jurek ma dzisiaj "niemówionego" - wtrąca Zbyszek.
Tu Wiesiek rzuca sentencjonalnie w przestrzeń:
- Dumał, nie dumał, carem nie budziesz!
Wszyscy uśmiechamy się na tę "filozofię".
Z pracy urywam się zaraz po obiedzie. Gdy znalazłem się za bramą budowy, coś ścisnęło za
gardło. Żal się zrobiło ludzi, miejsca. Tu bowiem, wśród tych ludzi mniej czuło się osaczającą
okupację, faszyzm, wojnę. Był to swoisty azyl dla wielu konspiratorów.
Budowę tę prowadziło Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane i jego to zespół piękną kartę
zapisał w tych straszliwych i jakże trudnych latach.

WCZEŚNIEJ niż zazwyczaj, bo jeszcze przed czwartą, zjawiłem się w naszym mieszkanku.
Na przywitanie Roman pyta:
- Wiesz, kto to Stary?
Nie zdążyłem nawet przytaknąć, bo Roman ciągnął dalej:
- A, prawda! Już się chyba starzeję i zapominam - tu Roman uśmiechnął się. - Poznałeś go
przecież tutaj*. Ale mniejsza z tym. Więc będziesz na placu Wilsona, przy parku, za
dwadzieścia minut.
Zbyt dobrze znałem Romana i nietrudno było mi zauważyć, że z czegoś jest niezadowolony.
Zagadnąłem więc:
- Co się stało, czemu masz taką minę? Znam Starego, więc o co chodzi?
- Niby nic, ale ja diablo nie lubię, kiedy w ostatniej chwili następują zmiany. Wyznaczono mi
inny podpunkt, kiedy miałem cię przekazywać. Dobrze, że znasz Starego, ale mogło być
inaczej - mruczy Roman - i co wtedy?

* Por. tomik "Dwa uderzenia" (red.).


Zawsze uważał, że w konspiracyjnej robocie wszystko powinno iść jak w dobrze
naoliwionym zegarku. A tu wyskakuje coś dodatkowego!

NA PLACU Wilsona o tej porze dosyć duży ruch. Spaceruję w umówionym miejscu przez
chwilę, lecz niedługo, bo oto od strony Mickiewicza zbliża się "Stary". Poznaję z daleka
charakterystyczną sylwetkę - to on. Podchodzę, witamy się. Powtarzam wszystko, tłumaczę

background image

nieobecność Romana. "Stary" marszczy brwi - widać i on nie lubi "improwizacji". Ale od
razu na twarz jego wypływa dobrotliwy uśmiech.
- Wiesz już, prawda, po co żeśmy się spotkali. Bardzo mi teraz, synu, spieszno. Spotkamy się
jeszcze jutro. Ale teraz powiedz mi coś bliższego o sobie.
Mówię wszystko, możliwie lapidarnie. "Stary" słucha uważnie, nie przerywając. Kiedy
skończyłem, powiedział tylko:
- Dziękuję. To chciałem wiedzieć. A teraz słuchaj. Będziesz tu jutro, miejsce to samo,
godzina dziesiąta.
I jakby chcąc się jeszcze upewnić:
- Bo ty już nie pracujesz, prawda? Aha, będę tu jutro z kimś jeszcze miał spotkanie. Dopóki
nie skończę z tym drugim, nie podchodź. Stań koło bramy parku, sam do ciebie podejdę.
Gdy żegnaliśmy się, było już ciemnawo. Odchodząc, obejrzałem się i właśnie w tej chwili
"Stary" witał się już z kimś innym...
Następnego dnia wszystko odbyło się zgodnie z konspiracyjnym rytuałem.
"Stary" - doświadczony, dobry "tata" naszej partyzanckiej braci - trochę po ojcowsku, trochę
po mentorsku wyposażył mnie na drogę w szereg przestróg, rad i pouczeń. Na koniec dawszy
też "błogosławieństwo" powiadomił, gdzie i kiedy spotkam się z dowódcą...

NOWE KONTAKTY, NOWI TOWARZYSZE

WIEM już więc, kto będzie moim dowódcą. "Wiktor". Jak to dobrze! Znam go z przygotowań
wstępnych i samej akcji na KKO. Ogromnie mi wtedy zaimponował... Tramwaj skręca
właśnie z Marszałkowskiej w Aleje. Nie najmądrzej zrobiłem wybierając tę trasę - bliżej
byłoby Nowym Światem. Na stopniu wagonu stoi chłopak z paką "Nowego Kuriera
Warszawskiego". Typowy warszawski gazeciarz. Z ulicy krzyczy na niego żandarm,
pokazując ręką, żeby wszedł na pomost. Chłopak posłusznie wchodzi, ale odkrzykuje: -
Dobra, dobra, panie tymczasowy! Fajny ten chłopaczek! Zawsze zresztą zdumiewa mnie
lapidarność i trafność powiedzonek warszawskich. Wysiadam przy BGK. Koło Cafe Clubu
skręcam w Nowy Świat. Ale gdzie to mam iść?
Prawda, już wiem, kawiarnia Gogolewskiego. To będzie po parzystej stronie.
Odsuwam ciężką, wiśniową kotarę i nagle wpadam jakby w inny świat. Lekki, nieuchwytny
zapach perfum, ciastek. Powietrze sinawe od dymu. Rozglądam się ciekawie na wszystkie
strony. Jestem tu po raz pierwszy. Nagle za sobą słyszę słowa: - Pan pozwoli...
Sprężam się - przez moment nawet żałuję, że nie mam przy sobie broni. Odwracam się... i
napotykam wzrok usłużnie zgiętego szatniarza, który wyciąga ręce po moje wytarte paletko.
Żałosny wygląd mego szynela jakby nie robił na nim żadnego wrażenia. Ze zwykłą
uniżonością podaje mi numerek...
Z niejaką ulgą wkraczam na salę. Tłok, wszystkie prawie stoliki zajęte. A jaka publika!
Wyelegantowane paniusie, dobrze odżywieni mężczyźni... Powierzchowność mówi sama za
siebie - dorobkiewicze wojenni! Pospolitość, blichtr i samozadowolenie. Z rzadka tylko
trafi się tu ktoś, odbijający od reszty skromnością i ubiorem. Czuję się, jakby wszystkie oczy
zwrócone były na mnie. Niezgrabnie próbuję obciągnąć przykrótkie rękawy, potykam się o
chodnik. Cóż to jednak może sprawić trema...
Spostrzegam "Wiktora". Siedzi nieopodal okna wychodzącego na Nowy Świat. Muszę
stwierdzić, że jakoś "przystaje" on do tego otoczenia. Choć oczywiście jego
powierzchowność, typ elegancji - innego są autoramentu. Gdyby któryś z tutejszych
bywalców próbował wy-dedukować, kto zacz ów pan w binoklach, doszedłby zapewne do
wniosku, że to ciekawy okaz obrotnego inteligenta, którego nie zmogła nawet zawierucha
wojenna - jeden z tych, co to umieją w tych ciężkich czasach znaleźć się "na wozie". Albo że
może to przedwojenny potentat, żyjący jeszcze z resztek magnackiej fortuny. Co zaś pomyśli

background image

taki obserwator, gdy znajdę się ja przy stoliku pod oknem? Upewni się raczej, że pierwsze
wrażenie go nie myliło, że wytworny pan w binoklach musi być rekinem czarnego rynku -
załatwia tu interesy ze swoimi pomagierami.
"Wiktor" wita mnie kordialnie. Przysiadam się do niego. Bezszelestnie jakoś znalazł się koło
naszego stolika kelner. "Wiktor" zamówił dla mnie kawę i ciastka.
Różne myśli chodzą mi po głowie. Jak to właściwie jest z "Wiktorem"? Odkąd widziałem go
w akcji - a wiedziałem, że była ona też jego tworem - stosunek mój do niego zaprawiony był
szczerym podziwem. Ale łapałem się na tym, że zarazem myślę o nim sam: ten pan w futrze z
kołnierzem bobrowym jest trochę jak "tajemniczy dżems". Uprzytamniam sobie, że kiedy go
zobaczyłem po raz pierwszy, wydał mi się nieco przesadnie wytworny jak na bojownika
Gwardii, "wyobcowany" jakiś, nietypowy dla naszego środowiska. A w dodatku ten
Gogolewski... Ta kawiarnia ma przecież niedwuznaczną renomę. Tu spotyka się "kwiat"
okupacyjnego handlu, no i może trochę niedobitków dobrze ongiś sytuowanego
mieszczaństwa czy zamożniejszej inteligencji - takich, co to mogą jeszcze pozwolić sobie na
małą erzatz-kawę, a którym trudno zrezygnować ze starych nawyków. No, ale co w tym
otoczeniu robi "Wiktor"?
"Wiktor" musiał wyczuć mój nastrój, bo jakby wpadając w tok tych rozmyślań podjął:
- Widzę, że miejsce to niezbyt przypadło ci do gustu. A ja świadomie je wybieram, ale o tym
potem. Zmizerniałeś jakoś w ciągu tych paru dni. Trzeba będzie porozmawiać i o twoich
warunkach. Odtąd - wiesz już - pracujemy razem. Między nami prezentacja raczej już
niepotrzebna. Wiemy wzajem, czego po sobie się spodziewać.
Porozumiewawczo się uśmiechnął i nachylił ku mnie.
- Udał nam się ten wypad, co? A teraz /powinno nam się jeszcze niejedno udać w tym stylu.
Dogadza ci taka perspektywa, prawda?
- Choćby co dzień! "Wiktor" ścisza głos:
- No, co dzień to chyba nie damy rady. Ale spróbujemy. Dokumenty, Felek, masz?
- Mam, ale raczej nie najlepsze, bo na prawdziwe nazwisko. To zresztą w sumie
przedwojenna legitymacja uczniowska, aktualna książeczka ubezpieczalni i ausweis. Na ulicę
to jeszcze dobre, przy legitymowaniu - ujdzie, tylko z meldowaniem gorzej. Rozumiesz -
jestem właściwie spalony...
"Wiktor" nie wypytywał o szczegóły, kiwnął tylko głową:
- Aha, czyli tak pół na pół. A jak inne sprawy?
Masz gdzie mieszkać?
- Widzisz, w tym właśnie sęk. Obecne lokum opuszczam, tak trzeba, i właściwie nie bardzo
mam gdzie się podziać.
- Aż tak? - zdziwił się. - Masz przecież jakąś rodzinę, przyjaciół?
Nie chcąc wtajemniczać "Wiktora" zbyt szczegółowo w swoją sytuację - że to i ojciec
poszukiwany ukrywa się, i u matki niezbyt bezpiecznie - krótko uciąłem:
- Choć to raczej niepożądane, na pewien czas ostatecznie mogę zamieszkać u matki. Ale to
prowizorka, a w dodatku pod Warszawą.
- Daleko?
- Blisko godzinę jazdy w jedną stronę. "Wiktor" skrzywił się.
- To rzeczywiście nie najlepiej, ale trudno, chwilowo nic mądrzejszego nie wymyślimy. Więc
tak: przede wszystkim, trzeba ci wyrobić inne dokumenty, co trochę potrwa, a potem dopiero
zakrzątniemy się wokół jakiegoś lokum. Wszystkie inne konkretne sprawy przyjdzie nam
jeszcze omówić, i to już w szerszym gronie. Masz teraz chwilę czasu? To może jeszcze kilka
słów... Przerwał, sięgnął po papierośnicę, zapaliliśmy.
- Odniosłem wrażenie - zaczął - jakbyś trochę miał mi za złe, że cię tu ściągnąłem. To
miejsce nie jest wcale najgorsze. Widzisz, konspiracja to szczególna szkoła i właściwie
trudno tu o reguły. Często potrzebne jest coś w rodzaju mimikry. Ja, na przykład, w jakiejś

background image

knajpce na Woli, Powiślu czy Pradze byłbym intruzem, wpadałbym w oko. Tu wprawdzie
cały personel mnie zna, ale dla nich jestem "szanownym panem inżynierem". Któż z nich
przypuszcza, że moje spotkania i znajomości mają inny niż, powiedzmy, handlowy charakter.
W ten sposób uchodzę w oczach tutejszej publiki za człowieka interesu. A przy tym wiedz, że
właśnie ta publika, na ogół czarnorynkowi handlarze, jest bardzo uczulona na wszelkie
niepokoje i obławy. Reaguje jak swoisty barometr! Wreszcie - i to jest też istotne - zawsze tu
tłumnie i gwarno, tu kontakty z najróżniejszymi ludźmi, rozmowy, szepty są czymś
naturalnym. Inaczej gdzie indziej. Taki właściciel knajpki na peryferiach i personel też znają
dobrze swoich bywalców, ale każdy obcy od razu rzuca się w oczy. Tak, tak, żebyś wiedział -
świat małych knajpek jest - w swoim rodzaju - bardziej ekskluzywny, bardziej zamknięty...
Ale ja tu gadu, gadu, a tobie już pewnie czas...
Znów przypalił papierosa. Rozejrzałem się wokół. Gwar, szum, nikt na nas nie zwraca uwagi.
Nie musiał nawet "Wiktor" mówić szeptem, specjalnie ściszać głosu. Tak, warunki do
rozmowy rzeczywiście dobre. Pierwotne moje wrażenie rozwiało się, w duchu przyznałem
mu rację. A jednak w jego wywodzie było coś, co - zważywszy, że dotąd znałem go jako
brawurowego, zdumiewającego, ale nie bardzo pasującego do nas "pana w futrze" -
zabrzmiało mi nie najprzyjemniej.
- Rzeczywiście - mówię - masz wiele racji. Tylko może trochę to egocentryczne. Dla ciebie
to konspiracyjnie dogodne, ale chyba nie dla wszystkich naszych, dla wielu raczej nie.
"Wiktor" skinął głową.
- Może i masz słuszność, choć chyba trochę przesadzasz.
Zerknął na zegarek:
- O, zrobiło się późno. Jutro spotykamy się już gdzie indziej. U Jarząbka. Wiesz, gdzie to?
Poruszyłem przecząco głową.
- Po przeciwnej stronie ulicy, kawiarnia, wejście z bramy Nowy Świat 21. Bądź tam około
piątej. Mówię celowo około, bo mogę się nieco spóźnić. Kiedy umawiamy się na mieście,
obowiązuje bezwzględna punktualność. Ale w kawiarni małe spóźnienie, z tolerancją do paru
minut, jest dopuszczalne. No i jeszcze ostatnia sprawa. Polecono ci przerwać pracę. Czy to
już zrobiłeś?
- Tak, od wczoraj nie pracuję.
- Potrzebne ci pewnie pieniądze? Masz tu sto złotych - część twego przyszłego zaopatrzenia.
No, to byłoby już wszystko. Zatem do jutra.

- ACHTUNG, achtung... Uwaga, uwaga! Pociąg elektryczny z Żyrardowa do Otwocka ma
opóźnienie 150 minut.
Tłum na peronie gęstnieje z każdą chwilą. Zbierają się już ludzie na pociąg 18.30, a tu
tymczasem poprzedni nie przyszedł i niektórzy stoją tak już od dwóch godzin. Ja czekam
niecałą godzinę, jako że chciałem trafić na ten o 17.43. Ale ci inni! Jest zimno, toteż tłum
faluje, przestępując z nogi na nogę. Jak też się wszyscy zabierzemy? Psiakrew, dawno nie
jeździłem tą trasą i nawet nie wiem, jak się ustawić, żeby trafić dokładnie na drzwi
przedziału. Jeśli wszystkie pociągi tak będą chodzić, może się zdarzyć, że nie zdołam dotrzeć
do matki przed godziną policyjną. Wprawdzie w razie opóźnienia pociągu wydają na dworcu
nocne przepustki, ale wcale nie chciałbym, żeby otwocka policja wiedziała o moim
przybyciu. Na terenie Otwocka jestem jakby nielegalny, ale dziś muszę przecież tam
nocować! Żeby choć trafić na kogoś ze znajomych, którzy stale jeżdżą tą trasą - pomógłby mi
odpowiednio się ustawić i dostać się do najbliższego pociągu. Zaczynam przeciskać się przez
tłum w poszukiwaniu znajomej twarzy. Mam szczęście, bo oto widzę kolegę z dzieciństwa,
Jurka Plisieckiego. Do niego mogę śmiało podejść.
- Cześć, stary!
- Jurek! Witaj, chłopie! Dokąd to?

background image

- Jadę do matki. A co ty porabiasz?
- Jakoś tam mi idzie. Robię szkołę, muszę zdać maturę, uczę się więc po całych dniach -
oczywiście na komplecie. Ale co u ciebie? Nie wiedziałem, że mieszkasz w Otwocku.
- Bo też nie mieszkam w Otwocku, jadę tylko w odwiedziny do mamy. A co robię - pracuję
na budowie jako niewykwalifikowany robotnik, wiesz, taki "Feluś, podaj wapno".
W spojrzeniu Jurka widzę jakby lekkie zdziwienie, a zarazem aprobatę.
- Ciężko ci pewnie?
- Można wytrzymać.
Prawda, przecież od wczoraj już nie pracuję! Zamyśliłem się, po chwili słyszę głos Jurka:
- Chcesz się dostać na pociąg - nie martw się, ze mną nie zginiesz! Ustawimy się pod
zegarem. Mamy jeszcze trochę czasu, bo nawet nie zapowiadali. Chodźmy na koniec peronu,
tam będzie można swobodniej porozmawiać.
Przecisnęliśmy się przez tłum. Jakby chcąc ułatwić i mnie istotniejsze zwierzenia, Jurek
mówi:
- Widzisz, ja nie tylko się uczę, ale oczywiście jestem i w konspiracji. Teraz właśnie, wiesz,
przechodzę podchorążówkę. Nie myśl, że ja tak tylko - nauka i nic!
Chłopak dekonspiruje się przede mną. Mam nawet szczerą chęć podzielić się z nim, że ja też
nie tylko "praca i praca". Jednak zwyciężył we mnie bardziej już widać wytrawny
konspirator, bo ostatecznie zmilczałem. Wyraźnie zmieniam temat, pytając o wspólnych
znajomych.
Zrozumiał. Nie zdążyliśmy wiele sobie opowiedzieć, bo oto odzywa się megafon. Tym razem
zapowiada przyjazd opóźnionego pociągu. Szybko przechodzimy pod zegar i tu
przecisnąwszy się do pierwszego rzędu, wypatrujemy momentu. Wprawa Jurka w ustawianiu
Się zdziałała, że ostatecznie jako jedni z pierwszych wylądowaliśmy w przedziale. Sadowimy
się na ławce. Ledwie jednak pociąg ruszył, rozchodzi się wieść, że na Wschodnim "zieloni"
szabrują. Patrzę na Jurka, ale on wzruszył tylko ramionami.
- Nas to nie dotyczy. Z Warszawy nikt nic nie wiezie. Pewnie ogałacają pociągi z Otwocka
albo z. Lublina. A wiesz, jak takie pociągi nazywają? Od zawartości - "rąbanka"!
Ktoś właśnie przeciska się w naszą stronę. W przedziale zjawiają się dwaj inwalidzi, obaj w
polskich mundurach. Z kieszeni wyciągają plektrony, zza pleców mandoliny i brzęknąwszy
po strunach parę taktów, zdartymi głosami zaczynają śpiewać:
Dnia pierwszego września roku pamiętnego Wróg napadł na Polskę z nieba przejasnego...
Ochryple zawodząc ciągną tak całą wiązankę, by na koniec wpaść w weselszy rytm:
Siekiera, motyka, piłka, szklanka - W nocy nalot, w dzień łapanka! Siekiera, motyka, piłka,
alasz - Przegra wojnę głupi malarz!
Groszaki sypią się do czapki, każdy daje. To też forma skrytej patriotycznej demonstracji...

POŻEGNAŁEM się z Jurkiem na rogu Kościelnej i Kościuszki.
Posesja na Samorządowej 15 tkwiła nieledwie w getcie otwockim, otoczona nim z trzech
stron. W tym to domu, na pierwszym piętrze matka moja z siostrą zajmowały pokój z
kuchnią. Jakże dawno u nich nie byłem! Aż dziwne - przez tyle czasu nie mogłem się tu
pokazać, że już niemal przywykłem do naszej rozłąki, a teraz każda minuta jest mi droga!
Z górą pół roku już nie pokazywałem się w ogóle u matki. Wiem, że poszukiwało mnie tu
gestapo. Ale staram się teraz o tym nie pamiętać i pędem puszczam się do domu. Oto i
posesja. furtka, sień... i już biegnę po trzy, po cztery schody. To tu! Pukam cichutko,
wystukując jak dawniej, w dzieciństwie, rytm wierszyka:
Szur, szur! Puk, puk! To ja, to ja - kosturek...
Ale teraz długo nikt mi nie otwiera. Czyżby nikogo nie było? To niemożliwe! Pukam do
drzwi pokoju, wiem, że są zastawione dużą gdańską szafą, tą, co była u mamy, odkąd moja
pamięć sięga. Stoję, nasłuchuję... i wreszcie oddycham z ulgą. Tak, to na pewno dreptanie

background image

mamy! Za chwilę jestem już w objęciach matczynych. Zaraz też zjawia się Halka, moja
dobra, najukochańsza siostra. Pytaniom nie ma końca...
Jest mi ciepło, domowo, dobrze...

CHOCIAŻ u Jarząbka też pełno, choć i tu publiczność raczej spekulancka, jednak ten lokal -
pośledniejszej niż Gogolewskiego kategorii - od razu przypadł mi do gustu.
Z pierwszej salki z bufetem przechodziło się do drugiej, zaciszniejszej. Rozejrzałem się w
obu. Wszystkie miejsca zajęte. Tuż przy przejściu z jednej sali do drugiej, wokół małego
stolika, rozsiadła się grupa mężczyzn. Chyba małe płotki handlu - pomyślałem. Obok
samotny, młody blondyn, o energicznej twarzy. Nie byłem zdecydowany, jak go
zakwalifikować. Siedzi sam, pije małą czarną, i to z sacharyną - bo brak podstawki od cukru,
czyli że mu się raczej nie przelewa. Skrzyżowały się nasze spojrzenia. Wzrok miał dziwnie
ostry, o - i to jak ostry! "Może to szpicel" - przemknęło przez myśl.
Czym prędzej wycofałem się do pierwszego pomieszczenia. I wtedy właśnie zobaczyłem
siedzącą samotnie przy stoliku młodą kobietę w woalce. Trochę mi się wydała dziwna ta
woalka, ale to nie moja rzecz. Może przysiąść się do niej? Towarzystwo młodej kobiety
będzie nawet niezłe - dobry pretekst konspiracyjny. Zadowolony ze swego pomysłu
podchodzę do stolika.
- Można?
- Proszę bardzo.
Z przyjemnością konstatuję, że nieznajoma ma miły uśmiech i melodyjny głos. Stolik
przylega do ściany, siedzimy więc trochę bokiem do siebie. Zamawiam małą czarną.
Dyskretnie zerkam na sąsiadkę. "Ile może mieć lat - zastanawiam się. - Jest chyba zupełnie
młoda. Po co tylko postarza się woalką? I niepotrzebnie czerni rzęsy i brwi".
Uśmiechnąłem się właśnie, kiedy dziewczyna spojrzała na mnie. Na moment wzrok nasz
spotkał się i z kolei nieznajoma uśmiechnęła się do mnie. Zaraz wprawdzie spuściła oczy, ale
miałem dziwne wrażenie, że mnie nadal skrycie obserwuje.
Bawiła mnie trochę ta sytuacja, a przede wszystkim myśl, jak to zaskoczę "Wiktora". Taka
młoda, ładna kobieta przy moim stoliku - to całkiem w myśl owej "mimikry"!
Ale oto nagle obok mnie wyrasta "Wiktor".
- Witam! Widzę, że się znacie, to świetnie! Zarówno dziewczyna, jak i ja musieliśmy mieć
nie najmądrzejsze miny. "Wiktor" roześmiał się i domyśliwszy się wszystkiego - dokonał
prezentacji:
- Felek!
- Wanda!
Jedno przez drugie opowiadamy całe zdarzenie. Pan Przypadek, jak nieraz, i tu dał znać o
sobie. "Wiktor" przysunął sobie krzesło.
- No, drodzy moi, los już tak zrządził, że znaleźliście się tu razem. A że oboje nie macie
mieszkania, spróbujcie wspólnie go poszukać. A gdybyście tak zamieszkali razem? Potrzebny
nam pilnie lokal organizacyjny. Może niezłe nawet byłoby zamieszkanie we dwoje? Jakby się
wam trafił taki lokal - bierzcie. Ale pamiętajcie - musi być z telefonem i niekrępującym
wejściem. Byłby to nasz punkt kontaktowy. Aha! Na Poznańskiej mieści się biuro
pośrednictwa, tam na pewno dostaniecie jakieś adresy. Dzisiaj już za późno, i tak nic nie
załatwicie. Umówcie się więc na jutro, a ze mną - tu, o tej samej porze. Minie jeszcze parę
dni, a poznamy się wszyscy. Do tego czasu - cierpliwości! Pożegnał nas uściskiem dłoni i
miłym uśmiechem. Zaraz też wyszedł.
"Wanda" przyglądała mi się bacznie. "Jakby taksowała" - pomyślałem. Trochę mnie to
żenowało, więc chcąc to jakoś pokryć oświadczyłem nonszalancko:
- Kawaler, wzrost metr siedemdziesiąt dwa, palący, grający w bridża, wykształcenie średnie,
aktualnie - tu zniżyłem głos - "rewolwerowiec".

background image

Nawet nie skwitowała tego uśmiechem. Przez chwilę jeszcze przypatrywała mi się w
milczeniu, a potem, jakby po namyśle, odezwała się:
- Tak się złożyło; "Wiktor" powiedział "los tak chciał", że razem mamy poszukać tego
mieszkania. Nie wiem, czy nie zamieszkać. Mało się znamy, więc chcę, żebyś wiedział - ja
jestem kumpel, towarzysz od bojowej roboty, ale to wszystko...
Jakiś cień przeleciał jej po twarzy.
"Czyżby złe wspomnienia? - zastanowiłem się. - I czemu tak się zastrzega?"
W tej chwili podchodzi kelnerka. Sięgam po portmonetkę.
- Płacę za dwie małe kawy.
"Wanda" protestuje. Wyciąga pieniądze i płaci za siebie.
- Jestem za całkowitym równouprawnieniem. Powiesz może, że to nie okazja 'do
zasadniczego deklarowania się. Ale takie są moje obyczaje - zawsze obstaję przy tym, żeby
płacić sama. Zresztą - obrzuciła mnie spojrzeniem - na to mi wygląda, że mamy z tobą nieco
inne podejście do życia. Chodźmy już...
Nie bardzo wiedziałem, o co jej poszło. Czyżby sprawił to mój - nieco obcesowy może -
sposób bycia? Rodzaj humoru? Trochę nonszalancka prezentacja?
Ale nie chcę pytać. Poczekam, co sama powie.
Kiedy wychodzimy, "Wanda" bierze mnie pod rękę.
- Masz czas? To chodźmy Alejami w kierunku Łazienek. Odprowadzisz mnie kawałek, ja
bardzo lubię ten trakt.
- Z chęcią.
Intryguje mnie moja towarzyszka. Idzie spokojnym, drobnym krokiem. Wyczuwam, że nad
czymś się zastanawia, jakby ważyła w sobie jeszcze nie wypowiedziane słowa. I rzeczywiście
- po chwili, już bardziej przyjaznym tonem, mówi:
- Widzisz, Felek, chcę być dobrze zrozumiana. Wiesz, jestem może nawet przewrażliwiona,
ale cała moja ambicja skierowana jest na to, żebyście widzieli we mnie równorzędnego
partnera. Muszę sprostać wszystkiemu jak wy, choć pewnie "nie będzie mi najłatwiej. W
końcu jestem "słabą kobietą" i to chyba jedyną wśród was. Nie zawsze w takich sytuacjach
bywa wszystko najprostsze. Wiem coś o tym - mam za sobą partyzantkę. Więc też nie dziw
się, że chcę, aby sytuacja była jasna, dopowiedziana do końca...
Tu odsapnęła, ale mówi dalej:
- W ogóle lubię jasne sytuacje. Łączy nas walka i przede wszystkim walka. To bardzo wiele!
Ale niech tylko który powie, że jestem "baba", albo pomyśli: "po co baba w oddziale", to mu
pokażę, jaka ze mnie "baba"!
Popatrzyłem na nią. Drobne toto, dziewczęco zarumieniona na mrozie blondyneczka z
naiwnie niebieskimi oczyma - a jaka czupurna!
"Wanda" tymczasem mówi dalej z całą powagą:
- Jednak liczę na to, że w waszych oczach będę równorzędnym towarzyszem broni.
Chciałabym, żeby związała nas wszystkich taka prawdziwa, męska przyjaźń! Ułatwicie mi to,
prawda? Bo wiesz, gdy usłyszałam o tym wspólnym mieszkaniu, że szukać mamy razem, że
"para" - zaraz się nastroszyłam...
Choć pierwotnie czułem się może i urażony, teraz mi to przeszło, bo dobrze ją rozumiałem.
- Przyznam, że o wszystkim tym nie pomyślałem. Jednak rozumiem twoje niepokoje. Tylko
niepotrzebnie tak się od razu "najeżyłaś". Przecież stosunki między nami wszystkimi od nas
samych zależeć będą., A co do tego mieszkania - cóż z tego, że tak nas "Wiktor" skojarzył,
czy że przyjdzie może zamieszkać razem? Konspiracja to taka pani, że potrafi i to nakazać. A
żeśmy tak się spotkali - zobaczysz, to dobry omen!
- O! I jeszcze na dodatek przesądny! Czy to bojownikowi aby wypada? - mówi już
udobruchana "Wanda".

background image

- Każdy prawdziwy materialista bywa trochę przesądny, ba, nieraz i wiarą w duchy podszyty!
Tylko cicho - dodaję "konfidencjonalnie" - nie mów o tym
nikomu! Spojrzała na mnie jakoś weselej i niespodziewanie zauważyła:
- Piękny jest wieczór w Alejach! Doszliśmy właśnie do Bagateli. Tu żegnamy się.
- Spotkamy się jutro na Dworcu Głównym, stamtąd na Poznańską niedaleko - proponuję.
- Dobrze. Gdzie dokładnie i o której?
- Kasa numer jeden, godzina dziesiąta. Odpowiada ci?
- Tak. Tylko pamiętaj, wymagam punktualności! - tu "Wanda" łobuzersko przygroziła mi
palcem...

TYM razem na szczęście pociąg nie miał opóźnienia, bo wyjechałem tym, co przyjeżdża do
Warszawy o 9.58. Na przyszłość postanowiłem jednak dbać o większą rezerwę czasu.
"Wanda" już była na miejscu, ale dopiero co przyszła. Dziś powitanie nasze nie było już ani
przypadkowe, ani konwencjonalne.
Na Poznańskiej, po opłaceniu i wpisaniu się do grubej księgi, wręczono nam kartkę z kilkoma
adresami. Nasze warunki - telefon i niekrępujące wejście - mocno ograniczyły liczbę
oferowanych mieszkań, zawężając zarazem rejon poszukiwań właściwie tylko do
Śródmieścia. Zaczynamy wędrówkę. Nie przypuszczałem, że tak obskurnie prezentują się
oficyny w centrum miasta. Oto Aleje Jerozolimskie. Wdrapujemy się na czwarte piętro.
Drzwi otwiera gospodyni i prowadzi nas do pokoju. Ciemna, nieprzytulna klitka. Kobieta
świdruje nas wzrokiem.
- A państwo dawno po ślubie?
I nie czekając nawet na odpowiedź, zasypuje nas serią pytań w podobnym stylu.
Nie spodobały nam się ani wścibstwo gospodyni, ani pokój, więc też wynieśliśmy się czym
prędzej. Im dłużej jednak trwała nasza wędrówka, tym bardziej trudności, jakie nastręczało
znalezienie właściwego lokum, wydawały się nie do pokonania. W jednym miejscu pokój był
raczej krępujący, w innym właścicielom nie odpowiadał nasz młody wiek... Coraz trudniej
było wdrapywać się na piętra. Po paru godzinach takiej wspinaczki byliśmy zupełnie
wyczerpani. Więc też z ulgą odetchnęliśmy skonstatowawszy, że najwyższy już czas udać się
na spotkanie z "Wiktorem".
Do kawiarni wkraczamy z pewnością stałych bywalców. Zajmujemy ten sam co wczoraj
stolik. Nie czekamy długo, bo oto wchodzi "Wiktor" i od razu przysiada się do nas.
- Spieszę się bardzo, więc do rzeczy. No, co tam zdziałaliście? Macie już jakieś mieszkanie
na oku?
- Nie jeszcze...
- To źle. Potrzebny nam jest lokal pilnie, możliwie najszybciej. To dla oddziału sprawa
podstawowej wagi - mówi "Wiktor" szeptem. - Musimy mieć stały punkt, gdzie można by
spokojnie się porozumiewać, omówić zadania, poznać się wreszcie całą grupą, bo jak dotąd
jesteśmy jeszcze w rozsypce. Nawet się wszyscy nie znacie. Cała nadzieja w tym, że w ciągu
tygodnia uda się rzecz przeprowadzić. Tymczasem jednak najlepiej będzie spotykać się tu
przed południem. Możecie potem być potrzebni. Felek! - tu zwrócił się do mnie - daj mi
swoją fotografię, wyrobi ci się dokumenty. I to by było wszystko na dziś, a na mnie już czas.
Do jutra!
Odszedł. , Trochę nam głupio. Mamy poczucie, jakbyśmy nie wypełnili rozkazu, ale, do
diaska, z tym mieszkaniem to przecież nie nasza wina!
A może lepiej będzie przedstawiać się jako narzeczeni i szukać mieszkania tylko dla
"Wandy"? Może w ten sposób szybciej coś znajdziemy?

background image

NAZAJUTRZ na wszelki wypadek wyjechałem wcześniejszym pociągiem i już o dziewiątej
byłem w Warszawie. Na dworcu kupiłem "szmatławiec". Dział ogłoszeń mieszkaniowych w
"Nowym Kurierze Warszawskim" był dość pokaźny; zacząłem go wertować...
Ile właściwie kosztować może pokój sublokatorski? W przybliżeniu nawet nie mam pojęcia,
jaka cena będzie godziwa. Trzeci już rok trwa okupacja, a ja jeszcze nie zdołałem
przywyknąć do nowych cen. Złoty jest dla mnie ciągle jeszcze pieniądzem o jakiejś wartości,
a tu tymczasem ceny zupełnie zwariowane. Kilo' masła kosztuje do 180 złotych, słonina -
150, litr oleju - 100, kartkowiec na wolnym rynku - 9, kilo kapusty kiszonej - 4, a korzec
kartofli - aż 250 złotych! Zły czas nastał dla palaczy, bo tytoń podskoczył do 150 złotych za
kilo, nawet zapałki kosztują o już złotówkę. A zarobki - niewiele co wyższe niż przed wojną.
Na budowie zarabiałem 60 groszy na godzinę.
He więc w takim razie będzie kosztował ten pokój? Na ile możemy przystać? Dotąd nie
mówiliśmy z "Wiktorem" o sprawach finansowych - ani "Wanda", ani ja.
Tak rozmyślając idę Alejami Jerozolimskimi. Mam sporo czasu. Ale zimno mi. Znów chwycił
mróz, choć dwa dni temu w nocy była burza. Prawdziwa burza z piorunami, błyskawicami - i
to w grudniu!
Od razu oczywiście ludziska zaczęli wysnuwać z tego faktu różnorakie przepowiednie i
komentarze. Że to niby: "byle do wiosny, a potem już Gross Deutschland kaput!" Na
wschodzie front stanął, ofensywa zimowa załamała się - znak, że Vaterland robi już bokami. I
te błyskawice w grudniu - nic, tylko sama natura jest przeciw "antychrystowi"!
Tymczasem jednak po burzy znów wziął mróz, a moje paletko stanowczo nie dawało ochrony
przed zimnem. Drżałem. Trzeba mi wcześniej iść do Jarząbka - tam przynajmniej będzie
ciepło. Koło Braci Jabłkowskich* skręciłem w Chmielną. Zbliżam się do pasażu Simonsa.
Przed wejściem kilka kobiet wiadomego autoramentu, kilka też spaceruje wewnątrz.
Zagłębiam się w pasaż, mijam "Bodegę",

* Dom Towarowy Jabłkowskich znajdował się na ulicy Brackiej. Obecnie w tym samym budynku mieści się Centralny Dom
Dziecka (red.)

.

gdy jedna z tych kobiet łapie mnie za rękaw. Żachnąłem się. I wtedy usłyszałem:
- Chłopczyku!* Wracaj - tam łapią! No, pośpiesz się!
Aha! Słychać już tupot nóg. Dudnią w pasażu. Ludzie biegną od Nowego Światu. Nie ma ani
chwili do stracenia! Wystarczy, żeby obstawili wyjścia, a jesteśmy tu wszyscy jak w pułapce!
Tumult zrobił się nie do opisania, wszyscy rzucili się do ucieczki, krzycząc już głośno -
"łapanka!" Wypadam na Chmielną. Nic, chwilowo cisza. Nie wiem, czy alarm był fałszywy,
czy też wyznaczony na dziś kontyngent udało się łapaczom szybko pochwycić - dość, że teraz
ulica była względnie spokojna. Szybki bieg i emocja rozgrzały mnie. Zwalniam więc kroku.
U Jarząbka zjawiłem się na kilka minut przed "Wiktorem"...
Byliśmy zatopieni w rozmowie - "Wanda", "Wiktor" i ja - kiedy nagle spostrzegłem, że na
salę wchodzi ów blondyn o niebieskich oczach, którego ostre spojrzenie napędziło mi strachu
za pierwszą moją tu bytnością. Nieznacznie wskazałem na niego "Wiktorowi":
- Nie podoba mi się ten człowiek...
- Który?
- No ten blondyn, co teraz patrzy na nas... Urwałem w pół zdania. Blondyn podszedł do
naszego stolika...

NA CHOCIMSKIEJ 27, na czwartym piętrze w oficynie, mieściło się dwupokojowe
mieszkanie z kuchnią. Zajmowali je Henryk Kotlicki z małżonką i liczną rodziną, bo i z
siostrą pani domu, bratową Henryka i jej matką. Mieszkanko z pozoru, ot, zwykłe
warszawskie mieszkanie. Z korytarza w lewo prowadziły drzwi do kuchni, a naprzeciw drzwi
wejściowych - dwa pokoje w amfiladzie. Zazwyczaj amfiladowy rozkład nie bywa w

background image

dwupokojowym mieszkaniu zbyt dogodny. W tym jednak wypadku taki właśnie rozkład był
nader korzystny. W razie szczególnej potrzeby można było drugi, maleńki pokoik zastawić
szafą, stwarzając pozór mieszkania jednopokojowego. Z pokoiku tego zaś w sytuacji
ostatecznej można próbować ucieczki oknem - po drabinie przylegającego doń starego
komina. A z taką ewentualnością należało się liczyć, bo i gospodarze mieszkania byli
"nielegalniakami", i często wielu innych, sobie podobnych, gościli. W czasie, o którym
mowa, stale tam przebywał ranny w rękę partyzant "Bolek", nad którym apodyktyczną, a
zarazem czułą opiekę sprawowała pani domu - doktor Halina Kotlicka. Wieczorami, przy
wspólnym stole "biesiadnym", spotykali się tu inni jeszcze ludzie pepeerowskiego podziemia,
których prześladowania czy zagrożenie - słowem konspiracyjne koleje losu - pozbawiły
chwilowo stałego lokum. A więc "Krystyna" z kierownictwa warszawskiej organizacji
partyjnej - niezłomna, bojowa, matkująca innym, "Zosia" z wydziału operacyjnego Gwardii i
właśnie "Wanda", która mieszkała tu już od kilku tygodni.
Kiedy przychodzi czas na spanie, podłogę pierwszego pokoju zalegają materace, jakieś
oparcie od otomany i tym podobne rzeczy. Na tych prowizorycznych legowiskach nocują ci,
których właśnie przygarnął ów gościnny dom...

POŻEGNAWSZY się z "Felkiem" "Wanda" przyśpieszyła kroku. Była zmęczona i
przygnębiona. Tak, tak - początki w nowym oddziale układały się nie najłatwiej. Dla
wszystkich niełatwo - wiedziała o tym - ale dla niej chyba najbardziej. Bo jest kobietą, bo...
Miała niby ten "dobry wygląd", lecz nie potrafiła do końca pozbyć I się uczucia osaczenia.
Mimo że już kilka miesięcy upłynęło od czasu, jak wyszła z getta, wciąż wydawało jej się, że
śledzą ją czyjeś natarczywe oczy... "Zły wygląd", "dobry wygląd" - jakże udręczały ją te
wszystkie narzucone, nieludzkie kategorie, jak poniżała konieczność krycia twarzy...
Po całym dniu biegania po różnych domach i klatkach schodowych czwarte piętro wydaje się
przeraźliwie wysokie. Jakże starczy sił, kiedy przyjdzie dzień I w dzień znosić prawdziwe
trudy walki? Wszystko jawi jej się dzisiaj w ponurym świetle.
Lecz oto mieszkanie Kotlickich. Drzwi otwiera Henryk. To dobrze. Bowiem już sam jego
widok działał na wszystkich krzepiąco. Tyle miał pogody i spokoju wewnętrznego, tak
niespożyte zasoby humoru, że budził uśmiech w każdym. Więc też "Wanda" szybko
otrząsnęła się z poprzedniego nastroju.
- Dobry wieczór! - głos jej zabrzmiał ciepło.
- O, jesteś, Wandziu! No jak, znalazłaś mieszkanie? - pyta Halina.
- Nie. Latam z wywieszonym jęzorem i ani słychu, ani widu.
- Nie martw się - wtrącił Henryk - póki my mamy kąt, masz go i ty.
- Kochani jesteście, wiem, ale mieszkanie jest potrzebne i z innych powodów. To nie tylko
moja sprawa - to ważne dla nas wszystkich.
- Właśnie, powiedz coś o tych swoich nowych towarzyszach. Jaki jest dowódca? - Henryk
chciał skierować myśli "Wandy" na nieco inny tor.
- Właściwie poza dowódcą nie znam jeszcze nikogo. No, owszem, jednego jeszcze. Z nim
właśnie chodzę za tym mieszkaniem. Młody to chłopak, zresztą trudno mi o nim coś
istotniejszego powiedzieć. A co do reszty - poznam ich wkrótce, niech tylko znajdziemy
wreszcie jakiś lokal...
W tej chwili Halina zawołała, że kolacja gotowa. Obok sterty nakrojonego kartkowca dymiła
już miska zupy. Wszyscy zasiedli do stołu...

OPARCIE kanapy nie było najwygodniejsze. "Wanda" jednak zasnęła szybko.
Zbudziły ją promienie słońca padające na podłogę. Ubrała się pośpiesznie, .przygotowała
wszystko do obierania kartofli, ale "Bolek" też już wstał i nie pozwolił odebrać sobie berła.

background image

Długo czesała włosy, potem je zaplotła i ułożyła w koronę. Piękne były te jej włosy! Na
zakończenie toalety nałożyła nieco różu na policzki, zerknęła do lustra i zaprezentowała się
jeszcze Halinie. Osąd wypadł pomyślnie.
Raźno zbiegła ze schodów. Sen i wypoczynek zatarły wczorajszy ponury nastrój. A że do
spotkania miała jeszcze sporo czasu - wybrała się spacerkiem...

Z ŻOLIBORZA do Śródmieścia spory szmat drogi. Długo też nieraz czeka się na tramwaj.
Toteż u Jarząbka "Wiktor" siedział już przy stoliku z niewiastą i jakimś młodym chłopakiem.
"Skądś już go znam" - pomyślał wchodzący, ale nie zdążył się nad tym zastanowić, bo
właśnie "Wiktor" przywołał go nieznacznym gestem. Gdy zbliżał się do stolika, wydało mu
się, że w oczach chłopca pojawiło się jakby zmieszanie czy niepokój. W chwilę potem
"Wiktor" przedstawia go: - Poznajcie się. To jest Jacek, a to Wanda i Felek.

A TO CI HISTORIA! I wierz tu pozorom! Rzekomy "szpicel" - okazuje się towarzyszem!
Wielka była moja konsternacja. Oczywiście nic nie dałem po sobie poznać, tylko szeptem,
nachyliwszy się do "Wiktora", wyjaśniłem całe nieporozumienie.
"Wiktor" jakby w odpowiedzi na to powiada uroczystym tonem:
- W osobie Jacka poznajcie teraz jednego z, moich zastępców. Drugi powinien być tu lada
chwila, Jacek jest oczywiście we wszystko wprowadzony. Zanim przystąpimy do naszej
właściwej działalności bojowej, musimy uporać się z wieloma jeszcze sprawami. Zaczynamy
właściwie z niczego, wiecie o tym...
Rozmowa odbywała się prawie szeptem, ale i tak wydawało mi się, że wszyscy wokół muszą
nas słyszeć. Dalszy wywód "Wiktora" przerwało przybycie oczekiwanego przezeń
towarzysza. Był to ów drugi jego zastępca - "Kazik". Przysiadł się do nas. Przy stoliku zrobiło
się ciasno - towarzystwo wzrosło do pięciu osób. Chwila zamieszania, lokujemy się jak
można najbliżej siebie. Powtórnie zamawiamy kawę. Naprzeciw mnie siedzi teraz "Jacek".
Innymi oczami patrzę już na niego. To, co wydało mi się nieprzyjemną ostrością - jest energią
i zdecydowaniem. Z twarzy jego bije siła, upór i prawość. Tak - właśnie prawość i szczerość!
Jakże ja mogłem tako nim 'pomyśleć!
"Kazik" siadł tuż koło mnie. Od razu też coś do mnie zagadnął. Ujęła mnie jego
bezpośredniość. Kiedy "Wiktor" go nam prezentował, był jakby zażenowany.
"Skromny i prosty - pomyślałem. - A przy tym ma tak ruchliwą twarz, wszystko chyba można
z niej wyczytać! Oczy mu się śmieją, niesforna czupryna nadaje wygląd chłopięcy. Ale gdy
mu się bliżej przyjrzeć, widać, że przejść już musiał niejedno...
"Wiktor" rozejrzał się po kawiarni. Jegomość, który siedział w kącie, właśnie wyszedł.
Byliśmy teraz jedynymi gośćmi w tej sali. W drugiej kelnerki rozmawiając głośno jadły
śniadanie. Nikt nas nie niepokoił.
- A więc - powiedział półgłosem - jesteśmy pierwszą kadrą nowo powstałego oddziału -
Centralnej Spec--Grupy. Dowództwo zostało powierzone mnie. Jak już wiecie, zastępcami
moimi są Jacek i Kazik. Sztab delegował również do naszej grupy Stacha, którego w
najbliższym czasie poznacie. Są jeszcze kandydaci do naszej grupy - Pietrek i Wyga. Ty,
Wanda, przypuszczalnie nie będziesz "jedynaczką", bo przybyć ma nam i Krysia. Wchodzimy
dopiero w stadium organizacyjne. Czekają nas liczne zadania. Zanim będziemy mogli
omówić je dokładniej, trzeba pomyśleć, co można robić w najbliższym czasie. Nie będziemy
czekali na pełne "ukonstytuowanie się". Pierwszą sprawą jest zaopatrzenie - i to nie tylko w
broń. Nastawić się musimy w zasadzie na samowystarczalność, a i Sztab liczy na pomoc
zaopatrzeniową z naszej strony. Do prowadzenia naszej "partyzanckiej wojny" potrzeba nam
wiele. Wszystko zdobyć musimy na wrogu.
Słuchamy w skupieniu. To już są pierwsze konkrety. Pobudzają wyobraźnię i myśl.

background image

- Zacząć trzeba od broni - mówi dalej "Wiktor". - Przydzielono nam trzy pistolety, więcej na
razie nie otrzymamy. Nasza w tym głowa, by jak najszybciej broń miało każde z nas.
Zacznijmy chociażby od dziś! Z Jackiem zastanawialiśmy się już nad tym. Proponuję...
- Pozwolisz, może ja w tej sprawie - odezwał się "Jacek". - Myślę, że najłatwiej będzie na
Żoliborzu. Dzielnica jest spokojna, szczególnie "dolny" Żoliborz. Można tu trafić na
samotnego granatowego i rozbroić bez konieczności użycia broni. Poza cytadelą obiektów
wojskowych nie ma.
- A Instytut Chemiczny? - wtrącam.
- To daleko. Widzę, że znasz tę dzielnicę. To się dobrze składa - zwrócił się "Jacek" do
"Wiktora".
-A więc pójdzie Felek. I kto jeszcze?
"Wiktor" uśmiechnął się:
- Jak Felek, to i Wanda. Ty, Kazik, -pokieruj tym pierwszym wypadem, dobrze?

TRUDNE SĄ PIERWSZE KROKI...

Z JAKĄ niecierpliwością czekałem umówionej godziny! Byłem podniecony bliską
perspektywą pierwszej akcji z nowymi ludźmi. Jak to będzie z "Wandą", z "Kazikiem"?
Wiele obiecywałem sobie po tym wypadzie. Oczami wyobraźni już widziałem zdobyczne
visy, para- j belki... Dobre samopoczucie zwiększał jeszcze tkwiący za pasem, otrzymany dziś
nowiutki vis! Lecz w życiu przesadne nadzieje często spotyka zawód...
Tyle przygotowań, tyle dobrych chęci, tyle przemierzonych we trójkę kilometrów, kiedy to o
zmroku krą- I żyliśmy uliczkami dziennikarskiego Żoliborza - i jak na złość -ani jednego
granatowego, ani jednej okazji! i Godzina była późna, trzeba się było wracać z niczym.
Pożegnaliśmy się z nosami na kwintę...
Żenująco jałowe i krótkie było .nasze sprawozdanie następnego dnia: - Niestety, Wiktor! Nie
powiodło nam się... Czekała nas jeszcze dobitna lekcja poglądowa. Na własnym
doświadczeniu mieliśmy przekonać się, że nie wszystko idzie tak gładko, jak byśmy chcieli,
że niewdzięczne i żmudne bywają początki...
Nieraz jeszcze przyszło nam podejmować bezowocne ? próby. Przemierzyliśmy Żoliborz,
Grochów, Ochotę i Wolę.- Lecz to ci, to inni wracali z niczym z wielogodzinnych wędrówek,
zanim wreszcie pojawiły się pierwsze zdobyczne sztuki broni...

MAMA i Halka przywykły już do stałych moich odwiedzin w Otwocku. Właściwie, jak
dawniej, znów z nimi mieszkam, tyle że rankiem znikam, by pojawić się późnym wieczorem.
Tym razem mam ze sobą broń. Niby to dla mnie nie pierwszyzna, ale w pociągu stanąłem
obok drzwi, przy których zainstalowany był automat do otwierania wszystkich innych. Dzięki
temu czuję się pewniej, choć na tej linii dotąd raczej nie było obław.
Następnego dnia, chcąc nie chcąc, musiałem przystać na to, żeby Halka pojechała razem ze
mną do Warszawy. Obie moje kobiety były wyraźnie przerażone faktem, że mam przy sobie
broń. I tak długo mnie molestowały, aż musiałem zgodzić się na tę Halki jazdę. Po prostu
chciała mnie odprowadzić, upewnić się, że dojechałem szczęśliwie.
Pociąg dojeżdża właśnie do Dworca Wschodniego. Halka zwraca się do mnie:
- Wysiądźmy teraz - t/u mruga do mnie tak ostentacyjnie, że chyba wszyscy to zauważyli.
Domyśliłem się, że boi się obławy na Głównym. Ustawiamy się więc do wyjścia. Pociąg
zwalnia, staje... Wysiadamy i nagle na peronie zaczyna się straszny tumult. Łapią. Niedaleko
nas wyrasta żandarm...
Widzę, że Halka blednie. Nasz pociąg wolno rusza. Ktoś nogą zastawił drzwi. Wołam Halkę,
wskakujemy na zatłoczoną platformę. Drzwi puszczone z impetem zatrzaskują się! W tej

background image

samej chwili na podłogę wagonu głośno pada... mój vis. Wolno schyliłem się, lecz nim na
powrót schowałem pistolet - na platformie z wyjątkiem nas nie było już nikogo...
Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z sytuacji. Na Głównym jest stały posterunek żandarmerii.
Nie wiem, czy wśród przypadkowych świadków całego wydarzenia nie znajdzie się ktoś, kto
usłużnie doniesie Niemcom. Co robić? Halka radzi jechać do Dworca Zachodniego. Boję
się jednak, że jeśli rzeczywiście ktoś doniesie, żandarmeria będzie zaalarmowana na całej
trasie. Postanawiam więc zaryzykować i wysiąść na Głównym. Spróbujemy tylko jako jedni z
pierwszych przemknąć się koło żandarma...
W tunelu jeszcze przesuwamy się ku przodowi. Pociąg zwalnia. Stop! Teraz biegiem! Oboje
byliśmy bez paczek, więc też żandarm przelotnie tylko powiódł po nas wzrokiem - i już
jesteśmy na zewnątrz!
Spojrzeliśmy na siebie z westchnieniem ulgi i jak na komendę roześmieliśmy się dziwnie
hałaśliwie. Ale zaraz potem w oczach Halki pojawiły się łzy. To z przebytej emocji!
- No, no, Haluś! Głowa do góry! Trzymaj się, kochanie,, i nie martw się o mnie! Dam sobie
radę. Bywaj!
Całuję ją mocno, macham jeszcze ręką na pożegnanie - i już nie oglądając się biegnę do
tramwaju...

WCHODZĄC do Jarząbka "omal że nie wpadłem na "Wandę". To się nazywa punktualność!
Znają nas tu, bo ledwie przekroczyliśmy próg, podchodzi do nas kelnerka i mówi:
- Dzień dobry państwu! Był pan inżynier i prosił powiedzieć, że o trzeciej czeka tu na
państwa.
Podziękowaliśmy, wychodzimy.
- To i dobrze się składa. Mamy trochę czasu na to I diabelne mieszkanie. Dostałam kilka
nowych adresów.
Podjęliśmy więc znów naszą wędrówkę. Znów ulice, domy, podwórka. Znów bez rezultatu.
Wreszcie ostatni adres. Poznańska 21. Wchodzimy do bramy. Na wprost wysoka,
pięciopiętrowa oficyna. Nieco z lewej strony klatka schodowa, a jako jeden z ostatnich
numerów - 48. Schody nawet dość przyjemne. To będzie na ostatnim piętrze. Wysoko, ale
zobaczymy. Zasapani stajemy przed drzwiami. Dzwonię. "Wanda" poprawia włosy. Otwiera
nam drzwi niewiasta w średnim wieku. Wygląda nader sympatycznie.
- Państwo pewnie w sprawie mieszkania? Proszę bardzo, to ten pokój!
Rozglądamy się. Rzeczywiście pokoik ładny. Podłużny, niewielki, przytulny. Wejście
naprawdę niekrępujące - z korytarza! Tuż za ścianą klatka schodowa.
- Państwo szukacie wspólnego pokoju? Z tym byłby kłopot. Wolałabym odnająć pokój raczej
samotnej kobiecie.
Widzę, że "Wandzie" i pokoik, i gospodyni spodobały się. Lokal jest nam nieodzowny, i to
zaraz. Zresztą wspólne zamieszkanie byłoby jednak krępujące...
- Jesteśmy, proszę pani, po słowie - mówię - i choć jeszcze może nie tak szybko, w
perspektywie jednak chcemy zamieszkać razem...
Pani Byczkowska uśmiechnęła się:
- No, skoro to sprawa późniejsza... Ja oczywiście nie chcę namawiać, ale pani-tu zwraca się
do "Wandy" - budzi we mnie zaufanie, a rozumiecie państwo, człowiek teraz pod strachem
Boga wpuszcza kogoś do siebie. Niestety, warunki zmuszają nas do tego, robimy to po raz
pierwszy i wolelibyśmy kogoś samotnego. To mniej uciążliwe.
Oboje przytakujemy. Pani Byczkowska pyta jeszcze, czy Wanda pracuje i czym ja się
zajmuję. "Wanda" stwierdza, że ma pewną sumkę od rodziny i dorabia trochę pośrednictwem.
Ja - że pracuję w "branży budowlanej". Widać informacje zadowoliły gospodynię, bo więcej
pytań już nam nie stawia. Omawiamy sprawę kosztów. Nie są wygórowane, więc należność
za miesiąc wpłacamy z góry. Od jutra "Wanda" może się wprowadzić.

background image

Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, "Wanda" oddycha z ulgą:
- No, nareszcie! Pokój jest jak wymarzony dla nas. Wejście dyskretne. Zastukawszy w ścianę
można do mnie wejść bez wiedzy gospodarzy. Ty jesteś zaprezentowany jako narzeczony,
będziesz więc przychodzić oficjalnie. Wiktora przedstawię jako wujka - opiekuna. Świetnie to
się złożyło!. Tak ale ja tu się cieszę, a ty tymczasem zostałeś na lodzie. Choć prawdę
powiedziawszy - nie bardzo mi się widziało to "małżeństwo na niby"...
- Dam sobie radę," Wanda. Nie martw się o mnie. A rozwiązanie jest znakomite. Mamy
wreszcie gdzie się zbierać, mamy lokal!
W zupełnie już innych nastrojach zmierzamy teraz
na spotkanie.
Trochę po trzeciej wylądowaliśmy u Jarząbka. Aż dziw, jak tu pusto. Ale to dobrze, będzie
można mówić względnie swobodnie. Ostatni to raz, mam nadzieję, musimy wbrew
konspiracyjnym wymogom w kawiarni załatwiać sprawy, które nie nadają się dla
niepowołanych uszu.
- No, nareszcie! - ucieszył się "Wiktor", usłyszawszy pomyślną wiadomość. - Mamy lokal!
Ty, Felek, niestety musisz się jeszcze trochę pomęczyć, ale chyba takie rozwiązanie było
jedynie możliwe. Więc też, Wanda, od jutra wynajmujesz to mieszkanie. Trzeba chyba
zapłacić z góry?
- Już zapłaciliśmy. Wprowadzam się jutro po południu...
Doskonale! - rozwarł dłoń i zaginając palce jął wyliczać: - Ludzie są... lokal jest... broń
zdobędziemy... i do roboty! Oni muszą poczuć, że tu, w okupowanej Warszawie, działa
grupa, która potrafi dobrać im się do skóry! W naszej walce mały oddział ludzi
doświadczonych, bojowych, zdecydowanych na wszystko może dużo zdziałać, więcej nawet i
bardziej operatywnie niż liczniejsza grupa...
Przypalił papierosa i po chwili ciągnął dalej: - W mieście trudno operować dużymi grupami.
Należy opierać się raczej na szczupłych oddziałach uderzeniowych, które by nękały wroga.
Nie dać mu odetchnąć! Żeby ziemia zaczęła mu się palić pod nogami. Żeby żaden esesman,
żaden gestapowiec nie był pewny ani dnia, ani godziny...
Mówił to z młodzieńczym błyskiem w oczach, lecz musiał przerwać, bo właśnie zaczęli
napływać ludzie. Ktoś usiadł akurat przy sąsiednim stoliku. Podchodzi kelnerka. Płacimy i
wychodzimy. "Wanda" spieszy się. Mnie "Wiktor" na chwilę zatrzymuje. Idziemy kawałek
razem. Dowiaduję się, że czeka mnie spotkanie z "Jackiem" i wspólna z nim wyprawa. Dziś
zaś musi u mnie nocować pewien towarzysz. Trochę to wbrew zasadom konspiracji (dom
mamy był i dla mnie niezbyt bezpiecznym schronieniem), ale trudno. Idzie zresztą o jedną
tylko noc - zanim zostanie nawiązany właściwy kontakt.

WIELKIE było zdumienie mamy, gdy w obramowaniu drzwi ujrzała dwie męskie sylwetki.
Ale przywitała nas, jak gdyby nigdy nic. Obie moje panie dobrze się spisały. O nic nie
pytając, szybko zakrzątnęły się wokół kolacji i przygotowania dodatkowego posłania.
Spały już głęboko, gdy wdaliśmy się w "nocną rodaków rozmowę".
Mój gość okazał się "dąbrowszczakiem". Mówił o wojnie hiszpańskiej, o brygadach
międzynarodowych, i nocy tej inne walki, inne sprawy - te znad Ebro, spod Madrytu -
zawładnęły moją wyobraźnią, przeniosły w inny czas i kazały ze szczególnym ciepłem i
poczuciem wspólnoty patrzeć na owego towarzysza, z którym zetknęła mnie przygodna
konspiracyjna potrzeba.
Rankiem wcześniej wyjechaliśmy z Otwocka. Postanowiłem odprowadzić go na punkt, bo
słabo znał jeszcze Warszawę. Przedarł się do kraju nielegalnie z Francji i jest tu dopiero od
niedawna. Wysiadamy na Wschodnim. Towarzysz mój prosi, żebyśmy przeszli piechotą przez
most. Mamy dużo czasu, więc z ochotą przystaję. Pogoda ładna, lekki mrozik.

background image

Kontemplujemy rozległy wiślany pejzaż. W połowie mostu Poniatowskiego widać już w
perspektywie Aleje. Mój kompan zatrzymuje się i pyta:
- Ten kompleks gmachów z płaskimi dachami, to co?
- Muzeum Narodowe.
- Dobrze się stąd prezentuje. Wiesz, co mi ta perspektywa przypomina? Po trosze paryskie
Champs Elisees...
Tu wdał się w wykład na poły urbanistyczny, na poły malarski. Mówił o pięknie Paryża, o
niebie nad Sekwaną, o kolorowych osiedlach podmiejskich... Zapalił się przy tym,
gestykulował.
- Jesteś architektem czy może malarzem? - zapytałem.
- Nie - roześmiał się.
- Pomyślałem tak, bo w tym, co mówisz, tyle jest widzenia proporcji, harmonii, kolorytu...
Wiesz, ja te- I raz na wszystko to jakoś zobojętniałem, przechodzę obok | nie zauważając.
Wszystko przytłacza ta okupacja! Ona j to sprawiła, że teraz reaguję przede wszystkim na
widok zielonego czy granatowego munduru...
- To źle, bardzo źle! - przerwał mi. - Jesteś młody, czas młodości mija i lata te nigdy nie
wrócą. Właśnie za młodu trzeba nauczyć się tak patrzeć na świat, j żeby widzieć go w całej
jego krasie, intensywnie go j przeżywać. Widzisz, nie jestem ani malarzem, ani architektem.
Po prostu tak przeżywam to, co mnie otacza.
I bardzo kocham życie! Wiesz, trzeba mocno czuć smak życia, ukochać człowieka, by
chcieć, móc i mieć prawo i walczyć...
Wciągnął głęboko powietrze, wyprostował się i jakby do siebie raz jeszcze powtórzył:
- Tak, bardzo kocham życie...
Nie znam jego nazwiska ani nawet pseudonimu. Nigdy go już więcej nie spotkałem.
Prawdopodobnie zginął. Ale głęboko zapadły mi w pamięć te chwile, kiedy w grudniu, w
czwartym roku wojny wędrowaliśmy mostem Poniatowskiego, a on - tropiony, ukrywający
się człowiek, lecz z tych, co się nie poddają, wybierają walkę - mówił o młodości, pięknie i
smaku życia...

JEST nadal pogodnie, zbliża się zmierzch. Po raz drugi dziś - tym razem od strony Warszawy
- zmierzam w kierunku mostu Poniatowskiego. Obok mnie kroczy "Jacek". Po drodze
wtajemnicza mnie, w czym rzecz. Idziemy na rekonesans. Mamy zbadać możliwość dostania
się do tunelu kolejowego od ulicy Smolnej. Planujemy bowiem - był to projekt "Jacka" -
wysadzenie torów linii średnicowej. Chodzi o to, żeby zablokować przy tym tunel, co
sparaliżowałoby węzeł warszawski na wiele godzin.
Ambitny to zamiar. Tędy wiedzie droga na wschód, tędy dzień w dzień idą transporty
załadowane wojskiem i sprzętem...
Na wiadukcie mostu Poniatowskiego obaj przystajemy, opieramy się o balustradę. "Jacek",
zwrócony tyłem do chodnika, bada wzrokiem widniejący w dole nasyp i tory. Ja zaś mam na
oku żandarma, który spaceruje tam i z powrotem po przeciwległej stronie jezdni. Stały to
posterunek, pilnujący wjazdu na wiadukt. Żandarm nie zwraca na nas uwagi, więc i my
spokojnie oddajemy się naszemu zajęciu. Stoimy tak chyba z pół godziny. W końcu "Jacek"
konstatuje:
- Stąd nic już więcej nie wypatrzymy. Spróbujmy zejść na dół.
Ale tu szkopuł - okazuje się, że zejście na tory jest niemożliwe. Ledwie zdążyliśmy znaleźć
się na dole, już zatrzymał nas bahnschutz pytając groźnie, czego tu szukamy. "Jacek"
bezskutecznie próbował mu wytłumaczyć, że musimy dostać się do szpitala na Solcu. Nie po-
I mogła łzawa historyjka, że w szpitalu leży chora matka, że nie znamy Warszawy, a ludzie
powiedzieli nam, że tędy właśnie prowadzi najkrótsza droga.

background image

O tym, żeby dostać się do tunelu obezwładniwszy :"czarnego", nie było co marzyć. Na
moście - posterunek, a tuż obok torów - budka, w której stale urzęduje kilku "czarnych". Na
alarm mielibyśmy przeciwko sobie całą sforę. Ale "Jacek" jest uparty i nie tak łatwo ustępuje.
Wracamy na wiadukt, przystajemy, żeby rozważyć z kolei szanse wysadzenia torów od góry.
Musieliśmy jednak wydać się "czarnemu" podejrzani, bo i skoro tylko zauważył nas przy
barierze, zaczął gwałtów- nie gestykulować, pokazując ręką, że mamy iść w lewo i schodami
w dół, a sam wcale nie miał zamiaru odchodzić. "Jacek" aż zęby zaciął z wściekłości, ale
radzi nie radzi musieliśmy iść w stronę tego Solca.
"Jacek" jest wyjątkowo małomówny, idziemy więc w milczeniu. Obserwuję go. Ma w sobie
jakąś siłą i upór. "To mocny człowiek - myślę - niełatwo chyba i go zniechęcić."
Jakby w odpowiedzi na to odzywa się:
- Wiesz, Felek, myślę, że nie należy rezygnować I z projektu zawalenia tunelu. Chyba za
szybko zasugerowaliśmy się trudnościami. Poszukamy teraz innego! sposobu, zbadamy
możliwości dotarcia do torów od strony Zielenieckiej, a potem jeszcze raz wrócimy na
Smolną próbować szczęścia. Może zmienią tymczasem tego "czarnego"?
- Nie wiem, ale jeśli nawet zmieniają się co dwie godziny, jest duże prawdopodobieństwo, że
się na niego natkniemy. A wówczas mielibyśmy się z pyszna!
- Jeśli nie chcesz iść ze mną, pójdę sam - rzucił "Jacek" nie patrząc na mnie.
- O tym nie ma mowy. Jeśli postanowisz iść, pójdę z tobą.
Rekonesans od ulicy Zielenieckiej okazał się pomyślnieszy. Były tu szanse dostania się na
tory. Kiedy wracaliśmy do miasta, "Jacek" nie wspominał już o ponowieniu próby dostania
się do tunelu. Myślałem, że już zrezygnował.
Nie znałem go. Jak się okazało - polazł tam jeszcze sam wieczorem i dopiero potem pogodził
się z koniecznością zarzucenia pierwotnego planu...

SYTUACJA moja dotąd nie uległa zmianie. Nadal muszę dojeżdżać, nadal nie mam.
dokumentów. Staje się to coraz bardziej kłopotliwe. Łapanki, rewizje stają się coraz częstsze -
tak na dworcach, jak i pomiędzy stacjami.
Dziś na Dworcu Wschodnim jest spokojnie. Wysiadam, rozglądam się uważnie. Pomny
licznych doświadczeń czekam, aż pociąg ruszy. Wtedy, z Halką ktoś uratował nas zastawiając
nogą drzwi ruszającego pociągu.
Tym razem bez przeszkód znalazłem się w tramwaju jadącym w kierunku Śródmieścia.
Widok wystaw sklepowych na Targowej i wzmożony ruch na ulicach uprzytomniły mi, że to
już święta za pasem. Czwarte święta w okupowanej Warszawie...
Jeszcze rok temu wszyscy byli pewni, że wojna ma się ku końcowi. Z każdym nowym rokiem
dotąd odradzał się optymizm, ludzie skłonni byli każde kolejne święta uważać za ostatnie
święta wojenne... Teraz już raczej nikt nie liczy na rychły koniec. Niemcy zwyciężają na
wszystkich frontach. Propagandowy slogan hitlerowski stał się niestety rzeczywistością.
Prawda, że niemiecka ofensywa na froncie wschodnim utknęła.. Ale przecież i w zeszłym
roku po zimowym unieruchomieniu frontu - znów ruszyła ich wiosenna ofensywa, a potem,
wiosną i latem, coraz dalej cofały się wojska radzieckie... Nie najlepsze więc panują nastroje.
Kiedyż wreszcie będzie temu kres? Głód sroży się coraz powszechniej, represje i
aresztowania raz w raz wyrywają tysiące ludzi i nie ma już chyba rodziny, którą by to
ominęło.
W nas wszystko budziło potrzebę oporu, chęć walki" Byliśmy pełni energii i zapału, z niczym
nie nadwątlonym kapitałem dobrej wiary i entuzjazmu. Wszelki defetyzm był nam obcy. Jako
zespół ludzi wchodziliśmy dopiero do walki, śmierć nie zebrała jeszcze żniwa pośród nas...
Dziś szczególnie dopisuje mi samopoczucie. Pistolet tkwiący za pasem dodaje mi pewności
siebie. Inaczej poruszam się po mieście, kiedy mam broń. Jej posiadanie umacnia nabytą już
doświadczeniem świadomość, że możemy zadawać ciosy. Otwiera to perspektywy, nadaje

background image

sens naszym poczynaniom, sprawia, iż dziś, idąc do "Wandy" na pierwsze spotkanie całego
naszego oddziału, tak wiele sobie obiecuję na przyszłość.
To zebranie w mieszkaniu państwa Byczkowskich upozorowaliśmy uroczystością rodzinną.
Gospodyni ofiarowała brakujące nakrycia i krzesła, poradziła nawet "Wandzie", jak zestawić
menu skromnego podwieczorku. Zgodnie z umową stawiłem się pierwszy z paczuszką
ciastek. Za mną "Wiktor", "drogi wujaszek", a po pewnym czasie dopiero schodzić się zaczęli
inni. Wiktor przyniósł kwiaty, na powitanie z galanterią ucałował rączki obu pań i od razu
podbił swą wytwornością serce pani Byczkowskiej. "Wanda" była niezmiernie zaaferowana,
lecz wszystko odbyło się comme il faut. Pani Byczkowska posiedziała z nami chwilę,
uczestnicząc w ogólnej konwencjonalnej rozmowie, po czym - wymówiwszy się zajęciami -
wyszła. To i lepiej, bo potem byłby z tym kłopot.
Dzwonek do drzwi. "Wanda" otwiera, "Wiktor" wychodzi za nią na korytarz. Zostałem sam w
pokoju. Za chwilę słyszę głosy. Ten trzeci wydaje mi się znajomy... Skąd ja go znam? Nie
musiałem długo się zastanawiać, bo oto wchodzą. "Stach"! Zdziwiony i uradowany zerwałem
się z miejsca. Tak, nie mylę się - to "Stach", mój dowódca z partyzantki, wspaniały
towarzysz, oficer Brygad Międzynarodowych w Hiszpanii. Jego to widać "Wiktor"
zapowiadał jako delegata sztabu,
"Stach" też od razu mnie poznał. Uściskaliśmy się serdecznie i razem siadamy na kanapce.
"Wanda" z "Wiktorem" omawiają coś w drugim kącie pokoju. My oczywiście natychmiast
wracamy do tych dni, kiedy to wyruszyliśmy w pole z drugim oddziałem GL*.
Tak pochłonęła nas rozmowa, tak zajęci byliśmy sobą, że nawet nie zauważyłem, kiedy
nadeszli "Kazik" i "Wyga", którego dotąd nie znałem. Lecz oto i "Jacek" a razem z nim... ależ
tak, to przecież Zyg Bobowski, malarz, brat mego nauczyciela rysunków z RTPD! Wstaję,
ściskam mu dłoń.
- A więc to ty! - ciepło zabrzmiał głos Zyga. - Jacek mówił mi, że mamy w grupie jednego
młodzika. Nie przypuszczałem nawet, że to o ciebie chodzi...
Po ojcowsku poklepał mnie po ramieniu i przysiadł się do nas.
Chwila ogólnej rozmowy. "Wanda" wygląda na korytarz, czy nikogo nie ma. Możemy
zaczynać odprawę. Najpierw wzajemna prezentacja, w której Zyg zostaje przedstawiony pod
pseudonimem "Tadek".
Odprawa miała charakter uroczysty. Było to przecież pierwsze spotkanie całego naszego
oddziału. Mówił

* Por. tomik "Goście o zmroku" (przyp. red.)


"Wiktor", mówił i "Stach". O celach, założeniach towarzyszących, o przesłankach
organizacyjnych, o tym, czego oczekuje od nas Sztab, i wreszcie o planach bieżących.
- Macie już więc za sobą - "Stach" poprawił się na kanapie - wstępny okres organizacyjny.
Założeniem Sztabu Głównego, kiedy powoływał nasz oddział, było stworzenie małej,
doborowej grupy uderzeniowej. Nieustanne nękanie hitlerowców - oto nasz cel. Okres prób,
często nie udanych prób, myślę, że nie wpłynął ujemnie. Dotąd nie było mnie z wami, ale
wiem, że każdy z was ma już pewne doświadczenie za sobą, a przede wszystkim świadomość
faktu, że wiele się trzeba napracować, że wiele jeszcze może się nie udać, zanim przyjdą
rezultaty. "Nie od razu Kraków zbudowany", ale, jak mówi inne przysłowie, i "nie święci
garnki lepią". Więc też wszystko jest jeszcze przed nami...
Po "Stachu" "Jacek" referuje wyniki naszego rozpoznania. Nie były one, trzeba powiedzieć,
zbyt budujące. Pozostaje jednak możliwość wysadzenia torów od strony Zielenieckiej.
Słuchając "Jacka" myślę właśnie, że tyle nie udanych akcji, przedsięwzięć i nie
zrealizowanych pomysłów jest .naszym udziałem! Czyżby tak było zawsze, że wiele
niepowodzeń i różnorakich przygotowań czeka początkujących, zanim wreszcie coś się

background image

powiedzie? Sądzę jednak, że taka musi być praktyka każdego nowo powstałego od- j działu,
który jeszcze nie okrzepł, nie nabrał doświadczenia. Kto wie zresztą, czy i potem nie trzeba
nam będzie tyleż odporności na niepowodzenia, co brawury w walce...
Lecz oto mówi "Kazik":
- Nam się tym razem powiodło. Grupa nasza w składzie Wanda, Wyga i ja na Żoliborzu
rozbroiła bez wystrzału dwu granatowych. Zdobyliśmy dwa pistolety vis, kaliber 9 mm.
Wszyscy ożywiliśmy się. Nareszcie jakiś sukces! Oglądamy owe zdobyczne visy - pierwsze
jaskółki powodzenia.
Głos ponownie zabiera "Stach":
- Przydadzą się te visy. Czeka nas w najbliższym czasie wykonanie wyroku. Sztab powierzył
nam rozpracowanie i wykonanie akcji na pewnym szczególnie niebezpiecznym gestapowcu.
Mieszka on na Krakowskim Przedmieściu, na tyłach pomnika Mickiewicza. Chodzi o
wykonanie wyroku, zdobycie służbowych dokumentów i broni. W tej chwili nic bliższego nie
mogę powiedzieć, ale że w sprawę tę wprowadzeni jesteśmy już ja i Krysia - kandydatka do
naszej grupy, którą nie wszyscy jeszcze znacie, proponuję, żebyśmy doprowadzili wywiad do
końca.
- Zgoda - podejmuje "Wiktor". - Tak więc kilka przedsięwzięć mamy już w planie. Pierwsza
sprawa to wysadzenie linii średnicowej, druga - likwidacja gestapowca. Obie już w
rozpracowaniu. Trzecią będzie jeszcze akcja zaopatrzeniowa. Szczegóły podam w
najbliższym czasie. Jak widzicie więc, przechodzimy do stałej działalności bojowej. Mamy
ambicje stworzenia oddziału specjalnego do wykonywania różnego rodzaju akcji - w tym i
większych akcji sabotażowych - na razie w rejonie Warszawy, a w przyszłości może i na
innych terenach. Chcę też stwierdzić, towarzysze, że dowództwo Gwardii Ludowej liczy na
nas i w tym sensie, że walcząc potrafimy wychowywać przyszłych dowódców oddziałów, że
grupa nasza wykonując zadania bieżące będzie też kuźnią kadr dla oddziałów dywersyjnych
na skalę krajową.
"Wiktor" mówi z patosem dość rzadkim u niego. Ale patos ten nie razi nas, współgra bowiem
z naszymi odczuciami.
- Taki byłby nasz "wielki plan" - głos "Wiktora" nabrał teraz bardziej spokojnego brzmienia.
- Nastawmy się na to, że niejedna trudność, niejedno niepowodzenie czekają nas na tej
drodze.
Niepowodzenia... Tak, to mi przypomniało moje kłopoty. Nachylam się do "Wiktora" i
molestuję go o te swoje dokumenty i mieszkanie. Przyrzeka załatwić coś w ciągu tygodnia.
Na koniec "Wiktor" omawia jeszcze z nami tryb kontaktowania się. W zasadzie mieszkanie
"Wandy" wykorzystywać będziemy tylko na konieczne odprawy całym oddziałem oraz na
szczególnie pilne kontakty indywidualne. Również z telefonu jej korzystać będziemy z
umiarem. Inne podpunkty pozostają nadal w mocy...
Korzystając z pretekstu "prywatki" długo jeszcze, prawie do godziny policyjnej,
prowadziliśmy rozmowy. Było to przecież właściwie nasze pierwsze swobodniejsze spotkanie
- próg do przyszłej wzajemnej zażyłości. Tak więc pod koniec grudnia 1942 roku można było
uznać oddział nasz za ukonstytuowany. Wchodzili doń "Wiktor", "Stach", "Jacek", "Kazik",
"Wanda", "Tadek" i ja oraz jako kandydaci "Krysia", "Wyga"
i "Pietrek".
W późniejszym okresie mieliśmy przyjąć nazwę Oddziału imienia Ludwika Waryńskiego.

"JACEK" z "Tadkiem" byli parą przyjaciół. Obaj malarze, obaj przed wojną należeli do
jednej grupy plastycznej. Pamiętam, mieściła się przy żoliborskich "Szklanych Domach" i
nosiła zadziorne miano "Czapka Frygijska"... Na Rakowcu, w blokach robotniczych,
oglądałem - też przed wojną - wystawę. Ciekawą plastycznie i, co najważniejsze,
oskarżycielską, buntowniczą. Nazwano ją zaczepnie "Wystawą Sztuki Proletariackiej"...

background image

Obok prac Linkego i Krajewskiej były na niej eksponowane obrazy Franciszka Bartoszka i
Zygmunta Bobowskiego. No, a teraz oni są z nami. Jakże daleka jest droga od malarza
walczącego pędzlem do malarza, który, rzuciwszy w kąt paletę i farby, z rewolwerem w
kieszeni przemierza ulice miasta. Choć właściwie nie pierwszyzna to, że polski inteligent,
artysta chwyta za broń...
Myślałem o tym idąc obok "Jacka" mostem Poniatowskiego. Chciało mi się nawet zacytować
patetyczny werset: "...dziś głos ma towarzysz mauzer...", ale zmilczałem. Szliśmy przecież na
akcję. "Jacek" jak zwykle - małomówny, skupiony, spokojny.
Mieliśmy podłożyć materiał wybuchowy na tory linii średnicowej. Na naszą niewymyślną
minę składały się dwa powiązane ze sobą naboje do granatnika. Jako spłonka służył zapalnik
ze zwykłego granatu. Musiał on znaleźć się na samej szynie, tak aby koła lokomotywy
spowodowały eksplozję.
Gdy już się dobrze ściemniło, zeszliśmy z "Jackiem" na teren działek od strony Zielenieckiej.
W jednej z budek przeczekaliśmy, aż księżyc skryje się za chmury, po czym krok za krokiem,
wolniutko zaczęliśmy podchodzić do nasypu kolejowego. "Jacek" umówił się już ze mną, że
on będzie zakładał granaty na torze, ja zaś będę go ubezpieczał. Ewentualne
niebezpieczeństwo mam zasygnalizować cichym gwizdnięciem.
...Do przebycia pozostało już nie więcej niż 50-60 metrów i szykowaliśmy się właśnie do
ostatniego skoku, gdy dojrzeliśmy idący górą od strony tunelu patrol "czarnych". Było ich
trzech. Szli wolno, głośno rozmawiając. Przypadliśmy z "Jackiem" do ziemi rozpłaszczając
się w jakiejś bruździe. Patrol powoli zbliżał się w naszą stronę.
"Zauważą czy nie zauważą" - kołacze mi po głowie... "Jacek" leży tuż obok. Właśnie teraz
księżyc, jak na złość, wylazł zza chmur. Czułem się tak, jakby nas oświetlono reflektorem.
Kroki patrolu słychać było tuż-tuż, niemal nad samą głową. Nagle przystanęli, szwargocząc
coś do siebie. Pewnie nas zauważyli! Czuję, jak fala gorąca uderza mi do głowy! Kątem oka
staram się dojrzeć, co robi "Jacek". Wydało mi się, że sięgnął do kieszeni... No, stało się!
Spokojnie i wolno, aby przedwcześnie się nie zdradzić, wsuwam rękę za pazuchę. Zimny
dotyk kolby pistoletu dodaje mi animuszu. Milimetr po milimetrze przesuwam
bezpiecznik. Niepotrzebna to zresztą ostrożność, bo vis odbezpiecza się bezszmerowo.
Wyciągam broń i automatycznie unoszę się na łokciu. W tej samej chwili "Jacek"
rozpaczliwie sygnalizuje mi ręką: "kładź się". Z powrotem przywieram twarzą do ziemi... Nie
wiem, ile czasu upłynęło do chwili, kiedy pojąłem, że "czarni" nadal szwargocząc oddalają
się w stronę Pragi. Uff!
Teraz dopiero czuję, w jakim byłem napięciu. Już dawno ucichły odgłosy kroków, a my obaj
ciągle jeszcze leżymy w bezruchu. Nasłuchujemy... Wreszcie podrywamy się, w trzech
susach znajdujemy się na nasypie. Padamy plackiem, rozglądamy się łowiąc uchem każdy
szmer... Nic. Cisza. Dźwięczą tylko cieniutko druty sygnalizacji. Teraz szybko! "Jacek"
zrywa się i skulony dostaje się na tory. Słyszę, jak rozgrzebuje kamienie - pewnie umieszcza
naszą "minę" w dołku pod szyną. W uszach moich dudni to, jakby kto młotem walił. No,
nareszcie! "Jacek" jest już koło mnie. Najpierw wolno i cichcem, potem coraz szybszym
krokiem oddalamy się w stronę wiaduktu. Stąd obserwować będziemy wynik...
Kurczowo zaciskamy dłonie. Czekamy.
Już go słychać. Dudni ciężko. Pewnie wielki transport! Stukot coraz wyraźniejszy, rytmiczny,
nasila się. Pociąg przejeżdża przed nami, masywny i czarny. Czekamy teraz na detonację.
Sekundy wydają się wiecznością! I staliśmy tak obaj dobrych parę chwil, zanim cisza
uprzytomniła nam, że pociąg dawno już przejechał i nic się nie stało...
Znów wszystko na marne! Wszystko było rozpaczliwie bezowocne...
Rozstajemy się na Rondzie Waszyngtona. "Jacek" klepie mnie krzepiąco po ramieniu i mocno
ściska dłoń. - Nie martw się, Felek, przyjdzie jeszcze nasz czas!

background image

DO "CHATY" z Ronda mam blisko. Od kilku dni bowiem nocuję na Saskiej Kępie, u "Toli".
Lokum to załatwił mi "Wiktor".
Do dziś nie bardzo nawet wiem, kim była "Tola". Bodajże śpiewaczką, a może tancerką.
Mąż jej, oficer, był jeńcem oflagu. "Tola" zajmowała wcale ładne trzypokojowe mieszkanie
w kilkupiętrowym domu. Mieściło się ono na parterze, co było raczej dogodne. Okna dwu
pokojów wychodziły na ogród, trzeciego pokoju i kuchni - na ulicę. Urządzenie
mieszkania, po mieszczańsku dostatnie i eleganckie, wskazywało na dawny dobrobyt. Lecz w
tym czasie musiało się już "Toli" powodzić źle. Mimo mrozów paliło się tylko w kuchni,
gdzie zresztą nocowała sama. Pokój, w którym się ulokowałem, był więc nie opalony, a w
dodatku wiało tam jeszcze z wybitego okna, prowizorycznie zabitego dyktą czy tekturą. Lecz
co tam! Szczęśliwy byłem z tego schronienia u kogoś z naszych. Dalsze bowiem przebywanie
u matki stało się już niemożliwe. Oto kiedyś, gdy jak zwykle wieczorem zajechałem do
Otwocka, zastałem na dworcu Halkę. Wyszła mi naprzeciw, aby uprzedzić, że tajniacy z
policji dowiadywali się o mnie. Owej nocy musiałem jeszcze zanocować u matki, lecz
wczesnym rankiem opuściłem dom matczyny, by więcej już doń nie wrócić.
Nie wiedziałem wówczas, że Halę widzę po raz ostatni. Aresztowana w dwa miesiące później
i wywieziona do Oświęcimia - siostra moja po roku zmarła.

KOLEJNY "nalot" na linię średnicową, tym razem z "Kazikiem".
Jest godzina szósta wieczór. Czekam przy Rondzie. Zaczyna padać gęsty śnieg. Zbliża się
"Kazik", cały w bieli.
- Cześć, Kazik! Mamy trochę szczęścia. W taką zawieję żaden patrol nie przeszkodzi nam w
robocie.
- I ja tak myślę. A za czterdzieści minut, ustaliłem to, przejeżdża transport wojskowy!
- Transport? A duży?
- No, tego już nasi kolejarze nie są w stanie ustalić. Wiedzą tylko tyle, że puszczony będzie
pozaplanowy pociąg, a więc wojskowy.
Kiedy zeszliśmy z ulicy na teren działek, nie było już nic widać prawie na dwa kroki. Śnieg
walił wielkimi płatami, wiatr zacinał z ukosa, unosząc biały tuman. Pogoda - jak na
zamówienie!
Dotarliśmy na nasyp. "Kazik" bez przeszkód zdołał założyć granaty pod torem biegnącym na
wschód. Po tym właśnie torze przejedzie transport. Zaledwie zdążyliśmy dostać się na
wiadukt, gdy usłyszeliśmy świst nadjeżdżającego pociągu. Znów - jak wtedy z "Jackiem" -
słychać ciężkie dudnienie. Lokomotywa sapie z wysiłkiem...
- Ale załadowany! - szepcze mi do ucha "Kazik".
Nie wiem, czemu obaj zniżyliśmy głos i po co rozmawiamy szeptem - nikt przecież nie może
nas tu usłyszeć.
Pociąg mija krytyczne miejsce. Chwytamy się z Kazikiem za ręce. Ściskamy aż do bólu!...
Przejechał... Znów nic! Niewypał. Znów wszystko na nic!... Pierwszy otrząsnął się "Kazik".
- Trzeba tam wrócić, Felek. Jeśli i teraz znajdą niewypał, tak obstawią ten odcinek, że mysz
się nie prześliźnie!
Raz jeszcze brniemy przez działki. Dostajemy się na tory. Niedługo szperając znajdujemy
ładunek. I co się okazuje? Zapalnik zgnieciony na cieniutką blaszkę, a rtęć piorunująca nie
wybuchła!
- Że też ci... - tu "Kazik" nader dobitnie formułuje swoje zdanie o naszych pirotechnikach -
nie potrafią nawet sprawdzić, czy zapalnik działa!
Przemawia przez niego gorycz doznanego zawodu, bezsilna wściekłość.
Ludzie zdenerwowani i rozżaleni nie zawsze jednak miewają rację. Pirotechnika Gwardii
Ludowej była wprawdzie dopiero w powijakach, ale miała dobrych fachowców i pracowała,
jak mogła, choć parę miesięcy wcześniej, w czasie wrześniowych aresztowań 1942 roku,

background image

poniosła ciężkie straty*. W dodatku materiały, którymi dysponowała - jak, w naszym
wypadku, granaty i naboje do granatników - pochodziły z "wykopków": leżały, byle jak
zabezpieczone, w ziemi od czasów kampanii wrześniowej...

CHCIELIŚMY zainaugurować działalność naszego oddziału jakąś większą i błyskotliwą
akcją. Świetnie odpowiadałoby nam właśnie zawalenie tunelu. Ale cóż, przekonaliśmy się
dowodnie, że to na razie niemożliwe. Z dotychczasowych niepowodzeń wynikało też, że z
drugim rzutem - wysadzeniem linii średnicowej - wiedzie nam się gorzej, niż
przypuszczaliśmy. Wypadało nam obmyśleć jakiś inny "gwiazdkowy prezent" dla
hitlerowców...
Pomysł wyszedł od "Kazika". Były w Warszawie trzy kina Nur fur Deutsche. Podzieleni na
dwuosobowe zespoły mieliśmy w każdym z tych trzech kin podłożyć

* Najlepszy pirotechnik Gwardii, inżynier chemik Ignacy Samdler-Romanawicz, aresztowany przez gestapo iwe wrześniu 1942
r., znalazł się wśród pięćdziesięciu powieszonych 16 października 1942 roku. Por. tarnik "Dwa uderzenia". (Red.).

ładunki wybuchowe. Zaczęliśmy już nawet czynić przygotowania do tej akcji...
Nie pamiętam już dziś, skąd pochodziła wiadomość, że w jednym z pisemek podziemnych
ukazać się miała notatka donosząca, iż "komuniści szykują zamachy na kina". Nie wiem, czy
rzeczywiście miało to miejsce - ja nie zetknąłem się ani z samą wiadomością, ani z jej
potwierdzeniem. Wtedy jednak, właśnie na skutek tego, zaniechaliśmy planowanej akcji.
Najbliższa przyszłość dowiodła, że nie na długo...
ALE oto szykuje się nasz pierwszy "eks". "Wanda", "Jacek", "Kazik" i ja dokonać mamy
pierwszego wypadu zaopatrzeniowego.
Według przeprowadzonego przez nas wywiadu, na Lwowskiej mieszka jeden ze
współpracowników gospodarczych gestapo, "gruba ryba", Niemiec, który wraz z
administracją hitlerowską przybył do Warszawy. Mieszkanie jego, jeśli dobrze pamiętam,
znajdowało się w domu na rogu Koszykowej i Lwowskiej, na wprost Wydziału Architektury
Politechniki Warszawskiej.
Plan nasz był bardzo prosty - opanować mieszkanie pod nieobecność gospodarza i
przeprowadzić konfiskatę pieniędzy, kosztowności oraz - gdyby się trafiła - broni. Jako
pierwszy wejdzie "Jacek", w czapce funkcjonariusza gazowni lub elektrowni. Za nim stać
będą "Wanda" i "Kazik", tak jednak, żeby przez "judasza" nie było ich widać. Rola ich -
pomoc w sterroryzowaniu domowników. Moim z kolei zadaniem było ubezpieczanie wyjścia
kuchennego. Początek akcji - godzina 10. O tej porze Niemca zazwyczaj nie było już w
domu. Tak jak ustaliliśmy, tak też i odbyło się. "Jacek" w czapce pracownika gazowni
miejskiej bez przeszkód dostał się do mieszkania, sterroryzował gosposię, wpuścił "Wandę" z
"Kazikiem". W mieszkaniu oprócz gosposi nie było nikogo. "Kazik" zostaje przy drzwiach
frontowych, "Wanda" przeprowadziwszy gosposię do kuchni, wpuszcza tam mnie. Biedna
kobiecina, Polka zresztą, była przerażona, dopóki nie wytłumaczyłem jej, że to organizacja i
że nie ma się czego obawiać z naszej strony. Uspokoiła się, tylko pochlipywała cichutko w
kącie. "Wanda" z "Jackiem" szybko uporali się z rewizją, pakując do waliz gospodarza
wszystko, co z naszego punktu widzenia przedstawiało wartość. Wyszliśmy przeciąwszy
druty telefonu i zapowiedziawszy gosposi, że przez pół godziny nie wolno jej się ruszyć. Po
tym czasie może zawiadomić policję...
Łupem naszym padły wówczas - pamiętam - dwie maszyny do pisania, lornetka polowa,
ubrania, buty, kosztowności i kilkanaście tysięcy złotych. Wszystko to zasiliło fundusz
organizacyjny.
Satysfakcja nie była na miarę naszych ambicji - bo to i łatwizna, i typ akcji nie najciekawszy -
ale rozumieliśmy jej celowość. I przynajmniej powiodło się.

background image

Tak się złożyło, że tuż potem zapadła decyzja co do akcji na gestapowca, którego
rozpracowaniem zajmowali się "Stach" z "Krysią". Pierwszy wyrok, w którym mam brać
udział. Choć technika samej akcji podobna była do poprzedniej, inne było założenie.
Głównym celem było tu wykonanie wyroku na gestapowcu, konfiskata mienia zaś - zadaniem
ubocznym. Fakt ten nakazywał szczególnie staranne przygotowanie wywiadowcze. Wreszcie
trzeba tu było innego niż poprzednio pretekstu, który "otworzy drzwi"...
"Wiktor" referuje swój plan:
- Spotykamy się przy rogu Koziej, stąd przechodzimy naprzeciwko. Dom znacie, lokalizację
mieszkania też. W akcji biorą udział dwie kobiety. To będziesz ty, Wanda i Krysia, której
przekażesz wszelkie instrukcje. Zadzwonicie do drzwi i będziecie chciały widzieć się
z gospodarzem. Służąca powinna was wpuścić. Potem, zależnie od sytuacji, albo od razu ją
sterroryzujecie, albo gdy pójdzie po swego pana, wyciągniecie broń i wpuścicie mnie z
Pietrkiem. Tym samym będzie nas czworo do obezwładnienia gestapowca i jego żony.
Działać musimy błyskawicznie, choć i tak uciec nie może, bo Felek obstawia drugie wyjście.
Czy jasne?
- Jasne. Ale dlaczego ja znów mam obstawiać drugie wyjście?
- Ty bowiem będziesz, wykonywać wyrok i chodzi o to, żeby cię służąca nie widziała.
Wyrok odczyta Pietrek. W tym czasie żony i gosposi nie powinno być w tym pomieszczeniu -
to już sprawa Wandy. Krysia ze mną przeprowadzi rewizję i konfiskatę. Pierwsi opuszczą
miejsce akcji Wanda i Felek z jedną walizką, w pięć minut po nich - Krysia z Pietrkiem. Inne,
szczegółowe instrukcje już na miejscu.
- Niezmiernie ważne jest - podkreśla milczący dotąd "Stach" - żebyście wiedzieli, kim jest
ten drań, którego wypadnie wam zlikwidować. A drań to szczególny i nader niebezpieczny!
Specjalny pełnomocnik, wysoki funkcjonariusz NSDAP i gestapo, przysłany tu z centrali do
zduszenia lewicy. On to organizuje wokół siebie specjalną komórkę i sporządza listy
proskrypcyjne. Zrozumiałe jest więc, że bardzo nam zależy na wyciągnięciu od niego jak
największej ilości danych - współpracownicy, listy itp. Zna polski, zresztą macie Wandę, ona
poradzi sobie z niemieckim. Prawda?
- Gdyby to tylko od mojej niemczyzny zależało, wiedzielibyśmy wszystko...

CIĘŻKĄ miałem noc. Wciąż uporczywie powracała myśl o tym: mam wykonać wyrok...
Mam strzelać do człowieka obezwładnionego, z bliska, o krok od niego... Czy potrafię? Co
innego gardzić hitlerowcami, nienawidzić ich bestialstwa, walczyć z nimi, ale strzelać do
takiego nawet bydlaka, kiedy nie ma on szansy w równej walce...
Długo przewracałem się z boku na bok w nie opalanym pokoju u "Toli".
- Głupie to! - mruczałem sam do siebie, karcąc się za te "niemęskie" myśli. - A czy oni nam
dają tę równą szansę? Czy dają jej choćby cień wszystkim przez siebie prześladowanym,
torturowanym, mordowanym?...
Uspokajałem się powoli. Oczywiście - nie czas i nie miejsce na hamletyzowanie. To przecież
walka, nierówna, twarda, konspiracyjna walka...
A jednak, czy nie drgnie mi ręka?

SPOTYKAMY się, jak było umówione, o godzinie 18. "Wanda" przyszła z "Krysią".
Wysoka, młodziutka, bardzo urodziwa dziewczyna. Nosi eleganckie futro karakułowe i takąż
kokieteryjną czapeczkę.
"Skąd do nas to dziecko? - pomyślałem. - A futro chyba zdobyczne i teraz posłuży do celów
reprezentacyjnych."
Powitanie bez ceregieli, jakbyśmy dawno się znali. Nadchodzą pozostali. Wszyscy poważni.
Jest to nasza pierwsza akcja penitencjarna.

background image

Wchodzimy w milczeniu do bramy domu.. "Krysia" wskazuje mi klatkę kuchenną -
mieszkanie, o które chodzi, jest na drugim piętrze na lewo. Potem oni znikają w klatce
frontowej, a ja idę dalej podwórzem. Kuchenne schody są tu obskurne. Drewniane, wąskie i
kręte. Mała, latami chyba nie myta, popstrzona przez muchy żarówka ledwie rozświetla mrok.
Nie ma tu tylko specyficznego odoru nędzy. Przeciwnie - pachnie dosyć smakowicie, jako że
jest już pora kolacji. Powoli idę na drugie piętro, staję przed drzwiami. Za chwilę otworzą się
i czeka mnie t a m t o...
Jakiś szmer. Czyżby to już? Nie, ktoś idzie na górę. Muszę zejść na półpiętro, żeby nie
zastano mnie pod tymi drzwiami. W półmroku mija mnie jakaś kobieta, nawet nie
spojrzawszy. Za chwilę słychać stuk zamykanych drzwi. Wracam na poprzednie stanowisko.
Znów upłynęło kilka minut. Z wnętrza mieszkania nie dobiega żaden odgłos. Czyżby jakaś
niespodziewana komplikacja? Zaczynam się niepokoić. Dawno już powinni mnie byli
wpuścić... Znów słyszę kroki. Ktoś schodzi w dół. Cicho zbiegam na półpiętro, siadam na
parapecie okna. Stanowczo, jak na moje wymagania, za duży tu dziś panuje ruch.
Siedzę jak głupiec na parapecie okna i coraz to łapię czyjeś uważne spojrzenie. Co robić?
Minuty wloką się strasznie - wydaje mi się, że czekam już tak niezmiernie długo. Lecz co się
dzieje z naszymi? Nie słyszałem wprawdzie żadnej strzelaniny ani szamotaniny, ale wszystko
przecież mogło się zdarzyć. Patrzę w te drzwi, jakbym chciał przewiercić je wzrokiem.
Rośnie we mnie niepokój, lęk...

DO DRZWI dzwoni "Wanda", obok stanęła "Krysia". Na półpiętrze "Wiktor" i "Pietrek".
Nikt nie otwiera. "Wanda" dzwoni kilkakrotnie. Wreszcie za drzwiami słychać kroki.
Zrzędliwy głos kobiecy pyta:
- Kto tam?
"Wanda" odpowiada coś po niemiecku. Za drzwiami chwila milczenia.
- Państwa nie ma w domu - to "wyjaśnienie" nie należało do zbyt uprzejmych.
- Proszę otworzyć, poczekamy.
Ale drzwi pozostają zamknięte. Dowiedzieli się jeszcze tyle tylko, że... "pan" wyjechał i już
nie wróci, a "pani" nie ma w domu i zakazała kogokolwiek wpuszczać.
Po krótkiej naradzie z "Wiktorem" postanawiają, że "Wanda" z "Krysią" spróbują jeszcze
zasięgnąć języka u dozorcy. Schodzą więc. Dozorca nie bardzo chciał z nimi rozmawiać, ale
ostatecznie, udobruchany paru złotymi, potwierdził to, co już usłyszały. Gestapowiec
rzeczywiście zwija tu mieszkanie i ponoć wyjeżdża z powrotem do Niemiec.
Tak więc ptaszek wyfrunął!
Cóż było robić? Pozostało tylko wycofać się. "Wiktor" szybko się żegna. Pozostali tak byli
przejęci niepowodzeniem, że całkiem zapomnieli o mnie. Kiedy już sporo oddalili się od tego
miejsca, "Wanda" nagle pyta:
- A gdzie Felek? On tam na pewno został! Trzeba po niego wrócić!
"Pietrek" próbuje ją przekonać, że już mnie tam nie ma, że wracać nie wolno, bo to może być
niebezpieczne. Ale "Wanda" tylko machnęła ręką i obróciwszy się na pięcie poszła...

KIEDY usłyszałem cichy głos "Wandy" - byłem już u kresu wytrzymałości nerwowej. Ciągle
roiło mi się, że słychać jakieś krzyki, stąpanie podkutych butów...
Tak to jeszcze raz przekonałem się, że "Wanda" jest naprawdę doskonałym towarzyszem, na
którego można liczyć w każdej potrzebie. A w naszych warunkach takie poczucie - to bardzo,
bardzo dużo...
Pod wpływem impulsu serdecznie uścisnąłem "Wandę". Paru przechodniów obejrzało się za
nami ze zdziwieniem. Takie publiczne demonstrowanie uczuć nie było jeszcze w zwyczaju.
Oboje roześmieliśmy się, jakoś wewnętrznie rozradowani.
Wtedy to właśnie zrodziła się nasza głęboka przyjaźń.

background image

Niestety, nie było jej sądzone przetrwać długo - jak wielu zresztą przyjaźniom tamtych lat.
Po tej pierwszej, nieudanej akcji penitencjarnej przyszły następne. "Wanda" brała udział w
wielu z nich. Drobna, szczupła dziewczyna o pięknych, jasnych włosach - Die kleine Blonde,
jak ją nazwali Niemcy - stała się wkrótce postrachem hitlerowców w Warszawie...

AKCJA "URLAUBZUG"

POCZĄTKOWO dziwiło mnie, czemu "Wiktor" wciąż podkreśla potrzebę odpowiedniego
stroju. Miałem się jednak sam, na własnym doświadczeniu, przekonać, jak dalece istotne
znaczenie może mieć dla nas sprawa wyglądu zewnętrznego, jak niekiedy stanowić może o
powodzeniu lub niepowodzeniu całego przedsięwzięcia. Ale zacznijmy "od pieca"...
Trudno mi dziś powiedzieć, czyjego autorstwa był
.ten projekt. Przypuszczalnie - wyszedł ze Sztabu Głównego. Dość, że zapadła decyzja:
dwójka z naszej grupy ma "zająć się" pociągiem urlopowym Kijów -Berlin.
Zadanie to powierzono "Wandzie" i mnie.
I oto pewnego dnia znaleźliśmy się na Dworcu Głównym. "Wanda" w pożyczonych od doktor
Haliny rzeczach wyglądała zupełnie przyzwoicie, ba, nawet wytwornie. Futro, kapelusik i
kokieteryjna woalka... W ręku trzymała walizkę, wprawdzie z fibry, ale nową i wyglądającą
solidnie. Ja włożyłem swój najelegantszy garnitur i zielony, włochaty płaszcz. Płaszcz był co
prawda trochę wytarty, ubranie ciut-ciut za małe, ale wydawało mi się, że prezentuję się nie
najgorzej.
Spotkaliśmy się niby przypadkiem. Ot, starzy znajomi których los zetknął niespodziewanie w
hali dworca. Oboje z walizkami (moja była też z fibry, tylko innego koloru) - wiadomo, w
podróż. "Wanda" obejrzała mnie krytycznie.
- Właściwie, Felek - powiedziała szeptem - to ty nie bardzo wyglądasz na Niemca. Prawdę
powiedziawszy, nie wyglądasz nawet na pośledniejszego gatunku "foksa". Ale nie martw się,
mam pomysł: ty mnie tylko odprowadzasz, pomożesz ulokować walizki. Stanowczo lepiej,
żebyś nie wsiadał.
- Nie ma mowy, nie puszczę cię samej. Wiesz, jaki był rozkaz. A zresztą przesadzasz chyba z
tym wyglądem. Gorzej - pomyślałem - jest z nieznajomością języka, ale trzeba będzie sobie z
tym jakoś poradzić". Jak - jeszcze nie wiedziałem, liczyłem na zbawczą inwencję.
W zasadzie mieliśmy wykupić bilety do Koluszek - była to ostatnia stacja na terenie
Generalnej Guberni. Ale że musieliśmy się, niestety, liczyć z każdym groszem, kupiłem tylko
peronówki. Tak zaopatrzeni znaleźliśmy się na peronie, z którego odejść miał ten pociąg.
Kursował on poza normalnym rozkładem jazdy, ale my oczywiście wiedzieliśmy już, kiedy
można się go spodziewać.
Pociąg nadjechał zaraz po naszym wejściu na peron. Potężna lokomotywa i skład wagonów
wskazywały, że to specjalny pociąg dalekobieżny. Przeważały nader eleganckie i dobrze
wyposażone pulmany - dwa czy trzy sypialne, kilka pierwszej klasy i kilka drugiej. Jeszcze
raz spojrzeliśmy z "Wandą" po sobie. Zrozumiałem nagle, że ona jednak miała rację: ja
rzeczywiście w moim wytartym płaszczu i przykusym ubraniu do tego wszystkiego nie
pasowałem. Ale trudno, nie było już rady.
Z podniesioną głową, swobodnym krokiem podchodzę do drzwi środkowego wagonu
pierwszej klasy. Otwieram je, pomagam "Wandzie" wsiąść, po czym nonszalancko
pogwizdując "Rozamundę" wskakuję sam. Wybieramy przedział, w którym siedzi tylko dwu
oficerów, ale za to z SS. Pieczołowicie umieszczam obie walizki -
"Wandy"' pod ławką, swoją na półce. Teraz usuwamy się z przedziału - trzeba przyzwyczaić
"współtowarzyszy podróży", że w zasadzie z przedziału nie korzystamy. Ułatwi to nam
późniejsze wycofanie się, a na razie może uchronić przed zdemaskowaniem: cóż z tego

background image

bowiem, że "Wanda" biegle mówi po niemiecku, skoro ja nie potrafię wydukać ani jednego
zdania...
Stoimy na korytarzu i "rozmawiamy". "Wanda" coraz to do mnie zagaduje, a ja tylko kiwam
głową i coś niewyraźnie mruczę pod nosem. Głupia sytuacja.
Wreszcie pociąg rusza. Jeszcze chwila i korytarz opróżnia się. Zostajemy sami.
- Wiesz, Wanda - mówię możliwie najciszej - jazda tym cholernym pociągiem we dwoje, to
żaden pomysł. Właściwie już sam fakt, że wsiadła tu kobieta, musiał wzbudzić sensację!
Czego chcieli od ciebie ci esesmani?
"Wanda" uśmiechnęła się.
- Byli zaskoczeni. Ja w cywilu, a to, mówili, jest dodatkowy urlaubzug. Pytali, z jakiej jestem
formacji...
Tu łobuzersko mrugnęła do mnie, lecz widząc moją zafrasowaną minę dodała:
- Nie martw się, poradziłam sobie. Oni są teraz przekonani, że jesteśmy z abwehry lub ze
specjalnej służby gestapo.
Nie podzielałem jej optymizmu. Ci oficerowie mogli nie być tacy naiwni.
- Wiesz - zaproponowałem - zdrowiej będzie dla nas, jeśli przejdziemy na korytarz innego
wagonu. "Wanda" skrzywiła się, ale posłuchała. Poprosiła grzecznie "naszych" oficerów o
zwrócenie uwagi na bagaż, po czym ruszyliśmy do przodu.
Mieliśmy wówczas naprawdę więcej szczęścia niż rozumu - do samych Koluszek nikt nas nie
niepokoił. W Koluszkach po prostu wysiedliśmy, starając się - oczywiście - by nikomu nie
"podpaść".
Nasze dwie walizki pojechały w dalszą drogę już bez nas. A zawierały po dziesięć naboi do
granatników, połączonych lontem z mechanizmem zegarowym. Eksplozja miała nastąpić
gdzieś między Poznaniem a Berlinem...
Bez przygód dostaliśmy się do Warszawy. Zdając relację z naszego wypadu oboje zgodnie
stwierdziliśmy, że w przyszłości akcję na urlaubzug .powinien wykonywać samotny
mężczyzna, który w dodatku musi mieć powierzchowność wyższego funkcjonariusza
hitlerowskiej administracji...

- ...POCIĄG elektryczny z Żyrardowa do Otwocka wjeżdża na tor...
Nie, nie jadę dziś do matki. To tylko zapowiedź z sąsiedniego peronu.
A więc znów jestem na Dworcu Głównym, tym razem sam. Obok mnie dwie ciężkie walizki.
Czekam.
- Achtung-, Achtung! Personenzug nach...
I to mnie nie dotyczy. Ten pociąg nie będzie zapowiedziany przez dworcowe megafony...
Wreszcie - jest! Obok peronu, na którym stoję, powoli przetacza się potężny parowóz. Za nim
- sznur wagonów.
Wypatruję środkowego - pierwszej klasy - podchodzę, wsiadam, przepycham się wąskim
korytarzem. Otwieram drzwi przedziału i wskazując wolne miejsce pytam:
- Ist dieser Platz frei?
Jeden z siedzących w przedziale oficerów odpowiada mi wylewnie, z czego rozumiem tylko
jedno słowo: ja. Sadowię się więc na miejscu. Ustawiam walizki - znów jedną pod ławkę,
drugą na półce. Któryś z sąsiadów zagaduje coś do mnie. Uśmiecham się grzecznie i powoli
dukam wyuczone zdanie:
- Ich verstehe nicht deutsch. Sprechen Sie, bitte, ungarisch.
Zostaje to skwitowane powszechnym zrozumieniem. Nikt nie odzywa się do mnie więcej.
Mam zapewniony spokój...
Na ten genialny w swojej prostocie pomysł wpadł "Kazik". Kiedy Sztab Główny uznał, że
należy powtarzać - dopóki to możliwe - akcję ,,Urlaubzug", postanowiono, że to ja mam ją
wykonywać, jako że pierwsze doświadczenie mam już za sobą. Podstawową trudnością był

background image

jednak fakt mej nieznajomości języka. Zastanawialiśmy się, jak z tego wybrnąć. I wtedy
właśnie "Kazik" zaproponował, abym udawał Węgra.
- Mogę iść o zakład - wywodził - że nie znajdzie się wśród tysiąca Niemców nawet jeden,
który znałby węgierski. Tak więc prawdopodobieństwo wpadki jest minimalne. Musisz tylko
- tu zwrócił się do mnie - zapamiętać dwa niemieckie zdania... No oczywiście, trzeba też
zaobserwować, czy gdzieś obok nie ma jakiegoś mundurowego Węgra. Na taki wypadek -
możesz okazać się na przykład Ukraińcem...
Tak to znalazłem się po raz wtóry w tym pociągu, w doborowym towarzystwie "panów
świata". Chwilę siedzę spokojnie, wyglądam przez okno, wreszcie zaczynam udawać, że
morzy mnie sen. "Ocknąłem" się gdzieś koło Żyrardowa. Rozglądam się ostentacyjnie,
jakbym pierwszy raz widział okolicę. Wychodzę na korytarz. Staję przy oknie. Po pewnym
czasie zaczynam wolno przesuwać się do następnego wagonu. Tamci już chyba przywykli do
tego, że spędzam czas raczej poza przedziałem. Kiedyż wreszcie będą te Koluszki?...
Odetchnąłem, gdy za oknem ukazał się zbawczy napis Wysiadam i chyłkiem przemykam się
do budynku stacyjnego. Pociąg z wolna rusza, uwożąc mój cenny bagaż.
Tak to odbyłem jeszcze jedną podróż. Aż pewnego razu...

JAK POPRZEDNIO, tak i teraz Urlaubzug Kiev- Berlin zajechał na Hauptbahnhof
Warschau punktualnie. Rytuał wstępny ten sam - siadam spokojnie do przedziału,
skrupulatnie ustawiam bagaż. W przedziale trzech niemieckich oficerów - major i dwu
kapitanów. Pomogli mi nawet w ulokowaniu waliz. Usiadłem z godnością i w tej chwili
zwrócił się do mnie z jakimś pytaniem pan major. Zorientowałem się, że to pytanie
skierowane jest do mnie, dopiero gdy je powtórzył, a obaj pozostali oficerowie spojrzeli na
mnie z dezaprobatą. Uśmiechnąłem się więc, jak mogłem najuprzejmiej, wyrecytowałem
swoje "szprechen zi bitte ungarisz", skłoniłem się i jeszcze raz wyszczerzyłem zęby w
uśmiechu. Musiałem mieć przy tym niezbyt inteligentny wyraz twarzy, bo trzej Niemcy
jakoś dziwnie spojrzeli po sobie, major coś mruknął, wzruszył ramionami, a obaj kapitanowie
skwapliwie mu przytaknęli. Na tym jednak skończyło się ich zainteresowanie moją osobą.
Moje przybycie zostało Skwitowane i teraz wszyscy wrócili do poprzednich zajęć. Herr Major
wetknął nos w książkę, jeden z kapitanów czytał - a właściwie przerzucał - "Völkischer
Beobachter", drugi w kącie drzemał. Raz po raz tylko budziło go własne jego pochrapywanie
- wówczas uśmiechał się przepraszająco i czym prędzej znów zapadał w sen. Miarowy stukot
kół i kołysanie pociągu działały usypiająco... Oto już i drugi -kapitan przymyka oczy, a gazeta
opada mu na kolana... W wagonie jest dosyć gorąco, w przedziale duszno. Odsuwam
cicho drzwi i wychodzę na korytarz. Obaj kapitanowie śpią nadal. Widać droga ich zmęczyła.
Jeśli jadą z Kijowa, mają już za sobą kilkadziesiąt godzin jazdy. Tylko major jest
wypoczęty, czyta i wydaje się być całkowicie pogrążony w lekturze.
Zamierzałem właśnie rozpocząć powolne wycofywanie się do drugiego wagonu, gdy nagle
major zamknął książkę i... wyszedł na korytarz. Sięgnął po papierośnicę i otworzoną podsunął
mi. Wydało mi się niezręczne nie przyjąć poczęstunku, więc bąknąwszy danke schön wziąłem
papierosa, podając z kolei Niemcowi ogień.

Stoimy obok siebie i palimy. Udaję, że beztrosko wyglądam przez okno, a w rzeczywistości z
napięciem obserwuję jego i całe otoczenie. Nagle - drętwieję. Z sąsiedniego wagonu do
naszego przechodzi oficer w węgierskim mundurze.
Zerknąłem na sąsiada. No tak, on też zauważył. Teraz muszę coś ze sobą zrobić. Uciekać.
Ale jak?
Szybka decyzja. Kiwam majorowi przepraszająco głową i kieruję się do wyjścia - tak jakbym
nie zauważył tego Węgra, a zmierzał do toalety. Gdy już jestem o krok od wahadłowych
drzwi, widzę kątem oka, że major mówi coś do mego "rodaka" i pokazuje na mnie...
Nie mam już ani chwili do stracenia. Pchnąłem wahadłowe drzwi, jeden sus na platformie i

background image

już szarpię za drzwi wyjściowe. Prąd powietrza uderzył mnie w twarz. Pod nogami dudni
pociąg. Chwila okropnego, nieprzepartego lęku i...Z całej siły odbijam się od stopnia.
Wyskakuję! Siła uderzenia była straszna. Zamroczyło mnie.
Gdy się ocknąłem, po pociągu nie było już ani śladu...
Ale gdzie ja się znajduję? Nie wiem, zupełnie nie wiem... Próbuję ruszyć ręką, nogą. Boli, ale
chyba nic sobie nie złamałem.
Na szczęście nie zapomniałem nauk Romana! Wspominając kiedyś swoje przygody
młodzieńcze, Roman demonstrował mi, jak należy wyskakiwać z pociągu będącego w ruchu:
- Nie wolno skakać na nogi - mówił wówczas - i tak nie utrzymasz się, a upadek będzie
groźniejszy. Trzeba skakać tak, żeby upaść na bok! I jeszcze jedno - trzeba pamiętać, żeby
przeskoczyć poza druty sygnalizacji. Jeśli spadniesz na takie druty, możesz odbić się z
powrotem pod koła!
Tak mi to utkwiło w pamięci, że kiedy teraz przyszło skakać - automatycznie, odruchowo
zastosowałem się do tych wskazówek...Udało się! Tylko gdzie ja teraz jestem?
Powoli wygramoliłem się na nasyp i zacząłem rozglądać się po okolicy. Ale nic mi to nie
powiedziało - żadnego znaku rozpoznawczego. Żyrardowa nie przejechałem, bo jest jeszcze
trakcja elektryczna. No, przynajmniej to można ustalić! Próbuję iść, jak mi się wydaje, w
stronę Warszawy. Bark boli coraz gorzej, czuję też, że ubywa mi sił. Jestem jednak mocno
rozbity... Gorzej, bo zaczynam rozklejać się psychicznie. Dostałem zawrotu głowy... Mijały
mnie jakieś pociągi. Półprzytomnie wlokłem się naprzód...
Okazało się, że wyskoczyłem między Żyrardowem a Międzyborowem. Do stacji w
Międzyborowie dowlokłem się po godzinie, a przebyłem niecały kilometr. Zdołałem jakoś
wykupić bilet. Siadłem na ławce - nawet ukryć się już nie byłem zdolny - lecz za chwilę
nadszedł elektryczny z Żyrardowa do Warszawy...
Do dziś nie wiem, dzięki czemu zdołałem wówczas uniknąć pościgu i wyjść cało z opresji.
Przez szereg dni potem byłem rozbity i obolały, lecz taki tylko epilog znalazła ta moja
"niezbyt bezpieczna" przygoda...

W JAKIŚ CZAS potem polecono nam z "Wandą" zbadać, czy istnieje możliwość
kontynuowania akcji "Urlaubzug". Okazało się to jednak niepodobieństwem. Niemcy
zaostrzyli kontrolę: polowa żandarmeria skrupulatnie sprawdzała dokumenty wszystkich,
którzy wsiadali do tego pociągu. Trudno było nawet dotrzeć w jego pobliże - dostępu strzegło
aż kilkunastu żandarmów.
Wszystkie te restrykcje skojarzyliśmy z naszymi akcjami. Widocznie ciosy nasze były
skuteczne... Niestety - wskazywało to także, iż Niemcy odkryli przyczynę tajemniczych
wybuchów. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można zrekonstruować, jak do tego doszło.
Przypuszczalnie po mojej ucieczce major zorientował się, że coś jest nie w porządku i
podniósł alarm. Wtedy też zapewne zrewidowano pozostawione przeze mnie walizki i
oczywiście odkryto, co one zawierały...Odtąd też chyba - w obawie przed dalszymi
zamachami - Niemcy wprowadzili do urlaubzugu stałą eskortę żandarmerii. W tym czasie
zaczęły już krążyć po Warszawie wieści o tajemniczych wybuchach w pociągach na linii
Wschód - Berlin. Niektórzy utrzymywali, że były one dziełem polskich partyzantów
działających na tamtych terenach, inni - że spowodowali je niemieccy antyfaszyści. Nie
mieliśmy, niestety, żadnych ścisłych informacji na ten temat. Niemniej jednak wszystko
wskazywało na to, że mowa o wybuchach przez nas powodowanych, że ich prawdziwi
sprawcy byli znani tylko nam.

ODPRAWA dobiegała końca. "Wiktor" uśmiechnął się, spojrzał po wszystkich z serdecznym
błyskiem w oczach i rzekł:

background image

- W imieniu Sztabu Głównego z prawdziwą satysfakcją przekazuję naszemu oddziałowi
pochwałę i gratulacje za przeprowadzenie akcji "Urlaubzug".
Tu wstał, uścisnął "Wandę" i mnie. Byliśmy diablo zażenowani, lecz radość była
powszechna. Zachowywaliśmy się chyba nawet zbyt głośno, wszyscy mówili naraz, a my z
"Wandą" to temu, to owemu musieliśmy po raz nie wiem który opowiadać co "pikantniejsze"
szczegóły. Pierwszy to raz było nam tak wesoło. "Jacka" przy tym musiała ogarniać zgroza,
kiedy słyszał moje "ist dizer plac fraj" - taka to była niemczyzna!
"Wiktor" przetarł binokle, kaszlnął znacząco, przerywając w ten sposób ogólną euforię.
- Mili moi! Nas to tak - raz życie pogłaszcze, a raz zdzieli po głowie. Mam dla ciebie, Felek,
przykrą wiadomość. Będą kłopoty z mieszkaniem, bo od dziś trzeba ci zmienić lokal.
- Co, wpadka? - spytałem przerażony.
- Nie, wszystko w porządku. Po prostu kto inny będzie z niego korzystał, a że sprawa pilna,
musimy szukać innego rozwiązania... Po krótkiej chwili milczenia odezwał się "Kazik":
- No cóż, ja mogę wziąć Felka do siebie. Jakieś wyjście to zawsze będzie.
Stanęło na tym, że skorzystam z tej propozycji. Kiedy rozstawaliśmy się, "Kazik"
powiedział:
- No, sublokatorze, bądź o siódmej na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej!

KONSPIRACJI DZIEŃ POWSZEDNI

CHWILĘ spaceruję w umówionym miejscu. Wieczór już czarny - winne temu to cholerne
zaciemnienie! Ruch jeszcze nawet spory, jedna za drugą, skręcają w Świętokrzyską riksze. Na
tym odcinku mało widać mundurowych Niemców. Palę papierosa i właśnie ktoś prosi o
ogień, kiedy po drugiej stronie jezdni spostrzegam sylwetkę "Kazika". Nie może być pomyłki
- ma taki charakterystyczny kołyszący się chód. Ale nie jest sam. Idzie z jakąś dziewczyną.
Przechodzą na tę stronę. Wymogi konspiracji nakazują nie podchodzić w takim wypadku,
więc zachowuję się tak, jakbym go wcale nie zauważył. Ale "Kazik" sam podchodzi do mnie i
przedstawia mnie swej towarzyszce:
- Poznaj, Zosiu, to Felek.
Chwilę przyglądam się nowo poznanej. Idziemy we troje Marszałkowską, podchodzimy do
Alej. Tu "Zosia" żegna się z nami.
- Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś? - zapytałem powodowany jakimś nagłym wewnętrznym
impulsem.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i unosząc brwi odpowiedziała nieco zaskoczona:
- Trudno wiedzieć. Ale to chyba nie najważniejsze. Nie zdążyłem jej nawet odpowiedzieć, że
dla mnie ważne.

MUSIELIŚMY się śpieszyć, godzina policyjna była już za pasem. W ślad za "Kazikiem"
wskakuję do przejeżdżającego tramwaju. Kiedy zdyszany znalazłem się na pomoście,
przyszło mi na myśl, że wskoczyłem jakby w nowy rozdział życia. Od dwu dni mam już
nowe papiery. Nazywam się teraz Feliks Kapuściński - syn Stanisława i Eweliny z domu
Pietrzak. Według kennkarty - stały mieszkaniec Krakowa. Od dziś zaś mam dzielić życie z
"Kazikiem". Jaki jest ten jego dom? Własny czy też mieszka kątem u kogoś?
Tramwaj dojeżdża do rogu Targowej i Ząbkowskiej. Tu wysiadamy. "Kazik" proponuje:
- Wstąpmy do sklepu po coś do przegryzienia. Trzeba uczcić twoją przeprowadzkę.
W najbliższym sklepiku kupujemy więc kaszankę, trochę smalcu, bochenek chleba i
ćwiartkę bimbru. Teraz jeszcze kawałek drogi i za rogiem Markowskiej, naprzeciwko
Monopolu Spirytusowego, skręcamy do bramy numer 38. Jest to solidna kamienica,
wybudowana chyba tuż przed wojną. Wdrapujemy się na czwarte piętro, pukamy pod numer

background image

19. Drzwi otwiera młody, piętnastoletni może chłopiec. Serdecznie wita się z "Kazikiem", na
mnie patrzy jakby trochę badawczo.
Rozglądam się po mieszkaniu. Na wprost wejścia niewielka kuchnia - na prawo drzwi.
Wchodzimy do kuchni. Jest późno. "Kazik" musiał uprzedzić gospodarzy, bo nie okazują
wcale zdziwienia tak niewczesną porą odwiedzin. Witam się zażenowany. Krzątająca się przy
kuchni kobieta jest, sądząc po ubraniu, pracownicą MZK*. Mąż jej, szczupły szatyn w
okularach, siedzi przy stole. Oboje patrzą na mnie przyjaźnie, jakby chcieli dodać mi otuchy.
"Kazik" z hałasem wykłada na stół wiktuały. Po chwili wszyscy siedzimy już przy stole i
jemy z dymiącej michy pierogi z soczewicą. Pierwszy raz wtedy jadłem tę "biblijną" potrawę
i muszę przyznać, że była wyborna. Kiedy "Kazik" wyciągnął z kieszeni butelkę, pani Stasia
skrzywiła się.
- I po co to? Wiem, że u ciebie zawsze pustki w kieszeni. Chyba, żeś się nagle zrobił taki
hrabia! - tu spojrzała ironicznie na nas obu.
- To pierwszy wieczór Felka w tym mieszkaniu - tłumaczył się "Kazik" - więc chyba wypada
oblać ten fakt!
Po kolacji humory nasze wyraźnie się poprawiły, a i nić sympatii i znajomość ugruntowały
się. Początkowo mieszkanie wydało mi się obszerniejsze. Tymczasem okazało się, że oprócz
znanej mi już kuchni, w której jedliśmy kolację, a chłopcy myli się - jest jeszcze tylko jeden
pokój. Prawda że duży, ale jeden

* MZK- Miejskie Zakłady Komunikacyjne.

Stało tu duże podwójne łóżko i na jednej jego części spali już obaj chłopcy, synowie
gospodarzy. Jeden starszy, ten co nam otworzył drzwi - Leszek, drugi - maluch jeszcze,
Sławek. "Kazik" sypiał na tapczanie obok. Miałem z nim dzielić to leże. Teraz dopiero
zrozumiałem, czemu "Kazik" wcześniej nie proponował tej swojej "mety". Warunki były
takie, że pobyt mój tutaj można było wytłumaczyć tylko koniecznością. Przyznam, że przykro
było mi korzystać z takiej gościny. Zwróciłem się z tym do "Kazika", ale on zbył mnie
krótko.
- Nie martw się, to swoi ludzie, wszystko w porządku.
. Rzeczywiście, przyjęto mnie z wielką serdecznością. Jak się potem okazało, byli to siostra
"Kazika" z rodziną*.
Kiedy już wszyscy ułożyli się do snu, "Kazik" cicho wysunął się do kuchni. Zaintrygowało
mnie to jego wyjście. Bałem się, że ustępuje mi w ten sposób miejsca. Wstałem i na palcach
wyszedłem za nim. Zobaczyłem, że siedzi nad jakimiś papierami. Zajrzałem mu przez ramię -
był to referat o Chwistku**, który "Kazik" właśnie opracowywał...
Tak to poznałem go z jeszcze jednej strony

* Działalność rodziny "Kazika" w tych latach zasługiwałaby na osobną książkę. Tu mowa o jego siostrze - Stanisławie
Kartasińskiej, i mężu jej, Stefanie. Stasia - niezmiernie dzielna - od pierwszych dni okupacji współpracowała z bratem. W jej to
mieszkaniu powielano pierwsze nielegalne wydawnictwa "Spartakusa". Pomagała "Kazikowi" w organizowaniu pierwszych
oddziałów partyzanckich w Podlaskiem. W czasie, o którym piszę, czynnie wraz z mężem współdziałali z Gwardią Ludową.
Obaj ich synowie zginęli później w walce. Leszek - latem 1943 roku w szeregach ZWM; Sławek - jako łącznik w powstaniu
warszawskim. (Przyp. autora.).

** Leon Chwistek (1884-1944) wybitny polski malarz, teoretyk sztuki, matematyk, filozof i poeta. (Red.)

.


WIECZÓR WIGILIJNY spędziliśmy w gromadzie. "Wanda" zaprowadziła "Kazika" i mnie
do rodziny towarzyszy Chmielińskich. Mieszkali na Mokotowie, na Dolnej 12. To maleńkie
mieszkanie - tylko pokój z kuchnią - było często gęsto nawiedzane przez ukrywających się
towarzyszy. Zastaliśmy tam już dwie "Krystyny" - "naszą" "Krysię" i "Krystynę" z Komitetu
Warszawskiego. Ta nad wszystkimi nami roztaczała opiekę. Szanowana i podziwiana z racji
wielu zalet - umiała też być świetnym kompanem, pełnym konceptów i młodocianej
wesołości.

background image

Było i tradycyjne drzewko, i kolacja, wymyślnie zestawiona przez "Lodę" - gospodynię
mieszkania - z różnych przygotowanych przez nią smakołyków i wiktuałów, któreśmy
przynieśli. Nastroi świąteczno-rodzinny stworzyły nie tylko kolędy i wigilijna wieczerza, ale
obecność brzdąca - trzyletniego Rysia, a przy tym nasza już wzajemna bliskość, ciepła
przyjaźń, która łączyła nas wszystkich. Przyjaźń, która zawiązywała się właściwie bez słów.
Nie musieliśmy wiele o sobie wiedzieć, nie wszystkie karty musiały być odkryte, by
połączyły nas stosunki silniejsze od wszelkich konwencjonalnych.
Choinka była pięknie ubrana i świeciła mnóstwem elektrycznych lampek. Mały Rysio coraz
to podbiegał i roziskrzonymi ślepkami jak urzeczony, wpatrywał się w drzewko. Heniek-tata
dumny był z jarzącej się choinki. On to bowiem tak sprokurował licznik, że nie tylko można
było zawiesić sznur lampek na choince, ale całe mieszkanie ogrzać piecykami elektrycznymi.
Po dziś dzień pamiętam owe ciepło przytulnego mieszkania Chmielińskich.
Była to dzielnica niemiecka, więc nie wyłączano tu prądu. Polaków obowiązywał jednak
kontyngent. Heniek, wykwalifikowany mechanik, majster od wszystkiego, znalazł i na to
sposób. Jak zwykł mawiać - był to jego "mały, prywatny sabotaż". Ale nie takie tylko
rzeczy Heniek potrafił robić - najbardziej chyba podziwialiśmy jego umiejętności
rusznikarskie. Miał "złote" ręce - potrafił doprowadzić do stanu używalności najstarszą nawet
sztukę broni... A mały Rysio był maskotką wszystkich. Pocieszny to był bąk i mądrala nie
lada! Za każdym dzwonkiem u drzwi biegł do kogoś z dorosłych i szarpiąc za rękę wołał:
"Gaś światło, wyłącz licznik! Elektrownia!"
Z racji rusznikarskich zajęć Heńka w mieszkaniu często znajdowały się różne pistolety.
Zdarzyło się raz Rysiowi natrafić na pistolet ukryty pod poduszką. Wyciągnął go i triumfalnie
pokazał ojcu, pytając: "A co to?" Skonfundowany ojciec odpowiedział, że to takie specjalne
młotki z jego pracy i dodał: "Nie ruszaj nigdy, bo to pachnie benzyną" (Rysio okropnie nie
lubił zapachu benzyny).
Trzeba trafu, że w niedługi czas potem "Zosia" jadąc na Pragę wzięła ze sobą Rysia. Wsiedli
do pierwszego wagonu tramwaju. W części wydzielonej dla Niemców stało wielu
mundurowych. Nagle na cały tramwaj rozlega się głosik Rysia, który pokazując paluszkiem
kaburę zwisającą u pasa żandarma woła:
- Ciotka! Ziobac! Te mniemce majom takie same młotki, jak u nas w domu!...
W "polskiej" części wagonu zapanowała konsternacja. "Zosia" chwyciła malca i dzięki
pomocy współpasażerów, którzy szybko przepuścili ją do tyłu - wysiadła. Tak to i z dziećmi
trzeba było być ostrożnym.

MINĘŁY święta, zbliżał się Nowy Rok...
Z każdym dniem przybywało nam doświadczenia, oddział nasz okrzepł, mieliśmy już za sobą
kilka udanych wypraw zaopatrzeniowych i rozbrojeniowych, no i akcję "Urlaubzug". Były
wprawdzie również i niepowodzenia, jak choćby kilka bezskutecznych prób wysadzenia linii
średnicowej. Ale przecież istnieliśmy, działaliśmy...
Przy całej powadze spraw, które były naszym chlebem powszednim, ożywiał nas zapał
prawdziwie romantyczny. Chcieliśmy walki, żyliśmy walką. Ona pozwalała nam ratować w
sobie poczucie honoru i godności. I czuliśmy, diablo czuliśmy odpowiedzialność, jaką na
siebie bierzemy, chcąc odpłacić krzywdy, bezprawie i gwałt...
Niewiele czasu upłynęło, a tworzyliśmy już naprawdę zwarty kolektyw. Sztab Główny mógł
na nas liczyć jako na zgraną, zdyscyplinowaną i prężną grupę uderzeniową.
Zaczęliśmy przy tym bardziej ustabilizowaną egzystencję. Byliśmy jakoś urządzeni,
zaopatrzeni w dokumenty - wprawdzie "lewe", ale na razie pozwalające na jakieś
seminormalne, cywilne bytowanie. Przybyła nam też nowa "meta" - "Gospoda Warszawska"
na Nowogrodzkiej, gdzie najczęściej stołowaliśmy się. Był to lokal Fur Deutsche erlaubt, ale
tu właśnie było bezpieczniej, a przy tym - rzecz nie do pogardzenia - tanio i smacznie.

background image

Staramy się jadać o określonej porze, unikając dzięki temu dodatkowych podpunktów.
Wpadamy też na "kawę" do naszej tradycyjnej już kawiarni. Ot - grupa ludzi, których łączą ze
sobą bliżej nie określone sprawy i którzy na pozór żyją przeciętnym życiem okupowanego
miasta. Tyle że ludzie ci dziwnie jakoś uczuleni byli na wszelkie obławy, rewizje, łapanki,
mieli szczególne powody do unikania rewidujących i legitymujących patroli niemieckich -
słowem czujniej reagowali na te i im podobne zjawiska warszawskiej, okupacyjnej
codzienności... A że Warszawa miała zasłużyć sobie w słownictwie hitlerowskim na miano
Banditenstadt - "miasto bandytów" - niemała w tym zasługa takich właśnie dziwnych ludzi...

EWIDENCJA

WARSZAWA trzęsła się od najróżniejszych zatrważających pogłosek. Z Zamojszczyzny
dochodziły głuche wieści o wysiedlaniu całych wsi.
W pierwszych dniach stycznia 1943 roku poszły po mieście słuchy, że gestapo codziennie
siedzi po kilka godzin w Ewidencji Miejskiej na ratuszu i czegoś tam szuka. Czego - nie
wiedziano, gdyż urzędnicy polscy byli - według tych pogłosek - wpuszczani do pomieszczeń
Ewidencji dopiero po odejściu gestapowców.
Według naszych ustaleń gestapo wyławiać miało w ewidencji nazwiska oficerów rezerwy.
Stąd też nas sprawa ta zaczęła gwałtownie interesować...
7 stycznia rano miałem stawić się u "Wandy". Jak zwykle, na Ząbkowskiej siadłem do
tramwaju. Jakimś dodatkowym zmysłem konspiratora wyczułem jednak niebawem, że coś
niedobrego wisi w powietrzu...
Uważnie rozglądałem się na wszystkie strony, przysłuchując się zarazem, co ludzie mówią.
Co chwila dobiegały do mnie - z rozmów prowadzonych przyciszonym głosem - wciąż te
same, powtarzające się uporczywie słowa: "... Zamojszczyzna... transport... dzieci..."
U "Wandy" zastałem już "Wiktora i "Pietrka". Wszyscy troje byli niezmiernie wzburzeni
krążącymi po mieście wieściami, które zresztą - jak się potem okazało - niemal ściśle
odpowiadały prawdzie.
Oto przybył na Dworzec Wschodni transport zadrutowanych wagonów. W wagonach
znajdowały się dzieci z Zamojszczyzny - w wieku od pięciu do dwunastu lat. Wiadomość o
tym rozeszła się po Warszawie lotem błyskawicy i niezwłocznie na dworcu znalazły się setki
ludzi chcących zabrać te dzieci do siebie. Gdy ten wzburzony tłum wyłamał drzwi wagonów -
ukazał się widok straszny: wśród skostniałych, ale jeszcze żywych maleństw znajdowały się
ciała dzieci zmarłych!
Milczałem wstrząśnięty. Okupacyjna codzienność wpoiła już nam wszystkim świadomość, że
nie ma takiej zbrodni, do jakiej nie byliby zdolni hitlerowscy "nadludzie", a jednak...
- Na tę potworność trzeba odpowiedzieć! - dociera do mnie głos "Wandy". - Pokażmy, że w
tym narodzie istnieje siła zdolna do odwetu...
- Słusznie - podchwytuje "Wiktor" - trzeba odpowiedzieć, i to jak najszybciej. Mamy w
zanadrzu pewną akcję... Gdyby udało się przeprowadzić ją szybko, byłaby to jakaś
odpowiedź. Mam na myśli zniszczenie ewidencji ludności. Nie jest to może bezpośrednie
uderzenie we wroga, ale może mu ono znakomicie utrudnić planowaną dyskryminację i
prześladowanie określonych ludzi, a także kontrolę nad ludnością Warszawy. Jak wypadł
wywiad, Pietrek?
- Wszystko wskazuje na to - odpowiedział zagadnięty - że mieliśmy rację. Gestapo
rzeczywiście siedzi w Ewidencji i wyławia nazwiska oficerów rezerwy. Kartoteki
rozmieszczone są na trzech piętrach. Trzeba by opanować równocześnie cały gmach,
sterroryzować pracowników, zgromadzić ich w jednym miejscu - powiedzmy na dole,
podpalić kartoteki na wszystkich piętrach równocześnie, a następnie wycofać się. O ile
zdołałem się zorientować - smarna nasza grupa nie dałaby sobie rady z taką akcją.

background image

Ostatnie zdanie "Pietrek" skierował do "Wiktora". Ten słuchał uważnie, jakby już w myśli
wszystko rozplanowywał. Teraz tylko skinął głową, więc "Pietrek" mówił dalej:
- Jest kilka spraw do szczegółowego rozpracowania.

* Por. tomik "Dymy nad Zamojszczyzna" (red.).

Po pierwsze podział funkcji między nas, dalej sprawa materiałów zapalających, wreszcie
sposób wycofania się. To ostatnie jest o tyle trudne i skomplikowane, że tuż przy ratuszu
mieszczą się: posterunek policji granatowej, siedziba gubernatora Fischera, no i niedaleko, na
Daniłowiczowskiej, centralne więzienie, a więc też uzbrojeni wartownicy. Wynika stąd, iż
odwrót musi być bardzo sprawnie zorganizowany i doskonale przemyślany w szczegółach.
Wydaje mi się, że trzeba z góry założyć możliwość starcia; w związku z tym konieczna
byłaby i odpowiednia obsada, i odpowiednia siła ognia.
Przez cały czas siedziałem cicho, uważnie tylko słuchając. Kiedy "Pietrek" skończył, miałem
już gotowy pomysł:
- Wiem, jak się wycofamy!
Wszyscy troje spojrzeli na mnie z zaciekawieniem.
- Tak, wiem, jak się wycofamy. Jest na ratuszu oddział straży ogniowej. Jedna z naszych
grup musi opanować stacjonujące tam wozy strażackie. Tymi wozami z włączonymi syrenami
wyjedziemy z ratusza. Ma to dwie dobre strony: po pierwsze - daje nam szanse wycofania się
bez strzelaniny, a po drugie - zdezorganizujemy najbliższy oddział straży pożarnej, czym
utrudnimy gaszenie podpalonej ewidencji.
Projekt mój przypadł wszystkim do gustu.
- Pomysł Felka - powiada "Wiktor" - choć trochę jak z amerykańskich filmów
awanturniczych, ma wszelkie cechy realnego i to dobrego wyjścia. Pietrek ma oczywiście
słuszność: sami nie zdołamy opanować gmachu. Musimy i będziemy mieli pomoc
warszawskiej Gwardii. Sądzę, że my będziemy stanowić tu kadrę zasadniczą, a gwardziści z
dzielnic - pomocniczą. Każdy z nas obejmie dowództwo jednego odcinka. To zresztą do
uzgodnienia. Pozostaje też sprawa materiałów zapalających. Najlepiej będzie w tym celu
posłużyć się szmatami nasyconymi benzyną.
- Można coś dorzucić? - wtrąca "Wanda". - Oprócz szmat z benzyną należałoby
porozmieszczać i granaty. Wybuchy ich uniemożliwiłyby ratowanie dokumentów, a zarazem
skutecznie zdemolowałyby urządzenia.
- Słusznie - przytaknął "Wiktor". - Ty, Pietrek, dla pewności przeprowadzisz raz jeszcze
wywiad i wraz z Felkiem postaracie się o benzynę i szmaty. Ja oczywiście uzgodnię akcję ze
Sztabem, no i dostarczę walizek na granaty. Po ustaleniu, ilu ludzi może nam dać Warszawa,
rozplanujemy ostatecznie funkcje. Myślę tylko, że Felka już dziś można wyznaczyć dowódcą
grupy, której rola polegać będzie na opanowaniu wozów straży ogniowej.
- Ale ja nie umiem prowadzić samochodu! - powiedziałem z goryczą.
- Toteż pozostali twoi ludzie muszą to umieć.

"WIKTOR" wrócił do domu stosunkowo' wcześnie. Mieszkał jako sublokator w eleganckim
apartamencie przy ulicy Foksal. Był bardzo zmęczony, więc położył się na kanapce.
Gdyby teraz ktoś go zobaczył, zapewne nie poznałby w tym dziwnie postarzałym człowieku
owego "pana w futrze", którego brawura i zarazem opanowanie taki podziw budziły wśród
towarzyszy. Nikt chyba nie wiedział, ile właściwie za każdym razem kosztowały go ta
brawura i 'to opanowanie, jak ciężkim brzemieniem była dla niego odpowiedzialność za
prowadzonych do walki ludzi...
Teraz oto znów organizuje nowe, trudne przedsięwzięcie. Ludzie rwą się do walki, nie trzeba
ich zagrzewać. Każdy myśli o akcji, żyje nią. Tylko czy Warszawa zdoła szybko ściągnąć
potrzebną liczbę osób? Na akcję potrzeba ze dwudziestu, może nawet więcej ludzi. Pewnych,

background image

odważnych, zdecydowanych na wszystko... Właściwie .prowadzi się tę walkę w sposób
chałupniczy. Konieczne byłoby stworzenie paru podchorążówek, jakichś kursów centralnych
- w tym także z nauką prowadzenia i obsługi samochodu... Każdy okręg Gwardii (powinien
mieć przynajmniej jedną podchorążówkę, nie mówiąc już o rozbudowanym szkoleniu
sabotażowym, sanitarnym... Tak, tak, ale skąd wziąć na to wszystko środki?... Trzeba także
do tego licznej, doświadczonej kadry. Gwardia ma wspaniałych ludzi, lecz często brak im
odpowiedniego przygotowania, a sam zapał...
"Wiktor" jest zatroskany. Ta akcja nie może się nie udać. Czy jednak "Janek" zdoła pomóc?,..
U drzwi wejściowych rozległ się dzwonek i .po chwili gospodyni wprowadziła do pokoju
"Janka".
- Dobrze, że jesteś - powitał go wstając "Wiktor". - Mam do ciebie pilną sprawę.
Pokrótce zapoznał dowódcę warszawskiej Gwardii z, planowaną akcją, o której zresztą
"Janek" - jako gospodarz terenu - sporo już w ogólnych zarysach wiedział.
- Dotąd jeszcze - mówi "Wiktor" - nie mamy ostatecznego rozpracowania, ale już teraz
wiemy, że siły nasze są niedostateczne, że bez waszej pomocy nie damy rady.
- Oczywiście, Wiktor, stawiam do twojej dyspozycji grupy terenowe, sam zresztą wezmę
udział w akcji. Czy jednak wiele ci to pomoże? Prawdę mówiąc, nie jestem pewien. Każdy
partyjniak jest gwardzistą - ciągnął "Janek" - ale chwilowo niewielki z tego dla
poważniejszych "skoków" pożytek. Po prostu ludziom brak zaprawy. Ochrona wieców, mały
sabotaż, ulotkowanie - to już potrafią przeprowadzić, lecz taka
akcja... No nic, opracujcie rzecz w szczegółach i pójdziemy z tym do Franka, niech Sztab
zatwierdzi. A ja ogłoszę stan pogotowia warszawskiej Gwardii.
- Jeszcze jedno, Janku - przypomniał sobie "Wiktor". - Wśród ludzi, których wyznaczysz,
musi koniecznie być kilku szoferów i to nie byle jakich!

TERMIN akcji ustalono na piątek 15 stycznia. Miała w niej brać udział cała nasza Spec-
Grupa oraz dwudziestu gwardzistów z dzielnic. Dowódcą wyznaczono "Wiktora", zastępcą -
"Janka". Grupą działającą na trzecim piętrze dowodzić miał "Jacek" z "Tadkiem", na drugim -
"Kazik" z "Wygą". Pierwsze piętro przypadło ,-,Wandzie" z "Pietrkiem". Dowódcą grupy,
która miała działać na parterze, gdzie należało zebrać pracowników, wyznaczono "Andrzeja",
wreszcie ostatnią grupą, której zadanie polegało na opanowaniu ratuszowego oddziału straży
pożarnej i umożliwieniu wycofania - dowodzić miałem ja z "Zawiszą".
Dwie walizki z granatami umieszczone zostały w lokalu na Szczyglej, tam też zgromadzono
butelki z benzyną i szmaty. Dwie inne walizki powędrowały do składziku na Brzeskiej,
należącego do rodziny Kartasińskich. Walizeczki były niewielkie, w kolorach raczej
spokojnych. W każdej mieściło się dziesięć naboi do granatników - każdy po siedemset
pięćdziesiąt gramów. W przeddzień wyznaczonego terminu akcji, pod wieczór, "Kazik"
przyniósł do domu jedną walizkę z Brzeskiej, pozostawiając tam drugą jako zapasową.
Nazajutrz - było to piętnastego stycznia - rankiem, tuż po godzinie siódmej wychodzimy z
"Kazikiem" z domu. Ledwie wytknęliśmy nosy za bramę, uderzyło nas, że wokół czai się coś
niedobrego. Przechodzimy na drugą stronę ulicy, przed Monopol, do przystanku
tramwajowego. Tu już ludzie powiadają, że cała Targowa i okolice objęte są obławą. Ponoć
strasznie łapią, wszędzie pełno "zielonych" - żandarmów!
Po krótkiej naradzie postanawiamy jednak z "Kazikiem" spróbować dostać się do miasta.
Właśnie od Kawęczyńskiej nadjeżdża tramwaj. Konduktor wychyla się, krzyczy, żeby nie
wsiadać, bo i tak dalej jak do Targowej nie dojedziemy.
.- Panowie! Każdy tramwaj zatrzymują! Wszystkich wygrużają! Lepiej wracać do domu.
Teraz żaden ausweis nie jest święty!
Skoro tak, podziękowawszy konduktorowi, rezygnujemy 7. jazdy.

background image

- No, Felek, trudno, musimy próbować per pedes. Może uda nam się jakoś przeskoczyć
Targową i mostem Kierbedzia przedostać się dalej.
Niestety. Nie dotarliśmy nawet do Brzeskiej. O przebyciu Targowej nie było co marzyć.
Znów krótko się naradzamy. "Kazik", lepiej zorientowany w topografii tej części miasta,
orzeka, że skoro oba mosty są obstawione, trzeba iść na Pelcowiznę, a potem lodem przez
Wisłę...
Mróz tego dnia trzymał tęgi - 17 stopni poniżej zera. Walizka była dosyć ciężka. A tu na
domiar złego "Kazik" miał lewą dłoń obandażowaną (mówił, że skaleczona). Wczoraj jeszcze
ręka krwawiła, więc też cały czas prawie sam niosłem walizkę w lewej ręce. Obie nasze
prawe ręce musiały być wolne, jako że każdej chwili trzeba było być w pogotowiu.
Klucząc, przełażąc przez jakieś płoty, czyjeś posesje, zawracając i znów szukając drogi -
ostatecznie, dzięki doskonałej orientacji "Kazika", wydostaliśmy się na Targówek. Na ulicy
św. Wincentego, obok cmentarza żydowskiego, była mała knajpka. Tam też skierowaliśmy -
swoje pierwsze kroki. Mróz porządnie dał się nam we znaki, a i strudzeni byliśmy solidnie.
Walizka niby nie najcięższa, a tak się umęczyłem tym niesieniem! Zamówiliśmy dwie setki.
Bimber wypity jednym haustem, prosto w gardło, przyjemnie pali. Na zagryzkę - "polski
kawior" i ogórek. "Kazik" wstaje, podchodzi do baru i pyta bufetowego, czy można
skorzystać z telefonu. Słyszę, że pyta o pogodę - a więc usiłuje dowiedzieć się, co słychać w
mieście. Z miny sądząc - nic dobrego. Twarz mu poważnieje. Skończył rozmowę, płaci za
telefon. Patrzę na niego pytająco. On jakby tego nie widział. Zamawia jeszcze dwa mniejsze.
Wychylamy, przegryzamy resztką kaszanki i wychodzimy na mróz. Teraz jednak, rozgrzani
trunkiem, nie czujemy tak dotkliwie zimna i zmęczenia. "Kazik" milczy, jakby nie rozumiał,
że rozsadza mnie ciekawość. W końcu nie wytrzymuję i pytam:
- No i co? Jak tam na mieście?
- Jak najgorzej! Wszędzie łapią. No, ale my przecież musimy jakoś dobić z walizką na
Szczygła, a potem sami na podpunkt. Diabli wiedzą, jak dostać się na ten plac Teatralny. Na
którą byliśmy umówieni?
- Na trzecią, a teraz dochodzi jedenasta.
- O, to późno. Trzeba się spieszyć, bo dziś nic nie wiadomo - możemy nie zdążyć.
Wydłużamy krok. Jakiś czas maszerujemy zatopieni w niewesołych rozmyślaniach. Zimno
znów mocniej doskwiera, a i ręka cierpnie coraz bardziej. "Kazik" chwyta walizkę. Próbuję
oponować, ale on upiera się, więc na pewien czas kapituluję.
Ale, oto dotarliśmy już na Pelcowiznę - przed sobą mamy skutą lodem rzekę. Trzeba teraz
zejść. Przy takim mrozie przeprawa po lodzie powinna się udać. Ale że mamy już za sobą
spory szmat drogi, zmęczenie dokucza nam coraz bardziej. Od jakiegoś czasu znów niosę
walizkę. Przybyło jej chyba na wadze, bo ciąży jakby pudy ważyła. Wreszcie i brzeg Wisły.
Jakeśmy sądzili, jest - przynajmniej na pierwszy rzut oka - zamarznięta. Śmiało wchodzimy
na lód. Jesteśmy już w połowie drogi, gdy nagle pojawia się przed nami nieoczekiwana
przeszkoda: nie zauważone przez nas z daleka pasemko swobodnego nurtu...Chwilę stoimy
bezradnie.
Nie, nie jest aż tak źle - nurt ten jest wąziutki i niedaleko nas zwęża się nawet jeszcze bardziej
- ma niewiele ponad metr szerokości. Przy naszym zmęczeniu jednak i do tego z takim
bagażem - przeszkoda to nader poważna...
No trudno, nie ma innej rady - trzeba skakać!
Najpierw oczywiście przerzucimy walizkę. Stawiam ją na lodzie, sięgam do kieszeni po
chusteczkę, aby obetrzeć pot, który mimo mrozu kropelkami osiadł na czole, i raptem...
martwieję! W kieszeni rozkręcił mi się granat obronny!
Wolniutko, centymetr po centymetrze, wyciągam rękę. No, udało się! Odetchnąłem głęboko.
"Kazik" widzi, że coś mi się przytrafiło.
- Co się dzieje? - pyta.

background image

Serce wali mi w piersi jak oszalałe. Staram się powiedzieć możliwie spokojnie:
- W kieszeni mam rozkręcony granat! "Kazik" zbladł.
- Co?...
- Tak! Przerzuć walizkę na drugą stronę i skacz sam! Idź trochę naprzód, a potem zaczekaj.
Spróbuję wkręcić zapalnik.
"Kazik" spojrzał na mnie jakoś dziwnie, złapał walizkę, zamachnął się i walizka szczęśliwie
wylądowała po drugiej stronie. Czekam, aż "Kazik" skoczy, ale on wciąż stoi przy mnie.
- Skacz! Szybko!
- Nie, bracie! Ja nie będę skakał bez ciebie!
- To nie ma sensu, nie wolno ci się bez potrzeby narażać!
- Bez potrzeby? A twoje samopoczucie, świadomość, że stoję koło ciebie? Będziesz pewniej
skręcał granat. Wal, na co czekasz?
Tkwił koło mnie i cicho pogwizdując uśmiechał się jak gdyby nigdy nic! Cóż było robić?
Minuty upływały. Pomalutku, ostrożnie - przytrzymując przez kieszeń granat drugą ręką -
zacząłem wkręcać zapalnik. Nie wiem, ile czasu to trwało. Dla mnie - wieczność!
- Jest! - powiedziałem wreszcie. Trzęsły mi się ręce.
"Kazik" uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu.
- No widzisz, jakie to proste! Trzeba tylko chcieć i mieć trochę szczęścia!
Ogarnął mnie taki przypływ wzruszenia, że rzuciłem mu się na szyję.
- Dobra, dobra, nie roztkliwiaj się! - mruknął surowo. Tylko głos zdradził, że jest to
surowość udawana.
Chwilę staliśmy jeszcze, jakby dopiero teraz uświadamiając sobie, że "z dalekiej
wróciliśmy podróży"...
Trzeba było jednak iść. Przeskoczyliśmy przez tę nieszczęsną wodę. Do Szczyglej był jeszcze
kawał drogi.
Mimo moich protestów "Kazik" znów złapał obandażowaną ręką walizkę.
- Najadłeś się strachu - to teraz sobie odpocznij - rzucił tylko.
Niedługo jednak ją niósł: na kilkanaście kroków przed bielańskim brzegiem syknął i
przystanął z pobladłą twarzą.
- Boli, cholera - powiedział podchwyciwszy moje pytające spojrzenie.
- A właściwie to co masz z tą ręką?
- E, głupia historia, aż wstyd mówić. Wiem, że nie wierzysz w to skaleczenie... Wracałem tuż
przed godziną policyjną do domu i napatoczyłem się na awanturą. Jakiś człowiek -jak potem
pomyślałem, chyba tajniak - bił kobietę. Skoczyłem jej na pomoc i wtedy nagle zjawił się
"granatowy". No cóż, dałem cywilowi w zęby, ale policjant zastawił mnie pistoletem.
Odepchnąłem go jedną ręką i sam wyciągnąłem maszynę. Zdążył, drań, strzelić. Strzeliłem i
ja. Zwinął się, a baba z tajniakiem uciekli. Nie wiem, co to było: przypadek czy zasadzka,
dość, że zarobiłem visa i ten postrzał - zakończył "Kazik".
"Poniosło go - pomyślałem. - Nie wolno mu było wdawać się w tę awanturę". Ale on już taki
był - zawsze musiał bronić słabszego,
- Ale co w końcu z tą twoją łapą? - zapytałem z niepokojem. - Kość cała?
- Głupstwo! - machnął zdrową ręką. - Ale uważajmy lepiej, żeby się teraz nie wplątać w
jakąś grubszą kabałę...
Miasto wyglądało jak wymarłe. Po pustych ulicach raz wraz przejeżdżały w pędzie budy
żandarmerii. Na rogach - szczególnie głównych arterii - gniazda karabinów maszynowych z
obsługą SS. Groza czaiła się zewsząd. Hitlerowcom zabrakło już widać policji i żandarmerii,
bo krążą i patrole lotników...
Z duszą na ramieniu przemykaliśmy się bocznymi ulicami i w końcu jednak dotarliśmy na
Szczygła!
- Poczekaj tu parę minut - 'rzucił "Kazik" - skoczę tylko, żeby zostawić walizkę.

background image

Kilka minut przerosło w trzy kwadranse. Zamierzałem już iść po niego, kiedy pojawił się w
bramie. Po minie poznałem od razu, że coś się stało.
- Co takiego, Kazik?
- Wyobraź sobie - był bardzo zdenerwowany - Pietrek nie przyszedł. Miał być koło
dwunastej, a dotąd
go nie ma. Bardzo się boję, czy mu się coś nie przytrafiło. W całej Warszawie dziś
niebezpiecznie.
- No, nie trzeba myśleć o najgorszym. Może po prostu nie udało mu się dostać w tę okolicę.
Miejmy nadzieję, że na placu Teatralnym zastaniemy i Pietrka, i innych...

NA PLACU Teatralnym znaleźliśmy się z "Kazikiem" na kilka minut przed trzecią. Oprócz
nas - żywej duszy! Tramwaje krążą jak widma. Tylko przed pałacem Blanka stoi wartownik.
Jego to, gdyby chciał podnieść alarm, mieliśmy zlikwidować. Ale dopiero w ostatniej fazie
akcji, żeby niepotrzebnie nie stawiać na nogi żandarmerii i policji...
Jako trzeci zjawił się na wymarłym placu "Janek". Nadszedł od strony Starego Miasta.
Barczysta sylwetka w granatowej jesionce, zamaszysty chód. Ten nigdy nie zna lęku! Ale
znikł gdzieś z jego twarzy nieodłączny uśmiech. Widać na niej troskę i zdenerwowanie.
Nigdy go dotąd takim nie widziałem.
- No chłopcy - tu mocno uścisnął nam obu ręce - dobrze, że wy choć jesteście! Nikogo poza
wami, co? Krewa! Ja ledwo dałem radę przedostać się ze Starówki. Wszystko prawie
obstawione. Miałem wiadomości, że na Żoliborzu wyciągają z mieszkań. Nie wygląda mi to
na brankę do Reichu. Raczej stoimy w obliczu jakiejś specjalnej akcji terrorystycznej. Chcą
nas zastraszyć! Boję się, że w tej sytuacji nikt więcej się nie stawi. Trudno się przemknąć
przez takie sito...
- Nie mówmy z góry - wtrąca "Kazik" - może innym, jak nam, uda się? Przyjdą, tylko trochę
później. Ale i mnie się wydaje, że czegoś takiego dotąd nie było. Żeby całe miasto jak w
pułapce? A tak dobrze byłoby móc dziś właśnie tę naszą akcję przeprowadzić! Aż ręce
świerzbią!
Czas upływa. Spacerujemy tam i z powrotem po placu już dobre kilkanaście minut,
wypatrując naszych. Minął kwadrans, potem pół godziny...
Po bezowocnym czekaniu rozchodzimy się.
Dłużej jakoś i mocniej ściskaliśmy sobie z "Jankiem" ręce, gdy żegnał nas przy Bielańskiej.
Kto wie, co nas czeka...

ODWET

NASTĘPNEGO dnia - był to 16 stycznia 1943 r. - obławy trwały. Mimo to cała nasza grupa
zdołała szczęśliwie stawić się do "Wandy" na odprawę.
Zebranie otwiera "Wiktor".
- Wszyscy znamy sytuację i przyczyny, dla których wczorajsza nasza akcja nie doszła do
skutku. Z tych samych przyczyn wykonanie akcji na Ewidencję zostaje zawieszone do
odwołania.*
Słuchaliśmy w milczeniu.
- Dzień wczorajszy - mówił dalej "Wiktor" - był chyba jednym z najtragiczniejszych dni
Warszawy. Według danych Sztabu złapano wczoraj około piętnastu tysięcy osób, w kilku
,punktach miasta strzelano do ludzi na ulicach. Są zabici i ranni. Połapanych ludzi hitlerowcy
kierują nie tylko na Skaryszewską, ale i na Pawiak. Sztab ocenia, że mamy do czynienia nie
z wy-

* Ku naszemu wielkiemu rozgoryczeniu później byliśmy zmuszeni w ogóle zaniechać tej akcji. Gestapo przestało wertować
kartoteki, a nam doniesiono - po dziś nie wiem, czy zgodnie z prawdą - że istnieją dublety kart ewidencyjnych, wykonane w

background image

metalu i ukryte poza samym gmachem. W takim razie cała nasza tak pieczołowicie przygotowana akcja sprowadziłaby się
właściwie do mało dla okupanta szkodliwej demonstracji. Efekt byłby więc niewspółmierny do wkładu i ryzyka. (Przyp.
autora).

wózka na roboty, ale z szeroko zakrojoną akcją policyjną o charakterze represyjnym i
terrorystycznym. W związku z tym postawiono naszej grupie zadanie - natychmiastowej
odpowiedzi zbrojnej! Wszyscy pamiętamy akcję odwetową z października zeszłego roku.
Sądzimy, że i tym razem wróg cofnie się przed siłą. W waszym imieniu zgłosiłem gotowość
oddziału do akcji!
"Wiktor" mówił patetycznie, z przejęciem, ale bo też czas i sytuacja były niezwykłe. Za
murami domu szalał hitlerowski terror. A my...
To, co usłyszeliśmy, zelektryzowało nas. Nastrój był podniosły, a zarazem poważny.
- Czy pamiętacie - powiedział po krótkim milczeniu "Kazik" - nasz plan zaatakowania kin
dla Niemców? Możemy zrobić to teraz! Mamy przygotowane walizki z granatami. Posłużymy
się nimi...
- Słusznie - "Jacek" ma pionową bruzdę na czole- myślę, że poza kinami można by znów
zrobić wypad na poczekalnię dworcową "Mitropy".
- I ja myślałem o kinach - "Wiktor" zawiesił głos - jest tylko jedno "ale". Czy możemy być
gotowi, powiedzmy... na pojutrze?
- Dlaczego czekać do poniedziałku - zaoponowała "Wanda". - Możemy już jutro, w
niedzielę. Mamy przecież wszystko, co nam do akcji potrzebne. Należy działać i to jak
najszybciej!
Propozycja została przyjęta. Ustalamy więc, co następuje: jeszcze jedną walizkę z Pragi
przewiozę ja; bilety do kin kupimy we trójkę - "Wanda", "Pietrek" i ja. Godzina akcji -
siedemnasta trzydzieści.
- Pamiętajcie, że opóźniacz papierowy obliczony jest na sześć do ośmiu minut - mówi
"Wiktor". - Jutro przed akcją nie musimy spotykać się całą grupą. Podzielimy się następująco:
ty, Jacek, pójdziesz z Tadkiem do "Mitropy", Kazik i Felek - do" Apollo", Wanda i Pietrek
do "Kamerspielle", a Wyga ze mną - do "Helgolandu". Wchodzimy dwójkami. Szczegóły
wycofania ustalicie sami na miejscu. Spotykamy się wszyscy pojutrze, w poniedziałek, u
"Wandy o 11 rano.

DO DOMU na Ząbkowską jadę sam. "Kazik" miał jeszcze być na Żoliborzu, uprzedził, że
może nie wrócić na noc. Szybko przełykam kolację pozostawioną przez Stasię i idę spać.
"Jutro będzie nasz wielki dzień" - pomyślałem jeszcze, nim zmorzył mnie sen...
Rano muszę odpowiadać na pełne niepokoju pytania wszystkich o "Kazika". Uspakajam ich i
sam, ledwie coś przełknąwszy, spiesznie wybiegam z domu. Znów mam ze sobą ośmiokilową
walizeczkę. Można by już mówić o nas: "ludzie z walizkami". Ledwie uszedłem kawałek w
stronę Targowej, przechodzący policjant granatowy radzi mi cofnąć się.
- Łapią, panie, że aż hej! Wracaj pan lepiej do domu!
Kiedy jednak zobaczył, że nie zawracam tylko idę dalej, zakrył ręką numer i mruknąwszy coś
do siebie, przeszedł na drugą stronę. Na .pustej ulicy słychać było wyraźnie, że przyspieszył
kroku. "Porządny jakiś policjant - pomyślałem. - Tylko dlaczego zakrył numer? Aha, wziął
mnie pewnie za folksdojcza". To od razu nasunęło mi pewien pomysł: przejechać tramwajem
na przednim pomoście, przeznaczonym dla Niemców.
Tramwaj, do którego wskoczyłem, był zupełnie pusty. Jedynym pasażerem byłem ja. Nie
zwróciłem nawet uwagi, że trasa jego biegnie przez most Kierbedzia. To dalsza droga, ale
trudno. Przeraźliwy jest widok wyludnionej Targowej. Tylko po obu stronach kordony SS,
patrole żandarmerii i policji. Esesmani spode łba mierzą wzrokiem przejeżdżający tramwaj,
ale nie zatrzymują go - w "polskiej" części nikogo nie ma. Skręcamy w Zygmuntowską. I tu
zielono od mundurów. Na przystankach nikogo. Tramwaj pędzi bez zatrzymywania, chybocze

background image

jak nigdy. Most już blisko. Na moście jakoś ich nie widać. Aby tylko przejechać - i już będę
po drugiej stronie Wisły! Tylko tych mieć za sobą, a dalej - zobaczy się...
W tym momencie nagłe: Haiti wyrywa mnie z tego Stanu "błogości". Tramwaj hamuje ze
zgrzytem...
Nie mam już czasu zastanawiać się nad grozą sytuacji, nad tym, że jest ona właściwie bez
wyjścia.
Wyskakuję kurczowo trzymając walizkę, skręcam przed tramwaj i wbiegam na most. Goni
mnie zwielokrotniony wrzask: Halt!... Haiti... Haiti...
Pędzę przed siebie po jezdni mostu. Za mną wystrzał. Jeden, drugi, trzeci... Biegnę zakosami,
aby nie dać im się wstrzelać po prostej.
Nagle orientuję się, że strzelają także z przodu. Cholera, biorą mnie w dwa ognie! Tych od
przodu nie widać. Pewnie idą chodnikiem i zasłania ich kratownica. To już koniec. Nie
ucieknę.
Zatrzymuję się za przesłoną zbawczej kratownicy. Z tyłu narasta tupot biegnących
żandarmów. Żeby mnie jeszcze choć przez chwilę nie trafili... Sięgam po buteleczkę z
kwasem. Wysadzę siebie i tych, co tu nadbiegną... W tej chwili dogania mnie tramwaj.
Zwalnia. - Migiem! Skacz pan! - woła z pomostu motorniczy. Nie trzeba było mi tego
powtarzać dwa razy. Skok i jestem w wagonie! Natychmiast wyciągam się na podłodze.
Stary "kogucik"* nabiera rozpędu. Wstrzymuję oddech... Strzały milkną. Teraz
wszystko zależy od szczęścia!...
Nie wiem, ile minut upłynęło, zanim usłyszałem słowa konduktora.

* Wagon tramwajowy starego typu, z otwartymi pomostami.


- W porządku! Przejechaliśmy! - tu głos mu się załamuje. - Mieliśmy szczęście!
Ze wzruszeniem spojrzałem na niego. Motorniczy obrócił głowę i także porozumiewawczo
mrugnął do mnie. Dalszą drogę jednak przebywam nadal, dla pewności, na podłodze.
Proszę o przyhamowanie przed Królewską. Tu bez słów uścisnąłem moich wybawców,
chwyciłem swój cenny bagaż i wyskoczyłem. Poszedłem naprzód na chwiejnych nieco
nogach...

TEGO samego ranka "Zosia" musiała odbyć wyprawę na Mokotów. Poprzedniego wieczoru
był u niej "Kazik" i zawiadomił, że z rozkazu "Starego" ma w niedzielę dostarczyć swego
colta do Chmielińskich na Dolną. Stamtąd "Kazik" go już odbierze.
Colta tego wraz z dwoma granatami "Stary" przydzielił jej do obrony lokalu - była
pracownikiem wydziału operacyjnego Sztabu i w pokoiku jej, odnajmowanym w willi
generałowej Wesołowskiej, drukowane były materiały szkoleniowe. Mieszkała na ulicy
Śmiałej. Czyli że z Żoliborza trzeba będzie broń przewieźć przez całe miasto. Nie
pierwszyzna to dla niej, więc kiedy w niedzielę rano wyszła na ulicę i zorientowała się, że
łapanki trwają nadal, nie cofnęła się do domu. Przeszła do placu Inwalidów, by rozejrzeć się
w sytuacji. Na ulicy Mickiewicza panował jeszcze spokój, ale nieliczni przechodnie spiesznie
idący od strony placu Wilsona szeptem przekazywali z ust do ust: "Blokada!". A więc tak -
blokada, a wraz z nią branka i łapanki!
Tramwaj, który właśnie nadjechał, był zupełnie pusty. Konduktorka uprzedziła "Zosię", że w
mieście bardzo niespokojnie i lepiej by zrobiła, gdyby wróciła do domu.
- Pani wie, ja tam radzę zawrócić, ale jak pani chce jechać, to wola boska!
Już z nogą ma stopniu "Zosia" mówi:
- Widzi pani, mnie naprawdę trzeba do miasta!
- Trudno. Jak mus, to mus! Masz pani moją czapkę, siadaj panienka i jadziem!
Jak widać, nie jeden to raz konduktorzy czynnie pomagali "potrzebującym" w czasie
okupacji. Ale - jak mówi Kipling - to już inna bajeczka...

background image

Tak więc "Zosia" włożyła służbową czapkę konduktorki i siadła. Tramwaj pędził "na
dziewiątkę", nie stawał na przystankach - bo i po co. Ulice puste, tylko kordony i patrole na
rogach, tylko raz w raz powietrze przeszywają jękliwe syreny wypadówek żandarmerii.
W ten sposób szybko dojechali do placu Unii Lubelskiej. Teraz wypadało przesiąść się do
następnego tramwaju. Ale i tu przerażeni, przemykający się bokiem ludzie... Blokada
Puławskiej! A więc przejechać się nie uda.
Niewiele zastanawiając się - było to zresztą jedyne wyjście - Zosia postanawia obejść rejon
blokady i bokiem, przez Chocimską i Belwederską, dotrzeć na Dolną pieszo.
Do Chocimskiej jakoś szło i prawie już czuła się bezpieczna, kiedy nagle za sobą usłyszała
stukot podkutych butów. "Teraz tylko nie tracić zimnej krwi!" Nie przyspieszając kroku, choć
serce łomotało trwożnie, szła dalej. Za Instytutem Higieny można zejść polem na przełaj do
Berwederskiej. Byle tylko dotrzeć do zbawczego pola! Kroki za nią nieubłaganie zbliżają się.
I właśnie kiedy przeszła już szczęśliwie na drugą stronę jezdni i była o krok od stoku skarpy -
usłyszała za sobą: Haiti
Nie ogląda się, nie zwalnia kroku. Jakby przekonana, że to nie o nią chodzi, idzie dalej.
Powtórne Halt! i repetowanie broni poderwały ją jak smagnięcie bicza. Rzuca się biegiem w
dół stoku. Kule ryją śnieg to z prawa, to z lewa. Nie ogląda się, biegnie, ile sił starczy. A nogi
grzęzną w śniegu i serce wali nieprzytomnie! Byle tylko do kolejki, której sznur widać tam
daleko, przy Belwederskiej! Płuca pracują coraz ciężej. Nogi odmawiają posłuszeństwa...
Dalej już nie zdoła uczynić ani kroku...
Lecz co to?... Nagła cisza zadzwoniła w uszach. Przystanęła, chwyciła oddech i teraz dopiero
uprzytomniła sobie, że już za nią nie strzelają!
Obejrzała się za siebie - odstąpili!...
Napływa świadomość dopiero co przeżytego koszmaru...
Cały stok skarpy pokryty wysokim, sięgającym po kolana prawie śniegiem. Jak strasznie
trudno biec w wysokich botkach na obcasie po takim śniegu! Lecz może właśnie cały ratunek
w tym śniegu, bo żandarmi nie gonili za nią, tylko strzelali?
Przystanęła przy wagonach, czekała, aż uciszy się serce. Spojrzała na zegarek - dochodziła
9.30. Wolnym krokiem minęła stację kolejki i wyszła na Belwederską. Rzut okiem w lewo, w
prawo upewnił ją, że tu jeszcze spokojnie. Kiedy skręciła już w Dolną, z tyłu, od
Belwederskiej znów odezwały się strzały - szaleją widać i tu...
Bez przygód już dotarła na miejsce. Jeszcze tylko kilkanaście schodów i będzie ciepło
przytulnego mieszkania, ciepło przyjaznych ludzi.
Kiedy Heniek otworzył jej drzwi, zobaczył z przerażeniem, że "Zosia" ledwo trzyma się na
nogach.
- Co ty, ranna jesteś?
- Nie, jestem tylko strasznie zmęczona i tak się cieszę, że was widzę - szepnęła.
Oparła się o ścianę, sięgnęła do torby i podała Heńkowi colta. Odebrał go, po czym
raptem schylił się, ujął brzeg jej płaszcza i przyjrzał mu się uważnie.
Na samym dole widniała zgrabna, okrągła wyrwa od kuli...
GDY wraz ze swoją nieszczęsną walizką dotarłem wreszcie na Szczygła, byłem kompletnie
"wykończony" - fizycznie i psychicznie. Nie miałem jednak ani chwili na odpoczynek,
musiałem natychmiast iść do "Wandy".
Bez uciążliwego bagażu było mi łatwiej przemknąć pomiędzy kordonami i patrolami,
jednakże sporo czasu upłynęło, zanim dostałem się na Poznańską, i - mocno spóźniony -
zastukałem z klatki schodowej w ścianę pokoju "Wandy".
Powitali mnie z "Pietrkiem" nieledwie jak "przybysza z tamtego świata". "Pietrek" co prawda
zaraz potem zaczął gderać, że strasznie późno i że możemy nie zdążyć, ale i w tym jego
burczeniu wyczuwało się ulgę, że nareszcie jestem.

background image

W chwilę potem wszyscy troje wychynęliśmy z bramy w pustą ulicę. Nie zdołałem nawet
opowiedzieć swoich rannych perypetii, stwierdziłem tylko, że lepiej będzie iść piechotą, bo
dziś szczególnie wyciągają z tramwajów. Zresztą nie było tak znów daleko.
Bilety w przedsprzedaży kupowało się na ulicy Foksal. Normalnie odległość z Poznańskiej na
Foksal można przebyć w dwadzieścia minut. Tym razem jednak droga zabrała nam prawie
godzinę. Nie mogliśmy przedostać się przez Aleje koło dworca. Udało nam się je przejść
dopiero przy Nowym Świecie. Przed nami już tylko kilka kroków do ulicy Foksal, gdzie
powinno być spokojniej. Nieprzyjemne napięcie, suchość w gardle i dziwny ucisk w
skroniach zaczynają ustępować. "Wanda" wzięła mnie pod rękę, uśmiechnęliśmy się
do siebie z ulgą. Skręcamy w Foksal i nagle serce znów skacze do gardła... Naprzeciw nas
wyrasta trzech esesmanów. Jeden z nich chwiejnym krokiem wysuwa się do przodu i krzyczy:
- Halt! Polizei!
Stajemy jak wryci. ,,Wanda" sięga do torebki, "Pietrek" schyla się - w cholewie buta ma
zatknięty pistolet. Ja sam wolnym ruchem sięgam za pazuchę...
W tym samym momencie esesman - ten, co to ryknął na nas - zatoczył się i z pijacką czkawką
wymamrotał:
- Bitte feuer! - w palcach wyciągniętej łapy tkwił papieros...
Więc to miał być tylko "żart"!... "Pietrek" wyciąga zapałki, podaje mu ognia, a potem cedzi
przez zęby:
- Masz szczęście, sukinsynu! Jeszcze chwilka i drogo by was ten ogień kosztował!...
Tarasowali nam drogę, bo z kolei niezdarnie przypalali dwaj pozostali, równie pijani
esesmani. Potem ryknąwszy chóralnie jakąś "pieśń" ominęli nas i poszli przed siebie...
Po takim intermezzo kupowanie biletów, choć związane z irytującym czekaniem na Wandę, i
późniejsze przedostawanie się na Bracką było już właściwie fraszką...

NA BRACKIEJ, w suterynie domu koło Braci Jabłkowskich mieściła się niewielka
restauracja. "Odkrył" ją "Tadek". Wchodziło się od ulicy po kilku wydeptanych schodkach. Z
wnętrza można było od biedy dojrzeć, co dzieje się na ulicy. Tak się składało, że naloty
żandarmerii na ogół omijały tę jadłodajnię. Miała też inną dobrą stronę - było tu bardzo tanio,
prawie jak w punktach RGO - i w przeciwieństwie do "Gospody Warszawskiej" - był to
skromny, przez Niemców nie nawiedzany lokal. A dziś, z naszym bagażem, niezbyt
bezpiecznie byłoby się w "Gospodzie" pokazać.
"Kazik" czekał już na nas przy stoliku. Przysiadamy się, "Wanda" szeptem relacjonuje, co
załatwiliśmy. Widzę, że "Kazik" słucha, ale jakby machinalnie. Zamawiamy obiad - zawsze
jeden z nas robił to za wszystkich. Gdy podeszła kelnerka, proszę o cztery obiady. Ale tym
razem, wbrew zwyczajowi odezwał się "Kazik".
- Dla mnie pani pozwoli podwójną porcję drugiego.
- Czyżbyś, Kazik, czuł niedosyt wrażeń, że trzeba ci podwójnych doznań kulinarnych? -
żartobliwie zagadnęła "Wanda".
Spojrzeliśmy na "Kazika" - na ogół humor mu dopisywał, spodziewaliśmy się ciętej
odpowiedzi. Tymczasem jednak spoważniał, zamyślił się i z żałosnym jakimś uśmiechem
powiedział:
- Cóż, żałujecie mi ostatniego posiłku? Głupio nam się zrobiło. Było to tak zaskakujące, tak
niepodobne do "Kazika"... Zapadło pełne zakłopotania milczenie. Przerwało je dopiero
nadejście "Jacka" i "Tadka". Obaj wpadli tylko na chwilę. Zostawili nam dwie walizki i zaraz
potem wyszli. Jedna była przeznaczona dla "Wiktora" z "Wygą", druga - dla "Wandy" z
"Pietrkiem". Naszą walizkę "Kazik" przyniósł sam. Wszystkie trzy nowiutkie, z metalowymi
okuciami. W każdej pod rączką mały otworek zakryty papierową klapką w kolorze walizki.
Wybuch powodowało nalanie przez tenże otworek kwasu siarkowego, od którego zapalał się
lont. Lontem tym połączonych było dziesięć naboi do granatników. Blisko osiem kilogramów

background image

materiału wybuchowego w każdej z walizek - to nie mało! Jako opóźniacza użyto bibuły -
wybuch powinien nastąpić po sześciu - ośmiu minutach.
Po wyjściu "Jacka" i "Tadka" zostaliśmy znów we czwórkę. "Kazik" był wciąż jakiś
zasępiony i małomówny, co mu się raczej rzadko zdarzało. Martwiło mnie to bardzo.
Niedobry taki nastrój przed akcją...
Lecz, jakby otrząsnąwszy się z tego nastroju, "Kazik" sam przerwał milczenie. Przypomniał
realia, a więc że akcja jest sprzężona i że należy wykonać ją z maksymalną punktualnością.
Chodziło tu i o bezpieczeństwo, i o wzmożenie efektu. Wszyscy sprawdziliśmy zegarki.
"Pietrek" miał wątpliwości, czy z wejściem do kin nie będzie kłopotu. Uważał, że ubiory
nasze są nieodpowiednie. Nie mylił się w tym tak bardzo, ale my uważaliśmy, że przesadza.
"Kazik" nie wtrącał się do rozmowy, ale w "pewnym momencie ni stąd ni zowąd
zawyrokował, że na akcję bierze ze sobą "Pietrka", a w ogóle to wejdzie do kina sam,
"Pietrka" zaś zostawi w obstawie na zewnątrz. Wywracało to cały dotychczasowy plan.
Z "Kazikiem" miałem iść ja i zgodnie z ustaleniem wchodzić mieliśmy na widownię we
dwóch. Przypomniałem mu to. Lecz on, który na ogół nigdy nie używał argumentu "rozkaz",
tym razem przeciął dyskusję. Mimo "oficjalnego tonu służbowego" byłbym jeszcze
oponował, ale właśnie nadszedł "Wyga",
Mało go wtedy jeszcze znałem. Sprawiał wrażenie człowieka nader opanowanego,
brawurowego, ale w tej jego postawie wyczuwało się jakby determinację. Teraz zbliżył się do
nas spokojny i .uśmiechnięty. Każdemu serdecznie uścisnął dłoń i ze słowami: "Nie
przerywajcie jedzenia, ja zaraz uciekam" - przysiadł się do nas. "Wanda" dyskretnie
podsunęła mu walizkę i sprawdziwszy, czy daje mu właściwe - wręczyła bilety. A że był już i
tak spóźniony na spotkanie z "Wiktorem", zaraz rzeczywiście pożegnał się i wyszedł,, od
drzwi tylko jeszcze mrugnął ku nam wesoło.
Ledwie "Wyga" zniknął za drzwiami, wróciłem do przerwanego sporu z "Kazikiem".
- Nie mogę się z tobą zgodzić, Kazik. Przypominam raz jeszcze, że to mnie Wiktor
wyznaczył. Idę z tobą i koniec! Nie było też mowy o tym, żeby któryś zostawał i przed
kinem. Mowa była natomiast o tym, że wchodzimy - ostatni wyraz podkreśliłem - razem!
- A ja przypominam, i to po raz ostatni, że jestem zastępcą dowódcy i taki jest mój rozkaz!
Ty idziesz z Wandą!
Cóż było robić? Nigdy dotąd "Kazik" nie używał takiego tonu między nami. O co jemu w
ogóle chodzi? Dlaczego chce wchodzić sam? Co go gnębi?
Chciałbym go o to wszystko po przyjacielsku spytać, ale teraz na to nie pora, nie miejsce.
"Nic - myślę - pogadamy w domu".
Dawno już skończyliśmy jedzenie. Patrzę na zegarek - już czas na nas.
Chwytamy walizki, wychodzimy.
Już na ulicy "Wanda" proponuje, żebyśmy najpierw odprowadzili "Kazika" z "Pietrkiem", a
potem dopiero poszli do "naszego" kina. Skwapliwie przytakuję. To zresztą nam po drodze -
Bracką na Plac Trzech Krzyży, a dalej może Mokotowską. Idziemy wszyscy obok siebie,
zajmując całą szerokość chodnika. Ludzi mało i to przeważnie pewnie Niemcy albo
volksdeutsche. Polacy kryją się po domach.
Ale oto i plac Trzech Krzyży. Przed kinem "Apollo" niecodzienny ruch. Niechybnie jakaś
hitlerowska gala...
Wymieniamy ostatnie spojrzenia, ostatni uścisk dłoni.
- Cześć Kazik! Cześć Pietrek!
Teraz sami na Marszałkowską. Musimy się śpieszyć.

W CAFFE-MOCCA jest gwarnie i tłoczno - lokal jur Deutsche erlaubt. "Wiktor" małymi
łyczkami sączy kawę. Prawdziwa kawa to w Warszawie rzadkość. Delektuje się jej aromatem.

background image

Lecz wciąż spogląda to na zegarek, to na drzwi - "Wygi" nie ma. Mają niby jeszcze czas, ale
mogło się coś stać...
Ostatni łyk kawy. Długo smakuje go w ustach. Nie zauważył nawet, kiedy wszedł "Wyga".
Ocknął się na jego głos. Mało już właściwie czasu, zbliża się piąta. Proponuje jednak
"Wydze" kawę. Jest taka dobra! "Wyga" odmawia i ze zdumieniem patrzy na "Wiktora". "Ten
ma stalowe nerwy - w takiej chwili pamiętać jeszcze o kawie dla mnie!"
Wychodzą. Zimny wiatr uderza w twarz już za progiem. Brr! Ale zimno...

GODZINA AKCJI się zbliża, a "Jacek" i "Tadek" nie rozstrzygnęli sporu, każdy obstaje przy
swoim.
- Stanowczo nie ma sensu, żebyś ze mną szedł - "Jacek" jest wyraźnie zdenerwowany. - Nie
znasz dostatecznie języka, będziesz mi tylko przeszkadzał!
- Postanowione, że idziemy parami.
- Wszystko omawiane było na chybcika. To nie są obowiązujące rozkazy. Może zresztą dla
nich, w kinach, ale "Mitropa" to co innego. Ja to widzę inaczej. Mówię ci, Zyg, nie ma
najmniejszego sensu, żebyś szedł ze mną. Będę się czuł skrępowany twoją obecnością.
Ten ostatni argument jest dość przekonywający. Rzeczywiście "Tadek" nie dość zna język i
rola jego sprowadziłaby się do ubezpieczania. Ale to przecież też ważne, bo co dwa pistolety -
to nie jeden.
- Franek, a moja świadomość? - raz jeszcze usiłuje przekonać przyjaciela. - No, gdyby coś się
przytrafiło - bylibyśmy przynajmniej we dwóch. Muszę iść z tobą!
- Zyg! Wydaje mi się, że rozumuję logicznie. Mnie nikt o nic nie będzie podejrzewał.
Podejrzane może być tylko to, że ty nie potrafisz rozmówić się tak swobodnie
jak ja, czy odpowiedzieć na ewentualne pytania. A z tym trzeba się liczyć.
Ostatecznie "Tadek" ustępuje.
- Skoro się upierasz...
"Jacek" odetchnął z ulgą. "No, przynajmniej teraz mam gwarancję, że Zygowi nic się nie
stanie. To dobrze, z zupełnie innym poczuciem iść będę do "Mitropy". A Zyg taki poczciwy!
Ta nasza robota w ogóle nie dla niego. Trzeba by go oszczędzać. Kiedy pomyślę, jaki to
utalentowany malarz, ile ma jeszcze do powiedzenia... Absurdalne są te nasze konieczności..."
Sam "Jacek" jest spokojny. Ma jeszcze trochę czasu. Postanawia trochę odpocząć i wyjść tak,
żeby móc zdążyć piechotą...

Z CAFE-MOCCA na Helgolandstrasse - tak nazwali Niemcy Złotą - jest niedaleko. "Wiktor"
i "Wyga" idą wolnym krokiem. Gdyby nie atmosfera grozy, która trzeci już dzień nęka
miasto, pomyśleć by można, że właśnie wyszli na wieczorny spacer, ot tak, bez celu. Z
Marszałkowskiej skręcili i znaleźli się w tłumie spieszących do kina. Wokół słychać
niemiecki szwargot. U boku wyświeżonych oficerów roześmiane kobiety. Mija ich właśnie
jakiś hauptmann. Sprężysty krok, sztywna sylwetka, na policzku wąska szrama. "Junkier -
myśli "Wiktor". - Zawodowiec".
Przed kinami zrobił się mały zator. "Wiktor" nieznacznie przytrzymał "Wygę" za łokieć.
Przepuszczają paru oficerów z damami, wchodzą tuż za grupką esesmanów. Ci głośno
rozmawiają ze sobą - nie krępują się wcale, są przecież między swymi! "Wiktor" łapie słowa:
- Verfluchte Polacken! Ile się trzeba namęczyć, żeby to bydło zmusić do posłuszeństwa...

TYM RAZEM walizkę niesie "Wanda". Jest już bardzo późno. Trudno jej za mną nadążyć.
Na Marszałkowskiej pod numerem ósmym mieści się "Kamerspiel-Licht-Theater" - "nasze"
kino. Wreszcie stajemy przed nim. Dziwnie tu pusto. No tak, seans już się rozpoczął. W hallu
tylko jeszcze paru zapóźnionych esesmanów, jakiś żołnierz, jakiś oficer. Kasa już nieczynna.

background image

Film widać ma powodzenie. Czuję się diablo nieswojo. Wydaje mi się, że wszystkie oczy
zwrócone będą na mnie. Głęboko wciągam powietrze...
Biorę od "Wandy" walizkę. Podchodzimy do biletera. Ten patrzy na nas podejrzliwie.
"Wanda" z uśmiechem podaje mu bilety i w pięknej niemczyźnie pyta, czy dawno zaczął się
seans. Przeświadczony, że ma do czynienia z rodowitą Niemką, odpowiada, że dopiero idzie
kronika, i skłoniwszy się, zwraca bilety. Twarz jego przybiera normalny, obojętny wyraz, z
przylepionym sztucznym półuśmiechem.
Wchodzimy na widownię. Na sali jeszcze dość widno. Światła są na wpół tylko wygaszone. Z
ekranu bije biel śniegu - pewnie dodatek z frontu wschodniego. Rozglądamy się, gdzie by tu
się usadowić. Sala jest niewielka. Równocześnie prawie oboje zwracamy uwagę na dwa
wolne miejsca w rzędzie pod balkonem - tuż koło przejścia. Schyleni przedostajemy się tam,
przepraszając siedzących. Staram się najuprzejmiej i prawidłowo wymawiać wyuczone:
verzeihen Sie. Ostatecznie lokujemy się na krzesłach. Porozumiewamy się wzrokiem -
miejsca są jak wymarzone, łatwo z nich będzie się wycofać. Wokół pełno "zielonych". Lepiej
nie patrzeć - jesteśmy jak wśród stada wilków...
Akcja jest ustalona na godzinę 17.30. Mamy jeszcze trochę czasu. Walizeczka jest pod moimi
nogami. Poprawiam się na krześle. Przyćmione dotąd światła - gasną. Na sali robi się zupełnie
ciemno. Początek filmu...

PUNKTUALNIE o piątej "Jacek" znalazł się na dworcu. Wyglądał jak typowy podróżny.
Miał ze sobą małą, zgrabną walizkę, z kieszeni palta wystawał plik gazet. Uważny obserwator
natychmiast doszedłby do wniosku, że ów podróżny jest Niemcem, a przy tym gorliwym
czytelnikiem prasy oficjalnej. Na drogę zaopatrzył się bowiem i w "Deutsche Allgemeine", i
w "Völkischer Beobachter", miał nawet "Warschauer Zeitung"...

Nie oglądając się "Jacek" idzie wprost do restauracji. Na drzwiach widnieje wywieszka: Nur
fur Deutsche. Gdyby się jednak obejrzał, zwróciłby zapewne uwagę na to, że od kasy
dworcowej odszedł właśnie jakiś człowiek, który skrywszy się za tablicą z rozkładem jazdy
uważnie śledził jego poczynania.
Sala restauracyjna jest rzęsiście oświetlona. "Jacek" mruży oczy. Przejście wprost z ulicy,
gdzie obowiązuje wojenne zaciemnienie, do owej sali - jest przejściem jakby w inny świat.
Szybko opanował się. Oczy, nawykłe już do światła, stają się znów ostre, bystre, penetrujące.
Wolnym krokiem przemierza salę. Wybiera stolik z dala od bufetu. Siedzi przy nim samotnie
major Wehrmachtu, Major jest zatopiony w lekturze "Stürmera". Widocznie członek NSDAP.
Monokl i sygnet na palcu. Major przerywa czytanie, słysząc nad sobą nagłe:

- Heil Hitler!
Podnosi wzrok. Przed nim stoi wysoki blondyn z ręką wyciągniętą w partyjnym
pozdrowieniu. Major pręży się i "hajluje".
- Verzeihen Sie, Herr Major! Darf ich Platz nehmen?
- Jawohl. Bitte.
Major zmierzył przybyłego wzrokiem i powrócił do przerwanej lektury. Choć właściwie nie
czyta, już, ale chce się w ten sposób odgrodzić od przygodnego towarzystwa. Bardzo nie lubi
przygodnych znajomości. Zawsze tak wda się w rozmowę, a major unika kontaktów z
nieznajomymi, i to spoza swojej sfery. Jeszcze teraz, gdy ta hołota doszła do władzy...
Spojrzenie na zegar wiszący po przeciwległej stronie przypomina mu, że właściwie można by
już wykupić bilet.
- Jeśli pan tak uprzejmy, proszę spojrzeć na moje walizki. Zaraz wracam, kupię tylko bilet.
- Ależ, panie majorze, proszę się nie krępować.
- Danke - sucho ucina major.
"Nawet uprzejmy ten cywil - myśli major. - Pewnie jakiś mydłek z administracji. Młody i nie
na froncie - musi mieć dobre plecy. I ten znaczek noszony tak ostentacyjnie! Prostak!"

background image

"Cywil" tymczasem głowił się, jakby tu dyskretnie wlać kwas do otworu walizki. Skądinąd
udało mu się z tym majorem - wyjątkowy milczek i w dodatku odgradza się gazetą.
W tej chwili podchodzi kelner, aby przyjąć zamówienie.
- Ein Bier, bitte!
Kelner po chwili wrócił, stawiając potężny kufel. "Jacek" solidnie pociągnął doskonałego
zresztą piwa, gdy w drzwiach sali ukazał się powracający major. "Jacek" zauważył go z
daleka. Nie było już zresztą sensu zwlekać. Szybko pochylił się nad walizką i wlał w otwór
całą zawartość flaszeczki. Kiedy major siadł, dziękując mu sztywno za opiekę nad bagażem,
"Jacek" skłonił się i poprosił o wzajemną przysługę. Major skinął głową. "Jacek" dokończył
jeszcze piwa, wstał, zapiął się starannie i statecznym krokiem, jakby jeszcze miał dużo czasu,
skierował się ku drzwiom. W hallu dworca przystanął, wsłuchując się w odgłosy z restauracji.
Był tym nader zaabsorbowany i znów uszło jego, uwagi, że obserwujący go z dala jegomość
teraz opuścił swoje stanowisko przy rozkładzie jazdy i spiesznym krokiem wyszedł na ulicę...
Tajemniczym panem był oczywiście "Tadek", który postanowił choćby z daleka czuwać nad
"Jackiem". Nic mu więc nie mówiąc, udał się na dworzec i tkwił tu przez cały ten czas.
Wyszedł dopiero teraz, uznawszy, że "Jacek" jest już poza niebezpieczeństwem.
W chwilę po nim i "Jacek" znalazł się na ulicy. Lecz nie odchodził - czekał na wynik!
Trzeba było jego stalowych nerwów, ażeby tak czekać przed dworcem pełne pół godziny.
Różne już myśli przychodziły do głowy. "Może walizka przewróciła się i kwas się wylał?
Może znów niewypał?"
Korciło go, żeby wejść tam i sprawdzić.
Kiedy już dojrzało w nim postanowienie, aby wrócić na salę - potężny wybuch wstrząsnął
powietrzem. Posypały się szyby...

"WIKTOR" z "Wygą" szybko zbiegli po schodach. Z dolnego hallu parterowego wiodło na
widownię troje drzwi. Weszli środkowymi, postanawiając usadowić się w pobliżu
zapasowego wyjścia. Tędy bowiem powinno się wychodzić w czasie seansu. Łatwo znaleźli
miejsca. "Wyga" siadając potrącił przez nieuwagę sąsiada. Ten zareagował ostro, a kiedy
odwrócił się do "Wygi" - zionął odeń odór alkoholu. "Wiktor", świadom tego, że wszelka
utarczka słowna może niepotrzebnie ściągnąć na nich uwagę, całym ciałem przechylił się w
stronę podpitego i władczym tonem, prosto w ucho nakazał:
- Ruhe!
Niemiec skulił się i posłusznie zamilkł.
- Pewno "foks" - szepnął do "Wiktora" "Wyga" - od razu przycichł.
Jak było umówione, "Wyga" postawił walizkę po stronie "Wiktora". Jego już zadaniem
będzie nalanie kwasu. "Wiktor" przysunął ją sobie pod rękę i czekał wyznaczonego czasu.
Szła kronika - jakieś działania. Wehrmachtu na froncie wschodnim, potem dekoracja
dowódcy okrętu podwodnego, który na Atlantyku zatopił ileś tam statków alianckich. Dopiero
gdy zaczął się właściwy film, "Wiktor" wziął się do dzieła. Niełatwo było, cały czas udając,
że patrzy się na ekran, tak manipulować w ciemności, aby wlać całą zawartość buteleczki w
niewielki otwór, nie tracąc przy tym ani kropli. Aż cały spotniał w swoim ciepłym futrze! No,
nareszcie!
"Wyga", zapatrzony w ekran - od trzech lat nie był w kinie" - początkowo nie zwrócił uwagi
na szturchnięcie "Wiktora". Zdjął tylko łokieć z oparcia i poprawiwszy się w krześle - nadal
śledził film. Zareagował dopiero na powtórne, niecierpliwe już szarpnięcie, zbyt żywo nawet
zrywając się z miejsca...
Bileterka - zobaczywszy, że dwóch panów wstało, by przedostać się do wyjścia - (podeszła i
usłużnie oświetlając drogę latarką poprowadziła ich za sobą. Przy samych już drzwiach cicho
poinformowała:
- Die Toilette ist rechts, bitte...

background image


"WANDA" daje mi znak. Sprawdzam godzinę na zegarku. Tak, zbliża się 17.30. "Wiktor"
.położył szczególny nacisk na to, żeby wlać całą zawartość buteleczki. Jak to zrobić, patrząc
równocześnie na film? Ekran wysoko, głowa zadarta, a ja muszę trafić w niewielki otworek
pod rączką walizki stojącej u moich nóg. Jeszcze minuta, czas nagli. Muszę już nalewać!
Przyszło mi do głowy, żeby lać po palcu. Przytykam czubek wskazującego palca lewej ręki
do brzegu otworu i, zgarbiwszy się lekko, powoli przechylam buteleczkę.
Żrący, stężony kwas boleśnie parzy palec... Nalałem. Kwas zaczyna już działać.
Opóźniacz obliczony jest na 6-8 minut. Ale czy na pewno mamy tyle czasu?
Zaczynam gorączkowo myśleć nad sposobem wydostania się. Nie będzie to łatwe - nasze
wejście po rozpoczęciu seansu raz już zwróciło uwagę. Wychodząc teraz wydamy się mocno
.podejrzani. Zostać - niechybna śmierć! Za parę minut walizka wybuchnie!...
Spokój! Tylko bez paniki! Trzeba wstać i wyjść... Wstać uważnie, żeby nie potrącić walizki i
czym prędzej, pod jakimś pretekstem umożliwić wycofanie się nas obojga... Czy nikt nie
dojrzy walizki? Jak sprawić, żeby jej nie odkryli?... Zerkam na walizkę. Okucia przeraźliwie
błyszczą! Łapię spojrzenie "Wandy". I ona oczyma wskazuje mi te przeklęte okucia...
Najostrożniej jak umiem, nogą, centymetr po centymetrze cofam walizkę do tyłu. Teraz tylko
jej nie przewrócić! Wspieram się na dłoniach, żeby wstać. Ach, jak boli ten palec! Zaraz...
No, tak... Mam (pomysł! Będę symulował ból zębów! To zwróci uwagę na mnie, na moją
twarz!
Łapię się za policzek i zaczynam pojękiwać. "Wanda" zrozumiała - niby to próbuje mnie
uciszyć. Ale ja jęczę coraz głośniej. Wokół nas psykanie. Herr Oberst obok mruknął coś z
niezadowoleniem. Wstaję więc i wołam na "Wandę": - Gretchen, komm!
Ona niby próbuje jeszcze oponować, ale ja, jęcząc i wywracając oczami, powtarzam z uporem
swoje komm, komm i chwiejnym krokiem kieruję się do wyjścia. Wsparłem się o kolumnę
podpierającą balkon i obejrzałem za "Wandą". Siedziała jeszcze! Teraz już nie ma żartów!
Dlaczego ona nie wstaje?... Nareszcie zdecydowała się...
Wszystko to łącznie trwało może z minutę, ale dla mnie nieskończenie długo!
"Wanda" swobodnie wsuwa mi rękę pod ramię i pocieszając prowadzi do drzwi. Jak dobrze
jest mieć już te drzwi za, sobą! Przyspieszamy nieco kroku. Odległość do wyjścia jest
niemała. W wąskim przejściu natykamy się na żandarma. Ten coś do nas zagaduje... Jęknąłem
jednak tak niedwuznacznie, że czym prędzej usunął się przepuszczając nas. Och! Skończyć
już z tą maskaradą!
Od ulicy dzieli nas już kilka kroków. Przebywamy je wolno, spokojnie...
Tuż po naszym wyjściu potężna detonacja wstrząsa gmachem. Rzucamy się do ucieczki! Za
nami rozpętało się istne piekło!
Dobiegamy do placu Unii. Potem na przełaj, do Chocimskiej! Strzelaninę, krzyki słychać
jeszcze tutaj...
Zmachani niezmiernie, ale pełni satysfakcji, dobijamy do mieszkania Kotlickich. Tu w
napięciu czekali na nas gospodarze, "Krystyna" i... "Zosia". Już od progu wszyscy naraz
wołają: "Słyszeliśmy!". Nie wiem, z kim wpierw, a z kim potem się całowałem, kto mnie
obejmował i ściskał. W każdym razie radość była bezgraniczna, zapanowała ogólna euforia.
Nawet odsapnąć nam nie dali:
- Opowiadajcie!...
Noc tę spędzić miałem jednak gdzie indziej. Właściwie powinienem był jechać na Pragę, ale
"Wanda" kategorycznie sprzeciwiła się temu, bojąc się mojej przeprawy przez całe miasto.
Pożegnawszy więc Halinę i Henryka powędrowaliśmy wraz z "Krystyną", "Wandą" i "Zosią"
na Dolną.
Dotarliśmy na miejsce przed samą godziną policyjną. Mały Rysio dawno już spał. W
mieszkaniu było cicho, jasno, ciepło. Zaraz napełniliśmy je gwarem. Tu dopiero nastąpiło

background image

właściwe odprężenie. "Loda" nakryła do kolacji w kuchence. Siedliśmy wszyscy ciasno
wokół małego stołu. Naprzeciw mnie znalazła się "Zosia", której na dobre przyjrzeć mogłem
się właściwie dopiero teraz. "Krystyna" z właściwą sobie zręcznością szykowała kanapki.
Heniek z dobrotliwym uśmiechem domagał się jak najwierniejszej relacji i gładził "Wandę"
po włosach niby małe dziecko. Jak dobrze było mi w tym gronie! Ogarnęła nas wszystkich
nienaturalna wesołość...
Jak siedliśmy wieczorem, tak wstaliśmy od stołu dopiero rankiem. Przegadaliśmy całą noc...
Może po raz ostatni dane mi było wówczas przeżywać stan podobnej błogości i beztroski, nie
zakłóconej jeszcze wielkim cierpieniem... Radość, jaką odczuwaliśmy tego wieczoru, była
radością czasu wojny. Szczególna jej miara, szczególne zrodziły ją satysfakcje.
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jaką wieść przyniesie następny dzień...

KINO "NAPOLEON", zbudowane tuż przed wojną, było jednym z ładniejszych kin
Warszawy. Mieściło się na placu Trzech Krzyży, w nowoczesnym gmachu, postawionym
przez towarzystwo ubezpieczeniowe "Prudential" - to samo, którego szesnastopiętrowy
"drapacz chmur" na placu Napoleona tworzył charakterystyczny akcent przedwojennej
Warszawy. Towarzystwo "Prudential" widać szczególną sympatią darzyło Napoleona... Hitler
jednak zdecydowanie mniejszą atencją otaczał pamięć "geniusza wojny", więc po wkroczeniu
Niemców do Warszawy kino zostało czym prędzej przemianowane na "Apollo", stając się
przybytkiem X muzy przeznaczonym wyłącznie dla "panów i władców". Tu wyświetlano
najnowsze filmy hitlerowskie, tu nader częstymi gośćmi byli bonzowie z aparatu
okupacyjnego. Tu wreszcie z okazji każdej premiery urządzano rodzaj gali - parteitagu, na
miarę oczywiście prowincjonalną.
Tym razem jednak chodziło już o premierę w skali Reichu. Kino "Apollo" spotkał niezwykły
zaszczyt. Na jego to ekranie odbyć się miała prapremiera filmu "Die Entlassung",
traktującego o dziele i życiu "żelaznego kanclerza". Wybór miejsca lansującego film o
Bismarcku był dla ducha propagandy Goebbelsa niejako symboliczny.
Herr Ewald Golombiewsky, aktualny dyrektor kina, reichsdeutsch i zażarty hitlerowiec - był
ogromnie podniecony. Dnia tego, 17 stycznia 1943 r., prapremierę w jego przybytku
uświetnić miał swą obecnością sam generał Ludwik Fischer, gubernator Distfikt Warschau, a
także przybyli z Berlina artyści - Zarah Leander, die erste Damę hitlerowskiego filmu, oraz
niemniej znakomity gwiazdor - Wiktor de Kowa.
Dyrektor Golombiewsky dwoił się i troił, aby wszystko "grało". Całe kino wypucowano
niemal do blasku, wszędzie, gdzie się dało, zawieszono girlandy, ustawiono kwiaty...

DOCHODZIŁA godzina siedemnasta. Od kilkunastu już minut zajeżdżały przed kino
"Apollo" jedna za drugą limuzyny. Ale wciąż jeszcze czekano, bo pierwsze rzędy świeciły
pustką, a dyrektor Golombiewsky murem tkwił na podeście.
Młody człowiek, który właśnie wszedł na widownię, nie znał przyczyny wyjątkowego,
galowego przybrania kina. Żeby nie zwracać na siebie uwagi, wsunął się w małą niszę
ostatniego rzędu. Nie mógł wiedzieć, że Herr Direktor cierpi na chorobę symetrii i przy nie
zapełnionej widowni to właśnie zwróci uwagę...
Lustrując widownię, bileterka Karolina Głąb zauważyła w małej niszy o czterech fotelikach
owego młodego człowieka, zatopionego w lekturze gazety. Pokazując go koleżance szepnęła,
że dostaną za niego "ochrzan" - dyrektor nie tolerował dowolności w wyborze miejsc...
Odbyło się już powitanie "gwiazd", seans dawno powinien się 'był rozpocząć, lecz ciągle
zwlekano. Nagle na podeście pojawił się krępy blondyn w stalowym skórzanym płaszczu. Nie
dostrzegając wcale wyprężonego na baczność, podnoszącego w hitlerowskim pozdrowieniu
rękę dyrektora - zbiegł ze schodków, ciągnąc za sobą sznur oficerów i cywili. W trzech

background image

susach dyrektor był na dole i zgięty w pałąk poprowadził go ceremonialnie ku
czerwonowłosej piękności w pierwszym rzędzie.
Ów krępy blondyn był panem życia i śmierci w mieście. Nazywał się Ludwik Fischer.
Film już się zaczął. Na ekranie, przy dźwiękach marsza żałobnego sunęła właśnie laweta ze
zwłokami Wilhelma I, kiedy człowiek z ostatniego rzędu wstał i po omacku zaczął szukać
drogi. Zauważywszy to, bileterka owa podbiegła i poprowadziła go do drzwi. Potem
domyślnie wskazała, którędy do toalety. Ale on poszedł w przeciwnym kierunku. Zawołała za
nim:
- Sie gehen jalsch, bitte links!
Człowiek nawet nie odwrócił się. Zaczął wchodzić po schodach w kierunku wyjścia. Nagle
jakiś żołnierz z impetem pchnął drzwi, wyskoczył jak z procy na środek hallu i wrzasnął:
- Haltet ihn! Ein polnischer Bandit!
"Bandyta" zaczął uciekać, lecz wpadł prosto na zbiegającego Golombiewsky'ego. Huknęły
strzały. Dyrektor jęknął - Gott! - i w tej chwili obaj stoczyli się ze schodów. Zamachowiec
błyskawicznie poderwał się i uskoczył w bok, w uchylone drzwi dyrektorskiego gabinetu...
Dyrektor zaś leżał na ziemi bez ruchu. Żył i nawet nic mu się nie stało. Jedna kula odstrzeliła
koniec ucha, druga drasnęła go lekko w ramię. Kiedy po chwili gramolił się z ziemi, żołnierz,
który stał cały czas nad nim i trząsł się jak paralityk, nagle odzyskał mowę i wybełkotał:
- Herr Direktor, tam na sali jest bomba.
Herr Golombiewsky zbladł. Przez moment stracił głowę, ale zaraz opanował się i kazał
żołnierzowi pędem sprowadzić pomoc z górnej poczekalni, gdzie wielu oficerów i żołnierzy
czekało na następny seans.
Potem sam wszedł na salę i obwieścił:
- Meine Damen und Herren. Przed chwilą był tu na sali polski bandyta, lecz został już
unieszkodliwiony...
Na widowni wybuchła panika. Na wieść, że właśnie tutaj, do tego przybytku germańskiej
kultury, zakradł się groźny zamachowiec - "nadludzie" tłumnie rzucili się do wyjść, tratując
się nawzajem, dusząc i krzycząc. Tumult ten powiększył się jeszcze, gdy hallem, do którego
wylała się cała ta skłębiona masa, wstrząsnął nagle wybuch granatu. Niemcy rzucili się
szturmem na schody chcąc wydostać się na ulicę. Ale było to już niemożliwe. Dygnitarze z
Fischerem na czele zdołali chyłkiem umknąć. Cały gmach został otoczony gęstym kordonem
SS i policji - nikogo nie wypuszczano. Jakiś wyższy oficer Wehrmachtu stanął na ladzie
bufetu i krzyczał ochryple, że niebezpieczeństwo już minęło.
- Ludzie! Idźcie na widownię! Tu możecie zginąć. Bandyta ma przy sobie granaty!
Zrobił się niesamowity tumult. Jedni pchali się z powrotem na widownię, inni usiłowali
wydostać się na górę. Wybuchy powtarzały się. Dopiero po 40 minutach zapanowała nagle
cisza.
Kiedy żandarmi i esesmani zdecydowali się przekroczyć próg gabinetu, zamachowiec już nie
żył...

TAK UTRWALIŁY SIĘ wydarzenia owego dnia w pamięci ich naocznego świadka. Po
latach pani Karolina Głąb - wówczas bileterka, o której była tu mowa - opisała je w
obszernym artykule. Relacja naocznego świadka obowiązuje. Lecz że pamięć nie rejestruje
precyzyjnie, po latach siedemnastu mogły wkraść się nieścisłości.
Oto, co zapamiętałem ja z naszego ówczesnego rozpoznania, przeprowadzonego po
tragicznym wydarzeniu, które zabrało nam "Kazika". Wejście "Kazika" na widownię zwróciło
uwagę, a kiedy zauważono, że pozostawił walizkę, jakieś podejrzenie kazało Niemcom
wezwać go do zatrzymania się. Nie posłuchał i z wyciągniętym pistoletem rzucił się do
wyjścia. Niestety, odwrót odcięła mu grupa żandarmów. Osaczony, wpadł do jakiegoś
pomieszczenia, skąd rzucił dwa granaty - tyle tylko bowiem miał - i strzelał do końca.

background image

Żandarmi rzucili się do ataku. "Kazik" nie usłuchał wezwania, aby się poddać. Kilkakrotnie
ranny, ostatnią kulą odebrał sobie życie.

NAZAJUTRZ łapanki ustały. Hitlerowcy cofnęli się. Byliśmy przekonani, że sprawił to nasz
odwet. Mieliśmy poczucie zwycięstwa. Lecz gorzkie to było zwycięstwo, zaprawione
tragizmem. Zabrakło "Kazika".
Zginął w ów pamiętny wieczór, sam, osaczony przez zgraję faszystów, aż po śmierć
nieugięty, wspaniały, wolny...
Znikły z ulic kordony. Warszawa odetchnęła. Wróciła do zwykłego trybu dni okupacyjnych. I
tylko 'niewielu znało cenę jej chwilowego spokoju.

NASZE ówczesne przekonanie o skuteczności akcji styczniowej nie było bezzasadne.
Twierdziliśmy, że fala łapanek przerwana została na skutek naszych akcji, że one to właśnie
sprawiły, iż okupant zaniechał - i to na szereg tygodni - terrorystycznych obław i wywózki z
Warszawy. Dobitne potwierdzenie tego uzyskać miałem dopiero po latach. Wśród
dokumentów hitlerowskich z owego czasu zachował się i taki, z którego wynika, że jeszcze
tego samego wieczora, 17 stycznia 1943 r., Fischer połączył się z generalnym gubernatorem,
Hansem Frankiem. Zameldował mu, że sam o mało nie padł ofiarą zamachu bombowego, że
w kinie "Kamerspiel-Licht-Theater" i w restauracji na Dworcu Głównym wybuchły bomby, i
że w trzecim kinie, "Helgoland", znaleziono niewypał. W związku z tymi faktami przerażony
Fischer kategorycznie zażądał cofnięcia rozkazów deportacyjnych, oznajmiając, że w
przeciwnym wypadku nie będzie w stanie zapewnić bezpieczeństwa w podległym mu
dystrykcie.
Frank niezwłocznie połączył się z Berlinem i w osobistej rozmowie z Himmlerem uzyskał
odwołanie akcji terrorystycznej na terenie Distrikt Warschau i doraźne częściowe "zelżenie
kursu" na terenie całej Guberni.
Jak wynika z tegoż dokumentu, Frank referując sprawę Himmlerowi podkreślał, że boi się, by
doprowadzeni do ostateczności Polacy nie posunęli się do jakiegoś szaleńczego zrywu, na
który on, generalny gubernator, nie zdołałby w tej chwili odpowiedzieć "z całą
bezwzględnością i surowością".

OSOBY BLIŻEJ ZWIĄZANE Z OPISANYMI W TYM TOMIKU WYDARZENIAMI

"ROMAN" - Roman Bogucki, "Suchy", "Jurek". Nauczyciel. Działacz KZMP, KPP. W
okresie okupacji działa początkowo w szeregach ZWW (Związku Walki Wyzwoleńczej), a
następnie, po powstaniu PPR, jest jednym z pierwszych członków partii na terenie Warszawy.
Wchodzi w skład warszawskiego sztabu Gwardii Ludowej. Jest dowódcą akcji na Cafe Club
dnia 24 października 1942. Ginie osaczony przez Niemców, walcząc do końca i ostatnią kulą
odbierając sobie życie - dnia 14 lutego 1943 roku.

"ANDRZEJ" - Stanisław Skrypij. Inżynier architekt, działacz komunistycznej organizacji
studenckiej "Życie". Uczestnik kampanii wrześniowej w 1939 r. Członek Stowarzyszenia
Przyjaciół ZSRR. W latach 1942-1943 był oficerem szkoleniowym GL, dowódcą Gwardii na
Żoliborzu. Bierze udział w akcji odebrania kontrybucji (KKO 30 listopada 1942). Wreszcie
zostaje dowódcą GL Okręg Warszawa. Aresztowany 17 maja, 29 maja 1943 r. rozstrzelany.

"STARY" - Franciszek Jóźwiak. Inne pseudonimy: "Franek", "Witold". Działacz KPP.
Długoletni więzień sanacji. W okresie okupacji członek Komitetu Centralnego PPR. Szef
Sztabu Głównego Gwardii Ludowej, a następnie Szef Sztabu Głównego Armii Lud.
Współorganizator i członek Krajowej Rady Narodowej.

background image


"WIKTOR" - Jan Strzeszewski. Inne pseudonimy: "Mecenas", "Inżynier", "Foka". Inżynier
architekt. Niegdyś bojowiec POW, oficer w korpusie Dowborai-Muśnickiego, rotmistrz I
Pułku Szwoleżerów, od 1927 roku komunista. W latach 1940-1941 należał do jednej z grup
komunistycznych na terenie Warszawy, a później do ZWW. Od 1942 był działaczem PPR i
organizatorem GL na terenie Okręgu Warszawa Miasto. Członek Sztabu Głównego GL.
Pierwszy dowódca grupy do zadań specjalnych Sztabu Głównego (Spec-Grupy). Organizator
i uczestnik szeregu głośnych akcji bojowych GL. Aresztowany 18 marca 1943 r. Ginie w
lochach gestapo.

"WANDA" - Niuta Tajtelbaum, "Wanda Witwicka". Studentka Uniwersytetu
Warszawskiego. Działaczka ZMSZ, KZM i "Życia". Współorganizatorka PPR i Gwardii
Ludowej na terenie getta warszawskiego. Partyzant GL. Członek Centralnej Spec-Grupy.
Oficer GL. Bierze udział w licznych akcjach zbrojnych na terenie Warszawy. Aresztowana 19
lipca 1943, umiera zamęczona w gestapo.

"BOLEK" - Gustaw Alef-Bolkowiak. Prawnik, działacz "Życia". Współorganizator Gwardii
Ludowej w getcie warszawskim. Dowódca Lewej Podmiejskiej GL. Dowódca Oddziału
Specjalnego AL Okręgu Lubelskiego.

"KRYSTYNA" - Izolda Kowalska-Kiryluk. Działaczka KZM, KPP. Członek Egzekutywy
Komitetu Warszawskiego PPR. Współorganizator Warszawskiej Rady Narodoiwej.
Sekretarz KW PPR.

"JACEK" - Franciszek Bartoszek. Artysta plastyk. Działacz KZM. Reprezentant grupy
plastyków "Czapka Frygijska". Jeden z organizatorów terenowych oddziałów GL, pod koniec
1942 jest zastępcą dowódcy Centralnej Spec-Grupy. Współorganizator i uczestnik szeregu
akcji zbrojnych na terenie Warszawy. Po śmierci "Wiktora" - dowódca Spec-Grupy. Ginie w
akcji bojowej 14 maja 1943.

"KAZIK" - Ładysław Buczyński, "Kazik Dębiak". Wybitny działacz młodzieżowy. Członek
KZM, współorganizator Organizacji Młodzieży Socjalistycznej "Spartakus" na terenie
Warszawy. Współredaktor pisma "Strzały". W roku 1941 organizuje pierwsze oddziały
partyzanckie w Podlaskiem. Po powstaniu GL jeden z pierwszych jej działaczy. Dowódca
podokręgu Biała Podlaska. Pod koniec 1942 zastępca dowódcy Centralnej Spec-Grupy.
Zginął w akcji bojowej 17 stycznia 1943.
"PIETREK" - Mirosław Krajewski. Medyk. Członek KZM, "Życia". Członek Spec-Grupy,
oficer Gwardii Ludowej. Jeden z dowódców bojowych ZWM. Dowódca drugiego zamachu na
Cafe Club w lipcu 1943. Po wyzwoleniu części kraju przerzucony na tyły wroga. Ginie w
partyzantce w 1944 roku.

"WYGA" - Jan Wyszyński. Z ramienia lewicowej organizacji młodzieży żydowskiej
"Haszomer Hacair", wchodzącej w skład ŻOB, był współorganizatorem walki getta
warszawskiego. Członek Centralnej Spec-Grupy Gwardii Ludowej. Oficer GL. Uczestnik
szeregu akcji zbrojnych GL na terenie Warszawy. Ginie latem 1943.

"STACH" - August Lange, "Gruby Stach". Członek KPP. Porucznik hiszpańskiej armii
republikańskiej, dowódca kompanii w batalionie im. Mickiewicza. Dowódca drugiego
oddziału Gwardii Ludowej. Pierwszy dowódca Okręgu Radomsko-Kieleckiego. Członek
Sztabu Głównego. Delegat Sztabu do Centralnej Spec-Grupy. Dowódca Obwodu GL, w

background image

skład którego wchodziły okręgi Łódź Miasto, Łódź Podmiejska, Płock, Poznań.
Aresztowany w maju 1943 ginie z rąk okupanta.

"TADEK" - Zygmunt Bobowski. Artysta plastyk. Reprezentant grupy plastyków "Czapka
Frygijska". Członek Centralnej Spec-Grupy. Oficer GL. Po śmierci Wiktora zastępca
dowódcy Spec-Grupy. Uczestnik szeregu akcji zbrojnych na terenie Warszawy. Ginie w
akcji bojowej 14 maja 1943.

"JANEK" - Bolesław Kowalski. Inne pseudonimy: "Ryszard", "Zygmunt". Działacz KZM,
KPP. Członek egzekutywy KW PPR. Dowódca Okręgu Warszawa GL, następnie dowódca
Obwodu GL, w skład którego wchodziły okręgi: Kraków Miasto, Kraków Podmiejski,
Tarnów, Zagłębie. Później ponownie dowódca Okręgu Warszawa. Organizator i uczestnik
szeregu akcji bojowych. Dowódca Obwodu Warszawa Armii Ludowej. Dowódca oddziałów
AL w powstaniu warszawskim. Zginął wraz ze Sztabem Warszawskim AL 26 sierpnia 1944 r.

"KRYSIA", "Długa Krysia". Łączniczka Sztabu Głównego GL.

"ZOSIA" - Anna Duraczowa. Członek "Spartakusa". Pracownica Sztabu Głównego GL i
AL.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron