J. G. Ballard - Klatka z piasku
O
zachodzie, kiedy cynobrowy żar odbity od ciągnących
się wzdłuż horyzontu wydm kapryśnie oświetlał białe
elewacje opuszczonych hoteli, Bridgman wyszedł na balkon i
popatrzył na długie pasmo stygnącego piasku, w które
wsączała się powódź purpurowego cienia. Z wolna
wysuwając Swoje smukłe palce pomiędzy płytkimi siodłami i
zagłębieniami, cienie schodziły podobne do olbrzymich
grzebieni. Pomiędzy ich zębami błysnęło na chwilę kilka
fosforyzujących ostróg obsydianu, które potem połączyły się i
jedną falą zalały na wpół zasypane hotele. Za milczącymi
fasadami, na spadzistych, zawianych piaskiem ulicach,
niegdyś migotliwych od koktajlbarów i restauracji, była już
noc. Otoczki księżycowego światła pokrywały latarnie
srebrzystą rosą i ubierały pozasłaniane okna i śliskie gzymsy
jak zamróz we wzory.
Gdy Bridgman patrzył, oparty szczupłymi brązowymi
ramionami o rdzewiejącą poręcz, ostatnie promienie światła
tonęły w wiśniowej lejowatej łunie, zapadając się pod
horyzont, a przez martwy marsjański piasek przeleciał
pierwszy powiew wiatru. Tu i tam dokoła piaszczystej ostrogi
wirowały maleńkie cyklony wzniecając pióropusze oblanego
blaskiem księżycowym pyłu, zaś aureola białego kurzu
omiotła wydmy i osiadła w zagłębieniach i dziurach. Zaspy
stopniowo narastały przesuwając się w kierunku dawnej linii
wybrzeża morskiego poniżej hoteli. Pierwsze cztery piętra
były już zasypane i piasek sięgał teraz dwie stopy poniżej
balkonu Bridgmana. Po następnej burzy piaskowej znowu
będzie musiał przeprowadzić się na wyższe piętro.
- Bridgman!
Głos przebił ciemność jak włócznia. Pięćdziesiąt jardów w
prawo, na krawędzi walącej się zapory przeciwpiaskowej,
którą kiedyś próbował zbudować pod hotelem, jakaś
kanciasta, krępa postać w wytartych bawełnianych szortach
machała do niego ręką. Poświato księżycowa podkreślała
szeroką, umięśnioną klatkę piersiową i mocne, krzywe nogi
zanurzone prawie po łydki w miękkim marsjańskim piasku.
Mężczyzna miał około czterdziestu pięciu lat i krótko
przystrzyżone rzednące włosy, tak że robił wrażenie prawie
łysego. W prawej ręce trzymał olbrzymią płócienną torbę.
Bridgman uśmiechnął się do siebie. Stojąc cierpliwie w
świetle księżyca pod opuszczonym hotelem Travis
przypominał mu bardzo spóźnionego turystę przybywającego
do widmowej miejscowości wypoczynkowej wiele lat po jej
wymarciu.
- Bridgman, idziesz? - A ponieważ Bridgman dalej stał
oparty o poręcz, Travis dodał: - Następna koniunkcja jutro.
Bridgman potrząsnął głową i skrzywił usta w grymasie
irytacji. Nie cierpiał tych koniunkcji występujących co dwa
miesiące, gdy wszystkie siedem wraków kabin satelitów
ciągle jeszcze okrążających Ziemię jednocześnie przecinało
niebo. Niezmiennie w te noce przesiadywał w swoim pokoju,
przegrywając stare taśmy, które ocalił z zasypanych domków
letniskowych i moteli w dalszej części plaży (histeryczne: "Tu
mama Goldberg, Bulwar Kakaowy 62955, ja naprawdę
protestuję przeciwko tej idiotycznej ewakuacji..." Albo
zrezygnowane: "Tu Sam Snade, Pontiac kabriolet w tylnym
garażu należy do tego, kto go wykopie"). Travis i Luise
Woodward przychodzili do tego hotelu zawsze w noc
koniunkcji - był to najwyższy budynek w tej miejscowości, z
nieograniczonym widokiem na cały horyzont - i śledzili
siedem zbliżających się gwiazd, jak gnały swoim; nie
skończonymi torami dokoła kuli ziemskiej. Niepomni na nic
poza tym o czym doskonale wiedzieli strażnicy - zostawiali
sobie drobiazgowe przetrząsanie morza piasku na te co
dwumiesięczne okazje. I niezmiennie Bridgman występował
jako czujka dla tamtych dwojga.
- Wychodziłem wczoraj wieczorem krzyknął w dół do
Travisa. - Trzymajcie się z daleka od północno-wschodniej
części ogrodzenia koło przylądka. Będą reperowali drogę.
Bridgman nocami dzielił czas między odkopywanie
zasypanych moteli w poszukiwaniu zapasów (poprzedni
mieszkańcy tej miejscowości zakładali, że rząd wkrótce
uchyli rozkaz ewakuacji) a rozłączanie sekcji metalowej
nawierzchni ułożonej przez pustynię dla dżipów straży.
Każdy kwadrat drucianej siatki miał około pięciu jardów
szerokości i ważył ponad trzysta funtów: Po wyrwaniu więc
rzędów nitów, odciągnięciu elementów siatki na bok i
zagrzebaniu ich wśród wydm był kompletnie wyczerpany i
większą część następnego dnia spędzał pielęgnując
nadwerężone ręce i barki. Niektóre sekcje drogi były
zamocowane na stałe ciężkimi stalowymi prętami i wiedział,
że prędzej czy później skończy się powstrzymywanie
strażników przez uszkadzanie nawierzchni.
Travis zawahał się i z niezobowiązującym wzruszeniem
ramion zniknął wśród wydm; ciężka torba pełna narzędzi
kołysała mu się na silnym ramieniu. Mimo skąpej diety nie
stracił na energii i rozmachu - Bridgman widział, jak w ciągu
jednej nocy zdemontował dwadzieścia sekcji drogi, a potem
złączył jakoś przyległe człony na skrzyżowaniu, posyłając
cały konwój sześciu pojazdów daleko w bezdroża na
południe.
Bridgman odwrócił się, żeby zejść z balkonu, a następnie
przystanął, gdy słaby zapach soli morskiej przeniknął chłodne
powietrze. O dziesięć mil dalej, ukryte za linią wydm,
znajdowało się morze - długie, zielone bałwany środkowego
Atlantyku załamywały się na czerwonym marsjańskim
brzegu. Kiedy przed pięciu laty przybył na tę plażę po raz
pierwszy, poprzez wielomilowe polocie piasku nie czuć było
najlżejszego zapachu soli. Jednakże z wolna Atlantyk spychał
brzeg na dawne miejsce. Niezmordowany Golfstrom łomotał
w miękki pył marsjański i usypywał wydmy na kształt
groteskowych rokokowych raf, które wiatr przenosił w morze
piasku. Ocean wracał, odzyskując stopniowo swój wielki,
gładki basen, przesiewając czarny kwarc i obsydian
marsjański, których nie porywał wiatr, i wchłaniając je w
swoje głębie. Coraz częściej odór soli morskiej przesycał
wieczorne powietrze, przypominając Bridgmanowi, po co
pierwszy raz przybył na tę plażę i niwecząc wszelką chęć
wyjazdu.
Przed trzema laty próbował zmierzyć, z jaką prędkością
zbliża się Atlantyk, wbijając w piasek przy samym brzegu
szereg prętów, lecz ruchome wydmy zabrały kolorowe pale.
Później, wykorzystując wzniesienie u Przylądka Canaveral,
gdzie stare wieże wyrzutni i platformy do lądowania celowały
w niebo jak kawały rozbitej gigantycznej rzeźby, obliczył
metodą triangulacji, że postęp przekracza nieznacznie
trzydzieści jardów rocznie. Posuwając się z tą prędkością -
wykalkulował niechcący, zupełnie automatycznie Atlantyk
osiągnie swój dawny brzeg na Plaży Kakaowej - za pięćset z
górą lat. Chociaż tak powolny, proces ten odbywał się jednak
stale i Bridgman czuł się szczęśliwy, że te kilka lat, które mu
jeszcze zostały, może spędzić w swoim hotelu dziesięć mil za
wydmami.
Później, wkrótce po przybyciu Louise Woodward, myślał o
zdemontowaniu jednego z domków campingowych i
wybudowaniu sobie małej chatki nad brzegiem, lecz
ostatecznie uznał, że jest on zbyt przygnębiający i posępny.
Wielkie czerwone wydmy przesuwały się milami, zasłaniając
do połowy widok nieba i rozpływając się powoli pod naporem
ciemnozielonej wody. Nie było ścisłej granicy pływu, tylko
strome dno upstrzone kryształami kwarcu i rdzewiejącymi
częściami rakiet marsjańskich, przywiezionymi z balastem.
Spędził parę dni w pieczarze pod rafa piaskowa, przyglądając
się długim galeriom ze zbitego czerwonego pyłu, które
kruszyły się i rozpuszczały, omywane zimnymi prądami
atlantyckimi, by zapaść się w końcu jak ozdobne kolumnady
barokowej katedry. Latem gorący piasek promieniował żarem
jak szlaka roztopionego słońca, przepalając gumowe zelówki
jego butów, a rozrzucone bryłki wymytego kwarcu migotały
jak diamenty. Bridgman wrócił do hotelu ciesząc się, że jego
pokój wychodzi na ciche wydmy.
Teraz podszedł do biurka, ciągle jeszcze ze słodkawym
zapachem solanki w nozdrzach. Stożek osłoniętego światła
padał na magnetofon i półkę z taśmami. Warkot nie
wyciszonego silnika pojazdu strażników ostrzegał go przy
najmniej na pięć minut przed ich przybyciem, tak że mógł
śmiało zainstalować w pokoju jeszcze jedną lampę; między
hotelem a morzem nie było jezdni, a każde światło odbite na
balkonie było z daleka nie do odróżnienia od fosforyzującej
poświaty, która wisiała nad piaskiem jak miliardy świetlików.
Bridgman jednak wolał siedzieć w mrocznym pokoju,
otoczony pełnymi książek półkami własnej roboty, wśród
igrających nad nim przez całą noc, gdy. bawił się taśmami,
strzępami przebrzmiałej przeszłości, której się nie żałuje. W
dzień zaciągał zasłony, pogrążając się w świecie wiecznego
półmroku.
Przystosował się łatwo do samotności; szybko wypracował
system codziennych zajęć, który umożliwiał mu poświęcenie
maksymalnej ilości czasu na rozmyślania osobiste. Dokoła
niego przypięte do ścian wisiały ogromne odbitki i rysunki
architektoniczne przedstawiające różne elewacje
fantastycznego miasta na Marsie, które kiedyś projektował -
jego szklane iglice i ściany ekranujące wyrastały jak
heliotropowe klejnoty na cynobrowej pustyni. Rzeczywiście,
miasto było jednym ogromnym klejnotem; elewacje
przedstawiały się wspaniale, lecz były tak symetryczne, że
wydawały się czymś równie pozbawionym życia jak korona.
Bridgman stale przerabiał `rysunki, wprowadzając coraz
więcej detali, tak że przypominały fotografię czegoś
rzeczywistego.
Większość hoteli w mieście - jednej z tuzina zasypanych
przez piasek miejscowości wypoczynkowych, tworzących
niegdyś trzydzieści mil na południe od Przylądka , Canaveral
nieprzerwany pas moteli, domków letniskowych i
pięciogwiazdkowych hoteli - była dobrze zaopatrzona w
zapasy konserw pozostałe po ewakuacji i odgrodzeniu tego
terenu. Znajdowały się tam wielkie zbiorniki i cysterny
napełnione wodą, nie licząc tysiąca zachowanych idealnie
koktajlbarów sześć stóp poniżej poziomu piasku. Travis
odkopał ich tuzin, poszukując swego ulubionego rocznika
Burbona. Przechadzając się po pustyni za miastem można się
było nagle natknąć na krótki odcinek schodów zstępujących
w piasek i pod zawianą reklamę oznajmiającą bar "Satelita"
lub "Salon Orbitalny", wiodących do wnętrza sanktuarium,
gdzie chromowany pokład baru sterczał opróżniony aż do
lustra rżniętego w romby ze swoim ładunkiem butelek i
figurynek. Bridgman byłby szczęśliwy, gdyby je
pozostawiono w spokoju.
Ten cały blichtr przybytków rozrywki i tanich barów na
peryferiach miejscowości wypoczynkowych stanowił
przygnębiający komentarz do pierwotnych lotów
kosmicznych, sprowadzając je do poziomu widowisk
jarmarcznych demonstrujących potworności.
Na korytarzu przed pokojem Bridgmana rozbrzmiewały
kroki, które powoli pięły się schodami w górę, zatrzymując
się po parę sekund na każdym podeście. Bridgman opuścił
rękę, w której trzymał taśmę magnetofonowa, na słuchując
znajomych zmęczonych kroków. Była to Louise Woodward;
niezmiennie co wieczór wychodziła na dach dziesięć pięter
wyżej. Bridgman spojrzał na tablicę przelotów przypiętą do
ściany. Widać będzie tylko dwa satelity między 12.25 i 12.35,
na wysokości kątowej 62 stopnie SW, jak przelatują przez
konstelacje Cetusa i Eridanusa, ale w żadnym z nich nie
będzie jej męża. Choć miała jeszcze dwie godziny czasu,
obejmowała już swój posterunek, na którym zwykle
pozostawała aż do świtu.
Bridgman, zmęczony, nasłuchiwał cichnących powoli w
górze kroków. Całą noc ta szczupła, blada kobieta przesiedzi
w świetle księżyca, wśród miecionych wiatrem sypkich
marsjańskich piasków, za których miraż jej mąż oddał życie, i
będzie poprawiała wyblakłe włosy jak wdowa po marynarzu
czekająca, aż morze zwróci jej drogie ciało. Travis najczęściej
przyłączał się później do niej i siedzieli tak obok siebie na
wprost maszynowni windy, z literami neonowej reklamy
hotelu rozrzuconymi u ich stóp jak szczątki porozbijanego
zodiaku. Potem o świcie szli każde w swoją stronę ulicami
pełnymi cieni do swoich siedzib w pobliskich hotelach.
Początkowo Bridgman często brał udział w tych nocnych
czuwaniach, ale po kilku razach ich bezmyślna kontemplacja
gwiazd wydała mu się czymś odpychającym, a nawet
upiornym. Nie chodziło nawet o makabryczne widowisko,
jakie stanowili martwi astronauci orbitujący dokoła planety w
swoich kapsułach, ale raczej o dziwne, niewypowiedziane
poczucie wspólnoty pomiędzy Travisem a Louise Woodward,
jak gdyby celebrowali jakiś bardzo intymny obrzęd, do
którego Bridgman nigdy nie miał dostępu. Podejrzewał
czasem, że ich pierwotne motywy, obojętne jakie były,
ustąpiły znacznie bardziej osobistym.
Pozornie Louise Woodward obserwowała satelitę swego
męża, aby podtrzymać pomięć o nim, lecz Bridgman
domyślał się, że wspomnienie, które podświadomie pragnęła
ożywiać, dotyczyło jej samej sprzed lat dwudziestu, gdy mąż
był znaną osobistością, a o nią zabiegali dziennikarze z
wielkich tygodników i reporterzy telewizyjni. Przez
piętnaście lat po jego śmierci Woodward zginał
wypróbowując nowa, lekka wyrzutnię - prowadziła życie
koczownicze, jeżdżąc bez wytchnienia swoim tanim
samochodem od motelu do motelu po całym kontynencie, w
pogoni za gwiazdą męża, która znikała nocą na wschodzie, aż
nareszcie znalazła dom na Plaży Kakaowej z widokiem na
rdzewiejące rusztowania wyrzutni przez zatokę.
Motywy Travisa były prawdopodobnie bardziej złożone. W
dwa lata po tym, jak się poznali, wyjawił Bridgmanowi, że
uważa za swój dług honorowy pełnienie warty ku czci
zmarłych astronautów, którzy w dzieciństwie dali mu
przykład męstwa i poświęcenia (chociaż większość z nich
pilotowała już swoje kapsuły pięćdziesiąt lat przed
urodzeniem Travisa), i że teraz, gdy są całkowicie
zapomniani, musi choćby sam podtrzymywać gasnący
płomień ich pamięci. Bridgman był przekonany o jego
szczerości.
Ale później, przeglądając stos starych magazynów w
bagażniku samochodu, który wykopał w motelu, natrafił no
fotografię Travisa w aluminiowym kombinezonie
ciśnieniowym i dowiedział się o nim znacznie więcej. Travis
sam musiał być kiedyś astronautą albo raczej kandydatem na
astronautę. Jako pilota-oblatywacza, zatrudnionego w jednej z
agencji zajmujących się orbitalnymi stacjami
przekaźnikowymi, zawiodły go nerwy na parę sekund przed
ostatnim "start!" w czasie odliczania i ta chwila
nieoczekiwanego strachu kosztowała jego firmę około pięciu
milionów dolarów.
To najwyraźniej fakt, że nie mógł przejść do porządku nad
swoja słabością - zdał sobie z niej sprawę w momencie bardzo
niefortunnym, leżąc w fotelu konturowym dwieście stóp nad
stanowiskiem startowym - sprowadził Travisa do Canaveral,
opuszczonej Mekki pierwszych bohaterów astronautyki.
Bridgman taktownie próbował wytłumaczyć, że nikt nie
może brać mu za złe tej chwili słabości - znacznie mniejsza w
tym jego wina niż tych, którzy go typowali, co najmniej
nieszczęśliwy zbieg okoliczności na skutek niejasnych
sformułowań ankietowych, dających do wyboru różne
możliwości odpowiedzi (krzyżyki w złych kratkach, czasem
trudno swój krzyżyk udźwignąć, czasem trudno wyjrzeć zza
kratek - Bridgman zażartował w myśli zjadliwie). W każdym
razie wyglądało na to, że w swojej sprawie Travis podjął
decyzję. Noc w noc wpatrywał się we wspaniały kondukt
żałobny, który prządł swą złotą ścieżkę ku Słońcu, i uspokajał
się przez porównywanie własnej porażki ze znacznie większa,
choć nie zasługującą na potępienie klęska siedmiu
astronautów. Travis zgodnie z regulaminem nadal strzygł się
krótko "na Mohikanina" jak wszyscy kosmonauci, nadal
utrzymywał doskonałą kondycję fizyczną za pomocą
intensywnych ćwiczeń, tych samych, które uprawiał przed
swym nieudanym lotem. Podtrzymywał go jego własny,
osobisty mit, czyniąc go właściwie nietykalnym.
- Drogi Harry, wzięłam samochód i wiadro na śmieci.
Szkoda, żeby to się miało tak skończyć...
Zniecierpliwiony Bridgman wyłączył taśmę powtarzającą
jakieś banalne ludzkie sprawy sprzed lat trzydziestu. Z jakichś
względów nie był w stanie przyjąć Travisa i Louise
Woodward takimi, jacy byli. Wyrzucał sobie ten brak
współczucia, natrętna potrzebę wydobywania na jaw
motywów działania innych, uderzania w czuła strunę,
szczególnie, że jego własne motywy przebywania na
Przylądku Caneveral były tak podejrzane. Po co tu był, co
chciał odpokutować? I dlaczego wybrał Plażę Kakaowa na
swe miejsce zsyłki? Przez trzy lata zadawał sobie to pytanie
tak często, że straciło ono jakiekolwiek znaczenie, jak
skostniały w swojej formie katechizm lub tępe
samooskarżenie paranoika.
Zrezygnował ze stanowiska głównego architekta dużego
przedsiębiorstwa inwestycji kosmicznych po tym, jak
ogromne zamówienie na projekt pierwszego marsjańskiego
osiedla miejskiego, na którym zależało firmie, zostało
przyznane konkurencji. Po cichu jednak zdawał sobie sprawę,
że jego rezygnacja oznaczała podświadome przyznanie, iż
mimo swego daru wyobraźni nie nadaje się do
wyspecjalizowanych i bardziej prozaicznych celów
związanych z projektowaniem osiedli. Na desce, jak
wszędzie, czul się związany z Ziemią.
Jego marzenia o stworzeniu nowej gotyckiej architektury
portów kosmicznych i ośrodków sterowania, o zostaniu
Frankiem Lloydem Wrightem i Le Corbusierem pierwszego
miasta, jakie miało powstać poza Ziemia, zbladły na zawsze,
ale nie był już w stanie wrócić do projektowania tanich
szpitali w Ekwadorze i domów mieszkalnych w Tokio. Przez
rok wałęsał się bez celu, ale parę kolorowych zdjęć
pomarańczowych zachodów słońca na Plaży Kakaowej i
gazetowe historyjki o samotnikach żyjących w zasypanych
piaskiem motelach stanowiły potężny magnes.
Wrzucił taśmę do szuflady; próbował brać Louise
Woodward i Travisa takimi, jacy byli: żona pilnującą
zmarłego męża i starym astronauta czuwającym samotnie nad
wspomnieniem utraconych towarzyszy broni.
Wiatr uderzył w okno balkonu i lekka mżawka piaskowego
pyłu spadła na podłogę. W nocy burze piaskowe szalały po
całej plaży. Gorące punkty w stygnącej pustyni rozrastały się
gwałtownie jak krople rtęci i wybuchały w piasku jak
miniaturowe tornada.
W odległości zaledwie pięćdziesięciu jardów przebił się
przez mrok zamierający kaszel wielkiego diesla. Bridgman
szybko zgasił lampkę na biurku, winszując sobie, że skąpił
bateryjek, a potem podszedł do okna.
Przy lewym brzegu rozpadliny piaskowej, na wpół ukryty w
długich cieniach rzucanych przez hotel, stał wielki pojazd
gąsienicowy o niskiej zamaskowanej karoserii. Nad
zderzakami, bezpośrednio przed tępym pyskiem maski
kryjącej silnik, znajdował się wąski mostek obserwacyjny.
Dwu strażników wpatrywało się przez pieksiglasowe okienka
w hotelowe balkony, jeżdżąc lornetkami od pokoju do pokoju.
Za nimi pod szklaną kopułą wystającej kabiny kierowcy
siedziało jeszcze trzech strażników kierujących
umieszczonym na zewnątrz reflektorem. Pośrodku czaszy w
rytm pracy silnika pulsowało małe światełko, w każdej chwili
gotowe rzucić ostry błysk do wnętrza któregoś z otwartych
pokojów.
Bridgman ukrył się za żaluzjami lornetki skierowały się na
sąsiedni balkon; przesunęły na następny, należący do niego,
po czym zawahały się i przeniosły dalej. Zirytowani
sabotażem dróg strażnicy zdecydowali się widocznie na nowy
typ pojazdu. Potężne, przysadziste wozy pustynne na czterech
szerokich gąsienicach nie były zmuszone do poruszania się po
drogach z siatki i mogły ujeżdżać do woli po wydmach i
piaskowych wzgórzach.
Bridgman patrzył, jak pojazd zawraca z wolna, prawie nie
zmieniając niskiego, głębokiego tonu silnika, a następnie
odjeżdża wzdłuż linii hoteli, z boku prawie nie do odróżnienia
od ruchomych wydm i wzgórz. Sto jardów dalej skręcił w
pierwsza przecznicę ku głównemu bulwarowi, tryskając z
gąsienic pióropuszami pyłu przypominającymi nikłe obłoczki
pary. Mężczyźni na mostku obserwacyjnym ciągle
przyglądali się hotelowi. Bridgman był pewien, że zobaczyli
odbity błysk światła lub jakieś poruszenie Louise Woodward
na dachu. Strażnicy nie kwapili się wprawdzie z
opuszczeniem wozu, co groziło skażeniem trującym pyłem,
ale wiadomo, że nie zawahaliby się, gdyby mieli w
perspektywie złapanie któregoś z plażowych włóczęgów.
Biegnąc po schodach na dach Bridgman pochylił się pod
oknami wychodzącymi na bulwar. Zaparkowany naprzeciwko
pod wystającym podcieniem wielkiego domu towarowego
wóz pustynny przypominał ogromnego kraba. Niegdyś
pięćdziesiąt stóp nad ziemia, teraz betonowy nawis dzieliło od
niej niewiele ponad pięć do sześciu stóp, wóz pustynny, który
stał pod nim, ze zgaszonym silnikiem, był więc dobrze ukryty
w cieniu. Jeden ruch w oknie lub niespodziewany powrót
Travisa i strażnicy powyskakiwaliby z luków, sieciami na
długich drągach i lassami łapiąc ich za karki i stopy.
Bridgman przypomniał sobie, jak wygarnęli kiedyś pewnego
włóczęgę plażowego z jego motelowej kryjówki i wynieśli
niby wielkiego drgającego pająka pośrodku czarnej gumowej
pajęczyny. Strażnicy z odwróconymi twarzami, o
zasłoniętych maskami ustach, wyglądali jak diabły w jakimś
abstrakcyjnym balecie.
Na dachu zalała Bridgmana mlecznobiała poświata
księżycowa. Louise Woodward stała oparta o balustradę
balkonu, spoglądając w stronę dalekiego niewidocznego
morza. Na słabe skrzypnięcie drzwi odwróciła się i zaczęła
apatycznie spacerować wokół dachu, a jej blada twarz płynęła
jak aureola. Miała na sobie świeżo uprasowaną kretonową
sukienkę, znaleziona w zardzewiałym bębnie wirówki jednej
z pralni, a jej włosy z pasemkami blond płynęły za nią na
wietrze:
- Louise!
Ruszyła bezwiednie, potykając się o kawałek neonu, a
następnie wróciła do balkonu wychodzącego na bulwar.
- Pani Woodward! - Bridgman chwycił ją za łokieć i
przysłonił jej ręka usta, zanim krzyknęła. - Tam są strażnicy.
Obserwują hotel. Musimy znaleźć Travisa, zanim wróci.
Louise zawahała się, najwyraźniej poznała Bridgmana z
wysiłkiem, zwróciło oczu ku czarnemu marmurowi nieba,
Bridgman spojrzał na zegarek; była prawie 12.25. Patrzył na
gwiazdy na południowym zachodzie.
Louise wyszeptała:
- Zaraz tu będą, muszę ich zobaczyć.
Gdzie jest Travis, przecież chyba powinien już być.
Bridgman pociągnął ją za ramię.
- Może zobaczył wóz pustynny. Pani Woodward, musimy
uciekać.
Nagle wskazała niebo, wyrwała mu się i podbiegła do
balustrady.
- O, są!
Poirytowany, czekał, aż nasyci wzrok dwoma bliźniaczymi
punktami świetlnymi mknącymi od zachodniej części
horyzontu; były to Merril i Pokrowski. Jak każdy uczeń,
Bridgman doskonale znał ich kolejność - drugi system
planetarny o skomplikowanej, lecz znacznie bardziej
uchwytnej regularności i precesji, Castor i Pollux orbitującego
zodiaku, których pojawienie się zawsze zwiastowało pełną
koniunkcję następnej nocy.
Louise Woodward spoglądała ku nim oparta o balustradę, a
wzmagający się wiatr porywał jej włosy z ramion i rozwiewał
poziomo za głowę. U jej stóp czerwony pył marsjański kłębił
się i szeleścił osiadając na szczątkach reklamy, zaś z palców
przesuwających się wzdłuż poręczy ściekała świetlista
różowa piana. Gdy satelity wreszcie zniknęły wśród gwiazd
na horyzoncie, Louise pochyliła się, podnosząc twarz ku
mlecznobłękitnemu księżycowi, jak gdyby chciała odwlec
chwilę rozstania, a potem odwróciła się do Bridgmana
promiennie uśmiechnięta.
Jego uprzednie podejrzenia prysły i Bridgman odwzajemnił
jej się krzepiącym uśmiechem..
- Roger znów będzie jutro w nocy, Louise. Musimy uważać,
żeby strażnicy nas nie złapali, zanim go zobaczymy.
Poczuł nagły podziw dla niej, dla jej stoicyzmu, w którym
trwała podczas długiego czuwania. Może myślała o
Woodwardzie jako o żywym człowieku i w jakimś sensie
cierpliwie czekała na jego powrót? Pamiętał, jak powiedziała
kiedyś:
- Roger był chłopcem, kiedy poleciał, rozumiesz, czuję się
teraz bardziej jego matką niż żoną - jakby się bała reakcji
Woodwarda na jej wysuszoną cerę i rzednące włosy, jakby się
obawiała, że o niej zapomniał. Niewątpliwie śmierć, którą
sobie wyobrażała dla niego, nie była dla śmiertelnych.
Trzymając się za ręce zeszli na palcach w dół po
łuszczących się stopniach i wyskoczyli oknem tarasu w
miękki piasek pod zaporę przeciwwiatrową. Bridgman zapadł
się po kalana w drobny srebrzysty pył księżycowy, zanim
ciągnąc za sobą Louise dobrnął do bardziej stałego gruntu.
Przeleźli przez dziurę w chylącej się palisadzie, a następnie
pobiegli oddalając się od linii martwych hoteli, majaczących
jak trupie czaszki w widmowym świetle.
- Poczekaj, Paul! - Z głową ciągle uniesioną ku niebu
Louise Woodward padła na kolana w zagłębieniu między
dwiema wydmami, a następnie dźwignęła się i ze śmiechem,
potykając się, pobiegła za Bridgmanem, który pędził przez
zapadliny i siodła. Wiatr porywał teraz piasek z wyższych
wierzchołków, gnając tumany kurzu jak wzburzone fale.
Oddalone o sto jardów miasto przypominało zamazany kadr
filmowy, który wyświetlała camera obscura zachodzącego
księżyca. Stali w miejscu, gdzie Atlantyk miał kiedyś dziesięć
sążni głębokości, i Bridgman wyczuwał jeszcze zapach soli
morskiej wśród połyskliwych białych czap pyłu,
fosforyzujących jak ławice żyjątek. Wypatrywał
jakiegokolwiek śladu Travisa.
- Louise, będziemy musieli wracać do miasta. Burza
piaskowa się wzmaga, tutaj nigdy go nie zobaczymy.
Cofnęli się przez wydmy, potem przedarli wąskimi
uliczkami między budynkami hoteli do północnego wjazdu do
miasta. Bridgman obrał za punkt obserwacyjny mały blok
mieszkalny - położyli się na ciepłej, przyjemnej poduszce
piasku, wyglądając na pochyłą ulicę. Na skrzyżowaniu wiatr
dął w poprzek ulicy, przesłaniając białymi obłokami wóz
pustynny strażników, zaparkowany sto jardów dalej na
bulwarze.
Po pół godzinie silnik zachłysnął się, Bridgman zaczął
zagarniać piasek w stronę przerwy znajdującej się przed nimi.
- Odjeżdżają. Dzięki Bogu!
Louise Woodward złapała go za ramię.
- Patrz!
W odległości pięćdziesięciu stóp zobaczyli strażnika w
białym winylowym kombinezonie, prawie niewidocznym w
chmurach pyłu, brnącego z wolna w ich stronę i
wywijającego lassem. Parę kroków za nimi szedł drugi
strażnik, zaglądając przez lornetkę w okna bloku
mieszkalnego.
Bridgman i Louise wyczołgali się z powrotem pod sufit, a
następnie przekopali sobie drogę do kuchni na tyłach
budynku. Jedno okno było otwarte i wychodziło na zasypane
piaskiem podwórze, wyskoczyli więc przez nie i pomknęli w
kłębach wzbudzonego przez siebie pyłu, który wirował
między budynkami.
Nagle za narożnikiem ujrzeli strażników oddalających się w
szeregu boczną ulicą, a za nimi wóz pustynny. Nim Bridgman
zdołał się opanować, nagły skurcz prawej łydki złapał go
boleśnie, skręcając mięsień brzuchaty, i rzucając go na
kolano. Louise Woodward szarpnęła go do tyłu pod ścianę i
pokazała krępą krzywonoga postać, która brnęła ku nim drogą
wiodącą łukiem do miasta.
- Travis!
Torba z narzędziami zwisała mu z prawej ręki, a kroki
dźwięczały słabo na drucianej siatce jezdni. Idąc ze
spuszczoną głową, zdawał się nie wiedzieć o ukrytych za
rogiem strażnikach.
- Chodź! - Lekceważąc i tak znikomy margines
bezpieczeństwa Bridgman z trudem wstał na nogi i z impetem
wybiegł na środek ulicy. Louise próbowała go zatrzymać, ale
przebiegli zaledwie dziesięć jardów, kiedy strażnicy ich
dostrzegli. Zabrzmiał ostrzegawczy krzyk i reflektor strzelił
potężnym snopem światła wzdłuż ulicy. Wóz pustynny
wyrwał do przodu jak masywny, pokryty kurzem byk,
wczepiając się gąsienicami w piach.
- Travis! - Dopiero kiedy Bridgman osiągnął zakręt drogi z
podążającą za nim w odległości dziesięciu jardów Louise
Woodward, Travis wyrwany z zadumy przerzucił torbę z
narzędziami przez ramię i pogonił przed nimi w kierunku
grupy dachów moteli, wyzierających z piasku po drugiej
stronie ulicy. Pozostający w tyle Bridgman znów poczuł
skurcz w łydce i zaczął boleśnie powłóczyć nogami. Gdy
Travis po niego wrócił, próbował odpędzić go machnięciem
ręki, ale Travis złapał go za łokieć i wypchnął do przodu jak
sanitariusz naciągający ramię pacjentowi.
Biegnąc zamglonymi ulicami, zniknęli w kłębach pyłu na
pustyni, a okrzyki strażników zagłuszył ryk i hałas silnika.
Dokoła nich niby dziwaczna metalowa flora jakiegoś
pozaziemskiego ogrodu sterczały z czerwonego
marsjańskiego piasku stare neonowe szyldy - Motel
"Satelita", Bar "Planeta", Motel "Merkury". Kryjąc się za
nimi dotarli do wydm na skraju miasta porosłych karłowatymi
krzewami i ruszyli jednym ze szlaków, jakie wiodły wśród
piaskowych raf. Tam, w głębokich grotach zbitego piasku,
które zwisały jak odwrócone pałace, czekali, aż burza się
uspokoi. Krótko przed świtem strażnicy zaniechali
poszukiwań, nie mogąc doprowadzić ciężkiego wozu
pustynnego do rozsypującej się rafy.
Niebaczny na bliskość strażników Travis rozniecił niewielki
ogień, podpalając od zapalniczki kawałki drewna wyrzucone
przez fale i osadzone w zagłębieniach piasku. Bridgman
przykucnął obok, by ogrzać sobie ręce.
- Pierwszy raz zdecydowali się wysiąść z wozu - rzucił pod
adresem Travisa. - To znaczy, że mają rozkaz nas złapać.
Travis wzruszył ramionami.
- Możliwe. Dorabiają ogrodzenie wzdłuż plaży.
Prawdopodobnie usiłują odciąć nas na zawsze.
- Co takiego? - Bridgman podniósł się z nagłym uczuciem
niepokoju. Ale po co? Jesteś pewien? Co by im z tego
przyszło?
Travis spojrzał na niego z błyskiem gorzkiego rozweselenia
na spłowiałej twarzy. Smugi dymu wieńczyły mu głowę, a
potem snuły się wokół wężowych kolumn groty aż do krętego
skrawka nieba sto stóp wyżej.
- Bridgman, przepraszam, że to mówię, ale jeśli chcesz stąd
uciekać, to tylko teraz. Za miesiąc nie będziesz już w stanie.
Bridgman pominął to milczeniem, wpatrzony w ciemną
szczelinę nieba nad głową, w której widać było gwiazdozbiór
Raka, jak gdyby w nadziei, że ujrzy odbicie dalekiego morza.
- Chyba zwariowali. Ile tego ogrodzenia widziałeś?
- Z osiemset jardów. Niewiele im brakuje do końca. Robią
to z elementów prefabrykowanych o wysokości około
czterdziestu stóp. - Uśmiechnął się ironicznie, widząc
niepokój Bridgmana. - Nie przejmuj się. Zawsze jak będziesz
chciał się wydostać, to możesz zrobić podkop. -
Nie mam zamiaru się stąd wydostawać - odparł Bridgman
chłodno.
Niech ich cholera, robią z tego teren zoo. Rozumiesz chyba,
że jak ogrodzą wszystko, to już nie będzie to samo.
- Zrobią z tego zakątek Ziemi, który na zawsze pozostanie
Marsem. - Spod wysokiego czoła uczy Travisa spoglądały
ostro i czujnie. - Wiem, o co im chodzi. Od dwudziestu lat nie
było wypadku śmiertelnego. - Spojrzał na Louise Woodward
przechadzającą się po krużgankach. - A rakiety pasażerskie są
rzekomo równie bezpieczne jak pociągi podmiejskie. Chcą się
odciąć od przeszłości razem z Louise, ze mną i z tobą. Bardzo
rozsądnie z ich strony, że nie wypalili tego całego terenu
miotaczami ognia. Wirus to wystarczający powód. A my troje
jesteśmy najprawdopodobniej jego jedynymi nosicielami na
całej planecie. - Podniósł garść czerwonego pyłu, ponurym
wzrokiem badając drobniutkie kryształki. No, Bridgman, co
zamierzasz zrobić?
Bridgman odszedł w milczeniu - myśli eksplodowały mu w
głowie jak oszalałe rakiety sygnalizacyjne.
Za nimi Louise Woodward krążyła wśród głębokich galerii
groty, nucąc pod nosem w rytm westchnień wirującego
piasku.
Rano wrócili do miasta brnąc przez wysokie zaspy.
Roziskrzone w ostrym słońcu leżały pomiędzy hotelami i
sklepami jak świeżo spadły czerwony śnieg. Travis i Louise
udali się do swoich siedzib w motelach w dalszej części
plaży. Bridgman szukał w nieruchomym kryształowym
powietrzu obecności strażników, ale wóz pustynny odjechał, a
jego ślady zatarła zamieć.
W domu czekała na Bridgmana wizytówka.
Potężna fala kurzu wdarła się przez drzwi balkonowe,
przykrywając biurko i łóżko zaspa wysokości trzech stóp przy
tylnej ścianie. Na zewnątrz zapora przeciwpiaskowa została
zasypana, a pejzaż pustyni zmienił się całkowicie jedynie
kilka iglic obsydianu znaczyło jej poprzednie kontury jak boje
w przemieszczającym się morzu. Bridgman spędził cały ranek
na odkopywaniu książek i całego dobytku, na demontowaniu
instalacji elektrycznej z jej bateriami i wynoszeniu
wszystkiego do pokoju piętro wyżej. Chętnie
przeprowadziłby się do mansardy na samej górze, ale światło
z okien byłoby widoczne na odległość wielu mil.
Urządzając się w nowej siedzibie włączył magnetofon;
usłyszał zwięzłe wiadomość, podawana urywanymi zdaniami,
energicznym głosem, tym samym który poprzedniego dnia
wykrzykiwał dc strażników.
- Bridgman, tu major Webster, zastępca komendanta
Rezerwatu Plaż Kakaowej. Na polecenie Podkomitetu
Antywirusowego Zgromadzenia Ogólnego Narodów
Zjednoczonych ogradzam cała plażę. Po zakończeniu prac
opuszczanie terenu będzie wzbronione a każdy, kto się wydali
poza jego granice, zostanie odprowadzony do rezerwatu.
Poddaj się teraz, Bridgman zanim... - Bridgman zatrzymał, a
następnie cofnąć taśmę i skasował tekst patrząc ze złością na
magnetofon. Niezdolny skupić się na tyle, by zmontować na
powrót instalację elektryczną w nowym miejscu, snuł się bez
celu zabawiając się planami architektonicznymi poopieranymi
o ściany. Był niespokojny i nadmiernie podekscytowany, być
może dlatego, że usiłował, niezbyt zresztą skutecznie, stłumić
w sobie wątpliwości dokładnie te same, o których mu teraz
Webster przypomniał. Wyszedł na balkon i wyjrzał na
pustynię, na czerwone wydmy, które jak morskie bałwany
podchodziły pod same okna. Przenosił się już po raz czwarty
piętro wyżej, a szereg identycznych pokojów, które kolejno
zajmował, przypominał jego własne wizerunki, jak gdyby
przesunięte i oglądane przez pryzmat. Ten jeden ostry -
ostateczne nieuchwytne określenie samego siebie, którego
poszukiwał od tak dawna jeszcze ciągle nie. został
odnaleziony. Bez końca piasek sunął w jego stronę, a zmienne
kontury pustyni jak żaden inny ze znanych krajobrazów
odpowiadały stanowi jego własnej nicości psychicznej,.
okrywając dawne niepewności i klęski swoim enigmatycznym
całunem.
Bridgman patrzył, jak czerwony piasek skrzy się i opalizuje
w coraz to wyżej wznoszącym się słońcu. Nigdy już nie
zobaczy Marsa ani nie wymaże domniemanych niedostatków
talentu, ale przecież w obrębie tej plaży znajdowała się
wierna kopia planety.
Kilka milionów ton gleby marsjańskiej przywiezione tu w
charakterze balastu jakieś pięćdziesiąt lat temu, gdy obawiano
się, że ciągłe wypuszczanie w przestrzeń sond i pojazdów
kosmicznych, transport ładunków masowych i sprzętu na
Marsa zmniejsza o ułamek masę Ziemi i przybliża jej orbitę
do Słońca. Chociaż przesunięcie wyniosłoby niewiele ponad
kilka milimetrów, a temperatura atmosfery podniosłaby się
ledwie dostrzegalnie, to jednak te zjawiska skumulowane na
przestrzeni dłuższego czasu mogłyby spowodować utratę
rozrzedzonych warstw atmosfery zewnętrznej i osłony
radiologicznej, dzięki której biosfera nadaje się do
zamieszkania.
Przez ponad dwadzieścia lat flota ogromnych frachtowców
kursowała na Marsa i z powrotem, wyrzucając balast do
morza w pobliżu kosmodromu na Przylądku Canaveral.
Jednocześnie Rosjanie wypełniali niewielki sektor Morza
Kaspijskiego. Zakładano, że wody Atlantyku i Morza
Kaspijskiego wchłoną balast, ale bardzo szybko stwierdzono,
że analiza mikrobiologiczna piasku nie jest zadowalająca.
Na okrytych śnieżnymi czapami biegunach Marsa, gdzie
pierwotnie skraplała się w atmosferze para wodna, osad
pradawnej materii organicznej utworzył glebę drobny
piaszczysty less, zawierający skamieniałe zarodniki
gigantycznych porostów i mchów, ostatnich żyjących na tej
planecie organizmów sprzed milionów lat. Zarodniki te
zawierały siatki krystaliczne wirusa, który niegdyś żerował na
roślinach i którego szczątki zostały przeniesione wraz z
balastem na Ziemię, na Przylądek Canaveral i do Morza
Kaspijskiego.
W kilka lat później zauważono w południowych stanach
Ameryki oraz w republikach Kazachskiej i Turkmeńskiej
Związku Radzieckiego szerzenie się różnego rodzaju chorób
roślin. Na terenie całej Florydy występowały ogniska rdzy
zbożowej i choroby mozaikowej, całe plantacje pomarańczy
więdły i obumierały, skarłowaciałe palmy przy drogach
pękały jak suche skórki banana, trawa sztywniała w letnim
upale, przypominając papierowe włócznie. W ciągu kilku lat
cały półwysep zamienił się w pustynię. Bagniste dżungle
Everglades pobielały i wyschły, puszcze skamieniały, koryta
rzek wyglądały jak popękane skorupy usiane lśniącymi
szkieletami krokodyli i ptaków.
Dawny obszar wyrzutni rakietowych w Canaveral został
zamknięty, a krótko potem miejscowości wypoczynkowe na
Plaży Kakaowej odgrodzono i ewakuowano; nieruchomości
warte miliony dolarów oddano we władanie wirusowi.
Szczęśliwie niegroźny dla nosicieli zwierzęcych, oddziaływał
on jedynie w niewielkim promieniu na oryginalną glebę, z
którą został przywieziony. Połknięty przez człowieka,
współżył z florą bakteryjna jego przewodu pokarmowego,
łagodny, nie zauważony przez żywiciela; zwrócony jednak
glebie, przejawiał niszczycielskie działanie w stosunku do
roślinności na przestrzeni tysięcy mil.
Nie będąc w stanie położyć się mimo bezsennej nocy,
rozdrażniony Bridgmen zabawiał się magnetofonem. Cudem
wymknąwszy się strażnikom, żywił jednak cicha nadzieję, że
go złapią. Dziwny skurcz nogi miał oczywiście podłoże
psychiczne. Nie mogąc świadomie przyjąć argumentów
Webstera, w gruncie rzeczy byłby rad, gdyby go postawiono
przed faktem dokonanym pojmania, i z wdzięcznością
poddałby rocznej kwarantannie w Oddziale Oczyszczenia z
Pasożytów w Tampa, a następnie podjął pracę architekta -
ciężko doświadczony, lecz pogodzony ze swoją porażką.
Jak dotąd jednak nie nadarzyła mu się okazja poddania.
Travis najwyraźniej zdawał sobie sprawę z jego rozterki:
Bridgman zauważył, że on i Louis nie umówili się z nim na
wieczorną koniunkcję.
Wczesnym popołudniem wyszedł na ulicę i brnąc przez
zaspy czerwonego piasku poszedł śladami Travisa i Louise
Woodward, które kluczyły wśród bocznych uliczek, by
zniknąć wreszcie pomiędzy potężniejszymi,
przypominającymi krzemienne bloki wydmami wśród
zasypanych moteli na południe od miasta. Zrezygnowany
wrócił pustymi, pozbawionymi cienia ulicami, od czasu do
czasu pokrzykując w gorącym powietrzu i nasłuchując echa
grzmiącego pomiędzy zaspami.
Tego samego popołudnia, nieco później, poszedł w
kierunku północno-wschodnim, stąpając ostrożnie wśród
dziur i rozpadlin, przykucając w plamach cienia, gdy wiatr
przynosił mu dalekie odgłosy brygad budowlanych
grodzących plażę. Dokoła niego, w wielkich piaszczystych
basenach ziarnka czerwonego piasku połyskiwały jak
diamenty. Ze zboczy piaskowych wzgórz sterczały ostre
kolce rdzewiejącego metalu - pozostałości satelitów i
wyrzutni marsjańskich, którymi usiane były marsjańskie
pustynie, i które następnie zostały przywiezione z powrotem
na Ziemię. Jedna z części, które mijał, cały element poszycia
kadłuba z resztkami numeru identyfikacyjnego podobny do
wygiętej tarczy sterczał pionowo w powodzi piasku jak drzwi
wiodące do nikąd.
Tuż przed zmierzchem Bridgman dotarł do wysokości
ostrogi obsydianu wznoszącej się na tle ciemnowiśniowego,
nieba jak wieża zrujnowanego kościoła. Wspiął się po jej
sterczących występach i spojrzał ponad wydmami ciągnącymi
się na przestrzeni dwóch czy trzech mil, ku krawędzi plaży.
Oświetlone ostatnimi promieniami słońca metalowe pręty
pałały różowawym żarem jak bajkowe wrota na skraju
zaczarowanego morza. Co najmniej pół mili ogrodzenia było
już gotowe, a na jego oczach podnoszono właśnie i osadzano
w ziemi kolejny ogromny element. Już cały wschodni
horyzont został przesłonięty przez wkraczające ogrodzenie, a
uwięziony marsjański piach przypominał żwir rozsypany nc
dnie klatki.
Siedząc na górze Bridgman poczuł ostrzegawczy skurcz
bólu w łydce. Zeskoczył z obłoku pyłu i nie oglądając się za
siebie uciekł przez wydmy i rafy piaszczyste.
Później, kiedy ostatnie barokowe aureole zachodzącego
słońca zapadły się pod horyzont, wyszedł na dach czekając na
Travisa i Louise Woodward i wypatrując ich niecierpliwie w
pustych zalanych światłem księżyca uliczkach.
Wkrótce po północy przy wysokości kątowej 35 stopni
pomiędzy Aquilą a Ophiuchusem, rozpoczęła się koniunkcja.
Bridgman w dalszym ciągu wpatrywał się w ulice nie
zwracając uwagi na siedem punktów świetlnych mknących ku
niemu od strony horyzontu niby jakaś inwazja z głębi
Kosmosu. Nic nie wskazywało na rozbieżność ich orbit, na to,
że wkrótce miały się rozproszyć na przestrzeni tysięcy mil -
satelity sunęły, jakby zawsze były ściśle ze sobą połączone w
konfigurację znaną Bridgmanowi od dziecka -jak zgubiony
znaczek zodiakalny; gwiazdozbiór oderwany od sfery
niebiańskiej w nieustannym gorączkowym poszukiwaniu
swego dawnego miejsca.
- Travis! Niech cię diabli! - warknął Bridgman, odwrócił się
od balkonu i ruszył w kierunku części poręczy wysuniętej za
nadbudówkę windy. Travis i Louise Woodward unikali go jak
pariasa i Bridgman musiał pogodzić się z faktem, że przestał
być prawdziwym rezydentem plaży, egzystując na ziemi
niczyjej pomiędzy nimi a strażnikami.
Siedem satelitów zbliżyło się i Bridgman spoglądał na nie
od niechcenia.
Tworzyły niezwykły, choć wyraźny wzór przypominający
grecka literę x - koślawy krzyżyk, którego poprzeczne ramię
zawierało cztery ustawione mniej więcej w linii prostej
kapsuły - Connolly'ego, Tkaczewa, Merrila i Majakowskiego
- przecięte przez trzy pozostałe - Pokrowskiego, Woodwarda i
Brodisuka - tworzące z Tkaczewem przedłużone Z. Wzór ten
był różnie odczytywany: jako sierp i młot, orzeł, swastyka,
gołębica, jako różnego rodzaju emblematy religijne lub
runiczne, ale wszystko to po trochu się zmieniała wobec stałej
tendencji starszych pojazdów do spalania się.
To właśnie dzięki owemu powolnemu procesowi rozpadu
aluminiowych pokryw kadłuba satelity były widzialne.
Często zwracano uwagę na to, że obserwator z Ziemi widzi
nie rzeczywistą kapsułę, tylko miejscowe pole rozpylonego
aluminium i zjonizowanych par wody utlenionej z
pourywanych dysz stabilizujących, rozwleczone teraz na
przestrzeni pól mili za każda kapsułą. Woodward, który
znalazł się na orbicie jako ostatni, stanowił ledwie
dostrzegalny punkt świetlny. Kadłuby kapsuł wraz ze swoim
doskonale zachowanym ładunkiem ludzkim ulegały stałemu
rozpadowi, a szeroki wachlarz srebrzystej rosy rozpościerał
się jak złudny ślad za Merrilem i Pokrowskim (1998 i 1999),
niby podwójna gwiazda przekształcająca się w nowa w
samym środku konstelacji. W miarę jak masa pojazdów się
zmniejszała krążyły one po coraz bliższych Ziemi orbitach, a
wkrótce miały się zetknąć z gęstszymi warstwami atmosfery i
spaść.
Bridgman stał wpatrzony w przybliżające się ku niemu
satelity, zapominając zupełnie o swojej irytacji na Travisa.
Jak zawsze, wzruszony był niesamowitym, ale dziwnie
pogodnym widokiem konwoju bezustannie okrążającego
ciemny ocean nocnego nieba, dawno zmarłych astronautów
spieszących po raz dziesięciotysięczny na krótkie spotkanie,
by następnie wyruszyć ku swoim samotnym ścieżkom
podniebnym biegnącym wzdłuż granicy jonosfery, tej
niebiańskiej granicy pływu w przestrzeń kosmiczna, która
rościła do nich prawa.
Jak Louise Woodward mogła tak się wpatrywać w swojego
męża - Bridgman nie był w stanie pojąć. Po jej przyjeździe
zaprosił ją raz do hotelu i zrobił uwagę na temat widocznych
z okien pięknych zachodów słońca, ale Louise warknęła w
odpowiedzi z goryczą
- Piękne? Czy możesz sobie wyobrazić, co to znaczy
podziwiać zachód słońca, kiedy twój mąż krąży, tam w swojej
trumnie?
Była to reakcja typowa dla czasów, kiedy po nieudanych
próbach połączenia się z platforma na orbicie stałej ginęli
pionierzy astronautyki. Gdy na zachodzie wzeszły te pierwsze
gwiazdy i powstała nieprzyjemna perspektyw , że za tysiąc lat
niebo będzie usiane orbitującymi odpadami, początkowo
próbowano je zestrzelić, ale ostatecznie pozostawiono je na
tym naturalnym cmentarzysku, gdzie stanowiły własny
pomnik.
Za chmurą pyłu wzniecona przez burzę piaskowa satelity
błyszczały niewiele jaśniej niż gwiazdy drugiej wielkości,
mrugając, gdy pasma cirrostratusów przecinały odbite
światło. Smuga rozproszonego światła za Merrilem i
Pokrowskim, która zwykle przesłaniała pozostałe kapsuły,
zmniejszy się, Bridgman jak gdyby po raz pierwszy od wielu
miesięcy zobaczył wyraźnie Majakowskiego i Brodisuka.
Patrzył w środek krzyża, który przesuwał się właśnie nad jego
głowa, zastanawiając się, czy to Merril, czy Pokrowski
pierwszy spadnie z orbity.
Gwałtownie nabierając powietrza w płuca, zadarł głowę. Ze
zdumieniem zauważył, że pośrodku układu brakuje jednego
ze znanych mu punktów świetlnych. Przyczyny tego stanu
rzeczy, które początkowo upatrywał w przesłonięciu
towarzyszących kapsułom oparów przez chmury pyłu, były
zgoła inne: po prostu brakowało jednej z kapsuł, trzeciej z
pierwszej linii - Merrila, jak się zorientował - który spadł z
orbity. Z uniesioną w dalszym ciągu głową Bridgman
ostrożnie stąpał po dachu, omijając rdzewiejące resztki neonu
i odprowadzając wzrokiem konwój w jego locie ku
wschodniemu horyzontowi. Nie przesłonięty już przez ślad
Merrila, pojazd Woodwarda świecił teraz znacznie jaśniej i
wydawało się, że zajął miejsce tamtego, choć nie miał spaść
jeszcze co najmniej przez sto lat.
Gdzieś w dali zawarczał silnik. Chwilę później z innej
strony odezwał się słaby kobiecy krzyk. Bridgman podszedł
do barierki i ponad dachami domów zobaczył na tle nieba
dwie sylwetki na nadbudówce windy bloku mieszkalnego, a
następnie znów usłyszał krzyk Louise Woodward, która
obydwiema rękami wskazywała w górę: wiatr rozwiewał jej
wokół twarzy długie włosy, a Travis usiłował ją uspokoić.
Bridgman zorientował się, że Louise błędnie sobie
wytłumaczyła upadek Merrila, biorąc go za swojego męża.
Podszedł do samej krawędzi balkonu i stamtąd obserwował
patetyczna scenę rozgrywającą się na odległym dachu.
Ponownie gdzieś wśród wydm zajęczał silnik. Zanim
Bridgman zdążył się odwrócić, jasne ostrze światła rozcięło
niebo na południowym zachodzie. Jak kometa ciągnąc za
sobą aż po horyzont potężny ogon rozpylonych cząstek,
płynęło ku nim po wyraźnie widocznej, skierowanej w dół
krzywej. Oderwany od reszty kapsuł, które ginęły już wśród
gwiazd wzdłuż wschodniej części horyzontu, pojazd
znajdował się teraz zaledwie kilka mil nad ziemią.
Bridgman obserwował, jak się zbliża, przygotowany na
kolizję z hotelem. Rozszerzająca się korona białego światła
niby gigantyczna rakieta sygnalizacyjna oświetlała dachy,
wychwytując z mroku neonowe szyldy zasypanych moteli na
przedmieściach. Bridgman rzucił się do drzwi i zbiegł po
schodach; blask spadającej kapsuły oświetlił ponure ulice jak
sto księżyców. Kiedy wpadł do swego pokoju, bezpieczny
wewnątrz masywnego budynku wyjrzał na wydmy przed
hotelem, które przypominały iluminowaną dekorację
sceniczna. W odległości trzystu jardów widać było niska
zamaskowana karoserię zaparkowanego na szczycie
wzniesienia wozu pustynnego, którego słabe reflektory
przyćmiła zupełnie łuna.
Z głębokim metalicznym westchnieniem płonący katafalk
zmarłego astronauty przeleciał im nad głowami, tryskając z
kadłuba strumieniem rozpylonego metalu i wypełniając niebo
świetlistym żarem. W dole jego odbicie niby autostrada
oświetlona reflektorami samolotu przecinało pustynię w
kierunku morza długa jasna smuga szerokości kilkuset
jardów. Ledwie Bridgman zdążył przysłonić oczy, kiedy
nagle nastąpiła eksplozja z potężna detonacja. W górę wzbiła
się wielka zasłona białego pyłu, która powoli opadła na
ziemię. Odgłos wybuchu uderzył w hotel i wznosząc się w
przedłużonym crescendo bębnił w okna. Mniejsze wybuchy
przypominały opalizujące fontanny wszędzie tam, gdzie
spadły odłamki kapsuły, zapalały się na krótko pojedyncze
ognie. A potem huk ucichł i w powietrzu zawisł połyskliwy
całun fosforyzującego gazu jak srebrzysty welon, w którym
migotały i perliły się klejnoty cząsteczek.
W odległości dwustu jardów ukazała się biegnąca postać
Louise Woodward, a dwadzieścia kroków za nią Travisa.
Bridgman patrzył, jak chowają się i wyłaniają zza wydm, a
potem nagle poczuł na twarzy zimne światło reflektora
zalewające powodzią cały pokój za nim. Wóz terenowy sunął
prosto na niego z dwoma strażnikami trzymającymi sieci i
lassa na zewnętrznej platformie.
Bridgman błyskawicznie przełożył nogę przez poręcz
balkonu, zeskoczył i rzucił się ku pierwszej wydmie.
Pochylony biegł w ciemności, która przecinał promień
reflektora. W górze migotliwy całun powoli blakł w miarę jak
rozpylone cząsteczki metalu spadały w ciemny marsjański
piasek. Ostatnie echa wybuchu grzmiały jeszcze wśród hoteli
zgrupowanych w dalszej części plaży.
W pięć minut później dogonił Louise Woodward i Travisa.
Pod wpływem uderzenia kapsuły część wydm uległa
spłaszczeniu, tworząc płytki basen o średnicy mniej więcej
ćwierć mili. Okoliczne wzniesienia usiane były ciągle jeszcze
rozżarzonymi odłamkami, migocącymi niby gasnące oczy.
Wóz pustynny pomrukiwał jakieś czterysta czy pięćset jardów
za nim i Bridgman szedł teraz zmęczonym wyciągniętym
krokiem. Zatrzymał się koło klęczącego Travisa, który z
wysiłkiem łapał oddech. W odległości mniej więcej
pięćdziesięciu jardów Louise biegła w dół bezradnie, z
roztargnieniem patrząc na kawałki tlącego się metalu. Na
moment reflektor nadjeżdżającego wozu pustynnego oświetlił
ją i schował się między wydmy. Bridgman uchwycił wyraz
niewysłowionej udręki na jej twarzy.
Travis klęczał wciąż ściskając w rękach kawałek
osmalonego metalu.
- Travis, wytłumacz jej na miłość boską! To była kapsuła
Merrila, nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości.
Woodward dalej jest tam w górze.
Travis popatrzył w milczeniu, wpijając się wzrokiem w
twarz Bridgmana. Jego usta przeszył spazm bólu i Bridgman
zorientował się, że metalowy szczątek, który tamten z takim
nabożeństwem trzymał w dłoniach, jest rozpalony do
czerwoności.
- Travis! - próbował rozerwać mu ręce, czując przenikliwy
odór palonego ciała, ale Travis wyrwał mu się. - Zostaw ją w
spokoju, Bridgman! Idź sobie ze strażnikami!
Bridgman ustępował przed nadjeżdżającym wozem
pustynnym odległym już tylko o trzydzieści jardów i
oświetlającym reflektorami cały basen. Louise Woodward
dalej przeszukiwała wydmy. Travis wytrwał w miejscu, kiedy
strażnicy wyskoczyli z wozu i podeszli do niego ze swoimi
sieciami; w jego skrwawionych, uniesionych do góry rękach
stalowy kolec połyskiwał jak sztylet. Na czele strażników
szedł jedyny nie zamaskowany wśród nich, schludny
mężczyzna o miłych, czystych rysach i skupionej, poważnej
twarzy. Bridgman domyślił się, że jest to major Webster, że
strażnicy wiedzieli o nieuniknionym wybuchu i starali się
złapać ich wcześniej, w szczególności Louise. Cofnął się w
stronę wydm na skraju basenu. Kiedy zbliżał się do ich
wierzchołka, noga uwięzła mu w półkolistym kawałku
metalu, usiadł więc, żeby uwolnić obcas. Bez wątpienia był to
fragment tablicy rozdzielczej; okrągła obudowa instrumentu
pozostała nietknięta.
W górze migotliwy welon oparów przesunął się na
północny wschód i odbite światło wisiało dokładnie nad
rdzewiejącymi wieżami dawnej wyrzutni Przylądka
Canaveral. Przez kilka ulotnych sekund wieże spowiła jak
gdyby srebrzysta poświata - rozpylone ciało zmarłego
astronauty rozpływało się nad nimi w pożegnalnym geście,
powracając do miejsca, z którego przed stu laty wyruszyło ku
śmierci. A potem wieże zatonęły znów w swoich
niezgłębionych cieniach i całun odpłynął jak ogromne widmo
w kierunku morza, prawie niewidzialny w blasku gwiazd.
W dole, na ziemi, siedział Travis otoczony przez
strażników. Kręcił się na czworakach jak ruchliwy krab,
rzucając w nich garściami skażonego wirusem piasku.
Starannie zamaskowani strażnicy uwijali się koło niego z
sieciami i lassami w pogotowiu. Do Bridgmana zbliżała się
powoli inna grupa.
Zaczerpnął garść ciemnego marsjańskiego piasku koło
obudowy instrumentu i poczuł, jak gładkie, rozżarzone
kryształki grzeją go w dłoń. Oczyma wyobraźni widział w
dalszym ciągu wysrebrzone wieże wyrzutni po drugiej stronie
zatoki, dziwnym złudzeniem niemal identyczne z
marsjańskim miastem, które zaprojektował przed laty.
Patrzył, jak całun znika nad morzem, a potem rozejrzał się po
innych pozostałościach kapsuły Merrila porozrzucanych
wśród wydm. Wysoko na zachodzie, pomiędzy Pegazem a
Cygnusem świeciła odległa tarcza Marsa, planety, która
zarówno dla niego, jak i dla zmarłego astronauty tak długo
była symbolem niespełnionych ambicji. Wiatr delikatnie
zamiatał piasek, chłodząc tę wierna kopię planety,
rozciągającą się biernie dokoła niego, i Bridgman wreszcie
zrozumiał, dlaczego tu przyjechał i dlaczego nie mógł tej
plaży opuścić.
W odległości dwudziestu jardów od niego wleczono Travisa
jak dzikiego psa szamoczącego się pośrodku pajęczyny lass.
Louise Woodward pobiegła przez wydmy w stronę morza za
znikającym obłokiem gazu.
W nagłym przypływie wiary w siebie Bridgman wetknął
pięść w ciemny piasek osadzając w nim ramię jak filar.
Rozpalony pierścień z pojazdu Merrilla oparzył mu
nadgarstek, łącząc go duchowo ze zmarłym astronauta.
Rozproszony dokoła niego po marsjańskim piasku Merril w
pewnym sensie osiągnął mimo wszystko Marsa.
- Do diabła! - wykrzyknął Bridgman triumfalnie do siebie,
kiedy lassa strażników wpiły mu się w kark i ramiona. A
jednak dopięliśmy swego!