Showalter Gena
Mroczna więź
PROLOG
Nazywano go Mrocznym Żniwiarzem lub mniej wyszukanie -
Śmiercią. Był znany jako Malah ha - Maet. Yama. Azrael. Cień.
Mojra Król Zmarłych. Przede wszystkim był Panem Świata
Podziemnego.
Dawno, dawno temu otworzył dimOuniak, puszkę potężnej mocy
zrobioną z kości bogini, i uwolnił uwięzione w niej demony. Od tego
czasu wojownicy w służbie Olimpu, on wśród nich, stali się
strażnikami złych duchów. Zatarła się granica między dobrem a złem,
ładem a chaosem.
Ponieważ to on otworzył puszkę, bogowie pokarali go demonem
Śmierci. Sprawiedliwy wyrok, bo swoim czynem omal nie
doprowadził świata na skraj zagłady.
Jego zadanie polegało na przeprowadzaniu zmarłych na drugą
stronę. Cierpiał, że musi przysparzać cierpienia rodzinom żegnającym
bliskich, którzy uczciwie przeszli przez życie. Nie cieszyło go, że
odprowadza na męki wiekuiste niegodziwych. W jednym i drugim
przypadku wypełniał w milczeniu swoją powinność. Wszelki opór, o
czym zdążył się przekonać, mógł tylko pogorszyć jego położenie.
Konsekwencje były tak straszne, że sami bogowie drżeli na myśl
o nich.
Czy posłuszeństwo oznaczało łagodność? Troskę? Opiekuńczość?
Skądże. Nie mógł sobie pozwolić na takie subtelne uczucia. Miłość,
współczucie, miłosierdzie były wrogami jego kondycji. Gniew?
Złość? Te czasami go nawiedzały.
Biada temu, kto posunął się za daleko, Mroczny Żniwiarz
zamieniał się wtedy w demona. Stawał się bestią, która potrafiła wbić
pazury w serce człowieka i złożyć na ustach nieszczęśnika pocałunek
śmierci.
Kto nie będzie miał się na baczności, Mroczny Żniwiarz przyjdzie
po niego...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Anya, bogini Anarchii, córka bogini bezprawia i chaosu
Dysnomii, szafarka zamętu, obserwowała dziewczyny na parkiecie.
Piękne i roznegliżowane, miały umilać czas władcom podziemi. W
pozycjach wertykalnych i horyzontalnych.
Ze stroboskopu sypały się płatki wirującego światła, rozjarzały
delikatną poświatą mroczne wnętrze klubu. Kątem oka dostrzegła
zadek jednego z nieśmiertelnych pochłoniętego bez reszty dymaniem
wniebowziętej młodej damy.
W porządku impreza, pomyślała z przewrotnym uśmiechem,
chociaż amatora ćwiczeń seksualnych pewnie by nie zaprosiła.
Władcy podziemi, nieśmiertelni wojownicy opętani przez demony
uwolnione z puszki Pandory, żegnali się z Budapesztem, miastem,
które przez długie stulecia było ich domem.
Z jednym z nich miała do pogadania.
- Rozstąpić się, z drogi - szeptała, wchodząc między tańczących.
Miała ochotę krzyknąć na całe gardło „pali się!" i obserwować
uciekających w panice śmiertelników, właściwie śmiertelniczki.
Muzyka zagłuszała szeptane polecenia, ale dziewczyny i tak powoli
schodziły jej z drogi, same zapewne nie zdając sobie sprawy dlaczego.
Wreszcie dojrzała obiekt swoich fascynacji, wstrzymała na
moment oddech, przeszedł ją dreszcz. Lucien. Zachwycający z tymi
swoimi szramami na twarzy, stoicki, owładnięty przez ducha Śmierci.
Siedział przy stoliku w głębi sali ze swoim przyjacielem,
nieśmiertelnikiem jak on, Reyesem.
O czym rozmawiają? Jeśli chciał, żeby strażnik Bólu załatwił mu
panienkę, na nic zdałyby się okrzyki „pali się!". Anya przechyliła
lekko głowę i zaczęła nasłuchiwać.
- ...miała rację. Oglądałem zdjęcia satelitarne na jednym z
komputerów Torina. Te świątynie naprawdę wyłaniają się z morza. -
Reyes podniósł do ust srebrną piersiówkę. - Jedna u brzegów Grecji,
druga na wysokości Rzymu. Jeśli dalej będą podnosić się w takim
tempie, moglibyśmy przeszukać je już jutro.
- Dlaczego śmiertelni nic o nich nie wiedzą? - Lucien, swoim
zwyczajem, podrapał się w brodę. - Parys oglądał dzisiaj wiadomości
na kilku kanałach. Ani słowa.
Głupek, to była pierwsza myśl Anyi, a zaraz po niej nastąpiła
druga: dzięki bogom, nie gadają o seksie. Wiesz o świątyniach, bo ja
chciałam, żebyś wiedział. Nikt inny nie może ich zobaczyć, nie widzi
ich. Sztuczka się udała, trzeba było tylko wywołać trochę chaosu, a
chaos to potęga. Wystarczyło osłonić budowle falami sztormowymi
przed oczami ludzi i podsunąć wojownikom garść informacji, które
wywabią ich z Budy.
Zależało jej na tym, żeby Lucien zniknął z miasta, choćby na
trochę. Wybitego z codziennego rytmu, zdezorientowanego faceta
łatwiej kontrolować.
Reyes westchnął.
- Być może to robota nowych bogów. Cały czas nie mogę
uwolnić się od przekonania, że nas nienawidzą i chcą się pozbyć tylko
dlatego, że jesteśmy po części demonami.
Twarz Luciena nic nie wyrażała, zero emocji.
- Nieważne, czyja to robota. Rano wyjeżdżamy. Musimy
przeszukać obie świątynie.
Reyes odstawił opróżnioną piersiówkę i zacisnął palce na oparciu
krzesła.
- Jeśli szczęście nam dopisze, powinniśmy znaleźć to cholerne
puzdro.
Anya przesunęła językiem po zębach. Cholerne puzdro, inaczej
dimOuniak albo puszka Pandory. Zrobiona z kości bogini opresji, tak
była wytrzymała, że z powodzeniem więziono w niej demony, tak
potężne, iż nawet moce piekielne były wobec nich bezsilne. Puszka,
gdyby została znaleziona, wessalaby na powrót demony do środka, a
uwolnionych od nich wojowników czekała śmierć. Nic dziwnego, że
chcieli odzyskać cholerne puzdro dla siebie. Lucien skinął głową.
- Jutro będziesz o tym myśleć, teraz się baw, zamiast marnować
czas w moim nudnym towarzystwie.
Nudnym towarzystwie? Anya nie spotkała nigdy nikogo równie
ekscytującego.
Reyes wahał się chwilę, ale w końcu zostawił Luciena samego.
Żadna z dziewczyn nie śmiała się do niego zbliżyć. Popatrywały w
jego stronę, owszem, lecz odstręczały je straszne blizny na twarzy.
Nie chciały mieć z nim do czynienia, ratując tym samym życie, z
czego najpewniej nie zdawały sobie sprawy.
Jest już zajęty, panienki.
Spójrz na mnie, nakazała Anya w milczeniu.
Minęła dobra chwila, żadnej reakcji.
Kilka dziewczyn posłusznych bezgłośnemu rozkazowi zerknęło w
jej stronę, ale Lucien z markotną miną wpatrywał się uparcie w
piersiówkę zostawioną przez Reyesa. Skonsternowana Anya
przekonała się, że nieśmiertelni są immunizowani na wydawane przez
nią polecenia. Z podziękowaniami dla bogów.
- Sukinsyny - mruknęła. Utrudniali jej życie wszystkimi
możliwymi restrykcjami. - Dopieprzyć kochanej Anarchii, pewnie.
Nie była lubiana na Olimpie. Boginie widziały w niej replikę
matki, a matkę miały za dziwkę.
Bogowie nie szanowali jej z tego samego powodu, ale
przystawiali się. Kiedy zatłukła kapitana olimpijskiej gwardii, uznali
ją za niebezpieczną i wyrzucili ze świętej góry.
Idioci. Kapitan zasłużył sobie na śmierć albo i gorzej. Kanalia,
próbował ją zgwałcić. Gdyby nie rzucił się na nią, nie tknęłaby go.
Wyrwała mu serce, zatknęła je na ostrzu włóczni i umieściła przed
wejściem do świątyni Afrodyty. Nie żałowała swojego uczynku.
Najważniejszy jest wolny wybór.
Nikt nie miał prawa stosować wobec niej przemocy.
Wybór. Otrząsnęła się ze wspomnień i wróciła na ziemię. Jak
przekonać Lucienia, żeby wybrał właśnie ją?
Spójrz na mnie, proszę.
Nie zwracał na nią uwagi.
Tupnęła nogą. Od tygodni niewidzialna dla nikogo śledziła go,
obserwowała, poznawała. Miała na niego ochotę. A on nie miał
pojęcia, że ciągle jest obok niego, nawet kiedy się onanizował...
Uśmiechał. To ostatnie było miłe. Chciała widzieć go
rozpogodzonego, pragnęła tego równie mocno jak widzieć go nagiego,
podnieconego.
Gdyby nigdy go nie zobaczyła, miałaby spokój. Wszystko zaczęło
się kilka miesięcy wcześniej, kiedy Kronos, król nowych bogów,
zaczął opowiadać jej o wojownikach.
Chyba jestem idiotką, pomyślała smętnie.
Kronos wydostał się właśnie z Tartaru, więzienia dla
nieśmiertelnych, które znała doskonale. Uwięził tam Zeusa i całą jego
ekipę, także rodziców Anyi. Czekał na nią w podziemiach. Kiedy
przyszła po swoich staruszków, zażądał, by oddała mu swój
największy skarb. Kiedy odmówiła, próbował ją nastraszyć:
- Daj mi, czego żądam, albo poszczuję na ciebie władców
podziemi. To bestie opętane przez demony, spragnione krwi. Jeśli
dostaną cię w swoje łapy, pożrą żywcem.
Bla, bla, bla. Gadaj sobie.
Nie nastraszył jej, przeciwnie, zaintrygowana zaczęła szukać na
własną rękę rozkosznych wojowników. Chciała ich pokonać i
ośmieszyć Kronosa. „Widzisz, jak załatwiłam te twoje straaaaszne
demony". Coś w tym stylu.
Jedno spojrzenie na Lucienia wystarczyło, żeby owładnęła nią
obsesja. Zapomniała o swoich zamiarach, pomogła nawet raz i drugi
złym wojownikom.
Nie umiała poradzić sobie ze sprzecznościami, a Lucien składał
się z samych sprzeczności. Był mocno pokiereszowany, ale silny i
sprawny, dobry, ale twardy. Spokojny nadzwyczajnie, podręcznikowy
nieśmiertelnik, i ani trochę żądny krwi, jak opowiadał Kronos.
Owszem, był opętany przez złego ducha, ale zachował własny kodeks
honorowy. Na co dzień miał do czynienia ze śmiercią, Panią Śmiercią,
a jednak żył, funkcjonował na przekór swej doli.
Fascynujące.
Jakby tego było mało, ile razy zbliżała się do niego, kuszący
zapach idący od Lucienia prowokował różne dekadenckie myśli.
Dlaczego? Każdy inny facet pachnący różami przyprawiłby ją o
śmiech, lecz z tym było inaczej. Tęskniła za jego ustami, dotknięciem.
Pożądanie rozgrzewało ją do białości. Nawet teraz, kiedy przyglądała
mu się z daleka, czuła gęsią skórkę. Chciała potrzeć ramiona,
wyobraziła sobie, że to on przesuwa dłońmi po jej skórze, i mrowienie
tylko się wzmogło. Bogowie, ależ on jest seksowny. Miał
najdziwniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała, jedno niebieskie,
drugie brązowe. Oczy Luciena i demona. I te blizny. Miała ochotę
wodzić po nich językiem. Były piękne: znak przeżytych cierpień.
- Hej, cudna, zatańcz ze mną. - U jej boku wyrósł spod ziemi
jeden z wojowników.
Parys. Rozpoznała ten głos obiecujący zmysłowe rozkosze.
Skończył dymać młodą damę, z którą przed chwilą go widziała, i
szukał następnej. Niech szuka dalej.
- Spadowa.
Na Parysie brak zainteresowania ze strony Anyi nie wywarł
najmniejszego wrażenia. Objął ją wpół.
- Spodoba ci się.
Odepchnęła go. Parys, strażnik Rozwiązłości, miał jasną,
delikatną cerę, intensywnie błękitne oczy i twarz anioła
wyśpiewującego Alleluja, ale u niej nie miał szans.
- Łapy przy sobie - warknęła - bo ci je poobcinam.
Zaśmiał się, jakby usłyszał dobry żart. Nie przyszło mu do głowy,
że Anya jest gotowa spełnić groźbę. Zajmowała się sianiem
zamieszania, drobne sprawy, ale zawsze doprowadzała do końca, co
zaplanowała. Niewypełnienie pogróżek pachniałoby słabością, a Anya
dawno temu ślubowała sobie, że nigdy, w żadnej sytuacji nie okaże
słabości.
Jej wrogowie byliby zachwyceni.
Na szczęście Parys nie pchał się już z łapskami.
- Za jeden pocałunek pozwolę ci zrobić z moimi rękoma, co
zechcesz.
- Wobec tego obetnę ci za jednym zamachem fiuta. -
Przeszkadzał jej wpatrywać się w Luciena, a niewiele miała ku temu
okazji w ostatnich dniach, zajęta uprzykrzaniem życia Kronosowi. -
Co ty na to?
Tak go rozbawiła ta propozycja, że Lucien podniósł wreszcie
wzrok. Najpierw popatrzył na Parysa, potem utkwił spojrzenie w
Anyi. Kolana się pod nią ugięły. Słodkie niebiosa. Zapomniała
zupełnie o Parysie, dech zaparło jej w piersiach. Przywidziało się jej,
czy w oczach Luciena naprawdę błysnął ogień? Nozdrza się
rozszerzyły?
Teraz albo nigdy. Przesunęła językiem po wargach i kręcąc
zmysłowo biodrami, ruszyła w stronę stolika, przy którym siedział
Mroczny Żniwiarz. Zatrzymała się w pół drogi i kiwnęła na niego
palcem. Podszedł, jakby przyciągała go niewidzialna siła, której nie
potrafił się oprzeć.
Stanął przed Anyą. Metr osiemdziesiąt i coś samych muskułów.
Wcielenie niebezpieczeństwa. Czysta pokusa. Uśmiechnęła się.
- Wreszcie mam okazję cię poznać, Kwiatku.
Nie dając mu czasu na odpowiedź, wraziła wdzięcznie biodro
między jego uda i obróciła się plecami. Błękitny gorsecik trzymał się
na cienkich tasiemkach, a spódniczka odsłaniała górny pasek
stringów. Proszę bardzo...
Mężczyźni, całkiem śmiertelni i mniej śmiertelni, zwykle tracili
głowę, widząc coś, czego widzieć nie powinni.
Lucien wciągnął powietrze ze świstem.
To już jakiś postęp. Uśmiechnęła się szerzej.
Uniosła wysoko dłonie, zatopiła je leniwie w masie jasnych jak
delikatny promyk słońca włosów.
Przesunęła po ramionach, po biodrach, wyobrażając sobie, że to
dłonie Luciena.
- Czemu mnie zawołałaś, kobieto? - Spokojny ton, jak przystało
na wdrożonego do dyscypliny wojownika. Jego głos był bardziej
podniecający niż dotknięcie jakiegolwiek innego faceta.
- Chcę z tobą zatańczyć - rzuciła przez ramię, powoli zakręcając
biodrami. - To zbrodnia?
- Owszem - odparował natychmiast.
- To dobrze. Lubię łamać prawo.
Po pełnej zakłopotania chwili milczenia padło pytanie:
- Ile Parys ci zapłacił za ten numer?
- Zapłacicie? Super! - Cofnęła się o krok i otarła pupą o
Ponurego Żniwiarza, wygięła się przy tym i zakołysała tak zmysłowo,
jak tylko potrafiła. Sie masz, wzwodzie. Od Luciena bił żar, który
mógł topić kości na płynną masę.
- W jakiej walucie? W orgazmach?
W marzeniach ten facet wchodził obecnie w nią jednym mocnym
pchnięciem. W świecie realnym odskoczył raptownie, jakby była
bombą, która za chwilę sama się zdetonuje.
- Nie dotykaj mnie. - Dołożył wysiłku, żeby zabrzmiało to
spokojnie, ale był najwyraźniej kompletnie wytrącony z równowagi,
spięty ponad wszelką miarę.
Anya przymknęła oczy. Ludzie przyglądali się im, widzieli, jak
Lucien daje jej odprawę.
- Pojebało się wam z You Can Dance, czy jak? - puściła w tłum
bezgłośny komentarz. - W tył zwrot.
Ludzie posłusznie usłuchali polecenia, za to wojownicy otoczyli
ją i Luciena wianuszkiem, ciekawi, co to za jedna i co robi w klubie.
Musieli być ostrożni, rozumiała to. Ścigali ich Łowcy, śmiertelni,
którzy naiwnie wierzyli, że na świecie zapanują spokój oraz
szczęśliwość powszechna, jeśli pozbędą się wojowników razem z ich
demonami.
Nie zwracaj na nich uwagi, zostało ci niewiele czasu,
dziewczyno.
Odwróciła głowę i spojrzała na Luciena.
- Na czym skończyliśmy? - Przesunęła palcem po pasku stringów
i zatrzymała go pośrodku, na mieniącym się wszystkimi kolorami
aniołku.
- Właśnie miałem wychodzić - wykrztusił Lucien.
Ledwie to usłyszała, paznokcie zamieniły się w małe szpony,
kąśliwe szponki. Naprawdę miał ją w nosie? Mówił serio?
Pokazała mu się, zaryzykowała, chociaż wiedziała, że bogowie w
każdej chwili mogą ją namierzyć i pozbyć się jak parszywego
zwierzęcia. Nie wyjdzie z klubu bez gratyfikacji. Obróciła się,
zakołysała biodrami, wypięła piersi.
- Nie chcę, żebyś wychodził - oświadczyła tonem małej kobietki.
Lucien cofnął się jeszcze o krok.
- Co jest, słodziutki? - Postąpiła do przodu. - Boisz się mnie?
Zacisnął wargi, nie raczył odpowiedzieć, ale przestał się cofać.
- Powiedz.
- Nie wiesz, w co grasz, kobieto.
- Myślę, że wiem. - Przesunęła po nim zachwyconym
spojrzeniem od stóp do głów. Wspaniały. Tęczowy stroboskop sypał
światełka na twarz, całe ciało, ciało tak doskonałe jak wyrzeźbione w
marmurze. Ubrany był w czarny T - shirt i sprane dżinsy pięknie
uwydatniające muskuł po muskule. Tylko ściągać majtki. Mój.
- Powiedziałem, żadnego dotykania - warknął.
Rzuciła mu złe spojrzenie i podniosła ręce.
- Nie dotykam cię, cukiereczku. - Ale miałam zamiar...
chciałam... i dotknę, dodała bezgłośnie.
- Dotykasz, oczami.
- To dlatego, że...
- Ja z tobą zatańczę. - Znowu ten Parys.
- Wal się. - Nie odrywała wzroku od Luciena. Tylko on się liczył.
Reszta mogła spadać.
- Nie wiadomo, czy to nie Przynęta - odezwał się inny wojownik.
Podejrzliwy facet. Znała jego głos. Sabin, strażnik Zwątpienia.
No proszę, Przynęta. Jakby chciała zwieść kogoś dla tak zwanej
Sprawy. Przynęty rekrutowały się spośród panienek gotowych na
każde poświęcenie. Podrywały wojowników, wtedy wkraczali Łowcy
i mordowali nieostrożnych amatorów amorów. Trzeba być
patentowaną idiotką, żeby przykładać rękę do likwidowania
nieśmiertelników, kiedy można całkiem przyjemnie spędzić czas z
kimś takim.
- Wątpię, czy Łowcy zdążyli tak szybko pozbierać się po
epidemii - powiedział Reyes.
Prawda, epidemia. Jeden z władców podziemi siał pomór, jego
demonem była Zaraza. Wystarczyło, żeby dotknął śmiertelnego, i
pomór zaczynał się roznosić z zastraszającą szybkością.
Dlatego Torin zawsze nosił rękawiczki i rzadko opuszczał
twierdzę, bo nie chciał narażać ludzi na niechybną śmierć. Nie jego
wina, że kilku Łowców zakradło się do twierdzy. Poderżnęli mu
gardło.
On przeżył, oni nie.
Niestety nie wszyscy. Byli jak muchy. Zatłuczesz jedną, w jej
miejsce od razu pojawią się dwie następne. Czaili się teraz gdzieś w
mieście, gotowali do ataku. Wojownicy musieli zachować ostrożność.
- Poza tym nie zdołają obejść naszych zabezpieczeń - dodał
Reyes, wyrywając Anyę z zamyślenia.
- Tak jak nie zdołali dostać się do twierdzy - sarknął Sabin. -
Omal nie ucięli łba Torinowi.
- Cholera! Parys, zostań tutaj i pilnuj jej, ja sprawdzę, co się
dzieje dookoła.
Powstało małe zamieszanie, rozległy się rzucane pod nosem
przekleństwa.
Niech to szlag. Jeśli wojownicy zwęszą Łowców, w żaden sposób
nie przekona ich, że jest niewinna. W każdym razie w tej sprawie.
Lucien będzie patrzył na nią nieufnie. Można zapomnieć o dotykaniu.
Zachowała kamienną twarz.
- Może zobaczyłam, że jest megaimpreza, i dlatego weszłam? -
rzuciła do Parysa i jeszcze jakiegoś wojownika, który przyglądał się
jej uważnie. - Może chciałabym spędzić kilka minut sam na sam z tym
olbrzymem?
Musieli pojąć aluzję, ale żaden się nie ruszył. W porządku.
Popracuje nad chłopcami.
Zaczęła się kołysać w rytm muzyki, przesuwając palcami po
brzuchu. Niech to będą dłonie Luciena. Taka projekcja.
Tylko projekcja, bo Lucien stał jak pień. Tylko nozdrza cudnie
mu się rozszerzały, oczy śledziły każdy jej ruch.
- Zatańcz ze mną. - Tym razem wypowiedziała to głośno,
wyraźnie, z nadzieją, że Ponury nie zbędzie jej tak łatwo. Zwilżyła
wargi językiem.
- Nie. - Schrypnięty, ledwie słyszalny głos.
- Słodko proszę, z wisienką na czubku.
Oczy mu zabłysły. Prawdziwy błysk, żadne życzeniowe
złudzenie. Już zaczęła mieć nadzieję, ale Ponury się nie ruszył i
nadzieja opadła jak źle ubita śmietana. Z wisienką na czubku. Czas
pracował na jej niekorzyść. Im dłużej tkwiła w klubie, tym bardziej
ryzykowała, że ją namierzą.
- Nie podobam ci się, Kwiatku?
Tik pod okiem.
- Nie mam na imię Kwiatek.
- W porządku. Nie podobam ci się, pączusiu?
Tik przemieścił się w okolice brody.
- To nie ma najmniejszego znaczenia, czy mi się podobasz, czy
nie.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Miała ochotę znowu
zastosować minki obrażonej dziewczynki.
- Nie zamierzałem.
Wrrr! Co za wkurzający facet. Spróbuj czegoś bardziej
oczywistego. Jakby moje wygłupy już nie były wystarczająco
oczywiste.
W porządku. Odwróciła się, nachyliła, zaprezentowała mu widok
oddolny, którego króciutka mini oraz stringi za bardzo nie
przesłaniały, po czym wyprostowała się i wykonała kilka ruchów bara
- bara, figo - fago. Ponury wciągnął głośno powietrze.
- Pachniesz jak truskawki z bitą śmietaną.
A gdzie wisienka, mój ty drapieżniku? Proszę, proszę, proszę.
- I tak smakuję. - Zatrzepotała rzęsami, chociaż to o truskawkach
powiedział takim tonem, jakby chciał uczynić jej paskudny afront.
Z gardła pana Ponurego dobył się groźny pomruk. Zrobił krok,
podniósł rękę. Chciał ją uderzyć? Aj, aj, co jest? Opanował się,
zacisnął palce. Zanim wypowiedział się na temat truskawkowo -
śmietankowego zapachu, można było uznać, że, uwaga: jest jakby
trochę zainteresowany. Teraz wyglądał, jakby miał ochotę ją udusić.
- Masz szczęście, oszczędzę cię - wycedził.
Znieruchomiała. Baranim wzrokiem wpatrywała się w niego,
rozdziawiła przy tym usta. Zapach truskawek ze śmietaną budził w
facecie żądzę mordu? Co za... straszne rozczarowanie. Mózg
podsuwał określenie „klęska", ale nie skorzystała z podpowiedzi. W
końcu nie znała prawie Ponuraka, więc jego zachowanie nie mogło
wywołać poczucia klęski.
Nie oczekiwała, że padnie jej do stóp, ale miała prawo oczekiwać,
że okaże... hm... przychylność. Choćby umiarkowaną.
Faceci lubią laski, które same im wchodzą w drogę, nie?
Obserwowała śmiertelnych od bogowie wiedzą jak długiego czasu,
wiedziała, co jest grane. Dziewczyno, myślisz o śmiertelnych, a
Lucien nie jest i nigdy nie był śmiertelnikiem.
Dlaczego on mnie nie chce?
Nie zwracał uwagi na kobiety, w każdym razie nie zauważyła,
żeby się kimś interesował. Do Ashlyn, partnerki przyjaciela, odnosił
się z szacunkiem oraz serdecznością. Cameo, jedyną wojowniczkę w
całej kompanii, traktował z ojcowską niemal czułością.
Na pewno nie interesowali go faceci, to widać. Kochał jakąś
jedną, wymarzoną, i dlatego żadna inna nie wchodziła w grę?
Anya zacisnęła dłonie. Śmiertelniczki powoli wracały na parkiet,
rzucały zapraszające spojrzenia wojownikom, ale oni przyglądali się
zjawiskowej blondynce, która śmiała zaczepić ich przyjaciela, i
czekali na wynik pojedynku.
Lucien nie ruszał się, jakby wrósł w podłogę. Powinna dać sobie
spokój, zanim Kronos ją znajdzie. Ale tylko słabeusze się poddają. No
właśnie. Wysunęła hardo brodę i bezgłośnym poleceniem zmieniła
muzykę. Z głośników popłynęła spokojna, łagodna melodia. Podeszła
do Luciena i przesunęła palcem po jego torsie. Żadnego dotykania!
No to zobaczysz. Nikt nie będzie mówił Anarchii, co ma robić. Nie
odsunął się.
- Zatańczysz ze mną - mruknęła jak kocica. - Inaczej się mnie nie
pozbędziesz. - Żeby jeszcze bardziej rozdrażnić Ponurego, ugryzła go
w ucho.
Jakiś nieartykułowany odgłos dobył się z gardła pana Żniwiarza i
w końcu ją objął. W pierwszej chwili pomyślała, że chce ją
odepchnąć, ale nie, przyciągnął do siebie. Ledwie piersi dotknęły jego
torsu, hm, rozpłaszczyły się na jego torsie, już była wilgotna.
- Chcesz zatańczyć, bardzo proszę. - Zaczął się powoli kołysać.
Ocierała się o jego udo jakoś trochę powyżej kolana i reakcje,
trzeba powiedzieć, były wyjątkowo silne.
Bogowie na Olimpie, nie wyobrażała sobie, że to taka rozkosz.
Przymknęła oczy. Wielki. Tu i tam i sam. Szerokie bary, potężna
klata. Czuła się przy nim mała, drobna. Przesunęła dłońmi po plecach
i zanurzyła palce w jego włosach.
Przystopuj, panienko. Nawet jeśli jej pragnął jak ona jego, nie
mogła go mieć. Nie całkiem, nie do końca. Na niej też ciążyła klątwa.
Mogła jednak cieszyć się chwilą. O tak. W końcu zaczął na nią
reagować!
- Każdy facet w tym klubie ma na ciebie ochotę - powiedział
cicho, a jednak słowa zabrzmiały ostro, jak cięcie noża. - Dlaczego
akurat ja?
- Dlatego.
- To żadna odpowiedź.
- Nie zamierzałam odpowiadać. - Była świadoma każdego jego
ruchu, zapach róż uderzał do głowy. Nigdy nie przeżywała czegoś
równie zmysłowego. Czuła się... świetnie? Lucien z całej siły
pociągnął ją za włosy, omal nie wyrywając pasma.
- Bawi cię, że kpisz sobie z najpaskudniejszego faceta w klubie?
- Najpaskudniejszego? - Podobał się jej jak jeszcze nigdy nikt. -
Parysa omijam z daleka.
Zbiła go z pantałyku. Zachmurzył się, opuścił ręce i pokręcił
głową, jakby nie do końca rozumiał, co powiedziała.
- Wiem, kim jestem. Paskudny to moja przypadłość.
Spojrzała w te dwukolorowe oczy. Czy on naprawdę nie wie, że
jest pociągający? Że emanują z niego siła i witalność? Dzika
męskość? Że ją zachwyca?
- Gdybyś wiedział, jaki naprawdę jesteś, słodziutki... Seksowny i
cudnie niebezpieczny... - Znowu przeszedł ją ten rozkoszny dreszcz.
Dotknij mnie jeszcze raz.
- Niebezpieczny? - Posłał jej groźne spojrzenie.
- Chcesz, żebym zrobił ci krzywdę?
- Pod warunkiem, że mi przyłożysz.
Znowu rozszerzyły się nozdrza.
- Rozumiem, że moje blizny ci nie przeszkadzają? - powiedział
tonem wypranym z wszelkich emocji.
- Przeszkadzają? - Czyniły go absolutnie nieodpartym. Bliżej...
bliżej... Jest kontakt. O wielcy bogowie! Przesuwała dłońmi po jego
klatce piersiowej, wpadła w zachwyt, kiedy poczuła, jak pod jej
palcami sztywnieją sutki. - Kręcą mnie.
- Kłamczucha.
- Bywam - wyznała skromnie - ale nie w tym przypadku.
Przyglądała się jego twarzy. W jakikolwiek sposób dorobił się
tych blizn, nie mogło być to miłe. Cierpiał. Bardzo cierpiał. Myśl o
tym rodziła w niej złość, jednocześnie wprawiała w trans. Kto zadał
mu rany i dlaczego? Zazdrosny rywal? Wyglądało to tak, jakby ktoś
wyjął sztylet i ciął Lucienia niczym melon, a potem usiłował
poskładać bez ładu i składu. Większość nieśmiertelnych miała to do
siebie, że okaleczenia goiły się szybko i bez widomych śladów. Tak
powinno być i w jego przypadku.
Na całym ciele miał takie blizny? Nowa fala podniecenia
sprawiła, że ugięły się pod nią kolana. Śledziła go od wielu tygodni,
ale nigdy nie mogła mu się przyjrzeć. Jakoś tak było, że kąpał się i
przebierał, kiedy już zniknęła. Wyczuwał ją i czekał, aż sobie pójdzie?
- Gdybym nie wiedział lepiej, pomyślałbym, że jesteś Przynętą,
jak myślą moi towarzysze.
- A skąd wiesz lepiej?
Uniósł brew.
- Jesteś?
Gdyby zaprzeczyła, przyznałaby, że wie, kim są Przynęty.
Uważała, że zna go na tyle dobrze, by wiedzieć, że w jego oczach
zaprzeczenie równałoby się przyznaniu do grania tej roli. Wówczas
musiałby ją zabić. Gdyby powiedziała, że jest Przynętą, dokonując
podwójnego zaprzeczenia, wówczas też musiałby ją zabić. Gra bez
wygranej.
- Chcesz, żebym była? - zapytała najbardziej uwodzicielskim
głosem. - Dla ciebie mogę być wszystkim, Kwiatuszku.
- Stop - zawarczał. Na jedno mgnienie oka maska kamiennego
spokoju opadła, ujawniając kryjący się pod nią ogień o niebywałej
intensywności. Och, spłonąć. - Nie podoba mi się gra, w którą grasz.
- Żadna gra, pączusiu, naprawdę.
- Czego chcesz ode mnie? Tylko nie waż się kłamać.
Pytanie z tych, na które odpowiada się, mówiąc o rzeczach
najważniejszych. Chciała, żeby na niej skupił całą swoją męską siłę.
Chciała godzinami eksplorować jego ciało. I nawzajem. Chciała, żeby
się do niej uśmiechnął. Chciała poczuć jego język w ustach.
W tym momencie tylko to ostatnie było osiągalne, i to przy
zastosowaniu nieczystych chwytów. Nie na darmo na drugie miała
Przewrotna.
- Wybieram pocałunek. - Spojrzała na jego usta.
- Wręcz domagam się pocałunku.
- Nie znalazłem nigdzie w pobliżu Łowców. - Obok Luciena
stanął Reyes.
- To nic nie znaczy - stwierdził Sabin.
- Ona nie jest Łowczynią i nie współdziała z nimi. - Nie
spuszczając ani na moment wzroku z Anyi, odprawił przyjaciół. -
Muszę z nią zostać na chwilę sam.
Zdumiała ją ta pewność siebie. Chce z nią zostać sam? Tyle że
koledzy nie zamierzali odejść. Dupki.
- Nie znamy się - powiedział Lucien, jakby nie było przerwy w
konwersacji.
- No to co? Ludzie nieznajomi też się kontaktują. - Odgięła plecy
i przycisnęła się mocno do niego biodrami. To, co tam poczuła,
świadczyło, że nieznajomi jak najbardziej kontaktują się z sobą, w
każdym razie na pewnym poziomie. Mniam, erekcja. Ciągle był
podniecony. - Nic złego w jednym małym pocałunku, prawda? Wpił
palce w jej talię, przytrzymując nieruchomo.
- Pójdziesz sobie? Później?
Pytanie powinno ją obrazić, ale przyjemność była zbyt wielka, by
zwracać na to uwagę. Miała wrażenie, że cała pulsuje, po ciele rozlało
się rozkoszne ciepło.
- Tak. - Tyle tylko mogła od niego wziąć, więc wszystko jedno.
Ale uzyska więcej przebiegłością, podstępem, siłą. Była już zmęczona
wyobrażaniem sobie tego pocałunku. Musiała wreszcie mieć go
naprawdę. Wreszcie. Z pewnością nie będzie smakował tak, jak sobie
wyobrażała.
- Nie rozumiem - mruknął, przymykając oczy. Ciemne rzęsy
rzucały cień na ostro zarysowane policzki, czyniąc go jeszcze bardziej
niebezpiecznym.
- I dobrze. Ja też nie rozumiem.
Nachylił się ku niej. Poczuła gorący, przesycony zapachem
kwiatów oddech...
- Co da ci jeden pocałunek?
Wszystko. Przesunęła końcem języka po jego wargach.
- Zawsze jesteś taki rozmowny?
- Nie.
- Pocałuj ją, Lucien, zanim ja to zrobię! Przynęta czy nie -
zawołał Parys ze śmiechem.
Niby dobroduszny śmiech, a dźwięczała w nim stal.
Lucien jeszcze się opierał. Czuła bicie jego serca. Krępowała go
publiczność? Kiepsko. Zaryzykowała wszystko dla tej chwili i nie
zamierzała pozwolić, żeby teraz się wycofał.
- Próżne wysiłki - powiedział.
- No to co? Próżne wysiłki też mogą być niezłą zabawą. Dość
zwlekania, do dzieła. - Przyciągnęła jego głowę, przywarła ustami do
ust. Już się nie opierał. Oto wspaniałe spotkanie języków. Ogarnął ją
żar, zaatakował narkotyczny zapach róż i mięty.
Przeciągała pocałunek. Chciała więcej. Całego Luciena. Stała w
ogniu. Ocierała się o jego fiuta, nie mogła się powstrzymać. Tylko
Lucien mógł uspokoić tornado, które w niej szalało. Przekroczyła
bramy niebios, nie czyniąc jednego kroku.
Ktoś wiwatował, ktoś gwizdał.
Przez chwilę czuła się tak, jakby straciła grunt pod stopami i nie
miała żadnej kotwicy. Jeszcze moment i poczuła za plecami zimną
ścianę. Wiwaty nagle umilkły, w powietrzu powiało lodem. Są na
zewnątrz? Wszystko jedno. Oplotła Luciena w pasie nogami, jęcząc,
wijąc się. Nie przerywali pocałunku. Lucien ściskał jej biodro w
żelaznym uchwycie, och, jakie to wspaniałe, drugą rękę zatopił w jej
włosach.
- Jesteś, jesteś... - szepnął dziko, popędliwie.
- Gotowa na wszystko. Nic nie mów. Całuj.
Nie kontrolował się już. Namiętność, podniecenie jak gorąca fala,
rozszalałe piekło. Anya była w ogniu, rozgorączkowana w chaosie
emocji. Lucien nad nią. Już jej część. Oby nigdy się to nie skończyło.
- Więcej - zażądał, kładąc dłoń na jej piersi.
- Tak. - Sutki jej stwardniały, dopominając się jego dotyku. -
Więcej, więcej, więcej.
- Tak dobrze.
- Niesamowicie.
- Dotknij mnie - dobyło się gdzieś z głębi gardła Luciena.
- Dotykam.
- Dotknij mnie.
Wreszcie do niej dotarło. Może jednak jej pragnął. Chciał poczuć
jej dłonie na sobie, dopominał się dotknięcia, chciał czegoś więcej niż
samego pocałunku. Wsunęła dłoń pod jego koszulkę i zaczęła pieścić
brzuch. Lucien przygryzł jej dolną wargę.
- Podoba mi się.
Lizał ją po szyi, zostawiając na skórze zmysłowy ślad, małe
błyskawice. Otworzyła nagle oczy i zatchnęła się. Rzeczywiście
znaleźli się na zewnątrz, w zaułku obok klubu. Przetransportował ich
tam, filut.
Był jedynym spośród wojowników, który mógł przenosić się z
miejsca na miejsce mocą myśli. Ona też posiadała tę zdolność. Teraz
tylko mogła sobie życzyć, żeby przeniósł ich do sypialni. Nie.
Sypialnia zła. Zła, zła, zła. Zła Anya, że pomyślała choć przez chwilę
o sypialni. Inne kobiety cieszyłyby się tymi elektrycznymi
wyładowaniami, kiedy naga skóra trze o nagą skórę, ale nie Anya.
Nigdy Anya.
- Chcę cię - wyrzucił z siebie.
- Najwyższy czas.
Kolejny palący pocałunek. Jakby Lucien wypalał piętno na jej
duszy. Nie była już Anyą, lecz kobietą Luciena. Jego niewolnicą. Już
nigdy do końca się nim nie nasyci, jeśli teraz pozwoli mu wejść w
siebie. Gdyby mogła pozwolić. Bogowie, rzeczywistość była o tyle
lepsza niż fantazje.
Zsunęła nogi na ziemię, chciała już sięgnąć do jego rozporka,
zamknąć palce na fiucie, kiedy usłyszała kroki.
Lucien też musiał je usłyszeć, bo odskoczył.
Dyszał. Ona też dyszała. Kiedy ich spojrzenia na moment się
spotkały, nogi się pod nią ugięły. Czas stanął w miejscu. Błyskawice,
wyładowania. Nie miała pojęcia, że pocałunek może być materiałem
zapalnym.
- Popraw ubranie - nakazał.
- Ale... ale... - Nie zamierzała kończyć, choćby mieli widownię.
Niech da jej tylko chwilę, a ona przeniesie ich w inne miejsce.
- Już. Natychmiast.
Nie będzie żadnego przenoszenia, pomyślała zawiedziona.
Stanowczy wyraz twarzy Luciena mówił, że on skończył. Z
całowaniem się, z nią.
Spojrzała na siebie: top zsunięty poniżej piersi, stwardniałe sutki
niczym dwa maleńkie różowe znaki pośród nocy. Króciutka spódnica
podjechała w górę, ukazując symboliczne zupełnie stringi. Ogarnęła
się. Była czerwona jak piwonia, po raz pierwszy od setek lat
zaczerwieniła się. Dlaczego nie? Czy to ważne? Dłonie jej drżały.
Budząca zakłopotanie oznaka słabości. Próbowała je uspokoić siłą
woli, ale jedyny rozkaz, którego jej ciało gotowe było usłuchać, to
paść znowu w ramiona Luciena. Kilku wojowników wyszło zza
węgla. Wściekłe, pełne urazy miny.
- Uwielbiam, jak tak znikasz - odezwał się Gideon, bez cienia
sarkazmu. Strażnik Kłamstwa nie potrafił po prostu powiedzieć
jednego słowa prawdy.
- Zamknij się - warknął Reyes. Biedny Reyes, strażnik Bólu.
Lubił się okaleczać. Kiedyś widziała nawet, jak rzucił się ze szczytu
twierdzy, żeby zadać sobie jak największe cierpienie. - Może
wyglądać na niewinną, Lucien, ale zapomniałeś sprawdzić, czy ma
broń, zanim połknąłeś jej język.
- Jestem właściwie naga - podkreśliła rzecz oczywistą, ale nikt
nie zwracał na nią uwagi. - Jaką broń mogłabym ukrywać? - W
porządku, coś tam ukrywała. Wielkie mecyje. Dziewczyna musi być
przygotowana na atak.
- Miałem wszystko pod kontrolą - powiedział Lucien tym swoim
obojętnym tonem. - Potrafię sobie poradzić z jedną kobietą, uzbrojoną
czy nie.
Fascynował ją ten jego spokój. Do teraz. A gdzie namiętność? To
nie w porządku, że doszedł do siebie tak szybko, kiedy ona ciągle nie
mogła złapać tchu. Drżała jeszcze cała. Gorzej, serce waliło w piersi
niczym wojenny taraban.
- Co to za jedna? - zapytał Reyes.
- Może nie jest Przynętą, ale kimś musi być - wysunął
błyskotliwą hipotezę Parys. - Przeniosłeś ją, a ona nawet nie pisnęła.
Dopiero w tym momencie wszystkie spojrzenia zwróciły się ku
Anyi. Nigdy, od wiek wieków, nie czuła się bardziej bezbronna,
bardziej obnażona. Mogła dla pocałunku Luciena zaryzykować, że
zostanie pojmana, ale to nie znaczy, by ci tutaj mieli poddawać ją
przesłuchaniu.
- Możecie sobie darować. Nie powiem wam ani słowa.
- Ja cię nie zaprosiłem i nikt inny nie przyznaje się do znajomości
z tobą - powiedział Parys. - Dlaczego chciałaś uwieść Luciena?
Jego ton mówił: żadna przecież dobrowolnie nie zadawałaby się z
oszpeconym wojownikiem. Parys zirytował ją, choć wiedziała, że nie
chciał być grubiański, zadać bólu. Po prostu wyrażał to, co wszyscy
towarzysze Luciena przyjmowali jako oczywiste.
- Może przejdziecie od pytań do tortur? - Spojrzała po kolei na
każdego z wojowników. Poza Lucienem. Nie zniosłaby widoku jego
pozbawionej wyrazu twarzy. - Zobaczyłam go, spodobał mi się,
zaczepiłam. Wielkie co. Koniec, kropka.
Wojownicy założyli ręce na piersiach. Taaa, pewnie, zdawali się
mówić. Otoczyli ją półkolem, ale z tego zdała sobie sprawę dopiero
po fakcie, bo żaden się nie poruszył, to znaczy jakby się nie poruszył.
Omal nie przewróciła oczami na to widowisko.
- Tak naprawdę wcale nie masz na niego ochoty - zawyrokował
Reyes. - Wszyscy to wiemy. Powiedz, czego chcesz, zanim zmusimy
cię siłą do mówienia.
Ją będą zmuszać siłą? No nie. Ona też założyła ręce na piersiach.
Kilka minut wcześniej jeszcze wiwatowali, że Lucien ją
pocałował, tak? A może to ona sama wiwatowała? Teraz urządzali jej
proces i domagali się wyczerpujących odpowiedzi. Zachowywali się,
jakby Lucien nie potrafił wzbudzić zainteresowania nawet u ślepej.
- Chciałam, żeby wsadził mi fiuta. Teraz kumacie, dupki?
Cisza. Szok.
Lucien stanął przed nią. Chciał ją ochronić przed kolegami? Jakie
to słodkie. Niepotrzebne, ale słodkie. Złość po części wyparowała.
Miała ochotę go uściskać.
- Zostawcie ją w spokoju - oznajmił. - Ona się nie liczy. To ktoś
bez znaczenia.
Radość też wyparowała. Nie liczy się? Bez znaczenia? Przed
chwilą ściskał jej pierś w dłoni i ocierał się o jej biodra. Jak śmie
mówić teraz coś podobnego?
Zrobiło się jej czerwono przed oczami. Tak zawsze musiała czuć
się moja matka, pomyślała. Niemal wszyscy faceci, których Dysnomia
brała do łóżka, obrzucali ją błotem, kiedy już wygodzili swojej chuci.
Łatwa, powiadali, zdatna tylko do jednego.
Anya dobrze znała matkę, wiedziała, jak bardzo jest niewolnicą
nierządnej natury, a przecież szukała miłości. Biedna Dysnomia,
bogini Bezprawia, również w swym życiu osobistym zatraciła wszelki
ład, pozostały jej tylko pełne rozpaczliwego chaosu poszukiwania.
Bogowie żyjący w związkach, single, wszystko jedno. Jeśli któryś jej
pragnął, oddawała mu się. Być może przez tych kilka godzin w
ramionach kochanka czuła się akceptowana, doceniana, mroczne
popędy przycichały?
Późniejsze odrzucenie stawało się tym boleśniejsze, myślała
Anya, patrząc na Luciena. Wszystkiego się spodziewała, ale nie „bez
znaczenia". Jest moja, tak. Potrzebuję jej, ewentualnie. Nie tykajcie
mojej własności, w najgorszym razie.
Nie chciała wieść takiego samego życia jak jej matka, chociaż
bardzo ją kochała. Dawno ślubowała sobie, że nikomu nie pozwoli się
użyć. I spójrzcie na mnie teraz. Błagam, dopraszam się pocałunku
Luciena, a on potrafi powiedzieć tylko „bez znaczenia".
Zebrała wszystkie, niemałe przecież siły, i pchnęła go. Jak kula
wystrzelona z pistoletu poleciał prosto na Parysa. Jęknęli, stęknęli i
odrzuciło ich od siebie.
Lucien wyprostował się i odwrócił gwałtownie do Anyi.
- Tak to nie będzie.
- Tak to dopiero będzie. - Podeszła do niego z uniesioną pięścią.
Zaraz będzie połykał swoje olśniewająco białe ząbki.
- Anya - powiedział z pogróżką w glosie. - Stop!
Zamarła zaszokowana.
- Aha, więc wiesz, kim jestem. Skąd? - Rozmawiali raz, parę
tygodni wcześniej, ale nigdy jej nie widział. Zadbała o to.
- Śledzisz mnie. Rozpoznałem twój zapach.
„Truskawki ze śmietaną", powiedział wcześniej, niemal z
wyrzutem. Szeroko otworzyła oczy. Przyjemność i upokorzenie
mieszały się z sobą, przenikały do trzewi. Cały czas wiedział, że go
śledzi.
- Po co mnie tak dręczyli, skoro wiedziałeś, kim jestem?
Dlaczego, skoro wiedziałeś, że za tobą chodzę, nie poprosiłeś, żebym
ci się pokazała? - rzucała pytania ostrym tonem.
- Po pierwsze nie wiedziałem, kim jesteś, dopóki nie zaczęła się
rozmowa o Łowcach. Po drugie, nie chciałem cię spłoszyć, dopóki nie
dowiem się, jakie masz intencje. - Zamilkł, czekał, że ona coś powie.
Milczała. - Więc jakie masz intencje?
- Ja... Ty... - Do cholery! Co ma mu powiedzieć?
- Jesteś mi winien przysługę. Uratowałam twojego przyjaciela,
uwolniłam cię od udziału w jego klątwie. - Wyjaśnienie racjonalne,
prawdziwe. Oby zwekslowało rozmowę na jak najdalsze tory od jej
prawdziwych motywów.
- Aha. - Pokiwał głową, prostując ramiona. - To wszystko
wyjaśnia. Przychodzisz po zapłatę.
- Nie. - Może uratowałaby w ten sposób dumę, ale nie chciała, by
myślał, że rozdaje łatwo pocałunki. - Jeszcze nie.
Zmarszczył czoło.
- Powiedziałaś przecież...
- Wiem, co powiedziałam.
- Po co w takim razie przyszłaś? Dlaczego wiecznie za mną
chodzisz?
Przycisnęła język do podniebienia, zniechęcona, zawiedziona.
Nawet gdyby chciała odpowiedzieć, nie miałaby czasu, bo Reyes,
Parys i Gideon przysunęli się do niej, jakby zamierzali pojmać i
unieruchomić.
- Czego? - napadła na nich. - Nie przypominam sobie, żebym
was zapraszała do udziału w rozmowie.
- Ty jesteś Anya? - Reyes zmierzył ją od stóp do głów z wyraźną
odrazą.
Odraza? Powinien być jej wdzięczny. Czyż nie uwolniła go od
obowiązku codziennego zabijania najlepszego przyjaciela? Owszem,
cholera jasna. Uwolniła.
Znała to spojrzenie i zawsze jeżyła się na nie. Swobodne obyczaje
jej matki były dobrze znane na Olimpie. Opinia, która do niej
przylgnęła, przeszła niemal automatycznie na Anyę.
Z początku bolało ją to lekceważenie i patrzenie z góry. Przez
kilka stuleci usiłowała być grzeczną dziewczynką, ubierała się jak
mniszka, nigdy nie odzywała się pierwsza, skromnie spuszczała
oczka. Na pewien czas udało się jej nawet powściągnąć rozpaczliwą
potrzebę wywoływania katastrof. Wszystko po to, by zaskarbić sobie
szacunek istot, które nie były w stanie dostrzec w niej nikogo więcej
jak dziwkę.
Pewnego dnia zapłakana wróciła do domu z jakiegoś
idiotycznego treningu bogiń, bo Ares i ta zdzira Artemida nazwali ją
tamade. Dysnomia wzięła ją na stronę.
- Cokolwiek zrobisz, jakkolwiek się zachowasz, ocenią cię
bezlitośnie - powiedziała jej wtedy. - Musimy być wierni sobie. Nie
próbuj zachowywać się jak inni, bo to tak, jakbyś wstydziła się tego,
kim naprawdę jesteś. Wyczują twój wstyd, zjedzą cię i nic z ciebie nie
zostanie. Jesteś wspaniałą istotą, Anyu. Bądź z siebie dumna. Ja
jestem.
Od tamtej chwili ubierała się tak seksownie, jak tylko sobie
zamarzyła, rozmawiała, kiedy i jak chciała, i nigdy nie spuszczała
wzroku, chyba żeby przyjrzeć się swoim potwornie wysokim
szpilkom. Nie walczyła już ze swoim pragnieniem siania chaosu.
Mówiła w ten sposób „pierdolcie się" tym, którzy ją odrzucali,
owszem, ale przede wszystkim lubiła siebie. Nie miała już czego się
wstydzić.
- To... ciekawe widzieć cię po tylu poszukiwaniach, a szukałem
cię intensywnie - ciągnął Reyes. - Jesteś córką Dysnomii, należysz do
bogiń mniejszych i rządzisz Anarchią.
- Nie ma we mnie nic mniejszego. - „Mniejsza" znaczyło tyle co
„bez znaczenia", a ona była tak samo ważna, jak inne, „wyższe"
istoty, niech go szlag. Ta pomniejszość brała się stąd, że nikt nie
wiedział, kim jest jej ojciec. Ona to wiedziała, ale dopiero teraz. -
Owszem, jestem boginią. - Uniosła głowę, wyniosła i harda.
- Tej nocy, kiedy uratowałaś życie Ashlyn, powiedziałaś, że nie
jesteś - odezwał się Lucien. - Podałaś się za nieśmiertelną.
Wzruszyła ramionami. Nienawidziła bogów tak bardzo, że rzadko
używała swojego tytułu.
- Skłamałam. Często mi się to zdarza. Na tym polega mój urok,
nie sądzicie?
Żaden nie odpowiedział.
- Jak zapewne wiesz, byliśmy kiedyś wojownikami bogów i
żyliśmy w niebiosach - poinformował ją Reyes, jakby nie słyszał jej
słów. - Nie pamiętam cię.
- Może nie było mnie jeszcze na świecie, mądralo. W oczach
błysnęła irytacja, ale ciągnął spokojnie:
- Od czasu twojego pojawienia się przed kilku tygodniami
prowadziłem poszukiwania, zbierałem materiały na twój temat.
Dawno temu zostałaś uwięziona za zabicie niewinnego człowieka.
Jakieś sto lat później bogowie ustalili dla ciebie wreszcie karę, że tak
powiem docelową, ale wtedy zrobiłaś coś, co nie udało się żadnej
innej istocie nieśmiertelnej. Uciekłaś. Nie próbowała zaprzeczać:
- Wyniki twoich poszukiwań są zgodne z prawdą. - Po większej
części.
- Legenda mówi, że zaraziłaś pana Tartaru jakąś chorobą, bo
zaraz po twojej ucieczce całkiem opadł z sił i stracił pamięć.
Wzmocniono straże, wzmożono czujność. Bogowie byli przekonani,
że solidność więzienia zależy od mocy pana Tartaru. Z czasem mury
zaczęły pękać i sypać się. Tak doszło do ucieczki Tytanów.
Facet nie ma chyba zamiaru jej o to obwiniać?
- Legendy mają to do siebie, że zniekształcają prawdę, której
śmiertelni inaczej by nie pojęli - wyjaśniła sucho. - Zabawne, że sam,
będąc bohaterem tylu legend, tego nie rozumiesz.
- Ukrywasz się wśród ludzi - Reyes po raz kolejny puścił mimo
uszu jej słowa - ale nawet z nimi nie potrafisz żyć w pokoju.
Wzniecasz wojny, kradniesz broń, nawet okręty. Wywoływałaś
wielkie pożary, katastrofy, które rodziły panikę, i zamieszki, w
wyniku których ludzie trafiali do więzienia.
Krew uderzyła jej do głowy. Owszem, robiła takie rzeczy. Kiedy
pojawiła się na ziemi, nie wiedziała, jak panować nad swoją
wywrotową naturą. Bogowie potrafili się przed tym chronić, ludzie
nie. Poza tym zdziczała przez lata uwięzienia. Wystarczyła rzucona
mimochodem uwaga: „Nie pozwolisz chyba, żeby twój brat zwracał
się tak do ciebie", i między klanami wybuchały krwawe waśnie.
Pojawiła się na dworze, zakpiła z władcy, z jego polityki, i już lojalni
dotąd rycerze mordowali nieszczęśnika.
Jeśli chodzi o pożary, to rzeczywiście coś zmuszało ją, by
„przypadkowo" upuścić pochodnię i patrzyć, jak płomienie zaczynają
tańczyć. Kradzieże... Nie potrafiła się oprzeć temu głosowi w głowie,
który podszeptywał: „Bierz, nikt nie widzi". W końcu nauczyła się
trochę siebie brać w cugle. Mała kradzież kieszonkowa, jątrzące, ale
nie krwawe w skutkach kłamstwo, sprowokowanie burdy ulicznej,
rozładowywały dość skutecznie potrzebę siania zamętu i pozwalały
unikać wywoływania poważnych nieszczęść.
- Ja też odrobiłam lekcje na twój temat - powiedziała spokojnie. -
Nie burzyłeś kiedyś miast i nie zabijałeś niewinnych?
Teraz Reyes zrobił się czerwony.
- Nie jesteś tym samym człowiekiem, którym kiedyś byłeś, tak
jak ja nie jestem... - Zanim skończyła zdanie, wionął na nich silny
wiatr, uderzył z gwizdem, wizgiem. Zdezorientowana Anya
zamrugała, ale chwila moment, i już wiedziała, co zaraz nastąpi. -
Cholera! Sukinkot! - bluznęła.
Wojownicy znieruchomieli, czas dla nich się zatrzymał, przestał
istnieć. Moc potężniejsza od nich zawładnęła światem wokół. Nawet
Lucien, który wcześniej uważnie przysłuchiwał się wymianie zdań
między Anyą i Reyesem, zamienił się w żywy kamień. Ona też, rzecz
oczywista. Niech to wszyscy diabli!
Nie, nie, nie, pomyślała i z tymi słowami niewidzialne kraty
więzienne wokół niej opadły jak jesienne liście z drzew. Nikt i nic jej
nie będzie więzić. Już nie. Ojciec o to zadbał.
Anya podeszła do Luciena, chciała go uwolnić - chociaż nie
wiedziała dlaczego, po tym, co o niej powiedział - ale wiatr ustał
równie nagle jak przyszedł. W ustach jej zaschło, serce zaczęło bić
nieregularnie. Kronos, który zaledwie przed kilkoma miesiącami objął
tron w niebiosach, wprowadzając nowe reguły, nowe kary i nowe
życzenia - przybywał. Znalazł ją.
Po prostu wspaniale. Silne błękitne światło rozproszyło ciemność
i Anya zniknęła w jednym błysku. Z żalem, którego czuć nie miała
najmniejszych powodów, zostawiła Luciena, zabierając z sobą smak i
wspomnienie pocałunku.
ROZDZIAŁ DRUGI
Czarna mgła spowiła umysł Luciena, pozostawiając tylko jedną
myśl: Anya.
Rozmawiał z nią, usiłował przy tym zapomnieć, jak świetnie do
niego pasowała, jak mocne, ostre było jego pożądanie, jak szybko
znalazła się w jego ramionach. Gotów byłby oddać wszystko, wygnać
z pamięci wszystkich za trochę więcej czasu z nią.
Nigdy pocałunek nie wywarł na nim większego wrażenia. Demon
w jego głowie aż mruczał z zadowolenia. Tak, mruczał, jak domowy
kot. Nigdy wcześniej nic takiego się nie zdarzyło. Lucien nie
rozumiał, dlaczego akurat dzisiaj.
Coś z nim nie tak.
Coś nie tak, skoro umierał niemal, mówiąc, że Anya nic nie
znaczy, jest nieważna. Musiał to powiedzieć i dla jej dobra, i ze
względu na siebie. Takie pożądanie jest niebezpieczne. A przyznanie
się, że pożąda, pragnie, oznaczałoby całkowite zaprzeczenie
opanowania, które było jego znakiem firmowym.
Opanowanie. Kontrola. Prychnąłby, gdyby mógł poruszyć
wargami. Nad tą kobietą nie miał żadnej kontroli, nie panował nad
nią.
Dlaczego udawała, że go pragnie? Dlaczego całowała go tak,
jakby miała umrzeć, gdyby nie poczuła jego języka w ustach? Kobiety
nie zachowywały się tak wobec niego. Już nie. Wiedział to lepiej niż
ktokolwiek inny. A Anya błagała o jeszcze.
Nie mógł uwolnić się od jej obrazu. Wysoka, o pięknej twarzy
elfa, cudownej, przez słońce pieszczonej skórze, gładkiej, świetlistej,
zmysłowej. Wyobrażał sobie, że liże każdy jej centymetr. Obfite
piersi, które chciały wyskoczyć z niebieskiego gorseciku, całe mile
wspaniałych ud widocznych spod króciuteńkiej czarnej mini.
Jasne, niemal białe włosy jak burza śnieżna opadające falami na
plecy. Wielkie oczy, błękitne jak top, który nosiła tego wieczoru.
Zadarty nosek. Pełne usta stworzone do ssania. Proste białe zęby.
Promieniały od niej przewrotność i rozkosz, ziszczenie męskich
fantazji.
Nie mógł o niej zapomnieć od momentu, gdy kilka tygodni
wcześniej pojawiła się w ich życiu, by uratować życie Ashlyn. Nie
pokazała się im wtedy w całej swojej pysznej krasie, ale truskawkowy
zapach przeniknął jego jestestwo do szpiku kości.
Posmakował jej w końcu, a teraz serce waliło jak młot, oddech
palił gardło. Doświadczał podobnych sensacji, kiedy przyglądał się
swoim przyjaciołom, Maddoksowi i Ashlyn, gdy czulą się i tulą do
siebie, jakby bali się rozstać choćby na moment.
Mgła nagle się podniosła, uwalniając ciało i duszę. Ciągle
znajdował się w zaułku koło klubu, Anya zniknęła, a jego przyjaciele
trwali w bezruchu. Co tu się dzieje?
- Reyes? - Żadnej reakcji, choćby drgnienia powieki. - Gideon?
Parys?
Nic.
Wyczuł jakiś ruch w mroku i powoli wyciągnął broń... Gotów był
zrobić, co należy, acz do głowy zakradła się myśl. Anya mogła zabrać
jego sztylety, użyć ich przeciwko niemu. Nawet by nie wiedział. Nie
obeszłoby go to. Zbyt był nią pochłonięty. Jednak nie wzięła ich,
zatem naprawdę nie miała wobec niego złych zamiarów. Dlaczego go
zaczepiła?
- Cześć, Żniwiarzu - odezwał się męski, grobowy głos. Nikt się
nie pojawił, a jednak ktoś wyrwał mu broń z ręki i odrzucił na ziemię.
- Wiesz, kim jestem?
Lucien nie pokazał nic po sobie, ale zdjął go lęk pożerający
wszystko inne. Nie słyszał tego głosu wcześniej, ale wiedział, do kogo
należy. Gdzieś w głębi duszy wiedział.
- Tytan. - Nie tak dawno temu przyjąłby z radością wezwanie
nowego boga, lecz teraz wiedział lepiej. Aeron, strażnik Gniewu,
otrzymał takie wezwanie miesiąc wcześniej. Rozkazano mu zabić
cztery ludzkie istoty, cztery kobiety. Dlaczego, tego już Tytani nie
wyjaśnili. Aeron odmówił wykonania rozkazu i teraz tkwił w lochu
twierdzy, stanowiąc zagrożenie dla samego siebie i dla świata. Żądza
mordu dręczyła go dniem i nocą, nie dawała odetchnąć, zapomnieć o
sobie ani na chwilę. Został zredukowany do zwierzęcego stanu.
Lucien nie mógł na to patrzyć. Choć tak mocarny, czuł się całkowicie
bezradny. Wszystko to stało się za sprawą istot, z których jedna
właśnie materializowała się przed nim.
- Czemu zawdzięczam ten... zaszczyt?
Kronos, postać płynna, jakby utworzona z wody, stanął w
bursztynowym promieniu księżyca. Miał gęste srebrne włosy i takąż
brodę. Ubrany był w długi himation, tak pięknie, misternie tkany,
jakby to był jedwab. W lewej dłoni trzymał Kosę Śmierci, której
Lucien, gdyby mógł, najchętniej użyłby przeciwko temu okrutnemu
bogowi. Kosa była w stanie ściąć głowę nawet nieśmiertelnemu.
Powinna właściwie należeć do niego, ale zniknęła, gdy bogowie
strącili Kronosa wraz z innymi Tytanami do Tartaru. Lucienowi
przemknęło przez głowę, że może równie łatwo udałoby się
Kronosowi znaleźć puszkę Pandory, skoro znalazł kosę.
- Nie podoba mi się twój ton - stwierdził król głosem tak bardzo
spokojnym, że Lucien aż poczuł ciarki. Sam zwykł przemawiać z
podobnym spokojem, kiedy starał się utrzymać emocje na wodzy.
- Proszę o wybaczenie. - Drań. Pomimo kosy, którą dzierżył, nie
wydawał się na tyle potężny, by wydostać się z Tartaru i obalić Zeusa.
A jednak dokonał tego. Brutalnością i podstępem, dowodząc ponad
wszelką wątpliwość, że lepiej nie wchodzić z nim w konflikt.
- Spotkałeś szaloną, nieuchwytną Anyę. - W nocnym powietrzu
poniósł się miękki szept, a tak potężny, że mógłby powalić całą armię.
Niepokój Luciena wzmógł się po tysiąckroć.
- Owszem.
- Całowałeś ją.
Lucien zacisnął dłonie. Uderzające do głowy wspomnienie. I
wściekłość, że ta nienawistna istota obserwowała moment
namiętności.
- Tak. - Tylko spokojnie, powtarzał sobie.
Kronos przysunął się, cichy jak noc.
- Umyka mi od wielu tygodni. A ciebie szuka. Dlaczego, jak
myślisz?
- Naprawdę nie wiem. - Bo też nie wiedział. Ciągle nie mógł
zrozumieć zainteresowania Anyi swoją osobą. Żar jej pocałunku
musiał być udawany, na pewno. A jednak zdołała rozpalić Luciena,
ciało, duszę i demona.
- Nieważne. - Bóg podpłynął zupełnie blisko, spojrzał mu w
oczy. Szedł od niego zapach mocy. - Zabijesz ją.
Na te słowa demon w głowie Luciena natychmiast się odezwał,
ale nie było wiadomo, żądny mordu czy zdjęty odrazą.
- Mam ją zabić?
- Słyszę w twoim głosie zdziwienie. - Bóg przesunął się dalej.
Czyżby rozmowa dobiegła końca?
Muśnięcie ledwie, ale Luciena odrzuciło do tyłu, jakby potrącił go
samochód. Mięśnie zesztywniały, powietrze uszło z płuc. Kiedy
odzyskał równowagę i odwrócił się, Kronos znikał już w
ciemnościach.
- Za pozwoleniem! - zawołał. - Mogę wiedzieć, dlaczego chcesz
jej... śmierci?
Bóg, sunąc dalej, odparł:
- To Anarchia, jeden wielki kłopot dla wszystkich, którzy mają z
nią do czynienia. Chyba wystarczający powód. Powinieneś
podziękować mi za ten zaszczyt.
Miałby mu dziękować?
Lucien zacisnął usta, żeby nie puścić komentarza w kierunku
króla bogów. Teraz tym chętniej pozbawiłby go głowy. Nie ruszył się
jednak z miejsca, zbyt dobrze wiedział, jak okrutna może być odpłata
bogów. Właśnie zostali uwolnieni od jednej klątwy, która polegała na
tym, że Reyes każdej nocy sześcioma ciosami miecza zadawał śmierć
Maddoksowi, a Lucien odprowadzał duszę zmarłego do świata
podziemnego.
Bogowie rzucili na nich tę klątwę, kiedy Maddox niechcący zabił
Pandorę. O ile gorsza musiałaby być kara Tytanów, gdyby Lucien
zabił ich króla?
Nie dbał o siebie, lękał się tylko o przyjaciół. Dość się już
nacierpieli wszelakich mąk, więcej, niż mogłoby się przydarzyć
innym, choćby przeżyli sto żywotów.
A jednak usłyszał, jak mówi do siebie:
- Nie dokonam tego czynu. - Nie dokona. Zabicie pięknej Anyi
samo w sobie byłoby już przekleństwem.
Nie zauważył, jak Kronos się poruszał. Zaraz też znalazł się przy
nim. Nie z tego świata oczy zdawały się przebijać go na wskroś
niczym miecz. Kosa zatrzymała się na wysokości gardła Reyesa.
- Wszystko jedno, jak długo to potrwa, jakich będzie wymagać
zabiegów, ale przyniesiesz mi jej ciało. Nie posłuchasz mojego
rozkazu, zapłacisz ty i ci, których kochasz.
Bóg zniknął w oślepiającym lazurowym świetle równie
błyskawicznie, jak się pojawił, i czas znowu zaczął płynąć zwykłym
nurtem, jakby nigdy się nie zatrzymał. Lucien nie mógł złapać tchu.
Jeden ruch nadgarstka Kronosa i głowa Reyesa by spadła.
- Co jest, do diabła? - warknął nieledwie zdekapitowany. - Gdzie
ona się podziała? Ta cała Anya?
- Dopiero co tu była. - Parys okręcił się, rozglądając uważnie, a
sztylet dzierżył w dłoni.
„Zapłacisz ty i ci, których kochasz", powiedział bóg. Nie była to
czcza pogróżka. Prawda absolutna. Lucien zacisnął dłonie, przełknął z
trudem gulę w gardle.
- Wracajmy do środka i bawmy się - zdołał wykrztusić.
Potrzebował czasu do namysłu.
- Zaczekaj - powstrzymał go Parys.
Lucien pokręcił głową.
- Nie. Nie będziemy więcej o tym mówić.
Wpatrywali się w niego długą chwilę w milczeniu, w końcu
przytaknęli. Nie wspomniał nic o wizycie boga ani o tym, jak zniknęła
Anya. Nie powiedział o tym, kiedy wychodził z zaułka ani kiedy
wkraczali do klubu, ani nawet wtedy, gdy ci wewnątrz rozstępowali
się zdziwieni na jego widok.
Kiedy Reyes chciał go minąć, podniósł dłoń, powstrzymując
przyjaciela.
Reyes popatrzył na niego, nie rozumiejąc, o co chodzi.
Lucien ruchem brody wskazał stolik w głębi sali, ten sam, przy
którym siedział wcześniej. Reyes kiwnął głową.
- Mów - ponaglił, rozsiadając się wygodnie, jakby mieli
rozmawiać o pogodzie, i obojętnym wzrokiem śledził tańczących.
- Zbierałeś informacje na temat Anyi. Kogo zabiła i dlaczego to
zrobiła, że aż trafiła do Tartaru?
- Zwoje, które czytałem, nie mówią, dlaczego zabiła, jedynie
kogo. Ajasa.
- Pamiętam go. - Lucien nigdy nie lubił tego zadufanego w sobie
sukinsyna. - Zapewne zasłużył sobie.
- Kiedy zginął, był kapitanem Gwardii Nieśmiertelnych.
Domyślam się, że Anya wywołała jedną ze swoich „małych katastrof,
Ajas chciał ją aresztować, ona stawiała opór, i tak się to skończyło.
Lucien zamrugał zdumiony. Zadowolony z siebie, dbający
wyłącznie o własne interesy Ajas został jego następcą? Przed
otwarciem puszki Pandory to on właśnie był dowódcą, strażnikiem
pokoju, obrońcą króla bogów. Później nie nadawał się już do pełnienia
służby. Otrzymał swojego demona, pozbawiono go wszystkich
zaszczytów, w końcu razem z pozostałymi wojownikami wygnano z
niebios.
- Ciekawe, czy będziesz następny - powiedział Reyes niby ot tak,
mimochodem.
Może. Chociaż miała okazję tego wieczoru i nie wykorzystała jej.
Zasługiwał na śmierć, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Kiedy
pojawili się na ziemi, przyczynili ludziom wiele cierpienia. Nie
potrafili jeszcze panować nad swoimi demonami. Zabijali na oślep,
niszczyli domy, nieśli głód i choroby.
Zanim zdołał zapanować nad swoim gorszym, groźnym ja, było
za późno. Spośród ludzi wyłonili się Łowcy i zaczęli walczyć z
wojownikami. Nie winił ich wtedy, uważał nawet, że wojownicy
zasłużyli sobie na gniew. Ale wtedy Łowcy zabili Badena, strażnika
Nieufności, który Lucienowi był bratem.
Nie mógł pogodzić się z jego śmiercią.
Motywy Łowców przestały mieć jakiekolwiek znaczenie,
dziesiątkował ich, ale kiedy już zemsta się dokonała, chciał żyć w
spokoju. Jednak nie wszyscy wojownicy tak myśleli, część z nich
pragnęła wyciąć Łowców w pień, do ostatniego.
Lucien z pięcioma przyjaciółmi przeniósł się do Budapesztu i tu
rzeczywiście żyli spokojnie przez długie stulecia. Przed kilku
tygodniami w mieście pojawiło się pozostałych sześciu budrysów,
depcząc po piętach Łowcom, którzy zawzięli się, by skończyć z
wojownikami z twierdzy, raz na zawsze oczyścić świat z „tej zarazy".
Zaczęła się krwawa rozprawa, której już nie sposób było uniknąć.
Pokój mógł powrócić jedynie za cenę ostatecznej eliminacji Łowców.
- Czego jeszcze dowiedziałeś się o Anyi? - pytał dalej Reyesa.
Przyjaciel wzruszył ramionami.
- Wspomniałem już tam, na zewnątrz, że jest jedyną córką
Dysnomii.
- Dysnomia? - Lucien jakby się zafrasował, potarł brodę. - Nie
pamiętam jej.
- Bogini Bezprawia, najbardziej poniewierana pośród wszystkich
nieśmiertelnych. Spała chyba z całym rodzajem męskim. Nikt nie wie,
kto jest ojcem Anyi.
- Żadnych domysłów?
- Nie sposób snuć domysły, skoro matka codziennie miała po
kilku kochanków.
Luciena ogarnęła wściekłość na myśl, że Anya mogłaby iść w
ślady matki. Nie chciał jej pragnąć, a przecież pragnął rozpaczliwie.
Próbował się jej opierać, naprawdę. I opierał się, dopóki nie dotarło do
niego, że jest jedną z nieśmiertelnych.
Nie może umrzeć, nie stracę jej, jeśli ją sobie upodobam. Nigdy
nie będę musiał odprowadzać jej duszy do piekła.
Jakim był głupcem. Powinien był przewidzieć. W końcu to on był
Żniwiarzem Śmierci. Każdy może odejść do świata podziemnego. On
sam, jego przyjaciele. Bogini. Widział w ciągu jednego dnia więcej
takich pożegnań niż inni przez całe swoje życie.
- Zdumiewa mnie - mówił Reyes - że taka kobieta potrafiła
urodzić córkę o urodzie anioła. Trudno uwierzyć, że śliczna Anya jest
kimś niegodziwym.
Jej pocałunek był grzeszny. Rozkosznie grzeszny. Ale kobieta,
którą trzymał w ramionach, nie wydawała się złą istotą. Słodką, tak.
Zabawną, zdecydowanie. I, dziw nad dziwy, delikatną. Zdjętą
pożądaniem. Pożądaniem, które skierowała ku niemu.
Dlaczego go pocałowała? Znowu to samo pytanie, które go
prześladowało i na które nie znajdował odpowiedzi. Dlaczego
tańczyła dla niego? Może stanowił dla niej tylko wyzwanie? Chciała
go uwieść, usidlić, żeby potem poszukać sobie innego, bardziej
atrakcyjnego, i śmiać się z łatwowierności oszpeconego głupca?
Zimno mu się zrobiło na samą myśl. Nie myśl tak. Torturujesz
tylko siebie. O czym miał zatem myśleć? O jej śmierci? Bogi, chyba
nie potrafiłby tego zrobić.
Pomogła mu przed kilkoma tygodniami i winien jej był przysługę.
Jak mógł zabić kobietę, wobec której miał dług wdzięczności? Jak
mógł zabić kobietę, której posmakował? Poczuł, jak ogarnia go fala
ciemności.
- Co jeszcze wiesz o niej? Coś musiałeś znaleźć.
Reyes ponownie wzruszył ramionami z niejakim lekceważeniem.
- Na Anyi ciąży jakaś klątwa, ale nie potrafię ci powiedzieć, jaka.
Klątwa? Wstrząsnęła nim ta informacja, wprawiła w gniew.
Dlatego cierpiała? Co go to mogło obchodzić?
- Jakieś wzmianki, kto rzucił na nią klątwę?
- Temida, bogini sprawiedliwości. Jest Tytanką, ale zdradziła
braci i wsparła Zeusa, kiedy przejął tron.
Lucien pamiętał ją, acz dość mgliście. Wysoka, wiotka,
ciemnowłosa. Arystokratyczne rysy, delikatne dłonie, którymi żywo
gestykulowała, kiedy mówiła. Raz łagodna, to znowu potwornie ostra.
- Co o niej pamiętasz?
- Tylko tyle, że była żoną Tartarosa, pana więzienia.
Lucien zasępił się.
- Może rzuciła klątwę na Anyę za to, że zaraziła czymś
Tartarosa, żeby uciec?
Reyes pokręcił głową.
- Jeśli wierzyć zwojom, klątwa została rzucona przed
uwięzieniem. - Uderzył głośno językiem w podniebienie. - Może
Anya jest taka, jak jej matka. Może spała z Tartarosem i Temida się
wściekła. To główna przyczyna niesnasek między kobietami.
Taka możliwość jakoś nie przekonywała Luciena. Przetarł twarz,
i blizny boleśnie podrażniły skórę po wewnętrznej stronie dłoni. Czy
Anya też to czuła? Aż poczerwieniał ze wstydu, zakłopotania.
Wybierała zapewne mężczyzn pięknych, o doskonałej urodzie.
Zapamięta go jako oszpeconego wojownika, który podrapał jej śliczne
policzki.
Reyes przesunął palcem po krawędzi pustej szklanki.
- Nie podoba mi się, że jesteśmy jej dłużnikami. Nie podoba mi
się, że przyszła do klubu. Anya wszędzie, gdzie się pojawia, sieje
chaos i destrukcję.
- My siejemy chaos i destrukcję wszędzie, gdzie się pojawiamy.
- Sialiśmy, i nigdy nie sprawiało nam to przyjemności. Ona się
uśmiechała, kiedy cię uwodziła. - Reyes skrzywił się. - Widziałem, jak
na nią patrzysz. Tak jak ja patrzyłem na Danikę.
Danika. Jedna z kobiet śmiertelnych, które Aeron miał zabić.
Lucien czuł, że Reyes pragnął jej bardziej niż powietrza, ale musiał
pozwolić jej odejść, jeśli chciał uratować dziewczynę przed brutalnym
wyrokiem bogów. Teraz zapewne żałował swojej decyzji, wolałby
zatrzymać ją przy sobie i chronić osobiście.
Co powinien teraz robić? Wiedział, co chce zrobić. Zapomnieć o
Anyi i zignorować rozkaz Kronosa, jak to uczynił Aeron. Lecz w ten
sposób zacznie dopraszać się kary, a przykład miął w Aeronie. Jego
przyjaciele więcej już nie zniosą, był tego pewien. Już balansowali na
cienkiej granicy między dobrem a złem. Jeszcze jedno brzemię i
poddadzą się, nie będą w stanie dłużej kontrolować żądzy zniszczenia.
Westchnął. Przeklęci bogowie. Rozkaz przyszedł w najgorszym
możliwym momencie. Gdzieś tam leżała ukryta puszka Pandory,
stanowiąca zagrożenie dla jego życia. Jeśli Łowca znajdzie ją
pierwszy, jeśli go uprzedzi, puszka wessie demona, on zaś zginie, tak
nierozerwalnie był związany ze swoim złym duchem.
Z tym, że spotka go smutny koniec, mógł się pogodzić, ale nie
dopuszczał myśli, by coś złego mogło spotkać przyjaciół. Czuł się za
nich odpowiedzialny. Gdyby nie otworzył puszki, a zrobił to tylko
dlatego, że odezwała się w nim zraniona duma, bo nie on został
wybrany jej strażnikiem, jego towarzysze nie musieliby się męczyć z
własnymi demonami. Zniszczył ich życie, kiedyś beztroskie, może
nawet szczęśliwe życie wojów należących do elitarnej gwardii bogów.
Westchnął ponownie. Będzie musiał zabić Anyę, jeśli chce
oszczędzić swoim druhom kolejnych cierpień. To oznaczało
konieczność odszukania bogini. Znowu będzie blisko niej... Kusząca i
przyprawiająca o udrękę myśl. Nawet bardzo, bardzo dawno temu,
kiedy pokochał śmiertelniczkę, piękną Mariah, nie pragnął, nie
pożądał jak teraz. Całe ciało palił ból, którego pozbyć się nie sposób.
Mariah... Słodka, niewinna Mariah. Kobieta, której oddał serce
wkrótce potem, jak nauczył się panować nad swoim demonem. Żył
wtedy na ziemi sto, dwieście lat? Czas pozbawiony znaczenia, jeden
dzień podobny do drugiego. Kiedy ujrzał Mariah, życie nabrało
znaczenia. Pragnął czegoś dobrego, czystego, co rozproszyłoby
ciemności.
Była światłem słonecznym pośród mroku, płomykiem świecy
pośród bezlitośnie ponurej egzystencji. Chciał spędzić wieczność,
wielbiąc ją. Nie cieszył się długą miłością, bo Mariah zachorowała.
On, Żniwiarz, wiedział od początku, że ukochana nie przeżyje.
Powinien był natychmiast wziąć jej duszę w zaświaty, ale nie potrafił
się do tego zmusić.
Choroba dręczyła ją wiele tygodni, niszcząc stopniowo ciało. Im
dłużej czekał, mamiąc się nadzieją na ozdrowienie, tym bardziej
cierpiała. Pod koniec błagała o śmierć, zawodziła, krzyczała. Z bólem
serca, świadom, że rozstają się na zawsze, spełnił w końcu swoją
powinność.
Tej nocy pociął się na paski zatrutym sztyletem. Gdy tylko rany
zaczynały się zasklepiać, ciął znowu. I znowu. Przypalał nawet skórę,
żeby się nie regenerowała, jakby chciał zyskać pewność, że już żadna
kobieta na niego nie spojrzy i że już nigdy nie będzie musiał cierpieć z
powodu odejścia ukochanej istoty.
Nigdy nie żałował tego, co zrobił. Aż do teraz. Przekreślił swoje
szanse, Anya nie może pragnąć kogoś takiego. Kobieta bez skazy, jak
ona, zasługiwała na mężczyznę podobnego sobie. Zasępił się. O czym
on myśli? Anya musi przecież umrzeć. Pożądanie skomplikowałoby
tylko sytuację. No dobrze, jeszcze bardziej by skomplikowało.
Obraz Anyi znowu pojawiał się przed oczami, nie pozwalał
myśleć. Zmysłowa twarz, ciało jak seksnarkotyk. Mężczyzna w nim
wył z wściekłości, że będzie musiał zniszczyć coś takiego. Wył też
nieśmiertelny wojownik.
Może udałoby się przekonać Kronosa, żeby poniechał Anyi,
cofnął rozkaz? Może... Lucien prychnął. Nie, to się nie uda. Próby
dobijania targu z Kronosem to jeszcze głupszy pomysł niż próby
ignorowania go. Król bogów dałby mu w zamian znacznie dotkliwsze
od poprzedniego zlecenie, bo perfidia pana na Olimpie nie znała
granic.
Do diabła! Dlaczego Kronos chce jej śmierci? Co takiego zrobiła?
Odtrąciła go, wybrała innego?
Mgła zazdrości i zaborczości zasnuła umysł, w uszach dźwięczało
„moja". Starał się nie zwracać na to uwagi.
Nagle przez plątaninę myśli dotarł do niego głos Reyesa, który
rzucił krótko:
- Czekam.
Lucien zamrugał, ocknął się.
- Na co?
- Chciałbym usłyszeć, co się zdarzyło na zewnątrz.
- Nic się nie zdarzyło - skłamał gładko i od razu zdjął go wstręt
do samego siebie.
Reyes pokręcił głową.
- Masz jeszcze spuchnięte usta po pocałunku. Włosy stoją ci
dęba, bo Anya przeczesywała je palcami. Z własnego ciała zrobiłeś
zaporę, kiedy chcieliśmy zabrać pannę. W końcu zniknęła bez śladu.
Nic się nie stało? Zacznij od początku. - Reyes przymknął na moment
znużone oczy. Miał dość własnych zmartwień, niepotrzebne mu były
problemy Luciena.
- Powiedz reszcie, że spotkamy się w Grecji. Dołączę do nich.
Nie jedziemy razem.
- Co takiego? - Reyes spochmurniał jeszcze bardziej. - Dlaczego?
- Mam rozkaz wziąć duszę. - Więcej ani słowa.
- Wziąć? Co to znaczy? Nie odprowadzić w zaświaty, tylko
wziąć? Nie rozumiem.
- Nie musisz.
- Nie znoszę, kiedy mówisz zagadkami. Powiedz jasno, kto i
dlaczego.
- Czy to ważne? Dusza to dusza. Efekt jest zawsze taki sam,
niezależnie od powodów. Śmierć. - Lucien klepnął Reyesa w plecy i
wstał. Zanim przyjaciel zdążył cokolwiek powiedzieć, wyszedł z
klubu i zatrzymał się w zaułku, gdzie i całował, i stracił Anyę.
Niemal słyszał jej jęk rozkoszy, czuł paznokcie wbijające się w
plecy, biodra ocierające się o jego wzwód. Wzwód, który ciągle nie
skląsł, na przekór wszystkiemu.
Ciągle nękało go pożądanie, ale starał się nie zwracać na to
uwagi. Zamknął prawe oko. Wodził wokół tym niebieskim,
duchowym. Widział tęczę jaśniejących, nieziemskich barw. Wpatrując
się w nie, był w stanie odczytać każdy czyn, który miał tu miejsce,
każdą emocję odczuwaną przez tych, którzy kiedykolwiek trafili do
zaułka. Czasami potrafił powiedzieć dokładnie, co kto i kiedy zrobił.
Miał takie doświadczenie, że bez trudu przedarł się przez całe
pokłady rozmaitych historii w poszukiwaniu najświeższych. Oto
migocące gwiazdy namiętności.
Pocałunek.
W tej duchowej dziedzinie rozmaitych barw, w tym
niematerialnym świecie, namiętność Anyi lśniła różowo. Prawdziwa,
nieudawana, jak skrycie podejrzewał. Świetlisty, rozjarzony róż.
Zatem naprawdę go pożądała? Istota fizycznie tak doskonała uznała
go za godnego swojej uwagi? Wydawało się to niemożliwe, a jednak
dowód lśnił w mroku niczym droga ku wybawieniu pośród najgorszej
zawieruchy.
Poczuł ucisk w żołądku, oblała go fala gorąca. Odezwał się ostry,
pulsujący ból w piersi. Och, poczuć znowu jej skórę pod palcami.
Wejść w nią, poruszać się powoli, a potem coraz szybciej i szybciej.
Anya dochodzi, błaga o jeszcze. Jęknął.
Ma zginąć z twojej ręki, nie zapominaj.
Jakbym potrafił zapomnieć, pomyślał, zaciskając dłonie.
- Dokąd poszłaś? - Odpowiedziało mu mrugnięcie błękitu.
Smutek. Była smutna? Bo powiedział, że jest bez znaczenia? Ogarnęły
go wyrzuty sumienia.
Przyjrzał się barwom uważnie. Wśród błękitów przebłyskiwała
intensywna, pulsująca czerwień.
Furia. Musiał zranić jej uczucia, obudzić gniew. Zrobiło mu się
jeszcze bardziej głupio, przykro.
Bronił się, zakładał, że Anya sobie z nim igra, że tak naprawdę
wcale go nie chce. Nie przypuszczał, że to dla niej ważne, co on o niej
myśli, czy pragnie jej, czy nie.
Zdumiewała go. Zaskoczyła kompletnie.
Gdzieś wśród barw znalazł ledwie widoczny ślad bieli. Lęk. Coś
ją przestraszyło. Co? Wyczuła Kronosa? Zobaczyła go? Wiedziała, że
bóg przychodzi z wyrokiem śmierci?
Nie podobał mu się ten strach.
Podążył za białym śladem. Złączył się ze swoim demonem, teraz
był już tylko istotą duchową, mgłą nocy przemieszczającą się z
miejsca na miejsce w jednym mgnieniu.
Ślad prowadził do twierdzy. Prosto do jego sypialni. Nie zabawiła
tu długo. Kilka razy przeszła w tę i z powrotem po pokoju, potem
przemieściła się do...
Sypialnia Maddoksa i Ashlyn. Zmarszczył czoło zbity z tropu.
Dlaczego tam? Oboje spali spokojnie, spleceni z sobą. Twarze
zaróżowione i spocone po seksualnym maratonie, jakżeby mogło być
inaczej.
Nie bądź zazdrosny, powiedział sobie i dalej przenosił się śladem
Anyi.
Trafił do jakiegoś mieszkania. Światło księżyca sączyło się przez
szpary w czarnych zasłonach.
Skromnie urządzony pokój. Pod ścianą stara brązowa kanapa,
rozlatujący się fotel wiklinowy. Ani śladu telewizora, komputera,
nowoczesnych urządzeń, do których zdążył się przyzwyczaić.
Z sąsiedniego pokoju dochodził taki dźwięk, jakby ktoś uderzał
ostrzem jednego sztyletu o drugi. Znał dobrze ten odgłos. Przeniósł się
tam, ciągle niewidzialny.
Zatrzymał się przy drzwiach osłupiały. Danika, dziewczyna
skazana przez bogów na śmierć i obiekt westchnień Reyesa, rzucała
dwoma sztyletami w zawieszoną na ścianie kukłę mężczyzny, która
przypominała jakimś cudem i Aerona, i Reyesa.
- Porwij mnie, co? - mruczała.
Pot spływał jej z czoła, szara koszulka przylgnęła do ciała, koński
ogon przylepił się do karku. Żeby tak się spocić w zimnym
mieszkaniu, musiała znęcać się nad kukłą od wielu godzin.
Dlaczego Anya się tu pojawiła? Danika się ukrywała. Jeszcze
mogła cieszyć się życiem, ale jej los był przesądzony. Wkrótce Aeron
ją znajdzie. Ucieknie z lochu, to tylko kwestia czasu. Wojownicy nie
będą w stanie go powstrzymać, nakaz bogów był silniejszy.
Lucien miał ochotę pokazać się Danice, porozmawiać z nią,
powstrzymał się jednak. Nie zapisał się najlepiej w jej pamięci, wątpił,
by chciała mu pomóc w szukaniu Anyi. Zafrasowany przesunął
palcami po brodzie. Jakiekolwiek bogini Anarchii miała zamiary,
najwyraźniej interesowała się wszystkim, co związane ze światem
podziemnym.
Gubił się w domysłach.
Nie znalazłszy w kryjówce Daniki odpowiedzi, przeciwnie,
natrafiwszy na kolejne pytania, podążył świetlnym śladem Anyi, tym
razem wyznaczanym jaskrawą czerwienią. Musiała być naprawdę zła!
Teraz trafił do... małego sklepiku z podstawowymi artykułami
spożywczymi, prasą, papierosami. Śmiertelnicy nazywali je
całodobowymi. Ten znajdował się przy stacji benzynowej.
Zmarszczył brwi. Nie mógł być w Budapeszcie, bo za oknami
świeciło słońce. W sklepie panował ożywiony ruch, na ulicy też.
Mrowie przechodniów, dziesiątki mknących jezdnią samochodów.
Wyszedł, zmaterializował się w jakimś pustym zaułku, gdzie nikt
nie mógł widzieć tego niezwykłego momentu, i pchany ciekawością
wrócił do sklepu. Zadźwięczał głośno dzwonek nad drzwiami.
Jakaś kobieta natychmiast odwróciła wzrok na jego widok. Jakiś
dzieciak wskazał na niego i został zbesztany przez matkę.
Ludzie odsuwali się możliwie najdalej, ale dyskretnie, by nie
okazać złych manier. Podszedł prosto do kasy. Nie przepraszał i nie
tłumaczył się.
Nikt ze stojących w długiej kolejce nie zaprotestował.
Kasjer, młodziutki chłopak, przypominał trochę Gideona.
Niebieskie włosy, kolczyki, tatuaże. Jego stylizacji brakowało jednak
tej odwagi czy siły, którą miał wizerunek Gideona. Szybkie spojrzenie
na identyfikator i Lucien znał już imię chłopca.
- Dennis, zauważyłeś może jasnowłosą kobietę w króciutkiej
czarnej mini...
- I błękitnym topie, co więcej odsłaniał niż zakrywał? Jasne,
zauważyłem. - Chłopiec podniósł wzrok i zatchnął się na moment. - A
bo co? - Głos mu drżał.
Lucien rozpoznał akcent. Był w Stanach.
Poczuł trzy rzeczy naraz: zazdrość, że inny mężczyzna miał
okazję widzieć Anyę, radosne podniecenie, że jest bliski jej
odnalezienia, i lęk - z tego samego powodu.
- Rozmawiała z kimś?
Chłopiec cofnął się o krok, pokręcił głową.
- Nie.
- Kupowała coś?
Milczenie, jakby dzieciak bał się, że odpowiedź wprawi Luciena
we wściekłość.
- Tak jakby. Tak jakby?
Dennis się zaciął na tej lakonicznej odpowiedzi, aż Lucien
zazgrzytał zębami.
- Jakie tak jakby?
- A na co panu wiedzieć? Glina, eksmąż czy jak?
Lucien zacisnął usta. Nie unoś się, nakazał sobie. Spokój. Wpił
spojrzenie w chłopca, w powietrzu rozniósł się intensywny zapach
róż. Dennis przełknął ślinę, oczy zrobiły się szkliste.
- Zadałem ci pytanie - przypomniał mu Lucien cichym głosem. -
Odpowiesz mi na nie. Co ta kobieta kupiła?
- Trzy lizaki truskawka z bitą śmietaną. - Dennis jakby popadł w
trans. - Ale nie kupiła ich. Zwędziła i wyszła. Nie próbowałem nawet
jej zatrzymywać.
- Pokaż, które to lizaki.
Kolejka zaczęła pomrukiwać, protestować, uciszyła się dopiero
pod groźnym spojrzeniem Luciena. Dennis wyszedł z kasy, skierował
się do alejki ze słodyczami i wskazał do połowy opróżnione pudełko z
lizakami.
Lucien schował dwa do kieszeni, nie próbując ich wąchać,
chociaż miał na to wielką ochotę. Wyjął kilka banknotów. Zła waluta,
ale uznał, że lepsze to niż zero.
- Ile się należy?
- Nic. Proszę je sobie wziąć. - Dennis wyciągnął ręce w udanym
geście przyjaźni.
Chciał wcisnąć mu banknoty, ale uznał, że lepiej nie ciągnąć
przedstawienia. Schował pieniądze.
- Wracaj do kasy - mruknął i odwrócił się.
Chciał przyjrzeć się jeszcze wnętrzu sklepu. Miliony barw, wśród
których po żmudnych poszukiwaniach odnalazł ślad Anyi. Krew
zawrzała.
Wszystko, co wiązało się z Anyą, nawet lekka mgiełka unosząca
się między półkami, przyzywało go, ciągnęło ku sobie. Musiał
uważać, jeśli nie chciał się zatracić. Anya była taka... zniewalająca.
Piękna enigma.
Wyszedł ze sklepu i w tym samym zaułku, w którym był
wcześniej, na powrót się zdematerializował i przeniósł, podążając
tropem Anyi. Znalazł ją w parku. Wreszcie. Poczuł ból w piersi, nie
mógł zaczerpnąć powietrza. Wyglądała tak spokojnie, zupełnie nie
przypominała uwodzicielki z klubu.
Siedziała na huśtawce otoczona złotą aureolą światła
słonecznego. Skroń oparła o łańcuch mocujący ławeczkę i huśtała się,
zatopiona w myślach. Jedwabiste, srebrne włosy spływały na ramiona
i tylko czasami podmuch wiatru zawiewał jakiś kosmyk na twarz.
Miał ochotę wziąć ją w ramiona, przytulić i tak trwać. Sprawiała
wrażenie takiej bezbronnej, kruchej. Samotnej. Lizała jeden ze
skradzionych lizaków, wodziła po nim koniuszkiem języka. Fiut
natychmiast się odezwał, podskoczył żwawo. Nie, nie, nic z tego,
cwaniaku. Lucien mógł do niego przemawiać, pożądanie pozostało.
„Wszystko jedno, jak długo to potrwa, jakich będzie wymagać
zabiegów, przyniesiesz mi jej ciało. Nie posłuchasz mojego rozkazu,
zapłacisz ty i ci, których kochasz", powiedział Kronos.
Zaiskrzyła złość, gniew. Żadnej złości, napomniał się. Jesteś
Żniwiarzem Śmierci, nie masz ważniejszych zadań. Emocje mogą
tylko przeszkadzać, wiesz o tym aż za dobrze. „Wszystko jedno, jak
długo to potrwa", powracały echem słowa Kronosa.
Przez chwilę, tylko przez chwilę bawił się myślą, że mogłoby to
trwać w nieskończoność. Wieczność całą. Wiesz co się dzieje, kiedy
się wahasz. Ten, kto ma umrzeć, cierpi tylko większe męki. Zrób to!
Inaczej twoi przyjaciele zaznają straszliwych katuszy.
Zmaterializował się, postąpił kilka kroków. Gdy żwir zachrzęścił
pod jego stopami, Anya poderwała głowę.
Spojrzała na niego z takim żarem w oczach, z taką tęsknotą, że jej
wzrok zdawał się palić skórę. Zaszokowana zeskoczyła z huśtawki.
- Lucien.
Słodki głos i zapach truskawek ze śmietaną w oddechu. Odeszła
go cała stanowczość. Znowu. Bądź silny, do diabła.
Przyglądała mu się spod rzęs nieświadoma wiszącego nad nią
niebezpieczeństwa.
- Jak mnie znalazłeś?
- Nie ty jedna potrafisz tropić nieśmiertelnych. - Co za
połowiczna odpowiedź.
Anya zdawała się rozbierać go wzrokiem. Kobiety tak na niego
nie patrzyły, po prostu nie. A ta jedna... Coraz trudniej przychodziło
mu kontrolować własne reakcje. Fiut twardniał z każdą sekundą coraz
bardziej.
- Przychodzisz dokończyć to, co zaczęliśmy, Kwiatku?
- Nie dlatego przychodzę. - Wymawiał słowa dokładnie,
precyzyjnie. Nie masz wyjścia. Musisz spełnić naznaczony czyn.
- Zatem dlaczego... - Sapnęła i wsparła dłoń na biodrze. - Żeby
dalej mnie obrażać? Wiedz, że nie będę tego tolerować. Nie jestem
bez znaczenia!
O tak, zranił ją, dotknął do żywego. Miał wyrzuty sumienia.
Śmieszne, czuć wyrzuty sumienia, że zraniło się kogoś, kiedy
przychodzi się zranić śmiertelnie. A jednak tak właśnie czuł i było to
silniejsze od niego. I chociaż nie potrafił walczyć z własnymi
odczuciami, powtórzył:
- Nie dlatego przychodzę. Przykro mi, Anyu, ale będę musiał cię
zabić.
ROZDZIAŁ TRZECI
„Będę musiał cię zabić".
Słowa odbijały się echem w głowie. Mroczna obietnica, którą
trudno uciszyć. Lucien nigdy nie żartował. Na tyle zdążyła go poznać.
Obserwowała go od wielu tygodni i ani razu nie zauważyła na jego
twarzy uśmiechu, ani razu nie dostrzegła w jego słowach cienia
humoru. Co więcej, duch Śmierci dawał o sobie znać: spod skóry
twarzy przebijał zarys czaszki.
Zapach róż wypełniał powietrze, ciężki, narkotyczny,
mesmeryczny, sprawiał, że gotowa była zrobić wszystko. Nawet
umrzeć.
Widziała już, jak Żniwiarz zabiera duszę. Był to widok posępny i
piękny, ale nie sądziła, że sama doświadczy czegoś takiego. W końcu
należała do nieśmiertelnych, wiedziała jednak aż nazbyt dobrze, że
nawet istotę nieśmiertelną można zabić.
Tej nocy, kiedy wyjęła serce z piersi dowódcy gwardii, kładąc raz
na zawsze kres jego nędznej egzystencji, otworzyła się przed nią
perspektywa śmiertelności. Potem przyszło uwięzienie. Bogowie
zastanawiali się, co dalej z nią robić, a ona miała czas, by tym lepiej
zrozumieć, czym może być śmiertelność. Kraty celi stawały się coraz
grubsze, jęki i krzyki współwięźniów coraz donośniejsze. A może to
ona krzyczała. Niemożność wzniecania zamętu była najgorszą
możliwą udręką.
Szybko uświadomiła sobie, że nawet nieśmiertelne życie można
zniszczyć, doprowadzić do ruiny bądź niespodziewanego końca.
Postanowiła, że o swoje będzie walczyła. Zawsze. W każdych
okolicznościach, za każdą cenę. I nikt już nie odbierze jej wolności, i
w sensie dosłownym, fizycznym, i tej rozumianej jako stanu ducha.
Bogowie mieli na ten temat zgoła inną koncepcję. Rada w radę
postanowili w końcu uczynić ją niewolnicą wojowników, dziewką,
która będzie zaspokajała ich potrzeby seksualne. Bardzo stosowna
kara, stwierdzili. Odebrała żołnierzom kapitana, niech teraz pociesza
własnym ciałem osieroconą armię.
Wyrok zniszczyłby umysł, ciało, duszę, w krótkim czasie stałaby
się wrakiem. Na ratunek pospieszył jej ojciec, ryzykując, że i na niego
spadnie kara bogów. Znowu była wolna. I znowu miała szansę na
szczęście, o jakim zawsze marzyła.
Teraz Lucien, mężczyzna, którego pragnęła, którego całowała,
chciał z nią skończyć, odebrać jej wszystko. Tysiące rozmaitych
emocji wzbierało w piersi, nie wiedziała, co przeważa. Wściekłość?
Pomieszanie? Ból?
- Dlaczego chcesz mnie zniszczyć?
- Nie chcę. Muszę. Jesteś zbyt nieutemperowana, by chodzić po
tym świecie.
Jakie straszne słowa. Z tym, że Olimp ją odtrącał, zdążyła się
pogodzić, ale z jakichś powodów, wbrew wszystkiemu, zależało jej na
opinii Luciena.
- Jak mnie znalazłeś? - ponowiła pytanie.
Coś drgnęło w pozbawionej wyrazu, kamiennej twarzy Luciena.
- Nieważne.
- Mogę zniknąć w ułamku sekundy.
- Znajdę cię. Dokądkolwiek się przeniesiesz, zawsze cię znajdę.
Straszne i chwytające za serce słowa.
- Dlaczego jeszcze nie atakujesz? Skończ ze mną, żebyś już
więcej nie musiał polować.
Lucien wysunął brodę.
- Zrobię to, ale najpierw muszę uwolnić od ciebie myśli.
Zamknęła dłoń na łańcuchu huśtawki, przybrała niedbałą,
swobodną pozę.
- Nie wiem, czy mam się czuć pochlebiona, czy wybuchnąć
urazą, skarbie. Czy mała, szalona Anya tak źle całuje, że nie możesz
pozbyć się niesmaku? - Mówiła lekko, jakby rzecz jej nie dotyczyła,
ale w środku drżała.
Jak to możliwe, żeby widok Luciena tak na nią działał? Gorzej,
teraz, kiedy poznała jego smak, jego dotyk, odczucia były jeszcze
intensywniejsze. Pragnęła więcej. Powinnam chyba poszukać sobie
terapeuty, pomyślała strapiona.
- Jestem pewien, że wiesz, jak dobrze całujesz. - W głosie
Luciena zabrzmiała nuta goryczy.
- W twoich ustach brzmi to tak, jakbym dopuściła się zbrodni.
- Bo to zbrodnia.
Zmrużyła oczy. Żyła wystarczająco długo, nie była
niewiniątkiem, ale jakiejś szczególnej rozwiązłości też nikt nie mógł
jej zarzucić. Niby dlaczego? Zbyt dobrze wiedziała, jak łatwo jest
przyczepić komuś etykietkę. Znała ten ból.
Jak każda czująca istota pragnęła admiracji i czułości. Lubiła
spojrzenia mężczyzn kierowane w jej stronę. Czasami leżała w łóżku,
nie mogąc usnąć, i myślała o związku z jakimś facetem, związku, na
który nie mogła sobie pozwolić.
- Zrobimy to jak najprościej, Anyu.
- Będziemy się całować?
Z trudem przełknął ślinę.
- Mówię o twojej śmierci.
Nie okazuj mu, co czujesz. Dobry wojownik wykorzystuje
emocje przeciwnika na swoją korzyść, a Lucien był cholernie dobrym
wojownikiem. Ona też.
- Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego chcesz mnie zabić, słodziutki,
bo zapomniałam.
Zaczął mu drgać mięsień pod okiem.
- Mówiłem ci już. Nie chcę cię zabijać, ale bogowie dali mi taki
rozkaz.
Nikt, nawet pan świata podziemnego, nie może bezkarnie
sprzeciwić się woli bogów. Gdzieś w brzuchu zagnieździł się lęk, ale
cieszyło ją na swój sposób, że Lucien nie rwie się do spełnienia
rozkazu.
- Wszyscy bogowie czy jeden?
- Jeden. Kronos.
- Król bastard - stwierdziła pod adresem rozkazodawcy. Mam
nadzieję, że słyszysz, ty chciwy tchórzu, posłała w przestrzeń.
Lucien niemal się skulił w sobie. Chyba rzeczywiście bał się
gniewu boga, ale nie bez racji. Kronos najwyraźniej opuścił dzień w
szkole, kiedy akurat przerabiali miłosierdzie.
Kiedy udało mu się wreszcie wydostać z więzienia, brutalnie
obalił Greków, pojmał tych, którzy przeżyli. Anya wróciła wtedy „na
górę", kilku bogów udało się jej uwolnić. Kronos pochwycił ją,
uwięził i zażądał jej największego skarbu w zamian za wolność.
Zanim zdążył ukarać ją za odmowę, uciekła. Jeden zero dla drużyny
Anya. Odnalazł ją wkrótce potem, straszył wojownikami. I oto proszę,
zaczyna się „Halo 3 ", słynna gra komputerowa, tym razem w wersji
„Anya kontra Lucien". Punkt dla drużyny Kronos.
- Chcesz być posłuszny tej łajzie?
Lucien spojrzał jej w oczy, usidlał ją spojrzeniem, łamał jej
stanowczość.
- Muszę. Nie odwiedziesz mnie od wypełnienia zadania.
Uniosła brew. Grała pewną siebie.
- Założymy się?
- Nie, to dawałoby ci tylko fałszywą nadzieję.
Wpatrywała się w jego oczy. Brązowa tęczówka zdawała się
przykuwać ją do miejsca, gdy niebieska wciągała ją głębiej i głębiej w
świat, gdzie istniał tylko on. Bądź mi posłuszna. Podporządkuj się.
Szept, który rozbrzmiewa w głowie.
Zacisnęła szczęki. Wiedziała, co on chce zrobić. Uśpić jej
czujność, ukołysać, zmusić, by spokojnie przyjęła śmiertelny cios.
Do diabła, nie. To nie ona. Przez długie wieki, od czasu, gdy
spadła na nią klątwa, zdobyła umiejętność opierania się mężczyznom.
Potrząsnęła głową, wyswobadzając się z sensualnych pęt, które
próbował jej narzucić. Radź sobie teraz.
Nie okazuj mu swoich odczuć, powtórzyła w myślach. Lizała
truskawkowego lizaka, podziwiała szeroką klatkę piersiową Luciena i
zastanawiała się, co dalej.
- Jesteś mi winien przysługę, Kwiatuszku. Pora prosić, żebyś ją
wyświadczył. Nie zabijesz mnie.
Długa, pełna udręki pauza.
- Wiesz, że muszę - wyznał w końcu. Znieruchomiał, jakby
zbierał siły. - Poproś, żeby odbyło się to bezboleśnie. Tyle mogę dla
ciebie zrobić. Poproś, żebym cię pocałował, zanim zabiorę twoją
duszę do podziemi, to też mogę zrobić.
- Wybacz, maleństwo, ale pozostanę przy swoim. Wolę, żebyś
jednak mnie nie zabijał. Pozwól, że ci przypomnę. Kilka tygodni temu
powiedziałam, że zabiję cię, jeśli będziesz próbował renegocjować
przysługę. Kolejna pauza, dłuższa, cięższa. Lucien przeczesał włosy
palcami, minę miał mocno udręczoną.
- Dlaczego Kronos chce twojej śmierci?
- Sam odpowiedziałeś na to pytanie. Jestem nieutemperowana. -
Usiadła z powrotem na huśtawce i ukradkiem wsunęła dłoń w
cholewkę botka, zacisnęła palce na rękojeści sztyletu. Pomimo
wyznaczonego zadania facet podniecał ją do granic szaleństwa, ale to
nie oznaczało jeszcze, że ma się poddać bez walki.
- Nie wierzę, że to jedyny powód.
- Może próbował jakichś konszachtów ze mną i go wyśmiałam. -
Nie chciała powiedzieć prawdy, taki enigmat musiał wystarczyć.
Na twarzy Luciena wreszcie odmalowały się jakieś emocje, co
prawda nie potrafiła ich do końca rozpoznać i nazwać, wiedziała
tylko, że nie da się z nim paktować.
- Coś tam, coś tam... Czyżby był twoim kochankiem i rzuciłaś go
dla innego? Roznamiętniłaś i zostawiłaś, zrobiłaś z niego durnia?
Anya rzuciła mu ostre jak brzytwa spojrzenie spod przymkniętych
powiek. Zeskoczyła z ławeczki, chowając sztylet za plecami.
- To bardzo nieuprzejme, co mówisz. Nie poniżyłabym się do
zabawy mężczyzną, który mnie nie interesuje.
Lucien mruknął coś, co zabrzmiało jak:
- Mną się zabawiłaś.
Zmarszczyła brwi, prychnęła gniewnie.
- Myśl, co chcesz, ale nie masz najmniejszego powodu czuć się
zraniony.
- Jesteś boginią Anarchii, dlatego wątpię, by obchodziły cię
uczucia innych.
- Nic o mnie nie wiesz - rzuciła ostro.
- Wiem, że tańczysz tak, jakbyś się kochała, i że smakujesz jak
zatracenie.
Niech go szlag. Wystarczyło tych kilka słów, by znowu poczuła
podniecenie. Do tego niski, zmysłowy głos - i cała złość odeszła. Była
gotowa paść Lucienowi w ramiona.
- Mała korekta - powiedziała, powściągając niewczesne
pragnienie. - Nie jesteś niegrzeczny. Jesteś diabłem wcielonym. - Jak
to świadczyło o niej, że wydawał się jej teraz jeszcze bardziej
pociągający?
- Tak czy inaczej to prawda. - Przechylił głowę i przyglądał się
jej uważnie. Znowu przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy, ale
otaczała go groźna, rozżarzona do białości aura. - Zawsze tak
swobodnie zachowujesz się wobec mężczyzn?
Nie było w jego słowach potępienia, a jednak ją dotknęły.
Podobne pytanie zdarzało się bogom zadawać jej matce. Pamiętała ten
błysk bólu, który pojawiał się w oczach Dysnomii, ilekroć któryś z
kochanków stwierdzał, że nie jest dla niego wystarczająco dobra.
Lucien zapłaci jej za to, co powiedział.
Przesunęła językiem po lizaku, udając całkowitą obojętność, i
zacisnęła mocniej palce na rękojeści sztyletu.
- A jeśli tak? - odezwała się w końcu. - Większość mężczyzn
poczyna sobie swobodnie, ale nikt ich nie krytykuje. Wręcz
przeciwnie, są podziwiani niczym jacyś bogowie seksu.
Puścił mimo uszu jej uwagę, była bowiem niebezpiecznie bliska
zbiorowego portretu wojowników.
- Zanim ja... - Zamilkł, pokręcił głową, najwyraźniej chciał coś
powiedzieć, lecz się rozmyślił. - Wytłumacz mi coś. Proszę - dodał,
uświadomiwszy sobie widać, że inaczej nie doczeka się żadnej
odpowiedzi.
Anya zatrzepotała rzęsami.
- Dla ciebie wszystko, pączusiu.
- Powiedz mi prawdę. Dlaczego mnie pocałowałaś? Mogłaś
wybrać Parysa, Reyesa, Gideona, któregokolwiek. Nie mieliby nic
przeciwko temu. Każdy z nich miałby na ciebie ochotę.
Po pierwsze, wrrrr! „Każdy z nich miałby na ciebie ochotę",
powtórzyła w myślach. Urocze. Tylko on jeden nie miał „ochoty". Nie
jest karmą dla psów, do cholery. Po drugie, dlaczego nie potrafi
zrozumieć, że pragnęła właśnie jego, nikogo innego?
Może to dobrze, że nie wierzy w autentyczność jej namiętności.
Zachowa godność, bo przecież jest kimś „bez znaczenia" i on jej nie
chce. Dupek.
- Może wiedziałam, że Kronosek Kręcinosek poleci ci zabić mnie
i postanowiłam cię zmiękczyć, żebyś nie wykonał boskiego rozkazu. -
Proszę bardzo, jak ci się podoba taka wersja?
W głowie Luciena najwyraźniej dokonała się iluminacja.
- To ma sens - stwierdził z ledwie słyszalną nutą zawodu w
głosie.
A może tylko się jej wydawało, może chciała, żeby był
zawiedziony? W końcu miał ją zabić. Musiał być pozbawiony
subtelniejszych uczuć. Podporządkuj mi się.
Cholera jasna. Spojrzała mu w twarz i znowu to samo. Facet ją
zniewalał. Wpadała w potrzask. Niebieskie oko jak wir, w spojrzeniu
brązowego mogła utonąć, zatracić się bez reszty.
Nie, nie, nie! Obnażyła zęby i odwróciła wzrok. Zrań go, żeby nie
mógł cię ścigać, i spadaj stąd. To jest myśl. Jako nieśmiertelny szybko
wydobrzeje. Nie zrobi mu wielkiej krzywdy, a zdąży uciec. Tyle że,
niech to piekło pochłonie, nie miała ochoty uciekać. Od wielu tygodni
z nikim nie rozmawiała, zbyt pochłonięta śledzeniem go,
obserwowaniem, pożądaniem.
Nieważne, czego chcesz, nieważne, na co nie masz ochoty.
Zaatakuj go, zanim on zaatakuje ciebie.
- Masz ostatnią szansę spłacić dług wdzięczności. Ochroń mnie
przed Kronosem.
- Bardzo mi przykro.
- W porządku. Skoro już wszystko sobie wyjaśniliśmy, możemy
zacząć prywatkę. - Polizała lizaka i przeniosła ciężar ciała na lewą
nogę. Spódniczka podjechała do góry z prawej, co obudziło żywe
zainteresowanie Luciena. Na to właśnie liczyła.
W jego oczach zabłysło pożądanie. Marna iskierka, ale zawsze.
Za późno. Rzuciła sztyletem. Ostrze wykonało kilka salt w powietrzu i
wbiło się w serce Luciena, zanim zdążył zrozumieć, co się dzieje.
Przez ciało przebiegł spazm, oczy wyszły mu z orbit.
- Ugodziłaś mnie - stwierdził zdumiony. Skrzywił się, wyciągnął
sztylet z rany, potarł to miejsce, po czym przyjrzał się zakrwawionym
palcom. W miejsce zdumienia pojawiła się wściekłość.
- Zatrzymaj sobie sztylet na pamiątkę. - Posłała mu całusa i
przeniosła się na Antarktydę. Wiedziała, że Lucien podąży jej śladem,
dlatego wybrała takie paskudne miejsce. Niech facet cierpi. Wionął na
nią podbiegunowy wiatr, przeniknął mrozem do szpiku kości. Zaczęła
szczękać zębami.
Gdyby była śmiertelniczką, zamarzłaby na śmierć w ciągu kilku
sekund. Praktycznie była prawie naga: skąpa mini, skąpy top. Co
prawda boginie nie zamarzają na śmierć, ale czuła się paskudnie.
- Warto się pomęczyć - powiedziała do siebie i z ust wydobyła
się gęsta para, obłoczek kryształków lodu. Jeśli jej mróz dokuczał, to
jak poczułby się ranny Lucien, gdyby...
Zmaterializował się właśnie przed jej oczami niczym błysk
światła pośród nocy polarnej. Wściekły, z obnażonymi zębami, bez
koszuli. Imponujący tors, sama muskulatura bez śladu owłosienia, z
jednej strony gładki jak aksamit, z drugiej oszpecony bliznami, ale tak
cudny, że Anyi ślinka napływała do ust.
Sutki niewielkie, brązowe, twarde jak groty strzał. Jakże chciała
dotknąć ich językiem. Pierś miał umazaną krwią, na wysokości serca
ziała długa rana, która już zaczynała się zabliźniać.
Podniecał ją jeszcze bardziej taki skrwawiony, dyszący
wściekłością, gotów do dalszej walki. Kolana się pod nią ugięły.
Głupia sprawa. Nienawidzisz przecież słabości. Cholera, było to
całkiem przyjemne. Czy ten facet zawsze tak będzie na ciebie działał?
Głupia sprawa, głupia dziewczyna.
Wystawiony na powiewy lodowatego wiatru, musiał doświadczać
tego samego co ona uczucia paraliżu pod wpływem zimna.
- Anya - dobył się z jego gardła groźny pomruk.
- Miło cię znowu widzieć, Kwiatuszku. - Nie zastanawiając się
ani przez chwilę, zepchnęła go do wody.
Mógł się jej chwycić, by uniknąć antarktycznej kąpieli, ale nie
zrobił tego. Wolał się skąpać, niż ryzykować, że pociągnie ją z sobą.
Jakie to... słodkie. Sukinsyn. Nie miał prawa być teraz słodki. Sapnął
głośno, kiedy zderzył się z lodowatą powierzchnią oceanu, wściekły,
zdumiony, zdjęty przeraźliwym zimnem. Woda ochlapała Anyę, więc
i ona sapnęła.
- Anya! - wrzasnął, wynurzając się.
- Nie musisz dziękować mi za kąpiel. Byłeś wysmarowany
krwią, należało coś z tym zrobić. Do zobaczenia.
- Nie odchodź. Proszę.
Zatrzymała się wbrew własnej woli.
- Dlaczego nie?
Zamiast transportować się na brzeg, przebierał rękami w wodzie.
- Nie chcesz chyba jeszcze bardziej mnie rozzłościć. - Księżyc
wyszedł zza chmur i oświetlił go złotymi promieniami.
- Bo co? Zamienisz się w strasznego zielonego potwora? Przykro
mi, ale muszę cię rozczarować, Kwiatuszku. Włączam silnik. Miłego
rozmrażania skostniałych członków. - Pomachała mu na pożegnanie i
przeniosła się na swoją ulubioną plażę na Hawajach.
Tajała w promieniach słońca, zniknęła cieniutka warstwa lodu
pokrywająca skórę. Zwykle, kiedy się tu pojawiała, rozbierała się i
leżała godzinami na piasku albo barykadowała się w otoczonym
palmami domu i oglądała filmy.
Tym razem została na plaży, nie rozbierała się. Wyjęła z
cholewek dwa kolejne sztylety, położyła obok siebie i czekała.
Zły, drżący jeszcze z zimna Lucien pojawił się chwilę później.
Zsiniałe wargi zaciskał w grymasie niezadowolenia. Miał oszronione
włosy, skórę pokrywała warstewka lodu.
- Dziękuję. Za plażę - powiedział, szczękając zębami.
- Jakim cudem mnie odnajdujesz? - Posłała mu mordercze
spojrzenie, rewanż za błyskawice, które ciskał w jej stronę. Wreszcie
raczył odpowiedzieć:
- Zostawiasz za sobą ślady energii, nimi się kieruję. Gdybyś nie
zmaterializowała się w klubie, nie byłbym w stanie cię lokalizować.
Wspaniale. Teraz już nie będzie mogła go zgubić. Wszystko przez
głupią chęć zatańczenia z nim. Powinna była pozostać w cieniu.
Muszę być bardziej podobna do matki, niż mi się wydaje, pomyślała
samokrytycznie.
- Nie zamierzam ułatwiać ci zadania - oznajmiła.
Złość go odeszła, przynajmniej po części, i na ustach zadrgało coś
na kształt uśmiechu.
- Domyślam się.
Jak on śmie okazywać poczucie humoru?! Przez to stawał się
jeszcze bardziej seksowny. Gdzie była jego umiejętność dostrzegania
zabawnych rzeczy wczoraj albo przedwczoraj?
- Powiedziałem ci już i powtórzę. Nie chcę robić ci krzywdy.
- Świetnie. - Pokręciła głową, jasne włosy zatańczyły. - Bardzo
się cieszę. Po prostu mnie zabij. - Każde wypowiedziane przez nią
słowo ociekało sarkazmem.
- Anya.
- Cicho. Byłam miła, pomogłam tobie i twoim przyjaciołom, a ty
mi tak dziękujesz?
Znowu odezwał się tik pod okiem. Czyżby trafiła w czuły punkt?
- Gdyby to ode mnie zależało...
- Masz wybór. Możesz po prostu odejść.
- Nie mogę.
- Jak chcesz, Kwiatuszku. Kończmy sprawę. Od tego gadania
boli mnie głowa.
Uniósł wysoko brwi.
- Pozwolisz mi zabrać swoją duszę?
- Do cholery, nie. Chyba jasno dałam ci do zrozumienia, że będę
z tobą walczyła do ostatniej kropli krwi. Twojej, ma się rozumieć,
gdybyś jeszcze miał jakieś wątpliwości. Kiedyś już zabiłam
nieśmiertelnego. Pójdzie łatwo.
- Reyes coś wspominał. Chodziło o Ajasa. - Lucien nie ruszał się.
- Dlaczego go zabiłaś?
Wzruszyła ramionami, ale z trudem mogła zachować spokój.
Wspomnienie walki, którą stoczyła z Ajasem, nie należało do
najprzyjemniejszych. Ciągle jeszcze nawiedzała ją myśl, co by było,
gdyby...
- Chciał mnie posunąć, a ja nie miałam ochoty. Uznał, że i tak
dopnie swego. Ja uznałam, że będzie dobrze wyglądał z dziurą w
piersi.
Lucien wysunął brodę.
- Mam nadzieję, że umierał w mękach.
Zrobiła wielkie oczy. Musi to sobie zapisać w pamięci.
Nieśmiertelny, w dodatku były dowódca gwardii, wyrażał
zadowolenie, że zabiła wojownika należącego do zbrojnej elity? Po
raz pierwszy spotkała się z taką reakcją i wywarła ona na niej głębokie
wrażenie. Ktoś wreszcie brał jej stronę, i to ktoś prawie obcy.
- Bez obawy - wykrztusiła w końcu.
Zacisnął dłonie. Dlaczego? To chyba bez znaczenia. Była tylko
dumna z siebie, że zauważyła, bo to oznaczało, że nie wpatruje się w
te jego nieziemskie oczy jak zakochany kundel.
- Nie musi tak być - powiedział pozbawionym wyrazu tonem.
- Już to mówiłeś. Odpowiem ci, owszem, musi. Nie pójdę
pokornie na rzeź tylko dlatego, że do władzy doszli nowi bogowie,
którym nie podoba się mój sposób bycia. Nie pójdę na rzeź tylko
dlatego, że jakiś chciwiec chce zagarnąć, co moje.
Lucien spojrzał na nią bystro.
- Co takiego chce zagarnąć?
Zacisnęła wargi. Za dużo gada. Że też nigdy nie potrafi trzymać
języka za zębami. Oczywiście Lucien natychmiast podchwycił jej
słowa.
- Nie zwracaj uwagi na to, co mówię. Kiedy jestem
przestraszona, plotę różne bzdury. Informowałam cię już, że lubię
kłamać, pamiętasz?
- Nie jesteś przestraszona i założę się, że nie kłamiesz. - Nie dał
jej czasu na odpowiedź. - Zatem nie rzuciłaś Kronosa ani go nie
zdradziłaś?
- Czy to ważne? - Zaczęła okręcać kosmyk włosów wokół palca i
spojrzała wymownie na połyskujący w słońcu sztylet. - Cokolwiek
bym powiedziała, nie zmienisz swoich zamiarów.
- Nie zmienię.
- Zatem nie widzę powodów, żeby odpowiadać. - On nie chciał
ustąpić ani na krok, ona też potrafiła być uparta. Przetarł twarz dłonią.
Sprawiał wrażenie wykończonego.
- Mogę dać ci jeden dzień na pożegnanie z bliskimi.
- Och, słodki jesteś - powiedziała cierpko. I zaraz posmutniała.
Krótka była lista bliskich. Matka. Ojciec. William, jej jedyny
przyjaciel. Jeśli Lucienowi uda się ją zlikwidować, nigdy się nie
dowiedzą, co się stało. Będą jej szukać, będą się martwić.
- Wobec wszystkich swoich ofiar jesteś taki uprzejmy? - Nie
myśl tak. Nie jesteś i nie będziesz ofiarą.
- Nie.
- Tylko ze mnie taka szczęściara?
Wygiął usta w grymasie niezadowolenia. Pomimo szpecących
blizn na policzkach nie można było nie dostrzec, jak piękne ma usta.
A ona je poznała, wiedziała, jakie są delikatne. Odcisnęły piętno na jej
duszy, naznaczyły ją już na zawsze.
- Tak - odpowiedział po długiej chwili.
- Nie przyjmę twojej wspaniałomyślnej oferty, mój kochanku.
Wolę zabić cię już teraz, niż czekać. Twoja obecność zaczyna
stanowić dla mnie obrazę.
Lucien zesztywniał. Gdyby chodziło o kogoś innego, nie o
wypranego niemal z wszelkich emocji wojownika, mogłaby
pomyśleć, że poczuł się dotknięty.
- I kto tu jest źle wychowany? - zapytał sucho.
Myślał, że mówi o jego wyglądzie? Idiota. Nie odpowiedziała,
żeby nie wszczynać dyskusji. Zapytała tylko:
- Jak to zrobimy? - Rzuciła sztyletami i złapała je, kiedy
przekoziołkowały w powietrzu. Spojrzał na nią z rezygnacją, jakby ta
rozgrywka była ostatnią rzeczą w świecie, w której miał ochotę brać
udział.
- Pamiętaj, to twój wybór, nie mój.
- To ty mnie odszukałeś, cukiereczku, i to twój wybór.
Ledwie skończyła zdanie, znalazł się tuż przy niej. Nos w nos.
Anya zatchnęła się z wrażenia, poczuła intensywny zapach róż.
Wyrwał jej jeden sztylet z dłoni i sięgnął po następny.
Pierwszego nie uratowała, kompletnie zaskoczona, ale drugiego
nie dała sobie odebrać. Zmaterializowała się za jego plecami i kopnęła
z całych sił w głowę. Nie potrafiła powiedzieć, czemu nie wbiła mu
sztyletu pod łopatkę.
Zachwiał się, ale zaraz odzyskał równowagę. Obrócił się
gwałtownie, zmrużył oczy.
- Widziałam, jak zabijasz - powiedziała, starając się nie
okazywać, jakie zrobił na niej wrażenie. - Poznałam twoją technikę.
Nie pokonasz mnie tak łatwo. - Znowu znalazła się za jego plecami,
ale teraz już nie dał się zaskoczyć. Okręcił się na pięcie, chwycił ją
wpół i wybił drugi sztylet z dłoni. Omal nie jęknęła. Znowu znalazła
się w objęciach Luciena. Jego bliskość uderzała do głowy, przemoc
podniecała. Nie próbowała się uwolnić. Czyżby czuła... erekcję? O
maleńki, tak. Jemu widać też podobał się ich sparring. Interesujące.
Zachwycające. Absolutnie rozkoszne.
- Mój mały Lucien jest taki silny. Niemal mi przykro, że będę
musiała grać nieczysto. - Kopnęła go kolanem w przyrodzenie. Zawył
i zgiął się wpół. Anya zaśmiała się i zmaterializowała w bezpiecznej
odległości od niego.
- Niegrzeczna Anya byłaby o wiele milsza dla tych rejonów
twojej anatomii, gdybyś przybywał z innych powodów.
- Po raz ostatni, kobieto. Nie chce cię skrzywdzić, zostałem
zmuszony.
Anya spojrzała na swoje paznokcie, ziewnęła.
- Przestaniesz walczyć? To zaczyna być nudne. Nie, zaczekaj.
Zawsze jesteś taki słaby?
Raczej nie powinna była kpić z niego. Kto igra z ogniem, musi się
poparzyć. W sekundę był przy niej. Kopnął w kostkę i obalił na
ziemię. Przez moment nie mogła chwycić powietrza, zakręciło się jej
w głowie.
Przycisnął ją do ziemi całym ciężarem ciała, ale nie skrępował
rąk, co wykorzystała i dała mu fangę prosto w nos. Głowa Luciena
poleciała na bok, chrząstka pękła, polała się krew. Moment i
przegroda nosowa wróciła na swoje miejsce, nienaruszona, krew
przestała lecieć. Rzucił jej wściekłe spojrzenie.
- Walcz jak dziewczynka, na litość boską - sapnął zadyszany.
Wreszcie udało mu się chwycić ją za nadgarstki, unieruchomić ręce.
Łatwo poszło. Ajas obezwładnił ją w podobny sposób, ale tylko
na moment. Zepchnęła go szybko. Z Lucienem nie mogła sobie
poradzić. Ale Lucien nie budził w niej morderczych instynktów, tylko
podniecenie.
- Boli - skłamała.
Popełnił błąd, bo puścił jej nadgarstki. Przyłożyła mu znowu, tym
razem w oko. Pękła kość. Oko puchło, ona się śmiała. Zrobiło się
czarne, śmiała się. Zaczęło wracać do normalnego stanu, nadąsała się.
- Nie będziesz już się przemieszczać - wycedził, wwiercając się
w nią spojrzeniem.
Zapach róż uderzał do głowy, obezwładniał. Nie miała ochoty
nigdzie się przemieszczać. Najchętniej zostałaby w takiej pozycji,
odprężyła się, przestała walczyć.
Oblizała wargi. Mogą zabawić się w uwodzenie, ale nie dlatego,
żeby miało sprawiać jej to przyjemność, zapewniła samą siebie
pospiesznie.
- Nie będę się przemieszczać. Właśnie sobie wyobrażam, że
oplatam nogi wokół twoich bioder i to pochłania mnie bez reszty.
Jęknął, rozszerzyły mu się źrenice.
- Przestań. Rozkazuję ci.
- Co mam przestać? - zapytała z niewinną miną.
- Przestań mówić takie rzeczy. I przestań tak na mnie patrzyć.
- Tak jakbym miała zjeść cię na obiad? To chciałeś powiedzieć?
Kiwnął głową.
- Nie mogę - stwierdziła z leniwym uśmiechem.
- Możesz i przestaniesz.
- Posłucham, jeśli przestaniesz wyglądać tak jadalnie. - Igrała z
nim, ale mózg pracował gorączkowo. Jesteś fighterką, Anarchio.
Stawałaś przeciwko potężniejszym nieśmiertelnym niż ten tutaj.
Koniec zabawy.
Kierując się instynktem, który pozwolił jej przetrwać
najmroczniejsze chwile, wyswobodziła się i zmaterializowała za
plecami Luciena. On, nie mając Anyi pod sobą, zarył twarzą w piasek.
Tak musi być. Uniósł się, plując piaskiem, to go kopnęła i padł
znowu. Usiadła mu na plecach, chwyciła za brodę. Chciała skręcić mu
kark.
Nie zdążyła. Umknął jej i zmaterializował się pod rosnącą kilka
metrów dalej palmą. Teraz ona została na piasku. Dopiero po chwili
zdołała się poderwać na równe nogi. Lucien stał bez ruchu. Zdyszana
otrzepała kolana. Powietrze przesycone było zapachem kokosów i
słonej wody. Róż. Mało brakowało, a byłabym go zabiła, pomyślała
wstrząśnięta.
- Tym sposobem żadne z nas nie wygra - stwierdził.
Anya uśmiechnęła się zadziornie.
- Kogo ty chcesz nabrać? Ja wygrywam bezapelacyjnie.
Absolutnie. Uderzył pięścią w pień drzewa tak mocno, że posypały się
owoce.
- Musi być jakiś sposób. Musi być jakiś sposób, żeby obejść
rozkaz.
Ta nagła chęć, żeby ją uratować, aż bolała. Westchnęła. Potrafił
sprawić, że w ciągu sekundy przenosiła się od jednej skrajnej emocji
do przeciwnej, równie skrajnej.
- Jeśli rozważasz wnoszenie petycji do Kronosa, daj sobie
spokój. On nie zmieni decyzji, ukarze cię tylko, że próbujesz się z nim
targować.
Lucien szeroko rozłożył ręce, takie uosobienie męskiej
bezradności.
- Dlaczego sam cię nie zabije?
- Jego musisz spytać. - Wzruszyła ramionami, jakby nie znała
odpowiedzi.
- Anya. - W jego głosie zabrzmiała ostrzegawcza nuta. - Powiedz
mi.
- Nie.
- Anya!
- Nie! - Mogła przenieść się na miejsce, gdzie leżały sztylety, ale
nie zrobiła tego. Czekała, była ciekawa, co Lucien powie, jak się
zachowa. Westchnął zupełnie jak ona, opuścił ręce.
- Co dalej?
- Pieszczotki? - zaproponowała bezczelnie. Kpiła oczywiście,
wściekła, że na najmniejszy znak zachęty była gotowa paść mu w
ramiona. Jestem żałosna, oceniła się w duchu.
Lucien pobladł, jakby wymierzyła mu cios. Czyżby myśl o
pocałunku przepełniała go aż takim obrzydzeniem?
- Dlaczego mnie nienawidzisz? - zapytała, zanim zdążyła ugryźć
się w język. Cholera. Była zawstydzona, jakby nie zasługiwała na
miłość. Przepraszam, mamo. Nie tego uczyła ją Dysnomia.
- Nie nienawidzę cię - powiedział cicho.
- Czyżby? Wyglądasz tak, jakbyś za chwilę miał zwymiotować.
Uśmiechnął się krzywo. Anya omal nie osunęła się na kolana w
zbożnym zachwycie. Krzywy uśmiech przeszedł w promienny.
Powinna była wiedzieć, że będzie zmysłowy, dekadencki. Jak
narkotyk. Jak samo słońce.
- A jednak mam erekcję - oznajmił z kpiną w głosie. Okay. Co to
za facet? Najpierw się uśmiecha, zaraz potem naigrawa się z niej.
Krew zawrzała, sutki znów stwardniały.
- Mężczyzna nie musi lubić kobiety, żeby jej pragnąć. - Otworzył
usta, ale nie dopuściła go do głosu: - Siedź cicho. Nie chcę słyszeć
twojej odpowiedzi. - Zepsułby jej dobry humor, wiedziała o tym. -
Stój tam i wyglądaj ładnie. Muszę pomyśleć.
- Próbujesz mnie sprowokować, prawda?
Owszem, próbowała, jakkolwiek było to nierozsądne. Otrzymał
rozkaz wykonania na niej wyroku śmierci. Drażniąc go, sprawiała, że
myśl o jej śmierci stawała się łatwiejsza do strawienia. Nie mogła się
jednak powstrzymać. Ten uśmiech...
- Nie masz odpowiedzi?
- Żadnej, którą chciałabym się podzielić. - Dlaczego on musi
wyglądać tak seksownie? Słońce pieściło go niczym najczulsza
kochanka, tworzyło świetlistą aureolę wokół ciemnej głowy. Anielską.
Tak. Wyglądał w tej chwili jak upadły anioł.
Dlaczego nie mogą być po prostu kobietą i mężczyzną?
Dlaczego on nie może pragnąć jej w ten sam sposób, w jaki ona
pragnie jego? Dlaczego jej obsesja nie mija? Przecież Lucien chce
pozbawić ją życia.
- Utrudniasz mi zadanie.
- Nie złamiesz dla mnie zasad? - zapytała, trzepocąc rzęsami. -
Nie wyświadczysz mi tej maleńkiej przysługi? Jesteś moim
dłużnikiem.
- Nie mogę.
Nawet przez moment nie zastanawiał się nad odpowiedzią.
Wkurzył ją. Przynajmniej tyle mógł zrobić, pomyśleć chwilę. Drań.
Skrzywiła się.
- Daję ci ostatnią szansę i będziemy kwita.
- Przykro mi, ale muszę odmówić.
Bardzo dobrze. To znaczyło, że pozostaje tylko jeden sposób,
żeby skończyć z tym szaleństwem. Przeniosła się tam, gdzie leżały
sztylety, a potem zmaterializowała tuż obok Luciena. Rękojeścią
zadała cios w gardło. Zaczął rozpaczliwie chwytać powietrze, wtedy
uderzyła w skroń, żeby go ogłuszyć.
Zwarcie, jak mówią bokserzy, kontakt w nomenklaturze
futbolowej. Akcja czy zagrywka - po prostu palce lizać.
Tyle że cholernik nie stracił przytomności. Osunął się z jękiem na
kolana. Nieważne. Tak czy inaczej wychodziło na jedno. Z
prawdziwym poczuciem przykrości, że do tego doszło, podrzuciła
sztylety i skierowała ostrzami ku niemu.
Dłonie jej drżały, wszystko w niej się buntowało przeciwko temu,
co miała zrobić. Skrzyżowała sztylety. Istniało tylko kilka sposobów
zadawania nieodwracalnej śmierci nieśmiertelnym, jednym z nich
była dekapitacja. Zrób to... Nie pozostaje ci nic innego... Przytknęła
ostrza sztyletów do jego gardła. Zrób to, zanim zdąży się przenieść w
inne miejsce, zanim ci się wyśmignie. Och, bogowie, bogowie.
Zdecydowała się. Teraz. Ostrza cięły powietrze. Wyśmignął się.
Uczucie zawodu walczyło o lepsze z radosnym uniesieniem.
Zanim zdążyła zdecydować, które zyskuje przewagę, poczuła palce
wpijające się w ramię. Obrócił ją ku sobie i pocałował z takim żarem,
że zabrakło jej tchu.
Gorący pocałunek, taki, którego nigdy już nie zapomni, który
będzie do niej wracał we śnie i na jawie przez całe tysiąclecia. Żywej
czy martwej. Błogość i udręka. Niebo i piekło.
- Lucien - jęknęła i wypuściła sztylety z rąk.
- Ani słowa więcej. Pocałuj mnie jak przedtem.
Podniecała ją ta zapalczywość. Najwyraźniej tańczenie przed nim,
rzucanie się na niego nie wystarczały. Najwyraźniej trzeba było
perspektywy rychłej śmierci, żeby się ożywił.
Objął ją wpół i przygarnął do siebie. Nabrzmiały penis znalazł się
w wilgotnym miejscu między jej udami. Oboje jęknęli w ekstazie.
Anya mogłaby spłonąć żywcem. Gdzieś w głębi duszy
podejrzewała niejasno, że zrobił to, by odwrócić jej uwagę, ale zajęty
całowaniem nie przejawiał już morderczych intencji.
- Lucien - jęknęła, co miało oznaczać, żeby zdjął z niej gorsecik.
Naga skóra, tego jej było trzeba. Głupia jest, ale bardziej niż wolności
pragnęła bezpośredniego kontaktu. - Lucien, moja bluzka. Ocknął się
gwałtownie na te słowa, odskoczył. Pozbawiona oparcia omal nie
zaryła twarzą w piasek, jak to jemu zdarzyło się wcześniej.
- Co ty wyprawiasz? - oburzyła się, chwytając równowagę.
- Nie potrafię myśleć jasno w tej chwili. - Zdyszany cofnął się
jeszcze o krok. - Muszę zostać sam.
W jego oczach pojawił się gniewny błysk, groźny, złowieszczy.
Anyę przeszedł dreszcz strachu, a ten strach podniecał.
Co się ze mną dzieje?
Uprzedzał ją, żeby nie wprawiała go w gniew, bo stanie się coś
złego. Cóż, mówił prawdę. Wprawiła go w gniew, ani o tym wiedząc,
i przestał ją całować. Nie mogło stać się nic gorszego.
- Zostawisz mnie tak? Nie dając mi nawet orgazmu? - Ooops,
chciała być dowcipna, a zapiszczała tylko żałośnie, prosiła i skomlała.
Nie mogła chwycić powietrza.
Jeszcze bardziej zagniewane spojrzenie.
- Zobaczymy się jeszcze, Anyu. Wkrótce - złożył złowrogą
obietnicę. I zniknął.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Tego wieczoru Lucien odprowadzał trzy dusze do nieba, ale
myślami był gdzie indziej. Prawdę powiedziawszy, nie wiedział, co
myśleć. Miał mętlik w głowie. Miał mętlik w głowie, kiedy otworzyły
się perłowe wrota, ukazując złote ulice, latarnie wysadzane
klejnotami. Ubrane na biało anioły wyśpiewywały melodyjne
powitanie, poruszając z gracją skrzydłami.
Dusze przekroczyły próg raju, wrota się zawarły, zaległa cisza.
A on nadal miał mętlik w głowie.
Zwykle piękno i spokój raju budziły w nim zazdrość, żal. Nie
miał tam wstępu. Dzisiaj było mu wszystko jedno. Liczyła się tylko
Anya. Nie wiedział, co z nią począć.
Przeniósł się do swojego pokoju w twierdzy. Stał bez ruchu w
nogach łóżka targany emocjami,
których wolałby nie odczuwać. On, Żniwiarz Śmierci, zbyt
dobrze znał konsekwencje wahania. Tego dnia nie tylko się zawahał,
omal nie przespał się z wyznaczoną ofiarą. Całował ją, pieścił. Miał
okazję zlikwidować Anyę i powinien był to zrobić.
- Jestem głupcem - mruknął do siebie.
Chciała go zasztyletować. Kiedy obrócił ją ku sobie, zatchnęła się
z wrażenia. Poczuł jej ciepły oddech na skórze, poczuł zapach
truskawek z bitą śmietaną, słyszał, jak jego demon mruczy z
zadowolenia. Nigdy w życiu nikogo tak nie pożądał jak Anyi.
Jak to możliwe, że pragnął jej bardziej niż Mariah? Kochał
przecież Mariah.
Jak to możliwe?
Niewiele brakowało, żeby Anya go zabiła, a on myślał tylko o
tym, że musi ją pocałować. Nie mogę umrzeć, jeśli przedtem jej nie
pocałuję. Nic więcej go nie obchodziło, tylko jej usta. Jej ciało. Ona.
Posługiwała się nim w swoim pojedynku z Kronosem. Przyznała, że
tak jest, co czyniło jego pożądanie tym śmieszniejszym. Nie miała nic
przeciwko pocałunkom. Przeciwnie, bardzo się jej podobało
całowanie, wydawała się nienasycona.
- Niech to jasna cholera. - Zrobił parę kroków i uderzył pięścią w
ścianę. Posypał się gruz, otoczył go obłok pyłu. Poczuł ulgę, uderzył
jeszcze raz, niemal miażdżąc knykcie. Odpręż się. Już.
Z gniewu nie wynikało nigdy nic dobrego.
Wypuścił powoli powietrze z płuc i rozejrzał się po sypialni. Już
rano, stwierdził zdumiony. Przez okno wlewało się do sypialni światło
słoneczne. Tyle razy przemieszczał się w ciągu ostatnich godzin,
że stracił poczucie czasu. Wszyscy wojownicy z wyjątkiem
Maddoksa i Torina udali się do Grecji i Rzymu. Powinienem też
ruszyć w drogę. Anyą zajmę się później, najpierw muszę ochłonąć.
Podszedł do szafy. Dopiero teraz zauważył trzy wazony z białymi
kwiatami ustawione na toaletce.
Wczoraj jeszcze ich nie było. Ashlyn musiała przynieść je rano.
Kochana Ashlyn chciała sprawić mu przyjemność, tymczasem on
na widok kwiatów poczuł rozdzierający serce żal.
Mariah lubiła wpinać świeże kwiaty we włosy.
Drzwi się nagle otworzyły i wbiegła Ashlyn z niepokojem
wypisanym na twarzy. Maddox jak zwykle nie odstępował jej na krok,
cały w czerni, groźny i pełen gracji, ze sztyletami w dłoniach, gotów
do ataku.
- Wszystko w porządku? - zapytała Ashlyn. - Szliśmy korytarzem
i usłyszeliśmy łoskot.
- Wszystko w porządku - uspokoił ją i spojrzał na Maddoksa.
Zabierz ją stąd, prosił bezgłośnie. Nie był sobą, a nie chciał sprawić
Ashlyn przykrości.
Czuł, że jeszcze chwila i straci swoje legendarne opanowanie.
Maddox zrozumiał, kiwnął głową.
- Ashlyn - położył dłoń na ramieniu ukochanej. - Lucien musi się
przygotować do wyjazdu. Zostawmy go samego.
Nie strąciła ręki Maddoksa, ale nie ruszyła się z miejsca.
Przyglądała się uważnie Lucienowi.
- Źle wyglądasz.
- Nic mi nie jest - skłamał.
Nachylił się, sięgnął po torbę i rzucił ją na łóżko.
- Masz zakrwawioną rękę i kości są... Dobry Boże. - Podeszła do
niego, ale Maddox powstrzymał ją. On, strażnik Furii, był wyjątkowo
delikatny, gdy chodziło o ukochaną, tak opiekuńczy przy tym i
zaborczy, że aż śmieszny.
- Maddox - rzuciła zniecierpliwiona - chcę tylko zobaczyć, jak
poważne ma obrażenia. Może trzeba będzie nastawiać kości.
- Lucienowi nic nie będzie, a ty powinnaś odpocząć.
- Odpocząć, odpocząć. Jestem w czwartym tygodniu ciąży, nie
traktuj mnie, jakbym była obłożnie chora.
Przyszli rodzice z dumą ogłosili radosną wiadomość kilka dni
wcześniej. Lucien cieszył się ich szczęściem, ale nie mógł nie
zadawać sobie pytania, kim będzie dziecko wojownika opętanego
przez demona i posiadającej niezwykły dar śmiertelnej kobiety.
Półdemonem? Demonem? Istotą śmiertelną? Kiedyś zadawał sobie
podobne pytanie, myśląc o własnym dziecku. Dziecku jego i Mariah.
Ale Mariah odeszła, zanim zdążyli pomyśleć o poczęciu.
- Twój mężczyzna ma rację. Nic mi nie będzie.
Ashlyn przyglądała się Lucienowi. Miała dobre serce, ale była też
osobą stanowczą i niezwykle upartą.
Wychowywała się w laboratoriach naukowych, gdzie
obserwowano i badano jej niezwykły dar, który dopiero teraz nauczyła
się kontrolować. Gdziekolwiek się znalazła, słyszała wszystkie
rozmowy przeprowadzone w danym miejscu, nawet przed wiekami.
Rozmów między nieśmiertelnymi jednak nie słyszała. Złościło ją to,
dar bardzo by się przydał, kiedy mieszkańcy twierdzy nie odpowiadali
na jej pytania. Tym bardziej ją to złościło, że choć śmiertelna, w
prezencie ślubnym otrzymała swoisty abonament na wieczność, to
znaczy miała żyć tak długo, jak jej nieśmiertelny mąż, którego zabić i
owszem, można, lecz by tego dokonać z nieśmiertelnikiem, naprawdę
trzeba się natrudzić.
- Słyszałam już o kobiecie z klubu - powiedziała niewinnym
tonem. - Kto to taki?
- Nikt. - Oraz najważniejsza osoba w jego świecie. Anya, piękna
Anya. Zacisnął dłonie. Już samo jej imię wprawiało go w podniecenie,
sprawiało, że krew zaczynała szybciej krążyć w żyłach, a ciało było
gotowe na seks. Ona nie dla ciebie, przypomniał sobie. - Wojownicy
nie powinni plotkować.
Razem musieli wyglądać głupio. Ona, uosobienie bujnej
kobiecości, on, prawdziwy potwór.
A jednak nie mógł się powstrzymać, widział oczami wyobraźni,
jak zaciska dłoń na jej włosach, jak się z nią kocha, to ostro, mocno, to
delikatne, z czułością.
Śliczna. Śmierć wydała gardłowy pomruk. Lucien zamrugał
zaskoczony. Zawsze raczej ją czuł, objawiała się jako kompulsja, nie
słyszał jej dotąd chyba nigdy. Była z nim zrośnięta, ale był też między
nim a demonem znaczący dystans. Nie miał pojęcia, dlaczego akurat
teraz zdecydowała się odezwać. Tak, jest śliczna, powtórzył. Widział
ją cztery razy, cztery razy z nią rozmawiał. Przez kilka ostatnich
tygodni czuł jej zapach. Wypełniała bez reszty jego myśli, pragnienia,
stała się celem życia.
Nawet ukochana Mariah nie wrosła tak głęboko w jego duszę jak
ona.
Chcemy jej.
To znowu Śmierć, to ona powiedziała, że jej chcą. Tak.
Dobrze smakuje. Weź ją, zanim zabijesz. Nie! - krzyknął
bezgłośnie, a demon dopominał się, żeby odnalazł Anyę. Jeszcze nie
teraz.
- Lucien - odezwała się Ashlyn, zmuszając go, żeby się skupił. -
Ja nie jestem wojownikiem, mogę plotkować. Całowałeś ją. Wszyscy
mówią, że widzieli...
- Ta kobieta nie ma żadnego znaczenia - skłamał.
Bogowie, znowu. Zwykle brzydził się kłamstwem. Chciał dać
Ashlyn prztyczka w nos, lecz usłyszał groźne gulgotanie dobywające
się z gardła Maddoksa i opuścił rękę. Maddox nie lubił, kiedy ktoś
dotykał jego kobiety. Nigdy na to nie pozwalał. Lucien teraz dopiero
zaczynał go rozumieć. Nie dopuszczał do siebie myśli, że ktoś mógłby
jej dotknąć.
Idiota. Ta kobieta manipulowała nim z uśmiechem na doskonale
pięknej twarzy. Gotów był się założyć, że jak jej matka miała legion
mężczyzn. Nie wiedział, czy szukała wyłącznie rozkoszy, czy
chodziło o władzę. Zresztą nie powinno go to obchodzić.
Może właśnie w tej chwili uwodziła jakiegoś naiwniaka, starając
się zapewnić sobie ochronę przed nim?
Ryknął jak zwierz i znowu zaczął walić w ścianę. Kątem oka
widział, jak Maddox zmusza Ashlyn, żeby schowała się za jego
plecami.
Co wyprawiasz? Anya sama potrafi sobie świetnie poradzić, nie
potrzebuje faceta, żeby ją chronił.
Może siedzi teraz sama na plaży, może go pragnie, może ma w
głowie chaos jak on. Uspokoił się nieco, ale nie przestawała dręczyć
go myśl, że taka kobieta nie może pragnąć oszpeconego faceta.
Wykluczone, choćby nie widzieć jak gorące były jej pocałunki. Jak
wiele kobiet odwróciło się od niego przez wieki? Na twarzach jak
wielu widział skurcz wstrętu, kiedy się zbliżał?
Nie zliczyłby.
I to mu odpowiadało.
Głęboki wdech, głęboki wydech.
- Jak się czuje Torin? - zapytał, zmieniając temat, i podszedł do
łóżka. - Nie podoba mi się, że tak długo to trwa.
Ashlyn odsunęła Maddoksa. Olbrzym skrzywił się, ale nie
protestował.
- Chyba wiem, dlaczego rany nie goją się na nim tak szybko, jak
u was wszystkich. Jest strażnikiem Zarazy, prawda? Nosi w ciele
chorobę. Jego organizm musi walczyć z wirusem i jeszcze mieć dość
siły, żeby zabliźniać rany. Tak czy inaczej, wraca do zdrowia. Je już
sam.
- To dobrze. - Lucien czuł się odpowiedzialny za to, że Torin
został zaatakowany. Powinien być przy nim, powinien wyczuć, co się
dzieje z przyjacielem.
Gdyby Łowcy, którzy zakradli się do twierdzy, nie dotknęli go i
nie zarazili się, Torin byłby umarł. Lucien myślał, że przedsięwziął
konieczne środki ostrożności... Prędzej dałby własną głowę, niż
narażał na niebezpieczeństwo przyjaciół. Niestety środki ostrożności
zawiodły.
- Jak Aeron?
- Z nim gorzej. - Ashlyn westchnęła, przygryzła wargę.
- Taka żądza krwi w nim wezbrała, że rozorywa pazurami własne
ciało - powiedział Maddox ponurym głosem. - Mogę przemawiać do
niego w nieskończoność, nic nie dociera.
Lucien potarł kark.
- Poradzicie tu sobie sami?
- Tak. - Maddox objął Ashlyn wpół. - Torin czuje się na tyle
dobrze, że może kontrolować na komputerach, co się dzieje wokół
twierdzy. Na mnie nie ciąży już klątwa umierania co noc. - Przygarnął
do siebie swoją kobietę.
- W każdej chwili mogę zrobić wypad za mury, gdyby Łowcy
chcieli znów zaatakować. Mogę iść do miasta na zakupy, jeśli czegoś
zabraknie.
Lucien pokiwał głową.
- W porządku. Damy wam znać, jak coś znajdziemy. - Zarzucił
torbę na ramię. - Dziękuję za kwiaty, Ashlyn. - I przeniósł się lotem
błyskawicy na greckie Cyklady. Kupił tu dom, urządził go. Rzucił
torbę i wyszedł na taras, z którego otwierał się widok na morze.
Nigdzie nie widział równie czystej wody. Idealna gładź, ani jednej
fali, zmarszczki nawet na lazurowej powierzchni. Słońce stało
wysoko, było południe, wokół domu zieleniły się krzewy obsypane
czerwonymi kwiatami.
Może powinni zatrzymać się w Atenach albo na Krecie, byliby
bliżej świątyni, którą zamierzali przeszukać, ale na wyspach łatwiej
zachować anonimowość. Niewielu turystów, jeszcze mniej
mieszkańców.
- Im mniej, tym lepiej - mruknął do siebie.
Nie pamiętał zbyt dobrze swoich greckich czasów. Minęło tyle
tysięcy lat. Nie mając punktów odniesienia, nie mógł porównywać.
Mroczne dni, wypełnione cierpieniem, postępkami tak okrutnymi, że
nie chciał pamiętać.
Teraz jestem kimś zupełnie innym.
A jednak wkrótce miał popełnić uczynek najokrutniejszy z
okrutnych. Zabije Anyę. Nie myśl o jej śmierci, nie teraz.
O czym zatem powinien myśleć, zastanawiał się zapatrzony w
krystalicznie czyste morze. Podobałby się jej ten widok? Potarł brodę
i westchnął. Naprawdę był ciekaw. Spodobałoby się jej tutaj?
Nieważne. Nie powinno mieć to dla niego znaczenia. Zwrócił
spojrzenie w lewo. Nie myśl o Anyi. Przed oczami miał szmaragdowe
góry, gdzieniegdzie pojawiała się biel, fiolet. Najwspanialsze dzieło
bogów.
Nie, najwspanialszym dziełem bogów była Anya.
Zacisnął zęby. Co zrobić, żeby wymazać z pamięci jej obraz,
zapomnieć? Wiedział, czego pragnie.
Zedrzeć z niej ubranie, tu, na balkonie, przyprzeć ją do żelaznej
balustrady, kochać się z nią w słońcu.
Pieściłby ją tak, że przestałaby widzieć jego oszpeconą twarz.
Doprowadzałby ją raz za razem do orgazmu, a ona krzyczałaby jego
imię. Dopominałaby się więcej i więcej. Zapomniałaby o wszystkich
mężczyznach, z którymi kiedykolwiek się kochała. Pragnęłaby tylko
jego, liczyłby się tylko on.
Szanse, by coś takiego się zdarzyło, były równie mizerne jak to,
że blizny znikną z jego twarzy.
Akurat tego nie chciał. Zapracował na te blizny, zrosły się z nim,
były pamiątką miłości i cierpienia.
Teraz bardziej niż kiedykolwiek powinien pamiętać o swojej
miłości.
Nie może odsuwać od siebie myśli o śmierci Anyi. Będzie go
prześladowała, dopóki czegoś nie postanowi. Zrób to, miej za sobą.
Jak ma ją zabić? Nie chciał przysparzać jej bólu. Powinna umrzeć
szybko. Kiedy ma to zrobić? W nocy, kiedy będzie spała? Poczuł
bolesny ucisk w żołądku. Jak zachowają się Tytani, jeśli jej nie zabije?
Czy ogarnie go żądza krwi, jak Aerona? Czy zginą jeden po drugim
wszyscy jego przyjaciele? Wściekłość go ogarnęła na tę myśl.
Wyjął z kieszeni lizaka, ciągle je tam nosił, odwinął i powąchał.
Truskawkowy zapach wypełnił nozdrza i wściekłość ustąpiła miejsca
podnieceniu.
Dlaczego zachowuje się tak idiotycznie? Znowu się wściekał, tym
razem na siebie.
Skrzywił się, wyrzucił lizak i usłyszał cichy plusk. Na idealnie
gładkiej powierzchni wody pojawiły się niewielkie kręgi.
Ktoś otworzył drzwi prowadzące do pokoju, zamknął. Rozległy
się ciche śmiechy. Odwrócił się z obojętną miną. Parys, wysoki,
jasnowłosy, piękny, zadowolony. Musiał przed chwilą kogoś bzyknąć,
to się czuło z daleka. Był z nim Amun, milczący, mroczny i
tajemniczy. Ten zawsze miał jakieś sekrety.
Strider, czymś rozbawiony, stuknął Gideona w ramię.
- Jesteś zazdrosny - wytknął mu.
- Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby obie stewardesy zajęły
się mną i moimi potrzebami. - Parys wyszczerzył zęby w szerokim
uśmiechu. Lucien wrócił do pokoju.
- Koszt prywatnego lotu nie obejmował usług seksualnych dla
Parysa.
Wszyscy czterej przybyli natychmiast wyciągnęli broń. Kiedy
zobaczyli Luciena, odetchnęli, uśmiechnęli się.
- Prywatny to złe określenie - stwierdził Strider z wesołym
błyskiem w oku. - Robili to na oczach wszystkich. Nie skarżę się.
Film był do niczego, wolałem oglądać ich przedstawienie.
Lucien przewrócił oczami, starając się nie okazywać zazdrości.
- Rozejrzyjcie się, wybierzcie sobie łóżka. - Ponieważ mógł się
przenosić z miejsca na miejsce, był na wyspie wcześniej niż reszta.
Nie zajął na razie żadnego pokoju, chciał dać przyjaciołom
pierwszeństwo. Zadowoli się tym, co zostanie. Wojownicy zaczęli
obchodzić nową kwaterę, jak to określił Parys.
- Fajnie tu - ocenił, wybrawszy pokój. - Laskom się spodoba.
- Do dupy - powiedział Gideon, ale nikt nie zwracał na niego
uwagi. Każde słowo, które wychodziło z jego ust, było kłamstwem.
Wybrał sobie pokój najbliżej drzwi frontowych.
- Dawno tu jesteś? - zapytał Strider Luciena, kiedy wrócił do
bawialni.
- Kilka minut.
- Jak to możliwe? - Strider i Lucien spotkali się przed miesiącem
po wiekach niekontaktowania się z sobą. Strider z kilkoma innymi
wojownikami pozostał w Grecji i walczył z Łowcami, grupa Luciena
przeniosła się do Budapesztu. Minęły całe stulecia, teraz dawni
przyjaciele poznawali się na nowo. - Nie wyleciałeś z Budapesztu
przed nami, nie leciałeś z nami...
Parys położył rękę na ramieniu Luciena.
- Nasz drogi przyjaciel ma szczególną zdolność, którą nazywamy
śmiganiem. - Tu wdał się w wyjaśnienia, jak to Lucien, zadomowiony
w domenie duchowej, potrafi przemieszczać się w ułamku sekundy z
miejsca na miejsce. - Nauczył się tego kilka lat po naszej
przeprowadzce do Budy. Wcześniej nie potrafił na tyle panować nad
demonem, by wykorzystywać niezwykłą umiejętność.
Strider pokiwał głową. Wyraźnie był pod wrażeniem.
- A niech cię - mruknął. - Nie mogłeś śmignąć nas wszystkich?
I znowu Parys odpowiedział za przyjaciela:
- Kiedyś próbował ogarnąć nas swoją śmigającą miłością, no i
Reyes zarzygał mu koszulę. Nigdy w życiu tak się nie uśmiałem, ale
Lucien nie ma poczucia humoru i przyrzekł sobie, że nigdy nas już nie
zabierze z sobą.
- Nie wspomniałeś nic o tym, jak zemdlałeś - zauważył Lucien
zjadliwie.
Strider parsknął śmiechem.
- Rany! Zemdlałeś? Ale z ciebie subtelniaczek. Ja pieprzę, co za
widok - dodał na jednym oddechu. - Przypomina mi się Olimp.
Parys się naburmuszył.
- Mówiłem ci, że uderzyłem się w głowę - zwrócił się do
Luciena.
- I tak jesteś subtelniaczek - rzucił Strider przez ramię. Oparł się
o balustradę tarasu i wychylił. - Zawsze, kiedy wracam do Grecji,
mam wrażenie, że widzę wszystko po raz pierwszy.
Parys uczepił się jednego tematu:
- Ciekaw jestem, jak ty byś zareagował, Strider. Nie
zdzierżyłbyś. Założę się, że...
- Dość. - Lucien podniósł dłoń. Parys dobrze wiedział, że ze
Striderem lepiej nie zaczynać. Facet nie umiał przegrywać, pokonany
cierpiał katusze. Musiał być zawsze we wszystkim najlepszy. - Mamy
robotę do zrobienia.
- Pieprzyć robotę - odezwał się Gideon.
Lucien zignorował jego uwagę.
- Musimy zabezpieczyć dobrze dom, na wypadek gdyby pojawili
się tu w ślad za nami Łowcy. Jutro praca w terenie.
W ciągu godziny umieścili sensory w oknach i wokół domu. Zlani
potem wrócili do bawialni.
- Torin sprawdził kilka rzeczy przed naszym wyjazdem. - Parys
wyjął broń zza cholewek i ułożył na najbliższym stoliku. - Świątynia,
którą mamy przeszukać, to świątynia Wszystkich Bogów. Słyszeliście
o niej?
Lucien pokręcił głową. Anya nie wymieniła żadnej nazwy.
Anya... Krew w nim zawrzała. Z pożądania do kobiety, z gniewu
wobec boga, który żądał jej śmierci.
- Co tam znajdziemy? - zapytał Strider w zamyśleniu i spojrzał
na Luciena. - I czemu masz taką minę, jakbyś chciał kogoś
zamordować? Przez ostatnie tygodnie pokazywałeś nam wyłącznie
znudzone oblicze. Wspomniałem o świątyni, hop, hop, demonie.
Wszyscy zwrócili spojrzenie na Luciena i to, co zobaczyli,
przyprawiło ich o szok.
- Miejmy nadzieję, że znajdziemy puszkę. - Na drugie pytanie nie
próbował nawet odpowiadać. - Jeśli nie puszkę, to przynajmniej
wskazówkę, gdzie jej szukać. - Niestety, w czasie poszukiwań będzie
musiał mieć znowu do czynienia z Anyą.
Anya. Walka. Umieranie. Kaput.
- Ja chromolę. On ma czerwone oczy. Nigdy czegoś takiego u
niego nie widziałem - stwierdził Parys.
- Pamiętam go z czasów, kiedy demon nim rządził. Nie
przedstawiał sobą ładnego widoku - poinformował go Strider. - Może
powinniśmy, nie wiem, zakuć go w łańcuchy.
- Super - ucieszył się Gideon.
- Dajcie mi chwilę, zaraz dojdę do siebie. - Przeniósł się na
Antarktydę, zanurzył w lodowatej wodzie. Straszliwy ziąb przeniknął
go do szpiku kości. Wściekłość przeszła natychmiast, ochłonął, ale nic
nie mogło uciszyć pożądania skierowanego ku Anyi, która właśnie
lokowała się wygodnie na pierwszym miejscu w jego myślach.
Dochodził do wniosku, że nie ma już dla niego ratunku.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Anya nie widziała Luciena od dwudziestu czterech godzin. Pod
koniec zaczęło ją nosić. Co chwilę zadawała sobie pytanie, czy
Kwiatek się pojawi. Na każdy odgłos podskakiwała. Chwytała
gwałtownie powietrze. Serce przyspieszało.
Chodziła niespokojnie po domu, próbowała oglądać film, ale nie
pamiętała nawet, jaką płytkę wsunęła do odtwarzacza DVD. W końcu
zamknęła się w swoim ulubionym pokoju, w skarbcu. Zwykle
oglądanie precjozów, które kradła przez wieki, uspokajało ją. Dzisiaj
nie za bardzo.
Ustroiła się w klejnoty królowej Elżbiety, grała w rzutki
sztyletem króla Jerzego V. Popijała sok z truskawek i kiwi z kielicha
episkopalnego i dorysowała wąsy autentycznej, oryginalnej Monie
Lisie.
Poznała Leonarda osobiście, spędziła z nim trochę czasu,
wiedziała, że nie miałby nic przeciwko temu.
Co Lucien pomyślałby o jej skarbach? Uciekłby przerażony
zakresem łupiestwa i kontrabandy?
Prawdopodobnie. Czasami potrafił być naprawdę beznadziejny. A
może by zrozumiał, pomyślała z nadzieją. Sam od wieków zmagał się
z własnym demonem, więc mógłby pojąć, że dla niej kradzieże były
sposobem chronienia ludzi przed mrocznymi stronami jej natury. I
jeszcze to, że po prostu lubiła ładne przedmioty.
Westchnęła i wyszła na plażę. Nie pojawi się, pomyślała
zawiedziona, wpatrując się w dziewiczy ocean. Słońce zdążyło zajść,
wzejść i znowu zajść. Na widnokręgu niebo jeszcze się złociło,
ciemniało fioletami nad lazurem wód. Piasek przesypywał się między
palcami, powietrze pachniało kokosami i storczykami.
Tutaj walczyła i całowała się z Lucienem. Czy to oznaka głupoty,
że za nim tęskni?
- Prawdopodobnie - mruknęła i kopnęła piasek.
Miała na sobie szafirowe, skąpe bikini. Jeśli Lucien wróci,
gotowa była na hard core. Pierś może „przypadkiem" wysunąć się ze
stanika. Lucien spoci się z wrażenia, zaczną się całować.
Zaczną się pieścić.
Westchnęła. Nic takiego się nie zdarzy.
Odgarnęła za ucho kosmyk, który wpadał w oczy. Co on teraz
robi? Tęskni za nią? Choć trochę? Zastanawia się nad najlepszym
sposobem usunięcia jej z tego świata?
Drań pewnie jest szczęśliwy, że znajduje się daleko od niej. Nie
ciesz się, Kwiatuszku, za wcześnie. Zmrużyła oczy, zacisnęła dłonie.
Jeśli zaraz go tu nie zobaczy, ona będzie musiała delegować się do
niego.
Łowcy trafili do świątyni Wszystkich Bogów przed nimi.
Maleńka wysepka zaczęła wyłaniać się z morza zaledwie przed kilku
tygodniami i świat najwyraźniej o niczym nie wiedział mimo
satelitów i innych zaawansowanych technologii. Łowcy też nie
powinni byli wiedzieć.
Kto im powiedział?
Lucien wiedział od Anyi. Kiedy pomogła Maddoksowi, pomogła
przy okazji im wszystkim, bo znała lokalizację ruin, znała też intencje
nowych bogów, którzy zamierzali zaprowadzić na świecie porządek,
przywrócić dawne rytuały i ofiarę krwi. Czy przekazała te informacje
także Łowcom?
Zapewne zrobiła to jemu na złość. W końcu chciał ją zabić.
I zabierał się do tego zabijania jak ostatnia ciemięga. Gorszej
fuszerki w życiu nie widział. Żenada.
Zacisnął szczęki poirytowany. Nie czas teraz myśleć o Anyi.
Kiedy będzie czas? Później.
Niemal słyszał radosne klaskanie demona. Śmierć się cieszyła i
raczej nie dlatego, że spieszno jej było zabrać duszę Anyi. Nie
rozumiał, dlaczego demon tak bardzo chce ją widzieć, i nie pora była
na to, by się nad tym zastanawiać. Łowcy kryli się w pobliskich
zaroślach i należało zlikwidować ich czym prędzej. Kiedyś
zrezygnował z prowadzenia wojny. To było kiedyś.
Teraz Łowcy bezpośrednio zagrażali jego przyjaciołom.
Nie zauważył ich rano, kiedy śmignął na wyspę, żeby ją sobie
obejrzeć, zanim sprowadzi pozostałych wojowników. Ale był tu
krótko, kilka minut. Śmierć dopominała się swojego haraczu, nie
dawała o sobie zapomnieć. W końcu cały dzień odprowadzał dusze
zmarłych w zaświaty. Na wyspę wrócił dopiero o zmierzchu. Wtedy
zauważył Łowców. Był wstrząśnięty, nadal nie mógł wyjść z szoku.
Nie tylko pojawili się na wyspie pierwsi, ale zdziesiątkowani przez
epidemię, niemal błyskawicznie odzyskali zdolność działania, znowu
byli gotowi do walki. Dotąd nie zdawał sobie sprawy, że są tak
zdeterminowani.
Obserwował ich. Wrócili właśnie z ruin do swojego obozowiska.
Dobrzeje zamaskowali gałęziami z krzaków. Wykopali jamy,
wykorzystali naturalne zagłębienia terenu.
Od jak dawna byli na wyspie? W zasadzie nie miało to znaczenia,
bo i tak wiedział, co planują.
- Zabijemy ich wszystkich - usłyszał słowa jednego z nich, kiedy
przechodzili obok.
Lucien ukrył się w domenie duchowej, nie mogli go widzieć.
- Najpierw muszą trochę pocierpieć - zarechotał inny.
- Kiedy już demony znajdą się na powrót w puszce, zrobię sobie
naszyjnik z zębów strażników. Każdy ich oddech to czyjeś
nieszczęście, śmierć albo choroba kogoś mi bliskiego. Mam już tego
dość. Gdybyśmy wybili ich wcześniej, moja Marilyn nie umarłaby na
raka. Byłaby ciągle ze mną. Ja to wiem.
- Źle będzie działo się na świecie, dopóki nie zrobimy z nimi
porządku. Tak potrafili omamić ludzi, że cały Budapeszt wierzył w
anioły z twierdzy, ale historia mówi coś wręcz przeciwnego. Wiecie
dobrze, co stało się w starożytnych Atenach. Zniszczyli miasto
doszczętnie. Nikt nie przeżył.
Oczywiście szukali puszki. Może już nawet wiedzieli, gdzie jest
ukryta. Rozumiał, dlaczego tak im zależy na jej znalezieniu. Kiedy
zabili Badena, pozbawiony strażnika demon Nieufności zaczął czynić
spustoszenie w świecie. Nikt nie był w stanie go kontrolować, nikt
nad nim nie panował. Łowcy zrozumieli, że nawet jeśli zabiją
wszystkich wojowników, nie uwolnią świata od demonów, o ile nie
zamkną ich na powrót w puszce. Najpierw jednak należało ją
odnaleźć.
Liczyła się każda minuta. Lucien przeniósł się lotem błyskawicy
do domu, gdzie przyjaciele oglądali film w oczekiwaniu na jego
powrót.
- Wreszcie - przywitał go Strider. - Już zaczynaliśmy się
martwić.
- Łowcy - oznajmił krótko i wszyscy jak wstali na jego widok,
tak teraz usiedli z wrażenia.
Tylko Parys zerwał się z kanapy i wyciągnął broń.
- Ilu?
- Doliczyłem się trzynastu, ale może być ich więcej ukrytych w
jamach.
Amun sprawdził magazynek w karabinku szybkostrzelnym.
- Dzisiaj nie będzie żadnego przelewu krwi - oznajmił Gideon z
szerokim uśmiechem.
Zamiast popłynąć motorówką, jak planowali wcześniej, zgodzili
się, żeby Lucien przeniósł ich, jednego po drugim, na wyspę. Należało
działać szybko. Parys znowu zemdlał w trakcie teleportacji i ubawieni
przyjaciele musieli go długo cucić. Strider zniósł śmiganie całkiem
dobrze, szczerzył zęby przez całą drogę, czyli raczej krótko, bo
przenosiny odbywały się w mgnieniu oka. Amun zachował kamienną
twarz, a Gideon się porzygał, jak kiedyś Reyes.
Lucien czuł, że Anya cały czas go obserwuje, rozbiera wzrokiem.
Nie było to miłe, ale Śmierć mruczała, zadowolona nadzwyczajnie.
A on był spięty. Nie bał się ataku, był na to przygotowany.
Chodziło o coś innego. Przypominał sobie, jak trzymał ją w
ramionach, i to wspomnienie wywoływało udrękę. Nie mógł
zapomnieć, jak jęczała, kiedy wodził językiem po jej szyi. Jak twarde
były jej sutki. Jak dopominała się jego ust. Jak rozchylała uda,
zapraszając do nieba. Zdawało się, że taki facet jak on nie mógł nawet
marzyć o podobnej rozkoszy.
Najchętniej zwinąłby się z wyspy. Chciał znaleźć się z Anyą w
łóżku, pieścić ją, poczuć jej dłonie na swoim ciele. Jej usta na jego
fiucie. Jego usta między jej udami. Po prostu... chciał.
I nie mógł mieć.
Skup się! Schowany w zaroślach mruknął:
- Nie przeszkadzaj.
- Co takiego? - stropił się Strider, który przykucnął obok.
- Nieważne. - Księżyc stał wysoko i srebrna poświata rozpraszała
mrok nocy.
Cykady wygrywały swój koncert. Mógł sam rozprawić się z
Łowcami, śmigając po jamach i tunelach, w których się ukrywali, ale
bał się, że kilku mogłoby mu uniknąć.
- Jesteś pewien, że to Łowcy? - zapytał Parys przyczajony u jego
drugiego boku.
- Tak. Widziałem ich tatuaże. - Każdy Łowca miał wytatuowany
znak nieskończoności na nadgarstku. Nieskończone dobro, tak
brzmiało ich credo.
Lucien nie uważał się za zdecydowanie złego, choć kiedyś
pewnie był wcieleniem zła. Demon zmuszał go, by odbierał ludziom
życie. Zabijał. Czynił to bez oporów, chętnie nawet. W porównaniu z
tym odprowadzanie dusz w zaświaty było niewinnym procederem.
Dawno już uporał się z potrzebą zabijania. Teraz chciał chronić ludzi.
I żyć w spokoju.
Zdjął go straszny żal, że tak mało jest mu dane. Zacisnął powieki.
Gdyby był zwykłym śmiertelnikiem, dawno by się ożenił. Miałby z
Mariah tuzin dzieci. W dzień troszczyłby się o rodzinę, w nocy kochał
z żoną. Po śmierci trafiłby do raju.
Nie został stworzony po to, żeby cieszyć się życiem. Pojawił się
na świecie, by chronić dobrego króla, bronić niebios. Kiedy zawładnął
nim demon, nawet tego go pozbawiono. Zasłużyłeś na karę, dobrze o
tym wiesz.
- To może być zasadzka - powiedział Strider, wyrywając go z
zamyślenia.
- Nie wiedzieli, że ich obserwuję. I nie przygotowywali się do
walki.
Parys zacisnął palce na rękojeści sztyletu.
- Jak to załatwimy?
- Otoczymy obozowisko. Na mój znak ruszymy na tunele. Nie
będą mogli uciec. Są cztery wejścia, sprawdziłem. Parys i Strider,
bierzecie zachodnie, Gideon wschodnie. Amun pójdzie od północy, a
ja od południa. Wojownicy kiwnęli głowami i rozeszli się na
stanowiska.
- O rany, będzie bitwa. - Anya zmaterializowała się u boku
Luciena.
Przykucnęła w zaroślach jak najprawdziwszy wojownik. Owionął
go zapach truskawek z bitą śmietaną. Krew zawrzała.
- Cicho - warknął, nie patrząc na nią. Bał się spojrzeć. Gdyby
spojrzał, najpewniej zapomniałby o wszystkim innym.
- Nie zaatakujesz mnie?
Był gotów przysiąc, że usłyszał w jej głosie pretensję.
- Nie mam teraz czasu dla ciebie. - Chciał ją obrazić, tymczasem
zabrzmiał jak ktoś głęboko rozczarowany. - Później sobie
powalczymy.
- Lekceważysz mnie. Nie podoba mi się to.
- Powinnaś się cieszyć.
- Nie pochlebiaj sobie. - Nie zniknęła obrażona, jak podejrzewał,
przeciwnie, przysunęła się bliżej. - Chcę wam pomóc walczyć z
Łowcami. Pozwól mi. Proszę, proszę, proszę. Mogę?
- Nie. Bądź cicho. - Jeśli wojownicy słyszeli rozmowę, nie dali
nic po sobie poznać. Widział ich sylwetki na wyznaczonych
pozycjach, a może bardziej się domyślał, niż rzeczywiście widział.
Przyczajeni w zaroślach, czekali na sygnał.
- Jestem świetną wojowniczką.
- Wiem - odparł cierpko. Jeszcze bolała go pierś od ciosu, który
mu zadała. Ktoś taki jak ona powinien mieć zakaz używania broni.
Strasznie była seksowna w tej swojej żądzy krwi. A on nie powinien
widzieć w morderczych zapędach Anyi nic pociągającego.
- Ty powiedziałaś Łowcom o świątyni?
- Ałć. W imię czego miałabym im pomagać?
- Żeby mnie zabili. Nie musiałabyś już się martwić, że ja zabiję
ciebie.
- Wcale się nie martwię - stwierdziła rzeczowym tonem.
Niech go bogi mają w swojej opiece. Czy wszystkie kobiety są
takie?
- Co ty tutaj robisz, Anyu? Zostawiłem cię, bo chciałem
odetchnąć, potrzebowałem przestrzeni. Czasu. Czy to zbyt wiele?
- Owszem. - Przysunęła się jeszcze bliżej. - Ja... nie mogę
przestać o tobie myśleć. Tęskniłam.
Jej słowa sprawiały ból. Kłamie?
- Anya.
- Nic nie mów. Tylko mnie zdenerwujesz i stanie się coś złego. O
bogowie. - Zaśmiała się cichutko. - Mówię tak jak ty. Pozwól, że wam
pomogę. Nie będę przeszkadzać. Przysięgam. Słowo skauta. Słowo
czarownicy. Każde słowo, jakie tylko zechcesz.
Zawiał lekki wiatr i kosmyk włosów Anyi musnął policzek
Luciena. To wystarczyło, żeby go podniecić.
- Powiedziałem ci, że masz być cicho. Muszę obserwować teren.
- Prawdę powiedziawszy, nie był w stanie skupić się na niczym poza
Anyą. - 1 na miłość boską, zrób coś z włosami!
- Ściąć?
- Najlepiej zgól. - Wątpił, niestety, czy nawet wówczas stanie się
mniej pociągająca. Skup się, powtórzył w myślach. Łowcy mniej
więcej od godziny siedzieli w swoich tunelach. Mieli czas odpocząć,
odprężyć się. Nikt nie wchodził, nie wychodził. Nie wystawili straży.
- Naprawdę? - Och, jak się zdumiała. - Chcesz, żebym ogoliła
głowę jak ten seksowny Vin Diesel?
Ki czort? Co to za jeden? I dlaczego nagle miał ochotę poderżnąć
facetowi gardło? Wysunął brodę.
- Tak.
- Jeśli ogolę głowę, będę mogła wam pomóc?
Lucien podejrzewał, że naprawdę była gotowa ogolić się na łyso,
żeby uzyskać jego zgodę, tyle w jej głosie było zapału. Włosy nie
miały dla niej żadnego znaczenia. Zdumiał go ten kompletny brak
próżności. Dlaczego stała mu się jeszcze droższa?
- Nie - powiedział w końcu.
- Jesteś jak wrzód na dupie. Wiesz, byłam już w tych ich
tunelach. Muszą tam siedzieć od pewnego czasu, mają nawet jeńców.
Lucien skamieniał.
- Po pierwsze, weszłaś do ich obozu bez mojego pozwolenia.
Narażałaś i siebie, i naszą akcję.
- Posłuchaj, słodziutki. - W głosie Anyi zabrzmiał gniew. -
Jestem potężną istotą i sama decyduję, czy i kiedy się narażam. Poza
tym powinieneś się cieszyć, że tam byłam. Gdyby mnie złapali,
zaoszczędziłbyś sobie kłopotu, nie musiałbyś mnie już zabijać.
- Po drugie... - ciągnął z rozpędu. - Mają jeńców?
- Mhm. Dwóch.
Spojrzał na nią wreszcie i zaraz pożałował. W przetykanej złotą
nitką białej szacie z najdelikatniejszej tkaniny, skąpana w poświacie
księżyca wyglądała jak królowa z baśni, piękniejsza jeszcze, niż ją
zapamiętał.
Część włosów upięła na czubku głowy, reszta spływała
swobodnie na ramiona, prosząc o dotknięcie. Znowu odezwało się
pożądanie.
- Co to za jedni? - zapytał z wysiłkiem.
- Nic nie powiesz o moim pojawieniu się?
- Nie. - Patrzyć na ciebie to przekraczać bramy niebios. Poczuł
ucisk w piersi, serce omal mu nie stanęło. Co za męka straszliwa.
- Po co ja sobie zawracam głowę - mruknęła naburmuszona. -
Mogłabym ważyć pół tony, cuchnąć ściekiem, dźwigać torby ze
śmieciami i doczekałabym się takiej samej reakcji z twojej strony.
- Jeńcy - przypomniał jej.
Wzruszyła ramionami. Szata zsunęła się z jednej strony,
odsłaniając centymetr po centymetrze jasną skórę. Pierś... Bogowie,
dałby wszystko, żeby jej dotknąć.
- No, jeńcy - przytaknęła. - Śmiertelnicy.
Był gotów ofiarować Kronosowi własną duszę, jeśli bóg
zgodziłby się oszczędzić Anyę i pozwolił mu ją polizać. Tylko raz
przesunąć językiem po jej skórze. Niczego więcej nie pragnął. Proszę.
- No i? Uśmiechnęła się.
- Mogą posiadać informacje, na których ci zależy. Nie pytaj mnie
o nic więcej, bo nic ci nie powiem. Nie zauważyłeś nawet mojej
sukni, a ja zadałam sobie wiele trudu, żeby ją ukraść.
- Nieładnie jest kraść, ale suknia... ładna. - Przesadna oględność.
Kłamstwo. Suknia prezentowała się wspaniale. Jeszcze wspanialej
wyglądałaby na podłodze sypialni. Co za głupia myśl.
- Wiedzą coś o puszce Pandory?
- Mówiłam ci, nic nie powiem - fuknęła. - Nie miałeś chwalić
sukni, że ładna, miałeś poprosić, żebym ją zdjęła, bo bez niej będę
wyglądać lepiej. Lucien, tyle brakuje, o tyle - zbliżyła dwa palce do
siebie - żebym dała sobie spokój. Klnę się na wszystkich bogów.
Tyle!
Nie zwracaj uwagi na to, co mówi. Gotów był założyć się, że
jeńcy wiedzą coś na temat puszki. Dlatego Łowcy przetrzymywali ich
u siebie. Spojrzał w stronę tuneli. Nie może dopuścić, żeby tym
ludziom coś się stało. Nie tylko chciał ochronić niewinnych, ale też
wydobyć od nich informacje, które posiadali.
- Jesteś okropny. Wolałabym już, żebyś próbował mnie zabić, niż
ignorował.
Westchnął i rozejrzał się po zaroślach. Wojownicy czekali na jego
sygnał. Zapewne zastanawiali się, skąd ta zwłoka. Nic nie mówiąc
Anyi, śmignął do Parysa i Stridera. Uprzedził ich, żeby uważali na
jeńców, wyjaśnił, że potrzebuje jeszcze kilka minut, po czym
przeniósł się do Amuna i Gideona, powiedział im to samo, w końcu
wrócił do Anyi. Wylądował wprost na niej. Przez moment mógł się
rozkoszować ciepłem jej ciała. Mogłeś wylądować obok. Owszem,
mógł, ale nie chciał. W ten sposób miał pewność, że nie ucieknie. Tak
w każdym razie tłumaczył sobie swoje zachowanie.
- Ty mały... - Jęknęła cicho z rozkoszy. Przymknęła oczy, długie
rzęsy rzucały cienie na policzki. - Masz ochotę na pieszczotki? Tak.
- Nie. Zaczekaj tutaj. - Śmignął do swojej sypialni w twierdzy,
żegnany wściekłym prychaniem Anyi. Kiedy na Maddoksie ciążyła
jeszcze klątwa śmierci, miał ataki tak strasznej furii, że co noc musieli
przykuwać go łańcuchami do łóżka w obawie o własne
bezpieczeństwo.
Uwolniony wreszcie od klątwy, Maddox chciał je zniszczyć.
Próbowali różnych sposobów, ale wykonane przez boga okowy
okazały się niezniszczalne. Lucien nie chciał użyć ich dla spętania
Aerona, nie mógł się ich pozbyć, bał się, że Łowcy mogą je ukraść,
więc ukrył je w swojej sypialni. Teraz wydobył je z dna szafy,
przytwierdził dwa końce do łóżka, dwa zostawił otwarte i wrócił do
Anyi. Trwała w tym samym miejscu, jak ją zostawił. Raz jeszcze
spadł prosto na nią. Oplotła go natychmiast nogami i przesunęła
językiem po jego gardle.
- Nie wiem, czemu to robisz, ale całym sercem aprobuję.
Biedny Lucien znowu stanął w ogniu, zdesperowany, udręczony
pożądaniem jak jeszcze nigdy. Kobieta, której pragnął, o której śnił na
jawie, wierciła się pod nim, pieściła go i dopominała się pieszczot.
Jeden pocałunek. To wszystko.
Nie wiedział, czy to od niego wyszła ta myśl, czy demon się
odezwał. Wiedział za to, że jeśli pocałuje Anyę, nie będzie w stanie
przestać. Całowanie tej kobiety było bardziej podniecające niż
kochanie się z jakąkolwiek inną. Nawet gdyby miejsce było bardziej
odpowiednie i czas sprzyjający, nie powinien pozwalać sobie na takie
rozkosze z kobietą, którą miał zabić. Nie pozwól, żeby historia się
powtarzała, skończ z tym.
- Lucien - tchnęła. - Pocałuj mnie.
- Wkrótce - obiecał. Nie byłby w stanie zgładzić jej bez
ostatniego pocałunku.
Przeniósł ich oboje do swojego pokoju w twierdzy, ułożył Anyę
na łóżku, chwycił ją za ręce i zamknął nadgarstki w łańcuchach. Klik.
Nie protestowała. Rozejrzała się, zadowolona.
- Hm... Twoja sypialnia. Bardzo czekałam na zaproszenie. -
Wygięła biodra tak, że dotykała jego bioder, o bogowie, i zaczęła
mruczeć jak kotka. Cudny dźwięk, połączony z pełnymi satysfakcji
pomrukami demona.
- To jakaś nowa, niegrzeczna zabawa? - Ugryzła go lekko w
ucho. - Cokolwiek zdarzy się w Budzie, pozostanie w Budzie.
Obiecuję.
I znowu erekcja, żar w żyłach, już nie żar, gorąca lawa. Pożądanie
ogarniające całe ciało. Już otworzył usta, chciał ją pocałować, jak to
sobie obiecywał, jak jej obiecywał... Powstrzymał się w ostatniej
chwili.
Nie będzie kontaktu. Nie będzie całowania. Jeszcze nie. Musiał
zlikwidować Łowców.
Nie straci dla niej głowy. Nie będzie jej pragnął. Anya niedługo
umrze. Gdyby został jej kochankiem, czułby się podle, zrównałby się
ze swoim demonem. Godne pogardy.
- Nie zabawisz się ze mną? - spytała tym swoim zmysłowym
głosem. - Nie pocałujesz mnie? Już najwyższy czas.
- Anya. - Nie wiedział, co powiedzieć. Leżał na niej, rozsunęła
szerzej nogi, zapadał się w nią. Nie miał najmniejszego wpływu na
erekcję.
Ugryzła go w szyję i zaczęła się poruszać rytmicznie. Chwycił ją
za biodra, by się uspokoiła. Drogo go to kosztowało. Zacisnął z całych
sił zęby. Odmawianie sobie zaspokojenia było najgorszą katorgą, na
jaką mógł się skazać.
- Podoba mi się ta zabawa - szepnęła. - Są jakieś zasady?
- Jedna - wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Powiedz. - Pocierała kolanami jego biodra.
- Jedyna zasada... - Ujął jej twarz w dwa palce, gładził kciukiem
aksamitny policzek. Mógłby przeciągać tę bliskość w nieskończoność,
trwać tak. Zapomnieć się, zatopić w niej. - Musisz tu zostać.
- Mhm. Chętnie. - Zachmurzyła się. - Ale z tobą, jasne?
- Nie. - Podniósł się z łóżka. Ciało protestowało, demon go
przeklinał. Nagle zostawienie Anyi samej sobie wydało mu się
najgorszą zbrodnią, jakiej kiedykolwiek się dopuścił. Zachmurzyła się
jeszcze bardziej.
- Lucien? Co... - Chciała unieść ręce, nie mogła. Szarpnęła się,
spojrzała na niego spod przymkniętych powiek. - Nie rozumiem.
- Nie licz na rozkosze. - Nie teraz. - Chyba że będziesz zabawiać
się sama z sobą. Bogowie, nie myśl tak.
- Musiałbyś mnie rozkuć - zauważyła trzeźwo.
Znowu inna odpowiedź, niż się spodziewał. Stłumił jęk
narastający w gardle. Anya... Dłoń między udami... Pociera
łechtaczkę... Doprowadza się do orgazmu... Skoro na samą myśl
uginały się pod nim kolana, niczym pod zwykłym śmiertelnikiem, jak
by zareagował, gdyby naprawdę to widział?
- Zostaniesz tutaj - wykrztusił. - Bądź cicho. Wrócę po ciebie.
Masz moje słowo.
- Wrócisz po mnie? - Otworzyła szeroko oczy. - Dokąd się
wybierasz? Postaraj się o pejcz i obrożę, bo tego właśnie chcesz, albo
będziesz żałował.
- Wracam na wyspę. Wrócę, jak tylko rozprawimy się z
Łowcami. Zatchnęła się, zaszokowana. Może też dotknięta, ale o tym
wolał nie myśleć.
- Mogę przenieść się razem z tobą, mimo że przykułeś mnie do
łóżka.
- Z tych łańcuchów się nie uwolnisz. Są zrobione specjalnie dla
nieśmiertelnych.
Wpatrywała się w niego z gniewem w oczach, z zaciśniętymi
ustami. Wolałby, żeby ich nie zaciskała, żeby błądziły po jego ciele.
Mógł marzyć. Jeśli miał jakieś szanse, to je dzisiaj ostatecznie
przekreślił. Tak lepiej, mówił sobie, ale nie umniejszało to gorzkiego
żalu.
- Mówisz, że nie będę mogła się przenieść? - Zazgrzytała zębami.
- To właśnie mówię.
- I tak mnie zostawisz?
- Tak. Zachowuj się - rzucił jeszcze i zmaterializował się na
greckiej wysepce. Ledwie dotknął stopami trawy, zaczęły go dręczyć
wyrzuty sumienia, znowu dawało znać o sobie pożądanie. Wyrzuty
sumienia, bo zostawił ją w twierdzy samą, skutą łańcuchami,
bezbronną. Pożądanie, bo jeszcze przed chwilą czuł pod sobą jej ciało.
Anya chyba go pragnęła. A on wszystko przekreślił. Co ma z nią
zrobić? Ta kobieta była jedną wielką udręką.
Pewnie teraz go nienawidzi. Nigdy mu nie wybaczy. Ona...
Pojawiła się przed nim i przyłożyła mu w oko.
- Sukinsyn - prychnęła.
Patrzył na nią zdumiony, przemagając ból. Cholera, ależ ona jest
silna. Chyba złamała mu kość policzkową. Czuł, jak twarz mu
puchnie.
- Jak się uwolniłaś? - Nikt dotąd nie zerwał wykutych na Olimpie
pęt.
- Mam swoje sposoby.
- Jak? - dopytywał się.
- Nie możesz mnie więzić. Ja nie dam się więzić. Jeśli jeszcze raz
zrobisz coś takiego... - Zacisnęła dłonie. - Wolność jest dla mnie
wszystkim. Powinieneś sam to wiedzieć, bo nosisz w sobie demona.
Przez wieki musiałeś odprowadzać co noc swojego przyjaciela w
zaświaty. Uwolniłam cię od tego obowiązku. Pamiętasz? A ty teraz
próbujesz odebrać mi wolność... Och! Mogłabym jednym palcem
przeciąć cię na pół. Tak lepiej, pamiętasz, jak sobie tłumaczyłeś?
- W te łańcuchy zakuwano bogów. Nigdy nie zawiodły. Tylko
klucz może je otworzyć, a ja mam go w kieszeni.
- Wielkie mi co, ty pieprzony skurwielu. Mówiłam ci, że jestem
potężna, nie moja wina, że nie słuchałeś. Pomogę wam zlikwidować
Łowców. Będziesz miał szczęście, jeśli przypadkiem... no, z
rozmysłem nie zlikwiduję i ciebie. Biorę się do roboty, nie będę
czekać, aż zdecydujesz się ruszyć do ataku. - Spojrzała w kierunku
obozowiska, policzyła coś na palcach. - Do zobaczenia przy drugim
tunelu, słodziutki. Tam siedział największy, najgorszy Łowca, kiedy
ostatni raz sprawdzałam. Powiem sobie, że to ty, i wbiję mu dupę w
ścianę.
Zniknęła, zostawiając za sobą obłok zapachu truskawek ze
śmietaną i wyniosłego gniewu. Niech to szlag! Gwizdnął i ruszył na
obozowisko. Zniecierpliwieni długim czekaniem przyjaciele
wyskoczyli z ukrycia, pognali za nim, jakby się zerwali z uwięzi.
Dobiegł do drugiego tunelu, odrzucił zadaszenie i stoczył się do
środka. Gideon trochę się zdziwił, ale bez słowa skoczył jego śladem.
Czyjś pomruk, krzyk. Lucien natężył wzrok. Cholera... nie
widział Anyi, nie widział...
Łowcy. Są. Dwóch, w kącie. Jeden bił starszego mężczyznę,
drugi znęcał się nad młodszym. Obaj jeńcy błagali, żeby oprawcy
przestali.
- Powiedz, co wiesz, i skończy się twoje cierpienie - odezwał się
Łowca. Zabrzmiało to dziwnie spokojnie w ustach kogoś tak
rozjuszonego jak on. - Niczego więcej od ciebie nie chcę.
- Nie wrócę stąd z pustymi rękoma. - Drugi Łowca, wysoki,
muskularny, kopnął starszego mężczyznę w brzuch.
- Przestań! - krzyknął młodszy z jeńców. - On nic nie wie.
- Wie. Musi wiedzieć. Powie albo zginie. Nie macie innego
wyjścia.
Ten, który kopał, pochylił się nad jeńcami.
- Wybierzecie śmierć, będziecie umierali powoli, w mękach.
Rozumiecie?
- Zostawcie w spokoju mojego ojca. - Młodszy z jeńców objął
starego, starał się osłonić go własnym ciałem.
- Przysięgam, że powiedzieliśmy wam wszystko, co wiemy.
Wypuście nas. Proszę.
- Nie powiedzieliście wszystkiego. Kryjecie te demony, może
nawet wysługujecie się im. Anya jakby czekała na pojawienie się
Luciena. Przyskoczyła do wyższego, potężnego Łowcy i poderżnęła
mu gardło, zanim zdążył ją zauważyć. Ciało osunęło się na ziemię, a
ona wyszczerzyła zęby do Luciena, jakby mówiła: „Patrz i podziwiaj".
Zabiła człowieka brutalnie, bez chwili wahania, miała na rękach
jego krew. Świat Luciena zachwiał się w posadach. Ta kobieta była
pięknym aniołem. I potrafiła mordować. Jak on.
Chociaż był zupełnie oszołomiony jej widokiem, chociaż myślał
tylko o niej, udało mu się cisnąć dwa sztylety w drugiego Łowcę.
Jeden utkwił w gardle, drugi w udzie. Oba oznaczały niemal
natychmiastową śmierć, a on chciał mieć absolutną pewność, że
Łowca szybko skona. Nie podobało mu się, że Anya naraża się na
niebezpieczeństwo, chociaż nieśmiertelna. Wściekłość go ogarniała na
myśl, że któryś z łotrów mógłby zrobić jej krzywdę.
- Za tobą! - krzyknęła strasznym głosem. Odwrócił się za późno
o ułamek sekundy. Z cienia skoczył ku niemu kolejny Łowca. Zwarli
się, upadli na ziemię, przeciwnik uniósł nóż, gotów do zadania
śmiertelnego ciosu. Zaślepiony potrzebą mordu nie zastanawiał się, że
zabijając Luciena, uwolni demona.
- Diabelskie nasienie - wydyszał. - Czekałem na ten piękny
dzień.
Lucien wy śmignął się. Kiedy Łowca padł na twarz, stał już za
jego plecami. Nachylił się i złamał mu kark. Anya też już była przy
nim, wbiła sztylet w pierś napastnika. Lucien wyprostował się.
- Gdzie reszta? - zapytał zdyszany.
- Nie widziałam nikogo poza tymi trzema. - Wytarła
zakrwawione ręce o dziewiczo białą szatę. I znowu widok był bardziej
podniecający, niż kiedy leżała na jego łóżku. Piękna, subtelna,
śmiertelnie niebezpieczna i odważna. Księżniczka wojowniczek. Ona
też musiała być pod wrażeniem, bo patrzyła na niego pożądliwym
wzrokiem.
- Celnie rzucasz - pochwaliła.
Odwrócił się szybko, żeby nie zobaczyła wzwodu, i zaczął się
rozglądać. Łowcy zadali sobie sporo trudu, przygotowując kryjówkę.
Przestronny tunel, rozwidlające się korytarze, które musiały
prowadzić do następnych pomieszczeń, ściany wzmacniane drewnem.
W głębi stół z puszkami z jedzeniem, chrust na opał...
Kątem oka zobaczył, że Anya nachyla się nad jeńcami. Obaj
wciskali się w kąt, musieli się bać, że anioł zemsty i ich nie oszczędzi.
- Nie bójcie się - przemówiła łagodnym głosem. - Ja wykańczam
tylko złych facetów. Nic wam nie zrobię. Wyprowadzimy was stąd.
Tyle w niej łagodności. Nawet Lucien był oczarowany.
Z jednego z korytarzy dobiegł łoskot, zaraz potem przeraźliwy
krzyk. Po chwili równie rozdzierający krzyk z innego korytarza. I
cisza. Lucien skoczył, zasłonił sobą Anyę, gotów do walki. Zamiast
spodziewanych wrogów pojawił się Parys z rozciętą twarzą, cały
posiniaczony.
- Zabiłem dwóch - oznajmił z dumą, acz trochę słabym głosem.
Z sąsiedniego korytarza wyłonił się zbryzgany krwią Amun. Nic
nie powiedział, nigdy nic nie mówił, kiwnął tylko głową. On też
pokonał swoich przeciwników. Tuż za nim szli Strider i Gideon, obaj
uśmiechnięci od ucha do ucha.
- Ja załatwiłem trzech - zameldował. Lucien zauważył, że utyka.
- Dostałem w udo, ale zwyciężyliśmy.
- Mnie się nie udało - rzucił Gideon hardo.
- Wygląda na to, że wszystkie te ziemianki są połączone. - Na
pięknej twarzy Parysa widać było zmęczenie. Gonił resztkami sił.
Zwykle o tej porze miał już zaliczone jedną, dwie kobiety. Musiał
mieć zaliczone, żeby zaspokoić głód demona. Nieszczęsna
Rozwiązłość stukała się ostatnio poprzedniego dnia w samolocie. Od
tego czasu nic.
Anya zostawiła jeńców i stanęła obok Luciena. Trzej wojownicy
wciągnęli gwałtownie powietrze. Pełni uznania, zachwyceni,
zaskoczeni? Nie wiedziała.
- Co ona, do diabła, tu robi? - chciał wiedzieć Strider. - I
dlaczego bogini mniejsza walczy z Łow...
- Ej! Nie jestem żadna mniejsza! - Tupnęła nogą.
Lucienowi nie dane było odpowiedzieć. Śmierć, coraz bardziej
niespokojna, bardziej namolna niż zwykle, domagała się nowych
dusz. Skomlała głośno, targana sprzecznościami, bo rwała się do
swoich zadań, jednocześnie chciała zostać przy ślicznej Anyi. Jakim
sposobem potrafiła zawładnąć demonem? Jaką moc musiała posiadać?
- Wrócę - mruknął i przeniósł się ze świata materialnego w świat
duchowy. Mógł zostawić ciało na wyspie, ale wtedy przyjaciele
musieliby pilnować pustej skorupy.
Nie widział ich już, znikli z jego pola widzenia. Dostrzegał tylko
ciała Łowców, zbroczone krwią, bez życia. Ich dusze jeszcze się tam
kołatały, czekały na niego.
- Anya - zawołał.
Nie chciał zostawiać jej z wojownikami. Kto wie, co może im
wpaść do głowy, szczególnie Parysowi.
Nie pojawiła się. Wcześniej kilka razy towarzyszyła mu,
wyczuwał jej obecność. Dlaczego teraz nie odpowiedziała na
wezwanie? Ta kobieta potrafi sobie radzić. Pokazała ci to dowodnie.
Pospiesz się! Lucien nie musiał zajmować się wszystkimi duszami
umierających. Wiele z nich pozostawało na ziemi, trzymały się tego
świata, niewidzialne lokatorki ni tego, ni owego. On sam pewnie by
zwariował, gdyby musiał przebywać cały czas w domenie duchowej,
między ziemią a piekłem, ziemią a niebem. Czasami miał dość
odprowadzania duszyczek do miejsca przeznaczenia.
Zawsze wyczuwał instynktownie, gdzie która ma trafić. Zdarzało
mu się widzieć ostatnie chwile życia i bezwzględnych okrutników, i
ludzi nieskończenie dobrych.
Westchnął. Wszyscy zabici Łowcy mieli czarną aurę. Źli ludzie,
do cna wypaczeni. Niedługo będą smażyć się w wiecznym ogniu. Nie
dziwiło go to. Zdarzali się Łowcy, którzy szli do nieba, ale tym tutaj
pisane było piekło. Musieli zapłacić za swój fanatyzm, za to, że
torturowali niewinnych.
- To jest ten spokój, za którym tak tęskniłeś? - Lucien podpłynął
do pierwszych zwłok. Wyciągnął dłoń, zagłębił ją w piersi Łowcy.
Kiedy wyczuł lodowatą duszę, zacisnął palce. Dusza wierzgnęła,
próbowała się uwolnić.
- Nie! - krzyknęła. - Nie. Puść. Chcę tu zostać.
Demon ujrzał w jednym błysku wszystkie grzechy zmarłego, a
jak demon, to i Lucien. Ten człowiek za życia stawiał się ponad
prawem, mordował każdego, kto wszedł mu w paradę, mężczyzn,
kobiety, dzieci, wszystko w imię naprawy świata. Łotr. Mocno
dzierżąc opierającą się duszę, stanął u bram piekieł. Nie mylić z
Hadesem. Hades zarezerwowany był dla tych, którzy nie zasłużyli ani
na męki piekielne, ani na chwałę w niebiesiech. Ta tutaj duszyczka
zapracowała sobie na wiekuiste płomienie. Choć wrota do palenisk w
najniższym kręgu były zawarte, Lucien czuł bijący stamtąd żar,
słyszał krzyki umęczonych i diabelski, szyderczy śmiech. Zapach
siarki był tak intensywny, że zrobiło mu się niedobrze.
Przez tysiące lat co noc przyprowadzał tu Maddoksa. Pragnął
ulżyć przyjacielowi i nie był w stanie mu pomóc. Nic nie można było
zrobić. Dopóki nie pojawiła się Anya. Wybawiła ich obydwu i lubiła o
tym przypominać.
- Proszę! - jęczała dusza. - Ja przepraszam za...
- Daj sobie spokój - uciszył ją Lucien. Nasłuchał się przez wieki
różnych targów. Żadne prośby i błagania go nie wzruszały.
Co zrobisz, kiedy Anya zacznie cię błagać? Co wtedy?
Tym razem zrobiło mu się niedobrze na myśl, że ma
przyprowadzić tutaj tak piękną istotę. Cokolwiek złego uczyniła, nie
zasługiwała z pewnością na to, żeby smażyć się w piekle. Może
jednak trafi po śmierci do nieba. Oby. Choć tyle.
- Proszę! - zawył Łowca, kiedy otworzyło się przejście do
najniższego kręgu piekieł. Buchnęły pomarańczowe płomienie, w
nozdrza uderzył udziesięciokrotniony zapach siarki, swąd
przypiekanych ciał, palących się włosów.
Dusza wiła się, oszalała z przerażenia. Lucien zobaczył
wyciągające się poprzez płomienie, pokryte łuską pazury, usłyszał
diabelski chichot. Mógł już wrzucić duszę na dno piekła. Jeszcze tylko
rozdzierający wrzask i przejście się zawarło.
Nie wiedział, co trzyma demony w piekle. W każdym razie coś je
tam trzymało, siła, która nie mogła zatrzymać w podziemiu jego
demona, jako że nie został oddelegowany na dół po tym, jak -
podziękuj sam sobie - wymknął się z puszki Pandory. Gdybyś nie
otworzył puszki, pewnie nigdy nie spotkałbyś Anyi. I tak byłoby
lepiej. Chociaż teraz myślał, że to niemożliwe, nie spotkać Anyi. Nie
wyobrażał sobie świata bez niej. I nie wyobrażał sobie, jak mają zabić.
No tak, ale gdyby jej nie spotkał, nikt nie kazałby mu jej zabijać.
Odprowadził wszystkich zabitych Łowców, po czym znów
znalazł się w świecie materialnym, w tunelu na wyspie. Pusto tu było
teraz i głucho. Nie wiedział już, czy przytłaczająca cisza jest wiele
lepsza od krzyków potępieńców. Myśli bezwiednie kierowały się ku
Anyi.
Stała się jego obsesją.
Zniknęła, nie czekała na niego. Strasznie był zawiedziony.
Dopiero po długiej chwili dostrzegł krzątających się w milczeniu
przyjaciół. Musieli, widać, opatrzyć nieszczęsnych jeńców. A może
Anya się nimi zajęła, zanim zniknęła?
- Nie rozumiem - odezwał się Parys do zmaltretowanego
śmiertelnika. - Za co?
- Artefakty - powiedział stary, z trudem otwierając opuchnięte
usta. - Bezcenne, godne bogów, obdarzone mocą. Każdy z nich zbliża
właściciela do puszki Pandory.
Puszka Pandory. Te dwa słowa wystarczyły, żeby Lucien
nadstawił uszu. Podszedł do jeńców.
- W jaki sposób artefakty pomogą nam odnaleźć puszkę?
Amun stał z boku. Kiedy Lucien się odezwał, zwrócił ku niemu
głowę. Strider zerknął w jego stronę i mruknął:
- Miło, że wróciłeś.
- Kobieta?
- Jest tutaj - skwapliwie zapewnił Gideon, co oznaczało, że
naprawdę zniknęła.
Stanął obok Amuna i czekał, aż ktoś udzieli mu wyjaśnień.
- Zabrała się stąd zaraz po tobie - powiedział Strider.
- O co jej właściwie chodzi?
Lucien nie odpowiedział, bo nie znał intencji Anyi. „Tęskniłam za
tobą". Czy rzeczywiście tęskniła? Nie potrafił powiedzieć. Była tak
tajemnicza jak piękna.
- Kim są ci ludzie i w jaki sposób artefakty mają nam pomóc w
odnalezieniu puszki?
Strider wzruszył ramionami na tę nagłą zmianę tematu.
- Dwaj śmiertelnicy, którzy poświęcili życie studiowaniu
mitologii. Nie wiem.
- Możemy wrócić do domu? - odezwał się młodszy z mężczyzn. -
Proszę.
- Zaraz was wypuścimy - obiecał Lucien. - Najpierw chcieliśmy
się tylko dowiedzieć, co powiedzieliście Łowcom.
- Łowcom? - zapytali obaj chórem.
- To ci, którzy was pojmali.
- Dranie - wycedził młodszy przez zaciśnięte zęby.
- Zabijecie nas, kiedy wam powiemy?
- Nie. - Strider zaśmiał się. - Spójrzcie na mnie i spójrzcie na
siebie. Ja nie zajmuję się takimi pchełkami.
Stary omal się nie zakrztusił. Otworzył usta.
- Nic nie mów - powstrzymał go syn.
- Wszystko w porządku. Powiem im. - Stary odetchnął głęboko. -
Według starych podań istnieją cztery artefakty. Wszystkowidzące
Oko, Opończa Niewidka, Klatka Musu i Kij Samobij.
O dwóch Lucien słyszał dawno, temu. Dwa pozostałe nigdy nie
obiły mu się o uszy. Poczuł się głupio. Ci dwaj śmiertelnicy, jeśli
mieli rację, wiedzieli więcej o jego świecie, niż on, niegdyś żołnierz w
służbie bogów. Co za paskudna ironia.
- Opowiedzcie o nich. Proszę.
Stary miał lęk w oczach, ale mówił dalej:
- Według niektórych legend wszystkie cztery należały do
Kronosa, według innych każdy znajdował się w posiadaniu innego
Tytana. Wszystkie przekazy zgodne są co do jednego: kiedy Zeus
pokonał Kronosa, zadbał, by zostały rozproszone po świecie, tak by
król bogów nie mógł ich odnaleźć, gdyby jakimś cudem udało mu się
wydostać na wolność. Znał przepowiednię, która mówiła, że Tytani w
końcu zwyciężą Greków.
Dlaczego Zeus uwięził Kronosa, zamiast go zabić? I dlaczego
Kronos nie odebrał życia Zeusowi, kiedy uciekł z Tartaru? Dlaczego
on też wolał uwięzić przeciwnika? Bogowie. Chyba nigdy ich nie
zrozumie, nawet gdyby badał latami ich obyczaje i zachowania, jak ci
dwaj tutaj.
- Co jeszcze wiecie o tych artefaktach? Młodszy podjął
opowieść:
- Wszystkowidzące Oko pozwala zajrzeć w zaświaty, wskazuje
właściwą drogę. Opończa chroni przed złymi spojrzeniami. Kij
Samobij potrafi sprawić, że rozstąpią się wody oceanów. Z Klatki
nikt, kogo tam zamknąć, nie będzie mógł się wydostać. Trzeba mieć
wszystkie cztery, żeby ruszyć na poszukiwanie puszki. Czemu, nie
wiemy. Tak mówi legenda.
- A gdzie artefakty są teraz? - wyrwał się Parys.
Wojownicy cisnęli się wokół jeńców w oczekiwaniu odpowiedzi.
Stary westchnął, odsunął się głębiej w kąt, jakby się bał, że mocarni
mężowie rozgniotą go jak pchełkę, gdy tylko wypowie słowo.
- Nie wiemy. - Zaśmiał się gorzko. - Od dawna ich szukamy i
nigdy nie natrafiliśmy na żaden trop, który potwierdzałby, że
naprawdę istnieją.
- Dlatego te łotry sprowadziły nas tutaj - dodał młodszy. -
Myśleli, że pomożemy im, wskażemy, gdzie mają szukać.
- Znaleźli coś? - zapytał Lucien.
- Nie. - Młodszy pokręcił głową. - Z każdym dniem byli coraz
bardziej zniechęceni. Wszędzie mają swoich ludzi, szukają po całym
świecie. Chciałbym, żeby było inaczej, ale mocno wątpię, czy jest
sens szukać. Gdyby artefakty rzeczywiście istniały, znaleźlibyśmy je
już dawno.
Lucien wiedział, że Łowcy są wszędzie, ale nie miał pojęcia o
magicznych przedmiotach. Sam był sobie winien. Świadomie
izolował się od świata i żył spokojnie za murami twierdzy. Niebo było
tylko gorzkim wspomnieniem. Nigdy więcej.
Kronos chciał odzyskać artefakty. Za wszelką cenę. Może dałoby
się to wykorzystać. Musi przenieść się do Rzymu, powtórzyć
Sabinowi i reszcie, czego się dowiedział.
- To wszystko? - zwrócił się do jeńców. Obaj pokiwali ostrożnie
głowami.
- Dziękujemy wam za informacje. Pora wracać do domu. - Ujął
ojca i syna za ręce.
- Mieszkamy w Atenach - odezwał się młodszy drżącym, pełnym
nadziei głosem. - Znajdziemy drogę. Damy sobie radę. Staremu
spływały po policzkach łzy ulgi.
- To my dziękujemy. Ty... jesteś jednym z nieśmiertelnych?
Zniknąłeś wcześniej.
- Podajcie mi swój adres. - Lucien udał, że nie słyszał pytania. -
Odstawię was na miejsce.
Ojciec spojrzał na niego z rewerencją, podał adres i Lucien
śmignął nieszczęsnych jeńców do domu. Anya już tam na nich
czekała, chodząc niespokojnie po niewielkiej, ale wygodnie
urządzonej bawialni.
Przywitała Luciena z obojętną miną.
- Sprawię, że nie będą nic pamiętać - oznajmiła równie
obojętnym głosem. - Ani spotkania z Łowcami, ani z wami.
Lucien nie posiadał się z radości, że znowu ją widzi i że gotowa
jest nadal mu pomagać, ale nie odezwał się słowem i po prostu wrócił
na wyspę. Od słowa do słowa i znowu zaczęłoby się proszenie o
pocałunki, tęsknota za jednym dotknięciem, jedną pieszczotą. W
końcu będzie musiał sprzeciwić się Kronosowi.
Nie zabiję jej, zabiję ciebie.
Nie obchodziło go już, jakie klątwy bóg może rzucić na niego i
jego przyjaciół. Nie dbał o to, że król Kronos może ich skazać na
wiekuiste cierpienia.
Bez Anyi i tak by cierpiał.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Ogolić głowę - mruknęła Anya ponuro. Co powiedziałby
Lucien, gdyby rzeczywiście to zrobiła? Następnym razem pokazała
mu się łysa? Pewnie stwierdziłby, że jest paskudna i dała się nabrać.
Miałby dobre powody, żeby jeszcze bardziej zawzięcie się jej opierać.
- Bęcwał. A jednak, głupia, tęskniła za nim.
Kiedy on odprowadzał dusze Łowców, ona delegowała się do
domu jeńców, wiedząc, że go tam spotka. Omal nie rzuciła mu się na
szyję, szczęśliwa, że jest cały i zdrowy, a po siniaku nie ma już prawie
śladu. Z trudem, ale jakoś zapanowała nad sobą, powściągnęła
szalejące w sercu emocje. Z Aten smutna i samotna wróciła na
Hawaje. Włożyła ulubiony jednoczęściowy biały kostium i ruszyła
brzegiem oceanu, kopiąc mokry piasek. Wilgotne włosy opadały na
plecy. Słońce grzało mocno. Emocje, które chwilowo udało się jej
stłumić, wracały nieubłaganie, jak powraca na brzeg fala przybojowa.
- Chciałam mu tylko pomóc.
I jaką zapłatę otrzymała w zamian za dobre chęci? Udawał, że jej
pragnie, przykuł ją nawet do łóżka, po czym zniknął. To bolało. Nie
potrafiła już obyć się bez niego, a on uciekał.
- Jestem idiotką.
Żaden facet nigdy nie poruszał jej tak jak on, a mimo ciążącej na
niej klątwy miała ich trochę. Sami śmiertelnicy. Bawili ją do czasu,
obsypywali komplementami, po czym szybko o nich zapominała. O
Lucienie też chciała zapomnieć. Ci godni zapamiętania zostawali
potem jej przyjaciółmi. Starzeli się, umierali, żegnała ich ze
smutkiem, nawet jeśli przyjaźń była dość luźna. W gruncie rzeczy
pogardzała kondycją ludzką, uważała ją za słabość. Od dawna już nie
zadawała się z ludźmi. Czasami czuła się taka samotna, że zasypiała,
tuląc miśka, którego ukradła na hucznym otwarciu wielkiego
magazynu z zabawkami.
Przy Lucienie nie czuła się samotna. Ekscytował ją. Każda chwila
spędzona z nim niosła niespodziankę. A on nie chciał mieć z nią nic
do czynienia.
Wrrrr! Od tej chwili będzie się trzymała od niego z daleka. Niech
jej szuka. W końcu będzie musiał, jeśli chciał wypełnić rozkaz
Kronosa.
Jednak cierpliwość nigdy nie była jej cnotą, bo już pod koniec
dnia dałaby wszystko, żeby zobaczyć Luciena.
- Nie jestem idiotką. Jestem pieprzniętą idiotką.
Przyglądała się, jak Lucien walczy, i była to najbardziej seksowna
scena, jaką kiedykolwiek zdarzyło się jej widzieć. Kiedykolwiek. Był
szybki, śmiertelnie niebezpieczny. Śmierć wcielona, z zapowiedzią
wiecznego potępienia w oczach o różnych barwach. Nie sposób się
oprzeć takiemu widokowi. Ciągle była pod wrażeniem.
Lubiła ich sparringi. Dobrze się czuła w jego towarzystwie. Kiedy
znikał, robiło się nudno.
Nic z tego nie rozumiała. Był tak poważny, że właściwie
powinien być nudny. A jednak potrafił ją rozbawić, każda jego uwaga
stanowiła wyzwanie. Przy nim ożywała, choć to dziwne, był przecież
strażnikiem Śmierci.
Czuł coś do niej? Cokolwiek poza lekceważeniem i irytacją? Jeśli
tak, dobrze ukrywał swoje uczucia. Chyba że akurat ją całował. Wtedy
stawał się kompletnie innym człowiekiem. Namiętnym, czułym,
trochę szalonym. Całował całym ciałem, tonęła w jego pożądaniu, w
chmurze różanego zapachu.
- Kogo ja chcę oszukać? Wracam do niego. Kronos dobrze
wybrał wykonawcę wyroku śmierci. Nie mogła długo wytrzymać bez
Luciena, nie chciała, żeby on zbyt długo cieszył się jej nieobecnością.
Była nawet gotowa, za jeden pocałunek, pozwolić mu na próbę
egzekucji.
- Może być zabawnie - mruknęła, teleportując się.
Lucien po powrocie na wyspę od razu poczuł zapach truskawek.
Anya. Odprowadzał do nieba całą grupę Amerykanów. Jechali na
imprezę parafialną, lecz autokar zderzył się z ciężarówką prowadzoną
przez pijanego kierowcę. Wszyscy zginęli.
Bezsensowna, niepotrzebna śmierć. Na szczęście uodpornił się na
tyle, że nawet dusze dzieci nie robiły na nim wrażenia. Nie mógł sobie
pozwolić na przeżywanie każdego odejścia, inaczej by się rozsypał.
Już się sypiesz, myśląc bez przerwy o Anyi.
Myśl wyszła od niego, ale demon natychmiast wtrącił swoje:
Jeszcze jeden pocałunek.
Lucien nawet się nie zdziwił. Ilekroć Anya pojawiała się w
pobliżu, Śmierć zaczynała pomruki wniebowziętej kotki. Nadal nie
rozumiał tego zjawiska.
Dlaczego jej pragniesz?
Swoją drogą, cóż za nienawistna myśl, że ktoś może pragnąć
Anyi równie mocno jak on. Dobrze smakuje.
Trudno było polemizować z tym stwierdzeniem.
Lucien coraz mocniej odczuwał promieniejący z góry gniew
Kronosa. Przenikał do trzewi, palił duszę. Król nie będzie czekał. Jeśli
Lucien zawiedzie, rzuci na niego klątwę. Na niego albo na jego
przyjaciół.
W tej chwili liczyła się tylko perspektywa zobaczenia Anyi,
wszystko inne było nieważne, wydany przez Kronosa wyrok, kara,
którą miał ponieść. Od potyczki z Łowcami minęły dwa dni, lecz ani
on nie był u Anyi, ani ona nie pojawiła się u niego. Tęsknił za nią.
Ona też ostatnio twierdziła, że tęskni za nim.
Przeszukał świątynię Wszystkich Bogów. Omszałe kolumny,
sterty gruzu, oczka krystalicznie czystej wody. Ani śladu Anyi.
Tyle razy wyobrażał ją sobie tutaj. Oczami duszy widział
jaśniejące bielą kolumny oplecione szmaragdowym bluszczem,
wspaniale tło dla jej egzotycznej urody. Oczka wodne zamieniały się
w małe baseny, w których się kąpała. Nago.
- Anya.
Żadnej odpowiedzi. Odczekał kilka minut i zawołał ponownie.
Dalej nic.
- Wiem, że tu jesteś. Milczenie. W jaką grę ona gra?
Nachylił się nad kopczykiem piasku i zaczął go przegarniać. Jeśli
nie był w stanie wywabić jej z ukrycia, może zająć się szukaniem
śladów artefaktów.
Coś musnęło go w plecy, zapach truskawek stał się
intensywniejszy, słodki i dręczący. Nie odwrócił się, nie dał po sobie
poznać, jak silnie reaguje, choć w środku drżał cały.
- Co robisz? - Wreszcie się zmaterializowała.
Poczuł ucisk w żołądku, podniósł wzrok i coś chwyciło go za
gardło. Dobrzy bogowie. Jej ubranie...
Włożyła tego dnia przezroczystą białą szatę - miała ich większy
zapas? - udrapowaną na ramieniu, drugie zostawiła odsłonięte. Do
tego złoty pas. Rozcięcie z boku prawie do samego biodra.
Truskawkowe sutki...
Lucien nie mógł oddychać, dech mu zaparło.
Truskawki. To słowo już zawsze będzie mu się kojarzyło z Anyą.
Niech sobie stąd pójdzie. Niech zniknie. Nie zniesiesz dłużej tego
widoku. Chcę, żeby została! - zawarczał demon.
- Słońce niedługo zacznie zachodzić, więc... - zaczął
schrypniętym głosem. W błękitnych oczach pojawiła się uraza.
- Więc spadaj. To chciałeś powiedzieć?
- Owszem. - Odwrócił się od niej. - Tak będzie lepiej, sama
wiesz. - Przesypał kolejną garść piasku. Pocałuj ją. Całuj całuj całuj.
Zacisnął zęby. Chwila milczenia, przerwała ją Anya:
- Co z tobą, wojaku? Niezbyt mądrze wystawiać się do mnie
plecami.
- Reszta wojowników jest w pobliżu. - Rozproszyli się po całej
wysepce. Byli wystarczająco blisko, by usłyszeć wołanie, ale za
daleko, by natychmiast zareagować, gdyby znalazł się w
niebezpieczeństwie. - Niech oni się martwią o moje plecy. - Nie mógł
znieść jej obecności, patrzyć na nią. Budziła w nim dziesiątki różnych
emocji. Emocji, bez których czułby się znacznie lepiej.
- Nie będziesz mnie atakował? Jestem na pierwszym miejscu na
twojej liście obiektów do likwidacji.
- Kiedy indziej, teraz jestem zajęty. - Słyszał, że się poruszyła,
obsunął się jakiś kamień. Nie podniósł głowy. Chciał spojrzeć, nie
spojrzał. Jedno spojrzenie i nie byłby w stanie odwrócić wzroku.
Owszem, mógł ją zaatakować, ale nie zrobiłby jej krzywdy. Raczej
pocałowałby, jak domagała się Śmierć. Całowałby i całował. Aż
zrzuciliby ubrania i przeszli do rzeczy. Ledwie to pomyślał, poczuł, że
jeszcze chwila i eksploduje.
- Lucien! - gdzieś spoza murów świątyni zawołał go Parys.
Sądząc po głosie, musiał być czymś zaniepokojony. Wyprostował się,
nadal nie patrzył na Anyę.
- Tak.
- Czuję zapach kobiety. Twojej kobiety.
- Nie wchodź tutaj. - Nie chciał, żeby inni widzieli ją tak ubraną.
- Żaden niech tutaj nie wchodzi. Szukajcie znaków, które mogłyby
naprowadzić nas na trop.
Parys mruknął coś pod nosem, a Strider krzyknął:
- Szczęśliwy sukinsyn z ciebie.
Amun i Gideon milczeli.
- Coś mi się wydaje, że jednak nie będą pilnować twoich pleców
- stwierdziła Anya obojętnym głosem.
Nie lubił, kiedy zamykała się w sobie, nie wiedział wtedy, co
myśli, co czuje. Podejrzewał, że w ten sposób broni się przed nim.
Przed cierpieniem, które może jej zadać.
- Szukacie artefaktów, chłopaki?
- Nie udawaj, że nie wiesz. Ty nas tu wysłałaś.
Odwalił jakiś kamień, pod którym znalazł martwego piaskołaza.
Zacisnął zęby. Robi z siebie idiotę. Który szanujący się wojownik
grzebie w piasku?
- Ta świątynia przez tysiące lat była zatopiona - powiedziała
Anya. - Słona woda musiała wypłukać wszystkie ślady przeszłości.
- Coś może zostało. - Musiał wierzyć, że tak jest.
- Myślałam, że wasza kochana Ashlyn powiedziała ci o Hydrze,
która strzeże puszki - stwierdziła Anya ze wzgardą.
Owszem, w czasie swoich podróży instytutowych Ashlyn słyszała
coś o Hydrze. Ale skąd ta wzgarda w głosie Anyi? Pomogła kiedyś
Ashlyn, mogłoby się wydawać, że ją lubiła. Nieważne.
Hydra, jeśli wierzyć podaniom, była potworem o wielu głowach i
trującym oddechu. Herkules miał ją pokonać w jeziorze Lerna. Ashlyn
twierdziła jednak, że Hydra pojawiała się potem w różnych miejscach,
na Arktyce, w Egipcie, w Czarnej Afryce, Szkocji, nawet w Stanach.
Ludzie nazywali ją Nessie, Wielką Stopą, wymyślali różne imiona.
Tak to jest ze śmiertelnikami, nigdy nie wiedzą, z czym mają do
czynienia.
Lucien miał ochotę dać sobie spokój z poszukiwaniami w
świątyni i przenieść się w jedno z miejsc, gdzie jakoby widziano
potwora. Gdyby udało mu się odnaleźć Hydrę, być może znalazłby też
puszkę. Zniszczyłby ją i już ani Łowcy, ani bogowie nie mogliby
uwięzić w niej demonów, skazując jego i pozostałych wojowników na
śmierć.
A jednak ciekawość trzymała go na wyspie. Tytani wydobyli ją z
morza nie bez powodu. Chcieli przywrócić stary porządek. Ludzie
mieli oddawać należną cześć bogom, składać ofiary. Coś jednak
musiało się za tym kryć, bo dlaczego Łowcy prowadzili poszukiwania
akurat tutaj?
- Bardzo lubię poszukiwania skarbów - odezwała się Anya. - To
takie ekscytujące.
- Nie będziesz nam pomagała.
Chwila ciszy i Anya stanęła obok Luciena.
Jej włosy musnęły nagie ramię. Zdjął koszulę przed godziną,
słońce za bardzo prażyło, i teraz włosy przylepiły się do jego skóry.
Zacisnął szczęki. Każdy kontakt z Anyą, nawet tak niepozorny, był
prawdziwą katuszą.
- Dlaczego nie mogę pomóc? - zapytała zadziornie, z urazą.
Bogowie, jak ona mu się podobała, kiedy się obrażała. - Do tej pory
moja pomoc była wprost nieoceniona.
Głupek, w końcu na nią spojrzał. Najpierw zobaczył majtki i
zareagował, jak zareagowałby każdy facet na jego miejscu. Podniósł
wzrok, spojrzał jej w oczy. Śliczne. Wyprostował się, choć nogi pod
nim drżały.
Anya przyglądała się wielkiemu czarnemu motylowi, którego
miał wytatuowanego na piersi. Musiał odwrócić czym prędzej wzrok,
tyle w jej spojrzeniu było pożądania. Chciała go nawet dotknąć,
podniosła rękę, jednak gdy zorientowała się, co robi, czym prędzej ją
opuściła.
Zrób to. Dotknij mnie. Zbyt wiele dni minęło od momentu, kiedy
dane mu było poczuć jej palące palce na skórze. Nie dotknęła go.
- Ładny - powiedziała, wskazując motyla.
- Dziękuję. - Okropnie był zawiedziony, że go nie dotknęła, ale
wiedział, że tak lepiej. - Ja go nie znoszę.
- Naprawdę? Dlaczego?
- To znak demona. Kiedy Śmierć zamieszkała w moim ciele,
pojawił się sam z siebie.
- Do twojej wiadomości. Działa jak magnes. Może zrobię sobie
jakiś tatuaż. Sztylet albo skrzydła anielskie. Och, wiem. Chcę mieć
takiego samego motyla. Będziemy bliźniakami!
Anya wytatuowana. Wzór, po którym przesuwałby językiem.
Dotknij mnie. Proszę, dotknij.
- Odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie, nie możesz nam
pomagać, bo tylko byś nas rozpraszała - oznajmił trochę bardziej
twardo, niż zamierzał. Kiedy była w pobliżu, nie potrafił się na
niczym skupić. Jej zapach, jej uroda zaprzątały go bez reszty. -
Przykro mi.
- Wcale nie jest ci przykro - rzuciła ze złością i założyła ręce na
piersi. - Wszystko jedno. No to ci nie powiem, gdzie jest puszka.
Chwycił ją za ramiona i zacisnął kurczowo palce.
- Wiesz, gdzie ona jest?
Położyła dłonie na jego nadgarstkach. Nie odpychała go, chciała
raczej przytrzymać.
- A jeśli wiem, nie będziesz już próbował mnie zabić?
- Będę.
Skrzywiła się, tupnęła nogą.
- Nie wiem, czemu zawracam sobie głowę.
- Już to mówiłaś.
- To ważna konkluzja. Nie zaszkodzi powtórzyć.
Lucien westchnął.
- Co tutaj robisz, Anyu?
- Nie twój interes, Kwiatku.
- Usiłujesz mnie urobić? Zamknęła oczy, ale zdążył zobaczyć
błysk gniewu, a może jeszcze czegoś?
- Jesteś jak wrzód na dupie, wiesz?
Nie mógł się powstrzymać. Przygarnął ją do siebie. Stracił
kontrolę nad sobą. Coś takiego zdarzało mu się tylko w pierwszych
dniach po tym, jak demon zamieszkał w jego ciele, potem już nigdy.
- Nawzajem. Doprowadzasz mnie do szału.
- A jakże. To ty doprowadzasz mnie do szału.
Potrząsnął nią i zatchnęła się z wrażenia. Cały gniew zniknął bez
śladu. Jęknęła. Naprawdę jęknęła rozkosznie.
- Mm. To chyba mój szczęśliwy dzień. Znów masz erekcję.
Nozdrza mu się rozszerzyły, krew zawrzała. Skup się.
- Co wiesz o puszce? - Wspomniała chyba, że wie? Nie mógł
sobie przypomnieć. Pamiętał tylko, jak Anya smakuje. Przesunęła
językiem po wargach.
- Nie wiem, gdzie jest. Szczerze. Ale wiem, gdzie na pewno jej
nie znajdziesz.
Żadnych emocji. Żadnych cholernych emocji.
- Dlaczego?
- Nawet bogowie nie wiedzą, gdzie ona jest. Gdyby wiedzieli,
dawno już by ją odzyskali i uczynili z niej użytek. To brzmiało
logicznie.
- Co jeszcze wiesz? Wygięła się i zaczęła ocierać o niego
biodrami.
- Kiedy Tytani pokonali Greków... to znaczy kiedy pokonali
większość Greków, bo niektórym udało się umknąć... wtedy zaczęły
się przesłuchania. Paskudne, z torturami. Kronos chciał odzyskać
artefakty. Zeus powiedział mu, co się stało z tymi przedmiotami,
Kronos zaczął poszukiwania, ale nic nie znalazł.
Lucien zacisnął zęby. Nie chciał odczuwać przyjemności. Nie!
- Dlaczego Kronosowi tak na nich zależy?
- Lepiej zapytaj, komu by na nich nie zależało. Są źródłem
potęgi, wielkiej mocy. Jeśli wpadną w ręce jego wrogów, Kronosek
znowu zostanie pokonany. Jeśli je znajdzie, ma zagwarantowany
wiekuisty sukces.
- Jak artefakty mogą pomóc w odnalezieniu puszki? I po co ona
bogom? Można w niej co najwyżej uwięzić demony, to wszystko.
- Mylisz się. Pomyśl tylko, puszka zrobiona jest z kości bogini
Opresji. Może wyssać duszę z każdego i ze wszystkiego. Tartar nie
nadaje się już do niczego, żołnierze Kronosa muszą pilnować Greków.
Puszka byłaby świetnym więzieniem i dla jego przeciwników, i dla
waszych demonów. Czy można pomyśleć o lepszym odwecie?
Bogowie, którzy przyczynili mu tyle udręki, zamknięci razem z
demonami, które im przyczyniały udręki.
Śmierć tysiąc lat spędziła uwięziona w tej przeklętej puszce,
pogrążona w ciemnościach, ogłuszana krzykami innych demonów.
Nie wróci dobrowolnie do więzienia, najpierw zniszczy jego, Lucien
był tego pewien.
- Rwiesz się do walki, Kwiatuszku. Chcesz powalczyć ze mną?
Proszę.
Uspokój się, ochłoń. Puścił Anyę i chciał się cofnąć. Walczyć z
Anyą... przygwoździć ją... całować... Ochłoń! Trzymała go za
nadgarstki, nie pozwalając się odsunąć.
- Dlaczego Kronos nie zabije po prostu Greków?
- Przebywałeś jakiś czas z bogami, prawda?
- Dawno temu.
Puściła go niespodziewanie, ale żadne z nich nie cofnęło się,
przeciwnie, podeszli bliżej do siebie.
- Mają kręćka na punkcie drobnych przyjemności. Są
urodzonymi rewanżystami. Zeus, gdyby zginął, nie cierpiałby, jak
cierpiał Kronos. A Kronos nie miałby przed kim chełpić się swoim
zwycięstwem, z kogo szydzić. Zeus jest mu potrzebny, stanowi dla
niego ciągłe wyzwanie. Wieczność byłaby nudna bez niespodzianek.
- Dlaczego Kronos nie szuka tutaj? Anya uśmiechnęła się kpiąco.
- A po co? Ty odwalasz robotę za niego.
Co mogło znaczyć, że bóg nie chce jego śmierci. Co z kolei
oznaczało, że ma trochę czasu do namysłu, co począć z Anyą. Zrobiło
mu się trochę lżej na sercu. Tylko trochę, bo radość przyćmiewała
świadomość, że Kronos spokojnie czeka, żeby przywłaszczyć sobie
wszystko, co on znajdzie. Chyba żeby wymyślił, jak i gdzie ukryć
znalezione artefakty.
- Jakim sposobem Klatka, Oko, Kij i Opończa mogą naprowadzić
nas na trop puszki?
- A tego to ja nie wiem. - Wzruszyła ramionami, ocierając się
lekko o Luciena.
Przygryzł policzek, Śmierć zamruczała zachwycona. Dotyk Anyi,
muśnięcie ledwie, wstrząsnął nim do głębi.
- Może stanowią coś na podobieństwo klucza czy mapy,
wskazują właściwy kierunek. Co robimy? - Z trudem chwytała
powietrze. Na niej to muśnięcie też musiało zrobić wrażenie.
- Nie wiem.
Twarz Anyi złagodniała, oczy zabłysły.
- A co chciałbyś robić?
- Nadal przeszukiwać świątynię. - Tak naprawdę chciał błagać ją
o pocałunek. Jakżeż zazdrościł Gideonowi, któremu kłamstwa
przychodziły z taką łatwością, nie obciążając sumienia.
Gdy Anya zmrużyła oczy i cofnęła się, natychmiast poczuł się
opuszczony, samotny. Rozzłoszczony demon zawarczał.
- Wykorzystujesz mnie, co? Patrzysz na mnie tak, jakbyś mnie
pragnął, ale naprawdę zależy ci tylko na tym, żeby wyciągnąć ze mnie
jak najwięcej informacji.
- Owszem - skłamał znów.
Z Anyi jakby uszło życie.
Zrobiło mu się głupio. Nie powinien być dla niej taki okrutny.
Może sypiała z kim popadnie, jak Parys, może używała go do swoich
celów, czyli robiła to, co usiłowała zarzucać jemu. Ale była słodka,
zabawna, każde spotkanie z nią stanowiło wyzwanie.
- Nie chcesz mnie, w porządku. - Odrzuciła włosy na plecy. -
Uważasz się za kogoś lepszego ode mnie, niech ci będzie. Wiedz
jednak, że nie jesteś ani trochę lepszy. Siedzisz na tyłku, nic nie robisz
i pozwalasz, żeby bogowie pociągali za sznurki. Ja przynajmniej
próbuję z nimi walczyć.
- Anyu...
Nie skończyła jeszcze:
- Co zrobisz, kiedy twój drogi Aeronek ucieknie w końcu z lochu
i zaszlachtuje całą tę Danikę wraz z przyległościami? Dalej będziesz
siedział z założonymi rękami? Kiedy oprzytomnieje, stwierdzi, że
jego życie legło w gruzach. A ty po prostu zabierzesz dusze tych
kobiet do nieba, nie będziesz się przejmował, że odeszły za wcześnie.
Miała rację. W tej chwili nienawidził siebie. Kim on jest?
Marionetką w rękach Kronosa. Nie przeciwstawiał mu się, jak
przystało wojownikowi, nie próbował zerwać sznurków.
- Być może one nie są niewinne. - Wiedział doskonale, że to
nieprawda, ale co miał powiedzieć? - Kronos nie skazałby ich na
śmierć bez powodu.
- Masz rację. Był powód, dla którego zostały wybrane.
- Powiedz mi. - Wolał zająć się czterema śmiertelniczkami, niż
rozpamiętywać własną klęskę.
- Sam rusz głową, dupku. Dość ci już powiedziałam.
Dojrzał kłamstwo w jej oczach. Nie wiedziała. Sprawił jej
przykrość, zadał ból, chciał ją pocieszyć, a nie miał do tego prawa.
- Powiedz mi przynajmniej, że nie marnuję czasu, szukając
wskazówek właśnie tutaj. - Nie była mu nic winna, a jednak nie
potrafił powstrzymać się przed zadawaniem pytań. Milczała długą
chwilę. Nie poruszyła się, bo nic nie słyszał.
- Nie marnujesz czasu.
- Dziękuję. Co...
- Nie. Dość pytań. Nie powiem ci, czego masz szukać ani jak to
znaleźć, mimo że twoje „dziękuję" było niesamowite. - Nie mogła
odmówić sobie sarkazmu.
- Zawsze do usług - odpowiedział z nadzieją, że wprawi ją w
dobry humor. Oparła się o kolumnę, już spokojniejsza, odprężona.
- Wracajmy do naszego tematu. Kiedy znowu będziesz próbował
mnie zamordować?
Zamordować. Ostry ból przeszył pierś. Nazwała rzecz po imieniu.
Tak, miał ją zamordować. Zdjęty wstydem nachylił się i znowu zaczął
przesiewać w dłoniach piasek.
- Nie wiem.
- Kronosek Kręcinosek nie wkurzy się, że każesz mu czekać?
- Nie określił daty.
- To może pogadamy o tym za jakieś sto lat.
Prychnął, chociaż wiedział, że chciała go rozśmieszyć.
- Nie masz żadnego wolnego terminu?
- Powiedzmy - mruknął.
- Jutro? Znalazłoby się okienko?
- Mam już zabukowane wszystkie terminy na najbliższych kilka
tygodni.
- Nie wciśniesz mnie w żaden sposób? - Strasznie jej zależało na
tym mordowaniu. Dla ciebie wszystko.
- Niestety.
- Zaczynam podejrzewać, że nie traktujesz poważnie mojej
egzekucji.
- Traktuję ją bardzo poważnie. - Niestety. - Nie martw się.
Westchnęła żałośnie.
- Na pieszczotki znajdziesz czas?
W głowie natychmiast pojawił się obraz Anyi przykutej
łańcuchami do jego łóżka. Dość pornograficzny obraz. Na tyle
pornograficzny, że fiut natychmiast się odezwał. Znowu.
- Przykro mi. Z tego też nic nie będzie.
Wzruszyła ramionami, jakby miała go w nosie, ale najwyraźniej
zrobiło się jej przykro. Spuściła głowę, kopnęła kamyk.
- Nie zdziw się, jeśli którejś nocy zakradnę się i utnę ci głowę.
- Dziękuję za ostrzeżenie.
- Do usług. Cholera! - krzyknęła nagle.
Lucien natychmiast chwycił za broń.
- Co się dzieje?
- Patrzyłam na swoje stopy.
Odetchnął.
- To coś złego?
- To straszne! Najgorsza rzecz w świecie. Nigdy nie patrzę na
swoje stopy.
Spojrzał na jej paznokcie pomalowane wrzaskliwie czerwonym
lakierem.
- Masz bardzo ładne stopy. - Nie dał jej czasu na odpowiedź. Z
pałającymi policzkami wykrztusił: - Może ja którejś nocy zakradnę się
do ciebie.
Uśmiechnęła się niemal czule.
- Jesteś uroczy z tym swoim przekonaniem, że ci się uda. -
Zacisnął usta, żeby nie odpowiedzieć uśmiechem. Ta kobieta
rozśmieszała go w tej samej mierze co podniecała. A jeszcze dodała
to: - Może też zabiorę się do szukania artefaktów. Jeśli je znajdę,
zamknę cię w klatce. Wtedy będziesz musiał być dla mnie miły.
Zanim zdążył warknąć coś w odpowiedzi, uśmiechnęła się
znowu, pomachała mu na do widzenia i znikła.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przez następny tydzień Anya nie odstępowała Luciena na krok,
chyba że kradła, co robiła dla higieny psychicznej, by całkiem nie
zwariować. Szła za nim nawet wtedy, kiedy odprowadzał dusze w
zaświaty. Schodzenia do piekieł nienawidziła, tego żaru, smrodu,
drwin diabelskich, szyderczych śmiechów. Lucien starał się
zachowywać obojętność, ale widziała, że źle to znosi i robiło się jej
smutno. Widział samo dno świata, musiał się uodpornić, żeby to
znosić.
Ona chciała pokazać mu to, co najlepsze. Chciała, żeby znowu
zaczął odczuwać.
Mówiła sobie, że zabawnie będzie rozjaśnić, rozświetlić trochę
życie Księcia Ciemności. Nie zgłębiała swoich motywów, bała się
bowiem, co mogłaby odkryć pod tym prostym tłumaczeniem.
Westchnęła. Wiele dni temu powinna była dać sobie spokój z
Lucienem. Zaatakować go, a przynajmniej wyciągnąć ze świątyni,
niechby uganiał się za nią po świecie. Podejrzewała jednak, że nie
podniósłby na nią ręki i nie próbował szukać, gdyby zaczęła się
przemieszczać. Niewidzialna, towarzyszyła mu cały czas. Poza
wszystkim mogła dowiedzieć się czegoś o artefaktach.
Mówiła, że sama zacznie ich szukać, po czym zdała sobie sprawę,
że naprawdę chciałaby je znaleźć. Gdyby miała już któryś w swoich
łapkach, musiałby błagać, żeby mu go dała. Ależ miałby minę, gdyby
powiedziała „nie" i dobiła targu z Kronosem. Życie za artefakt. I
wszyscy będą wygrani.
- Zostaw mnie w spokoju, Anyu - mruknął Lucien.
Nie widział jej i nie mógł wiedzieć, że pokazała mu w
odpowiedzi język. Jedyne słowa, które usłyszała od niego przez cały
tydzień. Gdyby je powtórzył, zamierzała zmaterializować się, dać mu
w twarz i natychmiast zniknąć.
- Mówię poważnie.
Zawsze wiedział, kiedy się pojawiała. Mówił, że wyczuwa jej
zapach. Ucieszyła się, bo to oznaczało, że zwraca na nią uwagę. Może
i nadal by się cieszyła, ale traciła przez to element zaskoczenia. Stał
na środku świątyni Wszystkich Bogów i wpatrywał się w jeden punkt
z niezwykłym natężeniem. Cała ekipa wojowników pojawiała się tutaj
codziennie i ci silni faceci zawzięcie kontynuowali bezowocne
poszukiwania.
Nic dziwnego, że tak bardzo go pragnę.
Trzymanie się Luciena było mało roztropne i niebezpieczne. Im
dłużej z nim przebywała, tym bardziej go pożądała. Motyl na jego
piersi prowokował do snucia rozmaitych fantazji jakby wyjętych z
filmów dla dorosłych.
Gdyby zdradziła się przed nim z którąś z nich, pewnie zginęłaby
nagłą śmiercią, niezależnie od rozkazu Kronosa. Nigdy nie spotkała
faceta mniej pewnego swoich walorów. Kiedy proponowała
„pieszczotki", oburzał się do żywego. Jak inni mogli nie zauważać, że
jest cholernie seksowny? Jak potrafi działać na kobiety?
Nachylił się i zaczął znowu rozgarniać piasek i kamyki, szukając
bogi wiedzą czego. Słońce pieściło jego skórę. Wydra z tego słońca.
On jest mój.
- Znikaj stąd, Anyu - powtórzył.
Wrrr! Zmaterializowała się. Zamiast dać mu w twarz, usiadła
obok niego na kamieniu. Nie spojrzał nawet na nią.
- Powiedziałem, żebyś się zabierała.
- Akurat cię posłucham. Nie jesteś moim ojcem. Chyba że
chciałbyś być. Jestem niegrzeczną dziewczynką i powinnam dostać w
skórę.
Lucien jęknął.
- Anyu, proszę. - Pot spływał mu po plecach. Tam też miał
blizny. Chciała ich dotknąć, wyciągnęła rękę i znieruchomiała, bo
któryś z wojowników zawołał:
- Lucien, twoja kobieta... - To był Parys. W jego głosie słychać
było napięcie. Biedak, pozbawiony seksu opadał z sił. Gdyby mógł
sprowadzić na wyspę kobietę, życie znów byłoby piękne. Nie do
końca. Parys nie mógł spać dwa razy z tą samą damą, Rozwiązłość,
uprzykrzony demon, nie pozwalała mu na to.
Anya wiedziała, czym jest klątwa związana z seksem, i
współczuła Pięknemu. Jej klątwa polegała na czymś dokładnie
odwrotnym. Idąc z facetem do łóżka, nie mogła nigdy posunąć się do
końca. Obie klątwy, jednakowo paskudne, stanowiły kpinę z wolnej
woli. Jedyne, co krępuje moje poczynania, to ta klątwa, pomyślała
ponuro. Nie było od niej ucieczki.
- Zostań, gdzie jesteś! - zawołał Lucien. - Ja jestem za nią
odpowiedzialny.
Odpowiedzialny? Za nią? Nie wiedziała, czy ma wpaść w
zachwyt, czy się obrazić.
- Dlaczego nie pozwalasz przyjaciołom wejść tutaj?
Zabawilibyśmy się.
Spojrzał na nią spod przymkniętych powiek i zaraz odwrócił
wzrok. Czysty seksapil. Był spocony, brudny i bardzo męski. Mniam.
- Co masz dzisiaj na sobie? - wykrztusił.
- Strój pokojówki. Pomogę ci odkurzać świątynię.
Zaklął pod nosem.
- Moi przyjaciele są na zewnątrz i tam zostaną. Pracują. Nie
powinni się rozpraszać.
Ile razy powie jej jeszcze, że „rozprasza"? Może gdyby dowiodła
mu, że potrafi być użyteczna, spojrzałby na nią inaczej?
- Pamiętam to miejsce w dniach jego świetności. Uczyłyśmy się
tutaj, ja, inne boginie, jak kontrolować nasze moce, jak się
zachowywać. Bla, bla, bla.
Lucien nie potrafił ukryć zainteresowania.
- Mnie nigdy tu nie wpuszczono. Byliśmy zawsze tam, gdzie
Zeus, a on nigdy nie odwiedził świątyni.
Bleee. Towarzyszenie temu narwanemu idiocie musiało być
prawdziwą męką.
- Szkoda, że teraz to taka ruina. Podobałaby ci się, kiedy była
piękna i nowa.
- Jak wyglądała? - Oglądał kamyk po kamyku w poszukiwaniu
jakichś znaków, po czym rzucał za siebie.
- Otaczały ją kolumny w kilku rzędach. Po ścianach piął się
bluszcz, posadzki inkrustowane były kamieniami szlachetnymi, no
wiesz, wszystkie te brylanty, szafiry, rubiny... Żądny chwały Kronos
na pewno przywróci jej dawny blask. Dupek żołędny.
Lucien parsknął śmiechem i był to afrodyzjak dla jej uszu. To ona
go rozbawiła. Miłe.
- Co jeszcze?
- Niech pomyślę. - Puknęła kilka razy palcem w brodę. -
Wszystkie wejścia flankowały białe kolumny, filary mocy, tak je
nazywano.
- Ile było pomieszczeń?
Lubiła świątynię, ale czas, który tu spędziła, nie należał do
przyjemnych. Boginie skarżyły się nauczycielce, że nie powinna się
uczyć razem z nimi, że „nie jest jedną z nich", że nieustannie
przeszkadza, sieje zamęt. „Po co ona nosi szaty? Każdy wie, że
większość czasu nie ma nic na sobie", szydzili młodzi bogowie.
Odegnała bolesne wspomnienia.
- Tutaj, gdzie teraz przebierasz kamyki, był pronaos z ołtarzem,
było też, jak w każdej świątyni, sanktuarium dostępne tylko dla
kapłanów.
Kiwał głową, jakby zapisywał w pamięci każde jej słowo.
- Powiedz mi więcej o pronaosie.
Chętnie spełniła prośbę.
- Przy zachodniej ścianie stała mensa z białego marmuru,
wszystkie ściany zdobione były freskami. Wspaniałe malowidła.
Odnawiam jedno z moich mieszkań i chcę zamówić freski z...
- Co przedstawiały? - przerwał jej Lucien.
Podniósł się i teraz czekał niecierpliwie na dalszy opis. Ho, ho.
Gdyby wiedziała, że nudną relacją o wyglądzie świątyni zaskarbi
sobie jego uwagę, już gawędziłaby na ten temat.
- Mów.
Wzruszyła ramionami, udając obojętność.
- Co przedstawiały? Boską potęgę. Zwycięstwa. Jakieś klęski też.
Oczy mu błyszczały.
- Była tu puszka?
- Niestety nie.
Przetarł twarz dłonią. Anya podniosła się i podeszła do niego.
Miała ochotę dotknąć go, ale powstrzymała się, niepewna reakcji.
- O czym myślisz? - zapytał.
- O zberezeństwach. Brązowe oko pociemniało, niebieskie
zdawało się przewiercać ją na wskroś.
- Lubisz mnie dręczyć, prawda?
- Troszeczkę. Nie martw się, nie jesteś jedyny. Takie mam już
upodobanie, że lubię dręczyć facetów, którzy planują mnie zabić.
Promień słońca przebił się przez chmurę i oświetlił twarz
Luciena. Chmura w taki upalny dzień? Ozłocony słonecznym
światłem wydawał się groźny, niebezpieczny, występny. Nie z tego
świata. Cudowny.
Weź mnie w ramiona, proszę. Nie drgnął nawet.
Z trudem oderwała wzrok od jego twarzy. Pragnąć go, i to
pragnąć tak bardzo, to czysta głupota. Nie tylko ze względu na klątwę,
która na niej ciążyła, ale też dlatego, że Lucien miał ją w nosie. Jej też
nie powinno zależeć na nim. Już działo się niedobrze. A może być
jeszcze gorzej. Tak czy inaczej, nie zaszkodzi trochę go zmiękczyć.
Mówiłaś mu przecież, że nad tym pracujesz.
- Anya.
Gdy usłyszała swoje imię, wróciła na ziemię.
- Co?
Lucien najwyraźniej zdążył się rozmyślić, cokolwiek miał do
powiedzenia.
- Nic - burknął, pokazał jej plecy i wrócił do oglądania kamyków
i przesypywania piasku. Zdążyła jeszcze zobaczyć błysk w jego
oczach. Przyglądała mu się uważnie z nieśmiałą, bardzo nieśmiałą
nadzieją.
Sztywny, spięty, jakby walczył z pożądaniem.
Czyżby tak na niego działała?
Może tak jak ona nie myślał nawet połowy tego, co wygadywał.
Może naprawdę jej pragnął.
Nie mogła zapytać wprost. Zaprzeczyłby. Ale tu nasuwało się
pytanie. Dlaczego nie chciał, żeby wiedziała? Dlaczego nie chciał jej
chcieć? Na pewno uważał ją za łatwą laskę. Mógłby wziąć, co miały
już setki innych. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby wiedział, jakie to
absurdalne przypuszczenie.
- Marnujesz czas, grzebiąc w piasku. - Wreszcie zdecydowała się
łaskawie mu pomóc. Miała nadzieję, że znowu przyciągnie jego
uwagę. Pocałuj mnie.
- Dość gadania.
- Mówię tylko, że marnujesz czas.
- Zniknij.
- Sam mnie zniknij.
Proszę, pragnij mnie tak, jak ja pragnę ciebie. Nie pozwól, żebym
się myliła. Zbył ją milczeniem. Zawiedziona usiadła na najbliższym
kamieniu z gniewnym sapnięciem.
- Zależy mi na tych artefaktach tak samo jak tobie. Jak się
będziesz dalej boczył na mnie, niewiele zdziałamy.
Owszem, przyciągnęła jego uwagę. Przyskoczył do niej, literalnie
zdjął ją z kamienia i przygwoździł do ziemi. Zapamiętać: częściej
wspominaj o artefaktach.
- Dlaczego ci na nich zależy?
- Dają moc. - Mogły jej służyć jako moneta przetargowa, ale o
tym nie musiał wiedzieć.
- Myślałem, że już to ustaliliśmy - wychrypiał. - Masz się nie
wtrącać do naszych poszukiwań.
- Trzeba było mnie zabić, nie czekać. - Przesunęła językiem po
wargach. - Doszłam do wniosku, że są mi bardzo, ale to bardzo
potrzebne.
- Masz rację - warknął. - Powinienem był cię zabić. Dopraszasz
się śmierci, kiedy ja pozwalam ci jeszcze cieszyć się ostatnimi dniami
życia.
- Słodki jesteś. - Objęła go za szyję. - Tylko widzisz, ja walczę o
życie. I zamierzam łączyć walkę z przyjemnością, kochaneczku.
Nozdrza mu się rozszerzały, jakby przypomniał sobie coś
niemiłego.
- Czepianie się mnie ci nie pomoże. Do diabła, powiesz jedno
małe kłamstwo i już się od niego nie możesz uwolnić.
- Dlaczego jeszcze mnie nie zabiłeś? I nie opowiadaj mi bzdur,
jak to pozwalasz mi cieszyć się ostatnimi dniami życia. Innym
odchodzącym nie wyświadczasz podobnej łaski.
Lucien zachmurzył się, milczał przez chwilę.
- Może oszczędzam cię, bo wiesz coś, co może naprowadzić
mnie na trop artefaktów, a jak artefaktów, to i puszki. Powiedz.
- Gdybym coś wiedziała, już miałabym artefakty w ręku, dupku.
- Zatem jesteś dla mnie bezużyteczna. - Odsunął się i podniósł
rękę, jakby chciał ją uderzyć. W ciągu ostatniego tygodnia powtarzał
ten gest wiele razy. Wiedziała, że jej nie uderzy. Chciał wydrzeć jej
duszę, czyniąc z ciała martwą, pustą skorupę.
Po co go drażni? Tylko chciała spędzić z nim trochę czasu. O
niczym innym nie potrafiła ostatnio myśleć. Tylko dla niego była w
stanie podnieść się rano z łóżka. Dla niego i jego pocałunków.
- Nie wiem, gdzie są artefakty - rzuciła pospiesznie - ale mogę
opowiedzieć ci jeszcze o świątyni. Zgoda?
Kiwnął głową, jakby czekał na te słowa.
- Mów.
Czyżby nią manipulował? Przebiegły diabeł. Zacisnęła mocniej
palce na jego ramionach. Mogłabym tak trwać w nieskończoność.
- Anya... - Przymknął oczy.
- O czym to mówiliśmy?
- O... świątyni - powiedział z trudem. - Tak, o świątyni.
- Zdradzę ci tajemnicę o sobie i innych bóstwach, którym
zdarzyło się tu bywać - szepnęła.
- Słucham. Nie przerywaj.
Przesunęła dłonie niżej, w kierunku jego pupy.
- Nasza moc uzależniona jest od drobiazgu, który zwie się akcja -
reakcja. Ludzie podejmują różne akcje, wybierają reakcje. Żeby
komuś pomóc. Albo zaszkodzić. Sami decydują. Dlatego nie mogłam
pomóc Maddoksowi i Ashlyn, dopóki nie rozwiązali mi rąk, by tak
rzec.
Lucien otworzył szeroko oczy.
- Musi być to pilnie strzeżona tajemnica, bo nigdy nie słyszałem
o podobnych zależnościach. - Zamilkł na moment. - Maddox i Ashlyn
musieli coś poświęcić, żeby zapewnić sobie twoją pomoc.
Anya rozpromieniła się.
- Zaczynasz myśleć jak bóg.
- Rozumiem, że i ja muszę coś poświęcić, żeby zdobyć potrzebne
mi informacje.
Ujął dłoń Anyi i położył na jej sercu. Był pierwszym mężczyzną,
którego naprawdę pragnęła. Wreszcie zrozumiała słowa Temidy.
Biegła zapłakana do domu po spotkaniu z młodym, pięknym bogiem.
Po drodze wpadła na Temidę. Bogini spojrzała na nią i omal nie
zemdlała. Anya tak była pochłonięta własnymi problemami, że nie
zaprzątała sobie głowy, co tak wstrząsnęło boginią. Następnego dnia
złożyła wizytę w domu Anyi.
- Uwiodłaś mojego męża! - krzyknęła do matki.
Dysnomia wyprostowała się, hardo uniosła głowę, ale nie
powiedziała słowa na swoją obronę.
- Twoja córka jest tak podobna do niego, jakby skórę ściągnął.
Zaprzeczysz, że to jego dziecko?
- Nie zaprzeczę.
Teraz z kolei Anya przeżyła wstrząs. Niemal obsesyjnie
zastanawiała się, kto jest jej ojcem. Fakt, że był nim potężny
Tartarosa, cieszył - już nikt nie nazwie jej mniejszą - ale wprawił też
w złość. Dlaczego ignorował ją przez tyle lat?
- Wiedziałaś, że jest związany ze mną - krzyczała Temida - lecz
mimo to poszłaś z nim do łóżka! Zostaniesz za to ukarana. Za to i za
to, że urodziłaś jego dziecko, sprawiedliwości stanie się zadość.
Na pięknej twarzy Dysnomii odmalowało się przerażenie.
- Jestem, kim jestem.
- To żadne usprawiedliwienie. Od dzisiaj będziesz ciężko
odchorowywała swoje wyuzdanie. Wygodzisz sobie, potem przez
wiele dni nie będziesz mogła podnieść się z łóżka. Przestaniesz kraść
bezkarnie mężczyzn innym kobietom. Jak rzekłam, tak się stanie.
- Och... - Matka osunęła się na kolana.
- A ty... - Temida spojrzała na przyczajoną w przejściu Anyę.
- Nie! - krzyknęła Dysnomia. - Ją zostaw w spokoju. Nie zrobiła
nic złego.
- Czyżby? - bezlitośnie zadrwiła bogini. - Nie sądzę. To twoja
córka, co już wystarczy za przewinę. Pewnego dnia spotkasz
mężczyznę, którego będziesz pożądać, Anarchio. I on będzie pożądał
ciebie. Zapragniecie być razem, nic innego nie będzie się liczyć. Kim
jest, czym jest, do kogo należy. Weźmiesz go. Jak twoja matka. Po
prostu go weźmiesz.
- A ty umrzesz w samotności, bo jesteś podła i pełna nienawiści -
rzuciła jej w twarz Anya.
Nie wyobrażała sobie, by któryś z boskich lubieżników mógł
obudzić w niej przepowiadane przez Temidę uczucia, równie
egzotyczna wydawała się myśl, że przyjęłaby resztki po innej
kobiecie.
- Nie pójdziesz w ślady swojej nierządnej matki. Zwiążesz się na
wieczność z tym, który pierwszy będzie z tobą obcował jak
mężczyzna z kobietą. Będziesz żyła wyłącznie dla niego. Jego rozkosz
będzie twoją rozkoszą. Jego cierpienie twoim cierpieniem. Jeśli
weźmie sobie inną kochankę, będziesz przeżywała najgorsze katusze,
ale nie zdołasz od niego odejść. Jeśli umrze, na zawsze pogrążysz się
w żałobie. Jak rzekłam, tak się stanie.
Słowa Temidy osaczały ją, dławiły, przenikały pod skórę,
wnikały w duszę, wypalały ogniem piętno, którym miała być już
naznaczona na zawsze. Przez wiele tygodni po spotkaniu z boginią
chodziła półprzytomna. Musiała pogodzić się z tym, że ojciec miał
żonę, i przyjąć do wiadomości klątwę, która na nią spadła.
Kiedy pierwszy szok minął, w sercu zaczęła wzbierać nienawiść
do ojca za to, że nie chciał jej znać. Do wszystkich mężczyzn, bo
każdy z nich mógł ją skrzywdzić. Przede wszystkim bała się,
potwornie się bała.
Matka posłała ją na lekcje sztuk walki, które Anya potraktowała
bardzo poważnie. Nabrała wiary we własne siły, nauczyła się bronić
przed zagrożeniami, mniej w niej było już lęku i nienawiści. Pozostała
tylko determinacja, by trzymać mężczyzn na dystans. Aż do dziś.
Pragnęła, żeby Lucien w nią wszedł. Głęboko, najgłębiej. Nie
obchodziło jej, czy Żniwiarz ma jakąś kobietę, czy jest samotny.
Wolność. Nie ma nic wspanialszego niż wolność, powtarzała
sobie bez większych efektów. Śmiertelnikom, których wybierała sobie
na partnerów, nigdy nie pozwalała posunąć się do końca. Podobnie jak
Ajasowi, dowódcy Gwardii Nieśmiertelnych. Kiedy przerwała ostry
petting, nazwał ją upartą dziwką - sukinsyn miał dryg do
oksymoronów - i uznał, że czas użyć siły. Przygwoździł ją do podłogi,
darł na niej ubranie, sam ściągnął gatki. Wpadła w przerażenie.
Zaczęła krzyczeć, że mają natychmiast puścić. Wybuchnął śmiechem.
W tamtym czasie nie umiała jeszcze przenosić się z miejsca na
miejsce. Później dopiero ojciec dał jej moc teleportacji i był to jedyny
prezent, jaki kiedykolwiek od niego dostała. Walczyła zajadle z
Ajasem. W końcu udało się jej zadać śmiertelny cios. Cóż, nauka
samoobrony bardzo się przydała.
Nigdy nie żałowała tego, co zrobiła, nawet kiedy gniła w
Tartarze. Nikt nie miał prawa wymuszać na niej czegokolwiek. Nikt.
- O czym myślisz? - zapytał Lucien. zachrypniętym głosem.
Dlaczego by nie powiedzieć prawdy?
- O tobie. O seksie. Kradzieżach. O innym facecie.
- Kochanku? Zazdrosny?
- O kimś w tym rodzaju. Wściekasz się na myśl, że mogę być z
innym, Kwiatuszku?
- Cholera, nie - warknął, uwolnił się z jej objęć i wstał. Znowu
się od niej oddalał. Uciekał.
Też się podniosła, otrzepała z piasku. Tak lepiej, tłumaczyła
sobie. Byłaś już gotowa przespać się z facetem, który najpewniej nie
ma na to najmniejszej ochoty. I który jest zdecydowany cię zabić.
- Wróćmy do tematu. Ashlyn musiała poświęcić własne życie,
żeby zdjąć klątwę z Maddoksa. - Lucien stanął w miejscu, gdzie
niegdyś znajdował się ołtarz. - Co ja mogę poświęcić?
- Lucien - zza murów doszedł głos Stridera. - Czas coś zjeść.
- Jeszcze nie skończyłem - odkrzyknął, nie odrywając wzroku od
Anyi. - Złożyć ofiarę?
- Pytasz, czy składano tu kiedyś ofiary? - Zajęta niewesołymi
myślami, kompletnie straciła wątek.
- Ofiary krwi?
- Tak. - Dokąd on zmierzał? - Składano tu ofiary z krwi.
- Jakie? Co ofiarowywali bogom ci, którzy tutaj przychodzili?
Znowu wróciła wspomnieniami do dawnych czasów. Nawet jej
ludzie składali ofiary. Dzisiaj nikt już nie czcił bogów, byli co
najwyżej bohaterami mitów i legend. Nie martwiło jej to specjalnie, w
przeciwieństwie do reszty panteonu. Podobała się jej anonimowość.
- Zwykle składali w ofierze kogoś ze swoich bliskich. -
Nienawidziła tych rytuałów, i to był jeszcze jeden powód, by cieszyć
się, że tamte dni należały do przeszłości. - Wybierano dziewice.
Podcinano dziewczynie gardło i czekano, aż się wykrwawi.
Lucien pobladł.
- Bogowie tego oczekiwali? Potrzebowali takich ofiar?
- Oczywiście można było składać w ofierze własne życie, ale
tego jakoś nikt nie brał pod uwagę. Wygodniej było skazać na śmierć
własne dziecko w przekonaniu, że postępuje się nadzwyczaj
szlachetnie.
Lucien dobył sztylet z cholewy buta. Anya uniosła ręce, cofnęła
się.
- Mnie chcesz poświęcić?
- Ciebie? Nie jesteś ani dziewicą, ani nikim mi bliskim -
mruknął.
Sukinsyn. Co do pierwszego, nie miał pojęcia, jak jest naprawdę,
o drugim wyróżniku nie musiał jej przypominać.
- Ciągle mnie obrażasz, Kwiatuszku. Staje się to męczące.
Pomogłam ci dzisiaj. Pomogłam ci w zeszłym tygodniu. Pomogła
miesiąc temu.
Lucien westchnął z żalem.
- Masz rację. Przepraszam. Nie powinienem był mówić takich
rzeczy. Więcej się to nie powtórzy.
Nie spodziewała się przeprosin. Trochę zbiły ją z pantałyku.
- Co zamierzasz... - Przerwała przerażona. Lucien podciął żyłę na
jednym nadgarstku, na drugim. Rzuciła się ku niemu. - Oszalałeś?!
Jesteś obłąkany. - Nie mógł umrzeć, to wiedziała. Niemniej... Sama
kiedyś go ugodziła sztyletem prosto w serce, owszem, ale teraz nie
mogła patrzyć, jak zadaje sobie cierpienie. Chwyciła za nadgarstek i
przycisnęła do piersi. Miała nadzieję, że zatamuje krwawienie. Na
sukni pojawiła się natychmiast szkarłatna plama, krew kapała na
ziemię. Kiedy pierwsza kropla dotknęła piasku, Lucien ryknął
strasznym głosem i osunął się na kolana.
- Co się dzieje? - Był nieśmiertelny, nie mógł umrzeć tylko
dlatego, że podciął sobie żyły, ale Anya była przerażona. Może to
klątwa... a może... Znowu ryknął i chwycił się za żołądek. - Do
cholery, mów, co się dzieje!
Zacisnął powieki i zaraz otworzył. Obie tęczówki były teraz
niebieskie, krystalicznie błękitne, nie z tego świata. Wstał, wyrwał
rękę z jej uścisku i jak w transie ruszył do jedynej zachowanej ściany
świątyni.
- Widzę - powiedział.
Odetchnęła z ulgą. Miał wizję. W dawnych czasach, jeśli ofiara
była miła bogom, a choćby tylko duchom świątyni, ofiarnik mógł
liczyć na nagrodę. Widać duchy świątyni wyrażały w ten sposób
zadowolenie, że ktoś znowu składa tu ofiarę.
- Co widzisz?
- Chyba coś znalazłem! - zawołał gromko.
W ułamku sekundy koło niego pojawili się pozostali wojownicy
w komplecie, cała czwórka. Na widok Anyi rozdziawili usta.
Wyzywający strój subretki, który wybrała na dzisiejsze spotkanie,
przeznaczony był wyłącznie dla oczu Luciena, ale nie zamierzała
teleportować się do domu, żeby włożyć coś przyzwoitszego. Nie
chciała stracić ani chwili z rozgrywającej się sceny. Żaden z przyjaciół
Luciena nie odezwał się do niej. Parys tylko oblizał łakomie usta.
Anya przewróciła oczami. Chętnie dałaby mu w nos, ale mógł to
potraktować jako zachętę.
- Skąd ta krew? - zaniepokoił się Strider.
Dobył sztylet i rzucił mordercze spojrzenie w kierunku Anyi.
- W co ona się, kurczę, ubrała?
Jeśli chodzi o Stridera, nie miała najmniejszych wahań. Dała mu
w nos.
- Macie ją zostawić w spokoju - oświadczył Lucien stanowczym
głosem. - Ona jest moja.
Powiedział „moja". Anya uśmiechnęła się i pokazała chłopakom
środkowy palec.
- Słyszeliście? Jestem jego. Możecie się bujać.
- A ty trzymaj ręce przy sobie, moja panno, jeśli nie chcesz ich
stracić - mruknął Lucien.
- Tak jakby twoi kumple mogli mi coś zrobić. - Nie była pewna,
czy usłyszał, co powiedziała, w każdym razie nie zareagował.
Wojownicy otoczyli Luciena. Anya wepchnęła się między nich,
przy okazji zwędziła parę sztyletów. Bardzo przyjemne uczucie.
Ostatnio niewiele kradła, bo była zbyt zajęta Lucienem. Drobne
kradzieże uspokajały ją, wyciszała się wtedy, nie tęskniła za
większymi awanturami. Chłopaki nie połapali się, co zrobiła, po
prostu przepuścili ją bez słowa, inaczej miałaby za swoje. Co Lucien
znalazł? Co zobaczył?
Odsunął wszystkich i dalej wpatrywał się w ścianę.
Strider natomiast wpatrywał się w niego. Najwyraźniej nie
rozumiał, co dzieje się z przyjacielem. Anya przyglądała mu się spod
oka. Wysoki, jasnowłosy, niebieskooki, dobrze zbudowany, opalony.
Surowe rysy, zgryźliwe poczucie humoru, które lubiła... Dlaczego nie
zainteresowała się nim, tylko Lucienem?
- Co tam widzisz? - zainteresował się Parys.
- Fajnie jest tak czekać - oznajmił Gideon z gniewnym błyskiem
w oku.
- Pamiętacie, co tych dwóch śmiertelników mówiło o Zeusie i
artefaktach? - zapytał Lucien. Gdy przyjaciele przytaknęli chórem,
ciągnął dalej: - Mieli wiele racji. Patrzę na fresk, który jakby ożywał.
Obrazy się zmieniają, pojawiają się kolejne detale. Kiedy Zeus
pokonał Tytanów, nakazał Hydrze strzec ich artefaktów. Hydra
rozdzieliła się na cztery i każdemu z tych nowych stworów przypadł
jeden artefakt.
- O rany - jęknęła Anya. - Jeśli Hydra pilnuje magicznych
przedmiotów, to macie w plecy, chłopaki. Niezła kreatura. Dwie
głowy na wężowym cielsku, to daje nam osiem głów na czterech
cielskach, jeśli wierzyć wizji Luciena. I we wszystkich stały zespół
napięcia przedmiesiączkowego.
- Te cztery potwory ukryły się raz na zawsze. Nawet bogowie nie
wiedzą gdzie - ciągnął Lucien.
Strider chrząknął.
- Jak ma nam to pomóc?
Amatorzy.
- Widzisz jakieś symbole? - Pytanie Anyi brzmiało przynajmniej
rzeczowo.
Pauza. Namysł.
- Tak.
- Jak wyglądają? Zeus mógł trzymać miejsce ukrycia artefaktów
w tajemnicy przed resztą bogów, ale sam z pewnością wiedział, gdzie
ich w razie czego szukać. W dniach swojej chwały kradł, co chciał i
komu chciał. Na boku mówiąc, tylko to mi się w nim podobało.
Chował złodziejskie trofea i czekał, aż afera ucichnie. Potrafił tak
zaklinać skradzione przedmioty, że zmieniały wygląd, gdy ktoś
niepowołany na nie natrafiał.
- Powiedziałaś, że zdradził Kronosowi, co się stało z artefaktami.
Mówiłaś, że Kronos ich szukał, ale nie znalazł. - Lucien nie odwracał
się.
- Ejże, Zeus powiedziałby prawdę? Wrogowi? Opisz lepiej
symbole, które widzisz. - Gdy Lucien zacisnął usta, fuknęła: - W
porządku, nie mów. Zniknę, wtedy będziesz mógł powiedzieć
chłopakom. Na pewno nie zostanę tutaj niewidzialna, na pewno nie
będę próbowała podsłuchiwać. - Czekała cała w uśmiechach. Lucien
jęknął wymownie, a ona nadał cała w uśmiechach. - Wiesz, że w
końcu i tak się dowiem, więc nie marnuj niepotrzebnie czasu. Poza
tym oszczędzę wam mitręgi, bo to będzie mitręga, jak sami
zabierzecie się do roboty. Potrzebujecie mojej pomocy. Znowu.
Przyznaj to.
- Owszem, potrzebujemy twojej pomocy. Pierwszy symbol to
dwie pionowe proste połączone zygzakiem.
- Południowa Afryka - powiedziała bez wahania.
- Skąd wiesz? - Stanął obok niej i uszczypnął w tyłek. Dała mu
po łapach.
- Jestem bystrzejsza niż ty.
Parys chwycił ją za nadgarstek. Nie wiedziała, jakie miał zamiary.
Może... Lucien ich rozdzielił, zanim zdążyła dokończyć myśl.
Obnażył zęby, jakby chciał rzucić się przyjacielowi do gardła.
- W porządku. Odebrałem przekaz. - Parys odsunął się czym
prędzej. - Żadnego dotykania. - Spojrzał na swój pas. - Cholera! Nie
mam sztyletu.
Wojownicy spojrzeli na Luciena, na Anyę, znowu na Luciena,
jakby czekali na wyjaśnienia.
- Co jest? - odezwała się Anya. - Myślicie, że to ja?
- Ja swojego też nie mam. - Strider wyszczerzył zęby w szerokim
uśmiechu. - Możesz go sobie zatrzymać. Pomyśl o mnie za każdym
razem, kiedy będziesz robiła z niego użytek.
Zaskoczona reakcją Stridera też się uśmiechnęła. Lucien miał taką
minę, jakby i na niego zamierzał się rzucić. Anya przewróciła oczami,
ale w gruncie rzeczy była zadowolona, że Kwiatuszek tak się wścieka.
- Wracaj do roboty, maleńki - przywołała go do porządku.
- Drugi symbol - podjął - to pojedyncza linia przerywana.
- Arktyka. - Anya położyła dłoń na sercu. - Ach, to mi
przypomina naszą pierwszą randkę. Skąpałeś się wtedy, pamiętasz?
Tam właśnie zrozumieliśmy, że zostaniemy najlepszymi przyjaciółmi.
Na zawsze. Nie sądzisz, że trzeba by się teraz serdecznie uściskać?
- Trzeci symbol to pozioma krzywa z odchodzącą od niej taką
samą linią. Nie będzie uścisków.
- To Stany.
- Ostatni symbol, prosta zakrzywiona na końcu. Trochę
przypomina maczetę.
- Egipt. - Anya klasnęła w głowę. - Wiecie, co to oznacza.
Podróże i polowanie na skarby. Od czego zaczniemy?
- Skąd wiesz to wszystko? - powtórzył pytanie.
- Może Zeus opowiadał wszystkim wkoło o tych symbolach i ich
znaczeniu.
- Skąd wiesz? - naciskał.
Jej matka w tamtym czasie była kochanką Zeusa. Czasami
słyszała to i owo, ale ta informacja była na wagę złota.
- Już ci powiedziałam. Jestem bystra.
- A skąd mamy wiedzieć, czy możemy ci ufać? - zgłosił
wątpliwość Parys.
- Uch. Absolutnie nie możecie, ale jestem wam potrzebna, co
stawia was w bardzo niekomfortowej pozycji między młotem a
kowadłem.
Lucien chwycił ją mocno za ramię i obrócił ku sobie.
- Nigdzie z nami nie pojedziesz, Anyu. Nie myśl nawet o tym.
Doprawdy?
- Spróbuj mnie powstrzymać.
- Wiesz, że mogę to zrobić. Powstrzymać cię, znaczy się.
Uniosła brew. Nie wierzyła w pogróżki Luciena.
- Nadal tu stoję i mam się dobrze.
Czy to wyobraźnia płatała jej figle, czy Lucienowi poszedł
rzeczywiście z nozdrzy dym pachnący siarką z dna piekieł? Smok
prawdziwy. Słodki! Niemal widziała, jak w jego głowie obracają się
trybiki, jak biedny mózg pracuje pełną parą, żeby się uspokoić. Lucien
był taki seksowny, kiedy wpadał we wściekłość.
- Beze mnie nie wiedziałbyś, co oznaczają symbole. Jestem ci
potrzebna.
- Nie wiem, czy nie kłamiesz. - Miał podobne wątpliwości co
Parys.
- Zatem traćcie czas na jałowe poszukiwania. Co mnie to
obchodzi. Będziecie tkwić przy komputerach, ja tymczasem znajdę
Hydry. Odbiorę im artefakty, odszukam skrzynkę. Będę ją miała,
zanim wasz Oddział Testosteron zdąży zabukować bilety na samolot.
Czterej wojownicy wydali unisono groźny testosteronowy pomruk.
- O co chodzi? Poruszyłam delikatny temat? - zapytała niewinnie.
- Rozdzielamy się - zadecydował Lucien, zwracając się do
przyjaciół: - Parys, ty i Gideon polecicie do Stanów. Parys wzniósł
oczy do nieba.
- Rany, czemu ja mam pracować z Kłamczuchem?
- Wielki kraj, gęsto zaludniony, musi lecieć dwóch - wyjaśnił
Lucien lakonicznie. - Strider, ty zajmiesz się Afryką Południową, a
Amun Egiptem. Ja biorę na siebie Arktykę.
- Może powinieneś pomyśleć o kurteczce - podsunęła Anya
usłużnie.
Spojrzał na nią strasznym wzrokiem, a ona z trudem
powstrzymała się, żeby nie przesłać mu całusa.
- Zadzwonię do Sabina i powiem mu, czego się dowiedzieliśmy.
Kto wie, może on też znalazł coś w Rzymie. - Strider wyjął telefon
komórkowy.
- Wiesz coś na temat tamtej świątyni, Anyu? - zapytał Lucien.
- Tyle tylko, że nazywa się świątynią Niewymawialnych.
- Świątynia Niewymawialnych? - ucieszył się Gideon. -
Słyszałem, słyszałem. - Co oznaczało, że oczywiście nigdy nie
słyszał. Sama myśl o świątyni przyprawiała Anyę o dreszcz zgrozy.
- Rodzice straszyli nią niegrzeczne dzieci. Przeklęte miejsce.
- Kim są Niewymawialni?
- Nigdy ich nie widziałam. Wolałam trzymać się z daleka. Jak
sama nazwa wskazuje, nikt o nich nie wspomina, chyba że czasem
rodzice w charakterze straszaka.
Lucien westchnął.
- Dzwoń do Sabina, jeśli chcesz - zwrócił się do Stridera - ale ja
teleportuję się do Rzymu, by porozmawiać z nim osobiście. Obejrzę
sobie przy okazji świątynię. Moja krew tutaj okazała się
katalizatorem. Może tam stanie się podobnie.
Jedna Anya wiedziała, że byli bardzo blisko sukcesu.
- Gdzie mamy szukać, kiedy już dotrzemy do celu? - zapytał
Parys. - Na razie wiem tylko tyle, że mam lecieć do Stanów, a to dość
spory kraj. Mnóstwo kobiet - dodał, natchniony miłą myślą o świeżym
mięsku, i twarz rozjaśnił mu uśmiech.
- Anyu, gdzie mają szukać? - spytał Lucien.
Wszyscy spojrzeli na nią wyczekująco. Chcieli jej pomocy, nie
chcieli, teraz znowu chcieli.
- Co? Jestem tylko irytującą, tępą boginią mniejszą.
Niepotrzebną. Niechcianą. Nie...
- Możesz szukać razem ze mną - przerwał jej sucho Lucien.
Ile entuzjazmu w głosie. Irytujący facet. Pomęczy go trochę.
- Przepraszam, co mówiłeś? Nie dosłyszałam.
- Możesz szukać ze mną. Na Arktyce - powtórzył głośno
ponurym głosem.
Założyła dłonie na piersi. Jeszcze trochę.
- Będziesz próbował mnie zabić?
- Wiesz, że muszę, ale uprzedzę cię, zanim przejdę do czynów.
Niech Lucien próbuje. Wcale jej to nie przeszkadzało. Czy można
sobie wyobrazić bardziej udany dzień? Niedługo przeniosą się razem
na Arktykę, może nawet będzie musiała z nim walczyć. Niezbyt miła
perspektywa, a jednak. Wcześniej widziała w jego oczach pożądanie,
co dawało nadzieję.
- Przyjmuję twoją propozycję.
- Gdzie mamy szukać? - dopytywał się Parys.
- Nie mam odpowiedzi na każde pytanie, wyobraź sobie. - Tylko
tak dalej i ci faceci będą widzieli w niej wyłącznie umysł. Wrrr.
- Anya. - W głosie Luciena zabrzmiała ostrzegawcza nuta.
- Co? Nie wiem. Niech Ashlyn nasłuchuje rozmów o ogromnym,
odrażającym potworze. To będzie najprawdopodobniej Hydra. Lubi
wodę. Macie szukać ogromnego, odrażającego potwora
mieszkającego gdzieś w pobliżu wody.
Wojownicy pokiwali głowami i zaczęli dyskutować o
przygotowaniach do podróży. Anya znowu przestała dla nich istnieć.
Lucien opowiadał właśnie Striderowi, co wie na temat Afryki
Południowej. Podeszła i przesunęła palcem po jego piersi. Przerwał w
pół słowa, w oczach pojawił się groźny błysk, ale zanim zdążył
cokolwiek powiedzieć, pocałowała go i zniknęła.
- Będziemy mieli niezłą zabawę - zawołała jeszcze na do
widzenia.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Lucien zdążył zrobić zakupy przed wyprawą, odprowadził
osiemnaście dusz w zaświaty, ale przez cały ten czas nie czuł ani
palącego spojrzenia Anyi, ani zapachu truskawek.
Gdzie ona się podziewała? Co robiła?
Z kim?
Strasznie za nią tęsknił. Przyzwyczaił się do jej obecności, więc
kiedy znikała, czuł się nieswojo.
Martwił się o nią. Może Kronos, zmęczony wyczekiwaniem i
opieszałością Luciena, sam postanowił zrobić z nią porządek?
Kronos nie jest w stanie zabić Anyi, przedkładał sobie. Dlatego
zlecił to tobie. Na razie nic złego się nie dzieje. Jest bezpieczna.
Ale zegar tykał...
Spodziewał się, że drań może pojawić się w każdej chwili i
ukarać go za niewykonanie rozkazu. Nie przejmował się tym
specjalnie. To, co zrobi Kronos, nie miało w tej chwili żadnego
znaczenia.
Chciał spędzić z Anyą trochę czasu i jego pragnienie miało się
wkrótce spełnić. Szkoda, że Hydra nie ukrywała się na Hawajach.
Wiedział, że Anya pójdzie za nim wszędzie, więc wybrał Arktykę w
nadziei, że lodowate powietrze ostudzi trochę jego pożądanie.
Anya stała się jego obsesją. O niczym innym nie potrafił myśleć.
Wyobrażał sobie, że się z nią kocha, i drżał jak zwykły śmiertelnik.
Coraz trudniej przychodziło mu hamować się w jej obecności, jeszcze
trudniej zniechęcać ją, kiedy czyniła mu awanse.
Niech to szlag! Jak miał wymazać jej obraz z głowy raz na
zawsze?
Szedł przygnębiony ulicami Aten. Robił zakupy. Musiał się
zaopatrzyć w kurtkę, buty, grube skarpety, rękawice, ocieplacze.
Wyprawa do Arktyki to poważne przedsięwzięcie. Śnieg, zabójczy
mróz... Może uda mu się znaleźć Hydrę, zanim zamarznie na śmierć.
Zadzwonił do Maddoksa i przekazał mu, żeby Torin na swoich
komputerach przyjrzał się uważnie mapom i zdjęciom satelitarnym
śnieżnych połaci.
Co robi teraz Anya?
Może znalezienie Hydry nie okaże się wcale takim wspaniałym
sukcesem, jak sobie wyobrażał.
Kiedy był ostatnio w polarnym klimacie z Anyą, wepchnęła go do
lodowatej wody. Uśmiechnął się na to wspomnienie. Przyglądała mu
się i zanosiła śmiechem. Chciałby usłyszeć teraz jej śmiech.
Podziwiał jej odwagę, upór, wytrwałość. Każdy inny uląkłby się,
wiedząc, że Śmierć czyha tuż - tuż.
- Nie znajdziesz tutaj tego, co ci potrzebne - oznajmiła Anya.
Jeszcze ładniejsza niż zwykle. Włosy zaplotła w warkocz. Miała
na sobie lamowaną futrem kurtkę i botki do kolan, też lamowane
futrem.
- Gdzie się podziewałaś? - zapytał ostrzejszym tonem, niż
zamierzał. Była z nim i tylko to się liczyło. Kiedy jest przy mnie,
mogę ją chronić, pilnować, żeby nie napytała sobie biedy, stwierdził
w duchu. Nic więcej.
- Och - machnęła ręką. - Tu i tam.
Spotykała się z innym? Zacisnął szczęki. Lepiej o tym nie myśleć,
zmienić temat.
- Dlaczego tak się ubrałaś?
On pocił się w lekkim T - shircie i płóciennych przewiewnych
spodniach.
- Wybieramy się do Szwajcarii, głupku, a tam jest zimno. Jesteś
nieodpowiednio ubrany.
- Anyu, ja...
- To tylko godzina różnicy. Idealna pora na zakupy w Zurychu.
Lucien westchnął.
- Musimy delegować się do Zurychu, żeby zrobić zakupy? -
Niech to diabli, zaczyna już używać liczby mnogiej. Jakby byli parą.
Za wszelką cenę musi się wystrzegać takiego myślenia.
- Czekam tam na ciebie. - Anya zniknęła.
Po chwili uczynił to samo. Tak się spieszył, że nie szukał nawet
odludnego miejsca, tylko teleportował się na oczach zdumionych
świadków. Miał nadzieję, że ci, którzy zauważyli niezwykłe zjawisko,
uznają, że im się przywidziało. Musiał być znowu obok Anyi.
Wyprowadzała go z równowagi, jak nikt nigdy dotąd. W jej
obecności tracił swój legendarny spokój. Na szczęście nigdy nie
zdarzyło mu się wybuchnąć, bogom niech będą dzięki. Czemu tak mu
zależy na bliskości tej kobiety, skoro w końcu i tak będzie musiał ją
zabić? Czekała na niego na tarasie z zapierającym dech w piersiach
widokiem Alp w tle.
- Jadłeś już lunch?
- Nie.
- W takim razie najpierw coś zjemy, potem zrobimy zakupy.
- Anyu, myślę, że...
Weszła do luksusowego apartamentu. Posłusznie ruszył za nią.
- Rozumiem, że to twoje mieszkanie - powiedział. -
Oczekiwałem czegoś większego.
- Taka przestrzeń mi wystarczy. Jest... przytulniej.
Niski stół na środku salonu zastawiony był jedzeniem. Anya
usiadła na poduszce rzuconej na podłogę.
- Dawno tu nie byłam. Domyślasz się, dlaczego.
- Z powodu Kronosa?
Zaczęła nakładać na talerze zapiekankę z kurczakiem. Nie
wiedzieć czemu wyobrażał sobie, że bogini przygotuje coś bardziej
wymyślnego.
- Siadaj - rzuciła, nie patrząc na niego. Wzięła pierwszy kęs do
ust i przymknęła oczy.
Lucien usiadł. Domowa atmosfera, wspólny posiłek... Zwykłe,
proste rzeczy. Serce mu się ścisnęło. Nigdy nie miał żony, nigdy nie
był z żadną kobietą dłużej niż kilka miesięcy, najdłużej z Mariah,
zanim umarła. Nie wiedział, co to dom, chyba żeby miał traktować
poważnie kulinarne wysiłki Parysa, co było zupełnie niemożliwe.
Mariah. Po raz pierwszy myśl o niej nie wywoływała zwykłego
żalu, nie sprawiała bólu, nie budziła gniewu. Czyżby to znaczyło, że
wreszcie pogodził się z jej odejściem? Myślał o niej coraz rzadziej.
Smutne to było, ale wreszcie uwalniał się od wspomnień.
Demona Mariah nigdy nie obchodziła, chociaż dla Luciena była
wszystkim. Czy Śmierć będzie opłakiwała odejście Anyi?
Podejrzewał, że tak. Teraz znowu mruczała jak zadowolona
kotka.
- Nigdy mi nie powiedziałaś, dlaczego tak naprawdę Kronos chce
twojej śmierci.
Anya upiła łyk wina.
- Powiedziałam ci. Mam coś, na czym mu zależy.
- Ciało? - wyrwał się z głupim pytaniem, zanim pomyślał.
- Według ciebie nie żałuję go nikomu - odpowiedziała z nutą
goryczy w głosie. - Zaczniesz jeść, czy będziesz mi się przyglądał.
Wziął do ust kęs zapiekanki. Okazała się doskonała.
- Sama ją robiłaś? - Nie mógł jakoś wyobrazić sobie Anyi przy
garnkach.
- Bogowie, nie. Ukradłam ją.
Była tak zdegustowana na myśl, że mogłaby gotować, iż Lucien
wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ukradłaś?
- Tak. - Wpatrywała się w jego usta rozświetlonym wzrokiem. -
Lubię, kiedy się uśmiechasz.
Z trudem przełknął. Musi koniecznie skierować jej uwagę na coś
innego.
- Kronos... Dlaczego sam cię nie zabije? Myślę, że łatwo by cię
znalazł. Nie ukrywasz się przecież.
- To tajemniczy gość. Nikt nie wie, dlaczego postępuje akurat
tak, a nie inaczej.
- Nie domyślasz się?
Wzruszyła ramionami.
- To idiota. Czego tu się domyślać?
Lucien zamarł. Czekał na błyskawicę, grzmot i uderzenie pioruna.
Minęła dobra chwila, zanim odetchnął swobodnie.
- To „coś", na czym mu zależy... Co to takiego? Powiedz mi,
proszę. Chociaż raz nie próbuj się wykręcać.
Gdyby wiedział, wykradłby jej tę rzecz, oddał Kronosowi i
zakończył koszmar.
- Chociaż raz? - Wycelowała w niego widelec. - Nigdy się nie
wykręcam od odpowiedzi.
- Więc odpowiedz.
Przyglądała mu się długo w milczeniu.
- Chcesz usłyszeć prawdę, proszę - odezwała się w końcu - ale
informacja będzie cię kosztować. Pytanie za pytanie.
- Zgoda. Na czym tak zależy Kronosowi?
- Mam... niech to cholera, Lucien. Mam klucz. Zadowolony
teraz?
- Tak. Każde z nas odpowiedziało na jedno pytanie.
- Jak to...? Niech cię diabli! Rzeczywiście zapytałam, czy jesteś
zadowolony. Jeden zero dla ciebie.
- Masz klucz - drążył dalej. - Do czego?
- Tego ci nie powiem. - Uniosła kolejny kęs zapiekanki do ust.
- Co on otwiera?
- Koniec z pytaniami - ucięła stanowczo. - Grasz nie fair, dupku.
Nie skomentował uwagi, tylko dalej dręczył Anyę:
- Dlaczego po prostu mu go nie oddasz?
- Bo należy do mnie. - Rzuciła ze złością widelec, aż zadzwonił o
talerz. - A teraz stul pysk, bo cię teleportuję tam, gdzie czekają głodne
aligatory. Pół dnia przygotowywałam tego kurczaka, a przez ciebie
straciłam apetyt.
- Przed chwilą powiedziałaś, że go ukradłaś.
- Kłamałam.
- Jak zginiesz nagłą śmiercią, klucz nie będzie ci już potrzebny -
zauważył trzeźwo. Nie miał zamiaru kapitulować, zanim nie
wydobędzie z niej prawdy.
- Odpieprz się, Żniwiarz.
Nazywała go tak tylko wtedy, kiedy była wściekła. Kiedy indziej
był Kwiatuszkiem, Słodziutkim, Maleństwem. I pączusiem, takim
przez małe „p". Kwiatuszka nie lubił, ale wszystkie inne ksywki, które
wymyślała, sprawiały, że przestawał być szpetnym, nieśmiertelnym
wojownikiem, naznaczonym piętnem klątwy strażnikiem demona.
Oraz wykonawcą wyroku śmierci.
- Nie uwierzę, że jesteś gotowa umrzeć z powodu głupiego
klucza.
- To jest wyjątkowy klucz, a ty nie musisz mnie zabijać.
- Muszę.
- Wszystko jedno. - Dopiła wino. - Odpowiedziałam na kilka
twoich pytań, teraz ty odpowiedz na kilka moich.
- Zgoda. Co chcesz wiedzieć?
Położyła łokcie na stole i oparła brodę na dłoniach.
- Nie posłuchałeś kiedyś rozkazu bogów?
- Nie. Ale też przed przejęciem rządów przez Tytanów nie
otrzymałem nigdy żadnego subordynaryjnego rozkazu. Grecy po tym,
jak skazali Maddoksa na codzienne umieranie, nie wtrącali się więcej
w nasze życie.
- Próbowałeś nie posłuchać Tytanów?
- Po raz drugi nie. Aeron miał zabić te cztery kobiety, nie
posłuchał rozkazu. Rezultaty znasz. Oszalał i teraz jest gotów zabijać
wszystkich wkoło. Musieliśmy zamknąć go w lochu. Kiedy
zamieszkały w nas demony, wszyscy straciliśmy wolność, ale
uwięzienie Aerona było jeszcze gorsze. Dawno temu ślubowaliśmy,
że nigdy nie potraktujemy tak żadnego spośród nas.
- Rozumiem - powiedziała w zamyśleniu. - Utrata wolności jest
gorszą karą niż śmierć. Nigdy nie widział jej tak poważnej. Zapewne
wracała myślami do czasu spędzonego w Tartarze.
Zacisnął mimowolnie dłonie.
- Jak długo byłaś więziona?
Wzruszyła ramionami.
- Całą wieczność. Stare zapisy mówią, że sto lat, aleja mam
wrażenie, że po dwakroć tyle.
Chciała, żeby zabrzmiało to lekko, jednak nie zabrzmiało.
- Co robiłaś w zamknięciu?
- Myślałam, chodziłam z kąta w kąt, cierpiałam. Rozmawiałam z
facetem, który siedział w sąsiedniej celi. Sadził się okropnie, co to nie
on, ale przynajmniej miałam do kogo pysk otworzyć. - Westchnęła.
- Próbowałeś walczyć ze swoim demonem?
- Co masz na myśli? Walkę fizyczną, w dosłownym sensie?
- Nie. Wiem, że Śmierć jest uwięziona w twoim ciele, nie może
go opuścić, chyba że zostanie wyssana. Bez niej umrzesz, jesteście
uzależnieni od siebie, stanowicie jedność. Pytam, czy kiedyś
próbowałeś odmówić zabrania duszy w zaświaty.
Zesztywniał. Nigdy z nikim nie rozmawiał na ten temat. Jednak
Anya zdradziła część swojej tajemnicy, więc był jej winien
odpowiedź.
- Tak. - Przyjaciele nie wiedzieli, że był kiedyś zakochany i
patrzył dzień po dniu, jak jego ukochana powoli odchodzi. - Lecz
kiedy wzbraniam się odprowadzić duszę, ciało cierpi straszliwe męki.
Nikt nie powinien aż tak cierpieć.
- Trafiłam w czuły punkt, prawda? Odezwał ci się tik pod okiem.
- Nie zadawała już więcej pytań.
Posiłek dokończyli w milczeniu.
Przyglądał się jej i jakiś głos w głowie szeptał: „Weź ją, kochaj
się z nią".
Nie. Nie jesteś potworem. Już nie, moderował się w duchu. Mógł
spędzić z nią trochę czasu, ale nic więcej. Anya skończyła jeść,
wstała.
- Pofiglujemy czy od razu idziemy na zakupy?
- Zakupy - wykrztusił z trudem, ale nie podniósł się zza stołu.
Wzruszyła ramionami, jakby było jej wszystko jedno, co usłyszy
w odpowiedzi. Zirytowało go to. Jeszcze bardziej zirytowało go, że
się zirytował. To z kolei zaniepokoiło. Nie powinien nic czuć.
- Broń możesz zostawić tutaj - powiedziała z kpiną w głosie. -
Łowcy się tu nie zapuszczają. Terytorium neutralne.
- Nigdy nie rozstaję się z bronią.
Zmierzyła go ironicznym spojrzeniem od góry do dołu.
- Nawet pod prysznicem? Wyobraził sobie ich dwoje razem pod
prysznicem...
- Nawet wtedy.
- Barbarzyńca. - Obeszła stół i szepnęła mu do ucha: -
Chciałabym to zobaczyć na własne oczy.
Kosmyk włosów Anyi musnął jego policzek. Przymknął oczy w
ekstazie. Pragnął teraz... Głupie, niebezpieczne, cudowne pragnienia.
Nie potrafił powiedzieć, jak znalazł siłę, by wstać i odsunąć się o kilka
kroków.
- Wiesz, jak popsuć zabawę - mruknęła.
- Anyu...
- Ani słowa. Wychodzimy.
Ze wstydem stwierdził, że nogi mu się trzęsą.
Nie oglądając się, wyszła z mieszkania. Lucien zatrzymał się na
moment na zewnątrz, wciągnął kilka razy powietrze w płuca,
odczekał, aż trochę ochłonie.
Tak bardzo jej pragnął. Jej i tylko jej. Nawet demon domagał się
Anyi, bo ryczał jak głodny zwierz.
Myśl o artefaktach, o puszce. Pomyśl o Łowcach. O tym, że
trzymasz w ramionach ciało zabitej Anyi. To go ostatecznie
otrzeźwiło. Ledwie zdążył dojść do siebie, usłyszał gniewny szept:
- Czekam, Żniwiarzu.
Kronos.
Król bogów powrócił. Dlaczego akurat tutaj? Dlaczego właśnie
teraz? Koniec z odraczaniem wyroku. Król nie był łaskaw się
zmaterializować. Co robił?
- Zawiodłeś mnie, Żniwiarzu. Ciągle zawodzisz.
- Przykro mi.
- Nie kłam! - ryknął Kronos tak, że Lucienowi omal nie popękały
bębenki w uszach. - Tobie nic nie zrobię, ale twoi przyjaciele będą
cierpieć. Zacznę od Parysa. Wyślę go tam, gdzie nie ma w ogóle
kobiet. Nie zdoła stamtąd uciec, a ja będę się śmiał, patrząc, jak opada
z sił. Kiedy już skończę z Parysem, przyjdzie kolej na Reyesa.
Walcz z nim, przeciwstaw się, jak Anya.
- Chcesz ich zabić, tak? Uwolnić demony, żeby szalały po
świecie przez nikogo niestrzeżone. Takimi czynami nie zachęcisz
śmiertelnych do oddawania ci czci.
- Najwidoczniej Zeus nie potrafił chronić ludzi przed waszymi
demonami. Ja potrafię. Chcesz posłuchać, jaką karę obmyśliłem dla
Reyesa?
Walcz!
- Zapewne nie będzie już mógł się okaleczać. Może skażesz go
na rozkosze, których nie będzie w stanie znieść.
- Śmiesz kpić sobie ze mnie?
- Nie, ale nie zamierzam wykonać twojego rozkazu.
- Wiem to, Żniwiarzu. Jestem już zmęczony czekaniem. Jak
myślisz, który z nas zwycięży i dostanie to, czego pragnie?
- A jeśli... - Lucien zacisnął usta. Ma to zrobić? Tak, zdecydował.
Zrobi to. Nie pozostało mu nic innego. - Anya ma coś, na czym ci
zależy. Co byś powiedział, gdybym zdobył dla ciebie tę rzecz?
Kronos milczał długo.
- Spróbuj - przystał w końcu. - Jeśli ci się nie uda, przyniesiesz
mi jej ciało. Jeśli tego nie zrobisz, nie licz na moją pobłażliwość.
Zrobię wówczas wszystko, jak zapowiedziałem, a ty będziesz musiał
się przyglądać. Teraz idź.
Anya czekała na niego w holu cala i zdrowa, chociaż Kronos był
w pobliżu. Musi wykraść jej klucz, to jedyny sposób ratunku. Jeśli mu
się nie uda... Uda się, musi się udać.
Dwaj portierzy przyglądali się jej z nieukrywanym podziwem.
Lucien syknął głośno, przechodząc obok nich. Absurdalna zaborczość.
Ta kobieta nie jest twoja, nigdy nie będzie. Nawet jeśli miałby
cień szansy, kradzież klucza przekreśli wszystko.
Nie odezwał się do niej, nie zwolnił kroku, więc Anya po prostu
ruszyła ramię w ramię z nim. Czuł ciepło jej ciała, zapach truskawek.
Nie wyobrażał już sobie świata bez niej.
- Od czego chcesz zacząć zakupy? - zagadnęła, nieświadoma
zamętu w jego głowie.
Chciał zapytać o klucz, ale nie mógł dobyć słowa z gardła.
Wcześniej ucięła zdecydowanie rozmowę na ten temat. Powinien
najpierw trochę ją zmiękczyć, zaskarbić sobie zaufanie.
- Może od kurtki. - Co prawda dzień był słoneczny, ale wietrzny,
mroźny.
- Zatem najpierw kurtka. Znam świetny sklep. - Ujęła go za rękę,
wsunęła palce między jego palce i skręciła w lewo.
Instynkt podpowiadał mu, żeby cofnął dłoń, lecz nie zrobił tego.
Weszli do sklepu: kurtki, czapki, rękawice, było tu wszystko, w
co powinien się zaopatrzyć przed wyprawą. Anya spacerowała między
stojakami, oglądała, przebierała w fasonach, kolorach.
- Ta kurtka będzie pasowała do twoich oczu. Ta do karnacji. Ta
ma fajne kieszenie... Popatrz - ucieszyła się w jakimś momencie. -
Identyczna jak moja, tylko męska. Będziemy wyglądać jak bliźniaki,
przemierzając lodowe pustynie Arktyki.
Anya nigdzie z nim nie pojedzie, dopóki on nie znajdzie tego
cholernego klucza. Rozejrzała się ukradkiem i wcisnęła parę grubych
wełnianych rękawic do kieszeni. Lucien był pewien, że mu się
przywidziało.
- Co ty robisz?
- Kradnę - odpowiedziała radośnie.
- Nie masz pieniędzy?
- Och, całe mnóstwo. - Wzięła się pod boki i zrobiła obrażoną
minę. - Nie mów mi tylko, że tak nie wolno. Zapłacę za nie. Kiedyś.
Może.
- Odłóż te rękawice, Anyu. - W ten sposób chcesz ją zmiękczyć?
Zły pomysł, ale nie zamierzał ustąpić.
- Nie.
- W takim razie ja zapłacę. - Odłożył kurtki, którymi go
obładowała, wyciągnął jej z kieszeni inkryminowany towar,
pomaszerował do kasy i zapłacił. Parys zdążył dać mu trochę franków.
- Muszę to robić, rozumiesz? - fuknęła, kiedy wychodzili.
- Dlaczego?
- Ty masz swoje kompulsje, ja swoje. Gdybym nie zwinęła tych
nieszczęsnych rękawic, podłożyłabym pewnie ogień w sklepie.
Zrozumiał. Miała własnego demona, nad którym musiała
panować. Wiedział, jakie to trudne.
- Przepraszam, że ci je odebrałem.
Pociągnęła nosem.
- W porządku.
Wyszedł ze sklepu, ale Anya się zapodziała. Pojawiła się dopiero
po chwili, uśmiechnięta od ucha do ucha. Wyciągnęła z kieszeni
czarne, skórzane rękawiczki, oderwała metkę zębami i włożyła je.
- Ukradłaś jednak?
- To w tobie lubię, Cukiereczku. Jesteś taki spostrzegawczy.
Lucien pokręcił głową, powstrzymując uśmiech.
- Powiedz mi, dlaczego musisz wybierać między kradzieżą a
puszczaniem różnych budynków z ogniem? Napomknęłaś coś, reszty
się domyśliłem, ale chciałbym usłyszeć to z twoich ust.
- Tamtego wieczoru w klubie Reyes wspomniał o wojnach,
pamiętasz? Otóż ja je wywołałam. Kiedy pojawiłam się między
śmiertelnikami, myślałam tylko o tym, żeby siać zamęt. Wariowałam,
byłam jak obłąkana. Ludzi każdy mój ruch doprowadzał do furii. Nie
wściekali się na mnie, tylko na siebie nawzajem. Jak widziałam
pochodnię, ciskałam ją w suche wióry. Czasami uświadamiałam
sobie, co zrobiłam, dopiero kiedy buchały płomienie i podnosiły się
krzyki przerażenia. Uwielbiałam je. Mogłabym ich słuchać bez końca.
- Zadumała się na moment, powspominała kapkę. - Pewnego razu
chciałam przepiłować łańcuch, na którym wisiał ogromny żyrandol,
spuścić całą tę konstrukcję ludziom na głowy, znowu usłyszeć krzyki.
Przechodziła jakaś kobieta. Miała na palcu pierścionek. Brylant
chwycił światło, rozjarzył się cudownym blaskiem. Poszłam za nią,
ukradłam pierścionek. I zapomniałam o żyrandolu. Od tamtego czasu
kradnę.
- Możesz mnie okradać, kiedy tylko zechcesz - powiedział po
chwili milczenia. Niestety, to on miał ją okraść. Za nic nie chciał jej
zabijać. Jak on, mogła stać się postrachem ludzi, ale walczyła, chciała
być kimś innym, lepszym. Uczuł ból w piersi. Klucz. Zapytaj ją o
klucz.
- Dużo czasu spędziłaś na Arktyce? - To nie było to pytanie.
- Trochę. Będzie fajnie. - Klasnęła. - Tylko ty i ja, zupełnie sami.
Żadnych Łowców. Będziemy się przytulać do siebie, żeby się ogrzać.
Żaden człowiek nie wytrzymałby tam długo. Dość mam już
spacerowania, strata czasu. - I już jej nie było. Lucien teleportował się
w ślad za nią.
Kiedy wylądował w domu na wyspie, Anya siedziała na skórzanej
kanapie w salonie i rozbierała się. Najpierw rękawiczki, potem botki,
kurtka... Została w białych legginsach i koronkowym staniku.
Lucienowi na jego widok oczy wyszły z orbit.
- Podoba ci się? - Przeciągnęła się. - Mogłeś podziwiać to
wszystko wcześniej, ale straszny z ciebie uparciuch. Przestań się
upierać.
- Jesteś piękna.
- Chodź tutaj i pocałuj mnie - kusiła.
- Nie mogę.
- Dlaczego? Nie proszę, żebyś się ze mną stukał. Pocałuj mnie
tylko i popieść trochę. Więcej ci czegoś takiego nie zaproponuję.
Ciągle słyszę nie i nie, to podkopuję moją wiarę w siebie.
W głowie Luciena rozległ się potężny ryk. Nie pocałuje jej? Nie
dotknie?
- Dlaczego nic więcej, tylko pocałunki i pieszczoty?
- Bo tak.
- Odpowiedz mi.
- Niby dlaczego? Ty prawie nigdy nie odpowiadasz na moje
pytania. - Przesunęła palcem po brzuchu. Lucien poczuł gwałtowny
ucisk w gardle. Odda się każdemu innemu, ale nie jemu. On jest wart
najwyżej pocałunku. Najchętniej znienawidziłby ją, ale sam sobie był
winien. Oszpecił się rozmyślnie, żeby nigdy już żadna kobieta nie
mogła go zapragnąć. Anya go nie chciała, a pomimo to zamierzał
ocalić jej życie.
- Musimy porozmawiać, Anyu.
- Możesz zrobić lepszy użytek ze swojego języka.
- Chodzi o klucz. Daj mi go, ja go oddam Kronosowi i wtedy cię
pocałuję. Zrobię, o co mnie tylko poprosisz.
Zbladła.
- Nie. Aż tak bardzo cię nie pragnę.
Wiedział o tym, a jednak słowa Anyi sprawiły mu ból.
- Jeśli oddasz klucz, ocalisz życie.
- Bez klucza moje życie nie będzie nic warte. Nie chcę o tym
mówić. Porozmawiajmy o nas.
- Najpierw musisz oddać mi klucz.
- Klucz jest mój! - krzyknęła. - Nie oddam go. Rozumiesz?
Nigdy. Wolę umrzeć.
- I umrzesz, jeśli go nie oddasz. Nie zmuszaj mnie do
ostateczności.
- Ukradniesz? - Nie odpowiedział. No tak, pomyślała. -
Pożałujesz, jeśli będziesz próbował. - Znów to milczenie. -
Zapomnijmy o kluczu. Było tak przyjemnie, nie psujmy sobie zabawy.
- Kronos się odezwał. Groził, że będzie się mścił na moich
przyjaciołach. Niecierpliwi się. Mam mu przynieść klucz albo zabić
cię. Wolałbym to pierwsze.
- Kiedy z tobą rozmawiał?
- Zanim poszliśmy na zakupy.
- Dlatego tak chętnie się zgodziłeś. Myślałeś, że mnie urobisz i
oddam ci klucz. - Zaśmiała się gorzko. - Albo wygadam się, gdzie
leży, i go po prostu wykradniesz. Oto twoje wzniosłe zasady.
- Co wybierasz? Życie? Klucz?
- Nie oddam klucza.
Nienawidził siebie. Nienawidził Kronosa. Nienawidził kobiety,
którą chciał ocalić. Sprawiała, że czuł, a uczucia były jego wrogiem.
- Ostrzegam cię po raz ostatni.
- Nie mogę oddać ci klucza. - Łzy napłynęły jej do oczu. - Nie
mogę. Te łzy...
- Dlaczego?
- Nie mogę. I nie chcę.
Zrób to teraz. Skończ z nią. Już czas.
- Usłyszałaś ostatnie ostrzeżenie. Zabiję cię, a potem zabiorę
twoją duszę.
Wzniósł sztylet. Anya szeroko otworzyła oczy.
- Przykro mi. - Zadał cios.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Parys wędrował ulicami Aten. Powinien się przygotowywać do
podróży do Stanów. Nic z tych rzeczy.
Szukał kobiety. Jakiejkolwiek. Takiej, która z nim pójdzie.
Zagadywał, umizgał się, ale Greczynki, w przeciwieństwie do
budapesztenek, ba, do kobiet na całym świecie, miały go w nosie.
Nie rozumiał, dlaczego. Nie zmienił się przecież w ciągu kilku
ostatnich dni. Ciągle był tym samym przystojnym, uroczym w
obejściu Parysem. Zwykle wystarczyło jedno spojrzenie i dama
zrzucała ubranie. A tu nic. Kicha.
Kobiety młode, stare, balzakowskie, chude, grube, niskie i
wysokie, białe, czarne i różowe, traktowały go jak trędowatego.
A on akurat bardzo potrzebował choćby jednej chętnej.
Bez seksu opadał z sił. Nie mógł bronić się przed atakami
Łowców, gdyby akurat zaatakowali.
Znajdź jakąś prostytutkę, podpowiadał demon, spragniony seksu
tak samo jak jego strażnik.
Próbowałem, bez skutku. Jakby wszystkie się przede mną
pochowały.
Wolał nawet prostytutki, z nimi sprawa była czysta. Coś za coś i
żadnych oczekiwań. Kolejna kobieta. Brunetka.
- Przepraszam - zawołał, ale nie zatrzymała się. Nie zwolniła
nawet kroku. Zrównał się z nią. - Czy chciałabyś.. . - Cholera, nie
zapyta przecież wprost „czy chciałabyś bzyknąć się ze mną". - Czy...
zjadłabyś ze mną kolację?
- Dziękuję. Jadłam już. - I odeszła. Co się dzieje?
Czyżby bogowie robili mu w poprzek? Spojrzał w niebo.
Sukinsyny. O co im chodzi? Przecież oni, wojownicy, szukają
artefaktów, tak? Tamtym na górze zależy na cudownych
przedmiotach. Nie powinni przeszkadzać w poszukiwaniach, wręcz
przeciwnie, niech się cieszą, że ktoś za nich chce odwalić robotę.
- Nic wam nie zrobiłem - warknął, a w głowie zaczął układać się
ponury obraz.
Maddox, kiedy poznał Ashlyn, przestał panować nad Furią. Z
Lucienem działo się coś podobnego od chwili pojawienia się Anyi.
Uosobienie absolutnego spokoju, stoicki Żniwiarz, potrafił nagle
wybuchnąć gniewem. Ja miałbym być następny?
Nie, nie, nie. Parys nie mógł żyć z jedną kobietą. Jego demon
pozwalał mu przespać się raz, i tylko raz, z dowolną damą. Żadnych
powtórek. Uczucie miłości to dla niego katastrofa. Nie byłby w stanie
kochać się z wybranką, musiałby ją zdradzać, a tego sobie nie
wyobrażał. Jeśli pozna dziewczynę, której imię zaczyna się na A - jak
Ashlyn Maddoksa i Anya Luciena - będzie zwiewał, gdzie pieprz
rośnie. Nie dla niego miłość. Przeszła jakaś blondynka. Zagadnął.
Zbyła go.
Następna blondynka. Zbyła go. Jakaś brunetka. To samo.
Czas mijał, a on coraz bardziej opadał z sił. Ręce mu drżały, ciało
domagało się seksu. Każda komórka zdawała się wysyłać to samo
żądanie. Był tak słaby, że kiedy ktoś go potrącił, omal nie upadł.
- Przepraszam - usłyszał kobiecy głos.
Odwrócił się powoli, ostrożnie. Nie chciał, żeby i ta uciekła jak
wszystkie inne. Pierwsze, co zobaczył, to rozsypane na chodniku
papiery. Dziewczyna schyliła się, żeby zebrać kartki.
- Nauczka, żeby nie czytać, jak się idzie - mruknęła.
- Cieszę się, że czytałaś. I że wpadłaś na mnie - zapewnił
uwodzicielsko. Podniosła wzrok i zatchnęła się. Z wrażenia? Oby.
Niechby. Proszę!
Uroda żadna. Ani ładna, ani brzydka. Taka... zwykła twarz.
Orzechowe oczy. Piegi. Falujące brązowe włosy opadające na
ramiona. Oczy za wielkie przy drobnej buzi, usta zbyt pełne, jak
spuchnięte od użądlenia pszczoły. A jednak było w niej coś
hipnotycznego. Coś, co sprawiało, że nie mógł oderwać od niej oczu.
Może ukryta zmysłowość. Błysk w oczach. Szare myszki okazywały
się zwykle najgorętsze.
- Twoje imię zaczyna się może na A? - zapytał, węsząc
zagrożenie. Nie zrozumiała, o co chodzi, ale pokręciła głową.
- Mam na imię Sienna. Ani cię to ziębi, ani grzeje. Sam nie
wiesz, po co pytasz. Przepraszam - zreflektowała się. - Nie chciałam
być niegrzeczna.
- Amerykanka?
- Tak. Przyjechałam tutaj, żeby popracować nad tekstem. A ty?
Nie rozpoznaję akcentu.
- Węgier. - Mieszkał w Budapeszcie od tylu wieków, że miał
prawo podawać się za Madziara. - Jesteś pisarką?
- Mam nadzieję być. Nie, nie tak. Jestem pisarką, ale nic jeszcze
nie opublikowałam. - Złożyła kartki, które podawał jej Parys. -
Przepraszam, plotę. Już tak mam. Powiedz, że mam się zamknąć, jak
poczujesz, że przesadziłam.
- Mogę cię słuchać i słuchać. - Co za ulga. Nektar i ambrozja. -
Wreszcie kobieta, która nie ucieka. Odgarnęła kosmyk włosów za
ucho. Miała piękne dłonie. Nigdy nie widział równie pięknych,
zmysłowych. Na palcach dwie srebrne obrączki i pierścionek z
opalem. Mężatka? Wolał nie wnikać. Musi ją mieć. Muszę, muszę!
Zaraz! - domagał się demon. Chwileczkę.
- Mówisz tak przez grzeczność. - Wyprostowała się i włożyła
wydruk pod pachę. Szczupła, płaska jak deska. I drobniutka,
stwierdził, kiedy i on podniósł się z kucek.
- Owszem, jestem uprzejmy. Zawsze. Ale naprawdę mogę cię
słuchać i słuchać. Chciałbym wiedzieć wszystko o tobie.
- Naprawdę?
- Przysięgam. Może... Hm... Wstąpilibyśmy gdzieś na kawę?
- Dobrze.
Dobrze! Bogom niech będą dzięki. Ożywał. Da Siennie
najwspanialszy w całym jej życiu orgazm, a potem rozstaną się w
miłej atmosferze. Ona będzie miała cud - wspomnienie, on odzyska
siły. Powiedzmy do jutra.
- Zaraz za rogiem jest kawiarnia - przejęła inicjatywę Sienna.
Zajęli jedyny wolny stolik w ogródku. Ona zamówiła zwykłą
małą czarną, on podwójne espresso. Parys był zachwycony,
dziewczyna wydawała się piękniejsza z każdą chwilą, chociaż tak
naprawdę nie była piękna.
- O czym jest twoja książka? - zapytał.
- Wstyd powiedzieć.
- Romans? Sienna zaczerwieniła się, otworzyła szeroko oczy.
- Skąd wiesz?
- Strzelałem. Trochę znał kobiety, chociaż z żadną nie dane mu
było przestawać dłużej.
- A ty? Co robisz w Grecji? - zagadnęła.
- Ja... Jestem modelem. - Często podawał się za modela.
Na Siennie zrobiło to wrażenie. Bardzo powoli, bardzo ostrożnie
ujął jej dłoń i pocałował nadgarstek. Poczuł rozkoszne mrowienie.
Wyrwała rękę bardziej zaskoczona niż oburzona. Chyba. Nie potrafił
powiedzieć. Raczej nie zastanawiał się nad odczuciami kobiet, z
którymi się zadawał.
- Nigdy nie zdarzyło mi się pójść na kawę z nieznajomym.
Pozwolić się całować. Do tego modelowi.
- Ale ja cię nie całowałem.
- No tak... Miałam na myśli... nadgarstek.
- Chciałbym cię pocałować. Naprawdę pocałować.
- Dlaczego? Dlaczego akurat mnie?
- Jesteś godną pożądania kobietą. Nie czujesz, że cię pragnę?
Przygryzła wargę.
- Ja... Nie wiem co powiedzieć.
- Powiedz tak.
- Ale my się nie znamy.
- Możemy się poznać. - Bogowie, nie mógł się doczekać, kiedy
jej dotknie.
- Owszem. Może... pójdziemy do mojego hotelu - podsunęła
nieśmiało. - Jeśli to ma być coś więcej niż kawa. Ale jeśli nie chcesz,
nie musisz. Cholera, jestem zdenerwowana. Przepraszam.
- Znajdziemy jakieś inne miejsce, gdzie żadne z nas jeszcze nie
było. - Nie chciał iść do jej hotelu, a nie mógł zabrać Sienny do domu
Luciena. Jeśli była Przynętą, z czym musiał się liczyć, naraziłby
przyjaciół na niebezpieczeństwo.
- Zgoda. - Podniosła się od stolika. - Wynajmiemy pokój?
Położył kilka banknotów na stoliku, też wstał, wziął ją za rękę.
- Tędy. - Ruszył szybkim krokiem, biegł prawie. Nie mógł się
doczekać, kiedy będzie ją miał.
- Zaczekaj. - Sienna zasapała się, chciała zwolnić, ale jemu się
spieszyło. Niewiele myśląc, przeszedł jeszcze kilka kroków, wciągnął
ją do najbliższego zaułka, przygwoździł do ściany. - Nie znam nawet
twojego imienia.
- Parys - szepnął, całując jej szyję. Nie protestowała, nie
odepchnęła go, jak się obawiał. - Mam na imię Parys. - Wsunął dłonie
pod bluzkę, pieścił jej piersi. Takie małe, doskonałe... Wygięła się,
wysunęła biodra do przodu i pocierała jego penis.
- Cudownie - mruknął. - Chcę wejść w ciebie.
- Ja... ja... Wybacz.
Całował jej policzek, brodę. Nie poczuje niesmaku, żalu, że mu
się oddała. Będzie wspominała go z uśmiechem do końca swoich dni.
- Przepraszam... Za to. - Nie mówiła z zadyszką, nie było już
podniecenia w jej głosie. Raczej determinacja.
Ostre ukłucie w szyję. Oderwał się od niej zaskoczony. Zachwiał
się. Czuł, jak ogarnia go dziwny letarg.
- Co... Dlaczego...
Jej twarz rozpływała się, ale zdążył jeszcze zobaczyć wypraną z
wszelkich emocji maskę. Widział, jak Sienna zamyka pierścionek z
opalem, jak pod kamieniem znika niewielkie metalowe żądło.
- Zło musi zostać wytępione - powiedziała sucho. Jednak
Przynęta, pomyślał, i ogarnęły go ciemności.
Reyes siedział w klubie ze striptizem. Doszedł właśnie do
wniosku, że wszystkie są takie same, niezależnie od kraju. Przyjechał
do Rzymu szukać puszki Pandory, ale nie mógł skupić się na pracy.
Irytował tylko przyjaciół, bardziej im przeszkadzał, niż pomagał.
W końcu powiedzieli mu, żeby się wynosił i wrócił do świątyni
Niewymawialnych, kiedy się uspokoi. Teraz nacinał sobie dłoń
nożem. Robił to pod stolikiem, tak, żeby nikt nie widział. Opętany
przez demona Bólu, codziennie musiał zadawać sobie cierpienia
fizyczne. Tylko one przynosiły mu ukojenie.
Szczególnie teraz, kiedy nie mógł myśleć o niczym innym poza
Daniką.
Gdzie ona jest? Czy wszystko z nią w porządku? Nienawidzi go
czy może śni o nim po nocach, jak on o niej?
Miał jej postać ciągle przed oczami. Drobna, jasnowłosa, piękna
jak anioł. Zmysłowa, zadziorna, nieustraszona, namiętna. W każdym
razie wyobrażał sobie, że jest namiętna. Dotąd nawet jej nie
pocałował. Nie dotknął.
A chciał, bardzo chciał.
Próbował o niej zapomnieć. Dlatego przyszedł tutaj, ale widok
czterech nagich dam gimnastykujących się na scenie niewiele pomógł.
Pragnął ją odnaleźć, chronić... kochać. Nie mógł. Któregoś dnia
Aeron uwolni się z lochu i zabije Danikę, spełniając rozkaz Tytanów.
Reyes nie chciał się do niej zbliżać, świadom, że dziewczyna niedługo
będzie musiała zginąć. Nic nie mogło powstrzymać Aerona. Tylko
śmierć mogłaby go powstrzymać. Gdyby sprzeciwił się Tytanom,
cierpiałby już zawsze straszliwe męki.
Reyes tego nie chciał. Nie był aż takim egoistą. Aeron był jego
przyjacielem, bratem. Razem walczyli, razem przelewali krew.
Przesunął dłonią po twarzy. Musiał istnieć jakiś sposób
uratowania Daniki. Nie mógł znieść myśli, że to młode życie wkrótce
zostanie przerwane.
Może udałoby się przekonać Tytanów, żeby cofnęli rozkaz?
Potrzebował do tego monety przetargowej, czegoś, na co
połaszczyliby się w zamian za życie dziewczyny. Co by to mogło
być?
Gdzie tego szukać?
Aeron siedział skulony w kącie celi, poobijany, skrwawiony od
ciągłych napadów wściekłości. Ból tylko go wzmacniał.
Mordować, mordować, mordować.
Musi uciec z więzienia. Jestem więziony w swoim własnym
domu, myślał z furią. Żądza krwi nie opuszczała go ani na chwilę,
sprawiała, że widział wszystko przez czerwoną mgłę. Ciągle wracał
do niego jeden i ten sam obraz: zatapia nóż w gardle Daniki, potem
zabija jej siostrę, matkę, babkę.
Mordować.
Przez długi czas miał nadzieję, że opuści go życzenie śmierci.
Modlił się o to, ale z każdym dniem potrzeba zabijania stawała się
silniejsza. Przyjaciele już go nie odwiedzali, uchylali tylko drzwi i
któryś wsuwał do celi tacę z jedzeniem. Jakby wykreślili go ze
swojego życia.
Mordować, mordować, mordować.
Musi wydostać się z lochu. Musi zabijać. Żądza krwi,
zaspokojona, wreszcie się uciszy.
Dość czekania. Dość liczenia na spokój. Wypełni rozkaz.
W głowie z wolna zaczął rodzić się plan. Aeron uśmiechnął się.
Już niedługo...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Anya nie mogła uwierzyć, że Lucien chciał ją zabić. Owszem,
dostał takie polecenie. Owszem, zapowiadał, że będzie musiał je
wypełnić. Nawet próbował wcześniej.
Tyle że te wcześniejsze próby były niezborne, podejmowane bez
przekonania. Ta nie. Naprawdę zamierzał z nią skończyć. Gdyby w
ułamku sekundy nie śmignęła z kanapy, uciąłby jej głowę. Teraz ją
ścigał, zdecydowany skończyć, co zaczął.
Przenosiła się z miejsca na miejsce, usiłując go zgubić.
Jak mógł? Jak śmiał? Była dla niego dobra, pomagała mu. Teraz
to się zmieni. To ona go zabije.
Koniec z pożądaniem. Z pocałunkami. Z wyobrażaniem sobie
scen rozkoszy. Wróciła na chwilę do mieszkania w Zurychu, przebrała
się w czarne rzeczy, na których nie będzie widać krwi Luciena. W
dwóch innych miejscach uzupełniła zasób broni. Tak przygotowana
przeniosła się do domu Luciena na Cykladach. Zabić go to mało.
Zamierzała później pokroić go nożem elektrycznym na cieniutkie
plasterki, jak świąteczną szynkę.
W domu go nie było.
Uganiał się po świecie za nią.
Powinien się pojawić lada chwila.
I rzeczywiście. Zmaterializował się już po sekundzie.
Nie zaatakowała. Śmignęła do jego sypialni w twierdzy. Zabrała
łańcuchy, w które kiedyś ją zakuł, przeniosła się na Antarktydę i
owinęła je sobie wokół pasa.
- Sukinsyn - mruknęła.
Była jedyną spośród nieśmiertelnych, której niestraszne były
żadne łańcuchy, żadne więzienie.
Zawsze, zewsząd mogła się uwolnić. Dzięki ojcu, który
podarował jej arcyklucz otwierający wszystkie spusty.
Nie podda się.
Gdyby pozbyła się cudownego gadżetu, byłoby po niej. Ojciec
stracił swoją potęgę, gdy zrezygnował z klucza, a jednak uczynił to.
Chciał wynagrodzić córce to, że tak długo był nieobecny w jej życiu,
chciał pokazać, że ją kocha.
Ku przerażeniu Anyi szybko zaczął opadać z sil, aż wreszcie stał
się kompletnym wrakiem. Nie pamiętał, kim jest, co robił w życiu, że
ma żonę. Wymagał stałej opieki, a ponieważ Temida gniła w
więzieniu, o co zadbała Anya, ojcem zajmowała się jej matka.
Oboje zdawali się zadowoleni z takiego stanu rzeczy. Dysnomia
miała wreszcie mężczyznę, który jej potrzebował. Tartaros mógł
odetchnąć od obowiązków pana więzienia i od okropnej żony.
Anya nie zamierzała wykorzystywać poświęcenia ojca jako
monety przetargowej w swojej wojnie z Kronosem. Klucz jest jej,
koniec, kropka. Gdyby go oddała, byłaby znowu bezbronna.
Przeklęty Kronos. Jak na złość musiał dowiedzieć się, że ojciec
podarował jej klucz, który sam dostał jako dziecko. Gdyby nie to, że
uwolniła rodziców z więzienia po tym, jak Kronos przejął władzę,
pewnie nie pamiętałby o kluczu.
Chciał go zdobyć, bo bał się, że Anya może użyć magicznego
przedmiotu przeciwko niemu. Próbowała mu wytłumaczyć, że los
innych bogów jej nie obchodzi, że nie wróci już do więzienia, by
któregoś z nich uwolnić. Nie uwierzył jej. I słusznie. Gdyby na powrót
zamknął jej rodziców, ponownie pomogłaby im się wydostać na
wolność. Lucien ją odnalazł.
- Anya?
- Zabawimy się? - Nie czekając na odpowiedź, przeniosła się na
zatłoczoną ulicę Nowego Jorku, stamtąd do włoskiego klubu dla
gejów, dalej do zoo w Oklahomie, na wybieg słonia, oby zrobił zaraz
kupę, po czym wróciła, skąd wyruszyła do domu na Cykladach.
Zdążyła ukryć łańcuchy pod łóżkiem, wyjąć paralizator i Lucien już
był na miejscu. Wściekły, z krwawiącą nogą, śmierdzący jak siedem
nieszczęść.
- Wdepnąłeś w coś? - zapytała niewinnie.
- To akurat drobiazg. Gorzej, że potrącił mnie samochód, a
potem wylądowałem na kolanach nagiego faceta, który miał erekcję.
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, nie mogła się powstrzymać.
- Możesz mi powiedzieć, co robiłaś w moim pokoju w Budzie?
- Nie mogę. - Podniosła rękę i potraktowała go paralizatorem.
- Anya! - zawył groźnie. W odpowiedzi cisnęła w niego dwiema
gwiazdami do rzucania. Cichy świst i obie utkwiły w sercu.
- Znowu w serce? - jęknął. - Gdzie twoja oryginalność? -
Wyciągnął gwiazdy i rzucił na ziemię. - Można to załatwić spokojnie.
- Nie można.
Uchylił się i kolejna gwiazda przeleciała tuż nad jego ramieniem.
Zrobił krok ku Anyi. Odważny chłopak.
- Dlaczego nie chcesz oddać klucza Kronosowi?
- Dlaczego słuchasz Kronosa, zamiast mnie chronić? Dlaczego
wybierasz przyjaciół, zamiast mnie chronić?
Bogowie, naprawdę to powiedziała? Ten skowyt wyszedł z jej
gardła? Zrobiło się jej gorąco. Wybrał przyjaciół. Tamtej nocy, kiedy
Ashlyn ofiarowała swoje życie, by uwolnić Maddoksa od klątwy,
Anyi zamarzyło się, żeby Lucien zrobił kiedyś to samo dla niej. Ale
taki jest świat. Kochanki pojawiają się i odchodzą, przyjaciół ma się
na zawsze.
- Jak cię znam, jutro o mnie zapomnisz, Anyu. Dlaczego
miałbym poświęcać to, co mi najdroższe, dla kilku dni z tobą?
Bo jestem tego warta, do cholery! Może była głupia, samolubna,
ale chciała, żeby był gotów dla niej na wszystko: karę, piekło, tortury,
najlepiej w pakiecie.
- Pomogłabym ci znaleźć artefakty, pokonać Hydrę. I zdobyć tę
przeklętą puszkę.
Lucien zwiesił ramiona, przygarbił się.
- Wiem.
Wolał ją zabić, niż poznać lepiej, ryzykując, że pewnego dnia od
niego odejdzie. Wolał ją zabić, niż skorzystać z jej pomocy. Rzuciła
jeszcze jedną gwiazdę. Tym razem nie był dość szybki i metal utkwił
w udzie.
- Uspokój się, do diabła. - Wyciągnął gwiazdę i odrzucił na bok,
choć mógł cisnąć ją w Anyę.
- Mam się uspokoić? Mówisz poważnie?
- Tak.
Dupek.
- Jeśli chcesz mnie zabić, musisz się trochę wysilić.
- Czemu nie. - W mgnieniu oka pokonał dzielący ich dystans.
Śmignęła do salonu, on za nią. Odwróciła się i odskoczyła za
stolik do kawy. Lucien uniósł go i odrzucił. Szklany blat rozprysł się
na drobiny.
Dlaczego jego determinacja, jego siła tak ją podniecały? Akurat
teraz? Nie powinna nic czuć poza wściekłością. Ciągle ją obrażał,
przekreślał nadzieje, nie liczył się z jej uczuciami. Więc niech cierpi.
- Jeśli mamy walczyć, walczmy honorowo - oznajmił i zniknął.
Pojawił się sekundę później z dwoma mieczami, rzucił jej jeden.
Chwyciła go w locie. Ciężki, ale była silniejsza, niż mogło się
wydawać.
- W honorowej walce nie ma nic zabawnego - powiedziała,
wywijając rycerskim orężem.
- Zdziwisz się.
- Naprawdę chcesz walczyć na miecze z dziewczyną? -
próbowała go zawstydzić, chociaż była podekscytowana. Uda mu się
ją pokonać?
- Jesteś nietypową dziewczyną i naprawdę chcę walczyć z tobą
na miecze.
- Przyjmuję to jako komplement, Kwiatuszku.
- Bo to był komplement.
Starli się, zadźwięczały klingi. Lucien napierał, Anya się cofała,
parując ciosy. Pierwsze trafienie. Jej miecz przeciął koszulę Luciena.
Ooops, wszedł w ciało. Popłynęła krew, ale rana, jak przypuszczała,
musiała szybko się zamknąć. Cholerni nieśmiertelni i ta ich zdolność
błyskawicznej regeneracji. Przeznaczeni do walki wojownicy wracali
do sił jeszcze szybciej niż bogowie.
- Szczęśliwy przypadek - mruknął Lucien.
- Talent. - Cisnęła w niego wazon, który rozbił się o jego pierś.
- Zobaczymy.
- Nie musimy bać się nieoczekiwanych gości? - Anya
odskoczyła, unikając ciosu.
- Wybrałem ten dom, bo stoi na uboczu. - Teraz Lucien musiał
uskoczyć w tył, ratując się przed ciosem w brzuch.
Walczyli, przemieszczając się po całym domu. Ofiarą pojedynku
padły kanapa, telewizor, wszystkie bibeloty. Zerwali zasłony, porobili
dziury w ścianach. Jeszcze trochę, a pojawi się policja. Anya dostała
zadyszki, ale kilka razy udało się jej trafić Luciena a to w ramię, a to
w łydkę, a to w brzuch. Sama nie otrzymała żadnego ciosu. Ooops.
Właśnie otrzymała. W ramię.
- Trafiłeś mnie - stwierdziła z urazą.
- Przepraszam.
W jego głosie nie usłyszała wielkiego żalu.
Z groźnym pomrukiem, niczym drapieżnik w poszukiwaniu
kolacji, rzuciła się ze sztyletem i wbiła ostrze w udo. Kontakt.
- Auuu!
Skończ to. Zaczęła znowu wywijać mieczem, spychając Luciena
w stronę sypialni. Był silniejszy od niej, musiała przyznać. Lepiej
robił mieczem, ale za każdym razem, kiedy mógł już siec, kłuć,
powstrzymywał się w ostatniej chwili. Co się dzieje? Przecież miał ją
zabić.
- Nie wiem, dlaczego tak długo zawracałam sobie tobą głowę.
Dlaczego ci pomagałam.
- To jest nas dwoje. - Wykrzywił się, obnażył zęby.
- Jestem już zmęczona tym twoim użalaniem się nad sobą.
Zgrana płyta, cukiereczku. - Przyłożyła mu pięścią. Kontakt. - Masz
blizny na twarzy. Co z tego. To jeszcze nie znaczy, że wszystkie
kobiety mają uważać cię za szpetnego.
Zamierzyła się ponownie, ale tym razem odbił jej rękę.
- Nie powiesz, że jestem przystojny. Nie możesz mnie pragnąć.
Sama to przyznałaś.
- Ludzie cały czas łżą, dupku żołędny. Chyba wspominałam, że
ja osobiście kłamię nałogowo.
Lucien znieruchomiał, otworzył szeroko oczy, zdumiony. Pełen
nadziei?
- Kłamałaś?
- To bez znaczenia. Teraz cię nienawidzę. - Opuściła miecz i
pchnęła go. - Chciałeś mnie zabić.
Zachwiał się, zatoczył. Wypuścił broń z ręki.
- Od samego początku zamierzałem cię zabić, nie robiłem z tego
tajemnicy.
- Tak, ale nie traktowałeś rozkazu Kronosa poważnie. - Znowu
go popchnęła, dalej, w głąb sypialni.
- Naprawdę zabrałabyś moją duszę?
Dotykał już zgięciem pod kolanami łóżka.
- Tak. Nie. Nie wiem. Dręczysz mnie strasznie. Nie potrafię
podjąć żadnej decyzji, gdy idzie o ciebie.
Znowu pchnęła i klapnął tyłkiem o materac. Przyłożyła mu z
całych sił w żołądek, aż zgiął się wpół, z trudem chwytając oddech.
- Anya - sapnął.
- Koniec gadania.
- Wcale mnie nie nienawidzisz. - Chwycił ją za nadgarstki,
pociągnął. Kiedy upadła na niego, przywarł ustami do jej ust.
Ten facet wie, jak całować, pomyślała jak przez mgłę. Miałaś go
już nie pragnąć.
Nie mogłaś wiedzieć, że znowu będzie cię całował. Wyciągnij
łańcuchy. Teraz!
Nie wyciągnęła łańcuchów, zbyt zajęta całowaniem.
Mała chwila przyjemności i zaraz wyciągnę łańcuchy, przykuję
go do łóżka.
Smakował tak dobrze. Lepiej niż zapamiętała.
Czuła jego dłonie na pośladkach, erekcję między udami. Jeszcze
trochę i dojdzie. Będzie prosiła o więcej. Będzie błagała.
Bogowie, nienawidziła swojej klątwy.
Jeszcze bardziej nienawidziła siebie. Była niemal gotowa
wypełnić przeznaczenie, które przepowiedziała jej Temida.
Mowy nie ma, żeby związała się z nim na zawsze. Nigdy już by
nie mogła żadnego innego dotknąć, pocałować, czy choćby pomyśleć
o jakimś innym. Dlaczego miała ochotę uśmiechnąć się na myśl o
całej wieczności z Lucienem? O oddaniu mu serca na zawsze, choćby
był nią zmęczony?
- Rozbierz się - powiedział. - Chcę czuć twoją skórę.
Tak.
- Nie. - Przemówił zdrowy rozsądek. Mogła go pragnąć, ale
wieczór musi się skończyć, jak zaplanowała.
Lucien przykuty do łóżka, zdany na jej łaskę. Ukarze go za to, że
chciał ją zabić. Co nie znaczy, że masz całkiem odmawiać sobie
przyjemności. Zdejmij coś. Widać nie tylko on miał problemy z
trzymaniem się raz podjętych decyzji.
- Pragnę cię, jasne? Nie mogę się dłużej wypierać. I nie zabiję cię
w trakcie seksualnych zatrudnień. Masz moje słowo.
Czyżby usłyszała w jego głosie wyrzuty sumienia?
- Najpierw mnie przelecisz, potem zabijesz. - Nie obraziła się,
chociaż pewnie powinna. - Ty się rozbierz. Ja zostanę w ubraniu.
Twarz Luciena zamieniła się w jednej chwili w martwą,
pozbawioną wyrazu maskę. Anya omal się nie popłakała. Nie chciała
kończyć przyjemnej sesji.
- Dlaczego nie chcesz się dla mnie rozebrać?
- Prosiłam, żadnego gadania. - Zamknęła mu usta pocałunkiem.
Nie chciała powiedzieć mu prawdy, ale nie chciała też kłamać. Kiedy
przestali się całować, ujął jej brodę i zmusił, żeby spojrzała mu w
oczy.
- Twierdzisz, że moje blizny ci nie przeszkadzają.
- Nie przeszkadzają.
- Anyu, proszę, powiedz prawdę, ten jeden jedyny raz nie kłam.
- Nie przeszkadzają.
Z oczu Luciena wyzierało spojrzenie demona. Odepchnął Anyę
tak gwałtownie, że omal nie spadła z łóżka.
- Niby mnie pragniesz, ale nie chcesz zdjąć ubrania. Nie wierzę,
żebyś naprawdę mnie pragnęła.
- Pragnę.
Rozpiął dżinsy.
- Udowodnij to. Weź go do ust.
- Co... co?! - Takiego wielkiego?
Spojrzała na Luciena. Był zły, pełen pogardy dla niej i dla siebie.
Spodziewał się, że ona odwróci się i wyjdzie? Ucieknie?
Nigdy czegoś takiego nie robiła. Według niej była to pieszczota
zbyt upokarzająca i zbyt intymna, ale myśl, że mogłaby to zrobić z
Lucienem, podniecała.
- Twoje zapewnienia... - ciągnął. - To miała być kara za to, że
chciałem cię zabić, czy próba zmiękczenia mnie? Tak czy inaczej,
oboje wiemy, że nie zamierzałaś posunąć się ani o krok dalej.
Zdumiewa mnie twoje okrucieństwo.
Ona, okrutna? Bo pragnie go do bólu? Bo gotowa byłaby
zapomnieć o swojej klątwie i spędzić z nim wieczność?
- Sama potrafię chronić własne życie. Uprzejmie dziękuję, ale nie
potrzebuję twojej pomocy. Nie miałam też najmniejszej potrzeby
zmiękczania cię. Chyba już to wyjaśniałam? W dodatku ty akurat
masz najmniejsze prawo oskarżać mnie o okrucieństwo.
- Nie gadaj, tylko obciągnij.
Wydawało mu się, że jest wulgarny, że ją zrazi, tymczasem ona,
ku własnemu zaskoczeniu, naprawdę miała ochotę to zrobić.
Przysunęła się do niego.
- Anyu...
- Nie robię tego, żeby dowieść czegokolwiek. Po prostu nie mogę
się powstrzymać. Muszę to zrobić.
Wzięła go do ust... Lucien jęknął z rozkoszy, wczepił palce w jej
włosy.
- Anyu, nie. Nie powinienem był... Anya...
Przesuwała rytmicznie wargami w górę, w dół, jak na filmach
porno, które czasami oglądała.
- Nie... nie... Och, bogowie. Nie przerywaj, Anyu, proszę.
Od rozkazów do błagań. Rozkoszowała się swoją nad nim
władzą, jego pożądaniem.
Mój.
Czuła napięte mięśnie, krew pulsującą w żyłach.
- Zmieniłem zdanie. Przestań!
Nie przerywała. Traktowała jego fiuta tak, jakby to był jeden z jej
ulubionych lizaków.
- Ja zaraz... Anya! - Ryknął i w tej samej chwili doszedł w jej
ustach. Powoli uniósł powieki, spojrzał na nią. - Nie musiałaś tego
robić.
- Chciałam. Pragnę cię. Nigdy w to nie wątp.
W jego oczach pojawiła się czułość.
- Dlaczego nie chciałaś się rozebrać?
Czułość... Nikt poza matką i ojcem nigdy tak na nią nie patrzył.
Jakby była kimś najdroższym. Skarbem. Serce się jej ścisnęło. Lucien
pogłaskał ją po policzku.
- Próbowałem opierać ci się od pierwszej chwili, kiedy tylko
poczułem ten truskawkowy zapach. Jak widzisz, nie udało się.
Jeśli mówił prawdę, pragnął jej od samego początku i toczył
walkę z samym sobą. Wszystkie ostre słowa i przykre gesty miały mu
pomóc zachować dystans.
Nie wiedziała, co robić. Cholera. Wszystko zaczynało się
komplikować. Nie mogła już dłużej wściekać się na niego, mówić
sobie, że go nie znosi.
Uczynione przez niego właśnie wyznanie nie oznaczało jednak,
że poniecha zamiaru uśmiercenia jej. Nie mógł. Chyba że
„poświęciłby dla niej wszystko, co mu najdroższe". Nie miała prawa
oczekiwać po nim takiej decyzji, nie dając mu nic w zamian.
- Anyu.
Ocknęła się.
- Co takiego?
Wargi mu zadrgały w hamowanym uśmiechu.
- Skup się.
- Przepraszam. Mówiłeś coś?
- Pytałem, dlaczego za nic nie chcesz się rozebrać. Boisz się?
- Nie. - W każdym razie nie w sensie fizycznym. Wspaniały
facet. Położyła mu dłonie na piersi. Powie mu, zdecydowała. Po tym
wszystkim, przez co razem przeszli, zasługiwał, żeby poznać prawdę.
- Ciąży na mnie klątwa - wyznała.
Jeśli Lucien kiepsko zareaguje, będzie mogła spokojnie go
znienawidzić. Uwolni się od obsesji. Zachmurzył się.
- Też masz swojego demona?
- Nie. Moja klątwa jest zupełnie zwyczajna.
- Reyes wspominał o klątwie, ale nie wiedział, na czym polega.
- Prawie nikt nie wie, a ci, którzy wiedzą, ukrywają się przed
Kronosem. A, wie jeszcze jedna zimna suka, która aktualnie kibluje.
- Kto rzucił na ciebie klątwę i dlaczego? - zapytał z takim
gniewem, jakby zamierzał zabić sprawcę, ktokolwiek by to był. -
Reyes mówił coś o Temidzie.
- Owszem. Moja matka stuknęła się z jej mężem, Tartarosem, i
dziewięć miesięcy później na świecie pojawiła się mała Anya. Temida
nie miała o niczym pojęcia, dopóki mnie kiedyś przypadkiem nie
zobaczyła. A jestem wykapany tatuś.
- Pamiętam Tartarosa - powiedział Lucien. - Odprowadzałem mu
więźniów. Miał swój honor, był nawet przystojny, ale rozbierać bym
go nie chciał.
Anya uśmiechnęła się mimo woli.
- Temida gotowała się z wściekłości. Zrozumiałam znaczenie jej
klątwy dopiero po kilku dniach, kiedy minął pierwszy szok. Miałam
ochotę uciąć jej głowę.
W oczach Luciena błysnęła żądza. Trwało to ułamek sekundy, ale
nie dało się nie zauważyć.
- Nie wiem dlaczego, ale kręci mnie jak cholera, kiedy tak
mówisz.
Chyba wiedziała. Był Żniwiarzem Śmierci, na co dzień stykał się
z ludzką słabością. Ona była silna. Stanowcza. Dla Luciena musiała
być to wspaniała odmiana, w każdym razie miała taką nadzieję.
Chciała, żeby ją lubił, dobrze się przy niej czuł.
- Opowiedz mi o klątwie.
- Będę związana na wieczność z tym, komu pozwolę wejść we
mnie. Inni mężczyźni przestaną dla mnie istnieć.
Lucien zmarszczył brwi.
- To znaczy...
- Przeraża mnie myśl, że mogłabym stracić wolną wolę, być
całkowicie uzależniona od mojego partnera. Na zawsze. Nie móc go
opuścić. Jeśli zakochałby się w innej, musiałabym patrzyć na ich
miłość, cierpieć i tęsknić.
Słuchał uważnie. Potrafił wczuć się w jej położenie.
- Bardzo długo moja wola była bez reszty uzależniona od
Śmierci. Robiłem to, co mi nakazywała. Nie panowałem nad nią.
- Wiesz zatem, jakie to okropne.
- Tak. Dlatego obiecałem sobie, że nigdy nie będę próbował do
niczego cię zmuszać. - Zwilżył usta językiem. - Zatem ty jeszcze
nigdy...
Anya pokręciła głową.
- Nie.
Długo wpatrywał się w nią bez słowa. Nie wiedziała, co dzieje się
w jego głowie.
- Surowo, niesprawiedliwie cię oceniałem - odezwał się w końcu.
- Nie potrafię wyrazić, jak bardzo tego żałuję. Anyu... - Zamilkł na
chwilę. - Miałaś kiedyś orgazm? - wykrztusił.
Wszystkiego się spodziewała, ale nie tego pytania.
- Tylko kiedy sama to robię - przyznała spokojnie. - Nie wiem,
czy palce to też byłaby penetracja. Na wszelki wypadek nigdy nie
pozwoliłam dotknąć się żadnemu mężczyźnie poniżej pasa.
- Ufasz mi? Nie boisz się, że wejdę w ciebie?
- Chyba... tak. - Głupia jesteś. Ani trochę nie powinnaś mu ufać.
Luciena, zdawać by się mogło, ogarnął ogień.
- Rozbierz się dla mnie, Anyu. Nie wejdę w ciebie, przyrzekam,
ale chcę cię dotykać, pieścić. Muszę cię dotknąć.
Wyśmignął spod niej tak nagle, że padła na twarz, nosem w
materac. To sukin... Był już z powrotem. Leżał na niej. Nagi.
Wstrzymała oddech i czekała. Bała się powtórki tego, czego
próbował Ajas.
Powinna bać się Luciena, jego na pierwszym miejscu. Ale,
bogowie świadkami, pragnęła go. Chciała wiedzieć, jak to jest mieć
orgazm z mężczyzną. Z tym mężczyzną, żadnym innym. Śmignęła na
skraj łóżka, rozebrała się w mgnieniu oka i wróciła do Luciena.
Przyglądała mu się w pełnym świetle, a potem wyciągnęła rękę i
dotknęła ogromnego motyla na jego piersi. Poczuła żar pod
opuszkami palców. Lucien też musiał coś poczuć, bo naprężył się,
jęknął.
- Od dawna chciałam to zrobić.
- I ja chciałem, żebyś to zrobiła.
- Skąd te blizny?
- Pociąłem się zatrutym nożem - przyznał z ledwie
wyczuwalnym wahaniem. - Przypalałem rany. Kiedy zaczynały się
goić, ciąłem znowu. I znowu.
Bogowie, jak to musiało boleć...
- Chciałeś umrzeć?
- Tak... Kobieta, którą kochałem, umarła, i musiałem
odprowadzić jej duszę do nieba.
Kochał kiedyś? Niezbyt jej się to podobało, jednak nieporównanie
gorsza była myśl, że cierpiał.
- Współczuję.
Lucien kiwnął głową.
- Kiedy zrozumiałem, że nie umrę, modliłem się, żeby blizny nie
znikły. Ktoś wysłuchał moich modlitw, kto nie wiem, w każdym razie
blizny pozostały.
- Dlaczego modliłeś się, żeby nie znikły? Nie robię ci wyrzutów,
po prostu chciałabym wiedzieć.
- Musiałem zyskać pewność, że kobiety będą się ode mnie
odwracać i już nigdy się nie zakocham, nie okażę słabości.
- Ja się nie odwróciłam.
- Nie, ty się nie odwróciłaś.
- A ty okazałeś słabość.
- Z czego się cieszę.
- Ja też.
- A teraz, Anyu, dam ci rozkosz - szepnął. - Będę uważał.
Obiecuję. Nie bój się.
Rozsunęła powoli nogi i Lucien zaczął pieścić ją językiem. Kiedy
szczytowała, przed oczami eksplodowały tysiące gwiazd. Wzniosła się
do nieba. Coś mówiła, krzyczała.
Kiedy opadła bez sił na materac, usłyszała:
- To dopiero początek.
Piętrzące się fale następnego orgazmu...
- Lucien, Lucien, Lucien. - Błogosławieństwo wybawienia. On to
sprawił. Była wolna. Cudownie wolna.
Leżała syta rozkoszy, zaspokojona. Mógłby zrobić z nią
wszystko...
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Lucien usiłował uporządkować myśli. Anya go pragnęła.
Naprawdę go pragnęła. Blizny jej nie przeszkadzały. Przeciwnie,
robiła wrażenie uszczęśliwionej.
Ciągle nie mógł otrząsnąć się z szoku. Śmierć była nie mniej
wstrząśnięta. Nie przestawała mruczeć.
Nie przypuszczał, że Anya weźmie do ust. Raczej oczekiwał, że
wyjdzie obrażona. Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego, że
jest dziewicą. Że ta pełna seksu, pełna życia, odważna dziewczyna
nigdy nie była z mężczyzną.
Uważał ją niemal za dziwkę, a ona była czysta jak śnieg. Teraz
dręczyły go wyrzuty sumienia.
Straszna była klątwa Temidy, szczególnie dla kogoś tak
kochającego niezależność jak Anya. Dla bogini, której udręka nie
skończy się za lat sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, ale będzie trwała
wieczność.
Wiedział, co znaczy wieczne potępienie.
Jak Kronos mógł się domagać śmierci tak wspaniałej
dziewczyny? Jak on, Lucien, miał ją zabić?
Nie będzie w stanie tego zrobić. Nie chciał zbliżać się do żadnej
kobiety, którą potem demon każe mu holować w zaświaty. I stało się.
Gdyby oddała klucz... Kronos nie cofnie rozkazu, jeśli go nie
dostanie.
Koszmar. Lucien wpadł po uszy.
Anya go rozumiała, bawiła, chyba nawet lubiła. Pożądała.
Może nie musi skończyć się koszmarem. Gdyby udało mu się
wykraść klucz... Anya będzie wściekła, ale tym się nie przejmował.
Gniew jest lepszy niż śmierć.
Gdzie trzymała klucz? Raczej się z nim nie rozstawała, ale nie
widział przy niej nic, co przypominałoby klucz. Może ukryła go w
którymś ze swoich licznych domów?
Należało działać szybko, Kronos mógł się pojawić w każdej
chwili.
Anya uniosła się na łokciu. Zachwycająca. Uzależnił się od niej,
jak narkoman uzależnia się od używki.
Odgarnął kosmyk jej jasnych włosów za ucho.
- Byłem głupi, że broniłem się przed tobą tak długo.
- Owszem, ale nie przejmuj się, ukarzę cię za to pieszczotami,
których nigdy nie zapomnisz. - Zaczęła obsypywać go pocałunkami.
Nigdy nie będzie miał jej dość.
Fascynowała go tak samo jak Śmierć. Bystra, wytrwała, potrafiła
zmierzyć się z nim, gdy każda inna uciekłaby z krzykiem. Nie tylko ze
względu na szpetne blizny i nie ze względu na demona, nawet nie
dlatego, że miał ją zabić, raczej z powodu obelg, których jej nie
szczędził. Na które nie zasłużyła.
- Przepraszam - zaczął i usłyszał gniewny ryk Śmierci. Dusze
gotowe do podróży w zaświaty wzywały demona, a jemu nie w smak
było odrywać się od Anyi. - Już to mówiłem, ale powinienem
powtarzać.
- Za co przepraszasz?
- Byłem wobec ciebie wulgarny, prostacki.
Demon znowu się odezwał, protestował, ale powinność wzywała.
Uwiniemy się raz dwa.
Po raz pierwszy to Lucien musiał popychać Śmierć do działania.
Zostań. Wrócimy niebawem. Ona będzie na nas czekała. Szybciej!
- Muszę zniknąć na trochę. Nie odchodź. - Przeniósł się w
wymiar duchowy.
Znalazł się w niewielkim pokoju. Ściany zbryzgane krwią, na
podłodze dwa ciała, mężczyzny i kobiety. Dzięki Śmierci wiedział, co
się stało. Mężczyzna podejrzewał, niesłusznie zresztą, że kobieta go
zdradza. Zastrzelił ją i sam odebrał sobie życie. Sukinsyn... Zaraz, czy
on nie oskarżał Anyi o to samo?
Zagłębił dłoń w ciele mężczyzny i wyszarpnął duszę, nie dbając o
delikatność.
Dusza wrzasnęła, kiedy zobaczyła oczy Luciena, szarpała się.
Odtransportował ją do piekła w ekspresowym tempie i wrócił do
pokoju. Dusza kobiety zatchnęła się na jego widok.
- Nagi... - szepnęła. No tak, powinien był coś na siebie włożyć. -
Jestem w niebie?
- Jeszcze nie. - Dusze często usiłowały nawiązywać z nim
rozmowę, on rzadko wdawał się w pogawędki. Tym razem
odpowiadał niemal automatycznie. - Zaraz znajdziesz się w niebie.
Anioły są znacznie ładniejsze niż ja. - Po chwili duszyczka stała u
bram niebieskich, a on mógł wrócić do własnego małego nieba.
Nie wiedział, jak długo go nie było, w każdym razie
zmaterializował się w domu w Grecji. Śmierć przycichła.
Anya leżała wyciągnięta wygodnie na łóżku. Otworzyła oczy,
spojrzała na niego i poczuł się najpiękniejszym facetem na świecie.
- Nie mogłam się już doczekać - szepnęła.
Ledwie położył się obok niej, ledwie zaczęła go pieścić, co za
rozkosz, usłyszał trzaśnięcie drzwi wejściowych i okrzyki zdziwienia.
Dom wyglądał rzeczywiście strasznie, jakby przeszedł przez niego
huragan.
- Co tu się, do diabła, działo? - usłyszeli głos Stridera i ciężkie
kroki.
- Nic - sarknął Lucien. - Nie wchodź do mojej sypialni. Daj mi
moment.
- Daj nam moment - zawołała Anya.
Kroki ucichły.
- Daję wam minutę i wchodzę.
Lucien chciał usiąść. Poczuł zimny metal wokół nadgarstka.
Zmarszczył czoło. Anya przykuła go do łóżka.
- Co to, jakaś zabawa?
- Nie.
Odezwał się tik pod okiem.
- Potrafię uwolnić się z pęt.
- Z tych się nie uwolnisz. - Wyskoczyła z łóżka, podeszła do
szafy, wyjęła koszulę Luciena i spodnie.
- Wybacz, cukiereczku, ale nie wypuszczę cię stąd, dopóki nie
dokończymy naszej rozmowy.
Szarpnął się, ale łańcuchy nie puściły. Próbował się teleportować.
Nic z tego. Teraz już wiedział, po co odwiedziła jego pokój w
twierdzy.
- Rozkuj mnie. Natychmiast.
- Nie mam klucza - stwierdziła z żalem.
- Jest w kieszeni. - Wskazał brodą spodnie leżące na podłodze.
Zajęty Anyą, zapomniał zostawić klucz w Budzie.
- W tych spodniach? - Podniosła dżinsy.
- Tak.
Wyjęła mały kluczyk i położyła go na otwartej dłoni. Ku sufitowi
uniósł się mały biały obłoczek. Puf! I kluczyk zniknął.
Anya otrzepała ręce, zadowolona z udanej sztuczki.
- Coś ty zrobiła? - ryknął Lucien. - Gdzie klucz?
- Lucien? - zaniepokoił się Strider.
- Jeszcze nie - odkrzyknął Lucien.
- Nie przejmuj się - pocieszyła go Anya. - Ten klucz, którego
domaga się Kronosek Kręcinosek, to arcyklucz. Otworzy wszystko,
nawet te łańcuchy.
- Udowodnij to. Uwolnij mnie. Ale już. Zawarliśmy przecież
rozejm.
- Dlatego jesteś tylko skuty, a nie martwy. - Podeszła do łóżka.
Rzeczy Luciena były za duże, za obszerne, ale wyglądała ślicznie.
Kiedy próbował chwycić ją za nadgarstek, uskoczyła ze śmiechem.
- Zasłużyłeś sobie na łańcuchy i dobrze o tym wiesz. Masz
grzecznie znosić karę.
- Anya - powtórzył strasznym głosem. Gdyby słowa mogły siec,
byłaby już poszatkowana na kawałeczki.
Trzymając się na bezpieczną odległość, zarzuciła na niego koc,
który zakrył imponujący wzwód.
- Tak będzie przyzwoiciej - wyjaśniła.
Nawet teraz jej pragnął. Ona chyba też, sądząc po tęsknym
spojrzeniu, które posłała kocykowi, jakby mu zazdrościła
bezpośredniego kontaktu z Lucienem i jego przyległościami.
- Wrócę, jak pozbędziesz się Klęski. - Zniknęła.
Lucien opadł na poduszki.
- Niech to szlag! - Z furią uderzył dłonią w zagłówek łóżka. Do
pokoju wpadł Strider; w rękach dwa sztylety wzniesione do ciosu.
- Mogę, nie mogę, jestem. - Ogarnął jednym spojrzeniem
wywrócone do góry nogami wnętrze. - Co tu się, do diabła, działo?
Cały dom zdewastowany.
- Schowaj to. - Lucien wskazał sztylety. - Trochę się
posprzeczaliśmy z Anyą.
Z twarzy Stridera w jednej chwili zniknął wyraz zatroskania.
- A potem postanowiliście się zabawić w zakuwanie? Kapuję. -
Zaśmiał się. - Nie wiedziałem, że lubisz takie przyjemności.
- Zaniknij się i wynoś stąd. Ona nie wróci, dopóki tu będziesz.
- Nie wyjdę. - Strider przysiadł na brzegu łóżka. - Po pierwsze,
chcę sobie popatrzyć na fajerwerki. Po drugie, nie zostawię cię
samego w tych łańcuchach. Co prawda nie kontaktowaliśmy się w
minionych wiekach, co nie znaczy, że nie myślę o twoim tyłku.
- Niech ci tylko jakieś głupoty nie przychodzą do głowy. Nie
jestem z branży.
Kopnął go w pierś i Strider wyłożył się jak długi. Lucien zasłonił
twarz wolną dłonią.
- To upokarzające. - Wolałby z dwojga złego, żeby znalazł go
Reyes albo Parys.
- Masz ochotę na popcorn czy coś takiego? - Strider wyszczerzył
zęby i podniósł się z podłogi.
- Mam ochotę zostać sam. Wynoś się.
- Nie.
- Ona nie zrobi mi nic złego. Gdyby miała taki zamiar, już by
mnie załatwiła.
Ciężkie westchnienie.
- W porządku. - Strider wyszedł z pokoju.
Lucien myślał, że poszedł sobie na dobre, ale wrócił po kilku
minutach z komórką.
- Tym maleństwem można robić zdjęcia i wysyłać mejle. - Zrobił
Lucienowi kilka fotek w łańcuchach.
- Przestań - zawarczał obiekt dokumentacji.
- Nie. O, teraz masz świetną minę. Niezły hard core.
Lucien spiorunował go wzrokiem.
- Są tacy, którzy boją się mojego gniewu.
- Przestaną, jak zobaczą Żniwiarza przykutego do łóżka z
maszcikiem pod kocykiem.
Luciena krew zalała.
- Zapłacisz mi za to!
Strider w jednej chwili spoważniał.
- Lepiej, żebyś nie stawał ze mną do walki. Wiesz, że jestem
strażnikiem Klęski i zrobię wszystko, zaciukam rodzoną mamusię, ale
wygram.
Lucien cisnął w niego poduszką.
- Odłóż aparat i wyjdź.
Strider uśmiechnął się, ale posłuchał. Nie do końca wprawdzie,
bo aparat zabrał z sobą.
- Na razie. A, widziałeś może Parysa?
- Nie. Dlaczego pytasz?
- Pojechał na zakupy i zniknął.
- Pewnie jest z kobietą. Albę dwoma. Nie martwiłbym się o
niego. Jak go znam, nabiera sił przed podróżą, a to może potrwać
nawet kilka dni. Ostatnio miał ostry niedobór seksu.
- Najwyraźniej nie on jeden. - Strider uśmiechnął się obleśnie. -
Gideon się wkurzy, jeśli będzie musiał lecieć sam, ale niech chłopcy
się martwią. Ja niedługo mam samolot. Bardzo chciałbym odnaleźć
pannę Hydrę i skarby, których pilnuje.
- Dzwoniłeś do Sabina?
- Aha. Strasznie się nakręcił. Mówi, że nic nie znaleźli w
świątyni Niewymawialnych, chociaż składali ofiary z krwi. Nie
rezygnuje jeszcze, bo czuje, że coś tam jest.
- Bardzo dobrze. - Prędzej czy później któryś z nich natrafi na
trop. - Nie zdążyłem zobaczyć się z nim. - Zbyt był pochłonięty Anyą.
Telefon zabrzęczał, Strider wyjął go z kieszeni i uśmiechnął się.
Bez przerwy się uśmiechał.
- Skoro mowa o Sabinie... Wysłałem mu fotki i mam odpowiedź.
Podobały mu się. Pisze, że dobrze wyszedłeś i powinieneś częściej
pozować.
Lucien opadł na łóżko, waląc przy okazji ciemieniem o zagłówek.
- Wynoś się. Muszę pogadać z Anyą.
- Ty to masz szczęście, draniu. Sam chętnie bym pogadał z tą
ślicznotką.
W oczach Luciena zamigotały wściekłe błyski.
- Nie wyrażaj się.
Strider zbaraniał, ale nic nie powiedział.
- Będę w pobliżu, dopóki cię nie uwolni. Do zobaczenia,
Żniwiarz. Baw się dobrze. - Wreszcie wyniósł się na dobre, trzaskając
drzwiami frontowymi.
- Jestem sam - zawołał Lucien. Żadnej odpowiedzi. - Anya! -
Nic.
Odczekał chwilę i zawołał ją jeszcze raz. Nadał nie reagowała.
Niech to cholera! Żartuje sobie z niego? Chce go ukarać? A może coś
się jej stało?
Nagle w głowie pojawił się przerażający obraz i Lucien oblał się
potem. Anya stoi na środku salonu w swoim domu w Zurychu i kłóci
się zawzięcie z Kronosem.
Demon prychnął gniewnie. Obraz wydawał się realny, był zbyt
dokładny, zbyt szczegółowy. Nie słyszał, o czym tych dwoje
rozmawia.
Czyżby Kronos zdecydował się sam zlikwidować Anyę? Lucien
szarpnął się z całych sił, ale łańcuchy nie puszczały.
- Anya!
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Chcę mieć klucz, Anyu.
Serce zabiło gwałtownie. Oto jej nemezis. Kronos we własnej
osobie. Świeżutko upieczony król bogów. Podły drań, który rozkazał
Lucienowi upolować ją i zarżnąć jak zwierzę. Można by ułożyć niezłe
ogłoszenie:
Samotny biały mężczyzna lubiący czasami kogoś zlikwidować
szuka samotnej białej kobiety do współrządzenia światem.
Zainteresowana? Połechtaj moje ego i daj mi wszystko, co
najcenniejsze.
- A ja chcę mieć święty spokój, tyle że nie zawsze dostajemy to,
na co mamy ochotę, nie tak?
Kronos zacisnął zęby.
Anya teleportowała się do Zurychu, żeby zmienić ubranie na coś
bardziej seksownego. Na szczęście zdążyła się przebrać przed
niezapowiedzianą wizytą Kronosa. Żaden facet poza Lucienem nie
miał prawa oglądać jej nago. Lucien.
Tak była pochłonięta myślami o nim, że z obecności Kronosa
zdała sobie sprawę, dopiero kiedy się odezwał.
Nigdy dotąd nie zdarzyło się jej nic podobnego. Zwykle wiedziała
zawczasu. Wyczuwała i uciekała. Mogła jeszcze teleportować się, ale
nie. Postanowiła wysłuchać, co ten dureń ma jej do zakomunikowania.
Zamierzał skarżyć się na Luciena?
- Klucz - upierał się. - Daj mi go.
- Już to przerabialiśmy, ważniaku. Nie zmieniłam zdania.
Krążył wokół niej, ciskał groźne spojrzenia, w końcu przysunął
się tak blisko, że jego broda kłuła policzek. Długa biała szata musnęła
udo, owionął ją zapach ambrozji. Emanowała od niego moc. Bez
dwóch zdań, Kronos był potężnym bogiem.
Ale Grecy też byli potężni. Gromowładny Zeus ze swoimi
piorunami, Hera szukająca zemsty na każdym, kto chociażby trochę
się jej naraził. A ten tutaj rozprawił się z nimi, jakby to były pchły,
uciążliwe robactwo pozbawione wszelkiego znaczenia. Ją traktował
podobnie. Wyprostował się, rozchmurzył nieoczekiwanie.
- Widziałem cię ze Żniwiarzem.
- Co z tego? - Tylko nie okazać lęku. Co widział?
Myśl, że obserwował ich intymne zatrudnienia, wywoływała
obrzydzenie.
- Lubisz go.
- Jeszcze raz zapytam, co z tego? Znajdzie się trochę facetów,
których lubię. - Oby nie usłyszał kłamstwa w moim głosie.
- Oddaj mi po dobroci klucz, a sprawię, że Żniwiarz zostanie z
tobą na zawsze i będzie ci posłuszny po wiek wieków.
Kusząca propozycja. Kronos nie zdawał sobie sprawy, jaki
wspaniały prezent chce jej ofiarować. Wreszcie byłaby równa
mężczyźnie. Miałaby Luciena tak długo, jak by chciała, a on robiłby
wszystko, o co by poprosiła. Nie. Całe wieki broniła się sama przed
takim losem, nie życzyła podobnego nikomu innemu, szczególnie
istocie tak dumnej jak Lucien. Miałby być zależny od niej, kiedy już
był skazany na zależność od swojego demona? I kiedy ledwie uwolnił
się od klątwy Maddoksa... Pozbawianie go tej odrobiny wolności,
którą jeszcze dysponował, byłoby zbrodnią.
- Dziękuję, ale nie. Znudziłby mi się po tygodniu. Bawi mnie,
kiedy patrzę, jak się wysila, żeby mnie zabić. Miło, że mu się
podobam, ale... - Wzruszyła ramionami, jakby już się jej przejadł. -
Dlaczego po prostu nie odbierzesz mi klucza?
Kronos skrzywił się paskudnie.
- Chciałabyś.
- Może - zakpiła i usłyszała słowa ojca.
Rozbrzmiewały tak wyraźnie, jakby to było wczoraj, chociaż
minęło tyle lat:
- Znajdą się tacy, którzy będą próbowali cię zabić, żeby zdobyć
to, co ci chcę dać, ale nie wejdą w posiadanie daru, który dostałaś ode
mnie.
- Dlaczego ktoś chciałby mnie zabić? Nie rozumiem. - Pokręciła
głową. - Nieważne. Nic mi nie dawaj. Nie chcę, żeby ktoś nastawał na
moje życie. Po prostu pozwól mi odejść.
- Żebyś znowu została uwięziona? Nie. Wkrótce zrozumiesz, ile
wart jest ten klucz. Już nikt nigdy nie odbierze ci wolności. Będziesz
mogła przenosić się z miejsca na miejsce, dokądkolwiek zapragniesz,
mocą samej myśli. I będziesz wolna. Na zawsze.
- Klucz? Ojcze...
- Wysłuchaj mnie. Ten, kto zada ci śmiertelny cios, żeby zdobyć
klucz, stanie się bezsilny jak dziecko i do końca swoich dni nie
odzyska dawnej mocy. Z tego powodu niewielu będzie próbować.
Odważą się tylko ci, którzy tak będą pożądać klucza, że zapomną o
konsekwencjach. Słuchasz mnie? - Ojciec potrząsnął nią. - Bądź
czujna. Jeśli oddasz klucz dobrowolnie, obdarowanemu nic złego się
nie stanie, ale ty stracisz moc. Bo klucz żyje, jest częścią ciebie. I tak
razem z kluczem oddasz to, co czyni cię potężną. Rozumiesz teraz?
- Nie!
- Kiedy raz już wejdziesz w jego posiadanie, nie możesz go
oddać. Należy do ciebie. To mój prezent, dowód mojej ojcowskiej
miłości.
Łzy napłynęły jej do oczu, chciała spytać ojca, czy straci swoją
potęgę, przekazując jej klucz, ale już podjął decyzję. Już zaczynał
słabnąć. Otrząsnęła się ze wspomnień.
- Już nigdy nie użyję go przeciwko tobie - zapewniła Kronosa.
- Przerabialiśmy to, jak się wyraziłaś. Użyjesz.
- Tylko jeśli będę musiała znowu uwolnić rodziców. O ile
ponownie ich uwięzisz.
- Nie wierzę twojemu słowu. Masz zwyczaj kłamać.
Trudno było temu zaprzeczyć. Chyba że kłamiąc.
- Oboje wiemy, że z twojego rozkazu Lucien ma mnie zabić. On
straci moc, gdy ty swoją zachowasz. Klucz stanie się dostępny, ale on
nie będzie miał siły sięgnąć po niego. Wykorzystasz Żniwiarza, sam
nie ponosząc najmniejszego uszczerbku. Gdy mu to uświadomię,
powie ci, żebyś się bujał.
- Być może już mu powiedziałaś.
Może tak, a może nie. Nie powiedziała mu, nie przez wzgląd na
to, co zrobiłby z Kronosem. Bała się o siebie. Mógłby odwrócić się od
niej raz na zawsze. Poza tym czy uwierzyłby jej? Uznałby najpewniej,
że to wymysł, który ma go powstrzymać przed zadaniem ostatecznego
ciosu.
- Cokolwiek zrobisz, Żniwiarz wypełni mój rozkaz. Oboje to
wiemy. Za bardzo kocha swoich wojowników, by patrzyć, jak cierpią,
nawet jeśli sam będzie musiał zapłacić wysoką cenę za ich spokój.
- Dlaczego w takim razie zwleka?
- Rzuciłaś na niego urok.
Gdyby tak było, ba. Westchnęła trochę z bezradności, a może na
wspomnienie rozkoszy. Lucien... Nadal leżał na łóżku w swoim
greckim domu. Nagi. Pragnął jej jeszcze? Ona w każdym razie nie
mogła się doczekać, kiedy znowu będzie mogła go pieścić. Nie myśl
teraz o tym. Odrzuciła włosy na plecy i spojrzała na Kronosa.
- Jeśli zdobędziesz klucz, Tartar może znowu stać się potężną
twierdzą. Grecy nigdy już się stamtąd nie wymkną. Tylko co to za
frajda? Gdzie tu przygoda?
- Dawno straciłem apetyt na przygody. - Machnął lekceważąco
ręką. - Nikt mi już nie odbierze tronu. Nie pozwolę, żeby Grecy
wydostali się z Tartaru, i nie dopuszczę, żebyś im w tym pomogła.
Dlatego muszę mieć klucz.
- Posłuchaj, nie tylko ty masz problemy. Polujesz na mnie,
zapomniałeś? Jeśli oddam klucz, stracę wszystko: moc, umiejętności,
pamięć. Zapewne także wolność. I nie będę już mogła uciec.
- Proponowałem ci wiele razy, że będę cię chronił. Zawsze
odrzucałaś moje propozycje.
- I nadal odrzucam. - Kronos mógł w każdej chwili zmienić
zdanie. Mógł żądać wyższej ceny za ochronę. Mógł też zapomnieć o
jej istnieniu.
- Powiedz, czego żądasz, a otrzymasz to. Nie musisz wcale
kończyć marnie.
- Niczego nie żądam. - Czego mogła chcieć? Nikt nie mógł
odebrać jej wolności, nikt nie mógł jej zabić bez narażania się na
ponure konsekwencje. Wyglądało na to, że ma faceta, który odmienił
jej świat. Nie zamierzała z tego wszystkiego rezygnować.
Poza tym, jeśli czegoś pragnęła, sama mogła się o to postarać.
Miała już pewien plan, jak wymknąć się Kronosowi. Chodziło o
artefakty, których poszukiwali wojownicy. Kronos chciał je odzyskać.
Dawały potęgę, a Kronos kochał władzę.
Kiedy je zdobędzie i znajdzie puszkę Pandory, w zamian za nie
wytarguje od niego obietnicę ochrony. Dla siebie i dla Luciena. A
klucz zachowa. Spojrzała z wielką uwagą na swoje paznokcie.
- Pozwolisz, że się oddalę? Ta rozmowa staje się nudna, a ja
mam swoje sprawy. Dość pieprzenia.
- Pewnego dnia, już niedługo, znajdę sposób, żeby utrzeć ci nosa.
W końcu cię złamię. Wtedy zaczniesz żałować, że nie oddałaś mi
klucza.
Zniknął bardzo teatralnie w oślepiającym rozbłysku błękitnego
światła. Pod Anyą ugięły się nogi, przesunęła dłonią po twarzy.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo była zdenerwowana.
Niezbyt to mądre zadzierać z królem bogów, ale taki już miała
charakterek, że przed nikim się nie uginała i nie słuchała niczyich
rozkazów.
„W końcu cię złamię" - powiedział. Mógł ją złamać. Gdyby
zagroził, że zniszczy Luciena, dałaby mu wszystko, czego by zażądał.
Może nawet klucz. Kronos nie mógł się dowiedzieć, ile Lucien dla
niej znaczy, ile myśli mu poświęca. Coś jednak podejrzewał, skoro
obiecywał, że na zawsze zwiąże z nią Żniwiarza.
Cholera. Powinna coś przedsięwziąć. Przestać widywać Luciena?
Czy Kronos dostrzegłby tęsknotę wypisaną na jej twarzy, udrękę w
oczach? Czy potrafiłaby trzymać się z daleka od Luciena? Dotąd jakoś
się jej to nie udawało.
Marny pomysł. Powinna pomagać Lucienowi, działając razem,
szybciej znajdą artefakty. Muszę z nim być. I będę.
Taaa, musisz z nim być, ale Kronos nie może się zorientować, jak
bardzo ci zależy na facecie.
Zasępiła się. Ma zrezygnować z fizycznych przyjemności?
Odpowiedź brzmiała, niestety, tak. Z całowania nie musi
rezygnować, bo całowała się z różnymi.
Wszystko inne byłoby jawnym dowodem, że Lucien jest dla niej
kimś wyjątkowym. Przygarbiła się. Będę grała swoją zwykłą rolę
osoby impertynenckiej, zadziornej i niepoważnej. Koniec z
pieszczotkami i przytulankami.
- Pierdolony Kronos - warknęła, powstrzymując łzy.
Lucien miał atak furii.
Wcześniej coś takiego zdarzyło mu się tylko raz, po śmierci
Mariah. Napad trwał kilka dni. Kiedy wreszcie wszystko minęło,
ślubował sobie, że nigdy więcej nie dopuści do podobnego wybuchu.
Kiedy jednak zobaczył Anyę z Kronosem, stracił panowanie nad
sobą. Oczy zaszły czerwoną mgłą, pot oblewał ciało, Śmierć
zawodziła w głowie niczym irlandzka banshee, demoniczna
zwiastunka zagłady. Mogło się zdawać, że jeszcze chwila, a zacznie
ziać ogniem jak oszalały smok. Przestawał myśleć, bardziej był
demonem niż sobą.
Roztrzaskał łóżko, wyrwał łańcuchy przytwierdzone do ramy, ale
się z nich, oczywiście, nie uwolnił, i zaczął demolować cały dom.
Ponieważ wlókł za sobą łańcuchy, nie mógł się zdematerializować, ale
to akurat nie miało większego znaczenia. Zbyt wczuł się w swój stan.
Przelewać krew, mordować, tego było mu trzeba. Gdyby któryś z
wojowników niebacznie nawinął mu się pod rękę, zginąłby niechybną
śmiercią. Było mu już wszystko jedno. Stracił całkowicie kontrolę nad
sobą.
Kronos mógł zabić Anyę, a on nie był w stanie iść jej z pomocą.
Mariah też nie potrafił pomóc. Do tej pory dręczyły go z tego powodu
wyrzuty sumienia. Teraz Anya... Zawył przeciągle, rozdzierająco.
- Zechcesz wyjaśnić mi, co się dzieje? - zapytał kobiecy głos,
kiedy Lucien ucichł.
Odwrócił się i dojrzał zarys sylwetki szczupłej, wiotkiej pani o
jasnych włosach. Zacisnął palce na rękojeści miecza. Bić - zabić, bić -
zabić. Z paskudnym grymasem na twarzy zrobił krok w jej kierunku.
- Lucien?
Podniósł miecz i machnął nim, jakby się rozgrzewał. Zabić! Cios.
Musiała uskoczyć błyskawicznie, bo koniec miecza uderzył o
posadzkę, zamiast siec ciało. Syknął.
Chwilę później poczuł klepnięcie w ramię. Obrócił się
gwałtownie i dostał prosto w nos. Głowa odskoczyła na bok, poczuł
krew spływającą po twarzy.
- Uspokój się, Żniwiarzu, bo z kolei ja wpadnę w złość.
Ponownie uniósł miecz, ale wytrąciła mu go z ręki kopniakiem.
Ryknął i runął przed się, gotów rozerwać intruzkę na strzępy.
- Lucien. - Tym razem jej głos zabrzmiał kojąco, hipnotycznie. -
Przestań mną potrząsać, nie jestem szmacianą lalką. Uspokój się i
powiedz, co się dzieje. - Ochłonął wreszcie. Trochę. Powoli wracała
świadomość. Znajoma gładkość skóry, znajomy zapach truskawek...
Widziała to po nim. - Powiedz swojej ślicznej Anusi, dlaczego tak ci
się dymi z tego tępego łba - zaświergoliła i pogłaskała go po policzku.
- Bardzo ładnie proszę.
Anya. Czerwona mgła zaczęła opadać, do pogrążonego w
ciemnościach umysłu przeniknęło światło. Lucien zamrugał. Teraz już
widział wyraźnie śliczną twarzyczkę elfa. Białe włosy. Błękitne oczy.
Zaróżowione policzki.
- Anya?
- We własnej osobie, skarbie.
Dobrzy bogowie. Rozejrzał się po zdemolowanym wnętrzu.
Wszędzie pełno krwi. Jego krwi. Pokaleczył dłonie, kiedy grzmocił
pięściami w ściany. Zrobiło mu się głupio. Wstyd. Nigdy więcej.
- Zrobiłem ci krzywdę? - Spojrzał na nią uważnie. Nie miała
siniaków, zadrapań. Ubranie, a przebrała się w czarny T - shirt i
czarne spodnie, nie było podarte. Włożyła czarne sandałki na
wysokim obcasie, zdążyła nawet pomalować paznokcie u stóp na
czarno.
- Nic ci nie zrobiłem? - zapytał ponownie.
- Przejmujesz się? - odpowiedziała pytaniem, przechylając
głowę.
Zacisnął usta. Nie mogła się dowiedzieć, że ją uwielbia.
Zachwyca się nią. I jej potrzebuje. Kiedy wykradnie klucz, kiedy nad
głową Anyi nie będzie już wisiał wyrok śmierci, powie jej o swoich
uczuciach.
- Nieważne - rzuciła lekkim tonem. Podeszła do zmaltretowanej
kanapy i przysiadła na oparciu. - Co się z tobą stało? Nigdy nie
widziałam czegoś podobnego. Miałeś czerwone oczy. - Wzdrygnęła
się. - Straszny widok.
- Uprzedzałem cię, że lepiej mnie nie wprawiać w złość. - Na
wszystkie bogi, nie mógł uwierzyć, że tak dał się ponieść mrocznym
siłom drzemiącym w jego duszy. Zawsze był bardzo ostrożny.
Pilnował się. Tymczasem dzisiaj... mało brakowało, a stałoby się coś
złego. Stłumił narastający w piersi kolejny ryk.
Nigdy nie będzie w stanie zabić Anyi, teraz wiedział to już na
pewno. Był wobec niej tak opiekuńczy, że przejmowało go to
niesmakiem. Obrzydliwość. Zaczyna zachowywać się zupełnie jak
Maddox.
- Czego ode mnie chcesz, Anyu? Dlaczego wróciłaś?
- Po pierwsze, po to... - Podeszła do niego, ujęła jego dłoń,
przesunęła nad nią palcami. Rozbłysło złote światło, obejmująca
nadgarstek okowa otworzyła się z cichym szczękiem i łańcuch upadł
na podłogę.
- Arcyklucz?
- Tak. - Cofnęła rękę. - Powiesz mi, dlaczego tak się wściekłeś?
- Widziałem, jak rozmawiasz z Kronosem.
- Co takiego? Widziałeś? Jakim cudem?
- Nie wiem. Po prostu widziałem. Co mówił?
- Domagał się klucza. Przeklęty klucz.
- Co to za światło, które szło z twoich palców? - Spodziewał się
raczej zwykłego kawałka metalu.
- Nie pytaj. Powiem ci coś innego. Jeśli mnie zabijesz, klucz
wyssie z ciebie całą moc. Teraz rozumiesz, dlaczego Kronos chce,
żebyś odwalił za niego brudną robotę. Zanim cokolwiek powiesz...
Nie zamierzałam informować cię o niebezpieczeństwie, bo, po
pierwsze, nie mam zamiaru umierać, a po drugie uznałbyś, że kłamię,
by odwieść cię od morderczych zamiarów wobec mnie. Lecz teraz już
wiesz i nie będziesz mógł zgłaszać pretensji, że cię nie ostrzegłam.
Nie miał zamiaru zabijać Anyi, więc ostrzeżenie nie miało
żadnego znaczenia.
- Jak Kronos chce zabrać ci klucz, skoro on jest w tobie?
- Zabijasz mnie, tracisz moc, pojawia się Kronos i wydobywa
klucz z moich nieszczęsnych zwłok. Tak mniej więcej to sobie
wyobraża.
- Musisz umrzeć, żeby ktoś mógł przejąć klucz?
- Nie. Mogę oddać go dobrowolnie.
- No to go oddaj, kobieto!
- Oddaję. Tracę moc. Definitywnie i nieodwołalnie. Gorzej, nie
mogę się już przemieszczać, koniec śmiganek. Dotarło?
O tak. Wreszcie do niego dotarło. Omal nie zwymiotował. Nie
mógł wykraść jej klucza, wprzódy jej nie zabiwszy, a ona nie mogła
go oddać, nie płacąc ceny tak wysokiej, że nie do przyjęcia. Lucien
nie miał nic, co mógłby zaproponować Kronosowi w zamian za życie
Anyi. Co począć? Rozejrzała się po zdemolowanym doszczętnie
pokoju.
- Te wszystkie rzeczy, które kupiliśmy na wyjazd, też udało ci się
zniszczyć?
- Tak.
- Nie mogę uwierzyć, że miałam cię za opanowanego.
Przydałoby się trochę samodyscypliny, Kwiatuszku. Powinieneś się
wstydzić.
- Wstydzę się.
- Bardzo dobrze.
O kluczu pomyślisz później, kiedy nie będą cię rozpraszały
zapachy truskawek i totalnej demolki.
- Zanim znikłaś, powiedziałaś, że musisz ze mną porozmawiać.
O czym?
- Zapomniałam.
Nie wierzył - Anya niczego nie zapominała - ale zostawił jej
odpowiedź bez komentarza.
- Wróciłaś, żeby spędzić ze mną jeszcze trochę czasu w łóżku?
Zaczerwieniła się uroczo.
- Wróciłam po swoje rzeczy. Zamierzam szukać artefaktów.
Nudzę się, a to taka niebezpieczna przygoda, przemierzać śnieżne
pustynie w poszukiwaniu magicznych przedmiotów.
Coś było w jej oczach, za bardzo błyszczały. Głos brzmiał zbyt
nonszalancko, zbyt swobodnie. Znowu nie mówiła prawdy.
- Strider mógł obejrzeć mnie sobie nagiego, przykutego
łańcuchami do łóżka. - Może ją to rozbawi i wtedy powie prawdę? -
Jestem ci zobowiązany.
- Drobiazg. Podobałeś mu się?
- A jakże. Zrobił kilka pamiątkowych zdjęć. - Co za upokorzenie.
Parsknęła śmiechem i ten śmiech wprawił Luciena w absolutny
zachwyt. Poczuł się tak, jakby cały świat należał do niego.
- O czym chciałaś ze mną rozmawiać? - ponowił ostrożnie
pytanie. - Powiedz prawdę. Anya w jednej chwili spoważniała.
- Chciałam ci powiedzieć... Chciałam, żebyś wiedział, że... nie
podoba mi się twoja postawa.
- Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi.
- Nie wiem... Jesteś taki dla mnie miły, że niedobrze się robi.
- Niedobrze się robi?
- Zamieniłeś się w echo? Tak, niedobrze.
Raaany. Założył ręce na piersi, spojrzał na Anyę całkiem zbity z
tropu.
- Dlaczego tak mówisz? Błagałaś, żebym cię pieścił, a teraz
raptem pretensje...
Wstrzymała na moment oddech, cofnęła się o krok.
- Dotarło do mnie, że popełniłam błąd. Tyle.
Co się dzieje?
- Nie ufasz już mi?
- Nie.
- Dlaczego? Mogłem posunąć się dalej, a nie zrobiłem tego. Mało
brakowało, żebyś sama prosiła, o czym oboje wiemy.
Posłała mu lodowate spojrzenie.
- Udawałam. Zabawiłam się twoim kosztem.
- Jeśli chodzi o ciebie, jestem w stanie uwierzyć w różne rzeczy,
ale tego akurat nie kupuję, cukiereczku.
- To bardzo smutne. - Strzepnęła jakiś pyłek z ramienia.
- Nie prowokuj, bo zaraz ci dowiodę, że mam rację.
- Pieprz się. - Kolejny pyłek usunięty z ramienia, ale Lucien
zauważył, że dłoń jej drży.
- Wolałbym ciebie. Chciałabyś tego, prawda?
Dała sobie spokój z nonszalancją i dala Lucienowi w twarz.
- Po pierwsze, nie toleruję koszarowych odzywek, po drugie, nie
powinno mówić się o rzeczach oczywistych, ale trudno. Było mi cię
po prostu żal. - Ostatnie słowa wymówiła z trudem. Z oczu popłynęły
łzy.
W Lucienie wezbrała taka wściekłość, tak gwałtowna potrzeba
siania zniszczenia, że mógłby obrócić dom w zwały gruzu. Mówił
sobie, że Anya znowu kłamie. Czuł przecież jej rozkosz, radość, z
którą przyjmowała każdą pieszczotę, a jednak niełatwo mu było
uwolnić się od zadawnionych wątpliwości na własny temat. Była
piękna, mogła przebierać wśród równie pięknych mężczyzn. Może
zainteresowała się nim, bo szukała odmiany, ale szpetota straciła już
urok nowości i teraz Anya mogła powiedzieć mu do widzenia.
- Nie zamierzam cię zabijać, więc nie musisz już mnie urabiać.
- Jak to miło z twojej strony. - Odwróciła wzrok zmieszana
własnym zachowaniem.
- Chcę cię tylko ostrzec, że jeśli jeszcze raz mnie uderzysz,
oddam. - Łgał, nie potrafiłby jej uderzyć.
- Obiecanki - powiedziała przymilnym głosem, zmieniając
taktykę.
Z trudem powstrzymywał wściekłość.
- Wracaj do domu, zostań tutaj, rób, co ci się podoba, ale ja
muszę zrobić zakupy przed podróżą. Sam.
Wyprostowała się, wysunęła brodę.
- Pójdę z tobą.
- Nie. - Pokręcił głową. - Z tobą już skończyłem.
Zwilżyła wargi językiem.
- Jak sobie chcesz. Znam takiego jednego na Grenlandii, ma
wszystko, co będzie nam potrzebne. Wpadniemy do niego,
pożyczymy sprzęt, ubrania i przeniesiemy się na Arktykę.
„Taki jeden" przyprawił Luciena o atak zazdrości.
- Co to za jeden? Dlaczego nie wpadliśmy do niego wcześniej,
tylko ciągnęłaś mnie do Szwajcarii?
- To mój przyjaciel. Nie zabrałam cię do niego, bo chciałam ci
pokazać mój... Chciałam, żebyśmy poszli razem na zakupy.
Myślałam, że mamy mnóstwo czasu. - Kopnęła kawałek szkła leżący
na podłodze. - Cholera, znowu patrzę na swoje stopy.
- To nie patrz. - Myślała, że mają mnóstwo czasu... To oznaczało,
że coś się zmieniło i nie mieli już czasu. - Kronos ci groził?
Odwróciła się plecami do Luciena.
- Dużo sobie robię z jego pogróżek.
A więc groził jej.
- Co ci powiedział?
- Przestań. Nie powiedział nic ważnego. Poza tym nie twoja
sprawa, o czym rozmawiałam z Kronosem. Chcesz, żebym zabrała cię
do Williama, czy nie?
- Nie. Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział o naszych
poszukiwaniach. Powiedz mi, o czym z tobą gadał Kronos.
- William nie będzie nawet wiedział, że go odwiedziliśmy. A
Kronos nic nie powiedział.
- Chcesz okraść Williama?
- Tak. Jesteś gotowy?
Przyglądał się jej długą chwilę. Kobieta, którą miał przed sobą,
twarda, daleka, z pewnością nie była tą, którą pieścił i całował
wcześniej. Wcale go to nie cieszyło, ale nie wiedział, jak odzyskać
tamtą Anyę.
Ach, gdyby mógł teraz, w tej chwili, wyzwać króla bogów na
pojedynek. Gdyby miał dość siły, by odejść i nigdy już nie widzieć
Anyi. Wiązała go, trzymała przy sobie... Wbrew temu, co deklarował
przed chwilą, nie chciał być sam. Nie chciał rozstawać się z Anyą.
Zakręciła się i pokazała palec wskazujący Lucienowi, jakby wyczuła
jego kapitulację.
- Do zobaczenia, Kwiatuszku.
Zwlekał chwilę. Schował sztylety za cholewkę, sprawdził, czy ma
magazynek w glocku. Nie wiadomo, kim był tajemniczy William.
Wszystko jedno. Kimkolwiek był, Lucien już go nienawidził.
Kto wie, czy Śmierć nie będzie musiała odprowadzić duszy tego
sukinsyna.
Niech żywi nie tracą nadziei, jak to mówią.
Na razie Śmierć pogoniła Luciena. Jak się okazało do Stanów, z
czego oboje byli dość niezadowoleni. Westchnął i zdematerializował
się posłusznie. Anya i jej tajemniczy znajomy będą musieli poczekać.
Jak długo wytrzymam? - zastanawiała się Anya. Kiedy powiedziała
Lucienowi, że budzi w niej litość, miał taką minę, że omal się nie
popłakała. Omal? Popłakała się przecież, jeszcze teraz z oczu płynęły
łzy. Odkryła jego słabość i wykorzystała tę wiedzę. Jeśli nie możesz
mu się oprzeć, musisz sprawić, że on nie będzie chciał mieć z tobą
więcej do czynienia.
Wylądowała na ganku domu Williama i kuląc się w porywach
lodowatego wiatru, czekała na Luciena.
Zadrżała z zimna. Trzeba było włożyć coś cieplejszego, głupia.
Spieszyła się, chciała zniknąć, zanim Lucien zorientuje się, jak
strasznie łgała.
Minęła jedna minuta, druga. Lucien ciągle się nie pojawiał. Jeśli
postoi jeszcze trochę na mrozie, zsinieje, a w tym kolorze nie było jej
do twarzy. Gdzie on się podziewa? Posunęła się za daleko?
Przesadziła? Nie potrafiła podążać śladem jego energii, tylko on
posiadał ten dar. Pozostawało więc czekać.
O ile się doczeka. Może postanowił wyruszyć na Arktykę bez
niej?
Na pewno. Wredny drań.
A czego się spodziewałaś? Byłaś dla niego okrutna. Musiałam.
Monolog wewnętrzny przerwało pojawienie się Luciena.
Wylądował za jej plecami. Nie widziała go, ale czuła.
Wreszcie jest. Co za ulga. Nie oglądaj się, za nic się nie oglądaj.
Jedno spojrzenie w te oczy o różnych barwach i gotowa rzucić mu się
płaczem na szyję, przepraszać.
Z największym trudem przyszło jej wytrwać nieporuszenie w tym
samym miejscu. Po tym, jak go potraktowała, może nawet wolał nie
oglądać jej twarzy.
- Długo się nie pojawiałeś - powiedziała, starając się, żeby nie
zabrzmiało to jak wyrzut.
- Mam swoje obowiązki, Anyu. - On też starał się mówić
neutralnie.
Był na nią zły? Chował urazę? Tak lepiej, przekonywała samą
siebie, ale wiele by dała, żeby mogło być inaczej.
- Śmierć musiała zadzwonić do domku? - Współczuła mu
serdecznie mimo całej nonszalancji. - Ile dusz musiałeś odprowadzić?
- Dwanaście.
Dobrze wiedziała, ile go to za każdym razem kosztuje, jaki to dla
niego stres, jak zmęczoną, pobrużdżoną musi mieć teraz twarz. Nie
oglądaj się! Uścisnęła tylko jego dłoń. Nie szarpnął się, więcej, uniósł
jej rękę do ust i ucałował.
Sprawiła mu tyle bólu, a on ciągle odnosił się do niej z czułością.
Bogowie, miała ochotę dać sobie porządnego kopa w tyłek. Nie
zasługiwał na takie traktowanie. Nawet gdyby przestała grać
bezczelną i wyniosłą, nie mogła zostać jego kochanką w pełnym
znaczeniu tego słowa, naprawdę i do końca. Dość tego.
- Doszłam do wniosku, że powinniśmy jednak zobaczyć się z
Williamem. Nie musisz się obawiać, nie zdradzi nikomu twoich
tajemnic. - Zapukała do drzwi, zanim Lucien zdążył zaprotestować.
Minęła dobra chwila, ale nikt nie otwierał. Zapukała ponownie,
głośniej, bardziej energicznie.
- Ładny dom - zauważył Lucien.
Przynajmniej nie awanturował się, że zmusza go do spotkania z
Williamem.
- Owszem. Willie mnóstwo uwagi poświęca jakości życia.
Strasznie zajęty sobą.
Zapaliło się światło na ganku, drzwi się uchyliły i gospodarz
wysunął głowę.
- Anya?
Z gardła Luciena dobył się wściekły pomruk, kiedy piękny
przyjaciel Anyi wyszedł na ganek i chwycił ją w ramiona.
- Cześć, aniołku - przywitała go. - Możemy wejść? Straszny
mróz.
- Następnym razem ubierz się - poradził Lucien zjadliwie.
William spojrzał na niego z zainteresowaniem, potem zwrócił
pytające spojrzenie na Anyę.
- Mój zapach tygodnia - wyjaśniła beztroskim tonem.
Nienawidziła siebie za grę, którą uprawiała. Lucien był kimś więcej
niż przelotnym kaprysem, ale nie mogła tego przyznać głośno. -
Dobrze wyglądasz, cukiereczku. - Owszem, wyglądał. Wysoki,
świetnie zbudowany i nieprzyzwoicie przystojny. Z wytatuowanymi
na piersi tajemnymi symbolami.
Co gorsza, emanował seksem. Czysty, nagi seks bez zahamowań,
za który piękny Will został skazany na wiekuistą odsiadkę w Tartarze.
Bo piękny Will wygadzał Herze i jeszcze kilku tysiącom innych dam.
Kiedy Hera dowiedziała się o tych kilku tysiącach... tysiącami zaczęły
spadać głowy. Wyszedł na ganek w niedopiętych spodniach.
Najwyraźniej nie ograniczał się do emanowania.
- Dobrze wyglądam? Dobrze? - William zaśmiał się.
- Nigdy nie wyglądałem lepiej, wiem to. Wchodźcie i rozgrzejcie
się. - Odsunął się, robiąc przejście gościom.
- Lucy, poznaj Willy'ego. Jest dewiantem i siedział w sąsiedniej
celi, dopóki nie wykupił go jakiś frajer, a właściwie frajerka. Willie
wyszedł, ale zapomniał postarać się o kaucję dla mnie.
- Jakoś nikt nie spieszył się, by wyłożyć pieniądze.
- Wykręty. Ty zawsze myślisz tylko o sobie. Willy, to Lucy. Jest
mój.
Kiedy zdała sobie sprawę, co powiedziała, jęknęła. Słowa same
wymknęły się z ust. Obróciła się gwałtownie, chcąc sprawdzić reakcję
Luciena. Wpatrywał się w Williama z nic niemówiącym wyrazem
twarzy.
- Jestem Lucien, nie Lucy.
- William, ale możesz mi mówić Sexy. Wszyscy mnie tak
nazywają.
I na tym skończyła się interakcja towarzyska między panami.
- Sytuacja robi się okropnie niezręczna. - Sądząc po tonie głosu,
Anyi wcale to nie przeszkadzało. - Mówcie coś.
- Byłeś kiedyś jej zapachem tygodnia, jak to określiła? - zagaił z
wdziękiem Lucien.
- Próbowałem, ale nic z tego - prychnął William.
Lucien spojrzał na Anyę, szukając potwierdzenia, ale wzruszyła
tylko ramionami. Powinna uwiesić się Williamowi na szyi, ale nie
była w stanie dotknąć żadnego faceta poza Lucienem.
- Nie jest w moim typie - stwierdziła cierpko. - Nigdy nie
wybierał się mnie zabijać.
Lucien posłał jej mordercze spojrzenie.
- To konieczne? - William zaśmiał się. - Jeśli tak, to ja...
- Spróbuj tylko jej dotknąć - zagroził Lucien.
Zdumiona Anya otworzyła szeroko oczy. Lucien mówił dwoma
głosami. Oba brzmiały groźnie, przerażająco. Czyżby usłyszała
właśnie demona? Zadrżała z podniecenia. Temu facetowi trudno było
się oprzeć, gdy nacierał na nią z mieczem, a kiedy zachowywał się
zaborczo, jak teraz, zaczynała się regularna gra wstępna.
- Co was tu sprowadza? - zagadnął William.
- William - rozległ się kobiecy głos.
- Czekamy - dołączył drugi.
Anya wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
- Dwie naraz?
Will, trochę zakłopotany, wzruszył ramionami.
- Nie mogłem się zdecydować, na którą mam ochotę, więc
przyprowadziłem obie.
- Wspaniałomyślna decyzja - pochwaliła, spojrzała na podest
pierwszego piętra, gdzie pojawiły się rzeczone damy, w szlafrokach, z
włosami w nieładzie. - Nie każ im czekać.
- Czujcie się jak u siebie. - Will poderwał się z fotela, cmoknął
Anyę w policzek. - Do zobaczenia rano, moja kochana.
- Kochana? - warknął Lucien.
William podniósł ręce, cofnął się szybko ku schodom, ale
szczerzył zęby okropnie rozweselony.
- Tylko żartowałem.
- Chciałabym pożyczyć od ciebie to i owo - zawołała za nim
Anya.
William zatrzymał się.
- Jestem zdumiony, że nie ukradłaś.
- Chciałam, ale ten tutaj - wskazała Luciena - z jakichś powodów
nie akceptuje kradzieży.
- Będzie musiał się przyzwyczaić, jeśli ma zadawać się z tobą. -
William wbiegł na schody, sadząc po dwa stopnie.
- Jeszcze jeden drobiazg, Williamie. - Piękny Will zatrzymał się
ponownie, słuchał. - Otóż tropią mnie bogowie i jeszcze... - tu zrobiła
dramatyczną pauzę adresowaną do Luciena - demon Śmierci. Może
zrobić się małe zamieszanie. Nie masz nic przeciwko?
- Absolutnie. Co by to była za wizyta Anyi bez odrobiny chaosu.
- Stanął przy niecierpliwiących się damach i poklepał je po pupach. -
Porozmawiamy rano. Oki?
Damy zachichotały.
Bleee. Anya skrzywiła się z niesmakiem. Czasami zachowywała
się jak chichotka, ale nigdy nie poniżyłaby się do chichotu. Cała trójka
zniknęła jej z oczu i natychmiast zapomniała o panienkach Willa.
- Słyszałeś, co powiedział - zwróciła się do Luciena. - Mamy
czuć się jak w domu. Zobaczmy, co nam się przyda.
Lucien zagrodził jej drogę, przyparł do ściany. Udawana
nonszalancja Anyi prysła w jednej chwili.
- O co chodzi?
- Musimy skończyć, co zaczęliśmy.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Musiał ją naznaczyć, tak postanowił.
Kiedy zobaczył, jak Piękny Will bierze Anyę w ramiona, poczuł
palącą potrzebę, której nic nie mogło powstrzymać. Naznaczy ją i
odtąd każdy facet, który na nią spojrzy, będzie wiedział, że Anya
należy do innego.
Potrzeba była silniejsza od najpotężniejszych ataków furii, jakich
kiedykolwiek zdarzyło mu się doświadczyć, bardziej nagląca niż
pożądanie. Wszystko krzyczało w nim „moja", nawet demon.
Ona użyła tego samego słowa, mówiąc o nim „mój". Gdyby nie
Will, Lucien powaliłby ją na najbliższe łóżko, każąc powtarzać sobie
w nieskończoność to jedno słowo.
Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się nic podobnego, nawet przy
Mariah potrafił jakoś się miarkować.
Kochał ją, lecz w miłości do niej był ogromny spokój. Czułość.
Anya też budziła w nim czułość, ale potrafiła wywołać w jego duszy
burzę z piorunami.
Lucien miał swoje napady furii, tymczasem demon niebywale się
wyciszył. Anya jakimś sposobem poskromiła bestię. Śmierć
wsłuchiwała się w jej głos, chłonęła zapach... I mruczała zadowolona.
- O... o czym mówisz? - Anya szeroko otworzyła oczy, położyła
mu dłonie na piersi.
Nie odpychała go, ale też nie był to ciepły gest.
- Wiesz, o czym mówię. - Z pokoju na piętrze dochodziły
chichoty dam pięknego Willa. - Zostawiłaś mnie w takim stanie, że z
kocyka zrobił się namiocik. Powinnaś się tym zająć.
- Wydawało mi się, że to już mamy z głowy. Powiedziałam
przecież, że cię nie chcę. Myślałam, że ty też mnie nie chcesz, bo ja.,
bo... Sam wiesz. - Odwróciła wzrok. - Powiedziałam, że to tylko z
litości.
- Źle myślałaś. - Nie chciał odebrać jej wolności, nigdy, za nic,
ale mogli być przecież z sobą na różne inne sposoby. - Możemy zrobić
to tutaj albo przenieść się do mojego pokoju w Budapeszcie. Ty
decyduj.
- Ale... - Zmagała się z sobą. - Skąd ten pomysł? Chodzi o
Williama?
- Decyduj - warknął i oparł dłonie o ścianę, nad jej ramionami,
jakby zamykał ją w pułapce. Zbliżył twarz do jej twarzy, nos w nos.
Wdychał jej oddech. Ciągle pachniała truskawkami ze śmietaną,
chociaż dawno nie widział u niej lizaka.
- Lucien.
Nie nazwała go cukiereczkiem, aniołkiem, oszczędziła mu nawet
najnowszego imienia, Lucy. Krok we właściwym kierunku.
Podejrzewał, że wymyślała te idiotyczne „kotki - żabki" dla
zachowania dystansu. Między nimi skończył się czas dystansu.
- Decyduj - powtórzył. Gdyby go nie chciała, po prostu by
zniknęła. Ale nie, bo widział w jej oczach żądzę, podniecenie i
bezwiednie odpowiadał tym samym. - Nie obchodzi mnie, dlaczego
mnie pragniesz. Nie obchodzi mnie też, że nie powinienem pragnąć
ciebie.
- My... Nie powinniśmy tego robić.
- Dlaczego?
- Bo tak.
- To żadna odpowiedź. I tak to zrobimy. Decyduj tylko gdzie.
- Nie chcę. - Zabrzmiało to bardziej jak zgłoszenie wątpliwości
niż stwierdzenie.
- Dlaczego? - ponowił pytanie.
Przygryzła wargę, zawiesiła spojrzenie na jego ustach... na co fiut
nie omieszkał natychmiast zareagować. Musiała wyobrazić sobie jego
język na jej łechtaczce, lekkie przygryzienie zębami... Był tego niemal
pewien.
- Zaczną dziać się złe rzeczy - szepnęła.
- Mianowicie? - Jedynym nieszczęściem, które przychodziło mu
do głowy, to nie móc być z Anyą. Minęła cała wieczność.
- Nie chcę o tym mówić.
- Masz rację. Nie czas na rozmowy. Zostajemy tutaj czy
przenosimy się do Budy? Znowu długa chwila namysłu.
- Zostajemy - szepnęła na koniec i padła mu w ramiona.
Bogowie, wreszcie. Lucien poczuł, że się unosi, a kiedy otworzył
oczy, byli w przestronnej sypialni. Ściany pokryte freskami
przedstawiającymi kwiaty, ogromny żyrandol pod sufitem, szerokie
łoże zasłane czarną atłasową pościelą. Bardzo tu było wytwornie, ale
Lucien poczuł nagle, że ma ochotę zabrać Anyę gdzie indziej, w
miejsce nienaznaczone obecnością pięknego Williama. Przywarła do
niego całym ciałem i zapomniał o przenosinach. Zaczęli się całować,
rozbierać nawzajem... Po chwili stali naprzeciwko siebie nadzy. Anya
dotknęła lekko tatuażu na piersi Luciena. Motyl zdał się drgnąć
nieznacznie pod jej palcami. Zachwycona wydał cichy okrzyk.
- On żyje?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Pojawił się w momencie,
kiedy w moim ciele zamieszkał demon, ale nigdy dotąd nie
zauważyłem w nim nic niezwykłego.
- Musiał mnie polubić.
- Zapewne.
- Grzeczny chłopiec - szepnęła, pocałowała motyla i ten znowu
jakby poruszył leciutko skrzydłami. Uklękła, pieściła językiem brzuch
Luciena. - Ile kobiet wcześniej rozkoszowało się tym wspaniałym
ciałem? - zapytała po chwili.
- Niewiele. - Mariah... Łagodna, ciepła, opiekuńcza. Zakochali
się w sobie od pierwszego wejrzenia i niemal natychmiast poszli do
łóżka. Uczył się wówczas dopiero panować nad demonem i musiał
bardzo uważać, żeby gwałtownym gestem, niekontrolowanym
porywem nie wystraszyć ukochanej, nie uczynić jej krzywdy. Z Anyą
było inaczej. Anya była silna, nie bała się niczego, przed niczym nie
cofała.
- Będę udawała, że jestem pierwsza.
- Jesteś pierwsza.
Uśmiechnęła się zadowolona.
- Kiedy ostatnio byłeś z kobietą?
- Dawno. Tysiące lat minęło.
Otworzyła szeroko oczy.
- Żartujesz ze mnie.
Pokręcił głową.
- To nie żart.
- Dlaczego? Nie zrozum źle, to mi się nawet podoba, że
obywałeś się bez kobiet, tak jak ja bez mężczyzn.
- Mnie też to się podoba.
- Podoba ci się, że tak długo żyłeś w celibacie?
- Noszę w sobie demona Śmierci, Anyu. Stosowniej byłoby
zadać inne pytanie. Dlaczego miałbym spać z kobietą, której duszę
pewnego dnia musiałbym odprowadzić w zaświaty?
- Dlaczego zatem chcesz się kochać ze mną?
Zanurzył palce w jej włosach zachwycony ich jedwabistością.
- Nie umiem ci się oprzeć.
- I ja nie umiem się oprzeć tobie. Cieszę się.
- I ja się cieszę.
Warto było czekać na Anyę.
Nie odrywając od niego spojrzenia, podniosła się, cofnęła i
wyciągnęła wygodnie na łóżku. Lucien podszedł do niej na
uginających się nogach. Nagle znieruchomiał, zachmurzył się,
przeklął. Śmierć wrzasnęła.
- Co się dzieje? - zaniepokoiła się Anya.
- Dusze. Że też muszą mnie wzywać akurat w takiej chwili. -
Zazgrzytał zębami. Śmierć tłukła się w jego głowie jak oszalała.
- Lucien...
- Nie ruszaj się, proszę. - Przeniósł się do Chin, gdzie czekały
dwie dusze ludzi, którzy zmarli od trucizny. Jedną miał odprowadzić
do nieba, drugą do piekła. Pierwsza podążyła za nim ochoczo, druga
robiła straszny raban. Lucien, zły, że musiał rozstać się z Anyą, miał
ochotę sprać awanturnicę na kwaśne jabłko. Śmierć wściekała się. W
końcu wykonali zadanie i mogli wracać. Na widok Anyi westchnął
zadowolony i wyciągnął się na łóżku.
- Musimy ustalić kilka podstawowych warunków - oznajmiła.
- Już ustaliliśmy, że nie będzie penetracji. - Zaczął całować jej
stopę.
Zdjęła stanik i rzuciła go na podłogę.
- Żadne z nas nie wstanie z tego łóżka, dopóki oboje nie
poczujemy się całkowicie zaspokojeni. Taki jest mój warunek.
Wszystkiego się spodziewał, ale z pewnością nie tego.
- Zgoda - przytaknął. - Jeśli ty zaakceptujesz mój warunek.
- Jaki? - zapytała ostrożnie.
- W łóżku nie będziemy z sobą walczyć, tylko oddawać
rozkoszy. - Nie przestawał pieścić Anyi.
- Zgoda, zgoda, zgoda! - Odchyliła głowę, po czym jakby się
zreflektowała. - Dlaczego ci właściwie ufam? Właśnie tobie.
Powinnam uciekać na drugi koniec świata. - Gdy uświadomiła sobie,
co powiedziała, zbladła.
- Co się stało?
- Nic się nie stało. Nie ufam ci. To chciałam powiedzieć. Bądźmy
szczerzy - oznajmiła twardo. - Nic dla mnie nie znaczysz poza tym, że
dostarczasz mi rozkoszy. O! Dlaczego przestałeś mnie całować? Nie
pozwoliłam ci przerywać.
Mówiła głośno, rzeczowo, z okrucieństwem. Co ona wyprawia?
Mógł wierzyć w podobne opowieści wczoraj, godzinę temu, ale nie
teraz. Nie spała nigdy z Williamem. Ufała Lucienowi, była pewna, że
nie posunie się poza wyznaczoną przez nią granicę. On wiedział, że
nie myślała tego, co przed chwilą powiedziała.
Kronos... Lucien zacisnął zęby. Nie, przyrzekł sobie, że nie
będzie z nią walczył. Nie teraz. Ujął jej twarz, odwrócił ku sobie i
pocałował.
Moja. Jest moja, powtarzał sobie. Naznacz ją. Przywarł wargami
do jej gardła i zaczął ssać. Trwało to długo. Czuł jej palce we włosach,
słyszał przyspieszony oddech. Kiedy w końcu uniósł głowę, zobaczył
wyraźny ślad na skórze. Co za satysfakcja!
- Ostatnio za mało zajmowałem się twoimi piersiami.
- To prawda. - Już go nie odrzucała, nie odpychała od siebie.
- Pozwól, że to naprawię.
- Lucien... - szepnęła.
- Lubię, kiedy wymawiasz moje imię.
- Jeszcze, Lucien. Jeszcze. Całował truskawkowe sutki, zsunął
powoli dłoń między jej uda.
- Nie... Nie wchodź...
- Wiem. Wszystko wiem. Nie musisz się bać.
Wpiła paznokcie w jego ramiona i zaczęła spazmatycznie rzucać
głową na boki, jakby wyobrażała sobie to, co zabronione.
- Nienawidzę swojej klątwy - wykrztusiła.
- Ja też jej nienawidzę, tak jak nienawidzę swojej, ale to dzięki
niej cię poznałem, a skoro tak, mogę znosić ją choćby przez całą
wieczność.
Masował ją, dopóki nie przyszło zaspokojenie. Krzyknęła,
szarpnęła się gwałtownie i wpiła palce tak mocno w jego ciało, że
zapewne nie zniósłby tego, gdyby był człowiekiem.
Przyglądał się jej długo, a kiedy uspokoiła się, położył głowę na
jej piersi i słuchał bicia serca. Teraz ona zsunęła dłoń i zaczęła go
pieścić. Do końca, do ostatniej kropli nasienia... Jeszcze zdyszany
przygarnął ją do siebie. Zapytaj o klucz. Nie, nie teraz.
Liczy się życie, nie ulotne chwile.
To prawda. Otworzył usta, ale nie był w stanie wypowiedzieć
słowa.
Anya wtuliła się w niego, westchnęła zadowolona i zaniknęła
oczy.
Nic nie jest ważniejsze od tej jednej chwili. Kilka minut później
zasnął z uśmiechem na twarzy.
Nie spędziliśmy z sobą nawet pełnego dnia, a ja już wylądowałam
z nim w łóżku, pomyślała w zadumie i ukryła twarz na ramieniu
Luciena.
Próbowała zachować dystans, ale on był tak piekielnie namiętny,
zaborczy. Nie potrafiła mu się oprzeć. Ta jego zazdrość o Williama...
Próbowała udawać, że Lucien nic dla niej nie znaczy.
Wygadywała okropności, na wypadek gdyby Podglądacz Kronos za
bardzo się interesował jej życiem prywatnym, ale nie potrafiła odejść
od Luciena. Nie była w stanie go ranić, już nie. Po prostu nie potrafiła.
W ostatnich dniach stał się dla niej kimś ważnym. Drogim.
Poruszył się niespokojnie, coś mruknął i usiadł gwałtownie w
pościeli.
- Co się stało? - zaniepokoiła się.
- Wzywają mnie - powiedział jeszcze nieprzytomny i zniknął,
zanim Anya zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Kiedy nie wrócił po półgodzinie, zaczęła się niepokoić. Wzywały
go dusze umarłych, a może Kronos chciał się z nim widzieć? Ma go
szukać? Nie wiedziała nawet jak... Pojawił się cały i zdrowy. Położył
się obok niej, przymknął powieki i westchnął z ulgą.
- Głupie duszyczki - mruknął. - Czemu tak się opierają?
Zwykle odprowadzanie dusz zajmowało mu kilka minut. Dzisiaj
musiało być ich dużo, skoro trwało to tak długo.
- Następnym razem uprzedź mnie, pójdę z tobą.
Lucien otworzył oczy.
- Dlaczego chcesz schodzić do piekieł?
Żebyś nie musiał sam dźwigać ciężaru swoich obowiązków,
pomyślała, ale powiedziała tylko:
- To zabawne.
- Nie ma w tym nic zabawnego, możesz mi wierzyć.
- Po prostu zabierz mnie z sobą. Ładnie proszę. Chcę iść z tobą,
dobrze?
Nie odpowiedział. Zamiast do piekieł zabrał Anyę w krainę
rozkoszy.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Parys powoli uniósł powieki. Były ciężkie, jakby ktoś przycisnął
je kamieniami. W ustach czuł niesmak, swędzenie skóry. I chłód
metalowych obejm na nadgarstkach oraz kostkach.
Co się stało? Gdzie trafił? Nie pamiętał, żeby umawiał się z jakąś
damą na zabawę w zakuwanie.
- Wreszcie się obudziłeś.
Rozpoznał słodki, niewinny głos, ale nie mógł skojarzyć go z
twarzą. Zamrugał oślepiony ostrym, pulsującym światłem. Zanim
stracił świadomość, całował się z dziewczyną. Już sobie
przypominał... Orzechowe oczy, piegi, banalna buzia.
- Parys... - Teraz głos zabrzmiał ostro, bezwzględnie.
Dziewczyna przykucnęła obok niego, widział wyraźnie piegowatą
twarz. Próbował unieść dłoń, ale łańcuchy nie pozwalały na żaden
ruch. Czyżby... Nie, dziewczyna z pewnością go nie zakuła, nie miała
tyle siły, żeby go obezwładnić. Musieli zaatakować ich Łowcy.
- Jesteśmy uwięzieni? - wychrypiał.
W głowie miał watę, nie mógł zebrać myśli. Od kilku dni musiał
obywać się bez seksu, przez co opadł z sił, dlatego go pokonali.
- Ja cię uwięziłam - oznajmiła dziewczyna z westchnieniem.
Co takiego? Mimo otępienia spojrzał na nią uważnie. Włosy
zaczesała gładko do tyłu i związała w ciasny węzeł. Piegi znikły pod
warstwą makijażu. Grube okulary na nosie. Wystarczyło, żeby się
podniecił.
- Dlaczego?
- Nie domyślasz się? - Przechyliła lekko głowę i dotknęła
bolącego miejsca na szyi Parysa. Iniekcja, domyślił się od razu.
- Jesteś moim wrogiem. - Ta świadomość nie przeszkodziła mu
mieć na nią ochotę. Ona nim nie była ani trochę zainteresowana, taka
zimna i rzeczowa.
- Ranka nie goi się. Musiałam cię ukłuć, przykro mi.
Jej jest przykro? No nie. Przypomniał sobie gorący pocałunek,
swoje dłonie na jej drobnych piersiach... Ostry ból ukłucia...
- Użyłaś podstępu. Dlaczego? Tylko nie mów mi, że jesteś
Przynętą. Nie jesteś dość ładna. - Chciał być okrutny.
Zrobiła się czerwona jak piwonia.
- Nie jestem Przynętą. Jeśli już, to wyłącznie na ciebie. Ale tobie
jest przecież wszystko jedno, z kim się pieprzysz, prawda, Rozwiązły?
- Każde słowo wypowiadała z obrzydzeniem.
- Mniej więcej. - Gdy spąsowiała jeszcze bardziej, spytał z
uroczym uśmiechem: - Nie boisz się, że mogę zrobić ci krzywdę?
- Nie. Jesteś za słaby.
Nie wkurzaj jej, durniu. Uwiedź raczej, odzyskaj siły i wiej.
Spojrzał na nią ze stosowną dawką namiętności w oku.
- Podobały ci się moje pocałunki, przyznaj. Znam się na
kobietach, a ty byłaś naprawdę napalona.
- Zamknij się!
Złość. Doskonale.
- Co powiesz na szybki numerek, zanim pojawią się twoi
koledzy?
Zacisnęła zęby, podniosła się i zniknęła z pola widzenia Parysa,
odsłaniając mu widok na klitkę o gołych ścianach i brudnej podłodze.
Skrzywił się z niesmakiem, ale był to niesmak wobec siebie.
Powinien być ostrożniejszy, a dał się podejść jak ostatni głupiec.
Właściwie oddał się w ręce Łowców. Przyjaciele będą boki zrywać,
kiedy się dowiedzą.
- Należysz do Łowców, tak?
- Jeśli masz na myśli tych, którzy stają w obronie dobra i
sprawiedliwości, to tak. - Nie patrząc na Parysa, zdjęła zegarek i
pokazała wytatuowany na nadgarstku znak nieskończoności. -
Demony i ich zbrodnie fascynowały mnie, od kiedy pamiętam.
Czytałam o nich, chodziłam na odczyty, brałam udział w seminariach,
aż przed rokiem nawiązali ze mną kontakt Łowcy i zaproponowali,
żebym się do nich przyłączyła. Zgodziłam się i nie żałuję.
- Co zamierzasz ze mną zrobić? - Nie bał się, jeszcze nie.
Przed kilkuset laty zdarzyło mu się wpaść w pułapkę zastawioną
przez Łowców. Wyszedł z przygody cało, z kilkoma drobnymi
ranami. Tym razem też się wykaraska, był tego pewien.
- Poddamy cię eksperymentom, będziemy obserwować. Użyjemy
jako przynęty na inne demony. Kiedy znajdziemy już puszkę Pandory,
zamkniemy w niej wszystkie demony, a wy, ich nosiciele, zginiecie. -
Mówiła spokojnie, rzeczowo, jakby komunikowała, co będzie na
kolację.
Parys uniósł brew.
- To wszystko?
- Na razie.
- Wobec tego możesz zabić mnie już teraz, dziecinko. Nie uda się
wam zwabić moich przyjaciół. Nie będą ryzykowali życia dla
ratowania mojego tyłka. - Akurat. Roznieśliby w pył więzienie Parysa,
gdyby wiedzieli, gdzie go szukać.
- Poczekamy, zobaczymy - odpowiedziała spokojnie.
Nie stawiaj się. Miałeś ją uwodzić. Kiedy już dopnie swego,
odzyska siły, zabije każdego, kto stanie mu na drodze. Nawet tę tutaj.
Suka. Dlaczego przy rozdzielaniu demonów Furia musiała trafić się
Maddoksowi, a nie jemu? Wystarczyłoby mu wtedy wpaść w gniew,
żeby zyskać siły. Pieprzona Rozwiązłość. Same z nią kłopoty. Kilka
razy zmusiła go nawet do... Lepiej nie myśleć.
- Skarbie - przemówił słodko. - Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
Byłem wściekły, to dlatego.
Dziewczyna przygładziła mysie włosy, spuściła wzrok.
- Rozumiem. Jesteś niewolnikiem swojego demona.
Do Łowców przystąpiła zaledwie przed rokiem, więc była jeszcze
nieopierzona, naiwna. Każdy inny na jej miejscu już by się
zorientował, do czego Parys zmierza, i zostawił go. Najpierw sklął,
może nawet przyłożyłby mu, zamiast okazywać słabość.
- Jesteś ładna. - Niestety była to prawda.
- Kłamiesz.
- Kłamałem, kiedy powiedziałem, że brak ci urody. Spodobałaś
mi się od pierwszej chwili. Wyobraziłem sobie, że leżysz naga w
moim łóżku, a twoje dłonie... Ach, twoje dłonie...
Demon potrafił generować w mózgu ofiary swych chutliwych
popędów stosowne obrazy, przez co zaczynała widzieć to, co Parys
opisywał. Rzadko, bardzo rzadko używał tego daru, potem miał
zawsze wyrzuty sumienia. Budził w ludziach zupełnie obce im żądze.
Ta dziewczyna była jednak Łowczynią, więc nie miał skrupułów.
- Nic nie mów.
- Wsuwasz dłoń między uda, nie możesz się mnie doczekać.
Kiedy będziesz bliska orgazmu, zacznę cię lizać. Już słyszę, jak
krzyczysz z rozkoszy...
Dziewczyna zaczęła szybciej oddychać.
- Wejdę w ciebie głęboko, do końca, a potem przewrócę się na
plecy i będziesz mnie ujeżdżać.
- Nie mów takich rzeczy - powtórzyła drżącym głosem. - Jesteś
wcieleniem zła i... i...
- Jestem tylko facetem, który pragnie cię dotykać. - Wiele rzeczy
można było o nim powiedzieć, ale nie to, że jest wcieleniem zła. Nie
zabijał, nie gwałcił. Twierdza wspomagała miasto, wojownicy dawali
pieniądze na cele publiczne, dbali o najbiedniejszych, dotowali
gospodarkę. To jednak coś znaczyło, prawda?
To Łowcy byli groźni. Widzieli świat w biało - czarnych
barwach, w swoim dążeniu do realizacji utopijnej szczęśliwości
gotowi byli zniszczyć każdego, kogo uznali za wroga.
- Widzę cię nagą - ciągnął nieubłaganie.
- Przestań.
- Pragniesz, żebym cię dotknął, marzysz o tym, prawda, skarbie?
- Jak ona, do cholery, ma na imię? Zawsze miał kłopoty z
zapamiętywaniem imion. Nidy nie spał z żadną kobietą dwa razy,
więc w zasadzie nie było potrzeby obciążać sobie pamięci. Poza tym
mógłby wykrzykiwać w łóżku imię jakiejś innej, a tego żadna kobieta
nie lubi.
- Chodź do mnie. Dam ci rozkosz.
- Tak nie powinno być... - Mimo to zbliżyła się.
Zakuty, pozbawiony swobody ruchu, musiał zdać się na słowa.
Opowiadać dziewczynie o pieszczotach, mówić jej, co ma robić, jak
się pieścić.
- Dotknij swoich piersi.
- Och... Posłusznie podniosła dłonie, przymknęła oczy.
- Och...
- Dobrze, bardzo dobrze.
- Ja... Nie dawaj jej czasu na zastanowienie.
- Teraz rozepnij spodnie, wsuń dłoń między uda, połóż palce na
łechtaczce i masuj. Już miała wykonać kolejne polecenie, lecz
znieruchomiała z dłonią na brzuchu.
- Nie mogę. Nie powinnam.
- Możesz i powinnaś. Chcesz przecież tego. Będzie ci dobrze,
moja słodka.
- Nie. Ja... - Pokręciła głową, w oczach odmalowało się
przerażenie. Jeszcze moment i wymknie mu się, straci nad nią władzę.
Stropił się. Dziewczyna nie może mu się wymknąć, to niemożliwe.
- Twoja łechtaczka domaga się dotknięcia. Jeśli nie chcesz sama
dać sobie rozkoszy, podejdź bliżej, żebym mógł pieścić ją językiem.
Gdy zrobiła kilka kroków, Parys westchnął z ulgą.
- Jeszcze bliżej... Jeszcze... skarbie. Zatrzymała się.
- Mówisz do mnie cały czas „skarbie" i „słodka".
- Bo jesteś słodka. Nie mogę cię dosięgnąć, a bardzo pragnę.
- Jak mam na imię? - W jej głosie znowu zabrzmiała twarda nuta.
Parysa ogarnęła panika.
- Jakie to ma znaczenie, kiedy pragnę ciebie, a ty pragniesz mnie.
Zachmurzyła się i cofnęła.
- Nie wiesz nawet, jak mam na imię, i chcesz się ze mną
przespać?
- Nie nazwałbym tego spaniem.
- Ostrzegano mnie, żebym ci nie ufała. Nie podchodziła do
ciebie.
Był coraz bardziej przerażony.
- Skarbie...
- Zamknij się! - Potarła skronie. - Nie wiem, jak udało ci się
doprowadzić mnie do takiego stanu, i niewiele mnie to teraz obchodzi.
W każdym razie nie próbuj więcej swoich sztuczek, bo zginiesz,
zanim znajdziemy puszkę. Nie będę czekała.
Odwróciła się, wyszła, trzaskając z całych sił drzwiami. Usłyszał
jeszcze przekręcanie klucza w zamku. Był sam, coraz bardziej opadał
z sił.
Maddox zszedł do lochów z tacą zastawioną jedzeniem. Bolało go
i wściekało, że muszą więzić Aerona, ale nie było innego wyjścia.
Aeron kiedyś odznaczał się najsilniejszą wolą z szóstki przyjaciół.
Groźny, lecz lojalny, opanowany jak Lucien, potrafił wpadać w szał
jak dawny Maddox. Kiedy jednak Maddox tracił kontrolę nad swoim
demonem, to Aeron pomagał mu powściągać wybuchy Furii. Teraz w
ziejącym żądzą mordu, owładniętym nienawiścią do świata
nieszczęśniku trudno było rozpoznać niegdysiejszego Aerona.
Gdyby przyjaciele go uwolnili, zabiłby cztery niewinne kobiety,
jak mu nakazali bogowie. I dalej by zabijał. Od początku wiedział, że
spełniając rozkaz Tytanów, raz przekroczywszy granicę, nie będzie
miał już odwrotu.
Maddox wiedział, co to oznacza.
On sam zabił Pandorę zaraz po tym, jak w jego ciele zamieszkała
Furia, i całe wieki płacił straszliwą cenę za swój czyn. Co noc ginął
taką śmiercią, jaką zginęła z jego ręki Pandora. Tyle że w
przeciwieństwie do niej wracał do życia rano ze świadomością, że o
północy znowu będzie musiał umierać.
Ashlyn wybawiła go od okrutnej klątwy. A teraz nosiła w łonie
jego dziecko.
Serce Maddoksa przepełniała duma. I lęk. Jakim będzie ojcem?
Już kochał to maleństwo i wiedział, że zawsze będzie je chronił.
Nawet gdyby zginął, wróci z dna piekieł, jeśli będzie trzeba. Pragnął,
by Aeron zaznał podobnego życia, pokochał kobietę, założył rodzinę...
Próżne marzenia. Ogarniętego żądzą mordu Aerona bali się teraz
nawet jego najserdeczniejsi przyjaciele, bracia, cóż dopiero
śmiertelniczka. Jak, gdzie znaleźć kobietę, która poskromiłaby
rozszalałą bestię? Tego Maddox nie wiedział.
Zbliżając się do celi, nadstawił uszu. Nie słyszał zwykłego
walenia w kraty, potoków przekleństw odbijających się echem o
mury. W podziemiach twierdzy panowała absolutna cisza. Postawił
tacę na podłodze i podbiegł do krat.
Gdy zobaczył wygięte pręty, ogarnęło go przerażenie. Cela
Aerona była pusta.
Reyes obchodził wolnym krokiem świątynię Niewymawialnych.
Przyjaciele pracowali wewnątrz, jego ustawiwszy na straży. Lucien
kierował poszukiwaniami artefaktów, tymczasem ekipa Sabina
przystąpiła do zbierania wszelkich możliwych informacji na temat
Tytanów, ich słabych punktów, ich wrogów.
Dotąd nie natrafili na nic przydatnego, nawet ofiary z własnej
krwi nie skutkowały.
Niedawno w rzymskiej świątyni zjawił się Lucien. Był
odprężony, pogodny, można rzec, szczęśliwy.
Reyes nigdy jeszcze takim go nie widział. Co spowodowało
niezwykłą przemianę? Cokolwiek to było, zazdrościł przyjacielowi
dobrego samopoczucia. Zazdrościł, ale też cieszył się, widząc go
odmienionym.
Nawet ofiara krwi obrzydliwie zadowolonego z życia Luciena nie
pomogła. Nadal nie mieli żadnego tropu. Reyes był już zmęczony
brakiem rezultatów, jałowością wysiłków.
Tego ranka po raz pierwszy stacje telewizyjne na całym świecie
podały informację o świątyniach, które wyłoniły się z morza. Wkrótce
mieli się tu pojawić ludzie, to znaczy Łowcy, turyści, poszukiwacze
skarbów, dziennikarze, naukowcy... Należało się spieszyć, zanim
tłumy ciekawskich zagarną to miejsce dla siebie.
- Niech to szlag - mruknął Reyes. Poczuł, że znowu musi zadać
sobie ból, inaczej pęknie i kogoś zamorduje. Kogokolwiek, wszystko
jedno kogo. - Będę w pobliżu - rzucił w stronę Sabina. - Zawołaj, jeśli
będziesz mnie potrzebował.
Sabin nie próbował go zatrzymywać. Znał przypadłość Reyesa.
Nieszczęsny strażnik Bólu schronił się w otaczającym świątynię
lasku. Oparł się o pień drzewa i zaczął nacinać X na ramieniu.
Popłynęła krew.
Gdyby Danika teraz cię widziała...
Prychnął na tę myśl. Danika i bez tego go nienawidziła.
Odezwał się telefon komórkowy, który dostał od Sabina. Reyes
niespecjalnie ucieszył się z prezentu.
Technologiczne cudeńko krępowało jego poczucie swobody, ale
skoro już je dostał, posłusznie z niego korzystał.
Wyciągnął aparat z kieszeni.
- Co jest?
- Aeron uciekł - oznajmił Maddox bez zbędnych wstępów.
Reyes miał ochotę wrzasnąć, że to nieprawda. Zaprzeczać.
Protestować. Krzyczeć z wściekłości, z bezradności. Wiedział, że
któregoś dnia się to stanie, ale nie przypuszczał, że tak szybko. Trzeba
było nie litować się nad nim, tylko zakuć w łańcuchy.
- Kiedy?
- Ostatnio widziałem go dwanaście godzin temu.
Aeron był w stanie znaleźć Danikę, gdziekolwiek by się ukryła.
Wytropi ją po zapachu, dotrze do niej w mgnieniu oka na swoich
skrzydłach.
- Znajdę go - powiedział Reyes.
Zanim się rozłączył, Maddox dodał jeszcze:
- Torin kazał mi dodawać do jedzenia Aerona jakiś składnik,
który pozwoli go namierzyć. Jak będziemy mieli pierwsze
współrzędne, Torin prześle je na twoją komórkę. Zadzwoniłem
wcześniej, bo... chciałem cię uprzedzić, wiesz... Sprowadź Aerona z
powrotem do domu. Żywego.
Reyes nie odpowiedział. Nie był w stanie wydobyć jednego słowa
z gardła. Jeśli mu się nie uda, Danika zginie. O ile już nie zginęła.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
- Ładniutka malinka - zauważył William następnego dnia przy
śniadaniu, patrząc na szyję Anyi.
Tylko się nie zaczerwień, nie zaczerwień się, nakazała sobie, ale
poczuła żar na policzkach. Przeklęty Lucien i jego amory. Od malinek
i amorów gorsze było to, że przeklęty Lucien zdołał wydobyć od niej
informacje o cudownym kluczu.
Wiedziała, że chciał go zdobyć tak, by żadne z nich nie
ucierpiało, i przekazać Kronosowi, wierząc, że król bogów wreszcie
się od nich odczepi.
Kiedy obudzili się rano, zaczął ją całować... I wypytywać. W
końcu dopiął swego. Powiedziała mu, że klucz zrósł się z nią
dokładnie tak jak Śmierć zrosła się z nim. Nie mógłby dalej żyć bez
demona, ona bez klucza straciłaby swoją moc, opadała coraz bardziej
z sił. Akurat on rozumiał doskonale, jak niebezpieczna byłaby dla niej
utrata magicznego klucza.
Westchnęła. Siedzieli we trójkę przy doskonałym śniadaniu:
jajka, bekon, naleśniki... Zanim panowie wstali, zdążyła śmignąć do
ulubionego baru w Atlancie, zamówiła co trzeba, i mogła udawać, że
sama wszystko przygotowała. Jedzenie było pyszne, ale żaden z
chłopców nie zdobył się na proste „dziękuję", jakby fakt, że kobieta
stoi nad garami, był czymś oczywistym oraz naturalnym. Buraki.
Obserwowała spod oka Luciena. Ten z kolei nie spuszczał
wzroku z Williama, od czasu do czasu wydając z siebie cichy gulgot
zazdrości. Słodka zaborczość, pomyślała. Nic dziwnego, że spędziła
całą noc w jego ramionach. Sprawiał, że czuła się pożądana. I
bezpieczna. Nigdy wcześniej nie pozwoliła żadnemu mężczyźnie
zostać do rana i dopiero teraz odkrywała, jakie to miłe mieć poczucie
bezpieczeństwa.
- Mówiłem, żebyś trzymał łapy przy... - zagulgotał Lucien i
zamarł. Nie dokończył zdania, obie tęczówki miał teraz niebieskie.
Najwyraźniej kolejne dusze czekały na odprowadzenie w zaświaty. -
Muszę przeprosić - bąknął.
- Zabierasz mnie z sobą. Obiecałeś.
Lucien pokręcił głową.
- Zostaniesz tutaj.
- Nie zmuszaj mnie, żebym towarzyszyła ci pod niewidzialną
postacią, bez pozwolenia.
Pełne rezygnacji westchnienie.
- Jak przedtem. Nie mam pojęcia, jak ty to robisz.
Wzruszyła ramionami.
- Jestem boginią Anarchii. Nie obowiązują mnie prawa natury.
Żadne prawa, mówiąc ściśle.
- O czym wy, dzieci, mówicie? - zainteresował się William.
Puściła pytanie mimo uszu. Po pierwsze, piękny Will dostałby
ataku obrzydzenia, po drugie, Lucien zniknąłby, gdyby tylko spuściła
go na sekundę z oka.
- Jeśli mnie zostawisz, usiądę Williamowi na kolanach i
przesiedzę tak do twojego powrotu.
William wyszczerzył zęby, zapomniał, że chciał się czegoś
dowiedzieć.
- Zostaw ją, stary. Ja już się nią zaopiekuję.
Lucien też pokazał zęby, ale nie był to uśmiech, raczej
ostrzeżenie, że jeszcze słowo, a rzuci się pięknemu Willowi do gardła.
Ujął Anyę za rękę.
- W drogę.
Razem wkroczyli do świata duchowego i po chwili znaleźli się
przed strawionym ogniem sklepem w... Szanghaju.
Na zwęglonej podłodze leżało kilka ciał. Trzy Lucien migiem
odtransportował do bram piekieł, z których bił żar nie do zniesienia,
dochodziły krzyki umęczonych. Czy i ona tu trafi, kiedy umrze, jak
tego chciał Kronos? Niedobrze się jej zrobiło na tę myśl.
Nie dumaj teraz o sobie, napomniała się. Jesteś tutaj, żeby
wspierać Luciena. Objęła go wpół. Niech czuje jej obecność, niech
wie, że jest przy nim. Powoli zaczął się odprężać.
Bramy piekieł, dwa potężne głazy, rozsunęły się nieznacznie i
Lucien cisnął duszyczki do środka. Rozległ się diabelski chichot,
zaraz potem rozpaczliwe krzyki. Ileż razy oglądał podobne sceny...
Anya pocałowała go w ucho.
- Codziennie, co chwilę ktoś odchodzi. Dlaczego nie
odprowadzasz wszystkich zmarłych?
- Są tacy, którzy rodzą się na nowo, dostają jeszcze jedną szansę.
Niektóre dusze zostają na ziemi, tu pokutują, zanim trafią w zaświaty,
inne odprowadzają anioły.
Powinna się była domyślić. Zdarzało się jej czasem widywać
anioły. Piękne istoty, choć trochę wyniosłe.
- Szczęśliwe te dusze, które ty odprowadzasz. Wracamy po
następne?
Lucien kiwnął głową.
Kolejne duszyczki szły do nieba, należały do dwóch małych
chłopców i najwidoczniej nie zdążyły jeszcze nagrzeszyć. Anya
wpatrywała się z zachwytem w lśniące masą perłową, zdobione
szlachetnymi kamieniami bramy niebios. Ze środka dochodziły pienia
anielskie, tak słodkie, że na duszę spływało natychmiast ukojenie. Tu
chcę się znaleźć, kiedy umrę. A byłaś dobra? Jestem dobra. Czasami.
- Dziękuję ci, Anyu, że mi towarzyszyłaś. Wspierałaś.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Po chwili byli z powrotem na Grenlandii. Piękny Will nadal
siedział przy stole kuchennym, ale Anya nie odrywała spojrzenia od
Luciena. Widziała w jego oczach żar, podziw, uznanie.
- Gdzie byliście? - zagadnął William.
- Nigdzie - zbyła go Anya. - Powiedz lepiej, gdzie twoje damy?
- Śpią. Wampy muszą odpocząć.
- Mam nadzieję, że nie mają nic wspólnego z wampirami. -
Rzuciła szybkie spojrzenie na szyję Williama. - Nie widzę śladów
kłów.
- Jestem ociupinę pogryziony, ale w miejscach niewidocznych.
W przeciwieństwie do ciebie - dodał z jadowitym uśmieszkiem.
Lucien zakrztusił się spożywanym właśnie sokiem i Anya musiała
klepnąć go kilka razy w plecy.
- Przyprawiłeś go o szok - wytknęła Willowi zbytnią swobodę.
- Niemożliwe. Słyszałem was, baraszkowaliście jak dwa króliki.
Niebywałe. A bogini mniejsza błagała o jeszcze. Niezłe osiągi.
- Dziękuję. - Lucien starał się być uprzejmy, ale w jego głosie
zabrzmiała ostrzegawcza nuta.
- Nie jestem żadna mniejsza, ty kutasie!
William oparł łokcie na stole.
- Powiedz, co się dzieje. Wiesz, że uwielbiam twoje wizyty, ale
czemu ściga się demon Śmierci?
Otworzyła już usta, żeby odpowiedzieć, kiedy poczuła dłoń
Luciena na ramieniu. Gdy spojrzała na niego, pokręcił głową.
- Nie zamierzam zdradzać żadnych sekretów, Kwiatuszku.
- Och, są jakieś sekrety. - William klasnął w dłonie. - Mów.
Miała wielką ochotę powiedzieć. Zwykle bez oporów zdradzała
cudze sekrety, ale tym razem milczała. Dla Luciena gotowa była
zrobić wszystko.
- Chcemy pożyczyć od ciebie trochę sprzętu, takie... tam -
oznajmił enigmatycznie Lucien.
- Na przykład?
- Wybieramy się za koło podbiegunowe i chcielibyśmy, żebyś
był naszym przewodnikiem.
- Anya - próbował ją mitygować Lucien.
- W porządku. Ja się wybieram i ja bym chciała. On tam często
bywa, zna doskonale teren. Chyba nie zdradziłam żadnego sekretu?
- Po co wybieracie się na Arktykę? - William aż się wzdrygnął. -
Tam jest zimnej niż... nie powiem gdzie. Akurat wiem coś na ten
temat.
- Zrobiłam sobie wakacje i mam ochotę obejrzeć kilka lodowców
- rzuciła lekko.
- Nienawidzisz mrozów. Kiedy możesz, uciekasz na Hawaje.
- Damy sobie radę bez przewodnika - wtrącił Lucien.
- Potrzebne są nam ciepłe ubrania, koce, buty...
- Nie namówicie mnie na żadną Arktykę. Właśnie stamtąd
wróciłem i muszę odpocząć.
Lucien wzruszył ramionami, jakby mu to było zupełnie obojętne.
- W takim razie postanowione. Jedziemy sami.
- Wybij to sobie z głowy. - Anya uderzyła otwartą dłonią w blat
stołu, aż zadzwoniła zastawa. - Willi musi być naszym
przewodnikiem. Zaoszczędzimy w ten sposób mnóstwo czasu.
William jest dobrym żołnierzem, przyda się nam, jeśli będziemy
musieli walczyć... no wiesz... Z Hydrą.
- Chcecie się zmierzyć z Hydrą? - William pobladł. - Nie chcę
mieć nic do czynienia z tą suką. Straciłem ją z oczu wiele lat temu i
niech tak zostanie.
- Nigdy nie myślałam, że spotkam kobietę, której nie chcesz
przelecieć. - Anya odcięła widelcem kawałek naleśnika. - Ściślej
mówiąc, nigdy nie myślałam, że ty spotkasz kobietę, której nie
będziesz chciał przelecieć. A skoro już o tym mowa, gdzie spotkałeś
Hydrę? I jak udało ci się wyjść z tego spotkania cało?
- Widziałem ją dwa razy, na Arktyce, w dwóch różnych
miejscach. A uszedłem z życiem tylko dlatego, że nie chciała
zdefasonować mojej cudnej fizjonomii, acz mało brakowało.
- Bardzo dobrze. - Lucien pokiwał głową. Miał oczywiście na
myśli fakt, że William widział Hydrę na Arktyce, choć pewnie
wolałby, żeby spotkanie skończyło się dla Pięknego mniej
szczęśliwie.
- Nigdy mi nie mówiłeś, po co właściwie wyprawiasz się na
Arktykę - zagadnęła Anya.
- Mieszkam blisko. Jeśli ktoś dybie na mnie, Arktyka jest
doskonałym miejscem. Można się tam znakomicie ukryć i stamtąd
chyłkiem uderzyć. Początkowo nie wiedziałem, czy tym, którzy się
tam pojawiają, chodzi o mnie, czy o Hydrę. Teraz już się nie
zastanawiam, każde z nas ma swoich wrogów.
- Jakich ty masz wrogów?
- Jest sporo zazdrosnych mężów, którzy chętnie widzieliby mnie
martwym.
- Trzymaj się z daleka od Anyi - zagulgotał Lucien.
Słodki jest, pomyślała z uśmiechem i poklepała go po dłoni.
Lucien chwycił ją pod stołem za kolano i mocno ścisnął, co miało
oznaczać, żeby siedziała cicho.
- Po raz ostatni proszę ładnie, jedź z nami - zwróciła się do
Williama.
Piękny Will przewrócił oczami, odsunął talerz, odchylił się w
krześle, zaplótł ręce na piersi.
- Wybacz, ale moja odpowiedź brzmi „nie".
- Świetnie. - Ona też oparła się wygodnie o zapiecek krzesła.
Bardzo lubiła kuchnię Willa. Odsłonięta więźba dachowa, na środku
aneks z granitowym blatem, nowoczesne sprzęty, kosze z owocami.
Ciekawe, czy Will zdemoluje to piękne wnętrze, kiedy dobierze mu
się do skóry. - Chyba powinnam ci powiedzieć, że mam twoją księgę.
William znieruchomiał, jakby za chwilę miał rzucić się do ataku.
- Niemożliwe. Nie wierzę ci. Widziałem ją rano, zanim zszedłem
na śniadanie. - W oczach miał mord.
Lucien chwycił Anyę wpół i posadził sobie na kolanach. Nie
potrzebowała ochrony, ale sam gest był miły.
- Zastanów się - poradziła spokojnie Willowi.
- Nie masz mojej księgi - krzyknął prawie. - Ja ją mam.
Widziałem ją rano.
- Uważaj, jakim tonem mówisz - rzucił Lucien.
- Widziałeś fałszywkę - wyjaśniła Anya.
- Kłamiesz. - Piękny Will nachylił się ku niej. Miał tak
rozszerzone źrenice, że tęczówki niemal znikły.
Lucien zerwał się, pchnął Anyę za siebie.
- Ostrzegałem! Uważaj, jakim tonem mówisz.
Williama dosłownie wykatapultowało z krzesła.
- Jeśli zniknęła... - zawył i runął ku schodom.
- Cholera, nie zdemolował kuchni. Chodźmy na górę, nie
możemy stracić widowiska. - Anya pociągnęła Luciena na górę.
W holu oświetlonym ciepłym światłem nie było na ścianach nic.
Will znał słabość Anyi i w nocy, kiedy już nacieszył się swoimi
wampirzycami, musiał pochować obrazy, broń, wszystkie cenne
drobiazgi. Nie pomyślał tylko o książce. Trzymał ją w skrzyneczce
zaklętej przez zaprzyjaźnioną czarownicę. Zaklęcie miało chronić
księgę, ale Anya złamała je bez trudu swoim magicznym kluczem.
- Co to za książka? - zapytał Lucien. - Naprawdę ją ukradłaś?
- To księga pradawnych przepowiedni. Owszem, ukradłam ją.
Gdyby William miał trochę oleju w głowie, dawno by ją
przestudiował, i to kilka razy. Ale nie. Piękny Will woli nie zaglądać
w twarz Przeznaczeniu. - Schody zdawały się piąć w nieskończoność.
Cholera, ogromny ten dom. Rzadko po nim chodziła, zwykle po
prostu śmigała. - Jedna z przepowiedni dotyczy Williama. Została
spisana w czasie, kiedy siedział w Tartarze, o ile dobrze pamiętam.
Coś o jakiejś kobiecie. Zawsze jest jakaś kobieta. Znaczenie zostało
zaszyfrowane w formie zagadki, ale w księdze można znaleźć klucz,
który pozwoli je odczytać. Tylko tak Will może uratować tyłek.
- Anya! - rozległ się ryk Williama. - Jak śmiałaś, do jasnej
cholery?
- Znalazł fałszywkę.
- Zrobi ci coś złego?
- Dopóki mam jego skarb, nic mi nie zrobi. - Powiedziała to
takim głosem, jakby nie była boginią, jeno złym duchem.
Lucien tylko pokręcił głową. Jeszcze kilka kroków i znaleźli się w
gabinecie. William stał przy biurku z fałszywką w dłoni.
- Okładka ta sama, ale kartki czyste - jęknął.
Anya rozłożyła ręce.
- Przykro mi, ale nie mogłam się powstrzymać.
- Już dawno temu ktoś powinien był cię załatwić.
- Dużo by to pomogło - mruknęła.
- Dlaczego ja cię lubię? Dlaczego przyjmuję w swoim domu? Ty
i ten twój pieprzony klucz! Jesteś niebezpieczna dla otoczenia. Oddaj
mi księgę, Anya!
- Wszyscy wiedzą o kluczu, tylko ja jeden nigdy o nim nie
słyszałem - poskarżył się Lucien.
- Odbierz go jej - podsunął William z paskudnym uśmiechem.
- Zamknij się, Willie. - Tupnęła nogą i przeczesała włosy
palcami. - On już wie.
- Wszystko?
- Tak. - Powiedzmy.
- Kłamczucha. - Will rzucił książkę na podłogę i klasnął w
dłonie. - Wiesz, że razem z kluczem musiałaby oddać ci wszystkie
swoje wspomnienia? Poznałbyś wszystkie jej tajemnice, wszystkie
grzechy, wszystkich facetów, z którymi się zadawała. Co więcej,
wiedziałbyś zawsze, gdzie jest w danej chwili. Nie mogłaby już się
przed tobą ukryć.
Lucien zerknął pytająco na Anyę.
- To prawda?
Skinęła głową niechętnie.
- Takie właściwości posiada klucz.
- Kto ci go dał? Dlaczego obciążył cię takim darem?
- Klucz dostała od kochanego tatusia - odpowiedział William za
przyjaciółkę - kiedy bogowie postanowili ukarać ją za zabicie
dowódcy gwardii. Miała zostać niewolnicą i wygadzać wojownikom,
podkomendnym kapitana, którego ukatrupiła. Bardzo stosowna kara,
nieprawdaż? Tartaros wiedział o klątwie, zdawał sobie sprawę z
konsekwencji, postanowił przeto raz w swoim marnym życiu odegrać
rolę wybawiciela.
Dlatego Tartar w końcu zaczął się sypać, dlatego Tytani mogli
wydostać się na wolność. Tartaros stracił moc, podziemia, których był
panem, przestały być groźne.
Wszystko, co mówił Will, było prawdą. Kiedy ojciec przekazał
jej klucz, poznała jego wspomnienia, wiedziała zawsze, gdzie akurat
przebywa. W ten sposób dowiedziała się, że Kronos go uwięził.
Wróciła wówczas na Olimp, chociaż ślubowała sobie, że jej noga
nigdy więcej tam nie postanie. Wróciła, bo miała wyrzuty sumienia,
że ojciec poświęcił dla niej siebie. Wróciła, bo go kochała. Z jego
wspomnień jasno wynikało, że nie wiedział o jej istnieniu, dopóki
Temida nie odkryła prawdy. Potem nie wiedział, jak się do niej
zbliżyć, nie raniąc jeszcze bardziej zdradzonej żony i nie upokarzając
kochanki, która dość już wycierpiała.
Kiedy doszło do niego, że Ajas chciał zgwałcić Anyę, omal nie
oszalał z rozpaczy, że nie był wówczas przy niej. Gdy trafiła do
Tartaru, starał się opiekować nią, jak potrafił, a kiedy bogowie wydali
ostateczny wyrok, oddał jej, co miał najcenniejszego, czyli arcyklucz.
Dość wspomnień, powiedziała sobie i spojrzała na Luciena, ale nic nie
mogła wyczytać z jego twarzy, odgadnąć kłębiących się w głowie
myśli.
William znowu klasnął w dłonie, bardzo z siebie zadowolony.
- Chcesz przewodnika? Będziesz miała przewodnika. Potem
oddasz mi księgę.
Kiwnęła głową. Była nie mniej zadowolona z siebie niż jej piękny
przyjaciel.
- Do roboty, dzieci. Pakujcie się i w drogę. Chciałbym mieć to
już z głowy. - William wyszedł z pokoju, pogwizdując pod nosem.
Udawana beztroska. Anya wzruszyła ramionami i trąciła lekko
Luciena.
- Chciałbyś mi coś powiedzieć?
Spojrzał na nią jakoś smutno, bezradnie.
- Nigdy, żebym nie wiedzieć co robił, nie zdobędę klucza, nie
wyrządzając ci krzywdy.
- Zgadza się.
- Jeśli Kronos go zdobędzie, już się przed nim nie ukryjesz.
- Też się zgadza. - Spuściła głowę, wbiła spojrzenie w swoje
stopy. Cholera! Musi skończyć z tym nawykiem. - To coś zmienia
między nami? - zapytała niepewnym głosem.
Ujął ją pod brodę, spojrzał w oczy.
- Jestem z tobą. Nie zostawię cię, nigdy nie odejdę. Rozumiesz?
Ten facet... Pocałował ją, musnął zaledwie wargami, ale to
wystarczyło. Od niego była gotowa przyjąć wszystko, cokolwiek miał
do ofiarowania, i cieszyć się tym.
Sprawa przesądzona, pomyślał. Teraz już miał całkowitą
pewność, że nie może wykorzystać klucza jako monety przetargowej
w negocjacjach z Kronosem. I nadal pragnął Anyi. Wiedział, że nie
może zdjąć z niej klątwy. I nadal jej pragnął. A ona... Była szczęśliwa,
radosna. Lucien był jej.
Gdyby kiedykolwiek jakaś kobieta próbowała go jej zabrać, Anya
bez chwili wahania zatłukłaby wydrę. Wystarczająco dobrze się znała,
by nie mieć co do tego żadnych wątpliwości. Zabiłaby z zimną krwią
oraz odpowiednią dawką okrucieństwa. Nie wyobrażała już sobie
życia bez Luciena. Miała wrażenie, że tak naprawdę zaczęła żyć,
dopiero kiedy go poznała. Tak, on jest mój. Mój. Ledwie to
pomyślała, rozległ się głośny rechot. Oboje zesztywnieli. Nie, nie
teraz.
- Kronos - syknął Lucien przez zaciśnięte zęby.
Nikogo, tylko ten obrzydliwy głos. Anya kiwnęła głową.
- Czego chcesz, Potężny?
Znowu śmiech.
- Nic specjalnego. Chciałem ci tylko powiedzieć, że znalazłem
doskonały sposób na ciebie, Anarchio.
Luciena przerażenie chwyciło za gardło.
- Królu, ona jest...
- Milcz, Żniwiarzu. Zawiodłeś mnie. Jestem już zmęczony
czekaniem. Masz ją zabić. Teraz, natychmiast.
Wpatrywała się szeroko rozwartymi oczami w Luciena. Jakby
obrócił się w głaz, twardy, zimny, nieporuszony... Nie chciała
umierać, to oczywiste, ale tak samo nie chciała, żeby z jej powodu na
Luciena spadła straszliwa kara. Gdyby trzymała się od niego z daleka,
nie doszłoby do tego wszystkiego. Jasne, nie doszłoby do niczego. Nie
byłoby pocałunków, pieszczot... miłości? Nie, nie mogła go pokochać.
Miłość by ją zniszczyła. Zniewoliła. Żyłaby jak w klatce, w więzieniu.
Oddaj Kronosowi klucz.
Nie mogę. Straciłaby wszystko. Niezależność, moc, wspomnienia.
Być może zapomniałaby nawet o swojej klątwie. Przespałaby się z
kimś i już na zawsze byłaby skazana na tego kogoś. Co robić?
- Nie podniosę na nią ręki. - Lucien wyprostował się dumnie, acz
w jego głosie słychać było mękę.
- I ja tak myślę. Trudno mi pojąć, że Grecy zawierzyli ci niegdyś
swoje bezpieczeństwo. - Pełna napięcia pauza. - Posłuchaj. Od tej
chwili będziesz słabł z każdym dniem coraz bardziej, dopóki nie
dostarczysz mi klucza.
- Co? - Anya zatchnęła się z przerażenia.
- Początkowo wydawało mi się, że zmuszę cię do działania,
grożąc twoim przyjaciołom. Teraz widzę, że powinienem raczej zająć
się Anyą.
- Kronosie... - zaczęła, szukając w głowie właściwej odpowiedzi.
- Przyglądałem ci się i widzę, że Żniwiarz jest dla ciebie kimś
ważnym. Musisz zdecydować, czy liczy się bardziej niż klucz. -
Kronos zaśmiał się, pewny swego zwycięstwa. - Słyszysz, jak zegar
tyka? Ja słyszę.
Głos umilkł, Kronos zniknął.
Anya nie mogła oddychać. Miałaby stracić Luciena? Nigdy!
- Ani słowa - ostrzegł ją. - Musimy koniecznie znaleźć te
artefakty. Posiadają moc, której użyjemy przeciwko Kronosowi.
Pakujemy się i przenosimy na Arktykę.
- Ale...
Lucien wyszedł z pokoju. Bogowie, co robić?
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Bogowie, co robić?
Kochał Anyę. Wreszcie musiał to sobie powiedzieć. Nie mógł
dłużej się okłamywać, zaprzeczać. Kochał. Nie mógł jej zabić i nie
mógł znieść myśli, że Kronos miałby nad nią pełną władzę, znał
wszystkie jej wspomnienia, wiedział, gdzie przebywa... Nie wyobrażał
sobie Anyi bezbronnej, pozbawionej mocy.
Lubiła kraść, kłamała, mogła zabić, nie mrugnąwszy nawet
okiem, nie mogła się kochać z mężczyzną, a jednak stała mu się
droższa nawet niż Mariah. Nie przypuszczał, że coś takiego może się
zdarzyć.
Była jego drugą, lepszą połówką. Dopełniali się, przy niej znikało
to, co miał w sobie z demona. Czuł się pożądany, ba, nawet
atrakcyjny.
Anya sprawiała, że miał po co żyć, zapominał o bólu, o swojej
przeszłości. Uwielbiał jej poczucie humoru i to, że ciągle go
zaskakiwała. Sama jej obecność sprawiała mu więcej rozkoszy, niż
jakakolwiek kobieta kiedykolwiek dała mu w łóżku.
Był tylko jeden sposób, żeby ją uratować. Znaleźć możliwie
najszybciej artefakt ukryty gdzieś wśród lodów Arktyki i modlić się,
żeby Kronos połakomił się na niego, rezygnując z klucza. Chętnie
odda królowi cudowny przedmiot i niech diabli biorą puszkę Pandory.
Zbyt dużo wiedział o właściwościach klucza, żeby pozwolił Anyi
go oddać. Nie dopuści, by straciła moc, wspomnienia i wolność, którą
tak sobie ceniła. Bez daru przenoszenia się z miejsca na miejsce
byłaby bezbronna, nieustannie wystawiona na wszelkie ataki. Gdyby
posiadł ją jakiś mężczyzna i przywiązał do siebie na wieki, nie byłoby
już dla niej ratunku.
Uderzył pięścią w ścianę.
Anya była jedyną kobietą, która potrafiła dojrzeć w nim kogoś
więcej niż faceta z oszpeconą twarzą. Przy niej czuł, że mógłby
zawojować świat, a kiedy brał ją w ramiona... Nie znał wspanialszego
doznania.
Przesunął dłonią po twarzy i poczuł ból. Prawda, uderzył z całych
sił w ścianę, ale ręka powinna natychmiast przestać boleć. Zawsze tak
było. Spojrzał na posiniaczone knykcie. Kronos zapowiedział, że
będzie tracił siły.
Lucien zaśmiał się ponuro. Cokolwiek uczyni, jakąkolwiek drogę
obierze, będzie słabł z każdym dniem coraz bardziej.
- Znajdziemy artefakt - usłyszał cichy głos Anyi.
Odwrócił się gwałtownie. Stała w drzwiach, cała w bieli, gotowa
do podróży. Taka piękna. Taka cudowna. Serce zabiło mu mocniej.
- Wiesz, że Kronos złożył mi wczoraj wizytę. Straszył, groził.
Dlatego byłam dla ciebie taka podła. Nie chciałam, by wiedział, że
ja... że... - zakałapućkała się.
- Kocham cię, Anyu - powiedział szorstko. - Kocham i nie
mógłbym... nie potrafiłbym... zrobić ci krzywdy. Rozumiesz?
Otworzyła szeroko usta, ubranie polarne, które przyniosła dla
niego, wypadło jej z rąk.
- Lucien, ja...
- Nie musisz nic mówić. Zdążyłem cię poznać. Jesteś wolna,
nieokiełznana. Przeraża cię myśl, że mogłabyś kogoś pokochać.
Utkwiła wzrok w swoich stopach i po raz pierwszy nie zezłościła
się z tego powodu na siebie. To dobrze, ucieszył się Lucien.
- Czuję do ciebie coś, czego nigdy nie czułam do nikogo -
powiedziała cicho. - Przy tobie jestem najszczęśliwsza. Robiłeś
wszystko, żeby się mnie pozbyć, a ja wracałam. Ale miłość? -
Pokręciła głową. - Całe życie trzymałam mężczyzn na dystans. Z tobą
było inaczej, ale nie mogę cię kochać. - Wypowiedzenie ostatnich
słów było dla niej prawdziwą męką.
- Wiem. - Gdyby wyznała, że go kocha, musiałaby zrzec się
swojej wolności. Nie mógł tego żądać. Nie teraz.
- Bardzo długo sama stanowiłam o sobie. Nie mogę teraz
uzależniać się od nikogo.
- Wiem - powtórzył Lucien.
- Ja... Nie chcę sprawiać ci bólu... Potrzebuję czasu. Muszę... się
zastanowić.
„Potrzebuję czasu"... Jemu zostało go niewiele. Kronos
powiedział wyraźnie, że zegar tyka. Musi odszukać Hydrę, zdobyć
artefakt. Jeśli mu się nie uda, jego los będzie przesądzony. Pogodził
się już z tym. Nie zabije Anyi i nie pozwoli jej oddać klucza. Umrze,
byle ona była bezpieczna. Kochał Anyę tak bardzo, że gotów był
oddać za nią życie. Bez wahania, bez zastrzeżeń. Będzie się cieszył jej
bliskością tak długo, jak długo dane im będzie być razem.
- Dlaczego czuję się winna? - szepnęła. - Jakbym powinna oddać
Kronosowi klucz.
Była tylko jedna odpowiedź: Anya go kocha. Serce przepełniły
radość i duma. Nie musiała nic mówić, on wiedział.
- Nie oddasz mu klucza. Musisz mi obiecać, że nigdy się go nie
pozbędziesz. - Łzy napłynęły jej do oczu. Długą chwilę obydwoje
milczeli. - Przyrzeknij, Anyu.
Patrzyła na niego spod rzęs. Długie i gęste kładły się cieniem na
policzkach, a może nie cień to był, tylko udręka odbijała się na
twarzy.
- Przyrzekam - powiedziała w końcu i zaśmiała się żałośnie. -
Wspaniale. Teraz czuję się jeszcze bardziej winna.
Lucien dotknął jej włosów.
- Nie powinnaś. - Przyciągnął Anyę do siebie.
- Myślisz, że on może to zrobić? - Spojrzała mu w oczy. - Może
sprawić, że zaczniesz słabnąć? - Niepotrzebne pytanie, kiedy oboje
znali odpowiedź. - Jesteś taki silny. Tyle w tobie życia.
- Wszystko będzie dobrze - skłamał.
- Może, nie wiem, powinnam porozmawiać z Kronosem.
Stanowczo pokręcił głową.
- Nie rób tego. Gotów wymyślić coś jeszcze okrutniejszego. Nie
martw się. Znajdziemy artefakt.
- Gotowi? - doszedł ich zniecierpliwiony głos Williama.
- Moment! - zawołała Anya i spojrzała na Luciena. - Wkładaj
rzeczy, które przyniosłam. Nie chcesz chyba zamienić się w sopel
lodu. - Położyła dłoń na jego policzku i Lucien pocałował ją lekko.
- Zobaczymy się na dole.
- Kwiatuszku, ja...
- Nic nie mów, moje serce. Znajdziemy jakieś rozwiązanie.
Po policzku Anyi spłynęła samotna łza.
- Moje serce... Jak ślicznie mnie nazwałeś. - Odwróciła się i
wyszła, nie dając mu czasu na odpowiedź.
William, ciągle naburmuszony, nie zgodził się, żeby Lucien go
teleportował. Uparł się przy helikopterze i postawił na swoim. Dotarli
na wybrzeże Arktyki. Lot był paskudny. Lucien omal nie ucałował
śniegu, kiedy wreszcie opuścili śmigłowiec.
Wsiedli na czekające już quady, niewielkie, zgrabne pojazdy
poruszające się po każdym terenie. Piękny William pomyślał o
wszystkim.
- Moglibyśmy zabrać plecaki i śmignąć, gdzie chcemy, zamiast
wytrząsać tyłki na tych maszynach - mruknęła Anya, zrównując się z
Lucienem.
- Racja.
- Nie będzie żadnego śmigania - powiedział William. - Ja tu
decyduję. Albo będziecie słuchać, albo was zostawię. Anya wychyliła
się z siodełka i przyłożyła pięknemu Willowi w ucho.
- Musimy dostać się na najwyższy szczyt - powiedział Lucien.
Przed podróżą odebrał SMS - a od Torina, który przejrzał
dostępne w sieci zdjęcia satelitarne regionu, nie natrafił jednak na
żaden ślad Hydry. Na koniec radził, by szukać potwora w najtrudniej
dostępnych miejscach.
- To ten, tutaj. - William wskazał lodowy szczyt przed nimi. -
Nie próbujcie tylko śmigać. Nie zdobędziecie szczytu beze mnie. Po
drodze umieściłem... prezenty dla nieproszonych gości. - Przechylił
lekko głowę. - Zapomnijcie o śmiganiu. Tak mnie wkurzyliście, że
chyba nie wspomniałem o pewnym drobiazgu. Nie można mnie
śmigać.
- Skąd wiesz? - zapytał Lucien.
- Możesz mi wierzyć na słowo. Lepiej nie próbować. Popełniłem
kiedyś poważny błąd. Stuknąłem Herę i Zeus mnie pokarał. Żadna
bogini nie mogła mnie już śmignąć w bezpieczne miejsce. Zazdrośni
mężowie to idioci. No a potem Hera kropnęła się, że posuwam inne
panie, i nie wiedzieć kiedy wylądowałem w kiciu. Z babami zawsze
kłopot.
Na znak dany przez Willa włożyli kaski z wbudowanymi
mikrofonami i słuchawkami. Ziemska technologia bywa czasami
bardzo przyjemna.
- Ale fajnie. - Miał wrażenie, że Anya mówi mu prosto do ucha.
William odpalił swojego quada, Anya i Lucien ruszyli tuż za nim.
- Chyba powinienem wam powiedzieć, że trzy dni temu za kołem
polarnym pojawiła się jakaś ekipa. Raczej nie mnie szukają -
zabrzmiał w słuchawkach głos Willa. Lucien nie musiał widzieć jego
twarzy, bez tego wiedział, że piękniś uśmiecha się od ucha do ucha.
- Skąd wiesz?
- To ludzie. Ja nie zadaję się ze śmiertelniczkami.
- Łowcy? - zainteresowała się Anya.
- Najprawdopodobniej - przytaknął Lucien.
Jak tutaj trafili? Ci, których spotkał smutny koniec w Grecji,
narzekali, że nic nie wiedzą. Być może Kronos dostarczał im
informacji. Tak mogło być. Co oznaczało, że wojownicy mieli marne
szanse.
- Wiesz, gdzie są teraz?
- Może już nie żyją. - William wzruszył ramionami. - A może są
tam, na szczycie.
- Boisz się zazdrosnych mężów i obserwujesz te tereny -
mruknęła Anya. - Powinieneś wiedzieć.
- Może zniszczyli moje kamery.
Może, może, może.
Nachyliła się, chwyciła bryłkę lodu i walnęła nią pięknego Willa
w plecy.
- Jesteś żałosny. Jak będziesz tak się zachowywał, to zapomnij o
książce.
William nawet się nie odwrócił. Jechał dalej wyprostowany,
napięty, jakby w każdej chwili spodziewał się ataku.
Coś było nie tak. Bardzo nie tak. Lucien czuł to, niestety.
Czas wlókł się niemiłosiernie. Anyę bolała już pupa od jazdy po
nierównościach, plecak obijał się o plecy. Wszystko ją irytowało. Nie
mieli planu działania, nie wiedzieli, czego się spodziewać. William
najwyraźniej nie mówił im wszystkiego. Czuła się paskudnie.
Jeśli Lucien rzeczywiście zacznie słabnąć, mowy nie ma, żeby
pokonał Hydrę. O ile ją znajdą. Tyle zastrzeżeń: Jeśli", „o ile"... Nie
mogła znieść myśli, że Lucienowi coś się stanie. Kochał ją. Wyznał to
bez wahania, w jego słowach było tyle czułości. Kochał ją taką, jaką
była, nie chciał, by się zmieniła. Muszą znaleźć Hydrę, po prostu
muszą. Jeszcze niedawno chciała użyć artefaktów jako monety
przetargowej dla ratowania własnego życia. Teraz już wiedziała, że
nie może tego zrobić Lucienowi. Użyje ich raczej dla ratowania jego
życia.
Kronos nadal będzie ją prześladował. Nie zrezygnuje łatwo z
klucza. Chyba że zabije drania, co nie byłoby najgorszym
rozwiązaniem. Musi się zastanowić, pomyślała, zaciskając usta. W
końcu komu bardziej wypada targnąć się na życie króla niż bogini
Anarchii?
Lucien wkurzyłby się strasznie, gdyby wiedział, co chodzi jej po
głowie. Nie dopuści przecież, żeby się narażała. Nieważne, że gotowa
była zrobić to dla niego. Dla nich. Niech się Lucien złości, niech się
wścieka, trudno. Nie zamierzała przyglądać się bezczynnie, jak opada
z sił.
To, co czujesz, coraz bardziej przypomina miłość.
Szybko odegnała tę myśl, zanim zdążyła na dobre zagnieździć się
w głowie. Jeśli przyzna, że go kocha, nie będzie w stanie mu się
oprzeć. Już była niebezpiecznie bliska kapitulacji ze wszystkimi
konsekwencjami takiej decyzji. Jeśli ulegnie, a Lucien zginie, będzie
go opłakiwała przez całą wieczność. Nawet arcyklucz nie pomoże jej
zerwać raz na zawsze zadzierzgniętych więzów.
Zrobiło się jej niedobrze. Ciało ogarnęło odrętwienie. Nie, nie,
nie. Lucien nie zginie. Nie wolno ci tak myśleć. Uczynisz wszystko,
co w twojej mocy, żeby go uratować.
Miała ochotę wyciągnąć rękę, dotknąć jego dłoni. Zeskoczyć z
quada i umościć się na kolanach Luciena. Niechby ją objął, przytulił
do piersi. Nie zrobiła tego. Nie pora teraz na czułości. Grali o zbyt
wysoką stawkę.
Później.
Jechali przez śnieżne pustkowia. Anya nie dostrzegała nigdzie
śladu obecności człowieka, odcisków butów czy opon. Może Łowcy
się wycofali. Może...
- Dalej będą druty kolczaste - ostrzegł William. - Jedźcie za mną
i nie zbaczajcie ani na metr z trasy. Anya i Lucien zwolnili i sunęli
teraz gęsiego. Ona w środku, Lucien zabezpieczał tyły. Jej obrońca.
- Skąd wiesz? - zwróciła się do pięknego Willa.
- Sam je zakładałem. Musisz się jakoś zabezpieczać, kiedy dybią
na ciebie nieśmiertelni. Może Łowcy nie wycofali się, tylko zginęli?
- Masz dla nas jeszcze jakieś niespodzianki?
- A jakże - przytaknął, ale nie powiedział nic więcej.
- Jakie? - chciał wiedzieć Lucien.
W jego głosie słychać było napięcie. Niepokoi się o mnie,
pomyślała Anya. Jaki on słodki. Znowu miała ochotę wskoczyć mu na
kolana i objąć mocno za szyję.
- Materiały wybuchowe, trujące jagody, jamy wykute w lodzie.
Wiecie, różne zasadzki z filmów klasy B.
- Fajnie - ucieszyła się Anya, ale uśmiech natychmiast zniknął z
jej twarzy. A jeśli Łowcy zastawili zasadzkę na nas?
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Na Łowców natknęli się trzeciego dnia podróży, w połowie drogi
na szczyt.
Lucien powinien być szczęśliwy. Nic nie sprawiało mu większej
satysfakcji, niż likwidowanie tych obłąkanych naprawiaczy świata.
Anya była mu jednak droższa nad wszystko, ważniejsza od
przyjemności, którą czerpał z walki. Nie cieszyło go spotkanie z
wrogiem, nie czuł zwykłego w takich razach podniecenia.
Był słaby i coraz bardziej opadał z sił.
Nie pokonałby nawet myszy, a co dopiero zacietrzewionego
Łowcę.
Wiedział, że musi dojść do starcia, ale nie sądził, że nastąpi to tak
szybko. Gdyby dni nie były tak wyczerpujące, a noce tak zimne, być
może nie traciłby sił tak szybko. Dzień wcześniej zsiedli z quadów,
zbocze było zbyt strome, i dalej musieli pokonywać je pieszo. Szli w
rakach, wędrowali całymi godzinami, odpoczywali tylko wtedy, kiedy
stawało się to absolutnie konieczne. Jedli jeden posiłek dziennie, i to
im w zupełności wystarczało. Ot, zupa z puszki, ledwie zresztą
podgrzana. Anya mogłaby śmigać po ciepłe posiłki, ale nie chciała ani
na chwilę opuszczać Luciena.
Było z nim coraz gorzej, ledwie dźwigał plecak. Cały czas trząsł
się z zimna, kilka razy się przewrócił. Teraz znowu się potknął i Anya
chwyciła go wpół, ratując przed upadkiem.
- Jak dojdziemy na szczyt, od razu poczujesz się lepiej,
zobaczysz.
Słabość go upokarzała. Nie mógł już przenosić się z miejsca na
miejsce. Demon ciągnął go w świat duchowy, dokąd wzywały
obowiązki. Bezskutecznie. Burzył się, tłukł w głowie jak zwierz
zamknięty w klatce, przez co doprowadzał Luciena na skraj obłędu.
Śmierć nie mogła odprowadzać dusz sama. Demon i jego strażnik
byli nierozdzielni, jedno nie było w stanie egzystować bez drugiego.
To znaczy Śmierć mogłaby, ale tylko z największym trudem. Gdyby
Lucien umarł i zostawił ją samą, konsekwencje byłyby straszne, co
próbował uświadomić Kronosowi. Zawadził o blok lodu i znowu się
potknął. I znowu Anya w porę go chwyciła. Niech to diabli! Kronos
nie rzucał słów na wiatr. Jeśli będzie słabł w tym tempie, za tydzień
będzie po nim.
- Może zostawimy go tutaj i dalej pójdziemy sami? -
zaproponował William.
- Nie! - krzyknęli równocześnie Anya i Lucien. Nie chciał, żeby
Anya szła sama z Williamem. Nie ufał pięknisiowi.
- Przez ciebie strasznie się wleczemy, Żniwiarzu - stwierdził Will
sucho. - Chciałbym wrócić do domu, odzyskać księgę i zająć się
moimi wampami.
„Żniwiarzu...". Ani Anya, ani on sam nie mówili Williamowi nic
o demonie Śmierci. Skąd wiedział, że Lucien jest jego strażnikiem?
- Odczep się od niego - warknęła.
Zatrzymała się i wygłosiła długą tyradę o tym, że należałoby
Willowi wetknąć w dupę lokówkę i kręcić do oporu.
Lucien podejrzewał, że zrobiła to po to, żeby dać mu odpocząć.
Oparty o lodowy występ chwytał z trudem powietrze. Najbardziej
wściekało go to, że nie będzie w stanie bronić swojej kobiety w
razie... Zobaczył ślady stóp.
- Anyu, cicho bądź.
Odwróciła się gwałtownie, zaskoczona i zaniepokojona. Od wielu
dni nie słyszała u niego tego tonu. Ostatnio był wobec niej delikatny,
traktował ją jak jakiś skarb. Była skarbem, ale też jej bezpieczeństwo
było ważniejsze niż zranione uczucia.
- Nie każ mi...
- Łowcy. - Wskazał ślady na śniegu i wyciągnął sztylet.
Anya i William podeszli bliżej.
- Ślady tutaj się urywają. - Anya zmarszczyła czoło.
- Dziwne. Niemożliwe wręcz.
- Nie rozumiem, jak udało się im dotrzeć tak wysoko - dodał
William.
Lucien dobył następny sztylet i omal go nie wypuścił z ręki, taki
wydal się ciężki.
- Tu muszą być jakieś drzwi. - Anya zaczęła przesuwać dłonią w
grubej rękawicy po lodowej ścianie.
- Znalazłam! - zawołała triumfalnie. Nacisnęła lód tam, gdzie
wymacała wgłębienie, i biała tafla odsunęła się, ukazując mroczne
przejście.
- Jak to możliwe, że nic o tym nie wiedziałem? - William
pokręcił głową. - Namierzałem ludzi, którzy zapuszczali się za koło
podbiegunowe, ale widziałem, jak umierali. Nikt nie mógł rozbić tu
obozu. - Wściekły dobył sztylety z rękawa. - Pozabijam drani,
nieważne, ilu ich jest. Ktoś mógł ich przysłać, żeby mnie pojmali.
- Teraz trochę za późno gorączkować się - sarknęła Anya. - Nie
ruszyłbyś się z domu, gdybym nie ukradła ci księgi. Powinieneś mi
podziękować. - Spojrzała na Luciena. - Zostań tutaj i pilnuj wejścia,
Kwiatuszku. Zajrzymy do środka i zaraz wrócimy.
Tak bardzo w niego nie wierzy? Nie, poprawił się w myślach. Po
prostu martwi się o niego i stara chronić. Powinna wiedzieć, że nie
puści jej samej, żeby nie wiedzieć jak był słaby.
- Idę z wami - oświadczył stanowczo.
- Lucien, ty...
- Czuję się dobrze. - Ściągnął czapkę z głowy i cisnął na ziemię.
Nie chciał, żeby ograniczała mu pole widzenia, zasłaniała uszy. -
William rusza pierwszy - zakomenderował. - Ty, Anyu zaraz za nim,
ja będę zabezpieczał tyły.
Przez chwilę wydawało się, że będzie protestować, ale skinęła w
końcu głową.
- Dobrze.
- Masz pistolet? - zapytał ją.
- Tylko sztylety.
Trzymała je już w dłoni. Nie zauważył nawet, kiedy je
wyciągnęła.
- Idziemy - rzucił William niecierpliwie i wszedł do jaskini.
Oni tuż za nim. Lucien nadstawił uszu. Miał wrażenie, że słyszy.
Z mroku szły jakieś szmery... Wiatr? Nie. Przyciszone głosy.
- ... szukamy od tylu dni i nic - mówił jakiś mężczyzna.
- Stary twierdził, że to tutaj. Stary... Człowiek z Aten?
- Jesteśmy blisko. Czuję to. - Zdeterminowany, twardy głos.
- Zginiemy, jeśli zostaniemy tu dłużej. - Kolejny głos.
Było ich zatem przynajmniej trzech.
- Nie możemy teraz się wycofać. - Czwarty głos, nabrzmiały
gniewem. - Musimy zniszczyć demony. Widzieliście, co stało się w
Budapeszcie. Zaraza zabiła setki ludzi, zginęło wielu naszych.
- Jeniec coś powiedział? Jeniec? Kogo pojmali? Człowieka czy
któregoś z wojowników?
- Ani słowa.
Głosy były coraz wyraźniejsze. Zbliżali się. Lucien zacisnął
mocniej palce na rękojeści sztyletu.
- Niech to diabli! - zawołał któryś z Łowców. - Może ta cała
Hydra to tylko mit? Może szukamy czegoś, co nie istnieje? Może
wyprawiliśmy się tu na darmo?
- Nie mów tak.
William zatrzymał się. Lucien omal nie wpadł na Anyę.
Poślizgnął się i poczuł, że wyciąga dłonie za siebie, chwyta go za
biodra. Po raz kolejny uratowała go przed upadkiem. Żenujące.
- Klatka Kompulsji jest tutaj. Musi być - oznajmił kolejny głos.
Klatka Kompulsji, powtórzył Lucien w myślach. Badacz mitów
mówił o niej, tyle że nazwał Klatką Musu. Jak zwał, tak zwał. Ten,
kogo się w niej zamknęło, stawał się powolny woli posiadacza
magicznego artefaktu. Anya rzuciła mu szybkie, podekscytowane
spojrzenie.
- Mamy ją - powiedziała niemal bezgłośnie.
Skinął głową.
- Jeśli wierzyć staremu, musimy mieć wszystkie cztery artefakty,
żeby dotrzeć do puszki. To znaczy, że nie ruszymy się stąd, dopóki
nie znajdziemy tej pieprzonej klatki.
William podniósł palec.
Lucien nie był pewien, co to miało oznaczać: „czekamy" czy
„atakujemy na trzy". Do wałki stawał wyłącznie wraz z przyjaciółmi,
a oni znali się nawzajem tak dobrze, że nie musieli dawać sobie
sygnałów.
William uniósł drugi palec. Teraz już nie było wątpliwości, o co
chodzi.
Trzy.
Piękny Will ryknął przeraźliwie, wzniósł sztylety do ciosu i runął
przed siebie, Anya poszła w jego ślady. Pod Lucienem niemal ugięły
się kolana, ale wiedział, że musi nacierać.
Łowcy poderwali się błyskawicznie na równe nogi. Ośmiu,
zdążył policzyć.
William dopadł trzech, padli jeden po drugim. Jego błyskawiczny
atak przypominał taniec. Śmiertelny cios, uskok w bok, kolejna ofiara
i kolejny cios... Anya wzięła na siebie dwóch. Śmignęła ku jednemu,
podcięła mu gardło i była już przy drugim, zanim ten zdążył się
zorientować.
Świsnęła kula tuż nad ramieniem Luciena, tak blisko, że drasnęła
skórę. Dwóch Łowców parło na niego z wrzaskiem, usiłując przebić
się do wyjścia. Obrócił się, wzniósł sztylet. Jeszcze raz...
Obaj atakujący osunęli się na ziemię, brocząc obficie krwią.
Ostatniemu Łowcy udało się strzelić, trafił Luciena prosto w
żołądek, ale Żniwiarz nie upadł, trzymał się dzielnie - dla Anyi.
Łowca chwycił płonące polano z ogniska, przy którym wcześniej
siedział z towarzyszami, i cisnął w Anyę. Uskoczyła, ale kurtka
zdążyła zająć się od ognia.
Anya krzyknęła rozjuszona.
Lucienowi oczy zaszły czerwoną mgłą i tylko jedną myśl miał w
głowie: zabić. Rzucił się do przodu, chwycił Łowcę za gardło, ścisnął
z całych sił... Rozległ się trzask kości i polano wysunęło z bezwładnej
dłoni. Łowca osunął się na ziemię, ale Lucien, ogarnięty furią, wbił
jeszcze sztylet prosto w serce trupa. Powtórzył cios, jakby chciał
zabijać nieszczęśnika w nieskończoność. Zabić... Wszystkich zabić...
Obrócił się i dopiero teraz dotarło do niego, że nie było już kogo
zabijać. Wszyscy Łowcy leżeli na ziemi martwi. Zdyszany spojrzał na
Williama. Piękniś, cały we krwi, pochylał się nad jednym z
przeciwników, przeszukiwał kieszenie jego ubrania. Zabić, zabić,
zabić.
- Lucien, palisz się!
Oprzytomniał na krzyk Anyi, uspokoił się. Była cała i zdrowa.
Wciągnął głęboko powietrze, poczuł dłonie Anyi na kurtce.
- Jestem przy tobie, maleńki. Jestem. Ogarnęła go tak słabość, że
nie mógł już dłużej ustać i bez sił osunął się na ziemię.
- Wszystko będzie dobrze, najdroższy - przemawiała do niego. -
Odezwij się do mnie, powiedz, że wszystko będzie dobrze.
- Dobrze. - Paliło go cale ciało, ale uśmiechał się.
Anya z nim jest. Jego słodka Anya. Przy niej nie musiał lękać się
własnej porywczości. Przy niej cichł demon, przy niej pierzchały
mroczne myśli. Nikt inny nie potrafił tego sprawić, tylko ona.
- Zamknij oczy, maleńki. Zajmę się tobą.
Powieki posłusznie opadły. Nie śpij, nie zostawiaj Anyi samej z
Williamem.
- Zaśnij.
Tym razem usłuchał polecenia.
- Kto wie, czy przeżyje do rana - powiedział William, wzruszając
obojętnie ramionami.
W dalszym ciągu zawzięcie przeszukiwał kieszenie Łowców.
Czego szukał, nie wiadomo.
Mało brakowało, a poderżnęłaby mu gardło. Piękny Will
zawdzięczał życie temu tylko, że nie chciała odstępować na krok
Luciena.
- Nie mów tak. On wydobrzeje.
- Co się z nim właściwie dzieje? Podobno jest nieśmiertelny, a
słabnie w oczach.
- Ten drań Kronos rzucił na niego klątwę. - Zasłużyłam sobie na
powolną śmierć w mękach. To ja powinnam umierać, nie Lucien.
- Dlaczego?
- Bo król bogów jest sukinsynem, dlatego.
William popatrzył na Anyę, na Luciena, znowu na Anyę.
- Na twoim miejscu delegowałbym się do starego i prosił o
zmiłowanie, jeśli nie chcesz, żeby twój facet wykitował.
- Mówiłam ci, żebyś nie gadał bzdur! - Miała żywo przed
oczami, jak Lucien skoczył jej na ratunek. Tylko dlatego, że kurtka
zajęła się ogniem. Nic wielkiego, płomienie nie zrobiły jej
najmniejszej krzywdy, a on teraz walczył o życie.
Oddychał z trudem, miał poparzone ciało. Co ze mnie za kobieta?
Godna pogardy, ot co. Nie zasługuję na Luciena i jego miłość. A
jednak nie mogę bez niego żyć. Kocham go.
Wreszcie się przyznała przed samą sobą. Był dla niej wszystkim.
Nie wyobrażała siebie jednej chwili bez niego. Nie chciała w ogóle
myśleć o takiej ewentualności. Był jej radością, jej namiętnością. Był
honorowy, czuły, słodki. Był częścią jej samej.
Oddałaby bez wahania klucz Kronosowi, ale wiedziała, że wtedy
straci Luciena. Nie będzie go pamiętała... Nie może przecież stracić
wspomnienia ukochanego. Był dla niej ważniejszy niż klucz. Leżał
nieprzytomny. Rany zadane przez Łowców nie goiły się, z obu
płynęła krew.
- Zabiorę go do twojego domu - zwróciła się do Williama. -
Nasze poszukiwania muszą poczekać, aż Lucien wydobrzeje.
- Nie. - Will wyprostował się i przyskoczył do Anyi z grymasem
na twarzy. - Nie chcę cię więcej widzieć w swoim domu.
- Będziesz musiał znaleźć sposób, żeby się tam teleportować i
wyrzucić mnie siłą. Skorzystam z gościny bez twojego pozwolenia.
- Odpowiesz mi za to!
- Nie zapominaj, kto ma księgę. Nie zawaham się użyć jej na
podpałkę.
- Nie wątpię - mruknął Will. - Proszę bardzo, śmigaj do mojego
domu. Moje wampirzyce ucieszą się na widok świeżego mięsa. A ja
poszukam Hydry i namówię ją, żeby połknęła cię żywcem.
- Za te pogróżki wyrwę dziesięć kartek z księgi, zanim ci ją
oddam. - Wzięła Luciena w ramiona i po chwili była już w sypialni,
którą dzielili zaledwie kilka dni wcześniej. Ułożyła go na łóżku i
zaczęła rozcinać ubranie, żeby opatrzyć rany.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Parys leżał przywiązany do stołu w pokoju bez klamek o miękko
wykładanych ścianach. W głowie miał watę. Wiedział tylko tyle, że
od kilku dni nie uprawiał seksu. Był tak słaby, że nie mógł unieść
głowy.
Łowcy przysłali mu nawet jakąś blondynkę. Chcieli koniecznie
zobaczyć demona w akcji. Nic z tego nie wyszło. Nie był w stanie się
podniecić. Poza tym myślał wyłącznie o piegowatej brunetce. Sienna.
W końcu przypomniał sobie imię. Czuł, że musi ją mieć, że
umrze, jeśli jej nie zdobędzie. Z jakichś powodów, których nie
rozumiał, czy też wolał nie rozumieć, ona jedna potrafiła wprawić
demona w trans.
Dlaczego akurat ona? Okłamała go, zwiodła. Zaaplikowała mu
środek nasenny, uwięziła, a jednak miał na nią ochotę. Chciał, żeby
pożądała tylko jego. Żeby w uniesieniu wykrzykiwała jego imię. Żeby
całkowicie mu się poddała, robiła wszystko, czego zażąda. Poszła za
nim, dokąd on zechce.
Błagałaby go o jeszcze, a on, naturalnie, musiałby odmówić.
Może nawet przeleciałby jakąś inną na jej oczach.
Uśmiechnął się na tę myśl. Chciał, żeby cierpiała, jak on teraz
cierpiał. Nigdy bardziej nie pragnął żadnej kobiety i żadnej nie
zdarzyło mu się równie mocno nienawidzić. Im dłużej przetrzymywali
go w zamknięciu, tym bardziej jej pragnął, tym mocniej nienawidził.
Wystarczyło przekonać Łowców, żeby mu ją przysłali. Jak? Tego
już nie wiedział.
- Co z nim zrobimy? - usłyszał czyjś głos.
Zamknął oczy. Przez jego pokój przewinęło się już tylu lekarzy,
że było mu wszystko jedno, kto składa wizyty.
- Zostało mu najwyżej kilka dni życia. Kiedy umrze, demon
wydostanie się na wolność i zacznie szaleć. Raz coś takiego już się
zdarzyło. Nie możemy dopuścić do ponownej katastrofy. Trudno
przewidzieć, jak ogromne szkody może wyrządzić Rozpusta. Gwałty,
rozbite małżeństwa, plaga chorób wenerycznych, ciąże nastolatek.
- Musimy utrzymać go przy życiu, dopóki nie znajdziemy
sposobu okiełznania demona. - Pauza. Westchnienie. - Przez cały czas
nie odezwał się do nikogo poza Sienną. Tylko na nią reaguje.
Przed oczami pojawiła mu się Sienna i fiut drgnął. Po raz
pierwszy od wielu dni.
- Widziałeś. Sienna.
Znowu podskoczył lekko.
- Sprowadźcie ją, natychmiast.
- Jesteś pewien? Ona...
- Sprowadźcie ją.
Naprawdę zobaczy Siennę? Uśmiechnął się. Nie musiał ich wcale
przekonywać, prosić. Może zupełnie nieświadomie udało mu się
zasugerować im, czego chce?
Sienna będzie w końcu jego. Bzyknie ją... albo ona jego.
Wszystko jedno. W każdym razie odzyska siły i wydostanie się stąd.
Ją zabierze z sobą. Dotąd nigdy nie szukał na nikim odwetu. Kochał
kobiety. Stanowiły sól jego życia. Dla Sienny gotów był jednak
uczynić wyjątek, bo...
Nie dokończył myśli. Musiał chyba zasnąć, obudziło go
łaskotanie, czyjeś palce na jego skórze...
- Cześć, Parys. - Już te dwa słowa były jak zastrzyk sił witalnych.
Otworzył oczy i zobaczył nachyloną nad nim twarz Sienny.
Dziewczyna zdjęła okulary i przyglądała mu się w rezerwą.
- Przyszłaś zrobić mi dobrze? - zapytał jak ostatni prymityw i
poniewczasie ugryzł się w język. Zaczerwieniła się, odwróciła wzrok.
- Jeśli wolisz kogoś innego, pójdę sobie.
- Możesz zostać, niech będzie. - Chciał sprawić jej przykrość. -
Zdajesz sobie sprawę, że jesteś kurwą na ich usługach? Będziesz się
pieprzyła ze mną za sprawę, a pewnie i za kasę, bo domyślam się, że
mają cię na liście płac. - Zamknij się! Nie zrażaj jej do siebie. Zbladła,
zacisnęła usta, cofnęła się o krok.
- Nie przyszłabym, gdybyś mi się nie podobał.
- Łowczyni zainteresowana nieśmiertelnym. Jakie to smutne. -
Parys, zamknij się, durniu, bo gotowa wyjść. Potrzebujesz jej ciała. Po
jakiego ją drażnisz? - Przepraszam. Sienno. Lekko rozchyliła usta.
- Och... Pamiętasz, jak mam na imię.
- Jasne. Ty mi się też podobasz. Pomimo wszystko. - Była to
niestety prawda. Głupi demon. Znowu się zbliżyła. Widział w jej
oczach pożądanie, to samo pożądanie, które dojrzał, kiedy zderzyli się
na ulicy.
- Uwolnij mnie z łańcuchów - wykrztusił.
- Zabronili mi.
- Obserwują nas?
Pokręciła głową.
- Poprosiłam, żeby wyłączyli kamery. Zgodzili się.
Jakaż ona naiwna, pomyślał i omal nie przewrócił oczami. Łowcy
mogli zobaczyć demona w akcji i za nic nie przepuściliby takiej
okazji. Z pewnością nie wyłączyli kamer. Nie bardzo mu się to
podobała, ale trudno.
- Wobec tego uwolnij mnie. Nie dowiedzą się.
- Nie mogę.
No cóż, warto było spróbować.
- Na co czekasz, Sienno? Dokończmy to, co zaczęliśmy w
kawiarni.
Reyes nie potrzebował współrzędnych, żeby odnaleźć Aerona.
Można powiedzieć, że szedł po trupach. Podążał śladem zabitych i
było to straszne widzieć, jakie spustoszenie siał jego przyjaciel. Jego
brat. Ktoś, kto kiedyś pomógł mu poskromić jego własnego demona.
Reyes poczuł bolesny ucisk w gardle. Będzie musiał... będzie musiał
zabić owładniętego żądzą mordu Aerona. Muszę sam być demonem,
skoro dopuszczam do siebie taką myśl.
Nie mógł postąpić inaczej. Musiał wybierać między Aeronem a
Daniką. Mogło się wydawać, że wybierze przyjaciela. Jeśli tak
uważał, okłamywał się.
Nie mógł dopuścić, by Danice stało się coś złego. Była jego
jedyną rozkoszą, chociaż nigdy go nawet nie dotknęła. Nie zasługiwał
na nią, ona najpewniej go nie pragnęła, a jednak postanowił ją ocalić.
Pospiesz się. Znajdź ją.
Jak? Miał ochotę krzyczeć w głos. Był w Stanach, dokładnie w
Nowym Jorku. Odbierał w telefonie komórkowym sygnały emitowane
przez Aerona, jakby przyjaciel znajdował się krok od niego. Nie
widział go jednak i nie słyszał.
Czy Aeron dotarł do Daniki? Czy wreszcie znalazł wytchnienie
po miesiącach męki?
Reyes miał ochotę chwycić pierwszego z brzegu przechodnia,
potrząsnąć nim, wyryczeć swoje pytanie.
Nagle na chodnik prosto z nieba spadło skrwawione ciało. Ludzie
zaczęli krzyczeć, uciekali w popłochu. Reyes podniósł głowę.
Wreszcie zobaczył unoszącego się na wielkich skrzydłach Aerona.
Skrzydlaty potwór zmierzał prosto do wieżowca stojącego przy
bocznej ulicy. Reyes rzucił się w tamtą stronę.
Czy będę potrafiła zabić?
Danika wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Jeszcze
niedawno uważała się za artystkę, malarkę oddającą na swoich
płótnach piękno. Wszystko, na co patrzyła, stanowiło materiał dla jej
sztuki: ludzie i ich gesty, zwierzęta, kwiaty.
Teraz zamieniła się w człowieka walczącego o przetrwanie.
W morderczynię.
Nie miała innego wyjścia.
Miesiąc temu pojechała na wakacje do Budapesztu. Została
porwana i uwięziona przez sześciu olbrzymów, którzy zamierzali ją
zabić. Nie zabili, nie zrobili najmniejszej krzywdy, ale nigdy w życiu
nie czuła się równie bezbronna.
Olbrzymi teraz jej szukali i dlatego co kilka dni zmieniała
kryjówkę. Gdziekolwiek trafiała, ćwiczyła różne formy walki. Uczyła
się władać nożem, strzelać, walczyć wręcz.
Dzisiaj nowy instruktor rozłożył ją w czasie treningu na łopatki i
oświadczył, że brakuje jej kondycji. Instruktor miał rację. A nie znał
nawet połowy prawdy. Jeden z porywaczy, Reyes, ciągle nawiedzał ją
w snach. Nie chciała zrobić mu krzywdy. Miała ochotę pocałować go,
znaleźć się w jego ramionach. Co noc o nim śniła.
- Jestem pokręcona.
Przeszła do maleńkiej sypialni, padła na materac i sięgnęła po
komórkę. Kiedyś miała ładne, wygodne mieszkanie, teraz jej domem
stały się nędzne motele, tanie pokoje do wynajęcia. Przenosiła się z
miejsca na miejsce w poczuciu ciągłego zagrożenia.
Wystukała numer telefonu matki. Używały telefonów na kartę i
często zmieniały numery. Cała jej rodzina się ukrywała. Rozdzieliły
się, utrudniając w ten sposób swoim prześladowcom poszukiwania,
ale codziennie do siebie dzwoniły, dawały nowe numery telefonów
przyjaciołom. Matka odebrała rozmowę po trzecim sygnale. Płakała.
- Co się dzieje? - zapytała Danika.
- Babcia... kochanie. Babcia... Babcia nie żyje.
- Zabili babcię?
- Nie wiem. Nie mogę się do niej dodzwonić. Przepadła.
Zniknęła. Tak strasznie martwiłam się o ciebie. - Matka rozszlochała
się na dobre.
Danikę ogarnęła furia. Furia i odrętwienie, dziwne połączenie.
Miała wrażenie, że śni i że musi się obudzić, uwolnić od koszmaru, a
wtedy wszystko będzie dobrze.
- Musisz zmienić kryjówkę, kochanie. Proszę. Nie mogę stracić i
ciebie.
Z sąsiedniego pokoju doszedł odgłos tłuczonego szkła i Danika
ocknęła się z odrętwienia.
- Co się dzieje? - zaniepokoiła się matka.
- Chyba mnie znaleźli - szepnęła drżącym głosem. - Ukryj się
dobrze, mamo. Gdziekolwiek jesteś, uciekaj. Kocham cię. -
Rozłączyła się i wstała.
Dobry Boże. Babcia najprawdopodobniej nie żyła. Teraz jej kolej.
Nie miała przy sobie żadnej broni. Myśl, myśl. Pobiegła do łazienki i
chwyciła brzytwę.
Przez uchylone drzwi widziała wysokiego mężczyznę
zawadzającego skrzydłami o ściany przedpokoju. Omal nie upadła.
Aeron. Znalazł ją. Dobrze go pamiętała. Jego tatuaże, jego
przenikliwy wzrok. Reyes był marzeniem sennym, Aeron sennym
koszmarem. Skrzydlaty potwór, smok z baśni, groźny, niebezpieczny
jak wszystkie smoki.
Zatrzymał się przy drzwiach łazienki, pociągnął nosem. Na
twarzy i na rękach miał krew. Krew jej babki? Zrób coś!
Danika rzuciła się na niego z brzytwą. Ja nie mam instynktu
zabójcy? Chlasnęła ostrzem po tętnicy. Jeśli go nie zabije, zginie jej
matka, zginie siostra. Nie może do tego dopuścić. Kontakt. Z rany
trysnęła krew.
Nie upadł. Drań nawet się nie zachwiał.
Chwycił się tylko za szyję, w gardła dobył się straszny pomruk, w
oczach zapalił się czerwony blask. Obnażył zęby. Danika uniosła
brzytwę.
- Jeszcze ci mało? - wrzasnęła. - Zbliż się tylko, draniu!
- Zabiję! - wycharczał i chwycił ją za włosy, szarpnął tak, że
uderzyła nosem w jego pierś. Krzyk wezbrał w gardle, ale zdusiła go.
Pierwsza zasada w walce: zachować spokój.
Ugięła nogi, osunęła się na podłogę. Kilka kosmyków zostało mu
w palcach. Obróciła się i kopnęła go w brzuch. Zachwiał się, potknął
o stolik do kawy. Upadł. Chwytaj za gardło, uczyli ją instruktorzy.
Uklęknęła, wychyliła się i zadała cios dokładnie w to miejsce , gdzie
go zraniła. Ponowiła cios.
- Zabiję, zabiję, zabiję - charczał.
- Pieprz się. - Kolejny cios.
Przez skórę twarzy coś zaczęło przezierać, coś groźnego. Aeron
zmieniał się.
Chwycił ją za rękę, ścisnął i w tej samej chwili do mieszkania
wpadł Reyes, cały w czerni, zdyszany, spocony, ze sztyletami w
dłoniach.
- Reyes! - krzyknęła.
Nie możesz na nim polegać. On był jednym z tych, którzy cię
porwali, myślała w panice.
- Danika - szepnął Reyes i było w tym jednym słowie tyle
rewerencji, że omal nie zemdlała.
Myśl o matce, o siostrze. Kopnęła Aerona w szczękę. W końcu
puścił jej rękę. Boże, co za ból. Stawy spuchły, jakby miała piłki
golfowe pod skórą.
Aeron uderzył ją otwartą dłonią, poleciała w bok, ciało przeszył
ból, szczeknęły zęby, mózg na moment się wyłączył. Reyes
zaatakował. Obaj zaczęli tarzać się po podłodze. Aeron walczył,
używając kłów i szponów, Reyes miał sztylety.
Podniosła się, zachwiała, omal nie zwymiotowała.
- Uciekaj! - zawołał Reyes.
Zrobiła kilka kroków. Dlaczego on jej pomaga? Czy sam zginie?
Łzy napłynęły jej do oczu. Rzuciła się przed siebie biegiem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Anya rozebrała Luciena. Miała nadzieję, że rana od postrzału już
się zabliźniła. Niestety. Zdjęła koszulę i porwała ją, przygotowując
szarpie.
- Odezwij się, Kwiatuszku. Żadnej reakcji.
Lucien nie reagował, leżał nieruchomo, zimny jak blok lodu.
Rozebrała się szybko i położyła obok niego, próbowała go ogrzać.
Przemawiała do niego przez wiele godzin.
- Musisz wydobrzeć. Życie bez ciebie będzie straszną nudą, a
kiedy się nudzę, dochodzi do strasznych rzeczy. Opowiadałam ci, jak
kiedyś zaczęłam ubierać się jak nastolatka i poszłam do szkoły
średniej? Byłam wtedy tak znudzona, że nic lepszego nie przychodziło
mi do głowy. - Zamilkła, czekając na reakcję. Nic. - Byłbyś ze mnie
dumny. Panienka, prymuska, zakochała się w kompletnym palancie.
Wielbiła go, on zrobił jej dziecko, a potem opowiadał, jaka z niej
dziwka, wyzywał od kurewek... od najgorszych. Wiesz, że nie lubię
klątw, oboje tego doświadczyliśmy, nic przyjemnego, ale wtedy nie
mogłam się powstrzymać. Tak go urządziłam, że miał ciągle
sztywnego. Nic nie pomagało.
Miała wrażenie, że Lucien... zaśmiał się? Opowiadała dalej:
- Kiedyś, na jakimś balu kostiumowym, pojawiłam się w
przebraniu diablicy. Niby nic, powiesz, ale był początek
dziewiętnastego wieku. Zaproponowałam jakiemuś baronowi, żeby
sprzedał mi duszę, i facet omal nie dźgnął mnie nożem do masła.
Lucien jęknął:
- Anya.
Dzięki niech będą bogom.
- Wszystko będzie dobrze, maleńki. Jestem z tobą. - Pocałowała
go w czoło i Lucien otworzył oczy.
- Anya?
- We własnej osobie. - Przesuwała dłońmi po jego ciele.
Miała pewien plan i chciała go podniecić.
- Gdzie jesteśmy?
Nie powinien teraz myśleć o tym, gdzie są, co się stało i co może
się stać. Bała się, że ją odepchnie, kiedy uświadomi sobie, że Anya
chce się z nim związać, ofiarować mu swoją wolność i dać siłę.
- Kocham cię - szepnęła mu prosto do ucha. - Bardzo cię
kocham. Omal cię nie straciłam. To straszne...
- Na bogi. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek to powiesz. -
Otoczył ją ramieniem, przygarnął do siebie i syknął z bólu.
- Tak mi przykro. Przepraszam. - Odsunęła się.
- Powiedz to jeszcze raz.
- Kocham cię, Lucien, i chcę być z tobą tak blisko, jak to tylko
możliwe. - Uniosła się na łokciu i spojrzała mu w twarz. - Rozumiesz,
o czym mówię?
Rozumiał. I był dumny. Pocałowała go, zaczęła pieścić. Jęknął
cicho.
- Boli?
- Nie, tak dobrze.
Położył dłonie na jej pupie i przytulił do siebie. Zaczynał czerpać
od niej siły. Nagle znieruchomiał.
- Nie możemy tego zrobić, Anyu.
- Możemy i zrobimy. - Zamknęła dłoń na jego penisie. - Chcę,
żebyś wszedł we mnie. Teraz, dzisiaj.
- Nie. Niedobrze dla ciebie...
- Ja decyduję, co jest dla mnie dobre, a co nie. - Pocałowała go w
ucho. - Nie każ mi prosić. Chcę czuć cię w sobie.
- Anya! - krzyknął i zanurzył palce w jej włosach.
- Nie, proszę... Nie przestawaj...
Pragnęła go. Tylko jego, żadnego innego. Pragnęła rozpaczliwie i
było to cudowne uczucie.
- Chcę być z tobą na zawsze.
- Nie posuniemy się do końca. Nie możemy.
Próbował podnieść się, usiąść, ale pchnęła go z powrotem na
poduszki.
- Owszem, posuniemy się do końca. Pozwól, że ja będę
decydowała, ukochany, a ty skup się na tym, by odzyskać siły.
- Mogę myśleć tylko o tobie. - Zsunął dłoń między jej nogi i
zaczął pocierać. - Powiedz mi jeszcze raz, że naprawdę tego chcesz.
Potem nie będzie już odwrotu.
- Jestem pewna. - Odrzuciła głowę, poddawała się pieszczocie. -
Kocham cię. Bardzo cię kocham.
- Przyjmiesz mnie? Całego?
- Tak.
- Wejdę w ciebie. Głęboko. Muszę... Jesteś moja.
- Na zawsze.
- Kocham cię.
- I ja cię kocham. - W jej oczach był piękny.
Jeszcze słaby, pragnął jej. Właśnie jej.
- Jesteś pewna, że tego pragniesz?
- Bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. - Należała do
niego. Teraz i na zawsze.
- Moja - szepnął i wszedł w nią.
Białe światło eksplodowało w głowie Anyi. Miała wrażenie, że
oddaje część duszy Lucienowi i przyjmuje... część jego duszy?
Lucien. Lucien. Mroczny, cudowny Lucien. Tak się cieszę, że
czekałam. Oddanie się mu nie było spełnieniem klątwy, tylko
błogosławieństwem.
- Warto było czekać - powiedziała jeszcze.
Lucien przysypiał, budził się. Odpoczywał, syty rozkoszy. Anya
była cały czas przy nim, nie opuszczała go ani na chwilę, nawet
wtedy, gdy Śmierć wzywała go do świata duchowego. Szła za nim,
nie budząc się. Po raz pierwszy od tysięcy lat była spokojna,
zaznawała wreszcie wytchnienia. Nie lękała się już, że zostanie
zaatakowana, porwana, zniewolona.
Lucien też po raz pierwszy w życiu czuł się zadowolony,
beztroski. Mógłby już na zawsze zostać w łóżku, leżeć obok
ukochanej. Lecz jeśli miał ją chronić, musiał zapomnieć o takich
marzeniach. Zamierzał skontaktować się z przyjaciółmi, prosić ich,
żeby zaopiekowali się Anyą, w razie gdyby nie udało mu się znaleźć
klatki. „Gdyby się nie udało". Straszne, nienawistne słowa.
Oznaczające, że Kronos ciągle ma nad nim władzę. I że czeka go
śmierć. Był na to przygotowany, ale nie chciał, żeby Anya opłakiwała
go po wiek wieków.
- Musimy wrócić na Arktykę - powiedział.
- Jeszcze nie teraz - mruknęła zaspanym głosem.
- Musimy. Nie wiadomo, co robi William. Masz jego księgę.
Może obmyślać sposób, jak ci zaszkodzić.
Anya podciągnęła się na łokciach. Jasne włosy opadły na plecy.
Bogowie, jak on ją kochał. Dla jej dobra powinien się od niej
odwrócić, nie spać z nią. Mimo wszystko nie potrafił żałować, że stało
się, co się stało. Oddała mu się z własnej woli, całkowicie.
- Masz rację, nie wiemy, co może przyjść mu do głowy. - Anya
przeciągnęła się jak zadowolona kotka.
- Jak się czujesz? - zapytała.
- Lepiej. Rana się zabliźniła. - Pogłaskał ją po policzku. -
Dziękuję ci za twój dar miłości.
- Bardzo proszę.
- Nie żałujesz? - Co będzie, jeśli okaże się, że związała się na
zawsze także z jego demonem? Ogarnęło go przerażenie na tę myśl.
- Do diabła, nie! - Przewróciła się na brzuch, oparła brodę na
dłoni i przyglądała mu się przez chwilę. Nigdy jeszcze nie widział tyle
miłości w jej oczach. - Jestem szczęśliwa do szaleństwa. Zachwycona.
To było cudowne. Niebywałe. Wiem, o czym myślisz. Daj spokój.
Twój demon mnie polubił, a ja mam słabość do niegrzecznych
chłopców. Może jeszcze jeden szybki numerek? W trójkę? Ty, ja i
demon. Czym sobie na nią zasłużył?
- Nie mamy czasu. Z nadąsaną miną wstała z łóżka i zaczęła się
ubierać.
- Zapamiętaj sobie, w przyszłości musimy to robić przynajmniej
dwa razy dziennie.
- Nie zgadzam się. Przynajmniej cztery razy dziennie. - Anya
parsknęła śmiechem, zawtórował jej, lecz zaraz spytał: - Widziałaś
kiedyś klatkę?
- Nie, ale jeśli dobrze pamiętam, Kronos polecił ją wykonać
Hefajstosowi. Obawiał się rebelii i chciał w niej zamknąć plany
niepokornych.
Lucien zasępił się.
- Wątpię, żeby klatka pomogła nam w odnalezieniu puszki
Pandory.
- Ten, kogo się w niej zamknie, staje się posłuszny rozkazom jej
właściciela. Gdybyśmy zamknęli w niej Hydrę... Lucien zastanawiał
się przez chwilę.
- Gdyby ktoś cię w niej uwięził i kazał odebrać sobie życie...
- Nikt mnie nie zamknie, bo... - Zbladła, na jej twarzy
odmalowało się poczucie winy.
Nie chciał, by czuła się winna, że zatrzymała klucz.
- Anyu...
- Nie mając klucza, musiałabym usłuchać rozkazu.
Zacisnął dłonie na kołdrze. Nie podobała mu się cała ta klatka.
Jeszcze mniej podobała mu się myśl, że Kronos wejdzie w jej
posiadanie. Co miałby wówczas zaproponować bogu w zamian za
życie Anyi?
- Do dzieła, mój panie - powiedziała z udaną swadą i zniknęła.
- Anyu? - Dokąd ona się przeniosła? Już miał zacząć jej szukać,
kiedy pojawiła się znowu. Z ubraniem dla niego.
- Wiem, gdzie William trzyma broń - oznajmiła z triumfem w
głosie. - Zaopatrzymy się? - Ku jej wielkiemu zdziwieniu skinął
głową. - Naprawdę chcesz? To kradzież.
- Kradzież już mnie nie oburza.
Uśmiechnęła się radośnie, zniknął smutek, a on znowu poczuł się
tak, jakby cały świat należał do niego.
- Nabierasz przy mnie złych nawyków i przychodzi ci to bez
żadnych oporów - stwierdziła.
- To dlatego, że moja nauczycielka jest silna i odważna. Jestem
gotów zrobić wszystko, żeby była zadowolona. - Ubrał się szybko i
stanął obok Anyi. - Jej szczęście jest moim szczęściem. Spoważniała
nagle i pocałowała go w usta.
- Nie martw się, kochany. Będzie dobrze.
Przestraszyły go te słowa. Oznaczały, że Anya coś planuje. Coś,
co ma go uratować. Coś niemądrego. Jak na przykład oddanie klucza.
Zacznie słabnąć, jak on. Straci moc. Chciał przeniknąć jej myśli, ale
powstrzymał się. Związała się z nim dobrowolnie, nie powinien tego
wykorzystywać, kontrolować jej, jak przewidywała ciążąca na niej
klątwa.
- Anyu... - Chwycił ją za ramiona i potrząsnął. - Obiecałaś mi, że
nigdy...
- Chodźmy po broń - przerwała mu, uśmiechnęła się promiennie i
już jej nie było.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Znalazł ją w pokoju, w którym Will trzymał swój arsenał.
Zaopatrzyli się w maczetę, toporek, wybrali kilka sztyletów. Anya
cały czas trajkotała, nie dając mu szansy powrotu do sprawy klucza.
Kiedy już mieli wszystko, czego potrzebowali, przenieśli się do
jaskini, w której zostawili Williama.
Lucien czuł się rzeczywiście lepiej, ale nie odzyskał jeszcze pełni
sił, co ją martwiło. Był pewien, że umrze. Wiedziała o tym, potrafiła
czytać jego myśli. Omal nie popłakała się jak najzwyklejsza
śmiertelniczka.
- Nie ma go tutaj - stwierdził Lucien.
Grota świeciła pustkami, jakby nigdy nikogo w niej nie było.
Jakby nie odbyła się w niej straszliwa walka, jakby nikt tu nie zginął.
Anyę ogarnął niepokój.
- Jak myślisz, gdzie może być William?
- Albo wraca do domu, albo idzie na szczyt.
- Sprawdźmy, czy nie ma go na szczycie, dobrze? Śmignęła na
wierzchołek. W grocie było zimno, ale tutaj panował mróz nie do
zniesienia, wiał straszliwy wiatr, tnący jak ostrza sztyletów.
Lucien... Jeszcze go nie było. Rozejrzała się. Williama też ani
śladu. Już miała wracać do jaskini, kiedy pojawił się Lucien. Był
wyraźnie zmęczony.
Cholera.
- Nie będziesz się więcej teleportował - oznajmiła stanowczym
tonem.
Tracił tę resztkę energii, którą zdołała mu przekazać.
- Będę robił, co uznam za stosowne - odpowiedział równie
stanowczo.
- Niech cię diabli, Lucien! - Był dla niej najważniejszy na
świecie.
Oddałaby Kronosowi klucz, zrobiłaby wszystko, żeby uratować
swojego mężczyznę, ale nie ufała draniowi. Mógł wziąć klucz i zabić
Luciena, by ją ukarać, że kazała mu tak długo czekać. Musiała
postępować bardzo ostrożnie.
Plan miała bardzo prosty: znaleźć klatkę, a potem ukryć magiczny
przedmiot i Luciena. Lucien chciał zdobyć klatkę, będzie miał klatkę.
Proste. Nie zamierzała oddawać jej Kronosowi. Nie dopuści, żeby bóg
zagarnął puszkę, zaszkodził Lucienowi. Nie, odda mu raczej klucz.
Nie było innego wyjścia. To tylko kwestia czasu.
- Nie widzę Williama - odezwał się Lucien, wyrywając ją z
zamyślenia.
- Jestem tutaj. - Najpierw zobaczyli rękę, potem zza krawędzi
lodowego uskoku wysunęła się twarz pięknego Willa. - Pomóżcie mi
może - stęknął.
Lucien podszedł na skraj lodowej płyty, nachylił się. Anya stanęła
za nim, chwyciła go wpół. Wolałaby raczej, żeby Will zsunął się po
stoku w dół, niż miał pociągnąć z sobą jej kochanka. Wspólnymi
siłami wciągnęli pięknisia na szczyt. Will stanął zasapany, strząsnął
śnieg z ramion.
- Całe wieki nie drapałem się po górach
- Może powinieneś przerzucić się na śmiganie - podsunęła Anya
usłużnie i zarobiła kuksańca od zdobywcy szczytów. - Dziwię się, że
nie wróciłeś do domu.
- Żebyś spaliła moją księgę albo wyrwała z niej kolejne kartki? -
Spojrzał na Luciena. - Wyglądasz całkiem nieźle, zważywszy na to, że
Łowcy cię trochę uszkodzili.
- Hydra miałaby się tu ukrywać? - Lucien puścił mimo uszu
komplement.
- Jest jak kameleon - odezwała się Anya. - Mogła przybrać kolor
śniegu. Kto wie, czy właśnie na niej nie stoimy.
Cała trójka spojrzała pod stopy. Minęła długa chwila, ale nic
niezwykłego się nie wydarzyło. Westchnęli chórem, zawiedzeni.
William dostrzegł broń, którą Anya przytroczyła do pleców.
- Ładny miecz - powiedział kwaśno.
- Dziękuję.
- Mój ulubiony.
- Jak będziesz grzeczny, oddam ci go za rok, dwa.
- Jesteś dla mnie zbyt dobra.
- Wiem. Mówiliśmy, zdaje się, o Hydrze. William rozejrzał się.
- Dokąd teraz?
- Tędy. - Lucien wskazał kierunek. Anya zdusiła jęknięcie i
ruszyła za nim.
- Nie mów mi tylko, ile kilometrów mam przejść, bo mogę
dostać waporów.
- Uważajcie po drodze - ostrzegł Lucien.
Wędrowali bardzo powoli szczytem lodowca przez kilka godzin.
Anya zdrętwiała z zimna, nogi stały się ciężkie, jakby każda ważyła
tonę.
- Przypomnij mi, dlaczego cię lubię - odezwał się w jakimś
momencie William, przerywając milczenie. - Dlaczego przyjmuję cię
w swoim domu, chociaż wiem, że każda twoja wizyta oznacza
kłopoty. Powiedz mi, bo nie pamiętam.
- Przyjmujesz Anyę, ponieważ wnosi w twoje życie namiętność i
przygodę - odpowiedział za ukochaną Lucien.
Ach. Zrobiło się jej ciepło na sercu. Uśmiechnęła się szeroko i
poklepała Luciena po ramieniu. Trzymał się bardzo dobrze. Ani razu
się nie potknął, chociaż nogi ciążyły niemiłosiernie, jakby były z
ołowiu, a Śmierć tłukła się w głowie. I chciała odprowadzać dusze, i
nie - spieszno jej było oddalać się od Anyi.
Fajnie jest czytać w jego myślach, pomyślała. I miło słyszeć, jak
jego demon mruczy zadowolony. Śmierć chyba nawet ją polubiła.
Dwóch niegrzecznych chłopców w cenie jednego. Doskonały interes.
Paskudne było tylko to, że Lucien cierpi. Już niedługo, pocieszała się.
Już niedługo. Lucien, nie odwracając się, uścisnął jej dłoń, jakby
wiedział, że Anya zamierza rozmówić się z Kronosem. Hm. Może to
wzajemne czytanie w myślach nie było jednak takie fajne. Co zrobi,
jeśli Lucien będzie próbował ją powstrzymać?
- Wie któryś z was, jaka właściwie jest ta Hydra? - zapytała, żeby
odwrócić uwagę Luciena. - Trudno ją pokonać?
- Jest nie do pokonania. - William westchnął ciężko. - Kiedy
obcina się jej którąś głowę, w jej miejsce wyrasta zaraz następna. Nie
dasz jej rady, Anyu. Jesteś silna, ale nie aż tak.
Lucien potknął się i szybko wyprostował.
- Co z tobą? - zareagował zaraz William. - Anya cię wykończyła?
Teraz ona zareagowała, to znaczy pacnęła pięknego Willa w
ramię.
- Nie mów tak. To on mnie wykończył.
- Auu, boli - poskarżył się Will. - Masz łapę jak młot.
- Cicho bądź. Nie wiedziałam, że mam taką krzepę.
- No co z tobą, Lucien? - nie dawał za wygraną Will. Na złość
Anyi, oczywiście. Lucien wzruszył ramionami.
- Jeśli moi wrogowie myślą, że opadam z sił, to mnie nie
doceniają.
William przez chwilę rozważał odpowiedź.
- Być może, być może, tyle że nie widzę tutaj żadnych twoich
wrogów.
- To się jeszcze okaże.
Anyi serce wezbrało dumą. Mój chłopiec.
- Co zrobiłeś z ciałami Łowców, Will? - zapytał Lucien.
- Zająłem się nimi. To wszystko - padła enigmatyczna
odpowiedź.
- Po co tyle zachodu?
- A choćby po to, żeby nikt ich nie znalazł i nie zaczął dochodzić,
jak zginęli.
- Bardzo sprytnie - pochwaliła Anya. - Na bogi, gdzie ta Hydra?
Żadnych śladów. Zaczynam mieć już dość. Może franca dawno
wyniosła się z Arktyki, a ja jak idiotka uganiam się po lodowcach.
Lucien zatrzymał się i pocałował ją w usta. Raz, potem drugi.
- Nie jesteś idiotką.
- Bleee. - William udał, że robi mu się niedobrze. - Obrzydliwe. -
Nagle go olśniło, wybałuszył oczy na Anyę. - Klątwa się spełniła.
Jesteś z nim związana już na zawsze? Dlaczego to zrobiłaś?
- W miłości nie ma nic obrzydliwego. To wszystko, co mam do
powiedzenia na ten temat. - Uniosła hardo głowę. - Poczekaj, aż ciebie
trafi. Życzę ci, żeby twoja wybranka nie chciała mieć z tobą nic
wspólnego.
- Oby.
- Jeszcze się przekonamy - powiedziała zagadkowo.
Williama dosłownie wbiło w ziemię, w śnieg, mówiąc ściślej.
- Co wiesz, Anyu? Słyszałaś coś?
Nieładnie kpić z czyjegoś nieszczęścia, pomyślała, powściągając
uśmiech. Will wystrzegał się miłości z racji przepowiedni. Nigdy
dokładnie nie powiedział jej, jak przepowiednia brzmi, a ona nie miała
cierpliwości, żeby rozszyfrowywać tekst starej księgi.
- Nic nie słyszałam. - Jeszcze tydzień wcześniej skłamałaby i
powiedziała, że słyszała coś i zmusiła tym samym Williama, by błagał
ją o wyjaśnienia.
Lucien musiał mieć na nią fatalny wpływ. Tego tylko brakowało,
żeby przestała kraść. Uśmiechnęła się do własnych myśli. Kto wie,
pochłonięta seksem może rzeczywiście zapomnieć o kradzieżach.
Taka zamiana nawet jej odpowiadała.
- Chrzań się. - William westchnął i ruszył dalej. Anya była coraz
bardziej zmęczona, co chwilę się potykała.
- Jak długo jeszcze będziemy szukać tej zdziry? - jęknęła. - Nie,
nie, nie poddaję się, mowy nie ma. Pytam przez czystą ciekawość.
Lucien objął ją, a kiedy czuła jego dotyk, wszystko inne
przestawało się liczyć. Poza znalezieniem tej idiotycznej klatki, ma się
rozumieć.
William zrobił kolejny krok... i nagle zniknął. Anya wymieniła
spojrzenie z Lucienem. Oboje cofnęli się.
Will pojawił się znowu, mocno zdetonowany.
- Co jest, do cholery? - mruknął.
- Ja nic nie widzę. - Anya rozglądała się, ale wokół rozciągał się
lodowy bezkres, taki sam jak godzinę temu i dwie godziny temu.
- Tam. - Lucien wskazał coś, co przypominało majaczący w
poświacie księżyca zarys drzwi. Anya rzuciła mu się na szyję.
- Tak! To musi być to.
- Niekoniecznie - powiedział ostrożnie Lucien.
- Może powinniśmy wracać? - przestraszył się William.
- Mowy nie ma. - Anya wyprostowała się. - Prowadź, Will, albo
usuń mi się z drogi. Ja tam wchodzę.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Parys nie wierzył własnym oczom, ale Sienna się rozebrała.
Jednak. Jak podejrzewał, była szczupła, chuda właściwie. Piersi miała
małe, ale najpiękniejsze sutki, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek
widzieć.
Dosiadła go i wsunęła na niego bez żadnej gry wstępnej, od razu
gotowa, wilgotna jak żadna inna.
Skuty łańcuchami nie mógł jej dotknąć, nie mógł pieścić i nie
mógł pocałować.
Wszystko trwało chwilę. Obydwoje doszli szybko, prawie
równocześnie. Dla Parysa było to upokarzające, nigdy nie szczytował
tak szybko. Nieważne. Ci, którzy go więzili, nie wiedzieli, że w ten
sposób odzyskuje siły.
Sienna osunęła się na niego, zdyszana, zaspokojona. Zrób to.
Teraz. Szarpnął się z całych sił i okowy puściły, aż nie mógł
uwierzyć, że poszło mu to tak łatwo.
Sienna poderwała głowę, ale zanim zdążyła wykonać następny
ruch, chwycił ją pod pachę niczym worek ziemniaków i zeskoczył ze
stołu. Natychmiast odezwał się alarm.
Łowcy, oczywiście, ich obserwowali.
Nachylił się i podał Siennie bluzkę.
- Ubierz się.
- Parys... - szepnęła. - Nie rób tego. - Nie brzmiała już jak
podstępna istota, która go zwiodła i uśpiła, ale jak kobieta, która miała
właśnie najwspanialszy orgazm w życiu i teraz boi się o swojego
kochanka. Świetna z niej była aktorka.
- Milcz lepiej, niewiasto. - Nago, jak stał, podszedł do drzwi. -
Jeśli się nie zanikniesz, coś ci zrobię.
- Nie próbuj uciekać. Oni cię zabiją, nie będą się martwić, że
uwolnią twojego demona.
- Nie udawaj, że martwisz się o mnie, a oni niech próbują. - Miał
nadzieję, że spróbują. Nie chciał skrzywdzić Sienny, a musiał
wyładować na kimś odzyskaną energię. Najlepiej na Łowcach. Z
otworów w suficie uwolnił się gaz. Na Parysa nie podziałał, jednak
Sienna zaczęła się krztusić.
- Jak stąd wyjść?
Podała mu kilka cyfr, które wystukał na małym panelu
umieszczonym tuż obok framugi, i drzwi się otworzyły.
Wyszedł na korytarz z Sienną pod pachą. Łowcy biegli już ku
nim, strzelali. Pyk. Pyk. Pistolety z tłumikami. Najwyraźniej nie
chcieli, żeby chodził dłużej po tym świecie.
Uskoczył pod ścianę, udało mu się kopnąć dwóch Łowców prosto
w splot słoneczny. Polecieli w powietrze. Jeden wypuścił półautomat
z ręki, Parys go chwycił, teraz on strzelał, uchylając się szczęśliwie
przed kulami wroga. Zostawiał trupy za sobą. Kiedy skończyła mu się
amunicja, sięgał po kolejny pistolet leżący przy kolejnym zmarłym.
Sienna. Poczuł, że... Nie. Niemożliwe, żeby znowu się podniecił.
Drugi raz? Nigdy mu się to nie zdarzyło. Wszystkie jego kobiety były
jednorazowego użytku. Nie wiedział, co może się stać, jeśli ulegnie.
Demon się rozszaleje? A może on zwariuje?
- Którędy teraz?
- W lewo - wykrztusiła Sienna.
Skręcił, zobaczył na końcu korytarza duże, dwuskrzydłowe drzwi.
I trzech Łowców biegnących w jego stronę z automatami w dłoniach.
- Trzymaj się! - zawołał do Sienny i padł na podłogę, podcinając
nogi pierwszemu z atakujących. Chwycił jego broń i już było po
Łowcach, padli jak kręgle uderzone kulą.
Podniósł się, wypadł przed budynek. Owionęło go wiosenne,
nocne powietrze. Skręcił w bok, w mroczny zaułek. Sienna jęknęła.
- Spójrz na mnie.
Otworzyła z trudem oczy i w tej samej chwili poczuł, że coś
ciepłego spływa mu po biodrze. Postawił Siennę, obejrzał ją od góry
do dołu i serce mu się ścisnęło. Na środku bluzki, na wysokości
żołądka dojrzał wielką szkarłatną plamę. Postrzelili dziewczynę.
- Sienna. - Nie rozumiał, dlaczego się przejmuje. Nie powinna go
przecież obchodzić.
- Parys... - tchnęła. - Ja... miałam cię zabić. - Jej głowa
bezwładnie opadła na bok. Minęły sekundy - i Sienna nie żyła.
Lucien chwycił Anyę za ramię w momencie, kiedy zamierzała
przekroczyć coś, co przypominało przejście.
- Ty pierwszy - zwrócił się do Williama. Wolał się ubezpieczyć,
w razie gdyby trafili na zasadzkę.
- Świetnie. - William zawahał się, ale wszedł. I zniknął, jakby w
ogóle go nie było.
Dobrzy bogowie, to naprawdę było przejście. Być może natrafili
w końcu na klatkę. Chwileczkę, spokojnie. Żeby zdobyć klatkę,
musieli najpierw zebrać wszystkie siły, by pokonać groźną Hydrę.
- Idziesz za mną - zakomenderował, zanim Anya zdążyła wyrazić
protest, i zacisnął palce na rękojeściach sztyletów, co je dzierżył w
obu dłoniach. Przeszedł. Zniknęła lodowa pustynia, był w raju.
- Rety - sapnęła Anya. - Niesamowite. Kto by pomyślał, coś
takiego na szczycie lodowca?
Wyspa w tropikach. Szmaragdowe palmy, kwiaty we wszystkich
kolorach, powietrze przesycone zapachem kokosów oraz ananasów.
Lucien zrzucił polarne ubranie, Anya została w kusych szortach i
białym topie.
- Tu powinniśmy spędzić miesiąc miodowy. - Zatańczyła pośród
kwiatów. - Nie widzę nigdzie śladu naszej zdziry. A ty? - Nagle
znieruchomiała, wstrzymała oddech. - Lucien, spójrz, spójrz tylko. To
klatka.
Spojrzał. Po drugiej stronie jeziorka, na głazie stała sobie
wyglądająca całkiem niepozornie klatka. A jednak przestronna, w sam
raz, żeby zamknąć w niej Hydrę.
- Mniej okazała, niż myślałam - powiedziała Anya to, co Lucien
pomyślał. - Hydra powinna nam dziękować, że ją zabierzemy.
Poczuł się jakoś dziwnie, nieswojo. Wciągnął głęboko powietrze,
ale jeszcze bardziej zakręciło mu się w głowie. Pomyślał, że nie
powinien tak głęboko oddychać, i poczuł przeszywający ból. Co się z
nim dzieje?
- Przykro mi. - Wiliam ciął go mieczem przez żołądek, po
trzewiach, do kręgosłupa. - Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie.
W normalnej sytuacji Lucien przewidziałby atak i śmignął precz.
Tymczasem nie mógł się ruszyć. Uszły z niego resztki energii i osunął
się na ziemię.
- Ty sukinsynu! - usłyszał jeszcze rozdzierający krzyk Anyi.
- Kiedy wy się pakowaliście, przyszedł do mnie Kronos -
tłumaczył William. - Kazał mi zabić was oboje, jeśli znajdziecie
klatkę. Wybacz...
- Zabiję cię, zdrajco!
Lucien widział Anyę z mieczem uniesionym do ciosu, widział
Williama i wiedział, że tych dwoje stoczy walkę na śmierć i życie.
- Nie! - krzyknął przerażony.
- Leż spokojnie, maleńki - uciszyła go Anya. - Musisz odzyskać
siły. Odpłacę Williamowi za to, co zrobił.
- Nie chcę zrobić ci krzywdy, Anyu! - zawołał William.
- Kronos kazał ci mnie zabić, tak? - Oblizała wargi, jakby
smakowała już śmierć pięknego Willa. - Powinieneś był mnie
uprzedzić, czego żąda od ciebie Kronos. Powinieneś był go
powstrzymać.
- Gdyby można było go powstrzymać, już byś to zrobiła.
- Jak mogłeś? Ja go kocham.
- Wiem i jest mi naprawdę bardzo przykro.
Lucien usiłował się podnieść. Jesteś wojownikiem, zachowuj się
jak wojownik. Zrób to dla Anyi. Wstał ostatkiem sił, ale tamtych
dwoje nawet tego nie zauważyło.
Anya uniosła miecz.
William uniósł miecz.
Klingi zadźwięczały i w tej samej chwili z jeziora wyłonił się
dwugłowy potwór, pół kobieta, pół wąż o wężowych włosach.
Lucien zasłonił ranę ręką i skoczył przed siebie, gotów pokonać
bestię.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Anya natarła na Williama, wrząc wściekłością. Jak śmiał ranić
Luciena? Mężczyznę, którego kochała!
Kiedy zobaczyła, jak Lucien pada na ziemię, brocząc krwią, część
jej duszy umarła. Nie przeżyję bez niego. Nie chcę żyć bez niego.
- Nie pokonasz nas obojga - wysapał William, mając na myśli
własną osobę oraz potwora.
- Zobaczymy. - Anya natarła i raniła go w udo.
Bestia wydała z siebie przeraźliwy ryk. Anya nie oglądała się. Nie
mogła ani na sekundę spuścić Willa z oczu. Ufała Lucienowi. Jej
najdroższy jest wojownikiem, poradzi sobie z bestią. Oby ją pokonał.
Parowała ciosy Willa. Jej przeciwnik słabł z każdą chwilą. Bardzo
dobrze. Zaraz zapewne popełni jakiś błąd. O właśnie! Nachylił się i to
wystarczyło, by mocnym kopniakiem wytrąciła mu miecz z dłoni.
- Lepiej było ze mną nie zaczynać - warknęła.
Kątem oka widziała, jak Lucien atakuje Hydrę. Bestia uniosła się,
otworzyła paszczę... Lucien siekł mieczem i jedna głowa spadła z
tułowia. Natychmiast w to miejsce wyrosła nowa. Co gorsza, ta, która
spadła, ciągle przejawiała wielką żywotność, wierciła się i wyraźnie
chciała ukąsić Luciena w łydkę.
- Spadajmy - wydyszał Will, szukając wsparcia u Anyi. - Zanim
nas pożre na deser.
Nic z tego, były przyjacielu. Anya cięła go przez żołądek,
dokładnie tak, jak on ciął Luciena.
- Ty... - Ledwie mógł mówić. - Wygrałaś.
- Zawsze wygrywam. - Wraziła miecz głęboko w trzewia
pięknego Willa, przebiła go na wskroś i przyszpiliła do lodowej
ściany.
- Anya - jęknął jeszcze.
- Masz szczęście, że nie utnę ci głowy i nie wyrwę serca. Jesteś
nieśmiertelny, więc dojdziesz do siebie, ale będę cię nękała dzień po
dniu, dopóki nie uznam, że dość się wycierpiałeś. Wtedy cię zabiję.
Zostawiła go i ruszyła z odsieczą wspomóc Luciena w walce z
Hydrą.
Jej ukochany krwawił, ale nie poddawał się. On, słaby? Nigdy nie
widziała silniejszego mężczyzny. Gdyby już go nie kochała,
zakochałaby się w nim teraz. Stanęła obok niego.
- Jak ją pokonamy?
- Celuj w oko. To jedyny sposób.
Anya zaatakowała uciętą głowę. Małe węże - włosy gryzły ją po
nogach, ale nie zważała na ból. Szyła ostrzem miecza prosto w oko i
głowa po sekundzie znieruchomiała.
Hydra obaliła Luciena na ziemię. Anya podbiegła do niego, ale
zdążył już wstać i wtedy bestia ukąsiła ją w ramię. Anya krzyknęła
przeraźliwie, oślepiona bólem. Zobaczyła gwiazdy przed oczami.
Trucizna to była? Jad?
Zrobiło się jej słabo, ale Lucien był już przy niej. Dźgnął potwora
w oko... Hydra zaskrzeczała straszliwie i padła martwa.
Natychmiast pojawiła się w miejsce martwej nowa głowa. Anya
zachwiała się, zmagała się z sobą, żeby nie upaść.
- Nie zasypiaj, kochana - szepnął Lucien, dodając jej ducha. -
Mam pomysł, ale musisz mi pomóc. Obetniesz jej głowę i przypalisz
ranę. Zrobisz to?
- Tak, tak, Lucien. Zrobię to. - Dla niego gotowa była zrobić
wszystko. Wyprostowała się czujna, zdecydowana.
Lucien próbował teleportować się, ale był tak słaby, że musiał
zostawić ciało w świecie materialnym, by przenieść się do
duchowego. Bestia uznała, że już po nim i teraz skupiła całą swoją
wściekłość na Anyi.
A ona śmiało ruszyła przeciwko zdzirze.
Będziesz moja!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Lucien, istota niewidzialna, usiadł na karku bestii. Nie poczuła
tego, zajęta Anyą. Zanurzył rękę w ciele Hydry, chwycił duszę. Zdzira
ryknęła tak przeraźliwe, że popękałyby mu bębenki, gdyby mierzył się
z nią w swojej cielesnej postaci.
Anya natarła, ścięła łeb Hydry, z dłoni poszły jej płomienie,
którymi przypiekła ranę. Bestia znowu ryknęła, chciała się rzucić na
atakującą amazonkę, ale Lucien mocno dzierżył wierzgającą duszę.
Anya zaatakowała ponownie.
Spadła druga głowa. Anya przypiekła i tę ranę. Potwór zawył i
obalił się w jezioro. Udało się!
Zwyciężyli!
Anya upadła na ziemię, zmęczona, ale szczęśliwa.
Lucien wrócił tam, gdzie zostawił ciało. Chciał w nie wniknąć.
Blokada. Spróbował jeszcze raz. To samo. Zasromał się.
Co to?
Jesteś za słaby. Owszem, był słaby, ale powinien móc wrócić do
swojej cielesnej powłoki. Spróbował jeszcze raz. Znowu nic.
Był kompletnie bezradny.
Anya klęczała przy jego ciele, widział ją, słyszał, jak go prosi, by
wrócił. Na darmo.
- Lucien - warknęła. - To nie jest śmieszne. Wracaj zaraz do
swojego ciała.
- Nie mogę.
Anya pokręciła głową. Była przerażona. Nie wierzyła.
- Możesz.
- Anyu... - Widziała to od kilku dni. Jego ciało umarło. Kronos
nie miał już żadnej władzy nad Anyą. Nie musiała już oddawać mu
klucza. Była wolna.
- Nie poddawaj się - prosiła. - Próbuj.
- Anyu...
- Nie możesz umrzeć. Słyszysz? - Łzy napłynęły jej do oczu. -
Nie pozwolę, żebyś odszedł. - Zaczęła robić masaż serca.
Podpłynął do niej, chciał pogłaskać po włosach, ale był tylko
duchem.
Wtem usłyszał przeraźliwy ryk, gorszy niż ryk Hydry. Miał
wrażenie, że się rozpoławia. To Śmierć odchodziła, żegnała się z nim.
- Lucien? - wołała Anya. - Co się z tobą dzieje? Wszystko będzie
dobrze. Oddam Kronosowi klucz.
Chciał jej powiedzieć, żeby trzymała się z daleka od Kronosa, ale
nie mógł. Jeśli naprawdę Śmierć odeszła, to już po nim.
- Jak mam ci pomóc, Lucien?
Otworzył usta, chciał coś powiedzieć, lecz nie był już w stanie.
Śmierć odeszła na zawsze, a on zapadł się w nicość.
- Jestem gotowa targować się z tobą. Słyszysz? - zawołała Anya,
kiedy duch Luciena odszedł, i Kronos pojawił się niemal natychmiast
w rozbłysku błękitnego światła.
- Słucham cię - przemówił.
- Oddam ci klucz, jeśli przywrócisz Luciena do życia i zostawisz
nas oboje w spokoju.
- Chcę mieć i klatkę. Gdzie ją schowaliście?
Anya pokręciła głową.
- Klatka należy do Luciena. Możesz mieć tylko klucz.
- Chcesz, żeby twój kochanek żył?
- Jeśli umrze, nie dostaniesz klucza! Wybieraj. I nigdy nie waż
się sięgać po klatkę.
Kronos musiał zrozumieć, jak bardzo jest zdeterminowana, bo
skinął głową, podniósł ręce.
- Bardzo dobrze.
Po chwili byli już w sypialni Luciena w Budapeszcie. Lucien
oddychał spokojnie, rany zniknęły. Bóg stał koło łóżka.
Anya śmignęła na wysepkę, gdzie ukrywali się rodzice, zabrała
klatkę, cmoknęła matkę w policzek i wróciła do twierdzy.
Kronos czekał dokładnie tam, gdzie go zostawiła.
Postawiła klatkę pod ścianą. Bóg uniósł tylko brew. Ku
zdziwieniu Anyi nie próbował porwać cudownego artefaktu.
- Dotrzymałem zobowiązania - oświadczył. Teraz ona musiała
zrobić to samo. Pocałowała śpiącego Luciena i weszła do klatki.
- Jestem gotowa. Bóg zamrugał, zdumiony.
- Dasz się zamknąć? Nie mając klucza? Ktokolwiek tu wejdzie,
będzie mógł ci rozkazywać.
- Wiem. Ja go kocham. Kronos podrapał się w brodę.
- Nigdy bym się nie spodziewał czegoś podobnego po kimś
takim jak ty.
„Po kimś takim" puściła mimo uszu. Miłość do Luciena była tym
najwspanialszym, co przydarzyło się jej w życiu, dla niego gotowa
była na wszystko.
- Miejmy to już za sobą. - Odetchnęła, a potem wygłosiła
właściwą formułkę: - Ja, Anya, bogini Anarchii, po dobrej woli
zbywam się arcyklucza i oddaję go królowi bogów.
Kronos zagłębił dłoń w jej ciele, jak Lucien zagłębiał dłoń w
ciałach zmarłych. Poczuła piekący ból, po chwili zobaczyła, jak bóg
cofa rękę, jak ta rozświetla się bursztynowym blaskiem. Anya osunęła
się na kolana. Przed oczami zamajaczył jej jeszcze uśmiech Kronosa,
a potem wszystko spowiła ciemność.
- Wypuśćcie mnie!
Lucien nigdy w życiu nie czuł się równie bezradny. Nie wiedział,
co robić. Najzwyczajniej w świecie nie wiedział. Anya od czterech dni
zamknięta była w klatce. Nie wiedziała, kim on jest. Jej pamięć
obejmowała wszystko przed otrzymaniem klucza i domagała się, żeby
ją uwolnił. Nie mógł tego uczynić. Gdyby usłuchał, mogłaby go zabić.
Groziła, że to zrobi. Wyczuwał jej myśli, tak jak ona wyczuwała
jego. Pytała ciągle, dlaczego Lucien ją kocha, ale patrzyła na niego jak
na obcego.
Oddała klucz i straciła wspomnienia. Gdyby tylko mógł sprawić,
żeby przypomniała sobie, kim on jest. Zatrzymał się przed klatką.
- Anyu, jesteśmy związani z sobą nierozerwalnym węzłem.
Przypomnij mnie sobie.
- Drań! Podejdź tylko bliżej. Tamten kapitan był większy od
ciebie, a zabiłam go bez trudu.
Usiadł obok klatki. Kiedy kilka dni temu obudził się w swojej
sypialni, a kiedy poczuł, że Śmierć jest znowu z nim, ucieszył się.
Dopiero po chwili zobaczył Anyę zamkniętą w klatce. Patrzyła na
niego jak na kogoś obcego. Obrzucała obelgami. Nienawidziła go.
Działy się straszne rzeczy. Parys wrócił z Grecji odmieniony nie
do poznania. Nie chciał mówić, co mu się przytrafiło. Wkrótce miał
lecieć do Stanów, dołączyć do Gideona. Lucien czuł się fatalnie, ale
przekonywał przyjaciół, by nie przejmowali się Parysem.
W Stanach przebywali Aeron i Reyes, ale nie było z nimi żadnego
kontaktu i wojownicy nie wiedzieli, co się z nimi dzieje, a zatem nie
wiedzieli też, co dzieje się z Daniką i jej najbliższymi. Lucien
westchnął. Przyjaciele szukali pozostałych trzech Hydr. Jak dotąd
bezskutecznie.
Lucien powinien być teraz z nimi, pomagać w poszukiwaniach, a
jeśli nie, to powinien przynajmniej zająć się Parysem. Nie robił nic.
Nie był w stanie zostawić Anyi. Była całym jego życiem.
Niestety, jej też nie potrafił pomóc.
Nie pamiętała Maddoksa ani Ashlyn, chociaż ci odwiedzali ją
codziennie, dziękowali za to, co dla nich uczyniła. Wysłuchiwała ich
historii, uśmiechała się, ale wspomnienia nie powracały. Lucien
przynosił jej nawet ulubione lizaki. Nic nie skutkowało.
- Kocham cię, Anyu.
- A ja ciebie nienawidzę. Wypuść mnie. - Zacisnęła dłonie na
prętach i potrząsnęła z całych sił klatką.
- Nie przypominasz mnie sobie?
- Pieprz się. - Walnęła go pięścią w głowę. - Nie jestem twoją
niewolnicą, słyszysz? Nie jestem niczyją niewolnicą.
Lucien z ciężkim sercem otworzył klatkę. Anya spojrzała na
niego zaskoczona.
- Dlaczego jesteś taki smutny? Dlaczego mnie wypuszczasz?
- Nie chcę dłużej cię więzić. Nie zniósłbym tego.
Wyszła powoli z klatki.
- Co się ze mną dzieje? Dlaczego się nie cieszę?
Po policzkach Luciena popłynęły łzy. Bał się mieć nadzieję.
- Jestem twoim mężczyzną.
- Ja nie mam mężczyzny. - Podeszła do niego wściekła, gotowa
do ataku. Po drodze chwyciła jeden ze sztyletów leżących na szafce
nocnej. - Zapłacisz mi za to, że mnie uwięziłeś.
Lucien przypomniał sobie, co Anya mu mówiła kilka dni
wcześniej. Uwięziona osoba musi spełniać wszystkie rozkazy
właściciela klatki. Wytrącił Anyi sztylet z dłoni i wepchnął ją do
klatki, zatrzasnął drzwi.
- Zabiję cię! - krzyknęła Anya. - Ty sadysto! - Spojrzała na
motyla. Podobał się jej kiedyś ten tatuaż...
- Ładny - bąknęła. Może pamięć wracała?
- Usiądź, Anyu. I milcz. - Zacisnęła usta, wściekła, mroczna, a on
rzekł gromko: - Nakazuję ci, przypomnij mnie sobie.
Skuliła się, zaczęła się wić, jęczała, wbijała paznokcie w skórę. W
końcu się uspokoiła, znieruchomiała, pod oczami pojawiły się cienie.
- Przykro mi, najdroższa. Wypuszczę cię, ale nie zapomnę.
Jesteśmy złączeni na zawsze. Będę zawsze przy tobie.
- Akurat pozwoliłabym ci odejść, Kwiatuszku. - Spojrzała na
niego, w jej oczach dojrzał miłość. - Tak się cieszę, że żyjesz.
Lucien otworzył klatkę, przytulił Anyę do piersi.
- Moja najdroższa. Moja ukochana. - Ukrył twarz na jej ramieniu.
- Bogom niech będą dzięki. Umierałem, gdy patrzyłaś na mnie jak na
obcego.
- Myślałam, że cię straciłam. - Pocałowała go.
- Oddałaś dla mnie wszystko.
- Oddałam, bo jesteś najważniejszy. Objął ją mocno i śmignął na
łóżko.
- Całe życie będę ci się za to wywdzięczał. Uśmiechnęła się
chytrze.
- Taki właśnie miałam plan. A teraz powiedz mi, co się tutaj
działo, kiedy tkwiłam w klatce.
- William zwiał, rany się zagoiły. Jest teraz tutaj i domaga się
zwrotu księgi. Nie wpuszczam go do twierdzy, ale wydzwania do
mnie codziennie.
- Oddam mu jego skarb, ale jeszcze nie teraz. Hm, wyrwałam
kilka kartek. Cóż, wypadki chodzą po książkach.
- Ciągle przeprasza i przeprasza. Chyba naprawdę żałuje tego, co
zrobił. Chętnie bym się go pozbył, ale uparł się, że nie wyjedzie, nie
porozmawiawszy najpierw z tobą.
- Potem, wszystko potem. Teraz kochaj się ze mną. Uśmiechał
się już od ucha do ucha.
- Wyjdziesz za mnie, prawda?
- Owszem.
- Znam wspaniałe miejsce na miesiąc miodowy. - Rozbierał ją
gorączkowo. - Musimy znaleźć jeszcze trzy artefakty. Masz ochotę na
kolejne łowy?
- Zawsze.
Po chwili nie pamiętali już o niczym poza własną rozkoszą.