Antologia
Gwiazdy Galaktyki
1981
MAURYCY JÓKAI - Niewidzialna rana
Doktor X, jeden z najsłynniejszych chirurgów w naszej stolicy, nim
jeszcze zdążył się ubrać, zmuszony był pewnego wczesnego ranka przyjąć
niecierpliwego pacjenta. Oczekujący w przedpokoju mężczyzna oznajmił
przez służącego, że wszelka zwłoka jest dla jego życia niebezpieczna i że
potrzebuje natychmiastowej pomocy.
Lekarz zarzucił na ramiona bonżurkę i poprosił przybysza do gabinetu.
Nieznajomy, sądząc z ubioru i sposobu bycia, należał do najlepszych sfer.
Na jego bladej twarzy odzwierciedlało się cierpienie duchowe i fizyczne,
prawą rękę trzymał przewiązaną na jedwabnym temblaku i choć twarz
jego wyrażała opanowanie, nie potrafił od czasu do czasu stłumić cichego
jęku.
- Czy mam przyjemność z doktorem X? - zapytał słabym, głuchym
głosem, podchodząc do lekarza.
- Tak, to ja.
- Proszę mi wybaczyć, że dopiero teraz mam sposobność poznać pana
osobiście. Nie mieszkam w Budapeszcie, przyjechałem ze wsi, wiedziony
sławą pana nazwiska. Nie mogę powiedzieć, iż sprawia mi radość
spotkanie z panem, gdyż ze względu na swoją osobę nie widzę w tym nic
przyjemnego.
Lekarz dostrzegł, że jego pacjent ledwo trzyma się na nogach i poprosił
go, aby usiadł.
- Jestem zmęczony, od tygodnia nie spałem. Na prawej dłoni utworzyła mi
się rana, nie wiem, co to jest, może karbunkuł albo rak. Na początku mnie
rwało, później zaczęła nieustannie piec bez chwili wytchnienia czy
złagodzenia, coraz mocniej, coraz bardziej nieznośnie. Wypróbowałem
wszelkie środki domowe, a nawet znachorskie - nic nie pomogło; zaczęło
jeszcze bardziej piec i pulsować, przyprawiając mnie o okrutne męczarnie.
Wreszcie nie wytrzymałem tego dłużej, wsiadłem do powozu i
przyjechałem] do waszmość pana, aby to wypalił lub zoperował, bo jeśli
jeszcze przez godzinę będę musiał znosić te męki, gotów jestem rzucić na
siebie przekleństwo.
Lekarz pocieszył go, że nie ma potrzeby uciekać się zaraz do skalpela,
może ból da się uśmierzyć przy pomocy lekarstw.
- Nie, nie, łaskawy panie, żadne kompresy, żadne środki uśmierzające,
zaradzić temu może tylko nóż chirurgiczny; przyjechałem wprost do pana,
aby zoperował pan to bolesne miejsce.
Lekarz poprosił pacjenta, aby mu pozwolił obejrzeć dłoń; chory zaciskając
zęby, aby nie krzyczeć z bólu, wyciągnął do niego obandażowane ramię, a
lekarz bardzo ostrożnie zaczął zdejmować bandaże.
- Chciałbym pana prosić, panie profesorze, aby to, co pan zobaczy, nie
wprawiło pana w zdumienie. Moja dolegliwość jest tak nadzwyczajnej
natury, że dozna pan wstrząsu, ale proszę się niczemu nie dziwić.
Doktor X zapewnił przybysza, że ma silne nerwy, do wszystkiego jest
przyzwyczajony i niczemu nie zwykł się dziwić.
Niemniej jednak nie potrafił ukryć zdumienia i zalękniony aż wypuścił
dłoń pacjenta, gdy zdjąwszy bandaże nie dostrzegł żadnej rany: była cała i
zdrowa, podobnie jak druga ręka przybysza.
Okrzyk bólu chorego, który pochwycił drugą ręką prawicę, świadczył
jednak o tym, że nieznajomy nie stroi sobie bynajmniej żartów i naprawdę
cierpi.
- Gdzie pana boli?
- Tutaj, tutaj - zawołał i wskazał miejsce na zewnętrznej części dłoni, skąd
rozchodziły się dwie żyły, a kiedy lekarz delikatnie dotknął tego miejsca
palcami, przybysz aż wstrząsnął się z bólu.
- Tutaj pana boli?
- Straszliwie.
- Co pan czuje, kiedy dotykam tego miejsca palcami?
Nieznajomy nie potrafił na to odpowiedzieć, tylko łzy płynęły mu z oczu,
tak okrutne znosił męczarnie.
- To dziwne. Nic tu nie widzę.
- Ja też nic nie widzę. Mimo to odczuwam tak straszny ból, że miałbym
ochotę bić głową o ścianę.
Lekarz wziął szkło powiększające, obejrzał przez nie dłoń i pokręcił
niedowierzająco głową.
- Skóra jest cała i zdrowa. Pulsują pod nią normalnie żyły, ani śladu
zapalenia czy obrzęku, który by wskazywał na nowotwór. Proszę spojrzeć,
skóra jest taka sama jak gdzie indziej.
- Wydaje mi się jednak, że dostrzegam tu zaczerwienienie.
- Gdzie?
Nieznajomy wyjął pióro z futerału i zakreślił na dłoni koło wielkości pół
krajcara. - Tutaj - powiedział.
Doktor przypatrzył się temu miejscu i powziął podejrzenie, że jego pacjent
jest chorym z urojenia.
- Niech pan się zatrzyma na parę dni w mieście, myślę, że w tym czasie
będę mógł panu pomóc.
- Nie mogę czekać. Proszę nie przypuszczać, panie doktorze, że oszalałem
albo jestem niespełna rozumu. Pan mnie musi z tego wyleczyć. Miejsce,
które zakreśliłem, sprawia .mi tak piekielne cierpienia, że po to
przyjechałem, aby pan je zoperował.
- Ale ja nic nie mogę uczynić - powiedział lekarz.
- Dlaczego?
- Dlatego, że ma pan zdrową rękę, nie widzę w tym miejscu niczego,
podobnie jak na swojej własnej dłoni.
- Panu rzeczywiście wydaje się, że jestem szalony albo stroję sobie żarty -
powiedział chory i sięgnął do pugilaresu: wyjął z niego banknot tysiąca
pengo i położył go na stole ze słowami: - Aby pana przekonać, że nie
upieram się jak dziecko i przysługa, którą mi pan odda, jest dla mnie
niezmiernie ważna i potrzebna. Proszę pana, doktorze, o operację.
- A ja powiadam panu, że gdyby nawet zaofiarował mi pan wszystkie
skarby świata, nie przekonałby mnie pan do tego, aby uznać pana zdrową
dłoń za chorą i dotknąć jej skalpelem.
- Dlaczego nie?
- Ponieważ nasunęłoby to wątpliwości co do mojej wiedzy lekarskiej i
pokładanej w niej wiary; cały świat powiedziałby o panu “szaleniec”, a
mnie oskarżono by o brak sumienia i wykorzystywanie sytuacji na swą
korzyść: na tyle okazałem się nikczemny, że nie zauważyłem, iż tu nic nie
ma.
- Dobrze, w takim razie proszę mi chociaż okazać pewną uprzejmość.
Potrafię dokonać tej operacji sam na sobie. Proszę mi tylko obiecać, że
kiedy to zrobię, zatroszczy się pan o moją dalszą kurację.
Lekarz ze zdumieniem przyglądał się dziwnemu pacjentowi, który tak
poważnie traktował swoje urojenia: już zdjął marynarkę i zawijał rękaw
koszuli, po czym chwycił skalpel.
Nim upłynęła chwila, nóż zagłębił się głęboko w skórze.
- Niech pan się opamięta! - zawołał doktor przestraszony, że niesprawność
pacjenta może doprowadzić do nieszczęścia. - Jeśli rzeczywiście uważa
pan operację za niezbędną, niech tak się stanie.
Po tych słowach wziął skalpel i ująwszy bolącą dłoń chorego poprosił, aby
odwrócił wzrok. Niektórzy ludzie bardzo są wrażliwi na widok własnej
krwi.
- To niepotrzebne. Raczej będę panu wskazywał, jak daleko wyciąć ma
pan skórę.
I rzeczywiście, nieznajomy z zimną krwią przyglądał się do końca
operacji; mówił, dokąd ma sięgnąć cięcie, jego otwarta dłoń nawet nie
drgnęła w dłoni lekarza i kiedy okrągły odcinek skóry został wycięty,
przybysz odetchnął z ulgą, jakby mu spadło ciężkie brzemię z ramion, a
operacja przyniosła wyraźną ulgę.
- Nie piecze już pana? - zapytał lekarz.
- Wszystko przeszło - odparł nieznajomy i uśmiechnął się nawet. - Ból
absolutnie ustał. Jakbym narodził się na nowo. To lekkie ścierpnięcie
spowodowane krwawieniem, w porównaniu z poprzednim bólem
przypomina odświeżający wietrzyk po piekielnym upale. Widok krwi
sprawia mi wprost przyjemność. Niech pan pozwoli jej spłynąć. Dobrze mi
to robi.
Nieznajomy z prawdziwą przyjemnością przypatrywał się krwi płynącej z
rany; doktor musiał go nakłonić, aby pozwolił ją zatamować i nałożyć
opatrunek.
Gdy dłoń została już obandażowana, wyraz twarzy nieznajomego całkiem
się zmienił. Cierpienie, które się na niej uprzednio malowało, zastąpił
spokój i z pogodnym uśmiechem patrzył na lekarza; wróciła mu chęć do
życia, co można było poznać po zniknięciu poprzedniego grymasu bólu;
czoło mu się wygładziło, wróciły rumieńce na policzki, a on sam przeszedł
jakby głęboką metamorfozę.
Kiedy doktor zawiązał mu ramię na temblaku, uścisnął gorąco zdrową
ręką prawicę lekarza i powiedział ciepłym, serdecznym tonem:
- Proszę przyjąć moje najszczersze wyrazy wdzięczności. Sprawił mi pan
niezmiernie dużo dobrego. Ten drobny rewanż z mojej strony nawet nie da
się porównać z tym, czego ja od pana doświadczyłem. Całe życie będę
czuć wdzięczność do pana.
Doktor był jednak przeciwnego zdania i nie chciał przyjąć od
nieznajomego tak dużej sumy; pacjent upierał się jednak przy swoim, a
widząc, że lekarz bliski jest już gniewu, zaproponował, aby przeznaczył
pieniądze na jakiś szpital, po czym szybko się pożegnał.
Przez parę następnych dni doktor X odwiedzał go w pokoju hotelowym,
gdzie nieznajomy pozostawał, dopóki rana się zagoiła, co przebiegało bez
najmniejszych zakłóceń i lekarz przy tej sposobności mógł się przekonać,
że jego pacjent jest człowiekiem wielce wykształconym i niezwykle
mądrym, posiadającym wszechstronną kulturę i słuszne poglądy, a jego
majątek pozwalał mu należeć do elity społeczeństwa, tym bardziej, że przy
tym piastował jednocześnie wysokie stanowisko urzędowe.
Usunięcie niewidzialnej rany nie zostawiło na nim najmniejszych śladów
przeżyć duchowych czy fizycznych.
Po całkowitym wyzdrowieniu wrócił spokojny do swojej wiejskiej
rezydencji.
Upłynęły trzy tygodnie, gdy znów pewnego ranka, o niezwykle wczesnej
porze służący zameldował przybycie dziwnego nieznajomego, który tym
razem nawet pokojowcowi dał złotą monetę.
Pacjent, którego lekarz pospieszył przyjąć, znów stawił się w gabinecie z
ręką przewiązaną na temblaku, a rysy jego twarzy pod wpływem
cierpienia zmieniły się prawie nie do poznania.
Nie czekając nawet na zaproszenie opadł na fotel i nie potrafiąc dłużej nad
sobą panować, zaczął jęczeć, bez słowa wyciągając do lekarza rękę.
- Co się stało? - zapytał .ten ostatni zdumiony.
- Nie dość głęboko wyciął pan skórę poprzednim razem - wykrztusił
przybysz bezdźwięcznym głosem. - Ból znów powrócił, piecze mnie
jeszcze bardziej okrutnie niż dawniej. Wprost tracę przytomność z bólu.
Całe ramię mi od tego zdrętwiało. Nie chciałem po raz drugi zakłócać
panu spokoju, znosiłem te męki cierpliwie, wierząc, że tajemnicze
zapalenie z wolna dojdzie do serca lub sięgnie głowy i położy kres
mojemu nędznemu życiu. Tak się jednak nie stało. Cały ból skupia się na
tym jednym miejscu, które poprzednio panu wskazałem, a ja przechodzę
niewypowiedziane męki. Proszę spojrzeć na moją twarz, a pojmie pan, co
przeżywam.
Twarz istotnie miał woskową, a na czole zbierały się zimne krople potu.
Lekarz odwinął zabandażowane ramię. Cięcie po operacji pięknie się
zagoiło, nadal nie widać było żadnej rany, wyrosła nowa skóra, wszystkie
arterie pracowały należycie, puls chorego bił spokojnie, nie miał gorączki,
mimo to drżał na całym ciele.
- To wprost niewiarygodne! - powiedział zdumiony lekarz. - Pana
przypadek przekracza wszelkie moje doświadczenia.
- Tak, to rzeczywiście straszne, panie doktorze. Niech pan nie szuka ani
nie dopatruje się przyczyn, ale uwolni mnie od męki! Proszę wziąć
narzędzia i głębiej oraz szerzej wyciąć skórę w tym miejscu. Jest to dla
mnie jedyny ratunek.
Lekarz poczuł się w obowiązku spełnić życzenie swego chorego. Po raz
drugi przeprowadził operację, teraz już bardziej zagłębiając skalpel i po
raz drugi był świadkiem cudownej przemiany i ulgi, jakie odmalowały się
na twarzy nieznajomego, a następnie niemal zachwytu, z jakim
obserwował on upływ krwi. Później, gdy na ranę miał już założony
opatrunek, dosłownie w ciągu paru chwil zniknęła z jego twarzy
śmiertelna bladość i wróciły żywe rumieńce. Tym razem jednak nie
przywołał radosnego uśmiechu, zasmucony dziękował lekarzowi:
- Dziękuję, panie doktorze, znów mnie pan wyratował z opresji, przestało
mnie boleć. W ciągu kilku dni rana powinna się zagoić. Proszę się jednak
nie dziwić, jeśli po upływie miesiąca ponownie się do pana zgłoszę.
- Niech pan nawet o tym nie myśli!
- Wiem już z całą pewnością, że nim upłynie miesiąc, cierpienia moje
znowu się odnowią - powiedział nieznajomy ze zwarzoną miną. - Jeśli jest
mi ono przeznaczone... - dodał tajemniczo i pożegnał się.
Doktor tym razem podzielił się wiadomościami o niezwykłym wypadku z
kilkoma kolegami, którzy wyrazili różne zdania, ale ani jeden nie potrafił
postawić przekonującej diagnozy.
Po upływie miesiąca lekarz z niepokojem wyglądał wizyty dziwnego
pacjenta. Miesiąc jednak szczęśliwie minął i tajemniczy nieznajomy nie
wracał.
Później upłynęło jeszcze parę tygodni. I wtedy doktor otrzymał list
wysłany z miejsca zamieszkania chorego.
Rozerwał kopertę, spojrzał na podpis pod gęsto zapisanymi stronicami i
ucieszył się, że jego pacjent pisał ten list własnoręcznie, co oznaczało
radosną wiadomość, że cierpienia jego minęły bezpowrotnie, bowiem w
przeciwnym razie uniemożliwiłyby mu napisanie listu.
Lekarz przeczytał treść listu:
“Szanowny Panie Doktorze!
Nie chciałbym odejść z tego świata zabierając do grobu, a może w życie
wieczne, tajemnicę mojej choroby, nie ujawniając jej przyczyn przed
panem i światem lekarskim.
Opiszę panu okoliczności powstania moich straszliwych cierpień. Od
tygodnia po raz trzeci do mnie powróciły i nie chcę z nimi dalej walczyć.
Jestem zdolny pisać ten list jedynie w ten sposób, że jako uśmierzający
kompres przykładam do bolącego miejsca palącą się hubę i przez ten czas
dopóki huba nie spłonie, nie czuję większego bólu, niż to się dzieje w
takich razach.
Przed pół rokiem byłem jeszcze szczęśliwym człowiekiem. Przy moich
dochodach żyłem beztrosko, zaprzyjaźniony z całym światem potrafiłem
się z wszystkiego cieszyć tak jak człowiek trzydziestopięcioletni, który
czerpie radość z życia. Przed rokiem ożeniłem się. Był to związek z
miłości. Wybranką mojego serca została piękna, wykształcona istota o
dobrym sercu, która do tamtej pory była damą do towarzystwa
mieszkającej w sąsiedztwie hrabiny. Niemajętna dziewczyna nie tylko z
wdzięczności, że dzięki mnie stała się zamożna, ale z prawdziwej,
dziecięcej jeszcze miłości przywiązała się do mnie. Pół roku upłynęło w
takiej atmosferze, że każdy następny dzień wydawał mi się szczęśliwszy
od poprzedniego. Jeśli czasami musiałem opuszczać posiadłość, aby udać
się do stolicy, moja żona była tak niespokojna, że niekiedy pół mili
wychodziła ma naprzeciw i czekała na mnie, a gdy się spóźniałem, całą
noc nie kładła się na spoczynek; gdy niekiedy z wielkimi oporami dała się
namówić do odwiedzin u swej dawnej chlebodawczyni, którą nadal bardzo
kochała, jeszcze tego samego dnia wracała do domu; żadna siła nie
potrafiła jej zmusić do pozostania poza domem dłużej niż pół dnia; jej
przygnębienie z powodu mojej nieobecności psuło innym dobry humor. Jej
słabość do mnie posunęła się tak daleko, że rezygnowała z tańca, aby nie
dotknął jej inny mężczyzna niż ja. Wybuchała płaczem, gdy jakiś dandy
obdarzył ją komplementem. Krótko mówiąc pojąłem za żonę niewinne
dziecko, które nie miało innych myśli niż moje i które spowiadało mi się,
jak z grzechu, jeśli nie o mnie śniła w nocy.
Nie wiem, jaki demon szepnął mi do ucha, że wszystko to złudzenia.
Człowiek potrafi być na tyle głupcem, że będąc szczęśliwym szuka udręki.
Moja żona trzymała przybory do szycia w niewielkim stoliku, do którego
szufladę na ogół zwykle zamykała. Parokrotnie to zauważyłem. Nigdy nie
zapominała wyjąć z zamka kluczyka i nigdy nie zostawiała szuflady
otwartej.
Zaczęło mnie to dręczyć. Co w tym stoliku mogło się znajdować, że
należało to przede mną ukrywać? Oszalałem na tym punkcie. Przestałem
wierzyć jej niewinnemu wyrazowi twarzy, czystemu spojrzeniu, objęciom
i pocałunkom. A jeśli wszystko było omamem?
Pewnego razu znów przyjechała po nią hrabina, prosząc ją i zaklinając, by
spędziła u niej dzień. Nasze dobra leżą w odległości paru godzin jazdy
konno i obiecałem żonie, że po nią przyjadę.
Ledwo powóz wytoczył się sprzed pałacu, zebrałem wszystkie klucze,
jakie znalazłem i kolejno próbowałem otworzyć nimi zamek szufladki. W
końcu się to udało.
I wtedy przeraziłem się swojego czynu jak ktoś, kto po raz pierwszy
dopuszcza się kradzieży. Stałem się złodziejem, włamywaczem, który
przyszedł zrabować tajemnice słabej istoty.
Drżącymi rękoma wyjmowałem ostrożnie przedmioty zapamiętując ich
położenie, aby nie poznała po nieporządku, że zakradła się tam obca ręka;
wstrzymałem oddech niemal do utraty tchu ... I naraz pod koronkami
natrafiłem na pakiet listów. Jak piorun przeszyła mnie jakby iskra od
głowy do serca; były to bowiem listy, których treść można poznać na
pierwszy rzut oka! Listy miłosne ...
Pakiet listów przewiązany był różową wstążką o srebrnych brzegach.
Gdy sięgnąłem, aby ją rozwiązać, przyszło mi na myśl, czy godzi się to
robić? czy człowiek honoru może tak postępować? kraść tajemnice żony;
tajemnice które z pewnością wiązały się z jej wiekiem panieńskim. Czy
był odpowiedzialna za myśli, jakie ją prześladowały, gdy nie należała
jeszcze do mnie? Czy mogę być zazdrosny o czasy gdy mnie jeszcze nie
znała? Bez wątpienia nosiła się wcześniej z różnymi marzeniami: czy to
jej wina? Kto w ogóle miałby prawo przypisywać jej winę? Ja właśnie
poczułem się na siłach to uczynić. Prześladowała mnie natrętna myśl, że
może te listy pochodzą z okresu, gdy miałem prawo do jej myśli, gdy
byłem zazdrosny nawet o to, co jej się śniło, kiedy należała już do mnie.
Rozwiązałem już wstążkę. Nikt mnie nie widział. Nawet zwierciadło
wisiało nieco dalej, abym się nie zaczerwienił na swój widok. Otwierałem
listy jeden po drugim i czytałem bez końca. Była to dla mnie straszna
godzina. Co zawierały te listy? Świadczyły o najbardziej ohydnej zdradzie,
jakiej dopuszczono się wobec mężczyzny. Pisał je mój najbliższy
przyjaciel, ale jakim tonem! jak upoważniony do namiętności, miłości;
mówił o dotrzymaniu tajemnicy, o głupim mężu, dawał jej rady, co ma
czynić kobieta, aby utrzymać męża w złudzeniach; a wszystkie te listy, co
do jednego, datowane były w okresie, gdy byłem już żonaty i tak
szczęśliwy. Nie będę panu opisywał, co wtedy czułem. Jakbym wypił
śmiertelną dawkę trucizny. A ja do ostatniej kropli wysączyłem tę truciznę.
Przeczytałem każdy list z osobna. A później ułożyłem je, jak poprzednio i
przewiązałem wstążką, zasłoniłem koronkami i zamknąłem szufladę.
Wiedziałem, że jeśli do południa nie pojadę po moją żonę, wieczorem
wróci sama. I tak się stało. W pośpiechu opuściła powóz, podbiegła do
mnie, gdy czekałem na tarasie, objęła mnie, ucałowała i była ogromnie
szczęśliwa, że znów jest ze mną. A ja nie dałem nic po sobie poznać.
Rozmawialiśmy, zjedliśmy kolację i udaliśmy się do swoich sypialni na
spoczynek. Nie zmrużyłem oka, liczyłem każdą godzinę. Kiedy zegara
wybił kwadrans na pierwszą, wstałem i udałem się do jej sypialni. Jej
piękna głowa spoczywająca na białych poduszkach przypominała anioła
malowanego wśród obłoków. Jakie to szkaradne kłamstwo natury dawać
tak niewinne rysy występkowi! Byłem zdecydowany, uparty jak szaleniec
w swoim nieodwołalnym postanowieniu. Trucizna przeżarła już do cna
moją duszę. Cicho położyłem moją prawą rękę na jej białej szyi i
zacisnąłem ją nagle. Na chwilę otworzyła ciemnoniebieskie oczy,
popatrzyła na mnie zdumiona, po czym zamknęła je znowu i umarła.
Umarła nie broniąc się nawet jednym słowem, jakby cicho usnęła. Nawet
gdy ją dusiłem, nie broniła się. Jedynie kropla krwi wypłynęła jej z ust i
spadła na moją dłoń - pan doskonale wie, w które miejsce - ale
zauważyłem to dopiero rankiem, kiedy już zaschła. Pochowałem ją bez
rozgłosu, mieszkam przecież na odludziu i nikt nie sprawuje nade mną
nadzoru. Nie miała krewnych ani opiekunów, którzy mogliby mi zadawać
pytania, i umyślnie spóźniłem się z wysłaniem zawiadomień o pogrzebie,
aby znajomi nie mogli się w porę o tym dowiedzieć i zdążyć na czas.
Gdy opuściłem grobowiec, nie czułem najmniejszych wyrzutów sumienia.
Postąpiłem z nią okrutnie, ale na to zasłużyła. Nawet jej nie
znienawidziłem: potrafiłem zapomnieć. Nie myślałem więcej o tym. Nigdy
nie popełniono morderstwa z mniejszym brakiem, skrupułów, jak to miało
miejsce w moim wypadku.
Kiedy znalazłem się już u siebie w pałacu, zajechał powóz tak często
wspominanej tu hrabiny z sąsiedztwa. W myśl wydanych przeze mnie
poleceń, ona również spóźniła się na pogrzeb, nic tedy dziwnego, że była
wstrząśnięta, kiedy ją zobaczyłem. Przerażenie, współczucie, ból, czy ja
wiem zresztą co? krzyżowały się w jej słowach, tak że nawet nie
rozumiałem, co mi mówi na pocieszenie. Milczałem. Nie było, mi
potrzebne niczyje współczucie. Nie przepełniał mnie przecież smutek.
Wreszcie hrabina ujęła mnie poufnie za ramię i szeptem powiedziała, że
pragnie zawierzyć mojej dyskrecji pewną tajemnicę, uważając, że postąpię
po rycersku i nie nadużyję jej zaufania. Wyznała, że dała kiedyś mojej
żonie pakiet listów do przechowania, których - ze względu na treść, - nie
mogła trzymać w domu; i teraz prosiła mnie o ich zwrot. Poczułem zimny
dreszcz, który przebiegł mnie od stóp do głów. Z pozornym chłodem
zapytałem ją, co zawierają owe listy. Drgnęła na te słowa i odparła żywo:
Pana małżonka była bardziej wielkoduszna, nie pytała mnie o ich treść, a
nawet przyrzekła, że do nich nie zajrzy. Jestem pewna, że nigdy ich nie
czytała, bo miała szlachetną duszę i wstydziłaby się złamać własne słowo
nawet w tajemnicy przed innymi. Dobrze, powiedziałem, ale po czym
mogę rozpoznać ów pakiet? Jest przewiązany różową wstążką o srebrnych
brzegach. Poszukam go w takim razie, odrzekłem, wziąłem pęk kluczy
mojej żony i zacząłem szukać listów, choć dobrze wiedziałem, gdzie się
znajdują. Po wielu udawanych trudach wreszcie je odnalazłem. Czy to te?,
zapytałem podając je hrabinie. Tak, to te listy!, zawitała. Widzi pan, nadal
są przewiązane w sposób, jak ja to zrobiłam. Pana dzielna żona nigdy do
nich nie zaglądała. Nie śmiałem podnieść na nią oczu, lękałem się, że
wyczyta z nich prawdę, że owszem, to ja do nich zaglądałem i wszystkie je
czytałem. Zaraz się z nią pożegnałem, usprawiedliwszy się, że chciałbym
zostać sam. Hrabina siadła do powozu i odjechała. Przyznałem jej rację.
Biedaczka miała brutalnego męża słynącego z hulaszczego i rozpustnego
trybu życia. Gdybym ja był taki, zasługiwałbym na to, aby moja żona
postępowała podobnie. Och, ale moja żona była niewinnym aniołem,
kochała mnie nawet wtedy, gdy targnąłem się na jej życie.
Nie pamiętam, czym się zajmowałem w tych pierwszych godzinach po
wyjeździe hrabiny, wiem tylko, że kiedy się ocknąłem z tego straszliwego
stanu, znajdowałem się przy grobowcu, przed trumną mojej żony.
Szaleństwo nie doprowadziło mnie jeszcze do tego, abym pragnął ją
obudzić z wiecznego snu, ale byłem tak bliski utraty zmysłów, że zacząłem
do niej mówić. Wierzyłem, że mnie usłyszy. Tak jak naprawdę kochałaś
mnie za życia, kochaj mnie nadal po śmierci. Uczyń mi łaskę i zemścij się
za mojego życia. Nie odkładaj mi kary na później, gdy znajdę się w
zaświatach, ale tu jeszcze na ziemi pozwól mi cierpieć, wydaj na katusze i
zabij. Nie czekaj z zemstą na moją śmierć! Jak szalony mówiłem do
milczących zwłok, aż naraz ogarnął mnie sen, omdlenie pozbawione
tęsknot. Pamiętam sen, jaki wtedy miałem. Widziałem w nim, że cicho
otwiera się wieko trumny i powstaje z niej w milczeniu moja martwa żona.
Leżałem odrętwiały przed katafalkiem, złożywszy ręce i głowę na skraju
trumny. Miała blade wargi, na których zawisła kropla krwi. Wolno
pochyliła się nade mną, otworzyła oczy, tak jak wtedy, i pocałowała moją
dłoń zostawiając na niej znowu kroplę krwi; po czym znów zamknęła
oczy, złożyła głowę na zimnej poduszce, a wieko trumny nad nią się
zamknęło. Wkrótce zbudził mnie z odrętwienia ostry jak ukąszenie
skorpiona ból; szybko wyszedłem na zewnątrz, był wczesny ranek, nikt
mnie nie widział. Na dłoni nie znalazłem kropli krwi ani żadnego po niej
śladu, niemniej zaczęła mnie ona piec, jakby ktoś upuścił na nią kroplę
żrącej trucizny. Ból potęgował się z godziny na godzinę, nie ustając ani na
chwilę. Niekiedy zasypiałem, w pełni świadomy cierpień. Nikomu się nie
poskarżyłem: i tak nikt by nie dał wiary moim słowom. Pan jedynie był
świadkiem, ile przeszedłem i panu zawdzięczam to, że ból na jakiś czas
ustał po przeprowadzeniu obu operacji usuwających ślad po kropli krwi.
Ale gdy rana się goi, ból się odnawia: już po raz trzeci mnie zaatakował i
brak mi sił dłużej z nim walczyć. Za godzinę nie będę żył. Pociesza mnie
tylko myśl, że jeśli zemsta się wypełniła na ziemi, może mi teraz
przebaczy tam, na drugim świecie. Dziękuję panu za wszystko, co pan dla
mnie uczynił. Niech Bóg pana za to błogosławi.”
Po kilku dniach można było przeczytać w gazetach wiadomość, że pan X,
jeden z najzamożniejszych obywateli naszego kraju, odebrał sobie życie
strzałem z pistoletu. Niektórzy powiadali, że uczynił to w depresji po
stracie żony, inni, lepiej poinformowani, jako przyczynę wymieniali jakąś
nieuleczalną ranę, ale najmądrzejsi mówili, że cierpiał na monomanię:
wymyślił niewidzialną ranę, której niczym nie dawało się uleczyć.
Przełożyła Hanna Kuźniarska
FRIGYES KARINTHY - Nowela o śmierci magnetycznej
Na początku lutego 19... roku wezwano mnie telegraficznie do Melbourne.
Jako kierownik Instytutu Bakteriologicznego w Filadelfii miałem na
miejscu zapoznać się z faktami i przedstawić sprawozdanie o nowej i
strasznej epidemii, która pojawiła się w tamtym mieście, a o której
dochodziły mnie niepewne i nie pochodzące z bezpośrednich źródeł
wiadomości. Opis tej nowej choroby lub raczej nowego rodzaju śmierci -
bo nie zdarzył się ani jeden wypadek wyzdrowienia - przedstawiał się
zgoła nieprawdopodobnie.
Wyraźnie pamiętam, że podczas podróży częstokroć myślałem o
Edmundzie Dale'u, moim dawnym koledze szkolnym, o którym ostatnio
dotarła do mnie wiadomość, że po ukończeniu teologii i przyjęciu święceń
poprosił o skierowanie do Melbourne. Przemknęło mi też przez myśl, że
dobrze byłoby z nim się spotkać, nie czułbym się przynajmniej
osamotniony.
Wrażenia pierwszych dni pobytu w Melbourne całkiem zatarły w mej
pamięci myśl o nim. Z hotelu kazałem się zawieźć wprost na uniwersytet,
do profesora X, do którego miałem list polecający. Od profesora X
dowiedziałem się o strasznych szczegółach. Objawy nowej choroby
wystąpiły przed niemal półtora miesiącem zupełnie nieoczekiwanie,
zaskakując wszystkich. Pierwsza ofiara - był to jakiś kupiec - nie zwróciła
na siebie niczyich podejrzeń na istotę sprawy: ten zdrowy skądinąd
człowiek przewrócił się po prostu na ulicy, sekcję zwłok przeprowadzono
niezbyt sumiennie, stwierdziwszy udar serca. Dopiero przy badaniu
czwartego czy piątego przypadku okazało się, że to nie indywidualne
przyczyny powodowały nagłe zgony: w sercach i mózgach ofiar
dostrzeżono jednakowe u wszystkich zmiany, podobne do tych, jakie
uczeni zarejestrowali dotychczas - i to było najbardziej zdumiewające - u
osób porażonych prądem o wysokim napięciu. Grymas twarzy i kurczowe
zaciśnięcie palców dłoni wskazywało zresztą na to wyraźnie - od profesora
X dowiedziałem się, że chorobę tę, a właściwie epidemię, zaczęto już
powszechnie nazywać w mieście śmiercią magnetyczną albo elektryczną.
Skąd się bierze, o tym nikt nie wiedział; bez wątpienia można było jednak
stwierdzić, że nie powoduje jej zakażenie bakteriami - ani chory, ani jego
zwłoki nie zagrażały bezpieczeństwu publicznemu nawet drogą pośrednią,
przez tak zwanego nosiciela zarazka, a badania mikroskopowe wykazały
jedynie zmiany fizyczne w tkance. Dotychczas w najróżniejszych
punktach miasta niespodziewanie zasłabło, przewróciło się i w drgawkach
umarło ponad trzystu mieszkańców: liczba dwustu ofiar przypadła na
ostatnie dni.
Nie jestem pisarzem i dlatego przedstawiam sucho i zwięźle jak w
reportażu to wszystko, co widziałem i słyszałem; nie usiłuję nawet
nakreślić obrazu narastającego z wolna, w milczeniu i lodowatym napięciu
przerażenia, które dawało się dostrzec na twarzach przechodniów, w ich
niespokojnych spojrzeniach, jakimi na ulicach, placach i w całym tym
ruchliwym mieście obrzucali każdego, kto być może znał przyczynę
paniki; bo miasto mimo wszystko żyło własnym życiem. Krótko mówiąc,
już w pierwszym tygodniu pobytu miałem sposobność obejrzeć zwłoki
człowieka dotkniętego śmiercią magnetyczną i, jakże mi przykro, być
świadkiem jego zgonu.
Spieszyłem właśnie do laboratorium, aby pobrać preparaty, muszę tu
wyznać, że zajmowała mnie myśl, aby w tajemnicy przed innymi
wykazać, że przyczyną śmierci magnetycznej jest, tak, właśnie, zakażona
materia, bakcyl wywołujący epidemię, a opinię tutejszych kręgów
lekarskich, z niejakim wewnętrznym zadowoleniem i naukową dumą
traktowałem jako fantasmagorie naiwnych laborantów wobec prawdziwej
wiedzy uczonego. Napisałem nawet kilka stron rozprawy dla
“Bacteriological Weekly”, po której przeczytaniu ci panowie mieli spuścić
nosy na kwintę.
Stało się to na przystanku, a właściwie jeszcze w tramwaju, z którego
właśnie wysiadłem. Postąpiłem już parę kroków, gdy przerażone,
stłumione okrzyki za moimi plecami, kazały mi się odwrócić i zatrzymać.
Tuż przed schodkami tramwaju leżał człowiek, widać było, że właśnie
wysiadał, gdy dosięgną! go atak. Wstrząsały nim jeszcze drgawki;
epileptyczne, na jego pełnej twarzy mieszczanina odbijały się straszne
męczarnie. Natychmiast powstało zbiegowisko, parę osób pochylało się
nad nim, jestem pewny, że zaraz w pierwszej chwili posłyszałem to
określenie: “śmierć magnetyczna”.
Zawróciłem, aby pospieszyć na pomoc - i wprost zderzyłem się z
Edmundem Dałem, który także w pośpiechu zmierzał na trotuar.
Ja pierwszy go poznałem.
- Dale! - zawołałem do niego.
Stanął jak wryty i utkwił we mnie wzrok.
Był bardzo blady, niezmiernie wychudzony i znużony, co z pewnością
wywołane zostało zdarzeniem, jakie zaszło przed chwilą.
- Miałem już zamiar cię odszukać - mówiłem pospiesznie - chciałem cię
odwiedzić. Skoro się już spotkaliśmy, najlepiej będzie, jeśli zjemy razem
obiad. Co tu się właściwie stało?
Nerwowo wzruszył ramionami, jeszcze ciągle nic nie mówił, ale kiedy
postąpiłem krok w kierunku zbiegowiska, chwycił mnie za ramię:
- Zostaw to lepiej - powiedział gniewnie, zachrypniętym głosem - co
spodziewasz się tam zobaczyć?
- Już chciałem zacząć wyjaśniać, że jako lekarza interesuje mnie ten
przypadek, ale kurczowo chwycił mnie za ramię i pociągnął na trotuar,
wypowiadając jednocześnie szybko, stłumionym głosem następujące
słowa:
- To jakiś głupiec, filister, skąd zresztą mogę wiedzieć kto. Wepchnął się
przede mnie w chwili, gdy chciałem wysiadać. Chyba też mnie potrącił.
No i teraz tam leży.
- Ty też jechałeś tym tramwajem?
- Tak. Wybacz, nie zauważyłem cię.
- Ani ja ciebie.
Przez parę chwil w milczeniu szliśmy obok siebie. Nie wiem, dlaczego
ogarnęła mnie konsternacja: jakieś szczególne, chłodne poczucie
zażenowania.
- A jednak powinienem był go obejrzeć - odezwałem się w końcu. -
Wydaje się, że ta epidemia, którą tu nazywają śmiercią magnetyczną ...
wiesz, właśnie dla zbadania jej przyczyny przyjechałem do Melbourne ...
Zatrzymał się, odwrócił do mnie i przenikliwie spojrzał mi w oczy.
Otworzyłem już usta, żeby mu dalej opowiedzieć, co tu robię, ale nie
potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Zawładnęło mną obce poczucie
przerażenia, w czubkach palców poczułem mrowienie, a po moich
włosach jakby ktoś przesunął ręką. A przecież jego spojrzenie było
głębokie i smutne, odbijał się w nim ból, mówiło mi coś intensywnie.
- Nie zrobisz tego, prawda? - powiedział łagodnie i smutnie się
uśmiechając nie odrywał ode mnie wzroku. - Nie obejrzysz tego
człowieka, bo ja cię o to proszę, a ty nie chcesz, mi się sprzeciwić.
Nie potrafiłem nic na to odrzec, wszystkimi nerwami czułem strach i
narastające zdumienie.
Dale szedł przez jakiś czas z opuszczoną głową, w pewnej chwili zaczął
mówić znużonym, monotonnym głosem, jakby do siebie:
- Teraz to już wszystko jedno ... dziś albo jutro ... i tak tu nie zostanę ...
Gdybym się z tobą nie spotkał, z pewnością opowiedziałbym o tym komuś
innemu, obcemu ...
Zatrzymał się.
- Mariuszu - powiedział drżącym głosem - zawsze cię lubiłem...
przynajmniej tak mi się wydaje, więc sądzę ... Bardzo cię proszę, wyjedź
stąd, uciekaj czym prędzej z tego miasta...
- Ja też cię zawsze lubiłem - zdołałem tylko tyle wydusić z siebie.
Niezwykła to była rozmowa, tam, na ulicy. Znów na mnie spojrzał:
- Jesteś tego pewien?
Wyjąkałem coś niezrozumiale drżącymi ustami. Umysł mój ogarniała
jakby mgła., Byłem bliski omdlenia, przestałem zdawać sobie sprawę, czy
stoimy tu już od wielu godzin jakby porażeni, czy upłynęły zaledwie
minuty. Z niezmiernym wysiłkiem, jakbym mówił we śnie, i wydusiłem z
siebie z desperackim przerażeniem:
- Nie ... nie mów o tym ...
Ale było już za późno.
- To ja jestem śmiercią magnetyczną - powiedział Edmund Dale.
- Mariuszu - ciągnął - zawsze byłem przekonany, że kocham bliźnich,
wierzyłem w siebie i w swoją dobroć, kiedy przyjąłem święcenia
kapłańskie i przyjechałem do Australii. Ale gdy doszło do tego strasznego
wydarzenia na wyspie, gdy w parę dni później zrozumiałem, że posiadłem
tę umiejętność, jaką mają kameleony, gdy zmieniają barwę skóry, albo
płaszczki, które z daleka porażają prądem elektrycznym drobne rybki:
wtedy wyraziłem wdzięczność Bogu, że to mnie skarał tą mocą, a nie kogo
innego, kto mógłby jej nadużywać. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, kim
wszyscy jesteśmy my wszyscy, którzy uważamy się za istoty dobre i
kochające dlatego tylko, że brzydzimy się widokiem krwi i nie lubimy
mieć do czynienia z cierpieniem. Tam, na wyspie, gdy śmiertelny lęk
wyzwolił we mnie po raz pierwszy tę przerażającą zdolność, gdy mój
prześladowca i potencjalny morderca z rzężeniem powalił się na ziemię,
nawet przeze mnie nie dotknięty, tam mogłem żywić jeszcze nadzieję, że
to, co się stało, stało się w obronie własnej, a złowrogie zamiary jeszcze
nie połączyły się w moim sercu z zadziwiającą mocą umysłu. Ale gdy
pewien kupiec, który minął mnie na ulicy, po zrobieniu stu kroków
przewrócił się i zmarł, a ja ze zjeżonymi włosami rozpoznałem te same
konwulsje i spazmy w jego wykrzywionych rysach twarzy: wówczas
skontrolowałem własne myśli, co sprawiło, że na chwilę zamarło mi serce
- przypomniałem sobie, że kiedy mnie mijał, poczułem zazdrość na widok
jego płaszcza i zapragnąłem mieć taki sam. Moja wola, o której
przypuszczałem, że kieruje się uczuciami wyrozumiałości i rozwagi, w
ciemnych głębokich zakamarkach mojego mózgu, z których istnienia nie
zdaję sobie sprawy, tam gdzie w ukryciu i swobodnie bez ograniczeń
działa zrodzony wraz z nami i nie ulegający zmianom instynkt,
nieuświadomione moce skazały na śmierć nieszczęśnika dlatego tylko, że
miał piękniejszy płaszcz od mojego, a moja przeklęta zdolność
doprowadziła do wyroku. Nic nie mów, nie próbuj mnie usprawiedliwiać,
nie odzywaj się, czy sam nie śniłeś często o śmierci swoich znajomych,
krewnych, śmierci matki i rodzeństwa? Budziłeś się wtedy zlany potem,
było ci ich żal, wydawało się tobie, że się cieszysz, iż to był tylko sen, a
nie zdawałeś sobie sprawy, że w czasie snu działała w tobie wyzwolona z
więzów wola, w śnie życzyłeś im śmierci, zabijałeś ich, a gdy
przypomnisz sobie dzień, który poprzedził ten sen, uświadomisz sobie, że
ów ktoś, kogo zabiłeś w sennej jawie, obraził cię w jakiś sposób:
nieprzychylnie na ciebie spojrzał, powiedział coś nieprzyjemnego albo
dowiedziałeś się, że więcej od ciebie zarabia. O, wiem to z własnych
strasznych doświadczeń, że za najbłahszy uraz życzymy bliźnim śmierci,
niekiedy nie trzeba nawet do tego urazu, bo w każdym z nas drzemie
drapieżnik, który więcej zabija, niż zdolny jest pożreć. Wysłuchaj mnie,
Mariuszu. Dotychczas zabiłem trzystu ludzi, o których nigdy bym nie
wiedział, gdybym nie odkrył w sobie tych strasznych zdolności zadawania
im śmierci. Znaczna większość to obojętni, nieznani mi przechodnie, z
którymi zetknąłem się na chwilę, może nie podobały mi się ich twarze
albo spojrzeli na mnie nieprzyjaźnie. Ale było wśród nich także wielu
przyjaciół, a nawet tacy, o których sądziłem, że kocham ich jak siebie.
Pamiętasz tego człowieka, który padł dziś przed wyjściem z tramwaju?
Chciał mnie obrabować z ułamka sekundy: wysiąść przede mną. Zabiłem
go, ponieważ na chwilę stanął na mej drodze.
Oszołomiony rozejrzałem się wokół. Pozo stanie dla mnie zawsze
zagadką, jak znalazłem się w jego pokoju. Edmund Dale stał obok szafy, z
założonymi do tyłu rękoma, patrzył przed siebie.
- To ja zabiłem dziewczynę, którą kochałem i za którą gotów byłem oddać
życie, bo na ulicy obejrzała się za jakimś angielskim oficerem.
Z wolna powracała mi świadomość, gdzie się znajduję, bezwiednie
grzebałem ręką w kieszeni. Niemal jak we śnie porządkowałem wszystko,
co miałem przy sobie.
- Edmundzie - wybełkotałem czując zimne krople potu na czole - bierz...
to jest wszystko, co posiadam ... Chcesz mój zegarek? pieniądze? ...
Wydął pogardliwie wargi, wzruszył ramionami. W roztargnieniu zaczął
przekładać rzeczy, wziął kilka kartek papieru, zerknął, co na nich pisałem.
- Acha - powiedział i odłożył je - rozprawa skierowana przeciwko naszym
lekarzom ... Gdyby się ukazała, nadszarpnęłaby ich opinię... może
doprowadziła wielu do ruiny. Oczywiście w wypadku, gdybyś otwarcie
ośmielił się zadać cios kolegom... Byłoby to w każdym razie lepsze ... Ale
obowiązują cię pewne zasady ...
Zaśmiał się szkaradnie.
- Nie zrobię ci krzywdy, ale nie dlatego, że tobą pogardzam i nie mam nic
wspólnego z twoją osobą. Jesteś tylko takim samym nędznikiem jak ja. W
średniowieczu popełniano mniej podstępnych zbrodni, bo szlachetny
rycerz w otwartym starciu mógł zabić śmiałka, który ośmielił się dotknąć
mimochodem jego płaszcza. Dziś tak wiele praw tłumi w nas dziką bestię -
że zwielokrotniona siła znajduje więcej pobocznych dróg ujścia.
Długo spacerował z założonymi rękoma, z pochyloną do przodu głową.
Znacznie później przyszło mi na myśl, że siedząc tam u niego skulony na
podłodze i przypatrując się jego ruchom przypominałem kocura
wrzuconego do klatki z wilkiem. Wreszcie zatrzymał się przede mną:
- Nie lękaj się, Mariusz i odejdź w pokoju. Możesz już napisać, że śmierć
magnetyczna przestała nękać mieszkańców Melbourne - możesz to już
napisać i zadać śmiertelny cios kilku kolegom swoimi uszczypliwymi
słowami, jak to jest u was w zwyczaju. Ja nie mam wśród was czego
szukać. Dzięki Bogu odkryłem, że moja) moc nie działa na zwierzęta.
Rodzajowi ludzkiemu przyjdzie sczeznąć na ziemi, bo zdegenerował się
jego instynkt i ma chorą duszę - pożre wkrótce sam siebie z niezwykłą
zachłannością i nienawiścią. Ja, potomek najbardziej ohydnej rasy na
ziemi, której występek przybrał świadomy wyraz, z uczuciem wstrętu
wyrzekam się imienia i tradycji mojej rodziny ludzkiej i powracam na łono
czystych i szlachetnych bestii;, które przynajmniej w otwartej walce
rozszarpują się nawzajem, wśród których ten, kto morduje, może
przynajmniej swoją skórę wystawić na przetarg, aby się spełniło jego
przeznaczenie, które powołało go do życia w grzechu niszczenia i śmierci
- wśród łagodnych kwiatów, milczących drzew i niemych wód...
Po dwóch tygodniach wróciłem do Ameryki ze sprawozdaniem, w którym
pisałem, że tajemnicza epidemia, jaka się pojawiła w Melbourne, znikła w
podobnie tajemniczy sposób i bez śladu. Opublikowano moją rozprawę,
która wzbudziła sensację. O Edmundzie Dale'u nie myślałem od tamtej
pory i nikomu o nim nie wspominałem, a kiedy przypadkowo na sunęła mi
się jego postać w pamięci, odrzucałem myśl o nim, jak o jakimś
niedorzecznym śnie w malignie. Przed paroma dniami dotarła do mnie
wiadomość, że znaleziono jego ciało rozszarpane w dżungli: zwierzę o
rzadko spotykanej nazwie, jakie można zobaczyć tylko niekiedy w
ogrodach zoologicznych, leżało obok jego zwłok. Wyglądało na to, że
zginęli w czasie walki - głowa pastora tkwiła w strasznych szczękach
bestii, jego zniekształcone palce zaciskały się na grzbiecie zwierzęcia, z
trudem udało się ich rozdzielić.
FRIGYES KARINTHY - Geniusz
Nastał wieczór - ubytek ciepła, jak się to w Kretlandii nazywa.
Spuszczono żaluzję kawiarni. W wytwornym salonie, wyposażonym w
stoliki o blatach różnej szorstkości, rozległ się głos elektrycznych harf
sygnałowych. Nieustannie grały na zmianę w gamach G - lub D-dur swym
dźwiękiem zapraszając gości.
Pośrodku sali, przy stole zwanym szorstkim, siedzieli stali goście: muzycy,
pisarze, uczeni, sławy wielkiego świata. Rozmowa nie kleiła się.
Większość zebranych nawet się nie odzywała. Znudzeni pieścili palcami
arabeski oparć krzeseł. Dopiero co przyszedł Ozdobny, pisarz, mężczyzna
o głębokim głosie, porowatej skórze i przejmującym zapachu. Grzecznie
dotykał po kolei twarzy wszystkich obecnych, powąchał ich palce, potem
niedbale usiadł.
- Kelner - krzyknął Symfon, modny kompozytor, w charakterystycznej dla
siebie tonacji b-mol. - Poproszę o szklankę półrzadkiej i jeden makowiec o
zapachu średnim, ale ma być całkiem gładki! - potem odwrócił się do
Ozdobnego i obmacał mu twarz. - Czytałeś? - zapytał z subtelną ironią w
głosie.
- Co masz na myśli? - pytał Ozdobny, wąchając kolegę.
- Artykuł tego szalonego. W dzisiejszym “Dotyku Narodowym”. Kelner!
Niech pan przyniesie “Dotyk Narodowy”!
Niski młodzieniec o gładkiej twarzy szybko powąchał stolik i położył na
nim cienkie deseczki “Dotyku Narodowego”, z których dolatywał
przyjemny zapach. Ozdobny ze znudzeniem przebiegł palcami pierwsze
linijki, po czym odepchnął gazetę na środek stolika.
- Czytałem - powiedział obojętnym głosem. - Już od dawna mam swoje
zdanie o Geniuszu. Jest dziwakiem, który we wszystkim chce być
oryginalny i za wszelką cenę dopiąć tego, żebyśmy pozwolili mu usiąść
przy naszym stoliku. Wytęża umysł, żeby wymyśleć coś, odkryć coś
nowego, czym może zaskoczyć człowieka. To snob.
- Więc tak uważasz? - odezwał się ktoś zamyślony.
- Bezwzględnie. Nie wolno poważnie zajmować się podobnymi
zjawiskami.
- Właściwie o czym pisze? - spytał ktoś o całkiem młodym, cienkim
głosie, obwąchując towarzystwo.
- Ja też chciałbym wiedzieć - kontynuował Ozdobny. - Może nas
przyprawić o ból głowy. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że
zwariował.
Ci, którzy już przeczytali artykuł, byli skłonni oświadczyć, że Geniusz
doprawdy zwariował. Temat nie był zbyt interesujący. Ktoś się zgłosił, aby
opowiedzieć treść.
- Wiecie, już początek jest niezwykły. Geniusz mówi naiwnie uroczystym
głosem, że chce opowiedzieć o rzeczach zdumiewających, że dokonał w
filozofii czegoś doniosłego. Chce o tym napisać także książkę, jeżeli
artykuł! zrobi na czytelnikach odpowiednie wrażenie. Opowiadając o tym
odkryciu używa dziwnych, niezwykłych słów.
- Odkrycie? O co chodzi?
- Och, gdyby było możliwe tak prosto to opowiedzieć. Po pierwsze,
zaczyna jakimiś niejasnymi wywodami o fizjologii. Opowiada o
subiektywności organów zmysłu, o poznawaniu absolutnym i relatywnym.
Mówi, że od pewnego czasu odczuwa coś niezwykłego. Zrozumiał, że do
poznawania i odczuwania rzeczy posiadamy zbyt wąski zakres
subiektywnych środków. Uważa, że byt musi mieć cechy, które mają
niewytłumaczone znaczenie, lecz nie mamy o nich dotychczas nawet
pojęcia.
- Jakże?
- Szaleństwo! Żarty sobie wyprawia!
- Abstrakcyjna spekulacja! - powiedział pogardliwie pewien profesor
uniwersytecki.
- Za dużo zajmował się abstrakcjami.
- Zaczekajcie! Potem Geniusz jeszcze dziwniejszymi słowami opisuje, że
w jego sposobie odczuwania rzeczywistości zaszła taka zadziwiająca,
niewytłumaczona zmiana, o której z całą pewnością wie, że w całej
Kretlandii nikt nie odczuł dotąd czegoś podobnego. Powiada, że jedynie
on poznał i jako pierwszy odczuł nowe, nieznane zjawiska istoty natury.
- Co to jest?
- Posłuchajcie, zacytuję jego własne słowa:
“Na początku sam też wątpiłem, ale teraz jestem już pewien, a ta pewność
budzi we mnie nieziemską, a zarazem nadludzką radość, jakiej - lub nawet
do niej podobnej - dotychczas jeszcze żaden obywatel Kretlandii nie
odczuł. Zaczęło się to fizycznie, tak fizycznie. Od pewnego czasu na
górnej części twarzy; w tych dwóch guzach nad nosem, których
przeznaczenia nasi naukowcy po dziś dzień nie mogli zbadać... więc w
tych dwóch guzach odczułem swoiste kłucie i nieustanne parcie. Rano
odwróciłem się w kierunku Wschodu Ciepła i poczułem silny ból. Wtedy
zrozumiałem, że ten ból powodują same przedmioty, nawet te, których nie
obwąchałem, ani dotknąłem. Nie wiem, jak mam to wyjaśnić wam,
obywatele Kretlandii: boję się, że mnie wcale nie zrozumiecie”.
- Jaki uroczysty! - odezwał się ktoś.
- Mówi jak proboszcz z przedmieścia - zauważył ktoś inny. - Niestety,
nigdy nie miał stylu.
Palce mówcy przebiegły po deseczce gazety.
- Posłuchajcie - powiedział znów. - Ojciec Geniusz kontynuuje tak: “Więc
przedmioty
- teraz, jestem już tego pewien - poza obojętnością, głosem, zapachem
mają jeszcze inną, wspaniałą cechę, której nie potrafię wyrazie słowami.
Ta cecha jest bardziej ogólna, bardziej charakterystyczna niż tamte. Nie
znajduję słów na uczucia miotające się w mej duszy: byłbym szczęśliwy,
gdybym potrafił wam wyrazić stan mej duszy - tak, duszy, i opowiedzieć
jaki zachwyt odczuwam, że posiadłem tę nową, absolutną prawdę, która
mnie zaskoczyła i zakłóciła mój spokój. Nowy świat otwarł się przede mną
- a ten świat nie ma granic, nie ma kresu, nie ma końca; jest on wyższym
imperium umysłu. Miriady wrażeń roją się, kłębią w odurzonym mózgu,
moje nikłe wyobrażenie zniknęło z powrotem w pustce, choć na moment
wyszedłem na wolność. Zrozumcie mnie: wiem o wszystkim, nawet o
czymś, czego nie da się odczuć moimi organami zmysłu. Kiedy
odwracalni się twarzą ku niebu, miękko falujące, bezgraniczne obrazy
zalewają mi mózg, bo odczuwam w nieskończonej dali jakąś miękką,
bezkresną kartę. A kiedy odwracam się twarzą ku ziemi, zaskakują mnie
liczne wrażenia. Nawet rąk nie muszę wyciągać. Zbliżam się do was i
nagle jakby nieznany dotąd dreszcz przejmuje moje ciało, zauważyłem
was bez obwąchiwania. Jesteście długimi, śluzowatymi, falującymi
tworami. Kłębicie się i rozłączacie. Boję się was. Ogarnia mnie dziwne
odurzenie. Mózg mój nie wytrzymuje już ogromnego chaosu pojęć i
wrażeń, chciałbym krzyknąć i wyciągnąć ręce. Wydaje mi się, doszedłem
do wyższej, szerszej sfery bytu, prawie do źródła nieskończonej idei.
Czuję, że jest to moim powołaniem - nasze drogi tu się rozchodzą. Bracia
w Kretlandii, żal mi was, współczuję wam. Mój umysł poszukuje nowego,
nigdy dotychczas nie słyszanego, nie stworzonego, nieznanego słowa,
którym mógłbym wyrazić swoje uczucia, swoją radość przed rozstaniem.
Zanim odejdę od was, wybiegnę na wolność, rozerwę ramiona i krzyknę z
radości. Z duszy mojej wyrywa się okrzyk w nieznanym języku: Światło...
Światło... Światło!...”
Mężczyzna, który czytał artykuł, zamilkł i położył deseczki “Narodowego
dotyku” na środek “szorstkiego stolika”.
Nagle nastała cisza, ani jednego głosu nie było słychać przy “szorstkim
stoliku”, tylko harfy sygnałowe huczały głuchym, szeleszczącym
dźwiękiem jak okrągłe muszle, które na brzegu morza o zapachu soli
zahaczają się o sandały mieszkańców Kretlandii.
- Światło - odezwał się potem ktoś gorzko, a zarazem nieśmiało, jak
niezdecydowane echo, bez zadowolenia.
To słowo wyrwało wszystkich z niezwykłego, obcego im uczucia, które
wywołał ten krótki, dziwny artykuł. Poruszyli się. Symfon szybko i ze
złością machnął ręką, profesor uniwersytecki roześmiał się nieprzyjemnie.
- Dekadencja - powiedział esteta. - Nasi młodzi pisarze to dekadenci.
Pisarz wpadł w szał.
- Dekadencja? Przestań! Snob! Karierowicz!
To wszystko tylko daremny wysiłek... chce wejść... w nasze towarzystwo...
- ostatnie słowa brzmiały już niemal jak rzężenie. Nastała kłopotliwa cisza.
- Ale pod względem fizjologicznym... - zaczął pewien dziennikarz. .
- O czym mówisz, fantasmagoria...
- Metafizyka - zakończył dyskusję profesor. - r - Metafizyka to pusta
spekulacja mózgów, bez większej wartości: bardziej niegodziwa niż
okultyzm. Powoduje tylko chaos i zamęt. Metafizyka.
W tym miejscu postawił dużą kropkę, jakby chciał podkreślić, że dyskusję
uważa za skończoną.
Nie mogli już dłużej filozofować.
- Metafizyka - kiwnął głową także esteta na zakończenie.
- Metafizyka - dodał dziennikarz z żalem,
- Metafizyka - odetchnął krytyk z ulgą. Cieszył się, że sprawę załatwiono
tak łatwo.
- Oczywiście, metafizyka - szepnął jako ostatni muzyk. Jemu podobało się
to słowo.
Potem z oddaniem i wzajemnym szacunkiem obwąchali i obmacali jeden
drugiego. O tym artykule więcej mowy już nie było. Jedynie pisarz
pomyślał o Geniuszu i skonstatował, że ostatecznie jest
niezdyscyplinowanym wariatem. Muzyk medytował nad swym
jutrzejszym występem. Dziennikarz myślał o tym, że to wszystko można
do czegoś wykorzystać. Pozostali starali się pomyśleć o tym samym, o
czym myślał profesor i dlatego uśmiechali się z pogardą. Profesor był z
siebie bardzo zadowolony i o niczym nie myślał.
W fotelu, na głównym miejscu przy stole siedział niemy i nieruchomy
Geniusz. Opierając skronie o dłoń z marzycielskim uśmiechem na
wpółotwartych ustach patrzył na obywateli Kretlandii i obserwował, jak
ich płaskie i gładkie czoła odwracają się ku ogniowi płonącej pośrodku
stołu lampy.
FRIGYES KARINTHY
Nowa Iliada
i.
Otaczająca mnie bryła lodu zaczęła tajać. Poruszałem sztywnymi jeszcze
kończynami i z głębokiej mgły, jakby z ciężkiego snu przywoływałem do
życia pamięć.
Zebrałem myśli.
Przypomniałem sobie dokładnie: dałem się zamrozić w maszynie
konserwującej, wynalezionej przez profesora Shoovera. Działanie tej
maszyny polegało na powolnym, stopniowym zamrażaniu,
wstrzymującym wszystkie funkcje życiowe. Zdaniem profesora Shoovera
zamrożone w ten sposób ciało można przechowywać nawet przez tysiące
lat w lodowej trumnie. Specjalny aparat odpowiednio zaprogramowany
rozpuści w przewidzianym czasie lód. Wtedy osoba będąca przedmiotem
eksperymentu zmartwychwstanie i wyjdzie żywa z tej szafy. Zdaje mi się,
że doświadczenie się udało.
Dotykam siebie: tak, to ja. To jestem ja. Żyję. Otworzyłem oczy. Pierwsze
spojrzenie padło na zegar, nastawiony przez profesora Shoovera w czasie
operacji na kilka tysięcy lat. Ze zdumienia omal nie zlodowaciałem
ponownie: przeleżałem zamrożony pięć tysięcy lat!
A zatem wiem dokładnie, który to rok. Ale gdzie jestem? Nie mogłem
sobie przypomnieć. Dopiero widok za oknem odświeżył mi pamięć.
Oczywiście. To Nowy Jork. Nic innego! Zmiany zaistniałe w ciągu pięciu
tysięcy lat nie mogły mi wydrzeć z pamięci dawnych wrażeń. Jeżeli po
niczym innym, to chociaż po zielonych konturach brzegu morskiego - co i
stąd widać
- rozpoznałem Miasto Miast.
Pamiętam, tu, w Nowym Jorku w początkach dwudziestego wieku
zamrożono mnie.
O Boże! Co się z tego miasta przez ten czas zrobiło! Pierwsze spojrzenie
po wyjściu z lodowej trumny przekonało mnie, że to, o czym fanatycy
rozwoju technicznego marzyli i co wróżyli nie było ani utopią, ani
przesadą, tylko nikłym wyobrażeniem przyszłości. Pojęcie o tym, co
widziałem i słyszałem wokół siebie, mogą mieć tylko ci, którzy - jako
dzieci naszych czasów - widzieli fantastyczne filmy ostatnich lat, na
przykład “Akropol”, o którym wspominam tylko z braku lepszego
przykładu. Był on - w porównaniu z rzeczywistością
- mizernym, naiwnym obrazem. Nie tylko, pióro, ale wszystkie barwy i
kamery fotograficzne niezdolne są pokazać, czym stał się Nowy Jork.
Wyobraźmy sobie rozrastającą się w kierunku poziomym i pionowym w
nieskończoność masę domów, tysiące wież Babel stojących obok siebie,
których gubiące się w chmurach szczyty wokół ogromnego otworu
centralnego krateru sterczą ku niebu.
Poszczególne kondygnacje wież wysokich i wielkich jak góry łączy z sobą
plątanina wijących się spiralnie przez dwadzieścia - trzydzieści warstw i
stopniowo zwężających się korytarzy i mostów. Z wież ogniście
czerwonymi, lazurowymi i srebrnobiałymi strumieniami spada w krater
nieznana ciecz, a z krateru płynie z powrotem światło o barwach tęczy,
oświetlając tę nieziemską wprost arenę w górę, aż do gwiazd. I jeszcze
ogłuszające dzwonienie, szum, szmery. Mam napięte nerwy, jakby miliony
trąb, syren i dział, jakby szum lasu i gwar krzyczącego tłumu zlały się w
burzę wielkiego huraganu dźwięków.
Prawie pół godziny stałem skamieniały, nim mogłem się zdobyć choć na
jeden krok, mrużąc oczy.
Potrzeba mi było pół godziny, by dokonać odkrycia: wobec ogromu hałasu
i monumentalności krajobrazu - ruch był znikomy. Prawda, te świecące
kaskady bez przerwy opadały, a i przepływ efektów świetlnych - jak w
kalejdoskopie - nie ustawał ani na moment, ale na korytarzach, na
mostach, na ulicach, nie widziałem rojącego się i kłębiącego tłumu istot
żywych i pojazdów, co byłoby uzupełnieniem obrazu i potwierdzeniem
racji bytu podobnego do grzmotu koncertu głosów. Place stały puste, na
mostach nie było żywej duszy - albo przynajmniej nikt nie zdradzał swej
obecności tak charakterystyczną dla wielkich miast krzątaniną
przypominającą mrowisko, bez czego to wszystko nie miało sensu.
Pomyślałem, że jest niedziela lub jakieś święto. Później ogarnęło mnie
nieprzyjemne uczucie przyprawiające o dreszcze.
W końcu, w pierwszych sekundach drugiej połowy godziny, między
dwiema wieżami coś się poruszyło - wyleciał dziwny, podobny do smoka
samolot. Przez krótką chwilę rzucał cień na pilary arkad. Wyleciał, obrócił
się, przekoziołkował, uniósł i znowu zniknął. Potem zauważyłem coś w
rodzaju czołgu: na wysokości dziesiątego mostu, między domami -
wyskoczył z bramy łukowej, przebiegł niewielką przestrzeń i zniknął w
drugiej ciemnej bramie. Zdawało mi się, że usłyszałem daleki krzyk.
To było wszystko.
A nad bezludnym, strasznym widokiem pradawne, ciemne, tajemnicze
niebo z gwiazdami!
Szedłem potykając się. W miejscu, gdzie się zatrzymałem, stał niegdyś
chyba most Brooklyn. Ruszyłem w kierunku centrum. Pomyślałem, że
zatrzymam pierwszy samochód, albo zadzwonię do kogoś.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nigdzie nie widać człowieka. Mój
niepokój wzrastał. Po godzinnym spacerze doszedłem do ogromnej bramy,
która - sądząc po okalającym murze - oznaczała Główną Bramę miasta.
Stąd w dwóch kierunkach prowadziły schody na pierwsze piętro: kilka
kroków dalej z hałasem opadał niebieski wodospad.
Nigdzie ani jednego pojazdu.
Zdecydowałem się iść pieszo. Schody pięły się wysoko. Pełen niepokoju
doszedłem na szczyt, do pierwszego stopnia ogromnego gzymsu.
Usiadłem na wystającej kostce marmurowej, aby odetchnąć. I wtedy
ujrzałem pierwszego człowieka. Myślę jednak, że to on zobaczył mnie
pierwszy.
Był wysokim, nagim mężczyzną o kudłatych włosach. Z brody, która
przykryła niemal całą twarz, patrzyły na mnie przez sekundę błyszczące,
uparte oczy. Potem dziwnym, gardłowym głosem krzyknął. Widziałem, jak
się cofnął. Byłem tak zaskoczony, że nie powiedziałem ani słowa.
Wstałem tylko niezręcznie. Gdyby zjawiła się przede mną
dziewczynarobot ze skrzydłami i silnikiem elektrycznym w aluminiowym
stroju, o wyglądzie Marsjanki - bo spodziewałem się takiej zjawy biorąc
pod uwagę minione tysiąclecia - ani przez chwilę nie wątpiłbym, że widzę
swego bliźniego z późniejszych epok. Ale opalony, nagi mężczyzna z
kudłatą brodą - jak praczłowiek - w tym wieku, w tym otoczeniu?!
I jakby potwierdzając słuszność mego zaskoczenia w następnej chwili
mężczyzna rzucił się twarzą na ziemię, jak niegdyś tubylcy Patagonii
przed Ferdinandem Cortezem. Drżał, kłaniał się i przerażonym głosem
powtarzał nieznane mi słowo:
- Deime! Deime!
Głośne jęki brodacza przywołały innego mężczyznę. Wyszedł z bramy
jednego z marmurowych pałaców. Ogromny, muskularny, o dumnej
postawie. Dziwny, błyszczący welon z materiału przypominającego gumę
niedbale narzucony na plecy zwisał mu z ramion. W ręku trzymał drąg jak
buzdygan i jeszcze coś podobnego do łuku. Krzyknął na mężczyznę
tarzającego się na ziemi. Kopnął go z pogardą i z podniesioną głową
śmiało ruszył w moją stronę. Poczułem lęk.
Zatrzymał się dziesięć kroków przede mną. Podniósł buzdygan obracając
nim. Odchyliłem głowę. Gestykulował gwałtownie dając mi znaki, że nie
chce mnie atakować, pragnie tylko ostrzec, żebym i ja nie atakował, bo się
mnie nie boi. Zakłopotany, machając rękoma i nogami próbuję wyjaśnić
sprawę. Słucha uważnie, w milczeniu. Spojrzał jakby poza mnie.
Odwróciłem się: w mglistym świetle wodospadu, w pewnym oddaleniu
stoją w półkolu nadzy i półnadzy dzikusi. Co drugi trzyma w rękach
prymitywną broń: łuk, buzdygan... Bóg wie skąd się tu wzięli tak
niepostrzeżenie. Może spod schodów.
Wódz, nie mogę go nazywać inaczej, ostrożnie podchodzi bliżej. Mówi z
podniesionym ramieniem.
W tej chwili rozlega się za moimi plecami przerażający, zwierzęcy krzyk.
Jeden z tubylców rzuca się z wykrzywioną twarzą na ziemię i pokazuje w
kierunku jezdni. Pozostali rzucają się do ucieczki. Znikają w ciągu kilku
chwil.
Z niezrozumiałą szybkością chowają się w niewidocznych otworach.
Kilku bojowników, którzy nie zdążyli uciec, chaotycznie wypuszcza z
łuków strzały w różnych kierunkach. Wódz, jakby zupełnie o mnie
zapomniał, ostrym tonem wydaje rozkazy. Później i on wycofuje się
ostrożnie.
Odwracam się w kierunku, skąd grozi nieznane niebezpieczeństwo, które
tak niespodziewanie rozpędziło towarzystwo. Zdziwiony, niemal
uradowany krzyczę:
- Nareszcie, pojazd!
Po jezdni galopem mknie coś w rodzaju samochodu. Na przedzie szerokie
koła, z boku płaskie skrzydła, stercząca wysoko jak peryskop .kierownica.
Przypomina rakietę Opel, ale jest bardziej skomplikowana.
Nareszcie! To znaczy jestem w dobrym miejscu. Ludzie kulturalni. Głośno
gwizdnąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę pilota lub kierowcy, ale pojazd
nie zauważył, z oszalałą szybkością minął mnie, gonił jednego z
nieprzytomnie uciekających dzikusów. Zdążył, w mroku słychać było
tylko krzyk, potem głośny warkot pojazdu.
Biegnę w tym kierunku. Pojazd odwraca się, przez moment odnoszę
wrażenie, że podnosi się na tylnych kołach i potem jakby unosi się ponad
ziemię. Ale to tylko sekunda.
Ciężko osiada, robi kilka obrotów wokół własnej osi, stuka, dyszy, klekoce
niespokojny, jakby czegoś szukał. Raptem staje naprzeciw mnie - cofa się,
potem z hukiem nagle pędzi w moją stronę.
Macham, podnoszę rękę.
Był ode mnie w odległości może dwóch metrów, kiedy przerażony
zrozumiałem, że chce mnie przejechać. Nie zmniejsza szybkości i nie
wymija.
Krzyknąłem i odskoczyłem w bok. Musnął mnie tylko krawędzią skrzydła,
ale i to starczyło. Straciłem świadomość padając na wznak. Przeszedł mnie
lęk mocniejszy od instynktu samozachowawczego, bo kiedy przeleciał
obok mnie, wyraźnie widziałem, że wewnątrz pojazdu nie było nikogo!
Był on całkiem pusty!
2.
Przychodząc do siebie (drugi raz w ciągu kilku godzin) widzę najpierw
ściany. Ogarnia mnie spokój, miłe uczucie, że wreszcie jestem w pokoju.
Wydaje mi się, jakby te ściany kryła zielonkawa kora, jakby były pokryte
patyną. Myślałem zrazu, że jestem w łazience lub czymś podobnym -
puste ściany, nie ma mebli, żadnych ozdób.
Odwróciłem głowę. Coś się poruszyło. Drgnąłem. Czyjaś twarz odwróciła
się ku mnie. Uważnie obserwujące, głęboko osadzone, inteligentne oczy.
Zamarszczki wieku i cierpień.
Przez długich pięć minut, patrzyliśmy sobie w oczy: ja półprzytomny, z
opadającymi powiekami i on - współczujący, życzliwy, jakby mi znany.
- Shoover! - krzyknąłem nagle, kiedy wróciłem do przytomności.
Usiadłem.
- Tak, to ja. Niech pan się położy. Jest pan jeszcze słaby. Uderzenie było
mocne. Przypomniałem sobie wszystko.
- Shoover! Czy to sen? Skąd pan się tu wziął?
Uśmiechnął się.
- Dziwne, prawda? Takie spotkanie?! Niemal po pięciu tysiącach lat. Ale
już wtedy panu powiedziałem.
- Co pan mi powiedział?
- Widocznie pan zapomniał. Albo nie słuchał mnie pan uważnie, był pan
bardzo podniecony, gdy położyłem pana w lodówce. Powiedziałem, że za
osiemdziewięć lat ja też się każę zamrozić. Ale wygląda na to, że
nastawiłem budzik radowy na nieco wcześniejszą porę.
Wstałem. Ogarnęło mnie wzruszenie, przypływ ludzkiej solidarności,
radość. Rozpłakałem się, potem roześmiałem.
- Panie Shoover! Drogi stary! Objąłem go i uściskałem. Zaprotestował we
właściwy sobie tylko sposób.
- Ej no, tylko spokojnie. Chciałbym skończyć. Zdaje mi się, pan wcale się
nie orientuje...
- Dobrze, dobrze, niech pan mówi.
- Więc na wcześniejszą datę. O dwadzieścia lat.
- Co? Pan już dwadzieścia lat?...
- Tak, już około dwudziestu lat żyję tu. W ostatnich miesiącach
przypuszczałem, że pańskie obudzenie się jest też aktualne. Może pan
sobie wyobrazić, jak bardzo czekałem na tę chwilę. O tym też wiedziałem,
że pańska lodówka, dzięki Bogu, jest cała, tylko dojść do niej nie można
przez warstwę platyny. Niestety, nie pamiętałem dokładnego terminu. Od
dwóch tygodni chodzę po tych okolicach, czekam na pana. Wczoraj
zrobiłem mały spacer. Spóźniłem się tylko kilka godzin, ale te godziny
były fatalne dla pana.
- Tak... było straszne... te dzikusy... jak małpy... a w końcu ten skrzydlaty
samochód... Nikt w nim nie siedział... Panie Shoover, co to jest? Gdzie my
jesteśmy? Jaka to epoka? Kim oni są? Co to jest?
- Spokojnie, spokojnie. Wszystko pan zrozumie bardzo szybko. Na razie
najważniejsze, że jesteśmy w bezpiecznym miejscu.
Dopiero teraz rozejrzałem się. Pusty, kwadratowy pokój z jednym oknem.
Ściany przykry te jakąś grubą warstwą jak w grotach stalaktytowych.
Łóżko, na którym leżałem, było dywanem słomianym na dwóch szorstkich
deskach, było to raczej posłanie dla zwierząt niż ludzkie łóżko. Shoover
zauważył moje zaskoczenie.
- Przepraszam pana, ale nie jestem w stanie zapewnić panu większej
wygody. Od dziesięciu lat mieszkam tu, pan zrozumie, mogę być
zadowolony... Nora? Hm... być może, ale było dość trudno przytaszczyć
pana tu w górę, do tej nory. Niech pan wyjrzy przez okno.
Zataczając się podszedłem do otworu, wychyliłem się. Było to okno jednej
z ogromnych wież, może na pięćdziesiątym piętrze. Pode mną w zawrotnej
głębokości leżało Miasto. Wpatrzyłem się w Shoovera.
- Tyle, tylko tyle może dać człowiekowi... ósme tysiąclecie kultury i
cywilizacji? Uśmiechnął się dziwnie, smutno i kiwnął głową.
- Kultura?... Cywilizacja?... Jeszcze wiele niespodzianek czeka pana. Na
razie chciałbym zwrócić pańską uwagę na mały szczegół: czy nie
zauważył pan, że to całe Miasto - Jakby pan je nazwał - pokryte jest taką
samą stalaktyczną korą co te ściany?
- Tak... dziwne... tak...
- Nie jest to twór ludzkiej ręki, to prawda. Ale jeszcze nie wróciliśmy z
powrotem do jaskini w Cromagnon, mogę to powiedzieć przynajmniej o
sobie, marnotrawnym synu szczęśliwej rajskiej epoki. Jestem już kimś
dzięki dwudziestoletniemu życiu i doświadczeniom, pamięci swej sprzed
trzech tysięcy lat... Ja mam już nawet sługę wśród zwierząt... Niech pan
zobaczy.
W kącie był ciemny otwór. Shoover podszedł, przykucnął przed nim.
Gwizdnął i wydał dziwny głos podobny do kaszlnięcia.
Coś się w otworze poruszyło, coś się tam wierciło, coś skrzypnęło i
wysunęły się dwie rury. Potem na czterech malutkich kółkach wytoczyło
się coś kanciastego, coś niskiego, z szeroką szparą z przodu. Ta szpara
rozszerzała się i zwężała. Cały przedmiot był z metalu. A w ogóle -
podobne to było do odkurzacza. Ale wyszło samo i było takie dziwne, że
przejął mnie dreszcz i cofnąłem się ze strachem. Shoover uspokoił mnie:
- Niech pan się nie boi! nie gryzie. Oswojony.
- Jakże nie gryzie? Czy pan oszalał? Jak ma gryźć? przecież to odkurzacz!
Roześmiał się ubawiony, podczas gdy odkurzacz dysząc toczył się na
swoich kołach wzdłuż ścian pokoju lub raczej groty, potem podszedł do
Shoovera, podniósł jedną rurę i ruchem, jakim psy liżą ręce swych panów,
położył ją na ramieniu mężczyzny.
- Odkurzacz! Ma pan rację, nawet nie zauważyłem. Prawda, przypomina
odkurzacz. Prawdopodobnie jego przodkami były odkurzacze.
- Panie Shoover, pan nie miał zwyczaju opowiadać głupich kawałów.
- Kto opowiada kawały? Mówię poważnie. Pan chyba zgadł. To zwierzę
pochodzi od odkurzaczy.
- Zwierzę?... pochodzi... od maszyn?... panie Shoover... Świat się
przewraca do góry nogami.
- I mnie się tak zdawało, niech mi pan wierzy, Aż zrozumiałem, co to jest,
co się z tym światem stało.
Tymczasem odkurzacz wrócił do swego kąta, skurczył się, wciągnął rury
pod siebie.
Usiadłem na sienniku, popatrzyłem na Shoovera. Ogarnął mnie budzący
trwogę niepokój, jakby tępy strach, jakby przygnębiający smutek. Nic
jeszcze nie rozumiałem, ale jeżeli ist niał kiedykolwiek bóg, w którego
przestano wierzyć i nagle pojął, że jego życie, uważane za bezkresne i jego
moc, uważana za nieskończoną, i jego bogactwo, uważane za
nieprzebrane, skończyły się, to ten upadły bóg mógł odczuwać coś
podobnego, jak ja w tej chwili. Nie tylko jak jedyna żywa istota, lecz także
jako przedstawiciel całego swego rodu. Jeszcze nie rozumiałem nic, ale
przeczułem z trwogą, że natychmiast dowiem się o wielkim nieszczęściu,
o czymś czego nie da się już zmienić. Shoover też spoważniał, odwrócił
wzrok, zaczął przechadzać się po pokoju.
- Niech pan mówi, panie Shoover - wyszeptałem. - Co się stało? Co stało
się ze światem?
Nie pamiętam wszystkiego dosłownie. Istotą sprawy, jak ją streścił
Shoover, a o czym potem sam się też przekonałem - jest to: (nawiasem
mówiąc, ja sam, gdybym się obudził pierwszy, nie zrozumiałbym tych
zjawisk ani w ciągu dwudziestu, ani w ciągu czterdziestu lat. Nie
pojąłbym, nie potrafiłbym zrekonstruować przebiegu wydarzeń potrzebny
był geniusz Shoovera, jego genialny umysł Darwina i Laplace'a razem
wziętych, by zrekonstruować przeszłość i nakreślić obraz, który, opiszę
krótko i jasno w kilku zdaniach - a więc stało się, co następuje:
Od pierwszego wieku trzeciego tysiąclecia po narodzeniu Chrystusa
rozwój techniki, pokonując wszystkie przeszkody, zaczął przybierać
rozmiary, które przy dzisiejszym stanie wiedzy przyrodniczej trudno sobie
wyobrazić, a tym bardziej - pojąć. Może dla jasności sprawy powiem, że
środki techniczne zwane aparatami i maszynami występujące w ogromnej
ilości i rozmaitości zmieniły obraz świata, powierzchnię Ziemi w taki sam
sposób, w jaki zmieniło pojawienie się po ochłodzeniu skorupy ziemskiej
istot ruszających się, rozrastających i rozmnażających, po prostu życia:
roślin, zwierząt, ludzi. Świat napełniły przedmioty ruszające się,
pracujące, służące różnym celom i wykonujące różne czynności, ale
produkowane z materiałów zwanych nieorganicznymi: z metali,
minerałów, szkła. Ich czynnościami kierowały istoty zwane ludźmi.
(Bardzo trudno i teraz, gdy już znam ten proces wyrażać się słowami z XX
wieku, ale muszę to robić, żeby być choć częściowo zrozumianym). Na
powierzchni Ziemi, w wodzie i w powietrzu roiło się od różnego rodzaju
pojazdów, kręciły się koła, śmigła, warczały silniki, maszyny, krzyczało
radio, migotały projektory. Ten ruch, rojenie się, huk i błyski powoli
całkowicie zagłuszały słabe ruchy i cichy szczebiot, czym życie niegdyś
urozmaicało i wprawiało w ruch ziemię i morze. Ale na razie to wszystko
nie mogło doprowadzić do gruntownej zmiany dotychczas istniejącego
świata, przecież! jak już powiedziałem, ludzie trzymali w swych rękach
uchwyty i koła napędowe maszyn i narzędzi. Życie wytworzyło maszyny
nazywane wówczas przedmiotami nieżywymi, korzystało z nich celem
rozwoju swego bytu, istnienia i udoskonalania. Pojazd - samochód czy
samolot - był - właściwie udoskonalonym pomocnikiem nóg - ludzkiego
organu pełniącego funkcję środka komunikacji. Tak samo radio daleko
roznosiło głos człowieka, teleskop i mikroskop naśladowały oczy
człowieka w nieskończenie silniejszych, większych rozmiarach.
Wielki, decydujący krok w. ewolucji przedmiotów, początek nowej ery
możemy liczyć od końca trzeciego tysiąclecia. Według Shoovera wszystko
świadczy o tym, że w tym okresie pojawiła się na Ziemi pierwsza
samodzielna maszyna (umyślnie nie używam słowa “automatyczna”, bo
ono mogłoby doprowadzić do nieporozumień). Jest możliwe, niemal
pewne, że stworzył ją żywy człowiek - myśl o możliwości istnienia takiej
maszyny mogła się narodzić tylko w mózgu człowieka. Żywy człowiek
wybudował ją na podstawie tego pomysłu z metalu i minerałów tak samo
jak pewien żywy Bóg stworzył niegdyś człowieka z prochu Ziemi.
Ta pierwsza samodzielna maszyna (z doświadczeń Shoovera można
wywnioskować, że mogła być ona czymś w rodzaju pojazdu - różniła się
od innych tym, że jej ruchami kierowała wewnętrzna, niemal wrodzona,
służąca swoim celom aparatura. Słowa “homunculus” nie używam dlatego,
że pod pojęciem homunculus zwykło się rozumieć skomplikowaną
konstrukcję naśladującą człowieka, wykonującą ludzkie czynności. Tu
chodziło o coś innego, o coś więcej. Ta maszyna została skonstruowana na
zasadzie współdziałania różnych sił i mocy, żeby pod każdym względem
była samowystarczalna. Uruchomiona raz chodziła, póki miała w sobie
energię napędową, benzynę albo działające dynamo. Kiedy paliwa było
mało, wtedy automatyczna aparatura prawdopodobnie reagentami
chemicznymi kierowała maszynę tam, gdzie znajdowała się benzyna czy
inne paliwo. Tam też maszyna automatycznie się napełniała, powiedzmy
benzyną i kontynuowała swoją jazdę, aż znów, teraz już śmiało możemy
użyć tego słowa, zgłodniała. Nie było obawy, że z braku tak zwanego
umysłu (bez kierowcy przy sterze) zderzy się z czymś i rozbije. Maszyna
była wyposażona w różnego rodzaju wrażliwe macki i czujki, które
napotykając przed maszyną przeszkodę, automatycznie wykonywały
manewr w prawo lub w lewo (każdy z nas widział już podobną zabawkę:
chrabąszcza, który nie spada ze stołu, motyla, który wymija butelkę z
winem).
Dając maszynie możliwość takiego działania, mogliśmy ją - w sensie
ziemskim - nazwać pierwszym perpetuum mobile. Ta maszyna
samodzielnie ruszała się, póki jej organy, różne sprężyny i koła zębate nie
starły się, nie zużyły. Stąd prowadził dalej już tylko jeden krok.
Teoretycznie nie ma żadnych przeszkód, żeby skonstruować taką
automatyczną aparaturę, która sama zastępuje zużyte części; wymienne
nowymi, jeżeli takie znajdą się “pod ręką”. Więc jakie mogą istnieć
przeszkody, żeby wewnątrz starzejącej się maszyny w danej chwili
poruszyła się dotąd odpoczywająca konstrukcja automatyczna, która przy
użyciu różnych paliw zrobi z materiałów, które wszędzie są do zdobycia,
taką samą maszynę, jaką jest ona sama?
Nie zapomnijmy o tym, że w naszych fabrykach maszyny produkuje się
przez maszyny, prawda, przy pomocy ludzi.
Może czytelnik, po przeczytaniu tego wszystkiego już się domyśla, co się
wydarzyło?
Na końcu trzeciego tysiąclecia pojawiły się na Ziemi maszyny i automaty,
ruszające się cuda o różnych kształtach i ruchach, które były owocami
twórczego, choć bezcelowego, kaprysu umysłu jakiegoś inżyniera, jego
chęci do eksperymentów z pustej ciekawości. Te maszyny i automaty
jednak już nie służyły ludziom. Patrząc na sprawę pod aspektem
humanocentrycznym - żyły sobie samodzielnym, bezcelowym,
bezsensowym, życiem - ale zdecydowanie żyły. Biegały lub kręciły się,
skakały lub fruwały. W ustalonych odstępach czasu podjeżdżały lub
przylatywały do źródeł ben zyny, nafty, energii elektrycznej lub radium,
napełniały się i pędziły dalej. Po kilku albo kilkudziesięcioletnim warkocie
ucichły, zadomowiły się w pobliżu kamieniołomów, magazynów metali,
zaczęły pracować w ciszy w ten sam sposób jak owady, kiedy pod koniec
swego życia siadają i składają jaja, z których wykluwają się podobne do
nich owady. Podobnie i te tworymaszyny, kiedy ich części się zużyły,
zaczęły pracować jeszcze zdrowymi częściami, z metali i z innych
odpowiednich materiałów wykonały podobne do siebie maszyny i
wypuściły w świat.
A te maszyny jeżeli raz już wyruszyły, ruszały się, jadły oraz powielały
siebie, czyli się rozmnażały.
Czym to jest, jeżeli nie życiem?
Jednak, zdaje się, w pierwszym stuleciu ich pojawienia się ludzi nie brali
poważnie znaczenia tych samodzielnych stworzeń, nie były niebezpieczne.
Wtedy ludzie mogli się bronić przed nimi bardzo łatwo za pomocą innych,
służących ludziom sztucznych maszyn i aparatur. Jedna torpeda, pocisk
armatni, sztuczny huragan zmiatał je, jeżeli przypadkowo zjawiły się tam,
gdzie nie były potrzebne. Nie można było z nich korzystać, ale się je
tolerowało. Ich bezsensowne skoki, obroty, stukot, dziwne, groteskowe
ruchy na pewno bawiły dzieci tego wieku, tak samo jak zabawki
automatyczne bawią nasze dzieci.
W owej epoce człowiek był zarozumiały i miał do tego prawo. Świat
należał do niego, poważne niebezpieczeństwo nie groziło bytowi. Łagodne
siły Ziemi, ciepło i światło, błyskawicę i magnes trzymał człowiek już od
dawna w swych rękach, a one mu służyły.
Ale zapomniał o innych, ogromnych mocach, siłach, które szalały na
zewnątrz, poza granicami kuli ziemskiej, na ogromnej scenie kosmosu.
Katastrofa światowa, drugi potop, epoka lodowca, nazwijmy to, jak się
komu podoba, według obliczeń profesora Shoovera nastąpiła po około
trzech tysiącach lat licząc od dobrowolnej pozornej śmierci nas obu.
Spowodowały to meteory. Stało się to niespodziewanie. Coś, może kometa
siarczana, eksplodowało w pobliżu Słońca i jego odłamki spadły na
Ziemię. Bombardowanie było tak silne, że po prostu zmiotło nam księżyc.
Oderwał się on od swego jądra, a na jego miejscu pojawił się mniejszy
księżyc - największy meteoryt, który przyciągała siła grawitacyjna Ziemi i
zmusiła do krążenia. Od tego czasu meteoryt krążył w miejscu starego
księżyca. (W kilka dni po swym wyzdrowieniu sam też zobaczyłem ten
nowy księżyc. Jest dziwnym przedmiotem o kształcie jajka. Jeszcze nie
przemienił się w kulę.)
Ziemia została na swoim miejscu, nawet nie zachwiała się, na tej samej
orbicie nie zmienił się nawet kąt osi. Ale ta wojna gwiezdna żałośnie
poszarpała jej powierzchnię.
Większa część Afryki i Ameryki Południowej znalazła się pod wodą.
Straszne upały (60 - 70°) trwające przez kilka lat wysuszyły Europę,
zniszczyły ją, a potem woda zalała szczeliny pękniętego gruntu. Jeszcze
później wszystko znalazło się pod warstwą lodu.
Był to okres, kiedy zginęło wszystko, co dotąd pozostało przy życiu. Zdaje
się, że to ruchy meteorów spowodowały wir w tym tajemniczym czymś,
co wypełnia Kosmos - wir połknął część atmosfery ziemskiej.
Wszystko zginęło.
W tym czasie my dwaj, Shoover i ja, spali
śmy zesztywniali w swoich lodowych trumnach. Możliwe, że przez
pewien czas także ta część świata, okolice Nowego Jorku, były pod wodą
lub przynajmniej pod lodem, ale pewne jest całkiem, że wtedy nie
dochodziło tu powietrze. To właśnie wtedy pojawiła się owa zielonkawa
kora, pochodząca z kosmosu. Miasto w większej części pozostało takie,
jakie było chyba w latach 3000 - 3500nych po narodzeniu Chrystusa.
Szkielet miasta z twardego kamienia był odporny na klęski żywiołowe.
Gdzieś w pobliżu bieguna Północnego, gdzieś na Alasce coś jeszcze
pozostało. W podziemnych grotach dziesięciolecia, stulecia chował się,
ukrywał otępiały, zacofany, dziki szczep, który zapomniał o swoich
przodkach. Karłowaci potomkowie ostatniego Adama i Ewy, rodu
ludzkiego, którzy przeżywali katastrofę.
Z kwitnącej fauny i flory pozostało tylko tyle: kilka istot ludzkich.
Bowiem wszystkie zwierzęta zginęły, ani jedno z nich nie przeżyło.
Zarodki życia zwierzęcego nie wytrzymały takich strasznych zmian
temperatury.
Gdy po kilku wiekach warunki meteorologiczne stały się bardziej
sprzyjające, ten szczep wyległ ze swych jaskiń i ostrożnie, nieufnie, jak
niegdyś z doliny Gangesu wyruszył na południe. Nie pamiętali swej
przeszłości. Żyła jedynie tradycja ustna o dawnych bogach do nich
podobnych, którzy byli niegdyś panami Ziemi: panowali nad
błyskawicami i wiatrem.
Ale potem przyszedł Diabeł. Straszydła i potwory zaludniły świat. Smoki i
hydry. Stworzenia Diabła.
Tylko Bóg potrafi rozprawić się z nimi. Tylko Bóg potrafi trzymać je w
ryzach, zaczarować je.
Bóg albo jego kapłan boskiego pochodzenia.
3.
Shoover przerwał. Jakby czekał, aż zbiorę myśli. Po chwili powiedział
zniżając głos, bez cienia ironii:
- Tym boskim kapłanem dla nich jestem ja! Roześmiałem się gorzko.
- Pan, panie Shoover? Shoover jako bożyszcze dzikusów?!
Wzruszył ramionami.
Czego pan chce? Chętniej, byłbym docentem na uniwersytecie dawnego
Nowego Jorku. Musiałem przyjąć tę rolę. Niech pan nie zapomina, że
moje pojawienie się wśród nich było cudem. Spadłem z nieba. Niczego nie
mogłem im wyjaśnić. Ich umysł jest o wiele bardziej zacofany, nie potrafią
pojąć prawdy, którą mógłbym opowiedzieć jako świadek wspaniałej
przeszłości rodu ludzkiego. A potem, Bóg wie! Gdy czasami, w wolnej
chwili pomyślę o przeszłości, nawet mnie się wydaje, że wtedy, w
początkach XX wieku byliśmy podobni do bogów. Czy pan tak nie sądzi?
- Co... mogę... w porównaniu z nimi...
- No, nie. W porównaniu z nimi... To, czym byliśmy, to, co znamy, wiemy,
odróżnia nas od nich i wywyższa nas w takiej mierze, w jakiej biedny
chłop z Hellady wyobrażał sobie bogów w mitologii.
Zadumał się.
- Kto wie? Może ci półbogowie również żyli... Przecież my też żyliśmy...
Jego słowa wywołały w mej wyobraźni dziwne, migocące światełka,
jakbym przez mgłę, przez wzajemne oświetlenie widział jednocześnie
przeszłość i teraźniejszość.
- Mitologia...
- Której jesteśmy półbogami. Jeżeli dobrze to przemyślę, muszę zadać
sobie pytanie, jaka to przesada, przynajmniej według ich pojęć? Nawet
gdyby uważali nas za prawdziwych bogów? Przecież to, co pozostało z
dawnego świata, to, co oni uważają za istniejące przez wieczność rzeczy
tego świata, my stworzyliśmy z niczego, my, nieszczęśni, ludzcy
półbogowie, którzy doznali takiego nieszczęścia. Nie diabły, szatan, jak
oni wierzą...
Wypowiadał te słowa gorączkowo, a ja nagle zacząłem wszystko
pojmować...
- Smoki... potwory... straszydła - jąkałem się.
- Tak jest. Zwierzęta zginęły na Ziemi. Oni nawet nie wiedzą, że
kiedykolwiek istniały. Katastrofę przeżyły tylko te przeklęte automaty,
które wytrzymały mrozy i upały. One rozmnażały się wśród ruin, wśród
ruin, które dla tych głupich dzikusów są takim samym światem przyrody,
jak dla nas łańcuchy gór i skały.
- Tak pan uważa?
- Uważam? Wiem. Wierzący we mnie lud uważa pokryte korą ruiny
Nowego Jorku za zjawisko przyrodnicze, za nieodłączną część Ziemi tak
samo, jak my Wezuwiusza lub Etnę. Niech pan zrozumie: za zjawiska
natury, twory boga... to, co my stworzyliśmy. Czy pan już rozumie,
dlaczego powiedziałem, że ze swego, własnego punktu widzenia oni mają
rację, kiedy uważają nas za bogów. Tak, chodzą tu wśród ruin ze swoimi
naiwnymi buzdyganami. Stare domy, salę, gdzie prezydent przyjmował
gości uważają tylko za groty i jaskinie, służące za schronienie przed
smokami, tak oni widzą.
- Czyli... ten samochód... który napadł na mnie...
- Właśnie, jest późnym potomkiem jakiegoś samochodu, samodzielnego
samochodu, który przed dwoma tysiącami łat wymyślił pewien
nierozważny inżynier tak samo, jak tam w kącię moje jedyne zwierzę
domowe, przedmiot zabobonnego szacunku tego szczepu jest potomkiem
głupiego odkurzacza lub czegoś innego, co zostało przerobione na
samodzielną maszynę. Ja też nie daję sobie rady z nimi. Udało mi się
poznać to jedno, w jakiś sposób znalazłem jedną sprężynę, jedną śrubkę,
którą mogę je zmusić do posłuszeństwa. A konstrukcję innych, podobnych
latających maszyn, samochodów, kręcących się bąków, zmarnowanych
krosien, wolnych mechanicznych fortepianów diabeł jedynie zna.
Napadają, bronią się, mają ogromną siłę, są takie, które zjadają człowieka,
widocznie ich silnik jest nastawiony na krew ludzką. A niektóre strasznie
wrzeszczą, wyją.
- Prawda. Ten nieustanny huk, warkot.
- Tak jest! One były niegdyś fonografami i radiami w służbie człowieka.
Teraz są wolne i nie potrafią nic innego - grają swe dawne pieśni. Czy pan
słyszy? Ten głos - osobny od innych... Straszny!... Czy pan nie rozpoznaje
w nim melodii dawnego jazzu murzyńskiego?
- Przeciągłe wycie...
- Dla ludzi we mnie wierzących jest to tak samo wyciem mrożącym krew
w żyłach jak dla naszych przodków było wycie dinosaurusa lub
mastodonta. Oni walczą z nimi...
- Walczą?
- Czy pan nie widział?
- Tak... ten strach, kiedy ukazał się smok!
- Tak samo rozbiegali się niegdyś nasi przodkowie, kiedy latające
jaszczury rzucały się na nich.
4.
O wiele później, podczas spaceru po ulicach, kiedy dookoła nas szumiały i
huczały w swych ukryciach potwory - nieśmiało, pełen zwątpienia
zadałem pytanie:
- A przyszłość?
Shoover zatrzymał się na skraju gzymsu, patrzył przed siebie, do krateru
Dawnego Miasta.
- Kto wie? Fale wzbierają się i opadają, /. głębi Czasu podnoszą się, cofają
i znów powracają. Teraz doszliśmy do ramienia takiej fali. Ta epoka jest
podobna do tego, co pozostało z fragmentów dawnych kosmogonii,
genezysów, mitologii. My, dawni bogowie, umarliśmy, pozostawiliśmy
Ziemię, a na Ziemi znowu, oni uważają, że po raz pierwszy, pojawił się
wygnany z raju człowiek, żeby potem swej twarzy i rosą swojej krwi
zaorać stary ugór, aby wyrosło nowe zboże, nowy chleb. Co potem
nastąpi? Prawdopodobnie jesteśmy świadkami narodzenia się nowego
eposu. Stoimy przy kołysce herosów zabijających smoki, Zygfrydów i
Heraklesów. Nowa Iliada. Minie jeszcze wiele czasu, zanim urodzi się
Homer - najpierw trzeba przekształcić Ziemię, żeby stała się bezpieczna i
żeby mógł się urodzić poeta. Trzeba pokonać Minotaura, trzeba ściąć
dwanaście głów Hydry, trzeba stoczyć bój z Wężem Morskim. Dopóki
choć jeden z potworów żyje, pan przecież widział, mowy nie może być o
poezji, o kulturze.
- Ale, czy urodził się już bohater nowego eposu? Czy urodzili się już
Zygfryd i Herakles? Spojrzał na mnie:
- Czy pan pamięta tego dumnego, przystojnego mężczyznę, który stanął
prosto, bez strachu, kilka minut przed pojawieniem się smoka?
Chwyciłem się za głowę.
- Oczywiście!
- Pokazał w dół:
- Proszę spojrzeć!
Na dole. w jednym z wgłębień krateru, w blasku promieni czerwonego
słońca stała grupka. Pośrodku leżących twarzą do ziemi nagich dzikusów
stał mężczyzna - to był on, poznałem go, właśnie się schylił, zapalił coś.
Gorący słup dymu strzelił w górę. Grupa modliła się. Ofiara krwi dla
rozgniewanych bogów.
- Co palą?
- Zwłoki upolowanego potwora. Wczoraj go zabił buzdyganem Deime, ich
wódz. Widziałem. Łatwo rozpoznałem zdobycz po kształcie. Jeśli się nie
mylę, jego przodkami były maszyny drukarskie.
GEZA LACZKO
Bunt w Panteonie
Ponad metropolią wznosiła się widoczna zewsząd kopuła Panteonu
Żywych. Z wypełnionych niemą ciszą szerokich alei i ogromnych
bulwarów, gdzie wśród klombów i drzew w pogodnym nastroju
spacerowali po trawie starcy, włóczędzy i dzieci, ze wszystkich przecznic
spojrzenia ludzi mimowolnie kierowały się ku potężnej kopule.
Stojąc wysoko na górze, która kiedyś nosiła miano męczenników a teraz
oznaczona była numerem 7, gdzie wśród charakterystycznej dla wielkich
miast głuchej ciszy kołowały połyskujące w słońcu samoloty, wyglądała
niczym dumnie wypoczywający biały orzeł skalny.
Na bulwarach, szczególnie tych starszych, wybudowanych jeszcze w
latach dziewięćdziesiątych XX wieku, czuło się od czasu do czasu
wstrząsy powodowane dudniącym w głębi ziemi ruchem samochodowym i
koleją elektryczną, lecz do Panteonu, który niegdyś należał do Świętego
Serca, a teraz do Wszechmocnego Mózgu, nie dochodził żaden hałas. To
liczące zaledwie parę dziesiątków lat osiągnięcie myśli ludzkiej otaczała
swym osobliwym blaskiem warstwa powietrza nieczuła na żaden dźwięk.
No właśnie, przecież Melanchton (naprawdę nazywał się George Hurst,
lecz w tym stuleciu na powrót zaczęto używać bardzo starych,
ładniejszych i prostszych nazwisk, twierdząc, że “Platon” brzmi o wiele
bardziej przekonująco niż “Einstein”) dopiero w roku 2014 wynalazł
sposób na konserwację mózgu, dzięki czemu intelekt zmarłego człowieka
zmagazynowany w szarej, galaretowatej masie mózgowia może dalej żyć i
tworzyć.
Wydano ustawę, która znajdującym się na łożu śmierci wybitnym ludziom,
określanym jako “geniusze” (co za prymitywna, wywodząca się z okresu
jaskiniowego metafora) nakazywała operacyjne wyjmowanie mózgu i
umieszczanie go w określonych warunkach w Panteonie. Mózgi te były w
pewnym sensie zdeformowane, ponieważ zmuszano je do znacznie
intensywniejszej pracy, stwarzając warunki wodogłowia niskiego stopnia
lub innej anomalii, i w ten sposób rodziły się wielkie odkrycia, teorie
naukowe i znakomite utwory poetyckie.
Potrzeba wprowadzenia w życie takiej ustawy wzięła się stąd, że
współczesne życie stworzyło człowieka łaknącego pracy i rozkoszy, dla
którego najpowszechniejszą rozrywką i częściowo jedyną formą życia jest
pośpiech. Ten zaś zabija kontemplację, a przecież myśl, nie tylko nowa,
lecz i przetworzona, może rozwinąć się wyłącznie drogą kontemplacji.
Mózgi wielkich ludzi trzeba więc było “odłożyć na zimę”, jak to nasze
prymitywne matki robiły w XX wieku z kurzymi jajami. (Za te historyczne
dane składam niniejszym podziękowanie wielkiemu statystykowi
Lucullusowi.) Ktoś przecież musiał myśleć i tworzyć!
Tak więc Panteon Żywych widniał wysoko na górze.
We wnętrzu białej kopuły jaśniało lekko niebieskawe światło, a powietrze
miało temperaturę ciała. W wielkiej sali, nad którą właśnie wznosiła się
kopuła, dyrektor Panteonu i jego asystenci pełnili swe posługi nago, zdjęli
bowiem z siebie zwierzęce skóry, to znaczy togi. . Ligi Przyjaciół, które
zastępowały rodziny i przynależność narodową, postąpiły bardzo
rozsądnie, przywracając togi - higieniczny ubiór jednej z najstarszych
epok. Nie mogę bez oburzenia przemilczeć dążeń niektórych wielbicieli
prymitywizmu, by togi zamienić na skóry zwierzęce. To przecież dandyzm
(co za subtelne, archaiczne słowo!) i fircykowatość. Nie przystoi
“zależnym bractwom” z lat trzydziestych XXI wieku.
Tak, w minionym stuleciu jeszcze męczono się wolnością. My poznaliśmy
przynoszącą uspokojenie wartość wielostronnej zależności. W Eurazji
istnieją wyłącznie Ligi Przyjaciół i ja, Pliniusz, uważam się za
szczęśliwego, mogąc być członkiem około stu pięciu takich wspólnot.
Pełnię kierownicze funkcje w takich koleżeńskich korporacjach jak
Związek Nieodpowiadających na Pytania, Wstających w Południe,
Pijących na czczo Szampana, Obserwatorów z Otwartymi Ustami,
Piszących Wiersze na Maszynie a Prozę Ręcznie i w niemal stu innych;
jestem też członkiem Komitetu Wykonawczego Komisji Ustawodawczej
Głównej Rady Centralnej Zrzeszenia Lig Przyjaciół, a w ubiegłym roku
mało brakowało, a wybrano by mnie Głównym Przyjacielem Eurazji.
Głosowanie radiowe zostało jednak za pomocą manewrowania długością
fal nikczemnie zakłócone; przez Ligi Przyjaciół w Afryce, a ja ze złości
omal nie wyemigrowałem na pustkowia Ameryki, gdzie na ruinach
Białego Domu wyją szakale, a na leżącym wśród brył ziemi rdzewiejącym
żelaztwie potykają się raki pustelniki.
Pod białą kopułą wokół wielkiej sali stoją w odległości pół metra od siebie
zimno połyskujące platynowe stojaki. Każdy z nich ma cztery cienkie
nogi, a na wierzchu, w naczyniach o złotej podstawie wypełnionych
specjalnie spreparowanym płynem, spoczywają przykryte szklanymi
kloszami mózgi. Pod małe stoliki, na których znajdują się różnego rodzaju
przyrządy służące do zmaterializowania przejawów aktywności
intelektualnej prowadzą do kloszy cienkie rurki i metalowe nitki. Od
innych stolików zaś prowadzą do naczyń z mózgami przewody, którymi
przesyła się niezbędne bodźce zewnętrzne.
Mózgi są bezosobowe, oznaczone są tylko jedną literą łacińską i liczbą
arabską. W większości wypadków z całego mózgowia zachowały się tylko
obydwie półkule. Są jednakże i egzmeplarze kompletne, których
półmetrowy rdzeń kręgowy zwisa w oddzielnym zbiorniku. Poddając
rdzeń działaniu odpowiednich odczynników chemicznych Liga Przyjaciół
oczekuje od połączonego z nim mózgu wybitnych lirycznych i miłosnych
utworów poetyckich.
Pośród wielu innych znajdują się tu mózgi wiejskiego geniusza, miłośnika
przyrody i człowieka o bardzo wrażliwej naturze. Wiejski geniusz, gdy
tylko nadejdzie ustalona zasadami Panteonu chwila natchnienia, otrzymuje
za pomocą mechanizmów i przewodów dawkę zapachu nawozowego,
odgłosu dzwonków bydlęcych, obraz wracającego do zagrody stada i
zapach pelargonii. Po paru minutach rozlega się charakterystyczny trzask
umieszczonego na stoliku Radia Twórców i w chwilę potem świat staje się
bogatszy o nową sielankę. Miłośnik przyrody dostaje ekstrakt szumu
sosen, alpejskich krajobrazów, górskiego powietrza, woni topniejącego
śniegu i nieco leczniczego wapna w proszku wysokiej jakości, po czym
rodzą się najwspanialsze opisy krajobrazów. Mózgowi człowieka o
wrażliwej naturze dawkuje się prze tworzone ilustracje erotyczne,
szampana w stanie lotnym i mieszaninę opium z nikotyną, którą niezwykle
trudno otrzymuje się ze starych papierosów egipskich. Otrzymujemy z
tego tyle powieści dekadenckich, ile tylko dusza zapragnie.
Ale to tylko zabawa.
Prawdziwą pracę wykonują jednak mózgi składające się tylko z dwóch
półkul, które poddane dawkowaniu pasji pracy wzbogacają świat coraz to
nowymi wynalazkami.
Ta kolekcja wybitnych mózgów jest oczywiście zorganizowana w taki
sposób, że poszczególne egzemplarze nie stykają się ze sobą i nic o sobie
nie wiedzą. W pewnym stopniu mogą jednak wyrazić swoje życzenia.
X300 na przykład chciałby podróżować. Połączone z nadajnikiem
radiowym pomysłowe urządzenie wypisuje to słowami na czarnej tablicy.
Wówczas przystępuje do pracy jeden z asystentów. Wysyła Xowi 300
przetworzone obrazy krzątaniny, ruchu, a mózg, jeśli jest stary, może też
łyknąć trochę dymu węglowego. Potem wstrzeliwuje mu się obrazy
fiordów czy saharyjskie pejzaże. Wysłużone zwoje mózgowe zaczynają
ulegać zamierzonym przemianom chemicznym, o czym sygnalizuje radio.
Zaczyna się projekcja, podczas której rodzi się plan podróży. Moim
zdaniem Z27 na przykład należałoby unicestwić, ponieważ ciągle domaga
się zamroczenia alkoholowego, przy czym jego zdolności zupełnie się
wyczerpały i nawet najnowszymi metodami nie można z niego wydusić
nic zasługującego na uwagę.
Kilka dni temu dyrektor Panteonu zapytał swego pierwszego asystenta:
- Czy to pan manipulował przy nadajniku centralnym?
Asystent zaprzeczył.
Akurat wtedy wszystkie mózgi Panteonu przerwały pracę. Nie przydały się
woń nawozów, ekstrakt pasji pracy czy nikotyna egipska, nie pracował
żaden.
Zaskoczony dyrektor obrócił się ku asystentowi, który bezradnie się w
niego wpatrywał.
Wtedy przysłano po mnie.
Po kilku godzinach badań, eksperymentów i wnikliwych obserwacji
doszedłem do wniosku, że mózgi jakimś tajemniczym sposobem weszły ze
sobą w kontakt, uświadomiły sobie sytuację i kiedy ja na podstawie swych
dociekań właśnie to wywnioskowałem, na czarnej tablicy pojawił się nagłe
ów straszny napis:
“Jesteśmy zmęczeni, chcemy umrzeć”.
O nie, moi drodzy, to przecież sabotaż, występowanie przeciwko prawom
Lig Przyjaciół! Jeszcze zobaczymy, kto będzie silniejszy!
Stosując indukcję nowych promieni, przerwałem wszelkie kontakty
między zbuntowanymi mózgami.
Ruszyły urządzenia, wszystkie bodźce zwiększyłem do maksimum i mózgi
Lig Przyjaciół zaczęły pracować na nowo. Jeden w mękach wynalazł
kieszonkowy deszczomierz. Drugi wyjąc - tak, to odpowiednie słowo -
wyjąc wystukał swój najpiękniejszy wiersz: “O mękach zbuntowanych
mózgów”.
Mój sukces jednak był tylko jednodniowy.
Nazajutrz bowiem Zakład Mózgów stanął. Yowi 212 udało się skierować
śmiercionośne promienie wielkiego generatora rentgenowskiego na
wszystkie po kolei mózgi, a w końcu na siebie.
I tak Panteon Żywych stał się Panteonem Umarłych, gdzie w mętnym
wywarze gnije pięćset znakomitych mózgów.
Świat zapomni o tym eksperymencie, a ja drżącą ręką i dawnym pismem
przenoszę na papier tę historię ku rozpaczy współczesnych i przestrodze
przyszłych pokoleń...
SANDOR SZATHMARI
Fałszywy prorok
Wielki Książę Atlii wezwał do siebie Serwę, zwierzchnika rady
nadwornej.
- Teraz - rzekł mu - gdy lud naszego kraju obchodzi dziesięciolecie mojego
panowania, poddani pragną mi się przypodobać jakimś skromnym
podarunkiem. Ale o tym wiesz lepiej od mnie.
- O, tak. Wzniesiono na twoją cześć Świątynię Postępu, obelisk, pomnik
przedstawiający cię na koniu.
- Dziękuję, nie musisz dalej wyliczać. Znam to wszystko. Wezwałem cię
po to, ponieważ w moim ojcowskim sercu obudziło się pragnienie, aby się
czymś odwzajemnić swemu ludowi za jego wierność i ofiarność. Czyż nie
tak?
- Twój lud cię kocha, o potomku bogów.
- Wiem o tym. Tym bardziej więc powinienem mu się czymś odwdzięczyć.
- Myślałeś o wzniesieniu świątyni, o zrodzony przez bogów? Czy o
pomniku?
- Nie, nie pomyślałem o niczym, na co trzeba by wydawać pieniądze. Lud
i tak ugina się już pod ciężarem wręczanych mi podarunków. Nie widzę
powodu, dla którego miałby go obciążać także mój dar.
- Dobroć twojego ojcowskiego serca jest niezmierzona, o potomku bogów.
- Myślałem o darze, na jaki mój lud nie musi wydawać pieniędzy, a sprawi
on powszechną radość. Nie tylko mnie, ale także ludowi.
- Jestem ciekaw daru twego serca, o Wielki Książę!
- Myślałem o tym, żeby ogłosić ogólną amnestię.
- Jak to, o wielki władco? - przestraszył się Serwa. - Wypuściłbyś na
wolność swojego kucharza, który skradł ci złoty puchar?
- Och, tak, o nim nie pomyślałem. Właśnie po to cię wezwałem, aby
powierzyć ci zadanie sprawdzenia w więzieniach państwowych, kto i jaki
wymiar kary dostał. Twojej mądrości i poczuciu wierności zawierzam
wybór tych, którym możemy udzielić amnestii. Czy uwolnić niektórych,
czy tylko zmniejszyć im wymiar kary. Już chyba wszystko rozumiesz,
więc biegnij teraz i spełń swoją misję.
- Drogi nasz sługo, nadzorco więzienia, daj mi, proszę, listę więźniów -
powiedział Serwa do Patry, a ten po chwili ją przyniósł i wręczył
naczelnemu radcy, uginając kolano.
- A więc przyjrzyjmy się jej bliżej. Zostało tu napisane: Brut, rozbójnik.
Co on takiego popełnił?
- Napadał na drogach ludzi zmierzających na jarmark i rabował ich mienie.
- Tylko tyle?
- Tak. Ale kiedyś napadł na Ptalmę, szlachetnego dobroczyńcę i lennika
dworu. - Mówiąc o nim nadzorca z szacunkiem dotknął prawicą czoła i
ugiął kolano. - Na usprawiedliwienie rozbójnika można powiedzieć, że
kiedy się dowiedział, kto siedzi w wozie, uciekł bez zastanowienia!
- Miał szczęście! Udzielamy mu amnestii. A teraz popatrzmy dalej.
Następny jest niejaki Tarme. Co on takiego popełnił?
- Był szpiegiem nasłanym z kraju Antissa. Wkradł się w najwyższe sfery i
podsłuchiwał najwyższe tajemnice, które potem sprzedawał rządowi
Antissy.
- To już poważniejszy przypadek. Na ile lat został skazany?
- Na dożywocie.
- Skrócimy mu wyrok do dwóch lat. Przypatrzmy się teraz trzeciemu,
niejakiemu Racie. Co on popełnił?
- Z pewnością o nim słyszałeś, choć obowiązuje nas tajemnica. To ten
fałszywy prorok.
- Czy to ten, który przed miesiącem zapowiedział, że nasza ziemia
zapadnie się w oceanie?
- Tak, to on. Od dwóch miesięcy słyszy się w kraju, jak ziemia jęczy.
Wieszczkowie jednomyślnie orzekli, że są to oznaki gniewu boga Kantry,
który w ten sposób chce nas ostrzec, że nie będzie dłużej znosił podłości,
jakich dopuszcza się Antissa wobec naszego kraju i domaga się, abyśmy
zniszczyli Antissyńczyków mieczem i ogniem. Nasz Wielki Książę
zarządził wtedy nadzwyczajne pogotowie bojowe.
- Tak, wiem o tym dobrze - rzekł Serwa. - Wiem również, że wówczas
Rata przeciwstawił się publicznie naszym nieomylnym wieszczom. Jak to
właściwie było?
- Nie dziwię się, że o tym nie wiesz, o wielki panie, choć na ogół wiesz
wszystko. Dostaliśmy bowiem wtedy polecenie, aby za wszelką cenę
uniemożliwić szerzenie się niebezpiecznych poglądów Raty. Nawet
najwyżsi dostojnicy niewiele o nich wiedzą.
- A więc jak to było?
- Głosił on, że pomruki ziemi nie są głosem gniewu boga Kantry, ale
samoistnym głosem ziemi. W głębi ziemi zachodzą przesunięcia i je
właśnie słyszymy i czujemy na powierzchni. Ra ta miał czelność oznajmić,
że nim upłyną dwa miesiące, nasz ląd pochłonie ocean.
- To straszne zatruwanie śwadomości ludu.
- Na szczęście nasze władze od razu położyły na nim rękę. Kapłani
ogłosili jego poglądy za heretyckie i udowodnili na podstawie świętych
ksiąg, że nasz kraj będzie istniał do końca świata, bo tak postanowił bóg
Kantra, którego gniew zwraca się teraz przeciwko szalbiercom. Później
doszli do wniosku, że wszelkie publiczne argumentacje byłyby tylko wodą
na młyn Raty i głoszonych przez niego nauk. Przeto wkrótce go schwytano
i osadzono w więzieniu, a pisma spalono. Dziś osadza się w więzieniu
także tych, którzy wspominają o jego kacerskich naukach. I ty chciałeś go
ułaskawić, o wielki panie? Aby dalej głosił swe fałszywe poglądy i
zatruwał dusze ludu?
- Ależ skąd! Nie ułaskawimy go - zawołał Serwa. - Na ile lat został
skazany?
- Na wieczną niewolę.
- To za mało. Może się bowiem uwolnić jakimś sposobem i dalej zatruwać
umysły, łamiąc dusze, uczucia patriotyczne i religijne oraz niszcząc wiarę
ludzi pokładaną w przyszłości. Oddać go na pożarcie bestiom! Podniesie
to świetność igrzysk w cyrku.
Takie wydarzenia miały miejsce w Atlantydzie, na miesiąc przed jej
pogrążeniem się w wodach oceanu.
SANDOR SZATHMARI
Doskonały poddany
Gladion III, wielki książę Bergengocji, zasiadał właśnie na tronie, gdy jego
marszałek dworu rzuciwszy się na posadzkę i dotknąwszy czołem stopni
tronu zameldował, że życzeniu Jego Wysokości stało się zadość: mistrz
żem Fabius stawił się na posłuchanie.
- Przyślij go tutaj - powiedział arcyksiążę. Marszałek podniósł się z
posadzki i wykonawszy raz jeszcze głęboki ukłon wycofał się tyłem do
drzwi. Po chwili do sali wkroczył mistrz żem Fabius.
Rzuciwszy się na twarz przed Gladionem, dotknął czołem stopni tronu.
- Chwała ci, o Gladionie, wielki księciu Bergengocji!
Władca łaskawie skinął głową:
- Pozwalamy ci wysłuchać moich słów na stojąco.
Fabius podniósł się.
- Niezmierna jest twa dobroć, o panie!
- O tak, w rzeczy samej. Bo jeszcze ciągle nie kazałem ściąć ci głowy,
choć już dawno na to zasłużyłeś. Spodziewam się, że zdajesz sobie sprawę
ze swoich przewinień?
- Błagam o łaskę dla mej biednej duszy, o panie!
- Mianowałem cię nadwornym mistrzem od wszystkiego, ponieważ
wydawało mi się że nie ma takiej rzeczy, z którą sobie nie poradzisz. Na
początku rzeczywiście nie zawiodłeś moich oczekiwań. Wykonałeś dla
mnie tron, który tym się odznacza, że w chwili gdy na niego siadam,
rozlega się ryk lwa, a ze stropu spada na mnie ulewa kwiatów. Pod moim
łożem zbudowałeś zapadnię, w którą mogę wtrącać jak do głębokiej studni
kochanki, które mi się znudziły. Sporządziłeś truciznę, po której spożyciu
moi goście dopiero po powrocie do domu odchodzą z tego świata. Ja zaś
obsypałem cię łaskami. Zezwoliłem ci na przypięcie do czapki liliowego
guzika. Nadałem ci przywilej pisania przed swoim nazwiskiem tytułu
“żem”. Pozwoliłem, abyś ścierał proch, który po balach osiada na
bucikach mojej córki, arcyksiężniczki Karamelli Lenni Magnesis, a nawet
dopuściłem się tego, by w rocznicę objęcia przez mnie panowania, zaraz
po najwyższym sędzi wolno było ci dotknąć czołem stóp posągu świętego
w naszym cesarstwie ptaka Ibisa. Tak było, czyż nie?
- Niezmierna jest twa łaska, o panie!
- Dziś mija rok od chwili, gdy powierzyłem ci skonstruowanie idealnego
obywatela, sztucznego człowieka, który skupiałby w sobie wszelkie cnoty
poddanego. Postawiłem jednak warunek: jeśli w ciągu roku nie będzie on
gotowy, każę ci ściąć głowę.
- Niezmierna jest twa łaska, panie!
- Od roku zwodzisz mnie nieustannie obietnicami, a ja wciąż dawałem im
wiarę. Przed miesiącem jednakże - powiedział władca ostrzejszym już
tonem - prosiłeś mnie o powolenie na wyjazd za granicę, aby tam poznać
podobne prace. Tak było, czy nie?
- Tak było, panie.
- Taaak? - powtórzył zjadliwie książę przeciągając sylaby. - Ale nie
zdołałeś mnie przechytrzyć. Podejrzewałem, że chcesz uchronić swą
skórę, bo nie wywiązałeś się z zadania.
Tu arcyksiążę przerwał na chwilę, po czym nagle zawołał:
- Tak było czy nie?
- Tak .było, panie, nie pozwoliłeś mi na wyjazd.
- Ale jest również możliwe - ciągnął Gladion - że zadanie wykonałeś, a
nosiłeś się z myślą, jak pójść na rękę naszym nikczemnym wrogom. Z tego
przeto względu nie wypuściłem cię. .
- Posłusznie zostałem w domu.
- Tak, niemniej usiłowałeś zgłosić się jako obserwator na międzynarodowe
targi za oceanem. Ale dajmy temu spokój. Minął rok i dłużej nie będę
czekał.
Władca zmierzył wzrokiem mistrza żem Fabiusa i huknął grzmiącym
głosem:
- Gotowy jest idealny poddany czy nie?
- Jest gotowy, panie.
Ta odpowiedź wprawiła w tak wielkie zdziwienie potężnego Gladiona, że
powiedział już łagodniejszym tonem, nie tając jednak niedowierzania:
- O... czyżby? Kiedy go więc zobaczę?
- Choćby w tej chwili, najłaskawszy panie. Człowiek mechaniczny stoi już
przed drzwiami i czeka na rozkazy Waszej Wysokości.
- Wprowadź go.
- Książę zamówił idealnego poddanego, przyjmuje on więc rozkazy.tylko z
ust Waszej Wysokości. Proszę go zawołać po imieniu, a tu wejdzie.
- Jak się nazywa?
- Mizerius.
- Dobrze - powiedział wielki książę i zawołał: - Mizeriusie, wejdź!
Drzwi się otworzyły i wkroczył Mizerius, człowiek mechaniczny. Poruszał
się sztywno, szedł wolno, wydając zgrzyt przy każdym kroku. Zatrzymał
się przed tronem i zaczął rytmicznie wybijać pokłony, pomału skłaniając
korpus w dół i w górę. Każdemu jego ruchowi towarzyszył nieustanny
zgrzyt.
Gladion przyglądał mu się przez chwilę z zaciekawieniem, po czym
zapytał:
- Dlaczego on ciągle bije pokłony?
- Ponieważ ma kręgosłup z najwyborniejszej, najbardziej miękkiej gumy.
- Czy ona aby nie pęknie?
- Przeciwnie, wytrzyma największe choćby obciążenie, ale pod
warunkiem, że Wasza Wysokość je na niego nałoży.
- On bardzo nieprzyjemnie skrzypi i zgrzyta. To mi niemal przypomina
płacz.
- Czym bardziej Wasza Książęca Mość go obciąży, tym mniej będzie
skrzypiał i zgrzytał.
- Czy nie trzeba by go naoliwić?
- Własnemu panu będzie służył bez oliwienia. Tylko osoby postronne
musiały by go oliwić.
- Mówić nie potrafi?
- Owszem, potrafi - i mistrz żem Fabius zwróciwszy się do homonkulusa
powiedział:
- Mów, Mizeriusie!
I natychmiast człowiek mechaniczny odezwał się skrzypiącym głosem:
- Niech żyje genialny i miłościwy książę Bergengocji, który zwyciężył
swych poprzedników tyranów i prowadzi lud po drodze szczęścia!
Gladion z zadowoleniem pokiwał głową, ale nie omieszkał zauważyć:
- Obrzydliwie chrypi mu głos.
- Bo płyta jest już mocno starta.
- Jak to? Przecież teraz go wykonałeś?
- Tak, ale płytę kupiłem jeszcze za czasów przeklętego poprzednika
Waszej Wysokości, a i wtedy była już zużyta, ponieważ nagrano ją jeszcze
w okresie poprzednika ostatniego poprzednika, którego poprzednik Waszej
Wysokości nikczemnie kazał wbić na pal.
- Nie znalazłeś nowszego nagrania?
- Płyta bez wątpienia jest bardzo stara i zużyta, ale odznacza się niebywałą
wytrzymałością. Z powodzeniem można z niej nadal korzystać, a nawet
jestem przekonany, że przetrwa jeszcze parę pokoleń.
- Czy ja również mogę go o coś spytać?
- Naturalnie, Wasza Wysokość.
Gladion powiedział wyraźnie dzieląc słowa:
- Mizeriusie, czy na mój rozkaz byłbyś zdolny rzucić się w ogień?
Mizeriusz bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę kominka. Fabius
skoczył za nim i ledwo udało mu się go powstrzymać.
- O panie - rzekł do Gladiona - nie mów mu takich rzeczy nawet w formie
pytania, bo wszelkie twe życzenia natychmiast spełni.
- Dobrze - powiedział Gladion - zapytam go o coś innego. I zwróciwszy
się do Mizeriusa powiedział:
- Powiedz mi, Mizeriusie, która godzina? Na co Mizerius niezmiennie
chrypiącym głosem wyrecytował:
- Niech żyje genialny i miłościwy książę Bergengocji, który odniósł
zwycięstwo nad swoimi poprzednikami i prowadzi lud po drodze
szczęścia!
- Znów to samo powtarza jak katarynka? - zirytował się Gladion - Nic
innego nie umie?
- Owszem, umie. Potrafi chodzić, wstawać, pracować, zrobi wszystko, co
mu Wasza Wysokość rozkaże. Można go nawet zaprząc do powozu, a
będzie go ciągnął.
- A prócz tego?
- Prócz tego już nic.
- Prócz tego już nic innego nie potrafi?
- Nie zapominaj, panie, że zamówiłeś idealnego poddanego.
- Ale co sprawia, że zaczyna mówić?
- To płyta, panie.
- Myśleć nie potrafi?
- Boże chroń!
Gladion w milczeniu przypatrywał się mechanicznemu człowiekowi, po
czym zapytał:
- Ale jeść chyba potrafi?
- On nie jada, panie.
- Nie jada?
- Przypominam, panie, że zamówiłeś absolutnie idealnego poddanego.
- Więc on się w ogóle nie odżywia?
- Będzie się odżywiał jedynie na twój rozkaz, ale jada tylko papier
zadrukowany. Jest to zdecydowanie bardziej opłacalne, aniżeli odżywianie
się chlebem.
- To interesujące, co powiadasz, Przekonajmy się.
I Gladion wziął książkę, wydarł z niej kartkę, po czym podał ją Fabiusowi:
- Nakarm go tym.
- Wybacz mi, panie, ale on przyjmuje tylko to, co da mu jego władca.
- Słusznie - powiedział arcyksiążę i zwróciwszy się do Mizeriusa podał mu
kartkę ze słowami: - Zjedz to!
Mizerius włożył ją do ust, przeżuł i połknął, po czym odezwał się
monotonnym głosem:
- Der Vater ist gut, die Mutter ist auch gut, der Vater ist gut, die Mutter ist
auch gut...
I powtarzał wkoło to samo zdanie, dopóki nie wyczerpała się cierpliwość
Gladiona, który przekrzykując głos mechanicznego człowieka zawołał do
Fabiusa:
- Co mu się znowu stało?
- Proszę pokazać mi łaskawie tę książkę, Wasza Wysokość.
Gladion podał książkę Fabiusowi, który zerknąwszy do środka zaraz pojął,
w czym rzecz:
- Prosta sprawa, panie. Ta książka to gramatyka niemiecka.
- Nie życzę sobie, aby ciągle mi powtarzał to zdanie.
- Daj mu więc inny papier, panie.
- Dobrze. Tu jest jakieś pismo. Mizeriusie, zjedz to!
Mizerius umilkł, wziął nową kartkę, włożył ją do ust, połknął i
niezmiennie tym samym tonem zaczął z kolei powtarzać:
- Zdemaskujemy zdrajców, zdemaskujemy zdrajców, zdemaskujemy
zdrajców...
Powtarzał to wkoło, podczas gdy Gladion już teraz całkiem
wyprowadzony z równowagi przekrzykiwał go:
- Co mu się znowu stało?
- Co mu dałeś panie?
- Raport ministra policji.
- Więc się nie dziw, panie.
- Nie zniosę dłużej tej nieustannej paplaniny. Co zrobić, żeby zamilkł?
- To bardzo proste. Trzeba go kopnąć.
- Kopnąć? A czy się nie popsuje?
- Czym częściej będziesz go kopał, panie, tym wierniej będzie ci służył.
Gladion z niedowierzeniem przypatrzył się Mizeriusowi, ale wstał z tronu,
stanął przy nim i kopnął go. Mizerius umilkł, zachwiał się, skłonił do
przodu i padł na twarz. Gladion się przestraszył.
- Przewrócił się - powiedział.
- Nie przewrócił się, panie, tylko padł na twarz. On pada na twarz przed
każdym, kto go kopie.
Aż nagle Gladionowi przyszła pewna myśl do głowy. Zastanawiał się
chwilę i po pewnym wahaniu wypowiedział ją na głos:
- Zaraz, jak to właściwie jest...
- Co takiego, panie?
- Kiedy go kopnąłem, poczułem, że jest miękki. W co właściwie go
kopnąłem?
Fabius zaczerwienił się. Zapytał z udawanym spokojem:
- W co, Wasza Wysokość?
- Tu z tyłu... Kiedy go kopnąłem... odniosłem wrażenie, że to było bardzo
miękkie... Fabius zmieszany wybełkotał:
- Nno tak... pyta Wasza Wysokość, dlaczego to było miękkie?... Nno tak...
ponieważ kazałem wypchać mu siedzenie pakułami, żeby Waszej
Wysokości było przyjemniej go kopać....
- Rzeczywiście, to było bardzo przyjemne.
- O tak - bełkotał dalej Fabius ciesząc się, że przebrnął już przez najgorsze.
- Kto go raz kopnie, nabiera chęci do dalszego kopania, aż zmienia to się
w namiętność. Właśnie z tego względu pokryłem tylną, część
najdelikatniejszą skórą. Grubszej skóry użyłem jedynie na twarz...
Ale Gladion nie dał za wygraną, dalej nad czymś rozmyślał i' dał znak
Fabiusowi, aby umilkł:
- A jednak - powiedział wolno - to nieco dziwne...
Podszedł do mechanicznego człowieka, zaczął go badać, wreszcie dotknął
jego rękę:
- Ona jest ciepła! - zawołał zdumiony. Nachylił się nad leżącym na
posadzce Mizeriusem, ale natychmiast się wyprostował i krzyknął z
oburzeniem do Fabiusa:
- Przecież on oddycha! Ty partaczu, okłamałeś mnie! To jest żywy
człowiek! Fabius rzucił się na kolana przed Gladionem:
- Panie, ulituj się nad moją głową!
- Ty podły, nikczemny łobuzie! Jak śmiałeś mnie okłamać?
- Przebacz mi i ulituj się nade mną, o panie! Cały rok wytrwale
konstruowałem maszynę za maszyną, szukałem właściwego rozwiązania,
aby mógł powstać doskonały poddany, aż wreszcie pełen zwątpienia
musiałem przyznać, że nigdy tego nie dokonam. Żądasz ode mnie
niemożliwości, o panie! Nigdy żadna maszyna nie zdoła sprostać temu, do
czego zdolny jest żywy człowiek!
ENDRE DARAZS
Na dawnej arenie
Ani Słońce się nie postarzało, ani Ziemi nie przybyło zmarszczek, jedynie
Księżyc jakoś skurczył się i zmalał. Za to człowiek, człowiek...
Nawet żelazobeton naruszył czas, zamienił się w szarobiały pył, zrzucił
kajdany, stał się igraszką dla wołających o zemstę burz.
Z niegdyś hałaśliwego stadionu zachowały się trzy filary, podobne do
ptasich dziobów sterczały krzywo i bezsilnie. Na wysokości oczu
ówczesnych ludzi, trochę poniżej dwóch metrów, przebiegał rząd
rozmytych liter.
Głosiły wielkie słowa...
“Zdolności jednostki ludzkiej są nieograniczone. Aborah z Grenlandii na
Igrzyskach Olimpijskich w roku 2904 przebiegł dystans stu metrów w
ciągu jednej sekundy. Do człowieka należeć będzie wszechświat, bo jego
zdolności nie mają granic!”
Rozbrzmiewająca triumfalnymi pieśniami olbrzymia arena dawnych
igrzysk niepostrzeżenie zamieniła się w pastwisko kóz. Później spośród
trawy wyjrzały połacie wilgotnego piachu. Deszcze utworzyły bajorka,
które przestały wysychać. Wyrosły drzewa, upiorne dąbrowy, jak gdyby
powróciło setki zawodników, aby w postaci drzew przeżywać dawną
chwałę.
Ale z czasem, i drzewa obumarły wraz z okaleczałym stadionem, padły na
miękką próchnicę ze słabej ziemi, sterczały korzenie.
Po powalonych pniach i konarach stąpały teraz ostrożnie trzy
człekopodobne istoty podtrzymując się wzajem i ciągnąc po błocie pełnym
robactwa wyłączone wsporniki automatyczne.”
- Jeden z moich pradziadków na tym stadionie skoczył w dal sześć metrów
- powiedział kroczący przodem człekópodobny.
Jego niezgrabna, wielka, kopulasta głowa ociężale kołysała się w przód i
w tył na grubej szyi. Liczył niewiele mniej niż dwa metry wzrostu.
Kończyny w proporcji do całego ciała miał chuderlawe, krótkie, jak
odnóża owadów.
- Jedna z moich prababek przepłynęła Ocean Atlantycki! - pochwalił się
drugi.
Nie różniący się niczym od niego towarzysze sapali i dyszeli z wysiłku, z
trudem łapiąc powietrze w wycieńczone płuca.
- Nie udało mi się ich przekonać - zachrypiał środkowy.
- Zgromadzenie Młodych nie chciało przyjąć do wiadomości faktu, że
przeoczymy ostatnią szansę, jeśli nie podejmiemy teraz decyzji. W
obecnym stanie atrofii nie da się jeszcze tego stwierdzić. Ale wystarczy
następne tysiąc lat, aby człowiek zmalał do pół metra.
- I nie był zdolny do płodzenia potomstwa - wskazał jego towarzysz z
lewej strony.
- Rodzaj ludzki zginie - przepowiedział człekópodobny z prawej.
- I nikt go nie będzie żałował!
Lekki wiatr powiał nad ich głowami, spadło na nich kilka kropel deszczu.
Wszyscy trzej z obrzydzeniem pokręcili szyjami, zafalowała cienka
warstwa skóry pokrywająca ich mózgi.
Szeptem, zachrypniętymi głosami ciągnęli dalej:
- Uprawiać atletykę!
- I ćwiczenia jogi!
Środkowy podniósł do przysięgi cherlawą prawicę:
- Na Gwiazdę Polarną, powiadam wam, że jeszcze dziś każdy potrafi
przebiec sto metrów. I to bez wsporników! Ledwo w pół godziny!
Musieli się zatrzymać Na próżno oparli się znów o metalowe wsporniki,
ich słabe ciała drżały śmiertelnie wyczerpane.
- Utraciliśmy naszą planetę!
- Już dawno do tego doprowadzili. Na Marsa człowiek nie ma wstępu. Kto
by się odważył zadrzeć z robotami?
- Tak samo na Wenus!
- A Księżyc? Co z Księżycem? Zabrakło im tchu do dalszej rozmowy,
dyszeli, jak uciekające z sitowia wodne ptactwo.
- Nie mamy już prawa postawić nogi w Azji!
- Jutro przepędzą nas może z Europy, jeśli tak dalej pójdzie.
- Ziemia już do nas nie należy!
- Niestety!
Środkowy jakby zachichotał, a może zapłakał. Dusząc się wyrzucał z
siebie słowa, jak gdyby stalowa ręka robota bezlitośnie dławiła mu gardło,
aby pozbawić go resztki powietrza.
- Zaproponowałem Zgromadzeniu - mówił - żeby od tej pory usuwać
operacyjnie nogi noworodkom...
- Bo do niczego już nam nie służą. Siedzimy bezczynnie zamknięci w
klatkach, podczas gdy objętość mózgów sztucznie nam się zwiększa, aby
stały się doskonalsze od maszyn pamięciowych...
Istota człekopodobna z prawej strony obserwując niebo, mrugała w
milczeniu powiekami, które lizały języki płomieni ze statków gwiezdnych,
jakimi podróżowały roboty. Najnowszego rodzaju maszyny myślące
przestały być purytanami. Zasiadały na olbrzymich poduchach, wygodnie
rozkładając na nich swe stalowe członki.
- Zgromadzenie uznało mój pomysł za wspaniały - powiedział środkowy
człekopodobny.
- I co postanowiło?
- Będzie się operować dolne kończyny noworodków...
Gdzieś zaczęto bić w werbel, robiła to nie ręka ludzka, bo warkot był
pozbawiony fantazji, porywczości.
- Zaczyna się ich Święto... - rzekł cicho środkowy.
- Święto! - powtórzyli dwaj pozostali. - Tańce robotów! Obchodzą
rocznicę swego udoskonalenia. Mają prawo się cieszyć, my już dla nich
nic nie znaczymy...
Tymczasem deszcz ustał, tylko błoto chlupotało pod ich słabymi, drżącymi
stopami.
- A więc będzie się amputować - ziewnął ten z lewej.
- W stawie kolanowym? Czy w stawie biodrowym?
- Czy to ważne? - zagulgotał środkowy. - To absolutnie nie ma znaczenia.
Liczy się tylko to, że Zgromadzenie pozytywnie oceniło moją propozycję,
dzięki której udało nam się zbliżyć do ostatniej godziny ludzkości. Udało
się! Udało!
Osadziło ich w miejscu ciemnozielone światło. To patrol robotów
przetrząsał zagajnik. Wieczorem, gdy nadchodziła pora spoczynku, roboty
zbierały wałęsających się ludzi. Środkowy podreptał w stronę patrolu.
- Zabijcie mnie! - wołał cienkim głosem. - Zabijcie! Nie mam odwagi sam
się zabić! Brzydzę się sobą! Zabijcie mnie!
Roboty zamieniły między sobą przeciągły gwizd.
- Co to znaczy? Ostatnio nie chcecie już nawet z nami rozmawiać? Co to
za postępowanie? Domagamy się wyjaśnienia!
- Nie drażnij ich! - zawołał płaczliwym głosem jego towarzysz. - Dziś
obchodzą swoje święto. Przepełnia ich poczucie dumy. Nie drażnij ich, bo
w końcu tak się wszystko skończy, że nas zniszczą!
- Jesteście nędznikami! - zawołał środkowy. - I pomyśleć, że jeszcze
niedawno ^chodziliście za moich przyjaciół!
Przybyły robotypiastunki. Ich konstrukcja przypominała dawniejsze
bociany. Pochwyciły w długie dzioby drżące istoty i uniosły je daleko,
wiele kilometrów od areny, aby im pomóc.
Drwiąco zawył wiatr, drzewa bardziej pochyliły się ku sobie, splotły się i
zwinęły wystające korzenie, aby wiatr nie wywiał spośród nich resztek
ziemi.
Patrol poszedł dalej. Na trzech filarach, jak oślepły, trwał napis:
ZDOLNOŚCI JEDNOSTKI LUDZKIEJ SĄ NIEOGRANICZONE
W szczątki środkowego filaru uderzył nietoperz, był olbrzymi i straszny,
filar pochylił się, w nadchodzącej nocy napis rozpłynął się w ciemności.
ENDRE DARAZS
Kqt widzenia
Wszystko na tej gwieździe leżało w gruzach. Jak wysypany z
przewróconego pieca zalegał na niej popiół. Śmiało podeszli do lądowania
na tym powalonym olbrzymie. Przyrządy “Fortuny” odnotowały
niewielkie tylko promieniowanie cieplne. Gwiazda przypominała stygnące
zwłoki. Już dawno zaczęła się na niej tworzyć skorupa. Ale siła nie została
jeszcze zdławiona. W zetknięciu z brutalnym przyciąganiem jej masy,
rakiety kosmiczne starego typu już dawno uległyby rozbiciu, lecz
“Fortuna” była statkiem inteligentnym - to Leon tak ją określił - i nic dla
niej nie znaczyły żelazne prawa ciążenia.
Z podstępnych, ukrytych zawalisk jedynie Leon nie robił problemów. A
także “Fortuna”. Pewna siebie, z wyzywającym poczuciem wyższości
zataczała kręgi nad ciemnymi wybrzuszeniami terenu, które Hartowi
przypominały okrągłe bomby dawnych anarchistów.
- Wiele jeszcze niespodzianek może kryć się pod skorupą - ostrzegał Bart
Leona. - Może trawić ją olbrzymi wewnętrzny ogień, na co wskazują
wszelkie znaki. -
Leon nie znosił, kiedy mu ktoś zwracał uwagę.
- Jesteś już śpiący, widzę po twoich oczach.
Lepiej zrobisz, jeśli się położysz. Nic złego się nie stanie, zapewniam cię.
Na pooranej bruzdami i okolonej brodą twarzy Barta pojawiły się
zmarszczki.
- Pamiętaj, że cię ostrzegałem.
- Pobierzemy tylko próbkę ze skorupy - uspokoił go Leon. - I tylko jeden
milimetr sześcienny. To przecież substancja o nadzwyczajnej gęstości.
Nigdy takiej nie było w laboratoriach na Ziemi. Choćby tylko z tego
względu jest to sprawa niezwykle ważna. Nie sprzeciwiaj się. I nie psuj mi
humoru.
Leon serdecznie nie Jubił starego profesora Barta, nudził go. Po co
właściwie wziął go z sobą? Dlatego tylko, że rozpoczynał u niego karierę
naukową, jako dwudziesty asystent? To prawda, trzeba przyznać, że Bart
zawsze opowiadał się po jego stronie, dodawał mu otuchy, popierał
wychowanka. Ale dziś Bart był nikim, a nazwisko Leona znał cały świat.
Leon nie znosił w duchu tego gderliwego starucha, z niezrozumiałym
brakiem tolerancji znamionującym młodych.
- Pobrany stąd milimetr sześcienny supermaterii - napominał słabnącym
głosem starzec - waży sześćset ton, a mamy wszystkiego dwa tysiące
metrów powierzchni użytkowej. Przeciążymy statek, a wtedy...
- Biorę wszystko na siebie - Leon nie panując nad nerwami odepchnął
profesora i już rozległy się donośne dzwonki we wszystkich
pomieszczeniach “Fortuny”. Był to zwykły sygnał na zbiórkę. Załoga z
tupotem zbiegła do dużej sali i ustawiła się w karnym dwuszeregu, jak
niegdyś majtkowie na pokładzie fregaty przed rozpoczęciem bitwy,
czekając na piękne słowa zachęty ze strony dowódcy.
Tu jednakże panowała cisza, oświetlało ich przyćmione światło, a jediiak
c/uło się podobne do zamroczenia alkoholowego napięcie poprzedzające
ostatnie chwile przed generalnym atakiem. Leon krótko przedstawił
sprawę, pewny siebie jak monarcha albo - Jowódca armii ^akie^cś księcia
w czasach starożytnych. Slpótł luźno ręce na plecach i wydawał rozkazy
pięćdziesięciu ludziom, którzy słuchali go z napiętą uwagą, pełni zapału.
Już nie ich widział, ale czekającą go sławę, która niczym błyszcząca
korona na aksamitnej poduszce leżała w gablocie muzeum.
Tylko Bart kręcił się niespkojonie, jakby pragnął odpędzić od siebie złe
myśli, niczym napastliwe muchy.
- Leon, zastanów się! ._
- Mówiłem ci, żebyś poszedł spać albo zajął się czytaniem czy czymś
innym. Nie przeszkadzaj nam teraz!
' - Jeszcze wspomnisz moje słowa, Leon! Po dwóch opuszczali statek. W
skafandrach antygrawitacyjnych bez trudu przemierzali błyskawicznie
tysiące kilometrów. Po jakimś czasie wystąpiły wstrząsy i opóźnienia w
działaniu mikroczerpaka. Coraz więcej pracowników opuszczało
bezpieczną strefę wokół “Fortuny”, aby pomóc lub poradzić kolegom w
pobieraniu próbki.
- Czuję, że to się źle skończy, Leon? Już tylko przekorny starzec,
rozdrażniony dowódca i kucharz Ob o krzywych ramionach i zawsze
zarośniętej, jakby omszałe] tworzy przyglądali się z owalnych okien statku
wysiłkom załogi. Ob przyczaił się za plecami obu uczonych i starał się coś
dojrzeć zza ich wysokich postaci, ale widok na zewnątrz niewiele mu
mówił, widział tylko kołyszące się lampy i horyzont upstrzony gwiazdami.
- Gdzie ty widzisz tu niebezpieczeństwo? - wykrzywił ironicznie usta
Leon, gdy czerpak ostrożnie wkładał próbkę do po^emmha, co trochę
zachwiało olbrzymim statkiem. - Idź lepiej spać. Teraz już naprawdę nie
masz powodu, żeby tego nie zrobić.
I wtedy nastąpił skrytobójczy wybuch. Kryjący się pod wystygłą skorupą
ogień znalazł szparę w warstwie popiołu i wybuchł olbrzymim
płomieniem w ogólnej ciszy - jego cała stłumiona energia znalazła teraz
ujście.
Z czterdziestu siedmiu ludzi tylko ci zdołali dotrzeć do zataczającej
równomiernie kręgi “Fortuny”, którzy znajdowali się już w drodze
powrotnej z czarnej gwiazdy.
- Leon! Leon! - słychać było zewsząd ich nawoływania. Powróciło ich
dziesięciu, ale wszyscy byli ślepi. Stracili wzrok również Leon i Bart. Nie
uniknął też ślepoty Ob. Leon z zimną rozwagą podzielił się wnioskami
przez mikrofon. Jego straszne słowa głucho odbijały się od metalowych
ścian pomieszczeń pracowników.
- Zostało nas trzynastu. To fatalna liczba, jak przesądnie wierzyli nasi
przodkowie. Koniec z nami.
Przerwał na chwilę, aby jego słowa dotarły do świadomości opanowanych
paniką ślepców.
- Jesteśmy oddaleni o osiem lat świetlnych od macierzystego układu
słonecznego. Patrole kosmiczne nigdy hie zapuszczają się w te zakątki
Galaktyki. Przyrządy radiowe mamy strzaskane. Będąc ślepymi, nie
poradzimy sobie z ich naprawą ani ze sterowaniem automatycznym czy
ręcznym “Fortuny”. W tym położeniu proponuję, abyśmy jak najszybciej
położyli kres naszemu życiu. Wszelkie oczekiwanie jest zbyteczne. Nie
mamy żadnej szansy ocalenia.
Ślepcy usłyszeli po tych słowach cichy jęk. To Leon odebrał sobie życie.
Wielki Leon zażył cyjanek, jakby był zwykłym tchórzliwym
awanturnikiem.
Po jakimś czasie odezwały się głosy:
- Nie żal go nam. Niewielka w gruncie rzeczy strata.
- Owszem, szkoda tego człowieka - stanął w jego obronie Bart. - To był
wielki umysł, tyle że niepohamowany w swych zamierzeniach.
- Okazał się tchórzem.
Bart nic na to nie odpowiedział.
- Co teraz będzie? - dopytywali się ślepcy. - Co się z nam; teraz stanie,
Bat? Czy mamy również odebrać sobie życie?
- Zaczekajmy - rzekł Bart. - Posiadamy olbrzymie zapasy, a próbka materii
o tak decydującym znaczeniu znajduje się już na statku. Zaczekajmy, choć
mamy jedną szansę na miliard, że nas tu ktoś odnajdzie.
Wtedy jeszcze wszyscy żyli.
“Fortuna” zaś nieprzerwanie zataczała równomierne koła wokół swego
zabójcy. Zapasy ich rzeczywiście wystarczyłyby na dziesiątki lat, czekali
więc kręcąc się nieprzerwanie na tej piekielnej karuzeli, niekiedy
zapadając w milczenie, niekiedy bliscy utraty zmysłów.
Aż kiedyś Ob się odezwał:
- Wydaje mi się, jakbym zaczynał widzieć. 'Nie padła na mnie
bezpośrednio fala świetlna. Leon i ty, Bart, zasłanialiście mnie piecami.
Zaczynam jakby mgliście dostrzegać zarysy przedmiotów, jakbym
odzyskiwał wzrok.
- To dobrze - rzekł Bart.
- Niewiele to jeszcze znaczy - ciągnął dalej Ob. - Jestem tylko kucharzem,
nie znam się na sterowaniu. Na próżno starałbym się czegoś nauczyć.
Doznałem kiedyś urazu mózgu i od tamtej pory niczego nie potrafię się
nauczyć.
Bart milczał. Ob również. Co dzień troskliwie karmił ślepych
współtowarzyszy, ale o poprawie wzroku więcej nie wspominał.
Bart też go o nic nie wypytywał. Dopiero po upływie miesięcy kucharz
znów wrócił do swego tematu.
- Poprawa jakby się zatrzymała. Dostrzegam jedynie jakieś plamy,
opalizujące światło. Ale poprawa się zatrzymała.
Kręciła się wkoło ich samobójcza karuzela. Znów minęły miesiące.
- Ob?...
- Wszystko, jak dawniej. Plamy i jakieś światło. Jak dawniej. Chociaż...
- Co “chociaż”?
- Nie śmiej się ze mnie, profesorze. Grzebiąc wśród swoich rzeczy,
znalazłem podręcznik napisany przez mojego pradziadka. Poznałem po
oprawie. To książka staroświecka i prymitywna. Pradziadek pisał w niej o
podstawowych zasadach lotów kosmicznych. Tak, właściwie pisał ją na
użytek przedszkoli. Był sławnym wychowawcą dzieci. Ja natomiast... To
zresztą nieważne. Ta książka była dla mnie zawsze maskotką. Kiedyś
znałem jej treść na pamięć. Ale teraz już nie pamiętam. Od tygodni
wytężam wzrok. Poszczególne litery jakbym już dostrzegał. Tylko nie
śmiej się ze mnie, profesorze.
Drgnęło coś w twarzy Barta. W murze nie do obalenia jakby wreszcie
obluzowała się jedna cegła.
- Tak - powiedział. - Może mógłbyś coś' dla nas zrobić. Zasady
podstawowe się nie zmieniły, a sterowanie stało się od tamtych czasów
prostsze. Dziś już nawet dziecko... Oczywiście dziecko, które widzi.
Spróbuj, Ob, może...
Mijały dni i tygodnie. Obowi od wysiłku pogorszył się przejściowo wzrok,
po czym znów nastąpiła poprawa. Bart przyjmował wszystko w milczeniu,
kiwając głową.
- Jeśli trzymam książkę z lewej strony, podniesioną w górę, to jakbym
widział fragmenty wyrazów. A także niektóre litery. Patrząc na nie
przypominam sobie całe zdania, twierdzenia... Spróbuję tego przy tobie.
- Niewiele to znaczy - mruknął Bart. -
Ale spróbuj.
Coraz więcej osób z załogi wpadało w obłęd. Ob pielęgnował ich, sprzątał,
karmił. Wyszczerbionymi zębami gryźli go w ręce, dłońmi szukali jego
gardła, goniły go ich ochrypłe przekleństwa, ciskali w niego ciężkie
przedmioty. Tylko Bart był taki, jak dawniej. Ob zmienił się na korzyść:
był opanowany, serdeczny, ostrożny.
- Już niedługo, profesorze. Mam tak wiele pracy. Chorzy...
A później Bart też się zmienił. Coraz częściej mruczał fałszywie jakieś
melodie, a przy tym był szczęśliwy. Ob przerażony przyciskał do siebie
niewielką książeczkę.
- Profesorze!
Dobiegły go tylko jakieś urywki melodii.
- Profesorze!
Wreszcie Bart otrząsnął się z zadumy.
- To ty, Ob? Mówiłeś coś?
- Już lecimy.
- Jak to “lecimy”? Dokąd?
- Do domu, na Ziemię.
Bart odzyskał na chwilę świadomość i się rozpłakał.
- Do domu? Na Ziemię? Kłamiesz, kucharzu!
- Ale tak jest, profesorze. Lecimy!
- To lot do nikąd.
- Tak, do nikąd. - Ob mył brudną twarz Barta. Skrzywił się: profesor miał
już przykry zapach obłąkanych.
- Może lecimy w przeciwnym kierunku niż trzeba - mruczał i mlaszcząc
przełykał jedzenie podawane mu przez Oba. - Może...
- Nie! - przerwał mu kucharz. - Lecimy do domu. Już się we wszystkim
połapałem. Przypomniałem sobie dużo rzeczy. Lecimy na Ziemię.
Od tamtej pory upłynęły lata. Ob karmił wszystkich i prowadził statek.
Kiedyś dwóch obłąkanych zaczaiło się na niego z żelaznymi łomami,
chcieli go zabić. Wtedy do nich strzelił. Większość ślepców jednakże
całkowicie otępiała, na próżno przez cały dzień Ob nadawał im muzykę
promieni słonecznych, chudli tylko coraz bardziej i leżeli we własnym
brudzie, tak że niegdyś dumna “Fortuna” cuchnęła teraz niczym stajnia.
Tylko Bart wyrywał się niekiedy ze swego odrętwienia.
- Ob?...
- Wracamy do domu, profesorze. A wtedy Bart zaczynał skowyczeć
niczym zwierzątko.
- Do domu! Do domu? Kłamiesz, Ob, ale twoje kłamstwo brzmi pięknie.
Jesteś poetą, Ob.
Dłoń profesora szukała twarzy Oba, przesuwała się po niej pieszczotliwie,
po czym opadała bezsilnie, a profesor znów zapadał w jgozbawioną
nadziei, szczęśliwą pustkę obłędu i znów rozlegało się jego maniackie
nucenie.
Ob najchętniej ukrywał się w kabinie sterowniczej. Zawsze z książką pod
pachą, niekiedy już dostrzegał gwiazdy. Wiedział, że to złudzenie, ale nie
bronił się przed tym. Do niego też znalazła dostęp cisza, samotność,
ślepota, pozbawione podstaw uczucie nadziei, ciągłe napięcie, których
ukoronowaniem w najlepszym razie mogły być szklane oczy i biała laska.
Ale dopiero na Ziemi...
Aż oto pewnego dnia nieoczekiwanie zadrżały stalowe przyrządy
“Fortuny”. Doszły do niej głuche sygnały, a wkrótce zadźwięczał brzęczyk
w aparacie odbiorczym.
- Tak. Tu “Fortuna”. Umarły statek.
- Niezupełnie. Przecież pracują silniki napędowe. Gdzie jest Leon?
A po jakimś czasie do Oba dotarły okrzyki przerażenia:
- Sami ślepcy! Sami szaleńcy!
A później czyjaś twarda dłoń dotknęła jego tłustego ramienia - Ob nie
szczędził sobie jedzenia.
- Kim pan jest?
- Byłem tu kiedyś kucharzem. A teraz jestem wszystkim. Dowódcą,
pilotem.
- To pan doprowadził tu statek? ' - Ja. Choć jestem ślepy. Ale tę książkę
znałem na pamięć. Widzę tylko zamazane plamy, ale to mi wystarczyło,
żeby odczytać niektóre litery i przypomnieć sobie treść... Wiedzą panowie,
jaka to stara książka? Pisał ją jeszcze mój pradziadek. Na użytek
przedszkoli. O zasadach lotów kosmicznych. W swoim czasie był to
słynny podręcznik. Znałem go na pamięć... I jeszcze teraz potrafię z niego
czytać...
Ob uśmiechał się sztucznie, nieśmiałym uśmiechem ślepców. Słyszał, jak
szeleszczą przerzucane kartki książki. A później dotarły do niego szepty i
westchnienia.
- Tak więc doprowadził pan statek na podstawie wiadomości zawartych w
tej książce?
- Tak, tak, nią się kierowałem.
- Na pewno?
Znów zaczęto wkoło niego szeptać.
- Czy coś nie w porządku? - zaniepokoił się Ob. - Pozwólcie mi, że jeszcze
trochę poprowadzę statek - powiedział i kurczowo uchwycił pulpit
sterowniczy. - Jeszcze tylko trochę... A potem mogę już wziąć do ręki białą
laskę.
Ktoś znacząco zakaszlał.
- Miał pan tylko tę jedną książkę?
- Nie. Oprócz niej miałem jeszcze starą książkę kucharską. Dlaczego
pytacie?
Oficerowie z patrolowego krążownika asteroidy popatrzyli po sobie.
Brudna, zniszczona książeczka Oba zaczynała się od słów: “Jeśli chcesz
przyrządzić smaczny puding, weź...”
Ob roześmiał się lękliwie.
- Wyobrażają sobie panowie, co by nastąpiło, gdybym pomylił te obie
książki? Mogło się to przecież zdarzyć, bo dostrzegam tylko niewyraźne
plamy. Wyobraźcie sobie, gdyby zaszła pomyłka...
Ktoś z obecnych znowu zakaszlał. Po czym powiedział po dłuższej
przerwie, niepewnym głosem:
- No tak, co wtedy by było, drogi Obie?
JÓZSEF CSERNA
Kosmiczno przygoda
Chociaż wydaje mi się, że w obecnej dobie badań kosmicznych, w roku
2038, ludzie na ogół obeznani są z podstawowymi zasadami konstrukcji i
działania sztucznych satelitów i stacji międzyplanetarnych, uważam
jednak, że warto podać parę krótkich informacji o właściwościach tych
urządzeń, co pozwoli zrozumieć mój szczególny przypadek.
Wiadomo, że w “ prostych” sztucznych satelitachsputnikach panuje stan
nieważkości i przedmioty swobodnie się unoszą. Nie jest to natomiast
możliwe na stacjach międzyplanetarnych, gdzie trwa skomplikowana
praca nad montażem i przygotowaniem wyruszających w daleką podróż
rakiet, ponieważ na przykład zawieszony w powietrzu człowiek nie
mógłby przecież pracować. Na takich stacjach konieczne jest wytworzenie
siły ciężkości, aby funkcjonowały pojęcia góra i dół, i by umieszczone w
danym miejscu przedmioty pozostawały tam bądź wykonywały najwyżej
ruchy sterowane przez człowieka. Siłę tę, choć wynaleziono i stosowano
wiele sposobów, wytwarzano najczęściej metodą rotacyjną, czyli
obrotową. Mająca kształt pierścienia przypomina]ącego oponę
samochodową stacja wiruje wokół centralnej osi i siła odśrodkowa wytwa
rza ciężar zbliżony do stopnia przyciągania ziemskiego, nieco tylko
mniejszy. Zjawisko to wykorzystaliśmy też do usuwania ze stacji
zbytecznych odpadów, a robiliśmy to w taki sposób, że wyrzucaliśmy je
po prostu przez kilka podzielonych na komory kesonowe szybów
wylotowych, które otwierały się na zewnątrz pierścienia czy też
obracającej się powierzchni “opony”. Urządzenie kesonowe było dość
skomplikowane i używaliśmy go stosunkowo rzadko, by ograniczyć
ewentualność zmniejszenia ciśnienia powietrza wewnątrz. O wszystkim
tym wspominam dlatego, że właśnie tutaj zdarzyło się nieszczęście...
Powinienem jeszcze dodać, że dla zapewnienia bezpiecznego przebywania
na zewnątrz na powierzchni stacji rozmieszczone były dość gęsto
pierścienie, do których przyczepiało się haczykowate klamry lin
ratunkowych. Pierścienie te były potrzebne nie tylko podczas wirowania
stacji, lecz może jeszcze bardziej wtedy, gdy z jakiegoś powodu lub w
jakimś celu zatrzymywaliśmy stację, a wówczas powracał bardziej dla nas
skomplikowany - i pewnie niebezpieczny - stan nieważkości. Organizm
człowieka bowiem przyzwyczajony jest do siły ciężkości i instynktownie
broni się przed jej utratą. A w “stojącej” stacji, zarówno w jej wnętrzu, jak
i na powierzchni, stan nieważkości pozbawia poczucia kierunku działania
siły grawitacji, co jest jeszcze w pewnym stopniu do zniesienia wewnątrz,
ponieważ poruszony przedmiot czy ciało - również człowiek - “popłynie”,
poszybuje do ściany, odbije się, aż w końcu opór powietrza o normalnej
gęstości zmusza je powoli do zatrzymania się. Na zewnątrz natomiast opór
rozrzedzonego powietrza jest tak znikomy, że daje się zauważyć dopiero
podczas dłuższego tam przebywania, a wprawiony niezamierzenie w ruch
przedmiot popłynie dokądś z większą lub mniejszą szybkością,
charakterystycznie się zazwyczaj kołysząc, i ponieważ ruch taki może być
akurat bardzo nieznaczny i w pierwszej chwili niezauważalny, oddalenie
się nie przytwierdzonego do stacji ciała może mieć katastrofalne skutki.
Ruch ciała, które wypadło bądź z szybującego, bądź z wirującego statku
kosmicznego, jest oczywiście znikomy wobec ogromnej szybkości, z jaką
stacja obraca się wokół Ziemi, i dlatego przedmioty, które “uciekły” z
pokładu, podobnie jak stacja, z przejętą od niej szybkością krążą po
orbicie okołoziemskiej - od czasu... kiedy wytraciwszy mimo wszystko
prędkość trafią w gęstsze warstwy atmosfery i w wyniku tarcia z
powietrzem spalą się niczym meteor.
Wyposażony w konieczny ekwipunek ratowniczy i ubrany w zwyczajny
skafander wyruszyłem na zewnątrz stacji, by wykonać parę drobnych
napraw. Przywykły do tej pracy posuwałem się z roztargnieniem
wewnętrznym korytarzem w kierunku prowadzącego na zewnątrz
urządzenia kesonowego, kiedy nastąpiły zakłócenia w oświetleniu
elektrycznym - jak się później dowiedziałem - w wyniku niezwykle
silnego promieniowania kosmicznego, jakie dotknęło stację. Światło po
paru chwilowych mignięciach zgasło, a mnie ogarnęła zupełna ciemność i,
jakbym był pijany, nagle straciłem równowagę. Instynktownie poszukałem
oparcia, prawą ręką trafiłem na jakąś poprzeczkę, lecz w tym momencie
“ziemia” otworzyła się pode mną i wyleciałem na zewnątrz, przy czym
czułem, że wyrzucony ogromną siłą koziołkuję przez jakiś kwadratowy
otwór, ponieważ głową trzykrotnie mocno uderzyłem o wnętrze hełmu. Co
było potem, nie wiem...
Kiedy przyszedłem do siebie, czułem się niezwykle dziwnie. Było mi
bardzo zimno, w gło wie mi huczało i czułem piekący ból, widziałem tylko
ciemność, jakbym był ślepy, a w stanie pełnej nieważkości, którego tyle
razy doświadczałem i ćwiczyłem, nie istniały dla mnie “d ó ł” czy “g ó r
a”, i może właśnie to zagubienie się działało z największą siłą na
pobudzenie świadomości. Na stacji - która od czasu jej zmontowania i
uruchomienia z małymi wyjątkami wirowała bez przerwy - istniała siła
ciężkości, a teraz, czyżby znikła? Zacząłem macać rękami wokół siebie -
lecz trafiałem w pustkę... Dlaczego jest ciemno, przecież nieprzerwanie
działa oświetlenie, a może i ono przestało działać?
- Halo! - odezwałem się do wbudowanego w skafander mikrofonu; ubrani
w skafandry mogliśmy się ze sobą porozumiewać tylko za pomocą
nadajników będących pod stałym nadzorem radiowym stacji. Mój głos,
pozbawiony charakterystycznego wzmocnienia mikrofonu, głucho dudnił.
Co się dzieje? W tej chwili pełną świadomość przywrócił mi straszliwy
krzyk. Odgadłem, że to ja - doprowadzony w przerażeniu do ostateczności
- wrzeszczę z całej siły. Jak grom uderzyła mnie myśl: wypadłem ze stacji,
czy też raczej ona wyrzuciła mnie niczym proca i teraz mknę w
przestworzach jako sztuczne ciało niebieskie...
Starając się choćby w przybliżeniu oddać wiernie mój stan ducha w tamtej
chwili, mógłbym najwyżej powiedzieć, że czuło się w tym ogromie
zwielokrotnioną potęgę, jaką tylko może sobie wyobrazić lecący w
przepaść człowiek. Lecz przepaść ziemska ma swoje dno, na którym
kończy się spadanie; gdy wpadniemy do wody, otacza nas właśnie woda,
w której można pływać; pogrzebanego człowieka przykrywa ziemia - ja
jestem pogrzebany w próżni za życia. Podzielę los sputnika: moje zwłoki
dotrą w końcu do niższych warstw atmosfery i spłoną niczym pochodnia...
Jasne, że zwłoki, bo przecież skafander tylko przez pewien czas będzie
mnie chronił przed zmianami temperatury, a zapas tlenu wyczerpie się,
zanim umrę z głodu i pragnienia. Nadajnik radiowy prawdopodobnie się
zepsuł, w przeciwnym razie musiałbym coś słyszeć; lecz dlaczego jest tak
ciemno? Czyżbym oślepł? Nagle zauważyłem wyłaniające się z ciemności
gwiazdy, odgadłem, że znajduję się w cieniu rzucanym przez Ziemię i
dlatego na niebie nie ma Słońca. Z początku tylko mi się wydawało, lecz
później wiedziałem na pewno, że bez przerwy krzyczałem co sił,
instynktownie być może mając nadzieję, że ktoś mnie usłyszy i odpowie.
Muszę powtórzyć, że mój stan ducha mógłbym określić tylko w
przybliżeniu, dokładniej natomiast potrafię opisać tylko konkretne sytuacje
i wypadki.
Kiedy w kąciku oszklonego otworu hełmu dostrzegłem wyłaniające się
powoli rozświetlone kontury Ziemi, domyśliłem się, dlaczego otacza mnie
ciemność, podczas gdy stację w takim położeniu dosięga światło
słoneczne. Moja rozpac? szła w parze z nieopisanym lękiem. Z pozycji, w
jakiej się znajdowałem, nie mogłem widzieć Słońca, próbowałem więc
różnych sposobów, aby obrócić się w kierunku światła, lecz oczywiście z
dość znikomym skutkiem; rzuciłem się do tyłu i przez chwilę zobaczyłem
w odległości około ośmiu metrów oświetloną od strony Ziemi bladym,
“księżycowym” światłem obracają się krawędź stacji, która wirowała ze
stałą szybkością dziesięciu metrów na sekundę. .W tym momencie znowu
straciłem przytomność.
Gdy odzyskałem świadomość i przypomniał mi się przed chwilą
zaskakujący obraz, ponownie sprężyłem się w sobie i wyrzuciłem nogi;
przez moment znowu zobaczyłem potężny, obracający się owal stacji, po
czym powróciłem do poołżenia pierwotnego. Chwila ta jednak
wystarczyła, bym sobie uświadomił jedno: nie jestem zgubiony.
Znajdowałem się w płaszczyźnie obrotu stacji, która była nieco za mną.
Wprawdzie nie wiedziałem, jaka siła przeszkodziła mi oddalić się od stacji
na zawsze, moją rozpacz powoli zastępowało uspokojenie: wystarczy, by
mnie dostrzegli i będę uratowany. Dopiero wtedy zacząłem sobie zdawać
sprawę z mojego stanu, sytuacji, zacząłem też czuć siebie. Powoli spokój
znowu mnie opuścił, a górę wzięły domysły, co mogło by się ze mną stać,
i niepokój, czy nie pomknę w przestrzeń, czy nie grozi mi jakieś
niebezpieczeństwo. Ten nowy strach odwrócił moją uwagę od stanu
fizycznego - od przejmującego zimna, od którego niemal zamarzł na mnie
obfity pot. Zapomniałem o coraz bardziej dokuczliwym bólu głowy i
twarzy i o lepkiej mazi na czole. Wydaje mi się, że mój mózg nigdy
jeszcze nie pracował z większym pośpiechem. Nagle dostrzegłem nie
zauważony dotąd szczegół, który natychmiast pozwolił mi wszystko
zrozumieć. Przez szybę hełmu widziałem część liny ratunkowej, która
wyciągnięta ku górze, w kierunku stacji, zwisała faliście niczym wąż,
przypięta drugim końcem do mojego skafandra. Nie dotykając jej,
ponownie się skurczyłem i wyprostowałem gwałtownie jak sprężyna, a
wtedy, w wyraźnym już świetle słonecznym, zobaczyłem linę w całości:
pofałdowana ciągnęła się w kierunku stacji, a jej koniec, pozbawiony
klamry bezpieczeństwa, wisiał bezwładnie w odległości około trzech
metrów od wirującej krawędzi statku. W jednej chwili wszystko
zrozumiałem.
W wyniku jakiejś awarii technicznej - o czym świadczyło też przerwanie
oświetlenia - przez szyb odpadowy wypadłem z obracającego się pokładu
stacji, uderzając przy tym, o krawędzie wszystkich trzech otworów
kesonowych. Drzwi ostatniego, zewnętrznego otworu przytrzasnęły koniec
przymocowanej do mojego skafandra liny ratunkowej akurat w momencie,
gdy - przypadek nie do wiary - lina, naprężona całkowicie, szarpnęła mnie
do tyłu, w wyniku czego zerwała się osłabiona tarciem o ostre jak nożyce
krawędzie drzwi komory kesonowej, lecz jednocześnie stawiła opór
dokładnie równy sile, która mnie wyrzuciła, co spowodowało, że
znalazłem się w stanie nieważkości. I tak krążę teraz wokół Ziemi razem
ze stacją, zawieszony obok niej w próżni, lecz, inaczej niż ona, nie
obracam się wokół własnej osi... “stoję” raczej... W tym nadzwyczajnym
zdarzeniu miałem ogromne szczęście, bo jeśli siła szarpnięcia nie byłaby
odpowiednio duża, wówczas z taką czy inną szybkością szybowałbym już
daleko w przestworzach; jeśli natomiast byłaby za duża, to wirująca stacja
pociągnęłaby za sobą linę i również z bliżej nieokreśloną prędkością
odrzuciłaby mnie w kierunku, w jakim sama się obracała...
Wtedy obudziło się we mnie przerażające podejrzenie: a może rzecz ma
się niezupełnie tak? Muszę odwrócić się przodem do stacji, żeby ją
widzieć nie tylko przez chwilę, gdy rzucę się tułowiem do tyłu. Przyszły
mi na myśl skoki z wieży, jakie często oglądałem na zawodach
pływackich, podczas których zawodnicy wykonując skok, w zasadzie
również znajdują się w stanie nieważkości, a mimo to potrafią obrócić się
wokół własnej osi, co oczywiście jest możliwe dzięki poddaniu się sile
przyciągania ziemskiego lub raczej jej wykorzystaniu, i tutaj też może
mieć znaczenie... Po długich, ogromnie wyczerpujących próbach,
zdyszany, zlany potem od stóp do głów, czując w uszach pulsowanie krwi,
dostrzegłem, że od lewej strony do prawej i ku górze powolutku w moje
pole widzenia przesunęła się wirująca powierzchnia stacji. Czasem przez
krótką chwilę dostrzegałem powolne, faliste niczym u węża ruchy
przymocowanej do mojego skafandra liny, którą potrącałem podczas prób
obrócenia się...
Kiedy zupełnie wyczerpany mogłem wreszcie stosunkowo dobrze widzieć
wirującą, teraz już oświetloną z boku blaskiem słońca stację, odpocząłem
nieco, po czym przyciągnąłem linę, do siebie, nakierowałem na statek i
ostrożnie, żeby się nie zaplątała, powolnym, lecz silnym ruchem
wyrzuciłem jej koniec do celu. Robiłem to powoli, ponieważ zdawałem
sobie sprawę, że o ile lina przesunie się w kierunku stacji, o tyle ja,
odwrotnie proporcjonalnie do mojej i liny masy, oddalę się od będącej dla
mnie ratunkiem i nadzieją stacji... Lina wyprostowała się powoli - rzut był
udany. Jej koniec zatrzymał się około trzech metrów od powierzchni
statku. Jednakże kiedy dostrzegłem stację po raz pierwszy, koniec liny
znajdował się jakby w tej samej odległości od niej. I wówczas znowu
oblała mnie lodowata fala przerażenia: przedtem lina była ułożona faliście,
teraz jest wyprostowana, to znaczy, że powoli, lecz niechybnie się
oddalam. A może się mylę? Ponownie przyciągnąłem do siebie linę i,
odczekawszy chwilę, wyrzucałem znowu. Jej koniec, co było wyraźnie
widoczne, znalazł się jeszcze trochę dalej od powierzchni statku. Rozpacz
owładnęła mną z taką siłą, że omal nie straciłem przytomności. Chociaż
doświadczenie nauczyło mnie dobrze praw, jakim podlega ruch w
przestrzeni kosmicznej, zacząłem płynąć w kierunku stacji, jakbym
znajdował się w wodzie, wołając jednocześnie o pomoc. Bez żadnego
rezultatu oczywiście. Zaprzestałem tego, gdy byłem już wyczerpany
niemal bez reszty, przestałem też krzyczeć i wydaje mi się, że płakałem. A
wtedy pomyślałem o linie. Jeżeli szarpnę ją do siebie, to, jakkolwiek duża
jest różnica mas, jednak będę zbliżał się do powierzchni statku, choćby nie
wiem jak powoli, a przynajmniej nie będę się oddalał. Uchwyciłem linę
tak daleko, jak mi na to pozwoliła długość ramienia i z całej siły
szarpnąłem do siebie. Wyraźnie ruszyłem w stronę statku. Lina jednak cała
swą masą uderzyła mnie w pierś - i odepchnęła z powrotem. Nie
posunąłem się ani trochę, a nawet, co zauważyłem po odległości między
powierzchnią stacji a ponownie wyrzuconą liną, jakbym znowu był dalej.
Szarpnąłem linę jeszcze raz uważając, by nie uderzyła we mnie.
Rzeczywiście przemknęła obok, lecz z taką sama siłą - wydawało mi się,
że niemal usłyszałem jej trzask niczym uderzenie bicza - szarpnęła mnie
do tyłu i obróciła w taki sposób, że znów nie widziałem stacji. Wtedy
przyszło mi na myśl, że o ile lina nie pomogła mi zbliżyć się do statku, to
może być użyteczna, kiedy będę chciał się obrócić wokół własnej osi. Tym
razem wyrzucałem linę tak, że po kilku szarpnięciach znalazłem się
zupełnie na wprost ogromnej dolnej płaszczyzny stacji, lecz znowu dalej
od niej...
Jakim sposobem mógłbym się przybliżyć, lub chociaż nie oddalać się,
zanim na statku zauważą moje zniknięcie i nim skafander przestanie mnie
chronić przed zamarznięciem i uduszeniem?
Nagle przyszła mi do głowy jedyna możliwość - i związane z nią
przerażające ryzyko. Odczepię linę od skafandra, wyrzucę w stronę statku
i szarpnę z powrotem w taki sposób, by nie uderzyła we mnie,
wypuszczając ją jednocześnie z rąk, czyli właściwie odrzucę za siebie. Wy
tworzony wówczas impet pchnie mnie ku stacji, a lina pomknie w
przestworza prosto w kierunku, w jakim ją szarpnę, by już nigdy jej nie
zobaczono - ja zaś strącę jedyne narzędzie, które daje mi pewną
możliwość ruchu... Przeraziłem się. Przecież jeśli nie uda mi się szarpnąć
liny w odpowiednim kierunku, powolutku przepłynę obok stacji, by
również nigdy mnie nie zobaczono - skafander ogranicza przecież moje
pole widzenia i ruchy, nie mówiąc już o niepewności drżącej z
wyczerpania i rozpaczy ręki... Albo jeśli zbliżę się do powierzchni statku
będąc w nieodpowiedniej pozycji ciała i dotknę go nogami czy plecami,
wówczas najmniejsze nawet zderzenie odrzuci mnie w czarną przestrzeń.
Muszę cisnąć, a raczej szarpnąć linę do tyłu tak, bym zbliżył się do statku
głową i mógł uchwycić rękami któryś z pierścieni. Lecz jeśli moje
osłabione palce nie wytrzymują szarpnięcia spowodowanego obracaniem
się stacji, odpadnę od niej, i to być może z taką siłą, że wystartuję niczym
jakaś pomocnicza rakieta... Nie myślałem oczywiście o tym wszystkim na
trzeźwo, zachowując logiczny porządek, lecz w jednej chwili poczułem to
każdym swoim nerwem - wiedziałem!
Po dłuższych próbach i przygotowania odpiąłem z wielkim trudem klamrę
bezpieczeństwa, uwalniając przyczepioną do skafandra linę, podczas gdy
stacja znów znalazła się chyba o metr dalej. Obrawszy najlepszą - moim
zdaniem - pozycję ciała i kierunek rzutu, cisnąłem linę, która po
wyprostowaniu się niczym kierunkowskaz pokazywała cel dokładnie na
środek spodniej części obracającej się stacji, by niebezpieczeństwo
ewentualnego chybienia było jak najmniejsze, po czym szarpnąłem linę do
tyłu i nim znów się wyprostowała i pociągnęła mnie za sobą, wypuściłem
ją z rąk. Z pozycji, w jakiej się znajdowałem, nie mogłem tego widzieć,
lecz czułem i byłem świadom, że moje jedyne, wierne narzędzie z
ogromną szybkością przemknęło obok mnie, a ja, poruszony resztkami
tego impetu, powinienem do tej chwili szybować w kierunku stacji. Drżąc
z podniecenia i szczękając zębami, posuwałem się naprzód' i z wielką
ulgą, a jednocześnie zakłopotaniem patrzyłem i czułem, że duża, nieco
skośnie zawieszona, obracająca się płaszczyzna przybliża się do mnie
coraz bardziej...
Cała moja nadzieja była teraz w tym, że miejsce zetknięcia się ze stacją nie
wypadnie tak daleko od jej krawędzi, bym nie mógł uchwycić się któregoś
z pierścieni ratunkowych - w przeciwnym razie koniec ze mną.
Szybowałem, jak się wydawało, w dobrym kierunku. Wprawdzie dość
blisko krawędzi, lecz jednak zdążałem ku coraz bardziej przekrzywiającej
się wirującej płaszczyźnie i - co było w tej chwili dla mnie najważniejsze -
głową do przodu. Już wtedy postanowiłem, co zrobię, gdy znajdę się w
pobliżu stacji. Uchwycę pierwszy nadlatujący pierścień, lecz nie z całej
siły, i natychmiast puszczę, bym nie został wyrzucony jak z procy, gdyby
moje zesztywniałe palce nie wytrzymały mocnego szarpnięcia. Jeśli zaś
będzie ono słabe, to z jednej strony moje ciało z niemal prostopadłej
pozycji ustawi się wzdłuż obracającej się powierzchni, a z drugiej -
zostanę pociągnięty w kierunku obrotu stacji i posunę się do przodu, a w
ten sposób zmniejszę różnicę szybkości między mną i stacją, i następny
pierścień będę już mógł uchwycić tak, że nie wypadnie mi z rąk, lecz
pozwoli na przylgnięcie całym ciałem do statku... Byłem pewien: pierwsze
szarpnięcie nie będzie tak mocne, bym oddalił się od statku i nie mógł
uczepić się następnego pierścienia.
Nie chciałbym przeciągać mej opowieści, dodam więc tylko, że plan ten
powiódł się prawie zupełnie, z tym, że to “prawie zupełnie” było niemal
tragiczne.
Obracająca się w nieco pochylonej pozycji powierzchnia, jak wcześniej
pisałem, powoli zbliżała się do mnie i im była bliżej, tym jej obroty
wydawały się szybsze, jakby nie tylko chciała mnie rozpłaszczyć, ale i
pokruszyć. To było straszne. Zacisnąłem zęby aż do bólu. Wydawało się,
że rząd najbliższych pierścieni jest w odległości pół metra od krawędzi
wirującej powierzchni - nadlatywały i znikały, i znowu nadlatywały, z
prawej strony, nieco z góry w dół. Kiedy jeden z pierścieni znalazł się
bliżej niż na pół długości ramienia, pochwyciłem go prawą ręką i, jak to
zaplanowałem, natychmiast puściłem, ale drżące z nadmiernego wysiłku
palce spóźniły się o chwilę... Poczułem straszliwe szarpnięcie, całym
ciałem uderzyłem o powierzchnię statku, a następny pierścień omal nie
rozstrzaskał mi prawego biodra, uratowało mnie tylko sztywne tworzywo
skafandra. Przez chwilę nie mogłem nawet oddychać, a na oczy opadła mi
czerwona mgła, lecz na szczęście kurcz ten pozwolił mi na kilka
rozpaczliwych, konwulsyjnych ruchów biodrami. Znów wziąłem głęboki
oddech, a ostrość wzroku też mi się poprawiła. Stacja tymczasem powoli
oddalała się ode mnie, jej obroty były zwolnione i jakby stoczyła się na
bok. W wyniku zderzenia musiałem się więc nieco obrócić. Ogarnął mnie
strach, że odsunę się od pierwszego rzędu pierścieni, a drugi będzie już
dalej i w żaden sposób go nie dosięgnę. Wstrzymawszy oddech czekałem
w skupieniu. I znowu miałem nieopisane szczęście, kiedy obracałem ciało
w pożądanym kierunku - teraz z przeciwka i znacznie wolniej niż
przedtem zbliżał się pierścień, który schwyciłem prawą ręką i uczepiłem
się go jak własnego życia. Skronie mi pulsowały, jakby chciały pęknąć.
Tym razem uderzyłem brzuchem trochę mocniej niż poprzednio, obijający
mi się o pierś drugi pierścień - podczas gdy moje ciało znów zaczęło
oddalać się od powierzchni stacji - udało mi się pochwycić lewą ręką i,
kiedy impet obrotu przyciągnął nad moją głowę nieruchomą już
płaszczyznę niczym sufit, wisiałem z boku, uchwycony obydwiema
rękami, nad wirującą w dole czarną pustką, a na wprost mnie płowy
księżyc Ziemi kręcił się wciąż w koło i w koło...
Jak już pisałem na początku, na stacji ważyliśmy mniej niż na Ziemi i
dlatego moje drżące palce wytrzymywały ciężar ciała i skafandra; miałem
wrażenie, że statek wymachiwał mną wokół siebie niczym chorągiewką...
Ile czasu upłynęło od początku całego zdarzenia, nie wiedziałem, nie
wiedziałbym też i teraz, gdyby później nie udało się tego zarejestrować.
Mimo pomniejszonego ciężaru byłem już wyczerpany do tego stopnia, że
czułem, iż nawet na dwóch rękach nie potrafię się długo utrzymać. Trzeba
by dać znać na pokład stacji, ale jak, czym? Wystarczy małe rozluźnienie
bolesnego już, kurczowego uchwytu, a odpadnę. Zebrawszy więc resztki
sił, wyrzuciłem nogi w dół, podciągnąłem ramiona i niczym taran rzuciłem
się do przodu uderzając głową, czyli hełmem, w “sufit”, a po krótkiej,
wyczerpującej chwili powtórzyłem to jeszcze raz i jeszcze raz. Podczas
tych zrywów co tchu w płucach krzyczałem o pomoc, lub przynajmniej
wydawało mi się, że krzyczę. Lepka maż, którą wcześniej poczułem na
czole, rozrzedziła się i jej ciepłe, wilgotne strugi spływały mi po twarzy.
Wiedziałem, co to jest. Kiedy wypadałem ze stacji, skaleczyłem sobie
czoło, krzepnąca krew przykleiła się do niego, gdy z powodu taranowania
głową rana zaczęła krwawić na nowo, krew, już pod wpływem własnego
ciężaru, spływała w dół. Obawiałem się, że zaleje mi oczy i oślepi mnie,
albo zaklei twarz, usta i uduszę się. Przeżywałem straszne chwile, kiedy
poczułem, że wilgotna ciemna masa rzeczywiście zasłoniła mi oczy, po
czym, wskutek rozpaczliwego potrząsania głową, spłynęła niżej, ogarnęła
nos, usta, by wreszcie - co najwidoczniej spowodowane było nowym,
obfitszym krwawieniem - dotrzeć do podbródka i niżej... Nawet w tych
okropnych chwilach nie zaprzestałem szaleńczego szturmu do ścian stacji,
a kiedy usta i nos uwolniły się od krwi, na nowo zacząłem wołać o pomoc.
W końcu nie miałem już sił dobijać się dalej, a teraz wiem, że moje krzyki
przechodziły w jęczenie. Ręce były zupełnie pozbawione czucia,
widziałem tylko, że trzymam pierścień i czekałem na koniec...
...Wpadające rytmicznie przez okienko hełmu światło słoneczne nagle
znikło i dostrzegłem cień nóg, a potem tułowia w skafandrze. Obok mnie
pojawiła się ubezpieczona kilkoma linami postać. Przez szybkę w hełmie
spostrzegłem przerażone oczy i twarz naszego dowódcy i mojego
przyjaciela Ottona. Znalazł się obok mnie, czułem, jak mnie obejmuje i
przypina mi do skafandra dwie liny ratunkowe, a jego badawcze oczy z
lękiem wpatrywały się w moje. Chyba wtedy przestałem jęczeć. Skinąłem
mu głową i może nawet się uśmiechnąłem, bo w jego troskliwym
spojrzeniu pojawiła się jakby ulga, on też odpowiedział mi skinieniem, po
czym ruchem oczu i rąk pokazał mi, żebym puścił pierścień, co
rozumiałem też z jego ruchu warg... Ja zaś potrząsnąłem głową. Nie byłem
przecież w stanie poruszyć zdrętwiałymi palcami, a zresztą nie chciałem
puścić swojej deski ratunku. Kiedy Otto zachęcił mnie ponownie,
zacząłem krzyczeć, chyba nawet wyzwałem go od morderców, i
wyszczerzyłem zęby. On, bezradny, z lękiem w oczach, popatrzył na mnie
badawczo przez szybkę hełmu, po czym jakby coś krzyknął. Po chwili
ciężar, jaki czułem w ramionach, zaczął maleć, płaszczyzna stacji
przechyliła się w inną niż poprzednio stronę i znalazła się nad naszymi
głowami, by z kolei drgnąć i przytulić się do nas, a następnie znowu się
oddalić. Czarne niebo wraz ze Słońcem i gwiazdami powoli stanęło w
miejscu. Moje ciało stało się lekkie i razem z Ottonem unosiliśmy się obok
siebie i ściany statku; zrozumiałem, że na rozkaz naszego dowódcy
przerwane zostały obroty stacji... Otto znowu dał mi do zrozumienia, bym
puścił pierścienie. Skinąłem mu głową na znak zgody - i nie zwolniłem
uścisku. Chciałem, lecz nie mogłem. Otto patrzył na mnie nic nie
rozumiejąc, a ja dawałem mu znaki głową, że chciałbym, lecz mi się nie
udaje. Wówczas on spróbował odczepić moje palce do pierścieni, co też
mu się nie powiodło. Mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa. Otto patrzył na
mnie rozpaczliwie, ja najprawdopodobniej płakałem, bo zauważyłem, że
podczas gorączkowego potrząsania głową na szybce hełmu pojawiły się
przeźroczyste kropelki... Zebrałem swoje siły, lecz zaciśnięte kurczowo
palce nie drgnęły. Co było dalej, nie wiedziałem.
Uświadomiłem sobie w pewnej chwili, że wstrząsa mną łkanie i że
jednocześnie kiwam głową w kierunku jakiegoś człowieka. Był to lekarz
pokładowy. Ja leżałem w swoim łóżku, w palcach czułem ostry ból,
pośpiesznie chwytałem w płuca powietrze - i ciągle płakałem. Poczułem
też ukłucie strzykawki, po czym wszystko jakby złagodniało i ucichło.
Kiedy ocknąłem się ponownie, zobaczyłem uśmiechniętą twarz Ottona,
obok którego stał również lekarz. Usiadłem i objąłem przyjaciela za szyję
wybuchając głośnym płaczem. Otto spojrzał na lekarza, lecz on z
uśmiechem potrząsnął głową. Po kilku chwilach rzeczywiście umilkłem.
Nasz dowódca pogładził mnie ręką po twarzy i pchnął delikatnie na
poduszkę. ^
- Spij, staruszku - powiedział i zostawili mnie samego. Zasnąłem.
Jak dowiedziałem się później od swoich kolegów - albo jak wspólnie
ustaliliśmy - wypadłem ze stacji na skutek splotu usterek technicznych
spowodowanych kilkusekundowym brakiem prądu. Wypadając zraniłem
sobie czoło i straciłem przytomność. Miałem niezmierne szczęście, że mój
skafander nie został uszkodzony i że w moim radiu zepsuł się tylko
odbiornik, a nadajnik nie, dzięki czemu dyżurny słyszał mnie, ilekroć się
odezwałem. Stąd też koledzy na stacji dowiedzieli się, że coś ze mną nie w
porządku i zaczęli mnie szukać. Doszli do wniosku, że krążę z dużą
szybkością w odległości kilku metrów od stacji i powoli oddalam się od
niej. Zanim cokolwiek mogli przedsięwziąć, ja zacząłem się stopniowo
przybliżać i znikłem im z pola widzenia. Moich popisów z liną nie
widzieli - okno obserwacyjne obejmowało akurat inny wycinek
przestrzeni. Dopiero słysząc mój łomot, wiedzieli, gdzie jestem. Jak mi
mówiono, przez cały czas nie wzywałem pomocy, lecz wydawałem
nieartykułowane dźwięki i tylko jedno słowo dało się zrozumieć: gdy
śpieszącego mi na pomoc dowódcę nazwałem mordercą. Moja twarz była
jedną plamą krwi i tego Otto tak się przeraził, kiedy przywiązywał mnie
do siebie. Gdy straciłem przytomność, Ottonowi udało się oderwać moje
ręce od pierścieni tylko wielkim wysiłkiem i dlatego, kiedy przyszedłem
do siebie, palce tak bardzo mnie bolały. W tym naprawdę pełnym
niespodzianek zdarzeniu nie doznałem większych obrażeń, a rana na czole
nie była ciężka. Od chwili, w której wypadłem ze statku, do pojawienia się
Ottona, upłynęło zaledwie czternaście minut. Zanim jednak nasz dowódca,
używając lin ratowniczych, poszybował do włazu komory kesonowej i
przy pomocy znajdujących się wewnątrz kolegów wepchnął mnie do
środka stojącej, czy też mówiąc dokładniej, nie obracającej się stacji, gdzie
po stopniowym rozruchu wróciła siła grawitacji, do jakiej się
przyzwycziliśmy, zanim mnie rozebrano, umyto i położono do łóżka, na
mojej prawej skroni już pojawiło się pasemko siwych włosów...
Od tego zdarzenia upłynął już rok/Przy następnej zmianie opuściłem
stację. Zwolniono mnie z dalszej służby w kosmosie - o co zresztą wcale
nie musiałem prosić. Mam dwadzieścia osiem lat i zdaniem lekarzy jestem
zupełnie zdrów - sam też się tak czuję. Chociaż nie miewam zawrotów
głowy i nie odczuwałem nigdy tego typu dolegliwości, po powrocie do
domu nie mogłem wejść nawet do swego mieszkania na trzecim piętrze i
poszukałem natychmiast innego - na parterze, dokąd też kazałem przenieść
moje rzeczy. Kiedy jestem poza domem, uważnie patrzę sobie pod nogi i
jeśli nawet moja niechęć do chodzenia po piętrach akurat mija, nigdy nie
używam windy, a kiedy schodzę po schodach w dół, zawsze trzymam się
poręczy. Kiedyś byłem zapalonym turystą, lecz teraz nie pozwalam sobie
na chodzenie po górach. Zerwę pewnie też z narzeczoną, bo wydaje mi się,
że nie, można przewidzieć, przeczuć moich “dzi wactw”, i boję się, że z
tego powodu nie byłoby między nami pełnego zrozumienia. A przyszłości
nikt przecież nie zna.
LAJOS MESTERHAZI
Sempiternin
Musiał pójść naokoło, na placu pracowano. Za ogrodzeniem z desek
koparka w regularnych odstępach czasu wyrzucała w górę swoją paszczę -
połączenie żółtych, niebieskich i czerwonych stalowych elementów, kabli i
rur. Budowano tunel. Przeszło mu przez myśl, że nie będzie już jeździł
północnopołudniową linią metra, ileż to ludzi ma ono przewozić, jakie
tłumy będą się tłoczyć co rano na peronach. On nie pojedzie już
ruchomymi schodami, dla których ta koparka może właśnie teraz
wygrzebuje miejsce.
'W dzieciństwie był wierzący, dużo się modlił; dużo i rozpaczliwie. Bo
przecież Bóg wie lepiej, co jest człowiekowi potrzebne do zbawienia, i
jeśli chce, spełni jego prośby, jeśli nie - nie spełni. Modlił się z ogromną
żarliwością, bo to, o co prosił, było mu bardzo potrzebne, potrzebne na
śmierć i życie. I wiedział, że i tak się nie spełni.
Przy wejściu siedział nowy portier. Nazwisko, które usłyszał, było dla
niego obce. Zażądał legitymacji, przeglądał ją, marudził, wiercił się na
krześle, gdzieś telefonował. Wreszcie z wielkim trudem zabrał się do
wypisywania przepustki. Było to jak zły sen. Nie minęło nawet pół roku,
odkąd poszedł na emeryturę. Niczym igła ukłuło go wspomnienie
dziecięcych modlitw - “Boże. żeby tylko Druciana Głowa mnie dziś nie
zapytał!” - na próżno!...
Lecz Szterenyi przyjął go szerokim gestem, poklepał po ramieniu:
- Beluska! Czemu mogę zawdzięczać...?
- Z małą proś...
- Słucham cię! Usiądź!... Terike! Proszę kawę! Tym razem może być i dla
mnie!
Wszystko jedno, trzeba powiedzieć, czy ma zacząć od “jak się masz?” i
pogody? - lepiej od razu.
- Chodzi o sempiternin.
Na twarzy Szterenyiego pojawiło się wyraźne zakłopotanie. Usiadł na
swoim miejscu za biurkiem.
Trzeba ciągnąć dalej, zanim odmówi!
- Mój lekarz ze Szpitala Centralnego podjąłby się kuracji, zapewnia mi
miejsce od zaraz, teraz jest najodpowiedniejszy moment. Bylebym tylko
zdobył lek.
- Tylko! ...Hm, mógłbym się założyć, jedna szansa na sto, że... Jeśli ktoś
mnie ostatnio szuka, czy osobiście, czy dzwoni, to niemal bez wyjątku:
sempiternin. Wiesz, że są ścisłe ograniczenia.
- Dlatego właśnie przyszedłem do ciebie.
- Ale zrozum, że nie ma! Chwilowo nie ma i nie potrafię zdobyć. Było
kilka tysięcy ampułek, w urzędach centralnych i u nas, lecz tylko
kierownicy wydziałów dostali przydział, w komitetach tylko piętnaście do
dwudziestu najważniejszych osób, o powiatach już nie mogło być mowy, i
jeszcze dyrektorzy bodajże pięćdziesięciu zakładów przemysłowych,
szczególnie ważnych dla gospodarki narodowej, przodujące spółdzielnie
produkcyjne - ale tylko ich przewodniczący i główni agronomowie, i to za
pokryciem kosztów produkcji! - akademicy, zasłużeni i wybitni artyści...
Kilka tysięcy ampułek. Tobie mam mówić, ile to jest? Nic. Fabryka
pracuje pełną mocą, ale chyba rozumiesz: mamy też zobowiązania
zagraniczne, to jest nasz profil wśród krajów RWPG, zresztą nie mamy
innego artykułu, za który otrzymywalibyśmy dewizy w tak nie
ograniczonej ilości... Powoli uzupełnia się teraz zapasy krajowe, by można
było rozprowadzić następną partię.
- Ale ja jestem jednym z was! Stąd poszedłem na emeryturę, nie ma
jeszcze pół roku! Sam poszedłem, nie wysyłali mnie, chcieli mnie jeszcze
zatrzymać, wiesz przecież!
- Wiem, Bela. Zarządzenie expressis verbis odnosi się jednak wyłącznie do
pewnych grup ludzi czynnych zawodowo.
- Nie rozumiem tego! Czym jest ten sempiternin? Czy jego produkcja jest
taka skomplikowana, kosztowna? Powiedziałeś, że produkujemy pełną
mocą...
- Teoretycznie nie jest to skomplikowane. Skoro już ktoś, czyli profesor
Gergely wpadł na to. Starzenie się jest ostatecznie - o czym wiemy od
dawna - wynikiem specyficznego procesu: miliony stale zanikających
komórek są ciągle uzupełniane innymi, ale gorszymi. To tak, jakby jakiś
samochód reperowano zawsze za pomocą zużytych części. Należy zmienić
ten proces; organizm człowieka potrafi również produkować komórki
pełnosprawne; kiedy mieliśmy dwadzieścia lat, nie oddychaliśmy innym
powietrzem, nie jedliśmy ani nie piliśmy niczego innego niż teraz, a wielu
z nas, czyż nie tak, żyło nawet w niedostatku. Trzeba więc
przeprogramować pracę całego organizmu tak, aby produkował elementy
niezmiennej jakości. Jeśli samochód będzie odnawiany przez wstawianie
do niego zawsze oryginalnych, fabrycznych części zamiennych, to w
zasadzie choćby po upływie tysiąca lat pozostanie zupełnie nowy, prawda?
Niczym grecki Argus.
- Jak to? Przecież Gergely, jak słyszałem, oddał nam licencję za darmo!
- Teraz rozumiem, co masz na myśli. Teoretycznie to jest proste. Produkcja
jednak jest skomplikowana i droga. Przede wszystkim - w tej chwili nie
potrafimy jeszcze przeprowadzić procesu syntetycznego. Pracują nad tym,
bada się nawet przydatność metody radiofizycznej. Według przewidywań
może upłynąć i dwadzieścia lat, nim problem zostanie rozwiązany. Wiesz,
jak to jest, możliwe, że już jutro dotknie kogoś “iskra boża”, a może
dopiero za dwadzieścia pięć lat. A na razie jest to, co jest; do jednej tylko
kuracji potrzeba szyszynek sześćdziesięciu do siedemdziesięciu nowo
narodzonych królików. Zakłady Farmaceutyczne mają ogromne fermy
królików w całym kraju, zawierają też umowy ze spółdzielniami
produkcyjnymi i właścicielami działek przyzagrodowych na hodowlę
samic zarodowych coraz to nowych dziesiątek milionów królików - to
teraz dobry biznes. A króliki potrzebują paszy, i to nie byle jakiej, dostają
witaminy, hormony, do tego stała opieka lekarska... I jeszcze
segregowanie, oczyszczanie. Pomyśl tylko - działanie choćby hormonu
hamującego rozwój płciowy u dziecka neutralizuje się w jedenastu
różnych procesach. Wreszcie sama kuracja. Nie rozumiem, ludzie mówią o
tym jak, czy ja wiem, o plombowaniu zęba. Dwa miesiące w szpitalu pod
ścisłą kontrolą lekarską, potem przez pół roku badania kontrolne!
- Ty masz to już za sobą?
- Jeszcze tej zimy! Słuchaj! W naszych czasach każdy ^cierpi na początki
arteriosklerozy. Właśnie się dowiedziałem, co to takiego! Kiedy
rozpoczęto regenerację ścianek tętnic, miałem takie bóle głowy, które
czasem rozprzestrzeniały się na całe ciało, że przez dwa tygodnie żyłem
tylko na ridolu.
- Wybacz! W zamian zaś - wieczne życie! Szterenyi machnął ręką.
- Teoretycznie! To też nie jest takie proste... Sam widzisz, patrzę na tę
sprawę mając na względzie zarówno koszty, jak i miejsce w szpitalu;
zwiększenie ilości kuracji musimy traktować poważnie...
- Miejsce w szpitalu mam. Potrzebny jest mi tylko sempiternin.
- Ale nie ma. Mówię ci to jako bliskiemu koledze. W tej chwili nawet
jednej ampułki nie potrafiłbym wyczarować.
- A ta nowa partia?
- Nie wiadomo, to zależy od wielu rzeczy. Nawet od Banku Narodowego.
Jeśli dostaniemy, to zgodnie z odgórnymi zaleceniami, w końcu jesteśmy
państwem robotniczochłopskim, pewien kontyngent musimy przeznaczyć
dla robotników pracujących naprawdę bezpośrednio przy produkcji, a w
pierwszym rzędzie dla górników, robotników budowlanych i chłopów ze
spółdzielni produkcyjnych. Inną część, to chyba zrozumiałe, dla młodych
mężczyzn i kobiet. I jeszcze dla tak bardzo preferowanego ostatnio sektora
usług. Tymczasem nalegają wszyscy: siły zbrojne, nauczyciele
akademiccy, działacze organizacji społecznych, a nawet tutaj, w tym
budynku, ci, których przydział nie objął. Nie potrafię nawet określić, na
jakie naciski jesteśmy narażeni.
- Wierz mi, nie piliłbym, gdyby to nie było konieczne. Moje ciśnienie
wynosi dwieście dwadzieścia, a diastoliczne - sto czterdzieści... Przecież
dlatego poszedłem na emeryturę!
- Bela, mój drogi! Hipertonia jest już dzisiaj... Tobie mam tłumaczyć? Tak
jak cukrzyca. Możesz wybierać spośród tuzina doskonałych środków.
Dostaniesz najpierw skierowanie od swojego lekarza, potem weźmiesz
przepisaną ci dawkę i do osiemdziesiątki możesz żyć spokojnie!
Szczególnie teraz, na emeryturze! ...Ad vocem! Żebyś nam nie zazdrościł!
Okres zdolności zawodowej ludzi, którzy przeszli kurację sempiterninową,
podniesiono do stu pięćdziesięciu lat. Rozumiesz? Nie wiek, a okres
zdolności do pracy. Na razie! Ja na przykład mogę pójść na emeryturę za
sto dwadzieścia lat, kiedy będę miał równo lat sto osiemdziesiąt. Żebyś
wiedział!
- Powiedz, na kiedy jednak mogę liczyć...?
- Nie chcę blefować, Bela. Nie żądaj!
- Więc mniej więcej.
- Mniej więcej mogę powiedzieć, że jeśli w produkcji i dystrybucji leku
nie zajdą żadne zasadnicze zmiany, cała ludność - oczywiście stopniowo -
zostanie poddana kuracji do pierwszego dziesięciolecia przyszłego wieku.
- Przyszły wiek, gdzie ja będę do tego czasu!... Powiedziałeś: cała ludność.
Czy mam rozumieć, że mnie też liczycie?
- Spójrz... według planu, tak. Jako emeryta.
- Ale przecież ja... niby swój, stąd odszedłem... nie ma sześciu miesięcy!
- Granicą czasową jest pierwszy stycznia tego roku. Kto poszedł na
emeryturę trzydziestego pierwszego grudnia, ten zalicza się do kategorii
“emeryci”.
Wykrzyknął rozpaczliwie:
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że z powodu tych paru nędznych miesięcy
mam zapłacić utratą szansy na wieczne życie!
Szterenyi próbował go zahipnotyzować własnym spokojem.
- Bela! Sam siedziałeś tutaj, na tym krześle, przez tyle lat. Wiesz, jaki to
obowiązek. Tutaj rodzą się dyrektywy, rozporządzenia, polecenia, tutaj
mówi się “tak” i “nie”, i nie ma bocznej furtki, nie ma owijania w
bawełnę. Robię tylko to, co i ty byś zrobił, gdybyś jeszcze był na tym
miejscu.
Gdyby był na tym miejscu ... A gdzie byłby Szterenyi? Dalej
przyjmowałby w powiatowej poradni przeciwgruźliczej, gdyby on -
właśnie tak, on - nie zauważył go i nie sprowadził do Budapesztu! A tutaj?
Byłby zastępcą dyrektora departamentu i nie dostałby sempiterninu, nie
ma mowy, utknąłby pewnie już na tym stołku, gdyby on nie poszedł na
emeryturę i nie oddał mu swego miejsca!
Sekretarka przyniosła kawę. Szterenyi zapytał: - Kieliszek koniaku? -
Odmówił ruchem ręki. Wsypali cukier, mieszali, pili. Należałoby
porozmawiać o czym innym.
- A ty jak się czujesz? To znaczy - po kuracji.
Szterenyi roześmiał się.
- Wspaniale. Jakoś dziwnie. Niedługo sześćdziesiątka na karku, a tu nagle
człowiek ma dwadzieścia czy dwadzieścia pięć lat. Wyniki regeneracji
zewnętrznej - skóra, kolor włosów
- są widoczne do dwóch lat. Poza tym jednak działanie kuracji obejmuje
człowieka pod każdym względem... Wiem, jak wszyscy myślisz o
regeneracji “męskości”. Otóż tak, to również. A przy tym, co za takt: w
przypadku mężczyzn żonatych żona również jest poddawana kuracji! Nie
mogą przecież wiecznie młodego mężczyzny skazać na to, by wyczekiwał
śmierci starej żony, a chcą też uniknąć pięćdziesięciu tysięcy procesów
rozwodowych naraz, szczególnie w naszych kołach. Co za mądrość!
Słyszałem jednak o takim przypadku, kiedy to nie żona otrzymała
przeznaczoną dla niej dawkę sempiterninu.
- Zachichotał. - Ale nie o tym chciałem... Przede wszystkim
uzmysłowienie sobie tego.
Człowiek dopiero teraz zauważa, jakże inaczej się widzi będąc młodym
człowiekiem, rozumiesz? Nie patrzy, lecz widzi! Jakże inaczej się słyszy,
czuje smak, zapach - to chyba jest to, co nazywa się kwiatem wieku albo
już nie wiem czym. Inna skala doznań! O wiele bardziej szeroka i
subtelna. Poza tym na przykład świeżość mięśni. Przyłapuję się każdego
ranka na tym, że nie czekam na windę, lecz dopadam schodów.
Przeskakuję po trzy stopnie i sprawia mi to przyjemność! Rozumiesz?
Jakby odżyły na nowo jakieś stare, miłe wspomnienia. I to na każdym
kroku, w zapachu podwórek, czego nie czułem już strasznie dawno, w
kolorach wieczorów, które już od dłuższego czasu były dla mnie tylko
białeczarne, a dokładniej - czarne, wypełnione rażącym blaskiem... Notuję
to wszystko i przygotowuję do publikacji, ponieważ profesor Gergely nic
na ten temat nie pisze w swojej pracy.
- Ciekawe.
- A propos! Czy wiesz, że Gergely wiosną przyszłego roku przyjedzie do
kraju? Organizujemy międzynarodowe sympozjum poświęcone
sempiterninowi. Ja też chciałbym odczytać tam swoje spostrzeżenia. Ale...
- zaśmiał się głośno.
- Co się stało?
- Zorganizowanie sympozjum... - śmiejąc się ledwo potrafił mówić -
powierzono Thornie!... Nie rozumiesz?
- No powiedz!
- Otóż to właśnie Thoma przystawił Gergelyowi stołka, z jego powodu
wyemigrował w pięćdziesiątym szóstym! Gergely chciał ubiegać się o
stanowisko ordynatora jednego z oddziałów szpitala w Cegled. Thoma
napisał do ministerstwa, że ojciec Gergelya odprawiał w. jakiejś sekcie
modły czy czymś tam w gminie Sajószentpeter, a sam nosi na piersi ten...
talizman.
Tak jak my medalik. Thoma oskarżył Gergelya głównie o to, że ma w
Yecses kułacką fermę królików. I to było prawdą. Gergely już wtedy robił
doświadczenia z sempiterninem i na własny koszt hodował króliki...
- Niesłychane!...
- Gergely powoływał się na swoje doświadczenia. Zbadano sprawę
dokładnie. Akademia nauk orzekła jednak, że ferma to ferma, a
sempiternin to mrzonka. I tak w pięćdziesiątym szóstym biedak
wyemigrował... “Biedak” - co ja mówię! A teraz Thoma! Czy to nie
wspaniałe?
- Tak, wspaniałe.
- Swoją drogą, myślę, że sympozjum będzie bardzo ciekawe. Przecież
eksperymenty prowadzone są na skalę światową. W Szwajcarii z
athanatinem, w Holandii z antimortinem, w Niemczech Zachodnich z
nixexitinem, w Ameryce z regenerinem...
- No tak... więc proszę cię, właśnie dlatego, że przez tyle lat siedziałem za
tym biurkiem, wiem, co to tak zwana żelazna rezerwa. Nawet w przypadku
leków najtrudniej dostępnych. Przyjedzie na przykład zagraniczny mąż
stanu, bo ja wiem... Słowem... Jedna dawka, jedna jedyna! Nie powiesz, że
nie ma!
- A, owszem. W tym sensie - jest. Oczywiście, że jest. Lecz ściśle
reglamentowane. Jak najściślej. Każdy miligram. Bardziej niż morfina. Ja
nic nie mogę zrobić.
- Więc kto, jeśli nie ty?! Przepraszam cię!
- Nie szkodzi. Rozumiem cię, ale i ty mnie zrozum! Obowiązuje nas
przestrzeganie jak najsurowszych zasad gospodarowania i najdalej
posuniętych kryteriów socjalnych. Muszę przyznać, że to niezrównanie
sprawiedliwe i humanistyczne zasady. Popatrz, co robią na Zachodzie. Są
dwa systemy. Tak zwany angielski i amerykański. Anglicy, jak większość
krajów Wspólnego Rynku, rozpowszechniają lek w handlu detalicznym,
lecz po takiej cenie, że jest ona czynnikiem bezlitośnie ograniczającym
dostęp. Jedna dawka - dziesięć tysięcy dolarów. Łącznie z kuracją, którą
określa szpital, piętnaście do dwudziestu tysięcy dolarów. Kto tyle zapłaci?
Czy trzeba jeszcze podkreślać, że to kryteria klasowe? W Ameryce do
stanu majątkowego dochodzi jeszcze infiltracja polityczna: nad podziałem
leku sprawuje dozór FBI, a właściwą dystrybucję przeprowadzają władze
stanowe; dosyć powiedzieć, że spośród pięćdziesięciu stanów w
dwudziestu jeden nowo przybyli kolorowi imigranci oraz podejrzani o
“czerwone skłonności” nie mogą otrzymać regenerinu... A u nas? Przede
wszystkim, można powiedzieć, sempiternin jest za darmo. Nie pobieramy
nawet zwyczajowego procentu na ubezpieczenia, ponieważ zwykły
człowiek pracy i tego nie mógłby zapłacić. Opłata za kurację szpitalną jest
minimalna. Nie można brać pod uwagę tych pierwszych pięćdziesięciu
tysięcy porcji. Ważną racją społeczną jest zapewnienie bezinteresowności
w aparacie państwowym, choćby w celu stabilizacji ustroju, zresztą w
innych krajach też zaczęto od tego. Zdarza się, że jest to narzędziem
kontynuowania nacisku, lecz zdarza się też, jak to jest u nas,.że planowe
kierowanie dystrybucją wyzwala zupełnie nowe perspektywy. Poza tym
zauważ, że to my jesteśmy niejako próbą kliniczną. Taki wstęp przed akcją
ogólnonarodową jest naszym obowiązkiem. Oto, co teraz nastąpi! Nie
muszę chyba niepotrzebnie nikogo przekonywać, ciebie szczególnie! I w
tym właśnie przejawia się wyższość naszego systemu. Obecnie żaden kraj,
nawet wśród najbogatszych państw kapitalistycznych, nie może sobie
pozwolić na uwzględnienie w planach perspektywicznych kuracji całego
narodu. Pomyśl tylko, jakie mogą się pojawić nowe napięcia społeczne!
Sługi i pana nie będzie już nawet łączył taniec śmierci. Wyzyskiwacze
będą nieśmiertelni, uciskani - na dodatek będą umierać. Niczym dwa różne
gatunki zwierząt, bo to już nie tylko przeciwieństwo klasowe! U nas
natomiast pracujemy już nad planem nieśmiertelności obejmującym
każdego członka społeczeństwa! Pomyśl! Chodzi nie tylko o to, że to jest
sprawiedliwe i humanitarne. Humanizm w tym wypadku objawia się jako
pojęcie o wyższej niż dotychczas wartości, a może się objawiać w ten
sposób tylko u nas, w naszym ustroju! A o co chodzi? O nic innego, jak o
naukowe kształtowanie człowieka w przyszłości i w dalekiej przyszłości!
Można też powiedzieć, że o urzeczywistnieniu ściśle naukowych zasad
eugeniki. Przecież poprzez sempiternin my będziemy niejako w pewnym
sensie również potomkami samych siebie!... Nie wiem, czy jasno mówię...
- Ależ tak!
- Teraz więc rozumiesz, dlaczego jest reglamentacja.
- W celu zebrania zapasów?
- Częściowo. Głównie jednak dlatego, że specjalna komisja naukowa
opracowuje obecnie hierarchię kryteriów... W naszym kraju nawet teraz,
prawda, mniej więcej co trzy minuty umiera jeden człowiek. Tak więc
ubytek jest nieustanny. Nowonarodzone dzieci uzupełniają wprawdzie te
ubytki, lecz ich jakość nie jest pewna i przez kilkadziesiąt lat będą tylko
ciężarem dla społeczeństwa. Czyż nie tak?
- Ile osób możecie poddać kuracji?
- Koncentrując siły, organizując szpitale zastępcze, kształcąc ich obsługę
na kursach przyspieszonych, poszerzając zdolności produkcyjne zakładów
farmaceutycznych i ferm króliczych
- może już w ciągu dwóch lat tysiąc osób dziennie... Ale jakie to
przedsięwzięcie organizacyjne! Jeśli jednak sempiteminu użyjemy jako
przynęty, nie będziemy mieli kłopotów z siłą roboczą.
- Tysiąc dziennie, to... dla dziesięciu milionów i tak trzeba dwudziestu
pięciu lat, a przyrost naturalny...
- Jakiś tam będzie, chociaż coraz mniejszy.
- Jak to?
- Oczywiste, że wraz z nieśmiertelnością trzeba będzie wprowadzić coraz
ostrzejsze ograniczenia rozwoju ludności. Częściowo przez zarządzenia -
zniesienie dodatku rodzinnego, progresywny podatek od dzieci - a
częściowo w sposób naturalny: wieczni dwudziestolatkowie poza sobą nie
bardzo będą chcieli mieć potomstwo.
- Ale nawet wtedy z pewnością urodzi się pewna liczba dzieci.
- Dlatego właśnie wymieniłem pierwsze dziesięciolecie przyszłego wieku.
Właśnie do tego czasu poddamy kuracji całe społeczeństwo, a nowe
pokolenie w wieku dwudziestu lat otrzyma sempiternin, tak jak dzisiaj
wszystkim dzieciom podaje się szczepionkę przeciwko ospie czy
witaminy.
- A przez ten czas co trzy minuty będzie umierał jeden człowiek.
- To akcja ratownicza. Dlatego że tu nie chodzi wyłącznie o zachowanie
życia, lecz jednocześnie o zachowanie wartości. Ową hierarchię kryteriów
należy ująć tak, by począwszy już od jutra traciło się jak najmniej ze
społecznego potencjału.
- Jakim sposobem?
- Za pomocą maszyn liczących. Kolektyw opracowuje właśnie kryteria.
- Jakiego typu?
- Kryteria przydatności społecznej. Umiejętność kolektywnej integracji,
osobowość duchowa, współczynnik inteligencji, wartość biologiczna,
wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów. Słyszałem, że mają brać pod
uwagę również urodę, a więc stronę estetyczną. No i oczywiście
wymagania wynikające z podziału pracy, by nie nastąpiły zakłócenia już
podczas całej akcji. Kiedy to będzie gotowe, wszystko zostanie
zaprogramowane i maszyny cyfrowe mogą pójść w ruch.
- Z danymi każdego obywatela?
- Możesz sobie wyobrazić, jaka to potworna praca! Teraz pewnie też
zrozumiesz, dlaczego muszę być taki surowy. Dlaczego kategorycznie
zakazano jakiejkolwiek protekcji...
Rozumiał. Jakżeby miał nie rozumieć.
- Nie przyszedłbym do ciebie, gdyby... Wiesz, co to jest hipertonia. Masz
rację, możliwe, że dożyję osiemdziesiątki. Bardzo prawdopodobne jednak,
że... Nasze pokolenie jest już wyeksploatowane, organizm i system
nerwowy zmęczony do ostateczności. Możliwe, że będę żył, ale możliwe
też, że już najbliższy front meteorologiczny przyniesie tragiczny skurcz
naczyń wieńcowych. Najbliższe podniecenie lub wysiłek fizyczny -
apopleksję. Inaczej bym nie przyszedł. Moim dyplomem jest moja wiedza
teoretyczna i praktyczna, doświadczenie... Mógłbym jeszcze wiele
zrobić...
- Wszystko to będzie na twojej karcie komputerowej !
- Poza tym jestem też członkiem partii.
- Oj, Bela! Ileż to razy słyszałeś, ile razy sam też mówiłeś, że to oznacza
więcej obowiązków, lecz nie praw! Z jednym wyjątkiem - można pełnić
funkcje partyjne. Pomyśl tylko, jakie by to wywołało napięcie polityczne...
- Ale... prawda, stary członek partii, weteran...
- Po tobie tym bardziej się nie spodziewałem, że się na to powołasz!
- Nigdy też tego nie robiłem.
- Wszystko co wartościowe i tak zostanie ocenione w kryterium
osobowości. Poza tym... Stare odznaczenia? Bela! Z tobą mogę mówić
szczerze, czy leży w interesie tego przyszłego społeczeństwa, aby i po
dziesięciu tysiącach lat byli tacy, którzy mogą powoływać się tylko na
swoje odznaczenia sprzed pięćdziesiątego piątego roku? Mówię to tylko
tobie; jeśli powtórzysz, zaprzeczę. - Roześmiał się.
- Wszyscy prywaciarze już przeszli kurację.
- Wszyscy? Przesada.
- Wszyscy zaopatrzeniowcy.
- No, no!
- Wszyscy z obsługi stacji benzynowych.
- Też nie wszyscy.
- Wszyscy właściciele kiosków z rożnem, wszyscy piłkarze, autorzy
szlagierów, prezesi spółdzielni, wszyscy przekupnie, wszystkie
śródmiejskie kurwy!
- No, no, nie przesadzajmy!
- Lekarze urządzają prywatne szpitale w swoich mieszkaniach. - Bezradny
gest.
- Wiemy o tym.
- Przed ich domami zagradzają drogę zagraniczne samochody.
- Wiemy. W Wiedniu za jednego forinta dają już dwa szylingi.
- W sklepach dolarowych sempiternin leży na wystawie. . /
- To co innego, tak jakbyśmy eksportowali. Za te pieniądze sprowadzamy
budynki o lekkiej konstrukcji na szpitale zastępcze; sam tu pracowałeś,
czyżbyś nie rozumiał?
- Nie rozumiem, jakim sposobem na bulwarach przed Hotelem
Narodowym można dostać sempiternin za czterysta tysięcy. W
oryginalnym fabrycznym opakowaniu.
- Nie rozumiesz! Gdzie ty żyjesz, Bolą?... Niestety, tak jest. Wiemy o tym.
Lecz to wszystko jest w końcu zjawiskiem ubocznym.
- Krewniacy z zagranicy przysyłają w prezencie regenerin i athanatin. Tak
jak kiedyś samochody. Wierzysz, że to zwykły prezent?
- Dlaczego nie? W samochody wierzyłeś? Czy znalazł się ktoś na tych
zakichanych Węgrzech, kto w to wierzył?!... Są jeszcze błędy. Nigdy temu
nie zaprzeczaliśmy.
- Przed “Royalem” jest prawdziwa giełda. Sempiternin, antimortin,
regenerin. Każde dziecko w Budapeszcie wie nawet i to, że najlepszy jest
nixexitin. Toteż i najdroższy. Pięćset pięćdziesiąt tysięcy.
- Widzisz, można na to powiedzieć: “koń by się uśmiał”. Nie zdradzę
wielkiej tajemnicy mówiąc, że nixexitin jest wytwarzany u nas, w
fJjpeszcie, stąd wywozi się go w cysternach, a oni tylko rozlewają w
ampułki z napisem “Nixexitin Bayer”. Zgodnie z recepturą przeprowadza
się tam jeszcze jeden proces oczyszczający, żeby zlikwidować możliwy
jeden na trzysta przypadek alergii. Lecz główny składnik i stopień
skuteczności są w zasadzie te same. A że “nixexitin jest najlepszy”! Bo
zachodnioniemiecki!
- Skąd ludzie mają u nas ni stąd ni zowąd pół miliona forintów?
- Słuchaj! Przecież tu naprawdę chodzi o kwestię życia i śmierci. Wielu
oddaje wszystkie swoje pieniądze.
. - Oddałbym i ja! Co tylko zebrałem z pracy całego życia, wszystko!
Miałbym - liczę z nadwyżką - pięćdziesiąt tysięcy forintów, nie pięćset
tysięcy.
- Nie wszyscy są tacy jak ty czy ja. Ludzie mają pieniądze, mają.
Widzieliśmy to już nie raz. Na tysiąc samochodów na Węgrzech najwięcej
przypada mercedesów, że o innych rzeczach nie wspomnę...
- No tak, w tym kraju robotnicy, nauczyciele... wszyscy uczciwi, pracujący
w pocie czoła ludzie są głupi jak barany, że to znoszą!
- Zostaw tę demagogię, Bela! Nie pasuje do ciebie. I nie patrz na to jak
osobliwy dogmatyczny stróż moralności. Spójrz okiem ekonomisty! Skoro
już tak jest, z jednej strony uwalnia to nas od sporej liczby zobowiązań. Z
drugiej, pomyśl sobie, jaką część siły nabywczej odciąga sempiternin od
innych dziedzin, szczególnie od prywatnego budownictwa. Wielu z tych
półmilionerów pojechałoby do willi nad Balatonem, na wczasy! Wiesz, co
oznacza tyle wyswobodzonego potencjału materiałowego i siły roboczej?
To, że wykonamy plan budownictwa mieszkaniowego! Na przykład!...
Możesz zresztą sobie wyobrazić, pod jakim jesteśmy naciskiem, ile pokus
na nas czyha i z jaką powagą musimy teraz wszystko uwzględniać. Bo
jeśli tylko gdzieś popuścimy, gdzieś powstanie mała luka, cała ogromna
akcja się zawali!
- Ja nie mam pięciuset tysięcy, nie mam nawet czterystu, nie mogę
przemycić za granicę forintów. Najwyżej zwalę się jutro z nóg!
- Słuchaj, tak naprawdę nie można, nie podniecaj się tak. Z tym zwaleniem
się z nóg możesz jeszcze poczekać, możesz jeszcze długo poczekać, Bela.
Nie trzeba jednak tak się podniecać!
- Dobrze. Zdechnę sobie cichutko, spokojnie. Dlatego tylko, że niecałe pół
roku temu poszedłem na emeryturę!
Szterenyi sięgnął w kierunku przycisku dzwonka.
- Czy mógłbym cię jednak poczęstować lampką koniaku?... Terike!... Ja
niestety nie mogę pić, ale ty się nie krępuj. Ta odrobina ci nie zaszkodzi,
mówię jako lekarz... - I zanim. sekretarka napełniła kieliszek i wyszła,
ciągnął dalej: - Wiesz, Bela, nie myśl, że przesadzam, ileż to razy myślę
ostatnio o tym starym dobrym, śmiertelnym życiu? A teraz taki rwetes, i to
jeszcze przez sto dwadzieścia lat, na razie!... To wcale nie taka zła rzecz
zestarzeć się, być zmęczonym, a potem... tak jest, któregoś pięknego dnia
zwalić się z nóg. I spać, tylko spać. “Spocząć obok swych przodków.” Nie
rozumiem, naprawdę nie rozumiem tych zabiegów o ten cudowny lek.
Wiesz, czym jest to wieczne życie? Ja już to przeczuwam. Może
pamiętasz, co o tym pisze Engels: ponura, szara nuda... Wiek emerytalny
osiąga się teraz po stu pięćdziesięciu latach pracy. Na razie! Wiadomo, co
to znaczy... Przygotowuje się ustawę, że wszystkie dyplomy tracą ważność
po pięćdziesięciu latach, a według innych propozycji - po trzydziestu. Od
nowa usiądę w szkolnej ławce... A potem... nie chcę nawet mówić:
sempiternin nie rozwiąże problemu rozkładu mózgu i jego zdolności
przechowywania. Dlatego właśnie nie mogę pić, palić, brać środków
uspokajających, nasennych. To wszystko nic! Po upływie pewnego czasu
zdolność rejestrowania bodźców przez mózg mimo wszystko się
wyczerpie. Po tysiącu lat? Niektórzy twierdzą, że to nie kłopot - mózg
człowieka i tak wystarczy na trzy do czterech tysięcy lat. A potem? Wzrok
będę miał dobry, słuch też, a jednak nie będę mógł widzieć ani słyszeć.
Będę percypował, ale już nie będę mógł apercypować. Mój mózg będzie
wypełniony tylko wspomnieniami. Będę patrzył na kwitnące drzewo, a nie
będę go widział, bo zamiast tego w moim mózgu odżyje tylko
wspomnienie kwitnącego drzewa. Rozumiesz? To szaleństwo! Gorsze niż
każda śmierć, być pogrzebanym za życia, we własnym wnętrzu...
Futurologowie twierdzą, że problem mózgu zostanie rozwiązany w ciągu
pięćdziesięciu lat. Niech będzie i pięćset, pal licho! A jeśli nie będzie
rozwiązany?... Wtedy to całe “wieczne życie” - czyż to nie zwykła iluzja?
Zregenerowany organizm przecież nie jest jeszcze uodporniony na
truciznę, krwotoki, uduszenie. Ja też mogę umrzeć, tyle że nie śmiercią
naturalną, więc w tym większych cierpieniach. Nie wiadomo też, w jakim
stopniu sempiternin chroni przed promieniowaniem. Ja inaczej przyjmuję
wiadomości z gazet niż ty. Tu konflikt, tam zaś kryzys. A propos, od kilku
tygodni Chińczycy wybrzydzają właśnie na “biologicznego papierowego
tygrysa zjednoczonego frontu imperialistów i socimperialistów”, jak
nazywają sempiternin. Na słowo pokój czy wojna przechodzą mnie po
plecach ciarki! Jak długo możemy balansować na ostrzu noża? Ty
martwisz się tylko przez okres jednego pokolenia... Oj, Bela, jak mógłbym
ci to wyjaśnić! Ty wiesz, że umrzesz. Dla ciebie zagadką jest tylko “kiedy”
i “jak”. Dla mnie ta cała loteria w zasadzie ma tylko dwie stawki: życie lub
śmierć. Żyłbym “wiecznie”, ale jednak nie jestem, na przykład,
bezpieczny wobec ciosu. Czy wiesz, z jakim uczuciem wsiadam do
samolotu? A przecież muszę, co najmniej sześć razy do roku. Czy ktoś
może podróżować samolotem wiecznie nie unikając katastrofy?... Albo
chodzić po ulicy, by go nigdy nie najechała ciężarówka?... A jeśli nawet
cudem uniknę tego wszystkiego - jak uniknę ostatecznej kosmicznej
zagłady Ziemi? No jak? Śmierć, dlatego że jest dalsza, nie przestaje być
śmiercią! A dlatego, że nie jest pewna, jest jeszcze straszniejsza.
Wstał. Przecież i tak już został dłużej, niż by wypadało. Wypił też koniak,
sam.
- Jeśli zdążę, jeśli jeszcze w tym moim krótkim życiu zdążę, będę ci
współczuł. Wiesz, czym jest to wszystko? To tak jakbym ja w celi śmierci
czekał na swój koniec, a ty, przyszedłszy z wizytą kondolencyjną,
skarżyłbyś się, że cię boli brzuch. - Nie umiał się opanować i już tylko
krzyczał. - Pół roku, niedługo minie pół roku! Siedziałbym przecież tu, na
twoim miejscu!
- Nie rozumiem cię! - On też wstał. Nie rozumiem w końcu tego świata,
czy wy wszyscy oszaleliście? “Cela śmierci” - opamiętaj się, czy właśnie
nie w tej “celi śmierci” przeżyłeś całe swoje życie? Czy już od chwili,
kiedy zacząłeś rozumować, nie wiesz, że śmierć jest nieunikniona, czyż
nie umarł twój ojciec, matka, tysiące, miliony twoich przodków aż po
pierwotniaki, czy nie taki był los ich wszystkich, czy ty też się z tym nie
pogodziłeś, i to już od bardzo dawna? Czy kiedykolwiek domagałeś się
wiecznego życia? Czy lamentujących z tego powodu - a wśród nich i
siebie - nie nazwałbyś głupimi? Co się stało? Dlaczego nagle i tak
agresywnie ludzie żądają niemożliwej rzeczy? I do tego jeszcze się
obrażają, gdy ktoś im mówi - ba, mówi, jasno i cierpliwie wyjaśnia - że nie
ma! A czy troski świata są naprawdę poważnymi troskami - “ból
brzucha”...
Na koniec było też oczywiście: “Spróbuję wszystkiego, co tylko będzie
możliwe”. On też miał zwyczaj w ten sposób pozbywać się interesantów.
Poczuł skurcz na wspomnienie dziecięcych modlitw. Kiedy wiedział, że i
tak na próżno.
Skręcił w pobliże śródmieścia, żeby trochę przewietrzyć głowę. Patrzył na
ludzi na ulicy. Bo to rzucało się w oczy, jak bardzo inni są, nawet
zewnętrznie, ci już odmienieni. A tutaj było ich wielu. Mieli inne ruchy,
spojrzenia, pewni siebie. W cukierni Vórósmartyego - on nazywał ją
jeszcze Zserbó - przy wszystkich stolikach pełno. Sami odmienieni. Czy
na tarasie Zserbó mógłby usiąść beztrosko i spokojnie ktoś, kto nie jest
odmieniony?
Wracając do domu znów zatrzymał się przy budowie. Patrzył, jak za
ogrodzeniem czerwononiebieskożółty stalowy smok rytmicznie wyrzuca
do góry swą paszczę. On nie będzie już jeździł tą linią metra. A przecież
ilu będzie nim jeździć, ilu będzie się tłoczyć na peronach! I na tym, który
będzie tutaj. Ilu!Nagle poczuł się tak samotny, jak ostatni egzemplarz
wymierającego gatunku zwierząt.
ISTVAN ORKĆNY
Budapeszt
Na placu Kalwina autobus uderzył w drzewo. Nagle stanęły wszystkie
tramwaje w całym mieście. Stanęło wszystko, nawet kolejka na wystwie
sklepu z zabawkami. Zapanowała cisza. Później coś zaszeleściło, ale to
tylko wiatr zamiatał gazetą. Po chwili przygniótł ją do ściany i cisza
zrobiła się jeszcze większa.
Osiem minut po wybuchu bomby atomowej zgasło światło, a tuż potem
skończyła się w radiu ostatnia płyta. Po godzinie zaczęły charczeć krany,
po czym woda przestała lecieć. Nawet liście zrobiły się suche jak blacha.
Semafory pokazywały wolną drogę, lecz ostatni pośpieszny z Wiednia już
nie wjechał na dworzec. W kotle lokomotywy wystygła woda.
W ciągu miesiąca parki pokryły się chwastami, a piaskownice na placach
zabaw zarosły owsem; w tym samym czasie na bufetowych półkach
wyschły nawet napoje na pobudzenie apetytu. Wszystkie artykuły
spożywcze, książki w bibliotekach i całą galanterię skórzaną zjadły myszy.
Mysz jest zwierzęciem ogromnie płodnym; potrafi wydać potomstwo i
pięć razy w ciągu roku. W krótkim więc czasie stworzonka te pokryły
ulice niczym jakiś aksamitny, mułowaty, kłębiący się bruk.
Zawładnęły mieszkaniami, w mieszkaniach łóżkami, w teatrach fotelami.
Dostały się też do opery, gdzie właśnie wystawiano “Traviatę”. Kiedy w
ostatnich skrzypcach przegryzły ostatnią strunę, jej brzęk był dla
Budapesztu pożegnalnym akordem.
Ale już nazajutrz, akurat naprzeciwko opery, na gruzach zwalonego domu
pojawiła się kartka:
“Podejmę się wytrzebienia myszy dostarczoną słoniną. Doktor
Yarsanyine.”
ERVIN GYERTYAN
Dom towarowy “Prin+emps Parisien”
ChampsEłysees, znany na całym świecie bulwar burgundzkiej stolicy, o tej
popołudniowej porze staje się niemal czarny od przechodniów. Dzisiaj
zresztą zgromadziły się jeszcze większe tłumy niż zazwyczaj, by zobaczyć
nową osobliwość Paryża - pierwszy i największy w Europie dom
towarowy z cybemerosami, który otwarto przed tygodniem. Dotychczas
bowiem większe koncerny utrzymywały wyłącznie mniejsze serwisy
cybernerosowe; Ford, Renault czy Simca miały warsztaty - prowadzone
ściśle według najnowocześniejszych zasad, jak serwisy samochodowe czy
elektrotechniczne - w których naprawiono uszkodzone cybernosy. Klient,
który przyniósł cybernerosa do naprawy - fabryki sprzedawały swoje
wyroby zazwyczaj z gwarancją na pięć do dziesięciu lat - tymczasowo
otrzymywał cybernerosa zastępczego, odpowiadającego jego gustowi,
dopóki we właściwym czasie nie wymieniono zapłonu, przyrządów
fotooptycznych, elektronicznego aparatu mowy czy też hydraulicznej
prasy seksualnej - jak to cyby nazywały swój układ płciowy. Na systemie
tym jednak nie można było już dłużej się opierać. Zainteresowanie
cybernerosami tak wzrosło, że - wzorem amerykańskim - trzeba było
przejść na produkcję i wielkohandlową sprzedaż takieg typu popularnych
cybemerosów, który można byłoby kupić tanio na dogodnych,
szczegółowo opracowanych warunkach.
Pierwszym takim przedsięwzięciem było właśnie otwarcie domu
towarowego “Printemps Parisien”, który w swych prospektach dumnie
reklamuje najnowocześniejsze wytwory przemysłu cybemerotycznego.
“Cyberneros nie jest już luksusem. Na popularnego cybernerosa mogą
sobie pozwolić nawet najbiedniejsze rodziny”. - twierdzi jeden z
prospektów, po czym szczegółowo zapoznaje z ważniejszymi typami
cybemerosów.
“Oto co proponujemy:
1. Cyberneros popularny w najlepszym gatunku. Doskonała hydrauliczna
prasa seksualna. Kolor włosów według życzenia (ciemnoblond, blond,
czarne, albinos). Rozmiar mały, średni i duży - od czterech do pięciu
tysięcy franków w sześciu ratach miesięcznych, roczna gwarancja.
2. Cyberneros wyborowy - typowy. Prasa seksualna najwyższej jakości.
Robi miłosne wyznania. Kolor włosów do wyboru. Dziesięć odmian
wzrostu, różne wielkości piersi, bioder, prasy, parametry zmienne - sześć
do siedmiu tysięcy franków w sześciu ratach miesięcznych, dwuletnia
gwarancja.
3. Cyberneros extra. Wyborowa prasa seksualna. Kolory według uznania,
parametry zmienne. Robi namiętne wyznania miłosne. Dla ludzi o
zmiennych upodobaniach - osiem do dziesięciu tysięcy franków w
dziesięciu ratach miesięcznych, trzyletnia gwarancja.
4. Cyberneros luksusowy. Ma te same właściwości co cyberneros extra, a
poza tym prowadzi towarzyską rozmowę, rozbiera się, nadaje się też do
najsubtelniejszych zabaw seksualnych.
Dwanaście do trzynastu tysięcy franków w dwunastu ratach miesięcznych,
pięcioletnia gwarancja.
5. Cyberneros reprezentacyjny. Doskonały wyrób. Różne modele. Nadaje
się na wieczory, popołudniowe herbaty i inne okazje towarzyskie.
Przykładna pani lub pan domu, dla wymagających - czternaście do
piętnastu tysięcy franków w szesnastu ratach miesięcznych,
dziesięcioletnia gwarancja.
Oferujemy naszym nabywcom cybernerosy o czarnym, białym, żółtym i
półkrwistym kolorze skóry, poza typem burgundzkim są też celtyckie i
teutońskie, w naszym wyśmienicie zaopatrzonym magazynie znajdują się
nawet cybernerosy bilingwistyczne. Nasze wyroby charakteryzują się
niezawodnymi odruchami i wysokim stopniem wrażliwości seksualnej.
Zarówno działy męskie, jak i żeńskie oddają do dyspozycji klientów
odpowiednie sale prób. Kto nie znajdzie nawet w tej bogatej ofercie
cybernerosa odpowiadającego swym gustom, niech z zaufaniem odwiedzi
dział zamówień (trzecie półpiętro). Zaspokoimy najbardziej wyszukane
wymagania. Na podstawie dostarczonych zdjęć i przedstawionych życzeń
skonstruujemy cybernerosa, który w niczym nie będzie ustępował
oryginałowi. Zasób słów konstruowanych na zamówienie cybernerosów
sięga nawet dziesięciu tysięcy. Doskonała imitacja głosu, płaczu i śmiechu.
(W tym celu niezbędne jest dołączenie nagrania na płycie, taśmie
magnetofonowej lub posłużenie samemu jako wzór). Nasze cybernerosy
cechuje życiowe usposobienie, charakterystyczna kobieca lub męska
logika.
Kupujcie cybernerosy! Są tańsze niż samochody! Spełnijcie swoje
marzenia o życiu szczęśliwym, bez konfliktów, o wielkiej miłości. Za
pewniamy uprzejmą obsługę i pełną dyskrecję. Odwiedzajcie z ufnością
dom towarowy “Printemps Parisien” - dostawcę dworów maharadży
Maharpuriego, wielkiej księżnej Lombardii i imama Bagdadu.”
Dla tych, którzy chcieli oddać swoje cybernerosy do naprawy, bądź dla
amatorów czy członków szkolnych kółek cybernerosowych - powstał
bowiem prawdziwy ruch amatorski - dla wszystkich, którzy sami chcieliby
w domu konstruować cybernerosy, do takich prospektów dołączono na
życzenie szczegółowy cennik, gdzie podano ceny części zamiennych do
różnych - typów cybernerosów. Poznajmy choćby kilka pozycji
wybranych na chybił trafił z tego obszernego spisu.
Oczy, niebieskie, z jasnymi rzęsami, o zuchwałym spojrzeniu 60 fr.
Oczy, zielone, z czarnymi rzęsami, o melancholijnym spojrzeniu 65 fr.
Nos (kobiecy) zadarty, delikatnie wykrojony 30 f r.
Nos (męski) spłaszczony - bokserski 35 fr.
Nos (męski) orli, z małym skrzywieniem przegrody 35 fr.
Piersi (kobiece), miękkie, model współczesny, para 120 fr.
Piersi (kobiece), małe, model antyczny
(Wenus z Milo) 100 fr.
Tors (męski), w kształcie delty, typ wysportowany 300 fr.
Tors (męski), smukły, inteligencki 280 fr.
Układ krtaniowy (kobiecy i męski) z oddechem dyszącym 400 fr.
Układ krtaniowy (kobiecy i męski) z oddechem sapiącym 380 fr.
Układ krtaniowy (kobiecy i męski) z dźwiękami dyskretnie stłumionymi
350 fr.
Imitacja uderzeń serca (ciche, umiarkowane, mocne) 80 fr. Trzystopniowy
zmiennik temperamentu 500 fr. Sześciostopniowy zmiennik temperamentu
800 fr. Dwunastostopniowy zmiennik temperamentu 1300 f r. Biceps
(męski), gimnastyczny 60 fr. Biceps (męski) zapaśniczy 65 fr. Usta
(kobiece), ściągnięte, w kształcie serca luv l1r' Usta (kobiece) szerokie,
łakome, negroidalne 120 f r. Usta (kobiece), wydłużone, zmysłowe 120 fr.
Usta (męskie) w sześciu odmianach 80 fr. Usta (męskie), z wąsami,
dziewięć rodzajów 120 fr. Żołądek, pojedynczy, nie przyjmujący pokarmu
40 f r. Żołądek, dający się opróżniać, przyjmujący pokarm 120 fr. Ośrodek
myślowy (kobiecy), typ sentymentalnonaiwny 60 fr. Ośrodek myślowy
(kobiecy), typ intelektualny, błyskotliwy, oryginalny 140 f r. Ośrodek
myślowy (kobiecy), typ uparty, przewrotny 150 f r. Ośrodek myślowy
(męski), typ sportowca 60 fr. Ośrodek myślowy (męski), typ kulturalny
140 f r. Skóra (z materiału syntetycznego najwyższej jakości), biała,
aksamitna, żyłkowata, metr kwadratowy 20 fr. Skóra (z materiału
syntetycznego najwyższej jakości), opalona 20 fr. Skóra (z materiału
syntetycznego najwyższej jakości), żółta 15 f r.
Skóra (z materiału syntetycznego najwyższej jakości), czarna 10 fr.
Znamię, sztuka 8 fr. Piegi, sztuka 2 fr.
I tak dalej, wyszczególniono ceny bodajże ośmiuset części zamiennych do
cybernerosów. O bogactwie wyboru świadczy na przykład osiem rodzajów
nosów kobiecych, szesnaście rodzajów ust czy dwadzieścia rodzajów pras
seksualnych (dziewiczych i fabrycznie zdeflorowanych). Wszystkie części
zamienne do cybernerosów męskich sprzedawane były w odmianach
młodzieńczej, młodej i dojrzałej. Cennik osobno informował o ofertach
działu “Rozmiary nietypowe, życzenia specjalne”, szóste piętro, gdzie
można było dostać zezowate oczy, krzywe nogi, zwiotczałe piersi,
spadziste ramiona, a nawet różnego rodzaju garby, aż po mniejsze lub
większe od normalnych brzuchy, ręce i inne części ciała.
Dom towarowy solidne przygotował się więc na oblężenie przez
publiczność. W oświetlonym neonami budynku obsługiwały
zainteresowanych przystojne młode sprzedawczynie ubrane w niebieskie
fartuchy z czerwonymi emblematami, aby odróżniały się od wystawionych
cybernerosów. Minister spraw wewnętrznych bowiem - przez względ na
społeczną moralność - zabronił wystawiania przed publicznością
cybernerosów w formie naturalnej. Dlatego też w ich ubieraniu
konkurowały ze sobą najlepsze paryskie salony mody. Wystawione na
sprzedaż “damy” olśniewały najnowszymi kreacjami na małe i duże
przyjęcia wieczorne, na co dzień, na popołudnie, szlafrokami i kostiumami
plażowymi dostarczonymi przez Diora, Molineux, Chanela i inne salony -
wraz z cybernerosami można było otrzymać odpowiednią garderobę -
podczas gdy “mężczyźni” czekali na swoje “oblubienice” we frakach,
smokingach czy dwurzędowych lub jednorzędowych marynarkach.
Niełatwo jest przedstawić choćby przekrojowo życie tak ogromnego domu
towarowego, gdzie codziennie przewijają się dziesiątki tysięcy ludzi.
Chcąc jednak mimo to nakreślić obraz powszedniego dnia tego pałacu
cybernerosów - znamiennego symbolu naszego stulecia - posłużmy się
swoistą metodą: będziemy mianowicie towarzyszyć kilku znajomym
wybranym z całego potoku kupujących.
W dziale cybernerosów gotowych stoi właśnie przed ladą mężczyzna z
siwiejącymi już skroniami i zarysowującym się brzuchem, lecz o
młodzieńczym jeszcze wyglądzie. Monsieur Dupont jest na co dzień
sprzedawcą serów przy ul. Złotej Kropli i ojcem wielu dzieci. Nasi
czytelnicy pamiętają go zapewne jako domowego dostawcę camamberów
naszego przyjaciela Dornanda. Zmieszany zwraca się do sprzedawczyni,
niemal zupełnie pochylając się nad nią, i szepcze jej do ucha swoje
pytania, nie chcąc być słyszanym, chociaż w pobliżu nie ma nikogo.
- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jaka jest różnica między cybernerosem
extra a typowym?
- Wyborowa prasa, różne rozmiary, zmienne parametry - odpowiada
ochoczo sprzedawczyni, w której czytelnik rozpoznaje naszą znajomą
Viviane. Zraziła się do swojego zawodu i, jak wiele jej koleżanek, znalazła
zatrudnienie w handlu cybernerosami. Zupełnie odmieniła ją miłość do
profesora Palewskiego. Dziewczyna spoważniała i wróciła do równowagi.
Nie musiała już brać pięciuset franków za wieczór. (Gdyby nawet chciała,
nie byłoby to możliwe, bo cyby spowodowały przecież ogromny spadek
cen.) Z mężczyznami miała zresztą do czynie nia tylko wtedy, gdy
nieodparcie czuła taką potrzebę. Jeśli więc ktoś poznał Viviane teraz, nie
domyślałby się nawet jej wcześniejszego pracowitego, gorączkowego
życia.
- Właśnie, chciałbym się dowiedzieć, jaka jest różnica między... tą...
między wyborową prasą seksualną a tą u cybernerosów typowych?
- Jest wykonana z delikatniejszych surowców, ma precyzyjniejsze
wykończenie - dziewczyna powtarza wyuczony tekst.
- No tak... A... inne różnice?
- Jest bardziej wytrzymała, odporna...
- Tak, to rzeczywiście ważne... Człowiek w końcu kupuje cybernerosa nie
na jeden dzień... A inne zalety... Myślę o użytkowaniu...
- Proszę pana, wcześniej pracowałam w serwisie Renaulta i jak dotychczas
cieszyły się one największym powodzeniem... Wśród naszych klientów
byli znani aktorzy, sportowcy, i wszyscy wyrażali się o nich z najwyższym
uznaniem. Mamy dziesiątki listów... Jest opinia, że najlepszy jest typ
japońskiej gejszy. Pan z pewnością wie lepiej niż ja, co to znaczy...
Tymczasem cyberneros typowy oparty jest na typie europejskim...
- A więc typ japoński... Z tym nie byłoby kłopotu... A co to znaczy, że te...
jakby tu powiedzieć... są zmienne?
- Na pewno miał pan kiedyś termofor.
- Oczywiście.
- No, to tak samo... Z tym, że wskaźnika nie można ustawić na zimno,
letnio, ciepło i gorąco, lecz na obojętność, stawianie oporu, przychylność,
oddanie, namiętność i zachłanność, co panu akurat się podoba... Poza tym
wielkość piersi, bioder, ud jest regulowana... Wystarczy do tego zwykła
pompka rowerowa...
- Pompka rowerowa... A czy nic się nie uszkodzi?
- My dajemy gwarancję na cybernerosy, proszę pana - zaznacza
sprzedawczyni z pewną uszczypliwością w głosie - w wypadku
uszkodzenia wymieniamy zepsutą część, a jeśli zajdzie potrzeba, cały
produkt. Poza przypadkami uszkodzeń umyślnych...
- Uszkodzenia umyślne?
- Mam na myśli duszenie, gryzienie czy temu podobne...
- Tak, oczywiście... A czy do domu państwo również dostarczają?
- Tak, proszę pana.
- Niech pani będzie więc uprzejma zapakować tego cybernerosa blond, z
niebieskimi oczami, w tym japońskim kimonie... i proszę mi przysłać do
domu... albo nie, może raczej do sklepu... ulica Złotej Kropli 12.
- Jak pan sobie życzy. Dostarczymy jutro przed południem. Oto paragon...
Trzecia kasa na lewo.
Dupon odbiera paragon'i odchodzi czerwony niczym rak.
Przy stoisku obok starsza już sprzedawczyni rozprawia się z młodym
wyrostkiem o twarzy pokrytej bliznami. (Ona zresztą - choć tylko
przelotnie - również jest nam znana, nazywa się Yalerien, zręczna
pomocnica fryzjera, ulubienica pań z Bourg la Reine.)
- Proszę natychmiast opuścić magazyn!
- Ależ...
- Niech pan odejdzie, zanim wezwę policję...
- Co to za ton... To tak obchodzą się państwo z klientami?
- Znamy już takich klientów... Czerwienię się już na samą myśl o tym, za
co uważa pan nasz dom towarowy... .
- Ależ proszę pani, ja przyszedłem coś kupić...
- Mówił pan to wczoraj, przedwczoraj i jeszcze wcześniej... Pan nie
kupuje, a tylko wypróbowuje... Jeśli miałby pan uczciwe zamiary, już by
pan znalazł to, co mu odpowiada... Proszę, którego mam zapakować?
- Chciałbym jeszcze wypróbować ten czarny model...
- Właśnie, właśnie... mówiłam, że nie chce pan kupić.
- Jak się orientuję, kabiny prób są po to, by klienci mogli w nich
wypróbować swój artykuł...
- Klienci, owszem... Lecz pan nie jest klientem... Proszę zapłacić i może
pan robić, co chce.
- Wypraszam sobie ten ton... te insynuacje... Złożę na panią skargę do
kierownika..
- Proszę bardzo... Kierownik działu właśnie idzie... Panie Labiche,
proszę... To ten młodzieniec, o którym panu wspominałam, codziennie
przychodzi...
- Proszę pana, ta pani nie ma zamiaru mnie obsłużyć...
- Niech pan pokaże pieniądze...
- Ależ proszę pana... to tak podchodzi pan do rzeczy...
- Jeśli ma pan zamiar kupować, to z pewnością ma pan też pieniądze...
Jeśli nie, proszę się wynosić... Dosyć już pan nas wykorzystywał. Proszę
pójść na plac Pigalle... tam znajdzie pan odpowiednie domy z
cybernerosami... Patrzcie go...
- Ależ panie kierowniku...
- Niech pan nie robi awantur, młody człowieku... Proszę spojrzeć, już
zrobiło się zbiegowisko... Niech pan idzie po dobremu, bo naprawdę
wezwę policję...
- Tego już naprawdę za wiele... Tak obchodzić się z klientami - mówi
młodzieniec i usuwa się nadąsany, udając obrażonego.
Przy ladzie naprzeciwko - wprawdzie ó wiele ciszej - rozgrywa się
podobna scena.
- Proszę pana, przecież pan tu przychodzi już czwarty raz...
- Siódmy - poprawia klient.
- Siódmy raz i nic pan nie kupuje... Pokazałam już panu cały komplet. Czy
mam poprosić kierownika?... Może on będzie mógł zaproponować panu
coś odpowiedniego.
Mężczyzna odpowiada niespokojnie.
- Nie... ależ skąd.
- Już myślałam, że pan też należy do darmozjadów... Tak nazywamy
cybernerosowych piratów... Ale pan nawet ich nie wypróbowuje... Jakiego
typu pan właściwie szuka?
Mężczyzna wzdycha.
- Widzi pani, ile robię kłopotu.
- Nie ma o czym mówić... Po to tu jestem, żebym pana obsłużyła... Tylko
jaki pan sobie życzy... Wczoraj też nadeszły nowe modele. Może wśród
nich znajdzie się coś odpowiedniego.
- No więc,... takie blond włosy... jak u panienki...
- Proszę... ten ma blond... Najwyższej jakości, luksusowe.
- Tak, ale ja chciałbym takiego, który miałby jasnoniebieskie oczy,
podobne do pani.
- Proszę, jak pan sobie życzy... Jakie mamy szczęście, znaleźliśmy i takie.
- Chciałbym trochę delikatniej zbudowanego... Wie pani, jestem
zapalonym wioślarzem... Chciałbym w niedzielę wybierać się razem na
przejażdżki łódką po Sekwanie. Gdybyśmy mogli być razem...
Rozmawialibyśmy o muzyce, literaturze.
- Z cybernerosem?
- No tak, oczywiście... Z nim nie można... Najwyżej z takim zrobionym na
zamówienie... Ale on też jest jak papuga... Przecież ja nie je stem z tych,
których interesuje tylko to... Lubi pani muzykę?
- O, tu jest mniejszy.
- Ma takie oczy bez wyrazu.
- Niech pan chociaż wypróbuje.
- Mam wypróbować?
- Jeśli chce pan kupić... Dobrze jest wypróbować... W końcu nie
codziennie kupuje się cybernerosa.
- No dobrze... Robię to tylko dla pani... Zęby się pani nie fatygowała tyle
na próżno.
Zrezygnowany rusza w kierunku kabiny prób z cybernerosem pod ramię.
- Proszę poczekać. Chodźmy do magazynu. Może znajdziemy coś
odpowiedniego dla pana.
Mężczyzna zawraca. Przechodzą do magazynu. Sprzedawczyni pokazuje
mu po kolei blondwłose cybernerosy.
- Tu jest taki... Ten nie dla pana... Ma taki pospolity wyraz twarzy...
Spójrzmy na tego... E, nie rozumiem, dlaczego produkują cybernerosy z
takimi wystającymi łopatkami... No, ten może będzie najbardziej
odpowiedni... Ten z kolei ma zeza... Prawda?... Pan też widzi, że ma zeza...
Żebym tylko nie miała dużo takich wybrednych klientów, jak pan... Wtedy
nie zostałabym tu długo... No, wreszcie... Oj, oj, ten też nie dla pana...
Piersi wypadły nieco większe niż trzeba... Naprawdę chciałabym już
znaleźć coś odpowiedniego, skoro się tak fatyguję dla pana..
- Ja już znalazłem.
- Gdzie? - pyta przestraszona sprzedawczyni.
Mężczyzna obejmuje ją nagle i całuje w usta. Spośród cybernerosów
wybiera sprzedawczynię. Spośród cudownych poematów myśli
technicznej - niedoskonałego człowieka!
- Czy pan zwariował? Pomylił mnie pan z cybemerosem...
- Tak, zwariowałem - odpowiada mężczyzna i znowu całuje ją w usta,
jeszcze goręcej.
- Hej, młody człowieku! Nawet najlepszego, luksusowego cybernerosa
trzeba najpierw nastawić na przychylność, a potem na oddanie, a pan
zaczyna od razu tak natarczywie...
- Tak, zaczynam tak natarczywie... Bo od chwili, kiedy panią zobaczyłem,
przychodzę tu dla pani... Potrzebuję pani doskonałej miłości. Z panią
chciałbym pływać łódką po Sekwanie... Chciałbym, żeby pani była moim
jedynym cybernerosem.
I pocałował dziewczynę trzeci raz, jeszcze goręcej, a ona tym razem nie
stawiała oporu.
- Ale ja przecież nawet nie wiem, jak się pan nazywa - zauważyła
dziewczyna.
- Jestem Guy Dornand... dziennikarz... A pani jak się nazywa?
- Lilianę... Lilianę Buffet.
- Ładne imię... No tak, czy mógłbym na panią czekać po pracy, Lilianę? W
kawiarni filysee?
Dziewczyna przytakuje.
- Tylko niech pani nie przyśle jakiegoś cybernerosa zamiast siebie...
Jeśli nawet ta transakcja niezupełnie powiodła się tak, jak by tego
wymagało dobro firmy, to za to przy innym stoisku była mowa o znacznie
grubszym interesie. Sam pan Labiche, kierownik działu, rozmawia z
niskim, zgrzybiałym małym człowieczkiem, który z ciekawością rozgląda
się wśród cybernerosów.
- Przysłowie nie bez racji mówi: mały człowiek potrzebuje dużej laski, ha,
ha, ha!... Pan, drogi panie Pichegru, jest reklamą dla naszej firmy... Wielu
młodych mogłoby panu pozazdrościć... Co za ogień, co za namiętność
panem owładnęła.
(Mili czytelnicy pamiętają może to nazwisko. Po wykładzie na Sorbonie
Dornand spotkał się z jego właścicielem w metrze... Tak, to właśnie on
porównywał wynalezienie cybów z Bleriotem i dlatego tak niewinnie
oberwało mu się od pewnej kobiety.)
- Tak jest, proszę pana, ogień, namiętność są sensem mojego życia. Tylko
tyle mam z niego. Nic innego mnie nie interesuje.
- Jak sobie przypominam, kupuje pan u nas już szóstego cybernerosa... A
przecież magazyn został otwarty nie tak dawno... Ma pan już chyba
prawdziwy harem... Ale proszę mi powiedzieć, tak między nami
mężczyznami, jak potrafi pan żyć z tyloma? Jaki stosuje pan system
zmieniając je i używając?
- Och, to jest naprawdę bardzo proste, proszę pana. Jestem zapalonym
konstruktorem zegarów. Amatorem. Ale muszę panu powiedzieć, że
pozazdrościłby mi niejeden zawodowiec. Kiedy kupię cybernerosa,
zanoszę go do mojego warsztatu, do moich zegarów. Rozbieram, pieszczę,
czekam, aż mnie obejmie i zacznie robić gorące wyznania - dlatego
zawsze kupuję cybernerosy extra lub luksusowe - a wtedy sięgam mu
nagle do gardła, wyciągam ten cienki, delikanty, zrobiony ze szwedzkiej
stali włos, który znajduje się w urządzeniu artykulacyjnym, i wstawiam go
do swego najnowszego zegara. Gdyby pan wiedział, jakie cudowne są
moje zegary, i jak te zegary można kochać! Wówczas zrozumiałby pan
naprawdę, jak wielkim osiągnięciem są również cybernerosy. Nie pojmuję
tylko, dlaczego nie można tych sprężyn ze szwedzkiej stali sprzedawać
oddzielnie?
- T...t...ak - odpowiada kierownik działu. - Niech pani zapakuje te dwa
cyby - i odchodzi do następnego stoiska.
Zagaduje go tam właśnie jakaś staruszka z prowincji. Mówi
charakterystyczną gwarą z okolic Auvergne, którą już poznaliśmy podczas
rozmowy Dornanda z właścicielką mieszkania.
- Kochany panie, będzie pan tak dobry, czy dobrze trafiłam? Chciałam
kupić tego, takiego cybornerista.
- Cybernerosa.
- O, właśnie.
- A do czegóż to babci?
- No, wie pan, mój bratanek bierze ślub. A w gazecie przeczytałam, że to
jest potrzebne do szczęśliwego małżeństwa. Pewnie, że my, starzy
możemy się obejść i bez tego, ale żeby nie mówili, że jestem staroświecka.
Pomyślałam sobie, że kupię mu to na ślubny prezent.
- Na ślubny prezent?
- Tak.
- No, a panna młoda?
- Niechaj tylko nie myśli, że jej nie kupię? O nas, z Auvergne, mówią, że
jesteśmy skąpi... Ale przecież nie można wierzyć we wszystko, co ludzie
opowiadają... Tak sobie umyśliłam, że prezent dla Jo ubierzemy w piękną
białą suknię ślubną, a dla panny młodej - w smoking. Jo też będzie tak
ubrany na ślubie. Niech nie mówi, że ciotka Georgette jest sknerą. A potem
posadzilibyśmy je naprzeciwko nas przy weselnym stole. Jak to będzie
ładnie.
- Ale skąd przyszło babci do głowy, żeby na prezent ślubny kupić im
akurat cyberneroay?
- Jeanette kupuje odkurzacz, George tele wizor, Simone froterkę... To
przecież jest tak samo sprzęt domowy, prawda?
- Można i tak powiedzieć... Niech babcia ze mną pozwoli, poszukamy
odpowiednich.
- Chodź, Rolandzie, kupimy ci twojego cybernerosa i kwita - mówi
donośnie pewna dość postawna jejmość ciągnąc za rękę swego
chuderlawego towarzysza życia. Czytelnicy, może już odgadli, że to
właśnie jest dama, która kilka miesięcy temu naubliżała w metrze
niewinnemu pan Pichegru, oskarżając go o mówienie sprośności, przy
czym nie szczędziła też wyrzutów swemu mężowi.
- Ależ kochanie, to mi niepotrzebne, po co wyrzucać tyle pieniędzy?
- Urodziny ma się tylko raz w roku... Przy takiej okazji naprawdę możemy
sobie pozwolić.
- Ależ kochanie, ja tego nie potrzebuję... Wiesz przecież, że ty doskonale
mi odpowiadasz.
- No właśnie... Zbyt ci odpowiadam... Nie ma nocy, żebyś pozwolił mi się
wyspać... O nie, dosyć już tego. Kupimy tego cybernerosa i będę miała
trochę spokoju. Chociaż możliwe, że przy twoim temperamencie to też ci
nie wystarczy.
- Ależ Louise...
- Tylko nic nie mów... Popatrz, ten z włosami ciemnoblond - podchodzi do
modelu - nawet nie taki drogi, wszystkiego trzy tysiące franków.
- Jeśli już i tak nie mogę odmówić, to wolałbym raczej tego z jasnymi
włosami.
- Ty się na tym nie znasz, mój drogi... Zdaj się na mnie... Sam mówisz, że
ja wiem, co ci potrzebne.
- Ale tamten podoba mi się bardziej.
- Nie sprzeciwiaj się, Rolandzie... Mówię, że weżmiety tego z ciemnymi
włosami, jasne nie pasowałyby nawet do naszej sypialni.
- No dobrze, weźmy więc z ciemnymi.
- No widzisz, zawsze odgaduję twoje myśli... Niech pani będzie uprzejma
wypisać nam paragon na tę ciemną blondynkę... Proszę przesłać na
nazwisko Bourdiiiat, Rue Boent 32. Albo wie pani co, zabierzemy ze sobą.
Idź, mój drogi, zapłacić, a potem pójdziemy do działu dla kobiet i
wrócimy tu po pakunek.
- Do działu dla kobiet? - mówi zaskoczony pan Bourdiiiat.
- Oczywiście, co tak się dziwisz?
- Ależ Louise, o tym nie było mowy... Ty nie masz dziś urodzin.
- Jesteś zbyt sprytny, kochasiu... Ty będziesz się obejmował w sąsiednim
łóżku ze swoją kochanicą, a ja mam się gapić... Nie, mój drogi. To, co
należy się jednemu, należy się też drugiemu. Patrzcie go.
Dwie dobrze ubrane kobiety wchodzą do działu dla mężczyzn, co
wywołuje wśród kupujących pewne zaskoczenie. Klienci zaczynają coś
szeptać między sobą. Sprzedawczyni zwraca im delikatnie uwagę.
- Proszę wybaczyć, ale panie źle trafiły... dział dla kobiet jest na
następnym piętrze.
- Wiem - odpowiada obojętnie jedna z nich. Sprzedawczyni zaznacza z
przyciskiem.
- Mamy polecenie, że możemy obsługiwać tylko mężczyzn.
- Dobrze, dobrze - oburza się kobieta - chcę tylko obejrzeć tę
jasnoniebieską kurtkę, którą mają na sobie luksusowe cybernerosy. O co to
zaraz człowieka podejrzewają?
Pan Labiche, kierownik działu, daje znak ręką, żeby im nie przeszkadzano.
Kobiety natomiast przechodzą wzdłuż sali lustrując cybernerosy - pod
względem ich ubioru. I swoim zwyczajem wymieniają uwagi.
Przebrnąwszy przez zaludnione pomieszczenie do znajdujących się z tyłu
ruchomych schodów, udają się w kierunku działu dla kobiet.
Potowarzyszymy im trochę i później zostawimy je samym sobie.
Rozświetlona neonowym światłem sala różni się od znajdującej się niżej
może tylko tym, że zamiast cybernerosówkobiet stoją tu w równym
szeregu cybernerosymężczyżni - również w odmianach: popularnej,
typowej, extra, luksusowej i reprezentacyjnej, podobnie jak w dziale dla
mężczyzn. Nasza znajoma - madame Bourdiiiat - stoi obok pełnego
temperamentu męża przy stoisku z cybernerosami reprezentacyjnymi,
które kosztują od czternastu do piętnastu tysięcy franków. Ma już przy
sobie pięć wystawionych z szeregu cybernerosów, co znaczy, że przeszły
przez filtr pierwszej próby i czekają na podjęcie ostatecznej, trudnej po
tylu wahaniach, decyzji.
- Chciałabym wypróbować jeszcze tego z jasnymi włosami - madame
Bourdiiiat pokazuje wysokiego niemal na dwa metry, ubranego a la prince
de Galaba, angielskiego szlachcica z wąsami.
- Jak pani sobie życzy - mówi z usłużnym westchnieniem sprzedawczyni i
wystawia z szeregu wskazanego cyba. Polega to na tym, że przekręca
odpowiednią gałkę i cyberneros rusza z miejsca, obraca głowę w kierunku
pani Bourdiiiat i przedstawia się:
- Jestem Hugo. Hugo de Saint Choul...
- Madame Bourdiiiat - odpowiada zaskoczona kobieta.
- Bardzo się cieszę, pozwoli pani ramię.
- Ależ Louise - bełkocze pan Bourdiiiat - mówiłaś, że jasne włosy nie
pasują do naszych mebli...
- U kobiety, mój drogi... U mężczyzny pasują doskonale... Zresztą ładnie
byśmy wyglądali, gdybyśmy kupili jednakowe cybernerosy... Mieszkanie
stałoby się zupełnie monotonne.
- No cóż, ty wiesz lepiej - poddaje się mężczyzna. - Tylko czy on nie
będzie dla ciebie trochę za wysoki... Zawsze przecież mówiłaś, że nie
lubisz wysokich mężczyzn... Szczególnie blondynów... A teraz szukasz
ciągle i blondynów, i wysokich.
- Tylko ze względu na mieszkanie... Wiesz przecież, że tamto mnie nie
interesuje.
Mężczyzna rozkłada ręce, jakby chciał powiedzieć, że z tymi kobietami to
nigdy nic nie wiadomo i trzeba je zostawić samym sobie. Hugo natomiast -
nie bez racji należy do elitarnej grupy cybernerosów reprezentacyjnych -
zwraca się do madame Bourdiiiat z wyszukanym spokojem angielskiego
lorda. - Czy życzysz sobie pani, bym spoliczkował tego natrętnego typa?
Czy może go sprowokować?
- Ależ, Hugo, to twój pan - przywołuje go do porządku sprzedawczyni i
już ma zamiar sięgnąć do pokręteł uspokajających, gdy wtrąca się madame
Bourdiiiat.
- Proszę zostawić... Jeśli mam go kupić, to chciałabym wiedzieć, ile jest
wart... Nie kupuję kota w worku.
- Ależ, Louise, chyba nie chcesz, żeby mnie spoliczkował!
- Ty tego nie rozumiesz, mój drogi... Nie kupię przecież cybernerosa, który
nie umiałby mnie obronić przed czyimś natręctwem... Skoro mam wydać
na niego tyle pieniędzy, chciałabym go wypróbować pod każdym
względem.
- Rozumiem, że ty go wypróbowujesz... Ale
Ja?
- Chyba byś na to nie pozwolił, by obcy mężczyzna zmierzył się z naszym
cybernerosem... Wybacz, ale to byłoby tak samo, jak bym cię z kimś
zdradziła...
- Tak myślisz?
- To przecież naturalne, mój drogi... - Zwraca się do cybernerosa. -
Byłabym panu zobowiązana...
Cyberneros podchodzi do Bourdiiiata i wymierza mu gwałtowny policzek.
Madame Bourdiiiat z zachwytem patrzy na ten imponujący pokaz
męskości.
- Widzisz, Rolandzie, mógłbyś się od niego nauczyć... Ty jeszcze nigdy
nikogo nie spoliczkowałeś dla mnie - rzuca pełne wyrzutu spojrzenie na
rozcierającego bolący policzek, osłupiałego mężczyznę, po czym ująwszy
cybernerosa pod ramię, oddala się z nim w kierunku sali prób.
- No, ten chyba odpowiada szanownej pani
- zauważa znużona sprzedawczyni tonem zdradzającym znajomość ludzi.
- Tak pani sądzi? - pyta z obawą Roland.
- Nie rozumiem tylko, dlaczego zawsze mówiła, że lubi mężczyzn niskich
i słabych.
- Och, tak czasem bywa - odpowiada sprzedawczyni z instynktowną
kobiecą solidarnością. Może właśnie dlatego, że nie chce pana urazić...
Myśli, że jeśli kupi niskiego i słabego cybernerosa, wzbudzi w panu
obawy... W ten sposób natomiast jest oczywiste, że nie kupuje dla własnej
przyjemności... Czy też dla własnej przyjemności kupuje wysokiego i z
jasnymi włosami.
Bourdiiiatowi błysnęły oczy.
- Tak, to możliwe... Przecież to taka dobra kobieta, i tak mnie kocha.
- Ja też kupiłam cybernerosa z czarnymi włosami, podczas gdy mój mąż,
to znaczy wielbiciel, jest blondynem.
- A czy ten pani też ma zwyczaj policzkować? - pyta Bourdiiiat.
- Nie... mój Simon nie policzkuje... on boksuje... nokautuje... To zależy od
producenta.
Od strony kabin prób nadchodzi madame Bourdiiiat z cybernerosem Na
twarzy kobiety pojawia się szeroki, radosny uśmiech zadowolenia.
- No i czyż nie mówiłam szanownej pani, że ten będzie odpowiedni... Czy
mam zapakować?
Pani Bourdiiiat już chciała skinąć na znak zgody, gdy jej spojrzenie padło
na pięć wybranych cybernerosów i zawahała się. Sprzedawczyni
westchnęła.
- Czy coś pani nie odpowiada?
- Nie, tak w ogóle to ten jeszcze byłby najlepszy... Ale tamten w smokingu
ma jakiś ładniejszy wykrój oczu. A ten w szarych spodniach - mocniejsze
łydki. Czy nie można by dostać Hugona z takimi oczami i z takimi
łydkami?
- Nie, proszę pani, tego życzenia niestety nie możemy spełnić... My
prowadzimy sprzedaż tylko gotowych cybernerosów... Niech pani zwróci
się może do działu zamówień... Chociaż moim zdaniem oczy tego w
smokingu wcale nie są ładniej wykrojone, a łydki tego w szarych
spodniach - mocniejsze... Hugo to nasz najdoskonalszy cybernerds...
Proszę go lepiej obejrzeć przy świetle... Zresztą jest tylko jeden
egzemplarz tego typu, więcej już nie ma.
- Według mnie ten ma ładniejsze oczy... Takie rozmarzone... Takie
aksamitne, przymilne. Żeby chociaż to można było...
- No cóż, gusty są różne, proszę pani... Pani sama wie, jakiego by chciała...
Mogę najwyżej powiedzieć, że polecam Hugona z najgłębszym
przekonaniem... Jeśli jednak życzy pani sobie inne oczy, to nie ma innego
wyjścia niż to, o którym mówiłam... Zwrócić się do działu zamówień.
- Zobaczymy więc... Możliwe, że jeszcze tu wrócimy - daje do
zrozumienia pani Bourdiiiat rzucającej z uśmiechem zabójcze spojrzenia
sprzedawczyni. - Chodź, Rolandzie, zobaczymy dział zamówień... Jeśli nie
będzie zbyt drogo, każę zrobić jednego... W końcu to jednak co innego...
Nawet najlepsze ubranie nie równa się temu, które szyje się u krawca...
Prawda, że drożej, ale warto...
Mężczyzna przytakuje służalczo.
- Ty wiesz najlepiej, kochanie.
Państwo Bourdiiiat odchodzą ustępując miejsca Micheline i Jeanette. Obie
już wypróbowały niektóre z zaproponowanych im egezmplarzy
cybernerosów extra i luksusowych i dotarły właśnie do odmiany
reprezentacyjnej. Pierwsza z pań poszukiwała cybernerosa produkcji Buica
z 1989 r. w typie cygańskim z południa Hiszpanii - jej samochód bowiem
też był ciemny i wyprodukowany przez Buica - druga zaś, z powodów
również godnych uznania, typu szwedzkiego produkcji Studebakera.
Zaproponowane dotychczas przez sprzedawczynie cybernerosy nie
zyskały jednak aprobaty pań. Pozwólmy im więc wybierać do woli -
kobiety są przecież podczas zakupów zawsze takie same, nawet jeśli mają
zupełnie odmienne gusty - i pójdźmy za państwem Bourdiiiat do działu
zamówień.
Kto na podstawie okazałego z zewnątrz wyglądu domu towarowego
próbowałby wyobrazić sobie dział zamówień, doznałby z pewnością
głębokiego rozczarowania, bo na zasadzie dziwnego kontrastu najbardziej
wykwintny dział był urządzony najskromniej. Ze swymi prostymi ladami,
sprzedawcami w białych fartuchach i klientami składającymi zamówienia
przypominał raczej zakład ortopedyczny. Tutaj wprawdzie też są kabiny
prób, lecz wewnątrz warsztatu, na sali zaś nie ma niczego podobnego.
Ruch natomiast wcale nie jest mniejszy niż w innych działach. Przy jednej
z lad elegancko ubrany mężczyzna - doktor Weił, znany sędzia - rozmawia
szeptem z cybermistrzem - tak bowiem w języku potocznym nazywano
fachowców od cybernerotyki leczniczej i specjalnej. (Doktor Weił nie
należy jeszcze do grona naszych znajomych. Czytelnicy jednak może
wybaczą autorowi, że wyczerpawszy opowieści o znajomych, pobiera
zaliczkę w postaci poniższych scen.)
- Miałbym pewne szczególne życzenie.
- Po to tu jesteśmy, proszę pana.
- Nie zraziłbym się też większymi kosztami.
- Mamy ustalone ceny... Słucham, czym mogę służyć?
- Chciałbym Popobrigidę, boską Popo... Cybermistrz rozkłada ręce.
- Drogi panie, pan jest dzisiaj już sześćdziesiątym siódmym klientem,
który z tym przychodzi... Osiemdziesięciu czterech chciało kupić CC. Ale
niestety, nie można... W myśl zarządzenia ministra spraw wewnętrznych
kopie osobistości życia publicznego możemy wykonywać tylko na
podstawie pisemnego zezwolenia uwierzytelnionego przez dwóch
świadków... Podobnie jak w przypadku zmiany nazwiska, są takie, których
nie wolno nadawać, nikt na przykład nie może przyjąć nazwiska Napoleon
czy Pompadour. Podobna ustawa chroni również narodowe interesy
seksualne, jak to określają prawnicy. To są ciała zastrzeżone, a za ich
kopiowanie grozi nawet więzienie...
- Jeden z moich znajomych ma...
- Możliwe, że dostał pisemne zezwolenie... Jak my to nazywamy, prawo
adaptacji ciała...
- Ależ skąd...
- To już jego rzecz, jak zdobył... Nie może pan wymagać, żebym przez
pana dostał się do więzienia...
- Nic więc już nie można zrobić?... Proszę zrozumieć, pieniądze nie grają
roli, właśnie odziedziczyłem...
Sprzedawca nachyla się do ucha młodego mężczyzny.
- Niech pan posłucha, drogi panie... Mam rodzinę, ja nie mogę panu zrobić
Popobrigidy... Ale coś panu poradzę... Dam panu pewien adres, gdzie
dostanie pan potrzebne zdjęcie Popo, z przodu, z tyłu, z boku... Otrzyma
pan też odpowiednie dane” piersi, biodra, nogi, rozmiary itp.... pełną
dokumentację... Potem niech pan z tym przyjdzie do mnie do mieszkania...
a ja już panu skonstruuję... Tylko niech mi pan nie mówi, że przynosi pan
Popo, w końcu nie jestem obowiązany wiedzieć... A pan też nie musi mi
mówić swojego nazwiska... Jestem gotów podjąć się tej fuchy tylko
dlatego, żeby panu pomóc... To tylko małe wykroczenie..., ale musi pan
zrozumieć, nie mogę bezprawnie kopiować ciał.
- Dziękuję panu... dziękuję. Przekona się pan, nie będę żałował pieniędzy.
- Proszę pana, w naszym zawodzie ceny są stałe... Oto adresy, nich pan je
szybko schowa, żeby nie zauważył kierownik działu... (nagle zmienia
głos)... Nie, proszę pana, nie jestem w stanie spełnić pańskiej prośby...
Polecam się na przyszłość.
Zbliża się Monsieur Thibaudet, budzący postrach inspektor domu
towarowego. Młody mężczyzna wsunął kartkę do kieszeni i szybko się
oddalił.
- Dzień dobry, panie Thibaudet - mówi cybermistrz.
- Dzień dobry. Znowu szukają zastrzeżonych ciał? - interesuje się
inspektor.
- Tak, panie inspektorze... Ludzie mają bzika na punkcie zastrzeżonych
ciał... Ja oczywiście odrzucam takie prośby.
- A ciekaw jestem, o kogo pytają...
- No cóż, przychodzą z najróżniejszymi życzeniami... Najwięcej chciałoby
Popo, CC, a spośród mężczyzn - Bernarda. Przychodzą naprawdę z
przeróżnymi życzeniami. Człowiek już nie wie, czy pracuje w montowni
cybów czy w pracowni pomników... Jeden mężczyzna na przykład prosił
mnie, żebym mu skopiował żonę premiera... Niektórzy mają szczególny
gust... Pewna starsza pani, wyglądała już na babcię, chciała jako
cybernerosa jego świątobliwość papieża, żeby mogła całować jego nogi...
Panie szukają przeważnie świętych. Ale dowiadują się też o Cezara,
Wergiliusza, trzy pytały o Heraklesa, pięć o Casanovę, były i takie, które
chciały Dżingis Chana, Attiię, a spośród kobiet poszukiwane są królowa
Saba, Kleopatra, Wenus z Milo, Madame Pompadour i Recamier. Był
nawet jeden facet, wyglądał na trochę stukniętego, który prosił mnie,
żebym mu skopiował Joannę d'Arc... Powiedział, że taka bohaterka
narodowa nie zasłużyła na to, żeby ojczyzna pozostawiła ją dziewicą... On
chce odrobić historyczne zaniedbania .przodków...
- Pan oczywiście...
- Jakże mógłbym inaczej, panie inspekto rze... Jakaś kobieta
przyprowadziła tu swojego pudla i prosiła, żebym dla niego skonstruował
cybernerosa, ponieważ nie chciała, by suczka miała szczeniaki, ale
chciałbym ją uwolnić od cierpień... Tę prośbę też odrzuciłem... Jestem
przecież cybermistrzem dla ludzi, a nie dla zwierząt... Ja nie zajmuję się
rzeczami nielegalnymi.
- Bardzo słusznie... Jest pan uczciwym człowiekiem i dobrym
pracownikiem.
- No cóż, stara się człowiek.
- Lecz jeśli ja, pański kolega, przełożony, poprosiłbym pana o... o Popo...
- Co też pan” mówi, panie inspektorze...
- No tak, Coubert, pan myśli, że to prowokacja... uczciwie bym pana za to
wynagrodził. I zostałoby to między nami...
- To ryzykowna sprawa, panie inspektorze...
- Niech pan zrozumie, nikt się o tym nie dowie... Ale jeśli pan nie chce, to
poszukam innego cybermistrza... Myślałem o panu dlatego, że ma pan
rodzinę...
- No cóż, dla pana inspektora, ale naprawdę tylko dla pana inspektora, raz
mogę to zrobić. W wejściu pojawiają się państwo Bourdiiiat.
- Niech pan osbłuży klientów, a potem omówimy dalsze sprawy - mówi
inspektor i odchodzi.
Cybermistrza przez chwilę ocenia sytuację; jeśli przychodzą we dwoje, to
zazwyczaj skopiować jedno z nich.
- Słucham panią. Czy życzy pani sobie odpowiedniego cybernerosa
podobnego do pana?
- Ależ skąd, ja mam go już dosyć.
- Przepraszam... Tylko dlatego tak pomyślałem, że pofatygowali się
państwo razem... A może dla pana na podobieństwo pani...
- Dziękuję, ja już kupiłem - odpowiada
Bourdiiiat dając się unieść rzadkiemu przepływowi łaskawej
wielkoduszności. Jeśli w końcu żona ma tak szlachetną duszę, że chce
kupić cyba wbrew swojemu określonemu gustowi, aby jemu zaoszczędzić
wszelkich obaw, to on też nie może być gorszy. Niech więc spełni się jej
skryte życzenie... skoro tak go kocha...
- Kochanie, jestem do twojej dyspozycji... Wierz mi, naprawdę nie będę
miał ci tego za złe... Możesz zamówić bez obaw... Nie będę zazdrosny. i
- Bourdiiiat, idźże już do diabła.
- No więc, proszę pani?
- No więc chodzi o to, że w dziale z cybernerosami reprezentacyjnymi jest
jeden, Hugo de Saint Choul.
- Hugo de Saint Choul - powtarza cybermistrz - znam ten wyrób.
- Właśnie... Otóż chciałabym go mieć, ale z oczami drugiego i z łydkami
trzeciego... Przyszłam się dowiedzieć, czy to możliwe?
- Oczywiście, proszę pani... Jak pani sobie życzy... Czy prasa seksualna
pani odpowiada?
- Doskonała - odpowiada Madame Bourdiiiat czerwieniąc się trochę.
- Czy mogłaby więc pani podać mi imiona tych dwóch pozostałych
cybów?
- O, psiakrew, zapomnieliśmy zapytać. Pójdź Rolandzie i dowiedz się.
- Nie ma potrzeby, proszę pani - mówi z uśmiechem cybermistrz i rozkłada
przed kobietą ogromny album - znajdzie tu pani wszystkie nasze modele
reprezentacyjne. Jeśli pani woli, mogę również pokazać oddzielne
prospekty oczu i łydek... Chociaż tak w połączeniu ze wszystkim lepiej się
widzi... Laicy wolą ten album.
- Dziękuję, to mi wystarczy.
- Proszę wybierać według uznania.
Madame Bourdiiiat po krótkich poszukiwaniach znajduje obydwa
wymienione cyby i pokazuje je cybermistrzowi.
- Tak, więc chciałabym te... Znalazłam też jeszcze takiego ze ślicznymi
dołeczkami... Chciałabym jeszcze ten drobiazg.
- Jak pani sobie życzy.
- A ile to będzie razem kosztowało? Cybermistrz zaczyna liczyć: - Tysiąc
sześćset, plus dwa tysiące, plus tysiąc pięćset, do tego montowanie...
dopasowywanie... wykończenie... naciągnięcie skóry... odpowiedni kolor,
jakość I/a... wszystko, proszę pani, wyniesie trzydzieści dwa tysiące
pięćset franków...
- Czy to trochę nie za dużo?
- Proszę pani, u nas są stale ceny... Ale gdzie indziej też nie dostanie pani
taniej... To są ceny ustalone przez kartel cybernerosowy.
- A bez dołków?
- O, to niewiele zmieni, o pięćset franków taniej.
- Chodź, Rolandzie, kupimy Hugona... To już czysty rozbój, żądać tyle za
takie małe zmiany...
- To się tylko tak wydaje, że małe... Laikowi... Ja muszę zrekonstruować
całość... Inne oczy, prawda, trzeba wyjąć poprzednie, wstawić nowe...
Przestroić czujniki poruszające powiekami i brwiami... bo przecież każdy
rodzaj oczu wymaga innych ruchów... Słowem, proszę mi wierzyć, to
ledwo pokrywa moją pracę... - wyjaśnia cybermistrz odchodzącym już
Bourdiiiatom.
- Kupimy Hugona - pociesza się Madame Bourdiiiat. - Ty idź teraz do
pakowalni po swojego cybernerosa... Spotkamy się w dziale dla kobiet.
Ich drogi rozchodzą się. Madame Bourdiiiat wraca do działu dla kobiet, po
swojego Hugona.
- Przemyślałam wszystko... Zdecydowaliśmy, że kupię jednak tego cyba...
- Przykro mi, proszę pani - odpowiada sprzedawczyni z ledwo skrywanym
zadowoleniem - już sprzedaliśmy. Właśnie przed chwilą kupiła go ta pani -
pokazuje na Jeanette, która z poczuciem dumy prawowitego właściciela
spogląda w stronę pani Bourdiiiat z fałszywym współczuciem.
Madame Bourdiiiat dopiero teraz naprawdę rozumie, jaką poniosła stratę.
Poczuła się tak, jakby los ukarał ją za jej zachłanność. Nagle opanowuje ją
dzika, dręcząca zawiść.
- I nie ma... nie ma już ani jednego w tym typie?
- Chyba nie... Ale proszę poczekać. Zobaczę w magazynie.
Sprzedawczyni odchodzi. Tymczasem zjawia się Bourdiiiat z
cybernerosem pod ramię.
- Wiesz, kochanie, to zupełnie fajne stworzonko ta... ta mała Rosę.
Zdążyliśmy się już dobrze zaprzyjaźnić.
Madame Bourdiiiat natomiast wyładowuję na mężu swoją złość.
- A tobie ciągle to samo w głowie... Nie obchodzi cię, co się dzieje ze
mną... Że przez twoją zachłanność straciłam Hugona... .
- Przeze mnie?
- Pewnie, że przez ciebie... Czy nie ty powiedziałeś, żebyśmy poszli do
działu zamówień? - Lecz zanim Bourdiiiat zdążył odpowiedzieć, pojawiła
się sprzedawczyni z innym Hugonem. Oczy pani Bourdiiiat rozbłyskują. -
No, jednak udało się znaleźć jeszcze jednego - zauważa z ulgą.
Sprzedawczyni nastawia pokrętło “zawieranie znajomości”. Zaczynają
działać sztuczne bodźce słynnego Palewskiego i Hugo kieruje się ku
klientom. Twarz Madame Bourdiiiat oblewa uśmiech szczęścia, właśnie
ma podać cybernerosowi ramię, gdy ten nagle zmienia kierunek i zamiast
do pani Bourdiiiat, zwraca się do cybernerosa jej męża, Rosę.
- Pozwoli pani ramię...
Zaskoczona pani Bourdiiiat zaczyna się jąkać.
- Ależ, proszę pana... pan... pan
- Doprawdy, niechże pan już przepędzi tę dziwkę - wtrąca nieoczekiwanie
mała Rosę, cyb pana Bourdiiiat.
- O, przepraszam... A cóż to za ton - oburza się pani Bourdiiiat.
- Wybaczy pani, to przecież tylko tani cyberneros popularny -
usprawiedliwia się sprzedawczyni.
Hugo natomiast zaznacza energicznie.
- Jeśli nie przestanie mi się pani narzucać, będę zmuszony oddać panią na
policję... Widzi pani przecież, że jestem w towarzystwie damy.
Pani Bourdiiiat, zapomniawszy, że ten Hugo nie jest tym samym, z którym
rozmawiała, pyta niemal z płaczem:
- Przecież my się znamy... Jestem pańską panią... Przed chwilą byliśmy
razem...
- Wynoś się, łapy przy sobie... Co za pospolite indywiduum - wtrąca
znowu cyberneroskobieta. - Jeśli stąd nie pójdziesz, ciotuniu, to tak cię
oskubię, że popamiętasz do końca życia...
- Niech pani da spokój, już ja to załatwię - odpowiada Hugo II i rusza w
stronę cofającej się ze strachu kobiety, a za nim podąża przerażona
sprzedawczyni, której nie udaje się dosięgnąć zwinnego, w ostatniej chwili
wymykającego się jej z rąk cyba.
- Rolandzie, ty na to pozwalasz? - krzyczy na męża pani Bourdiiiat. - Co z
ciebie za mężczyzna?
- Nie będę przecież bił się z kobietą - jąka się Bourdiiiat, ale kiedy Hugo,
zmieniwszy zamiar, kieruje się ku niemu, nabiera odwagi. - Proszę pana,
pan... pan chyba się pomylił. Proszę mi wierzyć... Ja naprawdę...
Hugo jednak nie ma agresywnych zamiarów. Spokojnie zatrzymuje się
przed panem Bourdiiiat i mówi cicho:
- Wybaczy pan, proszę zabrać stąd tę panią. W przeciwnym razie.. Chyba
mnie pan rozumie... W końcu jesteśmy mężczyznami.
- Ależ tak... tak... Oczywiście.
Sprzedawczyni już prawie udało się dosięgnąć do pokrętła regulatora, gdy
cyb, nagle się obróciwszy, znowu wysunął się jej z rąk. Pan Bourdiiiat
stara się uspokoić żonę.
- No chodź, mamusiu... Nie upieraj się... Jeszcze mogą być z tego kłopoty.
Widzisz, gdybyś mnie posłuchała... Gdybyś kazała zrobić cyba na mój
wzór, nie byłoby tego wszystkiego.
- Bredzisz! I ty uważasz się za mężczyznę? On już dawno dałby ci w twarz
- syczy ze złością.
- Nie będę się przecież bił z... maszyną. Tymczasem Hugo bierze za rękę
drugiego cybernerosa i odchodzą razem w stronę sali prób. Tego już za
wiele dla normalnej, żywej istoty. Madame Bourdiiiat, urażona do głębi w
swej godności, rzuca się w kierunku pary cybernerosów. Wpada pomiędzy
nie i rozdziela je siłą... Cybernerosowikobiecie nie trzeba było więcej. Z
cybernerotyczną złością - dopiero teraz można naprawdę zobaczyć, jak
bezbłędnie działają sztuczne odruchy warunkowe Palewskiego - rzuca się
w obronie swego partnera na panią Bourdiiiat. Prosto do jej włosów. Po
chwili kobieta i cyb, splątani ze sobą, biją się, szarpią, wymieniają ciosy,
jak to można przeczytać w powieściach Zoli i obejrzeć na obrazach
ToulouseLautreca. Madame Bourdiiiat krzyczy ze złością na męża.
- Rolandzie, ty na to pozwalasz? Mężczyzna zaś bezradnie rozkłada ręce, a
z jego ust dobywają się niemal dokładnie te same słowa, którymi żona
karciła go jeszcze nie tak dawno.
- Nie kupię przecież kota w worku... Nie chcę cybernerosa, o którego
wierności nie jestem przekonany. Skoro już wydaję na niego tyle
pieniędzy, chcę go wypróbować do końca.
- Ale na mnie? - syczy ze złością kobieta leżąc na ziemi i szarpiąc włosy
cyba.
- Nie zniosłabyś przecież, gdyby to było z inną kobietą. Byłoby to tak
samo, jakbym cię zdradził.
Wokół robi się coraz większe zbiegowisko. Podzieliwszy się na
stronnictwa, jedni głośno dodają ducha kobiecie, inni cybernerosowi.
Sprzedawczyni, która przez cały czas robi rozpaczliwe próby dotarcia do
pokręteł na plecach cybernerosakobiety - co nie udawało się z powodu
nieustannej kotłowaniny cyba i kobiety, podczas której to jedno, to drugie
znajdowało się raz pod spodem, raz na wierzchu - teraz razem ze swymi
koleżankami ściąga cybernerosa z poszarpanej zupełnie kobiety i uspokaja
go wyłączając odpowiednie pokrętła. Pani Bourdiiiat zwraca się ze złością
do męża.
- Wstydź się, Rolandzie... Pozwalasz, by jakiś zafajdany cyberneros
traktował tak brutalnie twoją żon?... Powinieneś się spalić ze wstydu.
Lecz pan Bourdiiiat - czego nawet nie robi cyberneros - nie tylko się nie
wstydzi, a nawet, nie do pomyślenia, odcina się.
- Nie obrażaj mojego cyba... Poza tym, to tylko cyberneros, ale ty
powinnaś mieć więcej rozumu... Policzymy się jeszcze w domu - mówi i...
i wymierza zaskoczonej kobiecie potężny policzek.
Tylko sprzedawczyni, obawiając się skandalu, niemal ze łzami w oczach
robi wyrzuty.
- To pana wina... Po co przyprowadził pan tutaj swojego cybernerosa... A
jeśli już pan tak zrobił, to po co przełączał pan tu przy piersi... Zdążyłby
pan w domu... To właśnie zmyliło Hugona.
- Pani wybaczy... Skoro już go kupiłem, mogę z nim robić, co mi się
podoba - usprawiedliwia się Bourdiiiat.
- Ale nie publicznie.
- Żyjemy w wolnym kraju, proszę pani. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby
już nie wolno było publicznie się całować. Doprawdy nie mógłbym sobie
tego wyobrazić.
Pan Villon, kierownik działu dla kobiet, który znalazł się tu z powodu
całego zamieszania, uspokaja ich z głęboką gorliwością zawodowego
kupca.
- Nic się nie stało, proszę pana... Szanowni klienci mogli się najwyżej
przekonać o jakości naszych towarów. Prószę, niech pan porówna panią z
cybernerosem... A przecież to tylko zwykły, tani cyberneros... Najtańszy...
Pani natomiast, naprawdę... jakby tu powiedzieć... Naprawdę w pełni sił. I
proszę popatrzeć. Czy u cyba jest jakieś zadraśnięcie? Czy wypadł mu
choćby jeden włos?... A popatrzmy na panią... Cała w sińcach...
Niebieskie, zielone... Włosy w strąkach... Ucho krwawi.
- O, on też dostał za swoje - przekornie zwraca uwagę Madame Bourdiiiat.
- Niech pan obejrzy ramię... Zupełnie wykręcone... A kostka...
- No tak, małe zwichnięcie, drobna usterka, to wszystko. Naprawimy w
ciągu dziesięciu mi nut. Pani natomiast jeszcze i po trzech tygodniach
będzie miała na sobie pełno siniaków - odpowiada trochę niecierpliwie. -
Zresztą, byłoby dobrze, gdyby koleżanka pokazała szanownej pani, gdzie
jest łazienka - zwraca się do sprzedawczyni. - Przez ten czas każę
naprawić cybernerosy... i zapakować. Jeśli pani jest nadal zdecydowana na
tego;.. A może innego...
- Nie, proszę pana... Jestem zdecydowana... Skoro już przez niego
cierpiałam... Hugo mimo wszystko będzie mój.
Sympatia zgromadzonych z powodu bójki widzów zwróciła się ku
Madame Bourdiiiat. Ludziom imponuje zawsze wytrwałość i dzielność w
miłości. Madame Bourdiiiat prostuje się niczym zwycięski wódz i idzie w
kierunku łazienki. W jej sercu odzywa się triumfalna nuta uczucia,
niezwyciężona namiętność wszystkich Izold i Julii: mimo wszystko będzie
mój... Mimo wszystko zdobędę go dla siebie... Lecz nie potrafi
jednocześnie myśleć bez uznania o Rolandzie, swoim mężu... Otrzymany
policzek przybliżył ją do niego... W jej sercu zrodziło się uczucie, jakby za
przyczyną cyba znalazła się naraz u boku dwóch mężczyzn. Jeden, który z
jej powodu rozdaje policzki, drugi, który jej... Co do oceny postępowania
pana Bourdiiiat zdania zgromadzonych były wyraźnie podzielone. Jeden z
mężczyzn zauważa:
- To jednak nędzny typ. Pozwolić, żeby... Przerywa mu inny:
- Co pan się go czepia, to jego żona zaczęła bójkę.
- Nie mówię o jego żonie... O cybie... Pozwolić, żeby cyberneros wytrącił
z rąk...
- Przecież to tylko cyb...
- Nawet w stosunku do cyba mężczyzna to zawsze mężczyzna.
W przeczuciu dalszych wielkich problemów rozpoczyna się dyskusja, czy
zachowanie pana Bourdiiiat mieści się w ramach męskiego kodeksu
honorowego czy nie, i czy cyberneros może być uważany za rywala.
MIKLÓS RÓNASZEGI
Cztery kufle piwa
- Dlaczego pan pije, jeśli czuje pan wstręt?
- Znowu pan zaczyna?
- Nie jestem ślepy. Widzę. Za każdym razezem, kiedy podnosi pan kufel,
krzywi się pan, zaciska powieki, jak ktoś, kto przełyka lekarstwo. Nawet
kapelusz zsuwa pan na oczy. Widać, że czuje pan wstręt.
- Ach, więc to ma pan na myśli?
- Dlaczego pan to robi?
- I tak by pan nie uwierzył.
- Skąd pan wie?
- Jeszcze nikt nie uwierzył.
- Niech pan wreszcie wydusi, dlaczego zamyka _pan oczy, kiedy pije?
- Zęby moja żona nie widziała. Nie lubi, jak
PiJę.
- A gdzie jest pana żona?
- W domu.
- I widzi?
- Może, bardzo łatwo.
- Bardzo łatwo. Co pan ma mnie za głupiego? Wie pan co...
- No proszę, nie wierzy pan?
- Pan tu pociąga sobie piwo, a żona wszystko widzi z domu. Niech pan
powie, kim jest pańska żona? Wróżką?
- Zwyczajną kobietą. Siedzi przed telewizorem. Ostatnio ciągle
przesiaduje przed telewizorem.
- A pan tu mruga oczami. Fantastyczne!
- Zęby pan wiedział. Fantastyczne. Czegoś takiego nie można wymyśleć.
Coś takiego albo się zdarza, albo nie.
- Aha!
- Jeśli pan nie wierzy, to po co mam mówić? Zresztą i tak już wypiłem
swoje piwo... więc może się pożegnam...
- Niech pan poczeka. Zapraszam pana na łyczek piwa. I niech pan opowie!
\
PIERWSZY KUFEL PIWA
Musi pan wiedzieć, że jeszcze parę miesięcy temu dusiłem się pieniędzmi
jak wypchana skarbonka. Nie mam żadnego szczególnego zawodu, ale
pracowałem w takim miejscu, gdzie za wszystko się płaciło dziesięć razy
więcej. Jestem fotografem, a oprócz tego laborantem - specjalistą
fotograficznym, i niech pan sobie wyobrazi, że doceniono to w
Węgierskim Instytucie Badań Marsa. Od kiedy umieszczone na Saturnie i
Marsie roboty wystrzeliwują małe fotokapsuły, w których przesyłają nam
materiał badawczy, opracowywania mikrofilmów nie powierza się nikomu
innemu, jak tylko mnie. Nie ma takiego przemysłowego procesu obróbki
filmów, którego bym nie udoskonalił, nie ma też tak małego zdjęcia,
którego bym nie potrafił powiększyć... Mogę jeszcze dodać, że z takiego
malutkiego kwadratu, jak połowa paznokcia na małym palcu, o widzi pan,
mogę zrobić zdjęcie jak sufit tej knajpy. To nie takie proste. Słyszał pan
już o drobnoziarnistej budowie filmów? Nie szkodzi. Dość, że mnie
polubili i docenili, tym bardziej, że od czasu, gdy na świecie wielcy
bosowie od polityki znowu zaczęli wyłazić ze skóry, zrobiono z kapsułami
sporo świństw. Tamci, no wie pan, tamci chcieli przechwycić te maleńkie
przesyłki. Kapsuła fotorakiety nie jest większa niż wieczne pióro. Jest z
ołowiu. Na końcu ma malutki guzik sterujący. Roboty wystrzeliwują je
prosto w kierunku naszych sterujących promieni laserowych, które łatwo
wprowadzają kapsuły w sieć magnetyczną. Tamci też oczywiście
nakierowali swoje promienie laserowe, żeby zmienić kierunek lotu kapsuł,
lecz częstotliwości nie mogli się domyślić za żadne skarby. Kapsuły bez
zakłóceń przylatywały do nas, chociaż filmy często były spalone.
Mówię panu, pieniędzy przynosiłem do domu na pęczki, już nie
wiedzieliśmy z żoną, co z nimi robić. Jest nas tylko dwoje, dzieci nie
mamy. Wie pan przecież, jak to jest; jak ktoś nie ma dzieci czuje się
zawsze biedny, nawet jeśli ma pieniędzy w bród. Przez pewien czas bardzo
się tym martwiliśmy. I pomyśleć tylko, rakiety błąkają się tam w górze
diabli wiedzą jak daleko, tak, że światło, zanim je dogoni, zestarzeje się
już na dobre, a na bezpłodność nie możemy jednak znaleźć lekarstwa.
Adoptować nie mieliśmy odwagi, a żonie powtarzałem, pogódź się z tym,
kochanie. Z początku wszystko było dobrze, lecz później jednak atmosfera
między nami zepsuła się. Żona ciągle się awanturuje, zrzędzi... a przecież
tak się kochamy i, jeśli dobrze pamiętam, nie zdradziłem jej dopóty,
dopóki...
W którym miejscu przerwałem? Aha, wielka polityka. Otóż nie udało im
się. Nie potrafili ani przechwycić kapsuł, ani zmienić ich lotu. A przecież
wtedy już swędził ich tyłek, bo na Marsie właśnie rozpoczęła się budowa
ogromnych hut słonecznych. Dotychczas roboty nie zajmowały się niczym
innym, tylko robiły pomiary terenu, fotografowały, pobierały próbki
gruntu i tak dalej. Teraz natomiast tu, na dole, inżynierowie przygotowali
rysunki projektów tych hut słonecznych. Rysunki te sfotografowaliśmy na
mikrofilmach i fotorakietami wysyłaliśmy do automatów budowlanych w
ich centrach programowych. To było niezwykle ważne i niezwykle tajne
zadanie. Tylko ja mogłem zrobić te mikrofilmy. Trzeba było dokładnie
wyeksponować najmniejszą liczbę, najcieńszą kreskę, żeby przyrządy
odczytujące niczego nie pomieszały. Oprócz kierownictwa instytutu tylko
ja znałem kod, żeby zachować odpowiednią kolejność przy wywoływaniu.
Dla pewności bowiem wszystkie rysunki pocięto jeszcze na małe
fragmenty, które oznaczano cyframi według tajnego kodu.
Cholernie baliśmy się szpiegów, wie pan. Może pan sobie wyobrazić, co
mnie czekało w domu, kiedy wracałem koło północy, padając ze
zmęczenia. Wyrzuty i lamenty. Ze ani do kina, ani do teatru, po co
samochód, skoro nigdzie nie jedziemy. Może nawet nie byłem w
Instytucie, tylko u jakiejś kurewki, która nie chciała mnie puścić do domu.
A tę kupę pieniędzy skąd przynoszę, zapytałem. Nie wiedziała, co ma na
to powiedzieć. A może płacą za mnie kobiety? Proszę pana... czy ja
wyglądam na takiego?
Ale proszę mi powiedzieć, jeśli pana nudzę. Jeszcze jedno piwo? Bardzo
pan uprzejmy, dziękuję bardzo.
Chociaż tak naprawdę to nie lubię pić. Tylko przy okazji, wie pan...
DRUGI KUFEL PIWA
Stanąłem na tym, że któregoś dnia miałem dosyć tej całej gonitwy. Nerwy
mi nie wysiadły. Skądże. Ja mam stalowe nerwy. Któregoś dnia jednak
otwieram oczy, i nic nie widzę. Przed oczami mam tylko białą plamę.
Mrugam, przecieram, nic nie pomaga.
- Mamusiu - jęknąłem, a głos mi się chyba załamał. - Co teraz będzie?
Biedna kobieta szczerze się tym przejęła i oczywiście dalej utyskiwała.
Wprawdzie teraz ze zmartwienia, ale kobiety już takie są, jak raz zaczną
skrzeczeć, nie mogą już skończyć. Z początku słuchałem, jak mówiła, że
to ta moja praca, że ciągle to zielone i czerwone światło, i że teraz sam
zobaczę. Na co ja wrzasnąłem, że zobaczyłbym, gdybym widział, ale do
wszystkich diabłów, niech złapie za telefon, a potem w taksówkę ze mną i
do lekarza.
Tak też się stało.
Zawiozła mnie do dużego szpitala naszego Instytutu. Nigdy nie byłem
chory i nie znałem tam nikogo, siedziałem tylko i czekałem, a żona cicho
popłakiwała. Nagle pewna siostrzyczka wzięła mnie za ramię i,
uspokajając łagodnym głosem, wprowadziła do profesora. Może pan
słyszał o tym słynnym neurochirurgu, który jest zarazem specjalistą od
oczu... No, nie szkodzi, że nie.
- Aha, to pan jest tym wielkim laborantem! - zaskrzypiał głos profesora.
- Tak jest, panie profesorze. I martwię się, że moja praca...
- Hm! Pańska praca... - zamilkł na dłuższą chwilę. Było tak cicho, że
wyraźnie słyszałem bicie serca. Mój Boże, co mi może być?
Profesor najpierw zbadał na różne sposoby moje oczy, coś mruczał, po
czym powiedział tak:
- Po prostu iritis, czyli zapalenie tęczówek. Nawet przy intensywnym
leczeniu dwa do trzech tygodni. Ale ta choroba nie występuje w
odosobnieniu. Proszę mi powiedzieć, pije pan?
- W miarę, panie profesorze.
- Rozumiem. Czyli jak smok. Miewa pan bóle głowy?
- Nie.
- Proszę policzyć trójkami.
Policzyłem. Z powrotem kazał czwórkami. Nagle powiedział, żebym
mówił liczby chaotycznie, jakie tylko mi przyjdą do głowy. Więc
mówiłem, Kiedy przerwałem, uświadomiłem sobie, że jak uczniak
wymieniłem po kolei liczby kodu z ostatniego dnia. Z przerażenia
zacząłem się jąkać, lecz siostrzyczka powiedziała, żebym przestał, pana
profesora i tak już tu nie ma, a poza tym przejdziemy teraz do badania
mózgu, bo możliwe...
- Będziemy mogli uratować pana oko tylko przez operację mózgu.
Przez ten czas ta mlecznobiała plama ściemniała. Poruszałem się jak
lunatyk. A każdy głos słyszałem jakby z daleka. Jak niewidomi.
Ale pijmy, pijmy, bo tylko się przymierzamy. Ciepłe piwo jest nic nie
warte. Pana zdrowie!
Widzę, że pan też jest z tych, co jak usłyszą o chorobie oczu, to zaraz im
się pokazują łzy. Ze mną też tak było, ale później się przyzwyczaiłem. W
szpitalu z taką obojętnością wywracają, pędzlują, kłują człowiekowi oko
zastrzykami... A nawet skrobią, jakby to była cebula. Naprawdę.
A przecież jeszcze paskudniej jest wtedy, gdy piłują czaszkę.
Hm! Po paru dniach przyszła siostra i pogłaskała mnie po twarzy.
Poprawiło mi to nastrój i też wyciągnąłem rękę, żeby się jej odwzajemnić,
ale z powodu tej wielkiej plamy na oczach zamiast po twarzy pogłaskałem
ją niechcący po biuściku.
- No, no, nie taki pan znów bardzo chory... - stwierdziła.
- O, przepraszam.
Pochyliła się nieoczekiwanie nade mną i pośpiesznie pocałowała w
nieogolony policzek.
- Niech pan nie przeprasza. Panu wszystko wolno - szepnęła.
Ho, ho, do kroćset! Rozpaliłem się i myślałem, że natychmiast przejrzę na
oczy. Fantastyczne, co? Pytam się więc, co by pan zrobił na moim
miejscu? Bo przecież mówiła otwarcie!
Po otwartej rozmowie trzeba otwarcie działać, ale do tego już nie było
sposobności. Wyśliznęła mi się z rąk i w tej samej chwili poczułem, jak
mnie chwytają, układają na wózku, a potem szastprast i do sali
operacyjnej!
TRZECI KUFEL PIWA
Oho, oho! Porządny z pana chłop! Jeszcze jedno piwo? No cóż,
przyjacielu... pozwoli pan, że będę tak mówił! Ależ tak! Hę, hę, z
wdzięczności nie będę panu opowiadał, jak mi operowano mózg, bo
widzę, że już pana ściska w żołądku. Robili mi różne rzeczy, piłowali,
świdrowali, podłączali do prądu, i diabli wiedzą, co jeszcze! I to na żywo.
Nie bolało, a gdzież tam! Mózg nie boli. Byłby chyba głupi. Czy nie dość,
że odczuwa wszystkie inne bóle?!
Po operacji jednak uśpili mnie. Wydawało mi się, że spałem kilka dni.
Kiedy się obudziłem, siostrzyczka - mój dobry duch - siedziała na brzegu
łóżka. Niezwykle ładny był z niej kociak. Po drugiej stronie na białym
krześle umartwiała się moja żona.
- Widzę - krzyknąłem i objąłem żonę. A potem kociaka. W takiej radości
człowiek może się posunąć nawet do tego.
Widziałem, lecz tylko jednym okiem. Na drugim zalegała nocna ciemność.
- Niech się pan nie martwi, to oko też będzie dobre - powiedział profesor,
którego dopiero teraz mogłem po raz pierwszy zobaczyć. Był niski i łysy.
Błysk jego okularów wzbudzał niepokój. - Niech pan go niczym nie
zakrywa, nie zawiązuje, niech pan nim patrzy tak jak drugim.
- A moja praca?
- Praca w laboratorium temu nie zaszkodzi, a nawet pomoże - profesor
pokazał w uśmiechu zęby i wychodząc gestem poprosił ze sobą
siostrzyczkę. Zasmucony zerknąłem nieco z wyrzutem na żonę.
- Więc właśnie, więc właśnie - lamentowała zupełnie nie wiedząc,
dlaczego, i wyjęła małe pudełko. - Przyniosłam to dla ciebie. Wiem, że już
od dawna masz na to chrapkę.
Założyła mi na przegób wspaniały, potwornie drogi zegarek. Był
nadzwyczajny, kwarcowy, nie wymagał nakręcania i miał
rubinowoczerwoną tarczę. Wcześniej widziałem podobne tylko w pismach
zagranicznych, w naszych sklepach nie można było ich dostać.
- Egzemplarz wzorcowy. Ale sprzedali - wyjaśniła żona. - Idealnie
dokładny, wodoszczelny, odporny na wstrząsy i ładny. Prawda?
Był ładny i drogi, ale mówić niestety nie umiał. W przeciwnym razie
podszepnąłby mi, że będzie powodem mojej zguby.
No, ale pijmy, bo jak będziemy tylko tak ściskać, obmacywać, hę, hę, to
będzie ciepłe. A przecież ciepłe piwo nie jest warte funta kłaków...
Pańskie zdrowie! Hm! Jednak nie ma nic wspanialszego, jak od czasu do
czasu kufel dobrego piwa! Hę! hę!
Jestem w dobrym nastroju, bo przecież naj ważniejsze będzie dopiero
teraz. Stanąłem chyba na tym, że oślepłem na jedno oko, a na łbie miałem
kwadratową szramę, dokładnie taką, jak u arbuza, kiedy wytnie się
kawałek do spróbowania, a potem włoży z powrotem na to samo miejsce.
Brzegi tego cięcia zlały się z innymi częściami czaszki, ale włosy jednak
w końcu mi wypadły i nie odrosły, może dlatego, że profesor zszył mi
kości czaszki specjalną nicią platynową, żebym, jak powiedział, nie musiał
czekać na pełne zasklepienie się. I nie czekałem. Pobiegłem zaraz do
laboratorium, jak tylko mnie zwolnili ze szpitala. Na miejscu przyjęto
mnie z wielką owacją. Wszyscy tłoczyli się, by mi uścisnąć rękę.
Podziwiano mój zegarek i szwy na głowie.
Zegarek zresztą okazał się dla mnie bardzo przydatny. Jego
rubinowoczerwona tarcza w czerwonym świetle laboratorium wyglądała
prawie jak biała, a czarne wskazówki były wyraźnie widoczne.
Naopowiadano mi, jak bardzo mnie brakowało. Ktokolwiek by mnie nie
zastąpił, pracował jak ślepy; tak wszyscy pomieszali, że trzeba było
wstrzymać pracę automatów budowlanych.
Nie przeczę, że było mi to na rękę, i od razu zabrałem się do pracy. Niech
pan powie, przyjacielu, czego człowiekowi naprawdę potrzeba? Uznania!
Bo na próżno zasypują go pieniędzmi, jeśli jednocześnie nim pogardzają.
Lepiej już, żeby było mniej pieniędzy, a więcej zachwytu. Ja już jestem
taki! Pańskie zdrowie!
Szło mi też wszystko jak po maśle. I z jednym okiem robiłem tak
doskonałe zdjęcia, jak z dwoma. Nie męczyło mnie to ani odrobinę, co
najwyżej byłem ciekaw tego cudu, kiedy mi zejjdzie ta zafajdana ciemna
plama z drugiego oka. Ile razy zapalałem lampy przy stole kopiarskim,
zawsze przez pewien czas wytrzeszczałem moje
ślepe oko na rysunki, myśląc, że w końcu zacznę widzieć.
No tak, nic nie widziałem, pracowałem więc dalej.
W domu za to nie wszystko było dobrze. Żona oczekiwała ode mnie, że
wystaram się o emeryturę, a wówczas będziemy żyli sobie spokojnie,
gruchając jak dwa gołąbki. Muszę wyznać przyjacielu, że strasznie lubię
swoją pracę. A poza tym gruchać też nie można wiecznie.
Szczególnie kiedy zapowiada się też małe gruchanie na boku.
A, szkoda gadać! Przez całe tygodnie nawet nie wytknąłem nosa z roboty,
a siostrzyczka też ciągle była gdzieś na inspekcji. Nie wiem, czy był jeden
albo dwa telefony. No. Ale rozmawiając nawet tak półsłówkami,
postanowiliśmy, że jeśli tylko znajdziemy dla siebie pół godziny, nie
będziemy robić ceregieli.
Już mówię, mówię, niech pan tylko wytrzyma do końca!
Zdarzyło się, że poszedłem na opatrunek i nie było ani kociaka, ani
profesora. Młody lekarz, który tam był, wzruszył tylko ramionami na
widok mojej blizny, a jakaś stara wiedźma okręciła mi głowę gazą.
- Czy pan profesor jest na urlopie? - zapytałem, a przecież naprawdę nie
on mnie interesował.
- Ale, żeby na urlopie!... - na to młodzik.
- Czy nie chory?
- Jeszcze gorzej, przyjacielu. Aresztowali go razem z asystentem i
czterema młodszymi lekarzami. Pan był jego ostatnim pacjentem. Niech
pan się cieszy, bo stary to wielki chirurg. Geniusz.
- Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego taki człowiek zostaje szpiegiem?
Czy nie zarabia dosyć? - dodała stara pielęgniarka.
Uderzyła mnie ta wiadomość. A więc szpieg... Mówiłem już, że wtedy
wielcy bosowie od polityki wychodzili ze skóry, chcieli przeszkodzić w
przesyłaniu kapsuł, zniszczyć rozpoczęte budowy hut słonecznych na
Marsie. W Instytucie powoli już dostawaliśmy kręćka od tej nieustannej
czynności. O Boże, baliśmy się nawet puszczać bąki, żeby szpiedzy czego
nie zwęszyli.
Przypomniałem sobie badanie oka. I jak wyklepałem liczby kodu Boże
mój! A tego, który mnie zastępował, oskarżono o wprowadzenie w błąd
automatów.
Ale milczałem. Człowiek to tchórzliwe stworzenie, niech pan mi wierzy.
Nic nikomu nie mówiłem, pracowałem spokojnie dalej i nie szukałem
nawet siostrzyczki. Nigdy nic nie wiadomo. Czy nie tak? To przecież nie
była miłość... bo dla żony poszedłbym nawet do piekła, a przecież jeden,
dwa całusy i jakieś obiecanki jeszcze do niczego nie zobowiązują.
A, szkoda gadać. Kobiety nigdy nie zrozumieją, jacy to my, mężczyźni,
potrafimy być wierni!
Na czym to stanąłem? Na tym, jak aresztowali profesora. No więc
niebawem się wydało, że to był spisek innego rodzaju. Chcieli tak omotać
dyrekcję Instytutu, żeby im sprzedała plany hut słonecznych. Było
oczywiste, że jeśli i oni takie zbudują, cena tytanoaluminium wytapianego
w naszych hutach na Marsie spadnie do jednej czwartej.
Nie uda!o się jednak. Bardzo dobrze, myślałem, i pilnie pracowałem dalej.
Miałem dużo roboty, często musiałem zostać w Instytucie nawet do
późnego wieczora, bo dla ostrożności projekty cięto na jeszcze mniejsze
kawałki i codziennie zmieniano szyfr przekazywania.
I mimo wszystko nastąpił krach! Na Marsie w okolicach równika zaczęła
się budowa obcej huty.
Zwołano naradę dyrekcji. Trzeba przyśpieszyć budowę. Jak szaleni
pracowali dniem i nocą inżynierowie, kreślarze i latały kapsuły. Dziwnym
sposobem nic nie zakłócało teraz ich lotu.
Za to jednocześnie z naszą drugą hutą została zbudowana ich druga huta.
Nie robili z tego tajemnicy. Prasa światowa zamieściła zdjęcia huty. Była
dokładną kopią naszej, którą przecież tak ukrywaliśmy.
Mogliśmy już więc nie chuchać na nasz zespół hut, wszystko to nie było
warte funta kłaków. Jednak interesowało nas to. Wysłaliśmy na Marsa cały
ładunek nowych automatów, myśląc, że większa liczba robotów będzie
budować szybciej. W najściślejszej tajemnicy pozmieniano wszystkie
plany. Robił to główny inżynier, przy którym stał dyrektor i dwóch
facetów z kontrwywiadu. Harowali we czwórkę, własnymi rękami
przynosili do laboratorium pocięte plany, cały czas stali za moimi plecami,
własnymi rękami wkładali mikrofilmy do kapsuł i osobiście odwozili ten
cały materiał do bazy rakietowej.
A mimo wszystko! Jednocześnie z naszą trzecią hutą oni wybudowali
swoją trzecią hutę - razem ze wszystkimi gruntownymi zmianami!
Och, jak tylko o tym pomyślę, robi mi się sucho w ustach!
CZWARTY KUFEL PIWA
O, nie dlatego to powiedziałem,' przyjacielu!
Bóg panu za to wynagrodzi! Ale przecież, hę, hę, ten kufel rzeczywiście
był już pusty. Ale za następny już ja, ja zapłacę, Bóg mi świadkiem!
No, ale pijmy, pijmy, nie marudźmy, bo jak zrobi się ciepłe...
Oj, co to była za awantura! Główne szychy skakały sobie do oczu,
samochody alarmowe wyły co godzina. Mnie też zabrali do głównej
komendy i wypytywali od A do Z o moją pracę, a jednemu lekarzowi
kazali nawet, zmienić opatrunek na mojej głowie, przypuszczając, że może
wcale nie byłem operowany, tylko pod gazą przemycam filmy. Wkrótce
puścili mnie oczywiście do 'domu, chociaż byłoby lepiej, gdyby tego nie
robili, bo żona przyjęła mnie z takimi wyrzutami, że tylko się powiesić!
Wystarczy, że następnego dnia poszedłem zdenerwowany do Instytutu.
Tam też atmosfera się zepsuła, rzucaliśmy sobie ostre spojrzenia, każdy
podejrzewał drugiego i dlatego wszyscy byli urażeni.
Ledwie przygotowałem laboratorium, przyszli szefowie z kapitanem
milicji i jeszcze jednym gliną. Przynieśli nowe rysunki planów, oczywiście
już pocięte, i, no proszę, niech kopiują, a oni na to popatrzą. Patrzcie,
pomyślałem, dla mnie to możecie mi nawet zajrzeć w tyłek. Kiedy pracuję,
to już nic innego mnie nie obchodzi. Zrobiłem mikrofilmy, może nawet
lepiej, niż zazwyczaj, oni mi podziękowali i wzięli je, ale wszystko
sfotografowali, nawet jak daję szefowi gotową rolkę, a także pustą
suszarkę i tak dalej.
To na próbę, powiedzieli, i wspomnieli o jakiejś wieży. Fotorakiety
poleciły więc i zabrały ze sobą mikrofilmy z poleceniami dla automatów
budowlanych.
A my czekaliśmy. Nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. I jak zwykle
bywa w takich chwilach - kiedy w powietrzu wisi jakieś wielkie świństwo,
na dworze też się chmurzy. Nadchodziła burza.
Po południu zjawił się dyrektor. Biegał po korytarzach czerwony jak
indyk.
- Gotowe! Koniec! - wrzeszczał. - Wszyscy mogą iść do domu. Ja też
pójdę w cholerę!
Otóż okazało się, że tam na górze zaczęliśmy budować wieżę. I oto w tym
drugim obozie powstawała taka sama! Fantastyczne, co? W osłupieniu nie
mogliśmy nawet przełknąć śliny. Ta wieża zresztą nie była nam potrzebna,
zbudowaliśmy ją tylko na próbę. Wyglądało więc na to, że tamci pomyśleli
tak: skoro skopiowali już cały kompleks hut bez trudu, dlaczego mieliby
nie skraść także planów wieży.
Ale jak to zrobili? Jak, na Boga, im się to udało? Dyskutowaliśmy nad tym
całe popołudnie, a tymczasem niebo diabelnie się zachmurzyło. Już od
paru godzin zanosiło się na potężną burzę. No więc wszyscy oprzytomnieli
i niebawem Instytut opustoszał. Ja też miałem wyjść, ale zadzwonił
telefon. Jak pan myśli, kto. to był? Zgadł pan! Moja złociutka
siostrzyczka!
- Grzecznemu pacjentowi wszystko wolno - powiedziała zamiast
przywitania.
- Idę! Lecę! - odkrzyknąłem natychmiast uradowany.
- Przecież nawet pan nie wie, gdzie jestem.
- Proszę mi więc zaraz powiedzieć! Mam cały wieczór wolny.
Podała adres (nawet nie mieszkała daleko), i poleciałem. Zanim poszliśmy
do łóżka, na dworze już trzaskały pioruny.
Co pan mówi? Bardziej szczegółowo? “ Mogę opowiedzieć, jeśli panu
bardzo na tym zależy, ale proszę mi uwierzyć, nie ma w tym nic
fantastycznego. Hm, to była czarująca, miła kobietka. Oczywiście, miała
boską figurę... Czy różne sztuczki? Ależ proszę pana, to już osobista
sprawa! Prawda, śpieszyliśmy się, nie robiliśmy ceregieli, nie zgasiliśmy
nawet lampy, wie pan, tylko przy pełnym świetle... i oczywiście była naga,
no przecież nie w palcie i kaloszach...
Ale chwileczkę, wypijmy tę resztę, bo jak tylko tak trzymamy, wie pan...
Potem opowiem zakończenie. Ha, ha, powiem panu w dwóch słowach, ale
to już jest naprawdę fantastyczne w tym wszystkim! Co, seks? Niech pan
posłucha, ledwie trochę odsapnęliśmy, zadzwonił dzwonek przy drzwiach.
Ale dzwonił tak natarczywie, że zaczęło mi się od tego mienić w moim
jednym oku. Kociak zarzucił na siebie szlafrok i pobiegł otworzyć drzwi. I
jak pan myśli, kto stał we drzwiach?
- No niech pan już się nie szczerzy i wydusi!
- Niech pan pomyśli!
- Dobre sobie. Po tylu kuflach piwa. Może jej mąż.
- To była moja żona, przyjacielu. A za nią cały pluton milicji.
- Wielki Boże!
- Otóż to. A ja stałem tam w stroju adamowym niczym pomnik! No
dobrze, już powiem: ten przeklęty profesor zoperował mnie, chociaż było
to niepotrzebne. Wstawił mi do czaszki miniaturowy nadajnik telewizyjny,
dokładnie w tym miejscu mózgu, gdzie bodziec z nerwu wzrokowego
powoduje powstawanie obrazu. Kamerą było moje oko, a anteną włos
platynowy włożony do czaszki. No i co pan na to?
- Fantastyczne!
- Ja nie widziałem tym okiem, ale ono jednak pracowało. Widziane więc
tym okiem rysunki projektów ja po prostu nadawałem. W sąsiednim
budynku natomiast mieli specjalny ekran i odpowiedni aparat
fotograficzny, za pomocą których bez przeszkód przechwycali cały
materiał. Nikt o tym nie wiedział, ja oczywiście też. I gdybym tamtego
popołudnia, kiedy była burza, nie poleciał gruchać, być może do dziś
nadawałbym swój własny mały program. Ale co za przypadek! Kiedy
zaczęła się burza, żona siedziała w domu przed kolorowym telewizorem.
Już chciała go wyłączyć, gdy nagle wyskoczył na ekran inny obraz.
Podczas burzy to się zdarza. I oto ku swemu największemu zdumieniu
zobaczyła gołą dziewczynę, którą co chwila kamera pokazywała
bezwstydnie z wszystkimi szczegółami. Szyję dziewczyny obejmowała
jakaś ręka... a na przegubie błyszczał rubinowoczerwony zegarek!
To mnie zgubiło! Pan nie zna mojej żony. Działała natychmiast. Jak
dowódca! Telefon do znajomych, telefon na milicję. W całym kraju
istnieje tylko jeden taki zegarek, mówiła, i nosi go mój mąż. Glinie nie
trzeba było więcej, natychmiast byli u mnie w domu. Potem telefon do
Instytutu. Nie było mnie tam oczywiście. A więc gdzie? Przyjechały grupy
techniczne z przyrządami namiarowymi i diabli wiedzą czym...
Pielęgniareczka wpadła, bo też należała do szajki szpiegowskiej.
Biedaczka dostała zadanie, żeby mnie jeszcze bardziej wciągnąć do
sprawy.
- I co?
- Jak to co? Od tego czasu przymykam oczy, kiedy piję. Zęby żona nie
widziała.
- Aha!
- Widzę, że pan nie wierzy. Dziękuję za piwo.
- No, niech się pan nie obraża! Nie jestem tak pijany, żeby nie wierzyć!
Rozumie pan? Wierzę we wszystko! Nawet w to, czego nie ma...
- Dziękuję.
- Nawet w Węgierski Instytut Badania Marsa! I w słoneczne huty. I w fo...
fotonowe ka psuły czy co tam jeszcze. Ale żal mi pana! Przecież, rozumie
pan... swoje wiem...
- Gratuluję.
- Lepiej niech mi pan nie gratuluje. Ale niech pan posłucha, skoro
postawiłem panu cztery piwa, mogę uwierzyć we wszystko, prawda?
Tylko... jednej rzeczy nie rozumiem!
- Tylko jednej? Szczęśliwy człowiek.
- No więc nie rozumiem, nawet jeśli uwierzę w to wszystko... co tu jest
fantastycznego?
Hę?
- Oho! Chylę czoło przed pańską mądrością... Hej, dlaczego pan taki
blady? Źle się pan czuje?
- Nic, nic... Tylko ten drut. Tak wystaje panu z głowy'... Niech go pan
chociaż przyczesze!
DEZSO KEMENY
Talia kart
Cameriere zaproponował czerwone wino, a ponieważ goście zdali się na
niego, niósł właśnie butelkę w słomianej plecionce i małe kieliszki na
nóżce.
- Ile czasu ma pan zamiar spędzić na Sycylii, panie Szakacs?
Imre Szakacs oderwał oczy od skąpanej w popołudniowym słońcu okolicy
- cytrynowych sadów brzemiennych w żółte owoce, wijącej się wśród
drzew oliwkowych kamiennej drogi, po której obciążony workiem czarny
osioł zdążał w kierunku miasta, przebierając żwawo kopytami - i obrócił
się w stronę pytającego. W plecionym fotelu siedział pochylony wygodnie
do tyłu Monsieur Reno Lebrun; patrząc na jego mocny, galijski nos,
szerokie, nieco ironiczne usta, łysiejący czubek głowy Szakacs widział w
nim kopię Cezara albo raczej Woltera. W każdym razie na czas
oczekiwania, tutaj w restauracji ogródkowej towarzystwa turystycznego
Taormina, z trudem znalazłby wśród dwudziestu uczestników wycieczki
milszego partnera do rozmowy.
- Niestety, mam mało czasu, proszę pana, za cztery dni kończy mi się
ważność wizy i muszę wracać do domu. Urlop też mi się kończy - dodał z
uśmiechem. - Cieszę się, że w jednym dniu udało mi się zmieścić ruiny
teatru greckiego i słynną dolinę echa.
Pan Lebrun przytaknął, wskazał głową w kierunku grupy jasnowłosych
chłopców i dziewcząt odpoczywających w tylnej części ogródka i
powiedział z ironią w głosie:
- Będzie nas więcej niż przed południem. I o ile znam naszych nowo
przybyłych młodych przyjaciół, dolina echa, La mile dell'eco, będzie dziś
po południu rozbrzmiewać cytatami z Schopenhauera lub wojskowymi
komendami.
- Jest pan trochę złośliwy, panie Lebrun. Francuz wzruszył ramionami.
- Jestem nauczycielem i znam takich wyrostków. I Francuzów, i Niemców.
Tych ostatnich jeszcze z wojny. Pan jest za młody, proszę pana...
- Kiedy wyzwalano Budapeszt, miałem dokładnie dziesięć lat...
- O, Budapeszt - rozpostarł ręce pan Lebrun, po czym poderwał się i
rozejrzał wokół. - Wybaczy pan, to wino jest dla mnie trochę za mocne;
jak śpiewa Turiddu, wyjdę na świeże powietrze... - Zaczął brnąć między
krzesłami dziękując na prawo i lewo wykwintnymi gestami,
amerykańskiej starej pannie głębokim ukłonem a angielskiemu
globtroterowi skinieniem głowy, rozgniótł brzoskwinię na na głowie
młodego Szweda i z pogardą spojrzał ponad głowami młodych Niemców.
Wtedy właśnie za plecami Szakacsa odezwał się niepewny głos:
- Scusate, signore...
Szakścs obejrzał się. Przy stole stał mężczyzna o szczupłej sylwetce, z
twarzą całą pokrytą głębokimi zmarszczkami. Miał na sobie szare ubranie
z materiału podobnego do drelichu, a w butonierce połyskiwał mu
emblemat towarzystwa turystycznego.
- Prego - powiedział Szakacs uprzejmie, lecz nieco zaskoczony.
- Jest pan Węgrem? - zapytał po węgiersku starszy mężczyzna podchodząc
bliżej.
- Tak. A pan?
- Sandro Molinaro, a właściwie nazywam się Sander Molnar.
- Pięćdziesiąty szósty? - zapytał krótko Szakścs zniechęcającym tonem.
- Nie, proszę pana. Dwudziesty szósty. Przyjechałem do Włoch w roku
1926, kiedy miałem szesnaście lat.
- Niech pan usiądze. Czy mógłbym pana poczęstować lampką wina?
Mężczyzna usiadł, stuknęli się kieliszkami.
- Przyjechałem tu z kontraktem jako artysta, a potem zostałem. W latach
powojennych jeździliśmy z występami głównie po Sycylii, ale kiedy już
mi nie wychodziło, powiem wprost: kiedy się zestarzałem, osiadłem tutaj.
Mówię dobrze czterema językami, a okolicę znam jak własną kieszeń,
płacą też dość znośnie... Przepraszam, wybaczy pan, ale... - wyczekująco
patrzył na rozmówcę.
- Nazywam się Imre Szakacs. Rozumiem pana. Bardzo rzadko ma pan
okazję usłyszeć tu węgierską mowę'.
- Ostatni raz pięć lat temu. Mówię może... Szakacs znowu napełnił
kieliszki.
- Ma pan tylko trochę obcy akcent. Ale jeśli można, co pan robił w
zespole?
Zżartą farbami twarz komedianta pokrył szeroki uśmiech.
- Widział pan z pewnością nieraz linoskoczka. Ja właśnie nim byłem. A
właściwie tylko ubocznie. Mój główny numer był taki: ktoś z widzów
wyciągał jedną kartę z talii, potem wkładał ją z powrotem, ja dmuchałem
na całą talię i rozkładałem wszystkie karty na stole.
Wtedy mówiłem: proszę pani lub proszę pana, teraz proszę tą kredą
narysować na podium linię, wszystko jedno jak krzywą. Ten ktoś rysował
linię. Wtedy mówiłem: teraz proszę stanąć na drugim końcu tej linii.
Zawiązywano mi oczy i z zawiązanymi oczami szedłem po krzywej,
narysowanej kredą linii aż do widza, i, jeśli był to mężczyzna, to z
kieszeni, a jeśli kokieta - z torebki wyjmowałem wyciągniętą wcześniej
kartę. Może pan wierzyć albo nie! Taki był Sandro, wielki Sandro, kiedy
był młody.
- A teraz? - zapytał Szakacs z uśmiechem. Tamten machnął ręką.
- Zestarzałem się, proszę pana, zestarzałem. To cudowne wyczucie
położenia czy przestrzeni, niech pan to nazwie jak chce, należy już do
przeszłości. Zostało mi tylko parę sztuczek karcianych. Proszę spojrzeć -
wyciągnął z kieszeni pakiet kart - jeszcze teraz noszę zawsze przy sobie
talię szwajcarskich albo węgierskich kart. Jeśli nieraz się zdarzy, że
program jest źle rozplanowany w czasie i grupa musi czekać, zabawiam
turystów karcianymi trikami. Towarzystwo nie płaci mi za to oczywiście
nawet złamanego grosza.
Rozmawiali kilka minut; wielki Sandro wypytywał o Budapeszt, a Szakacs
opowiadał: o Moście Łańcuchowym, o Stadionie Ludowym, o sobie.
Nagle dał się słyszeć ostry klakson i przed restaurację skręciły dwa
polakierowane na czerwono mikrobusy. Z pierwszego wygramolił się
zażywny Włoch, który od razu zaczął gestykulować, krzyczeć, wydawać
polecenia. Wielki Sandro wstał natychmiast.
- Dziękuję panu, musimy już ruszać.
- Czy nie miałby pan ochoty zjeść ze mną kolacji? - zapytał Szakacs
również wstając.
- Bardzo panu dziękuję, skorzystam na pewno.
Inny przewodnik stanął na krześle i zaczął głośno czytać nazwiska.
Najpierw tych, którzy jechali pierwszym, mniejszym samochodem.
- Signora Dómpfer, signore Dompfer, signore Hewlitt, signorina Van der
Volden, signorina Inge Johanson, signore Ole Johansen, padre Coltello. -
Rozejrzał się, ogarnął wzrokiem swoją grupę niczym pastuch stado i
zakrzyknął: - Andiamo, andiamo, signore e signori1 II fine: la valle
dell'eco!
Sandro Molinaro wsiadł ostatni do autobusu, zajął miejsce obok kierowcy
i ognistoczerwony samochód ruszył niezwłocznie po krętej, górskiej
drodze. Na znak otyłego przewodnika wypełnił się też niebawem i drugi
pojazd; w większości zajmowali go niemieckie dziewczęta i chłopcy, ale
trafił tu też Szakacs i francuski nauczyciel. Pan Lebrun coś mruczał, potem
wsiadł i tak manewrował, żeby się znaleźć obok Szakacsa.
- Niech pan uważa, co oni będą wyprawiać, jak tylko ruszymy - szepnął
Francuz i zamknął oczy.
Jego przepowiednia spełniła się. Jasnowłose towarzystwo zaintonowało
jakiegoś marsza i rąbali go bez przerwy przez pół godziny. Kiedy w końcu
przestali, pan Lebrun otworzył oczy.
- Nie umieją nic innego: Ja mit Herz und Hand jur das Vaterland... Ja też
jestem patriotą i szanuję uczucia patriotyczne innych, ale... Jak pan myśli,
czy mam im zaśpiewać Marsyliankę?
- Proszę, niech pan tego nie robi - odpowiedział Szakacs, nie wiedząc sam,
czy robi to dlatego, żeby uniknąć skandalu, czy dlatego, że głos pana
Lebrun był nie do zniesienia wysoki. - Niech pan popatrzy raczej na
okolicę. Czyż to nie cudowny widok?
- I to światło - dodał Francuz. - Nie jestem malarzem, ale to ma znaczenie!
- Mieliśmy takiego malarza, który tu przebywał i namalował te barwy.
Barwy Taorminy. Nazywał się Csontvary, nie słyszał pan o nim?
Tamten z żalem pokręcił głową i wskazał na przestrzeń przed nimi.
- Czerwony punkt przed tą oślepiająco bia'łą skałą to pierwszy mikrobus.
Co za nadzwyczajny kontrast! A nad tym... Widział pan?
- Widziałem - odparł Szakacs. - Nad autobusem jakby powiewała jakaś
niebieska zasłona. Niech pan spojrzy! Gdzie się podział? Mikrobus!
- Droga jest kręta, może zobaczymy go znowu, kiedy wyjedziemy na
prostą. Prowadzi go jakiś szczeniak, tacy nie żałują opon. A ta
pofałdowana, zwiewna zasłona... Coś podobnego widziałem ostatniej zimy
w Hammerfest. Ale że na Sycylii można zobaczyć zorzę polarną...
Nie mieściło mu się to w głowie. Szakacs nie przywiązywał do tego wagi;
zresztą nie znał się na śródziemnomorskich zjawiskach
meteorologicznych.
- Czy pan jest nauczycielem geografii, panie Lebrun?
- Nie, matematyka, fizyka...
Po kwadransie ich mikrobus zwolnił, skręcił w prawo i wąską, brukowaną
drogą, na której podskakiwali jak na sprężynach, stoczył się w dolinę
otoczoną wysokimi skałami.
A więc byli w słynnej La valle dell'eco, gdzie głos odbija się pięciokrotnie
w sekundowych odstępach czasu.
Więc byli tutaj.
Ale pierwszego mikrobusu nigdzie nie było widać.
' Dziewczęta i chłopcy” z grupy niemieckiej ustawili się obok samochodu,
czekając cierpliwie, kiedy przewodnik da znak do próby echa. Lecz on
biegał rozpaczliwie, krzyczał, było mu obojętne, ile razy dolina to
powtórzy; targał włosy, klął, wymyślał na kierowcę pierwszego
mikrobusu, wymyślał na niezdarnego Sandro Molinaro, w końcu jęknął
przeciągle i podszedł do dwóch dorosłych w grupie, Lebruna i Szakacsa.
- Jak panowie myślą, czy powinniśmy ich szukać, czy zgodnie z
programem mam państwa zaprowadzić w tę część doliny, skąd echo jest
najlepiej słyszalne.
Lebrun milczał, a Szakacs po chwili odparł:
- Czy kierowca pierwszego autobusu przyjeżdżał już do tej doliny?
- Wiele razy, proszę pana, i dlatego nie rozumiem...
- A Molinaro?
- Nie wiem, czy znalazłby się taki dzień, w którym by tu nie był. Zdarza
się, że przyjeżdża tu z jedną grupą rano, a z drugą po południu, dlatego nie
rozumiem...
- Widzi pan, ja też nie rozumiem. A ponieważ i pan nie rozumie, wydaje
mi się, że nie powinniśmy się teraz zabawiać echem. Możliwe, że mieli
wypadek, w każdym razie to niezrozumiałe, gdzie i dlaczego zniknęli.
Proszę pomyśleć logicznie.
- Pan też jest matematykiem? - zainteresował się pan Lebrun.
- Nie, proszę pana. Jestem śledczym. Na tę wiadomość przewodnik jakby
doznał ulgi.
- Madonna nam pana zesłała. Proszę rozporządzać, jestem do pana
dyspozycji. Kierowca pierwszego mikrobusu jest moim siostrzeńcem,
synem mojej starszej siostry, czwartej siostry, ona by tego nie przeżyła... -
wzniósł ręce ku niebu. - Povero ragazzo!
- A pasażerowie? - zapytał cicho Szakacs. Przewodnik tylko ciągle
wzdychał i nic już nie mówił.
- W każdym razie trzeba zawiadomić karabinierów - stwierdził pan
Lebrun.
- Naturalnie - przytaknął Szakacs - ale my też powinniśmy się rozejrzeć...
Młodzi przyjaciele - zwrócił się do ciągle jeszcze stojących w szeregu
dziewcząt i chłopców, poprosił ich, żebysię rozstawili w tyralierę i
przeszukali okolicę. Prośba została przyjęta z pełnym zrozumieniem;
młodym Niemcom bardzo się to podobało i dokładnie zbadali teren w
dolinie, wokół niej i drogi. Nie upłynęło nawet dwadzieścia minut, jak
pewien jasnowłosy Hans czy Kurt przybiegł zdyszany do Szakacsa i
zakomunikował, że jakieś dwieście metrów od rozgałęzienia drogi
prowadzącej do doliny leży w przepaści pierwszy mikrobus, tak
strzaskany, że trudno go poznać.
Wszyscy pośpieszyli na miejsce wypadku. Szakścs wraz z trzema
chłopcami zszedł na dół do nieszczęsnego pojazdu. W kilkanaście minut
potem wspięli się z powrotem na drogę. Pozostali na górze spodziewali
się, że usłyszą od Szakacsa i chłopców o tak straszliwie zmasakrowanych,
porozbijanych i poszarpanych zwłokach, że nawet nie ma co się śpieszyć z
zawiadamianiem karabinierów, nie mówiąc już o pogotowiu. Lecz Szakacs
powiedział tylko tyle:
- Mikrobus spadł pusty. Nie ma śladu ludzi ani w środku, ani wokół
pojazdu...
- Czyli - wtrącił się pan Lebrun - mamy do czynienia nie z przypadkowym
nieszczęściem...
- ...lecz z przestępstwem - dokończył zdanie Szakacs. - Miał pan rację,
trzeba natychmiast zawiadomić karabinierów. Podejmie się pan tego? -
zwrócił się do przewodnika.
Po paru minutach przyjechał z doliny ich mikrobus. Grupa Niemców, nie
widząc dla siebie nic do roboty, wsiadła, a z nimi przewodnik, obiecując,
że natychmiast zaalarmuje posterunek karabinierów w Taorminie.
- Sergente to mój siostrzeniec, jest synem mojej trzeciej siostry, jeśli ja mu
powiem... Ale panowie - mówił z zachwytem - panowie, którzy tu zostają,
są bohaterami, tak, prawdziwymi bohaterami! - Wzniósł ku niebu ramiona,
po czym wsiadł do mikrobusu.
- Co teraz? - zapytał pan Lebrun, gdy samochód zniknął za zakrętem.
- Jeśli się pośpieszą i jeśli sergente nie trzeba będzie wyciągać z knajpy, to
powinni tu być w ciągu godziny. Co pan na to, żebyśmy przez ten czas
rozejrzeli się trochę na własną rękę?
- Ja też chciałem to panu zaproponować - powiedział Lebrun.
Wrócili spacerem do doliny echa. Słońce wisiało na skraju znajdującej się
naprzeciwko nich skały i chociaż do zachodu została jeszcze co najmniej
godzina, w pokrytej kamieniami niecce doliny już zmierzchało.
Szakacs zatrzymał się w miejscu, w którym wysiedli z mikrobusu i
rozejrzał się wokół.
- Jak pan myśli, w którym miejscu kazali im wysiąść z mikrobusu?
Dlaczego, na razie nie pytam.
Lebrun kucnął i przyjrzał się podłożu.
- Ja jednak coś podejrzewam. Pan z pewnością nie wie, że panna Van der
Volden, ta wyschnięta tyka, jest milionerką.
- Co u diabła? KidnapingT. - krzyknął Szakacs.
- Jeśli można pięćdziesięcioletnią starą pannę określić jako kid,
szczeniak... Ale pieniądze ma, przypuszczam też, że książeczkę czekową
nosi zawsze przy sobie.
- Nie chce mi się wierzyć, żebyśmy na takim skalistym gruncie natrafili na
jakiś ślad; a może jednak?
- Tam... Tam to ślady naszego mikrobusu. Widzi pan, tutaj, gdzie trawa
między kamieniami jest przygnieciona. W tym miejscu cofnął, zawrócił i
wyjechał na szosę. Ale tam... Widzi pan?
- Ma pan rację! - Szakacs przeszedł parę kroków dalej. - Tutaj stał ich
mikrobus. Tak, on też wykręcił i wrócił na szosę. Nie widzę żadnych
śladów szarpaniny, oporu. - Szakacs przykucnął i rozejrzał się. - Żebym
miał jakiś jaśniejszy ślad, byłbym pewny swych przypuszczeń. - Wstał i
poszedł dalej zatrzymując się w miejscu, gdzie stał pierwszy mikrobus.
Na wyrastającej spomiędzy kamieni trawie było wyraźnie widać, gdzie
stały obydwa przednie koła pojazdu. Szakacs znowu przykucnął, nachylił
się i zawołał:
- Niech pan tu podejdzie! Obydwaj patrzyli na kamień wielkości głowy
dziecka i na wystającą spod niego kartę do gry.
- Nasz przyjaciel Sandro - powiedział Szakacs.
- Jak to? - Francuz wyciągnął kartę spod kamienia i przypatrywał się jej.
- Przewodnik z pierwszego mikrobusu. Węgier z pochodzenia, stary
artysta cyrkowy. Rozmawiałem z nim po południu, przed przyjazdem tutaj.
Wspomniał wtedy, a nawet pokazywał, że jeszcze teraz nosi stale przy
sobie talię kart szwajcarskich.
- Sprytny facet, skoro niedostrzegalnie potrafił wsunąć kartę w takie
bezpieczne miejsce. Ale nie rozumiem tego znaku.
Szakacs obracał kartę. Był to zielony as, rysunek przedstawiał
wyobrażającą jesień postać, która popijała coś przy beczce z winnym
moszczem.
- Róg karty jest zagięty. Widzi pan? Nie wydaje mi się, żeby to było
przypadkowe. Żongler karciany nie zagina rogu karty przez przypadek. I
jeśli się nie mylę...
- Pijący mężczyzna...
, - ^Jący mężczyzna... - zastanawiał się Szakacs. - Sandro mógł się
domyślać, albo przynajmniej przypuszczać, że będziemy ich szukać.
Jestem pewien, że tą kartą chciał zwrócić uwagę na to, że przed
przyjazdem tutaj piliśmy razem w ogródku restauracji. Ten znak jest
adresowany do nas i powinny być jeszcze inne. Szukajmy dalej!
- A raczej - powiedział Lebrun - to jest adresowane do pana, jeśli Sandro
wie, że jest pan śledczym.
- Wie. Szukajmy dalszych znaków! W talii szwajcarskiej są trzydzieści
dwie karty.
Znaleźli jeszcze cztery karty, razem więc pięć spośród trzydziestu dwóch.
W odległości kilku kroków od miejsca, w którym stali i gdzie znaleźli
zielonego asa, leżała czerwona siódemka, również przyciśnięta
kamieniem. Nie było wątpliwości - wizerunek namiestnika Gessiera z
sercem przebitym strzałą mógł oznaczać tylko to, że pasażerowie
mikrobusu zostali zmuszeni do opuszczenia pojazdu pod groźbą użycia
broni. Idąc dalej w tym samym kierunku zrobili dwadzieścia do
trzydziestu kroków, gdy Lebrun zakrzyknął cicho i schylił się. Pod jednym
z kamieni leżała dama żołędna z wizerunkiem Telia. Widoczna na rysunku
kusza również wskazywała na zastosowanie przemocy, a leżąca obok
dzwonkowa siódemka oznaczała przypuszczalnie liczbę bandytów. I
wszystkie karty miały zagięty jeden róg, jak przy wizytówce!
Dotarli do przeciwnej strony doliny. Pod ich nogami szumiał górski potok,
przez który przerzucony był wąski drewniany most. W jego próchniejącej
poręczy zatknięta była dzwonko wa dama. Dwa podniesione do góry palce
przedstawionego na rysunku strzelca pokazywały dalszy kierunek, a po
drugiej stronie mostu w szparze między deskami ukryta była czerwona
ósemka
Rysunek wiosłującego Telia oznaczał, że turystów przeprowadzono na
drugą stronę potoku.
Więcej kart nie znaleźli.
Idąc dalej za mostem musieli przejść długim na dwadzieścia pięć do
trzydziestu kroków skalistym wąwozem i znaleźli się w podobnej do
poprzedniej, lecz nieco mniejszej dolinie. Na jej podłożu wegetowało
wśród kamieni kilka rachitycznych pinii, a na tylnej ścianie znajdowało się
źródło potoku: wysoki na dwadzieścia metrów wodospad. Huk spadającej
wody wypełniał dolinę, wielokrotnie odbity od popękanych skał hałas
zupełnie zagłuszał prowadzoną z naturalnym natężeniem głosu rozmowę i
czynił ją niezrozumiałą
Nie znaleźli w dolinie nikogo, ani nawet śladu obecności człowieka.
- Co teraz? - zapytał Lebrun głośno krzycząc.
W tym momencie do ciasnej doliny dotarł daleki, cichy głos syreny
alarmowej.
- Karabinierzy! - krzyknął Szakacs. - Są szybciej, niż przypuszczałem.
- Mamy do dyspozycji godzinę. Potem, w ciemności, będziemy mogli się
poruszać wyłącznie po omacku - zauważył Lebrun i ruszył za Szakacsem.
Sandro, stojąc tyłem do kierunku jazdy, z takim entuzjazmem mówił
grupie turystów o pięknie okolicznego krajobrazu, że jego uwagę zwróciło
dopiero silne szarpnięcie i pełen strachu krzyk młodego kierowcy. Zanim
się rozejrzał, już wypychano wszystkich z pojazdu.
Grupa okazała się nad podziw zdyscyplinowana. A może tak bardzo się
przerazili na widok siedmiu zamaskowanych przestępców z pistoletami
maszynowymi? Faktem jest, że stara panna z Ameryki nie dostała ataku
histerii i bez słowa poddała się krótkiemu rozkazowi. Tylko kierowca
mówił półgłosem i z drżącymi ustami:
- Zarzucili na samochód jakby jakąś niebieską siatkę na motyle, - Uciszył
go policzek wymierzony zewnętrzną stroną dłoni.
Cichą uwagę padre Coltello natomiast puszczono płazem.
- Ulegnijmy przemocy, proszę państwa, nie sprzeciwiajmy się. Módlmy
się, módlmy się...
Silnik mikrobusu nagle zawył i Sandro zauważył kątem oka, że za
kierownicą siedzi jeden z przestępców; po chwili samochód zniknął za
zakrętem szosy.
Pochód uprowadzonych ruszył przez dolinę pod eskortą sześciu
uzbrojonych napastników.
Sandro spojrzał na zegarek. Od chwili wpadnięcia w pułapkę minęło
zaledwie pięć minut. Drugi mikrobus powinien nadjechać w ciągu
następnych pięciu minut. Albo tamtych też uprowadzą, albo będą działać
bardzo szybko. Ale - tak czy inaczej - trzeba zostawić jakiś znak,
informację. W drugim mikrobusie jest Szakacs, jeśli oni nie wpadną w
zasadzkę, to przypuszczalnie... Schylił się błyskawicznie, chcąc niby
poprawić sznurowadło. Przechodzący obok szereg zostawił go trochę w
tyle i oto karta z zagiętym rogiem leżała już pod jednym z kamieni. A
potem druga... Trzecia... Sandro stwierdził z zadowoleniem, że jego palce
są jeszcze szybkie i zręczne. Tak, mógłby dalej zarabiać na chleb jako
karciany iluzjonista.
Stali w wypełnionej szumem wodospadu drugiej dolinie, a wokół nich
przestępcy, już wszyscy. Na drugim końcu doliny, w pobliżu wodospadu,
przysiadł helikopter, jego wirujące śmigło przypominało przeźroczysty
krąg, hałas silnika zmieszał się z szumem wody.
Czyżby chcieli ich tym przetransportować? Ale przecież w środku zmieści
się najwyżej siedmioro czy ośmioro ludzi.
Jeden z przestępców, wyznaczony spośród kolegów, podszedł do turystów
z jakimś tobołkiem w ręku i, w dalstzym ciągu nic nie mówiąc, po kolei
zawiązał im wszystkim oczy.
- J protest... - powiedział Anglik, kiedy przyszła kolej na niego, ale nie
otrzymał odpowiedzi. Tylko ojciec Coltello ciągle powtarzał półgłosem:
- Nie sprzeciwiajmy się, bracia. Módlmy się, módlmy się.
Bandyci pośpieszyli w kierunku helikoptera, przy czym jeden z nich
pozostał z turystami, na końcu zawiązał oczy Sandro, a potem powiedział:
- Niech każdy weźmie za rękę stojącego obok! Tak. Nie rozmawiać!
Przesuwał ich, popychał, a w końcu dodał z groźbą w głosie:
- Zostańcie tak, nie ważcie się poruszyć! Niemka wrzasnęła:
- Boże, to egzekucja!
- Zamknij się, Bertha! - warknął na nią mąż.
Bandyta nie powiedział nic.
Po krótkiej chwili wszyscy słyszeli wyraźnie, jak warkot helikoptera,
zagłuszywszy szum wodospadu, wzmaga się, po czym jego głęboki
grzmiący odgłos przybliża się, a wreszcie oddala i niknie.
Minęło tak kilka sekund i słychać było tylko szum spadającej wody.
Trzymali się kurczowo za ręce, ale ich szereg czy też krąg zaczął falować,
ruszać się, i usłyszeli głos Ole Johansona:
- Odlecieli! Zdejmijcie opaskę!
Sandro już go uprzedził, a inni też nie dali na siebie długo czekać.
Otaczało ich niebieskawe, przypominające brzask światło.
Wszyscy dziewięcioro znajdowali się w pomieszczeniu ze sztucznego
tworzywa o mniej więcej kolistej podstawie i stali odwróceni twarzą do
ściany. Ściana miała białawy kolor i sklepiała się lekko ku górze, co
wyglądało jak wnętrze eskimoskiego igloo lub pustego ula. Albo raczej... -
Tak - pomyślał Sandro - jak przecięta na pół piłka pingpongowa. Na
środku pomieszczenia znajdował się jaśniejący niebieskawym światłem
słup o średnicy mniej więcej jednego metra, który wznosił się ku górze do
najwyższego punktu sklepienia i w miejscu, gdzie stykał się ze ścianą,
jaśniał jeszcze mocniej. Wszystko to przypominało namiot, którego żerdź
stanowił ten tajemniczy niebieski słup. Substancja jaka go tworzyła, była
podobna do ciekłego gazu czy może raczej do jakiegoś niezwykle
rozrzedzonego płynu, który wibrował, falowal
Poza tym cały czas było słychać odgłosy wodospadu, jak gdyby nie
znajdowali się w pomieszczeniu zamkniętym, a pod gołym niebem.
Pierwszy odezwał się Mr. Hewlitt.
- To przecież niewola. Wrócą, jeżeli czegoś od nas chcą. W każdym razie
złożę protest w konsulacie brytyjskim w Mesynie.
- Ale czego, u diabła, od nas chcą? - zastanawiał się Sandro.
Anglik spojrzał na niego.
- A przeciw pańskiemu towarzystwu też wystąpię z żądaniem
odszkodowania...
- Jeśli zostaniemy przy życiu, Mr. Hewlitt - powiedziała cicho Inge
Johanson. Jej brat stał obok niej bez słowa, z zaciśniętymi pięściami.
Ciągle jeszcze stali wzdłuż ściany. Nikt nie miał odwagi zbliżyć się do
niebieskiego słupa.
- Zabiją nas! - wrzasnęła Bertha Dómpfer - zobaczysz Heinz, strzelą nam
w potylicę!
- Bertho, mówiłem ci, żebyś milczała! Milcz!
- Pokój z nami, bracia - powiedział cicho ojciec Coltello. - Módlmy się,
módlmy się!
- Gangsterzy! - Krzyczał pan Dómpfer. - To może się zdarzyć tylko w tej
plugawej Italii!
- Niech pan posłucha, proszę mi tu nie przeklinać Italii - Kierowca stanął
przed Niemcem i mówił dalej złowieszczym tonem: - A u was nie ma
bandytów? Czy pan wie, gdzie umarł mój ojciec? Wie pan, co to jest
KZLager?
- Zamordują nas - panią Dómpfer wstrząsał szloch.
- Nie zamordują - odezwała się sucho miss Van der Volden. - Wydaje mi
się, że im nie chodzi o nikogo z państwa, lecz o mnie. W Neapolu
zostałam ostrzeżona, że jeśli nie zostawia w wyznaczonym miejscu czeku
na pół miliona, to pożałuję swojej podróży na Sycylię.
- Chcą liry? - zapytał Mr. Hewlitt.
- Uważa ich pan za głupich? Dolary. Hewlitt spojrzał na wszystkich
wokół.
- Rozumiem. Ale czy nikt z państwa nie myślał jeszcze o tym, jak się tu
dostaliśmy? O ile pamiętam, kiedy nas tu prowadzono, w dolinie nie było
nic poza helikopterem. A jeśli to nie heliktopter zrzucił na nas ten klosz.
Czy nie zastanawiali się państwo nad tym?
- Ależ tak - odparł Sandro. Lecz bezskutecznie. To jakaś sztuczka. Jakaś
przebiegła sztuczka, której my nie znamy.
- Dość głupia sztuczka - zrzędził Anglik. - Ale, jak widać, skuteczna... A
drugi mikrobus?
Wówczas przez monotonny szum wodospadu przedostał się
zniekształcony głos megafonu.
“Uwaga, uwaga! Wy, którzy w żaden sposób nie możecie się uwolnić z
naszych rąk, słuchajcie! Nie poniesiecie żadnego szwanku, jeśli miss Van
der Volden spełni nasze życzenie, któremu nie uczyniła zadość w Neapolu.
Proszę wystawić dziesięć czeków, każdy na pięćdziesiąt tysięcy dolarów, z
czego pięć do ekspozytury Norther Bank w Neapolu, Rzymie, Mediolanie,
Zurychu i Hamburgu, a pięć do ekspozytur Bank of England w tych
samych miastach. Ostrzegamy, że jeśli nie zostanie to zrobione przed
północą, ściągnie na wszystkich nieobliczalne konsekwencje. Niech miss
van der Volden przekaże wypełnione czeki ojcu Coltello; jeśli nastąpi to
przed północą, o północy wszyscy będą wolni z wyjątkiem miss Van der
Volden i ojca Coltello - oni zostaną przez nas zatrzymani do czasu
realizacji czeków, ale nic im się nie stanie. Powtarzam: termin - północ. I
nie próbujcie zbliżać się do niebieskiego słupa. Skończyłem!”
Głos odezwał się znowu po kilku sekundach i wszystko powtórzył.
- Módlmy się - mówił cicho ksiądz - módlmy się...
Amerykańska milionerka z kwaśną miną sięgnęła do torebki szukając w
niej książeczki czekowej.
- Koniec z tym! Nie mogę brać odpowiedzialności za państwa...
- Ma pani rację - zauważył ksiądz. - Poylicja włoska mimo wielu
nieprzychylnych opinii nie jest taka zła, a Interpol...
- Nie ma o tym mowy! - zakrzyknął Sandro. Nie wiem, co państwo o tym
myślą, ale teraz jest dopiero wpół do dziewiątej. Do północy mamy
jeszcze ponad trzy godziny. Może uda nam się uwolnić. Bandyci odlecieli
heliktopterem, nadawali widocznie przez radio. A może uda się nam stąd
wydostać własnymi siłami. I proszę nie zapominać o drugim mikrobusie!
Jest tam śledczy. Węgier. Nazywa się Imre Szakacs.
- A skąd ten Szakacs będzie wiedział, co się z nami stało? - zapytał Ole.
Sandro uśmiechnął się.
- Zostawiłem mu znaki. Jak zbłąkane dziecko z bajki. Szakacs domyśli się.
- Ale jak mógł pan przy porywaczach... Na ich oczach - dziwił się ksiądz.
- W młodszym wieku byłem znanym magikiem. Iluzjonistą. Wielki
Sandro! Anglik usiadł na ziemi.
- W porządku, przyjacielu. Więc niech pan nas stąd wyczaruje.
Powtarzam: nie rozumiem i nie wiem, gdzie się znajdujemy.
- W każdym razie w dolinie - wtrącił Dómpfer. Nasze więzienie ma ściany
i dach, ale nie ma podłogi. Pod nami jest skalisty grunt.
- Skalisty grunt, a więc nie możemy nawet kopać. Zresztą nie mamy
żadnych narzędzi. - Sandro obszedł koliste pomieszczenie i zatrzymał się.
Przyglądał się niebieskiemu słupowi.
- Jeżeli więc jesteśmy w dolinie - ciągnął Dómpfer - to pasażerowie
drugiego mikrobusu nas znajdą. Jesteśmy przecież tutaj i jeśli nasze
więzienie ma wnętrze, to ma również stronę zewnętrzną. Prawda?
Sandro zauważył zamyślony:
- To dziwne więzienie. Jakoś... Dlaczego słyszymy szum wodospadu?
- To jest dla pana ważne?
- Tu wszystko jest ważne, panie Dómpfer...
- Czy aby ten pański śledczy Szakacs nie jest ślepy?
- Mam nadzieję... - podniósł głos: - Proszę państwa, w każdym razie
postanówmy: czekamy do północy czy nie. Spróbujemy przechytrzy ć
porywaczy i zaryzykujemy możliwość, że Szakacs i pozostali nas znajdą,
czy po prostu ulegniemy jak owieczki? Anglik wstał.
- Jeśli mamy jakąś szansę, powinniśmy zaryzykować. - Spojrzał na
pozostałych. Nikt nie odpowiedział. - Państwo milczą, czyli zgadzają się.
A więc... - zrobił kilka kroków ku środkowi i zatrzymał się obok
niebieskiego słupa.
- Niech pana to nie kusi, Mr. Hewlitt! - zwrócił mu uwagę ksiądz. - Nie
słyszał pan ostrzeżenia?
Anglik wyciągnął rękę. Sandro też już stał obok niego.
- To nie jest ciepłe. Zimne światło. Dziwne... - Anglik z początku po
przegub, a potem po łokieć wetknął rękę w niebieski słup. - Jakby był z
gazu... Nie jest ciepłe, nic nie czuję. - Wyjął rękę i obejrzał ją. - Nic.
Sandro też włożył ramię. Pozostali przyglądali się temu eksperymentowi z
wstrzymanym oddechem. Sandro obrócił ramię, po czym odezwał się do
Anglika:
- Jak gruby może być ten słup?
- Nie ma nawet jarda.
- Powiedzmy, że siedemdziesiąt centymetrów. Niech pan przejdzie na
drugą stronę i obserwuje moją rękę! - Anglik obszedł słup. Trwało trochę
długo, nim znalazł się po drugiej stronie.
- Nie rozumiem - zakrzyknął. - Jak pan myśli, ile czasu potrzeba na
przejście, powiedzmy, trzech metrów? I ile to kroków? Bo ja zrobiłem co
najmniej piętnaście.
- O Boże - krzyknęła Frau Dompfer. - Obydwaj są ciency jak kije...
- Módlmy się, bracia...
- Niczym zaczarowany pałac. W tym jest jakiś paskudny fortel, ale niech
pan patrzy i obserwuje moją rękę! Widzi ją pan?
- Nie.
- Niech pan też wyciągnie swoją. Spróbujmy podać sobie przez to ręce!
Lecz na próżno szukali swoich rąk. A przecież ramiona dwóch mężczyzn
były o wiele dłuższe niż metr. I co najważniejsze - ani Sandro, ani Anglik
wcale nie uważali się za szczupłych. Pozostałych natomiast, stojących pod
ścianą ze sztucznego tworzywa, widzieli wyraźnie jako grubych,
szkaradnie tęgich. Ale tylko dopóty, dopóki - nie osiągnąwszy celu - nie
powrócili do towarzyszy. Z bliska wszyscy wyglądali normalnie.
- Ma pan rację - powiedział Hewlitt. - To jakaś przebiegła sztuczka. Jakiś
chwyt optyczny, za pomocą którego chcą nas przestraszyć i zmusić mis
Van der Volden do kapitulacji. Ale nas nie interesują teraz ich sztuczki,
lecz...
Sandro był innego zdania.
- Proszę mi wierzyć, nas powinno interesować wszystko. Mam pewne
doświadczenie ze sztuczkami i...
Nagle przerwał, ponieważ niebieski słup zaczął się rozszerzać, stał się
wyraźnie obszerniejszy, do tego stopnia, że teraz został turystom do
dyspozycji najwyżej półtorametrowej szerokości kolisty korytarz między
obwodem słupa i ścianą pomieszczenia.
- Droga miss - zakrzyknęła z przerażeniem Frau Dompfer - błagam panią,
niech pani wypisze czeki, zanim jeszcze coś...
- Nie ma mowy! - zmusił ją do milczenia Sandro. - Niech pani poczeka,
gdzie jeszcze do północy!
- Zęby panu nie przyszło do głowy manipulować coś przy tym słupie -
powiedział ksiądz.
- Już raz pan kusił los...
- Proszę się uspokoić, podrę... Teraz i ja uważam, że lepiej poczekać na
pomoc z zewnątrz. Ciągle jeszcze...
Głos megafonu, jakby chciał dokończyć zdanie Sandro, odezwał się
znowu:
“Ciągle jeszcze czekamy. Północ się zbliża! Północ się zbliża!”
Frau Dómpfer już tylko bezgłośnie łkała, szwedzkie rodzeństwo milczało,
zakonnik głośno się modlił, a kierowca siedział skulony w kucki. Dómpfer
z zaciśniętymi ustami stał obok Hewlitta i Sandra.
- No więc... Proszę panów... Więc co teraz będzie?
- Czekamy. Drugi mikrobus już dawno powinien przyjechać, może jest
nawet gdzieś w pobliżu nas... Może nawet karabinierzy... Trzeba czekać.
Do pomocy mamy jeszcze czas... Jeżeli dotrzymają słowa...
Milczeli.
Jeden za drugim usiedli po kolei pod ścianą ze sztucznego tworzywa.
Sandro po kilku minutach wstał, obszedł wokół pomieszczenie, usiadł
znowu i dotknął kolana Anglika.
- Widział pan? Szedłem w takim kierunku, że po prawej ręce miałem
ścianę, a po lewej środek. Mimo to czułem, że ciągle muszę skręcać w
prawo. Pan to rozumie? A ściana też, jakby była wypukła, a przecież
widzę, że jest wklęsła. Pan to rozumie, Mr. Hewlitt?
Anglik nie odpowiedział. Ole Johanson poderwał się, niepewnymi
krokami, niczym pijany, obszedł dookoła pomieszczenie, znowu usiadł i
ukrył twarz w dłoniach. Siostra spojrzała na niego.
- Więc nikt tego nie rozumie? Nikt nie wie...
- “Są takie rzeczy w niebie i na ziemi - powiedział Anglik - o których się
nie śniło filozofom...” *
Dómpfer krzyknął na niego:
- Nie ma pan lepszego zajęcia, niż cytowanie Szekspira?! Siedźmy
spokojnie, póki ostatecznie nie zwariujemy!
- Tu ma pan rację - przytaknął Hewlitt - wszyscy powinni zostać na swoich
miejscach, nie róbmy głupstw. Uwolnią nas!
“Miss Van der Yolden, niech pani będzie rozsądna!”
- Powinienem był skręcać w lewo, a jednak czułem, że ciągle skręcam w
prawo. Przecież widziałem! Widziałem, że skręcam w prawo... A nie
jestem pijany! Nie jestem pijany! / Miss Van der Volden wstała.
- To nie ma sensu. Wypiszę czeki. Ksiądz też wstał i schyliwszy głowę,
podszedł do niej. Hewlitt pokiwał głową, ale nic nie powiedział, włożył
tylko do kieszeni pustą fajkę i wstał również.
Sandro z pozycji siedzącej znalazł się na czworakach i, zamknąwszy oczy,
ruszył prosto naprzód opierając się wyłącznie na własnej orientacji
kierunku. Ksiądz zauważył go dopiero wtedy, gdy głowa przewodnika
zniknęła już w niebieskim słupie.
- Zwariował, nieszczęsny?! - . i rzucił się za Sandro. Ale nie udało mu się
wyciągnąć go z powrotem. Sandro zniknął bez śladu w niebieskim słupie.
Szakacs zdążał w kierunku samochodu karabinierów. Wysiadło z niego
dwunastu mężczyzn,
* William Szekspir - Hamlet, akt pierwszy, scena V. Przeł. Władysław
Tarnawski. Zakład Narodowy imienia Ossolińskich, Wrocław 1966.
którzy prowadzeni przez zażywnego sergente ruszyli w stronę
machającego do nich Węgra. Za nimi stąpał kierowca z przewodnikiem.
Przewodnik powiedział potem, że nie mógłby zostać w Taorminie, nie
wiedząc nic pewnego o losie swego siostrzeńca. Szakacs przedstawił się
sierżantowi i opowiedział krótko, co do tej pory się zdarzyło.
- Nie wydaje mi się, proszę pana - powiedział sierżant po krótkiej chwili -
abyśmy daleko zaszli. Gołym okiem nic tu nie widać. Panowie twierdzą,
że w dolinie za potokiem też nic nie ma. Zresztą sam już od dziecka znam
tę skalistą, wąską dolinkę. Nie ma z niej innego wyjścia oprócz tego tu
przed nami. Chyba że popłynęłoby się w górę wodospadu. W każdym
razie zbadam z moimi chłopcami okolicę i jeśli nie będzie żadnych
efektów, zamelduję o tym telefonicznie do Messyny.
Stali w dolinie z wodospadem. Słońce już dawno zniknęło za skałami,
ściemniało się.
- Nie zajdziemy daleko - powiedział sierżant. - Za pół godziny nie
będziemy widzieli własnego nosa. Tu, w górach, noc nastaje w parę minut.
Karabinierzy obeszli całą dolinę - nie znaleźli nic. Jeden z nich wprawdzie
zameldował, że słyszał jakby krzyk, ale potem on sam pomyślał, że zmylił
go szum wodospadu. Sierżant miał właśnie wydać rozkaz, żeby
karabinierzy skierowali się w stronę betonowej drogi i wspięli na wysyp,
kiedy Szakacs, który dotychczas stał bezradnie mniej więcej pośrodku
doliny, zakrzyknął coś i pochylił się.
- Niech pan zostawi - powiedział do niego Lebrun. - Niech pan to zostawi i
pomoże się zastanowić.
Przyklęknął obok Szakacsa, który w osłupieniu przyglądał się leżącej
karcie. Był to czer wony król. Ale karta była widoczna tylko do połowy.
Lebrun wyciągnął ostrożnie rękę, dotknął karty i pociągnął do siebie.
Karta ukazała się w całości. Lebrun podniósł ją - była zupełnie cała.
- Niech pan uważa na to, co zrobię - powiedział Lebrun i położył kartę na
ziemL Powoli przesuwał ją, aż znikła.
- Nie domyśla się pan?
- Trochę się domyślam... Sugeruje pan, że to jakiś optyczny trik, którego
ofiarą wszyscy padliśmy. Ta niebieska błona...
- Niech pan nie mówi tak głośno. Kto wie, gdzie są ci przestępcy!
Poczekajmy, aż przyjdzie tu sierżant! - Wstał, odszedł parę kroków i skinął
na sierżanta. - Sergente, niech pan tu przyjdzie na chwilę... - Ten podszedł
bliżej i z zainteresowaniem oglądał kartę, której tylko rożek był widoczny,
a reszta ukrywała się w próżni. - Niech pan przywoła tu swych ludzi. Nie
wiadomo...
Sierżant pobiegł, a Lebrun pociągnął ku sobie Szakacsa, który ciągle
przyglądał się karcie.
- Czy wie pan, co to jest pseudosfera?
- Pseudokula? Nie słyszałem o tym.
- Kula z obydwu stron ma wypukłość stałą i pozytywną. Jeśli spróbuje pan
wyobrazić sobie takie ciało, które z jednej strony ma wypukłość stałą i
pozytywną, a z drugiej, prostopadłej do poprzedniej, wypukłość stałą i
negatywną, to otrzyma pan pseudosferę.
- To jakby powierzchnia trąbki, czy nie?
- Świetnie. Dokładnie tak, jak w przypadku leja puzonu widzianego z
zewnątrz. To jedna strona rzeczy. Druga - wie pan również, że promień
świetlny można przesunąć, wygiąć.
- W silnym polu grawitacyjnym. Tak, wiem.
- A więc - nie dokończył, ponieważ Szakacs mu przerwał:
- Chyba nie chce pan powiedzieć, że to czwarty wymiar...
- Bajka dla dzieci. Wszyscy są tutaj, w naszym unormowanym,
trójwymiarowym świecie i miejmy nadzieję, że są cali i zdrowi, byle
tylko...
- Niech pan spojrzy! - krzyknął Szakacs. Po tamtej stronie doliny przy
ścianie skalnej błysnęła lampa. - Proszę tu zostać, to sierżant daje znaki - i
pobiegł.
U podnóża ściany brudny, podrapany i nieprzytomny leżał Sandro
Molinaro.
- Został pobity - powiedział sierżant. - Prawdopodobnie kastetem.
- Trzeba mu przywrócić przytomność, każda minuta droga!
Jeden z karabinierów pobiegł do potoku, w parę minut potem Sandro był
umyty i cicho, ale zrozumiale opowiedział Szakacsowi wszystko, co
wiedział. Szakścs powiedział mu parę słów na uspokojenie, po czym
karabinierzy wzięli bardzo osłabionego starego artystę pod ręce i zabrali
do samochodu.
- Ksiądz go pobił - powiedział Szakacs do Lebruna, który w dalszym ciągu
strzegł karty. Śledczy powtórzył mu krótko sprawozdanie Sandro. Sierżant
i karabinierzy słuchali z niedowierzaniem. Lebrun wstał.
- Chodźmy, trzeba to sprawdzić. Jak panu się zdaje, na czym to polega...
Wszystko to jest jedną sztuczką optyczną, później państwu wyjaśnię. Teraz
powiem tylko tyle, że oni są tutaj, przed naszym nosem, trzeba tylko po
nich wejść.
- Gdzie? - zapytał Szakacs.
- Tutaj - Lebrun pokazał na kartę. - Ta karta wypadła naszemu
przyjacielowi z kiesze ni prawdopodobnie w momencie, kiedy wydostawał
się z pułapki i ksiądz go uderzył. Tu, tu, przed naszym nosem. To
więzienie za ścianą ze sztucznego tworzywa tylko wygląda jak więzienie.
To nie pomieszczenie, lecz słup. A oni nie znajdują się w środku, tylko
wokół niego. Mówiąc dokładniej, to nie jest nawet słup, a taka właśnie
pseudokula w kształcie trąby osadzona na swym cieńszym końcu. Później
to panu wyjaśnię, a teraz niech pan już idzie z Bogiem, niech pan idzie!
Liną do pasa, sierżancie i chodźmy!
Spięli ze sobą dziesięć pasów i jeden koniec tak powstałej liny przypięto
do boku Szakacsa, a drugi uchwycił Lebrun.
- Sergente - powiedział Szakacs - nie pożyczyłby mi pan swojego
pistoletu?
- Niech pan idzie! - krzyknął Lebrun. Szakacs przestąpił kartę i zniknął.
Krzyk, huk wystrzału. Lebrun wciska koniec liny do ręki sierżanta i sam
również znika w pustce.
Sierżant i karabinierzy obserwowali oniemieli ledwo widoczną w mroku
linę, która wisiała naprężona w powietrzu, a w pewnym miejscu jakby
przestawała istnieć, jakby ktoś uciął ją pośrodku brzytwą. Po kilku
sekundach wzdłuż liny wyszło z pustki osiem postaci, jedna za drugą.
Zaginieni pasażerowie pierwszego mikrobusu. Cali i zdrowi. Ostatni
wyszedł ojciec Coltello głośno przeklinając i ściskając prawą ręką lewy
przegub, który mu przestrzelił Szakacs. Śledczy szedł za zakonnikiem, a
za nimi Lebrun.
- Sergente, trzeba to zabandażować, ale uważajcie na niego! Myślę, że nie
będzie niczemu zaprzeczał... - Szakacs zwrócił się do Lebruna: - Nie do
wiary, ale muszę uwierzyć. Czy mogę pana prosić o wyjaśnienie? W
dalszym ciągu tylko się domyślam.
- Może już jak będziemy na dole - powiedział Lebrun. - Nasz kochany
braciszek potrzebuje lekarza.
- Tak, na dole - odezwała się miss Van der Volden stojąc przy
samochodzie. - Niech wszyscy państwo będą dziś wieczorem moimi
gośćmi...
Sierżant zostawił swoich dziesięciu ludzi do pilnowania niewidzialnej
pułapki, a pozostali, razem z Coltello, któremu zabandażowano rękę i
założono kajdanki, w ciągu trzech kwadransów byli na dole w mieście.
Dwóch karabinierów odprowadziło przestępcę, sierżant zaś pośpiesznie się
oddalił, by uzyskać natychmiastowe połączenie z Messyną. Przed północą
musiał bezwarunkowo otrzymać odpowiednią pomoc.
Cywilną część towarzystwa - a zaliczamy tu i Szakacsa - bardziej
interesowały wyjaśnienia Lebruna, niż dalszy los przestępców.
- Jak już mówiłem Szakacsowi - zaczął Lebrun - mamy do czynienia ze
złudzeniem optycznym. Dosyć szczególnym, muszę przyznać, lecz
spróbuję to przystępnie wyjaśnić. Dodam też, że mogę tylko mówić o
stronie teoretycznej. W jaki sposób przeprowadzono to w praktyce, nie
mam pojęcia. Zacznijmy w miejscu, gdzie H. G. Wells zaniechał swych
rozważań o niewidzialnym człowieku. Jakim sposobem jakiś przedmiot
można uczynić niewidzialnym?
Ole Johanson poruszył się.
- Przedmiot wtedy jest niewidzialny, gdy promienie światła przenikają
przez niego nie napotykając na przeszkodę.
- Tak jest. Wells też tak myślał. Jego bohater za pomocą jakiegoś
tajemniczego eliksiru uczynił tkanki swojego ciała idealnie przejrzystymi.
Ale jest też inny sposób. No, panie Szakacs? Jakie jest pańskie zdanie?
- Mówiliśmy o tym - powiedział Szakacs - że promień światła w silnym
polu grawitacyjnym zakrzywia się. To ma pan na myśli?
- Tak. Dokładnie to. - Lebrun wyjął pióro i narysował na papierowej
serwetce:
- Jak państwo widzą - mówił dalej - jeśli potrafię w ten sposób
spowodować zboczenie promieni światła z ich drogi po prostej wokół tego
kolistego przedmiotu, a potem znów uczynić je równoległymi, przedmiot
ten dla obserwatora z zewnątrz stanie się niewidoczny. Będziemy widzieli
znajdujące się za nim przedmioty, ponieważ odbite od nich promienie
trafią do naszego oka i nie spostrzeżemy, że wykrzywiły się po drodze, bo
przecież docierają do nas równoległe i bez żadnych zakłóceń. Jasne?
- Dotąd tak - powiedział Dómpfer - ale to pomieszczenie...
- Zaraz do tego dojdę - kontynuował Lebrun i znów rysował:
- Według mojego wyobrażenia pomieszczenie państwa wyglądało z boku
tak. Ten przedmiot, przypominający kształtem lejek, był państwa
więzieniem; przy czym państwo nie znajdowali się w środku, lecz wokół
tego przedmiotu. Państwo myśleli, i tak też widzieli, że idąc wzdłuż ściany
obchodzą pomieszczenie od wewnątrz, to było od zewnątrz, w ten
sposób... Czy to zrozumiałe? Państwo widzieli tak:
Szakacs wtrącił z uśmiechem:
- Dokładnie tak, jak to jest w starym budapesztańskim dowcipie o pijaku,
który obmacuje dookoła słup ogłoszeniowy i w pewnym momencie
krzyczy: “Boże, zamurowali mnie!”.
- Dobre porównanie, panie Szakacs. Rzeczywiście mamy do czynienia z
czymś podobnym. Dlatego mieli państwo uczucie, że idąc po obwodzie
szybciej obchodzą pomieszczenie, niż stojący pośrodku słup, ponieważ w
rzeczywistości ten słup, a raczej jego obwód nie był niczym innym, jak
właśnie obwodem koła, które rozciągało się mniej więcej na trzy kroki
wokół podstawy całej pułapki. Jakoś tak... Linia ciągła oznacza kolistą
podstawę tego rozszerzającego się lejkowatego słupa, a linia przerywana
krąg, granicę, do której rozciągało się złudzenie. Widzą państwo? Patrząc
z góry wyglądało to w rzeczywistości tak.
- Kto znajdował się obok słupa, ten wydawał się odpowiednio
szczuplejszy, a stojący obok ściany, w zrozumiały sposób byli
odpowiednio grubsi, bo przecież obwód niebieskiego słupa był naprawdę o
wiele większy, niż obwód pomieszczenia wyznaczony “ścianą ze
sztucznego tworzywa”. Niech państwo wyobrażą to sobie w ten sposób, że
będąc w środku widzieli negatyw całej rzeczy. Rozszerzająca się ku górze
część lejka, która rozciągała się nad głowami państwa niczym korona liści,
od wewnątrz wygląda tak, jakby nie rozszerzała się na zewnątrz, lecz do
wewnątrz, tworząc zamknięty klosz. Nie był on rzeczywiście całkowicie
zamknięty nawet pozornie, bo przecież na środku znajdował się ów
niebieskawy słup, którego obwód stanowiła właśnie ta przerywana linia,
czyli zewnętrzna krawędź państwa pułapki. A wewnątrz słupa był cały
świat zewnętrzny. Kiedy Mr. Hewlitt i nasz przyjaciel Sandro, stojąc
naprzeciw siebie wetknęli ręce do niebieskiego słupa, właściwie wytknęli
ręce na zewnątrz w dwóch przeciwnych kierunkach od tego zaznaczonego
linią przerywaną koła. Nie mogli więc oczywiście uścisnąć sobie rąk.
- A co tak jaśniało w środku? - wtrąciła zaciekawiona Frau Dómpfer.
- Cicho bądź, Bertha, nie znasz się na tym - burknął Herr Dómpfer.
- To jaśniał świat zewnętrzny, proszę pani. Ta niebieska błona - mówił
dalej Lebrun - którą państwo i my widzieliśmy, jak unosiła się nad
mikrobusem, to była właśnie granica między światem zewnętrznym i tym
sztucznym światem wewnętrznym, dzięki czemu przestępcy mogli cały
krąg zmniejszyć do konkretnych rozmiarów. Potem jednak zmienili je i
dlatego od wewnątrz widzieli państwo, że średnica niebieskiego słupa
powiększa się. Wydaje mi się - wyjaśni to dochodzenie - w każdym razie
wydaje mi się, że w tym lejkowatym przedmiocie znajdował się, a
właściwie znajduje się jakiś generator energetyczny, który w nie znany mi
sposób wytwarza niezwykle silne pole; nie może mieć ono charakteru
grawitacyjnego, bo przecież i państwo, i my musielibyśmy to odczuć.
Jakimś nieznanym sposobem tak zostały na określonej małej przestrzeni
zmienione jej właściwości, powiedziałbym konstrukcja, w której
promienie świetlne musiały poddać się otrzymanym poleceniom. Biegły
poza linią przerywaną, okrążając, czy zbaczając z drogi przed owym
“więzieniem”; wewnątrz kręgu natomiast powodowały powstawanie
negatywnego obrazu; mniej więcej tak, jak wtedy, gdy przewróci się na
lewą stronę rękawiczkę: co było na zewnątrz, znalazło się wewnątrz, a co
w środku, jest na wierzchu.
W pokoju na kilka sekund zaległa cisza. Przerwał ją Szakacs:
- Czy ma pan, panie Lebrun, jakieś wyobrażenie o tym, jakiego rodzaju
może być ten generator energetyczny?
- Jestem nauczycielem szkoły średniej, proszę pana, pracą naukową nigdy
się nie zajmowałem, czasem tylko odzywa się we mnie fantazja. Nie mam
ambicji naukowych. Jednego jednak jestem pewien: za naszymi
uzbrojonymi w pistolety maszynowe przestępcami stoi jakiś genialny
zbrodniarz, czy jak kto woli, pomylony geniusz.
- Żałuję tylko, - powiedział Szakńcs wstając - że nie będę mógł spojrzeć
mu w oczy. Moja wiza, jak już wsponiałem, kończy się za cztery dni...
GYULA HERNADI
RNS
Doktor Kalver, dwudziestoośmioletni inżynier chemik z Serten, pracował
w zakładach farmaceutycznych Terton, gdzie sporządzał proszki przeciw
kaszlowi.
Zwierzchnicy i koledzy Kalvera, choć doceniali jego pilność i ambicje,
uważali, że ma mierne zdolności.
Był kawalerem, mieszkał w niewielkim, wygodnym domu na
przedmieściu, rzadko wyjeżdżał, a jeśli, to na krótko.
I nagle wszystko się zmieniło.
W “Biuletynie Chemicznym” Akademii Nauk ukazał się najpierw krótki
komunikat z badań podpisany jego nazwiskiem, a wkrótce po tym
opublikowano następny obszerniejszy, traktujący o reakcjach związków
nieorganicznych.
Kalver zaczął robić błyskawiczną karierę i nim upłynęło pięć lat, za
wybitne osiągnięcia w dziedzinie badań nad związkami nieorganicznymi
otrzymał Nagrodę Nobla.
Wtedy już oprócz Tertonu należały do niego dwa inne zakłady
farmaceutyczne i trzy wytwórnie syntetyków.
Świat naukowy uznał go za jednego z największych chemików.
Gdy ukazała się jego rewolucjonizująca rozprawa o plazmie (w objętości
trzech arkuszy druku), fizycy westchnęli z uczuciem bólu i zawiści.
Nie spoczął, aż dostał Nagrodę Nobla z fizyki.
Wszyscy mu zazdrościli i go podziwiali. Po pięciu następnych latach
uzyskał Nagrodę Nobla za rozwiązania w zakresie zwalczania
nowotworów.
Błogosławiono jego imię, w rodzinnym Serten wystawiono mu pomnik,
najsłynniejsze uniwersytety na świecie nadawały mu tytuł doktora honoris
causa.
Uchodził za niekoronowanego króla nauki. Po pięciu następnych latach
ukazała się powieść jego pióra. Była to pasjonująca, ciekawa proza,
czytało ją setki tysięcy ludzi.
Nadinspektor Kolter, współpracownik Interpolu, trzymał w ręku
wydrukowaną na znakomitym papierze i oprawioną w skórę powieść
doktora Kalvera. Już po raz piąty ją czytał. Jej tytuł: RNS niemal płonął na
okładce.
Książka mówiła o młodym inżynierze chemiku K..., który w pewnym
małym mieście sporządzał w zakładach farmaceutycznych proszki przeciw
kaszlowi.
Był pilny i ambitny.
Mieszkał samotnie na przedmieściu i dużo czytał.
Kiedyś wpadł mu w ręce artykuł, którego autor pisał, że nośnikiem
pamięci i wiedzy jest nagromadzony w organizmie, szczególnie w mózgu,
kwas rybonukleinowy; przeszczepiony do mózgu zwierzęcia
eksperymentalnego wyposaża je w zasób wiedzy i pamięć poprzedniego
posiadacza.
K... całymi nocami przeprowadzał doświadczenia w domowym
laboratorium.
Nim minęło pół roku, wyjechał na dwa tygodnie do stolicy.
Po długich i dokładnych przygotowaniach zamordował światowej sławy
profesora Terena. Uciął mu głowę, ciało natomiast zakopał na polance w
olbrzymim lesie w pobliżu stolicy. Następnie spreparował jego mózg i
pobrał z niego kwas rybonukleinowy, który zaszczepił w tkanki własnego
mózgu.
Miewał teraz wspaniałe pomysły, zwłaszcza w zakresie związków
nieorganicznych. Osiągał coraz lepsze wyniki, otrzymał Nagrodę Nobla.
Uzbrojony w talent profesora Terena opracował specjalną metodę
chemiczną na pozbywanie się bez śladu ludzkich zwłok; z jej pomocą
znikały nie tylko kości, ale także popiół po nich.
Po profesorze Terenie przyszła kolej na fizyka, profesora Kolia, a
następnie na profesora Holdina. Zabijał ich, pobierał z ich mózgów kwas
rybonukleinowy i zaszczepiając go we własnym mózgu przywłaszczał
sobie ich pamięć oraz zdolności twórcze.
Okaleczone zwłoki unicestwiał bez śladu na polanie w lesie.
Za badania nad plazmą i nowotworami otrzymał kolejno Nagrody Nobla w
dziedzinie fizyki i medycyny.
Został niekoronowanym królem nauki.
Miał wszystko, co tylko można mieć, nikt go o nic nie podejrzewał,
niemniej zaczął się bać.
W tym położeniu zabił jednego z najsłynniejszych adwokatów, doktora
Migelo z Brazylii i w zwykły sposób opanował zasób jego wiedzy.
Wiedział już teraz wszystko o sprawach kryminalnych, regulaminach
procesów sądowych, najdrobniejszych posunięciach w strategii
obronyOdzyskał spokój, czuł się szczęśliwy, ożenił się z młodą aktorką,
urodziły im się dzieci.
Pewnego ranka obudził się z dziwnym, nie znanym mu dawniej uczuciem
pragnienia, tygodniami prześladował go nieokreślony, dręczący niepokój i
napięcie, aż wreszcie przybrały w nim formę świadomą.
Tęsknił za laurami sztuki.
Długo się zastanawiał, co czynić. Niespokojnie spacerował po brzegu
morza łączącym się z ogrodem jego willi, aż po jakimś czasie wyjechał.
Zabił laureata literackiej Nagrody Nobla, a zanim pobrał z jego mózgu
kwas rybonukleinowy, unicestwił jego zwłoki na leśnej polanie.
Zaczął pisać. Czuł niepowstrzymany przymus pisania. Pracował nad
powieścią, która mówiła o pewnym młodym inżynierze chemiku o
nazwisku K... Pracował on w zakładach farmaceutycznych w niewielkim
miasteczku i przygotowywał tam proszki przeciwko kaszlowi...
Nadinspektor Kolter zbadał wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Opisane
w powieści fakty i okoliczności dokładnie zgadzały się z faktami i
okolicznościami pięciu niewykrytych zbrodni kryminalnych.
Nadinspektor natychmiast przedstawił swe przypuszczenia szefowi, który
wyśmiał go za takie pomysły.
Kolter był jednak uparty i nie zniechęcił się. Tak długo nachodził
zwierzchnika, aż ten zgodził się na przesłuchanie profesora Kalvera.
Kalver obraził się, wyśmiał podejrzenia i ze znawstwem mogącym
zawstydzić najlepszych prawników, odparł oskarżenie.
Nadinspektor nie był obecny w czasie tej rozmowy, musiał wyjechać w
sprawie służbowej, dopiero nazajutrz wrócił do stolicy. Ale Kalver nie
stawił się już wtedy na przesłuchanie, przysłał swego adwokata,
Kolter po przesłuchaniu pozostałych świadków, wyjął z kieszeni cienkie
czasopismo literackie i przeczytał komisji śledczej opublikowane w nim
opowiadanie. Tę kryminalną opowiastkę napisał profesor Kalver
bezpośrednio po ukazaniu się jego powieści. Opisał w niej metodę
chemiczną stosowaną dla usuwania bez śladu zwłok, a także inną, z której
pomocą można przywrócić zwłokom ich pierwotną postać. Drobiazgowo
opracowana metoda była wielce skomplikowana, zawierała długie wzory
chemiczne, redaktor tylko ze względu na nazwisko Kalvera zamieścił
opowiadanie w swoim piśmie.
Policja przeszukała wszystkie polany w olbrzymim lesie w pobliżu stolicy.
Wreszcie na niewielkiej przestrzeni porosłej trawą odkryto z pomocą
metody Kalvera ślady zbrodni.
Kalvera powieszono.
Nazajutrz po wykonaniu wyroku znaleziono w prosektorium zwłoki
Kalvera z odciętą głową.
Od tamtej pory obserwuje się ze szczególną gorliwością uczonych, którzy
mają wybitne osiągnięcia w chemii, fizyce, medycynie, a równocześnie
zajmują się pisywaniem powieści.
GYULA HERNADI
AntyDaniken
BIOGRAFIA l
Ruggiero Bo§ković urodził się w roku 1711 w Dubrowniku. Tę
przynajmniej datę podał w roku 1725, kiedy jako wolny słuchacz zapisał
się do Rzymskiego Kolegium Jezuitów. Studiował tam matematykę,
astronomię i teologię.
W 1728 zakończył nowicjat i wstąpił do zakonu jezuitów.
W 173'6 ogłosił rozprawę o plamach na Słońcu.
W 1740 wykładał matematykę w Collegium Romanum, mianowano go
radcą naukowym przy Watykanie, zbudował obserwatorium
astronomiczne, rozpoczął osuszanie bagien w Pontini, naprawił kopułę
bazyliki Świętego Piotra, zmierzył długość południka między Rzymem a
Rimini.
Później odbywał podróże badawcze po Europie i Azji, prowadził
wykopaliska archeologiczne w tym samym miejscu, gdzie Schliemman
odkrył mury Troi.
26 czerwca 1760 roku obrano go członkiem Royal Society. Z tej okazji
odczytał napisaną po łacinie epopeję o zjawiskach dostrzeżonych na
Słońcu i Księżycu.
Spotykał się z najwybitniejszymi umysłami epoki, między innymi
prowadził nader intere sującą korespondencję z Johnsonem i Wolterem.
W 1773 otrzymał obywatelstwo francuskie, objął kierownictwo wydziału
przyrządów optycznych we Flocie Królewskiej i do roku 1783 mieszkał w
Paryżu.
Zdaniem Lalande'a Bosković był największym uczonym swojej epoki.
D'Alemberta i Laplace'a przerażała odwaga jego myśli.
W 1785 czas poświęcił przygotowaniu, do druku własnych dzieł.
Umarł w roku 1787 w Mediolanie.
Dopiero niedawno zajęto się studiowaniem prac Bośkovicia, zwłaszcza
wydanymi w roku 1758 w Wiedniu Podstawami jilozojii natury. Rezultaty
przeszły wszelkie oczekiwania. Allan Lindsay Mackay - który przedstawia
treść jego dzieła w numerze “New Scientist” z szóstego marca 1958 roku -
jest zdania, że w wypadku Bo§kovicia mamy do czynienia z wybitnym
umysłem XX wieku, który przyszedł na świat i zmuszony był pracować w
XVIII wieku.
Wydaje się, że Bosković pod niektórymi względami wyprzedzał nie tylko
wiedzę swojej epoki, ale także wiedzę dzisiejszą.
Dał zarys jednolitej teorii wszechświata, jego ogólnego systemu, który
obowiązuje zarówno w mechanice, jak i w fizyce, chemii, biologii, a
nawet w psychologii. W myśl tej teorii materia, czas i przestrzeń nie są
nieskończenie podzielne, lecz składają się z molekuł, drobin.
Pisał rozprawy o świetle, magnetyzmie, elektryczności i takich zjawiskach
z dziedziny chemii, które dopiero później odkryto, co więcej, również o
takich, które dopiero czekają na odkrycie.
Znajdujemy w jego pracach opisy teorii kwantów, mechaniki fal i atomu,
na który składają się nukleony. Zdaniem L. L. Whyte'a, znanego historyka
nauki, Bosković przynajmniej o dwieście lat wyprzedzał swoją epokę i tak
naprawdę będzie go można w pełni zrozumieć dopiero wówczas, gdy
ostatecznie pozna się zależności teorii względności i fizyki kwantowej.
W liście Boskovicia do Woltera, obok innych nowoczesnych myśli
znajdujemy następujące: o szerzeniu się malarii wskutek przenoszenia
zarazków przez komary; opis wykorzystania kauczuku; hipotezę o
istnieniu planet krążących wokół innych słońc; niemożność lokalizacji
życia duchowego w jednym organie; opis kwantu działania (stałej h)
odkryty w roku 1900 przez Plancka; / opis radioaktywności;
sformułowanie hipotezy ogólnego równania materii.
Dlaczego jego działo życia o tak wyjątkowym znaczeniu nie wywarło
większego wpływu na ukształtowanie się nowoczesnego myślenia?
Ponieważ filozofowie i uczeni niemieccy, którzy do pierwszej wojny
światowej nadawali ton badaniom, zajmowali się jedynie strukturami typu
continuus, pojęcia Boskovicia natomiast jednoznacznie wywodzą się z
zasady discontmuitos.
(PauwelsBergier)
2
Dane biograficzne Boskovicia są ścisłe, ale niepełne, znajduje się w nich
pewne luki. Nie ma wątpliwości, że od roku 1785 do 1787 mieszkał w
okolicach Mediolanu, prawdą jest rów nież, że umarł w roku 1787 w
Mediolanie. Jak wynika z jego biografii, w ostatnich dwóch latach życia
zajmował się przygotowaniem do druku swoich dzieł. A to już odbiega od
rzeczywistości.
W lipcu 1973 roku na aukcji w Mediolanie nabyłem zniszczony pożółkły
manuskrypt. Sprzedano go po nader niskiej cenie, przypuszczam, że wśród
zebranych w sali osób nikt oprócz mnie nie znał jego wartości. Był to
pamiętnik Boskovicia pisany na krótko przed śmiercią.
Nie miałem zamiaru go publikować, niemniej rozprzestrzeniające się w
naszych czasach z szybkością epidemii zjawiska typu Danikena zmuszają
mnie, aby podważające je odkrycia genialnego uczonego stały się dobrem
powszechnym.
Daniken stara się sprowadzić pochodzenie i rozwój człowieka oraz
początki kultury do przyczyn ektogennych, podczas gdy rozprawy i
doświadczenia Boskovicia dowodzą prymatu przyczyn endogennych.
DZIENNIK
10 lutego 1787
Wezwał mnie Beccaria. Uśmiechnął się na mój widok.
- Mój drogi Bosković, doszła do moich uszu wiadomość, że zajmujesz się
machiną czasu. Czy to prawda?
- Prawda, panie.
- Opowiedz mi o tym.
- Zabrałoby to dużo czasu.
- ^ - Przedstaw mi pokrótce istotę sprawy.
- Czy teraz?
- Tak, teraz. Wolisz mi opowiedzieć o tym na osobności?
- Jeśli można.
- Dobrze. Zostawcie nas samych - powiedział Beccaria do przebywających
w sali dworzan, kancelistów i służby.
Zostaliśmy we dwóch.
- A zatem? ... - spytał Beccaria i kazał mi usiąść.
Sam nie usiadł, później zaczął przechadzać się tam i na powrót po
mozaikowej posadzce z marmuru.
- Wielce złożone matematyczne obliczenia wiążą się z rozwiązaniem tych
zagadnień.
- Wiesz dobrze, że nie znam się na matematyce. Spróbuj mi rzecz wyłożyć
przystępnie i zwięźle. Zajmuje mnie szczególnie możliwość wykonania
takiej machiny.
- Myśl moja sprowadza się do tego, że istnieje pewna siła tkwiąca w
człowieku, z której pomocą można osiągnąć nieskończoną prędkość. Siłą
tą jest wyobraźnia. Potrafi ona pokonać wszelkie bariery czasowe i
przestrzenne. A zatem w wyobraźni należy szukać naturalnej siły
napędowej, cząsteczek, których wmontowanie do specjalnego urządzenia
pozwoli przenieść świadomość człowieka w przeszłość i przyszłość.
- Czyżby?
- Tak, istotnie.
- Co jest potrzebne do uzyskania takiej energii?
- Opracowałem projekt, który zawiera dokładny opis działania.
- Masz go przy sobie?
- Nie, ale mogę go przynieść.
- Nie trudź się, poślę służbę do twojego mieszkania.
- Projekt ukryłem.
- Nie szkodzi, znajdą go. Będzie lepiej, jeśli na razie zostaniesz tutaj.
Pozwalam ci u mnie zamieszkać.
Milczałem. Beccaria zadzwonił i do sali wkroczyła służba.
2
2 sierpnia 1787
W odległości pięciu mil od Mediolanu leży posiadłość ziemska nazywana
“Terra incognita”. Główną część budynków uchodzących za gospodarcze
stanowi jedenaście niewielkich, bielonych wapnem pawilonów, w których
zamieszkało jedenastu lokatorów. Osiedla pilnują żołnierze i wilczury.
Jestem mieszkańcem jednego z tych białych domków. Moje lokum składa
się z pokoju i kuchni, jest wygodne, wyposażone w piękne sprzęty, na
półkach stoją rzadkie egzemplarze książek, do kuchni dostarczają mi kosze
z produktami żywnościowymi.
Wraz z lokatorami pozostałych pawilonów znalazłem się tutaj przed pół
rokiem. Są wśród nich: uczony, poeta, polityk, teolog. To ja wybrałem ich
z listy, którą dostarczyła mi tajna policja Beccarii.
Pawilony usytuowane są wokół trawnika, na którym kazałem wznieść
pomieszczenie o ścianach z żelaza. Ustawiłem w nim przyrząd do
gromadzenia wyobraźni.
Co dzień żołnierze doprowadzają moich podopiecznych do żelaznego
bunkra, gdzie po umocowaniu im głowy w aparacie o kształcie leja,
wypowiadają głośno i wyraźnie jakąś metaforę albo zdanie o nowej treści.
Zbierane są one w pojemniku aparatu.
Lipello, poeta, dziś wypowiedział szeptem następujące zdanie:
“Drewnianą ławą firmament niebieski, na niej aniołowie o główkach
cebuli.”
Pochwaliłam go.
Także Fidelio, dramatopisarz, dobrze się spisał; jego metofora brzmiała:
“Zapach deszczu noszę we krwi”.
Detonato, członek rady stanu, przytoczył cytat z Biblii, z Księgi Objawień,
nie zaakceptowałem tego, kazałem go odprowadzić do pawilonu, gdzie nie
dostanie obiadu ani kolacji, może do jutra coś wymyśli, jeśli się postara.
Powiedziałem mu, że może wygłosić tekst polityczny albo ekonomiczny,
niekoniecznie musi szukać natchnienia w sztuce. Obraził się; z opuszczoną
głową, bez słowa zawrócił do pawilonu, wyprzedzając dwóch uzbrojonych
żołnierzy z eskorty.
Na ogół jestem z moich podopiecznych zadowolony, wybór okazał się
trafny. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, za dwa miesiące będziemy
gotowi.
Po południu zapukał do moich drzwi Bernardo, profesor Akademii
Teologicznej.
- Posłuchaj, ojcze, chciałbym wiedzieć, do czego służą twoje
doświadczenia, opowiedz mi o nich - rzekł i rozpłakał się.
Jest zmęczony, nieszczęśnik, pomyślałem, i aby go uspokoić, podzieliłem
się z nim kilkoma spostrzeżeniami:
- Nie chciałbym ojca nużyć opowiadaniem o celu moich badań, proszę mi
wierzyć: nikomu nic złego się nie stanie. To nie jest kolonia karna, moje
badania służą nauce.
- Dobrze, wierzę, ale czemu służy nasz pobyt tutaj?
- Pragnę uzyskać nieskończoną prędkość, jej siłę napędową znalazłem w
wyobraźni. Do tego jesteście mi potrzebni.
- Ale co ojciec zamierza uczynić z uzyskaną prędkością? Do czego ona się
przyda?
- Buduję machinę czasu. Skoro już ojciec do mnie przyszedł, wyjaśnię, na
czym rzecz polega, proszę posłuchać. Długo sądziłem, że nie ma prędkości
szybszej od prędkości światła. Później zacząłem w to wątpić. Aż wreszcie
doszedłem do wniosku, że wyobraźnia składa się z drobnych cząsteczek,
nazwałem je fantazjonami, które nie mają masy, za to nieograniczoną
prędkość. Prędkością tą można dowolnie sterować. Z pomocą urządzenia,
które napędzają fantazjony, można odtworzyć jakiekolwiek wydarzenie
lub stan z przeszłości lub przyszłości. Ważne jest, aby aparatura posiadała
spory zasób fantazjonów, raz napisane albo wypowiedziane metafory tracą
wartość, aparatura może korzystać jedynie z fantazjonów nowych i
świeżych, wytworzonych umyślnie na jej użytek. Dlatego tutaj się
znaleźliście i trudzicie. Nie mogę korzystać ani z dawnej poezji, ani z
cytatów z Biblii. Kiedy ojciec wymienił ostatnio dwadzieścia cztery
jeszcze nieznane sylogizmy, aparatura wzbogaciła się o potężną dawkę
fantazjonów.
- To zadziwiające. Proszę, niech ojciec jeszcze coś o tym powie.
- Wiele kłopotów przysporzyło mi znalezienie pojemnika na fantazjony.
Mają one tę szczególną cechę, że natychmiast po wypowiedzeniu
rozpromieniowują się. Nie było tak nieprzepuszczalnej substancji, która
zdołałaby je zatrzymać. Długo łamałem sobie głowę, jakiego użyć
materiału.
Ojciec Bernardo wyraźnie podniecony wtrącił:
- Może szkła?
- Nie, szkło nie potrafiłoby ich zatrzymać. Na próżno ojciec łamałby sobie
nad tym głowę, tego nie podobna zgadnąć.
- Może kości?
- Nie.
- W takim razie węgla.
- Też nie.
- Rzeczywiście, nie będę dalej zgadywał.
- Użyłem przemówień kanclerza Kaunitza.
- Proszę?
- Powiadam: na pojemnik fantazjonów użyłem przemówień kanclerza
Kaunitza. Wpadłem mianowicie na pomysł, że nowym, nieoczekiwanym
metaforom i bogatym w fantazję myślom może się oprzeć jedynie
substancja banału. Przemówienia kanclerza Kaunitza są najgłupszymi,
najbardziej szarymi i wypranymi z fantazji tworami. Spróbowałem je
zastosować i udało się, banał rzeczywiście nie pozwala wymknąć się
metaforze, strzeże jej najsurowiej, czego dowodem dotychczasowy zasób
fantazjonów w bunkrze.
- To cudowne. Ale czy ojciec się nie boi?
- Czego?
- Że Kaunitz się o tym dowie?
- Bardzo się ucieszy, kiedy o tym się dowie.
- Jak to? Nie rozumiem.
- Będzie rad, że w moim doświadczeniu dowiodłem, iż jego zdania i myśli
są najbardziej trwałe, najmniej poddają się zmianom.
- To wspaniałe, co ojciec powiada. A na czym polega działanie tego
urządzenia?
- Wymagałoby to znajomości dość skomplikowanych obliczeń
matematycznych. Jeśli ojciec chce, to je przedstawię.
- Nie interesuje mnie budowa, lecz sposób korzystania z tego aparatu.
- Jestem zmęczony, ojcze Bernardo, jutro czeka nas ciężki dzień, ojcu też
dobrze zrobi, jeśli uda się na spoczynek.
- Słowem, istoty sprawy nie chce mi ojciec wyjawić?
- Nie, nie chcę.
- W takim razie dobranoc.
- Dobranoc.
3
10 października 1787
Jesteśmy gotowi. Moich współpracowników zwolniliśmy do domów, pod
warunkiem ścisłego dochowania tajemnicy. Bernardo żegnał się ze mną ze
łzami w oczach i prosił, by mu wolno było od czasu do czasu mnie
odwiedzić. Zaprosiłem go do mojego domu w Mediolanie. Jest
wykształcony, mądry, miło mi się z nim gawędzi.
Wczoraj był tu Beccaria, dowiadywał się, jakie poczyniłem postępy.
Bezwzględnie chce być obecny przy eksperymencie.
Zaczynam jutro, w południe podłączę się do sieci igieł. Dziś znowu
sprawdziłem migotanie
światła, jakie pojawia się w różnych punktach mojej czaszki pod wpływem
prądu uzyskanego z płaszczek, ryb elektrycznych. Miejsca liliowych
błysków pokrywają się z zakończeniami nerwów wskazanych w chińskiej
akupunkturze, bez wątpienia w owe ujścia należy wprowadzić energię
fantazjonów.
Nie chciałem wtajemniczać w to wszystko Bernarda i tak zbyt dużo mu
powiedziałem.
Sprawdziłem również posągi, bardzo dobrze działają. Zanurzyłem je w
koncentracie fantazjonów, po czym podniosłem z ich pomocą dwie sztuki
płótna. W swoim czasie wiele dyskutowałem o tym zjawisku z Marteau z
Paryża, twierdził on, że energia zmagazynowana w rzeźbach jest natury
magnetycznej, ja natomiast uważałem, że parapsychologicznej. Od tamtej
pory Marteau zmienił zdanie i przyznał, że kształtowanie różnych materii
w specyficzne formy umożliwia koncentrację energii psycznej.
Sprawdźmy jeszcze raz kolejność czynności. Najpierw napełnienie
fantazjonami rzeźb wyobrażających Słońce, Księżyc i Wenus. Następnie
umieszczenie igieł w oznaczonych punktach na rzeźbach. Z kolei
wprowadzenie wylotów igieł do czaszki i umocowanie ich w
zakończeniach nerwów. A potem zobaczymy, co dalej. Mam nadzieję, że
się uda.
4
11 października 1787
Jestem u siebie, w zaciemnionym pokoju, siedzę w obszernym miękkim
fotelu. Naprzeciw mnie, na kanapie Beccaria patrzy z wyrazem ciekawości
i przerażenia.
Bruno, mój asystent, rozpoczyna przygotowania. Zasłonięte okna prawie
nie przepuszczają światła, w bladej poświacie błyszczy tylko moja
wygolona gładko głowa. Oznaczyłem na niej czerwonym tuszem punkty,
w które Bruno ma wprowadzić trzynaście igieł.
Przed południem spałem półtorej godziny, obudziłem się wypoczęty,
zjadłem lekki obiad, wypiłem butelkę czerwonego wina, po czym
wykąpałem się w strumieniu przepływającym przez ogród.
Bruno pyta pokornie:
- Możemy zaczynać, ojcze?
Spoglądam na Beccarię, obserwuje on w napięciu przygotowania i daje mi
znak skinieniem głowy.
- Możemy - mówię półgłosem. Bruno zanurza rzeźby w naczyniu
Kaunitza, następnie układa je obok siebie na stoliku w pobliżu mojego
fotela, po czym wbija trzynaście igieł w drewno rzeźb, a drugie końce
przewodu umieszcza w oznaczonych punktach na mojej czaszce. Ukłucia
nie bolą, liczę je kolejno, przy dwunastym drętwieją mi usta, twarz,
ramiona. Wszystko pogrąża się w ciemności.
Po chwili robi się jasno. Stoję na placu wyłożonym śnieżnobiałymi
kamieniami, w otwartych bramach chwieją się domy, próbuję je wyminąć,
odsuwają się ode mnie surowe, zamknięte grzebienie otworów okiennych,
siadam na piasku na brzegu morza, uśmiecham się.
- Nie muszę myśleć, czuję poziomy przymus.
Chcę się wydostać z tej monotonnej cichej stacji w rok 2500 po
Chrystusie.
Przechadzam się w rozwartym przekroju domów, ośrodkiem miłości jest
wysoka na pięćset metrów pierś kobieca, ośrodkiem nauki - dwa
równolegle ciągnące się zdania o dwóch miliardach okienwyrazów,
przenika z nich światło, wirują suche interpretacje tajemnic, ich skrzydła
wloką się po ziemi, ich ruchy przypominają rozległe lasy, z
promieniujących roślin nadciągają na ziemię metalowe pociągi.
Zatrzymuję się przed otwartym, gęstym namiotem, ruszam, znów się
zatrzymuję, siadam.
Znajduję się w podświadomości H.H.H. niczym czarny embrion o
wygiętym grzbiecie, guziki mojego wilgotnego płaszcza rzucają światło na
pyski pasących się zwierząt, na ogrodzone łańcuchami korytarze tygrysich
ogrodów, na owady w czarce do mieszania trucizny, omdlały sens teatru,
na odrębny uśmiech jego zmęczenia, na nierozumne maszyny w
ziarnistych atakach, na samozasilające, zapieczętowane organy zmysłów,
na szaleńcze teorie Geoga Cantera, który w roku 1918 zaatakował
kolczaste szańce zbiorów matematycznych, wchłonął nieskończoność i
potknął się na kompletnej definicji pojęcia “nic”.
Ruszam do pomylonych trapów, czepiam się tańca receptorów i
analizatorów, kochankami moich palców są ptaki, siadają na mnie, zrywają
ostrymi dziobami korę instalacji. H.H.H. mówi do dyktafonu:
- Co twierdzi Daniken z XX wieku?
1. Twierdzi, że dokładnie przed dziesięciu tysiącami lat obce żywe istoty z
odległej Drogi Mlecznej - jak można przypuszczać, po wojnie galaktyk -
złożyły wizytę na Ziemi; 2. twierdzi, że ci synowie gwiazd
przetworzywszy geny małp stworzyli na własny obraz i podobieństwo
człowieka myślącego; 3. twierdzi, że tych obcych astronautów - ze
względu na ich niezwykle rozwiniętą wiedzę techniczną - praludzie czcili
jako bogów; 4. twierdzi, że mity. Biblia i inne święte księgi przekazują
wiadomości o pobycie na globie ziemskim tych “bogów”.
A czego dowodzi podróż Bośkovicia z XVIII wieku?
1. Dowodzi, że machina czasu jest niczym innym jak fantazją; 2. dowodzi,
że człowiek z pomocą machiny czasu może się poruszać w przód i wstecz
w czasie i przestrzeni, może się pojawić jako zwiastun w jakiejś bardzo
odległej przeszłości albo w bardzo dalekiej przyszłości i jako znawca
ostatniej inspirować historyków lub futurologów; 3. dowodzi, że podróż
taką można odbywać jedynie potencjalnie, można ją odwołać, przerwać,
ponieważ przebiega ona tylko w płaszczyźnie drgań harmonijnych. W
świadomości uczonych i artystów o wrażliwym systemie nerwowym
przeszłość objawia się w postaci niewyraźnych, zamglonych, oglądanych
jakby przez mleczne szkło obrazów, podobnie jak chwila obecna zarysuje
się w świadomości przyszłych uczonych i artystów. Dlatego dla autorów
Biblii odległą metaforą jest postać kosmonauty, a dla nas postać Jezusa; 4.
dowodzi, że nie ma potrzeby, aby przybywali do nas z obcych Dróg
Mlecznych “bogowie”, gdyż sami pływamy jakby w basenie wypełnionym
substancją czasu, a jednocześnie jesteśmy zbitką naszych przodków i
potomków.
Bruno przerywa eksperyment, we mnie ustaje krwawienie, uśmiecham się
do H.H.H. On wie, że się do niego uśmiecham, wie, że to, co powiedział,
jest zbyt proste, ale za owym “prostym” dźwiga się już z kolan cień tego,
co złożone, dźwiga się, znów pada na brzuch, miesza się z nienasyconym
sensem, wszystkich dosięga, wszystkich usuwa w stronę najbardziej
uniwersalnych kamieni, w stronę bezbożnego następstwa, w stronę
spiczastych kołpaków bitew, w stronę dłuższego niż oczekiwane spadania
jabłek, w stronę fotografii Einsteina z okresu dzieciństwa, na której aż
zgrzyta żwir pod wąskimi czarnymi kamaszami zapinanymi na guziczki,
bieleje dziecięcy kapelusz o szerokim rondzie i wiotkich nieposłusznych
palcach, do których później bogowie przylutują stawy, pazznokcie, i nad
którymi, na dużej wysokości, uwaga suchych gałęzi stanie się włosami, a
przejezdne wygięte lśniące włókna, jak trawy w wieńcu, które są
gwiazdami, a za trawą górnego placu bezzębny, lecz jednak najpełniejszy
ruch ust, przerażony talent wyrazów, zawieszona na ścianie
niemiłosierdzia broń myśliwska, rozległa łąka, zapach zagonionego
śniegu, ciągnięte przez dzikie gęsi piętrowe statki kosmiczne.
Na placach stoją pozbierane radości, bajki grają wokół nich w piłkę,
kanały pachną pszenicą, czuję ciągle zapach, nawet u nasady kątów, nawet
w przelewającym się śpiewie pogrążonych aniołów.
Droga prowadzi do klasztoru. Przyglądam się nadętym twarzom kamieni,
bulgoczącej wodzie, zszarzałej substancji piasku, poszarpanej gotowości
linii, które zakreśliłem wokół siebie, aby móc wyruszyć, f
H.H.H. stapia się ze świetlnymi wykrzyknikami dzienników, ze ślepym
rozwiązywaniem krzyżówek, z obrusów wyrzuconych stołów wstają
kwadraty, prostokąty o ciałach sprzętów, zajęcze gardła i wilcze wargi
otwartych wagonów, kościotrupów z włosami niemowlęcia, szaleńczo
rzucane o siebie, oddzielane od siebie, kolejne wyliczanie siebie,
wynikanie z siebie, zdmuchiwanie z siebie i dobieranie, płowienie na
sobie, wzajemne dekorowanie, niezależne od siebie wznoszenie.
H.H.H. z uśmiechem przygląda się płonącym w jego pokoju wiotkim
roślinom. Wchodzi jego żona.
- Dlaczego nie idziesz spać? - pyta.
- Boli mnie głowa.
- Weź proszek.
- Nic mi nie pomoże.
- Powinniśmy wyjechać.
- Jedźmy do Dubrownika.
- Nudno tam - mówi żona.
- A ty gdzie chciałabyś wyjechać?
- Na Wenus.
- To bardzo drogo kosztuje.
- Mam odłożone pieniądze.
- Nie warto.
- Ty to mówisz? - pyta żona.
- Dlaczego właśnie na Wenus?
- Bo mnie ona interesuje. Bo rok wenusjański jest dłuższy od dnia
wenusjańskiego. Mam mówić dalej?
- Nie.
- Ciebie nic nie obchodzi. Mnie interesuje nawet to, że ona obraca się ze
wschodu na zachód.
- Jedź sama.
- Dobrze, pojadę.
- Zostaw mnie teraz, chcę pracować.
- Nad czym znów pracujesz?
- Konstruuję statek kosmiczny o średnicy dwóch tysięcy metrów.
- Gratuluję.
- Dziękuję.
- Ja w każdym razie zgłoszę się na wyjazd.
- Jedź, bardziej się wynudzisz niż nad morzem.
Chcę wrócić do roku 1250 przed Chrystusem.
Do wspaniałych owiec, którym do ciężkich ogonów pasterze przyczepiali
pojazdy, aby uciec przed lwami.
Ruszam na statku kosmicznym H.H.H.
Siedzę skulony w odizolowanych chłodnych lasach mojego mózgu,
interesuje mnie już tylko możliwość odwrotu. Tutaj kobiety oddają mocz
na stojąco, a mężczyźni kucają, poszukam ścieżki osiadłych mrówek,
kosza na telefon, w którym świetliste białe odnogi wiadomości
umieszczone nad sobą i między sobą dymią w porannej ciszy.
Przybywamy za czasów Mojżesza. Na rozległej przestrzeni Arka
Przymierza skierowana w stronę widzów o rozwartych od kurzu porach
skóry, środkiem płynie prorok Ezechiel, ma małą twarz, promieniuje
nasieniem nieśmiertelności.
Nauczę Mojżesza sterowania słowem, najczystszej medytacji, sterowania
uszkodzonymi czółnami, stosowania igieł, które prowadzą do mojej
czaszki.
Opowiem mu o pisanych w pośpiechu tekstach, gramatycznych
dopowiedzeniach mistrzów, o rękach katów wycieranych trawą, o
firmamentach zanurzonych w głębię pustynnych zawiei śnieżnych, o
koszmarze przyjazdu i wyjścia w morze, o pokrytych mięsem
marmurowych kolumnach, o tajemniczych, nigdy nie zgłębionych
kobietach, o rozszerzających się łożyskach paznokci, na które z krzykiem
spada boi, o niezmordowanych generałach, którzy forsują Alpy, o
dziennikach pokładowych tonących statków, o równowadze warzących
trucizny, o szarych ruchach strażników sali, przekazujących wieści
pochodniach jeźdźców, o telegramach, o powiadamianiu mediów bez
zarzucania wędki słowa, o wytatuowanych na czole śmierci stanowczych
słowach komendy. Mojżesz staje przede mną na Górze. Rozbieram się,
rzucam na ziemię skafander kosmonauty, zostaję tylko w spodenkach
kąpielowych.
Mężczyzna z olbrzymią brodą składa mi pokłon.
- Ty jesteś naszym bogiem.
- Nie jestem bogiem.
- Powiedz raz jeszcze, co mamy czynić.
- Opowiedziałem wam, jaki będzie człowiek
- Jak mamy cię czcić?
H.H.H. staje przy mnie.
Niebo jak jasnoniebieski aparat fotograficzny z samowyzwalaczem.
Trzeba będzie uważać, silniki napędowe roztopią pastwiska.
Składam na trawie chromoniklowe płyty, biorę pod pachę skafander i
zaczynam schodzić z Góry.
Chcę wrócić do roku 1787 po Chrystusie.
Beccaria z uśmiechem chwyta mnie za rękę.
Bruno powoli składa igły, zdejmuje rzeźby, rzuca do kosza na śmiecie
mowy Kaunitza.
Wstaję z fotela. Kręci mi się w głowie. Podchodzę do okna. Otwieram je.
Prowadzą konie do rzeźni. Jeden z poganiaczy spogląda na mnie, kłania
się, odwraca i smaga batem grzbiet wlokącego się obok niego zwierzęcia.
Zamykam okno.
GYULA HERNADI
Drugi Gu|iwer
Obudziłem się wpół do czwartej, poszedłem do łazienki, wziąłem zimny
prysznic na moje tętnice, wróciłem do pokoju i usiadłem przy biurku.
Kręci mi się w głowie, dziś byłem bliski zawału, od pół roku nie biorę
lekarstw. Doktor K. powiedział mi, że wcześniej czy później dojdzie do
katastrofy.
Przyzwyczaiłem się do hipertonii, jestem po niej odświeżony i zdolny do
pracy. Kiedy ciśnienie spada mi poniżej stu, czuję się tak, jakbym nigdy
nie spał, jestem zmęczony, brak mi chęci do życia.
Pod żebrami poczułem ostry, nieustający ból, podszedłem ostrożnie do
łóżka, położyłem się. Za dwa tygodnie będą moje siedemdziesiąte trzecie
urodziny, nie jestem pewny, czy do nich dożyję.
To dziwne, ból przeszedł, znów czuję się dobrze. Może to był tylko ból
reumatyczny, niekiedy dokuczają mi przecież stawy żebrowe. Nie wiem.
W każdym razie chwilowo dobrze się czuję. Wstałem.
Nie zadzwonię do doktora K. Pójdę do niego po południu i każę zrobić
EKG.
Czuję się bardzo dobrze.
Skoro już tak wcześnie wstałem, spróbuję trochę popracować.
Profesor D. w swojej rozprawie mówi o czterech całkiem odmiennych
dziedzinach przemysłu XX wieku:
1. o przemyśle informatyki
2. o przemyśle przetwórczym zasobów morza
3. o przemyśle tworzyw sztucznych
4. o przemyśle megalopolis, to jest wielkich metropolii miejskich
Ma rację, jeśli idzie o informatykę. Dziś już wszystkie wielkie instytucje
rozporządzają parkiem maszyn elektronicznych, podobnie jak dawniej
posiadały własne siłownie prądu elektrycznego. To świadczy o wielkiej
rozrzutności. Istnieje potrzeba zbudowania centralnego ośrodka
informatyki, z którego można by czerpać niezbędne wiadomości przy
pomocy niewielkich odbiorników przenośnych - w ten sposób szybciej i
taniej docierałyby do konsumentów.
Zrobiło się bardzo jasno. A przecież wygasiłem lampy. Jakby dwa lub trzy
słońca świeciły na niebie. Opuściłem żaluzje, ale nic to nie pomogło.
Znalazłem się na widowni teatru, który ma kształt kulisty. Pomalowana na
biało kurtyna przeciwpożarowa jest opuszczona, wysoko z prawej strony
wisi na niej szeroka tablica z kartonu zapisana jasnoniebieskim pismem.
Czytam:
I. Cechy szczególne rozwoju produkcji informacji pochodzenia ludzkiego:
1. Miejsce produktów informacyjnych pochodzenia ludzkiego w
gospodarowaniu środkami spożywczymi; tempo rozwoju.
2. Intensyfikacja hodowli ludzi
a) przewaga zakładów wielkich
b) sytuacja w hodowli człowieka w zakładach małych.
3. Operatywność produkcji informacji pochodzenia ludzkiego a) wpływ
pasz
b) wydajność pogłowia ludzkiego
c) jakość informacji i ich dobór II. Czynniki wpływające na produkcję:
1. Wzrost produktywności pogłowia ludzkiego
2. Sytuacja w produkcji pasz i zaopatrzenie w pasze
3. Zmiana sytuacji zdrowotnej człowieka
Rozejrzałem się. Na krzesłach siedziały dziwne postacie, głowy ich
przypominały lufy strzelb. Być może ja też tak wyglądałem, ale jest
również możliwe, że niedokładnie ich widziałem: zdaniem mojego
okulisty powinienem nosić okulary o półtorej dioptrii silniejsze.
Byłem ciekaw spektaklu. Z pewnością ta tablica ma z nim związek.
Najpierw sądziłem, że to reklama, ale gdy się jej lepiej przyjrzałem,
doszedłem do wniosku, że służy jakiejś zabawnej komedii.
Nagle sąsiad chwycił mnie za ramię i musiałem się do niego odwrócić.
Miał trzy przerażająco proste, odrębne twarze. Pierwsza była cyferblatem,
po którym poruszała się wprzód i wstecz jedna wskazówka; drugą twarz
zmontowaną miał z podłużnych czarnych pudełek; trzecia wyrażała
uważny, przekwitły ruch, nie da się bliżej tego określić.
- Słucham pana - powiedziałem trochę wystraszony.
- Niech się pan nie boi, obdarzony pan został zmysłem widzenia.
- Cieszy mnie to bardzo, chciałbym jednak wiedzieć, gdzie się znajduję i
do jakiego spektaklu służą te przygotowania?
- Wszystkiego pan się dowie, proszę być cierpliwym - powiedział mój
sąsiad i znikł.
Pozostali widzowie również zniknęli, zamiast widowni toczyła się na
mnie, do mnie, ku mnie, pode mnie, nade mnie, we mnie fala myśli.
Wstałem i zacząłem spacerować po czerpa nych kratach przestrzeni. Gdy
doszedłem do obrotowych pięciokątnych łuków, zobaczyłem mojego
sąsiada z teatru, który szedł ku mnie dając mi z daleka znaki. Ukłoniłem
się i postanowiłem uprzejmie się zachować:
- Dzień dobry. Już się obawiałem, że więcej się nie spotkamy -
powiedziałem i podniosłem ramię na powitanie.
- Nie mogę pana opuścić. Jestem pana przewodnikiem. Moje imię jest
bardzo długie, nie potrafiłby pan go zapamiętać, zresztą nie musi pan
mówić mi po imieniu, wystarczy, że pan będzie ze mną rozmawiał.
Przełożono mnie na wasz wymiar, dlatego jestem taki niezręczny, proszę
mi wybaczyć, że wymawiam słowa z obcym akcentem i niekiedy nie
znajduję właściwego określenia.
Twarz jego podobna była teraz całkiem do twarzy człowieka, wskazówka
o metalowym połysku zgrubiała i zamieniła się w nos, postać zgęstniała i
przypominała sylwetkę wysokiego mężczyzny ze skłonnością do tycia.
Starałem się być uprzejmy:
- Na dobre się was przestraszyłem. Sądziłem już, że oglądam koszmary.
- Czy pan wie, kim jesteśmy i gdzie się pan teraz znajduje?
- Nie, nie wiem.
- Znajduje się pan w piątym wymiarze.
- Naprawdę? Co oznacza piąty wymiar?
- Trzy wymiary przestrzeni, plus czas, plus fzkrht.
- Co znaczy “fzkrht”?
- Gdyby ludzie to wiedzieli, uznaliby nas za bezbożnych aniołów.
- Co to są “bezbożni aniołowie”? Jesteście diabłami?
- Widzę, że pan nie rozumie. Nie szkodzi. Rzecz polega na tym, że nas nie
widzicie, niedostrzegacie, wydaje się wam, że działacie według własnej
woli, gdy tymczasem spełniacie tylko to, co my sobie życzymy, co
postanowimy, żeby się działo. Jesteśmy waszymi panami. Widział pan
tablicę w teatrze?
- Owszem.
- Przeczytał pan tekst?
- Tak.
- Wobec tego przypuszczam, że pan już Wie, o co chodzi.
- Niezbyt dokładnie. Wydawało mi się, że zobaczę komedię, że ta tablica
ma związek z jakimś dowcipem. Dlaczego przybrał pan teraz ludzką
postać?
- Bo gdybym się pojawił w swojej własnej postaci, oślepłby pan patrząc na
mnie. Już w teatrze dostrzegłem, że jest pan bliski załamania nerwowego,
a przecież zaledwie dotknąłem pana pierwszej zapory ochronnej. Nie
zniósłby pan mojego widoku i dlatego postanowiłem przybrać na ten
krótki okres postać ludzką, dostosować się do pana.
- Czemu zawdzięczam to wyróżnienie? - zapytałem z przejęciem.
- Będzie pan drugim człowiekiem, któremu to powiem. Pierwszym był
niejaki Jonathan Swift, a miało to miejsce bardzo dawno, według waszych
pomiarów czasu.
- Znam jego pisma.
- To smakowite kąski. Później przerobiono je na konserwy i stały się już
mniej smaczne.
- Nie rozumiem - powiedziałem i przymknąłem oczy.
- Proszę się uspokoić, pomału wszystko pan zrozumie, wyjaśnię panu.
Rzecz polega na tym, że istoty żyjące w piątym wymiarze naszego świata
żywią się informacjami pochodzenia ludzkiego. Innymi słowy: nasze
istnienie zależy od napływu tych informacji, które nasze orga nizmy trawią
podobnie, jak organizm człowieka białko. W efekcie wytwarzamy
wyzwolone superinformacje.
- Po co pan mi o tym mówi? Dlaczego ja zostałem wybrany, żeby tego
słuchać?
- Bo trafiłem obok.
- Słucham? - spytałem i otworzyłem szeroko oczy.
- Później pan to zrozumie.
- Ja się boję.
- Nie ma pan powodu do lęku. Wkrótce skończy pan siedemdziesiąt trzy
lata.
- Tak, rzeczywiście.
- Pana rodzice też niewiele dłużej żyli.
- Ojciec miał siedemdziesiąt sześć lat, gdy umarł; - Wiem - powiedział mój
przewodnik i uśmiechnął się.
Spróbowałem odciągnąć jego uwagę od myśli o mojej śmierci.
- Bardzo mnie interesuje ta sprawa informacji - wyszeptałem ledwo
słyszalnie.
- Cieszę się z tego - odrzekł.
- Pozwoli pan, że o coś zapytam?
- Oczywiście, bardzo proszę. Może tak będzie nawet łatwiej.
- Rzecz więc polega na tym, że istoty pana rodzaju odżywiają się
informacjami pochodzenia ludzkiego?
- Tak.
- Jak mierzycie ilość informacji?
- Podobnie jak wy. Informacja ludzka to uporządkowanie
nieuporządkowanego. Ludzie różnią się od siebie wielkością czynnika 1.0.
Wielkość Intelligentia Ouotiens wpływa na to, która potrawa jest
smaczniejsza.
- Rozumiem. Proszę mi powiedzieć, czy hodujecie nas podobnie, jak
ludzie hodują zwierzęta?
- Tak. Niedawno przeszliśmy na produkcję masową. W waszym świecie
zjawiska takie nazywa się urbanizacją. W miastach mamy większy
przyrost informacji niż na wsiach czy w odosobnionych osadach. Między
wami a zwierzętami zachodzi ta różnica, że wy, ludzie, właśnie ze względu
na bardziej złożoną budowę informacji sądzicie, iż jesteście wolni, że
według własnej woli układacie swe losy i z tego względu hodowla ludzi
jest dla nas wygodniejsza niż dla was hodowla zwierząt.
- To bardzo ciekawe, co pan mówi.
- Znaczną część związanej z wytwarzaniem inteligencji wykonujecie sami.
Nader rzadko przychodzi nam interweniować. Programujemy jedynie
świadomość zbiorową.
- Jak to?
- W hodowli zwierząt egzemplarze szczególnie okazałe spełniają funkcję
rozpłodowych. W naszych planach hodowlanych takimi osobnikami są
geniusze. Są oni nosicielami naszej woli, kryją w sobie zarodek
wytwarzania informacji wyższego rzędu. Oni zaszczepiają ludzkości idee
rozwoju.
- Kim właściwie oni są?
- To wszyscy tak zwani wybitni ludzie. Politycy, uczeni, artyści, tak zwane
wybitne jednostki w sferze woli, intelektu, emocji, Jezus, Cromwell,
Platon, Napoleon, Einstein. Nie będę wszystkich wyliczał. Zna pan ich
równie dobrze jak ja.
- W jaki sposób pobieracie z nich informacje?
- W bardzo złożony. Wspomnę tylko, że potrzebne są do tego dwa
pięciowymiarowe pługi sekwencji i źródło promieni fiostal. W pojęciach
ludzkich przystosowanych do waszej fizjologii i biologii molekularnej nie
da się tego przedstawić, w każdym razie spróbuję wyjaśnić panu to
zagadnienie w sposób uproszczony. Ludzie nie dlatego tępieją na starość,
że następuje u nich zwapnienie arterii, ale dzieje się to dlatego, że my
wysysamy z nich nagromadzone w ciągu długich lat informacje.
- Czyli że arterioskleroza jest pojęciem błędnym?
- Takie zjawiska zwykło się u was nazywać także fałszywą świadomością.
- Proszę mówić dalej, coraz bardziej mnie to interesuje.
- Co pana jeszcze ciekawi?
- Czy w waszym świecie są również bogaci i biedni?
- Oczywiście. Bogatsi odżywiają się najwykwintniejszymi potrawami,
biedni natomiast ledwo mogą sobie pozwolić na zapłacenie za
najmarniejszy gatunek ludzkiej informacji.
- Czy nie sprawia wam trudności, że ludzie posługują się ponad dwoma
tysiącami języków, a ponadto wytwarzają informacje z pomocą wielu
innych, dość mglistych systemów znakowych?
- Dlaczego miałoby nam to sprawiać trudności? Także u was wiele
różnych przedsiębiorstw zajmuje się produkcją żywności. Ta różnorodność
języków czy systemów porozumiewania się jest jakby odpowiednikiem
waszych zakładów produkcyjnych i przedsiębiorstw. W waszych domach
towarowych można dostać produkty różnego pochodzenia. Podobnie
dzieje się u nas.
- Już zaczynam pojmować. Powiedział pan, że otępienie starcze
spowodowane jest tym, że wysysacie z ludzkich mózgów nagromadzone
informacje. To dla mnie jasne. Ale co z tymi ludźmi, którzy umierają w
późnym wieku, w pełnej sprawności umysłu?
- Informacje pochodzące od osobników, którży zmarli wskutek starczego
otępienia, podobne są do produktów, jakie należy długo gotować, aby
nabrały smaku, gdy tymczasem informacje ludzi sprawnych umysłowo
przypominają potrawy pieczone na ruszcie. Polędwicę na przykład lub
mostek cielęcy. Czy teraz to zrozumiałe?
- A jeśli umiera niemowlę lub dziecko, które nagromadziło niewielki zasób
informacji?
- Przypomina to smak jajka.
- A szaleńcy? paranoicy, schizofrenicy?
- To jakby mięso zepsute. Gromadzimy je w specjalnych magazynach. U
was takie pomieszczenia nazywa się zakładami dla umysłowo chorych.
Względy ekonomiczne skłaniają nas do nieniszczenia tego rodzaju
produktów, ponieważ zawsze istnieje odrobina nadziei, że wrócą do normy
i poprawi się ich jakość. Nasi uczeni z olbrzymim nakładem energii
pracują nad wynalezieniem skutecznego leku czy też sposobu leczenia.
- A inne choroby?
- Staramy się im zapobiegać względnie je leczyć. Sam pan zdaje sobie
sprawę, jak piękne wyniki osiągnęliśmy na polu przedłużenia przeciętnego
wieku. Jeden z kierunków naszych badań obejmuje temat “ Zmiana
sytuacji zdrowotnej ludzi”, co widział pan na tablicy w teatrze.
- To wspaniałe, co pan powiada. Napiszę o tym rozprawę. Koledzy po jej
przeczytaniu dostaną ataku zawiści.
- Tak pan sądzi?
- Jestem tego pewny.
- Czego pan jest pewny?
- Tego, że będą zawistni.
- Przypuszcza pan, że potrafi pan to opisać?
- Czemu miałbym nie potrafić?
- Bo na ten temat nie zwykło się pisać.
- Pan z pewnością zna literaturę fachową lepiej ode mnie. Nikt jeszcze o
tym nie pisał?
- Nie.
- Powiedział pan przecież, że zaznajomił pan z tymi sprawami Swifta.
- Tak, ale jak pan zapewne wie, on oszalał i nie potrafi już o tym napisać.
- Cieszę się tym bardziej, że miałem możność z panem się spotkać.
Nadzwyczaj się z tego cieszę - powiedziałem i pogłaskałem go po twarzy.
- Ja również się cieszę. Przykro mi tylko, że z pana powodu dostałem
napomnienie dyscyplinarne.
- Z mojego powodu? Jak to? Dlaczego?
- Opowiem panu o tym we właściwym czasie. Bo ma pan jeszcze czas.
Przed tym chciałbym pana zaznajomić z kilkoma ciekawostkami. Jeśli
pana oczywiście interesują.
- Proszę nie żartować. Spotkanie z panem należy do najciekawszych w
moim życiu.
- Szkoda, że jestem tak dobrym pracownikiem.
- Nie rozumiem.
- Chcę przez to powiedzieć, że rzadko mi się zdarza przysparzać ludziom
tak miłe chwile.* Od dość dawna już pracuję i na ogół nie popełniam
omyłek, pan jest dopiero moim drugim podopiecznym.
- Swift i ja. To wspaniałe! Zna pan “Guliwera”?
- A jakże. Wasze książki, płyty, filmy, nagrania na taśmie magnetofonowej
są naszymi konserwami. Należą do nich również czasopisma, ale one
szybko się psują. Kiedy następują trudności w dostawie świeżych
produktów, sięgamy po konserwy. Ponadto korzystamy z informacji
zwierzęcych.
- Z informacji zwierzęcych?
- Smakują one nam tak, jak ludziom owoce. Informacje pochodzenia
ludzkiego spełniają u nas rolę waszych produktów zwierzęcych, natomiast
funkcję artykułów roślinnych lub mineralnych, jak powiedzmy soli, pełnią
u nas informacje zwierzęce.
- Czy jadacie wszystkie informacje pochodzenia zwierzęcego?
- Nie, skądże. Wy również nie jadacie na przykład lucerny. Powiedzmy,
informacje jeleni, trzody chlewnej czy innych głupich zwierząt jadaliśmy
tylko dawniej, w okresach wielkiego głodu. Dziś pożywiamy się jedynie
informacjami zwierząt delikatesowych.
- Co to za zwierzęta?
- Wiele jest takich. Smakują nam na przykład informacje delfinów, małp,
pszczół i, pewno pana to zdziwi, węży. Po obiedzie znakomicie wpływa na
trawienie skosztowanie “Różanego tańca pszczół”.
- Różanego?
- Róża spełnia u nas funkcję powiedzmy soli. Mam nadzieję, że pan wie, iż
rośliny się z sobą komunikują?
- To niezwykłe, co pan mówi, naprawdę niezwykłe. Pozwoli pan, że będę
dalej pytał?
- Mówiłem już panu, że moim zadaniem jest odpowiedzieć na pana
pytania.
- Wspomniał pan poprzednio, że informacje niemowlęcia lub dziecka są
dla was jakby jajkiem. A co się dzieje, jeśli dziecko nosiło cechy
niedorozwoju, było na przykład idiotą?
- To jajko cuchnące, do wyrzucenia.
- Skoro już jesteśmy przy tym temacie, czy macie produkt przypominający
mleko?
- Mlekiem jest dla nas ludzkie zapominanie. Pobieramy je jakby od krów,
bez szkody dla organizmu, jest to jakby naturalne opróżnianie.
- Miasta są więc dla was wielkimi oborami?
- Można tak to ująć.
- Czy w tym należy doszukiwać się przyczyny, że tyle ludzi przenosi się
do miast?
- Tak. Mierząc czas w jednostkach ludzkich, planujemy około roku 2500
całkowitą urbanizację Ziemi.
- Czy dużo istot spośród was zajmuje się nami, to jest waszymi
“zwierzętami”?
- Nie, niewielu. Posiadamy tak zwanych pasterzy socjalnych, których
można porównać do sztucznych pastuchów elektrycznych stosowanych
wśród ludzi. Należy ich skonstruować, uruchomić, po czym już sami
działają automatycznie. Więcej kłopotów przysparzają nam pasze...
- Proszę wybaczyć, że przerwę...
- Chce pan zapytać, co to są pasze? Powiem więc panu. Są to systemy
szkolne, wychowanie młodzieży, nauczanie.
- Czy to znaczy, że ludzkie informacje przybierają na wadze karmiąc się
ludzkimi informacjami?
- Pan dotąd nie wiedział, że rodzaj ludzki należy do rzędu kanibali?
- Owszem, wiedziałem. Nie rozumiem tylko, dlaczego człowiek żywiąc się
ludzkimi informacjami nie wytwarza superinformacji, do czego jest zdolny
wasz organizm.
- Ponieważ lew na przykład pożarłszy człowieka nie staje się człowiekiem.
Zdradzę tu panu wielką tajemnicę. Swiftowi jej nie powiedziałem, bo sam
jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem.
- Jestem jej ogromnie ciekaw!
- Istnieje świat szóstego wymiaru, którego istoty pożywiają się naszymi
superinformacjami. Tylko w ten sposób mogą utrzymać się przy życiu i
wytwarzać spotęgowane superinformacje. Proszę mi wierzyć, że ja też się
boję. Od czasu, gdy dowiedziałem się o tym, drżę na myśl, co mnie czeka.
- To przywidzenia.
- Nie, wiem o tym dokładnie.
- Jaki jest pana zawód?
- Właśnie nawiązałem do tego tematu, tak dla pana nieprzyjemnego.
- Niech pan powie.
- Jestem rzeźnikiem.
- No i?...
- Powiem panu szczerze, o co chodzi. Dziś o godzinie wpół do czwartej
rano miałem przystąpić do wypompowywania zasobu pana informacji,
innymi słowy: do otępienia pana. Ale ponieważ całą noc zajmowałem się
tą sprawą szóstego wymiaru, w wolnych chwilach bowiem zajmuję się
dymenzjologią, nie spałem, byłem przemęczony i się pomyliłem: zamiast
do mózgu podłączyłem aparat do pana serca.
- Dlatego czułem się tak, jak przed zawałem.
- Dokładnie dlatego. Otrzymałem naganę dyscyplinarną i za karę
musiałem przybrać na te parę minut postać człowieka oraz wyjaśnić panu
związek zachodzący między piątym wymiarem a światem ludzi.
- A co teraz nastąpi?
- Oczywiście zabiję pana. Od trzech tygodni znajduje się pan zresztą w
rzeźni.
- Rozumiem. Nie jest dla mnie tylko jasne, dlaczego przed moją śmiercią
duchową musiałem się dowiedzieć tych dziwnych rzeczy?
- Bo istnieje u nas dawny i dość naiwny zwyczaj. Coś w rodzaju waszego
zwyczaju, kiedy skazaniec, pod którym zerwał się powróz na szubienicy,
korzysta z prawa łaski, Mogę panu zdradzić, że to nie będzie bolało.
- Dziękuję panu. Mam tylko jeszcze jedno pytanie, jeśli pan pozwoli.
Chciałbym wiedzieć, jak wam będzie smakowała informacja, którą pan
teraz ze mnie pobierze?
- Będzie z pewnością bardzo smaczna, bo rzadko spotykana. Mam
wrażenie, że mój szef zaraz mi ją odbierze i przyrządzi sobie dziś w domu
na obiad.
KOMUNIKAT PRASOWY “Zachorował profesor F.H. (lat 73). Dziś po
południu przewieziono go do kliniki Borga. W związku z tym odwołuje się
oczekiwany z wielkim zainteresowaniem wykład profesora o godzinie
szesnastej w Teatrze Centralnym. Pieniądze za bilety wstępu można
odbierać od godziny czternastej”.
GYULA HERNADI
Precyzyjna struktura lotu samolotem
Samolot leciał na wysokości ośmiu tysięcy metrów.
Willy Brandt rozsiadł się w pluszowym fotelu i wziął od sekretarza
“Frankfurter Allgemeine Zeitung” z 15 stycznia 1974 roku.
“Po miesięcznej przerwie wznowiła w Genewie obrady Komisja
Rozbrojeniowa.
Egiptu nie zadowala propozycja Tei Awiwu zmierzająca do rozdzielenia
walczących oddziałów.
Czy dojdzie do kompromisu w sprawie Watergate?
Wybory do rad w Bułgarii.
Do Bonn przybyła radziecka delegacja gospodarcza pod przewodnictwem
zastępcy przewodniczącego Rady Ministrów Włodzimierza Nowikowa.
W poniedziałek w Berlinie rozpoczęły się rozmowy SED z
przedstawicielami KP Francji.
Doszło do zabójstwa Saida Ahmana Sofiana, jednego z przywódców
nielegalnej partii komunistycznej Indonezji.
Unia przyjęła propozycję Demokratów zmierzających do wznowienia
obrad. Brandt pragnie pertraktować z Chrześcijańską Demokracją o
wyborze prezydenta.
Komunikat meteorologiczny. W dalszym ciągu utrzymuje się duża różnica
temperatur między Europą wschodnią i zachodnią. Na wschód od linii
Marsylia - Berlin - Sztokholm na ogół utrzymuje się pogoda bezwietrzna,
brak opadów, temperatura od trzech do siedmiu stopni poniżej przeciętnej.
Na zachód od tej linii natomiast pogoda jest zmienna, częste opady, wiatr,
temperatura od czterech do ośmiu, a miejscami nawet do dziesięciu stopni
powyżej przeciętnej o tej porze roku”.
Willy Brandt zwrócił się do sekretarza:
- Kto nas będzie witał?
- Rolf i przewodniczący okręgów.
- Chciałbym przeczytać tekst mojego wieczornego przemówienia.
- Jeszcze nie jest gotowe, panie kanclerzu.
- O ile wiem, do Monachium przylatujemy dokładnie o wpół do ósmej?
- Tak.
- O dziesiątej chciałbym mieć tekst przemówienia.
- Będzie gotowe.
- Niech pan przyśle do mnie Gerda.
Po chwili przed kanclerzem zjawił się Gerd.
- Chciałeś mnie widzieć.
- Jaka pogoda jest w Turcji?
- Osiemset wsi leży pod śniegiem.
- A w Ankarze?
- Minus trzydzieści stopni.
- Co mówi prognoza?
- W przyszłym tygodniu będzie można lądować w Ankarze.
- Wobec tego nie zrezygnuję z podróży. Do salonu wszedł pułkownik
Horgmann, drugi pilot:
- Panie kanclerzu, straciliśmy łączność radiową, przyrządy nie działają.
- Jak to?
- Znaleźliśmy się w silnym polu magnetycznym.
- Straciliśmy orientację?
- Przestały działać przyrządy nawigacyjne.
- Co się w takich wypadkach robi?
- Nie wiemy.
- Jak duże jest to pole?
- Od pół godziny w nim się znajdujemy.
- I dopiero teraz pan mi o tym mówi?
- Nie chcieliśmy pana niepokoić.
- Dlaczego nie zejdziecie niżej?
- Niżej zalega mgła, bez przyrządów nie da rady.
- Więc wznieście się wyżej.
- W górze też jest mgła.
- Nawet na wysokości dziesięciu tysięcy metrów?
- Tak.
- To dziwne.
- Tak, panie kanclerzu.
- Co na to Kohiter?
- Może niech on sam o tym powie. W kabinie pilota Brandt zwraca się do
Kohltera:
- Co z nami będzie, pułkowniku?
- Nie wiem, panie kanclerzu.
- A w jakim kierunku lecimy?
- Nie potrafię określić.
- Duży mamy zapas paliwa?
- Jeszcze się nie kończy.
- Będziemy lądować?
- Spróbuję.
- Monachium, sądzę, już minęliśmy?
- Już dawno.
Horgmann nagle odsunął kanclerza, nachylił się nad Kohiterem i wskazał
na okno:
- Popatrz, Hans.
Na młodych nagich drzewach rozpięta przestrzeń osadza przed słońcem
bezwłose przyrzeczenia. Niczym mroczni gwardziści wznoszą się w górę,
po czym opadają w bezbłędne zagłębienia. W bezpłciowej płynnej
substancji mgły wiruje różowy kamień, płonie na nim biała plama;
monotonnie jak lustro bada arki swojego imperium i strefy ciszy. Światło
schnie na jego rozwartej osi, w przerwach na zaczerpnięcie oddechu unosi
się w górę, garbi niczym sztywne charyzmaty, rwą się na nim struny
ciemności.
- Co to jest? - zapytał Kohiter.
- Kohoutek - odparł Horgmann. -
- Kometa?
- Mamy dziś piętnastego stycznia.
- No i co z tego?
- Dziś przelatuje najbliżej Ziemi. Sto dwadzieścia milionów kilometrów od
nas.
- To ta kometa spowodowała burzę magnetyczną?
- Możliwe. Wczoraj czytałem na jej temat bliższe szczegóły.
- Pamiętasz je jeszcze?
- Tylko współrzędne.
- ^VszvstkiG^
- Tak, wszystkie: 2435627911426410891397.
- Jak zdołałeś zapamiętać tyle cyfr?
- Mój syn zajmuje się amatorsko astronomią. Współzawodniczymy z sobą.
- Skoro dokładnie je pamiętasz, możemy spróbować lądowania.
- Tak, pamiętam je dokładnie. Weźmy dwa stopnie w lewo.
- Powinniśmy zawrócić.
- Tak. Weź jeszcze czterdzieści stopni. Wracamy do Monachium -
powiedział Kohiter.
- Trzeba wymienić formację podwójnego
Tfi
>>
- Czy to znaczy, że uszliśmy niebezpieczeństwu? - zapytał uśmiechając się
Brandt.
- Musimy jeszcze wylądować, panie kanclerzu.
- Może mgła się rozejdzie.
- Na podstawie współrzędnych możemy określić dane nawigacyjne -
powiedział Horgmann.
- Spróbuję lądować na poligonie w Monachium. Spodziewam się, że dziś
wojska pancerne nie mają ćwiczeń - odezwał się Kohiter. - Nie rozumiem
tylko, dlaczego nie widać gwiazd. Ty coś z tego pojmujesz, Franz?
- Nie - odpowiedział Horgmann, po czym zwrócił się do Brandta: - Panie
kanclerzu, proszę wrócić do salonu. Musi pan odpocząć i oszczędzać
nerwy.
Brandt wrócił na fotel w salonie, wyjrzał przez okno.
Pośrodku ogrodu zarosłego trawą leży żółty ptak, w jego głosie trzepoczą
bezskrzydłe wieści, zataczając się wpadają w medytacyjne pułapki wiatru.
Później ptak otwiera się z wolna, niczym żółty pulsujący hangar. W
okolicach jego żołądka, w czerwonej powietrznej otoczce, śpi drugi ptak.
Ma niebieskie pióra i długie szare nogi; jego tętnice rozświetlają się z
emocji. Zaczyna śpiewać przez sen. Śpiew staje się coraz powolniejszy,
wydłuża się, na ptaku uwidaczniają się najśmielsze rysunki. Na jednym 7,
nich po wieży kościoła kręcą się dwa koty płacząc złotem, na drugim po
świadomych proporcjach struktury kroczy w górę cisza. Pod nim drzemią
ludzie ściskając czapki w rękach, ale rysunek się obraca, budzi własne
linie, przekątne, grawerowane krzewy okręgu, płaszczyzny w kształcie
wachlarza.
I w tym zbudzonym, rozsądnym rysunku, znów leży ptak. Rozpościera
skrzydła, bo coś nad nim przelatuje. Odzywają się ukryte dzwonki, polarna
zwierzyna, młode dziewczęta dosto sowują się do siebie, wyruszają jak
pociąg sanitarny, ale nigdy nie docierają.
Ptak przelatuje przez białe wklęsłe miasta, krzyczy, potrząsa obrączkami,
w jego wnętrzu widać inne ptaki, które sczepiwszy się rozdziawiają dzioby
i wskazują na przezroczystą krainę przemijania.
Brandt przestraszył się.
Samolot ostro schodził do lądowania, dotknął ziemi. Posuwali się jakby
we wnętrze morza, uderzały w nich rozwierające się, płynne hamulce,
amortyzujące ruch samolotu, Stanęli.
Brandt powiedział do Gerda:
- Dlaczego mi nie powiedzieliście?
- Cieszyliśmy się, że usnąłeś.
- Jesteśmy w Monachium?
- Tak sądzę.
- Która godzina?
- Wpół do dwunastej.
- Długo krążyliśmy. Czekali na nas o wpół do ósmej.
- Tak.
- Zadzwońcie do Rolfa.
- Porozumiem się z dowódcą poligonu. Do salonu wszedł Horgmann. Nie
potrafił ukryć przestrachu i zdumienia, powiedział zmartwiony:
- Panie kanclerzu, nie wiemy, gdzie jesteśmy.
- Niech pan nie żartuje, Horgmann. Przecież świeci słońce.
- Stoimy na trawie słoniowej.
- Co znaczy: na trawie słoniowej?*
- To niepojęte, jak się tu znaleźliśmy.
- Lecieliśmy według współrzędnych komety?
- Tak.
* gatunek rośliny tropikalnej. Pennisetum spicatum.
- Kohier powiedział, że jest ich pewny.
- Jestem przekonany, że były dokładne.
- A łączność radiowa?
- Wciąż jeszcze nie działa.
- Wyjdźmy więc i rozejrzyjmy się, gdzie jesteśmy. Co o tym sądzi,
Kohier?
- On też niczego nie rozumie.
- Schodki dadzą się opuścić?
- Tak.
- W takim razie idziemy. Do salonu wszedł Kohier.
- Gdzie się znajdujemy, pułkowniku? - spytał go Brandt rozdrażniony.
- Przypuszczam, że w Afryce, panie kanclerzu.
- W Afryce.?
- Tak, w okolicach Sudanu.
- Na podstawie czego pan sądzi, że w okolicach Sudanu?
- Otacza nas sawanna i widziałem antylopy.
- Chodźmy i rozejrzmy się.
- Wszyscy mają iść? - spytał Gerd.
- Wszyscy.
- Ochrona również?
- Tak.
- Panie pułkowniku, proszę opuścić schodki - powiedział Gerd.
Ustawili się w szeregu na trawie sięgającej do pasa. Brandt z uśmiechem
popatrzył po ich twarzach:
- Panowie, zabłądziliśmy.
Samolot wyludnił się, rozdęty brzuch zapuścił w trawę, w granatowym
naczyniu nieba zabrzęczały niewidzialne gwiazdy, niczym długie
instrumenty strunowe wrzasnęły zwierzęce konstelacje, i jak płatni
żołdacy niedbale okrążyli ich chłopcy przestrzeni.
Zostawili przy maszynie człowieka z ochrony i ruszyli przez wysoką
trawę.
Prawie równocześnie cała ich dziesięcioosobowa grupa zadarła głowy w
górę. Potężny samolot odrzutowy zatoczył nad nimi koło, schodził coraz
niżej, po czym z hukiem siadł w trawie. Parę metrów przed nimi.
Z drzwiczek opuszczono z brzękiem schodki. W otworze drzwi ukazał się
wysoki mężczyzna o pooranej bruzdami twarzy, który energicznym
krokiem zszedł na trawę.
Brandt zdumiony przyglądał się przybyszowi. Pierwszy odezwał się Gerd:
- To przecież Messmer.
Ich też było dziesięciu. Dwóch pilotów w mundurach pułkowników i
siedmiu cywilów zbiegło po schodkach w ślad za premierem Francji.
Messmer nie chciał wierzyć własnym oczom:
- Pan Willy Brandt, jeśli się nie mylę?
- Monsieur Messmer, czy tak? Podali sobie ręce.
- Witam, panie kanclerzu. Gdzie właściwie się znajdujemy?
- Witam, panie premierze. Tego nie wiemy.
- Jak panowie się tu dostali?
- Według parametrów komety Kohoutka.
- My też.
- Nie rozumiem - powiedział Brandt.
- Łączność radiowa zamilkła, weszliśmy w burzę magnetyczną, widoczna
była tylko kometa, a pułkownik Lauser, drugi pilot, szczęśliwym zbiegiem
okoliczności znał jej współrzędne. Dokąd pan leciał?
- Do Monachium, na spotkanie partyjne. A pan?
- Do Algerii, z wizytą do Bumediena.
- Ma pan jeszcze paliwo?
- Pod dostatkiem.
- “Nam się wyczerpało.
- Mogę panu dać.
- Dziękuję bardzo, sądzę jednak, że na razie ważniejsze 'byłoby
zorientować się, gdzie jesteśmy. Chodźmy się rozejrzeć.
Brandt i premier Francji wraz z towarzyszącymi osobami ruszyli przez
wysoką trawę.
I naraz prawie równocześnie cała ich dwudziestoosobowa grupa zadarła
głowy w górę. Potężny samolot odrzutowy zatoczył nad nimi koło,
schodził coraz niżej, po czym z hukiem siadł w trawie. Parę metrów przed
samolotem francuskim. Biegiem rzucili się w jego stronę.
Z drzwiczek opuszczono z brzękiem schodki, w otworze drzwi ukazał się
tęgi, o nalanej twarzy i siwych włosach mężczyzna, który energicznym
krokiem zszedł na trawę.
Brand i Messmer nie chcieli wierzyć własnym oczom. Pierwszy odezwał
się Gerd:
- To przecież Heath.
Ich również było dziesięciu. Dwóch pilotów w mundurach pułkowników i
siedmiu cywilów zbiegło po schodkach w ślad za premierem Anglii.
Heath udając rozpacz załamał ręce, po czym spojrzawszy na trzy samoloty
ustawione rzędem i dwóch mężów stanu, powiedział:
- Panowie, ja naprawdę dziś rano niewiele wypiłem.
Brandt i Messmer podeszli do niego, przywitali się.
- Nic z tego nie rozumiem - powiedział Heath. - Czy panowie mogą
powiedzieć, gdzie jesteśmy?
Na co Brandt, również pytając:
- Samolot pana dostał się w burzę magnetyczną?
- Tak.
- I widać było tylko kometę Kohoutka w nieprzeniknionej mgle?
- Tak - odpowiedział Heath coraz bardziej zdumiony.
- Jak nazywa się pana drugi pilot?
- Pułkownik Morton.
- Tak więc pułkownik Morton znał oczywiście dokładnie współrzędne
Kohoutka?
- Tak, ale ja nadal nic nie rozumiem.
- My też nie rozumiemy, panie premierze. A jak łączność radiowa?
- Do niczego, przyrządy nie działają.
- Dokąd pan leciał?
- Do Kanady.
- Czyli że panowie również zabłądzili.
- Pułkownik King, dowódca samolotu, twierdzi, że znajdujemy się w
okolicach Sudanu.
- Nie rozumiem tylko, dlaczego nie ma łączności radiowej. Mgła zniknęła,
świeci słońce, nie rozumiem tego - rzekł Brandt.
- Chodźmy i rozejrzyjmy się po okolicy - zaproponował Messmer.
Zostawili strażników obok samolotów i ruszyli
Jak błyszczące dachy odbudowywanych domów szczerzyły do nich zęby
pędzące przez trawę zwierzęta, w zwapniałych szczękach popołudnia
rozrywały się na strzępy w biorącym nad nimi przewagę upale.
Heath zaczął się pocić. Z uśmiechem zwrócił się do Brandta:
- Ile kilometrów będziemy tak szli, Mr Brandt?
- A ile pan podoła?
- Ja dużo.
- Ja również sporo.
- Wolę jednak pływać żaglówką.
- Możemy zawrócić. Co pan o tym sądzi? - zwrócił się Brandt do
Messmera.
- Wcześniej czy później powinniśmy przecież kogoś spotkać, kto nam
powie, gdzie się znajdujemy.
Pułkownik Lauser podniósł ramię:
- Widzę dom.
W trawie stoi biała lepianka. Wokół niej sterty kwiatów i szkielety
zwierząt. Najsilniejszy w tych stronach wiatr, nisko wiszące gałęzie
wniknęły w ściany, w przeciągłe pulsowanie wprawiła okolicę kropla,
która może uchodziła za chmurę w tym suchym wgłębieniu.
Lepianka składa się z jednej izby. Na środku stoi niewielki stół, leży na
nim małe czarne niemowlę. Obok stołu na ziemi siedzi stara kobieta,
zasłania ręką twarz dziecka. Na widok obcych podnosi się, skłania
uprzejmie i daje im znak, by weszli do środka.
Trzy białe rzeźby wiszą na ścianie, w ich zagłębieniach zbiera się brud:
twarz o nieregularnych rysach wyryta trzema wgłębieniami.
Niemowlę zaczęło płakać.
Brandt wziął je na ręce i zaczął zabawiać. Dziecko się uspokoiło, przestało
płakać, dotknęło jego twarzy.
Stara kobieta owinęła swoje czarne ciało białą chustą leżącą opodal i
powiedziała dwa, trzy krótkie zdania. Nie zrozumieli.
Nagle zza Messmera wysunął się młody człowiek w okularach, o
niezwykle białej karnacji i zaczął rozmawiać z kobietą.
Po pięciu minutach Messmer zniecierpliwiony przerwał im:
- Co ona mówi, gdzie jesteśmy?
- W Nigrze. W prowincji N'Guigmi.
- W jakim języku pan z nią rozmawia?
- W języku haussa.
- Gdzie znajduje się najbliższa osada ludzka?
- Mniej więcej pięćset kilometrów stąd.
- Co ta stara tu robi z dzieckiem?
- Będzie je wychowywała.
- Czym je nakarmi?
- Ma dwie kozy.
- Radio mają?
- Nie.
- W jakim wieku jest dziecko?
- Cztery miesiące.
- Wtem w teczce pułkownika Mortona odezwało się radio. Zanikający w
eterze głos kobiecy opowiadał po angielsku bajkę dla dzieci na dzień
dobry:
“Niewidzialne krasnoludki długo naśladowały smoki, ale później już nie
trzeba im było dokuczać, dobrowolnie udały się do przedsionków
karzełka. Wsiadły na malutkie rowerki i najciszej ze wszystkich umarły”.
Na tym koniec bajki.
Heath roześmiał się i powiedział do pułkownika Kinga:
- Czy to znaczy, że będziemy mogli wystartować?
- Przypuszczam, że tak. Łączność radiowa już działa.
Brandt odpiął z przegubu ręki złoty zegarek i dał go starej kobiecie. Z
nieruchomą twarzą położyła go obok dziecka na stole.
Messmer wyjął z kieszeni złotą papierośnicę i podał ją starej kobiecie. Z
nieruchomą twarzą położyła ją obok dziecka na stole.
Heath zdjął z palca dwa złote pierścienie i podał je starej kobiecie. Z
nieruchomą twarzą położyła je obok dziecka na stole.
Pozostali też dali jej podarki. Gdy już zabrakło miejsca na stole, kładła je
obok siebie, na ziemi.
Brandt wziął dziecko na ręce i ucałował je na pożegnanie. Inni zrobili to
samo.
Kobieta odprowadziła ich do skraju zarośli.
Wybiegło im naprzeciw trzech strażników i zameldowało, że działa
łączność radiowa.
Messmer zwrócił się do Brandta i Heatha:
- Spodziewam się, że ukryjemy przed światem tę, mówiąc łagodnie,
zabawną przygodę?
- Wszyscy gotowi by sądzić, że odbyliśmy tu, w Nigerii spotkanie na
szczycie - odparł Heath.
- W Algerii nie będą mnie pytać, dlaczego spóźniłem się cztery godziny -
dodał Messmer.
- Ja lecę stąd do Kenii, to po sąsiedzku, a dopiero stamtą udam się do
Kanady. Mamy wystarczający zapas paliwa, mogę się nim podzielić z
panem Brandtem - oświadczył Heath.
Brandt uśmiechnął się ź przymusem:
- Znalazłem się w najtrudniejszym położeniu. Horgmann, jak daleko stąd
do Monachium?
- Trzy tysiące czterysta kilometrów, panie kanclerzu.
- Czyli cztery godziny lotu.
- Tak.
- Przypuszczam, że cały świat już nas szuka.
- Gdyby wybuchła zbyt wielka awantura, cóż robić, przyznamy się wtedy
do wszystkiego - powiedział z uśmiechem Messmer. - A benzynę i ja mogę
panu dać.
- Dziękuję - odparł Brandt.
Załoga przetankowała paliwo do niemieckiego odrzutowca, po czym
pożegnali się. Brandt, Heath i Messmer uścisnęli sobie ręce i ruszyli po
schodkach do samolotów.
Jako pierwszy wystartował samolot angielski, po nim francuski, na ostatku
niemiecki.
Kohier zręcznie wyprowadził maszynę, skierował ją prosto nad morze, nie
odpowiadał na wezwania radiowe, nie zauważyli nigdzie obcych
myśliwców, lot przebiegał pomyślnie.
Zgłosiła się normalnie jak zwykle wieża radarowa na lotnisku w
Monachium. Właśnie pełnił w niej dyżur stary przyjaciel Kohitera, Edgar
Tauschnitz:
- Cześć, Hans - powiedział poznawszy Kohitera po głosie.
- Cześć, Edgar. Mam lądować na .ślepo?
- Dlaczego zaraz na ślepo? Ta odrobina mgły chyba ci nie przeszkadza?
- No dobrze już dobrze. Podaj namiary.
- Zaraz. Jak się macie?
- W porządku.
- A kanclerz? W jakim humorze?
- Można wytrzymać.
- Na dole jest dość zimno.
- Tu w górze też nie najcieplej.
- Wyobrażam sobie.
Brandt był zdenerwowany. W czasie lotu nie słuchał radia, nie rozmawiał
ze swoimi ludźmi, nie miał ochoty tłumaczyć się ze skandalu. Czytał.
Oślepiły go światła lotniska. Wolno ruszył po schodkach. Tuż za nim szli
Gerd i sekretarz.
Czekali już na nich uśmiechnięci Rolf Heinemann i przywódcy okręgowi.
Brandt uściskał Heinemanna:
- Nie gniewajcie się, ale wypadła mi pilna narada, dlatego tak bardzo się
spóźniliśmy. Nie mogłem was w porę zawiadomić.
Heinemann uśmiechnął się szeroko:
- To prawda, że punktualność jest grzecznością królów, ale jakoś ci
wybaczymy te pięć minut spóźnienia.
Brandt spojrzał na przegub ręki, ale przypomniał sobie nagle, że dziecku
zostawił zegarek.
- Która godzina? - zwrócił się do Gerda.
- Siódma trzydzieści pięć.
- Siódma czy dziewiętnasta trzydzieści pięć? - zapytał zirytowany.
Gerd bezradnie, jeszcze raz popatrzył na Brandta i na zegarek.
Heinemann objął kanclerza za ramiona:
- Masz rację, Willy, jest niemal tak ciemno, jakby to był wieczór. Nie
zapominaj, że mamy styczeń. Pospieszmy się. Na wpół do dziewiątej
kazałem zwołać ludzi. Obiad w południe. Czy to ci odpowiada?
- W porządku - powiedział Brandt. Ruszyli do wyjścia.
GABOR RUBIN
Nieustraszony Joe Stalowa Pięść
Nieustraszony Joe Stalowa Pięść miał niewątpliwie w swoim życiu dużo
zatargów z ludźmi. Cholernie wielu ostrzyło sobie na niego zęby, ale nikt
nie miał odwagi z nim zacząć, bo był to twardy chłopak. On też wiedział o
tym, wszak nie bał się nikogo, takim już był człowiekiem.
Otóż pewnego dnia dostał list od przyjaciela z prośbą o pomoc. To była
jakaś mętna sprawa, sam już nie wiem, co. W każdym razie Joe poszedł,
dokąd go wzywano, do małego pokoju w pewnym opuszczonym domu.
Nie znalazł tam nikogo, ale kiedy spacerował tam i z powrotem pod
budynkiem, usłyszał, że we frontowym pokoju zbierają się jacyś ludzie i
gorączkowo naradzają. Domyślił się, że został wciągnięty w pułapkę,
ponieważ rozpoznał konkurencyjną bandę. Nie miał wprawdzie przy sobie
nic prócz miniaturowego wehikułu czasu, lecz nijak nie chciało mu się
uciekać. I pożałowałby swojej dumy. Zastanowił się więc i cofnął w czasie
o godzinę, potem odczekał prawie godzinę i cofnął się znowu. Spotkał
samego siebie, odczekali mniej więcej tyle, co poprzednio i Joe znowu się
cofnął w czasie. Było ich więc już trzech, i powtarzał to dopóty, dopóki nie
było ich wystarczająco wielu. A potem wypadli z pokoju i porządnie
stłukli całe towarzystwo! Nie chciałbym tam być!
Po wszystkim Joe odczekał, aż jego sobowtóry wejdą po kolei z powrotem
do wehikułu czasu, po czym spokojnie poszedł spacerkiem do domu, A
tego, który wciągnął go w pułapkę, odszukał później osobno, żeby się z
nim policzyć. Takim zuchem był Nieustraszony Joe.
GABOR RUBIN
Awanturnicy
Rób i jego ludzie byli swojego rodzaju awanturnikami kosmicznymi.
Wprawdzie nie krzywdzili nikogo, jeśli nie było potrzeby, ale nie byli też
świętoszkami.
Lubili odkrywać nowe planety, lecz nie po to, by je zarejestrować lub
zabiegać o naukowe uznanie, robili to dla własnej przyjemności.
Pewnego dnia trafili na jakąś maleńką asteroidę, na której było ciemno jak
w piekle. Mieli właśnie wracać, bo przecież nic tam nie było, kiedy
usłyszeli lekki szelest. Poświecili w to miejsce lampą kieszonkową i oto
zobaczyli, że ze zbocza góry schodzi maleńki człowieczek.
- Jestem Złowróżbnym Wielkim Cieniem - powiedział człowieczek
dźwięcznym głosem.
- Kto ty jesteś? - zarechotali przybysze. - No podejdź tu do wujka, on cię
nie skrzywdzi.
- Jestem Złowróżbnym Wielkim Cieniem. Poza tym członkiem organizacji
“Kapitał dla Prowincji”.
- A gdzież jest twój cień, staruszku? Bo w to, że jesteś duży, nie bardzo
wierzę.
Zamiast odpowiedzi karzełek zatoczył wokół ręką. Poświecili lampą, lecz
nic nie ujrzeli. Wyjęli więc reflektor, ale też nie zobaczyli więcej. I co było
najdziwniejsze, że mimo światła siebie też nie widzieli, a nawet reflektora,
a o jego działaniu wiedzieli stąd, że kiedy poświecili ria małego
człowieczka, zawsze był widoczny.
Niezależnie od tego pochwycili karła, wsadzili do klatki i odlecieli. Nikt
mu nie dokuczał, a każdego dnia wypijał puszkę skondensowanego mleka.
Kłopotliwe dla nich było tylko to, że musieli lecieć w zupełnej ciemności i
dobrze było, jeśli mogli widzieć gwiazdy.
Naradzali się, co począć z małym intruzem.
- Nie możemy go nawet wykorzystać do pracy w laboratorium
fotograficznym.
- Ale możemy urządzić cyrk.
- No tak, tylko żeby był cyrk tam, dokąd zabierzemy ze sobą tego bubka.
W końcu narodził się z tego poważny koncept.
Nie namyślając się zbytnio polecieli na Ziemię. A tam zapanowały nagle
straszliwe ciemności i nic nie było widać prócz słońca na niebie i karła, jak
popijał skondensowane mleko.
- Co się stało? - pytali zewsząd przerażeni ludzie.
- Nic szczególnego - odpowiadała pewna rozgłośnia radiowa na jednej z
wysp oceanicznego archipelagu. - Z tym, że będzie tak dopóty, dopóki
rządy wszystkich krajów nie zbiorą tyle i tyle złota i nie dostarczą go w
rejon takiej a takiej szerokości i długości geograficznej. A gdyby zdarzyło
się jakieś świństwo, to i potem będzie ciemno. Zresztą zorganizujcie
wszystko, jak sami chcecie.
Szczyt. Żadna organizacja światowa nie pracowała tak sprawnie, bez
dyskusji, zgodnie. Pieniądze szybko znalazły się na umówionym miejscu i
nie zdarzyło się żadne świństwo. Szajka Roba zgarnęła forsę i zabrała z
powrotem małego ludzika.
- Dzięki ci, staruszku, teraz możesz wrócić na swoją asteroidę.
- Ale ja nie wrócę - powiedział Wielki Cień - bardzo was polubiłem. -
Chcieli go wysadzić, lecz ilekroć próbowali, znikał. Co mieli robić, zabrali
go dalej ze sobą.
Mały człowieczek dalej wypijał każdego dnia puszkę skondensowanego
mleka, a wokół panowała gęsta ciemność. Zresztą nikomu nie
przeszkadzał.
Rób i jego kumple, kiedy tylko znudziła im się włóczęga w kosmosie lub
potrzebowali żywności i gdzieś wylądowali (oczywiście nie na Ziemi),
zawsze musieli płacić spore odszkodowanie za ciemności, a przy tym cenę
ustalali mieszkańcy planety. Rób natychmiast płacił szczodrze, by nie
umrzeć z głodu, lub nie zginąć z braku powietrza.
Trwało to dopóty, dopóki nie rozeszły się wszystkie pieniądze. Wówczas
karzeł powiedział:
- Kierunek dom.
Zawieźli go do domu. A wtedy mały człowieczek tak rzekł do
zaskoczonych ludzi Roba:
- Widzicie, nie wierzyliście, że jestem Złowróżbnym Wielkim Cieniem.
Nie wierzyliście też, że jestem członkiem organizacji “Kapitał dla
Prowincji”. - I powoli zniknął w ciemnościach.
GABOR HALLER
Owad
Bert leżał na piasku na brzegu morza i rozkoszował się życiem.
Obserwował niski lot mew, osobliwy kształt chmur i grę przedzierających
się przez nie promieni słońca.
Wysoko nad głową, nieco z prawej strony dostrzegł maleńki punkcik. Cóż
to może być? - łamał sobie głowę. Po krótkiej chwili jednak domyślił się.
Na pewno jakiś owad. Ależ oczywiście, owad, że też nie przyszło mu to
wcześniej do głowy.
Bert patrzył nieprzyjażnie, jak owad w dziwny sposób, powoli szybując,
opada pionowo, około trzydziestu centymetrów od niego.
Położył się na brzuchu i zatopił palce w piasku. Bert jeszcze nigdy w życiu
nie widział owada o tak dziwnym kształcie. Obserwował go
wstrzymawszy oddech, ale kiedy owad ruszył ostrożnie na swych sześciu
nogach w jego kierunku, Bert wpadł w złość i rzucił w niego piaskiem
trzymanym w zaciśniętej pięści.
Przeklęty robak! - warknął i uderzył dłonią w przysypanego piaskiem
owada. Odczekał chwilę, czy nie wypełznie, po czym przetoczył się dalej i
zamknął oczy.
Bardzo był z siebie zadowolony.
Kiedy 01 zamilkł, naukowcy popatrzyli na siebie i gorączkowo zaczęli
szukać usterki. Nie rozumieli, dlaczego łączność została przerwana tak
nieoczekiwanie.
Lądowanie, wypuszczenie nóg i pierwsze ruchy przeszły wszelkie
oczekiwania. Oni jednak biegali podnieceni, coś poprawiali, naradzali się.
Mimo to 01 nie zgłosił się więcej z nieznanej planety.
ISTYAN KASZAS
Za wszelkg cenę
Było ich pięciu. Trzy długie cienie spotykając się ze sobą padały na sypkie
podłoże pustyni, czwarty znajdował się nieco dalej, łecz tak samo zastygł
w bezruchu. Minęło wiele minut, nim we włazie rakiety pojawił się piąty
człowiek. Cienie tymczasem ruszyły powoli; zielona tarcza słońca szybko
wznosiła się ku górze po pomarańczowym sklepieniu nieba.
Po drugiej stronie bezkresnej pustyni została niezauważenie nadana
niezrozumiała dla człowieka wiadomość... lecz ten, dla kogo była
przeznaczona, usłyszał ją. “Rozwiać podejrzenie!... Rozwiać podejrzenie...
za wszelką cenę!!...”
Kapitan trzymał w ręku broń. Mówiąc rzucał zimne spojrzenia nad
głowami ludzi, w stronę, gdzie rozgrzana pustynia stapiała się z krawędzią
czerwonego nieba.
- Istoty które spotkaliśmy, nie są dla nas przychylne w najmniejszym
stopniu - powiedział szorstko. - Musimy obronić Ziemię przed ich
wtargnięciem!... Musimy obronić... za wszelką cenę!...
Skinął głową w przeciwległą stronę, ku dalekim wzgórzom.
- Jeden z nas - mówił dalej - znalazł się u kresu swej drogi tam, w tej
jaskini, gdzie spędziliśmy ostatnią noc. Od tego czasu jeden z nas... nie
jest już ziemską istotą. Nie wiem, kim jest... nie ma sposobu, żeby go
rozpoznać, przynajmniej za pomocą metod, które mamy do dyspozycji.
Lecz kimkolwiek by był, potrafię mu przeszkodzić w dotarciu na
Ziemię!!...
Podniósł broń. Pozostali rozpaczliwie krzyknęli. Nawigator, osłupiały ze
zdziwienia, obserwował z góry bieg wydarzeń. Kiedy rozległy się strzały,
jego oczy dziwnie błysnęły.
- Musiałem to zrobić - powiedział Baade. - I miałem rację...
Zielone promienie wznoszącego się słońca oświetlały dwa leżące obok
rakiety ciała. I jeszcze coś... co przypominało szybko kurczący się
liliowoczerwony kopiec.
- To był on - odezwał się Baade. - Biedny Jeff!!...
Wsunął broń do kabury i ruszył po schodkach na górę. Zatrzymały go
ciche słowa.
- Chwileczkę, kapitanie...
Spojrzał na nawigatora. Następnie jego spojrzenie zsunęło się niżej... na to
coś, co tamten mężczyzna trzymał w ręku. Z jego gardła wyrwał się krzyk
zaskoczenia. Lecz spóźnił się...
Nawigator ani przez chwilę nie raczył spojrzeć na kurczący się
ciemnoliliowy kopczyk u podnóża schodków. Przecież dotychczas mógł
się dość napatrzeć. Obrócił w ręku broń i schował do kabury. Ruszył w
stronę rakiety.
- Twoja droga, kapitanie Baade... - mamrotał przechodząc schylony przez
właz - ...twoja droga nawet teraz nie będzie miała końca...
I pomyślał o dalekiej jaskini, której nigdy nie widział.
Potem zawyły silniki i unosząca się niczym połyskująca gwiazda rakieta
rysowała na pomarańczowożółtym niebie szybko rozpływającą się grzywę
ognia.
PETER SZENTMIHALYI SZABÓ
Czarne i białe dziury
Jack Floyd przez okrągłe pięćdziesiąt lat nie bał się śmierci. Jako
zawodowiec wychodził cało z niebezpiecznych zakrętów na drogach
kosmosu. Jack nauczył się, że w takich chwilach nie myśli o sobie, tylko o
załodze. Zresztą, to nieważne. Jego pierwsze małżeństwo, które da się
porównać jedynie z pobytem w kompanii karnej, przynajmniej w sferze
uczuciowej, spaliło na panewce. Minęło dokładnie dziesięć lat, kiedy
postanowił zakończyć to wszystko. A później spotkał Sue. Ten związek był
udany. Dowodem, dwoje urodziwych dzieci.
A kapitan Floyd nadal się niczego nie bał: czuł, że los go oszczędził. W
jego żyłach płynęła dobra, stara krew kalwinów ze Szkocji, miał także coś
z pewności siebie pogańskich przodków. Zresztą ludzie szczęśliwi nigdy
nie umierają, Jack był o tym święcie przekonany. A on i Sue byli naprawdę
szczęśliwi. Ekspedycje wysyłano zwykle na dwa miesiące, po czym
należał się dwumiesięczny urlop. Jeśli wyprawa trwała dłużej, dostawał
tyle dni wolnych, ile podczas jego nieobecności upłynęło na Ziemi.
Niekiedy dobrze na tym wychodził, bo na ogół mógł przebywać dłużej w
domu, niż w jakimś odległym kącie Galaktyki.
Dom kapitana Floyda znajdował się na Largo. Piękne, ciche popołudnia
spędzał na łowieniu ryb i temu podobnych zajęciach. Co prawda złapane
ryby trzeba było natychmiast wpuszczać do rzeki, ponieważ niewiele ich
zostało na skutek wierceń naftowych, ale i tak była to pyszna zabawa. W
tych wyprawach często towarzyszyli mu Peter i Peggy. Sue przesiadywała
przy puszce z robakami i co godzinę oglądała stereokroniki. Jack Floyd nie
cierpiał kronik. Aż nazbyt często mówiło się w nich o demonstracjach
przeciw rezerwatom kosmicznym. Ziemianie nie byli zdolni pojąć lub
przynajmniej pogodzić się z myślą, że diabelnie kosztowne bazy i
rezerwaty kosmiczne mogą w przyszłości zapobiec ich nędzy.
Potencjalnie, rzecz jasna. To prawda, że tymczasem pęczniała coraz
bardziej ich załoga, której żyło się milion razy lepiej, niż “ziemskiemu
robactwu”, jak kosmonauci nazywali między sobą Ziemian.
Jakże dumna była Sue, gdy przedstawiała rodzicom dowódcę statku
kosmicznego, kapitana Jacka Floyda. Do rzadkości należały małżeństwa
kosmonautów z kimś spoza ich kasty.
Ale ostatnio wszystko się zmieniło. Mimo iż Jack wiedział, że coś z nim
nie w porządku, nie potrafił rzucić palenia, zapalał papierosa jeden od
drugiego, jeśli przebywał poza statkiem. Poza jego statkiem,
“Triumphem”. Choć może to wydać się dziwne, kiedy znajdował się na
pokładzie nawet do głowy mu nie przyszło zapalić papierosa. I tak zresztą
palenie na statku było zabronione. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że
zbyt dużo pracuje. Ze się spala w tej pracy. Jack miał bowiem ambicję być
doskonałym dowódcą. To, że rzucał się bez pamięci w wir zajęć, wynikało
także po trosze z poleceń Samuela Cumberlanda, naczelnego koordynatora
lotów kosmicznych. Sam Cumberland był przerażającą postacią. Obok
Nagrody Nobla, którą dostał za program badań kosmicznych, posiadał
jeszcze kilka dyplomów różnych uniwersytetów. A mimo to nie podkreślał
bynajmniej, że się na wszystkim zna, od psychologii poczynając, a na
fizyce jądrowej kończąc, niemniej gdy zaszła potrzeba, natychmiast się
okazywało, że istotnie zna się na wszystkim. Kapitan Floyd lubił
koordynatora, lecz także trochę się go bał. Takie będą pierwsze prawdziwe
roboty antropoidalne, przychodziło mu na myśl na widok szefa. Co nie
znaczy, że Sam Cumberland był jakimś zasuszonym molem książkowym.
Miał około tuzina dzieci z różnych małżeństw, piastował funkcje prezesów
niezliczonych towarzystw naukowych, a każdej zimy starał się złożyć
którąś ze swych kończyn na ołtarzu narciarstwa.
I wreszcie, to Sam Cumberland był tym, który posłał Jacka na ogólne
badania lekarskie.
- Nie podoba mi się twoja szara gęba, Jack
- powiedział któregoś dnia poważnym tonem.
- Tu, w górze potrzebne nam są różowe, optymistyczne twarzyczki - dodał,
aby złagodzić zbytnią surowość pierwszego określenia.
I to było wszystko. Sam Cumberland nigdy nie rozkazywał, jedynie rzucał
jakby mimochodem uwagi. Tyle, że cokolwiek on powiedział, uchodziło
za rozkaz. W podobny sposób wypowiadał opinie pod adresem rządu
światowego, a natychmiast spieszono, aby wypełnić wszystkie jego
życzenia. Sam Cumberland w ciągu mgnienia oka mógłby unicestwić całą
planetę, co nie znaczy, aby kiedykolwiek tego pragnął. Był po prostu
naczelnym koordynatorem kosmicznym i rząd światowy w porównaniu z
jego osobą bladł, niczym zgraja ziemskiego robactwa, ot i wszystko.
Najgorsze były te plamy na obu płucach. Doktor Speck na ich widok
podrapał się po przerzedzonej czuprynie.
- Nie rozumiem - zastanawiał się półgłosem. - “Compdiagnos” nie może
się mylić. Jeszcze nigdy diagnoza postawiona przez tę maszynę nie
okazała się błędna. Przed pół rokiem miał pan robione prześwietlenie, a
teraz... Obawiam się, że będziemy musieli pobrać wycinek tkanki do
analizy.
Jack Floyd nie był głupcem. Wiedział coś niecoś o raku, nie znosił już
samej jego nazwy. Jeśli w ogóle bał się śmierci, to właśnie takiej.
Podstępnej, pomału toczącej organizm, upokarzającej, bolesnej, nędznej.
Żyć, będąc skazanym na śmierć, gdy wszyscy człowieka żałują... a po
jakimś czasie już tylko życzą delikwentowi, by zdobył się na odwagę i
popełnił samobójstwo.
Jack siedział w poczekalni kliniki kosmicznej i czekał na doktora Specka.
Wreszcie lekarz się zjawił i podszedł do niego z wymuszonym uśmiechem.
Jack od razu wiedział, że nie jest dobrze. - Złośliwy? - zapytał.
Speck opuścił wzrok. - Właściwie... - zaczął.
- Niech się pan tylko nie wykręca! - przerwał mu Jack brutalnie. - Wiem,
że tak jest.
- Nie pozostaje mi więc nic dodać - odparł lekarz łamiącym się głosem.
- Ile mi czasu zostało?
- Parę miesięcy, komendancie. Świetnie pan wygląda w porównaniu z tym
co... - doktor zaciął się. - To będzie się wolno rozwijać. Płuca... Pięć albo
sześć miesięcy... może dłużej. Oczywiście, spróbujemy zwykłych
zabiegów, ale nie rokuję... Za to tego faceta, który pana ostatnio
prześwietlał, powinno się powiesić! Nie wolno mu było czegoś takiego
przeoczyć! Gdyby zadał sobie choć trochę trudu, żeby popatrzeć... Fatalna
pomyłka... Nie sprawdził wyników na komputerze. Nie wie pan, kim był
ten drań? Nie znaleźliśmy jego znaku identyfikującego w kartotece.
Powinno się...
- Niech pan już przestanie, do licha! - wydusił z siebie Jack i zostawił
lekarza na środku poczekalni. Czuł, że powinien się czegoś napić. Kupił
butelkę whisky “Moonshine” i wypił ją niemal jednym haustem.
Doskonale wiedział, co z nim teraz zrobią. Po parominutowym, jałowym
zastanawianiu się, doktor Speck porozmawia przez wideofon z Samem i
kiedy Jack dotrze na stację, będzie na niego czekała wiadomość, aby
stawił się u szefa w biurze. Potem przeniosą go w stan spoczynku, dostanie
kwiaty i wpłacona zostanie zaliczka na nekrologi. “Bohater Wenus
śmiertelnie chory”, rozniesie się wśród kosmonautów.
Sue będzie musiała sprzedać dom na Largo. Tylko kosmonautom czynnym
należał się cały dom. Ze względu na przeludnienie.
Nie wiedział, do czego się zabrać. Odłożona dla niego wiadomość może
jeszcze poczekać. Dopóki jej nie dostanie, jest wolny. Jeszcze nic nie
zaszło, nic nie zmieniło jego położenia.
Zobaczył zielonkawy, przezroczysty przycisk na wejściu do
obserwatorium kosmicznego. Bill Cragg z pewnością zatapia teraz wzrok
w jakiejś mgławicy gwiezdnej albo ślęczy nad mapami i wykresami nieba.
Może znajdzie się u niego coś do wypicia...
Cragg był dziwnym facetem, ale lubianym pomimo mrukliwości. W jego
towarzystwie można było godzinami milczeć, a mimo to człowiek czuł się
tak, jakby spędził czas pożytecznie i przyjemnie. Jack niezbyt dokładnie
zdawał sobie sprawę z osiągnięć naukowych Billa Cragga, ponieważ
dowódcy statków mieli zaledwie ogólne wiadomości o astronomii. Bill
Cragg zaś był kosmologiem teoretykiem, co już bliskie było niemal
filozofii. Dowódcy statków natomiast przypominali jakby dziennikarzy z'
dwudziestego wieku. Znali się na wielu sprawach praktycznych, ale nie
specjalizowali się w żadnej dziedzinie. Rzecz polegała właśnie na tym,
żeby się nie specjalizować. Musieli przede wszystkim odznaczać się
charakterem i inteligencją. Potrafić zawsze znaleźć wyjście z sytuacji, a
nie rozumieć sytuację. Jack Floyd słyszał na przykład, że na Stacji III
pracuje pilot, który ma dyplom z filologii starogreckiej. Może to trochę
przesada, ale mówiło się, że całkiem dobrze sobie radzi na stanowisku
dowódcy statku. Mając do dyspozycji te wszystkowiedzące komputery i
inne cacka techniki kosmicznej wydawało się, że można poniechać
wtłaczania w głowy adeptów drobiazgowych szczegółów.
- Halo, Bill - zawołał Jack serdecznie i opadł zmęczony na krzesło. Teraz
dopiero poczuł naprawdę, jak go przygniata własna tajemnica i naszła go
niepohamowana ochota, aby się od niej uwolnić. Ale stłumił tę pokusę.
Minęły długie minuty, gdy astronom wreszcie podniósł wzrok znad
notatek i dostrzegł przybycie Jacka.
- Jak się masz - powiedział i uśmiechnął się blado. - Napijesz się
kieliszek?
Jack z wdzięcznością kiwnął głową. Znów pili “Moonshine”, jedyny napój
przypominający alkohol, który wolno było nabywać astronautom. Był
przyrządzony z domieszką jakiegoś środka, który sprawiał, że nigdy tak
naprawdę nie można się było nim upić. Pijaństwo uchodziło za przywilej
Ziemian, w ciasnych i brudnych miastach.
Astronom znów się pochylił nad mapami i wykresami. Jack podszedł do
stołu i przyjrzał się im. Na wszystkich widać było identyczny znak:
HDE 226868 Cygnus.
- Ciągle ślęczysz nad tymi czarnymi dziurami, Bill? - zapytał tonem
zaczepki. Cragg był opętany na punkcie czarnych dziur w kosmosie,
wszyscy o tym wiedzieli. - Chyba masz na ich punkcie jakiś kompleks -
dodał Jack ze zmęczonym uśmiechem. - Może w podświadomości
widujesz wokół nich jakieś przystojne dziewczyny?
Cragg był zatwardziałym kawalerem i przeciwnikiem kobiet, nie zniósłby
obok siebie towarzystwa ani jednej kosmonautki, a i one nie przepadały za
jego odstręczającym sposobem bycia. Uważał, że kobiety mają
ograniczone zdolności umysłowe, są istotami niższego rzędu, choć na ogół
bywają pożyteczne.
- Mhm - mruknął Cragg w odpowiedzi i pogładził swoją kozią bródkę. -
Niewidzialne paskudztwo. To okropne, że w ostatnich trzydziestu latach
nie posunęliśmy się w badaniach nad nimi ani o krok. Penrose wprawdzie
przewidział w swojej hipotezie wiele prawdopodobnych zjawisk, ale
oprócz dziko krzewiących się nowych teorii nie podjęliśmy żadnych
decyzji.
- Jak sobie to wyobrażasz? Gwiazdozbiór Łabędzia leży przecież strasznie
daleko. Gdybyśmy nawet wypuścili sztuczną planetę międzygwiezdną,
upłynęłoby wiele setek lat, zanim by tam dotarła. Jeśli w ogóle by
dotarła...
- Nie myślałem o Łabędziu. Czarne dziury znajdują się wszędzie,
przynajmniej powinny znajdować się wszędzie. Jestem przekonany, że
każdy układ słoneczny ma, a przynajmniej powinien mieć taką... czarną
plamę. Tyle że ta czarna plama w naszym systemie słonecznym jest tak
mała, jak powiedzmy, piłka tenisowa w Oceanie Spokojnym.
- W Oceanie Spokojnym nie ma piłek tenisowych, Bill. Daj spokój tym
dziurom, bo oszalejesz do reszty z ich powodu. O ile wiem...
- Przestań, do diabła - przerwał mu Cragg rozdrażniony. - To jasne, że
oszaleję, gdy kiedyś dojdę do tego, że owe dziury są kluczem do
wszechświata!
- No dobrze - wzruszył ramionami kapitan. Czuł ból aż pod pachą. -
Opowiedz mi o nich. Cragg przypatrzył się uważniej przybyszowi.
- Na Boga, nie najlepiej wyglądasz, Jack! Co ci jest?
Jack obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. - Nic - odpowiedział szorstko.
- Opowiedz mi lepiej o tych swoich dziurach.
Z kolei Cragg wzruszył ramionami. - Dotychczas nie zauważyłem, aby cię
one zbytnio interesowały. Idzie, jak wiesz, o teorię Penrose^. Pierwsza
czarna dziura, o której istnieniu wiemy na pewno, znajdowała się w
gwiazdozbiorze Łabędzia. Penrose i wielu innych uczonych opisali pewne
zjawisko kosmiczne, w którego wyniku olbrzymie masy materii o rzadkiej
budowie, w trakcie przemieszczania się we wszechświecie tracą swą
gęstość i przestają istnieć w sensie materialnym. Czyli że masa materii, tak
jak my ją pojmujemy, znika niemal w całości, a zostaje jedynie pamięć o
niej, że tak się nieprecyzyjnie wyrażę.
- No pewnie, mówienie o pamięci po nieistniejącej masie nie brzmi zbyt
naukowo - przyznał mu rację kapitan Floyd.
- Otóż - ciągnął niczym nie zrażony Cragg
- owa “masa pamięci” ma tak potężną siłę ciążenia, że nawet cząsteczki
światła nie mogą jej przebić. I z tego względu dziury są niewidzialne.
Przestrzeń taka posiada własny “horyzont wydarzeń”, czyli innymi słowy,
rządzi się odmiennymi prawami czasu i przestrzeni niż prawa nam znane.
Oczywiście, dziś już wiemy więcej o grawitacji, niż w czasach Penrose'a.
Stosujemy cząsteczki antygrawitacyjne, tak zwany efekt AG, choć
możliwe jest to w ograniczonym zakresie. Moim zdaniem - chociaż u
Penrose'a też można znaleźć na to wskazówki - rzecz sprowadza się do
tego, że w każdym systemie słonecznym muszą istnieć czarne dziury. A
ponieważ ich nie znamy i nie potrafimy określić położenia, jeśli...
Cragg wyczerpany przerwał wykład.
- Czyli że na domiar złego to jakby ślepiec usiłował znaleźć tę tenisową
piłkę w oceanie - zauważył kapitan uszczypliwie.
- Tak - przyznał Cragg i po chwili dodał:
- Czy pamiętasz wypadek Explorera 10006?
- Tak, to był automatycznie sterowany sztuczny księżyc, który powrócił
bez żadnych wyników.
- Właśnie. Trafił prawdopodobnie do sektora, gdzie znajduje się czarna
dziura naszego układu słonecznego. Mniej więcej na dziesięć godzin
straciliśmy z nim wszelką łączność, po czym kontynuował swój lot. W
jego przyrządach pomiarowych nie znaleziono żadnego wyjaśnienia, mimo
że komputery, a właściwie sterowany przez nie dziennik pokładowy
powinien zarejestrować przerwanie łączności z naszymi stacjami. Ale nie
natrafiono na ślad po czymś takim. Jedynie... puste miejsca na czas
przerwania łączności. Całkowite wymazanie zapisu na taśmach,
rozumiesz?
- Obawiam się, że niezbyt dokładnie rozumiem, do czego zmierzasz.
- Bo nie potrafisz jeszcze wyciągnąć z tego wniosku. Penrose obrazowo
przedstawił czarne dziury, porównał je jakby do lejów, których osią jest
singularyzm czasu. Jeśli do leju tego trafi jakiś przedmiot, czyli znajdzie
się w jego horyzoncie zdarzeniowym, zostaje wchłonięty wzdłuż osi i
ulega dezintegracji. Penrose opatrzył swoją teorię ciekawym
spostrzeżeniem, powiedział mianowicie, że we wszechświecie muszą
istnieć także dziury białe, w których zachodzi proces odwrotny, to znaczy
takie, w jakich z materii w stanie chaosu, czyli znajdującej się jakby w
stanie podświadomości, powstaje materia nam znana. W białych dziurach
ważnym czynnikiem jest również czas. Czyli zasada przyczynowości
zostaje jakby odwrócona... Mniej więcej od roku noszę się z myślą, że
czarne i białe dziury stanowią jakby antytezę dialektyki.
- To dla mnie zbyt mądre - stęknął dowódca i pomasował się po klatce
piersiowej.
- Wyobraź sobie dwa stożki połączone węższymi końcami. Działają jak
perpetuum mobile...
- No proszę! - westchnął kapitan Floyd.
- Jeśli coś trafi w taki otwór, po pewnym czasie wychodzi z niego po
drugiej stronie. Wiem, że to dość niedorzeczny pomysł, ale przypuszczam,
że... właśnie nasz sztuczny księżyc został wessany przez taki lej, uległ
dezintegracji, po czym znów zintegrował się jako całkiem nowy, przed
opuszczeniem wylotu drugiego leja. Czyli nie nastąpiło żadne jego
zniszczenie. Ten sztuczny księżyc, że użyję tu całkiem niestosownego
wyrażenia, jakby na nowo się narodził!
- Nie, przyjacielu, tym razem już przebrałeśmiarę! Nawet tobie nie jestem
skłonny uwierzyć w te bajki - kapitan Floyd podniósł się z krzesła.
- Ale to jak najbardziej się zgadza z teorią Einsteina!
- A co z nią się nie zgadza? Gdyby dzisiaj żyli fachowcy od wyłapywania
czarownic, Einstein pierwszy trafiłby w ich ręce lub przynajmniej
wskazano by na niego jako na sprawcę w przypisach do protokołów. To
idiotyczna hipoteza, Bill. Ja na twoim miejscu postarałbym się jak
najszybciej o niej zapomnieć.
- Ale jest jeszcze coś, Jack. Biolodzy umieścili na Explorerze hodowlę
komórek. Zwykle tak się robi, wiesz o tym. No i trzeba ci wiedzieć, że
oględziny tej hodowli niezwykle poruszyły biologów. Przyrost ich był
nadzwyczaj nikły. Dokładnie przybyło ich tyle, ile to było możliwe w
czasie podróży na Ziemię po opuszczeniu czarnej dziury. Tylko to
potwierdzało ową dziesięciogodzinną przerwę w braku łączności.
- I co teraz będzie? Wyśle się nowy sztuczny księżyc?
- Prosiłem o to Sama. Ale naczelny koordynator jest tego samego zdania,
co ty. A przecież, gdyby luka miała właściwości, jakie jej przypisuję, to...
można by tam wysyłać rośliny, zwierzęta, a później nawet ludzi. Ponieważ
znaczyłoby to, że dziura... jest nieśmiertelnością!
- Uważaj, Bill, co mówisz, to trochę narwana argumentacja. Cała nasza
dotychczasowa wiedza świadczy o tym, że życie jest procesem
nieodwracalnym. Jeśli już raz istota żywa ulegnie dezintegracji, nie ma
sposobu, by się odrodziła jako zupełnie nowa. Wyobraźmy sobie, co by się
wtedy stało, na przykład w wypadku psa.
Cragg nalał whisky.
- W takim wypadku moglibyśmy liczyć na to, że w wylocie leju ukaże się
szczeniak w wieku zerowym, piszczący z głodu. Na miłość boską, nie
bądź taki pełen przesądów, jakbiskup anglikański w czasach Newtona!
Życie w końcu nie jest tak skomplikowane, to suma procesów fizycznych i
chemicznych, może już sztucznie powstawać, więc czego jeszcze chcesz?
Gdybym tylko potrafił jeszcze udowodnić, że mam rację.
Zadzwonił widefon. Cragg podszedł do aparatu. I wtedy Jack wziął kartkę
papieru ze stołu astronoma i zanotował na niej kilka cyfr. Kiedy Cragg
wrócił, Jack spojrzał na zegarek, wymamrotał jakieś przeprosiny i
wyszedł. Cragg zdziwiony zabrał się znów do pracy. Czuł się jakby
zdradzony. Spodziewał się ze strony Floyda więcej zrozumienia. Nie
przypuszczał, że Jack jest taki ograniczony. W porządku, więc w końcu
wyszło to na jaw. Bezduszny z niego technokrata! Dokładnie taki sam jak
inni, tępy dowódca statku kosmicznego.
Jack Floyd, gdy tylko w pośpiechu opuścił obserwatorium, wyciągnął z
kieszeni zmiętą kartkę papieru. Zapisał na niej dokładne współrzędne
Explorera 10006 w krytycznej chwili przed zniknięciem. W praktyce
oznaczało to jednomiesięczny lot “Triumphem”. Czy mógłby odbyć go
samotnie? Nie wydawało się to niemożliwe. Oczywiście, cały plan równał
się samobójstwu. Poczuł wyrzuty sumienia. Powinien był porozmawiaś o
tym z Craggiem. W końcu to pomysł Cragga Jack chciał realizować. Nie
mógł jednak ryzykować, a nuż Cragg by odmówił? Astronom mógłby mu
także z łatwością pokrzyżować dostanie się na statek. Nie, to nie
wchodziło w rachubę. Załoga przebywała jeszcze na urlopie; przy statku
postawiono tylko wartowników i krzątali się przy nim konserwatorzy. Ale
ich może jeszcze nie zawiadomiono o położeniu dowódcy kosmicznego
Jacka Floyda. Stoją od niego o wiele niżej w hierarchii, nie zdobędą się na
odwagę, aby go zatrzymać. Tak, ale oprócz nich istnieje jeszcze Sue,
Peggy i Peter. Lecz o nich nie wolno Jackowi teraz myśleć.
Dwóch uzbrojonych strażników piło właśnie herbatę przed hangarem.
- Dobry wieczór, panie kapitanie! - zerwali się z szacunkiem na jego
widok.
- Dobry wieczór, chłopcy. Muszę sprawdzić pewną rzecz w dzienniku
pokładowym. Potrzebne mi to jest do tego przeklętego sprawozdania, sami
wiecie, jak to jest.
Wartownicy potulnie, ale z podejrzliwością wyszczerzyli do niego zęby w
uśmiechu. Wiedzieli, jak dowódcy statków klną na administracyjną stronę
swych zadań, ale wiedzieli również i to, że dzienniki pokładowe są
zablokowane aż do chwili przyjęcia sprawozdania.
- W porządku, kapitanie, tylko pan wie, że potrzebne jest na to
pozwolenie ...
Jack Floyd już wszedł do hangaru i udał, że nie słyszy strażnika.
- Nie trzeba było go wpuszczać - mruknął cicho młodszy wartownik.
Starszy machnął na to ręką i napił się herbaty.
- Jeszcze ich nie znasz. Sam Cumberland dałby sobie rękę odciąć za
Floyda. Masz ochotę wrócić na Ziemię?
Statek był potężny, szklisto połyskiwał w mrocznym hangarze. Kształtem
odbiegał od dawnych rakiet przypominających cygara, podobny był raczej
do piersi kobiecej. Jack rozejrzał się: miał szczęście, w pobliżu nie było
konserwatorów. Wspiął się na podwyższenie startowe i wszedł do windy.
Znalazłszy się w kabinie sterowniczej, przede wszystkim sprawdził, czy
statek ma załadowane paliwo. Jeśliby okazało się, że nie, cały jego
szaleńczy plan scaliłby na panewce. Ale przyrządy wskazywały PEŁNY.
Wtedy zamknął drzwiczki windy. Włączył urządzenie AG i zaciągnął
pokrywę ochronną na cały statek. Praktycznie znaczyło to tył”, że żadna
siła z zewnątrz nie potrafi wyrzec; - i J szkody statkowi, może z wyjątkiem
bomby nuklearnej.
Jack usiadł następnie przed komputerem i starannie zaprogramował
współrzędne docelowe oraz inne niezbędne wiadomości potrzebne do
wytyczenia toru lotu. Teraz nadeszła najtrudniejsza chwila: włączył sygnał
startowy i na odległość otworzył odpowiedni sektor hangaru. Wiedział z
doświadczenia, że ma mniej więcej dwie sekundy na to, aby główny
komputer sprawdził na stacji wszystkie pozwolenia na odlot i rozkład
lotów. W ciągu tych dwóch sekund okaże się, że “Triumph” nie ma
pozwolenia na lot i włączą się wszystkie urządzenia alarmowe. Ale statek
już wolno wyszedł z hangaru i stopniowo nabierał przyspieszenia.
W kabinie zachrypiał czyjś ostry, głos. To zgłosiło się Centrum
Sterownicze Stacji. Mówił Ed Martinez:
- Halo, “Triumph”? Kto, do diabła, tam wlazł? Nie macie pozwolenia na
lot! “Triumph”? Natychmiast odpowiedzieć! Skończyłem.
- Halo, Ed. Tu kapitan Floyd. Wziąłem statek bez załogi do próbnego lotu.
Zapadło głuche milczenie. Ed z trudem odzyskał głos.
- Oszalałeś, Jack?! Za lot bez pozwolenia zostaniesz postawiony przed
sądem doraźnym. Natychmiast zatrzymaj rakietę, sam wiesz, jakimi
środkami.
- Wiem. Rozleciałaby się w kawałki, a ja wraz z nią. Raczej połącz mnie z
naczelnym koordynatorem. Chcę z nim rozmawiać.
Jack zyskiwał cenne sekundy. Nikt nie zgodziłby się bez oporu na
roztrzaskanie statku kosmicznego, którego wartość stanowiła olbrzymi
majątek. Istniał tylko jeden niezawodny i pewny sposób schwytania statku:
wyłączenie na odległość aparatury AG. Ale oznaczałoby to
natychmiastową śmierć Floyda, nie mówiąc o tym, że “Triumph” nie
zmniejszyłby nabytej prędkości. O tym dobrze wiedział i Floyd, i obsługa
na dole. Powtórzyła się dokładnie ta sama sytuacja, jak w czasach
porywania samolotów w odległej epoce. Należało więc nakłonić Jacka,
aby odstąpił od swoich planów. Jack Floyd z całą wyrazistością wyobraził
sobie wewnętrzną walkę, jaka toczyła się w duszy Eda. Od czego miał
zacząć w tej sytuacji bez precedensu? Statków kosmicznych dotąd nikt nie
porywał. Jack Floyd cieszył się tylko z tego, że tymczasem mijały tak
cenne sekundy.
- W porządku, Jack. Połączę cię z koordynatorem.
Głos Sama odezwał się niemal natychmiast: pewny siebie, rześki, gotów
do działania, jak zwykle.
- Tu Cumberland. Co ty, do licha, tam w górze robisz, Jack? Co to znów za
genialny pomysł? Rozmawiałem o tobie z doktorem Speckiem. To ma być
twoje pożegnanie z bronią, czy co do licha? Niechętnie uciekam się do
gróźb, ale jest faktem, że piekielnie blisko znalazłeś się od wyroku sądu
wojskowego. Pomyśl o rodzinie.
- Nie będę teraz o niej myślał. Pan wjie najlepiej, dlaczego.
- Wiem. Ale jaki to ma sens? Muszę zatrzymać statek, Jack. Nie mogę się
zasłaniać naszą przyjaźnią.
- Dobrze, szefie, niech pan zatrzyma. Ale o ile wiem, już jest na to za
późno.
Jack cierpliwie przeczekał, aż Samowi Cumberlandowi wyczerpie się
bogaty zasób przekleństw i złorzeczeń, po czym przystąpił z wolna do
szczegółowych wyjaśnień. Starał się tak formułować myśli, aby na Cragga
spadła jak najmniejsza odpowiedzialność. Bill okazałby się znakomitym
kozłem ofiarnym dla rozsierdzonego w najwyższym stopniu koordynatora.
Sam Cumberland przez chwilę zastanawiał się nad powziętym przez Jacka
planem.
- W takim razie - powiedział lodowatym tonem - wybrałeś sobie dość
kosztowny sposób samobójstwa: trumnę wartą dobrych parę milionów
dolarów. Nie wiedziałem, że tak lubisz reklamę. Bo naukowej wartości ta
twoja wyprawa nie ma żadnej. Jeśli Cragg podsunął ci ten pomysł, to też z
niego niezły głupiec. Porozmawiam teraz z Craggiem. Skończyłem, na
razie.
- Jack uśmiechnął się kwaśno do siebie. Wszystko szło znakomicie.
Włączył sterowanie automatyczne i przesiadł się do malutkiej kabiny
mikrofilmów. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o czarnych dziurach,
zanim wejdzie z nimi w bliższy kontakt. Miał przed sobą cały miesiąc,
mógł studiować te zagadnienia do woli.
Nie przechodził mu natarczywy, rwący ból pod pachą. Znalazł środek
uśmierzający w apteczce, ale morfiny nie było. To był pierwszy błąd, jaki
popełnił. Jeszcze nie musiał brać morfiny, ale doskonale zdawał sobie
sprawę, że wkrótce powinno to nastąpić.
Zdrzemnął się przed tablicą sterowniczą, kiedy znów usłyszał brzęczyk
aparatu telekomunikacyjnego. Tym razem Cragg chciał z nim rozmawiać.
- Halo, Jack. Słyszysz mnie?
- Jack pomału otworzył oczy. - Mhm - mruknął.
- Szef wpadł w furię. Mnie zaś jest ogromnie przykro, że powiedziałem ci
o tej teorii. Istnieją setki takich zwariowanych hipotez, Jack. Bardzo mi
przykro.
- W górę uszy, Bill. Nie na ciebie spadnie odpowiedzialność jeśli się nie
uda. Nie powinieneś czuć wyrzutów sumienia. Chciałem po prostu uciec i
to wszystko. Nie chciałem dopuścić do tego, żeby ... To zresztą nieważne.
Lepiej będzie, jeśli sam zostanę z tym nowotworem. Nie mogłem dopuścić
do tego, żeby rodzina się o tym dowiedziała i robiła, co może. A poza tym
wszystkim, to przecież jednak ekspedycja... prawda, że jednoosobowa.
Dobrze by było, gdybyście mogli coś zrobić, żeby gazety zanadto nie
rozdmuchały tej sprawy. A Sue powiedzcie tyle, że wcześniej powinienem
był wyruszyć w tę podróż. Całuję ją. Ja i dzieci. Zaopiekujcie się nimi,
Cragg, gdybym ja... gdyby mnie już...
- Dobrze, Jack, nie marw się. Jeśli idzie o gazety... to szef nie dopuści do
tego, żeby sprawa się rozniosła. Nie chcemy reklamy z naszych zaniedbań.
Nie możemy pozwolić, żeby weszło to w modę.
- Dziękuję. Zapadło przykre milczenie. Jack odchrząknął:
- Powiedz mi, Bill, czy mam szansę, aby udowodnić, że miałeś rację?
Cragg nie potrafił ukryć wątpliwości w tonie głosu:
- Penrose opisał, co się dzieje, kiedy kosmonauta zbliży się do tak
zwanego horyzontu przyciągania czarnej luki. Na początku człowiek nic
nie spostrzega. Nie ma więc możliwości przeprowadzenia miejscowych
pomiarów ani pokierowania nimi. Siły przypływu - cokolwiek się przez
nie rozumie - wzrastają w nieskończoność. Cytuję, bo mam przed sobą
jego książkę: “Cokolwiek dostanie się w pole przyciągania czarnej luki,
czy będzie to statek kosmiczny, czy cząsteczka wodoru, czy elektron, fale
radiowe lub promienie światła - nigdy się z niej nie wydostanie. Ujmując
rzecz w znanych nam kategoriach praw rządzących wszechświatem,
wszystko zostaje w niej doskonale unicestwione”. Koniec cytatu. Czyli, że
prawo zachowania masy przestaje w niej obowiązywać. Cały proces
odbywa się w kilku parotysięcznych częściach sekundy, przynajmniej
według koncepcji Penrose'a.
- Podoba mi się to, co mówisz. Jest lepsze od jakiejkolwiek innej formy
samobójstwa. Ale zostawmy na razie te sprawy w spokoju. Czuję się
bardzo źle i nie chcę was słuchać. Wyłączam już teraz na zawsze aparat
telekomunikacyjny. Chcę zostać sam.
- Poczekaj jeszcze, Jack, na miłość boską! Chcę ci powiedzieć eoś bardzo
ważnego! Chcę ci powiedzieć, że...
Ale Jack wyłączył już aparat. Ból, który nie ustępował ani na chwilę,
sprawił, że był bardzo rozdrażniony. Ironicznie się uśmiechnął. Nie
potrafią go zastraszyć. Nie potrafią skłonić do tego, żeby się cofnął.
Minęło dwa tygodnie i Jack nie mógł już sypiać z powodu nieprzerwanego
bólu. Spacerował nieustannie po malutkiej kabinie, wyciągał stare
dzienniki pokładowe, zakradał się do opustoszałych pomieszczeń załogi.
Otwierał skrytki, oglądał przechowywane w nich fotografie i drobiazgi.
Od dawna nie przypuszczał, że byłby do czegoś takiego zdolny, lecz teraz
opuściło go wszelkie poczucie norm etycznych lub raczej przesiały go one
obchodzić. Czuł się jak Robinson, ale taki Robinson, który nie życzy sobie
towarzystwa ludzi. Często rozmyślał o swojej chorobie, która od
prawieków była wyzwaniem dla lekarzy - potrafili już leczyć niemal
wszystkie bolączki z wyjątkiem raka. Być może środek na niego był
bardzo prosty. Podobnie jak Fleming wynalazł penicylinę, tak pewnego
dnia jakiś człowiek znajdzie lekarstwo na raka. I złośliwego nowotwora
będzie się można pozbyć przy pomocy jakiejś whisky czy nalewki
octowej. Przestanie się tak diabelnie szybko rozwijać. Oczywiście,
przyczyną może być równie dobrze układ nerwowy. Albo siła
przyciągania... względnie aparatura AG. Nie, to są głupstwa. Zdaniem
lekarzy, rak liczy sobie dokładnie tyle lat, co ludzkość.
Jack miewał upiorne sny. Widywał koszmary na jawie. Słyszał dziwne
głosy. Kiedyś wziął tyle proszków na sen, że prawie się to przedwcześnie
skończyło. Innym znów razem niechcący spowodował pożar w kabinie.
Na szczęście, automatyczne urządzenie przeciwpożarowe działało bez
zarzutu. Ale i tak miał rany poparzeniowe. Nie golił się, rudy zarost aż
jarzył się na jego twarzy, okalając ją niczym płomiennymi ramami.
“Wyglądam jak czart”, mruczał w przebłyskach świadomości.
Chudł z dnia na dzień, to wyraźnie rzucało się w oczy. Z obrzydzeniem
przypatrywał się swemu ciału, jak zanikają na nim mięśnie i zaczynają
sterczeć kości...
Niekiedy włączał radio, ale zaraz rezygnował z jego słuchania. Mniej
więcej na trzy dni przed tym, gdy według obliczeń, “Trumph” miał znaleźć
się w miejscu, gdzie w swoim czasie zniknął sztuczny księżyc, spróbował
połączyć się ze Stacją. Ale łączność już nie działała.
Ostatniego dnia odzyskał dawną ostrość widzenia i myślenia. Przestały go
prześladować wizje, przestał wyobrażać sobie czarną dziurę, jako potężne,
groźne bóstwo. Niemniej nie opuszczała go myśl o niej, jako o jakimś
połączeniu nieba i piekła.
Jeśli Cragg miał rację, to Czarna Dziura rzeczywiście była jakby
połączeniem Nieba i Piekła. Człowiek wchodzi w nią przez jeden wylot
leja i wychodzi po drugiej stronie jakby oczyszczony, nowo narodzony...
A później nastąpiła ta godzina. Zorientował się już po pierwszych
oznakach, jakichś błyskach i trzaskach wyładowań molekularnych, po
których zapadła całkowita ciemność. Zawładnęło nim poczucie ciemności,
jaka go w siebie wchłaniała i roztapiała... Chciał krzyczeć, ale nie miał już
krtani ani klatki piersiowej. Jego ciało jakby pragnęło tej próżni. Tarzał się
po podłodze w agonii. Z wolna się roztapiał. A później przyszło Nic.
Znalazł się w objęciach Pustki.
Nie czuł już żadnego bólu, tylko jakby orgazm Materii. Pozostało mu
wspomnienie jakby aktu seksualnego. Nieporównywalnego z niczym,
cudownego. Jeśli...
Ale wtedy zniknęła w nim już również pamięć o swym bycie materialnym.
W miesiąc i dziesięć godzin po starcie statek kosmiczny “Triumph”
nadesłał automatycznie sygnały przylotu na Stację i wylądował
uruchamiając urządzenia alarmowe.
Obsługa Stacji stłoczyła się wokół pojazdu. Sam Cumberland popatrzył
znacząco na Cragga:
- Dobrze, że się opamiętał i wrócił. Jeśli oczywiście mu się udało... Ale
miejmy nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Jego powrót jest
najlepszym dowodem na to, że czarne dziury są tworem wyobraźni.
- Nie jest pewne, czy ją znalazł - odparłCragg ponuro.
Winda osobowa jednak ciągle się nie otwierała. Tłum kosmonautów
pogrążył się w śmiertelnej ciszy.
- Lekarz dawał mu pięć miesięcy życia - powiedział Cragg z wahaniem.
Mechanicy już od paru chwil majstrowali przy otworze windy.
Cumberland i Cragg jako pierwsi znaleźli się we wnętrzu statku. Najpierw
udali się do kabiny sterowniczej. Nie zastali tu nikogo. Zajrzeli do
pozostałych pomieszczeń. Tam też nie było nikogo. Naczelny koordynator
otworzył dziennik pokładowy. Nie było w nim żadnego zapisu.
Wtem Cragg wydał okrzyk przerażenia.
Pod pulpitem sterowniczym leżało niewielkie martwe ciało. Zwłoki
niemowlęcia. Miało zamknięte oczy, skórę zżółkła jak pergamin.
- Nie miało nikogo, kto by je karmił - powiedział Cragg ze łzami w
oczach. - O tym właśnie chciałem mu powiedzieć.
PETER SZENTMIHALYI SZABÓ
Skurczony czas
13 października 1981 r. doktor George Hyde, asystent Katedry Fizyki na
uniwersytecie w Norwich, krępy, rzekłbym tęgi, brodaty mężczyzna w
okularach wezwał taksówkę do swego londyńskiego domu. Zapakował w
podniszczoną walizkę wszystkie przybory niezbędne do eksperymentu,
który miał zamiar przeprowadzić w obecności uczonych Royal Society.
W taksówce raz jeszcze przejrzał notatki poczynione na ćwiartkach
papieru, tasując je niczym karty. Uczonym nazwisko doktora George
Hyde'a nie mówiło nic, toteż członkowie Royal Society z niedowierzaniem
i pewnym zdumieniem czytali treść zaproszenia:
DR GEORGE HYDE zaprasza na swój referat o strukturze czasu
przestrzennego i o pewnych niestałych formacjach czasowych. Po
referacie zostanie publicznie zademonstrowane doświadczenie fizyczne.
Hyde był pełen niepokoju, ale pustka w sali gmachu Royal Society
przeszła wszelkie jego wyobrażenia. Kilku kolegów i znajomych, sami
młodzi naukowcy, stanowiło większość publiczności; przyszło także kilku
znużonych dziennikarzy, którzy w rubryce wiedzy przyrodniczej swych
czasopism mieli obowiązek napisać o każdym publicznym odczycie
wygłoszonym w Royal Society.
Hyde rozjerzał się po sali, przetarł okulary i mocno poruszony zaczął
mówi. Przygotowane kartki z notatkami gniótł, tasował, niemal bawił się
nimi, aż wypadły mu z rąk. Dziennikarze dyskretnie tłumili śmiech.
- Panie i Panowie! Jest nas tak mało, że byłoby nietaktem... z mojej
strony... tego... nadużywać cierpliwości i czasu państwa... Dlatego
chciałbym krótko omówić tylko istotę przeprowadzonych przeze mnie
badań... Jest ogólnie znane, że zwolennicy teorii “rozszerzającego się
wszechświata” w ostatnich dziesięcioleciach swoimi argumentami mocno
przyparli do muru teorię o stanie spokoju we wszechświecie. Ale... otóż
moje obliczenia... - Hyde zdenerwowany grzebał w papierach, były to
niewielkie kartki w różnych kolorach i kształtach, aż, ponownie się
rozsypały. - Ale teraz nie jest to ważne. Na podstawie moich obliczeń,
jeżeli struktura wszechświata jest homogeniczna, to wskutek jednolitego
czasu przestrzennego jednocześnie z rozszerzaniem się wszechświata
proporcjonalnie kurczy się czas. Długo zmagałem się z tą teorią, przez
dłuższy czas sam też uważałem to za fantasmagorię, gdy w roku 1976
doktor Robert Ehriich, amerykański fizyk doszedł do wniosku, że czas nie
jest ciągły. Według niego powinien istnieć tak zwany “kronon”,
najmniejszy istniejący w naturze okres, który jest jedną bilionową częścią
dwu bilionowych sekund, najmniejszej jednostki czasu. Jeżeli chcemy
wyrazić to liczbą, między przecinkiem a cyfrą 2 powinny stać dwadzieścia
trzy zera. Z teorii Ehriicha wynika i to, że chociaż on badał jedynie
elementarne cząstki, czas nie jest czymś ciągłym, nieustannym, lecz ma
charakter kwantowy, jeśli państwu tak lepiej się podoba, to można
powiedzieć “czymś ziarnistym”. W fizyce wynika z tego, że kwanty
czasowe mogą być szybsze lub wolniejsze, może zaistnieć brak ciągłości,
czyli “czas się zatrzyma”. Ale ten fakt oznacza także i to, że czas
kwantowy nie gwarantuje nieodwracalności procesów przyczynowych:
kolejność przyczyny i skutku może się obrócić. W warunkach
laboratoryjnych udało mi się krononami bombardować przez dłuższy czas
kawałek przestrzeni; płytkę aluminiową, a zatem w danej bryle, której
jedną płaszczyzną jest ta płyta aluminiowa, mogę zademonstrować według
swego uznania odwracalność czasu względnie procesu przyczynowego.
Słuchacze śledzili z uwagą każdy ruch Hyde'a, kiedy wyjmował z walizki
metalową płytę, kładł ją na stole i wyciągał kilka szklanek i jajek.
Rozległy się przytłumione śmiechy. Zroszony potem Hyde też się
uśmiechnął:
- Wiem, może to śmieszne demonstrować taki eksperyment w Royal
Society, ale pragnę używając materiałów organicznych i nieorganicznych
przekonać niedowiarków o słuszności mojego twierdzenia. W aluminiowej
brytfannie rozbijam szklankę. Widzicie państwo? Dobrze. Teraz kładę
brytfannę na aluminiowej płycie. Proszę zwrócić uwagę: szklanka jest
absolutnie cała! Teraz ten sam eksperyment z jajkiem. Proszę!
Widzowie wstali i wyciągając szyję patrzyli, jak rozbite jajko staje się na
powrót całe nad aluminiową płytą, a następnie, już poza płytą, ponownie
się rozpada. Hyde zachęcał słuchaczy do przeprowadzenia doświadczenia
samodzielnie. Widocznym było, że pokaz się podobał. Ożywieni słuchacze
kiwali z niedowierzaniem głowami i przyznawali, iż nigdy jeszcze
dotychczas nie widzieli tak zręcznego kuglarza.
Podczas odczytu zadano tylko dwa pytania. Obydwa padły z ust staruszka,
o którym Hyde dowiedział się dopiero później, że jest to profesor Finlay,
najsłynniejszy spośród tych, którzy w Ameryce przeprowadzili badania
cząsteczek elementarnych.
- Jak dużą przestrzeń może pan bombardować krononami i czy uważa pan
za możliwe odwrócić proces przyczynowy także w organizmach żywych?
- Największa przestrzeń może wynosić l stopę kwadratową, ale mogą
sobie wyobrazić, że możliwe jest wyłożenie takimi płytami o wiele
większej płaszczyzny... Jajko to żywy organizm. Właśnie jego reakcję
chciałem za pomocą tego eksperymentu zaprezentować. Oczywiście,
gdybyśmy położyli na takiej płaszczyźnie odwracalnej już nie żyjącą żywą
istotę, nie zmartwychwstałaby. Naprawdę możemy mówić tylko o
wirtualnej odwracalności...
- A według pana, w której fazie tego “kurczącego się czasu” znajduje się
teraz nasz wszechświat?
Hyde podrapał się po głowie.
- Jest to temat raczej dla filozofii. Naturalnie dotąd, musi nadejść chwila,
kiedy dotychczasowa równowaga procesów przyczynowych zachwieje się.
Jak mówi Hamlet, “czyli wyskoczy...”. Życie ludzkie i w ogóle koło
historii zacznie się kręcić wstecz... Ale to wszystko może nastąpić dopiero
po dłuższej przerwie, kiedy czas faktycznie zatrzyma się... Właśnie w tym
przejściowym stanie równowagi...
Więcej pytań nie było. Kilka osób podeszło do George'a Hyde'a, by mu
pogratulować, ale większość widzów śmiejąc się wychodziła. Sekretarz
Royal Society, który był obecny, nie po prosił młodego uczonego o
przygotowanie tekstu swego referatu celem wydrukowania go w roczniku
Royal Society.
George Hyde w złym nastroju pojechał do domu, do Norwich. Barbara,
jego żona czekała z uroczystą kolacją, ale z wyrazu twarzy męża odgadła,
że nie ma powodu do świętowania. Następnego dnia rano jedynie
“0bserver” wspomniał w rubryce naukowej w kilku słowach o referacie
doktora George'a: “Przed małą publicznością wygłosił swój referat dr
George Hyde, młody profesor uniwersytetu w Norwich. Swoją ciekawą
teorię o czasie urozmaicił kilkoma niezbyt przekonywającymi, lecz
zabawnymi sztuczkami kuglarskimi, w których głównymi obiektami były
szklanki i jajka. Według dr Hyde'a struktura czasu przestrzennego we
wszechświecie jest taka, że jednocześnie ze zwiększeniem się przestrzeni
może nastąpić zmniejszanie się, kurczenie czasu i zachwianie procesów
przyczynowych. Maje się, że pan dr Hyde też wpadł w starą pułapkę, co
było pierwsze: kura czy jajko? Prawdopodobnie on też nie znajdzie
ostatecznej odpowiedzi”.
George Hyde cisnął gazetę czerwony z podniecenia. W uniwersytecie będą
kpić z niego, a studenci będą się śmiali za jego plecami.
- Nie złość się, kochanie - powiedziała Barbara, która już przeczytała
gazetę. - Geniusze rzadko bywają rozumiani przez swój wiek.
George Hyde zaklął i trzasnął drzwiami. Wiedział, że Barbara życzy mu
jak najlepiej, ale jej naiwność doprowadzała go niekiedy do szału.
W laboratorium zniósł spokojnie gratulacje i drwiny kolegów, co
zazwyczaj zdarza się w takich momentach, potem pogrążył się w swoich
obliczeniach. Miał pewne dane co do rozmiarów ekspansji wszechświata,
szczególnie przez efekt Hubbie, ale co dotyczyło wieku kosmosu, mógł
jedynie szacować. Dlatego zachwianie równowagi czasu przestrzennego
mógł wyliczyć tylko z przybliżoną dokładnością, gdzie granica błędu
mogła wynosić plusminus l2 milionów lat... Rozgoryczony odszedł od
maszyny cyfrowej. Wzrok jego padł na płytę aluminiową, którą przed
chwilą położył obok siebie. Leżała na niej zdechła mucha. To go
zaskoczyło, bo przypomniał sobie pytanie o żywym organizmie. Szybko
poszedł do katedry psychologii, gdzie pewien psycholog o wzroku
ściganego zwierzęcia już od wielu lat przeprowadzał doświadczenia na
szczurach i białych myszach, a z biegiem lat stawał się coraz bardziej
podobny do przedmiotów swoich eksperymentów. Poprosił o mysz i
chwytając ją za ogon zacisnąwszy zęby przeniósł do swego laboratorium.
Niestety, znowu spotkał się z kilkoma studentami, dla których widok
profesora Hyde'a z myszą stał się niezapomnianym przeżyciem.
Hyde położył mysz na płycie aluminiowej. Zwierzę zesztywniało, zaczęło
falować jakby przez drobną część sekundy zmieniło swe rozmiary i
kształt, potem wyprostowało się, zdechło.
- To zrozumiałe - pomyślał Hyde. - Czynności życiowe są takimi
kompleksowymi zjawiskami, że zmiana procesów przyczynowych miesza
czynności komórek i organów. Tylko w ten sposób jest możliwe...
kurczenie się czasu wszechświata jednak powinno nastąpić bardzo
powoli... Przyczyna i skutek...
Hyde podrapał swą kudłatą, rozczochraną brodę. Płyta aluminiowa
bombardowana cząsteczkami elementarnymi, które istnieją tylko przez l
kronon w pewnym sensie stała się przewodem krononów: czas dosłownie
przecieka, pulsuje przez tę płytkę. Ale skąd, a co najważniejsze - dokąd?
Hyde położył zegarek na płycie. Zegarek natychmiast stanął, potem po
kilkusekundowej przerwie zaczął chodzić do tyłu, ale wkrótce to też się
skończyło i zegarek dosłownie rozpadł się na atomy. Pozostał po nim tylko
pyłek metalowy i szklany.
Hyde przeprowadził kilka podobnych eksperymentów z różnymi drobnymi
przedmiotami, ale wydawało mu się, że przedmioty narażone na wpływ
strumienia czasu reagują różnie, lecz nie potrafił znaleźć sensownego
wyjaśnienia prawidła. Prawdopodobnie kwanty czasowe nie przepływały
tym samym rytmem.
To wszystko było niesłychanie interesujące i młodemu profesorowi
wydawało się, że nie tylko nagroda Nobla w dziedzinie fizyki jest blisko,
ale także możliwość, że obok Newtona i Einsteina, lub nawet przed nimi
jego imienia i nazwiska - nazwiska Hyde - będzie się uczyć ludzkość w
przyszłości...
Tylko że największy fizyk wszystkich czasów musiał teraz wrócić do
domu, bo obiecał Barbarze, że dziś on pójdzie po zakupy. Wstąpił do
“Hamburger Heavens” po dobre amerykańskie kanapki i jedząc
zdecydowanie odnosił wrażenie, że ten dzień jest dłuższy od
poprzedniego. Podczas jedzenia zauważył, że prawa ręka mu trochę
zsiniała i obrzękła. Nie odczuwał bólu, ale sama świadomość tego tak mu
przeszkadzała, że wracając do domu wstąpił do lekarza, żeby mu pokazać
rękę. Lekarz mruknął coś z zakłopotaniem, zbadał rękę, rzucił kilka pytań,
dał jakiś zastrzyk, wreszcie zawołał drugiego lekarza, który też obejrzał
rękę. On też zapytał go o to i owo, potem obaj lekarze naradzili się po
cichu.
- Niech pan posłucha, panie Hyde - odezwał się w końcu jeden z lekarzy
bardzo zmieszany - jesteśmy zdania, że pan powinien niezwłocznie pójść
do szpitala. Wystąpiły zaburzenia w krążeniu krwi, na razie jednak nie
znamy ani przyczyny, ani charakteru tej choroby.
- Ręka mnie nie boli, czasu też nie mam - niecierpliwił się Hyde. Drugi
lekarz spojrzał na niego poważnie.
- Musi pan znaleźć czas, Sir. Jeśli się nie pospieszymy, trzeba będzie
pańską prawą rękę amputować.
George Hyde leżał w szpitalu trzy tygodnie. Lekarze robili wszystko, by
uratować prawą rękę. Udało się tylko częściowo: ręka Hyde'a została
sparaliżowana.
Dla George'a Hyde'a te trzy tygodnie były jednym chaotycznym snem:
przez cały czas zastanawiał się nad kurczeniem się czasu.
- Masz szczęście, że ręka wyzdrowiała, kochanie - powiedziała w domu
Barbara delikatnie, nie zważając, że sparaliżowana kończyna zwisała
bezwładnie.
- Nie możesz jutro spóźnić się na odczyt w Royal Society. Na pewno
wypadnie wspaniale. Chcę ci zrobić świąteczną kolację, kochanie.
Zaskoczony spojrzał George Hyde na żonę:
- Przecież ten odczyt już odbył się, ponad trzy tygodnie temu.
- Ależ kochanie!
- Spójrz, Barbaro, jeszcze nie zwariowałem! Miałem ten przeklęty odczyt
3 października w Royal Society. Ty sama też czytałaś ten przeklęty artykuł
w “Observer”... gdzie to jest?
- George, ja naprawdę nie wiem... przecież dzisiaj drugi października.
Dokąd idziesz? George! Zaczekaj!
Hyde pobiegł do uniwersytetu. Kolega psycholog poklepał go po plecach.
- Jeszcze nie pojechałeś do Londynu? Staniesz się wielkim, stary! O czym
będziesz miał ten referat? Zazdroszczę ci! W takim młodym wieku!
George Hyde wbiegł do swego laboratorium, podbiegł do biurka.
Przewracał wszystko, ale nigdzie nie było aluminiowej płytki. Ani notatek.
Ukrył twarz w dłoniach. Koledzy daremnie pytali, co się stało.
Hyde wyraźnie pamiętał, co się stało. I nagle zrozumiał. Brama... Ta płytka
aluminiowa była bramą, przez którą zaczął płynąć czas... czas świata. Czas
przepływa tędy już przez trzy tygodnie... coraz więcej czasu i powoli,
bardzo powoli, a jednak coraz szybciej kurczy się, odwracając wszystko
wstecz. A płytka aluminiowa jest tu, gdzieś tu, tyle, że teraz już w drugim
czasie, jeśli wolicie - w drugiej przestrzeni...
Przypadek George'a Hyde'a wzbudził zainteresowanie wielu psychiatrów,
ale okoliczności historyczne nie były odpowiednie do spokojnych
naukowych badań.
Kiedy George Hyde umarł w pewnym londyńskim zakładzie
psychiatrycznym, wszystko zwiastowało wybuch drugiej wojny światowej.
Ale na szczęście on już nie musiał być jej świadkiem.
PETER SZENTMIHALYI SZABÓ
Ostatni myśliwy
Ostatnim myśliwym był Piotr Jurewicz Sładkow. Miał osiemdziesiąt pięć
lat, był emerytowanym dyrektorem Syberyjskiego Parku Narodowego.
Piotr Jurewicz urodził się dokładnie w roku dwutysięcznym, dlatego
utworzenie i każda rocznica Państwa Światowego w jakiś sposób były
także jego osobistymi świętami. W roku 2085, kiedy rozgrywała się akcja
naszego opowiadania, był on jedynym obywatelem Państwa Światowego,
posiadającym broń palną i zezwolenie na nią.
Jego karta myśliwska wystawiona w roku 2022 wisiała w złotej ramie na
ścianie gabinetu, wśród ulubionych trofeów. Wisiała tam spokojnie, z
własnoręcznym podpisem pierwszego prezydenta Państwa Światowego,
Jinotegi, bo nigdy nikt nie prosił Piotra Jurewicza Sładkowa o kartę
myśliwską, a przecież każdy go znał, a to - żyło wtedy już piętnaście
miliardów ludzi - nie było błahostką.
Broń ta była czymś więcej niż eksponatem muzealnym. Na podstawie
Ustawy Najwyższej Rady Państwa Światowego z roku 2061 wprowadzono
zakaz noszenia jakiejkolwiek śmiercionośnej broni. Ochotnicza milicja
także była wyposażona tylko w pistolety małokalibrowe do odurzania.
Dlatego stanowiący własność Piotra Ju rewicza Remington M200 miał
niesłychaną wartość i po roku 2061 muzea łowieckie całego świata
proponowały mu ogromne sumy, na wypadek gdyby chciał rozstać się ze
swym karabinem, lub pozostawił go im w spadku. Staruszek jednak do
niczego nie był tak bardzo przywiązany jak do swej broni i każdego dnia,
jeśli tylko miał możliwość, rozkładał karabin, czyścił i troskliwie składał
go z powrotem. Dzieci i wnukowie uważali to wszystko za miłe
dziwactwo, miłą, przyjemną zabawę, tak samo jak fakt, że w każdą
niedzielę przed świtem wyruszał na polowanie. Najczęściej jednak wracał
z pustymi rękoma, bo w rzednącym lesie coraz mniej było dzikich
zwierząt, a serce Piotra Jurewicza ściskała nieznana uprzednio trwoga: po
prostu żal mu było zwierząt. Chociaż dobrze wiedział, że gatunki żyjące w
warunkach naturalnych i uważane za niepożyteczne, są skazane na śmierć.
Nie człowiek je skazał, choć gdyby zrobił to on, to też na pewno wbrew
swej woli. Ochrona środowiska pomimo wzruszających wysiłków stała się
sprawą małej grupki, zaledwie kilku rządów i uczonych, a zalewający
świat brud pozbawił życia też wiele milionów ludzi. Narody, jedne po
drugich, dołączały do Państwa Światowego, które podjęło naprawdę
skuteczne środki ostrożności, dzięki czemu Sybryjski Park Narodowy
mógł stać się ostatnim na świecie rezerwatem dzikich zwierząt. Ale mamy
tylko jedną Ziemię, jej atmosfera jest wspólna. Państwa afrykańskie i
południowoamerykańskie wstąpiły jako ostatnie do Państwa Światowego,
a w interesie rozwoju postarały się szybko nadrobić swoje zaległości w
dziedzinie zanieczyszczenia środowiska.
A teraz nadszedł czas, kiedy dotknięte nieuleczalną chorobą zwierzęta
rezerwatów zaczęły po kolei ginąć. Ogrody Zoologiczne w wielkich
miastach zamknęły swe bramy już na początku lat 2000nych - pierwszym
było Zoo w Budapeszcie, bowiem ono było najbardziej przepełnionym i
najmniej odpowiednim pod względem higieny ogrodem zoologicznym,
dlatego zamknięto je jeszcze w roku 1988.
Piotr Jurewicz otrzymał telegram, w którym zawiadomiono go, że może
upolować ostatniego dużego tygrysa Kuli Ziemskiej. Zwierzę cierpiało na
nieuleczalny obrzęk mózgu, uciekło z rezerwatu, a jego ofiarą padł
milicjant i małe dziecko. Prawdopodobnie doprowadzający do szaleństwa
ból przeistoczył tygrysa w demona, który jakby brał odwet na ludziach za
zagładę zwierząt.
Więc Piotr Jurewicz przygotował swój sprzęt łowiecki i wjechał na dach
sześćdziesięciopiętrowego domu. Winda zatrzymała się akurat przy stacji
jetocoptera. Słońce oślepiło Piotra Jurewicza. Przysłaniając dłonią oczy
patrzył w w niebo i dopiero po pewnym czasie zauważył, że nie jest sam.
Telewizja nadała specjalną sensacyjną audycję i niemal wszyscy
mieszkańcy - a było ich około dwóch tysięcy - zebrali się na skraju pasa
startowego. Powszechnie lubiano i szanowano Piotra Jurewicza.
Przyczyną tej miłości i szacunku były nie tylko fascynujące książki o
polowaniach ani też fakt, że Piotr Jurewicz w roku 2030 został doktorem
nauk biologicznych i podczas wykładów wolnego uniwersytetu światowej
telewizji mi^ liony słuchaczy naciskały zielony guzik prosząc o
kontynuowanie programu. Piotr Jurewicz zrobił także coś takiego, o czym
mało kto mógł pomyśleć, a jeszcze mniej mogło podjąć się
urzeczywistnienia tego pomysłu. Od roku 2030 walczył o słuszność swego
projektu. Prasa światowa nazwała to projektem Noego. Piotr Jurewicz
wziął próbkę tkanek z ciał wszystkich żyjących i zdrowych w 2035 roku
zwierząt i założył banki tkanek w trzech miastach świata: w Moskwie,
Washingtonie i Kalkucie. Większość ludzi wyśmiewała wtedy projekt
Noego, przecież metoda znana pod nazwą “klonowanie” była jeszcze w
powijakach, dlatego drogą rozmnażania komórek można było
zrekonstruować tylko bardzo proste organizmy. Piotr Jurewicz Sładkow
jednak nie ustąpił, w końcu założył te banki tkanek. Zasada klonowania
jest bardzo prosta: każda komórka żywych organizmów zawiera w sobie
informacje dotyczącego całego organizmu, ba, całego gatunku i już w
końcu lat 1960tych udało się wyprodukować przez klonowanie proste
organizmy roślinne. Piotr Jurewicz nie spodziewał się szybkiego
rozwiązania. Wiedział, że póki nie uda się wstrzymać zanieczyszczenia
środowiska, regenerowanie ziemskiej fauny nie ma najmniejszego sensu.
Ale świadomość, że kiedyś znowu będzie można podziwiać różnorodne
kształty, ruchy, zachowanie się słoni, wielbłądów, żyraf, lwów, tygrysów,
małp, jeleni i pozostałych wspaniałych stworzeń, uspokoiła go. Jednak
większość ludzi jeszcze nie miała czasu pomyśleć o tym. Państwo
Światowe musiało zebrać wszystkie siły, aby zaopatrzyć swoje piętnaście
miliardów obywateli w odpowiednią ilość żywności i artykułów
użytkowych i pomimo oddania, jak i szczerego szacunku wielu ludzi,
uważało Sładkowa tylko za zdziwaczałego starca, razem z całą jego
nieprzydatną nikomu wiedzą.
Starzec niepewnie pomachał ręką wścibskiemu tłumowi i kiedy znowu
podniósł wzrok, ujrzał wysłany po niego jetocopter. Nawet nie jeden, lecz
dwa. Z drugiego wyskoczył tłum filmowców i reporterów, którzy
popychając się biegli ku niemu. Błyskały lampy próżniowe, brzęczały
kamery. Słynny reporter Telewizji
Światowej tłumiąc sapanie zaczął z uśmiechem:
- Piotrze Jurewiczu, proszę pozwolić nam śledzić z powietrza to
historyczne polowanie i nakręcić dla potomności film.
- Nie chciałbym - rzekł myśliwy.
- Dwadzieścia... trzydzieści tysięcy może pan dostać od razu w gotówce, a
potem jeszcze tantiemy - powiedział reporter trochę zaskoczony.
- Dziękuję, nie. Chciałbym pozostać sam - powiedział staruszek i spojrzał
głęboko w oczy reportera. Te zadania oczywiście mogli natychmiast
usłyszeć właściciele mikroradioodbiorników na ramię we wszystkich
zakątkach całego świata. Niespodziewana kontuzja reportera Telewizji
Światowej złagodziła w pewnej mierze rozczarowanie, że nie będą
świadkami tego mającego historyczne znaczenie polowania.
Piotr Jurewicz jeszcze raz machnął ręką w kierunku tłumu i wsiadł do
jetocoptera, który z warkotem jak błyskawica wzleciał ponad chmury.
Na szczęście pilot jetocoptera okazał się człowiekiem małomównym,
który w głębi serca uważał starego myśliwego za zabawnego osobnika,
razem z jego tygrysem. Schlebiał mu trochę tylko fakt, że to głupstwo jest
w centrum zainteresowania świata i po myśliwym on jest drugą osobą,
który najwięcej wie o całej sprawie.
A rozbójnik miał jedenaście lat i ważył prawie trzysta kilogramów. Miał
białoczarne futro, co także wśród syberyjskich tygrysów zdarza się rzadko.
- Stary chłop jak ja - pomyślał Piotr Jurewicz. Tygrysy rzadko żyją dłużej,
chociaż bywa, że wiek ich sięga piętnastu, dwudziestu lat. Ponieważ waga
tego tygrysa przed wymknięciem się z rezerwatu była powyżej przeciętnej,
był on prawdopodobnie w pełni sił.
Jetocopter lądował w miejscu, gdzie ostatni raz widziano krwiożercę. To
miejsce znajdowało się w odległości około trzydziestu kilometrów od
rezerwatu, na terenie, który Piotr Jurewicz znał bardzo dobrze. Znalazł
trop i pożegnał się z pilotem, który miał czekać w samolocie na tym
samym miejscu na powrót myśliwego lub inny rozkaz wydany przez radio.
Stary myśliwy najchętniej zdjąłby swój aparat radiowy, ale było to surowo
zabronione. Zdejmuje się go z człowieka dopiero po śmierci, przecież
zastępuje dowód osobisty. Wbudowany komputer rejestruje także puls
właściciela i w przypadku zaburzeń wydaje sygnały, słyszalne w
promieniu pięćdziesięciu kilometrów.
Przez trzy godziny szedł stary myśliwy po tropach tygrysa. I znalazł
miejsce, gdzie zwierzę spało. Tropy były całkiem świeże.
- Nie jest daleko i może być bardzo głodny - mruknął myśliwy - teraz
muszę być już bardzo ostrożny.
Nie ulegało wątpliwości, że tygrys był głodny. W okolicach poza nim nie
było innego zwierzęcia, przynajmniej służącego mu jako pokarm, nie było
w okolicach, albo może na całym kontynencie. A zwierzęta domowe już
od wieku “produkuje się” w ogromnych fabrykach mięsnych, za
stalowobetonowym murem, dokąd żaden głodny tygrys nie może
wtargnąć.
Piotr Jurewicz nigdy dotąd nie czuł się tak samotny. Było w tym coś
wzruszającego, ale także straszliwego. Las nie był gęsty, ale teren był
nierówny, urozmaicony wąwozami, przepaściami, skałami, a co się tyczy
cichych kroków, nawet najbardziej doświadczony myśliwy nie może
rywalizować z miękkością małych poduszek łap tygrysa. W dodatku w
pobliżu szemrał wesoły, górski potok. Poprzez plusk wody jeszcze trudniej
było usłyszeć jakieś szelesty, szmery.
I wtedy zobaczył tygrysa. Był tak blisko, za skałą, w odwietrznym
miejscu, że starzec po czterech, pięciu krokach mógłby dotknąć koniuszek
białego, puszystego ogona. Już prawie nacisnął spust, kiedy zrozumiał, że
tygrys śpi... Jego boki regularnie, spokojnie falowały. Starzec stał
oczarowany pięknem tygrysa. Miał gęste futro, z czarnymi pręgami. Z tyłu
głowy i dokoła uszu w czarnych włosach widniały białe plamy.
- Siwiejesz, kolego - pomyślał stary myśliwy. Celował, lecz palec znów
znieruchomiał na spuście. Coraz mocniej odczuwał, że nie może strzelić
do śpiącego zwierza. Nawet jeśli to zwierzę jest zabójcą.
Może dwie, trzy minuty minęły w zadumie. A tygrys nadal spał.
- Pobudka, stary - odezwał się w końcu myśliwy. Myślał, że powiedział to
głośno. Wydawało mu się, że w głębokiej ciszy echo odbija jego słowa,
chociaż mówił oschle gardłowym głosem, raczej do siebie - dam ci okazję,
jak się należy.
Tygrys obudził się już przy pierwszej zgłosce i natychmiast przemienił się
w trzystukilogramowy pocisk. Głos człowieka uderzył w najczulsze
struny, a instynkt kazał natychmiast zniszczyć tę żywą istotę, która ten głos
wydała.
Myśliwy nie zwlekał. Tygrys sunący w powietrzu ku niemu był dobrym
celem. Strzał był śmiertelny. Ale trzystukilogramowe cielsko niczym młot
spadło na myśliwego i nawet wówczas mięśnie spełniały rozkaz instynktu,
kiedy serce już nie pompowało krwi do płuc i mózgu.
Pilot jetocoptera słyszał ostatnie słowa przez radio, chociaż nie zrozumiał
ich całkowicie.
Usłyszał strzał i wówczas zawyły też sygnały alarmowe w
pięćdziesięciokilometrowym okręgu. Serce starca biło wolniej i w końcu
stanęło.
Jetocopter podniósł się z warkotem. Pod nim na polanie w mizernej
roślinności dymiła czarna, okrągła, wypalona plama.
B6LA BALAZS
Spotkanie
Statek badawczy Merkury znajdował się już w układzie słonecznym
Eridanu. - Położenie 423688321 - zameldował nawigator.
- Wyłączyć sterowanie automatyczne. Lądowanie na planecie oznaczonej
numerem siódmym - wydał polecenie kapitan Larr.
Na ekranie coraz bardziej powiększał się zielononiebieski krąg, aż
wreszcie zniknął zupełnie. Silniki Merkurego jeszcze raz zawyły, cały
statek lekko zadrżał i wreszcie zapadła cisza. Zniknęło napięcie wywołane
przyspieszeniem, ludzie poczuli się dobrze i znów mogli normalnie się
poruszać.
- Przyciąganie 0,9 kilograma, temperatura na zewnątrz 80°C, atmosfera
lekko trująca - odczytał Larr pomiary. - Tu też nie warto wychodzić na
zewnątrz statku. Włączcie manipulator dla pobrania próbek.
Ze statku kosmicznego wysunęły się w krąg, pełznąc po gruncie,
olbrzymie macki.
Kulista Istota nieruchomo odpoczywała na skale, pogrążywszy się w
medytacji nad skomplikowanym problemem matematycznym. Drgnęła
gniewnie, kiedy do organów jej słuchu dotarł warkot silników
opuszczającego się sta tku kosmicznego. - Cała koncentracja przepadła, a
tak bliska byłam już rozwiązania - zapulsowała gniewnie, z wyrzutem
mierząc natręta. - Co za prymitywna łajba. Widziałam kiedyś makietę
podobnej w Muzeum Centralnym. Ech, i tak już straciłam wątek,
obejrzyjmy więc sobie przynajmniej oryginał. - I ruszyła w stronę
Merkurego.
Manipulator umieszczał kolejno stworzenia w klatce, gdzie badano ich
inteligencję. Na jej spodzie miotało się właśnie jakieś żyjątko
przypominające laseczkę. Kosmofilolog, w hełmie konwentorowym
przetwarzającym sygnały, z rutyną naciskał przycinki na transformatorze
myśli. Szeleszczące - bulgoczące dźwięki pomału nabierały znaczenia:
- Wszystko tu takie niezwykłe. Jestem całe w napięciu. Nie znajduję
pożywienia. Uciekać stąd, jak najszybciej uciekać!
Larr machnął ręką i nacisnął przycisk dezintegratora. Przez klatkę
przebiegły niebieskofioletowe promienie i stworzonko zniknęło,
rozpadłszy się na atomy. Syknęły wentylatory i manipulator już wkładał
do klatki następny egzemplarz badawczy. Był to potężny okaz. Na
pierwszy rzut oka można było poznać, że to drapieżnik. Z wściekłością
rzucił się na kraty.
Wkrótce transformator myśli znów się odezwał:
- Jeszcze nigdy nie byłem w tak dziwnym miejscu. Jestem piekielnie
rozdrażniony i głodny. Gdybym tylko zdołał przegryźć to cienkie nie
wiadomo co, zjadłbym wszystkie te słabe i niedołężne stwory, które
znajdują się po drugiej stronie. Gdyby tylko to coś nie było tak twarde.
Niestety! Och, jaki czuję głód.
Larr dowiedział się już wystarczająco dużo o stworzeniu. Oczy mu
błysnęły i włączył dezintegrator.
I wtedy manipulator wpuścił do klatki Istotę. Kapitan z zainteresowaniem
przyglądał się pulsującej grze kolorów na cudownej kuli.
- Zaktywizuję moje myśli w 98 polu mózgu - rozległo się z transformatora.
- Dostałam się do pomieszczenia o jeszcze mi nie znanym przeznaczeniu
na tym archaicznym statku kosmicznym. Obserwują mnie. Z przybyszy o
dziwnych postaciach wystaje po pięć odnóży. Posiadają zaledwie lewą i
prawą symetrię. Przejdę teraz na krótszą długość fal. Aha! Są to
dwupłciowe ssaki kręgowe. Sądząc po ich postaciach i szkielecie kostnym,
pochodzą z planety o średniej sile przyciągania i umiarkowanym klimacie.
Mózg ich znajduje się w górnym odnóżu. Stanowi nie więcej niż jedną
setną całej masy ciała. Koncentracja neuronów 10Vcm3, zatem posiadają
IO10 komórek mózgowych. Czas reakcji w neuronie... sto sekund? Aż
dziw, że z takim mózgiem zdołali tu dotrzeć.
- Dziękuję bardzo za komplement - przemknęło przez myśl kapitanowi i ze
wzrastającym zaciekawieniem obserwował przybysza.
- Powinnam była lepiej uważać na ich konwentor do przetwarzania myśli.
Pozostaję przecież w bezpośrednim kontakcie z mózgiem filologa - drgęła
w roztargnieniu Istota, zżymając się na siebie. - Niezwłocznie powinnam
przejść na inwersję. W ten sposób przynajmniej się dowiem, skąd przybyli.
Kapitan nie wierzył własnym oczom, a przecież oglądał obraz rzeczywisty.
Przyciski transformatora myśli zaczęły same się poruszać, podczas gdy
kosmofilolog jak zahipnotyzowany wpatrywał się w “więzienia” w klatce.
Konwentor znów zaczął pracować:
- Statek badawczy Merkury z...
Larr włączył dezintegrator. Ani jednej obcej istocie nie wolno było
dowiedzieć się bez pozwolenia, skąd przybyli, ponieważ ludzie nie znali
ich odmiennych intencji. Mogły więc one sprowadzić na Ziemię
śmiertelne niebezpieczeństwo.
Istota umieszczona w klatce spokojnie nadal pulsowała. Broniły ją przed
promieniowaniem niewidzialne zasłony.
- ...z trzeciej planety w układzie Słońca - ciągnął transformator. -
Współrzędne względem centrum Galaktyki...
Larr wyszarpnął pistolet i puścił serię w diabelską kulę.
- ... wynoszą 136°21'42”, co równa się 0°02'14”...
Twarz kapitana przybrała kamienny wyraz. Zacisnął tak mocno zęby, że
trysnęła krew i strzelił w filologa.
- Barbarzyńcy! - zgroza przeniknęła Istotę. - Muszę natychmiast dokonać
zmiany położenia.
Larrowi wydawało się, że postradał zmysły. Istota pojawiła się nagle obok
filologa na zewnątrz klatki i oplotła jego krwawiącą głowę.
- ... równa się 30 637,5238 roku świetlnego - zakończył transformator.
- Natychmiast start! - zarządził bliski obłędu kapitan.
Urządzenie napędowe zawyło, spod statku buchnął olbrzymi płomień,
znów poczuli nieznośny ucisk, a krew niemal przestała krążyć im w
żyłach. Merkury z maksymalnym przyspieszeniem oddalał się od planety.
Istota odsunęła się od filologa w sposób przypominający toczenie się rtęci
i bez najmniejszego wahania czy niepewności potoczyła się do kabiny
pilota i zatrzymała przed stołem rozdzielczym.
- Coraz bardziej zbaczamy z nakreślonego kierunku lotu - oznajmił po
chwili nawigator.
Larr sprawdził przyrządy, dokonał niezbędnej korekty, wypróbował cały
arsenał środków zaradczych zdobytych w ciągu długich lat lotów
kosmicznych, zanim wyciągnął wniosek, że zawsze tak posłuszny i wierny
mu Merkury nie przyjmuje jego rozkazów. Wiedział, że musi teraz
wykonać surowe polecenie przewidziane w takim położeniu. Jeszcze raz
spojrzał na łagodnie pulsującego tajemniczego przybysza, na jego twarzy
zastygł bolesny uśmiech rezygnacji i nacisnął przycisk urządzenia
samozniszczalnego.
W oślepiającym świetle eksplozji statek rozerwał się na miliony części.
Istota chroniona tarczą energii uniosła się w przestrzeń - i w zamyśleniu
przyglądała rozlatującym szczątkom Merkurego.
- Jacy dumni. Woleli raczej zginąć, niż podporządkować się. Żal mi ich.
Spróbuję zastosować lokalną inwersję czasu. Zasłużyli na to, żeby
przetrwać. (
- Niestety! Och, jaki czuję głód! - wył transformator i Larr włączył
dezintegrator, po czym zmęczony przetarł czoło. - Jestem już chyba
przepracowany, bo zaczynam mieć wizje. Wydaje mi się, jakbym
analizował jakąś kulistą istotę... Hm, to było niezwykłe. Zapytam o to
innych.
“Zaszły wśród nas niezwykłe aberacje psychiczne - notował wkrótce po
tym w dzienniku. - Do chwili wyjaśnienia ich przyczyny, proponuję strefę
Eridanu zachować w tajemnicy”. Po czym wydał rozkaz startu.
- Nie wykonałam dokładnie zadania. Musiało coś przetrwać w ich pamięci,
bo zaraz po pobraniu próbek opuścili naszą planetę. Na czym to
przerwałem mój wywód? Obym mogła powtórnie głęboko się
skoncentrować - zżymała się Istota leżąc znów na skale,
PĆTER KUCZKA
Anielskie włosy
Miał szczególną budowę. Jego nieporównywalne wymiary i niepojęty
kształt zamazywały się w czarnych otchłaniach kosmosu, gdy zawisł nad
planetą, którą badał. Składały się na niego skomplikowane systemy
bezdźwięcznie wysuwających się snopów światła, szklanych macek i
kolczastych przyrządów filtrujących. W środku kłębu przezroczystych
włókien, niczym zarodek w jaju ryby, połyskiwała niebieskim światłem
kabina.
Pracowali w niej we dwóch.
Pierwszy, którego nazywano lei, manipulował przy tarczy wyrzutni i z
lekkim zniecierpliwieniem czekał, kiedy będzie mógł wyprawić w drogę
przesyłkę.
Drugi, którego na planecie pod odległym słońcem nazywano Aur, biedził
się jeszcze z przesyłką. W pośpiechu przesuwał szeleszczącą taśmę na
szybko się obracających tarczach zapisu pamięciowego i aparatury
tłumaczącej, które nasycały ją migotliwym światłem i wybijały
kryształowymi młoteczkami drobniutkie znaki.
Znajdowali się daleko od macierzystej planety. Ci, którzy mierzą
przestrzeń prędkością światła, powiedzieliby, że dzieli ich od niej setki lat
świetlnych.
- Zaraz będzie gotowa - mruknął Aur.
lei spojrzał na energiomierz.
- Musimy się pospieszyć.
- Nie chciałbym o niczym zapomnieć - powiedział Aur. - Powinni dostać
wszystkie prawa i zależności...
- Sądzisz, że je zrozumieją?
- Ich wiedza na to wskazuje. To istoty rozumne, choć różnią się od nas.
Mają bardziej zamknięty układ biologiczny...
- Są zdumiewająco dziwni. Myślę, że...
- Przyrządy dokładniej to zarejestrowały, Mieszkają w osiedlach,
rozporządzają sztucznymi źródłami światła, korzystają z falowania
materii. Jest prawdopodobne, że indywidualnie mają zawężoną
inteligencję, ale być może zbiorowo odczytają przesyłkę.
- A jeśli ona spowoduje, że zwrócą się przeciwko sobie? - zapytał lei
wsuwając pudełko z przesyłką do otworu tarczy wyrzutni.
- Nic na to nie poradzimy. Możemy tylko mieć nadzieję. Ich zdolności
pojmowania, a także instynkt życia w odniesieniu do naszej wiedzy...
Skoro już zrozumieją treść przesyłki, nie będą mogli zwrócić się
przeciwko sobie.
Głos Aura zabrzmiał tym razem bardziej podniośle, niż zwykle:
- Wyślij ją więc w drogę. A później będziemy już mogli zapaść w sen
podróży. Żałuję tylko, że nie zetknęliśmy się z nimi bezpośrednio. Teraz
czeka nas długi sen.
lei dotknął przycisku wyrzutni.
W kabinie przypominającej ikrę zniknęło niebieskie światło. Statek
kosmiczny - bo tak by go nazwali mieszkańcy planety - bezdźwięcznie
zanurzył się w bezkresnej ciemności.
Rozumni mieszkańcy planety rzeczywiście niczego nie zauważyli. Statek
kosmiczny przybyszów unosił się na dużej wysokości i nie odbijał ani nie
zakłócał fał radiowych wysyłanych z wojskowych stacji radiolokacyjnych
badających niebo. Kilka teleskopów zaopatrzonych w prymitywne szklane
obiektywy skierowanych było wprawdzie w niebo i odbijało mętne
światło, ale astronomowie bądź spali, bądź pili, bądź gapili się na ekrany
telewizorów.
W niektórych miejscach na planecie ludzie obserwowali niebo, ale ich
napięte nerwy i wyczulone zmysły nastawione były przede wszystkim na
odbiór warkotu samolotów wyposażonych w rakiety, broń pokładową albo
bomby.
Planetę pokrywały zresztą ciemności i obserwacja nieba była utrudniona
ze względu na niezwykle niski pułap chmur.
Padał śnieg.
Gęste, białe płaty spadały również na miasto B. Około południa mróz
trochę zelżał i wtedy zaczął padać śnieg.
- A jednak będziemy mieli białe Boże Narodzenie - mówili ludzie
wyglądając przez okna. Wieczorem już gruba warstwa śniegu pokrywała
ulice i place tudzież wyryte między domami przepaści i doliny.
Fizyk przeciął ukosem niewielki placyk pod nagimi teraz i czarnymi
konarami kasztanów. Pod pachą ściskał ciemnozielony świerk, w palce
wrzynały mu się nawet przez skórę rękawiczek sznurki paczek owiniętych
szeleszczącym kolorowym papierem.
Cieszył się z białego i miękkiego puchu, z ciszy i cichego chrzęszczenia
śniegu. Odpoczywał.
Miał dziś męczący dzień. Nieoczekiwany telefon od sekretarza stanu,
przerwana w połowie praca w laboratorium, nagle zwołana konferencja,
ściśle tajne komunikaty, brak zaufania, co można było wyczytać z oczu
generała, jego malująca się na twarzy tępota i buta, z jaką palił to swoje
cygaro.
- Na kiedy będziecie gotowi? - spytał go po raz trzeci generał.
Co mógł odpowiedzieć na takie pytanie? Nie jest przecież technikiem,
żeby mógł obiecać termin, ani kupcem, na próżno usiłowali się z nim
targować. Gdy skończymy, to będziemy gotowi...
Irytował go zwłaszcza sekretarz stanu. Jego delikatne aluzje dotyczące
obowiązków obywatelskich, kulawe pochwały i ukryty szantaż,
dwuznaczne zdania o “materialistycznym światopoglądzie filozoficznym”
fizyka, źle widzianym w pewnych kołach.
- Zawsze chodziłem prostą drogą - powiedział sobie fizyk i mimo woli
obejrzał się do tyłu, aby zobaczyć swoje ślady pozostawione na śniegu.
I wtedy zauważył tę paczkę.
- Musiał ją ktoś zgubić - przemknęło mu przez myśl. Dopiero znacznie
później przypomniał sobie, że paczka leżała na środku placyku i nie
prowadziły do niej żadne ślady.
Wrócił i podniósł przezroczyste pudełko.
Uśmiechnął się na jego widok:
- Anielskie włosy - pomyślał. - Dawno ich nie widziałem. Dziś już takich
nie sprzedają. Przydadzą się na choinkę...
Wsunął pudełko do kieszeni zimowego płaszcza.
Choinkę ubierali w holu. Dzieci niecierpliwiły się i hałasowały w
sąsiednim pokoju, nie mogąc doczekać się uderzenia gongu, aby na ten
dźwięk pobiec jak szalone z dzikimi okrzykami zachwytu pod drzewko,
czołgając się na kolanach wśród powodzi zabawek.
Fizyk w milczeniu zawieszał na drzewku lampki i zimne ognie.
- Nie iesteś w humorze... - zauważyła żona. - Czy coś się stało?
- Nic szczególnego. Wzywał mnie do siebie sekretarz stanu.
- Rozumiem - powiedziała. - Nie przejmuj się nim.
Spojrzał na nią. Na dobrze znajome oczy, usta, włosy.
- Niemal zapomniałem! - zawołał i dotknął dłonią czoła. - Anielskie
włosy!
Wybiegł z holu i sięgnął do kieszeni płaszcza.
- Popatrz - powiedział do żony. - Znalazłem to na śniegu... Anielskie
włosy... Ubiorę nimi choinkę.
- Jakie ładne - dotknęła ręką szeleszczących pasm. - I jakie miękkie...
Dzieci na widok choinki wydały zwycięski okrzyk, jak w czasie
poprzednich świąt. Każde chciało zapalić pierwsze zimnego ognia.
- Najstarszy to zrobi - powiedział i podał zapałki najwyższemu, po czym
stanął obok drzwi i zgasił światło.
Spojrzał na drzewko i zdumiał się. Anielskie włosy jarzyły się. Najpierw
dostrzegł drobne, barwne punkciki, które następnie połączyły się w ciągłą
linię, a każde z pasm jaśniało szczególnym blaskiem, aby po chwili
zamienić się w niebieskie, promieniejące światło.
- Jakie ładne! Jakie ładne! - wołały dzieci. Fluoryzują, pomyślał, ale zaraz
w to zwątpił. Co to jest? Promieniowanie drugiego stopnia z tak cienkich
pasemek? Skąd się ono bierze?
- Poczekaj! - zawołał do syna, ale już było za późno.
Płomień zapałki rozgrzał koniec zimnego ognia, zaczęły się sypać
czerwone iskry w niebieskim blasku rzucanym przez anielskie włosy,
jedna iskra padła na pasmo. )
W ciągu ułamka sekundy zajęło się ono ogniem, płomień przebiegł
błyskawicznie.
Gdy skoczył do drzewka, aby stłumić ten pożar, dziwne pasma niemal
całkowicie zmieniły się w popiół.
Choinka się nie zapaliła.
Z anielskich włosów zostało ledwo kilka nadwątlonych szczątków, które
spadły na podłogę. Reszta znikła bez śladu.
Zebrał ocalałe resztki, przypatrzył się im w zamyśleniu i włożył do
koperty.
W instytucie już od kilku tygodni o niczym innym się nie rozmawiało, jak
o “problemie anielskich włosów”. Wszystko było w tej sprawie
niezrozumiałe. Rozwiązanie tajemnicy kilkucentymetrowego cienkiego
pasemka wydawało się trudniejsze od skonstruowania bomby kobaltowej.
Nie potrafiono ustalić składu chemicznego substancji, z jakiej było
zbudowane, nie wiedziano, skąd się bierze jego niezwykła łatwopalność
przy niezmiernej odporności na rozrywanie. Uczonych zafrapowała
fluorescencja lśniących, barwnych punkcików na taśmie. Obok tych
zagadnień podstawowych pojawiły się inne. Gdzie sporządzono tę taśmę i
w jakim celu, przy pomocy jakich środków technicznych? Skąd się wzięły
na owym placyku, gdzie znalazł je fizyk?
Wysuwano sprzeczne i niejasne hipotezy, rodziły się coraz bardziej
fantastyczne koncepcje, układano skrajne teorie. Uczeni marszczyli czoła,
ślęczeli nad pasmem do białego rana, przeprowadzali obliczenia,
zapisywali wzorami arkusze papieru - i do żadnych wniosków nie
dochodzili.
Zdumienie ich dopiero wtedy osiągnęło punkt kulminacyjny, gdy młody
współpracownik fizyka oświadczył, że potrafi powiedzieć coś nowego o
paśmie. Ów młody człowiek skoncentrował się nad barwnymi punktami
widocznymi na taśmie. Zauważył pewną prawidłowość w ich
rozmieszczeniu, a także w położeniu barw; Sprawdził raz jeszcze
właściwości elektryczne i elektromagnetyczne pasma, po czym ustalił
pewne hipotezy wstępne i przekazał dane do obliczenia na komputerze.
- Na taśmie znajduje się tekst - oświadczył w wąskim gronie specjalnej
komisji.
- Tekst? - zapytał niedowierzająco przewodniczący.
Młody człowiek wziął do rąk leżącą przed nim teczkę.
- Tak - powiedział lekko zakłopotany. - Jest to tekst, a właściwie, ściślej
mówiąc, seria informacji.
'= - Co to za tekst, jeśli wolno spytać? - przewodniczący oparł się głębiej
w fotelu.
Młody człowiek milczał.
- Słuchamy - nie ustępował przewodniczącyMłody człowiek otworzył
teczkę i wyjął z niej pojedynczą kartkę papieru. Odchrząknął i omiótł
spojrzeniem twarze członków komisji. Fizyk, który już znał rozwiązanie,
zachęcająco skinął mu głową.
- Może zabrzmi to nieprawdopodobnie - zaczął młody badacz - lecz
potrafię to udowodnić. Tekst, który odczytałem, brzmi następująco: “Pokój
istotom rozumnym żyjącym na tej planecie... My, lei i Aur, podróżnicy w
przestrzeni kosmicznej, przekazujemy wam całą wiedzę naszego świata...
Uważajcie! Gdybyście mieli zamiary niszczycielskie...”
Młody człowiek odłożył kartkę.
- Tyle mówi tekst - powiedział cicho. Członkowie komisji milczeli.
Z niezmierną szybkością mknął statek kosmiczny przez ciemne, straszne
przestworza międzygwiezdne. Dwóch jego pasażerów z zamkniętymi
oczyma i opadłymi podbródkami śniło sen długiej podróży. Niekiedy
dawał się słyszeć szmer pracujących aparatów, potem znów zapadała cisza,
zapalały się i gasły lampki kontrolne. Wszystkie przewody, aparaty,
urządzenia energetyczne, kolczaste filtry na potężnym statku znajdowały
się w ruchu.
ZOLTAN CSERNAI
Komienie
Pan profesor mył właśnie ręce. Powoli, strumieniami puszczał ciepłą wodę
na wymoczone, białe, jak zazwyczaj u chirurgów palce i szczoteczką
szorował paznokcie. Pomyślał o chorym, którego przed chwilą
wziernikował. - Biedny, pozostały mu najwyżej trzy, cztery miesiące
życia... Lewa nerka nie funkcjonuje, druga też nie wytrzyma długo... -
Potem pomyślał nagle o czymś zupełnie innym. O willi w Revfulópie,
dokładniej o dużej parceli, którą za udaną operację kupił mu niedawno
towarzysz Guth za bezcen. - Budowa będzie kosztowała co najmniej
milion... trzeba wybudować takie molo, przecież ma żaglówkę, no i...
Piskliwy głos siostry Ilony wyrwał go z rozmyślań. Machała wizytówką.
- Trzy osoby czekają jeszcze na pana, panie profesorze, a czwarty, który
przyszedł w tej chwili, przesyła panu to.
Profesor założył okulary. - Dr Lorant Kardos, fizyk jądrowy, kandydat
fizyki - przeczytał treść eleganckiej wizytówki. - Patrzcie, Kardos! To
znaczy, jest na Węgrzech. Myślałem że po pięćdziesiątym szóstym został
za granicą...
- mruknął. - Dlaczego siostra stoi i gapi się?
- krzyknął. - Niech siostra wpuści go poza kolejnością.
Julia, sekretarka o platynowych włosach i krągłych kształtach uśmiechnęła
się złośliwie. Przepisywała właśnie z magnetofonowej taśmy
- ze słuchawkami na uszach. - odczyt pana profesora o nowej metodzie
dystoskopii. Nie znosiły się nawzajem z siostrą Iloną.
Pan profesor pośpieszył na spotkanie pacjenta.
Wszedł przygarbiony, chudy mężczyzna o wpadniętych policzkach i
siwych, krótko ostrzyżonych włosach. Twarz wyrażała cierpienie. Tylko
czarne oczy błyszczały, żywo, gdy ściskał rękę profesora.
- Serwus, Bandi. Poznajesz mnie jeszcze?
- To ty, Lori? Co cię tu przywiodło? Myślałem, że zostałeś na Zachodzie...
Julio, prosimy o koniak i papierosy.
- Dziękuję, nie fatyguj się - gość usiłował zaprotestować, ale sekretarka
już stanęła z butelką i papierosami. Usiedli w kącie, trącili się kieliszkami,
wypili.
- Na zdrowie!
- Dziękuję, właśnie tego mi brak...
- Stało się coś? I to cię do mnie sprowadza? Uważaj, muszę cię ostrzec:
jestem chirurgiemurologiem i szybko mogę cię pozbawić jednej nerki!
Kardos słabo się uśmiechnął.
- Przyszedłem do ciebie, do starego kolegi z klasy, lub może do rywala?
Przecież zawsze współzawodniczyliśmy, pamiętasz? Była to szlachetna
rywalizacja. Ty zwyciężyłeś. Jesteś światową sławą, a ja pionkiem
wspaniałej nauki.
- Nie bądź taki skromny - profesor pokiwał palcem - długo moglibyśmy
dyskutować o tym, kto wygrał. Pomyśl o Magdzie. U niej, o ile mi
wiadomo, zwyciężyłeś ty. Wyszła za ciebie. Ale powiedz, gdzie pracujesz
obecnie?
- W Instytucie Badawczym Fizyki Jądrowej. Dokładniej przy cyklotronie.
Praca rutynowa.
- Tak, tak samo jak moja, jeśli patrzymy na nie z tej strony. No, co ci
dolega? Widzę, że cierpisz.
- Od trzech dni się męczę. Wydawało mi się, że dłużej nie wytrzymam,
więc przywlokłem się tu, do szpitala. Chciałem pójść do internisty, ale na
korytarzu przypadkowo przeczytałem na tablicy twoje nazwisko. Strasznie
mnie boli w krzyżu, Bandi. Daremnie połykam całe garście algopiryny i
ridolu. Nie pomaga. Nigdy przedtem nie cierpiałem na reumatyzm.
Widzisz, prawie się nie mogę wyprostować. Mam ciągle parcie na mocz,
coś w tym rodzaju, bez rezultatu. Jak myślisz, co to może być? Poradź, do
kogo pójść. Ty na pewno jesteś w dobrych stosunkach z lekarzami i...
- Do nikogo nie pójdziesz! Przyznaj się, chorowałeś już na nerki?
- Na nerki? - zdziwił się Kardos. - Nigdy, nigdy.
- Więc, w takim razie, pójdziesz ze mną. Przejdziemy do ambulatorium.
Zbadam cię. Coś mi się wydaje, że trafiłeś we właściwe miejsce. Prędzej
czy później i tak przysłaliby cię tu, do moich rąk...
W towarzystwie siostry Ilony przeszli do ambulatorium. Chory rozebrał
się i położył na stole do badania. Profesor długo ściskał brzuch, krzyż,
potem zrobił cystoskopię i rentgen.
- A co - nie mówiłem? Moja diagnoza była trafna! Masz kamienie -
zawołał profesor w kierunku pacjenta, który leżał w sąsiednim pokoju i
oglądał wywołane właśnie zdjęcie rentgenowskie. W lewej nerce kamień
wielkości grochu zaklinował się w ureterze. Powoduje kurcze i ogólną
atonię. Spędzisz kilka dni u nas, na razie krajać cię nie będę. Spróbuję
wypędzić twoje kamienie. Także w prawej nerce masz ich kilka, też je
wypędzimy. Julia załatwi formalności. Przede wszystkim będę
potrzebował twojej kartoteki z miejsca pracy... Chciałbym wiedzieć, jaką
dozę promieni twój organizm otrzymuje przy cyklotronie.
- Niewiele... prawie nic... nawet jednej trzeciej dozwolonej ilości - szepnął
zmęczonym głosem chory. - Zresztą, możesz zrobić ze mną, co chcesz,
tylko zawiadom Magdę... żonę.
- Oczywiście. Podaj numer telefonu i o niczym nie myśl, odpocznij. Nie
bój się, załatwię wszystko. A teraz dostaniesz wspaniały koktajl
przeciwkurczowy i zobaczysz, niedługo przestanie cię boleć.
Po zastrzyku chory szybko zasnął. Pan profesor zebrał zdjęcia, zapisał coś
na kartce choroby i wyszedł z pokoju.
- Tylko spokojnie, proszę pani! Bardzo panią proszę o spokój... proszę cię,
kochana... Magdo! Proszę, nie płacz! Ile razy mam powtarzać, że nie ma
powodu do zmartwień - profesor pocieszał panią'Kardos. Jednocześnie
zauważył, że dawna hoża i bardzo piękna Magda Meray, w której kochała
się cała klasa jest teraz chyba jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej urocza
niż niegdyś, gdy miała lat siedemnaście. Dojrzała, wspaniała kobieta o
nieprawdopodobnie błękitnych oczach pełnych łez... Czuł, że zimny pot
kroplami spływa mu po plecach, takie wrażenie zrobiła na nim...
Zapanował nad sobą i starał się grać dalej rolę lekarza.
- Lori ma bez wątpienia nietypowe nerki - kontynuował pocieszająco. -
Ale nie stanie się nic złego. Wypędziłem kamienie i kilka z nich
zatrzymałem. Sam je przeanalizowałem i wiem, co trzeba robić, aby nie
wytworzyły się kamienie o podobnym składzie chemicznym. Mowy nie
ma o wadzie organicznej, prosta reakcja chemiczna powoduje
skrystalizowanie się kamieni. Żadna dieta nie jest mu potrzebna. Może
jeść i pić wszystko, co lubi: wszystkie inne narządy są zdrowe. Musi
uważać tylko na jedno: na trawienie. Powinien regularnie zażywać węgiel,
żeby zapobiec atonii i wytwarzaniu się kamieni. Zwyczajne carbo
medicinalis, trzy razy dziennie po dwie tabletki, przed jedzeniem.
Uregulowane tym lekiem trawienie sprawi, że kamienie nie będą się
tworzyć, a przeciw działaniu ubocznemu zapiszę niewinny środek
przeczyszczający. Zresztą po jednotygodniowym odpoczynku Lori może
wstać i wrócić do swego cyklotronu.
- Jestem ci bardzo wdzięczna, Bandi - szepnęła Magda i wsunęła grubą
kopertę do kieszeni profesora.
- Co ty sobie wyobrażasz? Proszę cię, to całkiem niepotrzebne! -
protestował.
- Zostaw, nie protestuj! Zasłużyłeś...
- Rzecz jasna, od czasu do czasu dzwońcie do mnie. Chciałbym, abyście
uważali mnie za swego domowego lekarza. Gruntowne zbadałem Lóriego.
Inny lekarz mógłby wszystko zepsuć. Znam jego nerki jak własne dłonie.
Julia, sekretarka, znudzonym ruchem sięgnęła po słuchawkę.
- Słucham. Tak... Nie, proszę... pan profesor jeszcze nieprzyszedł. Będzie
za kwadrans. Kto go prosi? Tak, proszę... Przekażę... Zaraz. przekażę. Do
zobaczenia!
Kiedy tylko położyła słuchawkę i zaczęła pisać w notatniku, otworzyły się
drzwi i wszedł pan profesor.
- Jakaś pani Kardos dzwoniła do pana profesora - powiedziała sekretarka. -
Prosiła, abym panu przekazała, że jej mąż źle się poczuł na ulicy i
pogotowie zabrało go do kliniki chirurgicznej. Prosiła, żeby pan
natychmiast tam przyszedł.
Po twarzy profesora przebiegł skurcz, jakby grymas śmiechu i płaczu
jednocześnie...
- Już idę! - rzekł. Odwrócił się na pięcie i wybiegł.
- Niestety, kochana... muszę przyznać... nietypowe nerki Lóriego i mnie
spłatały figla, ale operacja się udała. Zdążyłem przenieść Lóriego z kliniki
chirurgicznej i usunąłem kamienie z obu nerek. Prawa jest mniej
uszkodzona i funkcjonuje normalnie. Obecnie wielu ludzi żyje z jedną
nerką, Lóriemu posłuży jeszcze długo. Naturalnie teraz będzie
potrzebował dłuższej kuracji pooperacyjnej, przynajmniej sześć miesięcy.
Załatwiłem wszystko. Jak tylko można będzie go ruszyć, przewieziemy go
do świetnego sanatorium. Ale, co jest jeszcze ważniejsze, moja droga, ty
też potrzebujesz dłuższego odpoczynku. Posłuchaj: otrzymałem z Londynu
zaproszenie na międzynarodową konferencję. Będzie trwała cztery dni.
Pojedziesz ze mną... a potem pojedziemy jeszcze gdzieś... Pamiętam,.
zawsze chciałaś pojechać do Miami!
Podpułkownik Pethó kiwając głową rzucił na stół akta, które uważnie
studiował i zwrócił się do sekretarki:
- Mariko! Proszę zawołae “jubilerów”. Po kilku' minutach zameldowali się
dwaj dobrze zbudowani młodzi oficerowie śledczy i na znak szefa usiedli
na krzesłach. Sekretarka postawiła przed nimi filiżanki z kawą.
- Znacie mnie dobrze, chłopcy. Jestem starym wygą w tym zawodzie, ale
czegoś takiego jeszcze nie widziałem. - Podpułkownik przedstawiał fakty.
- Otrzymaliśmy z Londynu zawiadomienie Interpolu, że londyńscy celnicy
zatrzymali na lotnisku węgierskiego profesora, doktora Endre Gardygo,
tego chirurgaurologa... Słyszeliście już o nim, nie. Ale ja tak! Niedawno
byłem u niego na badaniu, bo wyjął mi z biodra kulę Jóski Kolomara. No,
pamiętacie już? Więc... pan profesor... wyjechał do Londynu na
konferencję... z kobietą. Nie... nie z żoną. Jak ta kobieta się nazywa? Już
wiem... Pani Kardos. Więc pan profesor wyjechał w towarzystwie wdowy
po Lorancie Kardos. A kiedy na lotnisku Heathrow wysiedli z samolotu,
przy kontroli walizek pana profesora znaleziono w jednej z nich bardzo
dziwne rzeczy. Kamienie... Fantastycznie interesujące kamienie. Pan
profesor próbował opowiedzieć tym angielskim celnikom takie bzdury, jak
tę że to są operacyjnie usunięte kamienie nerkowe, i że wziął je ze sobą
jako kuriozum lekarskie na tę konferencję... Oczywiście celnicy nie byli w
ciemię bici. Zawołali fachowców i okazało się, że te kamienie - są
diamentami. I to jakimi! Kiedy roześmieli mu się w twarz mówiąc w oczy
całą prawdę profesor zemdlał. Natychmiast zawieziono go do szpitala, ale
chociaż zrobiono wszystko - w kilka godzin później zmarł. Zawał.
Wymuszono z niego jeszcze tylko kilka słów, ale na próżno, bo nie mają
sensu. Profesor pozostał do śmierci nieugięty. “Moje biodiamenty.
Cyklotron i węgiel... węgiel”. To wszystko. Teraz przed nami otwiera się
piekło. Przyjadą specjaliści z Interpolu w sprawie diamentów. Musimy się
przygotować do ich przyjęcia. Są przekonani, że profe sor był
“człowiekiem kluczowym” w międzynarodowej szajce przemytniczej, na
którą od lat polują. Spójrzcie, oto kilka zdjęć tych kamieni. Ten większy
przypomina skamieniałego pająka. lub raczej ośmiornicę. Skąd je, u
diabła, zdobył?
ZOLTAN CSERNAl
Kołowacizna
W gaju oliwnym otoczonego chmurami Olimpu Pan po długiej bieganinie
dopadł wreszcie nimfę Eudikę o kołyszących się biodrach i krągłych jak
jabłka piersiach. Zmęczona nimfa już się posłusznie położyła na trawniku,
kiedy uwagę podnieconego satyra zajęło żałosne beczenie. Odwrócił się i
co zobaczył? Jego ulubione jagnię, Galaksia zataczając się kręciła się
wkoło na łące...
- Dostała kręćka - mruknął Pan z brodą o zapachu piżma i dłonią lekko
uderzył w okrągły tyłek nimfy.
- Idź z Dzeusem! Mam teraz inną robotę, nie mam czasu się tobą
zajmować...
Jagnię żałośnie beczało i kręciło się w jasnozielonej trawie łąki. Z
różowego pyszczka ciekły białe strużki śliny. Pan objął drżące zwierzątko,
delikatnie przewiązał dygoczące łapki .welonem nimfy, uniósł je i
wielkimi susami oddalił się. Doktor Paieon, lekarz bogów Olimpu,
przyjmował chorych w jaskini Kythera.
- No, zobaczymy, co się stało z twoim barankiem, och Satyrze Satyrów -
tymi słowami witał swego przyjaciela. - Podaj mi Galaksię, zaraz ją
zbadam.
Wyjął z rąk Pana drżące jagnię i zniknął z nim w półmroku pokoju.
W holu Oddziału Naczelnego Dowództwa Wśródgalaktycznego
Ministerstwa Obrony Do Spraw Biologii niecierpliwie przechadzał się
krępy mężczyzna o błyszczącej głowie, mieszkaniec tej planety. Pod
pazuchą trzymał ogromny plik dokumentów i od czasu do czasu ze złością
spoglądał przez szklaną ścianę w jasną noc. Stąd, z czterysta
sześćdziesiątego piętra wieżowca Ministerstwa Obrony otwierał się
wspaniały widok na zatokę, nawet na otwarty ocean.
- Więc przyszedł pan, panie profesorze, proszę wejść - zabrzmiał ostry, jak
zawsze w wojsku, głos w momencie, gdy obite drzwi otworzyły się i
chudy, wysoki mężczyzna o wyrazistych rysach w randze generała
wprowadzał zniecierpliwionego gościa do pokoju.
- Przepraszam, że kazałem panu czekać - usprawiedliwiał się generał - ale
wie pan... ta wojna z galaktyką “Szarą Kuną”. Można (r)szaleć. Zauważył
pan ten ruch na zewnątrz? Nasi sojusznicy stacjonują na oceanie, wie pan,
ci z “Małego Psa”. Nigdzie indziej nie zmieściliby się... Siedemdziesiąt
trzy tysiące rakiet kosmicznych, oddziały rezerwowe Wśródgalaktycznego
Ministerstwa Obrony Sojuszników. Każdy krążownik jest wielkości
naszego drapacza chmur. Ogromna to siła, panie profesorze. Nie do
wyobrażenia. Ale gdy pomyślę, że to wszystko jest tylko chmurką kurzu w
porównaniu z tym, co się dzieje poza naszą galaktyką. Tam gdzie
sojusznicze armie kosmiczne stu czterdziestu trzech tysięcy sześciuset
dwudziestu pięciu zamieszkałych planet galaktyk “Wielki Pies” i “Mały
Pies” toczą w tej chwili bój z wojskami galaktyki “Szarej Kuny” również o
miliardowym rzędzie wielkości. Gdy pomyślę o tym, staję na baczność i
salutuję przed niezmierzoną siłą naszych wśródgalaktycznych
sojuszniczych - narodów, przed ich wielkością!
- Hm... Jak? Przed kim? Przed czym? Panie generale! - profesor doszedł
wreszcie do głosu. - Tak, tak... rozumiem. Ta wojna między galaktykami.
Ale, chyba mogę przejść do tematu... Co się stało z moim podaniem,
generale? Czy dostanę nareszcie ten superakcelerator? Algi nie mogą już
dłużej czekać. Jeżeli nie zbadamy szybko tej choroby, tego nieznanego
wirusa, hm... zaopatrzenie całej ludności wśródgalaktycznej w białka
znajdzie się w niebezpieczeństwie, i...
Generał przerwał mu:
- Ależ kochany profesorze, jak pan to sobie wyobraża? Niech pan
zrozumie nareszcie, że... w obecnej sytuacji... w tej chwili niczego nie
mogę zrobić dla pana. Nie mamy limitu. Czy pan to rozumie? Wszystkie
kapitały rezerwowe wydałem na cele wojenne sojuszników, na broń
otrzymaną od nich. Jest wojna, niech pan to zrozumie! Musi pan zaczekać
kilka miesięcy. Takimi mało znaczącymi sprawami, jak to... jaki
acelerator?... nie mam teraz czasu zajmować się! Teraz... kiedy idzie o
decydujące... o ogromne... wiekie sprawy...
- Wielkie sprawy?! - krzyknął profesor. - Hm... wielkie sprawy. Więc...
Niech pan wie, panie generale, że te... te, które badam przez swój
mikroskop elektryczny... te są t akimi samymi wielkimi sprawami jak to
szaleństwo z wśródgalaktyczną wojną, którą wy prowadzicie! Niech pan...
- Dobrze... pan, panie profesorze, ma rację - spróbował generał uspokoić
bojowego gościa. - Dostanie... dostanie pan ten akcelerator, niech pan
niczego się nie obawia! Tylko... musi pan jeszcze trochę poczekać.
- Poczekać? Tak... a wirusy też będą czekać? Co pan myśli, panie
generale? Hm... To znaczy według palia mój świąt, biologia, to sprawa
mało znacząca? Proszę... Niech pan uważa, niech pan mnie posłucha -
profesor podniósł głos - Niech pan zrozumie, że pański... że wasz
makroświat... ta cała wśródgalaktyczną makrowojna nie jest większą... w
niczym nie różni się od zarazy. Jest zapaleniem kilku zdrowych komórek.
- Nie rozumiem - jęknął generał - To jest dla mnie zbyt skomplikowane, hę
hę hę... Proszę lepiej wyjaśnić, co pan chciał przez to powiedzieć...
- W porządku. Proszę więc słuchać mnie uważniej! - krzyknął profesor. -
Mam nadzieję, że pan słyszał już coś niecoś o strukturze materiału, o
atomach? Z czego są one złożone? Z drobnego jądra o dodatnim ładunku
elektrycznym, protonu i z drobnych innych elementarnych cząsteczek o
ujemnym ładunku elektrycznym, neutronów i cząsteczek o innych
nazwach, które krążą wokół tego centrum... No więc - pokazał na świat
zza szklanej ściany - tam na zewnątrz, z czego został złożony nasz świat
gwiezdny o rozmiarach galaktyki? Biorąc pod uwagę odległości między
różnymi gwiazdami ten świat jest złożony także z tak samo małych, pod
względem rozmiaru i masy, zbiorów różnych materiałów, mgieł, gwiazd i
systemów planet, które łączy w jedną całość grawitacja, siła ciążenia
zamiast ładunków elektrycznych. Czy pan już rozumie, do czego
zmierzam? Do tego, że mój biologiczny mikroświat w swych proporcjach
jest taki sam jak pański makroświat o rozmiarach galaktyk.
- Co... właściwie, jak mam powiedzieć...
- Pan tego nie rozumie... Dobrze. Wytłumaczę panu ten aksjomat
przykładem. Więc, panie generale, niech pan sobie wyobrazi... niech pan
spróbuje sobie wyobrazić siebie samego w mniejszych rozmiarach,
człowieczka o rozmiarach mikroskopijnych... człowieka
zminiaturyzowanego. Czy pan rozumie? Na pewno pan rozumie, o czym
myślę.
- Tak, oczywiście! To już rozumiem... Przypuśćmy, że jestem takiej
wielkości jak... jak mikrob albo jeszcze mniejszy, jak... wirus.
- Tak jest. W dodatku bardzo niebezpieczny, groźny wirus. Ale
kontynuujmy! Niech pan sobie wyobrazi, że pan teraz, w takiej postaci
stoi, powiedzmy, w jednym ziarnku grochu. Dokładniej w jednym z
atomów węglowych jednej z molekuł białkowych tego ziarnka... Jeszcze
dokładniej i już najdokładniej: na powierzchni jednego z krążących
elektronów atomu węglowego. Czy pan rozumie? Tak?... No, nareszcie! A
teraz proszę... dalej słuchać mnie uważnie. Przypuśćmy, że ten elektron, na
którego powierzchni pan stoi, w porównaniu z panem jest tak duży, jak w
oryginalnych rozmiarach nasza planeta!... No więc, czy pan to rozumie,
panie generale?
- Oczywiście! Doskonale! Właściwie co pan sądzi? Moje kwalifikacje
zawodowe...
- Tak... Naprawdę. Ale... to jeszcze nie wszystko. Jeszcze nie
dokończyłem. Teraz nastąpi przedstawienie właściwego problemu... Po
tym wszystkim chciałbym pana zapytać: stojąc na powierzchni elektronu o
wielkości planety, co pan widzi dookoła siebie? Co?... Czy ziarnko grochu,
w którym pan żyje? Czy mógłby pan widzieć, odczuć, że pan właściwie
żyje w zamkniętym ciele... w czymś... wewnątrz ziarnka grochu?
- No, ale... co...
Generał zmieszał się, ale szybko zapanował nad sobą.
- Nie, nie całkiem... Nawet wcale nie - wykrzyknął w końcu tryumfalnie. -
Przecież... dookoła mnie w ogromnych odległościach krą żą jedynie...
cząsteczki jednego z atomów grochu. Ale gdzie jest jeszcze ta jedna jedyna
molekuła białkowa? A cały groch? To całe... tego... mógłbym chyba
widzieć, wyczuć jedynie coś... tak jak stąd z naszej planety widzę nasze
słońce... niebo z gwiazdami... dalekie galaktyki.
- Gratuluję, panie generale - roześmiał się profesor. - Zdał pan egzamin
naukowy na pewno z doskonałym wynikiem. Dość szybko zrozumiał pan
istotę mojej przypowieści. Więc, widzi pan, miałem rację. W proporcjach
nie ma różnicy między moim biologicznym mikroświatem a pańskim
gwiezdnym makroświatem. Wszystko jest względne. Wszystko zależy od
punktu widzenia. Czy nasz gwiezdny świat jako całość, w swych
przestrzeniach może coś tworzyć? Może jedno ziarnko grochu... jedną
komórkę lub coś innego... w czymś jeszcze większym, w czymś, co jest
NAJWIĘKSZE, czego nawet nie da się wyobrazić? ...Więc w ten sposób
wasze wojenne szaleństwo o rozmiarach galaktyk można spokojnie
uważać za chorobliwie rozprzestrzenioną w grupie zdrowych komórek
zarazę spowodowaną przez wirusy...
- Ale... ale w takim razie, na Boga! - podskoczył generał - wtedy czym
jest... czym może być to coś NAJWIĘKSZEGO, czego nawet wyobrazić
sobie nie możemy? Czym ono jest.. .czym jest zbiór naszych galaktyk w
swej całości? Nasz Wszechświat?
- Niech pan, panie generale, zada mi prostsze pytanie - śmiał się profesor. -
Czym ja jestem? Kim ja jestem? Czy autorem fantastycznych powieści?
Ależ nie, proszę pana. Ja jestem po prostu tylko biologiem, zajmuję się
algami. Wyłącznie algami. Opowiedziałem panu tylko jeden przykład.
Pewną hipotezę, jeżeli panu to słowo lepiej się podoba. I ja też chciałbym
znaleźć wytłumaczenie jeszcze przed swą śmiercią... Ale, wie pan co?
Niech pan zapyta ich - wskazał na błyszczące na tafli oceanu światła -
waszych sojuszników z galaktyki “Mały Pies”... Może oni już wiedzą?
Generał zamiast odpowiedzi podszedł do szklanej ściany, bo w tej chwili
na dworze stało się nagle jasno. Wszystko stało się jasne. W czystym jak
kryształ dziennym świetle leżała przed nimi zatoka, widać było port i
armadę wznoszących się nad zielonkawoniebieską taflą wody jak
niezliczone szczyty gór rakiet kosmicznych... W tym wszystkim zadziwiał
fakt, że na horyzoncie nie było już słońca tej planety. Całe niebo świeciło.
- Co to jest? - krzyknął generał i skoczył w kierunku urządzenia
alarmowego znajdującego się na biurku.
Był to najdziwniejszy skok w historii świata. Nie skończył się. Bo nagle
nie było ani generała, ani profesora. Nikogo... Puste budynki, miasta na
całej planecie... Na wszystkich planetach wszystkich zbiorów gwiazd
galaktyk:
“Wielkiego Psa”, “Małego Psa”, i “Szarej Kuny”. Łyse góry pozbawione
flory i fauny, puste równiny, rzeki, jeziora, morza z wodą destylowaną.
Puste, wymarłe, bezludne szkielety rakiet w galaktykach i między nimi.
Doktor Paieon wyniósł żwawo podskakujące jagnię z sali. Pan z radością
dziękując chodził wokół niego.
- Wyleczyłeś moje zwierzątko, o Lekarzu Bogów!
- Sam widzisz. Ale odtąd bardziej uważaj na nie! Z tej choroby wyleczyć
się całkowicie jest bardzo trudno. Może zacznie się znowu, wtedy przynieś
ją ponownie.
- Jaka diagnoza, panie doktorze?
- Zespół właściwie dość pospolitych wirusów zaatakował mózg i
spowodowało to zapalenie kilku zdrowych komórek... Najpierw
prześwietliłem, poszukałem ogniska zakażenia, potem zastosowałem
terapię promieniową. Wyłuszczyłem kulturę wirusów. Z tym wirusem
inaczej walczyć nie można. Jego żywotność jest bardzo silna, bo ma
związek z genetycznym kodem życia organicznego opierającego się na
białkach, z kwasem dezoksyrybonukleinowym... Ale sądzę, że tego już nie
możesz zrozumieć, Satyrze Satyrów! Idź spokojnie, z Dzeusem!
Na pożegnanie Pan skubnął brodę doktora Paieona. Galaksii już się nie
kręciło w głowie, wyszła od lekarza na swych niezręcznych łapkach. Na
dworze zza pnia oliwy spoglądała nimfa Eudike. Pan ujrzał ją, krzyknął i
zaczął gonić nimfę.