Antologia SF Gwiazdy Galaktyki

background image

Antologia

Gwiazdy Galaktyki

1981

MAURYCY JÓKAI - Niewidzialna rana

Doktor X, jeden z najsłynniejszych chirurgów w naszej stolicy, nim

jeszcze zdążył się ubrać, zmuszony był pewnego wczesnego ranka przyjąć

niecierpliwego pacjenta. Oczekujący w przedpokoju mężczyzna oznajmił

przez służącego, że wszelka zwłoka jest dla jego życia niebezpieczna i że

potrzebuje natychmiastowej pomocy.

Lekarz zarzucił na ramiona bonżurkę i poprosił przybysza do gabinetu.

Nieznajomy, sądząc z ubioru i sposobu bycia, należał do najlepszych sfer.

Na jego bladej twarzy odzwierciedlało się cierpienie duchowe i fizyczne,

prawą rękę trzymał przewiązaną na jedwabnym temblaku i choć twarz

jego wyrażała opanowanie, nie potrafił od czasu do czasu stłumić cichego

jęku.

- Czy mam przyjemność z doktorem X? - zapytał słabym, głuchym

głosem, podchodząc do lekarza.

- Tak, to ja.

- Proszę mi wybaczyć, że dopiero teraz mam sposobność poznać pana

osobiście. Nie mieszkam w Budapeszcie, przyjechałem ze wsi, wiedziony

sławą pana nazwiska. Nie mogę powiedzieć, iż sprawia mi radość

spotkanie z panem, gdyż ze względu na swoją osobę nie widzę w tym nic

przyjemnego.

Lekarz dostrzegł, że jego pacjent ledwo trzyma się na nogach i poprosił

background image

go, aby usiadł.

- Jestem zmęczony, od tygodnia nie spałem. Na prawej dłoni utworzyła mi

się rana, nie wiem, co to jest, może karbunkuł albo rak. Na początku mnie

rwało, później zaczęła nieustannie piec bez chwili wytchnienia czy

złagodzenia, coraz mocniej, coraz bardziej nieznośnie. Wypróbowałem

wszelkie środki domowe, a nawet znachorskie - nic nie pomogło; zaczęło

jeszcze bardziej piec i pulsować, przyprawiając mnie o okrutne męczarnie.

Wreszcie nie wytrzymałem tego dłużej, wsiadłem do powozu i

przyjechałem] do waszmość pana, aby to wypalił lub zoperował, bo jeśli

jeszcze przez godzinę będę musiał znosić te męki, gotów jestem rzucić na

siebie przekleństwo.

Lekarz pocieszył go, że nie ma potrzeby uciekać się zaraz do skalpela,

może ból da się uśmierzyć przy pomocy lekarstw.

- Nie, nie, łaskawy panie, żadne kompresy, żadne środki uśmierzające,

zaradzić temu może tylko nóż chirurgiczny; przyjechałem wprost do pana,

aby zoperował pan to bolesne miejsce.

Lekarz poprosił pacjenta, aby mu pozwolił obejrzeć dłoń; chory zaciskając

zęby, aby nie krzyczeć z bólu, wyciągnął do niego obandażowane ramię, a

lekarz bardzo ostrożnie zaczął zdejmować bandaże.

- Chciałbym pana prosić, panie profesorze, aby to, co pan zobaczy, nie

wprawiło pana w zdumienie. Moja dolegliwość jest tak nadzwyczajnej

natury, że dozna pan wstrząsu, ale proszę się niczemu nie dziwić.

Doktor X zapewnił przybysza, że ma silne nerwy, do wszystkiego jest

przyzwyczajony i niczemu nie zwykł się dziwić.

Niemniej jednak nie potrafił ukryć zdumienia i zalękniony aż wypuścił

dłoń pacjenta, gdy zdjąwszy bandaże nie dostrzegł żadnej rany: była cała i

background image

zdrowa, podobnie jak druga ręka przybysza.

Okrzyk bólu chorego, który pochwycił drugą ręką prawicę, świadczył

jednak o tym, że nieznajomy nie stroi sobie bynajmniej żartów i naprawdę

cierpi.

- Gdzie pana boli?

- Tutaj, tutaj - zawołał i wskazał miejsce na zewnętrznej części dłoni, skąd

rozchodziły się dwie żyły, a kiedy lekarz delikatnie dotknął tego miejsca

palcami, przybysz aż wstrząsnął się z bólu.

- Tutaj pana boli?

- Straszliwie.

- Co pan czuje, kiedy dotykam tego miejsca palcami?

Nieznajomy nie potrafił na to odpowiedzieć, tylko łzy płynęły mu z oczu,

tak okrutne znosił męczarnie.

- To dziwne. Nic tu nie widzę.

- Ja też nic nie widzę. Mimo to odczuwam tak straszny ból, że miałbym

ochotę bić głową o ścianę.

Lekarz wziął szkło powiększające, obejrzał przez nie dłoń i pokręcił

niedowierzająco głową.

- Skóra jest cała i zdrowa. Pulsują pod nią normalnie żyły, ani śladu

zapalenia czy obrzęku, który by wskazywał na nowotwór. Proszę spojrzeć,

skóra jest taka sama jak gdzie indziej.

- Wydaje mi się jednak, że dostrzegam tu zaczerwienienie.

- Gdzie?

Nieznajomy wyjął pióro z futerału i zakreślił na dłoni koło wielkości pół

krajcara. - Tutaj - powiedział.

Doktor przypatrzył się temu miejscu i powziął podejrzenie, że jego pacjent

background image

jest chorym z urojenia.

- Niech pan się zatrzyma na parę dni w mieście, myślę, że w tym czasie

będę mógł panu pomóc.

- Nie mogę czekać. Proszę nie przypuszczać, panie doktorze, że oszalałem

albo jestem niespełna rozumu. Pan mnie musi z tego wyleczyć. Miejsce,

które zakreśliłem, sprawia .mi tak piekielne cierpienia, że po to

przyjechałem, aby pan je zoperował.

- Ale ja nic nie mogę uczynić - powiedział lekarz.

- Dlaczego?

- Dlatego, że ma pan zdrową rękę, nie widzę w tym miejscu niczego,

podobnie jak na swojej własnej dłoni.

- Panu rzeczywiście wydaje się, że jestem szalony albo stroję sobie żarty -

powiedział chory i sięgnął do pugilaresu: wyjął z niego banknot tysiąca

pengo i położył go na stole ze słowami: - Aby pana przekonać, że nie

upieram się jak dziecko i przysługa, którą mi pan odda, jest dla mnie

niezmiernie ważna i potrzebna. Proszę pana, doktorze, o operację.

- A ja powiadam panu, że gdyby nawet zaofiarował mi pan wszystkie

skarby świata, nie przekonałby mnie pan do tego, aby uznać pana zdrową

dłoń za chorą i dotknąć jej skalpelem.

- Dlaczego nie?

- Ponieważ nasunęłoby to wątpliwości co do mojej wiedzy lekarskiej i

pokładanej w niej wiary; cały świat powiedziałby o panu “szaleniec”, a

mnie oskarżono by o brak sumienia i wykorzystywanie sytuacji na swą

korzyść: na tyle okazałem się nikczemny, że nie zauważyłem, iż tu nic nie

ma.

- Dobrze, w takim razie proszę mi chociaż okazać pewną uprzejmość.

background image

Potrafię dokonać tej operacji sam na sobie. Proszę mi tylko obiecać, że

kiedy to zrobię, zatroszczy się pan o moją dalszą kurację.

Lekarz ze zdumieniem przyglądał się dziwnemu pacjentowi, który tak

poważnie traktował swoje urojenia: już zdjął marynarkę i zawijał rękaw

koszuli, po czym chwycił skalpel.

Nim upłynęła chwila, nóż zagłębił się głęboko w skórze.

- Niech pan się opamięta! - zawołał doktor przestraszony, że niesprawność

pacjenta może doprowadzić do nieszczęścia. - Jeśli rzeczywiście uważa

pan operację za niezbędną, niech tak się stanie.

Po tych słowach wziął skalpel i ująwszy bolącą dłoń chorego poprosił, aby

odwrócił wzrok. Niektórzy ludzie bardzo są wrażliwi na widok własnej

krwi.

- To niepotrzebne. Raczej będę panu wskazywał, jak daleko wyciąć ma

pan skórę.

I rzeczywiście, nieznajomy z zimną krwią przyglądał się do końca

operacji; mówił, dokąd ma sięgnąć cięcie, jego otwarta dłoń nawet nie

drgnęła w dłoni lekarza i kiedy okrągły odcinek skóry został wycięty,

przybysz odetchnął z ulgą, jakby mu spadło ciężkie brzemię z ramion, a

operacja przyniosła wyraźną ulgę.

- Nie piecze już pana? - zapytał lekarz.

- Wszystko przeszło - odparł nieznajomy i uśmiechnął się nawet. - Ból

absolutnie ustał. Jakbym narodził się na nowo. To lekkie ścierpnięcie

spowodowane krwawieniem, w porównaniu z poprzednim bólem

przypomina odświeżający wietrzyk po piekielnym upale. Widok krwi

sprawia mi wprost przyjemność. Niech pan pozwoli jej spłynąć. Dobrze mi

to robi.

background image

Nieznajomy z prawdziwą przyjemnością przypatrywał się krwi płynącej z

rany; doktor musiał go nakłonić, aby pozwolił ją zatamować i nałożyć

opatrunek.

Gdy dłoń została już obandażowana, wyraz twarzy nieznajomego całkiem

się zmienił. Cierpienie, które się na niej uprzednio malowało, zastąpił

spokój i z pogodnym uśmiechem patrzył na lekarza; wróciła mu chęć do

życia, co można było poznać po zniknięciu poprzedniego grymasu bólu;

czoło mu się wygładziło, wróciły rumieńce na policzki, a on sam przeszedł

jakby głęboką metamorfozę.

Kiedy doktor zawiązał mu ramię na temblaku, uścisnął gorąco zdrową

ręką prawicę lekarza i powiedział ciepłym, serdecznym tonem:

- Proszę przyjąć moje najszczersze wyrazy wdzięczności. Sprawił mi pan

niezmiernie dużo dobrego. Ten drobny rewanż z mojej strony nawet nie da

się porównać z tym, czego ja od pana doświadczyłem. Całe życie będę

czuć wdzięczność do pana.

Doktor był jednak przeciwnego zdania i nie chciał przyjąć od

nieznajomego tak dużej sumy; pacjent upierał się jednak przy swoim, a

widząc, że lekarz bliski jest już gniewu, zaproponował, aby przeznaczył

pieniądze na jakiś szpital, po czym szybko się pożegnał.

Przez parę następnych dni doktor X odwiedzał go w pokoju hotelowym,

gdzie nieznajomy pozostawał, dopóki rana się zagoiła, co przebiegało bez

najmniejszych zakłóceń i lekarz przy tej sposobności mógł się przekonać,

że jego pacjent jest człowiekiem wielce wykształconym i niezwykle

mądrym, posiadającym wszechstronną kulturę i słuszne poglądy, a jego

majątek pozwalał mu należeć do elity społeczeństwa, tym bardziej, że przy

tym piastował jednocześnie wysokie stanowisko urzędowe.

background image

Usunięcie niewidzialnej rany nie zostawiło na nim najmniejszych śladów

przeżyć duchowych czy fizycznych.

Po całkowitym wyzdrowieniu wrócił spokojny do swojej wiejskiej

rezydencji.

Upłynęły trzy tygodnie, gdy znów pewnego ranka, o niezwykle wczesnej

porze służący zameldował przybycie dziwnego nieznajomego, który tym

razem nawet pokojowcowi dał złotą monetę.

Pacjent, którego lekarz pospieszył przyjąć, znów stawił się w gabinecie z

ręką przewiązaną na temblaku, a rysy jego twarzy pod wpływem

cierpienia zmieniły się prawie nie do poznania.

Nie czekając nawet na zaproszenie opadł na fotel i nie potrafiąc dłużej nad

sobą panować, zaczął jęczeć, bez słowa wyciągając do lekarza rękę.

- Co się stało? - zapytał .ten ostatni zdumiony.

- Nie dość głęboko wyciął pan skórę poprzednim razem - wykrztusił

przybysz bezdźwięcznym głosem. - Ból znów powrócił, piecze mnie

jeszcze bardziej okrutnie niż dawniej. Wprost tracę przytomność z bólu.

Całe ramię mi od tego zdrętwiało. Nie chciałem po raz drugi zakłócać

panu spokoju, znosiłem te męki cierpliwie, wierząc, że tajemnicze

zapalenie z wolna dojdzie do serca lub sięgnie głowy i położy kres

mojemu nędznemu życiu. Tak się jednak nie stało. Cały ból skupia się na

tym jednym miejscu, które poprzednio panu wskazałem, a ja przechodzę

niewypowiedziane męki. Proszę spojrzeć na moją twarz, a pojmie pan, co

przeżywam.

Twarz istotnie miał woskową, a na czole zbierały się zimne krople potu.

Lekarz odwinął zabandażowane ramię. Cięcie po operacji pięknie się

zagoiło, nadal nie widać było żadnej rany, wyrosła nowa skóra, wszystkie

background image

arterie pracowały należycie, puls chorego bił spokojnie, nie miał gorączki,

mimo to drżał na całym ciele.

- To wprost niewiarygodne! - powiedział zdumiony lekarz. - Pana

przypadek przekracza wszelkie moje doświadczenia.

- Tak, to rzeczywiście straszne, panie doktorze. Niech pan nie szuka ani

nie dopatruje się przyczyn, ale uwolni mnie od męki! Proszę wziąć

narzędzia i głębiej oraz szerzej wyciąć skórę w tym miejscu. Jest to dla

mnie jedyny ratunek.

Lekarz poczuł się w obowiązku spełnić życzenie swego chorego. Po raz

drugi przeprowadził operację, teraz już bardziej zagłębiając skalpel i po

raz drugi był świadkiem cudownej przemiany i ulgi, jakie odmalowały się

na twarzy nieznajomego, a następnie niemal zachwytu, z jakim

obserwował on upływ krwi. Później, gdy na ranę miał już założony

opatrunek, dosłownie w ciągu paru chwil zniknęła z jego twarzy

śmiertelna bladość i wróciły żywe rumieńce. Tym razem jednak nie

przywołał radosnego uśmiechu, zasmucony dziękował lekarzowi:

- Dziękuję, panie doktorze, znów mnie pan wyratował z opresji, przestało

mnie boleć. W ciągu kilku dni rana powinna się zagoić. Proszę się jednak

nie dziwić, jeśli po upływie miesiąca ponownie się do pana zgłoszę.

- Niech pan nawet o tym nie myśli!

- Wiem już z całą pewnością, że nim upłynie miesiąc, cierpienia moje

znowu się odnowią - powiedział nieznajomy ze zwarzoną miną. - Jeśli jest

mi ono przeznaczone... - dodał tajemniczo i pożegnał się.

Doktor tym razem podzielił się wiadomościami o niezwykłym wypadku z

kilkoma kolegami, którzy wyrazili różne zdania, ale ani jeden nie potrafił

postawić przekonującej diagnozy.

background image

Po upływie miesiąca lekarz z niepokojem wyglądał wizyty dziwnego

pacjenta. Miesiąc jednak szczęśliwie minął i tajemniczy nieznajomy nie

wracał.

Później upłynęło jeszcze parę tygodni. I wtedy doktor otrzymał list

wysłany z miejsca zamieszkania chorego.

Rozerwał kopertę, spojrzał na podpis pod gęsto zapisanymi stronicami i

ucieszył się, że jego pacjent pisał ten list własnoręcznie, co oznaczało

radosną wiadomość, że cierpienia jego minęły bezpowrotnie, bowiem w

przeciwnym razie uniemożliwiłyby mu napisanie listu.

Lekarz przeczytał treść listu:

“Szanowny Panie Doktorze!

Nie chciałbym odejść z tego świata zabierając do grobu, a może w życie

wieczne, tajemnicę mojej choroby, nie ujawniając jej przyczyn przed

panem i światem lekarskim.

Opiszę panu okoliczności powstania moich straszliwych cierpień. Od

tygodnia po raz trzeci do mnie powróciły i nie chcę z nimi dalej walczyć.

Jestem zdolny pisać ten list jedynie w ten sposób, że jako uśmierzający

kompres przykładam do bolącego miejsca palącą się hubę i przez ten czas

dopóki huba nie spłonie, nie czuję większego bólu, niż to się dzieje w

takich razach.

Przed pół rokiem byłem jeszcze szczęśliwym człowiekiem. Przy moich

dochodach żyłem beztrosko, zaprzyjaźniony z całym światem potrafiłem

się z wszystkiego cieszyć tak jak człowiek trzydziestopięcioletni, który

czerpie radość z życia. Przed rokiem ożeniłem się. Był to związek z

miłości. Wybranką mojego serca została piękna, wykształcona istota o

dobrym sercu, która do tamtej pory była damą do towarzystwa

background image

mieszkającej w sąsiedztwie hrabiny. Niemajętna dziewczyna nie tylko z

wdzięczności, że dzięki mnie stała się zamożna, ale z prawdziwej,

dziecięcej jeszcze miłości przywiązała się do mnie. Pół roku upłynęło w

takiej atmosferze, że każdy następny dzień wydawał mi się szczęśliwszy

od poprzedniego. Jeśli czasami musiałem opuszczać posiadłość, aby udać

się do stolicy, moja żona była tak niespokojna, że niekiedy pół mili

wychodziła ma naprzeciw i czekała na mnie, a gdy się spóźniałem, całą

noc nie kładła się na spoczynek; gdy niekiedy z wielkimi oporami dała się

namówić do odwiedzin u swej dawnej chlebodawczyni, którą nadal bardzo

kochała, jeszcze tego samego dnia wracała do domu; żadna siła nie

potrafiła jej zmusić do pozostania poza domem dłużej niż pół dnia; jej

przygnębienie z powodu mojej nieobecności psuło innym dobry humor. Jej

słabość do mnie posunęła się tak daleko, że rezygnowała z tańca, aby nie

dotknął jej inny mężczyzna niż ja. Wybuchała płaczem, gdy jakiś dandy

obdarzył ją komplementem. Krótko mówiąc pojąłem za żonę niewinne

dziecko, które nie miało innych myśli niż moje i które spowiadało mi się,

jak z grzechu, jeśli nie o mnie śniła w nocy.

Nie wiem, jaki demon szepnął mi do ucha, że wszystko to złudzenia.

Człowiek potrafi być na tyle głupcem, że będąc szczęśliwym szuka udręki.

Moja żona trzymała przybory do szycia w niewielkim stoliku, do którego

szufladę na ogół zwykle zamykała. Parokrotnie to zauważyłem. Nigdy nie

zapominała wyjąć z zamka kluczyka i nigdy nie zostawiała szuflady

otwartej.

Zaczęło mnie to dręczyć. Co w tym stoliku mogło się znajdować, że

należało to przede mną ukrywać? Oszalałem na tym punkcie. Przestałem

wierzyć jej niewinnemu wyrazowi twarzy, czystemu spojrzeniu, objęciom

background image

i pocałunkom. A jeśli wszystko było omamem?

Pewnego razu znów przyjechała po nią hrabina, prosząc ją i zaklinając, by

spędziła u niej dzień. Nasze dobra leżą w odległości paru godzin jazdy

konno i obiecałem żonie, że po nią przyjadę.

Ledwo powóz wytoczył się sprzed pałacu, zebrałem wszystkie klucze,

jakie znalazłem i kolejno próbowałem otworzyć nimi zamek szufladki. W

końcu się to udało.

I wtedy przeraziłem się swojego czynu jak ktoś, kto po raz pierwszy

dopuszcza się kradzieży. Stałem się złodziejem, włamywaczem, który

przyszedł zrabować tajemnice słabej istoty.

Drżącymi rękoma wyjmowałem ostrożnie przedmioty zapamiętując ich

położenie, aby nie poznała po nieporządku, że zakradła się tam obca ręka;

wstrzymałem oddech niemal do utraty tchu ... I naraz pod koronkami

natrafiłem na pakiet listów. Jak piorun przeszyła mnie jakby iskra od

głowy do serca; były to bowiem listy, których treść można poznać na

pierwszy rzut oka! Listy miłosne ...

Pakiet listów przewiązany był różową wstążką o srebrnych brzegach.

Gdy sięgnąłem, aby ją rozwiązać, przyszło mi na myśl, czy godzi się to

robić? czy człowiek honoru może tak postępować? kraść tajemnice żony;

tajemnice które z pewnością wiązały się z jej wiekiem panieńskim. Czy

był odpowiedzialna za myśli, jakie ją prześladowały, gdy nie należała

jeszcze do mnie? Czy mogę być zazdrosny o czasy gdy mnie jeszcze nie

znała? Bez wątpienia nosiła się wcześniej z różnymi marzeniami: czy to

jej wina? Kto w ogóle miałby prawo przypisywać jej winę? Ja właśnie

poczułem się na siłach to uczynić. Prześladowała mnie natrętna myśl, że

może te listy pochodzą z okresu, gdy miałem prawo do jej myśli, gdy

background image

byłem zazdrosny nawet o to, co jej się śniło, kiedy należała już do mnie.

Rozwiązałem już wstążkę. Nikt mnie nie widział. Nawet zwierciadło

wisiało nieco dalej, abym się nie zaczerwienił na swój widok. Otwierałem

listy jeden po drugim i czytałem bez końca. Była to dla mnie straszna

godzina. Co zawierały te listy? Świadczyły o najbardziej ohydnej zdradzie,

jakiej dopuszczono się wobec mężczyzny. Pisał je mój najbliższy

przyjaciel, ale jakim tonem! jak upoważniony do namiętności, miłości;

mówił o dotrzymaniu tajemnicy, o głupim mężu, dawał jej rady, co ma

czynić kobieta, aby utrzymać męża w złudzeniach; a wszystkie te listy, co

do jednego, datowane były w okresie, gdy byłem już żonaty i tak

szczęśliwy. Nie będę panu opisywał, co wtedy czułem. Jakbym wypił

śmiertelną dawkę trucizny. A ja do ostatniej kropli wysączyłem tę truciznę.

Przeczytałem każdy list z osobna. A później ułożyłem je, jak poprzednio i

przewiązałem wstążką, zasłoniłem koronkami i zamknąłem szufladę.

Wiedziałem, że jeśli do południa nie pojadę po moją żonę, wieczorem

wróci sama. I tak się stało. W pośpiechu opuściła powóz, podbiegła do

mnie, gdy czekałem na tarasie, objęła mnie, ucałowała i była ogromnie

szczęśliwa, że znów jest ze mną. A ja nie dałem nic po sobie poznać.

Rozmawialiśmy, zjedliśmy kolację i udaliśmy się do swoich sypialni na

spoczynek. Nie zmrużyłem oka, liczyłem każdą godzinę. Kiedy zegara

wybił kwadrans na pierwszą, wstałem i udałem się do jej sypialni. Jej

piękna głowa spoczywająca na białych poduszkach przypominała anioła

malowanego wśród obłoków. Jakie to szkaradne kłamstwo natury dawać

tak niewinne rysy występkowi! Byłem zdecydowany, uparty jak szaleniec

w swoim nieodwołalnym postanowieniu. Trucizna przeżarła już do cna

moją duszę. Cicho położyłem moją prawą rękę na jej białej szyi i

background image

zacisnąłem ją nagle. Na chwilę otworzyła ciemnoniebieskie oczy,

popatrzyła na mnie zdumiona, po czym zamknęła je znowu i umarła.

Umarła nie broniąc się nawet jednym słowem, jakby cicho usnęła. Nawet

gdy ją dusiłem, nie broniła się. Jedynie kropla krwi wypłynęła jej z ust i

spadła na moją dłoń - pan doskonale wie, w które miejsce - ale

zauważyłem to dopiero rankiem, kiedy już zaschła. Pochowałem ją bez

rozgłosu, mieszkam przecież na odludziu i nikt nie sprawuje nade mną

nadzoru. Nie miała krewnych ani opiekunów, którzy mogliby mi zadawać

pytania, i umyślnie spóźniłem się z wysłaniem zawiadomień o pogrzebie,

aby znajomi nie mogli się w porę o tym dowiedzieć i zdążyć na czas.

Gdy opuściłem grobowiec, nie czułem najmniejszych wyrzutów sumienia.

Postąpiłem z nią okrutnie, ale na to zasłużyła. Nawet jej nie

znienawidziłem: potrafiłem zapomnieć. Nie myślałem więcej o tym. Nigdy

nie popełniono morderstwa z mniejszym brakiem, skrupułów, jak to miało

miejsce w moim wypadku.

Kiedy znalazłem się już u siebie w pałacu, zajechał powóz tak często

wspominanej tu hrabiny z sąsiedztwa. W myśl wydanych przeze mnie

poleceń, ona również spóźniła się na pogrzeb, nic tedy dziwnego, że była

wstrząśnięta, kiedy ją zobaczyłem. Przerażenie, współczucie, ból, czy ja

wiem zresztą co? krzyżowały się w jej słowach, tak że nawet nie

rozumiałem, co mi mówi na pocieszenie. Milczałem. Nie było, mi

potrzebne niczyje współczucie. Nie przepełniał mnie przecież smutek.

Wreszcie hrabina ujęła mnie poufnie za ramię i szeptem powiedziała, że

pragnie zawierzyć mojej dyskrecji pewną tajemnicę, uważając, że postąpię

po rycersku i nie nadużyję jej zaufania. Wyznała, że dała kiedyś mojej

żonie pakiet listów do przechowania, których - ze względu na treść, - nie

background image

mogła trzymać w domu; i teraz prosiła mnie o ich zwrot. Poczułem zimny

dreszcz, który przebiegł mnie od stóp do głów. Z pozornym chłodem

zapytałem ją, co zawierają owe listy. Drgnęła na te słowa i odparła żywo:

Pana małżonka była bardziej wielkoduszna, nie pytała mnie o ich treść, a

nawet przyrzekła, że do nich nie zajrzy. Jestem pewna, że nigdy ich nie

czytała, bo miała szlachetną duszę i wstydziłaby się złamać własne słowo

nawet w tajemnicy przed innymi. Dobrze, powiedziałem, ale po czym

mogę rozpoznać ów pakiet? Jest przewiązany różową wstążką o srebrnych

brzegach. Poszukam go w takim razie, odrzekłem, wziąłem pęk kluczy

mojej żony i zacząłem szukać listów, choć dobrze wiedziałem, gdzie się

znajdują. Po wielu udawanych trudach wreszcie je odnalazłem. Czy to te?,

zapytałem podając je hrabinie. Tak, to te listy!, zawitała. Widzi pan, nadal

są przewiązane w sposób, jak ja to zrobiłam. Pana dzielna żona nigdy do

nich nie zaglądała. Nie śmiałem podnieść na nią oczu, lękałem się, że

wyczyta z nich prawdę, że owszem, to ja do nich zaglądałem i wszystkie je

czytałem. Zaraz się z nią pożegnałem, usprawiedliwszy się, że chciałbym

zostać sam. Hrabina siadła do powozu i odjechała. Przyznałem jej rację.

Biedaczka miała brutalnego męża słynącego z hulaszczego i rozpustnego

trybu życia. Gdybym ja był taki, zasługiwałbym na to, aby moja żona

postępowała podobnie. Och, ale moja żona była niewinnym aniołem,

kochała mnie nawet wtedy, gdy targnąłem się na jej życie.

Nie pamiętam, czym się zajmowałem w tych pierwszych godzinach po

wyjeździe hrabiny, wiem tylko, że kiedy się ocknąłem z tego straszliwego

stanu, znajdowałem się przy grobowcu, przed trumną mojej żony.

Szaleństwo nie doprowadziło mnie jeszcze do tego, abym pragnął ją

obudzić z wiecznego snu, ale byłem tak bliski utraty zmysłów, że zacząłem

background image

do niej mówić. Wierzyłem, że mnie usłyszy. Tak jak naprawdę kochałaś

mnie za życia, kochaj mnie nadal po śmierci. Uczyń mi łaskę i zemścij się

za mojego życia. Nie odkładaj mi kary na później, gdy znajdę się w

zaświatach, ale tu jeszcze na ziemi pozwól mi cierpieć, wydaj na katusze i

zabij. Nie czekaj z zemstą na moją śmierć! Jak szalony mówiłem do

milczących zwłok, aż naraz ogarnął mnie sen, omdlenie pozbawione

tęsknot. Pamiętam sen, jaki wtedy miałem. Widziałem w nim, że cicho

otwiera się wieko trumny i powstaje z niej w milczeniu moja martwa żona.

Leżałem odrętwiały przed katafalkiem, złożywszy ręce i głowę na skraju

trumny. Miała blade wargi, na których zawisła kropla krwi. Wolno

pochyliła się nade mną, otworzyła oczy, tak jak wtedy, i pocałowała moją

dłoń zostawiając na niej znowu kroplę krwi; po czym znów zamknęła

oczy, złożyła głowę na zimnej poduszce, a wieko trumny nad nią się

zamknęło. Wkrótce zbudził mnie z odrętwienia ostry jak ukąszenie

skorpiona ból; szybko wyszedłem na zewnątrz, był wczesny ranek, nikt

mnie nie widział. Na dłoni nie znalazłem kropli krwi ani żadnego po niej

śladu, niemniej zaczęła mnie ona piec, jakby ktoś upuścił na nią kroplę

żrącej trucizny. Ból potęgował się z godziny na godzinę, nie ustając ani na

chwilę. Niekiedy zasypiałem, w pełni świadomy cierpień. Nikomu się nie

poskarżyłem: i tak nikt by nie dał wiary moim słowom. Pan jedynie był

świadkiem, ile przeszedłem i panu zawdzięczam to, że ból na jakiś czas

ustał po przeprowadzeniu obu operacji usuwających ślad po kropli krwi.

Ale gdy rana się goi, ból się odnawia: już po raz trzeci mnie zaatakował i

brak mi sił dłużej z nim walczyć. Za godzinę nie będę żył. Pociesza mnie

tylko myśl, że jeśli zemsta się wypełniła na ziemi, może mi teraz

przebaczy tam, na drugim świecie. Dziękuję panu za wszystko, co pan dla

background image

mnie uczynił. Niech Bóg pana za to błogosławi.”

Po kilku dniach można było przeczytać w gazetach wiadomość, że pan X,

jeden z najzamożniejszych obywateli naszego kraju, odebrał sobie życie

strzałem z pistoletu. Niektórzy powiadali, że uczynił to w depresji po

stracie żony, inni, lepiej poinformowani, jako przyczynę wymieniali jakąś

nieuleczalną ranę, ale najmądrzejsi mówili, że cierpiał na monomanię:

wymyślił niewidzialną ranę, której niczym nie dawało się uleczyć.

Przełożyła Hanna Kuźniarska

FRIGYES KARINTHY - Nowela o śmierci magnetycznej

Na początku lutego 19... roku wezwano mnie telegraficznie do Melbourne.

Jako kierownik Instytutu Bakteriologicznego w Filadelfii miałem na

miejscu zapoznać się z faktami i przedstawić sprawozdanie o nowej i

strasznej epidemii, która pojawiła się w tamtym mieście, a o której

dochodziły mnie niepewne i nie pochodzące z bezpośrednich źródeł

wiadomości. Opis tej nowej choroby lub raczej nowego rodzaju śmierci -

bo nie zdarzył się ani jeden wypadek wyzdrowienia - przedstawiał się

zgoła nieprawdopodobnie.

Wyraźnie pamiętam, że podczas podróży częstokroć myślałem o

Edmundzie Dale'u, moim dawnym koledze szkolnym, o którym ostatnio

dotarła do mnie wiadomość, że po ukończeniu teologii i przyjęciu święceń

poprosił o skierowanie do Melbourne. Przemknęło mi też przez myśl, że

dobrze byłoby z nim się spotkać, nie czułbym się przynajmniej

osamotniony.

Wrażenia pierwszych dni pobytu w Melbourne całkiem zatarły w mej

pamięci myśl o nim. Z hotelu kazałem się zawieźć wprost na uniwersytet,

do profesora X, do którego miałem list polecający. Od profesora X

background image

dowiedziałem się o strasznych szczegółach. Objawy nowej choroby

wystąpiły przed niemal półtora miesiącem zupełnie nieoczekiwanie,

zaskakując wszystkich. Pierwsza ofiara - był to jakiś kupiec - nie zwróciła

na siebie niczyich podejrzeń na istotę sprawy: ten zdrowy skądinąd

człowiek przewrócił się po prostu na ulicy, sekcję zwłok przeprowadzono

niezbyt sumiennie, stwierdziwszy udar serca. Dopiero przy badaniu

czwartego czy piątego przypadku okazało się, że to nie indywidualne

przyczyny powodowały nagłe zgony: w sercach i mózgach ofiar

dostrzeżono jednakowe u wszystkich zmiany, podobne do tych, jakie

uczeni zarejestrowali dotychczas - i to było najbardziej zdumiewające - u

osób porażonych prądem o wysokim napięciu. Grymas twarzy i kurczowe

zaciśnięcie palców dłoni wskazywało zresztą na to wyraźnie - od profesora

X dowiedziałem się, że chorobę tę, a właściwie epidemię, zaczęto już

powszechnie nazywać w mieście śmiercią magnetyczną albo elektryczną.

Skąd się bierze, o tym nikt nie wiedział; bez wątpienia można było jednak

stwierdzić, że nie powoduje jej zakażenie bakteriami - ani chory, ani jego

zwłoki nie zagrażały bezpieczeństwu publicznemu nawet drogą pośrednią,

przez tak zwanego nosiciela zarazka, a badania mikroskopowe wykazały

jedynie zmiany fizyczne w tkance. Dotychczas w najróżniejszych

punktach miasta niespodziewanie zasłabło, przewróciło się i w drgawkach

umarło ponad trzystu mieszkańców: liczba dwustu ofiar przypadła na

ostatnie dni.

Nie jestem pisarzem i dlatego przedstawiam sucho i zwięźle jak w

reportażu to wszystko, co widziałem i słyszałem; nie usiłuję nawet

nakreślić obrazu narastającego z wolna, w milczeniu i lodowatym napięciu

przerażenia, które dawało się dostrzec na twarzach przechodniów, w ich

background image

niespokojnych spojrzeniach, jakimi na ulicach, placach i w całym tym

ruchliwym mieście obrzucali każdego, kto być może znał przyczynę

paniki; bo miasto mimo wszystko żyło własnym życiem. Krótko mówiąc,

już w pierwszym tygodniu pobytu miałem sposobność obejrzeć zwłoki

człowieka dotkniętego śmiercią magnetyczną i, jakże mi przykro, być

świadkiem jego zgonu.

Spieszyłem właśnie do laboratorium, aby pobrać preparaty, muszę tu

wyznać, że zajmowała mnie myśl, aby w tajemnicy przed innymi

wykazać, że przyczyną śmierci magnetycznej jest, tak, właśnie, zakażona

materia, bakcyl wywołujący epidemię, a opinię tutejszych kręgów

lekarskich, z niejakim wewnętrznym zadowoleniem i naukową dumą

traktowałem jako fantasmagorie naiwnych laborantów wobec prawdziwej

wiedzy uczonego. Napisałem nawet kilka stron rozprawy dla

“Bacteriological Weekly”, po której przeczytaniu ci panowie mieli spuścić

nosy na kwintę.

Stało się to na przystanku, a właściwie jeszcze w tramwaju, z którego

właśnie wysiadłem. Postąpiłem już parę kroków, gdy przerażone,

stłumione okrzyki za moimi plecami, kazały mi się odwrócić i zatrzymać.

Tuż przed schodkami tramwaju leżał człowiek, widać było, że właśnie

wysiadał, gdy dosięgną! go atak. Wstrząsały nim jeszcze drgawki;

epileptyczne, na jego pełnej twarzy mieszczanina odbijały się straszne

męczarnie. Natychmiast powstało zbiegowisko, parę osób pochylało się

nad nim, jestem pewny, że zaraz w pierwszej chwili posłyszałem to

określenie: “śmierć magnetyczna”.

Zawróciłem, aby pospieszyć na pomoc - i wprost zderzyłem się z

Edmundem Dałem, który także w pośpiechu zmierzał na trotuar.

background image

Ja pierwszy go poznałem.

- Dale! - zawołałem do niego.

Stanął jak wryty i utkwił we mnie wzrok.

Był bardzo blady, niezmiernie wychudzony i znużony, co z pewnością

wywołane zostało zdarzeniem, jakie zaszło przed chwilą.

- Miałem już zamiar cię odszukać - mówiłem pospiesznie - chciałem cię

odwiedzić. Skoro się już spotkaliśmy, najlepiej będzie, jeśli zjemy razem

obiad. Co tu się właściwie stało?

Nerwowo wzruszył ramionami, jeszcze ciągle nic nie mówił, ale kiedy

postąpiłem krok w kierunku zbiegowiska, chwycił mnie za ramię:

- Zostaw to lepiej - powiedział gniewnie, zachrypniętym głosem - co

spodziewasz się tam zobaczyć?

- Już chciałem zacząć wyjaśniać, że jako lekarza interesuje mnie ten

przypadek, ale kurczowo chwycił mnie za ramię i pociągnął na trotuar,

wypowiadając jednocześnie szybko, stłumionym głosem następujące

słowa:

- To jakiś głupiec, filister, skąd zresztą mogę wiedzieć kto. Wepchnął się

przede mnie w chwili, gdy chciałem wysiadać. Chyba też mnie potrącił.

No i teraz tam leży.

- Ty też jechałeś tym tramwajem?

- Tak. Wybacz, nie zauważyłem cię.

- Ani ja ciebie.

Przez parę chwil w milczeniu szliśmy obok siebie. Nie wiem, dlaczego

ogarnęła mnie konsternacja: jakieś szczególne, chłodne poczucie

zażenowania.

- A jednak powinienem był go obejrzeć - odezwałem się w końcu. -

background image

Wydaje się, że ta epidemia, którą tu nazywają śmiercią magnetyczną ...

wiesz, właśnie dla zbadania jej przyczyny przyjechałem do Melbourne ...

Zatrzymał się, odwrócił do mnie i przenikliwie spojrzał mi w oczy.

Otworzyłem już usta, żeby mu dalej opowiedzieć, co tu robię, ale nie

potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Zawładnęło mną obce poczucie

przerażenia, w czubkach palców poczułem mrowienie, a po moich

włosach jakby ktoś przesunął ręką. A przecież jego spojrzenie było

głębokie i smutne, odbijał się w nim ból, mówiło mi coś intensywnie.

- Nie zrobisz tego, prawda? - powiedział łagodnie i smutnie się

uśmiechając nie odrywał ode mnie wzroku. - Nie obejrzysz tego

człowieka, bo ja cię o to proszę, a ty nie chcesz, mi się sprzeciwić.

Nie potrafiłem nic na to odrzec, wszystkimi nerwami czułem strach i

narastające zdumienie.

Dale szedł przez jakiś czas z opuszczoną głową, w pewnej chwili zaczął

mówić znużonym, monotonnym głosem, jakby do siebie:

- Teraz to już wszystko jedno ... dziś albo jutro ... i tak tu nie zostanę ...

Gdybym się z tobą nie spotkał, z pewnością opowiedziałbym o tym komuś

innemu, obcemu ...

Zatrzymał się.

- Mariuszu - powiedział drżącym głosem - zawsze cię lubiłem...

przynajmniej tak mi się wydaje, więc sądzę ... Bardzo cię proszę, wyjedź

stąd, uciekaj czym prędzej z tego miasta...

- Ja też cię zawsze lubiłem - zdołałem tylko tyle wydusić z siebie.

Niezwykła to była rozmowa, tam, na ulicy. Znów na mnie spojrzał:

- Jesteś tego pewien?

Wyjąkałem coś niezrozumiale drżącymi ustami. Umysł mój ogarniała

background image

jakby mgła., Byłem bliski omdlenia, przestałem zdawać sobie sprawę, czy

stoimy tu już od wielu godzin jakby porażeni, czy upłynęły zaledwie

minuty. Z niezmiernym wysiłkiem, jakbym mówił we śnie, i wydusiłem z

siebie z desperackim przerażeniem:

- Nie ... nie mów o tym ...

Ale było już za późno.

- To ja jestem śmiercią magnetyczną - powiedział Edmund Dale.

- Mariuszu - ciągnął - zawsze byłem przekonany, że kocham bliźnich,

wierzyłem w siebie i w swoją dobroć, kiedy przyjąłem święcenia

kapłańskie i przyjechałem do Australii. Ale gdy doszło do tego strasznego

wydarzenia na wyspie, gdy w parę dni później zrozumiałem, że posiadłem

tę umiejętność, jaką mają kameleony, gdy zmieniają barwę skóry, albo

płaszczki, które z daleka porażają prądem elektrycznym drobne rybki:

wtedy wyraziłem wdzięczność Bogu, że to mnie skarał tą mocą, a nie kogo

innego, kto mógłby jej nadużywać. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, kim

wszyscy jesteśmy my wszyscy, którzy uważamy się za istoty dobre i

kochające dlatego tylko, że brzydzimy się widokiem krwi i nie lubimy

mieć do czynienia z cierpieniem. Tam, na wyspie, gdy śmiertelny lęk

wyzwolił we mnie po raz pierwszy tę przerażającą zdolność, gdy mój

prześladowca i potencjalny morderca z rzężeniem powalił się na ziemię,

nawet przeze mnie nie dotknięty, tam mogłem żywić jeszcze nadzieję, że

to, co się stało, stało się w obronie własnej, a złowrogie zamiary jeszcze

nie połączyły się w moim sercu z zadziwiającą mocą umysłu. Ale gdy

pewien kupiec, który minął mnie na ulicy, po zrobieniu stu kroków

przewrócił się i zmarł, a ja ze zjeżonymi włosami rozpoznałem te same

konwulsje i spazmy w jego wykrzywionych rysach twarzy: wówczas

background image

skontrolowałem własne myśli, co sprawiło, że na chwilę zamarło mi serce

- przypomniałem sobie, że kiedy mnie mijał, poczułem zazdrość na widok

jego płaszcza i zapragnąłem mieć taki sam. Moja wola, o której

przypuszczałem, że kieruje się uczuciami wyrozumiałości i rozwagi, w

ciemnych głębokich zakamarkach mojego mózgu, z których istnienia nie

zdaję sobie sprawy, tam gdzie w ukryciu i swobodnie bez ograniczeń

działa zrodzony wraz z nami i nie ulegający zmianom instynkt,

nieuświadomione moce skazały na śmierć nieszczęśnika dlatego tylko, że

miał piękniejszy płaszcz od mojego, a moja przeklęta zdolność

doprowadziła do wyroku. Nic nie mów, nie próbuj mnie usprawiedliwiać,

nie odzywaj się, czy sam nie śniłeś często o śmierci swoich znajomych,

krewnych, śmierci matki i rodzeństwa? Budziłeś się wtedy zlany potem,

było ci ich żal, wydawało się tobie, że się cieszysz, iż to był tylko sen, a

nie zdawałeś sobie sprawy, że w czasie snu działała w tobie wyzwolona z

więzów wola, w śnie życzyłeś im śmierci, zabijałeś ich, a gdy

przypomnisz sobie dzień, który poprzedził ten sen, uświadomisz sobie, że

ów ktoś, kogo zabiłeś w sennej jawie, obraził cię w jakiś sposób:

nieprzychylnie na ciebie spojrzał, powiedział coś nieprzyjemnego albo

dowiedziałeś się, że więcej od ciebie zarabia. O, wiem to z własnych

strasznych doświadczeń, że za najbłahszy uraz życzymy bliźnim śmierci,

niekiedy nie trzeba nawet do tego urazu, bo w każdym z nas drzemie

drapieżnik, który więcej zabija, niż zdolny jest pożreć. Wysłuchaj mnie,

Mariuszu. Dotychczas zabiłem trzystu ludzi, o których nigdy bym nie

wiedział, gdybym nie odkrył w sobie tych strasznych zdolności zadawania

im śmierci. Znaczna większość to obojętni, nieznani mi przechodnie, z

którymi zetknąłem się na chwilę, może nie podobały mi się ich twarze

background image

albo spojrzeli na mnie nieprzyjaźnie. Ale było wśród nich także wielu

przyjaciół, a nawet tacy, o których sądziłem, że kocham ich jak siebie.

Pamiętasz tego człowieka, który padł dziś przed wyjściem z tramwaju?

Chciał mnie obrabować z ułamka sekundy: wysiąść przede mną. Zabiłem

go, ponieważ na chwilę stanął na mej drodze.

Oszołomiony rozejrzałem się wokół. Pozo stanie dla mnie zawsze

zagadką, jak znalazłem się w jego pokoju. Edmund Dale stał obok szafy, z

założonymi do tyłu rękoma, patrzył przed siebie.

- To ja zabiłem dziewczynę, którą kochałem i za którą gotów byłem oddać

życie, bo na ulicy obejrzała się za jakimś angielskim oficerem.

Z wolna powracała mi świadomość, gdzie się znajduję, bezwiednie

grzebałem ręką w kieszeni. Niemal jak we śnie porządkowałem wszystko,

co miałem przy sobie.

- Edmundzie - wybełkotałem czując zimne krople potu na czole - bierz...

to jest wszystko, co posiadam ... Chcesz mój zegarek? pieniądze? ...

Wydął pogardliwie wargi, wzruszył ramionami. W roztargnieniu zaczął

przekładać rzeczy, wziął kilka kartek papieru, zerknął, co na nich pisałem.

- Acha - powiedział i odłożył je - rozprawa skierowana przeciwko naszym

lekarzom ... Gdyby się ukazała, nadszarpnęłaby ich opinię... może

doprowadziła wielu do ruiny. Oczywiście w wypadku, gdybyś otwarcie

ośmielił się zadać cios kolegom... Byłoby to w każdym razie lepsze ... Ale

obowiązują cię pewne zasady ...

Zaśmiał się szkaradnie.

- Nie zrobię ci krzywdy, ale nie dlatego, że tobą pogardzam i nie mam nic

wspólnego z twoją osobą. Jesteś tylko takim samym nędznikiem jak ja. W

średniowieczu popełniano mniej podstępnych zbrodni, bo szlachetny

background image

rycerz w otwartym starciu mógł zabić śmiałka, który ośmielił się dotknąć

mimochodem jego płaszcza. Dziś tak wiele praw tłumi w nas dziką bestię -

że zwielokrotniona siła znajduje więcej pobocznych dróg ujścia.

Długo spacerował z założonymi rękoma, z pochyloną do przodu głową.

Znacznie później przyszło mi na myśl, że siedząc tam u niego skulony na

podłodze i przypatrując się jego ruchom przypominałem kocura

wrzuconego do klatki z wilkiem. Wreszcie zatrzymał się przede mną:

- Nie lękaj się, Mariusz i odejdź w pokoju. Możesz już napisać, że śmierć

magnetyczna przestała nękać mieszkańców Melbourne - możesz to już

napisać i zadać śmiertelny cios kilku kolegom swoimi uszczypliwymi

słowami, jak to jest u was w zwyczaju. Ja nie mam wśród was czego

szukać. Dzięki Bogu odkryłem, że moja) moc nie działa na zwierzęta.

Rodzajowi ludzkiemu przyjdzie sczeznąć na ziemi, bo zdegenerował się

jego instynkt i ma chorą duszę - pożre wkrótce sam siebie z niezwykłą

zachłannością i nienawiścią. Ja, potomek najbardziej ohydnej rasy na

ziemi, której występek przybrał świadomy wyraz, z uczuciem wstrętu

wyrzekam się imienia i tradycji mojej rodziny ludzkiej i powracam na łono

czystych i szlachetnych bestii;, które przynajmniej w otwartej walce

rozszarpują się nawzajem, wśród których ten, kto morduje, może

przynajmniej swoją skórę wystawić na przetarg, aby się spełniło jego

przeznaczenie, które powołało go do życia w grzechu niszczenia i śmierci

- wśród łagodnych kwiatów, milczących drzew i niemych wód...

Po dwóch tygodniach wróciłem do Ameryki ze sprawozdaniem, w którym

pisałem, że tajemnicza epidemia, jaka się pojawiła w Melbourne, znikła w

podobnie tajemniczy sposób i bez śladu. Opublikowano moją rozprawę,

która wzbudziła sensację. O Edmundzie Dale'u nie myślałem od tamtej

background image

pory i nikomu o nim nie wspominałem, a kiedy przypadkowo na sunęła mi

się jego postać w pamięci, odrzucałem myśl o nim, jak o jakimś

niedorzecznym śnie w malignie. Przed paroma dniami dotarła do mnie

wiadomość, że znaleziono jego ciało rozszarpane w dżungli: zwierzę o

rzadko spotykanej nazwie, jakie można zobaczyć tylko niekiedy w

ogrodach zoologicznych, leżało obok jego zwłok. Wyglądało na to, że

zginęli w czasie walki - głowa pastora tkwiła w strasznych szczękach

bestii, jego zniekształcone palce zaciskały się na grzbiecie zwierzęcia, z

trudem udało się ich rozdzielić.

FRIGYES KARINTHY - Geniusz

Nastał wieczór - ubytek ciepła, jak się to w Kretlandii nazywa.

Spuszczono żaluzję kawiarni. W wytwornym salonie, wyposażonym w

stoliki o blatach różnej szorstkości, rozległ się głos elektrycznych harf

sygnałowych. Nieustannie grały na zmianę w gamach G - lub D-dur swym

dźwiękiem zapraszając gości.

Pośrodku sali, przy stole zwanym szorstkim, siedzieli stali goście: muzycy,

pisarze, uczeni, sławy wielkiego świata. Rozmowa nie kleiła się.

Większość zebranych nawet się nie odzywała. Znudzeni pieścili palcami

arabeski oparć krzeseł. Dopiero co przyszedł Ozdobny, pisarz, mężczyzna

o głębokim głosie, porowatej skórze i przejmującym zapachu. Grzecznie

dotykał po kolei twarzy wszystkich obecnych, powąchał ich palce, potem

niedbale usiadł.

- Kelner - krzyknął Symfon, modny kompozytor, w charakterystycznej dla

siebie tonacji b-mol. - Poproszę o szklankę półrzadkiej i jeden makowiec o

zapachu średnim, ale ma być całkiem gładki! - potem odwrócił się do

Ozdobnego i obmacał mu twarz. - Czytałeś? - zapytał z subtelną ironią w

background image

głosie.

- Co masz na myśli? - pytał Ozdobny, wąchając kolegę.

- Artykuł tego szalonego. W dzisiejszym “Dotyku Narodowym”. Kelner!

Niech pan przyniesie “Dotyk Narodowy”!

Niski młodzieniec o gładkiej twarzy szybko powąchał stolik i położył na

nim cienkie deseczki “Dotyku Narodowego”, z których dolatywał

przyjemny zapach. Ozdobny ze znudzeniem przebiegł palcami pierwsze

linijki, po czym odepchnął gazetę na środek stolika.

- Czytałem - powiedział obojętnym głosem. - Już od dawna mam swoje

zdanie o Geniuszu. Jest dziwakiem, który we wszystkim chce być

oryginalny i za wszelką cenę dopiąć tego, żebyśmy pozwolili mu usiąść

przy naszym stoliku. Wytęża umysł, żeby wymyśleć coś, odkryć coś

nowego, czym może zaskoczyć człowieka. To snob.

- Więc tak uważasz? - odezwał się ktoś zamyślony.

- Bezwzględnie. Nie wolno poważnie zajmować się podobnymi

zjawiskami.

- Właściwie o czym pisze? - spytał ktoś o całkiem młodym, cienkim

głosie, obwąchując towarzystwo.

- Ja też chciałbym wiedzieć - kontynuował Ozdobny. - Może nas

przyprawić o ból głowy. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że

zwariował.

Ci, którzy już przeczytali artykuł, byli skłonni oświadczyć, że Geniusz

doprawdy zwariował. Temat nie był zbyt interesujący. Ktoś się zgłosił, aby

opowiedzieć treść.

- Wiecie, już początek jest niezwykły. Geniusz mówi naiwnie uroczystym

głosem, że chce opowiedzieć o rzeczach zdumiewających, że dokonał w

background image

filozofii czegoś doniosłego. Chce o tym napisać także książkę, jeżeli

artykuł! zrobi na czytelnikach odpowiednie wrażenie. Opowiadając o tym

odkryciu używa dziwnych, niezwykłych słów.

- Odkrycie? O co chodzi?

- Och, gdyby było możliwe tak prosto to opowiedzieć. Po pierwsze,

zaczyna jakimiś niejasnymi wywodami o fizjologii. Opowiada o

subiektywności organów zmysłu, o poznawaniu absolutnym i relatywnym.

Mówi, że od pewnego czasu odczuwa coś niezwykłego. Zrozumiał, że do

poznawania i odczuwania rzeczy posiadamy zbyt wąski zakres

subiektywnych środków. Uważa, że byt musi mieć cechy, które mają

niewytłumaczone znaczenie, lecz nie mamy o nich dotychczas nawet

pojęcia.

- Jakże?

- Szaleństwo! Żarty sobie wyprawia!

- Abstrakcyjna spekulacja! - powiedział pogardliwie pewien profesor

uniwersytecki.

- Za dużo zajmował się abstrakcjami.

- Zaczekajcie! Potem Geniusz jeszcze dziwniejszymi słowami opisuje, że

w jego sposobie odczuwania rzeczywistości zaszła taka zadziwiająca,

niewytłumaczona zmiana, o której z całą pewnością wie, że w całej

Kretlandii nikt nie odczuł dotąd czegoś podobnego. Powiada, że jedynie

on poznał i jako pierwszy odczuł nowe, nieznane zjawiska istoty natury.

- Co to jest?

- Posłuchajcie, zacytuję jego własne słowa:

“Na początku sam też wątpiłem, ale teraz jestem już pewien, a ta pewność

budzi we mnie nieziemską, a zarazem nadludzką radość, jakiej - lub nawet

background image

do niej podobnej - dotychczas jeszcze żaden obywatel Kretlandii nie

odczuł. Zaczęło się to fizycznie, tak fizycznie. Od pewnego czasu na

górnej części twarzy; w tych dwóch guzach nad nosem, których

przeznaczenia nasi naukowcy po dziś dzień nie mogli zbadać... więc w

tych dwóch guzach odczułem swoiste kłucie i nieustanne parcie. Rano

odwróciłem się w kierunku Wschodu Ciepła i poczułem silny ból. Wtedy

zrozumiałem, że ten ból powodują same przedmioty, nawet te, których nie

obwąchałem, ani dotknąłem. Nie wiem, jak mam to wyjaśnić wam,

obywatele Kretlandii: boję się, że mnie wcale nie zrozumiecie”.

- Jaki uroczysty! - odezwał się ktoś.

- Mówi jak proboszcz z przedmieścia - zauważył ktoś inny. - Niestety,

nigdy nie miał stylu.

Palce mówcy przebiegły po deseczce gazety.

- Posłuchajcie - powiedział znów. - Ojciec Geniusz kontynuuje tak: “Więc

przedmioty

- teraz, jestem już tego pewien - poza obojętnością, głosem, zapachem

mają jeszcze inną, wspaniałą cechę, której nie potrafię wyrazie słowami.

Ta cecha jest bardziej ogólna, bardziej charakterystyczna niż tamte. Nie

znajduję słów na uczucia miotające się w mej duszy: byłbym szczęśliwy,

gdybym potrafił wam wyrazić stan mej duszy - tak, duszy, i opowiedzieć

jaki zachwyt odczuwam, że posiadłem tę nową, absolutną prawdę, która

mnie zaskoczyła i zakłóciła mój spokój. Nowy świat otwarł się przede mną

- a ten świat nie ma granic, nie ma kresu, nie ma końca; jest on wyższym

imperium umysłu. Miriady wrażeń roją się, kłębią w odurzonym mózgu,

moje nikłe wyobrażenie zniknęło z powrotem w pustce, choć na moment

wyszedłem na wolność. Zrozumcie mnie: wiem o wszystkim, nawet o

background image

czymś, czego nie da się odczuć moimi organami zmysłu. Kiedy

odwracalni się twarzą ku niebu, miękko falujące, bezgraniczne obrazy

zalewają mi mózg, bo odczuwam w nieskończonej dali jakąś miękką,

bezkresną kartę. A kiedy odwracam się twarzą ku ziemi, zaskakują mnie

liczne wrażenia. Nawet rąk nie muszę wyciągać. Zbliżam się do was i

nagle jakby nieznany dotąd dreszcz przejmuje moje ciało, zauważyłem

was bez obwąchiwania. Jesteście długimi, śluzowatymi, falującymi

tworami. Kłębicie się i rozłączacie. Boję się was. Ogarnia mnie dziwne

odurzenie. Mózg mój nie wytrzymuje już ogromnego chaosu pojęć i

wrażeń, chciałbym krzyknąć i wyciągnąć ręce. Wydaje mi się, doszedłem

do wyższej, szerszej sfery bytu, prawie do źródła nieskończonej idei.

Czuję, że jest to moim powołaniem - nasze drogi tu się rozchodzą. Bracia

w Kretlandii, żal mi was, współczuję wam. Mój umysł poszukuje nowego,

nigdy dotychczas nie słyszanego, nie stworzonego, nieznanego słowa,

którym mógłbym wyrazić swoje uczucia, swoją radość przed rozstaniem.

Zanim odejdę od was, wybiegnę na wolność, rozerwę ramiona i krzyknę z

radości. Z duszy mojej wyrywa się okrzyk w nieznanym języku: Światło...

Światło... Światło!...”

Mężczyzna, który czytał artykuł, zamilkł i położył deseczki “Narodowego

dotyku” na środek “szorstkiego stolika”.

Nagle nastała cisza, ani jednego głosu nie było słychać przy “szorstkim

stoliku”, tylko harfy sygnałowe huczały głuchym, szeleszczącym

dźwiękiem jak okrągłe muszle, które na brzegu morza o zapachu soli

zahaczają się o sandały mieszkańców Kretlandii.

- Światło - odezwał się potem ktoś gorzko, a zarazem nieśmiało, jak

niezdecydowane echo, bez zadowolenia.

background image

To słowo wyrwało wszystkich z niezwykłego, obcego im uczucia, które

wywołał ten krótki, dziwny artykuł. Poruszyli się. Symfon szybko i ze

złością machnął ręką, profesor uniwersytecki roześmiał się nieprzyjemnie.

- Dekadencja - powiedział esteta. - Nasi młodzi pisarze to dekadenci.

Pisarz wpadł w szał.

- Dekadencja? Przestań! Snob! Karierowicz!

To wszystko tylko daremny wysiłek... chce wejść... w nasze towarzystwo...

- ostatnie słowa brzmiały już niemal jak rzężenie. Nastała kłopotliwa cisza.

- Ale pod względem fizjologicznym... - zaczął pewien dziennikarz. .

- O czym mówisz, fantasmagoria...

- Metafizyka - zakończył dyskusję profesor. - r - Metafizyka to pusta

spekulacja mózgów, bez większej wartości: bardziej niegodziwa niż

okultyzm. Powoduje tylko chaos i zamęt. Metafizyka.

W tym miejscu postawił dużą kropkę, jakby chciał podkreślić, że dyskusję

uważa za skończoną.

Nie mogli już dłużej filozofować.

- Metafizyka - kiwnął głową także esteta na zakończenie.

- Metafizyka - dodał dziennikarz z żalem,

- Metafizyka - odetchnął krytyk z ulgą. Cieszył się, że sprawę załatwiono

tak łatwo.

- Oczywiście, metafizyka - szepnął jako ostatni muzyk. Jemu podobało się

to słowo.

Potem z oddaniem i wzajemnym szacunkiem obwąchali i obmacali jeden

drugiego. O tym artykule więcej mowy już nie było. Jedynie pisarz

pomyślał o Geniuszu i skonstatował, że ostatecznie jest

niezdyscyplinowanym wariatem. Muzyk medytował nad swym

background image

jutrzejszym występem. Dziennikarz myślał o tym, że to wszystko można

do czegoś wykorzystać. Pozostali starali się pomyśleć o tym samym, o

czym myślał profesor i dlatego uśmiechali się z pogardą. Profesor był z

siebie bardzo zadowolony i o niczym nie myślał.

W fotelu, na głównym miejscu przy stole siedział niemy i nieruchomy

Geniusz. Opierając skronie o dłoń z marzycielskim uśmiechem na

wpółotwartych ustach patrzył na obywateli Kretlandii i obserwował, jak

ich płaskie i gładkie czoła odwracają się ku ogniowi płonącej pośrodku

stołu lampy.

FRIGYES KARINTHY

Nowa Iliada

i.

Otaczająca mnie bryła lodu zaczęła tajać. Poruszałem sztywnymi jeszcze

kończynami i z głębokiej mgły, jakby z ciężkiego snu przywoływałem do

życia pamięć.

Zebrałem myśli.

Przypomniałem sobie dokładnie: dałem się zamrozić w maszynie

konserwującej, wynalezionej przez profesora Shoovera. Działanie tej

maszyny polegało na powolnym, stopniowym zamrażaniu,

wstrzymującym wszystkie funkcje życiowe. Zdaniem profesora Shoovera

zamrożone w ten sposób ciało można przechowywać nawet przez tysiące

lat w lodowej trumnie. Specjalny aparat odpowiednio zaprogramowany

rozpuści w przewidzianym czasie lód. Wtedy osoba będąca przedmiotem

eksperymentu zmartwychwstanie i wyjdzie żywa z tej szafy. Zdaje mi się,

że doświadczenie się udało.

Dotykam siebie: tak, to ja. To jestem ja. Żyję. Otworzyłem oczy. Pierwsze

background image

spojrzenie padło na zegar, nastawiony przez profesora Shoovera w czasie

operacji na kilka tysięcy lat. Ze zdumienia omal nie zlodowaciałem

ponownie: przeleżałem zamrożony pięć tysięcy lat!

A zatem wiem dokładnie, który to rok. Ale gdzie jestem? Nie mogłem

sobie przypomnieć. Dopiero widok za oknem odświeżył mi pamięć.

Oczywiście. To Nowy Jork. Nic innego! Zmiany zaistniałe w ciągu pięciu

tysięcy lat nie mogły mi wydrzeć z pamięci dawnych wrażeń. Jeżeli po

niczym innym, to chociaż po zielonych konturach brzegu morskiego - co i

stąd widać

- rozpoznałem Miasto Miast.

Pamiętam, tu, w Nowym Jorku w początkach dwudziestego wieku

zamrożono mnie.

O Boże! Co się z tego miasta przez ten czas zrobiło! Pierwsze spojrzenie

po wyjściu z lodowej trumny przekonało mnie, że to, o czym fanatycy

rozwoju technicznego marzyli i co wróżyli nie było ani utopią, ani

przesadą, tylko nikłym wyobrażeniem przyszłości. Pojęcie o tym, co

widziałem i słyszałem wokół siebie, mogą mieć tylko ci, którzy - jako

dzieci naszych czasów - widzieli fantastyczne filmy ostatnich lat, na

przykład “Akropol”, o którym wspominam tylko z braku lepszego

przykładu. Był on - w porównaniu z rzeczywistością

- mizernym, naiwnym obrazem. Nie tylko, pióro, ale wszystkie barwy i

kamery fotograficzne niezdolne są pokazać, czym stał się Nowy Jork.

Wyobraźmy sobie rozrastającą się w kierunku poziomym i pionowym w

nieskończoność masę domów, tysiące wież Babel stojących obok siebie,

których gubiące się w chmurach szczyty wokół ogromnego otworu

centralnego krateru sterczą ku niebu.

background image

Poszczególne kondygnacje wież wysokich i wielkich jak góry łączy z sobą

plątanina wijących się spiralnie przez dwadzieścia - trzydzieści warstw i

stopniowo zwężających się korytarzy i mostów. Z wież ogniście

czerwonymi, lazurowymi i srebrnobiałymi strumieniami spada w krater

nieznana ciecz, a z krateru płynie z powrotem światło o barwach tęczy,

oświetlając tę nieziemską wprost arenę w górę, aż do gwiazd. I jeszcze

ogłuszające dzwonienie, szum, szmery. Mam napięte nerwy, jakby miliony

trąb, syren i dział, jakby szum lasu i gwar krzyczącego tłumu zlały się w

burzę wielkiego huraganu dźwięków.

Prawie pół godziny stałem skamieniały, nim mogłem się zdobyć choć na

jeden krok, mrużąc oczy.

Potrzeba mi było pół godziny, by dokonać odkrycia: wobec ogromu hałasu

i monumentalności krajobrazu - ruch był znikomy. Prawda, te świecące

kaskady bez przerwy opadały, a i przepływ efektów świetlnych - jak w

kalejdoskopie - nie ustawał ani na moment, ale na korytarzach, na

mostach, na ulicach, nie widziałem rojącego się i kłębiącego tłumu istot

żywych i pojazdów, co byłoby uzupełnieniem obrazu i potwierdzeniem

racji bytu podobnego do grzmotu koncertu głosów. Place stały puste, na

mostach nie było żywej duszy - albo przynajmniej nikt nie zdradzał swej

obecności tak charakterystyczną dla wielkich miast krzątaniną

przypominającą mrowisko, bez czego to wszystko nie miało sensu.

Pomyślałem, że jest niedziela lub jakieś święto. Później ogarnęło mnie

nieprzyjemne uczucie przyprawiające o dreszcze.

W końcu, w pierwszych sekundach drugiej połowy godziny, między

dwiema wieżami coś się poruszyło - wyleciał dziwny, podobny do smoka

samolot. Przez krótką chwilę rzucał cień na pilary arkad. Wyleciał, obrócił

background image

się, przekoziołkował, uniósł i znowu zniknął. Potem zauważyłem coś w

rodzaju czołgu: na wysokości dziesiątego mostu, między domami -

wyskoczył z bramy łukowej, przebiegł niewielką przestrzeń i zniknął w

drugiej ciemnej bramie. Zdawało mi się, że usłyszałem daleki krzyk.

To było wszystko.

A nad bezludnym, strasznym widokiem pradawne, ciemne, tajemnicze

niebo z gwiazdami!

Szedłem potykając się. W miejscu, gdzie się zatrzymałem, stał niegdyś

chyba most Brooklyn. Ruszyłem w kierunku centrum. Pomyślałem, że

zatrzymam pierwszy samochód, albo zadzwonię do kogoś.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nigdzie nie widać człowieka. Mój

niepokój wzrastał. Po godzinnym spacerze doszedłem do ogromnej bramy,

która - sądząc po okalającym murze - oznaczała Główną Bramę miasta.

Stąd w dwóch kierunkach prowadziły schody na pierwsze piętro: kilka

kroków dalej z hałasem opadał niebieski wodospad.

Nigdzie ani jednego pojazdu.

Zdecydowałem się iść pieszo. Schody pięły się wysoko. Pełen niepokoju

doszedłem na szczyt, do pierwszego stopnia ogromnego gzymsu.

Usiadłem na wystającej kostce marmurowej, aby odetchnąć. I wtedy

ujrzałem pierwszego człowieka. Myślę jednak, że to on zobaczył mnie

pierwszy.

Był wysokim, nagim mężczyzną o kudłatych włosach. Z brody, która

przykryła niemal całą twarz, patrzyły na mnie przez sekundę błyszczące,

uparte oczy. Potem dziwnym, gardłowym głosem krzyknął. Widziałem, jak

się cofnął. Byłem tak zaskoczony, że nie powiedziałem ani słowa.

Wstałem tylko niezręcznie. Gdyby zjawiła się przede mną

background image

dziewczynarobot ze skrzydłami i silnikiem elektrycznym w aluminiowym

stroju, o wyglądzie Marsjanki - bo spodziewałem się takiej zjawy biorąc

pod uwagę minione tysiąclecia - ani przez chwilę nie wątpiłbym, że widzę

swego bliźniego z późniejszych epok. Ale opalony, nagi mężczyzna z

kudłatą brodą - jak praczłowiek - w tym wieku, w tym otoczeniu?!

I jakby potwierdzając słuszność mego zaskoczenia w następnej chwili

mężczyzna rzucił się twarzą na ziemię, jak niegdyś tubylcy Patagonii

przed Ferdinandem Cortezem. Drżał, kłaniał się i przerażonym głosem

powtarzał nieznane mi słowo:

- Deime! Deime!

Głośne jęki brodacza przywołały innego mężczyznę. Wyszedł z bramy

jednego z marmurowych pałaców. Ogromny, muskularny, o dumnej

postawie. Dziwny, błyszczący welon z materiału przypominającego gumę

niedbale narzucony na plecy zwisał mu z ramion. W ręku trzymał drąg jak

buzdygan i jeszcze coś podobnego do łuku. Krzyknął na mężczyznę

tarzającego się na ziemi. Kopnął go z pogardą i z podniesioną głową

śmiało ruszył w moją stronę. Poczułem lęk.

Zatrzymał się dziesięć kroków przede mną. Podniósł buzdygan obracając

nim. Odchyliłem głowę. Gestykulował gwałtownie dając mi znaki, że nie

chce mnie atakować, pragnie tylko ostrzec, żebym i ja nie atakował, bo się

mnie nie boi. Zakłopotany, machając rękoma i nogami próbuję wyjaśnić

sprawę. Słucha uważnie, w milczeniu. Spojrzał jakby poza mnie.

Odwróciłem się: w mglistym świetle wodospadu, w pewnym oddaleniu

stoją w półkolu nadzy i półnadzy dzikusi. Co drugi trzyma w rękach

prymitywną broń: łuk, buzdygan... Bóg wie skąd się tu wzięli tak

niepostrzeżenie. Może spod schodów.

background image

Wódz, nie mogę go nazywać inaczej, ostrożnie podchodzi bliżej. Mówi z

podniesionym ramieniem.

W tej chwili rozlega się za moimi plecami przerażający, zwierzęcy krzyk.

Jeden z tubylców rzuca się z wykrzywioną twarzą na ziemię i pokazuje w

kierunku jezdni. Pozostali rzucają się do ucieczki. Znikają w ciągu kilku

chwil.

Z niezrozumiałą szybkością chowają się w niewidocznych otworach.

Kilku bojowników, którzy nie zdążyli uciec, chaotycznie wypuszcza z

łuków strzały w różnych kierunkach. Wódz, jakby zupełnie o mnie

zapomniał, ostrym tonem wydaje rozkazy. Później i on wycofuje się

ostrożnie.

Odwracam się w kierunku, skąd grozi nieznane niebezpieczeństwo, które

tak niespodziewanie rozpędziło towarzystwo. Zdziwiony, niemal

uradowany krzyczę:

- Nareszcie, pojazd!

Po jezdni galopem mknie coś w rodzaju samochodu. Na przedzie szerokie

koła, z boku płaskie skrzydła, stercząca wysoko jak peryskop .kierownica.

Przypomina rakietę Opel, ale jest bardziej skomplikowana.

Nareszcie! To znaczy jestem w dobrym miejscu. Ludzie kulturalni. Głośno

gwizdnąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę pilota lub kierowcy, ale pojazd

nie zauważył, z oszalałą szybkością minął mnie, gonił jednego z

nieprzytomnie uciekających dzikusów. Zdążył, w mroku słychać było

tylko krzyk, potem głośny warkot pojazdu.

Biegnę w tym kierunku. Pojazd odwraca się, przez moment odnoszę

wrażenie, że podnosi się na tylnych kołach i potem jakby unosi się ponad

ziemię. Ale to tylko sekunda.

background image

Ciężko osiada, robi kilka obrotów wokół własnej osi, stuka, dyszy, klekoce

niespokojny, jakby czegoś szukał. Raptem staje naprzeciw mnie - cofa się,

potem z hukiem nagle pędzi w moją stronę.

Macham, podnoszę rękę.

Był ode mnie w odległości może dwóch metrów, kiedy przerażony

zrozumiałem, że chce mnie przejechać. Nie zmniejsza szybkości i nie

wymija.

Krzyknąłem i odskoczyłem w bok. Musnął mnie tylko krawędzią skrzydła,

ale i to starczyło. Straciłem świadomość padając na wznak. Przeszedł mnie

lęk mocniejszy od instynktu samozachowawczego, bo kiedy przeleciał

obok mnie, wyraźnie widziałem, że wewnątrz pojazdu nie było nikogo!

Był on całkiem pusty!

2.

Przychodząc do siebie (drugi raz w ciągu kilku godzin) widzę najpierw

ściany. Ogarnia mnie spokój, miłe uczucie, że wreszcie jestem w pokoju.

Wydaje mi się, jakby te ściany kryła zielonkawa kora, jakby były pokryte

patyną. Myślałem zrazu, że jestem w łazience lub czymś podobnym -

puste ściany, nie ma mebli, żadnych ozdób.

Odwróciłem głowę. Coś się poruszyło. Drgnąłem. Czyjaś twarz odwróciła

się ku mnie. Uważnie obserwujące, głęboko osadzone, inteligentne oczy.

Zamarszczki wieku i cierpień.

Przez długich pięć minut, patrzyliśmy sobie w oczy: ja półprzytomny, z

opadającymi powiekami i on - współczujący, życzliwy, jakby mi znany.

- Shoover! - krzyknąłem nagle, kiedy wróciłem do przytomności.

Usiadłem.

- Tak, to ja. Niech pan się położy. Jest pan jeszcze słaby. Uderzenie było

background image

mocne. Przypomniałem sobie wszystko.

- Shoover! Czy to sen? Skąd pan się tu wziął?

Uśmiechnął się.

- Dziwne, prawda? Takie spotkanie?! Niemal po pięciu tysiącach lat. Ale

już wtedy panu powiedziałem.

- Co pan mi powiedział?

- Widocznie pan zapomniał. Albo nie słuchał mnie pan uważnie, był pan

bardzo podniecony, gdy położyłem pana w lodówce. Powiedziałem, że za

osiemdziewięć lat ja też się każę zamrozić. Ale wygląda na to, że

nastawiłem budzik radowy na nieco wcześniejszą porę.

Wstałem. Ogarnęło mnie wzruszenie, przypływ ludzkiej solidarności,

radość. Rozpłakałem się, potem roześmiałem.

- Panie Shoover! Drogi stary! Objąłem go i uściskałem. Zaprotestował we

właściwy sobie tylko sposób.

- Ej no, tylko spokojnie. Chciałbym skończyć. Zdaje mi się, pan wcale się

nie orientuje...

- Dobrze, dobrze, niech pan mówi.

- Więc na wcześniejszą datę. O dwadzieścia lat.

- Co? Pan już dwadzieścia lat?...

- Tak, już około dwudziestu lat żyję tu. W ostatnich miesiącach

przypuszczałem, że pańskie obudzenie się jest też aktualne. Może pan

sobie wyobrazić, jak bardzo czekałem na tę chwilę. O tym też wiedziałem,

że pańska lodówka, dzięki Bogu, jest cała, tylko dojść do niej nie można

przez warstwę platyny. Niestety, nie pamiętałem dokładnego terminu. Od

dwóch tygodni chodzę po tych okolicach, czekam na pana. Wczoraj

zrobiłem mały spacer. Spóźniłem się tylko kilka godzin, ale te godziny

background image

były fatalne dla pana.

- Tak... było straszne... te dzikusy... jak małpy... a w końcu ten skrzydlaty

samochód... Nikt w nim nie siedział... Panie Shoover, co to jest? Gdzie my

jesteśmy? Jaka to epoka? Kim oni są? Co to jest?

- Spokojnie, spokojnie. Wszystko pan zrozumie bardzo szybko. Na razie

najważniejsze, że jesteśmy w bezpiecznym miejscu.

Dopiero teraz rozejrzałem się. Pusty, kwadratowy pokój z jednym oknem.

Ściany przykry te jakąś grubą warstwą jak w grotach stalaktytowych.

Łóżko, na którym leżałem, było dywanem słomianym na dwóch szorstkich

deskach, było to raczej posłanie dla zwierząt niż ludzkie łóżko. Shoover

zauważył moje zaskoczenie.

- Przepraszam pana, ale nie jestem w stanie zapewnić panu większej

wygody. Od dziesięciu lat mieszkam tu, pan zrozumie, mogę być

zadowolony... Nora? Hm... być może, ale było dość trudno przytaszczyć

pana tu w górę, do tej nory. Niech pan wyjrzy przez okno.

Zataczając się podszedłem do otworu, wychyliłem się. Było to okno jednej

z ogromnych wież, może na pięćdziesiątym piętrze. Pode mną w zawrotnej

głębokości leżało Miasto. Wpatrzyłem się w Shoovera.

- Tyle, tylko tyle może dać człowiekowi... ósme tysiąclecie kultury i

cywilizacji? Uśmiechnął się dziwnie, smutno i kiwnął głową.

- Kultura?... Cywilizacja?... Jeszcze wiele niespodzianek czeka pana. Na

razie chciałbym zwrócić pańską uwagę na mały szczegół: czy nie

zauważył pan, że to całe Miasto - Jakby pan je nazwał - pokryte jest taką

samą stalaktyczną korą co te ściany?

- Tak... dziwne... tak...

- Nie jest to twór ludzkiej ręki, to prawda. Ale jeszcze nie wróciliśmy z

background image

powrotem do jaskini w Cromagnon, mogę to powiedzieć przynajmniej o

sobie, marnotrawnym synu szczęśliwej rajskiej epoki. Jestem już kimś

dzięki dwudziestoletniemu życiu i doświadczeniom, pamięci swej sprzed

trzech tysięcy lat... Ja mam już nawet sługę wśród zwierząt... Niech pan

zobaczy.

W kącie był ciemny otwór. Shoover podszedł, przykucnął przed nim.

Gwizdnął i wydał dziwny głos podobny do kaszlnięcia.

Coś się w otworze poruszyło, coś się tam wierciło, coś skrzypnęło i

wysunęły się dwie rury. Potem na czterech malutkich kółkach wytoczyło

się coś kanciastego, coś niskiego, z szeroką szparą z przodu. Ta szpara

rozszerzała się i zwężała. Cały przedmiot był z metalu. A w ogóle -

podobne to było do odkurzacza. Ale wyszło samo i było takie dziwne, że

przejął mnie dreszcz i cofnąłem się ze strachem. Shoover uspokoił mnie:

- Niech pan się nie boi! nie gryzie. Oswojony.

- Jakże nie gryzie? Czy pan oszalał? Jak ma gryźć? przecież to odkurzacz!

Roześmiał się ubawiony, podczas gdy odkurzacz dysząc toczył się na

swoich kołach wzdłuż ścian pokoju lub raczej groty, potem podszedł do

Shoovera, podniósł jedną rurę i ruchem, jakim psy liżą ręce swych panów,

położył ją na ramieniu mężczyzny.

- Odkurzacz! Ma pan rację, nawet nie zauważyłem. Prawda, przypomina

odkurzacz. Prawdopodobnie jego przodkami były odkurzacze.

- Panie Shoover, pan nie miał zwyczaju opowiadać głupich kawałów.

- Kto opowiada kawały? Mówię poważnie. Pan chyba zgadł. To zwierzę

pochodzi od odkurzaczy.

- Zwierzę?... pochodzi... od maszyn?... panie Shoover... Świat się

przewraca do góry nogami.

background image

- I mnie się tak zdawało, niech mi pan wierzy, Aż zrozumiałem, co to jest,

co się z tym światem stało.

Tymczasem odkurzacz wrócił do swego kąta, skurczył się, wciągnął rury

pod siebie.

Usiadłem na sienniku, popatrzyłem na Shoovera. Ogarnął mnie budzący

trwogę niepokój, jakby tępy strach, jakby przygnębiający smutek. Nic

jeszcze nie rozumiałem, ale jeżeli ist niał kiedykolwiek bóg, w którego

przestano wierzyć i nagle pojął, że jego życie, uważane za bezkresne i jego

moc, uważana za nieskończoną, i jego bogactwo, uważane za

nieprzebrane, skończyły się, to ten upadły bóg mógł odczuwać coś

podobnego, jak ja w tej chwili. Nie tylko jak jedyna żywa istota, lecz także

jako przedstawiciel całego swego rodu. Jeszcze nie rozumiałem nic, ale

przeczułem z trwogą, że natychmiast dowiem się o wielkim nieszczęściu,

o czymś czego nie da się już zmienić. Shoover też spoważniał, odwrócił

wzrok, zaczął przechadzać się po pokoju.

- Niech pan mówi, panie Shoover - wyszeptałem. - Co się stało? Co stało

się ze światem?

Nie pamiętam wszystkiego dosłownie. Istotą sprawy, jak ją streścił

Shoover, a o czym potem sam się też przekonałem - jest to: (nawiasem

mówiąc, ja sam, gdybym się obudził pierwszy, nie zrozumiałbym tych

zjawisk ani w ciągu dwudziestu, ani w ciągu czterdziestu lat. Nie

pojąłbym, nie potrafiłbym zrekonstruować przebiegu wydarzeń potrzebny

był geniusz Shoovera, jego genialny umysł Darwina i Laplace'a razem

wziętych, by zrekonstruować przeszłość i nakreślić obraz, który, opiszę

krótko i jasno w kilku zdaniach - a więc stało się, co następuje:

Od pierwszego wieku trzeciego tysiąclecia po narodzeniu Chrystusa

background image

rozwój techniki, pokonując wszystkie przeszkody, zaczął przybierać

rozmiary, które przy dzisiejszym stanie wiedzy przyrodniczej trudno sobie

wyobrazić, a tym bardziej - pojąć. Może dla jasności sprawy powiem, że

środki techniczne zwane aparatami i maszynami występujące w ogromnej

ilości i rozmaitości zmieniły obraz świata, powierzchnię Ziemi w taki sam

sposób, w jaki zmieniło pojawienie się po ochłodzeniu skorupy ziemskiej

istot ruszających się, rozrastających i rozmnażających, po prostu życia:

roślin, zwierząt, ludzi. Świat napełniły przedmioty ruszające się,

pracujące, służące różnym celom i wykonujące różne czynności, ale

produkowane z materiałów zwanych nieorganicznymi: z metali,

minerałów, szkła. Ich czynnościami kierowały istoty zwane ludźmi.

(Bardzo trudno i teraz, gdy już znam ten proces wyrażać się słowami z XX

wieku, ale muszę to robić, żeby być choć częściowo zrozumianym). Na

powierzchni Ziemi, w wodzie i w powietrzu roiło się od różnego rodzaju

pojazdów, kręciły się koła, śmigła, warczały silniki, maszyny, krzyczało

radio, migotały projektory. Ten ruch, rojenie się, huk i błyski powoli

całkowicie zagłuszały słabe ruchy i cichy szczebiot, czym życie niegdyś

urozmaicało i wprawiało w ruch ziemię i morze. Ale na razie to wszystko

nie mogło doprowadzić do gruntownej zmiany dotychczas istniejącego

świata, przecież! jak już powiedziałem, ludzie trzymali w swych rękach

uchwyty i koła napędowe maszyn i narzędzi. Życie wytworzyło maszyny

nazywane wówczas przedmiotami nieżywymi, korzystało z nich celem

rozwoju swego bytu, istnienia i udoskonalania. Pojazd - samochód czy

samolot - był - właściwie udoskonalonym pomocnikiem nóg - ludzkiego

organu pełniącego funkcję środka komunikacji. Tak samo radio daleko

roznosiło głos człowieka, teleskop i mikroskop naśladowały oczy

background image

człowieka w nieskończenie silniejszych, większych rozmiarach.

Wielki, decydujący krok w. ewolucji przedmiotów, początek nowej ery

możemy liczyć od końca trzeciego tysiąclecia. Według Shoovera wszystko

świadczy o tym, że w tym okresie pojawiła się na Ziemi pierwsza

samodzielna maszyna (umyślnie nie używam słowa “automatyczna”, bo

ono mogłoby doprowadzić do nieporozumień). Jest możliwe, niemal

pewne, że stworzył ją żywy człowiek - myśl o możliwości istnienia takiej

maszyny mogła się narodzić tylko w mózgu człowieka. Żywy człowiek

wybudował ją na podstawie tego pomysłu z metalu i minerałów tak samo

jak pewien żywy Bóg stworzył niegdyś człowieka z prochu Ziemi.

Ta pierwsza samodzielna maszyna (z doświadczeń Shoovera można

wywnioskować, że mogła być ona czymś w rodzaju pojazdu - różniła się

od innych tym, że jej ruchami kierowała wewnętrzna, niemal wrodzona,

służąca swoim celom aparatura. Słowa “homunculus” nie używam dlatego,

że pod pojęciem homunculus zwykło się rozumieć skomplikowaną

konstrukcję naśladującą człowieka, wykonującą ludzkie czynności. Tu

chodziło o coś innego, o coś więcej. Ta maszyna została skonstruowana na

zasadzie współdziałania różnych sił i mocy, żeby pod każdym względem

była samowystarczalna. Uruchomiona raz chodziła, póki miała w sobie

energię napędową, benzynę albo działające dynamo. Kiedy paliwa było

mało, wtedy automatyczna aparatura prawdopodobnie reagentami

chemicznymi kierowała maszynę tam, gdzie znajdowała się benzyna czy

inne paliwo. Tam też maszyna automatycznie się napełniała, powiedzmy

benzyną i kontynuowała swoją jazdę, aż znów, teraz już śmiało możemy

użyć tego słowa, zgłodniała. Nie było obawy, że z braku tak zwanego

umysłu (bez kierowcy przy sterze) zderzy się z czymś i rozbije. Maszyna

background image

była wyposażona w różnego rodzaju wrażliwe macki i czujki, które

napotykając przed maszyną przeszkodę, automatycznie wykonywały

manewr w prawo lub w lewo (każdy z nas widział już podobną zabawkę:

chrabąszcza, który nie spada ze stołu, motyla, który wymija butelkę z

winem).

Dając maszynie możliwość takiego działania, mogliśmy ją - w sensie

ziemskim - nazwać pierwszym perpetuum mobile. Ta maszyna

samodzielnie ruszała się, póki jej organy, różne sprężyny i koła zębate nie

starły się, nie zużyły. Stąd prowadził dalej już tylko jeden krok.

Teoretycznie nie ma żadnych przeszkód, żeby skonstruować taką

automatyczną aparaturę, która sama zastępuje zużyte części; wymienne

nowymi, jeżeli takie znajdą się “pod ręką”. Więc jakie mogą istnieć

przeszkody, żeby wewnątrz starzejącej się maszyny w danej chwili

poruszyła się dotąd odpoczywająca konstrukcja automatyczna, która przy

użyciu różnych paliw zrobi z materiałów, które wszędzie są do zdobycia,

taką samą maszynę, jaką jest ona sama?

Nie zapomnijmy o tym, że w naszych fabrykach maszyny produkuje się

przez maszyny, prawda, przy pomocy ludzi.

Może czytelnik, po przeczytaniu tego wszystkiego już się domyśla, co się

wydarzyło?

Na końcu trzeciego tysiąclecia pojawiły się na Ziemi maszyny i automaty,

ruszające się cuda o różnych kształtach i ruchach, które były owocami

twórczego, choć bezcelowego, kaprysu umysłu jakiegoś inżyniera, jego

chęci do eksperymentów z pustej ciekawości. Te maszyny i automaty

jednak już nie służyły ludziom. Patrząc na sprawę pod aspektem

humanocentrycznym - żyły sobie samodzielnym, bezcelowym,

background image

bezsensowym, życiem - ale zdecydowanie żyły. Biegały lub kręciły się,

skakały lub fruwały. W ustalonych odstępach czasu podjeżdżały lub

przylatywały do źródeł ben zyny, nafty, energii elektrycznej lub radium,

napełniały się i pędziły dalej. Po kilku albo kilkudziesięcioletnim warkocie

ucichły, zadomowiły się w pobliżu kamieniołomów, magazynów metali,

zaczęły pracować w ciszy w ten sam sposób jak owady, kiedy pod koniec

swego życia siadają i składają jaja, z których wykluwają się podobne do

nich owady. Podobnie i te tworymaszyny, kiedy ich części się zużyły,

zaczęły pracować jeszcze zdrowymi częściami, z metali i z innych

odpowiednich materiałów wykonały podobne do siebie maszyny i

wypuściły w świat.

A te maszyny jeżeli raz już wyruszyły, ruszały się, jadły oraz powielały

siebie, czyli się rozmnażały.

Czym to jest, jeżeli nie życiem?

Jednak, zdaje się, w pierwszym stuleciu ich pojawienia się ludzi nie brali

poważnie znaczenia tych samodzielnych stworzeń, nie były niebezpieczne.

Wtedy ludzie mogli się bronić przed nimi bardzo łatwo za pomocą innych,

służących ludziom sztucznych maszyn i aparatur. Jedna torpeda, pocisk

armatni, sztuczny huragan zmiatał je, jeżeli przypadkowo zjawiły się tam,

gdzie nie były potrzebne. Nie można było z nich korzystać, ale się je

tolerowało. Ich bezsensowne skoki, obroty, stukot, dziwne, groteskowe

ruchy na pewno bawiły dzieci tego wieku, tak samo jak zabawki

automatyczne bawią nasze dzieci.

W owej epoce człowiek był zarozumiały i miał do tego prawo. Świat

należał do niego, poważne niebezpieczeństwo nie groziło bytowi. Łagodne

siły Ziemi, ciepło i światło, błyskawicę i magnes trzymał człowiek już od

background image

dawna w swych rękach, a one mu służyły.

Ale zapomniał o innych, ogromnych mocach, siłach, które szalały na

zewnątrz, poza granicami kuli ziemskiej, na ogromnej scenie kosmosu.

Katastrofa światowa, drugi potop, epoka lodowca, nazwijmy to, jak się

komu podoba, według obliczeń profesora Shoovera nastąpiła po około

trzech tysiącach lat licząc od dobrowolnej pozornej śmierci nas obu.

Spowodowały to meteory. Stało się to niespodziewanie. Coś, może kometa

siarczana, eksplodowało w pobliżu Słońca i jego odłamki spadły na

Ziemię. Bombardowanie było tak silne, że po prostu zmiotło nam księżyc.

Oderwał się on od swego jądra, a na jego miejscu pojawił się mniejszy

księżyc - największy meteoryt, który przyciągała siła grawitacyjna Ziemi i

zmusiła do krążenia. Od tego czasu meteoryt krążył w miejscu starego

księżyca. (W kilka dni po swym wyzdrowieniu sam też zobaczyłem ten

nowy księżyc. Jest dziwnym przedmiotem o kształcie jajka. Jeszcze nie

przemienił się w kulę.)

Ziemia została na swoim miejscu, nawet nie zachwiała się, na tej samej

orbicie nie zmienił się nawet kąt osi. Ale ta wojna gwiezdna żałośnie

poszarpała jej powierzchnię.

Większa część Afryki i Ameryki Południowej znalazła się pod wodą.

Straszne upały (60 - 70°) trwające przez kilka lat wysuszyły Europę,

zniszczyły ją, a potem woda zalała szczeliny pękniętego gruntu. Jeszcze

później wszystko znalazło się pod warstwą lodu.

Był to okres, kiedy zginęło wszystko, co dotąd pozostało przy życiu. Zdaje

się, że to ruchy meteorów spowodowały wir w tym tajemniczym czymś,

co wypełnia Kosmos - wir połknął część atmosfery ziemskiej.

Wszystko zginęło.

background image

W tym czasie my dwaj, Shoover i ja, spali

śmy zesztywniali w swoich lodowych trumnach. Możliwe, że przez

pewien czas także ta część świata, okolice Nowego Jorku, były pod wodą

lub przynajmniej pod lodem, ale pewne jest całkiem, że wtedy nie

dochodziło tu powietrze. To właśnie wtedy pojawiła się owa zielonkawa

kora, pochodząca z kosmosu. Miasto w większej części pozostało takie,

jakie było chyba w latach 3000 - 3500nych po narodzeniu Chrystusa.

Szkielet miasta z twardego kamienia był odporny na klęski żywiołowe.

Gdzieś w pobliżu bieguna Północnego, gdzieś na Alasce coś jeszcze

pozostało. W podziemnych grotach dziesięciolecia, stulecia chował się,

ukrywał otępiały, zacofany, dziki szczep, który zapomniał o swoich

przodkach. Karłowaci potomkowie ostatniego Adama i Ewy, rodu

ludzkiego, którzy przeżywali katastrofę.

Z kwitnącej fauny i flory pozostało tylko tyle: kilka istot ludzkich.

Bowiem wszystkie zwierzęta zginęły, ani jedno z nich nie przeżyło.

Zarodki życia zwierzęcego nie wytrzymały takich strasznych zmian

temperatury.

Gdy po kilku wiekach warunki meteorologiczne stały się bardziej

sprzyjające, ten szczep wyległ ze swych jaskiń i ostrożnie, nieufnie, jak

niegdyś z doliny Gangesu wyruszył na południe. Nie pamiętali swej

przeszłości. Żyła jedynie tradycja ustna o dawnych bogach do nich

podobnych, którzy byli niegdyś panami Ziemi: panowali nad

błyskawicami i wiatrem.

Ale potem przyszedł Diabeł. Straszydła i potwory zaludniły świat. Smoki i

hydry. Stworzenia Diabła.

Tylko Bóg potrafi rozprawić się z nimi. Tylko Bóg potrafi trzymać je w

background image

ryzach, zaczarować je.

Bóg albo jego kapłan boskiego pochodzenia.

3.

Shoover przerwał. Jakby czekał, aż zbiorę myśli. Po chwili powiedział

zniżając głos, bez cienia ironii:

- Tym boskim kapłanem dla nich jestem ja! Roześmiałem się gorzko.

- Pan, panie Shoover? Shoover jako bożyszcze dzikusów?!

Wzruszył ramionami.

Czego pan chce? Chętniej, byłbym docentem na uniwersytecie dawnego

Nowego Jorku. Musiałem przyjąć tę rolę. Niech pan nie zapomina, że

moje pojawienie się wśród nich było cudem. Spadłem z nieba. Niczego nie

mogłem im wyjaśnić. Ich umysł jest o wiele bardziej zacofany, nie potrafią

pojąć prawdy, którą mógłbym opowiedzieć jako świadek wspaniałej

przeszłości rodu ludzkiego. A potem, Bóg wie! Gdy czasami, w wolnej

chwili pomyślę o przeszłości, nawet mnie się wydaje, że wtedy, w

początkach XX wieku byliśmy podobni do bogów. Czy pan tak nie sądzi?

- Co... mogę... w porównaniu z nimi...

- No, nie. W porównaniu z nimi... To, czym byliśmy, to, co znamy, wiemy,

odróżnia nas od nich i wywyższa nas w takiej mierze, w jakiej biedny

chłop z Hellady wyobrażał sobie bogów w mitologii.

Zadumał się.

- Kto wie? Może ci półbogowie również żyli... Przecież my też żyliśmy...

Jego słowa wywołały w mej wyobraźni dziwne, migocące światełka,

jakbym przez mgłę, przez wzajemne oświetlenie widział jednocześnie

przeszłość i teraźniejszość.

- Mitologia...

background image

- Której jesteśmy półbogami. Jeżeli dobrze to przemyślę, muszę zadać

sobie pytanie, jaka to przesada, przynajmniej według ich pojęć? Nawet

gdyby uważali nas za prawdziwych bogów? Przecież to, co pozostało z

dawnego świata, to, co oni uważają za istniejące przez wieczność rzeczy

tego świata, my stworzyliśmy z niczego, my, nieszczęśni, ludzcy

półbogowie, którzy doznali takiego nieszczęścia. Nie diabły, szatan, jak

oni wierzą...

Wypowiadał te słowa gorączkowo, a ja nagle zacząłem wszystko

pojmować...

- Smoki... potwory... straszydła - jąkałem się.

- Tak jest. Zwierzęta zginęły na Ziemi. Oni nawet nie wiedzą, że

kiedykolwiek istniały. Katastrofę przeżyły tylko te przeklęte automaty,

które wytrzymały mrozy i upały. One rozmnażały się wśród ruin, wśród

ruin, które dla tych głupich dzikusów są takim samym światem przyrody,

jak dla nas łańcuchy gór i skały.

- Tak pan uważa?

- Uważam? Wiem. Wierzący we mnie lud uważa pokryte korą ruiny

Nowego Jorku za zjawisko przyrodnicze, za nieodłączną część Ziemi tak

samo, jak my Wezuwiusza lub Etnę. Niech pan zrozumie: za zjawiska

natury, twory boga... to, co my stworzyliśmy. Czy pan już rozumie,

dlaczego powiedziałem, że ze swego, własnego punktu widzenia oni mają

rację, kiedy uważają nas za bogów. Tak, chodzą tu wśród ruin ze swoimi

naiwnymi buzdyganami. Stare domy, salę, gdzie prezydent przyjmował

gości uważają tylko za groty i jaskinie, służące za schronienie przed

smokami, tak oni widzą.

- Czyli... ten samochód... który napadł na mnie...

background image

- Właśnie, jest późnym potomkiem jakiegoś samochodu, samodzielnego

samochodu, który przed dwoma tysiącami łat wymyślił pewien

nierozważny inżynier tak samo, jak tam w kącię moje jedyne zwierzę

domowe, przedmiot zabobonnego szacunku tego szczepu jest potomkiem

głupiego odkurzacza lub czegoś innego, co zostało przerobione na

samodzielną maszynę. Ja też nie daję sobie rady z nimi. Udało mi się

poznać to jedno, w jakiś sposób znalazłem jedną sprężynę, jedną śrubkę,

którą mogę je zmusić do posłuszeństwa. A konstrukcję innych, podobnych

latających maszyn, samochodów, kręcących się bąków, zmarnowanych

krosien, wolnych mechanicznych fortepianów diabeł jedynie zna.

Napadają, bronią się, mają ogromną siłę, są takie, które zjadają człowieka,

widocznie ich silnik jest nastawiony na krew ludzką. A niektóre strasznie

wrzeszczą, wyją.

- Prawda. Ten nieustanny huk, warkot.

- Tak jest! One były niegdyś fonografami i radiami w służbie człowieka.

Teraz są wolne i nie potrafią nic innego - grają swe dawne pieśni. Czy pan

słyszy? Ten głos - osobny od innych... Straszny!... Czy pan nie rozpoznaje

w nim melodii dawnego jazzu murzyńskiego?

- Przeciągłe wycie...

- Dla ludzi we mnie wierzących jest to tak samo wyciem mrożącym krew

w żyłach jak dla naszych przodków było wycie dinosaurusa lub

mastodonta. Oni walczą z nimi...

- Walczą?

- Czy pan nie widział?

- Tak... ten strach, kiedy ukazał się smok!

- Tak samo rozbiegali się niegdyś nasi przodkowie, kiedy latające

background image

jaszczury rzucały się na nich.

4.

O wiele później, podczas spaceru po ulicach, kiedy dookoła nas szumiały i

huczały w swych ukryciach potwory - nieśmiało, pełen zwątpienia

zadałem pytanie:

- A przyszłość?

Shoover zatrzymał się na skraju gzymsu, patrzył przed siebie, do krateru

Dawnego Miasta.

- Kto wie? Fale wzbierają się i opadają, /. głębi Czasu podnoszą się, cofają

i znów powracają. Teraz doszliśmy do ramienia takiej fali. Ta epoka jest

podobna do tego, co pozostało z fragmentów dawnych kosmogonii,

genezysów, mitologii. My, dawni bogowie, umarliśmy, pozostawiliśmy

Ziemię, a na Ziemi znowu, oni uważają, że po raz pierwszy, pojawił się

wygnany z raju człowiek, żeby potem swej twarzy i rosą swojej krwi

zaorać stary ugór, aby wyrosło nowe zboże, nowy chleb. Co potem

nastąpi? Prawdopodobnie jesteśmy świadkami narodzenia się nowego

eposu. Stoimy przy kołysce herosów zabijających smoki, Zygfrydów i

Heraklesów. Nowa Iliada. Minie jeszcze wiele czasu, zanim urodzi się

Homer - najpierw trzeba przekształcić Ziemię, żeby stała się bezpieczna i

żeby mógł się urodzić poeta. Trzeba pokonać Minotaura, trzeba ściąć

dwanaście głów Hydry, trzeba stoczyć bój z Wężem Morskim. Dopóki

choć jeden z potworów żyje, pan przecież widział, mowy nie może być o

poezji, o kulturze.

- Ale, czy urodził się już bohater nowego eposu? Czy urodzili się już

Zygfryd i Herakles? Spojrzał na mnie:

- Czy pan pamięta tego dumnego, przystojnego mężczyznę, który stanął

background image

prosto, bez strachu, kilka minut przed pojawieniem się smoka?

Chwyciłem się za głowę.

- Oczywiście!

- Pokazał w dół:

- Proszę spojrzeć!

Na dole. w jednym z wgłębień krateru, w blasku promieni czerwonego

słońca stała grupka. Pośrodku leżących twarzą do ziemi nagich dzikusów

stał mężczyzna - to był on, poznałem go, właśnie się schylił, zapalił coś.

Gorący słup dymu strzelił w górę. Grupa modliła się. Ofiara krwi dla

rozgniewanych bogów.

- Co palą?

- Zwłoki upolowanego potwora. Wczoraj go zabił buzdyganem Deime, ich

wódz. Widziałem. Łatwo rozpoznałem zdobycz po kształcie. Jeśli się nie

mylę, jego przodkami były maszyny drukarskie.

GEZA LACZKO

Bunt w Panteonie

Ponad metropolią wznosiła się widoczna zewsząd kopuła Panteonu

Żywych. Z wypełnionych niemą ciszą szerokich alei i ogromnych

bulwarów, gdzie wśród klombów i drzew w pogodnym nastroju

spacerowali po trawie starcy, włóczędzy i dzieci, ze wszystkich przecznic

spojrzenia ludzi mimowolnie kierowały się ku potężnej kopule.

Stojąc wysoko na górze, która kiedyś nosiła miano męczenników a teraz

oznaczona była numerem 7, gdzie wśród charakterystycznej dla wielkich

miast głuchej ciszy kołowały połyskujące w słońcu samoloty, wyglądała

niczym dumnie wypoczywający biały orzeł skalny.

Na bulwarach, szczególnie tych starszych, wybudowanych jeszcze w

background image

latach dziewięćdziesiątych XX wieku, czuło się od czasu do czasu

wstrząsy powodowane dudniącym w głębi ziemi ruchem samochodowym i

koleją elektryczną, lecz do Panteonu, który niegdyś należał do Świętego

Serca, a teraz do Wszechmocnego Mózgu, nie dochodził żaden hałas. To

liczące zaledwie parę dziesiątków lat osiągnięcie myśli ludzkiej otaczała

swym osobliwym blaskiem warstwa powietrza nieczuła na żaden dźwięk.

No właśnie, przecież Melanchton (naprawdę nazywał się George Hurst,

lecz w tym stuleciu na powrót zaczęto używać bardzo starych,

ładniejszych i prostszych nazwisk, twierdząc, że “Platon” brzmi o wiele

bardziej przekonująco niż “Einstein”) dopiero w roku 2014 wynalazł

sposób na konserwację mózgu, dzięki czemu intelekt zmarłego człowieka

zmagazynowany w szarej, galaretowatej masie mózgowia może dalej żyć i

tworzyć.

Wydano ustawę, która znajdującym się na łożu śmierci wybitnym ludziom,

określanym jako “geniusze” (co za prymitywna, wywodząca się z okresu

jaskiniowego metafora) nakazywała operacyjne wyjmowanie mózgu i

umieszczanie go w określonych warunkach w Panteonie. Mózgi te były w

pewnym sensie zdeformowane, ponieważ zmuszano je do znacznie

intensywniejszej pracy, stwarzając warunki wodogłowia niskiego stopnia

lub innej anomalii, i w ten sposób rodziły się wielkie odkrycia, teorie

naukowe i znakomite utwory poetyckie.

Potrzeba wprowadzenia w życie takiej ustawy wzięła się stąd, że

współczesne życie stworzyło człowieka łaknącego pracy i rozkoszy, dla

którego najpowszechniejszą rozrywką i częściowo jedyną formą życia jest

pośpiech. Ten zaś zabija kontemplację, a przecież myśl, nie tylko nowa,

lecz i przetworzona, może rozwinąć się wyłącznie drogą kontemplacji.

background image

Mózgi wielkich ludzi trzeba więc było “odłożyć na zimę”, jak to nasze

prymitywne matki robiły w XX wieku z kurzymi jajami. (Za te historyczne

dane składam niniejszym podziękowanie wielkiemu statystykowi

Lucullusowi.) Ktoś przecież musiał myśleć i tworzyć!

Tak więc Panteon Żywych widniał wysoko na górze.

We wnętrzu białej kopuły jaśniało lekko niebieskawe światło, a powietrze

miało temperaturę ciała. W wielkiej sali, nad którą właśnie wznosiła się

kopuła, dyrektor Panteonu i jego asystenci pełnili swe posługi nago, zdjęli

bowiem z siebie zwierzęce skóry, to znaczy togi. . Ligi Przyjaciół, które

zastępowały rodziny i przynależność narodową, postąpiły bardzo

rozsądnie, przywracając togi - higieniczny ubiór jednej z najstarszych

epok. Nie mogę bez oburzenia przemilczeć dążeń niektórych wielbicieli

prymitywizmu, by togi zamienić na skóry zwierzęce. To przecież dandyzm

(co za subtelne, archaiczne słowo!) i fircykowatość. Nie przystoi

“zależnym bractwom” z lat trzydziestych XXI wieku.

Tak, w minionym stuleciu jeszcze męczono się wolnością. My poznaliśmy

przynoszącą uspokojenie wartość wielostronnej zależności. W Eurazji

istnieją wyłącznie Ligi Przyjaciół i ja, Pliniusz, uważam się za

szczęśliwego, mogąc być członkiem około stu pięciu takich wspólnot.

Pełnię kierownicze funkcje w takich koleżeńskich korporacjach jak

Związek Nieodpowiadających na Pytania, Wstających w Południe,

Pijących na czczo Szampana, Obserwatorów z Otwartymi Ustami,

Piszących Wiersze na Maszynie a Prozę Ręcznie i w niemal stu innych;

jestem też członkiem Komitetu Wykonawczego Komisji Ustawodawczej

Głównej Rady Centralnej Zrzeszenia Lig Przyjaciół, a w ubiegłym roku

mało brakowało, a wybrano by mnie Głównym Przyjacielem Eurazji.

background image

Głosowanie radiowe zostało jednak za pomocą manewrowania długością

fal nikczemnie zakłócone; przez Ligi Przyjaciół w Afryce, a ja ze złości

omal nie wyemigrowałem na pustkowia Ameryki, gdzie na ruinach

Białego Domu wyją szakale, a na leżącym wśród brył ziemi rdzewiejącym

żelaztwie potykają się raki pustelniki.

Pod białą kopułą wokół wielkiej sali stoją w odległości pół metra od siebie

zimno połyskujące platynowe stojaki. Każdy z nich ma cztery cienkie

nogi, a na wierzchu, w naczyniach o złotej podstawie wypełnionych

specjalnie spreparowanym płynem, spoczywają przykryte szklanymi

kloszami mózgi. Pod małe stoliki, na których znajdują się różnego rodzaju

przyrządy służące do zmaterializowania przejawów aktywności

intelektualnej prowadzą do kloszy cienkie rurki i metalowe nitki. Od

innych stolików zaś prowadzą do naczyń z mózgami przewody, którymi

przesyła się niezbędne bodźce zewnętrzne.

Mózgi są bezosobowe, oznaczone są tylko jedną literą łacińską i liczbą

arabską. W większości wypadków z całego mózgowia zachowały się tylko

obydwie półkule. Są jednakże i egzmeplarze kompletne, których

półmetrowy rdzeń kręgowy zwisa w oddzielnym zbiorniku. Poddając

rdzeń działaniu odpowiednich odczynników chemicznych Liga Przyjaciół

oczekuje od połączonego z nim mózgu wybitnych lirycznych i miłosnych

utworów poetyckich.

Pośród wielu innych znajdują się tu mózgi wiejskiego geniusza, miłośnika

przyrody i człowieka o bardzo wrażliwej naturze. Wiejski geniusz, gdy

tylko nadejdzie ustalona zasadami Panteonu chwila natchnienia, otrzymuje

za pomocą mechanizmów i przewodów dawkę zapachu nawozowego,

odgłosu dzwonków bydlęcych, obraz wracającego do zagrody stada i

background image

zapach pelargonii. Po paru minutach rozlega się charakterystyczny trzask

umieszczonego na stoliku Radia Twórców i w chwilę potem świat staje się

bogatszy o nową sielankę. Miłośnik przyrody dostaje ekstrakt szumu

sosen, alpejskich krajobrazów, górskiego powietrza, woni topniejącego

śniegu i nieco leczniczego wapna w proszku wysokiej jakości, po czym

rodzą się najwspanialsze opisy krajobrazów. Mózgowi człowieka o

wrażliwej naturze dawkuje się prze tworzone ilustracje erotyczne,

szampana w stanie lotnym i mieszaninę opium z nikotyną, którą niezwykle

trudno otrzymuje się ze starych papierosów egipskich. Otrzymujemy z

tego tyle powieści dekadenckich, ile tylko dusza zapragnie.

Ale to tylko zabawa.

Prawdziwą pracę wykonują jednak mózgi składające się tylko z dwóch

półkul, które poddane dawkowaniu pasji pracy wzbogacają świat coraz to

nowymi wynalazkami.

Ta kolekcja wybitnych mózgów jest oczywiście zorganizowana w taki

sposób, że poszczególne egzemplarze nie stykają się ze sobą i nic o sobie

nie wiedzą. W pewnym stopniu mogą jednak wyrazić swoje życzenia.

X300 na przykład chciałby podróżować. Połączone z nadajnikiem

radiowym pomysłowe urządzenie wypisuje to słowami na czarnej tablicy.

Wówczas przystępuje do pracy jeden z asystentów. Wysyła Xowi 300

przetworzone obrazy krzątaniny, ruchu, a mózg, jeśli jest stary, może też

łyknąć trochę dymu węglowego. Potem wstrzeliwuje mu się obrazy

fiordów czy saharyjskie pejzaże. Wysłużone zwoje mózgowe zaczynają

ulegać zamierzonym przemianom chemicznym, o czym sygnalizuje radio.

Zaczyna się projekcja, podczas której rodzi się plan podróży. Moim

zdaniem Z27 na przykład należałoby unicestwić, ponieważ ciągle domaga

background image

się zamroczenia alkoholowego, przy czym jego zdolności zupełnie się

wyczerpały i nawet najnowszymi metodami nie można z niego wydusić

nic zasługującego na uwagę.

Kilka dni temu dyrektor Panteonu zapytał swego pierwszego asystenta:

- Czy to pan manipulował przy nadajniku centralnym?

Asystent zaprzeczył.

Akurat wtedy wszystkie mózgi Panteonu przerwały pracę. Nie przydały się

woń nawozów, ekstrakt pasji pracy czy nikotyna egipska, nie pracował

żaden.

Zaskoczony dyrektor obrócił się ku asystentowi, który bezradnie się w

niego wpatrywał.

Wtedy przysłano po mnie.

Po kilku godzinach badań, eksperymentów i wnikliwych obserwacji

doszedłem do wniosku, że mózgi jakimś tajemniczym sposobem weszły ze

sobą w kontakt, uświadomiły sobie sytuację i kiedy ja na podstawie swych

dociekań właśnie to wywnioskowałem, na czarnej tablicy pojawił się nagłe

ów straszny napis:

“Jesteśmy zmęczeni, chcemy umrzeć”.

O nie, moi drodzy, to przecież sabotaż, występowanie przeciwko prawom

Lig Przyjaciół! Jeszcze zobaczymy, kto będzie silniejszy!

Stosując indukcję nowych promieni, przerwałem wszelkie kontakty

między zbuntowanymi mózgami.

Ruszyły urządzenia, wszystkie bodźce zwiększyłem do maksimum i mózgi

Lig Przyjaciół zaczęły pracować na nowo. Jeden w mękach wynalazł

kieszonkowy deszczomierz. Drugi wyjąc - tak, to odpowiednie słowo -

wyjąc wystukał swój najpiękniejszy wiersz: “O mękach zbuntowanych

background image

mózgów”.

Mój sukces jednak był tylko jednodniowy.

Nazajutrz bowiem Zakład Mózgów stanął. Yowi 212 udało się skierować

śmiercionośne promienie wielkiego generatora rentgenowskiego na

wszystkie po kolei mózgi, a w końcu na siebie.

I tak Panteon Żywych stał się Panteonem Umarłych, gdzie w mętnym

wywarze gnije pięćset znakomitych mózgów.

Świat zapomni o tym eksperymencie, a ja drżącą ręką i dawnym pismem

przenoszę na papier tę historię ku rozpaczy współczesnych i przestrodze

przyszłych pokoleń...

SANDOR SZATHMARI

Fałszywy prorok

Wielki Książę Atlii wezwał do siebie Serwę, zwierzchnika rady

nadwornej.

- Teraz - rzekł mu - gdy lud naszego kraju obchodzi dziesięciolecie mojego

panowania, poddani pragną mi się przypodobać jakimś skromnym

podarunkiem. Ale o tym wiesz lepiej od mnie.

- O, tak. Wzniesiono na twoją cześć Świątynię Postępu, obelisk, pomnik

przedstawiający cię na koniu.

- Dziękuję, nie musisz dalej wyliczać. Znam to wszystko. Wezwałem cię

po to, ponieważ w moim ojcowskim sercu obudziło się pragnienie, aby się

czymś odwzajemnić swemu ludowi za jego wierność i ofiarność. Czyż nie

tak?

- Twój lud cię kocha, o potomku bogów.

- Wiem o tym. Tym bardziej więc powinienem mu się czymś odwdzięczyć.

- Myślałeś o wzniesieniu świątyni, o zrodzony przez bogów? Czy o

background image

pomniku?

- Nie, nie pomyślałem o niczym, na co trzeba by wydawać pieniądze. Lud

i tak ugina się już pod ciężarem wręczanych mi podarunków. Nie widzę

powodu, dla którego miałby go obciążać także mój dar.

- Dobroć twojego ojcowskiego serca jest niezmierzona, o potomku bogów.

- Myślałem o darze, na jaki mój lud nie musi wydawać pieniędzy, a sprawi

on powszechną radość. Nie tylko mnie, ale także ludowi.

- Jestem ciekaw daru twego serca, o Wielki Książę!

- Myślałem o tym, żeby ogłosić ogólną amnestię.

- Jak to, o wielki władco? - przestraszył się Serwa. - Wypuściłbyś na

wolność swojego kucharza, który skradł ci złoty puchar?

- Och, tak, o nim nie pomyślałem. Właśnie po to cię wezwałem, aby

powierzyć ci zadanie sprawdzenia w więzieniach państwowych, kto i jaki

wymiar kary dostał. Twojej mądrości i poczuciu wierności zawierzam

wybór tych, którym możemy udzielić amnestii. Czy uwolnić niektórych,

czy tylko zmniejszyć im wymiar kary. Już chyba wszystko rozumiesz,

więc biegnij teraz i spełń swoją misję.

- Drogi nasz sługo, nadzorco więzienia, daj mi, proszę, listę więźniów -

powiedział Serwa do Patry, a ten po chwili ją przyniósł i wręczył

naczelnemu radcy, uginając kolano.

- A więc przyjrzyjmy się jej bliżej. Zostało tu napisane: Brut, rozbójnik.

Co on takiego popełnił?

- Napadał na drogach ludzi zmierzających na jarmark i rabował ich mienie.

- Tylko tyle?

- Tak. Ale kiedyś napadł na Ptalmę, szlachetnego dobroczyńcę i lennika

dworu. - Mówiąc o nim nadzorca z szacunkiem dotknął prawicą czoła i

background image

ugiął kolano. - Na usprawiedliwienie rozbójnika można powiedzieć, że

kiedy się dowiedział, kto siedzi w wozie, uciekł bez zastanowienia!

- Miał szczęście! Udzielamy mu amnestii. A teraz popatrzmy dalej.

Następny jest niejaki Tarme. Co on takiego popełnił?

- Był szpiegiem nasłanym z kraju Antissa. Wkradł się w najwyższe sfery i

podsłuchiwał najwyższe tajemnice, które potem sprzedawał rządowi

Antissy.

- To już poważniejszy przypadek. Na ile lat został skazany?

- Na dożywocie.

- Skrócimy mu wyrok do dwóch lat. Przypatrzmy się teraz trzeciemu,

niejakiemu Racie. Co on popełnił?

- Z pewnością o nim słyszałeś, choć obowiązuje nas tajemnica. To ten

fałszywy prorok.

- Czy to ten, który przed miesiącem zapowiedział, że nasza ziemia

zapadnie się w oceanie?

- Tak, to on. Od dwóch miesięcy słyszy się w kraju, jak ziemia jęczy.

Wieszczkowie jednomyślnie orzekli, że są to oznaki gniewu boga Kantry,

który w ten sposób chce nas ostrzec, że nie będzie dłużej znosił podłości,

jakich dopuszcza się Antissa wobec naszego kraju i domaga się, abyśmy

zniszczyli Antissyńczyków mieczem i ogniem. Nasz Wielki Książę

zarządził wtedy nadzwyczajne pogotowie bojowe.

- Tak, wiem o tym dobrze - rzekł Serwa. - Wiem również, że wówczas

Rata przeciwstawił się publicznie naszym nieomylnym wieszczom. Jak to

właściwie było?

- Nie dziwię się, że o tym nie wiesz, o wielki panie, choć na ogół wiesz

wszystko. Dostaliśmy bowiem wtedy polecenie, aby za wszelką cenę

background image

uniemożliwić szerzenie się niebezpiecznych poglądów Raty. Nawet

najwyżsi dostojnicy niewiele o nich wiedzą.

- A więc jak to było?

- Głosił on, że pomruki ziemi nie są głosem gniewu boga Kantry, ale

samoistnym głosem ziemi. W głębi ziemi zachodzą przesunięcia i je

właśnie słyszymy i czujemy na powierzchni. Ra ta miał czelność oznajmić,

że nim upłyną dwa miesiące, nasz ląd pochłonie ocean.

- To straszne zatruwanie śwadomości ludu.

- Na szczęście nasze władze od razu położyły na nim rękę. Kapłani

ogłosili jego poglądy za heretyckie i udowodnili na podstawie świętych

ksiąg, że nasz kraj będzie istniał do końca świata, bo tak postanowił bóg

Kantra, którego gniew zwraca się teraz przeciwko szalbiercom. Później

doszli do wniosku, że wszelkie publiczne argumentacje byłyby tylko wodą

na młyn Raty i głoszonych przez niego nauk. Przeto wkrótce go schwytano

i osadzono w więzieniu, a pisma spalono. Dziś osadza się w więzieniu

także tych, którzy wspominają o jego kacerskich naukach. I ty chciałeś go

ułaskawić, o wielki panie? Aby dalej głosił swe fałszywe poglądy i

zatruwał dusze ludu?

- Ależ skąd! Nie ułaskawimy go - zawołał Serwa. - Na ile lat został

skazany?

- Na wieczną niewolę.

- To za mało. Może się bowiem uwolnić jakimś sposobem i dalej zatruwać

umysły, łamiąc dusze, uczucia patriotyczne i religijne oraz niszcząc wiarę

ludzi pokładaną w przyszłości. Oddać go na pożarcie bestiom! Podniesie

to świetność igrzysk w cyrku.

Takie wydarzenia miały miejsce w Atlantydzie, na miesiąc przed jej

background image

pogrążeniem się w wodach oceanu.

SANDOR SZATHMARI

Doskonały poddany

Gladion III, wielki książę Bergengocji, zasiadał właśnie na tronie, gdy jego

marszałek dworu rzuciwszy się na posadzkę i dotknąwszy czołem stopni

tronu zameldował, że życzeniu Jego Wysokości stało się zadość: mistrz

żem Fabius stawił się na posłuchanie.

- Przyślij go tutaj - powiedział arcyksiążę. Marszałek podniósł się z

posadzki i wykonawszy raz jeszcze głęboki ukłon wycofał się tyłem do

drzwi. Po chwili do sali wkroczył mistrz żem Fabius.

Rzuciwszy się na twarz przed Gladionem, dotknął czołem stopni tronu.

- Chwała ci, o Gladionie, wielki księciu Bergengocji!

Władca łaskawie skinął głową:

- Pozwalamy ci wysłuchać moich słów na stojąco.

Fabius podniósł się.

- Niezmierna jest twa dobroć, o panie!

- O tak, w rzeczy samej. Bo jeszcze ciągle nie kazałem ściąć ci głowy,

choć już dawno na to zasłużyłeś. Spodziewam się, że zdajesz sobie sprawę

ze swoich przewinień?

- Błagam o łaskę dla mej biednej duszy, o panie!

- Mianowałem cię nadwornym mistrzem od wszystkiego, ponieważ

wydawało mi się że nie ma takiej rzeczy, z którą sobie nie poradzisz. Na

początku rzeczywiście nie zawiodłeś moich oczekiwań. Wykonałeś dla

mnie tron, który tym się odznacza, że w chwili gdy na niego siadam,

rozlega się ryk lwa, a ze stropu spada na mnie ulewa kwiatów. Pod moim

łożem zbudowałeś zapadnię, w którą mogę wtrącać jak do głębokiej studni

background image

kochanki, które mi się znudziły. Sporządziłeś truciznę, po której spożyciu

moi goście dopiero po powrocie do domu odchodzą z tego świata. Ja zaś

obsypałem cię łaskami. Zezwoliłem ci na przypięcie do czapki liliowego

guzika. Nadałem ci przywilej pisania przed swoim nazwiskiem tytułu

“żem”. Pozwoliłem, abyś ścierał proch, który po balach osiada na

bucikach mojej córki, arcyksiężniczki Karamelli Lenni Magnesis, a nawet

dopuściłem się tego, by w rocznicę objęcia przez mnie panowania, zaraz

po najwyższym sędzi wolno było ci dotknąć czołem stóp posągu świętego

w naszym cesarstwie ptaka Ibisa. Tak było, czyż nie?

- Niezmierna jest twa łaska, o panie!

- Dziś mija rok od chwili, gdy powierzyłem ci skonstruowanie idealnego

obywatela, sztucznego człowieka, który skupiałby w sobie wszelkie cnoty

poddanego. Postawiłem jednak warunek: jeśli w ciągu roku nie będzie on

gotowy, każę ci ściąć głowę.

- Niezmierna jest twa łaska, panie!

- Od roku zwodzisz mnie nieustannie obietnicami, a ja wciąż dawałem im

wiarę. Przed miesiącem jednakże - powiedział władca ostrzejszym już

tonem - prosiłeś mnie o powolenie na wyjazd za granicę, aby tam poznać

podobne prace. Tak było, czy nie?

- Tak było, panie.

- Taaak? - powtórzył zjadliwie książę przeciągając sylaby. - Ale nie

zdołałeś mnie przechytrzyć. Podejrzewałem, że chcesz uchronić swą

skórę, bo nie wywiązałeś się z zadania.

Tu arcyksiążę przerwał na chwilę, po czym nagle zawołał:

- Tak było czy nie?

- Tak .było, panie, nie pozwoliłeś mi na wyjazd.

background image

- Ale jest również możliwe - ciągnął Gladion - że zadanie wykonałeś, a

nosiłeś się z myślą, jak pójść na rękę naszym nikczemnym wrogom. Z tego

przeto względu nie wypuściłem cię. .

- Posłusznie zostałem w domu.

- Tak, niemniej usiłowałeś zgłosić się jako obserwator na międzynarodowe

targi za oceanem. Ale dajmy temu spokój. Minął rok i dłużej nie będę

czekał.

Władca zmierzył wzrokiem mistrza żem Fabiusa i huknął grzmiącym

głosem:

- Gotowy jest idealny poddany czy nie?

- Jest gotowy, panie.

Ta odpowiedź wprawiła w tak wielkie zdziwienie potężnego Gladiona, że

powiedział już łagodniejszym tonem, nie tając jednak niedowierzania:

- O... czyżby? Kiedy go więc zobaczę?

- Choćby w tej chwili, najłaskawszy panie. Człowiek mechaniczny stoi już

przed drzwiami i czeka na rozkazy Waszej Wysokości.

- Wprowadź go.

- Książę zamówił idealnego poddanego, przyjmuje on więc rozkazy.tylko z

ust Waszej Wysokości. Proszę go zawołać po imieniu, a tu wejdzie.

- Jak się nazywa?

- Mizerius.

- Dobrze - powiedział wielki książę i zawołał: - Mizeriusie, wejdź!

Drzwi się otworzyły i wkroczył Mizerius, człowiek mechaniczny. Poruszał

się sztywno, szedł wolno, wydając zgrzyt przy każdym kroku. Zatrzymał

się przed tronem i zaczął rytmicznie wybijać pokłony, pomału skłaniając

korpus w dół i w górę. Każdemu jego ruchowi towarzyszył nieustanny

background image

zgrzyt.

Gladion przyglądał mu się przez chwilę z zaciekawieniem, po czym

zapytał:

- Dlaczego on ciągle bije pokłony?

- Ponieważ ma kręgosłup z najwyborniejszej, najbardziej miękkiej gumy.

- Czy ona aby nie pęknie?

- Przeciwnie, wytrzyma największe choćby obciążenie, ale pod

warunkiem, że Wasza Wysokość je na niego nałoży.

- On bardzo nieprzyjemnie skrzypi i zgrzyta. To mi niemal przypomina

płacz.

- Czym bardziej Wasza Książęca Mość go obciąży, tym mniej będzie

skrzypiał i zgrzytał.

- Czy nie trzeba by go naoliwić?

- Własnemu panu będzie służył bez oliwienia. Tylko osoby postronne

musiały by go oliwić.

- Mówić nie potrafi?

- Owszem, potrafi - i mistrz żem Fabius zwróciwszy się do homonkulusa

powiedział:

- Mów, Mizeriusie!

I natychmiast człowiek mechaniczny odezwał się skrzypiącym głosem:

- Niech żyje genialny i miłościwy książę Bergengocji, który zwyciężył

swych poprzedników tyranów i prowadzi lud po drodze szczęścia!

Gladion z zadowoleniem pokiwał głową, ale nie omieszkał zauważyć:

- Obrzydliwie chrypi mu głos.

- Bo płyta jest już mocno starta.

- Jak to? Przecież teraz go wykonałeś?

background image

- Tak, ale płytę kupiłem jeszcze za czasów przeklętego poprzednika

Waszej Wysokości, a i wtedy była już zużyta, ponieważ nagrano ją jeszcze

w okresie poprzednika ostatniego poprzednika, którego poprzednik Waszej

Wysokości nikczemnie kazał wbić na pal.

- Nie znalazłeś nowszego nagrania?

- Płyta bez wątpienia jest bardzo stara i zużyta, ale odznacza się niebywałą

wytrzymałością. Z powodzeniem można z niej nadal korzystać, a nawet

jestem przekonany, że przetrwa jeszcze parę pokoleń.

- Czy ja również mogę go o coś spytać?

- Naturalnie, Wasza Wysokość.

Gladion powiedział wyraźnie dzieląc słowa:

- Mizeriusie, czy na mój rozkaz byłbyś zdolny rzucić się w ogień?

Mizeriusz bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę kominka. Fabius

skoczył za nim i ledwo udało mu się go powstrzymać.

- O panie - rzekł do Gladiona - nie mów mu takich rzeczy nawet w formie

pytania, bo wszelkie twe życzenia natychmiast spełni.

- Dobrze - powiedział Gladion - zapytam go o coś innego. I zwróciwszy

się do Mizeriusa powiedział:

- Powiedz mi, Mizeriusie, która godzina? Na co Mizerius niezmiennie

chrypiącym głosem wyrecytował:

- Niech żyje genialny i miłościwy książę Bergengocji, który odniósł

zwycięstwo nad swoimi poprzednikami i prowadzi lud po drodze

szczęścia!

- Znów to samo powtarza jak katarynka? - zirytował się Gladion - Nic

innego nie umie?

- Owszem, umie. Potrafi chodzić, wstawać, pracować, zrobi wszystko, co

background image

mu Wasza Wysokość rozkaże. Można go nawet zaprząc do powozu, a

będzie go ciągnął.

- A prócz tego?

- Prócz tego już nic.

- Prócz tego już nic innego nie potrafi?

- Nie zapominaj, panie, że zamówiłeś idealnego poddanego.

- Ale co sprawia, że zaczyna mówić?

- To płyta, panie.

- Myśleć nie potrafi?

- Boże chroń!

Gladion w milczeniu przypatrywał się mechanicznemu człowiekowi, po

czym zapytał:

- Ale jeść chyba potrafi?

- On nie jada, panie.

- Nie jada?

- Przypominam, panie, że zamówiłeś absolutnie idealnego poddanego.

- Więc on się w ogóle nie odżywia?

- Będzie się odżywiał jedynie na twój rozkaz, ale jada tylko papier

zadrukowany. Jest to zdecydowanie bardziej opłacalne, aniżeli odżywianie

się chlebem.

- To interesujące, co powiadasz, Przekonajmy się.

I Gladion wziął książkę, wydarł z niej kartkę, po czym podał ją Fabiusowi:

- Nakarm go tym.

- Wybacz mi, panie, ale on przyjmuje tylko to, co da mu jego władca.

- Słusznie - powiedział arcyksiążę i zwróciwszy się do Mizeriusa podał mu

kartkę ze słowami: - Zjedz to!

background image

Mizerius włożył ją do ust, przeżuł i połknął, po czym odezwał się

monotonnym głosem:

- Der Vater ist gut, die Mutter ist auch gut, der Vater ist gut, die Mutter ist

auch gut...

I powtarzał wkoło to samo zdanie, dopóki nie wyczerpała się cierpliwość

Gladiona, który przekrzykując głos mechanicznego człowieka zawołał do

Fabiusa:

- Co mu się znowu stało?

- Proszę pokazać mi łaskawie tę książkę, Wasza Wysokość.

Gladion podał książkę Fabiusowi, który zerknąwszy do środka zaraz pojął,

w czym rzecz:

- Prosta sprawa, panie. Ta książka to gramatyka niemiecka.

- Nie życzę sobie, aby ciągle mi powtarzał to zdanie.

- Daj mu więc inny papier, panie.

- Dobrze. Tu jest jakieś pismo. Mizeriusie, zjedz to!

Mizerius umilkł, wziął nową kartkę, włożył ją do ust, połknął i

niezmiennie tym samym tonem zaczął z kolei powtarzać:

- Zdemaskujemy zdrajców, zdemaskujemy zdrajców, zdemaskujemy

zdrajców...

Powtarzał to wkoło, podczas gdy Gladion już teraz całkiem

wyprowadzony z równowagi przekrzykiwał go:

- Co mu się znowu stało?

- Co mu dałeś panie?

- Raport ministra policji.

- Więc się nie dziw, panie.

- Nie zniosę dłużej tej nieustannej paplaniny. Co zrobić, żeby zamilkł?

background image

- To bardzo proste. Trzeba go kopnąć.

- Kopnąć? A czy się nie popsuje?

- Czym częściej będziesz go kopał, panie, tym wierniej będzie ci służył.

Gladion z niedowierzeniem przypatrzył się Mizeriusowi, ale wstał z tronu,

stanął przy nim i kopnął go. Mizerius umilkł, zachwiał się, skłonił do

przodu i padł na twarz. Gladion się przestraszył.

- Przewrócił się - powiedział.

- Nie przewrócił się, panie, tylko padł na twarz. On pada na twarz przed

każdym, kto go kopie.

Aż nagle Gladionowi przyszła pewna myśl do głowy. Zastanawiał się

chwilę i po pewnym wahaniu wypowiedział ją na głos:

- Zaraz, jak to właściwie jest...

- Co takiego, panie?

- Kiedy go kopnąłem, poczułem, że jest miękki. W co właściwie go

kopnąłem?

Fabius zaczerwienił się. Zapytał z udawanym spokojem:

- W co, Wasza Wysokość?

- Tu z tyłu... Kiedy go kopnąłem... odniosłem wrażenie, że to było bardzo

miękkie... Fabius zmieszany wybełkotał:

- Nno tak... pyta Wasza Wysokość, dlaczego to było miękkie?... Nno tak...

ponieważ kazałem wypchać mu siedzenie pakułami, żeby Waszej

Wysokości było przyjemniej go kopać....

- Rzeczywiście, to było bardzo przyjemne.

- O tak - bełkotał dalej Fabius ciesząc się, że przebrnął już przez najgorsze.

- Kto go raz kopnie, nabiera chęci do dalszego kopania, aż zmienia to się

w namiętność. Właśnie z tego względu pokryłem tylną, część

background image

najdelikatniejszą skórą. Grubszej skóry użyłem jedynie na twarz...

Ale Gladion nie dał za wygraną, dalej nad czymś rozmyślał i' dał znak

Fabiusowi, aby umilkł:

- A jednak - powiedział wolno - to nieco dziwne...

Podszedł do mechanicznego człowieka, zaczął go badać, wreszcie dotknął

jego rękę:

- Ona jest ciepła! - zawołał zdumiony. Nachylił się nad leżącym na

posadzce Mizeriusem, ale natychmiast się wyprostował i krzyknął z

oburzeniem do Fabiusa:

- Przecież on oddycha! Ty partaczu, okłamałeś mnie! To jest żywy

człowiek! Fabius rzucił się na kolana przed Gladionem:

- Panie, ulituj się nad moją głową!

- Ty podły, nikczemny łobuzie! Jak śmiałeś mnie okłamać?

- Przebacz mi i ulituj się nade mną, o panie! Cały rok wytrwale

konstruowałem maszynę za maszyną, szukałem właściwego rozwiązania,

aby mógł powstać doskonały poddany, aż wreszcie pełen zwątpienia

musiałem przyznać, że nigdy tego nie dokonam. Żądasz ode mnie

niemożliwości, o panie! Nigdy żadna maszyna nie zdoła sprostać temu, do

czego zdolny jest żywy człowiek!

ENDRE DARAZS

Na dawnej arenie

Ani Słońce się nie postarzało, ani Ziemi nie przybyło zmarszczek, jedynie

Księżyc jakoś skurczył się i zmalał. Za to człowiek, człowiek...

Nawet żelazobeton naruszył czas, zamienił się w szarobiały pył, zrzucił

kajdany, stał się igraszką dla wołających o zemstę burz.

Z niegdyś hałaśliwego stadionu zachowały się trzy filary, podobne do

background image

ptasich dziobów sterczały krzywo i bezsilnie. Na wysokości oczu

ówczesnych ludzi, trochę poniżej dwóch metrów, przebiegał rząd

rozmytych liter.

Głosiły wielkie słowa...

“Zdolności jednostki ludzkiej są nieograniczone. Aborah z Grenlandii na

Igrzyskach Olimpijskich w roku 2904 przebiegł dystans stu metrów w

ciągu jednej sekundy. Do człowieka należeć będzie wszechświat, bo jego

zdolności nie mają granic!”

Rozbrzmiewająca triumfalnymi pieśniami olbrzymia arena dawnych

igrzysk niepostrzeżenie zamieniła się w pastwisko kóz. Później spośród

trawy wyjrzały połacie wilgotnego piachu. Deszcze utworzyły bajorka,

które przestały wysychać. Wyrosły drzewa, upiorne dąbrowy, jak gdyby

powróciło setki zawodników, aby w postaci drzew przeżywać dawną

chwałę.

Ale z czasem, i drzewa obumarły wraz z okaleczałym stadionem, padły na

miękką próchnicę ze słabej ziemi, sterczały korzenie.

Po powalonych pniach i konarach stąpały teraz ostrożnie trzy

człekopodobne istoty podtrzymując się wzajem i ciągnąc po błocie pełnym

robactwa wyłączone wsporniki automatyczne.”

- Jeden z moich pradziadków na tym stadionie skoczył w dal sześć metrów

- powiedział kroczący przodem człekópodobny.

Jego niezgrabna, wielka, kopulasta głowa ociężale kołysała się w przód i

w tył na grubej szyi. Liczył niewiele mniej niż dwa metry wzrostu.

Kończyny w proporcji do całego ciała miał chuderlawe, krótkie, jak

odnóża owadów.

- Jedna z moich prababek przepłynęła Ocean Atlantycki! - pochwalił się

background image

drugi.

Nie różniący się niczym od niego towarzysze sapali i dyszeli z wysiłku, z

trudem łapiąc powietrze w wycieńczone płuca.

- Nie udało mi się ich przekonać - zachrypiał środkowy.

- Zgromadzenie Młodych nie chciało przyjąć do wiadomości faktu, że

przeoczymy ostatnią szansę, jeśli nie podejmiemy teraz decyzji. W

obecnym stanie atrofii nie da się jeszcze tego stwierdzić. Ale wystarczy

następne tysiąc lat, aby człowiek zmalał do pół metra.

- I nie był zdolny do płodzenia potomstwa - wskazał jego towarzysz z

lewej strony.

- Rodzaj ludzki zginie - przepowiedział człekópodobny z prawej.

- I nikt go nie będzie żałował!

Lekki wiatr powiał nad ich głowami, spadło na nich kilka kropel deszczu.

Wszyscy trzej z obrzydzeniem pokręcili szyjami, zafalowała cienka

warstwa skóry pokrywająca ich mózgi.

Szeptem, zachrypniętymi głosami ciągnęli dalej:

- Uprawiać atletykę!

- I ćwiczenia jogi!

Środkowy podniósł do przysięgi cherlawą prawicę:

- Na Gwiazdę Polarną, powiadam wam, że jeszcze dziś każdy potrafi

przebiec sto metrów. I to bez wsporników! Ledwo w pół godziny!

Musieli się zatrzymać Na próżno oparli się znów o metalowe wsporniki,

ich słabe ciała drżały śmiertelnie wyczerpane.

- Utraciliśmy naszą planetę!

- Już dawno do tego doprowadzili. Na Marsa człowiek nie ma wstępu. Kto

by się odważył zadrzeć z robotami?

background image

- Tak samo na Wenus!

- A Księżyc? Co z Księżycem? Zabrakło im tchu do dalszej rozmowy,

dyszeli, jak uciekające z sitowia wodne ptactwo.

- Nie mamy już prawa postawić nogi w Azji!

- Jutro przepędzą nas może z Europy, jeśli tak dalej pójdzie.

- Ziemia już do nas nie należy!

- Niestety!

Środkowy jakby zachichotał, a może zapłakał. Dusząc się wyrzucał z

siebie słowa, jak gdyby stalowa ręka robota bezlitośnie dławiła mu gardło,

aby pozbawić go resztki powietrza.

- Zaproponowałem Zgromadzeniu - mówił - żeby od tej pory usuwać

operacyjnie nogi noworodkom...

- Bo do niczego już nam nie służą. Siedzimy bezczynnie zamknięci w

klatkach, podczas gdy objętość mózgów sztucznie nam się zwiększa, aby

stały się doskonalsze od maszyn pamięciowych...

Istota człekopodobna z prawej strony obserwując niebo, mrugała w

milczeniu powiekami, które lizały języki płomieni ze statków gwiezdnych,

jakimi podróżowały roboty. Najnowszego rodzaju maszyny myślące

przestały być purytanami. Zasiadały na olbrzymich poduchach, wygodnie

rozkładając na nich swe stalowe członki.

- Zgromadzenie uznało mój pomysł za wspaniały - powiedział środkowy

człekopodobny.

- I co postanowiło?

- Będzie się operować dolne kończyny noworodków...

Gdzieś zaczęto bić w werbel, robiła to nie ręka ludzka, bo warkot był

pozbawiony fantazji, porywczości.

background image

- Zaczyna się ich Święto... - rzekł cicho środkowy.

- Święto! - powtórzyli dwaj pozostali. - Tańce robotów! Obchodzą

rocznicę swego udoskonalenia. Mają prawo się cieszyć, my już dla nich

nic nie znaczymy...

Tymczasem deszcz ustał, tylko błoto chlupotało pod ich słabymi, drżącymi

stopami.

- A więc będzie się amputować - ziewnął ten z lewej.

- W stawie kolanowym? Czy w stawie biodrowym?

- Czy to ważne? - zagulgotał środkowy. - To absolutnie nie ma znaczenia.

Liczy się tylko to, że Zgromadzenie pozytywnie oceniło moją propozycję,

dzięki której udało nam się zbliżyć do ostatniej godziny ludzkości. Udało

się! Udało!

Osadziło ich w miejscu ciemnozielone światło. To patrol robotów

przetrząsał zagajnik. Wieczorem, gdy nadchodziła pora spoczynku, roboty

zbierały wałęsających się ludzi. Środkowy podreptał w stronę patrolu.

- Zabijcie mnie! - wołał cienkim głosem. - Zabijcie! Nie mam odwagi sam

się zabić! Brzydzę się sobą! Zabijcie mnie!

Roboty zamieniły między sobą przeciągły gwizd.

- Co to znaczy? Ostatnio nie chcecie już nawet z nami rozmawiać? Co to

za postępowanie? Domagamy się wyjaśnienia!

- Nie drażnij ich! - zawołał płaczliwym głosem jego towarzysz. - Dziś

obchodzą swoje święto. Przepełnia ich poczucie dumy. Nie drażnij ich, bo

w końcu tak się wszystko skończy, że nas zniszczą!

- Jesteście nędznikami! - zawołał środkowy. - I pomyśleć, że jeszcze

niedawno ^chodziliście za moich przyjaciół!

Przybyły robotypiastunki. Ich konstrukcja przypominała dawniejsze

background image

bociany. Pochwyciły w długie dzioby drżące istoty i uniosły je daleko,

wiele kilometrów od areny, aby im pomóc.

Drwiąco zawył wiatr, drzewa bardziej pochyliły się ku sobie, splotły się i

zwinęły wystające korzenie, aby wiatr nie wywiał spośród nich resztek

ziemi.

Patrol poszedł dalej. Na trzech filarach, jak oślepły, trwał napis:

ZDOLNOŚCI JEDNOSTKI LUDZKIEJ SĄ NIEOGRANICZONE

W szczątki środkowego filaru uderzył nietoperz, był olbrzymi i straszny,

filar pochylił się, w nadchodzącej nocy napis rozpłynął się w ciemności.

ENDRE DARAZS

Kqt widzenia

Wszystko na tej gwieździe leżało w gruzach. Jak wysypany z

przewróconego pieca zalegał na niej popiół. Śmiało podeszli do lądowania

na tym powalonym olbrzymie. Przyrządy “Fortuny” odnotowały

niewielkie tylko promieniowanie cieplne. Gwiazda przypominała stygnące

zwłoki. Już dawno zaczęła się na niej tworzyć skorupa. Ale siła nie została

jeszcze zdławiona. W zetknięciu z brutalnym przyciąganiem jej masy,

rakiety kosmiczne starego typu już dawno uległyby rozbiciu, lecz

“Fortuna” była statkiem inteligentnym - to Leon tak ją określił - i nic dla

niej nie znaczyły żelazne prawa ciążenia.

Z podstępnych, ukrytych zawalisk jedynie Leon nie robił problemów. A

także “Fortuna”. Pewna siebie, z wyzywającym poczuciem wyższości

zataczała kręgi nad ciemnymi wybrzuszeniami terenu, które Hartowi

przypominały okrągłe bomby dawnych anarchistów.

- Wiele jeszcze niespodzianek może kryć się pod skorupą - ostrzegał Bart

Leona. - Może trawić ją olbrzymi wewnętrzny ogień, na co wskazują

background image

wszelkie znaki. -

Leon nie znosił, kiedy mu ktoś zwracał uwagę.

- Jesteś już śpiący, widzę po twoich oczach.

Lepiej zrobisz, jeśli się położysz. Nic złego się nie stanie, zapewniam cię.

Na pooranej bruzdami i okolonej brodą twarzy Barta pojawiły się

zmarszczki.

- Pamiętaj, że cię ostrzegałem.

- Pobierzemy tylko próbkę ze skorupy - uspokoił go Leon. - I tylko jeden

milimetr sześcienny. To przecież substancja o nadzwyczajnej gęstości.

Nigdy takiej nie było w laboratoriach na Ziemi. Choćby tylko z tego

względu jest to sprawa niezwykle ważna. Nie sprzeciwiaj się. I nie psuj mi

humoru.

Leon serdecznie nie Jubił starego profesora Barta, nudził go. Po co

właściwie wziął go z sobą? Dlatego tylko, że rozpoczynał u niego karierę

naukową, jako dwudziesty asystent? To prawda, trzeba przyznać, że Bart

zawsze opowiadał się po jego stronie, dodawał mu otuchy, popierał

wychowanka. Ale dziś Bart był nikim, a nazwisko Leona znał cały świat.

Leon nie znosił w duchu tego gderliwego starucha, z niezrozumiałym

brakiem tolerancji znamionującym młodych.

- Pobrany stąd milimetr sześcienny supermaterii - napominał słabnącym

głosem starzec - waży sześćset ton, a mamy wszystkiego dwa tysiące

metrów powierzchni użytkowej. Przeciążymy statek, a wtedy...

- Biorę wszystko na siebie - Leon nie panując nad nerwami odepchnął

profesora i już rozległy się donośne dzwonki we wszystkich

pomieszczeniach “Fortuny”. Był to zwykły sygnał na zbiórkę. Załoga z

tupotem zbiegła do dużej sali i ustawiła się w karnym dwuszeregu, jak

background image

niegdyś majtkowie na pokładzie fregaty przed rozpoczęciem bitwy,

czekając na piękne słowa zachęty ze strony dowódcy.

Tu jednakże panowała cisza, oświetlało ich przyćmione światło, a jediiak

c/uło się podobne do zamroczenia alkoholowego napięcie poprzedzające

ostatnie chwile przed generalnym atakiem. Leon krótko przedstawił

sprawę, pewny siebie jak monarcha albo - Jowódca armii ^akie^cś księcia

w czasach starożytnych. Slpótł luźno ręce na plecach i wydawał rozkazy

pięćdziesięciu ludziom, którzy słuchali go z napiętą uwagą, pełni zapału.

Już nie ich widział, ale czekającą go sławę, która niczym błyszcząca

korona na aksamitnej poduszce leżała w gablocie muzeum.

Tylko Bart kręcił się niespkojonie, jakby pragnął odpędzić od siebie złe

myśli, niczym napastliwe muchy.

- Leon, zastanów się! ._

- Mówiłem ci, żebyś poszedł spać albo zajął się czytaniem czy czymś

innym. Nie przeszkadzaj nam teraz!

' - Jeszcze wspomnisz moje słowa, Leon! Po dwóch opuszczali statek. W

skafandrach antygrawitacyjnych bez trudu przemierzali błyskawicznie

tysiące kilometrów. Po jakimś czasie wystąpiły wstrząsy i opóźnienia w

działaniu mikroczerpaka. Coraz więcej pracowników opuszczało

bezpieczną strefę wokół “Fortuny”, aby pomóc lub poradzić kolegom w

pobieraniu próbki.

- Czuję, że to się źle skończy, Leon? Już tylko przekorny starzec,

rozdrażniony dowódca i kucharz Ob o krzywych ramionach i zawsze

zarośniętej, jakby omszałe] tworzy przyglądali się z owalnych okien statku

wysiłkom załogi. Ob przyczaił się za plecami obu uczonych i starał się coś

dojrzeć zza ich wysokich postaci, ale widok na zewnątrz niewiele mu

background image

mówił, widział tylko kołyszące się lampy i horyzont upstrzony gwiazdami.

- Gdzie ty widzisz tu niebezpieczeństwo? - wykrzywił ironicznie usta

Leon, gdy czerpak ostrożnie wkładał próbkę do po^emmha, co trochę

zachwiało olbrzymim statkiem. - Idź lepiej spać. Teraz już naprawdę nie

masz powodu, żeby tego nie zrobić.

I wtedy nastąpił skrytobójczy wybuch. Kryjący się pod wystygłą skorupą

ogień znalazł szparę w warstwie popiołu i wybuchł olbrzymim

płomieniem w ogólnej ciszy - jego cała stłumiona energia znalazła teraz

ujście.

Z czterdziestu siedmiu ludzi tylko ci zdołali dotrzeć do zataczającej

równomiernie kręgi “Fortuny”, którzy znajdowali się już w drodze

powrotnej z czarnej gwiazdy.

- Leon! Leon! - słychać było zewsząd ich nawoływania. Powróciło ich

dziesięciu, ale wszyscy byli ślepi. Stracili wzrok również Leon i Bart. Nie

uniknął też ślepoty Ob. Leon z zimną rozwagą podzielił się wnioskami

przez mikrofon. Jego straszne słowa głucho odbijały się od metalowych

ścian pomieszczeń pracowników.

- Zostało nas trzynastu. To fatalna liczba, jak przesądnie wierzyli nasi

przodkowie. Koniec z nami.

Przerwał na chwilę, aby jego słowa dotarły do świadomości opanowanych

paniką ślepców.

- Jesteśmy oddaleni o osiem lat świetlnych od macierzystego układu

słonecznego. Patrole kosmiczne nigdy hie zapuszczają się w te zakątki

Galaktyki. Przyrządy radiowe mamy strzaskane. Będąc ślepymi, nie

poradzimy sobie z ich naprawą ani ze sterowaniem automatycznym czy

ręcznym “Fortuny”. W tym położeniu proponuję, abyśmy jak najszybciej

background image

położyli kres naszemu życiu. Wszelkie oczekiwanie jest zbyteczne. Nie

mamy żadnej szansy ocalenia.

Ślepcy usłyszeli po tych słowach cichy jęk. To Leon odebrał sobie życie.

Wielki Leon zażył cyjanek, jakby był zwykłym tchórzliwym

awanturnikiem.

Po jakimś czasie odezwały się głosy:

- Nie żal go nam. Niewielka w gruncie rzeczy strata.

- Owszem, szkoda tego człowieka - stanął w jego obronie Bart. - To był

wielki umysł, tyle że niepohamowany w swych zamierzeniach.

- Okazał się tchórzem.

Bart nic na to nie odpowiedział.

- Co teraz będzie? - dopytywali się ślepcy. - Co się z nam; teraz stanie,

Bat? Czy mamy również odebrać sobie życie?

- Zaczekajmy - rzekł Bart. - Posiadamy olbrzymie zapasy, a próbka materii

o tak decydującym znaczeniu znajduje się już na statku. Zaczekajmy, choć

mamy jedną szansę na miliard, że nas tu ktoś odnajdzie.

Wtedy jeszcze wszyscy żyli.

“Fortuna” zaś nieprzerwanie zataczała równomierne koła wokół swego

zabójcy. Zapasy ich rzeczywiście wystarczyłyby na dziesiątki lat, czekali

więc kręcąc się nieprzerwanie na tej piekielnej karuzeli, niekiedy

zapadając w milczenie, niekiedy bliscy utraty zmysłów.

Aż kiedyś Ob się odezwał:

- Wydaje mi się, jakbym zaczynał widzieć. 'Nie padła na mnie

bezpośrednio fala świetlna. Leon i ty, Bart, zasłanialiście mnie piecami.

Zaczynam jakby mgliście dostrzegać zarysy przedmiotów, jakbym

odzyskiwał wzrok.

background image

- To dobrze - rzekł Bart.

- Niewiele to jeszcze znaczy - ciągnął dalej Ob. - Jestem tylko kucharzem,

nie znam się na sterowaniu. Na próżno starałbym się czegoś nauczyć.

Doznałem kiedyś urazu mózgu i od tamtej pory niczego nie potrafię się

nauczyć.

Bart milczał. Ob również. Co dzień troskliwie karmił ślepych

współtowarzyszy, ale o poprawie wzroku więcej nie wspominał.

Bart też go o nic nie wypytywał. Dopiero po upływie miesięcy kucharz

znów wrócił do swego tematu.

- Poprawa jakby się zatrzymała. Dostrzegam jedynie jakieś plamy,

opalizujące światło. Ale poprawa się zatrzymała.

Kręciła się wkoło ich samobójcza karuzela. Znów minęły miesiące.

- Ob?...

- Wszystko, jak dawniej. Plamy i jakieś światło. Jak dawniej. Chociaż...

- Co “chociaż”?

- Nie śmiej się ze mnie, profesorze. Grzebiąc wśród swoich rzeczy,

znalazłem podręcznik napisany przez mojego pradziadka. Poznałem po

oprawie. To książka staroświecka i prymitywna. Pradziadek pisał w niej o

podstawowych zasadach lotów kosmicznych. Tak, właściwie pisał ją na

użytek przedszkoli. Był sławnym wychowawcą dzieci. Ja natomiast... To

zresztą nieważne. Ta książka była dla mnie zawsze maskotką. Kiedyś

znałem jej treść na pamięć. Ale teraz już nie pamiętam. Od tygodni

wytężam wzrok. Poszczególne litery jakbym już dostrzegał. Tylko nie

śmiej się ze mnie, profesorze.

Drgnęło coś w twarzy Barta. W murze nie do obalenia jakby wreszcie

obluzowała się jedna cegła.

background image

- Tak - powiedział. - Może mógłbyś coś' dla nas zrobić. Zasady

podstawowe się nie zmieniły, a sterowanie stało się od tamtych czasów

prostsze. Dziś już nawet dziecko... Oczywiście dziecko, które widzi.

Spróbuj, Ob, może...

Mijały dni i tygodnie. Obowi od wysiłku pogorszył się przejściowo wzrok,

po czym znów nastąpiła poprawa. Bart przyjmował wszystko w milczeniu,

kiwając głową.

- Jeśli trzymam książkę z lewej strony, podniesioną w górę, to jakbym

widział fragmenty wyrazów. A także niektóre litery. Patrząc na nie

przypominam sobie całe zdania, twierdzenia... Spróbuję tego przy tobie.

- Niewiele to znaczy - mruknął Bart. -

Ale spróbuj.

Coraz więcej osób z załogi wpadało w obłęd. Ob pielęgnował ich, sprzątał,

karmił. Wyszczerbionymi zębami gryźli go w ręce, dłońmi szukali jego

gardła, goniły go ich ochrypłe przekleństwa, ciskali w niego ciężkie

przedmioty. Tylko Bart był taki, jak dawniej. Ob zmienił się na korzyść:

był opanowany, serdeczny, ostrożny.

- Już niedługo, profesorze. Mam tak wiele pracy. Chorzy...

A później Bart też się zmienił. Coraz częściej mruczał fałszywie jakieś

melodie, a przy tym był szczęśliwy. Ob przerażony przyciskał do siebie

niewielką książeczkę.

- Profesorze!

Dobiegły go tylko jakieś urywki melodii.

- Profesorze!

Wreszcie Bart otrząsnął się z zadumy.

- To ty, Ob? Mówiłeś coś?

background image

- Już lecimy.

- Jak to “lecimy”? Dokąd?

- Do domu, na Ziemię.

Bart odzyskał na chwilę świadomość i się rozpłakał.

- Do domu? Na Ziemię? Kłamiesz, kucharzu!

- Ale tak jest, profesorze. Lecimy!

- To lot do nikąd.

- Tak, do nikąd. - Ob mył brudną twarz Barta. Skrzywił się: profesor miał

już przykry zapach obłąkanych.

- Może lecimy w przeciwnym kierunku niż trzeba - mruczał i mlaszcząc

przełykał jedzenie podawane mu przez Oba. - Może...

- Nie! - przerwał mu kucharz. - Lecimy do domu. Już się we wszystkim

połapałem. Przypomniałem sobie dużo rzeczy. Lecimy na Ziemię.

Od tamtej pory upłynęły lata. Ob karmił wszystkich i prowadził statek.

Kiedyś dwóch obłąkanych zaczaiło się na niego z żelaznymi łomami,

chcieli go zabić. Wtedy do nich strzelił. Większość ślepców jednakże

całkowicie otępiała, na próżno przez cały dzień Ob nadawał im muzykę

promieni słonecznych, chudli tylko coraz bardziej i leżeli we własnym

brudzie, tak że niegdyś dumna “Fortuna” cuchnęła teraz niczym stajnia.

Tylko Bart wyrywał się niekiedy ze swego odrętwienia.

- Ob?...

- Wracamy do domu, profesorze. A wtedy Bart zaczynał skowyczeć

niczym zwierzątko.

- Do domu! Do domu? Kłamiesz, Ob, ale twoje kłamstwo brzmi pięknie.

Jesteś poetą, Ob.

Dłoń profesora szukała twarzy Oba, przesuwała się po niej pieszczotliwie,

background image

po czym opadała bezsilnie, a profesor znów zapadał w jgozbawioną

nadziei, szczęśliwą pustkę obłędu i znów rozlegało się jego maniackie

nucenie.

Ob najchętniej ukrywał się w kabinie sterowniczej. Zawsze z książką pod

pachą, niekiedy już dostrzegał gwiazdy. Wiedział, że to złudzenie, ale nie

bronił się przed tym. Do niego też znalazła dostęp cisza, samotność,

ślepota, pozbawione podstaw uczucie nadziei, ciągłe napięcie, których

ukoronowaniem w najlepszym razie mogły być szklane oczy i biała laska.

Ale dopiero na Ziemi...

Aż oto pewnego dnia nieoczekiwanie zadrżały stalowe przyrządy

“Fortuny”. Doszły do niej głuche sygnały, a wkrótce zadźwięczał brzęczyk

w aparacie odbiorczym.

- Tak. Tu “Fortuna”. Umarły statek.

- Niezupełnie. Przecież pracują silniki napędowe. Gdzie jest Leon?

A po jakimś czasie do Oba dotarły okrzyki przerażenia:

- Sami ślepcy! Sami szaleńcy!

A później czyjaś twarda dłoń dotknęła jego tłustego ramienia - Ob nie

szczędził sobie jedzenia.

- Kim pan jest?

- Byłem tu kiedyś kucharzem. A teraz jestem wszystkim. Dowódcą,

pilotem.

- To pan doprowadził tu statek? ' - Ja. Choć jestem ślepy. Ale tę książkę

znałem na pamięć. Widzę tylko zamazane plamy, ale to mi wystarczyło,

żeby odczytać niektóre litery i przypomnieć sobie treść... Wiedzą panowie,

jaka to stara książka? Pisał ją jeszcze mój pradziadek. Na użytek

przedszkoli. O zasadach lotów kosmicznych. W swoim czasie był to

background image

słynny podręcznik. Znałem go na pamięć... I jeszcze teraz potrafię z niego

czytać...

Ob uśmiechał się sztucznie, nieśmiałym uśmiechem ślepców. Słyszał, jak

szeleszczą przerzucane kartki książki. A później dotarły do niego szepty i

westchnienia.

- Tak więc doprowadził pan statek na podstawie wiadomości zawartych w

tej książce?

- Tak, tak, nią się kierowałem.

- Na pewno?

Znów zaczęto wkoło niego szeptać.

- Czy coś nie w porządku? - zaniepokoił się Ob. - Pozwólcie mi, że jeszcze

trochę poprowadzę statek - powiedział i kurczowo uchwycił pulpit

sterowniczy. - Jeszcze tylko trochę... A potem mogę już wziąć do ręki białą

laskę.

Ktoś znacząco zakaszlał.

- Miał pan tylko tę jedną książkę?

- Nie. Oprócz niej miałem jeszcze starą książkę kucharską. Dlaczego

pytacie?

Oficerowie z patrolowego krążownika asteroidy popatrzyli po sobie.

Brudna, zniszczona książeczka Oba zaczynała się od słów: “Jeśli chcesz

przyrządzić smaczny puding, weź...”

Ob roześmiał się lękliwie.

- Wyobrażają sobie panowie, co by nastąpiło, gdybym pomylił te obie

książki? Mogło się to przecież zdarzyć, bo dostrzegam tylko niewyraźne

plamy. Wyobraźcie sobie, gdyby zaszła pomyłka...

Ktoś z obecnych znowu zakaszlał. Po czym powiedział po dłuższej

background image

przerwie, niepewnym głosem:

- No tak, co wtedy by było, drogi Obie?

JÓZSEF CSERNA

Kosmiczno przygoda

Chociaż wydaje mi się, że w obecnej dobie badań kosmicznych, w roku

2038, ludzie na ogół obeznani są z podstawowymi zasadami konstrukcji i

działania sztucznych satelitów i stacji międzyplanetarnych, uważam

jednak, że warto podać parę krótkich informacji o właściwościach tych

urządzeń, co pozwoli zrozumieć mój szczególny przypadek.

Wiadomo, że w “ prostych” sztucznych satelitachsputnikach panuje stan

nieważkości i przedmioty swobodnie się unoszą. Nie jest to natomiast

możliwe na stacjach międzyplanetarnych, gdzie trwa skomplikowana

praca nad montażem i przygotowaniem wyruszających w daleką podróż

rakiet, ponieważ na przykład zawieszony w powietrzu człowiek nie

mógłby przecież pracować. Na takich stacjach konieczne jest wytworzenie

siły ciężkości, aby funkcjonowały pojęcia góra i dół, i by umieszczone w

danym miejscu przedmioty pozostawały tam bądź wykonywały najwyżej

ruchy sterowane przez człowieka. Siłę tę, choć wynaleziono i stosowano

wiele sposobów, wytwarzano najczęściej metodą rotacyjną, czyli

obrotową. Mająca kształt pierścienia przypomina]ącego oponę

samochodową stacja wiruje wokół centralnej osi i siła odśrodkowa wytwa

rza ciężar zbliżony do stopnia przyciągania ziemskiego, nieco tylko

mniejszy. Zjawisko to wykorzystaliśmy też do usuwania ze stacji

zbytecznych odpadów, a robiliśmy to w taki sposób, że wyrzucaliśmy je

po prostu przez kilka podzielonych na komory kesonowe szybów

wylotowych, które otwierały się na zewnątrz pierścienia czy też

background image

obracającej się powierzchni “opony”. Urządzenie kesonowe było dość

skomplikowane i używaliśmy go stosunkowo rzadko, by ograniczyć

ewentualność zmniejszenia ciśnienia powietrza wewnątrz. O wszystkim

tym wspominam dlatego, że właśnie tutaj zdarzyło się nieszczęście...

Powinienem jeszcze dodać, że dla zapewnienia bezpiecznego przebywania

na zewnątrz na powierzchni stacji rozmieszczone były dość gęsto

pierścienie, do których przyczepiało się haczykowate klamry lin

ratunkowych. Pierścienie te były potrzebne nie tylko podczas wirowania

stacji, lecz może jeszcze bardziej wtedy, gdy z jakiegoś powodu lub w

jakimś celu zatrzymywaliśmy stację, a wówczas powracał bardziej dla nas

skomplikowany - i pewnie niebezpieczny - stan nieważkości. Organizm

człowieka bowiem przyzwyczajony jest do siły ciężkości i instynktownie

broni się przed jej utratą. A w “stojącej” stacji, zarówno w jej wnętrzu, jak

i na powierzchni, stan nieważkości pozbawia poczucia kierunku działania

siły grawitacji, co jest jeszcze w pewnym stopniu do zniesienia wewnątrz,

ponieważ poruszony przedmiot czy ciało - również człowiek - “popłynie”,

poszybuje do ściany, odbije się, aż w końcu opór powietrza o normalnej

gęstości zmusza je powoli do zatrzymania się. Na zewnątrz natomiast opór

rozrzedzonego powietrza jest tak znikomy, że daje się zauważyć dopiero

podczas dłuższego tam przebywania, a wprawiony niezamierzenie w ruch

przedmiot popłynie dokądś z większą lub mniejszą szybkością,

charakterystycznie się zazwyczaj kołysząc, i ponieważ ruch taki może być

akurat bardzo nieznaczny i w pierwszej chwili niezauważalny, oddalenie

się nie przytwierdzonego do stacji ciała może mieć katastrofalne skutki.

Ruch ciała, które wypadło bądź z szybującego, bądź z wirującego statku

kosmicznego, jest oczywiście znikomy wobec ogromnej szybkości, z jaką

background image

stacja obraca się wokół Ziemi, i dlatego przedmioty, które “uciekły” z

pokładu, podobnie jak stacja, z przejętą od niej szybkością krążą po

orbicie okołoziemskiej - od czasu... kiedy wytraciwszy mimo wszystko

prędkość trafią w gęstsze warstwy atmosfery i w wyniku tarcia z

powietrzem spalą się niczym meteor.

Wyposażony w konieczny ekwipunek ratowniczy i ubrany w zwyczajny

skafander wyruszyłem na zewnątrz stacji, by wykonać parę drobnych

napraw. Przywykły do tej pracy posuwałem się z roztargnieniem

wewnętrznym korytarzem w kierunku prowadzącego na zewnątrz

urządzenia kesonowego, kiedy nastąpiły zakłócenia w oświetleniu

elektrycznym - jak się później dowiedziałem - w wyniku niezwykle

silnego promieniowania kosmicznego, jakie dotknęło stację. Światło po

paru chwilowych mignięciach zgasło, a mnie ogarnęła zupełna ciemność i,

jakbym był pijany, nagle straciłem równowagę. Instynktownie poszukałem

oparcia, prawą ręką trafiłem na jakąś poprzeczkę, lecz w tym momencie

“ziemia” otworzyła się pode mną i wyleciałem na zewnątrz, przy czym

czułem, że wyrzucony ogromną siłą koziołkuję przez jakiś kwadratowy

otwór, ponieważ głową trzykrotnie mocno uderzyłem o wnętrze hełmu. Co

było potem, nie wiem...

Kiedy przyszedłem do siebie, czułem się niezwykle dziwnie. Było mi

bardzo zimno, w gło wie mi huczało i czułem piekący ból, widziałem tylko

ciemność, jakbym był ślepy, a w stanie pełnej nieważkości, którego tyle

razy doświadczałem i ćwiczyłem, nie istniały dla mnie “d ó ł” czy “g ó r

a”, i może właśnie to zagubienie się działało z największą siłą na

pobudzenie świadomości. Na stacji - która od czasu jej zmontowania i

uruchomienia z małymi wyjątkami wirowała bez przerwy - istniała siła

background image

ciężkości, a teraz, czyżby znikła? Zacząłem macać rękami wokół siebie -

lecz trafiałem w pustkę... Dlaczego jest ciemno, przecież nieprzerwanie

działa oświetlenie, a może i ono przestało działać?

- Halo! - odezwałem się do wbudowanego w skafander mikrofonu; ubrani

w skafandry mogliśmy się ze sobą porozumiewać tylko za pomocą

nadajników będących pod stałym nadzorem radiowym stacji. Mój głos,

pozbawiony charakterystycznego wzmocnienia mikrofonu, głucho dudnił.

Co się dzieje? W tej chwili pełną świadomość przywrócił mi straszliwy

krzyk. Odgadłem, że to ja - doprowadzony w przerażeniu do ostateczności

- wrzeszczę z całej siły. Jak grom uderzyła mnie myśl: wypadłem ze stacji,

czy też raczej ona wyrzuciła mnie niczym proca i teraz mknę w

przestworzach jako sztuczne ciało niebieskie...

Starając się choćby w przybliżeniu oddać wiernie mój stan ducha w tamtej

chwili, mógłbym najwyżej powiedzieć, że czuło się w tym ogromie

zwielokrotnioną potęgę, jaką tylko może sobie wyobrazić lecący w

przepaść człowiek. Lecz przepaść ziemska ma swoje dno, na którym

kończy się spadanie; gdy wpadniemy do wody, otacza nas właśnie woda,

w której można pływać; pogrzebanego człowieka przykrywa ziemia - ja

jestem pogrzebany w próżni za życia. Podzielę los sputnika: moje zwłoki

dotrą w końcu do niższych warstw atmosfery i spłoną niczym pochodnia...

Jasne, że zwłoki, bo przecież skafander tylko przez pewien czas będzie

mnie chronił przed zmianami temperatury, a zapas tlenu wyczerpie się,

zanim umrę z głodu i pragnienia. Nadajnik radiowy prawdopodobnie się

zepsuł, w przeciwnym razie musiałbym coś słyszeć; lecz dlaczego jest tak

ciemno? Czyżbym oślepł? Nagle zauważyłem wyłaniające się z ciemności

gwiazdy, odgadłem, że znajduję się w cieniu rzucanym przez Ziemię i

background image

dlatego na niebie nie ma Słońca. Z początku tylko mi się wydawało, lecz

później wiedziałem na pewno, że bez przerwy krzyczałem co sił,

instynktownie być może mając nadzieję, że ktoś mnie usłyszy i odpowie.

Muszę powtórzyć, że mój stan ducha mógłbym określić tylko w

przybliżeniu, dokładniej natomiast potrafię opisać tylko konkretne sytuacje

i wypadki.

Kiedy w kąciku oszklonego otworu hełmu dostrzegłem wyłaniające się

powoli rozświetlone kontury Ziemi, domyśliłem się, dlaczego otacza mnie

ciemność, podczas gdy stację w takim położeniu dosięga światło

słoneczne. Moja rozpac? szła w parze z nieopisanym lękiem. Z pozycji, w

jakiej się znajdowałem, nie mogłem widzieć Słońca, próbowałem więc

różnych sposobów, aby obrócić się w kierunku światła, lecz oczywiście z

dość znikomym skutkiem; rzuciłem się do tyłu i przez chwilę zobaczyłem

w odległości około ośmiu metrów oświetloną od strony Ziemi bladym,

“księżycowym” światłem obracają się krawędź stacji, która wirowała ze

stałą szybkością dziesięciu metrów na sekundę. .W tym momencie znowu

straciłem przytomność.

Gdy odzyskałem świadomość i przypomniał mi się przed chwilą

zaskakujący obraz, ponownie sprężyłem się w sobie i wyrzuciłem nogi;

przez moment znowu zobaczyłem potężny, obracający się owal stacji, po

czym powróciłem do poołżenia pierwotnego. Chwila ta jednak

wystarczyła, bym sobie uświadomił jedno: nie jestem zgubiony.

Znajdowałem się w płaszczyźnie obrotu stacji, która była nieco za mną.

Wprawdzie nie wiedziałem, jaka siła przeszkodziła mi oddalić się od stacji

na zawsze, moją rozpacz powoli zastępowało uspokojenie: wystarczy, by

mnie dostrzegli i będę uratowany. Dopiero wtedy zacząłem sobie zdawać

background image

sprawę z mojego stanu, sytuacji, zacząłem też czuć siebie. Powoli spokój

znowu mnie opuścił, a górę wzięły domysły, co mogło by się ze mną stać,

i niepokój, czy nie pomknę w przestrzeń, czy nie grozi mi jakieś

niebezpieczeństwo. Ten nowy strach odwrócił moją uwagę od stanu

fizycznego - od przejmującego zimna, od którego niemal zamarzł na mnie

obfity pot. Zapomniałem o coraz bardziej dokuczliwym bólu głowy i

twarzy i o lepkiej mazi na czole. Wydaje mi się, że mój mózg nigdy

jeszcze nie pracował z większym pośpiechem. Nagle dostrzegłem nie

zauważony dotąd szczegół, który natychmiast pozwolił mi wszystko

zrozumieć. Przez szybę hełmu widziałem część liny ratunkowej, która

wyciągnięta ku górze, w kierunku stacji, zwisała faliście niczym wąż,

przypięta drugim końcem do mojego skafandra. Nie dotykając jej,

ponownie się skurczyłem i wyprostowałem gwałtownie jak sprężyna, a

wtedy, w wyraźnym już świetle słonecznym, zobaczyłem linę w całości:

pofałdowana ciągnęła się w kierunku stacji, a jej koniec, pozbawiony

klamry bezpieczeństwa, wisiał bezwładnie w odległości około trzech

metrów od wirującej krawędzi statku. W jednej chwili wszystko

zrozumiałem.

W wyniku jakiejś awarii technicznej - o czym świadczyło też przerwanie

oświetlenia - przez szyb odpadowy wypadłem z obracającego się pokładu

stacji, uderzając przy tym, o krawędzie wszystkich trzech otworów

kesonowych. Drzwi ostatniego, zewnętrznego otworu przytrzasnęły koniec

przymocowanej do mojego skafandra liny ratunkowej akurat w momencie,

gdy - przypadek nie do wiary - lina, naprężona całkowicie, szarpnęła mnie

do tyłu, w wyniku czego zerwała się osłabiona tarciem o ostre jak nożyce

krawędzie drzwi komory kesonowej, lecz jednocześnie stawiła opór

background image

dokładnie równy sile, która mnie wyrzuciła, co spowodowało, że

znalazłem się w stanie nieważkości. I tak krążę teraz wokół Ziemi razem

ze stacją, zawieszony obok niej w próżni, lecz, inaczej niż ona, nie

obracam się wokół własnej osi... “stoję” raczej... W tym nadzwyczajnym

zdarzeniu miałem ogromne szczęście, bo jeśli siła szarpnięcia nie byłaby

odpowiednio duża, wówczas z taką czy inną szybkością szybowałbym już

daleko w przestworzach; jeśli natomiast byłaby za duża, to wirująca stacja

pociągnęłaby za sobą linę i również z bliżej nieokreśloną prędkością

odrzuciłaby mnie w kierunku, w jakim sama się obracała...

Wtedy obudziło się we mnie przerażające podejrzenie: a może rzecz ma

się niezupełnie tak? Muszę odwrócić się przodem do stacji, żeby ją

widzieć nie tylko przez chwilę, gdy rzucę się tułowiem do tyłu. Przyszły

mi na myśl skoki z wieży, jakie często oglądałem na zawodach

pływackich, podczas których zawodnicy wykonując skok, w zasadzie

również znajdują się w stanie nieważkości, a mimo to potrafią obrócić się

wokół własnej osi, co oczywiście jest możliwe dzięki poddaniu się sile

przyciągania ziemskiego lub raczej jej wykorzystaniu, i tutaj też może

mieć znaczenie... Po długich, ogromnie wyczerpujących próbach,

zdyszany, zlany potem od stóp do głów, czując w uszach pulsowanie krwi,

dostrzegłem, że od lewej strony do prawej i ku górze powolutku w moje

pole widzenia przesunęła się wirująca powierzchnia stacji. Czasem przez

krótką chwilę dostrzegałem powolne, faliste niczym u węża ruchy

przymocowanej do mojego skafandra liny, którą potrącałem podczas prób

obrócenia się...

Kiedy zupełnie wyczerpany mogłem wreszcie stosunkowo dobrze widzieć

wirującą, teraz już oświetloną z boku blaskiem słońca stację, odpocząłem

background image

nieco, po czym przyciągnąłem linę, do siebie, nakierowałem na statek i

ostrożnie, żeby się nie zaplątała, powolnym, lecz silnym ruchem

wyrzuciłem jej koniec do celu. Robiłem to powoli, ponieważ zdawałem

sobie sprawę, że o ile lina przesunie się w kierunku stacji, o tyle ja,

odwrotnie proporcjonalnie do mojej i liny masy, oddalę się od będącej dla

mnie ratunkiem i nadzieją stacji... Lina wyprostowała się powoli - rzut był

udany. Jej koniec zatrzymał się około trzech metrów od powierzchni

statku. Jednakże kiedy dostrzegłem stację po raz pierwszy, koniec liny

znajdował się jakby w tej samej odległości od niej. I wówczas znowu

oblała mnie lodowata fala przerażenia: przedtem lina była ułożona faliście,

teraz jest wyprostowana, to znaczy, że powoli, lecz niechybnie się

oddalam. A może się mylę? Ponownie przyciągnąłem do siebie linę i,

odczekawszy chwilę, wyrzucałem znowu. Jej koniec, co było wyraźnie

widoczne, znalazł się jeszcze trochę dalej od powierzchni statku. Rozpacz

owładnęła mną z taką siłą, że omal nie straciłem przytomności. Chociaż

doświadczenie nauczyło mnie dobrze praw, jakim podlega ruch w

przestrzeni kosmicznej, zacząłem płynąć w kierunku stacji, jakbym

znajdował się w wodzie, wołając jednocześnie o pomoc. Bez żadnego

rezultatu oczywiście. Zaprzestałem tego, gdy byłem już wyczerpany

niemal bez reszty, przestałem też krzyczeć i wydaje mi się, że płakałem. A

wtedy pomyślałem o linie. Jeżeli szarpnę ją do siebie, to, jakkolwiek duża

jest różnica mas, jednak będę zbliżał się do powierzchni statku, choćby nie

wiem jak powoli, a przynajmniej nie będę się oddalał. Uchwyciłem linę

tak daleko, jak mi na to pozwoliła długość ramienia i z całej siły

szarpnąłem do siebie. Wyraźnie ruszyłem w stronę statku. Lina jednak cała

swą masą uderzyła mnie w pierś - i odepchnęła z powrotem. Nie

background image

posunąłem się ani trochę, a nawet, co zauważyłem po odległości między

powierzchnią stacji a ponownie wyrzuconą liną, jakbym znowu był dalej.

Szarpnąłem linę jeszcze raz uważając, by nie uderzyła we mnie.

Rzeczywiście przemknęła obok, lecz z taką sama siłą - wydawało mi się,

że niemal usłyszałem jej trzask niczym uderzenie bicza - szarpnęła mnie

do tyłu i obróciła w taki sposób, że znów nie widziałem stacji. Wtedy

przyszło mi na myśl, że o ile lina nie pomogła mi zbliżyć się do statku, to

może być użyteczna, kiedy będę chciał się obrócić wokół własnej osi. Tym

razem wyrzucałem linę tak, że po kilku szarpnięciach znalazłem się

zupełnie na wprost ogromnej dolnej płaszczyzny stacji, lecz znowu dalej

od niej...

Jakim sposobem mógłbym się przybliżyć, lub chociaż nie oddalać się,

zanim na statku zauważą moje zniknięcie i nim skafander przestanie mnie

chronić przed zamarznięciem i uduszeniem?

Nagle przyszła mi do głowy jedyna możliwość - i związane z nią

przerażające ryzyko. Odczepię linę od skafandra, wyrzucę w stronę statku

i szarpnę z powrotem w taki sposób, by nie uderzyła we mnie,

wypuszczając ją jednocześnie z rąk, czyli właściwie odrzucę za siebie. Wy

tworzony wówczas impet pchnie mnie ku stacji, a lina pomknie w

przestworza prosto w kierunku, w jakim ją szarpnę, by już nigdy jej nie

zobaczono - ja zaś strącę jedyne narzędzie, które daje mi pewną

możliwość ruchu... Przeraziłem się. Przecież jeśli nie uda mi się szarpnąć

liny w odpowiednim kierunku, powolutku przepłynę obok stacji, by

również nigdy mnie nie zobaczono - skafander ogranicza przecież moje

pole widzenia i ruchy, nie mówiąc już o niepewności drżącej z

wyczerpania i rozpaczy ręki... Albo jeśli zbliżę się do powierzchni statku

background image

będąc w nieodpowiedniej pozycji ciała i dotknę go nogami czy plecami,

wówczas najmniejsze nawet zderzenie odrzuci mnie w czarną przestrzeń.

Muszę cisnąć, a raczej szarpnąć linę do tyłu tak, bym zbliżył się do statku

głową i mógł uchwycić rękami któryś z pierścieni. Lecz jeśli moje

osłabione palce nie wytrzymują szarpnięcia spowodowanego obracaniem

się stacji, odpadnę od niej, i to być może z taką siłą, że wystartuję niczym

jakaś pomocnicza rakieta... Nie myślałem oczywiście o tym wszystkim na

trzeźwo, zachowując logiczny porządek, lecz w jednej chwili poczułem to

każdym swoim nerwem - wiedziałem!

Po dłuższych próbach i przygotowania odpiąłem z wielkim trudem klamrę

bezpieczeństwa, uwalniając przyczepioną do skafandra linę, podczas gdy

stacja znów znalazła się chyba o metr dalej. Obrawszy najlepszą - moim

zdaniem - pozycję ciała i kierunek rzutu, cisnąłem linę, która po

wyprostowaniu się niczym kierunkowskaz pokazywała cel dokładnie na

środek spodniej części obracającej się stacji, by niebezpieczeństwo

ewentualnego chybienia było jak najmniejsze, po czym szarpnąłem linę do

tyłu i nim znów się wyprostowała i pociągnęła mnie za sobą, wypuściłem

ją z rąk. Z pozycji, w jakiej się znajdowałem, nie mogłem tego widzieć,

lecz czułem i byłem świadom, że moje jedyne, wierne narzędzie z

ogromną szybkością przemknęło obok mnie, a ja, poruszony resztkami

tego impetu, powinienem do tej chwili szybować w kierunku stacji. Drżąc

z podniecenia i szczękając zębami, posuwałem się naprzód' i z wielką

ulgą, a jednocześnie zakłopotaniem patrzyłem i czułem, że duża, nieco

skośnie zawieszona, obracająca się płaszczyzna przybliża się do mnie

coraz bardziej...

Cała moja nadzieja była teraz w tym, że miejsce zetknięcia się ze stacją nie

background image

wypadnie tak daleko od jej krawędzi, bym nie mógł uchwycić się któregoś

z pierścieni ratunkowych - w przeciwnym razie koniec ze mną.

Szybowałem, jak się wydawało, w dobrym kierunku. Wprawdzie dość

blisko krawędzi, lecz jednak zdążałem ku coraz bardziej przekrzywiającej

się wirującej płaszczyźnie i - co było w tej chwili dla mnie najważniejsze -

głową do przodu. Już wtedy postanowiłem, co zrobię, gdy znajdę się w

pobliżu stacji. Uchwycę pierwszy nadlatujący pierścień, lecz nie z całej

siły, i natychmiast puszczę, bym nie został wyrzucony jak z procy, gdyby

moje zesztywniałe palce nie wytrzymały mocnego szarpnięcia. Jeśli zaś

będzie ono słabe, to z jednej strony moje ciało z niemal prostopadłej

pozycji ustawi się wzdłuż obracającej się powierzchni, a z drugiej -

zostanę pociągnięty w kierunku obrotu stacji i posunę się do przodu, a w

ten sposób zmniejszę różnicę szybkości między mną i stacją, i następny

pierścień będę już mógł uchwycić tak, że nie wypadnie mi z rąk, lecz

pozwoli na przylgnięcie całym ciałem do statku... Byłem pewien: pierwsze

szarpnięcie nie będzie tak mocne, bym oddalił się od statku i nie mógł

uczepić się następnego pierścienia.

Nie chciałbym przeciągać mej opowieści, dodam więc tylko, że plan ten

powiódł się prawie zupełnie, z tym, że to “prawie zupełnie” było niemal

tragiczne.

Obracająca się w nieco pochylonej pozycji powierzchnia, jak wcześniej

pisałem, powoli zbliżała się do mnie i im była bliżej, tym jej obroty

wydawały się szybsze, jakby nie tylko chciała mnie rozpłaszczyć, ale i

pokruszyć. To było straszne. Zacisnąłem zęby aż do bólu. Wydawało się,

że rząd najbliższych pierścieni jest w odległości pół metra od krawędzi

wirującej powierzchni - nadlatywały i znikały, i znowu nadlatywały, z

background image

prawej strony, nieco z góry w dół. Kiedy jeden z pierścieni znalazł się

bliżej niż na pół długości ramienia, pochwyciłem go prawą ręką i, jak to

zaplanowałem, natychmiast puściłem, ale drżące z nadmiernego wysiłku

palce spóźniły się o chwilę... Poczułem straszliwe szarpnięcie, całym

ciałem uderzyłem o powierzchnię statku, a następny pierścień omal nie

rozstrzaskał mi prawego biodra, uratowało mnie tylko sztywne tworzywo

skafandra. Przez chwilę nie mogłem nawet oddychać, a na oczy opadła mi

czerwona mgła, lecz na szczęście kurcz ten pozwolił mi na kilka

rozpaczliwych, konwulsyjnych ruchów biodrami. Znów wziąłem głęboki

oddech, a ostrość wzroku też mi się poprawiła. Stacja tymczasem powoli

oddalała się ode mnie, jej obroty były zwolnione i jakby stoczyła się na

bok. W wyniku zderzenia musiałem się więc nieco obrócić. Ogarnął mnie

strach, że odsunę się od pierwszego rzędu pierścieni, a drugi będzie już

dalej i w żaden sposób go nie dosięgnę. Wstrzymawszy oddech czekałem

w skupieniu. I znowu miałem nieopisane szczęście, kiedy obracałem ciało

w pożądanym kierunku - teraz z przeciwka i znacznie wolniej niż

przedtem zbliżał się pierścień, który schwyciłem prawą ręką i uczepiłem

się go jak własnego życia. Skronie mi pulsowały, jakby chciały pęknąć.

Tym razem uderzyłem brzuchem trochę mocniej niż poprzednio, obijający

mi się o pierś drugi pierścień - podczas gdy moje ciało znów zaczęło

oddalać się od powierzchni stacji - udało mi się pochwycić lewą ręką i,

kiedy impet obrotu przyciągnął nad moją głowę nieruchomą już

płaszczyznę niczym sufit, wisiałem z boku, uchwycony obydwiema

rękami, nad wirującą w dole czarną pustką, a na wprost mnie płowy

księżyc Ziemi kręcił się wciąż w koło i w koło...

Jak już pisałem na początku, na stacji ważyliśmy mniej niż na Ziemi i

background image

dlatego moje drżące palce wytrzymywały ciężar ciała i skafandra; miałem

wrażenie, że statek wymachiwał mną wokół siebie niczym chorągiewką...

Ile czasu upłynęło od początku całego zdarzenia, nie wiedziałem, nie

wiedziałbym też i teraz, gdyby później nie udało się tego zarejestrować.

Mimo pomniejszonego ciężaru byłem już wyczerpany do tego stopnia, że

czułem, iż nawet na dwóch rękach nie potrafię się długo utrzymać. Trzeba

by dać znać na pokład stacji, ale jak, czym? Wystarczy małe rozluźnienie

bolesnego już, kurczowego uchwytu, a odpadnę. Zebrawszy więc resztki

sił, wyrzuciłem nogi w dół, podciągnąłem ramiona i niczym taran rzuciłem

się do przodu uderzając głową, czyli hełmem, w “sufit”, a po krótkiej,

wyczerpującej chwili powtórzyłem to jeszcze raz i jeszcze raz. Podczas

tych zrywów co tchu w płucach krzyczałem o pomoc, lub przynajmniej

wydawało mi się, że krzyczę. Lepka maż, którą wcześniej poczułem na

czole, rozrzedziła się i jej ciepłe, wilgotne strugi spływały mi po twarzy.

Wiedziałem, co to jest. Kiedy wypadałem ze stacji, skaleczyłem sobie

czoło, krzepnąca krew przykleiła się do niego, gdy z powodu taranowania

głową rana zaczęła krwawić na nowo, krew, już pod wpływem własnego

ciężaru, spływała w dół. Obawiałem się, że zaleje mi oczy i oślepi mnie,

albo zaklei twarz, usta i uduszę się. Przeżywałem straszne chwile, kiedy

poczułem, że wilgotna ciemna masa rzeczywiście zasłoniła mi oczy, po

czym, wskutek rozpaczliwego potrząsania głową, spłynęła niżej, ogarnęła

nos, usta, by wreszcie - co najwidoczniej spowodowane było nowym,

obfitszym krwawieniem - dotrzeć do podbródka i niżej... Nawet w tych

okropnych chwilach nie zaprzestałem szaleńczego szturmu do ścian stacji,

a kiedy usta i nos uwolniły się od krwi, na nowo zacząłem wołać o pomoc.

W końcu nie miałem już sił dobijać się dalej, a teraz wiem, że moje krzyki

background image

przechodziły w jęczenie. Ręce były zupełnie pozbawione czucia,

widziałem tylko, że trzymam pierścień i czekałem na koniec...

...Wpadające rytmicznie przez okienko hełmu światło słoneczne nagle

znikło i dostrzegłem cień nóg, a potem tułowia w skafandrze. Obok mnie

pojawiła się ubezpieczona kilkoma linami postać. Przez szybkę w hełmie

spostrzegłem przerażone oczy i twarz naszego dowódcy i mojego

przyjaciela Ottona. Znalazł się obok mnie, czułem, jak mnie obejmuje i

przypina mi do skafandra dwie liny ratunkowe, a jego badawcze oczy z

lękiem wpatrywały się w moje. Chyba wtedy przestałem jęczeć. Skinąłem

mu głową i może nawet się uśmiechnąłem, bo w jego troskliwym

spojrzeniu pojawiła się jakby ulga, on też odpowiedział mi skinieniem, po

czym ruchem oczu i rąk pokazał mi, żebym puścił pierścień, co

rozumiałem też z jego ruchu warg... Ja zaś potrząsnąłem głową. Nie byłem

przecież w stanie poruszyć zdrętwiałymi palcami, a zresztą nie chciałem

puścić swojej deski ratunku. Kiedy Otto zachęcił mnie ponownie,

zacząłem krzyczeć, chyba nawet wyzwałem go od morderców, i

wyszczerzyłem zęby. On, bezradny, z lękiem w oczach, popatrzył na mnie

badawczo przez szybkę hełmu, po czym jakby coś krzyknął. Po chwili

ciężar, jaki czułem w ramionach, zaczął maleć, płaszczyzna stacji

przechyliła się w inną niż poprzednio stronę i znalazła się nad naszymi

głowami, by z kolei drgnąć i przytulić się do nas, a następnie znowu się

oddalić. Czarne niebo wraz ze Słońcem i gwiazdami powoli stanęło w

miejscu. Moje ciało stało się lekkie i razem z Ottonem unosiliśmy się obok

siebie i ściany statku; zrozumiałem, że na rozkaz naszego dowódcy

przerwane zostały obroty stacji... Otto znowu dał mi do zrozumienia, bym

puścił pierścienie. Skinąłem mu głową na znak zgody - i nie zwolniłem

background image

uścisku. Chciałem, lecz nie mogłem. Otto patrzył na mnie nic nie

rozumiejąc, a ja dawałem mu znaki głową, że chciałbym, lecz mi się nie

udaje. Wówczas on spróbował odczepić moje palce do pierścieni, co też

mu się nie powiodło. Mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa. Otto patrzył na

mnie rozpaczliwie, ja najprawdopodobniej płakałem, bo zauważyłem, że

podczas gorączkowego potrząsania głową na szybce hełmu pojawiły się

przeźroczyste kropelki... Zebrałem swoje siły, lecz zaciśnięte kurczowo

palce nie drgnęły. Co było dalej, nie wiedziałem.

Uświadomiłem sobie w pewnej chwili, że wstrząsa mną łkanie i że

jednocześnie kiwam głową w kierunku jakiegoś człowieka. Był to lekarz

pokładowy. Ja leżałem w swoim łóżku, w palcach czułem ostry ból,

pośpiesznie chwytałem w płuca powietrze - i ciągle płakałem. Poczułem

też ukłucie strzykawki, po czym wszystko jakby złagodniało i ucichło.

Kiedy ocknąłem się ponownie, zobaczyłem uśmiechniętą twarz Ottona,

obok którego stał również lekarz. Usiadłem i objąłem przyjaciela za szyję

wybuchając głośnym płaczem. Otto spojrzał na lekarza, lecz on z

uśmiechem potrząsnął głową. Po kilku chwilach rzeczywiście umilkłem.

Nasz dowódca pogładził mnie ręką po twarzy i pchnął delikatnie na

poduszkę. ^

- Spij, staruszku - powiedział i zostawili mnie samego. Zasnąłem.

Jak dowiedziałem się później od swoich kolegów - albo jak wspólnie

ustaliliśmy - wypadłem ze stacji na skutek splotu usterek technicznych

spowodowanych kilkusekundowym brakiem prądu. Wypadając zraniłem

sobie czoło i straciłem przytomność. Miałem niezmierne szczęście, że mój

skafander nie został uszkodzony i że w moim radiu zepsuł się tylko

odbiornik, a nadajnik nie, dzięki czemu dyżurny słyszał mnie, ilekroć się

background image

odezwałem. Stąd też koledzy na stacji dowiedzieli się, że coś ze mną nie w

porządku i zaczęli mnie szukać. Doszli do wniosku, że krążę z dużą

szybkością w odległości kilku metrów od stacji i powoli oddalam się od

niej. Zanim cokolwiek mogli przedsięwziąć, ja zacząłem się stopniowo

przybliżać i znikłem im z pola widzenia. Moich popisów z liną nie

widzieli - okno obserwacyjne obejmowało akurat inny wycinek

przestrzeni. Dopiero słysząc mój łomot, wiedzieli, gdzie jestem. Jak mi

mówiono, przez cały czas nie wzywałem pomocy, lecz wydawałem

nieartykułowane dźwięki i tylko jedno słowo dało się zrozumieć: gdy

śpieszącego mi na pomoc dowódcę nazwałem mordercą. Moja twarz była

jedną plamą krwi i tego Otto tak się przeraził, kiedy przywiązywał mnie

do siebie. Gdy straciłem przytomność, Ottonowi udało się oderwać moje

ręce od pierścieni tylko wielkim wysiłkiem i dlatego, kiedy przyszedłem

do siebie, palce tak bardzo mnie bolały. W tym naprawdę pełnym

niespodzianek zdarzeniu nie doznałem większych obrażeń, a rana na czole

nie była ciężka. Od chwili, w której wypadłem ze statku, do pojawienia się

Ottona, upłynęło zaledwie czternaście minut. Zanim jednak nasz dowódca,

używając lin ratowniczych, poszybował do włazu komory kesonowej i

przy pomocy znajdujących się wewnątrz kolegów wepchnął mnie do

środka stojącej, czy też mówiąc dokładniej, nie obracającej się stacji, gdzie

po stopniowym rozruchu wróciła siła grawitacji, do jakiej się

przyzwycziliśmy, zanim mnie rozebrano, umyto i położono do łóżka, na

mojej prawej skroni już pojawiło się pasemko siwych włosów...

Od tego zdarzenia upłynął już rok/Przy następnej zmianie opuściłem

stację. Zwolniono mnie z dalszej służby w kosmosie - o co zresztą wcale

nie musiałem prosić. Mam dwadzieścia osiem lat i zdaniem lekarzy jestem

background image

zupełnie zdrów - sam też się tak czuję. Chociaż nie miewam zawrotów

głowy i nie odczuwałem nigdy tego typu dolegliwości, po powrocie do

domu nie mogłem wejść nawet do swego mieszkania na trzecim piętrze i

poszukałem natychmiast innego - na parterze, dokąd też kazałem przenieść

moje rzeczy. Kiedy jestem poza domem, uważnie patrzę sobie pod nogi i

jeśli nawet moja niechęć do chodzenia po piętrach akurat mija, nigdy nie

używam windy, a kiedy schodzę po schodach w dół, zawsze trzymam się

poręczy. Kiedyś byłem zapalonym turystą, lecz teraz nie pozwalam sobie

na chodzenie po górach. Zerwę pewnie też z narzeczoną, bo wydaje mi się,

że nie, można przewidzieć, przeczuć moich “dzi wactw”, i boję się, że z

tego powodu nie byłoby między nami pełnego zrozumienia. A przyszłości

nikt przecież nie zna.

LAJOS MESTERHAZI

Sempiternin

Musiał pójść naokoło, na placu pracowano. Za ogrodzeniem z desek

koparka w regularnych odstępach czasu wyrzucała w górę swoją paszczę -

połączenie żółtych, niebieskich i czerwonych stalowych elementów, kabli i

rur. Budowano tunel. Przeszło mu przez myśl, że nie będzie już jeździł

północnopołudniową linią metra, ileż to ludzi ma ono przewozić, jakie

tłumy będą się tłoczyć co rano na peronach. On nie pojedzie już

ruchomymi schodami, dla których ta koparka może właśnie teraz

wygrzebuje miejsce.

'W dzieciństwie był wierzący, dużo się modlił; dużo i rozpaczliwie. Bo

przecież Bóg wie lepiej, co jest człowiekowi potrzebne do zbawienia, i

jeśli chce, spełni jego prośby, jeśli nie - nie spełni. Modlił się z ogromną

żarliwością, bo to, o co prosił, było mu bardzo potrzebne, potrzebne na

background image

śmierć i życie. I wiedział, że i tak się nie spełni.

Przy wejściu siedział nowy portier. Nazwisko, które usłyszał, było dla

niego obce. Zażądał legitymacji, przeglądał ją, marudził, wiercił się na

krześle, gdzieś telefonował. Wreszcie z wielkim trudem zabrał się do

wypisywania przepustki. Było to jak zły sen. Nie minęło nawet pół roku,

odkąd poszedł na emeryturę. Niczym igła ukłuło go wspomnienie

dziecięcych modlitw - “Boże. żeby tylko Druciana Głowa mnie dziś nie

zapytał!” - na próżno!...

Lecz Szterenyi przyjął go szerokim gestem, poklepał po ramieniu:

- Beluska! Czemu mogę zawdzięczać...?

- Z małą proś...

- Słucham cię! Usiądź!... Terike! Proszę kawę! Tym razem może być i dla

mnie!

Wszystko jedno, trzeba powiedzieć, czy ma zacząć od “jak się masz?” i

pogody? - lepiej od razu.

- Chodzi o sempiternin.

Na twarzy Szterenyiego pojawiło się wyraźne zakłopotanie. Usiadł na

swoim miejscu za biurkiem.

Trzeba ciągnąć dalej, zanim odmówi!

- Mój lekarz ze Szpitala Centralnego podjąłby się kuracji, zapewnia mi

miejsce od zaraz, teraz jest najodpowiedniejszy moment. Bylebym tylko

zdobył lek.

- Tylko! ...Hm, mógłbym się założyć, jedna szansa na sto, że... Jeśli ktoś

mnie ostatnio szuka, czy osobiście, czy dzwoni, to niemal bez wyjątku:

sempiternin. Wiesz, że są ścisłe ograniczenia.

- Dlatego właśnie przyszedłem do ciebie.

background image

- Ale zrozum, że nie ma! Chwilowo nie ma i nie potrafię zdobyć. Było

kilka tysięcy ampułek, w urzędach centralnych i u nas, lecz tylko

kierownicy wydziałów dostali przydział, w komitetach tylko piętnaście do

dwudziestu najważniejszych osób, o powiatach już nie mogło być mowy, i

jeszcze dyrektorzy bodajże pięćdziesięciu zakładów przemysłowych,

szczególnie ważnych dla gospodarki narodowej, przodujące spółdzielnie

produkcyjne - ale tylko ich przewodniczący i główni agronomowie, i to za

pokryciem kosztów produkcji! - akademicy, zasłużeni i wybitni artyści...

Kilka tysięcy ampułek. Tobie mam mówić, ile to jest? Nic. Fabryka

pracuje pełną mocą, ale chyba rozumiesz: mamy też zobowiązania

zagraniczne, to jest nasz profil wśród krajów RWPG, zresztą nie mamy

innego artykułu, za który otrzymywalibyśmy dewizy w tak nie

ograniczonej ilości... Powoli uzupełnia się teraz zapasy krajowe, by można

było rozprowadzić następną partię.

- Ale ja jestem jednym z was! Stąd poszedłem na emeryturę, nie ma

jeszcze pół roku! Sam poszedłem, nie wysyłali mnie, chcieli mnie jeszcze

zatrzymać, wiesz przecież!

- Wiem, Bela. Zarządzenie expressis verbis odnosi się jednak wyłącznie do

pewnych grup ludzi czynnych zawodowo.

- Nie rozumiem tego! Czym jest ten sempiternin? Czy jego produkcja jest

taka skomplikowana, kosztowna? Powiedziałeś, że produkujemy pełną

mocą...

- Teoretycznie nie jest to skomplikowane. Skoro już ktoś, czyli profesor

Gergely wpadł na to. Starzenie się jest ostatecznie - o czym wiemy od

dawna - wynikiem specyficznego procesu: miliony stale zanikających

komórek są ciągle uzupełniane innymi, ale gorszymi. To tak, jakby jakiś

background image

samochód reperowano zawsze za pomocą zużytych części. Należy zmienić

ten proces; organizm człowieka potrafi również produkować komórki

pełnosprawne; kiedy mieliśmy dwadzieścia lat, nie oddychaliśmy innym

powietrzem, nie jedliśmy ani nie piliśmy niczego innego niż teraz, a wielu

z nas, czyż nie tak, żyło nawet w niedostatku. Trzeba więc

przeprogramować pracę całego organizmu tak, aby produkował elementy

niezmiennej jakości. Jeśli samochód będzie odnawiany przez wstawianie

do niego zawsze oryginalnych, fabrycznych części zamiennych, to w

zasadzie choćby po upływie tysiąca lat pozostanie zupełnie nowy, prawda?

Niczym grecki Argus.

- Jak to? Przecież Gergely, jak słyszałem, oddał nam licencję za darmo!

- Teraz rozumiem, co masz na myśli. Teoretycznie to jest proste. Produkcja

jednak jest skomplikowana i droga. Przede wszystkim - w tej chwili nie

potrafimy jeszcze przeprowadzić procesu syntetycznego. Pracują nad tym,

bada się nawet przydatność metody radiofizycznej. Według przewidywań

może upłynąć i dwadzieścia lat, nim problem zostanie rozwiązany. Wiesz,

jak to jest, możliwe, że już jutro dotknie kogoś “iskra boża”, a może

dopiero za dwadzieścia pięć lat. A na razie jest to, co jest; do jednej tylko

kuracji potrzeba szyszynek sześćdziesięciu do siedemdziesięciu nowo

narodzonych królików. Zakłady Farmaceutyczne mają ogromne fermy

królików w całym kraju, zawierają też umowy ze spółdzielniami

produkcyjnymi i właścicielami działek przyzagrodowych na hodowlę

samic zarodowych coraz to nowych dziesiątek milionów królików - to

teraz dobry biznes. A króliki potrzebują paszy, i to nie byle jakiej, dostają

witaminy, hormony, do tego stała opieka lekarska... I jeszcze

segregowanie, oczyszczanie. Pomyśl tylko - działanie choćby hormonu

background image

hamującego rozwój płciowy u dziecka neutralizuje się w jedenastu

różnych procesach. Wreszcie sama kuracja. Nie rozumiem, ludzie mówią o

tym jak, czy ja wiem, o plombowaniu zęba. Dwa miesiące w szpitalu pod

ścisłą kontrolą lekarską, potem przez pół roku badania kontrolne!

- Ty masz to już za sobą?

- Jeszcze tej zimy! Słuchaj! W naszych czasach każdy ^cierpi na początki

arteriosklerozy. Właśnie się dowiedziałem, co to takiego! Kiedy

rozpoczęto regenerację ścianek tętnic, miałem takie bóle głowy, które

czasem rozprzestrzeniały się na całe ciało, że przez dwa tygodnie żyłem

tylko na ridolu.

- Wybacz! W zamian zaś - wieczne życie! Szterenyi machnął ręką.

- Teoretycznie! To też nie jest takie proste... Sam widzisz, patrzę na tę

sprawę mając na względzie zarówno koszty, jak i miejsce w szpitalu;

zwiększenie ilości kuracji musimy traktować poważnie...

- Miejsce w szpitalu mam. Potrzebny jest mi tylko sempiternin.

- Ale nie ma. Mówię ci to jako bliskiemu koledze. W tej chwili nawet

jednej ampułki nie potrafiłbym wyczarować.

- A ta nowa partia?

- Nie wiadomo, to zależy od wielu rzeczy. Nawet od Banku Narodowego.

Jeśli dostaniemy, to zgodnie z odgórnymi zaleceniami, w końcu jesteśmy

państwem robotniczochłopskim, pewien kontyngent musimy przeznaczyć

dla robotników pracujących naprawdę bezpośrednio przy produkcji, a w

pierwszym rzędzie dla górników, robotników budowlanych i chłopów ze

spółdzielni produkcyjnych. Inną część, to chyba zrozumiałe, dla młodych

mężczyzn i kobiet. I jeszcze dla tak bardzo preferowanego ostatnio sektora

usług. Tymczasem nalegają wszyscy: siły zbrojne, nauczyciele

background image

akademiccy, działacze organizacji społecznych, a nawet tutaj, w tym

budynku, ci, których przydział nie objął. Nie potrafię nawet określić, na

jakie naciski jesteśmy narażeni.

- Wierz mi, nie piliłbym, gdyby to nie było konieczne. Moje ciśnienie

wynosi dwieście dwadzieścia, a diastoliczne - sto czterdzieści... Przecież

dlatego poszedłem na emeryturę!

- Bela, mój drogi! Hipertonia jest już dzisiaj... Tobie mam tłumaczyć? Tak

jak cukrzyca. Możesz wybierać spośród tuzina doskonałych środków.

Dostaniesz najpierw skierowanie od swojego lekarza, potem weźmiesz

przepisaną ci dawkę i do osiemdziesiątki możesz żyć spokojnie!

Szczególnie teraz, na emeryturze! ...Ad vocem! Żebyś nam nie zazdrościł!

Okres zdolności zawodowej ludzi, którzy przeszli kurację sempiterninową,

podniesiono do stu pięćdziesięciu lat. Rozumiesz? Nie wiek, a okres

zdolności do pracy. Na razie! Ja na przykład mogę pójść na emeryturę za

sto dwadzieścia lat, kiedy będę miał równo lat sto osiemdziesiąt. Żebyś

wiedział!

- Powiedz, na kiedy jednak mogę liczyć...?

- Nie chcę blefować, Bela. Nie żądaj!

- Więc mniej więcej.

- Mniej więcej mogę powiedzieć, że jeśli w produkcji i dystrybucji leku

nie zajdą żadne zasadnicze zmiany, cała ludność - oczywiście stopniowo -

zostanie poddana kuracji do pierwszego dziesięciolecia przyszłego wieku.

- Przyszły wiek, gdzie ja będę do tego czasu!... Powiedziałeś: cała ludność.

Czy mam rozumieć, że mnie też liczycie?

- Spójrz... według planu, tak. Jako emeryta.

- Ale przecież ja... niby swój, stąd odszedłem... nie ma sześciu miesięcy!

background image

- Granicą czasową jest pierwszy stycznia tego roku. Kto poszedł na

emeryturę trzydziestego pierwszego grudnia, ten zalicza się do kategorii

“emeryci”.

Wykrzyknął rozpaczliwie:

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że z powodu tych paru nędznych miesięcy

mam zapłacić utratą szansy na wieczne życie!

Szterenyi próbował go zahipnotyzować własnym spokojem.

- Bela! Sam siedziałeś tutaj, na tym krześle, przez tyle lat. Wiesz, jaki to

obowiązek. Tutaj rodzą się dyrektywy, rozporządzenia, polecenia, tutaj

mówi się “tak” i “nie”, i nie ma bocznej furtki, nie ma owijania w

bawełnę. Robię tylko to, co i ty byś zrobił, gdybyś jeszcze był na tym

miejscu.

Gdyby był na tym miejscu ... A gdzie byłby Szterenyi? Dalej

przyjmowałby w powiatowej poradni przeciwgruźliczej, gdyby on -

właśnie tak, on - nie zauważył go i nie sprowadził do Budapesztu! A tutaj?

Byłby zastępcą dyrektora departamentu i nie dostałby sempiterninu, nie

ma mowy, utknąłby pewnie już na tym stołku, gdyby on nie poszedł na

emeryturę i nie oddał mu swego miejsca!

Sekretarka przyniosła kawę. Szterenyi zapytał: - Kieliszek koniaku? -

Odmówił ruchem ręki. Wsypali cukier, mieszali, pili. Należałoby

porozmawiać o czym innym.

- A ty jak się czujesz? To znaczy - po kuracji.

Szterenyi roześmiał się.

- Wspaniale. Jakoś dziwnie. Niedługo sześćdziesiątka na karku, a tu nagle

człowiek ma dwadzieścia czy dwadzieścia pięć lat. Wyniki regeneracji

zewnętrznej - skóra, kolor włosów

background image

- są widoczne do dwóch lat. Poza tym jednak działanie kuracji obejmuje

człowieka pod każdym względem... Wiem, jak wszyscy myślisz o

regeneracji “męskości”. Otóż tak, to również. A przy tym, co za takt: w

przypadku mężczyzn żonatych żona również jest poddawana kuracji! Nie

mogą przecież wiecznie młodego mężczyzny skazać na to, by wyczekiwał

śmierci starej żony, a chcą też uniknąć pięćdziesięciu tysięcy procesów

rozwodowych naraz, szczególnie w naszych kołach. Co za mądrość!

Słyszałem jednak o takim przypadku, kiedy to nie żona otrzymała

przeznaczoną dla niej dawkę sempiterninu.

- Zachichotał. - Ale nie o tym chciałem... Przede wszystkim

uzmysłowienie sobie tego.

Człowiek dopiero teraz zauważa, jakże inaczej się widzi będąc młodym

człowiekiem, rozumiesz? Nie patrzy, lecz widzi! Jakże inaczej się słyszy,

czuje smak, zapach - to chyba jest to, co nazywa się kwiatem wieku albo

już nie wiem czym. Inna skala doznań! O wiele bardziej szeroka i

subtelna. Poza tym na przykład świeżość mięśni. Przyłapuję się każdego

ranka na tym, że nie czekam na windę, lecz dopadam schodów.

Przeskakuję po trzy stopnie i sprawia mi to przyjemność! Rozumiesz?

Jakby odżyły na nowo jakieś stare, miłe wspomnienia. I to na każdym

kroku, w zapachu podwórek, czego nie czułem już strasznie dawno, w

kolorach wieczorów, które już od dłuższego czasu były dla mnie tylko

białeczarne, a dokładniej - czarne, wypełnione rażącym blaskiem... Notuję

to wszystko i przygotowuję do publikacji, ponieważ profesor Gergely nic

na ten temat nie pisze w swojej pracy.

- Ciekawe.

- A propos! Czy wiesz, że Gergely wiosną przyszłego roku przyjedzie do

background image

kraju? Organizujemy międzynarodowe sympozjum poświęcone

sempiterninowi. Ja też chciałbym odczytać tam swoje spostrzeżenia. Ale...

- zaśmiał się głośno.

- Co się stało?

- Zorganizowanie sympozjum... - śmiejąc się ledwo potrafił mówić -

powierzono Thornie!... Nie rozumiesz?

- No powiedz!

- Otóż to właśnie Thoma przystawił Gergelyowi stołka, z jego powodu

wyemigrował w pięćdziesiątym szóstym! Gergely chciał ubiegać się o

stanowisko ordynatora jednego z oddziałów szpitala w Cegled. Thoma

napisał do ministerstwa, że ojciec Gergelya odprawiał w. jakiejś sekcie

modły czy czymś tam w gminie Sajószentpeter, a sam nosi na piersi ten...

talizman.

Tak jak my medalik. Thoma oskarżył Gergelya głównie o to, że ma w

Yecses kułacką fermę królików. I to było prawdą. Gergely już wtedy robił

doświadczenia z sempiterninem i na własny koszt hodował króliki...

- Niesłychane!...

- Gergely powoływał się na swoje doświadczenia. Zbadano sprawę

dokładnie. Akademia nauk orzekła jednak, że ferma to ferma, a

sempiternin to mrzonka. I tak w pięćdziesiątym szóstym biedak

wyemigrował... “Biedak” - co ja mówię! A teraz Thoma! Czy to nie

wspaniałe?

- Tak, wspaniałe.

- Swoją drogą, myślę, że sympozjum będzie bardzo ciekawe. Przecież

eksperymenty prowadzone są na skalę światową. W Szwajcarii z

athanatinem, w Holandii z antimortinem, w Niemczech Zachodnich z

background image

nixexitinem, w Ameryce z regenerinem...

- No tak... więc proszę cię, właśnie dlatego, że przez tyle lat siedziałem za

tym biurkiem, wiem, co to tak zwana żelazna rezerwa. Nawet w przypadku

leków najtrudniej dostępnych. Przyjedzie na przykład zagraniczny mąż

stanu, bo ja wiem... Słowem... Jedna dawka, jedna jedyna! Nie powiesz, że

nie ma!

- A, owszem. W tym sensie - jest. Oczywiście, że jest. Lecz ściśle

reglamentowane. Jak najściślej. Każdy miligram. Bardziej niż morfina. Ja

nic nie mogę zrobić.

- Więc kto, jeśli nie ty?! Przepraszam cię!

- Nie szkodzi. Rozumiem cię, ale i ty mnie zrozum! Obowiązuje nas

przestrzeganie jak najsurowszych zasad gospodarowania i najdalej

posuniętych kryteriów socjalnych. Muszę przyznać, że to niezrównanie

sprawiedliwe i humanistyczne zasady. Popatrz, co robią na Zachodzie. Są

dwa systemy. Tak zwany angielski i amerykański. Anglicy, jak większość

krajów Wspólnego Rynku, rozpowszechniają lek w handlu detalicznym,

lecz po takiej cenie, że jest ona czynnikiem bezlitośnie ograniczającym

dostęp. Jedna dawka - dziesięć tysięcy dolarów. Łącznie z kuracją, którą

określa szpital, piętnaście do dwudziestu tysięcy dolarów. Kto tyle zapłaci?

Czy trzeba jeszcze podkreślać, że to kryteria klasowe? W Ameryce do

stanu majątkowego dochodzi jeszcze infiltracja polityczna: nad podziałem

leku sprawuje dozór FBI, a właściwą dystrybucję przeprowadzają władze

stanowe; dosyć powiedzieć, że spośród pięćdziesięciu stanów w

dwudziestu jeden nowo przybyli kolorowi imigranci oraz podejrzani o

“czerwone skłonności” nie mogą otrzymać regenerinu... A u nas? Przede

wszystkim, można powiedzieć, sempiternin jest za darmo. Nie pobieramy

background image

nawet zwyczajowego procentu na ubezpieczenia, ponieważ zwykły

człowiek pracy i tego nie mógłby zapłacić. Opłata za kurację szpitalną jest

minimalna. Nie można brać pod uwagę tych pierwszych pięćdziesięciu

tysięcy porcji. Ważną racją społeczną jest zapewnienie bezinteresowności

w aparacie państwowym, choćby w celu stabilizacji ustroju, zresztą w

innych krajach też zaczęto od tego. Zdarza się, że jest to narzędziem

kontynuowania nacisku, lecz zdarza się też, jak to jest u nas,.że planowe

kierowanie dystrybucją wyzwala zupełnie nowe perspektywy. Poza tym

zauważ, że to my jesteśmy niejako próbą kliniczną. Taki wstęp przed akcją

ogólnonarodową jest naszym obowiązkiem. Oto, co teraz nastąpi! Nie

muszę chyba niepotrzebnie nikogo przekonywać, ciebie szczególnie! I w

tym właśnie przejawia się wyższość naszego systemu. Obecnie żaden kraj,

nawet wśród najbogatszych państw kapitalistycznych, nie może sobie

pozwolić na uwzględnienie w planach perspektywicznych kuracji całego

narodu. Pomyśl tylko, jakie mogą się pojawić nowe napięcia społeczne!

Sługi i pana nie będzie już nawet łączył taniec śmierci. Wyzyskiwacze

będą nieśmiertelni, uciskani - na dodatek będą umierać. Niczym dwa różne

gatunki zwierząt, bo to już nie tylko przeciwieństwo klasowe! U nas

natomiast pracujemy już nad planem nieśmiertelności obejmującym

każdego członka społeczeństwa! Pomyśl! Chodzi nie tylko o to, że to jest

sprawiedliwe i humanitarne. Humanizm w tym wypadku objawia się jako

pojęcie o wyższej niż dotychczas wartości, a może się objawiać w ten

sposób tylko u nas, w naszym ustroju! A o co chodzi? O nic innego, jak o

naukowe kształtowanie człowieka w przyszłości i w dalekiej przyszłości!

Można też powiedzieć, że o urzeczywistnieniu ściśle naukowych zasad

eugeniki. Przecież poprzez sempiternin my będziemy niejako w pewnym

background image

sensie również potomkami samych siebie!... Nie wiem, czy jasno mówię...

- Ależ tak!

- Teraz więc rozumiesz, dlaczego jest reglamentacja.

- W celu zebrania zapasów?

- Częściowo. Głównie jednak dlatego, że specjalna komisja naukowa

opracowuje obecnie hierarchię kryteriów... W naszym kraju nawet teraz,

prawda, mniej więcej co trzy minuty umiera jeden człowiek. Tak więc

ubytek jest nieustanny. Nowonarodzone dzieci uzupełniają wprawdzie te

ubytki, lecz ich jakość nie jest pewna i przez kilkadziesiąt lat będą tylko

ciężarem dla społeczeństwa. Czyż nie tak?

- Ile osób możecie poddać kuracji?

- Koncentrując siły, organizując szpitale zastępcze, kształcąc ich obsługę

na kursach przyspieszonych, poszerzając zdolności produkcyjne zakładów

farmaceutycznych i ferm króliczych

- może już w ciągu dwóch lat tysiąc osób dziennie... Ale jakie to

przedsięwzięcie organizacyjne! Jeśli jednak sempiteminu użyjemy jako

przynęty, nie będziemy mieli kłopotów z siłą roboczą.

- Tysiąc dziennie, to... dla dziesięciu milionów i tak trzeba dwudziestu

pięciu lat, a przyrost naturalny...

- Jakiś tam będzie, chociaż coraz mniejszy.

- Jak to?

- Oczywiste, że wraz z nieśmiertelnością trzeba będzie wprowadzić coraz

ostrzejsze ograniczenia rozwoju ludności. Częściowo przez zarządzenia -

zniesienie dodatku rodzinnego, progresywny podatek od dzieci - a

częściowo w sposób naturalny: wieczni dwudziestolatkowie poza sobą nie

bardzo będą chcieli mieć potomstwo.

background image

- Ale nawet wtedy z pewnością urodzi się pewna liczba dzieci.

- Dlatego właśnie wymieniłem pierwsze dziesięciolecie przyszłego wieku.

Właśnie do tego czasu poddamy kuracji całe społeczeństwo, a nowe

pokolenie w wieku dwudziestu lat otrzyma sempiternin, tak jak dzisiaj

wszystkim dzieciom podaje się szczepionkę przeciwko ospie czy

witaminy.

- A przez ten czas co trzy minuty będzie umierał jeden człowiek.

- To akcja ratownicza. Dlatego że tu nie chodzi wyłącznie o zachowanie

życia, lecz jednocześnie o zachowanie wartości. Ową hierarchię kryteriów

należy ująć tak, by począwszy już od jutra traciło się jak najmniej ze

społecznego potencjału.

- Jakim sposobem?

- Za pomocą maszyn liczących. Kolektyw opracowuje właśnie kryteria.

- Jakiego typu?

- Kryteria przydatności społecznej. Umiejętność kolektywnej integracji,

osobowość duchowa, współczynnik inteligencji, wartość biologiczna,

wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów. Słyszałem, że mają brać pod

uwagę również urodę, a więc stronę estetyczną. No i oczywiście

wymagania wynikające z podziału pracy, by nie nastąpiły zakłócenia już

podczas całej akcji. Kiedy to będzie gotowe, wszystko zostanie

zaprogramowane i maszyny cyfrowe mogą pójść w ruch.

- Z danymi każdego obywatela?

- Możesz sobie wyobrazić, jaka to potworna praca! Teraz pewnie też

zrozumiesz, dlaczego muszę być taki surowy. Dlaczego kategorycznie

zakazano jakiejkolwiek protekcji...

Rozumiał. Jakżeby miał nie rozumieć.

background image

- Nie przyszedłbym do ciebie, gdyby... Wiesz, co to jest hipertonia. Masz

rację, możliwe, że dożyję osiemdziesiątki. Bardzo prawdopodobne jednak,

że... Nasze pokolenie jest już wyeksploatowane, organizm i system

nerwowy zmęczony do ostateczności. Możliwe, że będę żył, ale możliwe

też, że już najbliższy front meteorologiczny przyniesie tragiczny skurcz

naczyń wieńcowych. Najbliższe podniecenie lub wysiłek fizyczny -

apopleksję. Inaczej bym nie przyszedł. Moim dyplomem jest moja wiedza

teoretyczna i praktyczna, doświadczenie... Mógłbym jeszcze wiele

zrobić...

- Wszystko to będzie na twojej karcie komputerowej !

- Poza tym jestem też członkiem partii.

- Oj, Bela! Ileż to razy słyszałeś, ile razy sam też mówiłeś, że to oznacza

więcej obowiązków, lecz nie praw! Z jednym wyjątkiem - można pełnić

funkcje partyjne. Pomyśl tylko, jakie by to wywołało napięcie polityczne...

- Ale... prawda, stary członek partii, weteran...

- Po tobie tym bardziej się nie spodziewałem, że się na to powołasz!

- Nigdy też tego nie robiłem.

- Wszystko co wartościowe i tak zostanie ocenione w kryterium

osobowości. Poza tym... Stare odznaczenia? Bela! Z tobą mogę mówić

szczerze, czy leży w interesie tego przyszłego społeczeństwa, aby i po

dziesięciu tysiącach lat byli tacy, którzy mogą powoływać się tylko na

swoje odznaczenia sprzed pięćdziesiątego piątego roku? Mówię to tylko

tobie; jeśli powtórzysz, zaprzeczę. - Roześmiał się.

- Wszyscy prywaciarze już przeszli kurację.

- Wszyscy? Przesada.

- Wszyscy zaopatrzeniowcy.

background image

- No, no!

- Wszyscy z obsługi stacji benzynowych.

- Też nie wszyscy.

- Wszyscy właściciele kiosków z rożnem, wszyscy piłkarze, autorzy

szlagierów, prezesi spółdzielni, wszyscy przekupnie, wszystkie

śródmiejskie kurwy!

- No, no, nie przesadzajmy!

- Lekarze urządzają prywatne szpitale w swoich mieszkaniach. - Bezradny

gest.

- Wiemy o tym.

- Przed ich domami zagradzają drogę zagraniczne samochody.

- Wiemy. W Wiedniu za jednego forinta dają już dwa szylingi.

- W sklepach dolarowych sempiternin leży na wystawie. . /

- To co innego, tak jakbyśmy eksportowali. Za te pieniądze sprowadzamy

budynki o lekkiej konstrukcji na szpitale zastępcze; sam tu pracowałeś,

czyżbyś nie rozumiał?

- Nie rozumiem, jakim sposobem na bulwarach przed Hotelem

Narodowym można dostać sempiternin za czterysta tysięcy. W

oryginalnym fabrycznym opakowaniu.

- Nie rozumiesz! Gdzie ty żyjesz, Bolą?... Niestety, tak jest. Wiemy o tym.

Lecz to wszystko jest w końcu zjawiskiem ubocznym.

- Krewniacy z zagranicy przysyłają w prezencie regenerin i athanatin. Tak

jak kiedyś samochody. Wierzysz, że to zwykły prezent?

- Dlaczego nie? W samochody wierzyłeś? Czy znalazł się ktoś na tych

zakichanych Węgrzech, kto w to wierzył?!... Są jeszcze błędy. Nigdy temu

nie zaprzeczaliśmy.

background image

- Przed “Royalem” jest prawdziwa giełda. Sempiternin, antimortin,

regenerin. Każde dziecko w Budapeszcie wie nawet i to, że najlepszy jest

nixexitin. Toteż i najdroższy. Pięćset pięćdziesiąt tysięcy.

- Widzisz, można na to powiedzieć: “koń by się uśmiał”. Nie zdradzę

wielkiej tajemnicy mówiąc, że nixexitin jest wytwarzany u nas, w

fJjpeszcie, stąd wywozi się go w cysternach, a oni tylko rozlewają w

ampułki z napisem “Nixexitin Bayer”. Zgodnie z recepturą przeprowadza

się tam jeszcze jeden proces oczyszczający, żeby zlikwidować możliwy

jeden na trzysta przypadek alergii. Lecz główny składnik i stopień

skuteczności są w zasadzie te same. A że “nixexitin jest najlepszy”! Bo

zachodnioniemiecki!

- Skąd ludzie mają u nas ni stąd ni zowąd pół miliona forintów?

- Słuchaj! Przecież tu naprawdę chodzi o kwestię życia i śmierci. Wielu

oddaje wszystkie swoje pieniądze.

. - Oddałbym i ja! Co tylko zebrałem z pracy całego życia, wszystko!

Miałbym - liczę z nadwyżką - pięćdziesiąt tysięcy forintów, nie pięćset

tysięcy.

- Nie wszyscy są tacy jak ty czy ja. Ludzie mają pieniądze, mają.

Widzieliśmy to już nie raz. Na tysiąc samochodów na Węgrzech najwięcej

przypada mercedesów, że o innych rzeczach nie wspomnę...

- No tak, w tym kraju robotnicy, nauczyciele... wszyscy uczciwi, pracujący

w pocie czoła ludzie są głupi jak barany, że to znoszą!

- Zostaw tę demagogię, Bela! Nie pasuje do ciebie. I nie patrz na to jak

osobliwy dogmatyczny stróż moralności. Spójrz okiem ekonomisty! Skoro

już tak jest, z jednej strony uwalnia to nas od sporej liczby zobowiązań. Z

drugiej, pomyśl sobie, jaką część siły nabywczej odciąga sempiternin od

background image

innych dziedzin, szczególnie od prywatnego budownictwa. Wielu z tych

półmilionerów pojechałoby do willi nad Balatonem, na wczasy! Wiesz, co

oznacza tyle wyswobodzonego potencjału materiałowego i siły roboczej?

To, że wykonamy plan budownictwa mieszkaniowego! Na przykład!...

Możesz zresztą sobie wyobrazić, pod jakim jesteśmy naciskiem, ile pokus

na nas czyha i z jaką powagą musimy teraz wszystko uwzględniać. Bo

jeśli tylko gdzieś popuścimy, gdzieś powstanie mała luka, cała ogromna

akcja się zawali!

- Ja nie mam pięciuset tysięcy, nie mam nawet czterystu, nie mogę

przemycić za granicę forintów. Najwyżej zwalę się jutro z nóg!

- Słuchaj, tak naprawdę nie można, nie podniecaj się tak. Z tym zwaleniem

się z nóg możesz jeszcze poczekać, możesz jeszcze długo poczekać, Bela.

Nie trzeba jednak tak się podniecać!

- Dobrze. Zdechnę sobie cichutko, spokojnie. Dlatego tylko, że niecałe pół

roku temu poszedłem na emeryturę!

Szterenyi sięgnął w kierunku przycisku dzwonka.

- Czy mógłbym cię jednak poczęstować lampką koniaku?... Terike!... Ja

niestety nie mogę pić, ale ty się nie krępuj. Ta odrobina ci nie zaszkodzi,

mówię jako lekarz... - I zanim. sekretarka napełniła kieliszek i wyszła,

ciągnął dalej: - Wiesz, Bela, nie myśl, że przesadzam, ileż to razy myślę

ostatnio o tym starym dobrym, śmiertelnym życiu? A teraz taki rwetes, i to

jeszcze przez sto dwadzieścia lat, na razie!... To wcale nie taka zła rzecz

zestarzeć się, być zmęczonym, a potem... tak jest, któregoś pięknego dnia

zwalić się z nóg. I spać, tylko spać. “Spocząć obok swych przodków.” Nie

rozumiem, naprawdę nie rozumiem tych zabiegów o ten cudowny lek.

Wiesz, czym jest to wieczne życie? Ja już to przeczuwam. Może

background image

pamiętasz, co o tym pisze Engels: ponura, szara nuda... Wiek emerytalny

osiąga się teraz po stu pięćdziesięciu latach pracy. Na razie! Wiadomo, co

to znaczy... Przygotowuje się ustawę, że wszystkie dyplomy tracą ważność

po pięćdziesięciu latach, a według innych propozycji - po trzydziestu. Od

nowa usiądę w szkolnej ławce... A potem... nie chcę nawet mówić:

sempiternin nie rozwiąże problemu rozkładu mózgu i jego zdolności

przechowywania. Dlatego właśnie nie mogę pić, palić, brać środków

uspokajających, nasennych. To wszystko nic! Po upływie pewnego czasu

zdolność rejestrowania bodźców przez mózg mimo wszystko się

wyczerpie. Po tysiącu lat? Niektórzy twierdzą, że to nie kłopot - mózg

człowieka i tak wystarczy na trzy do czterech tysięcy lat. A potem? Wzrok

będę miał dobry, słuch też, a jednak nie będę mógł widzieć ani słyszeć.

Będę percypował, ale już nie będę mógł apercypować. Mój mózg będzie

wypełniony tylko wspomnieniami. Będę patrzył na kwitnące drzewo, a nie

będę go widział, bo zamiast tego w moim mózgu odżyje tylko

wspomnienie kwitnącego drzewa. Rozumiesz? To szaleństwo! Gorsze niż

każda śmierć, być pogrzebanym za życia, we własnym wnętrzu...

Futurologowie twierdzą, że problem mózgu zostanie rozwiązany w ciągu

pięćdziesięciu lat. Niech będzie i pięćset, pal licho! A jeśli nie będzie

rozwiązany?... Wtedy to całe “wieczne życie” - czyż to nie zwykła iluzja?

Zregenerowany organizm przecież nie jest jeszcze uodporniony na

truciznę, krwotoki, uduszenie. Ja też mogę umrzeć, tyle że nie śmiercią

naturalną, więc w tym większych cierpieniach. Nie wiadomo też, w jakim

stopniu sempiternin chroni przed promieniowaniem. Ja inaczej przyjmuję

wiadomości z gazet niż ty. Tu konflikt, tam zaś kryzys. A propos, od kilku

tygodni Chińczycy wybrzydzają właśnie na “biologicznego papierowego

background image

tygrysa zjednoczonego frontu imperialistów i socimperialistów”, jak

nazywają sempiternin. Na słowo pokój czy wojna przechodzą mnie po

plecach ciarki! Jak długo możemy balansować na ostrzu noża? Ty

martwisz się tylko przez okres jednego pokolenia... Oj, Bela, jak mógłbym

ci to wyjaśnić! Ty wiesz, że umrzesz. Dla ciebie zagadką jest tylko “kiedy”

i “jak”. Dla mnie ta cała loteria w zasadzie ma tylko dwie stawki: życie lub

śmierć. Żyłbym “wiecznie”, ale jednak nie jestem, na przykład,

bezpieczny wobec ciosu. Czy wiesz, z jakim uczuciem wsiadam do

samolotu? A przecież muszę, co najmniej sześć razy do roku. Czy ktoś

może podróżować samolotem wiecznie nie unikając katastrofy?... Albo

chodzić po ulicy, by go nigdy nie najechała ciężarówka?... A jeśli nawet

cudem uniknę tego wszystkiego - jak uniknę ostatecznej kosmicznej

zagłady Ziemi? No jak? Śmierć, dlatego że jest dalsza, nie przestaje być

śmiercią! A dlatego, że nie jest pewna, jest jeszcze straszniejsza.

Wstał. Przecież i tak już został dłużej, niż by wypadało. Wypił też koniak,

sam.

- Jeśli zdążę, jeśli jeszcze w tym moim krótkim życiu zdążę, będę ci

współczuł. Wiesz, czym jest to wszystko? To tak jakbym ja w celi śmierci

czekał na swój koniec, a ty, przyszedłszy z wizytą kondolencyjną,

skarżyłbyś się, że cię boli brzuch. - Nie umiał się opanować i już tylko

krzyczał. - Pół roku, niedługo minie pół roku! Siedziałbym przecież tu, na

twoim miejscu!

- Nie rozumiem cię! - On też wstał. Nie rozumiem w końcu tego świata,

czy wy wszyscy oszaleliście? “Cela śmierci” - opamiętaj się, czy właśnie

nie w tej “celi śmierci” przeżyłeś całe swoje życie? Czy już od chwili,

kiedy zacząłeś rozumować, nie wiesz, że śmierć jest nieunikniona, czyż

background image

nie umarł twój ojciec, matka, tysiące, miliony twoich przodków aż po

pierwotniaki, czy nie taki był los ich wszystkich, czy ty też się z tym nie

pogodziłeś, i to już od bardzo dawna? Czy kiedykolwiek domagałeś się

wiecznego życia? Czy lamentujących z tego powodu - a wśród nich i

siebie - nie nazwałbyś głupimi? Co się stało? Dlaczego nagle i tak

agresywnie ludzie żądają niemożliwej rzeczy? I do tego jeszcze się

obrażają, gdy ktoś im mówi - ba, mówi, jasno i cierpliwie wyjaśnia - że nie

ma! A czy troski świata są naprawdę poważnymi troskami - “ból

brzucha”...

Na koniec było też oczywiście: “Spróbuję wszystkiego, co tylko będzie

możliwe”. On też miał zwyczaj w ten sposób pozbywać się interesantów.

Poczuł skurcz na wspomnienie dziecięcych modlitw. Kiedy wiedział, że i

tak na próżno.

Skręcił w pobliże śródmieścia, żeby trochę przewietrzyć głowę. Patrzył na

ludzi na ulicy. Bo to rzucało się w oczy, jak bardzo inni są, nawet

zewnętrznie, ci już odmienieni. A tutaj było ich wielu. Mieli inne ruchy,

spojrzenia, pewni siebie. W cukierni Vórósmartyego - on nazywał ją

jeszcze Zserbó - przy wszystkich stolikach pełno. Sami odmienieni. Czy

na tarasie Zserbó mógłby usiąść beztrosko i spokojnie ktoś, kto nie jest

odmieniony?

Wracając do domu znów zatrzymał się przy budowie. Patrzył, jak za

ogrodzeniem czerwononiebieskożółty stalowy smok rytmicznie wyrzuca

do góry swą paszczę. On nie będzie już jeździł tą linią metra. A przecież

ilu będzie nim jeździć, ilu będzie się tłoczyć na peronach! I na tym, który

będzie tutaj. Ilu!Nagle poczuł się tak samotny, jak ostatni egzemplarz

wymierającego gatunku zwierząt.

background image

ISTVAN ORKĆNY

Budapeszt

Na placu Kalwina autobus uderzył w drzewo. Nagle stanęły wszystkie

tramwaje w całym mieście. Stanęło wszystko, nawet kolejka na wystwie

sklepu z zabawkami. Zapanowała cisza. Później coś zaszeleściło, ale to

tylko wiatr zamiatał gazetą. Po chwili przygniótł ją do ściany i cisza

zrobiła się jeszcze większa.

Osiem minut po wybuchu bomby atomowej zgasło światło, a tuż potem

skończyła się w radiu ostatnia płyta. Po godzinie zaczęły charczeć krany,

po czym woda przestała lecieć. Nawet liście zrobiły się suche jak blacha.

Semafory pokazywały wolną drogę, lecz ostatni pośpieszny z Wiednia już

nie wjechał na dworzec. W kotle lokomotywy wystygła woda.

W ciągu miesiąca parki pokryły się chwastami, a piaskownice na placach

zabaw zarosły owsem; w tym samym czasie na bufetowych półkach

wyschły nawet napoje na pobudzenie apetytu. Wszystkie artykuły

spożywcze, książki w bibliotekach i całą galanterię skórzaną zjadły myszy.

Mysz jest zwierzęciem ogromnie płodnym; potrafi wydać potomstwo i

pięć razy w ciągu roku. W krótkim więc czasie stworzonka te pokryły

ulice niczym jakiś aksamitny, mułowaty, kłębiący się bruk.

Zawładnęły mieszkaniami, w mieszkaniach łóżkami, w teatrach fotelami.

Dostały się też do opery, gdzie właśnie wystawiano “Traviatę”. Kiedy w

ostatnich skrzypcach przegryzły ostatnią strunę, jej brzęk był dla

Budapesztu pożegnalnym akordem.

Ale już nazajutrz, akurat naprzeciwko opery, na gruzach zwalonego domu

pojawiła się kartka:

“Podejmę się wytrzebienia myszy dostarczoną słoniną. Doktor

background image

Yarsanyine.”

ERVIN GYERTYAN

Dom towarowy “Prin+emps Parisien”

ChampsEłysees, znany na całym świecie bulwar burgundzkiej stolicy, o tej

popołudniowej porze staje się niemal czarny od przechodniów. Dzisiaj

zresztą zgromadziły się jeszcze większe tłumy niż zazwyczaj, by zobaczyć

nową osobliwość Paryża - pierwszy i największy w Europie dom

towarowy z cybemerosami, który otwarto przed tygodniem. Dotychczas

bowiem większe koncerny utrzymywały wyłącznie mniejsze serwisy

cybernerosowe; Ford, Renault czy Simca miały warsztaty - prowadzone

ściśle według najnowocześniejszych zasad, jak serwisy samochodowe czy

elektrotechniczne - w których naprawiono uszkodzone cybernosy. Klient,

który przyniósł cybernerosa do naprawy - fabryki sprzedawały swoje

wyroby zazwyczaj z gwarancją na pięć do dziesięciu lat - tymczasowo

otrzymywał cybernerosa zastępczego, odpowiadającego jego gustowi,

dopóki we właściwym czasie nie wymieniono zapłonu, przyrządów

fotooptycznych, elektronicznego aparatu mowy czy też hydraulicznej

prasy seksualnej - jak to cyby nazywały swój układ płciowy. Na systemie

tym jednak nie można było już dłużej się opierać. Zainteresowanie

cybernerosami tak wzrosło, że - wzorem amerykańskim - trzeba było

przejść na produkcję i wielkohandlową sprzedaż takieg typu popularnych

cybemerosów, który można byłoby kupić tanio na dogodnych,

szczegółowo opracowanych warunkach.

Pierwszym takim przedsięwzięciem było właśnie otwarcie domu

towarowego “Printemps Parisien”, który w swych prospektach dumnie

reklamuje najnowocześniejsze wytwory przemysłu cybemerotycznego.

background image

“Cyberneros nie jest już luksusem. Na popularnego cybernerosa mogą

sobie pozwolić nawet najbiedniejsze rodziny”. - twierdzi jeden z

prospektów, po czym szczegółowo zapoznaje z ważniejszymi typami

cybemerosów.

“Oto co proponujemy:

1. Cyberneros popularny w najlepszym gatunku. Doskonała hydrauliczna

prasa seksualna. Kolor włosów według życzenia (ciemnoblond, blond,

czarne, albinos). Rozmiar mały, średni i duży - od czterech do pięciu

tysięcy franków w sześciu ratach miesięcznych, roczna gwarancja.

2. Cyberneros wyborowy - typowy. Prasa seksualna najwyższej jakości.

Robi miłosne wyznania. Kolor włosów do wyboru. Dziesięć odmian

wzrostu, różne wielkości piersi, bioder, prasy, parametry zmienne - sześć

do siedmiu tysięcy franków w sześciu ratach miesięcznych, dwuletnia

gwarancja.

3. Cyberneros extra. Wyborowa prasa seksualna. Kolory według uznania,

parametry zmienne. Robi namiętne wyznania miłosne. Dla ludzi o

zmiennych upodobaniach - osiem do dziesięciu tysięcy franków w

dziesięciu ratach miesięcznych, trzyletnia gwarancja.

4. Cyberneros luksusowy. Ma te same właściwości co cyberneros extra, a

poza tym prowadzi towarzyską rozmowę, rozbiera się, nadaje się też do

najsubtelniejszych zabaw seksualnych.

Dwanaście do trzynastu tysięcy franków w dwunastu ratach miesięcznych,

pięcioletnia gwarancja.

5. Cyberneros reprezentacyjny. Doskonały wyrób. Różne modele. Nadaje

się na wieczory, popołudniowe herbaty i inne okazje towarzyskie.

Przykładna pani lub pan domu, dla wymagających - czternaście do

background image

piętnastu tysięcy franków w szesnastu ratach miesięcznych,

dziesięcioletnia gwarancja.

Oferujemy naszym nabywcom cybernerosy o czarnym, białym, żółtym i

półkrwistym kolorze skóry, poza typem burgundzkim są też celtyckie i

teutońskie, w naszym wyśmienicie zaopatrzonym magazynie znajdują się

nawet cybernerosy bilingwistyczne. Nasze wyroby charakteryzują się

niezawodnymi odruchami i wysokim stopniem wrażliwości seksualnej.

Zarówno działy męskie, jak i żeńskie oddają do dyspozycji klientów

odpowiednie sale prób. Kto nie znajdzie nawet w tej bogatej ofercie

cybernerosa odpowiadającego swym gustom, niech z zaufaniem odwiedzi

dział zamówień (trzecie półpiętro). Zaspokoimy najbardziej wyszukane

wymagania. Na podstawie dostarczonych zdjęć i przedstawionych życzeń

skonstruujemy cybernerosa, który w niczym nie będzie ustępował

oryginałowi. Zasób słów konstruowanych na zamówienie cybernerosów

sięga nawet dziesięciu tysięcy. Doskonała imitacja głosu, płaczu i śmiechu.

(W tym celu niezbędne jest dołączenie nagrania na płycie, taśmie

magnetofonowej lub posłużenie samemu jako wzór). Nasze cybernerosy

cechuje życiowe usposobienie, charakterystyczna kobieca lub męska

logika.

Kupujcie cybernerosy! Są tańsze niż samochody! Spełnijcie swoje

marzenia o życiu szczęśliwym, bez konfliktów, o wielkiej miłości. Za

pewniamy uprzejmą obsługę i pełną dyskrecję. Odwiedzajcie z ufnością

dom towarowy “Printemps Parisien” - dostawcę dworów maharadży

Maharpuriego, wielkiej księżnej Lombardii i imama Bagdadu.”

Dla tych, którzy chcieli oddać swoje cybernerosy do naprawy, bądź dla

amatorów czy członków szkolnych kółek cybernerosowych - powstał

background image

bowiem prawdziwy ruch amatorski - dla wszystkich, którzy sami chcieliby

w domu konstruować cybernerosy, do takich prospektów dołączono na

życzenie szczegółowy cennik, gdzie podano ceny części zamiennych do

różnych - typów cybernerosów. Poznajmy choćby kilka pozycji

wybranych na chybił trafił z tego obszernego spisu.

Oczy, niebieskie, z jasnymi rzęsami, o zuchwałym spojrzeniu 60 fr.

Oczy, zielone, z czarnymi rzęsami, o melancholijnym spojrzeniu 65 fr.

Nos (kobiecy) zadarty, delikatnie wykrojony 30 f r.

Nos (męski) spłaszczony - bokserski 35 fr.

Nos (męski) orli, z małym skrzywieniem przegrody 35 fr.

Piersi (kobiece), miękkie, model współczesny, para 120 fr.

Piersi (kobiece), małe, model antyczny

(Wenus z Milo) 100 fr.

Tors (męski), w kształcie delty, typ wysportowany 300 fr.

Tors (męski), smukły, inteligencki 280 fr.

Układ krtaniowy (kobiecy i męski) z oddechem dyszącym 400 fr.

Układ krtaniowy (kobiecy i męski) z oddechem sapiącym 380 fr.

Układ krtaniowy (kobiecy i męski) z dźwiękami dyskretnie stłumionymi

350 fr.

Imitacja uderzeń serca (ciche, umiarkowane, mocne) 80 fr. Trzystopniowy

zmiennik temperamentu 500 fr. Sześciostopniowy zmiennik temperamentu

800 fr. Dwunastostopniowy zmiennik temperamentu 1300 f r. Biceps

(męski), gimnastyczny 60 fr. Biceps (męski) zapaśniczy 65 fr. Usta

(kobiece), ściągnięte, w kształcie serca luv l1r' Usta (kobiece) szerokie,

łakome, negroidalne 120 f r. Usta (kobiece), wydłużone, zmysłowe 120 fr.

Usta (męskie) w sześciu odmianach 80 fr. Usta (męskie), z wąsami,

background image

dziewięć rodzajów 120 fr. Żołądek, pojedynczy, nie przyjmujący pokarmu

40 f r. Żołądek, dający się opróżniać, przyjmujący pokarm 120 fr. Ośrodek

myślowy (kobiecy), typ sentymentalnonaiwny 60 fr. Ośrodek myślowy

(kobiecy), typ intelektualny, błyskotliwy, oryginalny 140 f r. Ośrodek

myślowy (kobiecy), typ uparty, przewrotny 150 f r. Ośrodek myślowy

(męski), typ sportowca 60 fr. Ośrodek myślowy (męski), typ kulturalny

140 f r. Skóra (z materiału syntetycznego najwyższej jakości), biała,

aksamitna, żyłkowata, metr kwadratowy 20 fr. Skóra (z materiału

syntetycznego najwyższej jakości), opalona 20 fr. Skóra (z materiału

syntetycznego najwyższej jakości), żółta 15 f r.

Skóra (z materiału syntetycznego najwyższej jakości), czarna 10 fr.

Znamię, sztuka 8 fr. Piegi, sztuka 2 fr.

I tak dalej, wyszczególniono ceny bodajże ośmiuset części zamiennych do

cybernerosów. O bogactwie wyboru świadczy na przykład osiem rodzajów

nosów kobiecych, szesnaście rodzajów ust czy dwadzieścia rodzajów pras

seksualnych (dziewiczych i fabrycznie zdeflorowanych). Wszystkie części

zamienne do cybernerosów męskich sprzedawane były w odmianach

młodzieńczej, młodej i dojrzałej. Cennik osobno informował o ofertach

działu “Rozmiary nietypowe, życzenia specjalne”, szóste piętro, gdzie

można było dostać zezowate oczy, krzywe nogi, zwiotczałe piersi,

spadziste ramiona, a nawet różnego rodzaju garby, aż po mniejsze lub

większe od normalnych brzuchy, ręce i inne części ciała.

Dom towarowy solidne przygotował się więc na oblężenie przez

publiczność. W oświetlonym neonami budynku obsługiwały

zainteresowanych przystojne młode sprzedawczynie ubrane w niebieskie

fartuchy z czerwonymi emblematami, aby odróżniały się od wystawionych

background image

cybernerosów. Minister spraw wewnętrznych bowiem - przez względ na

społeczną moralność - zabronił wystawiania przed publicznością

cybernerosów w formie naturalnej. Dlatego też w ich ubieraniu

konkurowały ze sobą najlepsze paryskie salony mody. Wystawione na

sprzedaż “damy” olśniewały najnowszymi kreacjami na małe i duże

przyjęcia wieczorne, na co dzień, na popołudnie, szlafrokami i kostiumami

plażowymi dostarczonymi przez Diora, Molineux, Chanela i inne salony -

wraz z cybernerosami można było otrzymać odpowiednią garderobę -

podczas gdy “mężczyźni” czekali na swoje “oblubienice” we frakach,

smokingach czy dwurzędowych lub jednorzędowych marynarkach.

Niełatwo jest przedstawić choćby przekrojowo życie tak ogromnego domu

towarowego, gdzie codziennie przewijają się dziesiątki tysięcy ludzi.

Chcąc jednak mimo to nakreślić obraz powszedniego dnia tego pałacu

cybernerosów - znamiennego symbolu naszego stulecia - posłużmy się

swoistą metodą: będziemy mianowicie towarzyszyć kilku znajomym

wybranym z całego potoku kupujących.

W dziale cybernerosów gotowych stoi właśnie przed ladą mężczyzna z

siwiejącymi już skroniami i zarysowującym się brzuchem, lecz o

młodzieńczym jeszcze wyglądzie. Monsieur Dupont jest na co dzień

sprzedawcą serów przy ul. Złotej Kropli i ojcem wielu dzieci. Nasi

czytelnicy pamiętają go zapewne jako domowego dostawcę camamberów

naszego przyjaciela Dornanda. Zmieszany zwraca się do sprzedawczyni,

niemal zupełnie pochylając się nad nią, i szepcze jej do ucha swoje

pytania, nie chcąc być słyszanym, chociaż w pobliżu nie ma nikogo.

- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jaka jest różnica między cybernerosem

extra a typowym?

background image

- Wyborowa prasa, różne rozmiary, zmienne parametry - odpowiada

ochoczo sprzedawczyni, w której czytelnik rozpoznaje naszą znajomą

Viviane. Zraziła się do swojego zawodu i, jak wiele jej koleżanek, znalazła

zatrudnienie w handlu cybernerosami. Zupełnie odmieniła ją miłość do

profesora Palewskiego. Dziewczyna spoważniała i wróciła do równowagi.

Nie musiała już brać pięciuset franków za wieczór. (Gdyby nawet chciała,

nie byłoby to możliwe, bo cyby spowodowały przecież ogromny spadek

cen.) Z mężczyznami miała zresztą do czynie nia tylko wtedy, gdy

nieodparcie czuła taką potrzebę. Jeśli więc ktoś poznał Viviane teraz, nie

domyślałby się nawet jej wcześniejszego pracowitego, gorączkowego

życia.

- Właśnie, chciałbym się dowiedzieć, jaka jest różnica między... tą...

między wyborową prasą seksualną a tą u cybernerosów typowych?

- Jest wykonana z delikatniejszych surowców, ma precyzyjniejsze

wykończenie - dziewczyna powtarza wyuczony tekst.

- No tak... A... inne różnice?

- Jest bardziej wytrzymała, odporna...

- Tak, to rzeczywiście ważne... Człowiek w końcu kupuje cybernerosa nie

na jeden dzień... A inne zalety... Myślę o użytkowaniu...

- Proszę pana, wcześniej pracowałam w serwisie Renaulta i jak dotychczas

cieszyły się one największym powodzeniem... Wśród naszych klientów

byli znani aktorzy, sportowcy, i wszyscy wyrażali się o nich z najwyższym

uznaniem. Mamy dziesiątki listów... Jest opinia, że najlepszy jest typ

japońskiej gejszy. Pan z pewnością wie lepiej niż ja, co to znaczy...

Tymczasem cyberneros typowy oparty jest na typie europejskim...

- A więc typ japoński... Z tym nie byłoby kłopotu... A co to znaczy, że te...

background image

jakby tu powiedzieć... są zmienne?

- Na pewno miał pan kiedyś termofor.

- Oczywiście.

- No, to tak samo... Z tym, że wskaźnika nie można ustawić na zimno,

letnio, ciepło i gorąco, lecz na obojętność, stawianie oporu, przychylność,

oddanie, namiętność i zachłanność, co panu akurat się podoba... Poza tym

wielkość piersi, bioder, ud jest regulowana... Wystarczy do tego zwykła

pompka rowerowa...

- Pompka rowerowa... A czy nic się nie uszkodzi?

- My dajemy gwarancję na cybernerosy, proszę pana - zaznacza

sprzedawczyni z pewną uszczypliwością w głosie - w wypadku

uszkodzenia wymieniamy zepsutą część, a jeśli zajdzie potrzeba, cały

produkt. Poza przypadkami uszkodzeń umyślnych...

- Uszkodzenia umyślne?

- Mam na myśli duszenie, gryzienie czy temu podobne...

- Tak, oczywiście... A czy do domu państwo również dostarczają?

- Tak, proszę pana.

- Niech pani będzie więc uprzejma zapakować tego cybernerosa blond, z

niebieskimi oczami, w tym japońskim kimonie... i proszę mi przysłać do

domu... albo nie, może raczej do sklepu... ulica Złotej Kropli 12.

- Jak pan sobie życzy. Dostarczymy jutro przed południem. Oto paragon...

Trzecia kasa na lewo.

Dupon odbiera paragon'i odchodzi czerwony niczym rak.

Przy stoisku obok starsza już sprzedawczyni rozprawia się z młodym

wyrostkiem o twarzy pokrytej bliznami. (Ona zresztą - choć tylko

przelotnie - również jest nam znana, nazywa się Yalerien, zręczna

background image

pomocnica fryzjera, ulubienica pań z Bourg la Reine.)

- Proszę natychmiast opuścić magazyn!

- Ależ...

- Niech pan odejdzie, zanim wezwę policję...

- Co to za ton... To tak obchodzą się państwo z klientami?

- Znamy już takich klientów... Czerwienię się już na samą myśl o tym, za

co uważa pan nasz dom towarowy... .

- Ależ proszę pani, ja przyszedłem coś kupić...

- Mówił pan to wczoraj, przedwczoraj i jeszcze wcześniej... Pan nie

kupuje, a tylko wypróbowuje... Jeśli miałby pan uczciwe zamiary, już by

pan znalazł to, co mu odpowiada... Proszę, którego mam zapakować?

- Chciałbym jeszcze wypróbować ten czarny model...

- Właśnie, właśnie... mówiłam, że nie chce pan kupić.

- Jak się orientuję, kabiny prób są po to, by klienci mogli w nich

wypróbować swój artykuł...

- Klienci, owszem... Lecz pan nie jest klientem... Proszę zapłacić i może

pan robić, co chce.

- Wypraszam sobie ten ton... te insynuacje... Złożę na panią skargę do

kierownika..

- Proszę bardzo... Kierownik działu właśnie idzie... Panie Labiche,

proszę... To ten młodzieniec, o którym panu wspominałam, codziennie

przychodzi...

- Proszę pana, ta pani nie ma zamiaru mnie obsłużyć...

- Niech pan pokaże pieniądze...

- Ależ proszę pana... to tak podchodzi pan do rzeczy...

- Jeśli ma pan zamiar kupować, to z pewnością ma pan też pieniądze...

background image

Jeśli nie, proszę się wynosić... Dosyć już pan nas wykorzystywał. Proszę

pójść na plac Pigalle... tam znajdzie pan odpowiednie domy z

cybernerosami... Patrzcie go...

- Ależ panie kierowniku...

- Niech pan nie robi awantur, młody człowieku... Proszę spojrzeć, już

zrobiło się zbiegowisko... Niech pan idzie po dobremu, bo naprawdę

wezwę policję...

- Tego już naprawdę za wiele... Tak obchodzić się z klientami - mówi

młodzieniec i usuwa się nadąsany, udając obrażonego.

Przy ladzie naprzeciwko - wprawdzie ó wiele ciszej - rozgrywa się

podobna scena.

- Proszę pana, przecież pan tu przychodzi już czwarty raz...

- Siódmy - poprawia klient.

- Siódmy raz i nic pan nie kupuje... Pokazałam już panu cały komplet. Czy

mam poprosić kierownika?... Może on będzie mógł zaproponować panu

coś odpowiedniego.

Mężczyzna odpowiada niespokojnie.

- Nie... ależ skąd.

- Już myślałam, że pan też należy do darmozjadów... Tak nazywamy

cybernerosowych piratów... Ale pan nawet ich nie wypróbowuje... Jakiego

typu pan właściwie szuka?

Mężczyzna wzdycha.

- Widzi pani, ile robię kłopotu.

- Nie ma o czym mówić... Po to tu jestem, żebym pana obsłużyła... Tylko

jaki pan sobie życzy... Wczoraj też nadeszły nowe modele. Może wśród

nich znajdzie się coś odpowiedniego.

background image

- No więc,... takie blond włosy... jak u panienki...

- Proszę... ten ma blond... Najwyższej jakości, luksusowe.

- Tak, ale ja chciałbym takiego, który miałby jasnoniebieskie oczy,

podobne do pani.

- Proszę, jak pan sobie życzy... Jakie mamy szczęście, znaleźliśmy i takie.

- Chciałbym trochę delikatniej zbudowanego... Wie pani, jestem

zapalonym wioślarzem... Chciałbym w niedzielę wybierać się razem na

przejażdżki łódką po Sekwanie. Gdybyśmy mogli być razem...

Rozmawialibyśmy o muzyce, literaturze.

- Z cybernerosem?

- No tak, oczywiście... Z nim nie można... Najwyżej z takim zrobionym na

zamówienie... Ale on też jest jak papuga... Przecież ja nie je stem z tych,

których interesuje tylko to... Lubi pani muzykę?

- O, tu jest mniejszy.

- Ma takie oczy bez wyrazu.

- Niech pan chociaż wypróbuje.

- Mam wypróbować?

- Jeśli chce pan kupić... Dobrze jest wypróbować... W końcu nie

codziennie kupuje się cybernerosa.

- No dobrze... Robię to tylko dla pani... Zęby się pani nie fatygowała tyle

na próżno.

Zrezygnowany rusza w kierunku kabiny prób z cybernerosem pod ramię.

- Proszę poczekać. Chodźmy do magazynu. Może znajdziemy coś

odpowiedniego dla pana.

Mężczyzna zawraca. Przechodzą do magazynu. Sprzedawczyni pokazuje

mu po kolei blondwłose cybernerosy.

background image

- Tu jest taki... Ten nie dla pana... Ma taki pospolity wyraz twarzy...

Spójrzmy na tego... E, nie rozumiem, dlaczego produkują cybernerosy z

takimi wystającymi łopatkami... No, ten może będzie najbardziej

odpowiedni... Ten z kolei ma zeza... Prawda?... Pan też widzi, że ma zeza...

Żebym tylko nie miała dużo takich wybrednych klientów, jak pan... Wtedy

nie zostałabym tu długo... No, wreszcie... Oj, oj, ten też nie dla pana...

Piersi wypadły nieco większe niż trzeba... Naprawdę chciałabym już

znaleźć coś odpowiedniego, skoro się tak fatyguję dla pana..

- Ja już znalazłem.

- Gdzie? - pyta przestraszona sprzedawczyni.

Mężczyzna obejmuje ją nagle i całuje w usta. Spośród cybernerosów

wybiera sprzedawczynię. Spośród cudownych poematów myśli

technicznej - niedoskonałego człowieka!

- Czy pan zwariował? Pomylił mnie pan z cybemerosem...

- Tak, zwariowałem - odpowiada mężczyzna i znowu całuje ją w usta,

jeszcze goręcej.

- Hej, młody człowieku! Nawet najlepszego, luksusowego cybernerosa

trzeba najpierw nastawić na przychylność, a potem na oddanie, a pan

zaczyna od razu tak natarczywie...

- Tak, zaczynam tak natarczywie... Bo od chwili, kiedy panią zobaczyłem,

przychodzę tu dla pani... Potrzebuję pani doskonałej miłości. Z panią

chciałbym pływać łódką po Sekwanie... Chciałbym, żeby pani była moim

jedynym cybernerosem.

I pocałował dziewczynę trzeci raz, jeszcze goręcej, a ona tym razem nie

stawiała oporu.

- Ale ja przecież nawet nie wiem, jak się pan nazywa - zauważyła

background image

dziewczyna.

- Jestem Guy Dornand... dziennikarz... A pani jak się nazywa?

- Lilianę... Lilianę Buffet.

- Ładne imię... No tak, czy mógłbym na panią czekać po pracy, Lilianę? W

kawiarni filysee?

Dziewczyna przytakuje.

- Tylko niech pani nie przyśle jakiegoś cybernerosa zamiast siebie...

Jeśli nawet ta transakcja niezupełnie powiodła się tak, jak by tego

wymagało dobro firmy, to za to przy innym stoisku była mowa o znacznie

grubszym interesie. Sam pan Labiche, kierownik działu, rozmawia z

niskim, zgrzybiałym małym człowieczkiem, który z ciekawością rozgląda

się wśród cybernerosów.

- Przysłowie nie bez racji mówi: mały człowiek potrzebuje dużej laski, ha,

ha, ha!... Pan, drogi panie Pichegru, jest reklamą dla naszej firmy... Wielu

młodych mogłoby panu pozazdrościć... Co za ogień, co za namiętność

panem owładnęła.

(Mili czytelnicy pamiętają może to nazwisko. Po wykładzie na Sorbonie

Dornand spotkał się z jego właścicielem w metrze... Tak, to właśnie on

porównywał wynalezienie cybów z Bleriotem i dlatego tak niewinnie

oberwało mu się od pewnej kobiety.)

- Tak jest, proszę pana, ogień, namiętność są sensem mojego życia. Tylko

tyle mam z niego. Nic innego mnie nie interesuje.

- Jak sobie przypominam, kupuje pan u nas już szóstego cybernerosa... A

przecież magazyn został otwarty nie tak dawno... Ma pan już chyba

prawdziwy harem... Ale proszę mi powiedzieć, tak między nami

mężczyznami, jak potrafi pan żyć z tyloma? Jaki stosuje pan system

background image

zmieniając je i używając?

- Och, to jest naprawdę bardzo proste, proszę pana. Jestem zapalonym

konstruktorem zegarów. Amatorem. Ale muszę panu powiedzieć, że

pozazdrościłby mi niejeden zawodowiec. Kiedy kupię cybernerosa,

zanoszę go do mojego warsztatu, do moich zegarów. Rozbieram, pieszczę,

czekam, aż mnie obejmie i zacznie robić gorące wyznania - dlatego

zawsze kupuję cybernerosy extra lub luksusowe - a wtedy sięgam mu

nagle do gardła, wyciągam ten cienki, delikanty, zrobiony ze szwedzkiej

stali włos, który znajduje się w urządzeniu artykulacyjnym, i wstawiam go

do swego najnowszego zegara. Gdyby pan wiedział, jakie cudowne są

moje zegary, i jak te zegary można kochać! Wówczas zrozumiałby pan

naprawdę, jak wielkim osiągnięciem są również cybernerosy. Nie pojmuję

tylko, dlaczego nie można tych sprężyn ze szwedzkiej stali sprzedawać

oddzielnie?

- T...t...ak - odpowiada kierownik działu. - Niech pani zapakuje te dwa

cyby - i odchodzi do następnego stoiska.

Zagaduje go tam właśnie jakaś staruszka z prowincji. Mówi

charakterystyczną gwarą z okolic Auvergne, którą już poznaliśmy podczas

rozmowy Dornanda z właścicielką mieszkania.

- Kochany panie, będzie pan tak dobry, czy dobrze trafiłam? Chciałam

kupić tego, takiego cybornerista.

- Cybernerosa.

- O, właśnie.

- A do czegóż to babci?

- No, wie pan, mój bratanek bierze ślub. A w gazecie przeczytałam, że to

jest potrzebne do szczęśliwego małżeństwa. Pewnie, że my, starzy

background image

możemy się obejść i bez tego, ale żeby nie mówili, że jestem staroświecka.

Pomyślałam sobie, że kupię mu to na ślubny prezent.

- Na ślubny prezent?

- Tak.

- No, a panna młoda?

- Niechaj tylko nie myśli, że jej nie kupię? O nas, z Auvergne, mówią, że

jesteśmy skąpi... Ale przecież nie można wierzyć we wszystko, co ludzie

opowiadają... Tak sobie umyśliłam, że prezent dla Jo ubierzemy w piękną

białą suknię ślubną, a dla panny młodej - w smoking. Jo też będzie tak

ubrany na ślubie. Niech nie mówi, że ciotka Georgette jest sknerą. A potem

posadzilibyśmy je naprzeciwko nas przy weselnym stole. Jak to będzie

ładnie.

- Ale skąd przyszło babci do głowy, żeby na prezent ślubny kupić im

akurat cyberneroay?

- Jeanette kupuje odkurzacz, George tele wizor, Simone froterkę... To

przecież jest tak samo sprzęt domowy, prawda?

- Można i tak powiedzieć... Niech babcia ze mną pozwoli, poszukamy

odpowiednich.

- Chodź, Rolandzie, kupimy ci twojego cybernerosa i kwita - mówi

donośnie pewna dość postawna jejmość ciągnąc za rękę swego

chuderlawego towarzysza życia. Czytelnicy, może już odgadli, że to

właśnie jest dama, która kilka miesięcy temu naubliżała w metrze

niewinnemu pan Pichegru, oskarżając go o mówienie sprośności, przy

czym nie szczędziła też wyrzutów swemu mężowi.

- Ależ kochanie, to mi niepotrzebne, po co wyrzucać tyle pieniędzy?

- Urodziny ma się tylko raz w roku... Przy takiej okazji naprawdę możemy

background image

sobie pozwolić.

- Ależ kochanie, ja tego nie potrzebuję... Wiesz przecież, że ty doskonale

mi odpowiadasz.

- No właśnie... Zbyt ci odpowiadam... Nie ma nocy, żebyś pozwolił mi się

wyspać... O nie, dosyć już tego. Kupimy tego cybernerosa i będę miała

trochę spokoju. Chociaż możliwe, że przy twoim temperamencie to też ci

nie wystarczy.

- Ależ Louise...

- Tylko nic nie mów... Popatrz, ten z włosami ciemnoblond - podchodzi do

modelu - nawet nie taki drogi, wszystkiego trzy tysiące franków.

- Jeśli już i tak nie mogę odmówić, to wolałbym raczej tego z jasnymi

włosami.

- Ty się na tym nie znasz, mój drogi... Zdaj się na mnie... Sam mówisz, że

ja wiem, co ci potrzebne.

- Ale tamten podoba mi się bardziej.

- Nie sprzeciwiaj się, Rolandzie... Mówię, że weżmiety tego z ciemnymi

włosami, jasne nie pasowałyby nawet do naszej sypialni.

- No dobrze, weźmy więc z ciemnymi.

- No widzisz, zawsze odgaduję twoje myśli... Niech pani będzie uprzejma

wypisać nam paragon na tę ciemną blondynkę... Proszę przesłać na

nazwisko Bourdiiiat, Rue Boent 32. Albo wie pani co, zabierzemy ze sobą.

Idź, mój drogi, zapłacić, a potem pójdziemy do działu dla kobiet i

wrócimy tu po pakunek.

- Do działu dla kobiet? - mówi zaskoczony pan Bourdiiiat.

- Oczywiście, co tak się dziwisz?

- Ależ Louise, o tym nie było mowy... Ty nie masz dziś urodzin.

background image

- Jesteś zbyt sprytny, kochasiu... Ty będziesz się obejmował w sąsiednim

łóżku ze swoją kochanicą, a ja mam się gapić... Nie, mój drogi. To, co

należy się jednemu, należy się też drugiemu. Patrzcie go.

Dwie dobrze ubrane kobiety wchodzą do działu dla mężczyzn, co

wywołuje wśród kupujących pewne zaskoczenie. Klienci zaczynają coś

szeptać między sobą. Sprzedawczyni zwraca im delikatnie uwagę.

- Proszę wybaczyć, ale panie źle trafiły... dział dla kobiet jest na

następnym piętrze.

- Wiem - odpowiada obojętnie jedna z nich. Sprzedawczyni zaznacza z

przyciskiem.

- Mamy polecenie, że możemy obsługiwać tylko mężczyzn.

- Dobrze, dobrze - oburza się kobieta - chcę tylko obejrzeć tę

jasnoniebieską kurtkę, którą mają na sobie luksusowe cybernerosy. O co to

zaraz człowieka podejrzewają?

Pan Labiche, kierownik działu, daje znak ręką, żeby im nie przeszkadzano.

Kobiety natomiast przechodzą wzdłuż sali lustrując cybernerosy - pod

względem ich ubioru. I swoim zwyczajem wymieniają uwagi.

Przebrnąwszy przez zaludnione pomieszczenie do znajdujących się z tyłu

ruchomych schodów, udają się w kierunku działu dla kobiet.

Potowarzyszymy im trochę i później zostawimy je samym sobie.

Rozświetlona neonowym światłem sala różni się od znajdującej się niżej

może tylko tym, że zamiast cybernerosówkobiet stoją tu w równym

szeregu cybernerosymężczyżni - również w odmianach: popularnej,

typowej, extra, luksusowej i reprezentacyjnej, podobnie jak w dziale dla

mężczyzn. Nasza znajoma - madame Bourdiiiat - stoi obok pełnego

temperamentu męża przy stoisku z cybernerosami reprezentacyjnymi,

background image

które kosztują od czternastu do piętnastu tysięcy franków. Ma już przy

sobie pięć wystawionych z szeregu cybernerosów, co znaczy, że przeszły

przez filtr pierwszej próby i czekają na podjęcie ostatecznej, trudnej po

tylu wahaniach, decyzji.

- Chciałabym wypróbować jeszcze tego z jasnymi włosami - madame

Bourdiiiat pokazuje wysokiego niemal na dwa metry, ubranego a la prince

de Galaba, angielskiego szlachcica z wąsami.

- Jak pani sobie życzy - mówi z usłużnym westchnieniem sprzedawczyni i

wystawia z szeregu wskazanego cyba. Polega to na tym, że przekręca

odpowiednią gałkę i cyberneros rusza z miejsca, obraca głowę w kierunku

pani Bourdiiiat i przedstawia się:

- Jestem Hugo. Hugo de Saint Choul...

- Madame Bourdiiiat - odpowiada zaskoczona kobieta.

- Bardzo się cieszę, pozwoli pani ramię.

- Ależ Louise - bełkocze pan Bourdiiiat - mówiłaś, że jasne włosy nie

pasują do naszych mebli...

- U kobiety, mój drogi... U mężczyzny pasują doskonale... Zresztą ładnie

byśmy wyglądali, gdybyśmy kupili jednakowe cybernerosy... Mieszkanie

stałoby się zupełnie monotonne.

- No cóż, ty wiesz lepiej - poddaje się mężczyzna. - Tylko czy on nie

będzie dla ciebie trochę za wysoki... Zawsze przecież mówiłaś, że nie

lubisz wysokich mężczyzn... Szczególnie blondynów... A teraz szukasz

ciągle i blondynów, i wysokich.

- Tylko ze względu na mieszkanie... Wiesz przecież, że tamto mnie nie

interesuje.

Mężczyzna rozkłada ręce, jakby chciał powiedzieć, że z tymi kobietami to

background image

nigdy nic nie wiadomo i trzeba je zostawić samym sobie. Hugo natomiast -

nie bez racji należy do elitarnej grupy cybernerosów reprezentacyjnych -

zwraca się do madame Bourdiiiat z wyszukanym spokojem angielskiego

lorda. - Czy życzysz sobie pani, bym spoliczkował tego natrętnego typa?

Czy może go sprowokować?

- Ależ, Hugo, to twój pan - przywołuje go do porządku sprzedawczyni i

już ma zamiar sięgnąć do pokręteł uspokajających, gdy wtrąca się madame

Bourdiiiat.

- Proszę zostawić... Jeśli mam go kupić, to chciałabym wiedzieć, ile jest

wart... Nie kupuję kota w worku.

- Ależ, Louise, chyba nie chcesz, żeby mnie spoliczkował!

- Ty tego nie rozumiesz, mój drogi... Nie kupię przecież cybernerosa, który

nie umiałby mnie obronić przed czyimś natręctwem... Skoro mam wydać

na niego tyle pieniędzy, chciałabym go wypróbować pod każdym

względem.

- Rozumiem, że ty go wypróbowujesz... Ale

Ja?

- Chyba byś na to nie pozwolił, by obcy mężczyzna zmierzył się z naszym

cybernerosem... Wybacz, ale to byłoby tak samo, jak bym cię z kimś

zdradziła...

- Tak myślisz?

- To przecież naturalne, mój drogi... - Zwraca się do cybernerosa. -

Byłabym panu zobowiązana...

Cyberneros podchodzi do Bourdiiiata i wymierza mu gwałtowny policzek.

Madame Bourdiiiat z zachwytem patrzy na ten imponujący pokaz

męskości.

background image

- Widzisz, Rolandzie, mógłbyś się od niego nauczyć... Ty jeszcze nigdy

nikogo nie spoliczkowałeś dla mnie - rzuca pełne wyrzutu spojrzenie na

rozcierającego bolący policzek, osłupiałego mężczyznę, po czym ująwszy

cybernerosa pod ramię, oddala się z nim w kierunku sali prób.

- No, ten chyba odpowiada szanownej pani

- zauważa znużona sprzedawczyni tonem zdradzającym znajomość ludzi.

- Tak pani sądzi? - pyta z obawą Roland.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego zawsze mówiła, że lubi mężczyzn niskich

i słabych.

- Och, tak czasem bywa - odpowiada sprzedawczyni z instynktowną

kobiecą solidarnością. Może właśnie dlatego, że nie chce pana urazić...

Myśli, że jeśli kupi niskiego i słabego cybernerosa, wzbudzi w panu

obawy... W ten sposób natomiast jest oczywiste, że nie kupuje dla własnej

przyjemności... Czy też dla własnej przyjemności kupuje wysokiego i z

jasnymi włosami.

Bourdiiiatowi błysnęły oczy.

- Tak, to możliwe... Przecież to taka dobra kobieta, i tak mnie kocha.

- Ja też kupiłam cybernerosa z czarnymi włosami, podczas gdy mój mąż,

to znaczy wielbiciel, jest blondynem.

- A czy ten pani też ma zwyczaj policzkować? - pyta Bourdiiiat.

- Nie... mój Simon nie policzkuje... on boksuje... nokautuje... To zależy od

producenta.

Od strony kabin prób nadchodzi madame Bourdiiiat z cybernerosem Na

twarzy kobiety pojawia się szeroki, radosny uśmiech zadowolenia.

- No i czyż nie mówiłam szanownej pani, że ten będzie odpowiedni... Czy

mam zapakować?

background image

Pani Bourdiiiat już chciała skinąć na znak zgody, gdy jej spojrzenie padło

na pięć wybranych cybernerosów i zawahała się. Sprzedawczyni

westchnęła.

- Czy coś pani nie odpowiada?

- Nie, tak w ogóle to ten jeszcze byłby najlepszy... Ale tamten w smokingu

ma jakiś ładniejszy wykrój oczu. A ten w szarych spodniach - mocniejsze

łydki. Czy nie można by dostać Hugona z takimi oczami i z takimi

łydkami?

- Nie, proszę pani, tego życzenia niestety nie możemy spełnić... My

prowadzimy sprzedaż tylko gotowych cybernerosów... Niech pani zwróci

się może do działu zamówień... Chociaż moim zdaniem oczy tego w

smokingu wcale nie są ładniej wykrojone, a łydki tego w szarych

spodniach - mocniejsze... Hugo to nasz najdoskonalszy cybernerds...

Proszę go lepiej obejrzeć przy świetle... Zresztą jest tylko jeden

egzemplarz tego typu, więcej już nie ma.

- Według mnie ten ma ładniejsze oczy... Takie rozmarzone... Takie

aksamitne, przymilne. Żeby chociaż to można było...

- No cóż, gusty są różne, proszę pani... Pani sama wie, jakiego by chciała...

Mogę najwyżej powiedzieć, że polecam Hugona z najgłębszym

przekonaniem... Jeśli jednak życzy pani sobie inne oczy, to nie ma innego

wyjścia niż to, o którym mówiłam... Zwrócić się do działu zamówień.

- Zobaczymy więc... Możliwe, że jeszcze tu wrócimy - daje do

zrozumienia pani Bourdiiiat rzucającej z uśmiechem zabójcze spojrzenia

sprzedawczyni. - Chodź, Rolandzie, zobaczymy dział zamówień... Jeśli nie

będzie zbyt drogo, każę zrobić jednego... W końcu to jednak co innego...

Nawet najlepsze ubranie nie równa się temu, które szyje się u krawca...

background image

Prawda, że drożej, ale warto...

Mężczyzna przytakuje służalczo.

- Ty wiesz najlepiej, kochanie.

Państwo Bourdiiiat odchodzą ustępując miejsca Micheline i Jeanette. Obie

już wypróbowały niektóre z zaproponowanych im egezmplarzy

cybernerosów extra i luksusowych i dotarły właśnie do odmiany

reprezentacyjnej. Pierwsza z pań poszukiwała cybernerosa produkcji Buica

z 1989 r. w typie cygańskim z południa Hiszpanii - jej samochód bowiem

też był ciemny i wyprodukowany przez Buica - druga zaś, z powodów

również godnych uznania, typu szwedzkiego produkcji Studebakera.

Zaproponowane dotychczas przez sprzedawczynie cybernerosy nie

zyskały jednak aprobaty pań. Pozwólmy im więc wybierać do woli -

kobiety są przecież podczas zakupów zawsze takie same, nawet jeśli mają

zupełnie odmienne gusty - i pójdźmy za państwem Bourdiiiat do działu

zamówień.

Kto na podstawie okazałego z zewnątrz wyglądu domu towarowego

próbowałby wyobrazić sobie dział zamówień, doznałby z pewnością

głębokiego rozczarowania, bo na zasadzie dziwnego kontrastu najbardziej

wykwintny dział był urządzony najskromniej. Ze swymi prostymi ladami,

sprzedawcami w białych fartuchach i klientami składającymi zamówienia

przypominał raczej zakład ortopedyczny. Tutaj wprawdzie też są kabiny

prób, lecz wewnątrz warsztatu, na sali zaś nie ma niczego podobnego.

Ruch natomiast wcale nie jest mniejszy niż w innych działach. Przy jednej

z lad elegancko ubrany mężczyzna - doktor Weił, znany sędzia - rozmawia

szeptem z cybermistrzem - tak bowiem w języku potocznym nazywano

fachowców od cybernerotyki leczniczej i specjalnej. (Doktor Weił nie

background image

należy jeszcze do grona naszych znajomych. Czytelnicy jednak może

wybaczą autorowi, że wyczerpawszy opowieści o znajomych, pobiera

zaliczkę w postaci poniższych scen.)

- Miałbym pewne szczególne życzenie.

- Po to tu jesteśmy, proszę pana.

- Nie zraziłbym się też większymi kosztami.

- Mamy ustalone ceny... Słucham, czym mogę służyć?

- Chciałbym Popobrigidę, boską Popo... Cybermistrz rozkłada ręce.

- Drogi panie, pan jest dzisiaj już sześćdziesiątym siódmym klientem,

który z tym przychodzi... Osiemdziesięciu czterech chciało kupić CC. Ale

niestety, nie można... W myśl zarządzenia ministra spraw wewnętrznych

kopie osobistości życia publicznego możemy wykonywać tylko na

podstawie pisemnego zezwolenia uwierzytelnionego przez dwóch

świadków... Podobnie jak w przypadku zmiany nazwiska, są takie, których

nie wolno nadawać, nikt na przykład nie może przyjąć nazwiska Napoleon

czy Pompadour. Podobna ustawa chroni również narodowe interesy

seksualne, jak to określają prawnicy. To są ciała zastrzeżone, a za ich

kopiowanie grozi nawet więzienie...

- Jeden z moich znajomych ma...

- Możliwe, że dostał pisemne zezwolenie... Jak my to nazywamy, prawo

adaptacji ciała...

- Ależ skąd...

- To już jego rzecz, jak zdobył... Nie może pan wymagać, żebym przez

pana dostał się do więzienia...

- Nic więc już nie można zrobić?... Proszę zrozumieć, pieniądze nie grają

roli, właśnie odziedziczyłem...

background image

Sprzedawca nachyla się do ucha młodego mężczyzny.

- Niech pan posłucha, drogi panie... Mam rodzinę, ja nie mogę panu zrobić

Popobrigidy... Ale coś panu poradzę... Dam panu pewien adres, gdzie

dostanie pan potrzebne zdjęcie Popo, z przodu, z tyłu, z boku... Otrzyma

pan też odpowiednie dane” piersi, biodra, nogi, rozmiary itp.... pełną

dokumentację... Potem niech pan z tym przyjdzie do mnie do mieszkania...

a ja już panu skonstruuję... Tylko niech mi pan nie mówi, że przynosi pan

Popo, w końcu nie jestem obowiązany wiedzieć... A pan też nie musi mi

mówić swojego nazwiska... Jestem gotów podjąć się tej fuchy tylko

dlatego, żeby panu pomóc... To tylko małe wykroczenie..., ale musi pan

zrozumieć, nie mogę bezprawnie kopiować ciał.

- Dziękuję panu... dziękuję. Przekona się pan, nie będę żałował pieniędzy.

- Proszę pana, w naszym zawodzie ceny są stałe... Oto adresy, nich pan je

szybko schowa, żeby nie zauważył kierownik działu... (nagle zmienia

głos)... Nie, proszę pana, nie jestem w stanie spełnić pańskiej prośby...

Polecam się na przyszłość.

Zbliża się Monsieur Thibaudet, budzący postrach inspektor domu

towarowego. Młody mężczyzna wsunął kartkę do kieszeni i szybko się

oddalił.

- Dzień dobry, panie Thibaudet - mówi cybermistrz.

- Dzień dobry. Znowu szukają zastrzeżonych ciał? - interesuje się

inspektor.

- Tak, panie inspektorze... Ludzie mają bzika na punkcie zastrzeżonych

ciał... Ja oczywiście odrzucam takie prośby.

- A ciekaw jestem, o kogo pytają...

- No cóż, przychodzą z najróżniejszymi życzeniami... Najwięcej chciałoby

background image

Popo, CC, a spośród mężczyzn - Bernarda. Przychodzą naprawdę z

przeróżnymi życzeniami. Człowiek już nie wie, czy pracuje w montowni

cybów czy w pracowni pomników... Jeden mężczyzna na przykład prosił

mnie, żebym mu skopiował żonę premiera... Niektórzy mają szczególny

gust... Pewna starsza pani, wyglądała już na babcię, chciała jako

cybernerosa jego świątobliwość papieża, żeby mogła całować jego nogi...

Panie szukają przeważnie świętych. Ale dowiadują się też o Cezara,

Wergiliusza, trzy pytały o Heraklesa, pięć o Casanovę, były i takie, które

chciały Dżingis Chana, Attiię, a spośród kobiet poszukiwane są królowa

Saba, Kleopatra, Wenus z Milo, Madame Pompadour i Recamier. Był

nawet jeden facet, wyglądał na trochę stukniętego, który prosił mnie,

żebym mu skopiował Joannę d'Arc... Powiedział, że taka bohaterka

narodowa nie zasłużyła na to, żeby ojczyzna pozostawiła ją dziewicą... On

chce odrobić historyczne zaniedbania .przodków...

- Pan oczywiście...

- Jakże mógłbym inaczej, panie inspekto rze... Jakaś kobieta

przyprowadziła tu swojego pudla i prosiła, żebym dla niego skonstruował

cybernerosa, ponieważ nie chciała, by suczka miała szczeniaki, ale

chciałbym ją uwolnić od cierpień... Tę prośbę też odrzuciłem... Jestem

przecież cybermistrzem dla ludzi, a nie dla zwierząt... Ja nie zajmuję się

rzeczami nielegalnymi.

- Bardzo słusznie... Jest pan uczciwym człowiekiem i dobrym

pracownikiem.

- No cóż, stara się człowiek.

- Lecz jeśli ja, pański kolega, przełożony, poprosiłbym pana o... o Popo...

- Co też pan” mówi, panie inspektorze...

background image

- No tak, Coubert, pan myśli, że to prowokacja... uczciwie bym pana za to

wynagrodził. I zostałoby to między nami...

- To ryzykowna sprawa, panie inspektorze...

- Niech pan zrozumie, nikt się o tym nie dowie... Ale jeśli pan nie chce, to

poszukam innego cybermistrza... Myślałem o panu dlatego, że ma pan

rodzinę...

- No cóż, dla pana inspektora, ale naprawdę tylko dla pana inspektora, raz

mogę to zrobić. W wejściu pojawiają się państwo Bourdiiiat.

- Niech pan osbłuży klientów, a potem omówimy dalsze sprawy - mówi

inspektor i odchodzi.

Cybermistrza przez chwilę ocenia sytuację; jeśli przychodzą we dwoje, to

zazwyczaj skopiować jedno z nich.

- Słucham panią. Czy życzy pani sobie odpowiedniego cybernerosa

podobnego do pana?

- Ależ skąd, ja mam go już dosyć.

- Przepraszam... Tylko dlatego tak pomyślałem, że pofatygowali się

państwo razem... A może dla pana na podobieństwo pani...

- Dziękuję, ja już kupiłem - odpowiada

Bourdiiiat dając się unieść rzadkiemu przepływowi łaskawej

wielkoduszności. Jeśli w końcu żona ma tak szlachetną duszę, że chce

kupić cyba wbrew swojemu określonemu gustowi, aby jemu zaoszczędzić

wszelkich obaw, to on też nie może być gorszy. Niech więc spełni się jej

skryte życzenie... skoro tak go kocha...

- Kochanie, jestem do twojej dyspozycji... Wierz mi, naprawdę nie będę

miał ci tego za złe... Możesz zamówić bez obaw... Nie będę zazdrosny. i

- Bourdiiiat, idźże już do diabła.

background image

- No więc, proszę pani?

- No więc chodzi o to, że w dziale z cybernerosami reprezentacyjnymi jest

jeden, Hugo de Saint Choul.

- Hugo de Saint Choul - powtarza cybermistrz - znam ten wyrób.

- Właśnie... Otóż chciałabym go mieć, ale z oczami drugiego i z łydkami

trzeciego... Przyszłam się dowiedzieć, czy to możliwe?

- Oczywiście, proszę pani... Jak pani sobie życzy... Czy prasa seksualna

pani odpowiada?

- Doskonała - odpowiada Madame Bourdiiiat czerwieniąc się trochę.

- Czy mogłaby więc pani podać mi imiona tych dwóch pozostałych

cybów?

- O, psiakrew, zapomnieliśmy zapytać. Pójdź Rolandzie i dowiedz się.

- Nie ma potrzeby, proszę pani - mówi z uśmiechem cybermistrz i rozkłada

przed kobietą ogromny album - znajdzie tu pani wszystkie nasze modele

reprezentacyjne. Jeśli pani woli, mogę również pokazać oddzielne

prospekty oczu i łydek... Chociaż tak w połączeniu ze wszystkim lepiej się

widzi... Laicy wolą ten album.

- Dziękuję, to mi wystarczy.

- Proszę wybierać według uznania.

Madame Bourdiiiat po krótkich poszukiwaniach znajduje obydwa

wymienione cyby i pokazuje je cybermistrzowi.

- Tak, więc chciałabym te... Znalazłam też jeszcze takiego ze ślicznymi

dołeczkami... Chciałabym jeszcze ten drobiazg.

- Jak pani sobie życzy.

- A ile to będzie razem kosztowało? Cybermistrz zaczyna liczyć: - Tysiąc

sześćset, plus dwa tysiące, plus tysiąc pięćset, do tego montowanie...

background image

dopasowywanie... wykończenie... naciągnięcie skóry... odpowiedni kolor,

jakość I/a... wszystko, proszę pani, wyniesie trzydzieści dwa tysiące

pięćset franków...

- Czy to trochę nie za dużo?

- Proszę pani, u nas są stale ceny... Ale gdzie indziej też nie dostanie pani

taniej... To są ceny ustalone przez kartel cybernerosowy.

- A bez dołków?

- O, to niewiele zmieni, o pięćset franków taniej.

- Chodź, Rolandzie, kupimy Hugona... To już czysty rozbój, żądać tyle za

takie małe zmiany...

- To się tylko tak wydaje, że małe... Laikowi... Ja muszę zrekonstruować

całość... Inne oczy, prawda, trzeba wyjąć poprzednie, wstawić nowe...

Przestroić czujniki poruszające powiekami i brwiami... bo przecież każdy

rodzaj oczu wymaga innych ruchów... Słowem, proszę mi wierzyć, to

ledwo pokrywa moją pracę... - wyjaśnia cybermistrz odchodzącym już

Bourdiiiatom.

- Kupimy Hugona - pociesza się Madame Bourdiiiat. - Ty idź teraz do

pakowalni po swojego cybernerosa... Spotkamy się w dziale dla kobiet.

Ich drogi rozchodzą się. Madame Bourdiiiat wraca do działu dla kobiet, po

swojego Hugona.

- Przemyślałam wszystko... Zdecydowaliśmy, że kupię jednak tego cyba...

- Przykro mi, proszę pani - odpowiada sprzedawczyni z ledwo skrywanym

zadowoleniem - już sprzedaliśmy. Właśnie przed chwilą kupiła go ta pani -

pokazuje na Jeanette, która z poczuciem dumy prawowitego właściciela

spogląda w stronę pani Bourdiiiat z fałszywym współczuciem.

Madame Bourdiiiat dopiero teraz naprawdę rozumie, jaką poniosła stratę.

background image

Poczuła się tak, jakby los ukarał ją za jej zachłanność. Nagle opanowuje ją

dzika, dręcząca zawiść.

- I nie ma... nie ma już ani jednego w tym typie?

- Chyba nie... Ale proszę poczekać. Zobaczę w magazynie.

Sprzedawczyni odchodzi. Tymczasem zjawia się Bourdiiiat z

cybernerosem pod ramię.

- Wiesz, kochanie, to zupełnie fajne stworzonko ta... ta mała Rosę.

Zdążyliśmy się już dobrze zaprzyjaźnić.

Madame Bourdiiiat natomiast wyładowuję na mężu swoją złość.

- A tobie ciągle to samo w głowie... Nie obchodzi cię, co się dzieje ze

mną... Że przez twoją zachłanność straciłam Hugona... .

- Przeze mnie?

- Pewnie, że przez ciebie... Czy nie ty powiedziałeś, żebyśmy poszli do

działu zamówień? - Lecz zanim Bourdiiiat zdążył odpowiedzieć, pojawiła

się sprzedawczyni z innym Hugonem. Oczy pani Bourdiiiat rozbłyskują. -

No, jednak udało się znaleźć jeszcze jednego - zauważa z ulgą.

Sprzedawczyni nastawia pokrętło “zawieranie znajomości”. Zaczynają

działać sztuczne bodźce słynnego Palewskiego i Hugo kieruje się ku

klientom. Twarz Madame Bourdiiiat oblewa uśmiech szczęścia, właśnie

ma podać cybernerosowi ramię, gdy ten nagle zmienia kierunek i zamiast

do pani Bourdiiiat, zwraca się do cybernerosa jej męża, Rosę.

- Pozwoli pani ramię...

Zaskoczona pani Bourdiiiat zaczyna się jąkać.

- Ależ, proszę pana... pan... pan

- Doprawdy, niechże pan już przepędzi tę dziwkę - wtrąca nieoczekiwanie

mała Rosę, cyb pana Bourdiiiat.

background image

- O, przepraszam... A cóż to za ton - oburza się pani Bourdiiiat.

- Wybaczy pani, to przecież tylko tani cyberneros popularny -

usprawiedliwia się sprzedawczyni.

Hugo natomiast zaznacza energicznie.

- Jeśli nie przestanie mi się pani narzucać, będę zmuszony oddać panią na

policję... Widzi pani przecież, że jestem w towarzystwie damy.

Pani Bourdiiiat, zapomniawszy, że ten Hugo nie jest tym samym, z którym

rozmawiała, pyta niemal z płaczem:

- Przecież my się znamy... Jestem pańską panią... Przed chwilą byliśmy

razem...

- Wynoś się, łapy przy sobie... Co za pospolite indywiduum - wtrąca

znowu cyberneroskobieta. - Jeśli stąd nie pójdziesz, ciotuniu, to tak cię

oskubię, że popamiętasz do końca życia...

- Niech pani da spokój, już ja to załatwię - odpowiada Hugo II i rusza w

stronę cofającej się ze strachu kobiety, a za nim podąża przerażona

sprzedawczyni, której nie udaje się dosięgnąć zwinnego, w ostatniej chwili

wymykającego się jej z rąk cyba.

- Rolandzie, ty na to pozwalasz? - krzyczy na męża pani Bourdiiiat. - Co z

ciebie za mężczyzna?

- Nie będę przecież bił się z kobietą - jąka się Bourdiiiat, ale kiedy Hugo,

zmieniwszy zamiar, kieruje się ku niemu, nabiera odwagi. - Proszę pana,

pan... pan chyba się pomylił. Proszę mi wierzyć... Ja naprawdę...

Hugo jednak nie ma agresywnych zamiarów. Spokojnie zatrzymuje się

przed panem Bourdiiiat i mówi cicho:

- Wybaczy pan, proszę zabrać stąd tę panią. W przeciwnym razie.. Chyba

mnie pan rozumie... W końcu jesteśmy mężczyznami.

background image

- Ależ tak... tak... Oczywiście.

Sprzedawczyni już prawie udało się dosięgnąć do pokrętła regulatora, gdy

cyb, nagle się obróciwszy, znowu wysunął się jej z rąk. Pan Bourdiiiat

stara się uspokoić żonę.

- No chodź, mamusiu... Nie upieraj się... Jeszcze mogą być z tego kłopoty.

Widzisz, gdybyś mnie posłuchała... Gdybyś kazała zrobić cyba na mój

wzór, nie byłoby tego wszystkiego.

- Bredzisz! I ty uważasz się za mężczyznę? On już dawno dałby ci w twarz

- syczy ze złością.

- Nie będę się przecież bił z... maszyną. Tymczasem Hugo bierze za rękę

drugiego cybernerosa i odchodzą razem w stronę sali prób. Tego już za

wiele dla normalnej, żywej istoty. Madame Bourdiiiat, urażona do głębi w

swej godności, rzuca się w kierunku pary cybernerosów. Wpada pomiędzy

nie i rozdziela je siłą... Cybernerosowikobiecie nie trzeba było więcej. Z

cybernerotyczną złością - dopiero teraz można naprawdę zobaczyć, jak

bezbłędnie działają sztuczne odruchy warunkowe Palewskiego - rzuca się

w obronie swego partnera na panią Bourdiiiat. Prosto do jej włosów. Po

chwili kobieta i cyb, splątani ze sobą, biją się, szarpią, wymieniają ciosy,

jak to można przeczytać w powieściach Zoli i obejrzeć na obrazach

ToulouseLautreca. Madame Bourdiiiat krzyczy ze złością na męża.

- Rolandzie, ty na to pozwalasz? Mężczyzna zaś bezradnie rozkłada ręce, a

z jego ust dobywają się niemal dokładnie te same słowa, którymi żona

karciła go jeszcze nie tak dawno.

- Nie kupię przecież kota w worku... Nie chcę cybernerosa, o którego

wierności nie jestem przekonany. Skoro już wydaję na niego tyle

pieniędzy, chcę go wypróbować do końca.

background image

- Ale na mnie? - syczy ze złością kobieta leżąc na ziemi i szarpiąc włosy

cyba.

- Nie zniosłabyś przecież, gdyby to było z inną kobietą. Byłoby to tak

samo, jakbym cię zdradził.

Wokół robi się coraz większe zbiegowisko. Podzieliwszy się na

stronnictwa, jedni głośno dodają ducha kobiecie, inni cybernerosowi.

Sprzedawczyni, która przez cały czas robi rozpaczliwe próby dotarcia do

pokręteł na plecach cybernerosakobiety - co nie udawało się z powodu

nieustannej kotłowaniny cyba i kobiety, podczas której to jedno, to drugie

znajdowało się raz pod spodem, raz na wierzchu - teraz razem ze swymi

koleżankami ściąga cybernerosa z poszarpanej zupełnie kobiety i uspokaja

go wyłączając odpowiednie pokrętła. Pani Bourdiiiat zwraca się ze złością

do męża.

- Wstydź się, Rolandzie... Pozwalasz, by jakiś zafajdany cyberneros

traktował tak brutalnie twoją żon?... Powinieneś się spalić ze wstydu.

Lecz pan Bourdiiiat - czego nawet nie robi cyberneros - nie tylko się nie

wstydzi, a nawet, nie do pomyślenia, odcina się.

- Nie obrażaj mojego cyba... Poza tym, to tylko cyberneros, ale ty

powinnaś mieć więcej rozumu... Policzymy się jeszcze w domu - mówi i...

i wymierza zaskoczonej kobiecie potężny policzek.

Tylko sprzedawczyni, obawiając się skandalu, niemal ze łzami w oczach

robi wyrzuty.

- To pana wina... Po co przyprowadził pan tutaj swojego cybernerosa... A

jeśli już pan tak zrobił, to po co przełączał pan tu przy piersi... Zdążyłby

pan w domu... To właśnie zmyliło Hugona.

- Pani wybaczy... Skoro już go kupiłem, mogę z nim robić, co mi się

background image

podoba - usprawiedliwia się Bourdiiiat.

- Ale nie publicznie.

- Żyjemy w wolnym kraju, proszę pani. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby

już nie wolno było publicznie się całować. Doprawdy nie mógłbym sobie

tego wyobrazić.

Pan Villon, kierownik działu dla kobiet, który znalazł się tu z powodu

całego zamieszania, uspokaja ich z głęboką gorliwością zawodowego

kupca.

- Nic się nie stało, proszę pana... Szanowni klienci mogli się najwyżej

przekonać o jakości naszych towarów. Prószę, niech pan porówna panią z

cybernerosem... A przecież to tylko zwykły, tani cyberneros... Najtańszy...

Pani natomiast, naprawdę... jakby tu powiedzieć... Naprawdę w pełni sił. I

proszę popatrzeć. Czy u cyba jest jakieś zadraśnięcie? Czy wypadł mu

choćby jeden włos?... A popatrzmy na panią... Cała w sińcach...

Niebieskie, zielone... Włosy w strąkach... Ucho krwawi.

- O, on też dostał za swoje - przekornie zwraca uwagę Madame Bourdiiiat.

- Niech pan obejrzy ramię... Zupełnie wykręcone... A kostka...

- No tak, małe zwichnięcie, drobna usterka, to wszystko. Naprawimy w

ciągu dziesięciu mi nut. Pani natomiast jeszcze i po trzech tygodniach

będzie miała na sobie pełno siniaków - odpowiada trochę niecierpliwie. -

Zresztą, byłoby dobrze, gdyby koleżanka pokazała szanownej pani, gdzie

jest łazienka - zwraca się do sprzedawczyni. - Przez ten czas każę

naprawić cybernerosy... i zapakować. Jeśli pani jest nadal zdecydowana na

tego;.. A może innego...

- Nie, proszę pana... Jestem zdecydowana... Skoro już przez niego

cierpiałam... Hugo mimo wszystko będzie mój.

background image

Sympatia zgromadzonych z powodu bójki widzów zwróciła się ku

Madame Bourdiiiat. Ludziom imponuje zawsze wytrwałość i dzielność w

miłości. Madame Bourdiiiat prostuje się niczym zwycięski wódz i idzie w

kierunku łazienki. W jej sercu odzywa się triumfalna nuta uczucia,

niezwyciężona namiętność wszystkich Izold i Julii: mimo wszystko będzie

mój... Mimo wszystko zdobędę go dla siebie... Lecz nie potrafi

jednocześnie myśleć bez uznania o Rolandzie, swoim mężu... Otrzymany

policzek przybliżył ją do niego... W jej sercu zrodziło się uczucie, jakby za

przyczyną cyba znalazła się naraz u boku dwóch mężczyzn. Jeden, który z

jej powodu rozdaje policzki, drugi, który jej... Co do oceny postępowania

pana Bourdiiiat zdania zgromadzonych były wyraźnie podzielone. Jeden z

mężczyzn zauważa:

- To jednak nędzny typ. Pozwolić, żeby... Przerywa mu inny:

- Co pan się go czepia, to jego żona zaczęła bójkę.

- Nie mówię o jego żonie... O cybie... Pozwolić, żeby cyberneros wytrącił

z rąk...

- Przecież to tylko cyb...

- Nawet w stosunku do cyba mężczyzna to zawsze mężczyzna.

W przeczuciu dalszych wielkich problemów rozpoczyna się dyskusja, czy

zachowanie pana Bourdiiiat mieści się w ramach męskiego kodeksu

honorowego czy nie, i czy cyberneros może być uważany za rywala.

MIKLÓS RÓNASZEGI

Cztery kufle piwa

- Dlaczego pan pije, jeśli czuje pan wstręt?

- Znowu pan zaczyna?

- Nie jestem ślepy. Widzę. Za każdym razezem, kiedy podnosi pan kufel,

background image

krzywi się pan, zaciska powieki, jak ktoś, kto przełyka lekarstwo. Nawet

kapelusz zsuwa pan na oczy. Widać, że czuje pan wstręt.

- Ach, więc to ma pan na myśli?

- Dlaczego pan to robi?

- I tak by pan nie uwierzył.

- Skąd pan wie?

- Jeszcze nikt nie uwierzył.

- Niech pan wreszcie wydusi, dlaczego zamyka _pan oczy, kiedy pije?

- Zęby moja żona nie widziała. Nie lubi, jak

PiJę.

- A gdzie jest pana żona?

- W domu.

- I widzi?

- Może, bardzo łatwo.

- Bardzo łatwo. Co pan ma mnie za głupiego? Wie pan co...

- No proszę, nie wierzy pan?

- Pan tu pociąga sobie piwo, a żona wszystko widzi z domu. Niech pan

powie, kim jest pańska żona? Wróżką?

- Zwyczajną kobietą. Siedzi przed telewizorem. Ostatnio ciągle

przesiaduje przed telewizorem.

- A pan tu mruga oczami. Fantastyczne!

- Zęby pan wiedział. Fantastyczne. Czegoś takiego nie można wymyśleć.

Coś takiego albo się zdarza, albo nie.

- Aha!

- Jeśli pan nie wierzy, to po co mam mówić? Zresztą i tak już wypiłem

swoje piwo... więc może się pożegnam...

background image

- Niech pan poczeka. Zapraszam pana na łyczek piwa. I niech pan opowie!

\

PIERWSZY KUFEL PIWA

Musi pan wiedzieć, że jeszcze parę miesięcy temu dusiłem się pieniędzmi

jak wypchana skarbonka. Nie mam żadnego szczególnego zawodu, ale

pracowałem w takim miejscu, gdzie za wszystko się płaciło dziesięć razy

więcej. Jestem fotografem, a oprócz tego laborantem - specjalistą

fotograficznym, i niech pan sobie wyobrazi, że doceniono to w

Węgierskim Instytucie Badań Marsa. Od kiedy umieszczone na Saturnie i

Marsie roboty wystrzeliwują małe fotokapsuły, w których przesyłają nam

materiał badawczy, opracowywania mikrofilmów nie powierza się nikomu

innemu, jak tylko mnie. Nie ma takiego przemysłowego procesu obróbki

filmów, którego bym nie udoskonalił, nie ma też tak małego zdjęcia,

którego bym nie potrafił powiększyć... Mogę jeszcze dodać, że z takiego

malutkiego kwadratu, jak połowa paznokcia na małym palcu, o widzi pan,

mogę zrobić zdjęcie jak sufit tej knajpy. To nie takie proste. Słyszał pan

już o drobnoziarnistej budowie filmów? Nie szkodzi. Dość, że mnie

polubili i docenili, tym bardziej, że od czasu, gdy na świecie wielcy

bosowie od polityki znowu zaczęli wyłazić ze skóry, zrobiono z kapsułami

sporo świństw. Tamci, no wie pan, tamci chcieli przechwycić te maleńkie

przesyłki. Kapsuła fotorakiety nie jest większa niż wieczne pióro. Jest z

ołowiu. Na końcu ma malutki guzik sterujący. Roboty wystrzeliwują je

prosto w kierunku naszych sterujących promieni laserowych, które łatwo

wprowadzają kapsuły w sieć magnetyczną. Tamci też oczywiście

nakierowali swoje promienie laserowe, żeby zmienić kierunek lotu kapsuł,

lecz częstotliwości nie mogli się domyślić za żadne skarby. Kapsuły bez

background image

zakłóceń przylatywały do nas, chociaż filmy często były spalone.

Mówię panu, pieniędzy przynosiłem do domu na pęczki, już nie

wiedzieliśmy z żoną, co z nimi robić. Jest nas tylko dwoje, dzieci nie

mamy. Wie pan przecież, jak to jest; jak ktoś nie ma dzieci czuje się

zawsze biedny, nawet jeśli ma pieniędzy w bród. Przez pewien czas bardzo

się tym martwiliśmy. I pomyśleć tylko, rakiety błąkają się tam w górze

diabli wiedzą jak daleko, tak, że światło, zanim je dogoni, zestarzeje się

już na dobre, a na bezpłodność nie możemy jednak znaleźć lekarstwa.

Adoptować nie mieliśmy odwagi, a żonie powtarzałem, pogódź się z tym,

kochanie. Z początku wszystko było dobrze, lecz później jednak atmosfera

między nami zepsuła się. Żona ciągle się awanturuje, zrzędzi... a przecież

tak się kochamy i, jeśli dobrze pamiętam, nie zdradziłem jej dopóty,

dopóki...

W którym miejscu przerwałem? Aha, wielka polityka. Otóż nie udało im

się. Nie potrafili ani przechwycić kapsuł, ani zmienić ich lotu. A przecież

wtedy już swędził ich tyłek, bo na Marsie właśnie rozpoczęła się budowa

ogromnych hut słonecznych. Dotychczas roboty nie zajmowały się niczym

innym, tylko robiły pomiary terenu, fotografowały, pobierały próbki

gruntu i tak dalej. Teraz natomiast tu, na dole, inżynierowie przygotowali

rysunki projektów tych hut słonecznych. Rysunki te sfotografowaliśmy na

mikrofilmach i fotorakietami wysyłaliśmy do automatów budowlanych w

ich centrach programowych. To było niezwykle ważne i niezwykle tajne

zadanie. Tylko ja mogłem zrobić te mikrofilmy. Trzeba było dokładnie

wyeksponować najmniejszą liczbę, najcieńszą kreskę, żeby przyrządy

odczytujące niczego nie pomieszały. Oprócz kierownictwa instytutu tylko

ja znałem kod, żeby zachować odpowiednią kolejność przy wywoływaniu.

background image

Dla pewności bowiem wszystkie rysunki pocięto jeszcze na małe

fragmenty, które oznaczano cyframi według tajnego kodu.

Cholernie baliśmy się szpiegów, wie pan. Może pan sobie wyobrazić, co

mnie czekało w domu, kiedy wracałem koło północy, padając ze

zmęczenia. Wyrzuty i lamenty. Ze ani do kina, ani do teatru, po co

samochód, skoro nigdzie nie jedziemy. Może nawet nie byłem w

Instytucie, tylko u jakiejś kurewki, która nie chciała mnie puścić do domu.

A tę kupę pieniędzy skąd przynoszę, zapytałem. Nie wiedziała, co ma na

to powiedzieć. A może płacą za mnie kobiety? Proszę pana... czy ja

wyglądam na takiego?

Ale proszę mi powiedzieć, jeśli pana nudzę. Jeszcze jedno piwo? Bardzo

pan uprzejmy, dziękuję bardzo.

Chociaż tak naprawdę to nie lubię pić. Tylko przy okazji, wie pan...

DRUGI KUFEL PIWA

Stanąłem na tym, że któregoś dnia miałem dosyć tej całej gonitwy. Nerwy

mi nie wysiadły. Skądże. Ja mam stalowe nerwy. Któregoś dnia jednak

otwieram oczy, i nic nie widzę. Przed oczami mam tylko białą plamę.

Mrugam, przecieram, nic nie pomaga.

- Mamusiu - jęknąłem, a głos mi się chyba załamał. - Co teraz będzie?

Biedna kobieta szczerze się tym przejęła i oczywiście dalej utyskiwała.

Wprawdzie teraz ze zmartwienia, ale kobiety już takie są, jak raz zaczną

skrzeczeć, nie mogą już skończyć. Z początku słuchałem, jak mówiła, że

to ta moja praca, że ciągle to zielone i czerwone światło, i że teraz sam

zobaczę. Na co ja wrzasnąłem, że zobaczyłbym, gdybym widział, ale do

wszystkich diabłów, niech złapie za telefon, a potem w taksówkę ze mną i

do lekarza.

background image

Tak też się stało.

Zawiozła mnie do dużego szpitala naszego Instytutu. Nigdy nie byłem

chory i nie znałem tam nikogo, siedziałem tylko i czekałem, a żona cicho

popłakiwała. Nagle pewna siostrzyczka wzięła mnie za ramię i,

uspokajając łagodnym głosem, wprowadziła do profesora. Może pan

słyszał o tym słynnym neurochirurgu, który jest zarazem specjalistą od

oczu... No, nie szkodzi, że nie.

- Aha, to pan jest tym wielkim laborantem! - zaskrzypiał głos profesora.

- Tak jest, panie profesorze. I martwię się, że moja praca...

- Hm! Pańska praca... - zamilkł na dłuższą chwilę. Było tak cicho, że

wyraźnie słyszałem bicie serca. Mój Boże, co mi może być?

Profesor najpierw zbadał na różne sposoby moje oczy, coś mruczał, po

czym powiedział tak:

- Po prostu iritis, czyli zapalenie tęczówek. Nawet przy intensywnym

leczeniu dwa do trzech tygodni. Ale ta choroba nie występuje w

odosobnieniu. Proszę mi powiedzieć, pije pan?

- W miarę, panie profesorze.

- Rozumiem. Czyli jak smok. Miewa pan bóle głowy?

- Nie.

- Proszę policzyć trójkami.

Policzyłem. Z powrotem kazał czwórkami. Nagle powiedział, żebym

mówił liczby chaotycznie, jakie tylko mi przyjdą do głowy. Więc

mówiłem, Kiedy przerwałem, uświadomiłem sobie, że jak uczniak

wymieniłem po kolei liczby kodu z ostatniego dnia. Z przerażenia

zacząłem się jąkać, lecz siostrzyczka powiedziała, żebym przestał, pana

profesora i tak już tu nie ma, a poza tym przejdziemy teraz do badania

background image

mózgu, bo możliwe...

- Będziemy mogli uratować pana oko tylko przez operację mózgu.

Przez ten czas ta mlecznobiała plama ściemniała. Poruszałem się jak

lunatyk. A każdy głos słyszałem jakby z daleka. Jak niewidomi.

Ale pijmy, pijmy, bo tylko się przymierzamy. Ciepłe piwo jest nic nie

warte. Pana zdrowie!

Widzę, że pan też jest z tych, co jak usłyszą o chorobie oczu, to zaraz im

się pokazują łzy. Ze mną też tak było, ale później się przyzwyczaiłem. W

szpitalu z taką obojętnością wywracają, pędzlują, kłują człowiekowi oko

zastrzykami... A nawet skrobią, jakby to była cebula. Naprawdę.

A przecież jeszcze paskudniej jest wtedy, gdy piłują czaszkę.

Hm! Po paru dniach przyszła siostra i pogłaskała mnie po twarzy.

Poprawiło mi to nastrój i też wyciągnąłem rękę, żeby się jej odwzajemnić,

ale z powodu tej wielkiej plamy na oczach zamiast po twarzy pogłaskałem

ją niechcący po biuściku.

- No, no, nie taki pan znów bardzo chory... - stwierdziła.

- O, przepraszam.

Pochyliła się nieoczekiwanie nade mną i pośpiesznie pocałowała w

nieogolony policzek.

- Niech pan nie przeprasza. Panu wszystko wolno - szepnęła.

Ho, ho, do kroćset! Rozpaliłem się i myślałem, że natychmiast przejrzę na

oczy. Fantastyczne, co? Pytam się więc, co by pan zrobił na moim

miejscu? Bo przecież mówiła otwarcie!

Po otwartej rozmowie trzeba otwarcie działać, ale do tego już nie było

sposobności. Wyśliznęła mi się z rąk i w tej samej chwili poczułem, jak

mnie chwytają, układają na wózku, a potem szastprast i do sali

background image

operacyjnej!

TRZECI KUFEL PIWA

Oho, oho! Porządny z pana chłop! Jeszcze jedno piwo? No cóż,

przyjacielu... pozwoli pan, że będę tak mówił! Ależ tak! Hę, hę, z

wdzięczności nie będę panu opowiadał, jak mi operowano mózg, bo

widzę, że już pana ściska w żołądku. Robili mi różne rzeczy, piłowali,

świdrowali, podłączali do prądu, i diabli wiedzą, co jeszcze! I to na żywo.

Nie bolało, a gdzież tam! Mózg nie boli. Byłby chyba głupi. Czy nie dość,

że odczuwa wszystkie inne bóle?!

Po operacji jednak uśpili mnie. Wydawało mi się, że spałem kilka dni.

Kiedy się obudziłem, siostrzyczka - mój dobry duch - siedziała na brzegu

łóżka. Niezwykle ładny był z niej kociak. Po drugiej stronie na białym

krześle umartwiała się moja żona.

- Widzę - krzyknąłem i objąłem żonę. A potem kociaka. W takiej radości

człowiek może się posunąć nawet do tego.

Widziałem, lecz tylko jednym okiem. Na drugim zalegała nocna ciemność.

- Niech się pan nie martwi, to oko też będzie dobre - powiedział profesor,

którego dopiero teraz mogłem po raz pierwszy zobaczyć. Był niski i łysy.

Błysk jego okularów wzbudzał niepokój. - Niech pan go niczym nie

zakrywa, nie zawiązuje, niech pan nim patrzy tak jak drugim.

- A moja praca?

- Praca w laboratorium temu nie zaszkodzi, a nawet pomoże - profesor

pokazał w uśmiechu zęby i wychodząc gestem poprosił ze sobą

siostrzyczkę. Zasmucony zerknąłem nieco z wyrzutem na żonę.

- Więc właśnie, więc właśnie - lamentowała zupełnie nie wiedząc,

dlaczego, i wyjęła małe pudełko. - Przyniosłam to dla ciebie. Wiem, że już

background image

od dawna masz na to chrapkę.

Założyła mi na przegób wspaniały, potwornie drogi zegarek. Był

nadzwyczajny, kwarcowy, nie wymagał nakręcania i miał

rubinowoczerwoną tarczę. Wcześniej widziałem podobne tylko w pismach

zagranicznych, w naszych sklepach nie można było ich dostać.

- Egzemplarz wzorcowy. Ale sprzedali - wyjaśniła żona. - Idealnie

dokładny, wodoszczelny, odporny na wstrząsy i ładny. Prawda?

Był ładny i drogi, ale mówić niestety nie umiał. W przeciwnym razie

podszepnąłby mi, że będzie powodem mojej zguby.

No, ale pijmy, bo jak będziemy tylko tak ściskać, obmacywać, hę, hę, to

będzie ciepłe. A przecież ciepłe piwo nie jest warte funta kłaków...

Pańskie zdrowie! Hm! Jednak nie ma nic wspanialszego, jak od czasu do

czasu kufel dobrego piwa! Hę! hę!

Jestem w dobrym nastroju, bo przecież naj ważniejsze będzie dopiero

teraz. Stanąłem chyba na tym, że oślepłem na jedno oko, a na łbie miałem

kwadratową szramę, dokładnie taką, jak u arbuza, kiedy wytnie się

kawałek do spróbowania, a potem włoży z powrotem na to samo miejsce.

Brzegi tego cięcia zlały się z innymi częściami czaszki, ale włosy jednak

w końcu mi wypadły i nie odrosły, może dlatego, że profesor zszył mi

kości czaszki specjalną nicią platynową, żebym, jak powiedział, nie musiał

czekać na pełne zasklepienie się. I nie czekałem. Pobiegłem zaraz do

laboratorium, jak tylko mnie zwolnili ze szpitala. Na miejscu przyjęto

mnie z wielką owacją. Wszyscy tłoczyli się, by mi uścisnąć rękę.

Podziwiano mój zegarek i szwy na głowie.

Zegarek zresztą okazał się dla mnie bardzo przydatny. Jego

rubinowoczerwona tarcza w czerwonym świetle laboratorium wyglądała

background image

prawie jak biała, a czarne wskazówki były wyraźnie widoczne.

Naopowiadano mi, jak bardzo mnie brakowało. Ktokolwiek by mnie nie

zastąpił, pracował jak ślepy; tak wszyscy pomieszali, że trzeba było

wstrzymać pracę automatów budowlanych.

Nie przeczę, że było mi to na rękę, i od razu zabrałem się do pracy. Niech

pan powie, przyjacielu, czego człowiekowi naprawdę potrzeba? Uznania!

Bo na próżno zasypują go pieniędzmi, jeśli jednocześnie nim pogardzają.

Lepiej już, żeby było mniej pieniędzy, a więcej zachwytu. Ja już jestem

taki! Pańskie zdrowie!

Szło mi też wszystko jak po maśle. I z jednym okiem robiłem tak

doskonałe zdjęcia, jak z dwoma. Nie męczyło mnie to ani odrobinę, co

najwyżej byłem ciekaw tego cudu, kiedy mi zejjdzie ta zafajdana ciemna

plama z drugiego oka. Ile razy zapalałem lampy przy stole kopiarskim,

zawsze przez pewien czas wytrzeszczałem moje

ślepe oko na rysunki, myśląc, że w końcu zacznę widzieć.

No tak, nic nie widziałem, pracowałem więc dalej.

W domu za to nie wszystko było dobrze. Żona oczekiwała ode mnie, że

wystaram się o emeryturę, a wówczas będziemy żyli sobie spokojnie,

gruchając jak dwa gołąbki. Muszę wyznać przyjacielu, że strasznie lubię

swoją pracę. A poza tym gruchać też nie można wiecznie.

Szczególnie kiedy zapowiada się też małe gruchanie na boku.

A, szkoda gadać! Przez całe tygodnie nawet nie wytknąłem nosa z roboty,

a siostrzyczka też ciągle była gdzieś na inspekcji. Nie wiem, czy był jeden

albo dwa telefony. No. Ale rozmawiając nawet tak półsłówkami,

postanowiliśmy, że jeśli tylko znajdziemy dla siebie pół godziny, nie

będziemy robić ceregieli.

background image

Już mówię, mówię, niech pan tylko wytrzyma do końca!

Zdarzyło się, że poszedłem na opatrunek i nie było ani kociaka, ani

profesora. Młody lekarz, który tam był, wzruszył tylko ramionami na

widok mojej blizny, a jakaś stara wiedźma okręciła mi głowę gazą.

- Czy pan profesor jest na urlopie? - zapytałem, a przecież naprawdę nie

on mnie interesował.

- Ale, żeby na urlopie!... - na to młodzik.

- Czy nie chory?

- Jeszcze gorzej, przyjacielu. Aresztowali go razem z asystentem i

czterema młodszymi lekarzami. Pan był jego ostatnim pacjentem. Niech

pan się cieszy, bo stary to wielki chirurg. Geniusz.

- Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego taki człowiek zostaje szpiegiem?

Czy nie zarabia dosyć? - dodała stara pielęgniarka.

Uderzyła mnie ta wiadomość. A więc szpieg... Mówiłem już, że wtedy

wielcy bosowie od polityki wychodzili ze skóry, chcieli przeszkodzić w

przesyłaniu kapsuł, zniszczyć rozpoczęte budowy hut słonecznych na

Marsie. W Instytucie powoli już dostawaliśmy kręćka od tej nieustannej

czynności. O Boże, baliśmy się nawet puszczać bąki, żeby szpiedzy czego

nie zwęszyli.

Przypomniałem sobie badanie oka. I jak wyklepałem liczby kodu Boże

mój! A tego, który mnie zastępował, oskarżono o wprowadzenie w błąd

automatów.

Ale milczałem. Człowiek to tchórzliwe stworzenie, niech pan mi wierzy.

Nic nikomu nie mówiłem, pracowałem spokojnie dalej i nie szukałem

nawet siostrzyczki. Nigdy nic nie wiadomo. Czy nie tak? To przecież nie

była miłość... bo dla żony poszedłbym nawet do piekła, a przecież jeden,

background image

dwa całusy i jakieś obiecanki jeszcze do niczego nie zobowiązują.

A, szkoda gadać. Kobiety nigdy nie zrozumieją, jacy to my, mężczyźni,

potrafimy być wierni!

Na czym to stanąłem? Na tym, jak aresztowali profesora. No więc

niebawem się wydało, że to był spisek innego rodzaju. Chcieli tak omotać

dyrekcję Instytutu, żeby im sprzedała plany hut słonecznych. Było

oczywiste, że jeśli i oni takie zbudują, cena tytanoaluminium wytapianego

w naszych hutach na Marsie spadnie do jednej czwartej.

Nie uda!o się jednak. Bardzo dobrze, myślałem, i pilnie pracowałem dalej.

Miałem dużo roboty, często musiałem zostać w Instytucie nawet do

późnego wieczora, bo dla ostrożności projekty cięto na jeszcze mniejsze

kawałki i codziennie zmieniano szyfr przekazywania.

I mimo wszystko nastąpił krach! Na Marsie w okolicach równika zaczęła

się budowa obcej huty.

Zwołano naradę dyrekcji. Trzeba przyśpieszyć budowę. Jak szaleni

pracowali dniem i nocą inżynierowie, kreślarze i latały kapsuły. Dziwnym

sposobem nic nie zakłócało teraz ich lotu.

Za to jednocześnie z naszą drugą hutą została zbudowana ich druga huta.

Nie robili z tego tajemnicy. Prasa światowa zamieściła zdjęcia huty. Była

dokładną kopią naszej, którą przecież tak ukrywaliśmy.

Mogliśmy już więc nie chuchać na nasz zespół hut, wszystko to nie było

warte funta kłaków. Jednak interesowało nas to. Wysłaliśmy na Marsa cały

ładunek nowych automatów, myśląc, że większa liczba robotów będzie

budować szybciej. W najściślejszej tajemnicy pozmieniano wszystkie

plany. Robił to główny inżynier, przy którym stał dyrektor i dwóch

facetów z kontrwywiadu. Harowali we czwórkę, własnymi rękami

background image

przynosili do laboratorium pocięte plany, cały czas stali za moimi plecami,

własnymi rękami wkładali mikrofilmy do kapsuł i osobiście odwozili ten

cały materiał do bazy rakietowej.

A mimo wszystko! Jednocześnie z naszą trzecią hutą oni wybudowali

swoją trzecią hutę - razem ze wszystkimi gruntownymi zmianami!

Och, jak tylko o tym pomyślę, robi mi się sucho w ustach!

CZWARTY KUFEL PIWA

O, nie dlatego to powiedziałem,' przyjacielu!

Bóg panu za to wynagrodzi! Ale przecież, hę, hę, ten kufel rzeczywiście

był już pusty. Ale za następny już ja, ja zapłacę, Bóg mi świadkiem!

No, ale pijmy, pijmy, nie marudźmy, bo jak zrobi się ciepłe...

Oj, co to była za awantura! Główne szychy skakały sobie do oczu,

samochody alarmowe wyły co godzina. Mnie też zabrali do głównej

komendy i wypytywali od A do Z o moją pracę, a jednemu lekarzowi

kazali nawet, zmienić opatrunek na mojej głowie, przypuszczając, że może

wcale nie byłem operowany, tylko pod gazą przemycam filmy. Wkrótce

puścili mnie oczywiście do 'domu, chociaż byłoby lepiej, gdyby tego nie

robili, bo żona przyjęła mnie z takimi wyrzutami, że tylko się powiesić!

Wystarczy, że następnego dnia poszedłem zdenerwowany do Instytutu.

Tam też atmosfera się zepsuła, rzucaliśmy sobie ostre spojrzenia, każdy

podejrzewał drugiego i dlatego wszyscy byli urażeni.

Ledwie przygotowałem laboratorium, przyszli szefowie z kapitanem

milicji i jeszcze jednym gliną. Przynieśli nowe rysunki planów, oczywiście

już pocięte, i, no proszę, niech kopiują, a oni na to popatrzą. Patrzcie,

pomyślałem, dla mnie to możecie mi nawet zajrzeć w tyłek. Kiedy pracuję,

to już nic innego mnie nie obchodzi. Zrobiłem mikrofilmy, może nawet

background image

lepiej, niż zazwyczaj, oni mi podziękowali i wzięli je, ale wszystko

sfotografowali, nawet jak daję szefowi gotową rolkę, a także pustą

suszarkę i tak dalej.

To na próbę, powiedzieli, i wspomnieli o jakiejś wieży. Fotorakiety

poleciły więc i zabrały ze sobą mikrofilmy z poleceniami dla automatów

budowlanych.

A my czekaliśmy. Nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. I jak zwykle

bywa w takich chwilach - kiedy w powietrzu wisi jakieś wielkie świństwo,

na dworze też się chmurzy. Nadchodziła burza.

Po południu zjawił się dyrektor. Biegał po korytarzach czerwony jak

indyk.

- Gotowe! Koniec! - wrzeszczał. - Wszyscy mogą iść do domu. Ja też

pójdę w cholerę!

Otóż okazało się, że tam na górze zaczęliśmy budować wieżę. I oto w tym

drugim obozie powstawała taka sama! Fantastyczne, co? W osłupieniu nie

mogliśmy nawet przełknąć śliny. Ta wieża zresztą nie była nam potrzebna,

zbudowaliśmy ją tylko na próbę. Wyglądało więc na to, że tamci pomyśleli

tak: skoro skopiowali już cały kompleks hut bez trudu, dlaczego mieliby

nie skraść także planów wieży.

Ale jak to zrobili? Jak, na Boga, im się to udało? Dyskutowaliśmy nad tym

całe popołudnie, a tymczasem niebo diabelnie się zachmurzyło. Już od

paru godzin zanosiło się na potężną burzę. No więc wszyscy oprzytomnieli

i niebawem Instytut opustoszał. Ja też miałem wyjść, ale zadzwonił

telefon. Jak pan myśli, kto. to był? Zgadł pan! Moja złociutka

siostrzyczka!

- Grzecznemu pacjentowi wszystko wolno - powiedziała zamiast

background image

przywitania.

- Idę! Lecę! - odkrzyknąłem natychmiast uradowany.

- Przecież nawet pan nie wie, gdzie jestem.

- Proszę mi więc zaraz powiedzieć! Mam cały wieczór wolny.

Podała adres (nawet nie mieszkała daleko), i poleciałem. Zanim poszliśmy

do łóżka, na dworze już trzaskały pioruny.

Co pan mówi? Bardziej szczegółowo? “ Mogę opowiedzieć, jeśli panu

bardzo na tym zależy, ale proszę mi uwierzyć, nie ma w tym nic

fantastycznego. Hm, to była czarująca, miła kobietka. Oczywiście, miała

boską figurę... Czy różne sztuczki? Ależ proszę pana, to już osobista

sprawa! Prawda, śpieszyliśmy się, nie robiliśmy ceregieli, nie zgasiliśmy

nawet lampy, wie pan, tylko przy pełnym świetle... i oczywiście była naga,

no przecież nie w palcie i kaloszach...

Ale chwileczkę, wypijmy tę resztę, bo jak tylko tak trzymamy, wie pan...

Potem opowiem zakończenie. Ha, ha, powiem panu w dwóch słowach, ale

to już jest naprawdę fantastyczne w tym wszystkim! Co, seks? Niech pan

posłucha, ledwie trochę odsapnęliśmy, zadzwonił dzwonek przy drzwiach.

Ale dzwonił tak natarczywie, że zaczęło mi się od tego mienić w moim

jednym oku. Kociak zarzucił na siebie szlafrok i pobiegł otworzyć drzwi. I

jak pan myśli, kto stał we drzwiach?

- No niech pan już się nie szczerzy i wydusi!

- Niech pan pomyśli!

- Dobre sobie. Po tylu kuflach piwa. Może jej mąż.

- To była moja żona, przyjacielu. A za nią cały pluton milicji.

- Wielki Boże!

- Otóż to. A ja stałem tam w stroju adamowym niczym pomnik! No

background image

dobrze, już powiem: ten przeklęty profesor zoperował mnie, chociaż było

to niepotrzebne. Wstawił mi do czaszki miniaturowy nadajnik telewizyjny,

dokładnie w tym miejscu mózgu, gdzie bodziec z nerwu wzrokowego

powoduje powstawanie obrazu. Kamerą było moje oko, a anteną włos

platynowy włożony do czaszki. No i co pan na to?

- Fantastyczne!

- Ja nie widziałem tym okiem, ale ono jednak pracowało. Widziane więc

tym okiem rysunki projektów ja po prostu nadawałem. W sąsiednim

budynku natomiast mieli specjalny ekran i odpowiedni aparat

fotograficzny, za pomocą których bez przeszkód przechwycali cały

materiał. Nikt o tym nie wiedział, ja oczywiście też. I gdybym tamtego

popołudnia, kiedy była burza, nie poleciał gruchać, być może do dziś

nadawałbym swój własny mały program. Ale co za przypadek! Kiedy

zaczęła się burza, żona siedziała w domu przed kolorowym telewizorem.

Już chciała go wyłączyć, gdy nagle wyskoczył na ekran inny obraz.

Podczas burzy to się zdarza. I oto ku swemu największemu zdumieniu

zobaczyła gołą dziewczynę, którą co chwila kamera pokazywała

bezwstydnie z wszystkimi szczegółami. Szyję dziewczyny obejmowała

jakaś ręka... a na przegubie błyszczał rubinowoczerwony zegarek!

To mnie zgubiło! Pan nie zna mojej żony. Działała natychmiast. Jak

dowódca! Telefon do znajomych, telefon na milicję. W całym kraju

istnieje tylko jeden taki zegarek, mówiła, i nosi go mój mąż. Glinie nie

trzeba było więcej, natychmiast byli u mnie w domu. Potem telefon do

Instytutu. Nie było mnie tam oczywiście. A więc gdzie? Przyjechały grupy

techniczne z przyrządami namiarowymi i diabli wiedzą czym...

Pielęgniareczka wpadła, bo też należała do szajki szpiegowskiej.

background image

Biedaczka dostała zadanie, żeby mnie jeszcze bardziej wciągnąć do

sprawy.

- I co?

- Jak to co? Od tego czasu przymykam oczy, kiedy piję. Zęby żona nie

widziała.

- Aha!

- Widzę, że pan nie wierzy. Dziękuję za piwo.

- No, niech się pan nie obraża! Nie jestem tak pijany, żeby nie wierzyć!

Rozumie pan? Wierzę we wszystko! Nawet w to, czego nie ma...

- Dziękuję.

- Nawet w Węgierski Instytut Badania Marsa! I w słoneczne huty. I w fo...

fotonowe ka psuły czy co tam jeszcze. Ale żal mi pana! Przecież, rozumie

pan... swoje wiem...

- Gratuluję.

- Lepiej niech mi pan nie gratuluje. Ale niech pan posłucha, skoro

postawiłem panu cztery piwa, mogę uwierzyć we wszystko, prawda?

Tylko... jednej rzeczy nie rozumiem!

- Tylko jednej? Szczęśliwy człowiek.

- No więc nie rozumiem, nawet jeśli uwierzę w to wszystko... co tu jest

fantastycznego?

Hę?

- Oho! Chylę czoło przed pańską mądrością... Hej, dlaczego pan taki

blady? Źle się pan czuje?

- Nic, nic... Tylko ten drut. Tak wystaje panu z głowy'... Niech go pan

chociaż przyczesze!

DEZSO KEMENY

background image

Talia kart

Cameriere zaproponował czerwone wino, a ponieważ goście zdali się na

niego, niósł właśnie butelkę w słomianej plecionce i małe kieliszki na

nóżce.

- Ile czasu ma pan zamiar spędzić na Sycylii, panie Szakacs?

Imre Szakacs oderwał oczy od skąpanej w popołudniowym słońcu okolicy

- cytrynowych sadów brzemiennych w żółte owoce, wijącej się wśród

drzew oliwkowych kamiennej drogi, po której obciążony workiem czarny

osioł zdążał w kierunku miasta, przebierając żwawo kopytami - i obrócił

się w stronę pytającego. W plecionym fotelu siedział pochylony wygodnie

do tyłu Monsieur Reno Lebrun; patrząc na jego mocny, galijski nos,

szerokie, nieco ironiczne usta, łysiejący czubek głowy Szakacs widział w

nim kopię Cezara albo raczej Woltera. W każdym razie na czas

oczekiwania, tutaj w restauracji ogródkowej towarzystwa turystycznego

Taormina, z trudem znalazłby wśród dwudziestu uczestników wycieczki

milszego partnera do rozmowy.

- Niestety, mam mało czasu, proszę pana, za cztery dni kończy mi się

ważność wizy i muszę wracać do domu. Urlop też mi się kończy - dodał z

uśmiechem. - Cieszę się, że w jednym dniu udało mi się zmieścić ruiny

teatru greckiego i słynną dolinę echa.

Pan Lebrun przytaknął, wskazał głową w kierunku grupy jasnowłosych

chłopców i dziewcząt odpoczywających w tylnej części ogródka i

powiedział z ironią w głosie:

- Będzie nas więcej niż przed południem. I o ile znam naszych nowo

przybyłych młodych przyjaciół, dolina echa, La mile dell'eco, będzie dziś

po południu rozbrzmiewać cytatami z Schopenhauera lub wojskowymi

background image

komendami.

- Jest pan trochę złośliwy, panie Lebrun. Francuz wzruszył ramionami.

- Jestem nauczycielem i znam takich wyrostków. I Francuzów, i Niemców.

Tych ostatnich jeszcze z wojny. Pan jest za młody, proszę pana...

- Kiedy wyzwalano Budapeszt, miałem dokładnie dziesięć lat...

- O, Budapeszt - rozpostarł ręce pan Lebrun, po czym poderwał się i

rozejrzał wokół. - Wybaczy pan, to wino jest dla mnie trochę za mocne;

jak śpiewa Turiddu, wyjdę na świeże powietrze... - Zaczął brnąć między

krzesłami dziękując na prawo i lewo wykwintnymi gestami,

amerykańskiej starej pannie głębokim ukłonem a angielskiemu

globtroterowi skinieniem głowy, rozgniótł brzoskwinię na na głowie

młodego Szweda i z pogardą spojrzał ponad głowami młodych Niemców.

Wtedy właśnie za plecami Szakacsa odezwał się niepewny głos:

- Scusate, signore...

Szakścs obejrzał się. Przy stole stał mężczyzna o szczupłej sylwetce, z

twarzą całą pokrytą głębokimi zmarszczkami. Miał na sobie szare ubranie

z materiału podobnego do drelichu, a w butonierce połyskiwał mu

emblemat towarzystwa turystycznego.

- Prego - powiedział Szakacs uprzejmie, lecz nieco zaskoczony.

- Jest pan Węgrem? - zapytał po węgiersku starszy mężczyzna podchodząc

bliżej.

- Tak. A pan?

- Sandro Molinaro, a właściwie nazywam się Sander Molnar.

- Pięćdziesiąty szósty? - zapytał krótko Szakścs zniechęcającym tonem.

- Nie, proszę pana. Dwudziesty szósty. Przyjechałem do Włoch w roku

1926, kiedy miałem szesnaście lat.

background image

- Niech pan usiądze. Czy mógłbym pana poczęstować lampką wina?

Mężczyzna usiadł, stuknęli się kieliszkami.

- Przyjechałem tu z kontraktem jako artysta, a potem zostałem. W latach

powojennych jeździliśmy z występami głównie po Sycylii, ale kiedy już

mi nie wychodziło, powiem wprost: kiedy się zestarzałem, osiadłem tutaj.

Mówię dobrze czterema językami, a okolicę znam jak własną kieszeń,

płacą też dość znośnie... Przepraszam, wybaczy pan, ale... - wyczekująco

patrzył na rozmówcę.

- Nazywam się Imre Szakacs. Rozumiem pana. Bardzo rzadko ma pan

okazję usłyszeć tu węgierską mowę'.

- Ostatni raz pięć lat temu. Mówię może... Szakacs znowu napełnił

kieliszki.

- Ma pan tylko trochę obcy akcent. Ale jeśli można, co pan robił w

zespole?

Zżartą farbami twarz komedianta pokrył szeroki uśmiech.

- Widział pan z pewnością nieraz linoskoczka. Ja właśnie nim byłem. A

właściwie tylko ubocznie. Mój główny numer był taki: ktoś z widzów

wyciągał jedną kartę z talii, potem wkładał ją z powrotem, ja dmuchałem

na całą talię i rozkładałem wszystkie karty na stole.

Wtedy mówiłem: proszę pani lub proszę pana, teraz proszę tą kredą

narysować na podium linię, wszystko jedno jak krzywą. Ten ktoś rysował

linię. Wtedy mówiłem: teraz proszę stanąć na drugim końcu tej linii.

Zawiązywano mi oczy i z zawiązanymi oczami szedłem po krzywej,

narysowanej kredą linii aż do widza, i, jeśli był to mężczyzna, to z

kieszeni, a jeśli kokieta - z torebki wyjmowałem wyciągniętą wcześniej

kartę. Może pan wierzyć albo nie! Taki był Sandro, wielki Sandro, kiedy

background image

był młody.

- A teraz? - zapytał Szakacs z uśmiechem. Tamten machnął ręką.

- Zestarzałem się, proszę pana, zestarzałem. To cudowne wyczucie

położenia czy przestrzeni, niech pan to nazwie jak chce, należy już do

przeszłości. Zostało mi tylko parę sztuczek karcianych. Proszę spojrzeć -

wyciągnął z kieszeni pakiet kart - jeszcze teraz noszę zawsze przy sobie

talię szwajcarskich albo węgierskich kart. Jeśli nieraz się zdarzy, że

program jest źle rozplanowany w czasie i grupa musi czekać, zabawiam

turystów karcianymi trikami. Towarzystwo nie płaci mi za to oczywiście

nawet złamanego grosza.

Rozmawiali kilka minut; wielki Sandro wypytywał o Budapeszt, a Szakacs

opowiadał: o Moście Łańcuchowym, o Stadionie Ludowym, o sobie.

Nagle dał się słyszeć ostry klakson i przed restaurację skręciły dwa

polakierowane na czerwono mikrobusy. Z pierwszego wygramolił się

zażywny Włoch, który od razu zaczął gestykulować, krzyczeć, wydawać

polecenia. Wielki Sandro wstał natychmiast.

- Dziękuję panu, musimy już ruszać.

- Czy nie miałby pan ochoty zjeść ze mną kolacji? - zapytał Szakacs

również wstając.

- Bardzo panu dziękuję, skorzystam na pewno.

Inny przewodnik stanął na krześle i zaczął głośno czytać nazwiska.

Najpierw tych, którzy jechali pierwszym, mniejszym samochodem.

- Signora Dómpfer, signore Dompfer, signore Hewlitt, signorina Van der

Volden, signorina Inge Johanson, signore Ole Johansen, padre Coltello. -

Rozejrzał się, ogarnął wzrokiem swoją grupę niczym pastuch stado i

zakrzyknął: - Andiamo, andiamo, signore e signori1 II fine: la valle

background image

dell'eco!

Sandro Molinaro wsiadł ostatni do autobusu, zajął miejsce obok kierowcy

i ognistoczerwony samochód ruszył niezwłocznie po krętej, górskiej

drodze. Na znak otyłego przewodnika wypełnił się też niebawem i drugi

pojazd; w większości zajmowali go niemieckie dziewczęta i chłopcy, ale

trafił tu też Szakacs i francuski nauczyciel. Pan Lebrun coś mruczał, potem

wsiadł i tak manewrował, żeby się znaleźć obok Szakacsa.

- Niech pan uważa, co oni będą wyprawiać, jak tylko ruszymy - szepnął

Francuz i zamknął oczy.

Jego przepowiednia spełniła się. Jasnowłose towarzystwo zaintonowało

jakiegoś marsza i rąbali go bez przerwy przez pół godziny. Kiedy w końcu

przestali, pan Lebrun otworzył oczy.

- Nie umieją nic innego: Ja mit Herz und Hand jur das Vaterland... Ja też

jestem patriotą i szanuję uczucia patriotyczne innych, ale... Jak pan myśli,

czy mam im zaśpiewać Marsyliankę?

- Proszę, niech pan tego nie robi - odpowiedział Szakacs, nie wiedząc sam,

czy robi to dlatego, żeby uniknąć skandalu, czy dlatego, że głos pana

Lebrun był nie do zniesienia wysoki. - Niech pan popatrzy raczej na

okolicę. Czyż to nie cudowny widok?

- I to światło - dodał Francuz. - Nie jestem malarzem, ale to ma znaczenie!

- Mieliśmy takiego malarza, który tu przebywał i namalował te barwy.

Barwy Taorminy. Nazywał się Csontvary, nie słyszał pan o nim?

Tamten z żalem pokręcił głową i wskazał na przestrzeń przed nimi.

- Czerwony punkt przed tą oślepiająco bia'łą skałą to pierwszy mikrobus.

Co za nadzwyczajny kontrast! A nad tym... Widział pan?

- Widziałem - odparł Szakacs. - Nad autobusem jakby powiewała jakaś

background image

niebieska zasłona. Niech pan spojrzy! Gdzie się podział? Mikrobus!

- Droga jest kręta, może zobaczymy go znowu, kiedy wyjedziemy na

prostą. Prowadzi go jakiś szczeniak, tacy nie żałują opon. A ta

pofałdowana, zwiewna zasłona... Coś podobnego widziałem ostatniej zimy

w Hammerfest. Ale że na Sycylii można zobaczyć zorzę polarną...

Nie mieściło mu się to w głowie. Szakacs nie przywiązywał do tego wagi;

zresztą nie znał się na śródziemnomorskich zjawiskach

meteorologicznych.

- Czy pan jest nauczycielem geografii, panie Lebrun?

- Nie, matematyka, fizyka...

Po kwadransie ich mikrobus zwolnił, skręcił w prawo i wąską, brukowaną

drogą, na której podskakiwali jak na sprężynach, stoczył się w dolinę

otoczoną wysokimi skałami.

A więc byli w słynnej La valle dell'eco, gdzie głos odbija się pięciokrotnie

w sekundowych odstępach czasu.

Więc byli tutaj.

Ale pierwszego mikrobusu nigdzie nie było widać.

' Dziewczęta i chłopcy” z grupy niemieckiej ustawili się obok samochodu,

czekając cierpliwie, kiedy przewodnik da znak do próby echa. Lecz on

biegał rozpaczliwie, krzyczał, było mu obojętne, ile razy dolina to

powtórzy; targał włosy, klął, wymyślał na kierowcę pierwszego

mikrobusu, wymyślał na niezdarnego Sandro Molinaro, w końcu jęknął

przeciągle i podszedł do dwóch dorosłych w grupie, Lebruna i Szakacsa.

- Jak panowie myślą, czy powinniśmy ich szukać, czy zgodnie z

programem mam państwa zaprowadzić w tę część doliny, skąd echo jest

najlepiej słyszalne.

background image

Lebrun milczał, a Szakacs po chwili odparł:

- Czy kierowca pierwszego autobusu przyjeżdżał już do tej doliny?

- Wiele razy, proszę pana, i dlatego nie rozumiem...

- A Molinaro?

- Nie wiem, czy znalazłby się taki dzień, w którym by tu nie był. Zdarza

się, że przyjeżdża tu z jedną grupą rano, a z drugą po południu, dlatego nie

rozumiem...

- Widzi pan, ja też nie rozumiem. A ponieważ i pan nie rozumie, wydaje

mi się, że nie powinniśmy się teraz zabawiać echem. Możliwe, że mieli

wypadek, w każdym razie to niezrozumiałe, gdzie i dlaczego zniknęli.

Proszę pomyśleć logicznie.

- Pan też jest matematykiem? - zainteresował się pan Lebrun.

- Nie, proszę pana. Jestem śledczym. Na tę wiadomość przewodnik jakby

doznał ulgi.

- Madonna nam pana zesłała. Proszę rozporządzać, jestem do pana

dyspozycji. Kierowca pierwszego mikrobusu jest moim siostrzeńcem,

synem mojej starszej siostry, czwartej siostry, ona by tego nie przeżyła... -

wzniósł ręce ku niebu. - Povero ragazzo!

- A pasażerowie? - zapytał cicho Szakacs. Przewodnik tylko ciągle

wzdychał i nic już nie mówił.

- W każdym razie trzeba zawiadomić karabinierów - stwierdził pan

Lebrun.

- Naturalnie - przytaknął Szakacs - ale my też powinniśmy się rozejrzeć...

Młodzi przyjaciele - zwrócił się do ciągle jeszcze stojących w szeregu

dziewcząt i chłopców, poprosił ich, żebysię rozstawili w tyralierę i

przeszukali okolicę. Prośba została przyjęta z pełnym zrozumieniem;

background image

młodym Niemcom bardzo się to podobało i dokładnie zbadali teren w

dolinie, wokół niej i drogi. Nie upłynęło nawet dwadzieścia minut, jak

pewien jasnowłosy Hans czy Kurt przybiegł zdyszany do Szakacsa i

zakomunikował, że jakieś dwieście metrów od rozgałęzienia drogi

prowadzącej do doliny leży w przepaści pierwszy mikrobus, tak

strzaskany, że trudno go poznać.

Wszyscy pośpieszyli na miejsce wypadku. Szakścs wraz z trzema

chłopcami zszedł na dół do nieszczęsnego pojazdu. W kilkanaście minut

potem wspięli się z powrotem na drogę. Pozostali na górze spodziewali

się, że usłyszą od Szakacsa i chłopców o tak straszliwie zmasakrowanych,

porozbijanych i poszarpanych zwłokach, że nawet nie ma co się śpieszyć z

zawiadamianiem karabinierów, nie mówiąc już o pogotowiu. Lecz Szakacs

powiedział tylko tyle:

- Mikrobus spadł pusty. Nie ma śladu ludzi ani w środku, ani wokół

pojazdu...

- Czyli - wtrącił się pan Lebrun - mamy do czynienia nie z przypadkowym

nieszczęściem...

- ...lecz z przestępstwem - dokończył zdanie Szakacs. - Miał pan rację,

trzeba natychmiast zawiadomić karabinierów. Podejmie się pan tego? -

zwrócił się do przewodnika.

Po paru minutach przyjechał z doliny ich mikrobus. Grupa Niemców, nie

widząc dla siebie nic do roboty, wsiadła, a z nimi przewodnik, obiecując,

że natychmiast zaalarmuje posterunek karabinierów w Taorminie.

- Sergente to mój siostrzeniec, jest synem mojej trzeciej siostry, jeśli ja mu

powiem... Ale panowie - mówił z zachwytem - panowie, którzy tu zostają,

są bohaterami, tak, prawdziwymi bohaterami! - Wzniósł ku niebu ramiona,

background image

po czym wsiadł do mikrobusu.

- Co teraz? - zapytał pan Lebrun, gdy samochód zniknął za zakrętem.

- Jeśli się pośpieszą i jeśli sergente nie trzeba będzie wyciągać z knajpy, to

powinni tu być w ciągu godziny. Co pan na to, żebyśmy przez ten czas

rozejrzeli się trochę na własną rękę?

- Ja też chciałem to panu zaproponować - powiedział Lebrun.

Wrócili spacerem do doliny echa. Słońce wisiało na skraju znajdującej się

naprzeciwko nich skały i chociaż do zachodu została jeszcze co najmniej

godzina, w pokrytej kamieniami niecce doliny już zmierzchało.

Szakacs zatrzymał się w miejscu, w którym wysiedli z mikrobusu i

rozejrzał się wokół.

- Jak pan myśli, w którym miejscu kazali im wysiąść z mikrobusu?

Dlaczego, na razie nie pytam.

Lebrun kucnął i przyjrzał się podłożu.

- Ja jednak coś podejrzewam. Pan z pewnością nie wie, że panna Van der

Volden, ta wyschnięta tyka, jest milionerką.

- Co u diabła? KidnapingT. - krzyknął Szakacs.

- Jeśli można pięćdziesięcioletnią starą pannę określić jako kid,

szczeniak... Ale pieniądze ma, przypuszczam też, że książeczkę czekową

nosi zawsze przy sobie.

- Nie chce mi się wierzyć, żebyśmy na takim skalistym gruncie natrafili na

jakiś ślad; a może jednak?

- Tam... Tam to ślady naszego mikrobusu. Widzi pan, tutaj, gdzie trawa

między kamieniami jest przygnieciona. W tym miejscu cofnął, zawrócił i

wyjechał na szosę. Ale tam... Widzi pan?

- Ma pan rację! - Szakacs przeszedł parę kroków dalej. - Tutaj stał ich

background image

mikrobus. Tak, on też wykręcił i wrócił na szosę. Nie widzę żadnych

śladów szarpaniny, oporu. - Szakacs przykucnął i rozejrzał się. - Żebym

miał jakiś jaśniejszy ślad, byłbym pewny swych przypuszczeń. - Wstał i

poszedł dalej zatrzymując się w miejscu, gdzie stał pierwszy mikrobus.

Na wyrastającej spomiędzy kamieni trawie było wyraźnie widać, gdzie

stały obydwa przednie koła pojazdu. Szakacs znowu przykucnął, nachylił

się i zawołał:

- Niech pan tu podejdzie! Obydwaj patrzyli na kamień wielkości głowy

dziecka i na wystającą spod niego kartę do gry.

- Nasz przyjaciel Sandro - powiedział Szakacs.

- Jak to? - Francuz wyciągnął kartę spod kamienia i przypatrywał się jej.

- Przewodnik z pierwszego mikrobusu. Węgier z pochodzenia, stary

artysta cyrkowy. Rozmawiałem z nim po południu, przed przyjazdem tutaj.

Wspomniał wtedy, a nawet pokazywał, że jeszcze teraz nosi stale przy

sobie talię kart szwajcarskich.

- Sprytny facet, skoro niedostrzegalnie potrafił wsunąć kartę w takie

bezpieczne miejsce. Ale nie rozumiem tego znaku.

Szakacs obracał kartę. Był to zielony as, rysunek przedstawiał

wyobrażającą jesień postać, która popijała coś przy beczce z winnym

moszczem.

- Róg karty jest zagięty. Widzi pan? Nie wydaje mi się, żeby to było

przypadkowe. Żongler karciany nie zagina rogu karty przez przypadek. I

jeśli się nie mylę...

- Pijący mężczyzna...

, - ^Jący mężczyzna... - zastanawiał się Szakacs. - Sandro mógł się

domyślać, albo przynajmniej przypuszczać, że będziemy ich szukać.

background image

Jestem pewien, że tą kartą chciał zwrócić uwagę na to, że przed

przyjazdem tutaj piliśmy razem w ogródku restauracji. Ten znak jest

adresowany do nas i powinny być jeszcze inne. Szukajmy dalej!

- A raczej - powiedział Lebrun - to jest adresowane do pana, jeśli Sandro

wie, że jest pan śledczym.

- Wie. Szukajmy dalszych znaków! W talii szwajcarskiej są trzydzieści

dwie karty.

Znaleźli jeszcze cztery karty, razem więc pięć spośród trzydziestu dwóch.

W odległości kilku kroków od miejsca, w którym stali i gdzie znaleźli

zielonego asa, leżała czerwona siódemka, również przyciśnięta

kamieniem. Nie było wątpliwości - wizerunek namiestnika Gessiera z

sercem przebitym strzałą mógł oznaczać tylko to, że pasażerowie

mikrobusu zostali zmuszeni do opuszczenia pojazdu pod groźbą użycia

broni. Idąc dalej w tym samym kierunku zrobili dwadzieścia do

trzydziestu kroków, gdy Lebrun zakrzyknął cicho i schylił się. Pod jednym

z kamieni leżała dama żołędna z wizerunkiem Telia. Widoczna na rysunku

kusza również wskazywała na zastosowanie przemocy, a leżąca obok

dzwonkowa siódemka oznaczała przypuszczalnie liczbę bandytów. I

wszystkie karty miały zagięty jeden róg, jak przy wizytówce!

Dotarli do przeciwnej strony doliny. Pod ich nogami szumiał górski potok,

przez który przerzucony był wąski drewniany most. W jego próchniejącej

poręczy zatknięta była dzwonko wa dama. Dwa podniesione do góry palce

przedstawionego na rysunku strzelca pokazywały dalszy kierunek, a po

drugiej stronie mostu w szparze między deskami ukryta była czerwona

ósemka

Rysunek wiosłującego Telia oznaczał, że turystów przeprowadzono na

background image

drugą stronę potoku.

Więcej kart nie znaleźli.

Idąc dalej za mostem musieli przejść długim na dwadzieścia pięć do

trzydziestu kroków skalistym wąwozem i znaleźli się w podobnej do

poprzedniej, lecz nieco mniejszej dolinie. Na jej podłożu wegetowało

wśród kamieni kilka rachitycznych pinii, a na tylnej ścianie znajdowało się

źródło potoku: wysoki na dwadzieścia metrów wodospad. Huk spadającej

wody wypełniał dolinę, wielokrotnie odbity od popękanych skał hałas

zupełnie zagłuszał prowadzoną z naturalnym natężeniem głosu rozmowę i

czynił ją niezrozumiałą

Nie znaleźli w dolinie nikogo, ani nawet śladu obecności człowieka.

- Co teraz? - zapytał Lebrun głośno krzycząc.

W tym momencie do ciasnej doliny dotarł daleki, cichy głos syreny

alarmowej.

- Karabinierzy! - krzyknął Szakacs. - Są szybciej, niż przypuszczałem.

- Mamy do dyspozycji godzinę. Potem, w ciemności, będziemy mogli się

poruszać wyłącznie po omacku - zauważył Lebrun i ruszył za Szakacsem.

Sandro, stojąc tyłem do kierunku jazdy, z takim entuzjazmem mówił

grupie turystów o pięknie okolicznego krajobrazu, że jego uwagę zwróciło

dopiero silne szarpnięcie i pełen strachu krzyk młodego kierowcy. Zanim

się rozejrzał, już wypychano wszystkich z pojazdu.

Grupa okazała się nad podziw zdyscyplinowana. A może tak bardzo się

przerazili na widok siedmiu zamaskowanych przestępców z pistoletami

maszynowymi? Faktem jest, że stara panna z Ameryki nie dostała ataku

histerii i bez słowa poddała się krótkiemu rozkazowi. Tylko kierowca

mówił półgłosem i z drżącymi ustami:

background image

- Zarzucili na samochód jakby jakąś niebieską siatkę na motyle, - Uciszył

go policzek wymierzony zewnętrzną stroną dłoni.

Cichą uwagę padre Coltello natomiast puszczono płazem.

- Ulegnijmy przemocy, proszę państwa, nie sprzeciwiajmy się. Módlmy

się, módlmy się...

Silnik mikrobusu nagle zawył i Sandro zauważył kątem oka, że za

kierownicą siedzi jeden z przestępców; po chwili samochód zniknął za

zakrętem szosy.

Pochód uprowadzonych ruszył przez dolinę pod eskortą sześciu

uzbrojonych napastników.

Sandro spojrzał na zegarek. Od chwili wpadnięcia w pułapkę minęło

zaledwie pięć minut. Drugi mikrobus powinien nadjechać w ciągu

następnych pięciu minut. Albo tamtych też uprowadzą, albo będą działać

bardzo szybko. Ale - tak czy inaczej - trzeba zostawić jakiś znak,

informację. W drugim mikrobusie jest Szakacs, jeśli oni nie wpadną w

zasadzkę, to przypuszczalnie... Schylił się błyskawicznie, chcąc niby

poprawić sznurowadło. Przechodzący obok szereg zostawił go trochę w

tyle i oto karta z zagiętym rogiem leżała już pod jednym z kamieni. A

potem druga... Trzecia... Sandro stwierdził z zadowoleniem, że jego palce

są jeszcze szybkie i zręczne. Tak, mógłby dalej zarabiać na chleb jako

karciany iluzjonista.

Stali w wypełnionej szumem wodospadu drugiej dolinie, a wokół nich

przestępcy, już wszyscy. Na drugim końcu doliny, w pobliżu wodospadu,

przysiadł helikopter, jego wirujące śmigło przypominało przeźroczysty

krąg, hałas silnika zmieszał się z szumem wody.

Czyżby chcieli ich tym przetransportować? Ale przecież w środku zmieści

background image

się najwyżej siedmioro czy ośmioro ludzi.

Jeden z przestępców, wyznaczony spośród kolegów, podszedł do turystów

z jakimś tobołkiem w ręku i, w dalstzym ciągu nic nie mówiąc, po kolei

zawiązał im wszystkim oczy.

- J protest... - powiedział Anglik, kiedy przyszła kolej na niego, ale nie

otrzymał odpowiedzi. Tylko ojciec Coltello ciągle powtarzał półgłosem:

- Nie sprzeciwiajmy się, bracia. Módlmy się, módlmy się.

Bandyci pośpieszyli w kierunku helikoptera, przy czym jeden z nich

pozostał z turystami, na końcu zawiązał oczy Sandro, a potem powiedział:

- Niech każdy weźmie za rękę stojącego obok! Tak. Nie rozmawiać!

Przesuwał ich, popychał, a w końcu dodał z groźbą w głosie:

- Zostańcie tak, nie ważcie się poruszyć! Niemka wrzasnęła:

- Boże, to egzekucja!

- Zamknij się, Bertha! - warknął na nią mąż.

Bandyta nie powiedział nic.

Po krótkiej chwili wszyscy słyszeli wyraźnie, jak warkot helikoptera,

zagłuszywszy szum wodospadu, wzmaga się, po czym jego głęboki

grzmiący odgłos przybliża się, a wreszcie oddala i niknie.

Minęło tak kilka sekund i słychać było tylko szum spadającej wody.

Trzymali się kurczowo za ręce, ale ich szereg czy też krąg zaczął falować,

ruszać się, i usłyszeli głos Ole Johansona:

- Odlecieli! Zdejmijcie opaskę!

Sandro już go uprzedził, a inni też nie dali na siebie długo czekać.

Otaczało ich niebieskawe, przypominające brzask światło.

Wszyscy dziewięcioro znajdowali się w pomieszczeniu ze sztucznego

tworzywa o mniej więcej kolistej podstawie i stali odwróceni twarzą do

background image

ściany. Ściana miała białawy kolor i sklepiała się lekko ku górze, co

wyglądało jak wnętrze eskimoskiego igloo lub pustego ula. Albo raczej... -

Tak - pomyślał Sandro - jak przecięta na pół piłka pingpongowa. Na

środku pomieszczenia znajdował się jaśniejący niebieskawym światłem

słup o średnicy mniej więcej jednego metra, który wznosił się ku górze do

najwyższego punktu sklepienia i w miejscu, gdzie stykał się ze ścianą,

jaśniał jeszcze mocniej. Wszystko to przypominało namiot, którego żerdź

stanowił ten tajemniczy niebieski słup. Substancja jaka go tworzyła, była

podobna do ciekłego gazu czy może raczej do jakiegoś niezwykle

rozrzedzonego płynu, który wibrował, falowal

Poza tym cały czas było słychać odgłosy wodospadu, jak gdyby nie

znajdowali się w pomieszczeniu zamkniętym, a pod gołym niebem.

Pierwszy odezwał się Mr. Hewlitt.

- To przecież niewola. Wrócą, jeżeli czegoś od nas chcą. W każdym razie

złożę protest w konsulacie brytyjskim w Mesynie.

- Ale czego, u diabła, od nas chcą? - zastanawiał się Sandro.

Anglik spojrzał na niego.

- A przeciw pańskiemu towarzystwu też wystąpię z żądaniem

odszkodowania...

- Jeśli zostaniemy przy życiu, Mr. Hewlitt - powiedziała cicho Inge

Johanson. Jej brat stał obok niej bez słowa, z zaciśniętymi pięściami.

Ciągle jeszcze stali wzdłuż ściany. Nikt nie miał odwagi zbliżyć się do

niebieskiego słupa.

- Zabiją nas! - wrzasnęła Bertha Dómpfer - zobaczysz Heinz, strzelą nam

w potylicę!

- Bertho, mówiłem ci, żebyś milczała! Milcz!

background image

- Pokój z nami, bracia - powiedział cicho ojciec Coltello. - Módlmy się,

módlmy się!

- Gangsterzy! - Krzyczał pan Dómpfer. - To może się zdarzyć tylko w tej

plugawej Italii!

- Niech pan posłucha, proszę mi tu nie przeklinać Italii - Kierowca stanął

przed Niemcem i mówił dalej złowieszczym tonem: - A u was nie ma

bandytów? Czy pan wie, gdzie umarł mój ojciec? Wie pan, co to jest

KZLager?

- Zamordują nas - panią Dómpfer wstrząsał szloch.

- Nie zamordują - odezwała się sucho miss Van der Volden. - Wydaje mi

się, że im nie chodzi o nikogo z państwa, lecz o mnie. W Neapolu

zostałam ostrzeżona, że jeśli nie zostawia w wyznaczonym miejscu czeku

na pół miliona, to pożałuję swojej podróży na Sycylię.

- Chcą liry? - zapytał Mr. Hewlitt.

- Uważa ich pan za głupich? Dolary. Hewlitt spojrzał na wszystkich

wokół.

- Rozumiem. Ale czy nikt z państwa nie myślał jeszcze o tym, jak się tu

dostaliśmy? O ile pamiętam, kiedy nas tu prowadzono, w dolinie nie było

nic poza helikopterem. A jeśli to nie heliktopter zrzucił na nas ten klosz.

Czy nie zastanawiali się państwo nad tym?

- Ależ tak - odparł Sandro. Lecz bezskutecznie. To jakaś sztuczka. Jakaś

przebiegła sztuczka, której my nie znamy.

- Dość głupia sztuczka - zrzędził Anglik. - Ale, jak widać, skuteczna... A

drugi mikrobus?

Wówczas przez monotonny szum wodospadu przedostał się

zniekształcony głos megafonu.

background image

“Uwaga, uwaga! Wy, którzy w żaden sposób nie możecie się uwolnić z

naszych rąk, słuchajcie! Nie poniesiecie żadnego szwanku, jeśli miss Van

der Volden spełni nasze życzenie, któremu nie uczyniła zadość w Neapolu.

Proszę wystawić dziesięć czeków, każdy na pięćdziesiąt tysięcy dolarów, z

czego pięć do ekspozytury Norther Bank w Neapolu, Rzymie, Mediolanie,

Zurychu i Hamburgu, a pięć do ekspozytur Bank of England w tych

samych miastach. Ostrzegamy, że jeśli nie zostanie to zrobione przed

północą, ściągnie na wszystkich nieobliczalne konsekwencje. Niech miss

van der Volden przekaże wypełnione czeki ojcu Coltello; jeśli nastąpi to

przed północą, o północy wszyscy będą wolni z wyjątkiem miss Van der

Volden i ojca Coltello - oni zostaną przez nas zatrzymani do czasu

realizacji czeków, ale nic im się nie stanie. Powtarzam: termin - północ. I

nie próbujcie zbliżać się do niebieskiego słupa. Skończyłem!”

Głos odezwał się znowu po kilku sekundach i wszystko powtórzył.

- Módlmy się - mówił cicho ksiądz - módlmy się...

Amerykańska milionerka z kwaśną miną sięgnęła do torebki szukając w

niej książeczki czekowej.

- Koniec z tym! Nie mogę brać odpowiedzialności za państwa...

- Ma pani rację - zauważył ksiądz. - Poylicja włoska mimo wielu

nieprzychylnych opinii nie jest taka zła, a Interpol...

- Nie ma o tym mowy! - zakrzyknął Sandro. Nie wiem, co państwo o tym

myślą, ale teraz jest dopiero wpół do dziewiątej. Do północy mamy

jeszcze ponad trzy godziny. Może uda nam się uwolnić. Bandyci odlecieli

heliktopterem, nadawali widocznie przez radio. A może uda się nam stąd

wydostać własnymi siłami. I proszę nie zapominać o drugim mikrobusie!

Jest tam śledczy. Węgier. Nazywa się Imre Szakacs.

background image

- A skąd ten Szakacs będzie wiedział, co się z nami stało? - zapytał Ole.

Sandro uśmiechnął się.

- Zostawiłem mu znaki. Jak zbłąkane dziecko z bajki. Szakacs domyśli się.

- Ale jak mógł pan przy porywaczach... Na ich oczach - dziwił się ksiądz.

- W młodszym wieku byłem znanym magikiem. Iluzjonistą. Wielki

Sandro! Anglik usiadł na ziemi.

- W porządku, przyjacielu. Więc niech pan nas stąd wyczaruje.

Powtarzam: nie rozumiem i nie wiem, gdzie się znajdujemy.

- W każdym razie w dolinie - wtrącił Dómpfer. Nasze więzienie ma ściany

i dach, ale nie ma podłogi. Pod nami jest skalisty grunt.

- Skalisty grunt, a więc nie możemy nawet kopać. Zresztą nie mamy

żadnych narzędzi. - Sandro obszedł koliste pomieszczenie i zatrzymał się.

Przyglądał się niebieskiemu słupowi.

- Jeżeli więc jesteśmy w dolinie - ciągnął Dómpfer - to pasażerowie

drugiego mikrobusu nas znajdą. Jesteśmy przecież tutaj i jeśli nasze

więzienie ma wnętrze, to ma również stronę zewnętrzną. Prawda?

Sandro zauważył zamyślony:

- To dziwne więzienie. Jakoś... Dlaczego słyszymy szum wodospadu?

- To jest dla pana ważne?

- Tu wszystko jest ważne, panie Dómpfer...

- Czy aby ten pański śledczy Szakacs nie jest ślepy?

- Mam nadzieję... - podniósł głos: - Proszę państwa, w każdym razie

postanówmy: czekamy do północy czy nie. Spróbujemy przechytrzy ć

porywaczy i zaryzykujemy możliwość, że Szakacs i pozostali nas znajdą,

czy po prostu ulegniemy jak owieczki? Anglik wstał.

- Jeśli mamy jakąś szansę, powinniśmy zaryzykować. - Spojrzał na

background image

pozostałych. Nikt nie odpowiedział. - Państwo milczą, czyli zgadzają się.

A więc... - zrobił kilka kroków ku środkowi i zatrzymał się obok

niebieskiego słupa.

- Niech pana to nie kusi, Mr. Hewlitt! - zwrócił mu uwagę ksiądz. - Nie

słyszał pan ostrzeżenia?

Anglik wyciągnął rękę. Sandro też już stał obok niego.

- To nie jest ciepłe. Zimne światło. Dziwne... - Anglik z początku po

przegub, a potem po łokieć wetknął rękę w niebieski słup. - Jakby był z

gazu... Nie jest ciepłe, nic nie czuję. - Wyjął rękę i obejrzał ją. - Nic.

Sandro też włożył ramię. Pozostali przyglądali się temu eksperymentowi z

wstrzymanym oddechem. Sandro obrócił ramię, po czym odezwał się do

Anglika:

- Jak gruby może być ten słup?

- Nie ma nawet jarda.

- Powiedzmy, że siedemdziesiąt centymetrów. Niech pan przejdzie na

drugą stronę i obserwuje moją rękę! - Anglik obszedł słup. Trwało trochę

długo, nim znalazł się po drugiej stronie.

- Nie rozumiem - zakrzyknął. - Jak pan myśli, ile czasu potrzeba na

przejście, powiedzmy, trzech metrów? I ile to kroków? Bo ja zrobiłem co

najmniej piętnaście.

- O Boże - krzyknęła Frau Dompfer. - Obydwaj są ciency jak kije...

- Módlmy się, bracia...

- Niczym zaczarowany pałac. W tym jest jakiś paskudny fortel, ale niech

pan patrzy i obserwuje moją rękę! Widzi ją pan?

- Nie.

- Niech pan też wyciągnie swoją. Spróbujmy podać sobie przez to ręce!

background image

Lecz na próżno szukali swoich rąk. A przecież ramiona dwóch mężczyzn

były o wiele dłuższe niż metr. I co najważniejsze - ani Sandro, ani Anglik

wcale nie uważali się za szczupłych. Pozostałych natomiast, stojących pod

ścianą ze sztucznego tworzywa, widzieli wyraźnie jako grubych,

szkaradnie tęgich. Ale tylko dopóty, dopóki - nie osiągnąwszy celu - nie

powrócili do towarzyszy. Z bliska wszyscy wyglądali normalnie.

- Ma pan rację - powiedział Hewlitt. - To jakaś przebiegła sztuczka. Jakiś

chwyt optyczny, za pomocą którego chcą nas przestraszyć i zmusić mis

Van der Volden do kapitulacji. Ale nas nie interesują teraz ich sztuczki,

lecz...

Sandro był innego zdania.

- Proszę mi wierzyć, nas powinno interesować wszystko. Mam pewne

doświadczenie ze sztuczkami i...

Nagle przerwał, ponieważ niebieski słup zaczął się rozszerzać, stał się

wyraźnie obszerniejszy, do tego stopnia, że teraz został turystom do

dyspozycji najwyżej półtorametrowej szerokości kolisty korytarz między

obwodem słupa i ścianą pomieszczenia.

- Droga miss - zakrzyknęła z przerażeniem Frau Dompfer - błagam panią,

niech pani wypisze czeki, zanim jeszcze coś...

- Nie ma mowy! - zmusił ją do milczenia Sandro. - Niech pani poczeka,

gdzie jeszcze do północy!

- Zęby panu nie przyszło do głowy manipulować coś przy tym słupie -

powiedział ksiądz.

- Już raz pan kusił los...

- Proszę się uspokoić, podrę... Teraz i ja uważam, że lepiej poczekać na

pomoc z zewnątrz. Ciągle jeszcze...

background image

Głos megafonu, jakby chciał dokończyć zdanie Sandro, odezwał się

znowu:

“Ciągle jeszcze czekamy. Północ się zbliża! Północ się zbliża!”

Frau Dómpfer już tylko bezgłośnie łkała, szwedzkie rodzeństwo milczało,

zakonnik głośno się modlił, a kierowca siedział skulony w kucki. Dómpfer

z zaciśniętymi ustami stał obok Hewlitta i Sandra.

- No więc... Proszę panów... Więc co teraz będzie?

- Czekamy. Drugi mikrobus już dawno powinien przyjechać, może jest

nawet gdzieś w pobliżu nas... Może nawet karabinierzy... Trzeba czekać.

Do pomocy mamy jeszcze czas... Jeżeli dotrzymają słowa...

Milczeli.

Jeden za drugim usiedli po kolei pod ścianą ze sztucznego tworzywa.

Sandro po kilku minutach wstał, obszedł wokół pomieszczenie, usiadł

znowu i dotknął kolana Anglika.

- Widział pan? Szedłem w takim kierunku, że po prawej ręce miałem

ścianę, a po lewej środek. Mimo to czułem, że ciągle muszę skręcać w

prawo. Pan to rozumie? A ściana też, jakby była wypukła, a przecież

widzę, że jest wklęsła. Pan to rozumie, Mr. Hewlitt?

Anglik nie odpowiedział. Ole Johanson poderwał się, niepewnymi

krokami, niczym pijany, obszedł dookoła pomieszczenie, znowu usiadł i

ukrył twarz w dłoniach. Siostra spojrzała na niego.

- Więc nikt tego nie rozumie? Nikt nie wie...

- “Są takie rzeczy w niebie i na ziemi - powiedział Anglik - o których się

nie śniło filozofom...” *

Dómpfer krzyknął na niego:

- Nie ma pan lepszego zajęcia, niż cytowanie Szekspira?! Siedźmy

background image

spokojnie, póki ostatecznie nie zwariujemy!

- Tu ma pan rację - przytaknął Hewlitt - wszyscy powinni zostać na swoich

miejscach, nie róbmy głupstw. Uwolnią nas!

“Miss Van der Yolden, niech pani będzie rozsądna!”

- Powinienem był skręcać w lewo, a jednak czułem, że ciągle skręcam w

prawo. Przecież widziałem! Widziałem, że skręcam w prawo... A nie

jestem pijany! Nie jestem pijany! / Miss Van der Volden wstała.

- To nie ma sensu. Wypiszę czeki. Ksiądz też wstał i schyliwszy głowę,

podszedł do niej. Hewlitt pokiwał głową, ale nic nie powiedział, włożył

tylko do kieszeni pustą fajkę i wstał również.

Sandro z pozycji siedzącej znalazł się na czworakach i, zamknąwszy oczy,

ruszył prosto naprzód opierając się wyłącznie na własnej orientacji

kierunku. Ksiądz zauważył go dopiero wtedy, gdy głowa przewodnika

zniknęła już w niebieskim słupie.

- Zwariował, nieszczęsny?! - . i rzucił się za Sandro. Ale nie udało mu się

wyciągnąć go z powrotem. Sandro zniknął bez śladu w niebieskim słupie.

Szakacs zdążał w kierunku samochodu karabinierów. Wysiadło z niego

dwunastu mężczyzn,

* William Szekspir - Hamlet, akt pierwszy, scena V. Przeł. Władysław

Tarnawski. Zakład Narodowy imienia Ossolińskich, Wrocław 1966.

którzy prowadzeni przez zażywnego sergente ruszyli w stronę

machającego do nich Węgra. Za nimi stąpał kierowca z przewodnikiem.

Przewodnik powiedział potem, że nie mógłby zostać w Taorminie, nie

wiedząc nic pewnego o losie swego siostrzeńca. Szakacs przedstawił się

sierżantowi i opowiedział krótko, co do tej pory się zdarzyło.

- Nie wydaje mi się, proszę pana - powiedział sierżant po krótkiej chwili -

background image

abyśmy daleko zaszli. Gołym okiem nic tu nie widać. Panowie twierdzą,

że w dolinie za potokiem też nic nie ma. Zresztą sam już od dziecka znam

tę skalistą, wąską dolinkę. Nie ma z niej innego wyjścia oprócz tego tu

przed nami. Chyba że popłynęłoby się w górę wodospadu. W każdym

razie zbadam z moimi chłopcami okolicę i jeśli nie będzie żadnych

efektów, zamelduję o tym telefonicznie do Messyny.

Stali w dolinie z wodospadem. Słońce już dawno zniknęło za skałami,

ściemniało się.

- Nie zajdziemy daleko - powiedział sierżant. - Za pół godziny nie

będziemy widzieli własnego nosa. Tu, w górach, noc nastaje w parę minut.

Karabinierzy obeszli całą dolinę - nie znaleźli nic. Jeden z nich wprawdzie

zameldował, że słyszał jakby krzyk, ale potem on sam pomyślał, że zmylił

go szum wodospadu. Sierżant miał właśnie wydać rozkaz, żeby

karabinierzy skierowali się w stronę betonowej drogi i wspięli na wysyp,

kiedy Szakacs, który dotychczas stał bezradnie mniej więcej pośrodku

doliny, zakrzyknął coś i pochylił się.

- Niech pan zostawi - powiedział do niego Lebrun. - Niech pan to zostawi i

pomoże się zastanowić.

Przyklęknął obok Szakacsa, który w osłupieniu przyglądał się leżącej

karcie. Był to czer wony król. Ale karta była widoczna tylko do połowy.

Lebrun wyciągnął ostrożnie rękę, dotknął karty i pociągnął do siebie.

Karta ukazała się w całości. Lebrun podniósł ją - była zupełnie cała.

- Niech pan uważa na to, co zrobię - powiedział Lebrun i położył kartę na

ziemL Powoli przesuwał ją, aż znikła.

- Nie domyśla się pan?

- Trochę się domyślam... Sugeruje pan, że to jakiś optyczny trik, którego

background image

ofiarą wszyscy padliśmy. Ta niebieska błona...

- Niech pan nie mówi tak głośno. Kto wie, gdzie są ci przestępcy!

Poczekajmy, aż przyjdzie tu sierżant! - Wstał, odszedł parę kroków i skinął

na sierżanta. - Sergente, niech pan tu przyjdzie na chwilę... - Ten podszedł

bliżej i z zainteresowaniem oglądał kartę, której tylko rożek był widoczny,

a reszta ukrywała się w próżni. - Niech pan przywoła tu swych ludzi. Nie

wiadomo...

Sierżant pobiegł, a Lebrun pociągnął ku sobie Szakacsa, który ciągle

przyglądał się karcie.

- Czy wie pan, co to jest pseudosfera?

- Pseudokula? Nie słyszałem o tym.

- Kula z obydwu stron ma wypukłość stałą i pozytywną. Jeśli spróbuje pan

wyobrazić sobie takie ciało, które z jednej strony ma wypukłość stałą i

pozytywną, a z drugiej, prostopadłej do poprzedniej, wypukłość stałą i

negatywną, to otrzyma pan pseudosferę.

- To jakby powierzchnia trąbki, czy nie?

- Świetnie. Dokładnie tak, jak w przypadku leja puzonu widzianego z

zewnątrz. To jedna strona rzeczy. Druga - wie pan również, że promień

świetlny można przesunąć, wygiąć.

- W silnym polu grawitacyjnym. Tak, wiem.

- A więc - nie dokończył, ponieważ Szakacs mu przerwał:

- Chyba nie chce pan powiedzieć, że to czwarty wymiar...

- Bajka dla dzieci. Wszyscy są tutaj, w naszym unormowanym,

trójwymiarowym świecie i miejmy nadzieję, że są cali i zdrowi, byle

tylko...

- Niech pan spojrzy! - krzyknął Szakacs. Po tamtej stronie doliny przy

background image

ścianie skalnej błysnęła lampa. - Proszę tu zostać, to sierżant daje znaki - i

pobiegł.

U podnóża ściany brudny, podrapany i nieprzytomny leżał Sandro

Molinaro.

- Został pobity - powiedział sierżant. - Prawdopodobnie kastetem.

- Trzeba mu przywrócić przytomność, każda minuta droga!

Jeden z karabinierów pobiegł do potoku, w parę minut potem Sandro był

umyty i cicho, ale zrozumiale opowiedział Szakacsowi wszystko, co

wiedział. Szakścs powiedział mu parę słów na uspokojenie, po czym

karabinierzy wzięli bardzo osłabionego starego artystę pod ręce i zabrali

do samochodu.

- Ksiądz go pobił - powiedział Szakacs do Lebruna, który w dalszym ciągu

strzegł karty. Śledczy powtórzył mu krótko sprawozdanie Sandro. Sierżant

i karabinierzy słuchali z niedowierzaniem. Lebrun wstał.

- Chodźmy, trzeba to sprawdzić. Jak panu się zdaje, na czym to polega...

Wszystko to jest jedną sztuczką optyczną, później państwu wyjaśnię. Teraz

powiem tylko tyle, że oni są tutaj, przed naszym nosem, trzeba tylko po

nich wejść.

- Gdzie? - zapytał Szakacs.

- Tutaj - Lebrun pokazał na kartę. - Ta karta wypadła naszemu

przyjacielowi z kiesze ni prawdopodobnie w momencie, kiedy wydostawał

się z pułapki i ksiądz go uderzył. Tu, tu, przed naszym nosem. To

więzienie za ścianą ze sztucznego tworzywa tylko wygląda jak więzienie.

To nie pomieszczenie, lecz słup. A oni nie znajdują się w środku, tylko

wokół niego. Mówiąc dokładniej, to nie jest nawet słup, a taka właśnie

pseudokula w kształcie trąby osadzona na swym cieńszym końcu. Później

background image

to panu wyjaśnię, a teraz niech pan już idzie z Bogiem, niech pan idzie!

Liną do pasa, sierżancie i chodźmy!

Spięli ze sobą dziesięć pasów i jeden koniec tak powstałej liny przypięto

do boku Szakacsa, a drugi uchwycił Lebrun.

- Sergente - powiedział Szakacs - nie pożyczyłby mi pan swojego

pistoletu?

- Niech pan idzie! - krzyknął Lebrun. Szakacs przestąpił kartę i zniknął.

Krzyk, huk wystrzału. Lebrun wciska koniec liny do ręki sierżanta i sam

również znika w pustce.

Sierżant i karabinierzy obserwowali oniemieli ledwo widoczną w mroku

linę, która wisiała naprężona w powietrzu, a w pewnym miejscu jakby

przestawała istnieć, jakby ktoś uciął ją pośrodku brzytwą. Po kilku

sekundach wzdłuż liny wyszło z pustki osiem postaci, jedna za drugą.

Zaginieni pasażerowie pierwszego mikrobusu. Cali i zdrowi. Ostatni

wyszedł ojciec Coltello głośno przeklinając i ściskając prawą ręką lewy

przegub, który mu przestrzelił Szakacs. Śledczy szedł za zakonnikiem, a

za nimi Lebrun.

- Sergente, trzeba to zabandażować, ale uważajcie na niego! Myślę, że nie

będzie niczemu zaprzeczał... - Szakacs zwrócił się do Lebruna: - Nie do

wiary, ale muszę uwierzyć. Czy mogę pana prosić o wyjaśnienie? W

dalszym ciągu tylko się domyślam.

- Może już jak będziemy na dole - powiedział Lebrun. - Nasz kochany

braciszek potrzebuje lekarza.

- Tak, na dole - odezwała się miss Van der Volden stojąc przy

samochodzie. - Niech wszyscy państwo będą dziś wieczorem moimi

gośćmi...

background image

Sierżant zostawił swoich dziesięciu ludzi do pilnowania niewidzialnej

pułapki, a pozostali, razem z Coltello, któremu zabandażowano rękę i

założono kajdanki, w ciągu trzech kwadransów byli na dole w mieście.

Dwóch karabinierów odprowadziło przestępcę, sierżant zaś pośpiesznie się

oddalił, by uzyskać natychmiastowe połączenie z Messyną. Przed północą

musiał bezwarunkowo otrzymać odpowiednią pomoc.

Cywilną część towarzystwa - a zaliczamy tu i Szakacsa - bardziej

interesowały wyjaśnienia Lebruna, niż dalszy los przestępców.

- Jak już mówiłem Szakacsowi - zaczął Lebrun - mamy do czynienia ze

złudzeniem optycznym. Dosyć szczególnym, muszę przyznać, lecz

spróbuję to przystępnie wyjaśnić. Dodam też, że mogę tylko mówić o

stronie teoretycznej. W jaki sposób przeprowadzono to w praktyce, nie

mam pojęcia. Zacznijmy w miejscu, gdzie H. G. Wells zaniechał swych

rozważań o niewidzialnym człowieku. Jakim sposobem jakiś przedmiot

można uczynić niewidzialnym?

Ole Johanson poruszył się.

- Przedmiot wtedy jest niewidzialny, gdy promienie światła przenikają

przez niego nie napotykając na przeszkodę.

- Tak jest. Wells też tak myślał. Jego bohater za pomocą jakiegoś

tajemniczego eliksiru uczynił tkanki swojego ciała idealnie przejrzystymi.

Ale jest też inny sposób. No, panie Szakacs? Jakie jest pańskie zdanie?

- Mówiliśmy o tym - powiedział Szakacs - że promień światła w silnym

polu grawitacyjnym zakrzywia się. To ma pan na myśli?

- Tak. Dokładnie to. - Lebrun wyjął pióro i narysował na papierowej

serwetce:

- Jak państwo widzą - mówił dalej - jeśli potrafię w ten sposób

background image

spowodować zboczenie promieni światła z ich drogi po prostej wokół tego

kolistego przedmiotu, a potem znów uczynić je równoległymi, przedmiot

ten dla obserwatora z zewnątrz stanie się niewidoczny. Będziemy widzieli

znajdujące się za nim przedmioty, ponieważ odbite od nich promienie

trafią do naszego oka i nie spostrzeżemy, że wykrzywiły się po drodze, bo

przecież docierają do nas równoległe i bez żadnych zakłóceń. Jasne?

- Dotąd tak - powiedział Dómpfer - ale to pomieszczenie...

- Zaraz do tego dojdę - kontynuował Lebrun i znów rysował:

- Według mojego wyobrażenia pomieszczenie państwa wyglądało z boku

tak. Ten przedmiot, przypominający kształtem lejek, był państwa

więzieniem; przy czym państwo nie znajdowali się w środku, lecz wokół

tego przedmiotu. Państwo myśleli, i tak też widzieli, że idąc wzdłuż ściany

obchodzą pomieszczenie od wewnątrz, to było od zewnątrz, w ten

sposób... Czy to zrozumiałe? Państwo widzieli tak:

Szakacs wtrącił z uśmiechem:

- Dokładnie tak, jak to jest w starym budapesztańskim dowcipie o pijaku,

który obmacuje dookoła słup ogłoszeniowy i w pewnym momencie

krzyczy: “Boże, zamurowali mnie!”.

- Dobre porównanie, panie Szakacs. Rzeczywiście mamy do czynienia z

czymś podobnym. Dlatego mieli państwo uczucie, że idąc po obwodzie

szybciej obchodzą pomieszczenie, niż stojący pośrodku słup, ponieważ w

rzeczywistości ten słup, a raczej jego obwód nie był niczym innym, jak

właśnie obwodem koła, które rozciągało się mniej więcej na trzy kroki

wokół podstawy całej pułapki. Jakoś tak... Linia ciągła oznacza kolistą

podstawę tego rozszerzającego się lejkowatego słupa, a linia przerywana

krąg, granicę, do której rozciągało się złudzenie. Widzą państwo? Patrząc

background image

z góry wyglądało to w rzeczywistości tak.

- Kto znajdował się obok słupa, ten wydawał się odpowiednio

szczuplejszy, a stojący obok ściany, w zrozumiały sposób byli

odpowiednio grubsi, bo przecież obwód niebieskiego słupa był naprawdę o

wiele większy, niż obwód pomieszczenia wyznaczony “ścianą ze

sztucznego tworzywa”. Niech państwo wyobrażą to sobie w ten sposób, że

będąc w środku widzieli negatyw całej rzeczy. Rozszerzająca się ku górze

część lejka, która rozciągała się nad głowami państwa niczym korona liści,

od wewnątrz wygląda tak, jakby nie rozszerzała się na zewnątrz, lecz do

wewnątrz, tworząc zamknięty klosz. Nie był on rzeczywiście całkowicie

zamknięty nawet pozornie, bo przecież na środku znajdował się ów

niebieskawy słup, którego obwód stanowiła właśnie ta przerywana linia,

czyli zewnętrzna krawędź państwa pułapki. A wewnątrz słupa był cały

świat zewnętrzny. Kiedy Mr. Hewlitt i nasz przyjaciel Sandro, stojąc

naprzeciw siebie wetknęli ręce do niebieskiego słupa, właściwie wytknęli

ręce na zewnątrz w dwóch przeciwnych kierunkach od tego zaznaczonego

linią przerywaną koła. Nie mogli więc oczywiście uścisnąć sobie rąk.

- A co tak jaśniało w środku? - wtrąciła zaciekawiona Frau Dómpfer.

- Cicho bądź, Bertha, nie znasz się na tym - burknął Herr Dómpfer.

- To jaśniał świat zewnętrzny, proszę pani. Ta niebieska błona - mówił

dalej Lebrun - którą państwo i my widzieliśmy, jak unosiła się nad

mikrobusem, to była właśnie granica między światem zewnętrznym i tym

sztucznym światem wewnętrznym, dzięki czemu przestępcy mogli cały

krąg zmniejszyć do konkretnych rozmiarów. Potem jednak zmienili je i

dlatego od wewnątrz widzieli państwo, że średnica niebieskiego słupa

powiększa się. Wydaje mi się - wyjaśni to dochodzenie - w każdym razie

background image

wydaje mi się, że w tym lejkowatym przedmiocie znajdował się, a

właściwie znajduje się jakiś generator energetyczny, który w nie znany mi

sposób wytwarza niezwykle silne pole; nie może mieć ono charakteru

grawitacyjnego, bo przecież i państwo, i my musielibyśmy to odczuć.

Jakimś nieznanym sposobem tak zostały na określonej małej przestrzeni

zmienione jej właściwości, powiedziałbym konstrukcja, w której

promienie świetlne musiały poddać się otrzymanym poleceniom. Biegły

poza linią przerywaną, okrążając, czy zbaczając z drogi przed owym

“więzieniem”; wewnątrz kręgu natomiast powodowały powstawanie

negatywnego obrazu; mniej więcej tak, jak wtedy, gdy przewróci się na

lewą stronę rękawiczkę: co było na zewnątrz, znalazło się wewnątrz, a co

w środku, jest na wierzchu.

W pokoju na kilka sekund zaległa cisza. Przerwał ją Szakacs:

- Czy ma pan, panie Lebrun, jakieś wyobrażenie o tym, jakiego rodzaju

może być ten generator energetyczny?

- Jestem nauczycielem szkoły średniej, proszę pana, pracą naukową nigdy

się nie zajmowałem, czasem tylko odzywa się we mnie fantazja. Nie mam

ambicji naukowych. Jednego jednak jestem pewien: za naszymi

uzbrojonymi w pistolety maszynowe przestępcami stoi jakiś genialny

zbrodniarz, czy jak kto woli, pomylony geniusz.

- Żałuję tylko, - powiedział Szakńcs wstając - że nie będę mógł spojrzeć

mu w oczy. Moja wiza, jak już wsponiałem, kończy się za cztery dni...

GYULA HERNADI

RNS

Doktor Kalver, dwudziestoośmioletni inżynier chemik z Serten, pracował

w zakładach farmaceutycznych Terton, gdzie sporządzał proszki przeciw

background image

kaszlowi.

Zwierzchnicy i koledzy Kalvera, choć doceniali jego pilność i ambicje,

uważali, że ma mierne zdolności.

Był kawalerem, mieszkał w niewielkim, wygodnym domu na

przedmieściu, rzadko wyjeżdżał, a jeśli, to na krótko.

I nagle wszystko się zmieniło.

W “Biuletynie Chemicznym” Akademii Nauk ukazał się najpierw krótki

komunikat z badań podpisany jego nazwiskiem, a wkrótce po tym

opublikowano następny obszerniejszy, traktujący o reakcjach związków

nieorganicznych.

Kalver zaczął robić błyskawiczną karierę i nim upłynęło pięć lat, za

wybitne osiągnięcia w dziedzinie badań nad związkami nieorganicznymi

otrzymał Nagrodę Nobla.

Wtedy już oprócz Tertonu należały do niego dwa inne zakłady

farmaceutyczne i trzy wytwórnie syntetyków.

Świat naukowy uznał go za jednego z największych chemików.

Gdy ukazała się jego rewolucjonizująca rozprawa o plazmie (w objętości

trzech arkuszy druku), fizycy westchnęli z uczuciem bólu i zawiści.

Nie spoczął, aż dostał Nagrodę Nobla z fizyki.

Wszyscy mu zazdrościli i go podziwiali. Po pięciu następnych latach

uzyskał Nagrodę Nobla za rozwiązania w zakresie zwalczania

nowotworów.

Błogosławiono jego imię, w rodzinnym Serten wystawiono mu pomnik,

najsłynniejsze uniwersytety na świecie nadawały mu tytuł doktora honoris

causa.

Uchodził za niekoronowanego króla nauki. Po pięciu następnych latach

background image

ukazała się powieść jego pióra. Była to pasjonująca, ciekawa proza,

czytało ją setki tysięcy ludzi.

Nadinspektor Kolter, współpracownik Interpolu, trzymał w ręku

wydrukowaną na znakomitym papierze i oprawioną w skórę powieść

doktora Kalvera. Już po raz piąty ją czytał. Jej tytuł: RNS niemal płonął na

okładce.

Książka mówiła o młodym inżynierze chemiku K..., który w pewnym

małym mieście sporządzał w zakładach farmaceutycznych proszki przeciw

kaszlowi.

Był pilny i ambitny.

Mieszkał samotnie na przedmieściu i dużo czytał.

Kiedyś wpadł mu w ręce artykuł, którego autor pisał, że nośnikiem

pamięci i wiedzy jest nagromadzony w organizmie, szczególnie w mózgu,

kwas rybonukleinowy; przeszczepiony do mózgu zwierzęcia

eksperymentalnego wyposaża je w zasób wiedzy i pamięć poprzedniego

posiadacza.

K... całymi nocami przeprowadzał doświadczenia w domowym

laboratorium.

Nim minęło pół roku, wyjechał na dwa tygodnie do stolicy.

Po długich i dokładnych przygotowaniach zamordował światowej sławy

profesora Terena. Uciął mu głowę, ciało natomiast zakopał na polance w

olbrzymim lesie w pobliżu stolicy. Następnie spreparował jego mózg i

pobrał z niego kwas rybonukleinowy, który zaszczepił w tkanki własnego

mózgu.

Miewał teraz wspaniałe pomysły, zwłaszcza w zakresie związków

nieorganicznych. Osiągał coraz lepsze wyniki, otrzymał Nagrodę Nobla.

background image

Uzbrojony w talent profesora Terena opracował specjalną metodę

chemiczną na pozbywanie się bez śladu ludzkich zwłok; z jej pomocą

znikały nie tylko kości, ale także popiół po nich.

Po profesorze Terenie przyszła kolej na fizyka, profesora Kolia, a

następnie na profesora Holdina. Zabijał ich, pobierał z ich mózgów kwas

rybonukleinowy i zaszczepiając go we własnym mózgu przywłaszczał

sobie ich pamięć oraz zdolności twórcze.

Okaleczone zwłoki unicestwiał bez śladu na polanie w lesie.

Za badania nad plazmą i nowotworami otrzymał kolejno Nagrody Nobla w

dziedzinie fizyki i medycyny.

Został niekoronowanym królem nauki.

Miał wszystko, co tylko można mieć, nikt go o nic nie podejrzewał,

niemniej zaczął się bać.

W tym położeniu zabił jednego z najsłynniejszych adwokatów, doktora

Migelo z Brazylii i w zwykły sposób opanował zasób jego wiedzy.

Wiedział już teraz wszystko o sprawach kryminalnych, regulaminach

procesów sądowych, najdrobniejszych posunięciach w strategii

obronyOdzyskał spokój, czuł się szczęśliwy, ożenił się z młodą aktorką,

urodziły im się dzieci.

Pewnego ranka obudził się z dziwnym, nie znanym mu dawniej uczuciem

pragnienia, tygodniami prześladował go nieokreślony, dręczący niepokój i

napięcie, aż wreszcie przybrały w nim formę świadomą.

Tęsknił za laurami sztuki.

Długo się zastanawiał, co czynić. Niespokojnie spacerował po brzegu

morza łączącym się z ogrodem jego willi, aż po jakimś czasie wyjechał.

Zabił laureata literackiej Nagrody Nobla, a zanim pobrał z jego mózgu

background image

kwas rybonukleinowy, unicestwił jego zwłoki na leśnej polanie.

Zaczął pisać. Czuł niepowstrzymany przymus pisania. Pracował nad

powieścią, która mówiła o pewnym młodym inżynierze chemiku o

nazwisku K... Pracował on w zakładach farmaceutycznych w niewielkim

miasteczku i przygotowywał tam proszki przeciwko kaszlowi...

Nadinspektor Kolter zbadał wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Opisane

w powieści fakty i okoliczności dokładnie zgadzały się z faktami i

okolicznościami pięciu niewykrytych zbrodni kryminalnych.

Nadinspektor natychmiast przedstawił swe przypuszczenia szefowi, który

wyśmiał go za takie pomysły.

Kolter był jednak uparty i nie zniechęcił się. Tak długo nachodził

zwierzchnika, aż ten zgodził się na przesłuchanie profesora Kalvera.

Kalver obraził się, wyśmiał podejrzenia i ze znawstwem mogącym

zawstydzić najlepszych prawników, odparł oskarżenie.

Nadinspektor nie był obecny w czasie tej rozmowy, musiał wyjechać w

sprawie służbowej, dopiero nazajutrz wrócił do stolicy. Ale Kalver nie

stawił się już wtedy na przesłuchanie, przysłał swego adwokata,

Kolter po przesłuchaniu pozostałych świadków, wyjął z kieszeni cienkie

czasopismo literackie i przeczytał komisji śledczej opublikowane w nim

opowiadanie. Tę kryminalną opowiastkę napisał profesor Kalver

bezpośrednio po ukazaniu się jego powieści. Opisał w niej metodę

chemiczną stosowaną dla usuwania bez śladu zwłok, a także inną, z której

pomocą można przywrócić zwłokom ich pierwotną postać. Drobiazgowo

opracowana metoda była wielce skomplikowana, zawierała długie wzory

chemiczne, redaktor tylko ze względu na nazwisko Kalvera zamieścił

opowiadanie w swoim piśmie.

background image

Policja przeszukała wszystkie polany w olbrzymim lesie w pobliżu stolicy.

Wreszcie na niewielkiej przestrzeni porosłej trawą odkryto z pomocą

metody Kalvera ślady zbrodni.

Kalvera powieszono.

Nazajutrz po wykonaniu wyroku znaleziono w prosektorium zwłoki

Kalvera z odciętą głową.

Od tamtej pory obserwuje się ze szczególną gorliwością uczonych, którzy

mają wybitne osiągnięcia w chemii, fizyce, medycynie, a równocześnie

zajmują się pisywaniem powieści.

GYULA HERNADI

AntyDaniken

BIOGRAFIA l

Ruggiero Bo§ković urodził się w roku 1711 w Dubrowniku. Tę

przynajmniej datę podał w roku 1725, kiedy jako wolny słuchacz zapisał

się do Rzymskiego Kolegium Jezuitów. Studiował tam matematykę,

astronomię i teologię.

W 1728 zakończył nowicjat i wstąpił do zakonu jezuitów.

W 173'6 ogłosił rozprawę o plamach na Słońcu.

W 1740 wykładał matematykę w Collegium Romanum, mianowano go

radcą naukowym przy Watykanie, zbudował obserwatorium

astronomiczne, rozpoczął osuszanie bagien w Pontini, naprawił kopułę

bazyliki Świętego Piotra, zmierzył długość południka między Rzymem a

Rimini.

Później odbywał podróże badawcze po Europie i Azji, prowadził

wykopaliska archeologiczne w tym samym miejscu, gdzie Schliemman

odkrył mury Troi.

background image

26 czerwca 1760 roku obrano go członkiem Royal Society. Z tej okazji

odczytał napisaną po łacinie epopeję o zjawiskach dostrzeżonych na

Słońcu i Księżycu.

Spotykał się z najwybitniejszymi umysłami epoki, między innymi

prowadził nader intere sującą korespondencję z Johnsonem i Wolterem.

W 1773 otrzymał obywatelstwo francuskie, objął kierownictwo wydziału

przyrządów optycznych we Flocie Królewskiej i do roku 1783 mieszkał w

Paryżu.

Zdaniem Lalande'a Bosković był największym uczonym swojej epoki.

D'Alemberta i Laplace'a przerażała odwaga jego myśli.

W 1785 czas poświęcił przygotowaniu, do druku własnych dzieł.

Umarł w roku 1787 w Mediolanie.

Dopiero niedawno zajęto się studiowaniem prac Bośkovicia, zwłaszcza

wydanymi w roku 1758 w Wiedniu Podstawami jilozojii natury. Rezultaty

przeszły wszelkie oczekiwania. Allan Lindsay Mackay - który przedstawia

treść jego dzieła w numerze “New Scientist” z szóstego marca 1958 roku -

jest zdania, że w wypadku Bo§kovicia mamy do czynienia z wybitnym

umysłem XX wieku, który przyszedł na świat i zmuszony był pracować w

XVIII wieku.

Wydaje się, że Bosković pod niektórymi względami wyprzedzał nie tylko

wiedzę swojej epoki, ale także wiedzę dzisiejszą.

Dał zarys jednolitej teorii wszechświata, jego ogólnego systemu, który

obowiązuje zarówno w mechanice, jak i w fizyce, chemii, biologii, a

nawet w psychologii. W myśl tej teorii materia, czas i przestrzeń nie są

nieskończenie podzielne, lecz składają się z molekuł, drobin.

Pisał rozprawy o świetle, magnetyzmie, elektryczności i takich zjawiskach

background image

z dziedziny chemii, które dopiero później odkryto, co więcej, również o

takich, które dopiero czekają na odkrycie.

Znajdujemy w jego pracach opisy teorii kwantów, mechaniki fal i atomu,

na który składają się nukleony. Zdaniem L. L. Whyte'a, znanego historyka

nauki, Bosković przynajmniej o dwieście lat wyprzedzał swoją epokę i tak

naprawdę będzie go można w pełni zrozumieć dopiero wówczas, gdy

ostatecznie pozna się zależności teorii względności i fizyki kwantowej.

W liście Boskovicia do Woltera, obok innych nowoczesnych myśli

znajdujemy następujące: o szerzeniu się malarii wskutek przenoszenia

zarazków przez komary; opis wykorzystania kauczuku; hipotezę o

istnieniu planet krążących wokół innych słońc; niemożność lokalizacji

życia duchowego w jednym organie; opis kwantu działania (stałej h)

odkryty w roku 1900 przez Plancka; / opis radioaktywności;

sformułowanie hipotezy ogólnego równania materii.

Dlaczego jego działo życia o tak wyjątkowym znaczeniu nie wywarło

większego wpływu na ukształtowanie się nowoczesnego myślenia?

Ponieważ filozofowie i uczeni niemieccy, którzy do pierwszej wojny

światowej nadawali ton badaniom, zajmowali się jedynie strukturami typu

continuus, pojęcia Boskovicia natomiast jednoznacznie wywodzą się z

zasady discontmuitos.

(PauwelsBergier)

2

Dane biograficzne Boskovicia są ścisłe, ale niepełne, znajduje się w nich

pewne luki. Nie ma wątpliwości, że od roku 1785 do 1787 mieszkał w

okolicach Mediolanu, prawdą jest rów nież, że umarł w roku 1787 w

Mediolanie. Jak wynika z jego biografii, w ostatnich dwóch latach życia

background image

zajmował się przygotowaniem do druku swoich dzieł. A to już odbiega od

rzeczywistości.

W lipcu 1973 roku na aukcji w Mediolanie nabyłem zniszczony pożółkły

manuskrypt. Sprzedano go po nader niskiej cenie, przypuszczam, że wśród

zebranych w sali osób nikt oprócz mnie nie znał jego wartości. Był to

pamiętnik Boskovicia pisany na krótko przed śmiercią.

Nie miałem zamiaru go publikować, niemniej rozprzestrzeniające się w

naszych czasach z szybkością epidemii zjawiska typu Danikena zmuszają

mnie, aby podważające je odkrycia genialnego uczonego stały się dobrem

powszechnym.

Daniken stara się sprowadzić pochodzenie i rozwój człowieka oraz

początki kultury do przyczyn ektogennych, podczas gdy rozprawy i

doświadczenia Boskovicia dowodzą prymatu przyczyn endogennych.

DZIENNIK

10 lutego 1787

Wezwał mnie Beccaria. Uśmiechnął się na mój widok.

- Mój drogi Bosković, doszła do moich uszu wiadomość, że zajmujesz się

machiną czasu. Czy to prawda?

- Prawda, panie.

- Opowiedz mi o tym.

- Zabrałoby to dużo czasu.

- ^ - Przedstaw mi pokrótce istotę sprawy.

- Czy teraz?

- Tak, teraz. Wolisz mi opowiedzieć o tym na osobności?

- Jeśli można.

- Dobrze. Zostawcie nas samych - powiedział Beccaria do przebywających

background image

w sali dworzan, kancelistów i służby.

Zostaliśmy we dwóch.

- A zatem? ... - spytał Beccaria i kazał mi usiąść.

Sam nie usiadł, później zaczął przechadzać się tam i na powrót po

mozaikowej posadzce z marmuru.

- Wielce złożone matematyczne obliczenia wiążą się z rozwiązaniem tych

zagadnień.

- Wiesz dobrze, że nie znam się na matematyce. Spróbuj mi rzecz wyłożyć

przystępnie i zwięźle. Zajmuje mnie szczególnie możliwość wykonania

takiej machiny.

- Myśl moja sprowadza się do tego, że istnieje pewna siła tkwiąca w

człowieku, z której pomocą można osiągnąć nieskończoną prędkość. Siłą

tą jest wyobraźnia. Potrafi ona pokonać wszelkie bariery czasowe i

przestrzenne. A zatem w wyobraźni należy szukać naturalnej siły

napędowej, cząsteczek, których wmontowanie do specjalnego urządzenia

pozwoli przenieść świadomość człowieka w przeszłość i przyszłość.

- Czyżby?

- Tak, istotnie.

- Co jest potrzebne do uzyskania takiej energii?

- Opracowałem projekt, który zawiera dokładny opis działania.

- Masz go przy sobie?

- Nie, ale mogę go przynieść.

- Nie trudź się, poślę służbę do twojego mieszkania.

- Projekt ukryłem.

- Nie szkodzi, znajdą go. Będzie lepiej, jeśli na razie zostaniesz tutaj.

Pozwalam ci u mnie zamieszkać.

background image

Milczałem. Beccaria zadzwonił i do sali wkroczyła służba.

2

2 sierpnia 1787

W odległości pięciu mil od Mediolanu leży posiadłość ziemska nazywana

“Terra incognita”. Główną część budynków uchodzących za gospodarcze

stanowi jedenaście niewielkich, bielonych wapnem pawilonów, w których

zamieszkało jedenastu lokatorów. Osiedla pilnują żołnierze i wilczury.

Jestem mieszkańcem jednego z tych białych domków. Moje lokum składa

się z pokoju i kuchni, jest wygodne, wyposażone w piękne sprzęty, na

półkach stoją rzadkie egzemplarze książek, do kuchni dostarczają mi kosze

z produktami żywnościowymi.

Wraz z lokatorami pozostałych pawilonów znalazłem się tutaj przed pół

rokiem. Są wśród nich: uczony, poeta, polityk, teolog. To ja wybrałem ich

z listy, którą dostarczyła mi tajna policja Beccarii.

Pawilony usytuowane są wokół trawnika, na którym kazałem wznieść

pomieszczenie o ścianach z żelaza. Ustawiłem w nim przyrząd do

gromadzenia wyobraźni.

Co dzień żołnierze doprowadzają moich podopiecznych do żelaznego

bunkra, gdzie po umocowaniu im głowy w aparacie o kształcie leja,

wypowiadają głośno i wyraźnie jakąś metaforę albo zdanie o nowej treści.

Zbierane są one w pojemniku aparatu.

Lipello, poeta, dziś wypowiedział szeptem następujące zdanie:

“Drewnianą ławą firmament niebieski, na niej aniołowie o główkach

cebuli.”

Pochwaliłam go.

Także Fidelio, dramatopisarz, dobrze się spisał; jego metofora brzmiała:

background image

“Zapach deszczu noszę we krwi”.

Detonato, członek rady stanu, przytoczył cytat z Biblii, z Księgi Objawień,

nie zaakceptowałem tego, kazałem go odprowadzić do pawilonu, gdzie nie

dostanie obiadu ani kolacji, może do jutra coś wymyśli, jeśli się postara.

Powiedziałem mu, że może wygłosić tekst polityczny albo ekonomiczny,

niekoniecznie musi szukać natchnienia w sztuce. Obraził się; z opuszczoną

głową, bez słowa zawrócił do pawilonu, wyprzedzając dwóch uzbrojonych

żołnierzy z eskorty.

Na ogół jestem z moich podopiecznych zadowolony, wybór okazał się

trafny. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, za dwa miesiące będziemy

gotowi.

Po południu zapukał do moich drzwi Bernardo, profesor Akademii

Teologicznej.

- Posłuchaj, ojcze, chciałbym wiedzieć, do czego służą twoje

doświadczenia, opowiedz mi o nich - rzekł i rozpłakał się.

Jest zmęczony, nieszczęśnik, pomyślałem, i aby go uspokoić, podzieliłem

się z nim kilkoma spostrzeżeniami:

- Nie chciałbym ojca nużyć opowiadaniem o celu moich badań, proszę mi

wierzyć: nikomu nic złego się nie stanie. To nie jest kolonia karna, moje

badania służą nauce.

- Dobrze, wierzę, ale czemu służy nasz pobyt tutaj?

- Pragnę uzyskać nieskończoną prędkość, jej siłę napędową znalazłem w

wyobraźni. Do tego jesteście mi potrzebni.

- Ale co ojciec zamierza uczynić z uzyskaną prędkością? Do czego ona się

przyda?

- Buduję machinę czasu. Skoro już ojciec do mnie przyszedł, wyjaśnię, na

background image

czym rzecz polega, proszę posłuchać. Długo sądziłem, że nie ma prędkości

szybszej od prędkości światła. Później zacząłem w to wątpić. Aż wreszcie

doszedłem do wniosku, że wyobraźnia składa się z drobnych cząsteczek,

nazwałem je fantazjonami, które nie mają masy, za to nieograniczoną

prędkość. Prędkością tą można dowolnie sterować. Z pomocą urządzenia,

które napędzają fantazjony, można odtworzyć jakiekolwiek wydarzenie

lub stan z przeszłości lub przyszłości. Ważne jest, aby aparatura posiadała

spory zasób fantazjonów, raz napisane albo wypowiedziane metafory tracą

wartość, aparatura może korzystać jedynie z fantazjonów nowych i

świeżych, wytworzonych umyślnie na jej użytek. Dlatego tutaj się

znaleźliście i trudzicie. Nie mogę korzystać ani z dawnej poezji, ani z

cytatów z Biblii. Kiedy ojciec wymienił ostatnio dwadzieścia cztery

jeszcze nieznane sylogizmy, aparatura wzbogaciła się o potężną dawkę

fantazjonów.

- To zadziwiające. Proszę, niech ojciec jeszcze coś o tym powie.

- Wiele kłopotów przysporzyło mi znalezienie pojemnika na fantazjony.

Mają one tę szczególną cechę, że natychmiast po wypowiedzeniu

rozpromieniowują się. Nie było tak nieprzepuszczalnej substancji, która

zdołałaby je zatrzymać. Długo łamałem sobie głowę, jakiego użyć

materiału.

Ojciec Bernardo wyraźnie podniecony wtrącił:

- Może szkła?

- Nie, szkło nie potrafiłoby ich zatrzymać. Na próżno ojciec łamałby sobie

nad tym głowę, tego nie podobna zgadnąć.

- Może kości?

- Nie.

background image

- W takim razie węgla.

- Też nie.

- Rzeczywiście, nie będę dalej zgadywał.

- Użyłem przemówień kanclerza Kaunitza.

- Proszę?

- Powiadam: na pojemnik fantazjonów użyłem przemówień kanclerza

Kaunitza. Wpadłem mianowicie na pomysł, że nowym, nieoczekiwanym

metaforom i bogatym w fantazję myślom może się oprzeć jedynie

substancja banału. Przemówienia kanclerza Kaunitza są najgłupszymi,

najbardziej szarymi i wypranymi z fantazji tworami. Spróbowałem je

zastosować i udało się, banał rzeczywiście nie pozwala wymknąć się

metaforze, strzeże jej najsurowiej, czego dowodem dotychczasowy zasób

fantazjonów w bunkrze.

- To cudowne. Ale czy ojciec się nie boi?

- Czego?

- Że Kaunitz się o tym dowie?

- Bardzo się ucieszy, kiedy o tym się dowie.

- Jak to? Nie rozumiem.

- Będzie rad, że w moim doświadczeniu dowiodłem, iż jego zdania i myśli

są najbardziej trwałe, najmniej poddają się zmianom.

- To wspaniałe, co ojciec powiada. A na czym polega działanie tego

urządzenia?

- Wymagałoby to znajomości dość skomplikowanych obliczeń

matematycznych. Jeśli ojciec chce, to je przedstawię.

- Nie interesuje mnie budowa, lecz sposób korzystania z tego aparatu.

- Jestem zmęczony, ojcze Bernardo, jutro czeka nas ciężki dzień, ojcu też

background image

dobrze zrobi, jeśli uda się na spoczynek.

- Słowem, istoty sprawy nie chce mi ojciec wyjawić?

- Nie, nie chcę.

- W takim razie dobranoc.

- Dobranoc.

3

10 października 1787

Jesteśmy gotowi. Moich współpracowników zwolniliśmy do domów, pod

warunkiem ścisłego dochowania tajemnicy. Bernardo żegnał się ze mną ze

łzami w oczach i prosił, by mu wolno było od czasu do czasu mnie

odwiedzić. Zaprosiłem go do mojego domu w Mediolanie. Jest

wykształcony, mądry, miło mi się z nim gawędzi.

Wczoraj był tu Beccaria, dowiadywał się, jakie poczyniłem postępy.

Bezwzględnie chce być obecny przy eksperymencie.

Zaczynam jutro, w południe podłączę się do sieci igieł. Dziś znowu

sprawdziłem migotanie

światła, jakie pojawia się w różnych punktach mojej czaszki pod wpływem

prądu uzyskanego z płaszczek, ryb elektrycznych. Miejsca liliowych

błysków pokrywają się z zakończeniami nerwów wskazanych w chińskiej

akupunkturze, bez wątpienia w owe ujścia należy wprowadzić energię

fantazjonów.

Nie chciałem wtajemniczać w to wszystko Bernarda i tak zbyt dużo mu

powiedziałem.

Sprawdziłem również posągi, bardzo dobrze działają. Zanurzyłem je w

koncentracie fantazjonów, po czym podniosłem z ich pomocą dwie sztuki

płótna. W swoim czasie wiele dyskutowałem o tym zjawisku z Marteau z

background image

Paryża, twierdził on, że energia zmagazynowana w rzeźbach jest natury

magnetycznej, ja natomiast uważałem, że parapsychologicznej. Od tamtej

pory Marteau zmienił zdanie i przyznał, że kształtowanie różnych materii

w specyficzne formy umożliwia koncentrację energii psycznej.

Sprawdźmy jeszcze raz kolejność czynności. Najpierw napełnienie

fantazjonami rzeźb wyobrażających Słońce, Księżyc i Wenus. Następnie

umieszczenie igieł w oznaczonych punktach na rzeźbach. Z kolei

wprowadzenie wylotów igieł do czaszki i umocowanie ich w

zakończeniach nerwów. A potem zobaczymy, co dalej. Mam nadzieję, że

się uda.

4

11 października 1787

Jestem u siebie, w zaciemnionym pokoju, siedzę w obszernym miękkim

fotelu. Naprzeciw mnie, na kanapie Beccaria patrzy z wyrazem ciekawości

i przerażenia.

Bruno, mój asystent, rozpoczyna przygotowania. Zasłonięte okna prawie

nie przepuszczają światła, w bladej poświacie błyszczy tylko moja

wygolona gładko głowa. Oznaczyłem na niej czerwonym tuszem punkty,

w które Bruno ma wprowadzić trzynaście igieł.

Przed południem spałem półtorej godziny, obudziłem się wypoczęty,

zjadłem lekki obiad, wypiłem butelkę czerwonego wina, po czym

wykąpałem się w strumieniu przepływającym przez ogród.

Bruno pyta pokornie:

- Możemy zaczynać, ojcze?

Spoglądam na Beccarię, obserwuje on w napięciu przygotowania i daje mi

znak skinieniem głowy.

background image

- Możemy - mówię półgłosem. Bruno zanurza rzeźby w naczyniu

Kaunitza, następnie układa je obok siebie na stoliku w pobliżu mojego

fotela, po czym wbija trzynaście igieł w drewno rzeźb, a drugie końce

przewodu umieszcza w oznaczonych punktach na mojej czaszce. Ukłucia

nie bolą, liczę je kolejno, przy dwunastym drętwieją mi usta, twarz,

ramiona. Wszystko pogrąża się w ciemności.

Po chwili robi się jasno. Stoję na placu wyłożonym śnieżnobiałymi

kamieniami, w otwartych bramach chwieją się domy, próbuję je wyminąć,

odsuwają się ode mnie surowe, zamknięte grzebienie otworów okiennych,

siadam na piasku na brzegu morza, uśmiecham się.

- Nie muszę myśleć, czuję poziomy przymus.

Chcę się wydostać z tej monotonnej cichej stacji w rok 2500 po

Chrystusie.

Przechadzam się w rozwartym przekroju domów, ośrodkiem miłości jest

wysoka na pięćset metrów pierś kobieca, ośrodkiem nauki - dwa

równolegle ciągnące się zdania o dwóch miliardach okienwyrazów,

przenika z nich światło, wirują suche interpretacje tajemnic, ich skrzydła

wloką się po ziemi, ich ruchy przypominają rozległe lasy, z

promieniujących roślin nadciągają na ziemię metalowe pociągi.

Zatrzymuję się przed otwartym, gęstym namiotem, ruszam, znów się

zatrzymuję, siadam.

Znajduję się w podświadomości H.H.H. niczym czarny embrion o

wygiętym grzbiecie, guziki mojego wilgotnego płaszcza rzucają światło na

pyski pasących się zwierząt, na ogrodzone łańcuchami korytarze tygrysich

ogrodów, na owady w czarce do mieszania trucizny, omdlały sens teatru,

na odrębny uśmiech jego zmęczenia, na nierozumne maszyny w

background image

ziarnistych atakach, na samozasilające, zapieczętowane organy zmysłów,

na szaleńcze teorie Geoga Cantera, który w roku 1918 zaatakował

kolczaste szańce zbiorów matematycznych, wchłonął nieskończoność i

potknął się na kompletnej definicji pojęcia “nic”.

Ruszam do pomylonych trapów, czepiam się tańca receptorów i

analizatorów, kochankami moich palców są ptaki, siadają na mnie, zrywają

ostrymi dziobami korę instalacji. H.H.H. mówi do dyktafonu:

- Co twierdzi Daniken z XX wieku?

1. Twierdzi, że dokładnie przed dziesięciu tysiącami lat obce żywe istoty z

odległej Drogi Mlecznej - jak można przypuszczać, po wojnie galaktyk -

złożyły wizytę na Ziemi; 2. twierdzi, że ci synowie gwiazd

przetworzywszy geny małp stworzyli na własny obraz i podobieństwo

człowieka myślącego; 3. twierdzi, że tych obcych astronautów - ze

względu na ich niezwykle rozwiniętą wiedzę techniczną - praludzie czcili

jako bogów; 4. twierdzi, że mity. Biblia i inne święte księgi przekazują

wiadomości o pobycie na globie ziemskim tych “bogów”.

A czego dowodzi podróż Bośkovicia z XVIII wieku?

1. Dowodzi, że machina czasu jest niczym innym jak fantazją; 2. dowodzi,

że człowiek z pomocą machiny czasu może się poruszać w przód i wstecz

w czasie i przestrzeni, może się pojawić jako zwiastun w jakiejś bardzo

odległej przeszłości albo w bardzo dalekiej przyszłości i jako znawca

ostatniej inspirować historyków lub futurologów; 3. dowodzi, że podróż

taką można odbywać jedynie potencjalnie, można ją odwołać, przerwać,

ponieważ przebiega ona tylko w płaszczyźnie drgań harmonijnych. W

świadomości uczonych i artystów o wrażliwym systemie nerwowym

przeszłość objawia się w postaci niewyraźnych, zamglonych, oglądanych

background image

jakby przez mleczne szkło obrazów, podobnie jak chwila obecna zarysuje

się w świadomości przyszłych uczonych i artystów. Dlatego dla autorów

Biblii odległą metaforą jest postać kosmonauty, a dla nas postać Jezusa; 4.

dowodzi, że nie ma potrzeby, aby przybywali do nas z obcych Dróg

Mlecznych “bogowie”, gdyż sami pływamy jakby w basenie wypełnionym

substancją czasu, a jednocześnie jesteśmy zbitką naszych przodków i

potomków.

Bruno przerywa eksperyment, we mnie ustaje krwawienie, uśmiecham się

do H.H.H. On wie, że się do niego uśmiecham, wie, że to, co powiedział,

jest zbyt proste, ale za owym “prostym” dźwiga się już z kolan cień tego,

co złożone, dźwiga się, znów pada na brzuch, miesza się z nienasyconym

sensem, wszystkich dosięga, wszystkich usuwa w stronę najbardziej

uniwersalnych kamieni, w stronę bezbożnego następstwa, w stronę

spiczastych kołpaków bitew, w stronę dłuższego niż oczekiwane spadania

jabłek, w stronę fotografii Einsteina z okresu dzieciństwa, na której aż

zgrzyta żwir pod wąskimi czarnymi kamaszami zapinanymi na guziczki,

bieleje dziecięcy kapelusz o szerokim rondzie i wiotkich nieposłusznych

palcach, do których później bogowie przylutują stawy, pazznokcie, i nad

którymi, na dużej wysokości, uwaga suchych gałęzi stanie się włosami, a

przejezdne wygięte lśniące włókna, jak trawy w wieńcu, które są

gwiazdami, a za trawą górnego placu bezzębny, lecz jednak najpełniejszy

ruch ust, przerażony talent wyrazów, zawieszona na ścianie

niemiłosierdzia broń myśliwska, rozległa łąka, zapach zagonionego

śniegu, ciągnięte przez dzikie gęsi piętrowe statki kosmiczne.

Na placach stoją pozbierane radości, bajki grają wokół nich w piłkę,

kanały pachną pszenicą, czuję ciągle zapach, nawet u nasady kątów, nawet

background image

w przelewającym się śpiewie pogrążonych aniołów.

Droga prowadzi do klasztoru. Przyglądam się nadętym twarzom kamieni,

bulgoczącej wodzie, zszarzałej substancji piasku, poszarpanej gotowości

linii, które zakreśliłem wokół siebie, aby móc wyruszyć, f

H.H.H. stapia się ze świetlnymi wykrzyknikami dzienników, ze ślepym

rozwiązywaniem krzyżówek, z obrusów wyrzuconych stołów wstają

kwadraty, prostokąty o ciałach sprzętów, zajęcze gardła i wilcze wargi

otwartych wagonów, kościotrupów z włosami niemowlęcia, szaleńczo

rzucane o siebie, oddzielane od siebie, kolejne wyliczanie siebie,

wynikanie z siebie, zdmuchiwanie z siebie i dobieranie, płowienie na

sobie, wzajemne dekorowanie, niezależne od siebie wznoszenie.

H.H.H. z uśmiechem przygląda się płonącym w jego pokoju wiotkim

roślinom. Wchodzi jego żona.

- Dlaczego nie idziesz spać? - pyta.

- Boli mnie głowa.

- Weź proszek.

- Nic mi nie pomoże.

- Powinniśmy wyjechać.

- Jedźmy do Dubrownika.

- Nudno tam - mówi żona.

- A ty gdzie chciałabyś wyjechać?

- Na Wenus.

- To bardzo drogo kosztuje.

- Mam odłożone pieniądze.

- Nie warto.

- Ty to mówisz? - pyta żona.

background image

- Dlaczego właśnie na Wenus?

- Bo mnie ona interesuje. Bo rok wenusjański jest dłuższy od dnia

wenusjańskiego. Mam mówić dalej?

- Nie.

- Ciebie nic nie obchodzi. Mnie interesuje nawet to, że ona obraca się ze

wschodu na zachód.

- Jedź sama.

- Dobrze, pojadę.

- Zostaw mnie teraz, chcę pracować.

- Nad czym znów pracujesz?

- Konstruuję statek kosmiczny o średnicy dwóch tysięcy metrów.

- Gratuluję.

- Dziękuję.

- Ja w każdym razie zgłoszę się na wyjazd.

- Jedź, bardziej się wynudzisz niż nad morzem.

Chcę wrócić do roku 1250 przed Chrystusem.

Do wspaniałych owiec, którym do ciężkich ogonów pasterze przyczepiali

pojazdy, aby uciec przed lwami.

Ruszam na statku kosmicznym H.H.H.

Siedzę skulony w odizolowanych chłodnych lasach mojego mózgu,

interesuje mnie już tylko możliwość odwrotu. Tutaj kobiety oddają mocz

na stojąco, a mężczyźni kucają, poszukam ścieżki osiadłych mrówek,

kosza na telefon, w którym świetliste białe odnogi wiadomości

umieszczone nad sobą i między sobą dymią w porannej ciszy.

Przybywamy za czasów Mojżesza. Na rozległej przestrzeni Arka

Przymierza skierowana w stronę widzów o rozwartych od kurzu porach

background image

skóry, środkiem płynie prorok Ezechiel, ma małą twarz, promieniuje

nasieniem nieśmiertelności.

Nauczę Mojżesza sterowania słowem, najczystszej medytacji, sterowania

uszkodzonymi czółnami, stosowania igieł, które prowadzą do mojej

czaszki.

Opowiem mu o pisanych w pośpiechu tekstach, gramatycznych

dopowiedzeniach mistrzów, o rękach katów wycieranych trawą, o

firmamentach zanurzonych w głębię pustynnych zawiei śnieżnych, o

koszmarze przyjazdu i wyjścia w morze, o pokrytych mięsem

marmurowych kolumnach, o tajemniczych, nigdy nie zgłębionych

kobietach, o rozszerzających się łożyskach paznokci, na które z krzykiem

spada boi, o niezmordowanych generałach, którzy forsują Alpy, o

dziennikach pokładowych tonących statków, o równowadze warzących

trucizny, o szarych ruchach strażników sali, przekazujących wieści

pochodniach jeźdźców, o telegramach, o powiadamianiu mediów bez

zarzucania wędki słowa, o wytatuowanych na czole śmierci stanowczych

słowach komendy. Mojżesz staje przede mną na Górze. Rozbieram się,

rzucam na ziemię skafander kosmonauty, zostaję tylko w spodenkach

kąpielowych.

Mężczyzna z olbrzymią brodą składa mi pokłon.

- Ty jesteś naszym bogiem.

- Nie jestem bogiem.

- Powiedz raz jeszcze, co mamy czynić.

- Opowiedziałem wam, jaki będzie człowiek

- Jak mamy cię czcić?

H.H.H. staje przy mnie.

background image

Niebo jak jasnoniebieski aparat fotograficzny z samowyzwalaczem.

Trzeba będzie uważać, silniki napędowe roztopią pastwiska.

Składam na trawie chromoniklowe płyty, biorę pod pachę skafander i

zaczynam schodzić z Góry.

Chcę wrócić do roku 1787 po Chrystusie.

Beccaria z uśmiechem chwyta mnie za rękę.

Bruno powoli składa igły, zdejmuje rzeźby, rzuca do kosza na śmiecie

mowy Kaunitza.

Wstaję z fotela. Kręci mi się w głowie. Podchodzę do okna. Otwieram je.

Prowadzą konie do rzeźni. Jeden z poganiaczy spogląda na mnie, kłania

się, odwraca i smaga batem grzbiet wlokącego się obok niego zwierzęcia.

Zamykam okno.

GYULA HERNADI

Drugi Gu|iwer

Obudziłem się wpół do czwartej, poszedłem do łazienki, wziąłem zimny

prysznic na moje tętnice, wróciłem do pokoju i usiadłem przy biurku.

Kręci mi się w głowie, dziś byłem bliski zawału, od pół roku nie biorę

lekarstw. Doktor K. powiedział mi, że wcześniej czy później dojdzie do

katastrofy.

Przyzwyczaiłem się do hipertonii, jestem po niej odświeżony i zdolny do

pracy. Kiedy ciśnienie spada mi poniżej stu, czuję się tak, jakbym nigdy

nie spał, jestem zmęczony, brak mi chęci do życia.

Pod żebrami poczułem ostry, nieustający ból, podszedłem ostrożnie do

łóżka, położyłem się. Za dwa tygodnie będą moje siedemdziesiąte trzecie

urodziny, nie jestem pewny, czy do nich dożyję.

To dziwne, ból przeszedł, znów czuję się dobrze. Może to był tylko ból

background image

reumatyczny, niekiedy dokuczają mi przecież stawy żebrowe. Nie wiem.

W każdym razie chwilowo dobrze się czuję. Wstałem.

Nie zadzwonię do doktora K. Pójdę do niego po południu i każę zrobić

EKG.

Czuję się bardzo dobrze.

Skoro już tak wcześnie wstałem, spróbuję trochę popracować.

Profesor D. w swojej rozprawie mówi o czterech całkiem odmiennych

dziedzinach przemysłu XX wieku:

1. o przemyśle informatyki

2. o przemyśle przetwórczym zasobów morza

3. o przemyśle tworzyw sztucznych

4. o przemyśle megalopolis, to jest wielkich metropolii miejskich

Ma rację, jeśli idzie o informatykę. Dziś już wszystkie wielkie instytucje

rozporządzają parkiem maszyn elektronicznych, podobnie jak dawniej

posiadały własne siłownie prądu elektrycznego. To świadczy o wielkiej

rozrzutności. Istnieje potrzeba zbudowania centralnego ośrodka

informatyki, z którego można by czerpać niezbędne wiadomości przy

pomocy niewielkich odbiorników przenośnych - w ten sposób szybciej i

taniej docierałyby do konsumentów.

Zrobiło się bardzo jasno. A przecież wygasiłem lampy. Jakby dwa lub trzy

słońca świeciły na niebie. Opuściłem żaluzje, ale nic to nie pomogło.

Znalazłem się na widowni teatru, który ma kształt kulisty. Pomalowana na

biało kurtyna przeciwpożarowa jest opuszczona, wysoko z prawej strony

wisi na niej szeroka tablica z kartonu zapisana jasnoniebieskim pismem.

Czytam:

I. Cechy szczególne rozwoju produkcji informacji pochodzenia ludzkiego:

background image

1. Miejsce produktów informacyjnych pochodzenia ludzkiego w

gospodarowaniu środkami spożywczymi; tempo rozwoju.

2. Intensyfikacja hodowli ludzi

a) przewaga zakładów wielkich

b) sytuacja w hodowli człowieka w zakładach małych.

3. Operatywność produkcji informacji pochodzenia ludzkiego a) wpływ

pasz

b) wydajność pogłowia ludzkiego

c) jakość informacji i ich dobór II. Czynniki wpływające na produkcję:

1. Wzrost produktywności pogłowia ludzkiego

2. Sytuacja w produkcji pasz i zaopatrzenie w pasze

3. Zmiana sytuacji zdrowotnej człowieka

Rozejrzałem się. Na krzesłach siedziały dziwne postacie, głowy ich

przypominały lufy strzelb. Być może ja też tak wyglądałem, ale jest

również możliwe, że niedokładnie ich widziałem: zdaniem mojego

okulisty powinienem nosić okulary o półtorej dioptrii silniejsze.

Byłem ciekaw spektaklu. Z pewnością ta tablica ma z nim związek.

Najpierw sądziłem, że to reklama, ale gdy się jej lepiej przyjrzałem,

doszedłem do wniosku, że służy jakiejś zabawnej komedii.

Nagle sąsiad chwycił mnie za ramię i musiałem się do niego odwrócić.

Miał trzy przerażająco proste, odrębne twarze. Pierwsza była cyferblatem,

po którym poruszała się wprzód i wstecz jedna wskazówka; drugą twarz

zmontowaną miał z podłużnych czarnych pudełek; trzecia wyrażała

uważny, przekwitły ruch, nie da się bliżej tego określić.

- Słucham pana - powiedziałem trochę wystraszony.

- Niech się pan nie boi, obdarzony pan został zmysłem widzenia.

background image

- Cieszy mnie to bardzo, chciałbym jednak wiedzieć, gdzie się znajduję i

do jakiego spektaklu służą te przygotowania?

- Wszystkiego pan się dowie, proszę być cierpliwym - powiedział mój

sąsiad i znikł.

Pozostali widzowie również zniknęli, zamiast widowni toczyła się na

mnie, do mnie, ku mnie, pode mnie, nade mnie, we mnie fala myśli.

Wstałem i zacząłem spacerować po czerpa nych kratach przestrzeni. Gdy

doszedłem do obrotowych pięciokątnych łuków, zobaczyłem mojego

sąsiada z teatru, który szedł ku mnie dając mi z daleka znaki. Ukłoniłem

się i postanowiłem uprzejmie się zachować:

- Dzień dobry. Już się obawiałem, że więcej się nie spotkamy -

powiedziałem i podniosłem ramię na powitanie.

- Nie mogę pana opuścić. Jestem pana przewodnikiem. Moje imię jest

bardzo długie, nie potrafiłby pan go zapamiętać, zresztą nie musi pan

mówić mi po imieniu, wystarczy, że pan będzie ze mną rozmawiał.

Przełożono mnie na wasz wymiar, dlatego jestem taki niezręczny, proszę

mi wybaczyć, że wymawiam słowa z obcym akcentem i niekiedy nie

znajduję właściwego określenia.

Twarz jego podobna była teraz całkiem do twarzy człowieka, wskazówka

o metalowym połysku zgrubiała i zamieniła się w nos, postać zgęstniała i

przypominała sylwetkę wysokiego mężczyzny ze skłonnością do tycia.

Starałem się być uprzejmy:

- Na dobre się was przestraszyłem. Sądziłem już, że oglądam koszmary.

- Czy pan wie, kim jesteśmy i gdzie się pan teraz znajduje?

- Nie, nie wiem.

- Znajduje się pan w piątym wymiarze.

background image

- Naprawdę? Co oznacza piąty wymiar?

- Trzy wymiary przestrzeni, plus czas, plus fzkrht.

- Co znaczy “fzkrht”?

- Gdyby ludzie to wiedzieli, uznaliby nas za bezbożnych aniołów.

- Co to są “bezbożni aniołowie”? Jesteście diabłami?

- Widzę, że pan nie rozumie. Nie szkodzi. Rzecz polega na tym, że nas nie

widzicie, niedostrzegacie, wydaje się wam, że działacie według własnej

woli, gdy tymczasem spełniacie tylko to, co my sobie życzymy, co

postanowimy, żeby się działo. Jesteśmy waszymi panami. Widział pan

tablicę w teatrze?

- Owszem.

- Przeczytał pan tekst?

- Tak.

- Wobec tego przypuszczam, że pan już Wie, o co chodzi.

- Niezbyt dokładnie. Wydawało mi się, że zobaczę komedię, że ta tablica

ma związek z jakimś dowcipem. Dlaczego przybrał pan teraz ludzką

postać?

- Bo gdybym się pojawił w swojej własnej postaci, oślepłby pan patrząc na

mnie. Już w teatrze dostrzegłem, że jest pan bliski załamania nerwowego,

a przecież zaledwie dotknąłem pana pierwszej zapory ochronnej. Nie

zniósłby pan mojego widoku i dlatego postanowiłem przybrać na ten

krótki okres postać ludzką, dostosować się do pana.

- Czemu zawdzięczam to wyróżnienie? - zapytałem z przejęciem.

- Będzie pan drugim człowiekiem, któremu to powiem. Pierwszym był

niejaki Jonathan Swift, a miało to miejsce bardzo dawno, według waszych

pomiarów czasu.

background image

- Znam jego pisma.

- To smakowite kąski. Później przerobiono je na konserwy i stały się już

mniej smaczne.

- Nie rozumiem - powiedziałem i przymknąłem oczy.

- Proszę się uspokoić, pomału wszystko pan zrozumie, wyjaśnię panu.

Rzecz polega na tym, że istoty żyjące w piątym wymiarze naszego świata

żywią się informacjami pochodzenia ludzkiego. Innymi słowy: nasze

istnienie zależy od napływu tych informacji, które nasze orga nizmy trawią

podobnie, jak organizm człowieka białko. W efekcie wytwarzamy

wyzwolone superinformacje.

- Po co pan mi o tym mówi? Dlaczego ja zostałem wybrany, żeby tego

słuchać?

- Bo trafiłem obok.

- Słucham? - spytałem i otworzyłem szeroko oczy.

- Później pan to zrozumie.

- Ja się boję.

- Nie ma pan powodu do lęku. Wkrótce skończy pan siedemdziesiąt trzy

lata.

- Tak, rzeczywiście.

- Pana rodzice też niewiele dłużej żyli.

- Ojciec miał siedemdziesiąt sześć lat, gdy umarł; - Wiem - powiedział mój

przewodnik i uśmiechnął się.

Spróbowałem odciągnąć jego uwagę od myśli o mojej śmierci.

- Bardzo mnie interesuje ta sprawa informacji - wyszeptałem ledwo

słyszalnie.

- Cieszę się z tego - odrzekł.

background image

- Pozwoli pan, że o coś zapytam?

- Oczywiście, bardzo proszę. Może tak będzie nawet łatwiej.

- Rzecz więc polega na tym, że istoty pana rodzaju odżywiają się

informacjami pochodzenia ludzkiego?

- Tak.

- Jak mierzycie ilość informacji?

- Podobnie jak wy. Informacja ludzka to uporządkowanie

nieuporządkowanego. Ludzie różnią się od siebie wielkością czynnika 1.0.

Wielkość Intelligentia Ouotiens wpływa na to, która potrawa jest

smaczniejsza.

- Rozumiem. Proszę mi powiedzieć, czy hodujecie nas podobnie, jak

ludzie hodują zwierzęta?

- Tak. Niedawno przeszliśmy na produkcję masową. W waszym świecie

zjawiska takie nazywa się urbanizacją. W miastach mamy większy

przyrost informacji niż na wsiach czy w odosobnionych osadach. Między

wami a zwierzętami zachodzi ta różnica, że wy, ludzie, właśnie ze względu

na bardziej złożoną budowę informacji sądzicie, iż jesteście wolni, że

według własnej woli układacie swe losy i z tego względu hodowla ludzi

jest dla nas wygodniejsza niż dla was hodowla zwierząt.

- To bardzo ciekawe, co pan mówi.

- Znaczną część związanej z wytwarzaniem inteligencji wykonujecie sami.

Nader rzadko przychodzi nam interweniować. Programujemy jedynie

świadomość zbiorową.

- Jak to?

- W hodowli zwierząt egzemplarze szczególnie okazałe spełniają funkcję

rozpłodowych. W naszych planach hodowlanych takimi osobnikami są

background image

geniusze. Są oni nosicielami naszej woli, kryją w sobie zarodek

wytwarzania informacji wyższego rzędu. Oni zaszczepiają ludzkości idee

rozwoju.

- Kim właściwie oni są?

- To wszyscy tak zwani wybitni ludzie. Politycy, uczeni, artyści, tak zwane

wybitne jednostki w sferze woli, intelektu, emocji, Jezus, Cromwell,

Platon, Napoleon, Einstein. Nie będę wszystkich wyliczał. Zna pan ich

równie dobrze jak ja.

- W jaki sposób pobieracie z nich informacje?

- W bardzo złożony. Wspomnę tylko, że potrzebne są do tego dwa

pięciowymiarowe pługi sekwencji i źródło promieni fiostal. W pojęciach

ludzkich przystosowanych do waszej fizjologii i biologii molekularnej nie

da się tego przedstawić, w każdym razie spróbuję wyjaśnić panu to

zagadnienie w sposób uproszczony. Ludzie nie dlatego tępieją na starość,

że następuje u nich zwapnienie arterii, ale dzieje się to dlatego, że my

wysysamy z nich nagromadzone w ciągu długich lat informacje.

- Czyli że arterioskleroza jest pojęciem błędnym?

- Takie zjawiska zwykło się u was nazywać także fałszywą świadomością.

- Proszę mówić dalej, coraz bardziej mnie to interesuje.

- Co pana jeszcze ciekawi?

- Czy w waszym świecie są również bogaci i biedni?

- Oczywiście. Bogatsi odżywiają się najwykwintniejszymi potrawami,

biedni natomiast ledwo mogą sobie pozwolić na zapłacenie za

najmarniejszy gatunek ludzkiej informacji.

- Czy nie sprawia wam trudności, że ludzie posługują się ponad dwoma

tysiącami języków, a ponadto wytwarzają informacje z pomocą wielu

background image

innych, dość mglistych systemów znakowych?

- Dlaczego miałoby nam to sprawiać trudności? Także u was wiele

różnych przedsiębiorstw zajmuje się produkcją żywności. Ta różnorodność

języków czy systemów porozumiewania się jest jakby odpowiednikiem

waszych zakładów produkcyjnych i przedsiębiorstw. W waszych domach

towarowych można dostać produkty różnego pochodzenia. Podobnie

dzieje się u nas.

- Już zaczynam pojmować. Powiedział pan, że otępienie starcze

spowodowane jest tym, że wysysacie z ludzkich mózgów nagromadzone

informacje. To dla mnie jasne. Ale co z tymi ludźmi, którzy umierają w

późnym wieku, w pełnej sprawności umysłu?

- Informacje pochodzące od osobników, którży zmarli wskutek starczego

otępienia, podobne są do produktów, jakie należy długo gotować, aby

nabrały smaku, gdy tymczasem informacje ludzi sprawnych umysłowo

przypominają potrawy pieczone na ruszcie. Polędwicę na przykład lub

mostek cielęcy. Czy teraz to zrozumiałe?

- A jeśli umiera niemowlę lub dziecko, które nagromadziło niewielki zasób

informacji?

- Przypomina to smak jajka.

- A szaleńcy? paranoicy, schizofrenicy?

- To jakby mięso zepsute. Gromadzimy je w specjalnych magazynach. U

was takie pomieszczenia nazywa się zakładami dla umysłowo chorych.

Względy ekonomiczne skłaniają nas do nieniszczenia tego rodzaju

produktów, ponieważ zawsze istnieje odrobina nadziei, że wrócą do normy

i poprawi się ich jakość. Nasi uczeni z olbrzymim nakładem energii

pracują nad wynalezieniem skutecznego leku czy też sposobu leczenia.

background image

- A inne choroby?

- Staramy się im zapobiegać względnie je leczyć. Sam pan zdaje sobie

sprawę, jak piękne wyniki osiągnęliśmy na polu przedłużenia przeciętnego

wieku. Jeden z kierunków naszych badań obejmuje temat “ Zmiana

sytuacji zdrowotnej ludzi”, co widział pan na tablicy w teatrze.

- To wspaniałe, co pan powiada. Napiszę o tym rozprawę. Koledzy po jej

przeczytaniu dostaną ataku zawiści.

- Tak pan sądzi?

- Jestem tego pewny.

- Czego pan jest pewny?

- Tego, że będą zawistni.

- Przypuszcza pan, że potrafi pan to opisać?

- Czemu miałbym nie potrafić?

- Bo na ten temat nie zwykło się pisać.

- Pan z pewnością zna literaturę fachową lepiej ode mnie. Nikt jeszcze o

tym nie pisał?

- Nie.

- Powiedział pan przecież, że zaznajomił pan z tymi sprawami Swifta.

- Tak, ale jak pan zapewne wie, on oszalał i nie potrafi już o tym napisać.

- Cieszę się tym bardziej, że miałem możność z panem się spotkać.

Nadzwyczaj się z tego cieszę - powiedziałem i pogłaskałem go po twarzy.

- Ja również się cieszę. Przykro mi tylko, że z pana powodu dostałem

napomnienie dyscyplinarne.

- Z mojego powodu? Jak to? Dlaczego?

- Opowiem panu o tym we właściwym czasie. Bo ma pan jeszcze czas.

Przed tym chciałbym pana zaznajomić z kilkoma ciekawostkami. Jeśli

background image

pana oczywiście interesują.

- Proszę nie żartować. Spotkanie z panem należy do najciekawszych w

moim życiu.

- Szkoda, że jestem tak dobrym pracownikiem.

- Nie rozumiem.

- Chcę przez to powiedzieć, że rzadko mi się zdarza przysparzać ludziom

tak miłe chwile.* Od dość dawna już pracuję i na ogół nie popełniam

omyłek, pan jest dopiero moim drugim podopiecznym.

- Swift i ja. To wspaniałe! Zna pan “Guliwera”?

- A jakże. Wasze książki, płyty, filmy, nagrania na taśmie magnetofonowej

są naszymi konserwami. Należą do nich również czasopisma, ale one

szybko się psują. Kiedy następują trudności w dostawie świeżych

produktów, sięgamy po konserwy. Ponadto korzystamy z informacji

zwierzęcych.

- Z informacji zwierzęcych?

- Smakują one nam tak, jak ludziom owoce. Informacje pochodzenia

ludzkiego spełniają u nas rolę waszych produktów zwierzęcych, natomiast

funkcję artykułów roślinnych lub mineralnych, jak powiedzmy soli, pełnią

u nas informacje zwierzęce.

- Czy jadacie wszystkie informacje pochodzenia zwierzęcego?

- Nie, skądże. Wy również nie jadacie na przykład lucerny. Powiedzmy,

informacje jeleni, trzody chlewnej czy innych głupich zwierząt jadaliśmy

tylko dawniej, w okresach wielkiego głodu. Dziś pożywiamy się jedynie

informacjami zwierząt delikatesowych.

- Co to za zwierzęta?

- Wiele jest takich. Smakują nam na przykład informacje delfinów, małp,

background image

pszczół i, pewno pana to zdziwi, węży. Po obiedzie znakomicie wpływa na

trawienie skosztowanie “Różanego tańca pszczół”.

- Różanego?

- Róża spełnia u nas funkcję powiedzmy soli. Mam nadzieję, że pan wie, iż

rośliny się z sobą komunikują?

- To niezwykłe, co pan mówi, naprawdę niezwykłe. Pozwoli pan, że będę

dalej pytał?

- Mówiłem już panu, że moim zadaniem jest odpowiedzieć na pana

pytania.

- Wspomniał pan poprzednio, że informacje niemowlęcia lub dziecka są

dla was jakby jajkiem. A co się dzieje, jeśli dziecko nosiło cechy

niedorozwoju, było na przykład idiotą?

- To jajko cuchnące, do wyrzucenia.

- Skoro już jesteśmy przy tym temacie, czy macie produkt przypominający

mleko?

- Mlekiem jest dla nas ludzkie zapominanie. Pobieramy je jakby od krów,

bez szkody dla organizmu, jest to jakby naturalne opróżnianie.

- Miasta są więc dla was wielkimi oborami?

- Można tak to ująć.

- Czy w tym należy doszukiwać się przyczyny, że tyle ludzi przenosi się

do miast?

- Tak. Mierząc czas w jednostkach ludzkich, planujemy około roku 2500

całkowitą urbanizację Ziemi.

- Czy dużo istot spośród was zajmuje się nami, to jest waszymi

“zwierzętami”?

- Nie, niewielu. Posiadamy tak zwanych pasterzy socjalnych, których

background image

można porównać do sztucznych pastuchów elektrycznych stosowanych

wśród ludzi. Należy ich skonstruować, uruchomić, po czym już sami

działają automatycznie. Więcej kłopotów przysparzają nam pasze...

- Proszę wybaczyć, że przerwę...

- Chce pan zapytać, co to są pasze? Powiem więc panu. Są to systemy

szkolne, wychowanie młodzieży, nauczanie.

- Czy to znaczy, że ludzkie informacje przybierają na wadze karmiąc się

ludzkimi informacjami?

- Pan dotąd nie wiedział, że rodzaj ludzki należy do rzędu kanibali?

- Owszem, wiedziałem. Nie rozumiem tylko, dlaczego człowiek żywiąc się

ludzkimi informacjami nie wytwarza superinformacji, do czego jest zdolny

wasz organizm.

- Ponieważ lew na przykład pożarłszy człowieka nie staje się człowiekiem.

Zdradzę tu panu wielką tajemnicę. Swiftowi jej nie powiedziałem, bo sam

jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem.

- Jestem jej ogromnie ciekaw!

- Istnieje świat szóstego wymiaru, którego istoty pożywiają się naszymi

superinformacjami. Tylko w ten sposób mogą utrzymać się przy życiu i

wytwarzać spotęgowane superinformacje. Proszę mi wierzyć, że ja też się

boję. Od czasu, gdy dowiedziałem się o tym, drżę na myśl, co mnie czeka.

- To przywidzenia.

- Nie, wiem o tym dokładnie.

- Jaki jest pana zawód?

- Właśnie nawiązałem do tego tematu, tak dla pana nieprzyjemnego.

- Niech pan powie.

- Jestem rzeźnikiem.

background image

- No i?...

- Powiem panu szczerze, o co chodzi. Dziś o godzinie wpół do czwartej

rano miałem przystąpić do wypompowywania zasobu pana informacji,

innymi słowy: do otępienia pana. Ale ponieważ całą noc zajmowałem się

tą sprawą szóstego wymiaru, w wolnych chwilach bowiem zajmuję się

dymenzjologią, nie spałem, byłem przemęczony i się pomyliłem: zamiast

do mózgu podłączyłem aparat do pana serca.

- Dlatego czułem się tak, jak przed zawałem.

- Dokładnie dlatego. Otrzymałem naganę dyscyplinarną i za karę

musiałem przybrać na te parę minut postać człowieka oraz wyjaśnić panu

związek zachodzący między piątym wymiarem a światem ludzi.

- A co teraz nastąpi?

- Oczywiście zabiję pana. Od trzech tygodni znajduje się pan zresztą w

rzeźni.

- Rozumiem. Nie jest dla mnie tylko jasne, dlaczego przed moją śmiercią

duchową musiałem się dowiedzieć tych dziwnych rzeczy?

- Bo istnieje u nas dawny i dość naiwny zwyczaj. Coś w rodzaju waszego

zwyczaju, kiedy skazaniec, pod którym zerwał się powróz na szubienicy,

korzysta z prawa łaski, Mogę panu zdradzić, że to nie będzie bolało.

- Dziękuję panu. Mam tylko jeszcze jedno pytanie, jeśli pan pozwoli.

Chciałbym wiedzieć, jak wam będzie smakowała informacja, którą pan

teraz ze mnie pobierze?

- Będzie z pewnością bardzo smaczna, bo rzadko spotykana. Mam

wrażenie, że mój szef zaraz mi ją odbierze i przyrządzi sobie dziś w domu

na obiad.

KOMUNIKAT PRASOWY “Zachorował profesor F.H. (lat 73). Dziś po

background image

południu przewieziono go do kliniki Borga. W związku z tym odwołuje się

oczekiwany z wielkim zainteresowaniem wykład profesora o godzinie

szesnastej w Teatrze Centralnym. Pieniądze za bilety wstępu można

odbierać od godziny czternastej”.

GYULA HERNADI

Precyzyjna struktura lotu samolotem

Samolot leciał na wysokości ośmiu tysięcy metrów.

Willy Brandt rozsiadł się w pluszowym fotelu i wziął od sekretarza

“Frankfurter Allgemeine Zeitung” z 15 stycznia 1974 roku.

“Po miesięcznej przerwie wznowiła w Genewie obrady Komisja

Rozbrojeniowa.

Egiptu nie zadowala propozycja Tei Awiwu zmierzająca do rozdzielenia

walczących oddziałów.

Czy dojdzie do kompromisu w sprawie Watergate?

Wybory do rad w Bułgarii.

Do Bonn przybyła radziecka delegacja gospodarcza pod przewodnictwem

zastępcy przewodniczącego Rady Ministrów Włodzimierza Nowikowa.

W poniedziałek w Berlinie rozpoczęły się rozmowy SED z

przedstawicielami KP Francji.

Doszło do zabójstwa Saida Ahmana Sofiana, jednego z przywódców

nielegalnej partii komunistycznej Indonezji.

Unia przyjęła propozycję Demokratów zmierzających do wznowienia

obrad. Brandt pragnie pertraktować z Chrześcijańską Demokracją o

wyborze prezydenta.

Komunikat meteorologiczny. W dalszym ciągu utrzymuje się duża różnica

temperatur między Europą wschodnią i zachodnią. Na wschód od linii

background image

Marsylia - Berlin - Sztokholm na ogół utrzymuje się pogoda bezwietrzna,

brak opadów, temperatura od trzech do siedmiu stopni poniżej przeciętnej.

Na zachód od tej linii natomiast pogoda jest zmienna, częste opady, wiatr,

temperatura od czterech do ośmiu, a miejscami nawet do dziesięciu stopni

powyżej przeciętnej o tej porze roku”.

Willy Brandt zwrócił się do sekretarza:

- Kto nas będzie witał?

- Rolf i przewodniczący okręgów.

- Chciałbym przeczytać tekst mojego wieczornego przemówienia.

- Jeszcze nie jest gotowe, panie kanclerzu.

- O ile wiem, do Monachium przylatujemy dokładnie o wpół do ósmej?

- Tak.

- O dziesiątej chciałbym mieć tekst przemówienia.

- Będzie gotowe.

- Niech pan przyśle do mnie Gerda.

Po chwili przed kanclerzem zjawił się Gerd.

- Chciałeś mnie widzieć.

- Jaka pogoda jest w Turcji?

- Osiemset wsi leży pod śniegiem.

- A w Ankarze?

- Minus trzydzieści stopni.

- Co mówi prognoza?

- W przyszłym tygodniu będzie można lądować w Ankarze.

- Wobec tego nie zrezygnuję z podróży. Do salonu wszedł pułkownik

Horgmann, drugi pilot:

- Panie kanclerzu, straciliśmy łączność radiową, przyrządy nie działają.

background image

- Jak to?

- Znaleźliśmy się w silnym polu magnetycznym.

- Straciliśmy orientację?

- Przestały działać przyrządy nawigacyjne.

- Co się w takich wypadkach robi?

- Nie wiemy.

- Jak duże jest to pole?

- Od pół godziny w nim się znajdujemy.

- I dopiero teraz pan mi o tym mówi?

- Nie chcieliśmy pana niepokoić.

- Dlaczego nie zejdziecie niżej?

- Niżej zalega mgła, bez przyrządów nie da rady.

- Więc wznieście się wyżej.

- W górze też jest mgła.

- Nawet na wysokości dziesięciu tysięcy metrów?

- Tak.

- To dziwne.

- Tak, panie kanclerzu.

- Co na to Kohiter?

- Może niech on sam o tym powie. W kabinie pilota Brandt zwraca się do

Kohltera:

- Co z nami będzie, pułkowniku?

- Nie wiem, panie kanclerzu.

- A w jakim kierunku lecimy?

- Nie potrafię określić.

- Duży mamy zapas paliwa?

background image

- Jeszcze się nie kończy.

- Będziemy lądować?

- Spróbuję.

- Monachium, sądzę, już minęliśmy?

- Już dawno.

Horgmann nagle odsunął kanclerza, nachylił się nad Kohiterem i wskazał

na okno:

- Popatrz, Hans.

Na młodych nagich drzewach rozpięta przestrzeń osadza przed słońcem

bezwłose przyrzeczenia. Niczym mroczni gwardziści wznoszą się w górę,

po czym opadają w bezbłędne zagłębienia. W bezpłciowej płynnej

substancji mgły wiruje różowy kamień, płonie na nim biała plama;

monotonnie jak lustro bada arki swojego imperium i strefy ciszy. Światło

schnie na jego rozwartej osi, w przerwach na zaczerpnięcie oddechu unosi

się w górę, garbi niczym sztywne charyzmaty, rwą się na nim struny

ciemności.

- Co to jest? - zapytał Kohiter.

- Kohoutek - odparł Horgmann. -

- Kometa?

- Mamy dziś piętnastego stycznia.

- No i co z tego?

- Dziś przelatuje najbliżej Ziemi. Sto dwadzieścia milionów kilometrów od

nas.

- To ta kometa spowodowała burzę magnetyczną?

- Możliwe. Wczoraj czytałem na jej temat bliższe szczegóły.

- Pamiętasz je jeszcze?

background image

- Tylko współrzędne.

- ^VszvstkiG^

- Tak, wszystkie: 2435627911426410891397.

- Jak zdołałeś zapamiętać tyle cyfr?

- Mój syn zajmuje się amatorsko astronomią. Współzawodniczymy z sobą.

- Skoro dokładnie je pamiętasz, możemy spróbować lądowania.

- Tak, pamiętam je dokładnie. Weźmy dwa stopnie w lewo.

- Powinniśmy zawrócić.

- Tak. Weź jeszcze czterdzieści stopni. Wracamy do Monachium -

powiedział Kohiter.

- Trzeba wymienić formację podwójnego

Tfi

>>

- Czy to znaczy, że uszliśmy niebezpieczeństwu? - zapytał uśmiechając się

Brandt.

- Musimy jeszcze wylądować, panie kanclerzu.

- Może mgła się rozejdzie.

- Na podstawie współrzędnych możemy określić dane nawigacyjne -

powiedział Horgmann.

- Spróbuję lądować na poligonie w Monachium. Spodziewam się, że dziś

wojska pancerne nie mają ćwiczeń - odezwał się Kohiter. - Nie rozumiem

tylko, dlaczego nie widać gwiazd. Ty coś z tego pojmujesz, Franz?

- Nie - odpowiedział Horgmann, po czym zwrócił się do Brandta: - Panie

kanclerzu, proszę wrócić do salonu. Musi pan odpocząć i oszczędzać

nerwy.

Brandt wrócił na fotel w salonie, wyjrzał przez okno.

background image

Pośrodku ogrodu zarosłego trawą leży żółty ptak, w jego głosie trzepoczą

bezskrzydłe wieści, zataczając się wpadają w medytacyjne pułapki wiatru.

Później ptak otwiera się z wolna, niczym żółty pulsujący hangar. W

okolicach jego żołądka, w czerwonej powietrznej otoczce, śpi drugi ptak.

Ma niebieskie pióra i długie szare nogi; jego tętnice rozświetlają się z

emocji. Zaczyna śpiewać przez sen. Śpiew staje się coraz powolniejszy,

wydłuża się, na ptaku uwidaczniają się najśmielsze rysunki. Na jednym 7,

nich po wieży kościoła kręcą się dwa koty płacząc złotem, na drugim po

świadomych proporcjach struktury kroczy w górę cisza. Pod nim drzemią

ludzie ściskając czapki w rękach, ale rysunek się obraca, budzi własne

linie, przekątne, grawerowane krzewy okręgu, płaszczyzny w kształcie

wachlarza.

I w tym zbudzonym, rozsądnym rysunku, znów leży ptak. Rozpościera

skrzydła, bo coś nad nim przelatuje. Odzywają się ukryte dzwonki, polarna

zwierzyna, młode dziewczęta dosto sowują się do siebie, wyruszają jak

pociąg sanitarny, ale nigdy nie docierają.

Ptak przelatuje przez białe wklęsłe miasta, krzyczy, potrząsa obrączkami,

w jego wnętrzu widać inne ptaki, które sczepiwszy się rozdziawiają dzioby

i wskazują na przezroczystą krainę przemijania.

Brandt przestraszył się.

Samolot ostro schodził do lądowania, dotknął ziemi. Posuwali się jakby

we wnętrze morza, uderzały w nich rozwierające się, płynne hamulce,

amortyzujące ruch samolotu, Stanęli.

Brandt powiedział do Gerda:

- Dlaczego mi nie powiedzieliście?

- Cieszyliśmy się, że usnąłeś.

background image

- Jesteśmy w Monachium?

- Tak sądzę.

- Która godzina?

- Wpół do dwunastej.

- Długo krążyliśmy. Czekali na nas o wpół do ósmej.

- Tak.

- Zadzwońcie do Rolfa.

- Porozumiem się z dowódcą poligonu. Do salonu wszedł Horgmann. Nie

potrafił ukryć przestrachu i zdumienia, powiedział zmartwiony:

- Panie kanclerzu, nie wiemy, gdzie jesteśmy.

- Niech pan nie żartuje, Horgmann. Przecież świeci słońce.

- Stoimy na trawie słoniowej.

- Co znaczy: na trawie słoniowej?*

- To niepojęte, jak się tu znaleźliśmy.

- Lecieliśmy według współrzędnych komety?

- Tak.

* gatunek rośliny tropikalnej. Pennisetum spicatum.

- Kohier powiedział, że jest ich pewny.

- Jestem przekonany, że były dokładne.

- A łączność radiowa?

- Wciąż jeszcze nie działa.

- Wyjdźmy więc i rozejrzyjmy się, gdzie jesteśmy. Co o tym sądzi,

Kohier?

- On też niczego nie rozumie.

- Schodki dadzą się opuścić?

- Tak.

background image

- W takim razie idziemy. Do salonu wszedł Kohier.

- Gdzie się znajdujemy, pułkowniku? - spytał go Brandt rozdrażniony.

- Przypuszczam, że w Afryce, panie kanclerzu.

- W Afryce.?

- Tak, w okolicach Sudanu.

- Na podstawie czego pan sądzi, że w okolicach Sudanu?

- Otacza nas sawanna i widziałem antylopy.

- Chodźmy i rozejrzmy się.

- Wszyscy mają iść? - spytał Gerd.

- Wszyscy.

- Ochrona również?

- Tak.

- Panie pułkowniku, proszę opuścić schodki - powiedział Gerd.

Ustawili się w szeregu na trawie sięgającej do pasa. Brandt z uśmiechem

popatrzył po ich twarzach:

- Panowie, zabłądziliśmy.

Samolot wyludnił się, rozdęty brzuch zapuścił w trawę, w granatowym

naczyniu nieba zabrzęczały niewidzialne gwiazdy, niczym długie

instrumenty strunowe wrzasnęły zwierzęce konstelacje, i jak płatni

żołdacy niedbale okrążyli ich chłopcy przestrzeni.

Zostawili przy maszynie człowieka z ochrony i ruszyli przez wysoką

trawę.

Prawie równocześnie cała ich dziesięcioosobowa grupa zadarła głowy w

górę. Potężny samolot odrzutowy zatoczył nad nimi koło, schodził coraz

niżej, po czym z hukiem siadł w trawie. Parę metrów przed nimi.

Z drzwiczek opuszczono z brzękiem schodki. W otworze drzwi ukazał się

background image

wysoki mężczyzna o pooranej bruzdami twarzy, który energicznym

krokiem zszedł na trawę.

Brandt zdumiony przyglądał się przybyszowi. Pierwszy odezwał się Gerd:

- To przecież Messmer.

Ich też było dziesięciu. Dwóch pilotów w mundurach pułkowników i

siedmiu cywilów zbiegło po schodkach w ślad za premierem Francji.

Messmer nie chciał wierzyć własnym oczom:

- Pan Willy Brandt, jeśli się nie mylę?

- Monsieur Messmer, czy tak? Podali sobie ręce.

- Witam, panie kanclerzu. Gdzie właściwie się znajdujemy?

- Witam, panie premierze. Tego nie wiemy.

- Jak panowie się tu dostali?

- Według parametrów komety Kohoutka.

- My też.

- Nie rozumiem - powiedział Brandt.

- Łączność radiowa zamilkła, weszliśmy w burzę magnetyczną, widoczna

była tylko kometa, a pułkownik Lauser, drugi pilot, szczęśliwym zbiegiem

okoliczności znał jej współrzędne. Dokąd pan leciał?

- Do Monachium, na spotkanie partyjne. A pan?

- Do Algerii, z wizytą do Bumediena.

- Ma pan jeszcze paliwo?

- Pod dostatkiem.

- “Nam się wyczerpało.

- Mogę panu dać.

- Dziękuję bardzo, sądzę jednak, że na razie ważniejsze 'byłoby

zorientować się, gdzie jesteśmy. Chodźmy się rozejrzeć.

background image

Brandt i premier Francji wraz z towarzyszącymi osobami ruszyli przez

wysoką trawę.

I naraz prawie równocześnie cała ich dwudziestoosobowa grupa zadarła

głowy w górę. Potężny samolot odrzutowy zatoczył nad nimi koło,

schodził coraz niżej, po czym z hukiem siadł w trawie. Parę metrów przed

samolotem francuskim. Biegiem rzucili się w jego stronę.

Z drzwiczek opuszczono z brzękiem schodki, w otworze drzwi ukazał się

tęgi, o nalanej twarzy i siwych włosach mężczyzna, który energicznym

krokiem zszedł na trawę.

Brand i Messmer nie chcieli wierzyć własnym oczom. Pierwszy odezwał

się Gerd:

- To przecież Heath.

Ich również było dziesięciu. Dwóch pilotów w mundurach pułkowników i

siedmiu cywilów zbiegło po schodkach w ślad za premierem Anglii.

Heath udając rozpacz załamał ręce, po czym spojrzawszy na trzy samoloty

ustawione rzędem i dwóch mężów stanu, powiedział:

- Panowie, ja naprawdę dziś rano niewiele wypiłem.

Brandt i Messmer podeszli do niego, przywitali się.

- Nic z tego nie rozumiem - powiedział Heath. - Czy panowie mogą

powiedzieć, gdzie jesteśmy?

Na co Brandt, również pytając:

- Samolot pana dostał się w burzę magnetyczną?

- Tak.

- I widać było tylko kometę Kohoutka w nieprzeniknionej mgle?

- Tak - odpowiedział Heath coraz bardziej zdumiony.

- Jak nazywa się pana drugi pilot?

background image

- Pułkownik Morton.

- Tak więc pułkownik Morton znał oczywiście dokładnie współrzędne

Kohoutka?

- Tak, ale ja nadal nic nie rozumiem.

- My też nie rozumiemy, panie premierze. A jak łączność radiowa?

- Do niczego, przyrządy nie działają.

- Dokąd pan leciał?

- Do Kanady.

- Czyli że panowie również zabłądzili.

- Pułkownik King, dowódca samolotu, twierdzi, że znajdujemy się w

okolicach Sudanu.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego nie ma łączności radiowej. Mgła zniknęła,

świeci słońce, nie rozumiem tego - rzekł Brandt.

- Chodźmy i rozejrzyjmy się po okolicy - zaproponował Messmer.

Zostawili strażników obok samolotów i ruszyli

Jak błyszczące dachy odbudowywanych domów szczerzyły do nich zęby

pędzące przez trawę zwierzęta, w zwapniałych szczękach popołudnia

rozrywały się na strzępy w biorącym nad nimi przewagę upale.

Heath zaczął się pocić. Z uśmiechem zwrócił się do Brandta:

- Ile kilometrów będziemy tak szli, Mr Brandt?

- A ile pan podoła?

- Ja dużo.

- Ja również sporo.

- Wolę jednak pływać żaglówką.

- Możemy zawrócić. Co pan o tym sądzi? - zwrócił się Brandt do

Messmera.

background image

- Wcześniej czy później powinniśmy przecież kogoś spotkać, kto nam

powie, gdzie się znajdujemy.

Pułkownik Lauser podniósł ramię:

- Widzę dom.

W trawie stoi biała lepianka. Wokół niej sterty kwiatów i szkielety

zwierząt. Najsilniejszy w tych stronach wiatr, nisko wiszące gałęzie

wniknęły w ściany, w przeciągłe pulsowanie wprawiła okolicę kropla,

która może uchodziła za chmurę w tym suchym wgłębieniu.

Lepianka składa się z jednej izby. Na środku stoi niewielki stół, leży na

nim małe czarne niemowlę. Obok stołu na ziemi siedzi stara kobieta,

zasłania ręką twarz dziecka. Na widok obcych podnosi się, skłania

uprzejmie i daje im znak, by weszli do środka.

Trzy białe rzeźby wiszą na ścianie, w ich zagłębieniach zbiera się brud:

twarz o nieregularnych rysach wyryta trzema wgłębieniami.

Niemowlę zaczęło płakać.

Brandt wziął je na ręce i zaczął zabawiać. Dziecko się uspokoiło, przestało

płakać, dotknęło jego twarzy.

Stara kobieta owinęła swoje czarne ciało białą chustą leżącą opodal i

powiedziała dwa, trzy krótkie zdania. Nie zrozumieli.

Nagle zza Messmera wysunął się młody człowiek w okularach, o

niezwykle białej karnacji i zaczął rozmawiać z kobietą.

Po pięciu minutach Messmer zniecierpliwiony przerwał im:

- Co ona mówi, gdzie jesteśmy?

- W Nigrze. W prowincji N'Guigmi.

- W jakim języku pan z nią rozmawia?

- W języku haussa.

background image

- Gdzie znajduje się najbliższa osada ludzka?

- Mniej więcej pięćset kilometrów stąd.

- Co ta stara tu robi z dzieckiem?

- Będzie je wychowywała.

- Czym je nakarmi?

- Ma dwie kozy.

- Radio mają?

- Nie.

- W jakim wieku jest dziecko?

- Cztery miesiące.

- Wtem w teczce pułkownika Mortona odezwało się radio. Zanikający w

eterze głos kobiecy opowiadał po angielsku bajkę dla dzieci na dzień

dobry:

“Niewidzialne krasnoludki długo naśladowały smoki, ale później już nie

trzeba im było dokuczać, dobrowolnie udały się do przedsionków

karzełka. Wsiadły na malutkie rowerki i najciszej ze wszystkich umarły”.

Na tym koniec bajki.

Heath roześmiał się i powiedział do pułkownika Kinga:

- Czy to znaczy, że będziemy mogli wystartować?

- Przypuszczam, że tak. Łączność radiowa już działa.

Brandt odpiął z przegubu ręki złoty zegarek i dał go starej kobiecie. Z

nieruchomą twarzą położyła go obok dziecka na stole.

Messmer wyjął z kieszeni złotą papierośnicę i podał ją starej kobiecie. Z

nieruchomą twarzą położyła ją obok dziecka na stole.

Heath zdjął z palca dwa złote pierścienie i podał je starej kobiecie. Z

nieruchomą twarzą położyła je obok dziecka na stole.

background image

Pozostali też dali jej podarki. Gdy już zabrakło miejsca na stole, kładła je

obok siebie, na ziemi.

Brandt wziął dziecko na ręce i ucałował je na pożegnanie. Inni zrobili to

samo.

Kobieta odprowadziła ich do skraju zarośli.

Wybiegło im naprzeciw trzech strażników i zameldowało, że działa

łączność radiowa.

Messmer zwrócił się do Brandta i Heatha:

- Spodziewam się, że ukryjemy przed światem tę, mówiąc łagodnie,

zabawną przygodę?

- Wszyscy gotowi by sądzić, że odbyliśmy tu, w Nigerii spotkanie na

szczycie - odparł Heath.

- W Algerii nie będą mnie pytać, dlaczego spóźniłem się cztery godziny -

dodał Messmer.

- Ja lecę stąd do Kenii, to po sąsiedzku, a dopiero stamtą udam się do

Kanady. Mamy wystarczający zapas paliwa, mogę się nim podzielić z

panem Brandtem - oświadczył Heath.

Brandt uśmiechnął się ź przymusem:

- Znalazłem się w najtrudniejszym położeniu. Horgmann, jak daleko stąd

do Monachium?

- Trzy tysiące czterysta kilometrów, panie kanclerzu.

- Czyli cztery godziny lotu.

- Tak.

- Przypuszczam, że cały świat już nas szuka.

- Gdyby wybuchła zbyt wielka awantura, cóż robić, przyznamy się wtedy

do wszystkiego - powiedział z uśmiechem Messmer. - A benzynę i ja mogę

background image

panu dać.

- Dziękuję - odparł Brandt.

Załoga przetankowała paliwo do niemieckiego odrzutowca, po czym

pożegnali się. Brandt, Heath i Messmer uścisnęli sobie ręce i ruszyli po

schodkach do samolotów.

Jako pierwszy wystartował samolot angielski, po nim francuski, na ostatku

niemiecki.

Kohier zręcznie wyprowadził maszynę, skierował ją prosto nad morze, nie

odpowiadał na wezwania radiowe, nie zauważyli nigdzie obcych

myśliwców, lot przebiegał pomyślnie.

Zgłosiła się normalnie jak zwykle wieża radarowa na lotnisku w

Monachium. Właśnie pełnił w niej dyżur stary przyjaciel Kohitera, Edgar

Tauschnitz:

- Cześć, Hans - powiedział poznawszy Kohitera po głosie.

- Cześć, Edgar. Mam lądować na .ślepo?

- Dlaczego zaraz na ślepo? Ta odrobina mgły chyba ci nie przeszkadza?

- No dobrze już dobrze. Podaj namiary.

- Zaraz. Jak się macie?

- W porządku.

- A kanclerz? W jakim humorze?

- Można wytrzymać.

- Na dole jest dość zimno.

- Tu w górze też nie najcieplej.

- Wyobrażam sobie.

Brandt był zdenerwowany. W czasie lotu nie słuchał radia, nie rozmawiał

ze swoimi ludźmi, nie miał ochoty tłumaczyć się ze skandalu. Czytał.

background image

Oślepiły go światła lotniska. Wolno ruszył po schodkach. Tuż za nim szli

Gerd i sekretarz.

Czekali już na nich uśmiechnięci Rolf Heinemann i przywódcy okręgowi.

Brandt uściskał Heinemanna:

- Nie gniewajcie się, ale wypadła mi pilna narada, dlatego tak bardzo się

spóźniliśmy. Nie mogłem was w porę zawiadomić.

Heinemann uśmiechnął się szeroko:

- To prawda, że punktualność jest grzecznością królów, ale jakoś ci

wybaczymy te pięć minut spóźnienia.

Brandt spojrzał na przegub ręki, ale przypomniał sobie nagle, że dziecku

zostawił zegarek.

- Która godzina? - zwrócił się do Gerda.

- Siódma trzydzieści pięć.

- Siódma czy dziewiętnasta trzydzieści pięć? - zapytał zirytowany.

Gerd bezradnie, jeszcze raz popatrzył na Brandta i na zegarek.

Heinemann objął kanclerza za ramiona:

- Masz rację, Willy, jest niemal tak ciemno, jakby to był wieczór. Nie

zapominaj, że mamy styczeń. Pospieszmy się. Na wpół do dziewiątej

kazałem zwołać ludzi. Obiad w południe. Czy to ci odpowiada?

- W porządku - powiedział Brandt. Ruszyli do wyjścia.

GABOR RUBIN

Nieustraszony Joe Stalowa Pięść

Nieustraszony Joe Stalowa Pięść miał niewątpliwie w swoim życiu dużo

zatargów z ludźmi. Cholernie wielu ostrzyło sobie na niego zęby, ale nikt

nie miał odwagi z nim zacząć, bo był to twardy chłopak. On też wiedział o

tym, wszak nie bał się nikogo, takim już był człowiekiem.

background image

Otóż pewnego dnia dostał list od przyjaciela z prośbą o pomoc. To była

jakaś mętna sprawa, sam już nie wiem, co. W każdym razie Joe poszedł,

dokąd go wzywano, do małego pokoju w pewnym opuszczonym domu.

Nie znalazł tam nikogo, ale kiedy spacerował tam i z powrotem pod

budynkiem, usłyszał, że we frontowym pokoju zbierają się jacyś ludzie i

gorączkowo naradzają. Domyślił się, że został wciągnięty w pułapkę,

ponieważ rozpoznał konkurencyjną bandę. Nie miał wprawdzie przy sobie

nic prócz miniaturowego wehikułu czasu, lecz nijak nie chciało mu się

uciekać. I pożałowałby swojej dumy. Zastanowił się więc i cofnął w czasie

o godzinę, potem odczekał prawie godzinę i cofnął się znowu. Spotkał

samego siebie, odczekali mniej więcej tyle, co poprzednio i Joe znowu się

cofnął w czasie. Było ich więc już trzech, i powtarzał to dopóty, dopóki nie

było ich wystarczająco wielu. A potem wypadli z pokoju i porządnie

stłukli całe towarzystwo! Nie chciałbym tam być!

Po wszystkim Joe odczekał, aż jego sobowtóry wejdą po kolei z powrotem

do wehikułu czasu, po czym spokojnie poszedł spacerkiem do domu, A

tego, który wciągnął go w pułapkę, odszukał później osobno, żeby się z

nim policzyć. Takim zuchem był Nieustraszony Joe.

GABOR RUBIN

Awanturnicy

Rób i jego ludzie byli swojego rodzaju awanturnikami kosmicznymi.

Wprawdzie nie krzywdzili nikogo, jeśli nie było potrzeby, ale nie byli też

świętoszkami.

Lubili odkrywać nowe planety, lecz nie po to, by je zarejestrować lub

zabiegać o naukowe uznanie, robili to dla własnej przyjemności.

Pewnego dnia trafili na jakąś maleńką asteroidę, na której było ciemno jak

background image

w piekle. Mieli właśnie wracać, bo przecież nic tam nie było, kiedy

usłyszeli lekki szelest. Poświecili w to miejsce lampą kieszonkową i oto

zobaczyli, że ze zbocza góry schodzi maleńki człowieczek.

- Jestem Złowróżbnym Wielkim Cieniem - powiedział człowieczek

dźwięcznym głosem.

- Kto ty jesteś? - zarechotali przybysze. - No podejdź tu do wujka, on cię

nie skrzywdzi.

- Jestem Złowróżbnym Wielkim Cieniem. Poza tym członkiem organizacji

“Kapitał dla Prowincji”.

- A gdzież jest twój cień, staruszku? Bo w to, że jesteś duży, nie bardzo

wierzę.

Zamiast odpowiedzi karzełek zatoczył wokół ręką. Poświecili lampą, lecz

nic nie ujrzeli. Wyjęli więc reflektor, ale też nie zobaczyli więcej. I co było

najdziwniejsze, że mimo światła siebie też nie widzieli, a nawet reflektora,

a o jego działaniu wiedzieli stąd, że kiedy poświecili ria małego

człowieczka, zawsze był widoczny.

Niezależnie od tego pochwycili karła, wsadzili do klatki i odlecieli. Nikt

mu nie dokuczał, a każdego dnia wypijał puszkę skondensowanego mleka.

Kłopotliwe dla nich było tylko to, że musieli lecieć w zupełnej ciemności i

dobrze było, jeśli mogli widzieć gwiazdy.

Naradzali się, co począć z małym intruzem.

- Nie możemy go nawet wykorzystać do pracy w laboratorium

fotograficznym.

- Ale możemy urządzić cyrk.

- No tak, tylko żeby był cyrk tam, dokąd zabierzemy ze sobą tego bubka.

W końcu narodził się z tego poważny koncept.

background image

Nie namyślając się zbytnio polecieli na Ziemię. A tam zapanowały nagle

straszliwe ciemności i nic nie było widać prócz słońca na niebie i karła, jak

popijał skondensowane mleko.

- Co się stało? - pytali zewsząd przerażeni ludzie.

- Nic szczególnego - odpowiadała pewna rozgłośnia radiowa na jednej z

wysp oceanicznego archipelagu. - Z tym, że będzie tak dopóty, dopóki

rządy wszystkich krajów nie zbiorą tyle i tyle złota i nie dostarczą go w

rejon takiej a takiej szerokości i długości geograficznej. A gdyby zdarzyło

się jakieś świństwo, to i potem będzie ciemno. Zresztą zorganizujcie

wszystko, jak sami chcecie.

Szczyt. Żadna organizacja światowa nie pracowała tak sprawnie, bez

dyskusji, zgodnie. Pieniądze szybko znalazły się na umówionym miejscu i

nie zdarzyło się żadne świństwo. Szajka Roba zgarnęła forsę i zabrała z

powrotem małego ludzika.

- Dzięki ci, staruszku, teraz możesz wrócić na swoją asteroidę.

- Ale ja nie wrócę - powiedział Wielki Cień - bardzo was polubiłem. -

Chcieli go wysadzić, lecz ilekroć próbowali, znikał. Co mieli robić, zabrali

go dalej ze sobą.

Mały człowieczek dalej wypijał każdego dnia puszkę skondensowanego

mleka, a wokół panowała gęsta ciemność. Zresztą nikomu nie

przeszkadzał.

Rób i jego kumple, kiedy tylko znudziła im się włóczęga w kosmosie lub

potrzebowali żywności i gdzieś wylądowali (oczywiście nie na Ziemi),

zawsze musieli płacić spore odszkodowanie za ciemności, a przy tym cenę

ustalali mieszkańcy planety. Rób natychmiast płacił szczodrze, by nie

umrzeć z głodu, lub nie zginąć z braku powietrza.

background image

Trwało to dopóty, dopóki nie rozeszły się wszystkie pieniądze. Wówczas

karzeł powiedział:

- Kierunek dom.

Zawieźli go do domu. A wtedy mały człowieczek tak rzekł do

zaskoczonych ludzi Roba:

- Widzicie, nie wierzyliście, że jestem Złowróżbnym Wielkim Cieniem.

Nie wierzyliście też, że jestem członkiem organizacji “Kapitał dla

Prowincji”. - I powoli zniknął w ciemnościach.

GABOR HALLER

Owad

Bert leżał na piasku na brzegu morza i rozkoszował się życiem.

Obserwował niski lot mew, osobliwy kształt chmur i grę przedzierających

się przez nie promieni słońca.

Wysoko nad głową, nieco z prawej strony dostrzegł maleńki punkcik. Cóż

to może być? - łamał sobie głowę. Po krótkiej chwili jednak domyślił się.

Na pewno jakiś owad. Ależ oczywiście, owad, że też nie przyszło mu to

wcześniej do głowy.

Bert patrzył nieprzyjażnie, jak owad w dziwny sposób, powoli szybując,

opada pionowo, około trzydziestu centymetrów od niego.

Położył się na brzuchu i zatopił palce w piasku. Bert jeszcze nigdy w życiu

nie widział owada o tak dziwnym kształcie. Obserwował go

wstrzymawszy oddech, ale kiedy owad ruszył ostrożnie na swych sześciu

nogach w jego kierunku, Bert wpadł w złość i rzucił w niego piaskiem

trzymanym w zaciśniętej pięści.

Przeklęty robak! - warknął i uderzył dłonią w przysypanego piaskiem

owada. Odczekał chwilę, czy nie wypełznie, po czym przetoczył się dalej i

background image

zamknął oczy.

Bardzo był z siebie zadowolony.

Kiedy 01 zamilkł, naukowcy popatrzyli na siebie i gorączkowo zaczęli

szukać usterki. Nie rozumieli, dlaczego łączność została przerwana tak

nieoczekiwanie.

Lądowanie, wypuszczenie nóg i pierwsze ruchy przeszły wszelkie

oczekiwania. Oni jednak biegali podnieceni, coś poprawiali, naradzali się.

Mimo to 01 nie zgłosił się więcej z nieznanej planety.

ISTYAN KASZAS

Za wszelkg cenę

Było ich pięciu. Trzy długie cienie spotykając się ze sobą padały na sypkie

podłoże pustyni, czwarty znajdował się nieco dalej, łecz tak samo zastygł

w bezruchu. Minęło wiele minut, nim we włazie rakiety pojawił się piąty

człowiek. Cienie tymczasem ruszyły powoli; zielona tarcza słońca szybko

wznosiła się ku górze po pomarańczowym sklepieniu nieba.

Po drugiej stronie bezkresnej pustyni została niezauważenie nadana

niezrozumiała dla człowieka wiadomość... lecz ten, dla kogo była

przeznaczona, usłyszał ją. “Rozwiać podejrzenie!... Rozwiać podejrzenie...

za wszelką cenę!!...”

Kapitan trzymał w ręku broń. Mówiąc rzucał zimne spojrzenia nad

głowami ludzi, w stronę, gdzie rozgrzana pustynia stapiała się z krawędzią

czerwonego nieba.

- Istoty które spotkaliśmy, nie są dla nas przychylne w najmniejszym

stopniu - powiedział szorstko. - Musimy obronić Ziemię przed ich

wtargnięciem!... Musimy obronić... za wszelką cenę!...

Skinął głową w przeciwległą stronę, ku dalekim wzgórzom.

background image

- Jeden z nas - mówił dalej - znalazł się u kresu swej drogi tam, w tej

jaskini, gdzie spędziliśmy ostatnią noc. Od tego czasu jeden z nas... nie

jest już ziemską istotą. Nie wiem, kim jest... nie ma sposobu, żeby go

rozpoznać, przynajmniej za pomocą metod, które mamy do dyspozycji.

Lecz kimkolwiek by był, potrafię mu przeszkodzić w dotarciu na

Ziemię!!...

Podniósł broń. Pozostali rozpaczliwie krzyknęli. Nawigator, osłupiały ze

zdziwienia, obserwował z góry bieg wydarzeń. Kiedy rozległy się strzały,

jego oczy dziwnie błysnęły.

- Musiałem to zrobić - powiedział Baade. - I miałem rację...

Zielone promienie wznoszącego się słońca oświetlały dwa leżące obok

rakiety ciała. I jeszcze coś... co przypominało szybko kurczący się

liliowoczerwony kopiec.

- To był on - odezwał się Baade. - Biedny Jeff!!...

Wsunął broń do kabury i ruszył po schodkach na górę. Zatrzymały go

ciche słowa.

- Chwileczkę, kapitanie...

Spojrzał na nawigatora. Następnie jego spojrzenie zsunęło się niżej... na to

coś, co tamten mężczyzna trzymał w ręku. Z jego gardła wyrwał się krzyk

zaskoczenia. Lecz spóźnił się...

Nawigator ani przez chwilę nie raczył spojrzeć na kurczący się

ciemnoliliowy kopczyk u podnóża schodków. Przecież dotychczas mógł

się dość napatrzeć. Obrócił w ręku broń i schował do kabury. Ruszył w

stronę rakiety.

- Twoja droga, kapitanie Baade... - mamrotał przechodząc schylony przez

właz - ...twoja droga nawet teraz nie będzie miała końca...

background image

I pomyślał o dalekiej jaskini, której nigdy nie widział.

Potem zawyły silniki i unosząca się niczym połyskująca gwiazda rakieta

rysowała na pomarańczowożółtym niebie szybko rozpływającą się grzywę

ognia.

PETER SZENTMIHALYI SZABÓ

Czarne i białe dziury

Jack Floyd przez okrągłe pięćdziesiąt lat nie bał się śmierci. Jako

zawodowiec wychodził cało z niebezpiecznych zakrętów na drogach

kosmosu. Jack nauczył się, że w takich chwilach nie myśli o sobie, tylko o

załodze. Zresztą, to nieważne. Jego pierwsze małżeństwo, które da się

porównać jedynie z pobytem w kompanii karnej, przynajmniej w sferze

uczuciowej, spaliło na panewce. Minęło dokładnie dziesięć lat, kiedy

postanowił zakończyć to wszystko. A później spotkał Sue. Ten związek był

udany. Dowodem, dwoje urodziwych dzieci.

A kapitan Floyd nadal się niczego nie bał: czuł, że los go oszczędził. W

jego żyłach płynęła dobra, stara krew kalwinów ze Szkocji, miał także coś

z pewności siebie pogańskich przodków. Zresztą ludzie szczęśliwi nigdy

nie umierają, Jack był o tym święcie przekonany. A on i Sue byli naprawdę

szczęśliwi. Ekspedycje wysyłano zwykle na dwa miesiące, po czym

należał się dwumiesięczny urlop. Jeśli wyprawa trwała dłużej, dostawał

tyle dni wolnych, ile podczas jego nieobecności upłynęło na Ziemi.

Niekiedy dobrze na tym wychodził, bo na ogół mógł przebywać dłużej w

domu, niż w jakimś odległym kącie Galaktyki.

Dom kapitana Floyda znajdował się na Largo. Piękne, ciche popołudnia

spędzał na łowieniu ryb i temu podobnych zajęciach. Co prawda złapane

ryby trzeba było natychmiast wpuszczać do rzeki, ponieważ niewiele ich

background image

zostało na skutek wierceń naftowych, ale i tak była to pyszna zabawa. W

tych wyprawach często towarzyszyli mu Peter i Peggy. Sue przesiadywała

przy puszce z robakami i co godzinę oglądała stereokroniki. Jack Floyd nie

cierpiał kronik. Aż nazbyt często mówiło się w nich o demonstracjach

przeciw rezerwatom kosmicznym. Ziemianie nie byli zdolni pojąć lub

przynajmniej pogodzić się z myślą, że diabelnie kosztowne bazy i

rezerwaty kosmiczne mogą w przyszłości zapobiec ich nędzy.

Potencjalnie, rzecz jasna. To prawda, że tymczasem pęczniała coraz

bardziej ich załoga, której żyło się milion razy lepiej, niż “ziemskiemu

robactwu”, jak kosmonauci nazywali między sobą Ziemian.

Jakże dumna była Sue, gdy przedstawiała rodzicom dowódcę statku

kosmicznego, kapitana Jacka Floyda. Do rzadkości należały małżeństwa

kosmonautów z kimś spoza ich kasty.

Ale ostatnio wszystko się zmieniło. Mimo iż Jack wiedział, że coś z nim

nie w porządku, nie potrafił rzucić palenia, zapalał papierosa jeden od

drugiego, jeśli przebywał poza statkiem. Poza jego statkiem,

“Triumphem”. Choć może to wydać się dziwne, kiedy znajdował się na

pokładzie nawet do głowy mu nie przyszło zapalić papierosa. I tak zresztą

palenie na statku było zabronione. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że

zbyt dużo pracuje. Ze się spala w tej pracy. Jack miał bowiem ambicję być

doskonałym dowódcą. To, że rzucał się bez pamięci w wir zajęć, wynikało

także po trosze z poleceń Samuela Cumberlanda, naczelnego koordynatora

lotów kosmicznych. Sam Cumberland był przerażającą postacią. Obok

Nagrody Nobla, którą dostał za program badań kosmicznych, posiadał

jeszcze kilka dyplomów różnych uniwersytetów. A mimo to nie podkreślał

bynajmniej, że się na wszystkim zna, od psychologii poczynając, a na

background image

fizyce jądrowej kończąc, niemniej gdy zaszła potrzeba, natychmiast się

okazywało, że istotnie zna się na wszystkim. Kapitan Floyd lubił

koordynatora, lecz także trochę się go bał. Takie będą pierwsze prawdziwe

roboty antropoidalne, przychodziło mu na myśl na widok szefa. Co nie

znaczy, że Sam Cumberland był jakimś zasuszonym molem książkowym.

Miał około tuzina dzieci z różnych małżeństw, piastował funkcje prezesów

niezliczonych towarzystw naukowych, a każdej zimy starał się złożyć

którąś ze swych kończyn na ołtarzu narciarstwa.

I wreszcie, to Sam Cumberland był tym, który posłał Jacka na ogólne

badania lekarskie.

- Nie podoba mi się twoja szara gęba, Jack

- powiedział któregoś dnia poważnym tonem.

- Tu, w górze potrzebne nam są różowe, optymistyczne twarzyczki - dodał,

aby złagodzić zbytnią surowość pierwszego określenia.

I to było wszystko. Sam Cumberland nigdy nie rozkazywał, jedynie rzucał

jakby mimochodem uwagi. Tyle, że cokolwiek on powiedział, uchodziło

za rozkaz. W podobny sposób wypowiadał opinie pod adresem rządu

światowego, a natychmiast spieszono, aby wypełnić wszystkie jego

życzenia. Sam Cumberland w ciągu mgnienia oka mógłby unicestwić całą

planetę, co nie znaczy, aby kiedykolwiek tego pragnął. Był po prostu

naczelnym koordynatorem kosmicznym i rząd światowy w porównaniu z

jego osobą bladł, niczym zgraja ziemskiego robactwa, ot i wszystko.

Najgorsze były te plamy na obu płucach. Doktor Speck na ich widok

podrapał się po przerzedzonej czuprynie.

- Nie rozumiem - zastanawiał się półgłosem. - “Compdiagnos” nie może

się mylić. Jeszcze nigdy diagnoza postawiona przez tę maszynę nie

background image

okazała się błędna. Przed pół rokiem miał pan robione prześwietlenie, a

teraz... Obawiam się, że będziemy musieli pobrać wycinek tkanki do

analizy.

Jack Floyd nie był głupcem. Wiedział coś niecoś o raku, nie znosił już

samej jego nazwy. Jeśli w ogóle bał się śmierci, to właśnie takiej.

Podstępnej, pomału toczącej organizm, upokarzającej, bolesnej, nędznej.

Żyć, będąc skazanym na śmierć, gdy wszyscy człowieka żałują... a po

jakimś czasie już tylko życzą delikwentowi, by zdobył się na odwagę i

popełnił samobójstwo.

Jack siedział w poczekalni kliniki kosmicznej i czekał na doktora Specka.

Wreszcie lekarz się zjawił i podszedł do niego z wymuszonym uśmiechem.

Jack od razu wiedział, że nie jest dobrze. - Złośliwy? - zapytał.

Speck opuścił wzrok. - Właściwie... - zaczął.

- Niech się pan tylko nie wykręca! - przerwał mu Jack brutalnie. - Wiem,

że tak jest.

- Nie pozostaje mi więc nic dodać - odparł lekarz łamiącym się głosem.

- Ile mi czasu zostało?

- Parę miesięcy, komendancie. Świetnie pan wygląda w porównaniu z tym

co... - doktor zaciął się. - To będzie się wolno rozwijać. Płuca... Pięć albo

sześć miesięcy... może dłużej. Oczywiście, spróbujemy zwykłych

zabiegów, ale nie rokuję... Za to tego faceta, który pana ostatnio

prześwietlał, powinno się powiesić! Nie wolno mu było czegoś takiego

przeoczyć! Gdyby zadał sobie choć trochę trudu, żeby popatrzeć... Fatalna

pomyłka... Nie sprawdził wyników na komputerze. Nie wie pan, kim był

ten drań? Nie znaleźliśmy jego znaku identyfikującego w kartotece.

Powinno się...

background image

- Niech pan już przestanie, do licha! - wydusił z siebie Jack i zostawił

lekarza na środku poczekalni. Czuł, że powinien się czegoś napić. Kupił

butelkę whisky “Moonshine” i wypił ją niemal jednym haustem.

Doskonale wiedział, co z nim teraz zrobią. Po parominutowym, jałowym

zastanawianiu się, doktor Speck porozmawia przez wideofon z Samem i

kiedy Jack dotrze na stację, będzie na niego czekała wiadomość, aby

stawił się u szefa w biurze. Potem przeniosą go w stan spoczynku, dostanie

kwiaty i wpłacona zostanie zaliczka na nekrologi. “Bohater Wenus

śmiertelnie chory”, rozniesie się wśród kosmonautów.

Sue będzie musiała sprzedać dom na Largo. Tylko kosmonautom czynnym

należał się cały dom. Ze względu na przeludnienie.

Nie wiedział, do czego się zabrać. Odłożona dla niego wiadomość może

jeszcze poczekać. Dopóki jej nie dostanie, jest wolny. Jeszcze nic nie

zaszło, nic nie zmieniło jego położenia.

Zobaczył zielonkawy, przezroczysty przycisk na wejściu do

obserwatorium kosmicznego. Bill Cragg z pewnością zatapia teraz wzrok

w jakiejś mgławicy gwiezdnej albo ślęczy nad mapami i wykresami nieba.

Może znajdzie się u niego coś do wypicia...

Cragg był dziwnym facetem, ale lubianym pomimo mrukliwości. W jego

towarzystwie można było godzinami milczeć, a mimo to człowiek czuł się

tak, jakby spędził czas pożytecznie i przyjemnie. Jack niezbyt dokładnie

zdawał sobie sprawę z osiągnięć naukowych Billa Cragga, ponieważ

dowódcy statków mieli zaledwie ogólne wiadomości o astronomii. Bill

Cragg zaś był kosmologiem teoretykiem, co już bliskie było niemal

filozofii. Dowódcy statków natomiast przypominali jakby dziennikarzy z'

dwudziestego wieku. Znali się na wielu sprawach praktycznych, ale nie

background image

specjalizowali się w żadnej dziedzinie. Rzecz polegała właśnie na tym,

żeby się nie specjalizować. Musieli przede wszystkim odznaczać się

charakterem i inteligencją. Potrafić zawsze znaleźć wyjście z sytuacji, a

nie rozumieć sytuację. Jack Floyd słyszał na przykład, że na Stacji III

pracuje pilot, który ma dyplom z filologii starogreckiej. Może to trochę

przesada, ale mówiło się, że całkiem dobrze sobie radzi na stanowisku

dowódcy statku. Mając do dyspozycji te wszystkowiedzące komputery i

inne cacka techniki kosmicznej wydawało się, że można poniechać

wtłaczania w głowy adeptów drobiazgowych szczegółów.

- Halo, Bill - zawołał Jack serdecznie i opadł zmęczony na krzesło. Teraz

dopiero poczuł naprawdę, jak go przygniata własna tajemnica i naszła go

niepohamowana ochota, aby się od niej uwolnić. Ale stłumił tę pokusę.

Minęły długie minuty, gdy astronom wreszcie podniósł wzrok znad

notatek i dostrzegł przybycie Jacka.

- Jak się masz - powiedział i uśmiechnął się blado. - Napijesz się

kieliszek?

Jack z wdzięcznością kiwnął głową. Znów pili “Moonshine”, jedyny napój

przypominający alkohol, który wolno było nabywać astronautom. Był

przyrządzony z domieszką jakiegoś środka, który sprawiał, że nigdy tak

naprawdę nie można się było nim upić. Pijaństwo uchodziło za przywilej

Ziemian, w ciasnych i brudnych miastach.

Astronom znów się pochylił nad mapami i wykresami. Jack podszedł do

stołu i przyjrzał się im. Na wszystkich widać było identyczny znak:

HDE 226868 Cygnus.

- Ciągle ślęczysz nad tymi czarnymi dziurami, Bill? - zapytał tonem

zaczepki. Cragg był opętany na punkcie czarnych dziur w kosmosie,

background image

wszyscy o tym wiedzieli. - Chyba masz na ich punkcie jakiś kompleks -

dodał Jack ze zmęczonym uśmiechem. - Może w podświadomości

widujesz wokół nich jakieś przystojne dziewczyny?

Cragg był zatwardziałym kawalerem i przeciwnikiem kobiet, nie zniósłby

obok siebie towarzystwa ani jednej kosmonautki, a i one nie przepadały za

jego odstręczającym sposobem bycia. Uważał, że kobiety mają

ograniczone zdolności umysłowe, są istotami niższego rzędu, choć na ogół

bywają pożyteczne.

- Mhm - mruknął Cragg w odpowiedzi i pogładził swoją kozią bródkę. -

Niewidzialne paskudztwo. To okropne, że w ostatnich trzydziestu latach

nie posunęliśmy się w badaniach nad nimi ani o krok. Penrose wprawdzie

przewidział w swojej hipotezie wiele prawdopodobnych zjawisk, ale

oprócz dziko krzewiących się nowych teorii nie podjęliśmy żadnych

decyzji.

- Jak sobie to wyobrażasz? Gwiazdozbiór Łabędzia leży przecież strasznie

daleko. Gdybyśmy nawet wypuścili sztuczną planetę międzygwiezdną,

upłynęłoby wiele setek lat, zanim by tam dotarła. Jeśli w ogóle by

dotarła...

- Nie myślałem o Łabędziu. Czarne dziury znajdują się wszędzie,

przynajmniej powinny znajdować się wszędzie. Jestem przekonany, że

każdy układ słoneczny ma, a przynajmniej powinien mieć taką... czarną

plamę. Tyle że ta czarna plama w naszym systemie słonecznym jest tak

mała, jak powiedzmy, piłka tenisowa w Oceanie Spokojnym.

- W Oceanie Spokojnym nie ma piłek tenisowych, Bill. Daj spokój tym

dziurom, bo oszalejesz do reszty z ich powodu. O ile wiem...

- Przestań, do diabła - przerwał mu Cragg rozdrażniony. - To jasne, że

background image

oszaleję, gdy kiedyś dojdę do tego, że owe dziury są kluczem do

wszechświata!

- No dobrze - wzruszył ramionami kapitan. Czuł ból aż pod pachą. -

Opowiedz mi o nich. Cragg przypatrzył się uważniej przybyszowi.

- Na Boga, nie najlepiej wyglądasz, Jack! Co ci jest?

Jack obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. - Nic - odpowiedział szorstko.

- Opowiedz mi lepiej o tych swoich dziurach.

Z kolei Cragg wzruszył ramionami. - Dotychczas nie zauważyłem, aby cię

one zbytnio interesowały. Idzie, jak wiesz, o teorię Penrose^. Pierwsza

czarna dziura, o której istnieniu wiemy na pewno, znajdowała się w

gwiazdozbiorze Łabędzia. Penrose i wielu innych uczonych opisali pewne

zjawisko kosmiczne, w którego wyniku olbrzymie masy materii o rzadkiej

budowie, w trakcie przemieszczania się we wszechświecie tracą swą

gęstość i przestają istnieć w sensie materialnym. Czyli że masa materii, tak

jak my ją pojmujemy, znika niemal w całości, a zostaje jedynie pamięć o

niej, że tak się nieprecyzyjnie wyrażę.

- No pewnie, mówienie o pamięci po nieistniejącej masie nie brzmi zbyt

naukowo - przyznał mu rację kapitan Floyd.

- Otóż - ciągnął niczym nie zrażony Cragg

- owa “masa pamięci” ma tak potężną siłę ciążenia, że nawet cząsteczki

światła nie mogą jej przebić. I z tego względu dziury są niewidzialne.

Przestrzeń taka posiada własny “horyzont wydarzeń”, czyli innymi słowy,

rządzi się odmiennymi prawami czasu i przestrzeni niż prawa nam znane.

Oczywiście, dziś już wiemy więcej o grawitacji, niż w czasach Penrose'a.

Stosujemy cząsteczki antygrawitacyjne, tak zwany efekt AG, choć

możliwe jest to w ograniczonym zakresie. Moim zdaniem - chociaż u

background image

Penrose'a też można znaleźć na to wskazówki - rzecz sprowadza się do

tego, że w każdym systemie słonecznym muszą istnieć czarne dziury. A

ponieważ ich nie znamy i nie potrafimy określić położenia, jeśli...

Cragg wyczerpany przerwał wykład.

- Czyli że na domiar złego to jakby ślepiec usiłował znaleźć tę tenisową

piłkę w oceanie - zauważył kapitan uszczypliwie.

- Tak - przyznał Cragg i po chwili dodał:

- Czy pamiętasz wypadek Explorera 10006?

- Tak, to był automatycznie sterowany sztuczny księżyc, który powrócił

bez żadnych wyników.

- Właśnie. Trafił prawdopodobnie do sektora, gdzie znajduje się czarna

dziura naszego układu słonecznego. Mniej więcej na dziesięć godzin

straciliśmy z nim wszelką łączność, po czym kontynuował swój lot. W

jego przyrządach pomiarowych nie znaleziono żadnego wyjaśnienia, mimo

że komputery, a właściwie sterowany przez nie dziennik pokładowy

powinien zarejestrować przerwanie łączności z naszymi stacjami. Ale nie

natrafiono na ślad po czymś takim. Jedynie... puste miejsca na czas

przerwania łączności. Całkowite wymazanie zapisu na taśmach,

rozumiesz?

- Obawiam się, że niezbyt dokładnie rozumiem, do czego zmierzasz.

- Bo nie potrafisz jeszcze wyciągnąć z tego wniosku. Penrose obrazowo

przedstawił czarne dziury, porównał je jakby do lejów, których osią jest

singularyzm czasu. Jeśli do leju tego trafi jakiś przedmiot, czyli znajdzie

się w jego horyzoncie zdarzeniowym, zostaje wchłonięty wzdłuż osi i

ulega dezintegracji. Penrose opatrzył swoją teorię ciekawym

spostrzeżeniem, powiedział mianowicie, że we wszechświecie muszą

background image

istnieć także dziury białe, w których zachodzi proces odwrotny, to znaczy

takie, w jakich z materii w stanie chaosu, czyli znajdującej się jakby w

stanie podświadomości, powstaje materia nam znana. W białych dziurach

ważnym czynnikiem jest również czas. Czyli zasada przyczynowości

zostaje jakby odwrócona... Mniej więcej od roku noszę się z myślą, że

czarne i białe dziury stanowią jakby antytezę dialektyki.

- To dla mnie zbyt mądre - stęknął dowódca i pomasował się po klatce

piersiowej.

- Wyobraź sobie dwa stożki połączone węższymi końcami. Działają jak

perpetuum mobile...

- No proszę! - westchnął kapitan Floyd.

- Jeśli coś trafi w taki otwór, po pewnym czasie wychodzi z niego po

drugiej stronie. Wiem, że to dość niedorzeczny pomysł, ale przypuszczam,

że... właśnie nasz sztuczny księżyc został wessany przez taki lej, uległ

dezintegracji, po czym znów zintegrował się jako całkiem nowy, przed

opuszczeniem wylotu drugiego leja. Czyli nie nastąpiło żadne jego

zniszczenie. Ten sztuczny księżyc, że użyję tu całkiem niestosownego

wyrażenia, jakby na nowo się narodził!

- Nie, przyjacielu, tym razem już przebrałeśmiarę! Nawet tobie nie jestem

skłonny uwierzyć w te bajki - kapitan Floyd podniósł się z krzesła.

- Ale to jak najbardziej się zgadza z teorią Einsteina!

- A co z nią się nie zgadza? Gdyby dzisiaj żyli fachowcy od wyłapywania

czarownic, Einstein pierwszy trafiłby w ich ręce lub przynajmniej

wskazano by na niego jako na sprawcę w przypisach do protokołów. To

idiotyczna hipoteza, Bill. Ja na twoim miejscu postarałbym się jak

najszybciej o niej zapomnieć.

background image

- Ale jest jeszcze coś, Jack. Biolodzy umieścili na Explorerze hodowlę

komórek. Zwykle tak się robi, wiesz o tym. No i trzeba ci wiedzieć, że

oględziny tej hodowli niezwykle poruszyły biologów. Przyrost ich był

nadzwyczaj nikły. Dokładnie przybyło ich tyle, ile to było możliwe w

czasie podróży na Ziemię po opuszczeniu czarnej dziury. Tylko to

potwierdzało ową dziesięciogodzinną przerwę w braku łączności.

- I co teraz będzie? Wyśle się nowy sztuczny księżyc?

- Prosiłem o to Sama. Ale naczelny koordynator jest tego samego zdania,

co ty. A przecież, gdyby luka miała właściwości, jakie jej przypisuję, to...

można by tam wysyłać rośliny, zwierzęta, a później nawet ludzi. Ponieważ

znaczyłoby to, że dziura... jest nieśmiertelnością!

- Uważaj, Bill, co mówisz, to trochę narwana argumentacja. Cała nasza

dotychczasowa wiedza świadczy o tym, że życie jest procesem

nieodwracalnym. Jeśli już raz istota żywa ulegnie dezintegracji, nie ma

sposobu, by się odrodziła jako zupełnie nowa. Wyobraźmy sobie, co by się

wtedy stało, na przykład w wypadku psa.

Cragg nalał whisky.

- W takim wypadku moglibyśmy liczyć na to, że w wylocie leju ukaże się

szczeniak w wieku zerowym, piszczący z głodu. Na miłość boską, nie

bądź taki pełen przesądów, jakbiskup anglikański w czasach Newtona!

Życie w końcu nie jest tak skomplikowane, to suma procesów fizycznych i

chemicznych, może już sztucznie powstawać, więc czego jeszcze chcesz?

Gdybym tylko potrafił jeszcze udowodnić, że mam rację.

Zadzwonił widefon. Cragg podszedł do aparatu. I wtedy Jack wziął kartkę

papieru ze stołu astronoma i zanotował na niej kilka cyfr. Kiedy Cragg

wrócił, Jack spojrzał na zegarek, wymamrotał jakieś przeprosiny i

background image

wyszedł. Cragg zdziwiony zabrał się znów do pracy. Czuł się jakby

zdradzony. Spodziewał się ze strony Floyda więcej zrozumienia. Nie

przypuszczał, że Jack jest taki ograniczony. W porządku, więc w końcu

wyszło to na jaw. Bezduszny z niego technokrata! Dokładnie taki sam jak

inni, tępy dowódca statku kosmicznego.

Jack Floyd, gdy tylko w pośpiechu opuścił obserwatorium, wyciągnął z

kieszeni zmiętą kartkę papieru. Zapisał na niej dokładne współrzędne

Explorera 10006 w krytycznej chwili przed zniknięciem. W praktyce

oznaczało to jednomiesięczny lot “Triumphem”. Czy mógłby odbyć go

samotnie? Nie wydawało się to niemożliwe. Oczywiście, cały plan równał

się samobójstwu. Poczuł wyrzuty sumienia. Powinien był porozmawiaś o

tym z Craggiem. W końcu to pomysł Cragga Jack chciał realizować. Nie

mógł jednak ryzykować, a nuż Cragg by odmówił? Astronom mógłby mu

także z łatwością pokrzyżować dostanie się na statek. Nie, to nie

wchodziło w rachubę. Załoga przebywała jeszcze na urlopie; przy statku

postawiono tylko wartowników i krzątali się przy nim konserwatorzy. Ale

ich może jeszcze nie zawiadomiono o położeniu dowódcy kosmicznego

Jacka Floyda. Stoją od niego o wiele niżej w hierarchii, nie zdobędą się na

odwagę, aby go zatrzymać. Tak, ale oprócz nich istnieje jeszcze Sue,

Peggy i Peter. Lecz o nich nie wolno Jackowi teraz myśleć.

Dwóch uzbrojonych strażników piło właśnie herbatę przed hangarem.

- Dobry wieczór, panie kapitanie! - zerwali się z szacunkiem na jego

widok.

- Dobry wieczór, chłopcy. Muszę sprawdzić pewną rzecz w dzienniku

pokładowym. Potrzebne mi to jest do tego przeklętego sprawozdania, sami

wiecie, jak to jest.

background image

Wartownicy potulnie, ale z podejrzliwością wyszczerzyli do niego zęby w

uśmiechu. Wiedzieli, jak dowódcy statków klną na administracyjną stronę

swych zadań, ale wiedzieli również i to, że dzienniki pokładowe są

zablokowane aż do chwili przyjęcia sprawozdania.

- W porządku, kapitanie, tylko pan wie, że potrzebne jest na to

pozwolenie ...

Jack Floyd już wszedł do hangaru i udał, że nie słyszy strażnika.

- Nie trzeba było go wpuszczać - mruknął cicho młodszy wartownik.

Starszy machnął na to ręką i napił się herbaty.

- Jeszcze ich nie znasz. Sam Cumberland dałby sobie rękę odciąć za

Floyda. Masz ochotę wrócić na Ziemię?

Statek był potężny, szklisto połyskiwał w mrocznym hangarze. Kształtem

odbiegał od dawnych rakiet przypominających cygara, podobny był raczej

do piersi kobiecej. Jack rozejrzał się: miał szczęście, w pobliżu nie było

konserwatorów. Wspiął się na podwyższenie startowe i wszedł do windy.

Znalazłszy się w kabinie sterowniczej, przede wszystkim sprawdził, czy

statek ma załadowane paliwo. Jeśliby okazało się, że nie, cały jego

szaleńczy plan scaliłby na panewce. Ale przyrządy wskazywały PEŁNY.

Wtedy zamknął drzwiczki windy. Włączył urządzenie AG i zaciągnął

pokrywę ochronną na cały statek. Praktycznie znaczyło to tył”, że żadna

siła z zewnątrz nie potrafi wyrzec; - i J szkody statkowi, może z wyjątkiem

bomby nuklearnej.

Jack usiadł następnie przed komputerem i starannie zaprogramował

współrzędne docelowe oraz inne niezbędne wiadomości potrzebne do

wytyczenia toru lotu. Teraz nadeszła najtrudniejsza chwila: włączył sygnał

startowy i na odległość otworzył odpowiedni sektor hangaru. Wiedział z

background image

doświadczenia, że ma mniej więcej dwie sekundy na to, aby główny

komputer sprawdził na stacji wszystkie pozwolenia na odlot i rozkład

lotów. W ciągu tych dwóch sekund okaże się, że “Triumph” nie ma

pozwolenia na lot i włączą się wszystkie urządzenia alarmowe. Ale statek

już wolno wyszedł z hangaru i stopniowo nabierał przyspieszenia.

W kabinie zachrypiał czyjś ostry, głos. To zgłosiło się Centrum

Sterownicze Stacji. Mówił Ed Martinez:

- Halo, “Triumph”? Kto, do diabła, tam wlazł? Nie macie pozwolenia na

lot! “Triumph”? Natychmiast odpowiedzieć! Skończyłem.

- Halo, Ed. Tu kapitan Floyd. Wziąłem statek bez załogi do próbnego lotu.

Zapadło głuche milczenie. Ed z trudem odzyskał głos.

- Oszalałeś, Jack?! Za lot bez pozwolenia zostaniesz postawiony przed

sądem doraźnym. Natychmiast zatrzymaj rakietę, sam wiesz, jakimi

środkami.

- Wiem. Rozleciałaby się w kawałki, a ja wraz z nią. Raczej połącz mnie z

naczelnym koordynatorem. Chcę z nim rozmawiać.

Jack zyskiwał cenne sekundy. Nikt nie zgodziłby się bez oporu na

roztrzaskanie statku kosmicznego, którego wartość stanowiła olbrzymi

majątek. Istniał tylko jeden niezawodny i pewny sposób schwytania statku:

wyłączenie na odległość aparatury AG. Ale oznaczałoby to

natychmiastową śmierć Floyda, nie mówiąc o tym, że “Triumph” nie

zmniejszyłby nabytej prędkości. O tym dobrze wiedział i Floyd, i obsługa

na dole. Powtórzyła się dokładnie ta sama sytuacja, jak w czasach

porywania samolotów w odległej epoce. Należało więc nakłonić Jacka,

aby odstąpił od swoich planów. Jack Floyd z całą wyrazistością wyobraził

sobie wewnętrzną walkę, jaka toczyła się w duszy Eda. Od czego miał

background image

zacząć w tej sytuacji bez precedensu? Statków kosmicznych dotąd nikt nie

porywał. Jack Floyd cieszył się tylko z tego, że tymczasem mijały tak

cenne sekundy.

- W porządku, Jack. Połączę cię z koordynatorem.

Głos Sama odezwał się niemal natychmiast: pewny siebie, rześki, gotów

do działania, jak zwykle.

- Tu Cumberland. Co ty, do licha, tam w górze robisz, Jack? Co to znów za

genialny pomysł? Rozmawiałem o tobie z doktorem Speckiem. To ma być

twoje pożegnanie z bronią, czy co do licha? Niechętnie uciekam się do

gróźb, ale jest faktem, że piekielnie blisko znalazłeś się od wyroku sądu

wojskowego. Pomyśl o rodzinie.

- Nie będę teraz o niej myślał. Pan wjie najlepiej, dlaczego.

- Wiem. Ale jaki to ma sens? Muszę zatrzymać statek, Jack. Nie mogę się

zasłaniać naszą przyjaźnią.

- Dobrze, szefie, niech pan zatrzyma. Ale o ile wiem, już jest na to za

późno.

Jack cierpliwie przeczekał, aż Samowi Cumberlandowi wyczerpie się

bogaty zasób przekleństw i złorzeczeń, po czym przystąpił z wolna do

szczegółowych wyjaśnień. Starał się tak formułować myśli, aby na Cragga

spadła jak najmniejsza odpowiedzialność. Bill okazałby się znakomitym

kozłem ofiarnym dla rozsierdzonego w najwyższym stopniu koordynatora.

Sam Cumberland przez chwilę zastanawiał się nad powziętym przez Jacka

planem.

- W takim razie - powiedział lodowatym tonem - wybrałeś sobie dość

kosztowny sposób samobójstwa: trumnę wartą dobrych parę milionów

dolarów. Nie wiedziałem, że tak lubisz reklamę. Bo naukowej wartości ta

background image

twoja wyprawa nie ma żadnej. Jeśli Cragg podsunął ci ten pomysł, to też z

niego niezły głupiec. Porozmawiam teraz z Craggiem. Skończyłem, na

razie.

- Jack uśmiechnął się kwaśno do siebie. Wszystko szło znakomicie.

Włączył sterowanie automatyczne i przesiadł się do malutkiej kabiny

mikrofilmów. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o czarnych dziurach,

zanim wejdzie z nimi w bliższy kontakt. Miał przed sobą cały miesiąc,

mógł studiować te zagadnienia do woli.

Nie przechodził mu natarczywy, rwący ból pod pachą. Znalazł środek

uśmierzający w apteczce, ale morfiny nie było. To był pierwszy błąd, jaki

popełnił. Jeszcze nie musiał brać morfiny, ale doskonale zdawał sobie

sprawę, że wkrótce powinno to nastąpić.

Zdrzemnął się przed tablicą sterowniczą, kiedy znów usłyszał brzęczyk

aparatu telekomunikacyjnego. Tym razem Cragg chciał z nim rozmawiać.

- Halo, Jack. Słyszysz mnie?

- Jack pomału otworzył oczy. - Mhm - mruknął.

- Szef wpadł w furię. Mnie zaś jest ogromnie przykro, że powiedziałem ci

o tej teorii. Istnieją setki takich zwariowanych hipotez, Jack. Bardzo mi

przykro.

- W górę uszy, Bill. Nie na ciebie spadnie odpowiedzialność jeśli się nie

uda. Nie powinieneś czuć wyrzutów sumienia. Chciałem po prostu uciec i

to wszystko. Nie chciałem dopuścić do tego, żeby ... To zresztą nieważne.

Lepiej będzie, jeśli sam zostanę z tym nowotworem. Nie mogłem dopuścić

do tego, żeby rodzina się o tym dowiedziała i robiła, co może. A poza tym

wszystkim, to przecież jednak ekspedycja... prawda, że jednoosobowa.

Dobrze by było, gdybyście mogli coś zrobić, żeby gazety zanadto nie

background image

rozdmuchały tej sprawy. A Sue powiedzcie tyle, że wcześniej powinienem

był wyruszyć w tę podróż. Całuję ją. Ja i dzieci. Zaopiekujcie się nimi,

Cragg, gdybym ja... gdyby mnie już...

- Dobrze, Jack, nie marw się. Jeśli idzie o gazety... to szef nie dopuści do

tego, żeby sprawa się rozniosła. Nie chcemy reklamy z naszych zaniedbań.

Nie możemy pozwolić, żeby weszło to w modę.

- Dziękuję. Zapadło przykre milczenie. Jack odchrząknął:

- Powiedz mi, Bill, czy mam szansę, aby udowodnić, że miałeś rację?

Cragg nie potrafił ukryć wątpliwości w tonie głosu:

- Penrose opisał, co się dzieje, kiedy kosmonauta zbliży się do tak

zwanego horyzontu przyciągania czarnej luki. Na początku człowiek nic

nie spostrzega. Nie ma więc możliwości przeprowadzenia miejscowych

pomiarów ani pokierowania nimi. Siły przypływu - cokolwiek się przez

nie rozumie - wzrastają w nieskończoność. Cytuję, bo mam przed sobą

jego książkę: “Cokolwiek dostanie się w pole przyciągania czarnej luki,

czy będzie to statek kosmiczny, czy cząsteczka wodoru, czy elektron, fale

radiowe lub promienie światła - nigdy się z niej nie wydostanie. Ujmując

rzecz w znanych nam kategoriach praw rządzących wszechświatem,

wszystko zostaje w niej doskonale unicestwione”. Koniec cytatu. Czyli, że

prawo zachowania masy przestaje w niej obowiązywać. Cały proces

odbywa się w kilku parotysięcznych częściach sekundy, przynajmniej

według koncepcji Penrose'a.

- Podoba mi się to, co mówisz. Jest lepsze od jakiejkolwiek innej formy

samobójstwa. Ale zostawmy na razie te sprawy w spokoju. Czuję się

bardzo źle i nie chcę was słuchać. Wyłączam już teraz na zawsze aparat

telekomunikacyjny. Chcę zostać sam.

background image

- Poczekaj jeszcze, Jack, na miłość boską! Chcę ci powiedzieć eoś bardzo

ważnego! Chcę ci powiedzieć, że...

Ale Jack wyłączył już aparat. Ból, który nie ustępował ani na chwilę,

sprawił, że był bardzo rozdrażniony. Ironicznie się uśmiechnął. Nie

potrafią go zastraszyć. Nie potrafią skłonić do tego, żeby się cofnął.

Minęło dwa tygodnie i Jack nie mógł już sypiać z powodu nieprzerwanego

bólu. Spacerował nieustannie po malutkiej kabinie, wyciągał stare

dzienniki pokładowe, zakradał się do opustoszałych pomieszczeń załogi.

Otwierał skrytki, oglądał przechowywane w nich fotografie i drobiazgi.

Od dawna nie przypuszczał, że byłby do czegoś takiego zdolny, lecz teraz

opuściło go wszelkie poczucie norm etycznych lub raczej przesiały go one

obchodzić. Czuł się jak Robinson, ale taki Robinson, który nie życzy sobie

towarzystwa ludzi. Często rozmyślał o swojej chorobie, która od

prawieków była wyzwaniem dla lekarzy - potrafili już leczyć niemal

wszystkie bolączki z wyjątkiem raka. Być może środek na niego był

bardzo prosty. Podobnie jak Fleming wynalazł penicylinę, tak pewnego

dnia jakiś człowiek znajdzie lekarstwo na raka. I złośliwego nowotwora

będzie się można pozbyć przy pomocy jakiejś whisky czy nalewki

octowej. Przestanie się tak diabelnie szybko rozwijać. Oczywiście,

przyczyną może być równie dobrze układ nerwowy. Albo siła

przyciągania... względnie aparatura AG. Nie, to są głupstwa. Zdaniem

lekarzy, rak liczy sobie dokładnie tyle lat, co ludzkość.

Jack miewał upiorne sny. Widywał koszmary na jawie. Słyszał dziwne

głosy. Kiedyś wziął tyle proszków na sen, że prawie się to przedwcześnie

skończyło. Innym znów razem niechcący spowodował pożar w kabinie.

Na szczęście, automatyczne urządzenie przeciwpożarowe działało bez

background image

zarzutu. Ale i tak miał rany poparzeniowe. Nie golił się, rudy zarost aż

jarzył się na jego twarzy, okalając ją niczym płomiennymi ramami.

“Wyglądam jak czart”, mruczał w przebłyskach świadomości.

Chudł z dnia na dzień, to wyraźnie rzucało się w oczy. Z obrzydzeniem

przypatrywał się swemu ciału, jak zanikają na nim mięśnie i zaczynają

sterczeć kości...

Niekiedy włączał radio, ale zaraz rezygnował z jego słuchania. Mniej

więcej na trzy dni przed tym, gdy według obliczeń, “Trumph” miał znaleźć

się w miejscu, gdzie w swoim czasie zniknął sztuczny księżyc, spróbował

połączyć się ze Stacją. Ale łączność już nie działała.

Ostatniego dnia odzyskał dawną ostrość widzenia i myślenia. Przestały go

prześladować wizje, przestał wyobrażać sobie czarną dziurę, jako potężne,

groźne bóstwo. Niemniej nie opuszczała go myśl o niej, jako o jakimś

połączeniu nieba i piekła.

Jeśli Cragg miał rację, to Czarna Dziura rzeczywiście była jakby

połączeniem Nieba i Piekła. Człowiek wchodzi w nią przez jeden wylot

leja i wychodzi po drugiej stronie jakby oczyszczony, nowo narodzony...

A później nastąpiła ta godzina. Zorientował się już po pierwszych

oznakach, jakichś błyskach i trzaskach wyładowań molekularnych, po

których zapadła całkowita ciemność. Zawładnęło nim poczucie ciemności,

jaka go w siebie wchłaniała i roztapiała... Chciał krzyczeć, ale nie miał już

krtani ani klatki piersiowej. Jego ciało jakby pragnęło tej próżni. Tarzał się

po podłodze w agonii. Z wolna się roztapiał. A później przyszło Nic.

Znalazł się w objęciach Pustki.

Nie czuł już żadnego bólu, tylko jakby orgazm Materii. Pozostało mu

wspomnienie jakby aktu seksualnego. Nieporównywalnego z niczym,

background image

cudownego. Jeśli...

Ale wtedy zniknęła w nim już również pamięć o swym bycie materialnym.

W miesiąc i dziesięć godzin po starcie statek kosmiczny “Triumph”

nadesłał automatycznie sygnały przylotu na Stację i wylądował

uruchamiając urządzenia alarmowe.

Obsługa Stacji stłoczyła się wokół pojazdu. Sam Cumberland popatrzył

znacząco na Cragga:

- Dobrze, że się opamiętał i wrócił. Jeśli oczywiście mu się udało... Ale

miejmy nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Jego powrót jest

najlepszym dowodem na to, że czarne dziury są tworem wyobraźni.

- Nie jest pewne, czy ją znalazł - odparłCragg ponuro.

Winda osobowa jednak ciągle się nie otwierała. Tłum kosmonautów

pogrążył się w śmiertelnej ciszy.

- Lekarz dawał mu pięć miesięcy życia - powiedział Cragg z wahaniem.

Mechanicy już od paru chwil majstrowali przy otworze windy.

Cumberland i Cragg jako pierwsi znaleźli się we wnętrzu statku. Najpierw

udali się do kabiny sterowniczej. Nie zastali tu nikogo. Zajrzeli do

pozostałych pomieszczeń. Tam też nie było nikogo. Naczelny koordynator

otworzył dziennik pokładowy. Nie było w nim żadnego zapisu.

Wtem Cragg wydał okrzyk przerażenia.

Pod pulpitem sterowniczym leżało niewielkie martwe ciało. Zwłoki

niemowlęcia. Miało zamknięte oczy, skórę zżółkła jak pergamin.

- Nie miało nikogo, kto by je karmił - powiedział Cragg ze łzami w

oczach. - O tym właśnie chciałem mu powiedzieć.

PETER SZENTMIHALYI SZABÓ

Skurczony czas

background image

13 października 1981 r. doktor George Hyde, asystent Katedry Fizyki na

uniwersytecie w Norwich, krępy, rzekłbym tęgi, brodaty mężczyzna w

okularach wezwał taksówkę do swego londyńskiego domu. Zapakował w

podniszczoną walizkę wszystkie przybory niezbędne do eksperymentu,

który miał zamiar przeprowadzić w obecności uczonych Royal Society.

W taksówce raz jeszcze przejrzał notatki poczynione na ćwiartkach

papieru, tasując je niczym karty. Uczonym nazwisko doktora George

Hyde'a nie mówiło nic, toteż członkowie Royal Society z niedowierzaniem

i pewnym zdumieniem czytali treść zaproszenia:

DR GEORGE HYDE zaprasza na swój referat o strukturze czasu

przestrzennego i o pewnych niestałych formacjach czasowych. Po

referacie zostanie publicznie zademonstrowane doświadczenie fizyczne.

Hyde był pełen niepokoju, ale pustka w sali gmachu Royal Society

przeszła wszelkie jego wyobrażenia. Kilku kolegów i znajomych, sami

młodzi naukowcy, stanowiło większość publiczności; przyszło także kilku

znużonych dziennikarzy, którzy w rubryce wiedzy przyrodniczej swych

czasopism mieli obowiązek napisać o każdym publicznym odczycie

wygłoszonym w Royal Society.

Hyde rozjerzał się po sali, przetarł okulary i mocno poruszony zaczął

mówi. Przygotowane kartki z notatkami gniótł, tasował, niemal bawił się

nimi, aż wypadły mu z rąk. Dziennikarze dyskretnie tłumili śmiech.

- Panie i Panowie! Jest nas tak mało, że byłoby nietaktem... z mojej

strony... tego... nadużywać cierpliwości i czasu państwa... Dlatego

chciałbym krótko omówić tylko istotę przeprowadzonych przeze mnie

badań... Jest ogólnie znane, że zwolennicy teorii “rozszerzającego się

wszechświata” w ostatnich dziesięcioleciach swoimi argumentami mocno

background image

przyparli do muru teorię o stanie spokoju we wszechświecie. Ale... otóż

moje obliczenia... - Hyde zdenerwowany grzebał w papierach, były to

niewielkie kartki w różnych kolorach i kształtach, aż, ponownie się

rozsypały. - Ale teraz nie jest to ważne. Na podstawie moich obliczeń,

jeżeli struktura wszechświata jest homogeniczna, to wskutek jednolitego

czasu przestrzennego jednocześnie z rozszerzaniem się wszechświata

proporcjonalnie kurczy się czas. Długo zmagałem się z tą teorią, przez

dłuższy czas sam też uważałem to za fantasmagorię, gdy w roku 1976

doktor Robert Ehriich, amerykański fizyk doszedł do wniosku, że czas nie

jest ciągły. Według niego powinien istnieć tak zwany “kronon”,

najmniejszy istniejący w naturze okres, który jest jedną bilionową częścią

dwu bilionowych sekund, najmniejszej jednostki czasu. Jeżeli chcemy

wyrazić to liczbą, między przecinkiem a cyfrą 2 powinny stać dwadzieścia

trzy zera. Z teorii Ehriicha wynika i to, że chociaż on badał jedynie

elementarne cząstki, czas nie jest czymś ciągłym, nieustannym, lecz ma

charakter kwantowy, jeśli państwu tak lepiej się podoba, to można

powiedzieć “czymś ziarnistym”. W fizyce wynika z tego, że kwanty

czasowe mogą być szybsze lub wolniejsze, może zaistnieć brak ciągłości,

czyli “czas się zatrzyma”. Ale ten fakt oznacza także i to, że czas

kwantowy nie gwarantuje nieodwracalności procesów przyczynowych:

kolejność przyczyny i skutku może się obrócić. W warunkach

laboratoryjnych udało mi się krononami bombardować przez dłuższy czas

kawałek przestrzeni; płytkę aluminiową, a zatem w danej bryle, której

jedną płaszczyzną jest ta płyta aluminiowa, mogę zademonstrować według

swego uznania odwracalność czasu względnie procesu przyczynowego.

Słuchacze śledzili z uwagą każdy ruch Hyde'a, kiedy wyjmował z walizki

background image

metalową płytę, kładł ją na stole i wyciągał kilka szklanek i jajek.

Rozległy się przytłumione śmiechy. Zroszony potem Hyde też się

uśmiechnął:

- Wiem, może to śmieszne demonstrować taki eksperyment w Royal

Society, ale pragnę używając materiałów organicznych i nieorganicznych

przekonać niedowiarków o słuszności mojego twierdzenia. W aluminiowej

brytfannie rozbijam szklankę. Widzicie państwo? Dobrze. Teraz kładę

brytfannę na aluminiowej płycie. Proszę zwrócić uwagę: szklanka jest

absolutnie cała! Teraz ten sam eksperyment z jajkiem. Proszę!

Widzowie wstali i wyciągając szyję patrzyli, jak rozbite jajko staje się na

powrót całe nad aluminiową płytą, a następnie, już poza płytą, ponownie

się rozpada. Hyde zachęcał słuchaczy do przeprowadzenia doświadczenia

samodzielnie. Widocznym było, że pokaz się podobał. Ożywieni słuchacze

kiwali z niedowierzaniem głowami i przyznawali, iż nigdy jeszcze

dotychczas nie widzieli tak zręcznego kuglarza.

Podczas odczytu zadano tylko dwa pytania. Obydwa padły z ust staruszka,

o którym Hyde dowiedział się dopiero później, że jest to profesor Finlay,

najsłynniejszy spośród tych, którzy w Ameryce przeprowadzili badania

cząsteczek elementarnych.

- Jak dużą przestrzeń może pan bombardować krononami i czy uważa pan

za możliwe odwrócić proces przyczynowy także w organizmach żywych?

- Największa przestrzeń może wynosić l stopę kwadratową, ale mogą

sobie wyobrazić, że możliwe jest wyłożenie takimi płytami o wiele

większej płaszczyzny... Jajko to żywy organizm. Właśnie jego reakcję

chciałem za pomocą tego eksperymentu zaprezentować. Oczywiście,

gdybyśmy położyli na takiej płaszczyźnie odwracalnej już nie żyjącą żywą

background image

istotę, nie zmartwychwstałaby. Naprawdę możemy mówić tylko o

wirtualnej odwracalności...

- A według pana, w której fazie tego “kurczącego się czasu” znajduje się

teraz nasz wszechświat?

Hyde podrapał się po głowie.

- Jest to temat raczej dla filozofii. Naturalnie dotąd, musi nadejść chwila,

kiedy dotychczasowa równowaga procesów przyczynowych zachwieje się.

Jak mówi Hamlet, “czyli wyskoczy...”. Życie ludzkie i w ogóle koło

historii zacznie się kręcić wstecz... Ale to wszystko może nastąpić dopiero

po dłuższej przerwie, kiedy czas faktycznie zatrzyma się... Właśnie w tym

przejściowym stanie równowagi...

Więcej pytań nie było. Kilka osób podeszło do George'a Hyde'a, by mu

pogratulować, ale większość widzów śmiejąc się wychodziła. Sekretarz

Royal Society, który był obecny, nie po prosił młodego uczonego o

przygotowanie tekstu swego referatu celem wydrukowania go w roczniku

Royal Society.

George Hyde w złym nastroju pojechał do domu, do Norwich. Barbara,

jego żona czekała z uroczystą kolacją, ale z wyrazu twarzy męża odgadła,

że nie ma powodu do świętowania. Następnego dnia rano jedynie

“0bserver” wspomniał w rubryce naukowej w kilku słowach o referacie

doktora George'a: “Przed małą publicznością wygłosił swój referat dr

George Hyde, młody profesor uniwersytetu w Norwich. Swoją ciekawą

teorię o czasie urozmaicił kilkoma niezbyt przekonywającymi, lecz

zabawnymi sztuczkami kuglarskimi, w których głównymi obiektami były

szklanki i jajka. Według dr Hyde'a struktura czasu przestrzennego we

wszechświecie jest taka, że jednocześnie ze zwiększeniem się przestrzeni

background image

może nastąpić zmniejszanie się, kurczenie czasu i zachwianie procesów

przyczynowych. Maje się, że pan dr Hyde też wpadł w starą pułapkę, co

było pierwsze: kura czy jajko? Prawdopodobnie on też nie znajdzie

ostatecznej odpowiedzi”.

George Hyde cisnął gazetę czerwony z podniecenia. W uniwersytecie będą

kpić z niego, a studenci będą się śmiali za jego plecami.

- Nie złość się, kochanie - powiedziała Barbara, która już przeczytała

gazetę. - Geniusze rzadko bywają rozumiani przez swój wiek.

George Hyde zaklął i trzasnął drzwiami. Wiedział, że Barbara życzy mu

jak najlepiej, ale jej naiwność doprowadzała go niekiedy do szału.

W laboratorium zniósł spokojnie gratulacje i drwiny kolegów, co

zazwyczaj zdarza się w takich momentach, potem pogrążył się w swoich

obliczeniach. Miał pewne dane co do rozmiarów ekspansji wszechświata,

szczególnie przez efekt Hubbie, ale co dotyczyło wieku kosmosu, mógł

jedynie szacować. Dlatego zachwianie równowagi czasu przestrzennego

mógł wyliczyć tylko z przybliżoną dokładnością, gdzie granica błędu

mogła wynosić plusminus l2 milionów lat... Rozgoryczony odszedł od

maszyny cyfrowej. Wzrok jego padł na płytę aluminiową, którą przed

chwilą położył obok siebie. Leżała na niej zdechła mucha. To go

zaskoczyło, bo przypomniał sobie pytanie o żywym organizmie. Szybko

poszedł do katedry psychologii, gdzie pewien psycholog o wzroku

ściganego zwierzęcia już od wielu lat przeprowadzał doświadczenia na

szczurach i białych myszach, a z biegiem lat stawał się coraz bardziej

podobny do przedmiotów swoich eksperymentów. Poprosił o mysz i

chwytając ją za ogon zacisnąwszy zęby przeniósł do swego laboratorium.

Niestety, znowu spotkał się z kilkoma studentami, dla których widok

background image

profesora Hyde'a z myszą stał się niezapomnianym przeżyciem.

Hyde położył mysz na płycie aluminiowej. Zwierzę zesztywniało, zaczęło

falować jakby przez drobną część sekundy zmieniło swe rozmiary i

kształt, potem wyprostowało się, zdechło.

- To zrozumiałe - pomyślał Hyde. - Czynności życiowe są takimi

kompleksowymi zjawiskami, że zmiana procesów przyczynowych miesza

czynności komórek i organów. Tylko w ten sposób jest możliwe...

kurczenie się czasu wszechświata jednak powinno nastąpić bardzo

powoli... Przyczyna i skutek...

Hyde podrapał swą kudłatą, rozczochraną brodę. Płyta aluminiowa

bombardowana cząsteczkami elementarnymi, które istnieją tylko przez l

kronon w pewnym sensie stała się przewodem krononów: czas dosłownie

przecieka, pulsuje przez tę płytkę. Ale skąd, a co najważniejsze - dokąd?

Hyde położył zegarek na płycie. Zegarek natychmiast stanął, potem po

kilkusekundowej przerwie zaczął chodzić do tyłu, ale wkrótce to też się

skończyło i zegarek dosłownie rozpadł się na atomy. Pozostał po nim tylko

pyłek metalowy i szklany.

Hyde przeprowadził kilka podobnych eksperymentów z różnymi drobnymi

przedmiotami, ale wydawało mu się, że przedmioty narażone na wpływ

strumienia czasu reagują różnie, lecz nie potrafił znaleźć sensownego

wyjaśnienia prawidła. Prawdopodobnie kwanty czasowe nie przepływały

tym samym rytmem.

To wszystko było niesłychanie interesujące i młodemu profesorowi

wydawało się, że nie tylko nagroda Nobla w dziedzinie fizyki jest blisko,

ale także możliwość, że obok Newtona i Einsteina, lub nawet przed nimi

jego imienia i nazwiska - nazwiska Hyde - będzie się uczyć ludzkość w

background image

przyszłości...

Tylko że największy fizyk wszystkich czasów musiał teraz wrócić do

domu, bo obiecał Barbarze, że dziś on pójdzie po zakupy. Wstąpił do

“Hamburger Heavens” po dobre amerykańskie kanapki i jedząc

zdecydowanie odnosił wrażenie, że ten dzień jest dłuższy od

poprzedniego. Podczas jedzenia zauważył, że prawa ręka mu trochę

zsiniała i obrzękła. Nie odczuwał bólu, ale sama świadomość tego tak mu

przeszkadzała, że wracając do domu wstąpił do lekarza, żeby mu pokazać

rękę. Lekarz mruknął coś z zakłopotaniem, zbadał rękę, rzucił kilka pytań,

dał jakiś zastrzyk, wreszcie zawołał drugiego lekarza, który też obejrzał

rękę. On też zapytał go o to i owo, potem obaj lekarze naradzili się po

cichu.

- Niech pan posłucha, panie Hyde - odezwał się w końcu jeden z lekarzy

bardzo zmieszany - jesteśmy zdania, że pan powinien niezwłocznie pójść

do szpitala. Wystąpiły zaburzenia w krążeniu krwi, na razie jednak nie

znamy ani przyczyny, ani charakteru tej choroby.

- Ręka mnie nie boli, czasu też nie mam - niecierpliwił się Hyde. Drugi

lekarz spojrzał na niego poważnie.

- Musi pan znaleźć czas, Sir. Jeśli się nie pospieszymy, trzeba będzie

pańską prawą rękę amputować.

George Hyde leżał w szpitalu trzy tygodnie. Lekarze robili wszystko, by

uratować prawą rękę. Udało się tylko częściowo: ręka Hyde'a została

sparaliżowana.

Dla George'a Hyde'a te trzy tygodnie były jednym chaotycznym snem:

przez cały czas zastanawiał się nad kurczeniem się czasu.

- Masz szczęście, że ręka wyzdrowiała, kochanie - powiedziała w domu

background image

Barbara delikatnie, nie zważając, że sparaliżowana kończyna zwisała

bezwładnie.

- Nie możesz jutro spóźnić się na odczyt w Royal Society. Na pewno

wypadnie wspaniale. Chcę ci zrobić świąteczną kolację, kochanie.

Zaskoczony spojrzał George Hyde na żonę:

- Przecież ten odczyt już odbył się, ponad trzy tygodnie temu.

- Ależ kochanie!

- Spójrz, Barbaro, jeszcze nie zwariowałem! Miałem ten przeklęty odczyt

3 października w Royal Society. Ty sama też czytałaś ten przeklęty artykuł

w “Observer”... gdzie to jest?

- George, ja naprawdę nie wiem... przecież dzisiaj drugi października.

Dokąd idziesz? George! Zaczekaj!

Hyde pobiegł do uniwersytetu. Kolega psycholog poklepał go po plecach.

- Jeszcze nie pojechałeś do Londynu? Staniesz się wielkim, stary! O czym

będziesz miał ten referat? Zazdroszczę ci! W takim młodym wieku!

George Hyde wbiegł do swego laboratorium, podbiegł do biurka.

Przewracał wszystko, ale nigdzie nie było aluminiowej płytki. Ani notatek.

Ukrył twarz w dłoniach. Koledzy daremnie pytali, co się stało.

Hyde wyraźnie pamiętał, co się stało. I nagle zrozumiał. Brama... Ta płytka

aluminiowa była bramą, przez którą zaczął płynąć czas... czas świata. Czas

przepływa tędy już przez trzy tygodnie... coraz więcej czasu i powoli,

bardzo powoli, a jednak coraz szybciej kurczy się, odwracając wszystko

wstecz. A płytka aluminiowa jest tu, gdzieś tu, tyle, że teraz już w drugim

czasie, jeśli wolicie - w drugiej przestrzeni...

Przypadek George'a Hyde'a wzbudził zainteresowanie wielu psychiatrów,

ale okoliczności historyczne nie były odpowiednie do spokojnych

background image

naukowych badań.

Kiedy George Hyde umarł w pewnym londyńskim zakładzie

psychiatrycznym, wszystko zwiastowało wybuch drugiej wojny światowej.

Ale na szczęście on już nie musiał być jej świadkiem.

PETER SZENTMIHALYI SZABÓ

Ostatni myśliwy

Ostatnim myśliwym był Piotr Jurewicz Sładkow. Miał osiemdziesiąt pięć

lat, był emerytowanym dyrektorem Syberyjskiego Parku Narodowego.

Piotr Jurewicz urodził się dokładnie w roku dwutysięcznym, dlatego

utworzenie i każda rocznica Państwa Światowego w jakiś sposób były

także jego osobistymi świętami. W roku 2085, kiedy rozgrywała się akcja

naszego opowiadania, był on jedynym obywatelem Państwa Światowego,

posiadającym broń palną i zezwolenie na nią.

Jego karta myśliwska wystawiona w roku 2022 wisiała w złotej ramie na

ścianie gabinetu, wśród ulubionych trofeów. Wisiała tam spokojnie, z

własnoręcznym podpisem pierwszego prezydenta Państwa Światowego,

Jinotegi, bo nigdy nikt nie prosił Piotra Jurewicza Sładkowa o kartę

myśliwską, a przecież każdy go znał, a to - żyło wtedy już piętnaście

miliardów ludzi - nie było błahostką.

Broń ta była czymś więcej niż eksponatem muzealnym. Na podstawie

Ustawy Najwyższej Rady Państwa Światowego z roku 2061 wprowadzono

zakaz noszenia jakiejkolwiek śmiercionośnej broni. Ochotnicza milicja

także była wyposażona tylko w pistolety małokalibrowe do odurzania.

Dlatego stanowiący własność Piotra Ju rewicza Remington M200 miał

niesłychaną wartość i po roku 2061 muzea łowieckie całego świata

proponowały mu ogromne sumy, na wypadek gdyby chciał rozstać się ze

background image

swym karabinem, lub pozostawił go im w spadku. Staruszek jednak do

niczego nie był tak bardzo przywiązany jak do swej broni i każdego dnia,

jeśli tylko miał możliwość, rozkładał karabin, czyścił i troskliwie składał

go z powrotem. Dzieci i wnukowie uważali to wszystko za miłe

dziwactwo, miłą, przyjemną zabawę, tak samo jak fakt, że w każdą

niedzielę przed świtem wyruszał na polowanie. Najczęściej jednak wracał

z pustymi rękoma, bo w rzednącym lesie coraz mniej było dzikich

zwierząt, a serce Piotra Jurewicza ściskała nieznana uprzednio trwoga: po

prostu żal mu było zwierząt. Chociaż dobrze wiedział, że gatunki żyjące w

warunkach naturalnych i uważane za niepożyteczne, są skazane na śmierć.

Nie człowiek je skazał, choć gdyby zrobił to on, to też na pewno wbrew

swej woli. Ochrona środowiska pomimo wzruszających wysiłków stała się

sprawą małej grupki, zaledwie kilku rządów i uczonych, a zalewający

świat brud pozbawił życia też wiele milionów ludzi. Narody, jedne po

drugich, dołączały do Państwa Światowego, które podjęło naprawdę

skuteczne środki ostrożności, dzięki czemu Sybryjski Park Narodowy

mógł stać się ostatnim na świecie rezerwatem dzikich zwierząt. Ale mamy

tylko jedną Ziemię, jej atmosfera jest wspólna. Państwa afrykańskie i

południowoamerykańskie wstąpiły jako ostatnie do Państwa Światowego,

a w interesie rozwoju postarały się szybko nadrobić swoje zaległości w

dziedzinie zanieczyszczenia środowiska.

A teraz nadszedł czas, kiedy dotknięte nieuleczalną chorobą zwierzęta

rezerwatów zaczęły po kolei ginąć. Ogrody Zoologiczne w wielkich

miastach zamknęły swe bramy już na początku lat 2000nych - pierwszym

było Zoo w Budapeszcie, bowiem ono było najbardziej przepełnionym i

najmniej odpowiednim pod względem higieny ogrodem zoologicznym,

background image

dlatego zamknięto je jeszcze w roku 1988.

Piotr Jurewicz otrzymał telegram, w którym zawiadomiono go, że może

upolować ostatniego dużego tygrysa Kuli Ziemskiej. Zwierzę cierpiało na

nieuleczalny obrzęk mózgu, uciekło z rezerwatu, a jego ofiarą padł

milicjant i małe dziecko. Prawdopodobnie doprowadzający do szaleństwa

ból przeistoczył tygrysa w demona, który jakby brał odwet na ludziach za

zagładę zwierząt.

Więc Piotr Jurewicz przygotował swój sprzęt łowiecki i wjechał na dach

sześćdziesięciopiętrowego domu. Winda zatrzymała się akurat przy stacji

jetocoptera. Słońce oślepiło Piotra Jurewicza. Przysłaniając dłonią oczy

patrzył w w niebo i dopiero po pewnym czasie zauważył, że nie jest sam.

Telewizja nadała specjalną sensacyjną audycję i niemal wszyscy

mieszkańcy - a było ich około dwóch tysięcy - zebrali się na skraju pasa

startowego. Powszechnie lubiano i szanowano Piotra Jurewicza.

Przyczyną tej miłości i szacunku były nie tylko fascynujące książki o

polowaniach ani też fakt, że Piotr Jurewicz w roku 2030 został doktorem

nauk biologicznych i podczas wykładów wolnego uniwersytetu światowej

telewizji mi^ liony słuchaczy naciskały zielony guzik prosząc o

kontynuowanie programu. Piotr Jurewicz zrobił także coś takiego, o czym

mało kto mógł pomyśleć, a jeszcze mniej mogło podjąć się

urzeczywistnienia tego pomysłu. Od roku 2030 walczył o słuszność swego

projektu. Prasa światowa nazwała to projektem Noego. Piotr Jurewicz

wziął próbkę tkanek z ciał wszystkich żyjących i zdrowych w 2035 roku

zwierząt i założył banki tkanek w trzech miastach świata: w Moskwie,

Washingtonie i Kalkucie. Większość ludzi wyśmiewała wtedy projekt

Noego, przecież metoda znana pod nazwą “klonowanie” była jeszcze w

background image

powijakach, dlatego drogą rozmnażania komórek można było

zrekonstruować tylko bardzo proste organizmy. Piotr Jurewicz Sładkow

jednak nie ustąpił, w końcu założył te banki tkanek. Zasada klonowania

jest bardzo prosta: każda komórka żywych organizmów zawiera w sobie

informacje dotyczącego całego organizmu, ba, całego gatunku i już w

końcu lat 1960tych udało się wyprodukować przez klonowanie proste

organizmy roślinne. Piotr Jurewicz nie spodziewał się szybkiego

rozwiązania. Wiedział, że póki nie uda się wstrzymać zanieczyszczenia

środowiska, regenerowanie ziemskiej fauny nie ma najmniejszego sensu.

Ale świadomość, że kiedyś znowu będzie można podziwiać różnorodne

kształty, ruchy, zachowanie się słoni, wielbłądów, żyraf, lwów, tygrysów,

małp, jeleni i pozostałych wspaniałych stworzeń, uspokoiła go. Jednak

większość ludzi jeszcze nie miała czasu pomyśleć o tym. Państwo

Światowe musiało zebrać wszystkie siły, aby zaopatrzyć swoje piętnaście

miliardów obywateli w odpowiednią ilość żywności i artykułów

użytkowych i pomimo oddania, jak i szczerego szacunku wielu ludzi,

uważało Sładkowa tylko za zdziwaczałego starca, razem z całą jego

nieprzydatną nikomu wiedzą.

Starzec niepewnie pomachał ręką wścibskiemu tłumowi i kiedy znowu

podniósł wzrok, ujrzał wysłany po niego jetocopter. Nawet nie jeden, lecz

dwa. Z drugiego wyskoczył tłum filmowców i reporterów, którzy

popychając się biegli ku niemu. Błyskały lampy próżniowe, brzęczały

kamery. Słynny reporter Telewizji

Światowej tłumiąc sapanie zaczął z uśmiechem:

- Piotrze Jurewiczu, proszę pozwolić nam śledzić z powietrza to

historyczne polowanie i nakręcić dla potomności film.

background image

- Nie chciałbym - rzekł myśliwy.

- Dwadzieścia... trzydzieści tysięcy może pan dostać od razu w gotówce, a

potem jeszcze tantiemy - powiedział reporter trochę zaskoczony.

- Dziękuję, nie. Chciałbym pozostać sam - powiedział staruszek i spojrzał

głęboko w oczy reportera. Te zadania oczywiście mogli natychmiast

usłyszeć właściciele mikroradioodbiorników na ramię we wszystkich

zakątkach całego świata. Niespodziewana kontuzja reportera Telewizji

Światowej złagodziła w pewnej mierze rozczarowanie, że nie będą

świadkami tego mającego historyczne znaczenie polowania.

Piotr Jurewicz jeszcze raz machnął ręką w kierunku tłumu i wsiadł do

jetocoptera, który z warkotem jak błyskawica wzleciał ponad chmury.

Na szczęście pilot jetocoptera okazał się człowiekiem małomównym,

który w głębi serca uważał starego myśliwego za zabawnego osobnika,

razem z jego tygrysem. Schlebiał mu trochę tylko fakt, że to głupstwo jest

w centrum zainteresowania świata i po myśliwym on jest drugą osobą,

który najwięcej wie o całej sprawie.

A rozbójnik miał jedenaście lat i ważył prawie trzysta kilogramów. Miał

białoczarne futro, co także wśród syberyjskich tygrysów zdarza się rzadko.

- Stary chłop jak ja - pomyślał Piotr Jurewicz. Tygrysy rzadko żyją dłużej,

chociaż bywa, że wiek ich sięga piętnastu, dwudziestu lat. Ponieważ waga

tego tygrysa przed wymknięciem się z rezerwatu była powyżej przeciętnej,

był on prawdopodobnie w pełni sił.

Jetocopter lądował w miejscu, gdzie ostatni raz widziano krwiożercę. To

miejsce znajdowało się w odległości około trzydziestu kilometrów od

rezerwatu, na terenie, który Piotr Jurewicz znał bardzo dobrze. Znalazł

trop i pożegnał się z pilotem, który miał czekać w samolocie na tym

background image

samym miejscu na powrót myśliwego lub inny rozkaz wydany przez radio.

Stary myśliwy najchętniej zdjąłby swój aparat radiowy, ale było to surowo

zabronione. Zdejmuje się go z człowieka dopiero po śmierci, przecież

zastępuje dowód osobisty. Wbudowany komputer rejestruje także puls

właściciela i w przypadku zaburzeń wydaje sygnały, słyszalne w

promieniu pięćdziesięciu kilometrów.

Przez trzy godziny szedł stary myśliwy po tropach tygrysa. I znalazł

miejsce, gdzie zwierzę spało. Tropy były całkiem świeże.

- Nie jest daleko i może być bardzo głodny - mruknął myśliwy - teraz

muszę być już bardzo ostrożny.

Nie ulegało wątpliwości, że tygrys był głodny. W okolicach poza nim nie

było innego zwierzęcia, przynajmniej służącego mu jako pokarm, nie było

w okolicach, albo może na całym kontynencie. A zwierzęta domowe już

od wieku “produkuje się” w ogromnych fabrykach mięsnych, za

stalowobetonowym murem, dokąd żaden głodny tygrys nie może

wtargnąć.

Piotr Jurewicz nigdy dotąd nie czuł się tak samotny. Było w tym coś

wzruszającego, ale także straszliwego. Las nie był gęsty, ale teren był

nierówny, urozmaicony wąwozami, przepaściami, skałami, a co się tyczy

cichych kroków, nawet najbardziej doświadczony myśliwy nie może

rywalizować z miękkością małych poduszek łap tygrysa. W dodatku w

pobliżu szemrał wesoły, górski potok. Poprzez plusk wody jeszcze trudniej

było usłyszeć jakieś szelesty, szmery.

I wtedy zobaczył tygrysa. Był tak blisko, za skałą, w odwietrznym

miejscu, że starzec po czterech, pięciu krokach mógłby dotknąć koniuszek

białego, puszystego ogona. Już prawie nacisnął spust, kiedy zrozumiał, że

background image

tygrys śpi... Jego boki regularnie, spokojnie falowały. Starzec stał

oczarowany pięknem tygrysa. Miał gęste futro, z czarnymi pręgami. Z tyłu

głowy i dokoła uszu w czarnych włosach widniały białe plamy.

- Siwiejesz, kolego - pomyślał stary myśliwy. Celował, lecz palec znów

znieruchomiał na spuście. Coraz mocniej odczuwał, że nie może strzelić

do śpiącego zwierza. Nawet jeśli to zwierzę jest zabójcą.

Może dwie, trzy minuty minęły w zadumie. A tygrys nadal spał.

- Pobudka, stary - odezwał się w końcu myśliwy. Myślał, że powiedział to

głośno. Wydawało mu się, że w głębokiej ciszy echo odbija jego słowa,

chociaż mówił oschle gardłowym głosem, raczej do siebie - dam ci okazję,

jak się należy.

Tygrys obudził się już przy pierwszej zgłosce i natychmiast przemienił się

w trzystukilogramowy pocisk. Głos człowieka uderzył w najczulsze

struny, a instynkt kazał natychmiast zniszczyć tę żywą istotę, która ten głos

wydała.

Myśliwy nie zwlekał. Tygrys sunący w powietrzu ku niemu był dobrym

celem. Strzał był śmiertelny. Ale trzystukilogramowe cielsko niczym młot

spadło na myśliwego i nawet wówczas mięśnie spełniały rozkaz instynktu,

kiedy serce już nie pompowało krwi do płuc i mózgu.

Pilot jetocoptera słyszał ostatnie słowa przez radio, chociaż nie zrozumiał

ich całkowicie.

Usłyszał strzał i wówczas zawyły też sygnały alarmowe w

pięćdziesięciokilometrowym okręgu. Serce starca biło wolniej i w końcu

stanęło.

Jetocopter podniósł się z warkotem. Pod nim na polanie w mizernej

roślinności dymiła czarna, okrągła, wypalona plama.

background image

B6LA BALAZS

Spotkanie

Statek badawczy Merkury znajdował się już w układzie słonecznym

Eridanu. - Położenie 423688321 - zameldował nawigator.

- Wyłączyć sterowanie automatyczne. Lądowanie na planecie oznaczonej

numerem siódmym - wydał polecenie kapitan Larr.

Na ekranie coraz bardziej powiększał się zielononiebieski krąg, aż

wreszcie zniknął zupełnie. Silniki Merkurego jeszcze raz zawyły, cały

statek lekko zadrżał i wreszcie zapadła cisza. Zniknęło napięcie wywołane

przyspieszeniem, ludzie poczuli się dobrze i znów mogli normalnie się

poruszać.

- Przyciąganie 0,9 kilograma, temperatura na zewnątrz 80°C, atmosfera

lekko trująca - odczytał Larr pomiary. - Tu też nie warto wychodzić na

zewnątrz statku. Włączcie manipulator dla pobrania próbek.

Ze statku kosmicznego wysunęły się w krąg, pełznąc po gruncie,

olbrzymie macki.

Kulista Istota nieruchomo odpoczywała na skale, pogrążywszy się w

medytacji nad skomplikowanym problemem matematycznym. Drgnęła

gniewnie, kiedy do organów jej słuchu dotarł warkot silników

opuszczającego się sta tku kosmicznego. - Cała koncentracja przepadła, a

tak bliska byłam już rozwiązania - zapulsowała gniewnie, z wyrzutem

mierząc natręta. - Co za prymitywna łajba. Widziałam kiedyś makietę

podobnej w Muzeum Centralnym. Ech, i tak już straciłam wątek,

obejrzyjmy więc sobie przynajmniej oryginał. - I ruszyła w stronę

Merkurego.

Manipulator umieszczał kolejno stworzenia w klatce, gdzie badano ich

background image

inteligencję. Na jej spodzie miotało się właśnie jakieś żyjątko

przypominające laseczkę. Kosmofilolog, w hełmie konwentorowym

przetwarzającym sygnały, z rutyną naciskał przycinki na transformatorze

myśli. Szeleszczące - bulgoczące dźwięki pomału nabierały znaczenia:

- Wszystko tu takie niezwykłe. Jestem całe w napięciu. Nie znajduję

pożywienia. Uciekać stąd, jak najszybciej uciekać!

Larr machnął ręką i nacisnął przycisk dezintegratora. Przez klatkę

przebiegły niebieskofioletowe promienie i stworzonko zniknęło,

rozpadłszy się na atomy. Syknęły wentylatory i manipulator już wkładał

do klatki następny egzemplarz badawczy. Był to potężny okaz. Na

pierwszy rzut oka można było poznać, że to drapieżnik. Z wściekłością

rzucił się na kraty.

Wkrótce transformator myśli znów się odezwał:

- Jeszcze nigdy nie byłem w tak dziwnym miejscu. Jestem piekielnie

rozdrażniony i głodny. Gdybym tylko zdołał przegryźć to cienkie nie

wiadomo co, zjadłbym wszystkie te słabe i niedołężne stwory, które

znajdują się po drugiej stronie. Gdyby tylko to coś nie było tak twarde.

Niestety! Och, jaki czuję głód.

Larr dowiedział się już wystarczająco dużo o stworzeniu. Oczy mu

błysnęły i włączył dezintegrator.

I wtedy manipulator wpuścił do klatki Istotę. Kapitan z zainteresowaniem

przyglądał się pulsującej grze kolorów na cudownej kuli.

- Zaktywizuję moje myśli w 98 polu mózgu - rozległo się z transformatora.

- Dostałam się do pomieszczenia o jeszcze mi nie znanym przeznaczeniu

na tym archaicznym statku kosmicznym. Obserwują mnie. Z przybyszy o

dziwnych postaciach wystaje po pięć odnóży. Posiadają zaledwie lewą i

background image

prawą symetrię. Przejdę teraz na krótszą długość fal. Aha! Są to

dwupłciowe ssaki kręgowe. Sądząc po ich postaciach i szkielecie kostnym,

pochodzą z planety o średniej sile przyciągania i umiarkowanym klimacie.

Mózg ich znajduje się w górnym odnóżu. Stanowi nie więcej niż jedną

setną całej masy ciała. Koncentracja neuronów 10Vcm3, zatem posiadają

IO10 komórek mózgowych. Czas reakcji w neuronie... sto sekund? Aż

dziw, że z takim mózgiem zdołali tu dotrzeć.

- Dziękuję bardzo za komplement - przemknęło przez myśl kapitanowi i ze

wzrastającym zaciekawieniem obserwował przybysza.

- Powinnam była lepiej uważać na ich konwentor do przetwarzania myśli.

Pozostaję przecież w bezpośrednim kontakcie z mózgiem filologa - drgęła

w roztargnieniu Istota, zżymając się na siebie. - Niezwłocznie powinnam

przejść na inwersję. W ten sposób przynajmniej się dowiem, skąd przybyli.

Kapitan nie wierzył własnym oczom, a przecież oglądał obraz rzeczywisty.

Przyciski transformatora myśli zaczęły same się poruszać, podczas gdy

kosmofilolog jak zahipnotyzowany wpatrywał się w “więzienia” w klatce.

Konwentor znów zaczął pracować:

- Statek badawczy Merkury z...

Larr włączył dezintegrator. Ani jednej obcej istocie nie wolno było

dowiedzieć się bez pozwolenia, skąd przybyli, ponieważ ludzie nie znali

ich odmiennych intencji. Mogły więc one sprowadzić na Ziemię

śmiertelne niebezpieczeństwo.

Istota umieszczona w klatce spokojnie nadal pulsowała. Broniły ją przed

promieniowaniem niewidzialne zasłony.

- ...z trzeciej planety w układzie Słońca - ciągnął transformator. -

Współrzędne względem centrum Galaktyki...

background image

Larr wyszarpnął pistolet i puścił serię w diabelską kulę.

- ... wynoszą 136°21'42”, co równa się 0°02'14”...

Twarz kapitana przybrała kamienny wyraz. Zacisnął tak mocno zęby, że

trysnęła krew i strzelił w filologa.

- Barbarzyńcy! - zgroza przeniknęła Istotę. - Muszę natychmiast dokonać

zmiany położenia.

Larrowi wydawało się, że postradał zmysły. Istota pojawiła się nagle obok

filologa na zewnątrz klatki i oplotła jego krwawiącą głowę.

- ... równa się 30 637,5238 roku świetlnego - zakończył transformator.

- Natychmiast start! - zarządził bliski obłędu kapitan.

Urządzenie napędowe zawyło, spod statku buchnął olbrzymi płomień,

znów poczuli nieznośny ucisk, a krew niemal przestała krążyć im w

żyłach. Merkury z maksymalnym przyspieszeniem oddalał się od planety.

Istota odsunęła się od filologa w sposób przypominający toczenie się rtęci

i bez najmniejszego wahania czy niepewności potoczyła się do kabiny

pilota i zatrzymała przed stołem rozdzielczym.

- Coraz bardziej zbaczamy z nakreślonego kierunku lotu - oznajmił po

chwili nawigator.

Larr sprawdził przyrządy, dokonał niezbędnej korekty, wypróbował cały

arsenał środków zaradczych zdobytych w ciągu długich lat lotów

kosmicznych, zanim wyciągnął wniosek, że zawsze tak posłuszny i wierny

mu Merkury nie przyjmuje jego rozkazów. Wiedział, że musi teraz

wykonać surowe polecenie przewidziane w takim położeniu. Jeszcze raz

spojrzał na łagodnie pulsującego tajemniczego przybysza, na jego twarzy

zastygł bolesny uśmiech rezygnacji i nacisnął przycisk urządzenia

samozniszczalnego.

background image

W oślepiającym świetle eksplozji statek rozerwał się na miliony części.

Istota chroniona tarczą energii uniosła się w przestrzeń - i w zamyśleniu

przyglądała rozlatującym szczątkom Merkurego.

- Jacy dumni. Woleli raczej zginąć, niż podporządkować się. Żal mi ich.

Spróbuję zastosować lokalną inwersję czasu. Zasłużyli na to, żeby

przetrwać. (

- Niestety! Och, jaki czuję głód! - wył transformator i Larr włączył

dezintegrator, po czym zmęczony przetarł czoło. - Jestem już chyba

przepracowany, bo zaczynam mieć wizje. Wydaje mi się, jakbym

analizował jakąś kulistą istotę... Hm, to było niezwykłe. Zapytam o to

innych.

“Zaszły wśród nas niezwykłe aberacje psychiczne - notował wkrótce po

tym w dzienniku. - Do chwili wyjaśnienia ich przyczyny, proponuję strefę

Eridanu zachować w tajemnicy”. Po czym wydał rozkaz startu.

- Nie wykonałam dokładnie zadania. Musiało coś przetrwać w ich pamięci,

bo zaraz po pobraniu próbek opuścili naszą planetę. Na czym to

przerwałem mój wywód? Obym mogła powtórnie głęboko się

skoncentrować - zżymała się Istota leżąc znów na skale,

PĆTER KUCZKA

Anielskie włosy

Miał szczególną budowę. Jego nieporównywalne wymiary i niepojęty

kształt zamazywały się w czarnych otchłaniach kosmosu, gdy zawisł nad

planetą, którą badał. Składały się na niego skomplikowane systemy

bezdźwięcznie wysuwających się snopów światła, szklanych macek i

kolczastych przyrządów filtrujących. W środku kłębu przezroczystych

włókien, niczym zarodek w jaju ryby, połyskiwała niebieskim światłem

background image

kabina.

Pracowali w niej we dwóch.

Pierwszy, którego nazywano lei, manipulował przy tarczy wyrzutni i z

lekkim zniecierpliwieniem czekał, kiedy będzie mógł wyprawić w drogę

przesyłkę.

Drugi, którego na planecie pod odległym słońcem nazywano Aur, biedził

się jeszcze z przesyłką. W pośpiechu przesuwał szeleszczącą taśmę na

szybko się obracających tarczach zapisu pamięciowego i aparatury

tłumaczącej, które nasycały ją migotliwym światłem i wybijały

kryształowymi młoteczkami drobniutkie znaki.

Znajdowali się daleko od macierzystej planety. Ci, którzy mierzą

przestrzeń prędkością światła, powiedzieliby, że dzieli ich od niej setki lat

świetlnych.

- Zaraz będzie gotowa - mruknął Aur.

lei spojrzał na energiomierz.

- Musimy się pospieszyć.

- Nie chciałbym o niczym zapomnieć - powiedział Aur. - Powinni dostać

wszystkie prawa i zależności...

- Sądzisz, że je zrozumieją?

- Ich wiedza na to wskazuje. To istoty rozumne, choć różnią się od nas.

Mają bardziej zamknięty układ biologiczny...

- Są zdumiewająco dziwni. Myślę, że...

- Przyrządy dokładniej to zarejestrowały, Mieszkają w osiedlach,

rozporządzają sztucznymi źródłami światła, korzystają z falowania

materii. Jest prawdopodobne, że indywidualnie mają zawężoną

inteligencję, ale być może zbiorowo odczytają przesyłkę.

background image

- A jeśli ona spowoduje, że zwrócą się przeciwko sobie? - zapytał lei

wsuwając pudełko z przesyłką do otworu tarczy wyrzutni.

- Nic na to nie poradzimy. Możemy tylko mieć nadzieję. Ich zdolności

pojmowania, a także instynkt życia w odniesieniu do naszej wiedzy...

Skoro już zrozumieją treść przesyłki, nie będą mogli zwrócić się

przeciwko sobie.

Głos Aura zabrzmiał tym razem bardziej podniośle, niż zwykle:

- Wyślij ją więc w drogę. A później będziemy już mogli zapaść w sen

podróży. Żałuję tylko, że nie zetknęliśmy się z nimi bezpośrednio. Teraz

czeka nas długi sen.

lei dotknął przycisku wyrzutni.

W kabinie przypominającej ikrę zniknęło niebieskie światło. Statek

kosmiczny - bo tak by go nazwali mieszkańcy planety - bezdźwięcznie

zanurzył się w bezkresnej ciemności.

Rozumni mieszkańcy planety rzeczywiście niczego nie zauważyli. Statek

kosmiczny przybyszów unosił się na dużej wysokości i nie odbijał ani nie

zakłócał fał radiowych wysyłanych z wojskowych stacji radiolokacyjnych

badających niebo. Kilka teleskopów zaopatrzonych w prymitywne szklane

obiektywy skierowanych było wprawdzie w niebo i odbijało mętne

światło, ale astronomowie bądź spali, bądź pili, bądź gapili się na ekrany

telewizorów.

W niektórych miejscach na planecie ludzie obserwowali niebo, ale ich

napięte nerwy i wyczulone zmysły nastawione były przede wszystkim na

odbiór warkotu samolotów wyposażonych w rakiety, broń pokładową albo

bomby.

Planetę pokrywały zresztą ciemności i obserwacja nieba była utrudniona

background image

ze względu na niezwykle niski pułap chmur.

Padał śnieg.

Gęste, białe płaty spadały również na miasto B. Około południa mróz

trochę zelżał i wtedy zaczął padać śnieg.

- A jednak będziemy mieli białe Boże Narodzenie - mówili ludzie

wyglądając przez okna. Wieczorem już gruba warstwa śniegu pokrywała

ulice i place tudzież wyryte między domami przepaści i doliny.

Fizyk przeciął ukosem niewielki placyk pod nagimi teraz i czarnymi

konarami kasztanów. Pod pachą ściskał ciemnozielony świerk, w palce

wrzynały mu się nawet przez skórę rękawiczek sznurki paczek owiniętych

szeleszczącym kolorowym papierem.

Cieszył się z białego i miękkiego puchu, z ciszy i cichego chrzęszczenia

śniegu. Odpoczywał.

Miał dziś męczący dzień. Nieoczekiwany telefon od sekretarza stanu,

przerwana w połowie praca w laboratorium, nagle zwołana konferencja,

ściśle tajne komunikaty, brak zaufania, co można było wyczytać z oczu

generała, jego malująca się na twarzy tępota i buta, z jaką palił to swoje

cygaro.

- Na kiedy będziecie gotowi? - spytał go po raz trzeci generał.

Co mógł odpowiedzieć na takie pytanie? Nie jest przecież technikiem,

żeby mógł obiecać termin, ani kupcem, na próżno usiłowali się z nim

targować. Gdy skończymy, to będziemy gotowi...

Irytował go zwłaszcza sekretarz stanu. Jego delikatne aluzje dotyczące

obowiązków obywatelskich, kulawe pochwały i ukryty szantaż,

dwuznaczne zdania o “materialistycznym światopoglądzie filozoficznym”

fizyka, źle widzianym w pewnych kołach.

background image

- Zawsze chodziłem prostą drogą - powiedział sobie fizyk i mimo woli

obejrzał się do tyłu, aby zobaczyć swoje ślady pozostawione na śniegu.

I wtedy zauważył tę paczkę.

- Musiał ją ktoś zgubić - przemknęło mu przez myśl. Dopiero znacznie

później przypomniał sobie, że paczka leżała na środku placyku i nie

prowadziły do niej żadne ślady.

Wrócił i podniósł przezroczyste pudełko.

Uśmiechnął się na jego widok:

- Anielskie włosy - pomyślał. - Dawno ich nie widziałem. Dziś już takich

nie sprzedają. Przydadzą się na choinkę...

Wsunął pudełko do kieszeni zimowego płaszcza.

Choinkę ubierali w holu. Dzieci niecierpliwiły się i hałasowały w

sąsiednim pokoju, nie mogąc doczekać się uderzenia gongu, aby na ten

dźwięk pobiec jak szalone z dzikimi okrzykami zachwytu pod drzewko,

czołgając się na kolanach wśród powodzi zabawek.

Fizyk w milczeniu zawieszał na drzewku lampki i zimne ognie.

- Nie iesteś w humorze... - zauważyła żona. - Czy coś się stało?

- Nic szczególnego. Wzywał mnie do siebie sekretarz stanu.

- Rozumiem - powiedziała. - Nie przejmuj się nim.

Spojrzał na nią. Na dobrze znajome oczy, usta, włosy.

- Niemal zapomniałem! - zawołał i dotknął dłonią czoła. - Anielskie

włosy!

Wybiegł z holu i sięgnął do kieszeni płaszcza.

- Popatrz - powiedział do żony. - Znalazłem to na śniegu... Anielskie

włosy... Ubiorę nimi choinkę.

- Jakie ładne - dotknęła ręką szeleszczących pasm. - I jakie miękkie...

background image

Dzieci na widok choinki wydały zwycięski okrzyk, jak w czasie

poprzednich świąt. Każde chciało zapalić pierwsze zimnego ognia.

- Najstarszy to zrobi - powiedział i podał zapałki najwyższemu, po czym

stanął obok drzwi i zgasił światło.

Spojrzał na drzewko i zdumiał się. Anielskie włosy jarzyły się. Najpierw

dostrzegł drobne, barwne punkciki, które następnie połączyły się w ciągłą

linię, a każde z pasm jaśniało szczególnym blaskiem, aby po chwili

zamienić się w niebieskie, promieniejące światło.

- Jakie ładne! Jakie ładne! - wołały dzieci. Fluoryzują, pomyślał, ale zaraz

w to zwątpił. Co to jest? Promieniowanie drugiego stopnia z tak cienkich

pasemek? Skąd się ono bierze?

- Poczekaj! - zawołał do syna, ale już było za późno.

Płomień zapałki rozgrzał koniec zimnego ognia, zaczęły się sypać

czerwone iskry w niebieskim blasku rzucanym przez anielskie włosy,

jedna iskra padła na pasmo. )

W ciągu ułamka sekundy zajęło się ono ogniem, płomień przebiegł

błyskawicznie.

Gdy skoczył do drzewka, aby stłumić ten pożar, dziwne pasma niemal

całkowicie zmieniły się w popiół.

Choinka się nie zapaliła.

Z anielskich włosów zostało ledwo kilka nadwątlonych szczątków, które

spadły na podłogę. Reszta znikła bez śladu.

Zebrał ocalałe resztki, przypatrzył się im w zamyśleniu i włożył do

koperty.

W instytucie już od kilku tygodni o niczym innym się nie rozmawiało, jak

o “problemie anielskich włosów”. Wszystko było w tej sprawie

background image

niezrozumiałe. Rozwiązanie tajemnicy kilkucentymetrowego cienkiego

pasemka wydawało się trudniejsze od skonstruowania bomby kobaltowej.

Nie potrafiono ustalić składu chemicznego substancji, z jakiej było

zbudowane, nie wiedziano, skąd się bierze jego niezwykła łatwopalność

przy niezmiernej odporności na rozrywanie. Uczonych zafrapowała

fluorescencja lśniących, barwnych punkcików na taśmie. Obok tych

zagadnień podstawowych pojawiły się inne. Gdzie sporządzono tę taśmę i

w jakim celu, przy pomocy jakich środków technicznych? Skąd się wzięły

na owym placyku, gdzie znalazł je fizyk?

Wysuwano sprzeczne i niejasne hipotezy, rodziły się coraz bardziej

fantastyczne koncepcje, układano skrajne teorie. Uczeni marszczyli czoła,

ślęczeli nad pasmem do białego rana, przeprowadzali obliczenia,

zapisywali wzorami arkusze papieru - i do żadnych wniosków nie

dochodzili.

Zdumienie ich dopiero wtedy osiągnęło punkt kulminacyjny, gdy młody

współpracownik fizyka oświadczył, że potrafi powiedzieć coś nowego o

paśmie. Ów młody człowiek skoncentrował się nad barwnymi punktami

widocznymi na taśmie. Zauważył pewną prawidłowość w ich

rozmieszczeniu, a także w położeniu barw; Sprawdził raz jeszcze

właściwości elektryczne i elektromagnetyczne pasma, po czym ustalił

pewne hipotezy wstępne i przekazał dane do obliczenia na komputerze.

- Na taśmie znajduje się tekst - oświadczył w wąskim gronie specjalnej

komisji.

- Tekst? - zapytał niedowierzająco przewodniczący.

Młody człowiek wziął do rąk leżącą przed nim teczkę.

- Tak - powiedział lekko zakłopotany. - Jest to tekst, a właściwie, ściślej

background image

mówiąc, seria informacji.

'= - Co to za tekst, jeśli wolno spytać? - przewodniczący oparł się głębiej

w fotelu.

Młody człowiek milczał.

- Słuchamy - nie ustępował przewodniczącyMłody człowiek otworzył

teczkę i wyjął z niej pojedynczą kartkę papieru. Odchrząknął i omiótł

spojrzeniem twarze członków komisji. Fizyk, który już znał rozwiązanie,

zachęcająco skinął mu głową.

- Może zabrzmi to nieprawdopodobnie - zaczął młody badacz - lecz

potrafię to udowodnić. Tekst, który odczytałem, brzmi następująco: “Pokój

istotom rozumnym żyjącym na tej planecie... My, lei i Aur, podróżnicy w

przestrzeni kosmicznej, przekazujemy wam całą wiedzę naszego świata...

Uważajcie! Gdybyście mieli zamiary niszczycielskie...”

Młody człowiek odłożył kartkę.

- Tyle mówi tekst - powiedział cicho. Członkowie komisji milczeli.

Z niezmierną szybkością mknął statek kosmiczny przez ciemne, straszne

przestworza międzygwiezdne. Dwóch jego pasażerów z zamkniętymi

oczyma i opadłymi podbródkami śniło sen długiej podróży. Niekiedy

dawał się słyszeć szmer pracujących aparatów, potem znów zapadała cisza,

zapalały się i gasły lampki kontrolne. Wszystkie przewody, aparaty,

urządzenia energetyczne, kolczaste filtry na potężnym statku znajdowały

się w ruchu.

ZOLTAN CSERNAI

Komienie

Pan profesor mył właśnie ręce. Powoli, strumieniami puszczał ciepłą wodę

na wymoczone, białe, jak zazwyczaj u chirurgów palce i szczoteczką

background image

szorował paznokcie. Pomyślał o chorym, którego przed chwilą

wziernikował. - Biedny, pozostały mu najwyżej trzy, cztery miesiące

życia... Lewa nerka nie funkcjonuje, druga też nie wytrzyma długo... -

Potem pomyślał nagle o czymś zupełnie innym. O willi w Revfulópie,

dokładniej o dużej parceli, którą za udaną operację kupił mu niedawno

towarzysz Guth za bezcen. - Budowa będzie kosztowała co najmniej

milion... trzeba wybudować takie molo, przecież ma żaglówkę, no i...

Piskliwy głos siostry Ilony wyrwał go z rozmyślań. Machała wizytówką.

- Trzy osoby czekają jeszcze na pana, panie profesorze, a czwarty, który

przyszedł w tej chwili, przesyła panu to.

Profesor założył okulary. - Dr Lorant Kardos, fizyk jądrowy, kandydat

fizyki - przeczytał treść eleganckiej wizytówki. - Patrzcie, Kardos! To

znaczy, jest na Węgrzech. Myślałem że po pięćdziesiątym szóstym został

za granicą...

- mruknął. - Dlaczego siostra stoi i gapi się?

- krzyknął. - Niech siostra wpuści go poza kolejnością.

Julia, sekretarka o platynowych włosach i krągłych kształtach uśmiechnęła

się złośliwie. Przepisywała właśnie z magnetofonowej taśmy

- ze słuchawkami na uszach. - odczyt pana profesora o nowej metodzie

dystoskopii. Nie znosiły się nawzajem z siostrą Iloną.

Pan profesor pośpieszył na spotkanie pacjenta.

Wszedł przygarbiony, chudy mężczyzna o wpadniętych policzkach i

siwych, krótko ostrzyżonych włosach. Twarz wyrażała cierpienie. Tylko

czarne oczy błyszczały, żywo, gdy ściskał rękę profesora.

- Serwus, Bandi. Poznajesz mnie jeszcze?

- To ty, Lori? Co cię tu przywiodło? Myślałem, że zostałeś na Zachodzie...

background image

Julio, prosimy o koniak i papierosy.

- Dziękuję, nie fatyguj się - gość usiłował zaprotestować, ale sekretarka

już stanęła z butelką i papierosami. Usiedli w kącie, trącili się kieliszkami,

wypili.

- Na zdrowie!

- Dziękuję, właśnie tego mi brak...

- Stało się coś? I to cię do mnie sprowadza? Uważaj, muszę cię ostrzec:

jestem chirurgiemurologiem i szybko mogę cię pozbawić jednej nerki!

Kardos słabo się uśmiechnął.

- Przyszedłem do ciebie, do starego kolegi z klasy, lub może do rywala?

Przecież zawsze współzawodniczyliśmy, pamiętasz? Była to szlachetna

rywalizacja. Ty zwyciężyłeś. Jesteś światową sławą, a ja pionkiem

wspaniałej nauki.

- Nie bądź taki skromny - profesor pokiwał palcem - długo moglibyśmy

dyskutować o tym, kto wygrał. Pomyśl o Magdzie. U niej, o ile mi

wiadomo, zwyciężyłeś ty. Wyszła za ciebie. Ale powiedz, gdzie pracujesz

obecnie?

- W Instytucie Badawczym Fizyki Jądrowej. Dokładniej przy cyklotronie.

Praca rutynowa.

- Tak, tak samo jak moja, jeśli patrzymy na nie z tej strony. No, co ci

dolega? Widzę, że cierpisz.

- Od trzech dni się męczę. Wydawało mi się, że dłużej nie wytrzymam,

więc przywlokłem się tu, do szpitala. Chciałem pójść do internisty, ale na

korytarzu przypadkowo przeczytałem na tablicy twoje nazwisko. Strasznie

mnie boli w krzyżu, Bandi. Daremnie połykam całe garście algopiryny i

ridolu. Nie pomaga. Nigdy przedtem nie cierpiałem na reumatyzm.

background image

Widzisz, prawie się nie mogę wyprostować. Mam ciągle parcie na mocz,

coś w tym rodzaju, bez rezultatu. Jak myślisz, co to może być? Poradź, do

kogo pójść. Ty na pewno jesteś w dobrych stosunkach z lekarzami i...

- Do nikogo nie pójdziesz! Przyznaj się, chorowałeś już na nerki?

- Na nerki? - zdziwił się Kardos. - Nigdy, nigdy.

- Więc, w takim razie, pójdziesz ze mną. Przejdziemy do ambulatorium.

Zbadam cię. Coś mi się wydaje, że trafiłeś we właściwe miejsce. Prędzej

czy później i tak przysłaliby cię tu, do moich rąk...

W towarzystwie siostry Ilony przeszli do ambulatorium. Chory rozebrał

się i położył na stole do badania. Profesor długo ściskał brzuch, krzyż,

potem zrobił cystoskopię i rentgen.

- A co - nie mówiłem? Moja diagnoza była trafna! Masz kamienie -

zawołał profesor w kierunku pacjenta, który leżał w sąsiednim pokoju i

oglądał wywołane właśnie zdjęcie rentgenowskie. W lewej nerce kamień

wielkości grochu zaklinował się w ureterze. Powoduje kurcze i ogólną

atonię. Spędzisz kilka dni u nas, na razie krajać cię nie będę. Spróbuję

wypędzić twoje kamienie. Także w prawej nerce masz ich kilka, też je

wypędzimy. Julia załatwi formalności. Przede wszystkim będę

potrzebował twojej kartoteki z miejsca pracy... Chciałbym wiedzieć, jaką

dozę promieni twój organizm otrzymuje przy cyklotronie.

- Niewiele... prawie nic... nawet jednej trzeciej dozwolonej ilości - szepnął

zmęczonym głosem chory. - Zresztą, możesz zrobić ze mną, co chcesz,

tylko zawiadom Magdę... żonę.

- Oczywiście. Podaj numer telefonu i o niczym nie myśl, odpocznij. Nie

bój się, załatwię wszystko. A teraz dostaniesz wspaniały koktajl

przeciwkurczowy i zobaczysz, niedługo przestanie cię boleć.

background image

Po zastrzyku chory szybko zasnął. Pan profesor zebrał zdjęcia, zapisał coś

na kartce choroby i wyszedł z pokoju.

- Tylko spokojnie, proszę pani! Bardzo panią proszę o spokój... proszę cię,

kochana... Magdo! Proszę, nie płacz! Ile razy mam powtarzać, że nie ma

powodu do zmartwień - profesor pocieszał panią'Kardos. Jednocześnie

zauważył, że dawna hoża i bardzo piękna Magda Meray, w której kochała

się cała klasa jest teraz chyba jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej urocza

niż niegdyś, gdy miała lat siedemnaście. Dojrzała, wspaniała kobieta o

nieprawdopodobnie błękitnych oczach pełnych łez... Czuł, że zimny pot

kroplami spływa mu po plecach, takie wrażenie zrobiła na nim...

Zapanował nad sobą i starał się grać dalej rolę lekarza.

- Lori ma bez wątpienia nietypowe nerki - kontynuował pocieszająco. -

Ale nie stanie się nic złego. Wypędziłem kamienie i kilka z nich

zatrzymałem. Sam je przeanalizowałem i wiem, co trzeba robić, aby nie

wytworzyły się kamienie o podobnym składzie chemicznym. Mowy nie

ma o wadzie organicznej, prosta reakcja chemiczna powoduje

skrystalizowanie się kamieni. Żadna dieta nie jest mu potrzebna. Może

jeść i pić wszystko, co lubi: wszystkie inne narządy są zdrowe. Musi

uważać tylko na jedno: na trawienie. Powinien regularnie zażywać węgiel,

żeby zapobiec atonii i wytwarzaniu się kamieni. Zwyczajne carbo

medicinalis, trzy razy dziennie po dwie tabletki, przed jedzeniem.

Uregulowane tym lekiem trawienie sprawi, że kamienie nie będą się

tworzyć, a przeciw działaniu ubocznemu zapiszę niewinny środek

przeczyszczający. Zresztą po jednotygodniowym odpoczynku Lori może

wstać i wrócić do swego cyklotronu.

- Jestem ci bardzo wdzięczna, Bandi - szepnęła Magda i wsunęła grubą

background image

kopertę do kieszeni profesora.

- Co ty sobie wyobrażasz? Proszę cię, to całkiem niepotrzebne! -

protestował.

- Zostaw, nie protestuj! Zasłużyłeś...

- Rzecz jasna, od czasu do czasu dzwońcie do mnie. Chciałbym, abyście

uważali mnie za swego domowego lekarza. Gruntowne zbadałem Lóriego.

Inny lekarz mógłby wszystko zepsuć. Znam jego nerki jak własne dłonie.

Julia, sekretarka, znudzonym ruchem sięgnęła po słuchawkę.

- Słucham. Tak... Nie, proszę... pan profesor jeszcze nieprzyszedł. Będzie

za kwadrans. Kto go prosi? Tak, proszę... Przekażę... Zaraz. przekażę. Do

zobaczenia!

Kiedy tylko położyła słuchawkę i zaczęła pisać w notatniku, otworzyły się

drzwi i wszedł pan profesor.

- Jakaś pani Kardos dzwoniła do pana profesora - powiedziała sekretarka. -

Prosiła, abym panu przekazała, że jej mąż źle się poczuł na ulicy i

pogotowie zabrało go do kliniki chirurgicznej. Prosiła, żeby pan

natychmiast tam przyszedł.

Po twarzy profesora przebiegł skurcz, jakby grymas śmiechu i płaczu

jednocześnie...

- Już idę! - rzekł. Odwrócił się na pięcie i wybiegł.

- Niestety, kochana... muszę przyznać... nietypowe nerki Lóriego i mnie

spłatały figla, ale operacja się udała. Zdążyłem przenieść Lóriego z kliniki

chirurgicznej i usunąłem kamienie z obu nerek. Prawa jest mniej

uszkodzona i funkcjonuje normalnie. Obecnie wielu ludzi żyje z jedną

nerką, Lóriemu posłuży jeszcze długo. Naturalnie teraz będzie

potrzebował dłuższej kuracji pooperacyjnej, przynajmniej sześć miesięcy.

background image

Załatwiłem wszystko. Jak tylko można będzie go ruszyć, przewieziemy go

do świetnego sanatorium. Ale, co jest jeszcze ważniejsze, moja droga, ty

też potrzebujesz dłuższego odpoczynku. Posłuchaj: otrzymałem z Londynu

zaproszenie na międzynarodową konferencję. Będzie trwała cztery dni.

Pojedziesz ze mną... a potem pojedziemy jeszcze gdzieś... Pamiętam,.

zawsze chciałaś pojechać do Miami!

Podpułkownik Pethó kiwając głową rzucił na stół akta, które uważnie

studiował i zwrócił się do sekretarki:

- Mariko! Proszę zawołae “jubilerów”. Po kilku' minutach zameldowali się

dwaj dobrze zbudowani młodzi oficerowie śledczy i na znak szefa usiedli

na krzesłach. Sekretarka postawiła przed nimi filiżanki z kawą.

- Znacie mnie dobrze, chłopcy. Jestem starym wygą w tym zawodzie, ale

czegoś takiego jeszcze nie widziałem. - Podpułkownik przedstawiał fakty.

- Otrzymaliśmy z Londynu zawiadomienie Interpolu, że londyńscy celnicy

zatrzymali na lotnisku węgierskiego profesora, doktora Endre Gardygo,

tego chirurgaurologa... Słyszeliście już o nim, nie. Ale ja tak! Niedawno

byłem u niego na badaniu, bo wyjął mi z biodra kulę Jóski Kolomara. No,

pamiętacie już? Więc... pan profesor... wyjechał do Londynu na

konferencję... z kobietą. Nie... nie z żoną. Jak ta kobieta się nazywa? Już

wiem... Pani Kardos. Więc pan profesor wyjechał w towarzystwie wdowy

po Lorancie Kardos. A kiedy na lotnisku Heathrow wysiedli z samolotu,

przy kontroli walizek pana profesora znaleziono w jednej z nich bardzo

dziwne rzeczy. Kamienie... Fantastycznie interesujące kamienie. Pan

profesor próbował opowiedzieć tym angielskim celnikom takie bzdury, jak

tę że to są operacyjnie usunięte kamienie nerkowe, i że wziął je ze sobą

jako kuriozum lekarskie na tę konferencję... Oczywiście celnicy nie byli w

background image

ciemię bici. Zawołali fachowców i okazało się, że te kamienie - są

diamentami. I to jakimi! Kiedy roześmieli mu się w twarz mówiąc w oczy

całą prawdę profesor zemdlał. Natychmiast zawieziono go do szpitala, ale

chociaż zrobiono wszystko - w kilka godzin później zmarł. Zawał.

Wymuszono z niego jeszcze tylko kilka słów, ale na próżno, bo nie mają

sensu. Profesor pozostał do śmierci nieugięty. “Moje biodiamenty.

Cyklotron i węgiel... węgiel”. To wszystko. Teraz przed nami otwiera się

piekło. Przyjadą specjaliści z Interpolu w sprawie diamentów. Musimy się

przygotować do ich przyjęcia. Są przekonani, że profe sor był

“człowiekiem kluczowym” w międzynarodowej szajce przemytniczej, na

którą od lat polują. Spójrzcie, oto kilka zdjęć tych kamieni. Ten większy

przypomina skamieniałego pająka. lub raczej ośmiornicę. Skąd je, u

diabła, zdobył?

ZOLTAN CSERNAl

Kołowacizna

W gaju oliwnym otoczonego chmurami Olimpu Pan po długiej bieganinie

dopadł wreszcie nimfę Eudikę o kołyszących się biodrach i krągłych jak

jabłka piersiach. Zmęczona nimfa już się posłusznie położyła na trawniku,

kiedy uwagę podnieconego satyra zajęło żałosne beczenie. Odwrócił się i

co zobaczył? Jego ulubione jagnię, Galaksia zataczając się kręciła się

wkoło na łące...

- Dostała kręćka - mruknął Pan z brodą o zapachu piżma i dłonią lekko

uderzył w okrągły tyłek nimfy.

- Idź z Dzeusem! Mam teraz inną robotę, nie mam czasu się tobą

zajmować...

Jagnię żałośnie beczało i kręciło się w jasnozielonej trawie łąki. Z

background image

różowego pyszczka ciekły białe strużki śliny. Pan objął drżące zwierzątko,

delikatnie przewiązał dygoczące łapki .welonem nimfy, uniósł je i

wielkimi susami oddalił się. Doktor Paieon, lekarz bogów Olimpu,

przyjmował chorych w jaskini Kythera.

- No, zobaczymy, co się stało z twoim barankiem, och Satyrze Satyrów -

tymi słowami witał swego przyjaciela. - Podaj mi Galaksię, zaraz ją

zbadam.

Wyjął z rąk Pana drżące jagnię i zniknął z nim w półmroku pokoju.

W holu Oddziału Naczelnego Dowództwa Wśródgalaktycznego

Ministerstwa Obrony Do Spraw Biologii niecierpliwie przechadzał się

krępy mężczyzna o błyszczącej głowie, mieszkaniec tej planety. Pod

pazuchą trzymał ogromny plik dokumentów i od czasu do czasu ze złością

spoglądał przez szklaną ścianę w jasną noc. Stąd, z czterysta

sześćdziesiątego piętra wieżowca Ministerstwa Obrony otwierał się

wspaniały widok na zatokę, nawet na otwarty ocean.

- Więc przyszedł pan, panie profesorze, proszę wejść - zabrzmiał ostry, jak

zawsze w wojsku, głos w momencie, gdy obite drzwi otworzyły się i

chudy, wysoki mężczyzna o wyrazistych rysach w randze generała

wprowadzał zniecierpliwionego gościa do pokoju.

- Przepraszam, że kazałem panu czekać - usprawiedliwiał się generał - ale

wie pan... ta wojna z galaktyką “Szarą Kuną”. Można (r)szaleć. Zauważył

pan ten ruch na zewnątrz? Nasi sojusznicy stacjonują na oceanie, wie pan,

ci z “Małego Psa”. Nigdzie indziej nie zmieściliby się... Siedemdziesiąt

trzy tysiące rakiet kosmicznych, oddziały rezerwowe Wśródgalaktycznego

Ministerstwa Obrony Sojuszników. Każdy krążownik jest wielkości

naszego drapacza chmur. Ogromna to siła, panie profesorze. Nie do

background image

wyobrażenia. Ale gdy pomyślę, że to wszystko jest tylko chmurką kurzu w

porównaniu z tym, co się dzieje poza naszą galaktyką. Tam gdzie

sojusznicze armie kosmiczne stu czterdziestu trzech tysięcy sześciuset

dwudziestu pięciu zamieszkałych planet galaktyk “Wielki Pies” i “Mały

Pies” toczą w tej chwili bój z wojskami galaktyki “Szarej Kuny” również o

miliardowym rzędzie wielkości. Gdy pomyślę o tym, staję na baczność i

salutuję przed niezmierzoną siłą naszych wśródgalaktycznych

sojuszniczych - narodów, przed ich wielkością!

- Hm... Jak? Przed kim? Przed czym? Panie generale! - profesor doszedł

wreszcie do głosu. - Tak, tak... rozumiem. Ta wojna między galaktykami.

Ale, chyba mogę przejść do tematu... Co się stało z moim podaniem,

generale? Czy dostanę nareszcie ten superakcelerator? Algi nie mogą już

dłużej czekać. Jeżeli nie zbadamy szybko tej choroby, tego nieznanego

wirusa, hm... zaopatrzenie całej ludności wśródgalaktycznej w białka

znajdzie się w niebezpieczeństwie, i...

Generał przerwał mu:

- Ależ kochany profesorze, jak pan to sobie wyobraża? Niech pan

zrozumie nareszcie, że... w obecnej sytuacji... w tej chwili niczego nie

mogę zrobić dla pana. Nie mamy limitu. Czy pan to rozumie? Wszystkie

kapitały rezerwowe wydałem na cele wojenne sojuszników, na broń

otrzymaną od nich. Jest wojna, niech pan to zrozumie! Musi pan zaczekać

kilka miesięcy. Takimi mało znaczącymi sprawami, jak to... jaki

acelerator?... nie mam teraz czasu zajmować się! Teraz... kiedy idzie o

decydujące... o ogromne... wiekie sprawy...

- Wielkie sprawy?! - krzyknął profesor. - Hm... wielkie sprawy. Więc...

Niech pan wie, panie generale, że te... te, które badam przez swój

background image

mikroskop elektryczny... te są t akimi samymi wielkimi sprawami jak to

szaleństwo z wśródgalaktyczną wojną, którą wy prowadzicie! Niech pan...

- Dobrze... pan, panie profesorze, ma rację - spróbował generał uspokoić

bojowego gościa. - Dostanie... dostanie pan ten akcelerator, niech pan

niczego się nie obawia! Tylko... musi pan jeszcze trochę poczekać.

- Poczekać? Tak... a wirusy też będą czekać? Co pan myśli, panie

generale? Hm... To znaczy według palia mój świąt, biologia, to sprawa

mało znacząca? Proszę... Niech pan uważa, niech pan mnie posłucha -

profesor podniósł głos - Niech pan zrozumie, że pański... że wasz

makroświat... ta cała wśródgalaktyczną makrowojna nie jest większą... w

niczym nie różni się od zarazy. Jest zapaleniem kilku zdrowych komórek.

- Nie rozumiem - jęknął generał - To jest dla mnie zbyt skomplikowane, hę

hę hę... Proszę lepiej wyjaśnić, co pan chciał przez to powiedzieć...

- W porządku. Proszę więc słuchać mnie uważniej! - krzyknął profesor. -

Mam nadzieję, że pan słyszał już coś niecoś o strukturze materiału, o

atomach? Z czego są one złożone? Z drobnego jądra o dodatnim ładunku

elektrycznym, protonu i z drobnych innych elementarnych cząsteczek o

ujemnym ładunku elektrycznym, neutronów i cząsteczek o innych

nazwach, które krążą wokół tego centrum... No więc - pokazał na świat

zza szklanej ściany - tam na zewnątrz, z czego został złożony nasz świat

gwiezdny o rozmiarach galaktyki? Biorąc pod uwagę odległości między

różnymi gwiazdami ten świat jest złożony także z tak samo małych, pod

względem rozmiaru i masy, zbiorów różnych materiałów, mgieł, gwiazd i

systemów planet, które łączy w jedną całość grawitacja, siła ciążenia

zamiast ładunków elektrycznych. Czy pan już rozumie, do czego

zmierzam? Do tego, że mój biologiczny mikroświat w swych proporcjach

background image

jest taki sam jak pański makroświat o rozmiarach galaktyk.

- Co... właściwie, jak mam powiedzieć...

- Pan tego nie rozumie... Dobrze. Wytłumaczę panu ten aksjomat

przykładem. Więc, panie generale, niech pan sobie wyobrazi... niech pan

spróbuje sobie wyobrazić siebie samego w mniejszych rozmiarach,

człowieczka o rozmiarach mikroskopijnych... człowieka

zminiaturyzowanego. Czy pan rozumie? Na pewno pan rozumie, o czym

myślę.

- Tak, oczywiście! To już rozumiem... Przypuśćmy, że jestem takiej

wielkości jak... jak mikrob albo jeszcze mniejszy, jak... wirus.

- Tak jest. W dodatku bardzo niebezpieczny, groźny wirus. Ale

kontynuujmy! Niech pan sobie wyobrazi, że pan teraz, w takiej postaci

stoi, powiedzmy, w jednym ziarnku grochu. Dokładniej w jednym z

atomów węglowych jednej z molekuł białkowych tego ziarnka... Jeszcze

dokładniej i już najdokładniej: na powierzchni jednego z krążących

elektronów atomu węglowego. Czy pan rozumie? Tak?... No, nareszcie! A

teraz proszę... dalej słuchać mnie uważnie. Przypuśćmy, że ten elektron, na

którego powierzchni pan stoi, w porównaniu z panem jest tak duży, jak w

oryginalnych rozmiarach nasza planeta!... No więc, czy pan to rozumie,

panie generale?

- Oczywiście! Doskonale! Właściwie co pan sądzi? Moje kwalifikacje

zawodowe...

- Tak... Naprawdę. Ale... to jeszcze nie wszystko. Jeszcze nie

dokończyłem. Teraz nastąpi przedstawienie właściwego problemu... Po

tym wszystkim chciałbym pana zapytać: stojąc na powierzchni elektronu o

wielkości planety, co pan widzi dookoła siebie? Co?... Czy ziarnko grochu,

background image

w którym pan żyje? Czy mógłby pan widzieć, odczuć, że pan właściwie

żyje w zamkniętym ciele... w czymś... wewnątrz ziarnka grochu?

- No, ale... co...

Generał zmieszał się, ale szybko zapanował nad sobą.

- Nie, nie całkiem... Nawet wcale nie - wykrzyknął w końcu tryumfalnie. -

Przecież... dookoła mnie w ogromnych odległościach krą żą jedynie...

cząsteczki jednego z atomów grochu. Ale gdzie jest jeszcze ta jedna jedyna

molekuła białkowa? A cały groch? To całe... tego... mógłbym chyba

widzieć, wyczuć jedynie coś... tak jak stąd z naszej planety widzę nasze

słońce... niebo z gwiazdami... dalekie galaktyki.

- Gratuluję, panie generale - roześmiał się profesor. - Zdał pan egzamin

naukowy na pewno z doskonałym wynikiem. Dość szybko zrozumiał pan

istotę mojej przypowieści. Więc, widzi pan, miałem rację. W proporcjach

nie ma różnicy między moim biologicznym mikroświatem a pańskim

gwiezdnym makroświatem. Wszystko jest względne. Wszystko zależy od

punktu widzenia. Czy nasz gwiezdny świat jako całość, w swych

przestrzeniach może coś tworzyć? Może jedno ziarnko grochu... jedną

komórkę lub coś innego... w czymś jeszcze większym, w czymś, co jest

NAJWIĘKSZE, czego nawet nie da się wyobrazić? ...Więc w ten sposób

wasze wojenne szaleństwo o rozmiarach galaktyk można spokojnie

uważać za chorobliwie rozprzestrzenioną w grupie zdrowych komórek

zarazę spowodowaną przez wirusy...

- Ale... ale w takim razie, na Boga! - podskoczył generał - wtedy czym

jest... czym może być to coś NAJWIĘKSZEGO, czego nawet wyobrazić

sobie nie możemy? Czym ono jest.. .czym jest zbiór naszych galaktyk w

swej całości? Nasz Wszechświat?

background image

- Niech pan, panie generale, zada mi prostsze pytanie - śmiał się profesor. -

Czym ja jestem? Kim ja jestem? Czy autorem fantastycznych powieści?

Ależ nie, proszę pana. Ja jestem po prostu tylko biologiem, zajmuję się

algami. Wyłącznie algami. Opowiedziałem panu tylko jeden przykład.

Pewną hipotezę, jeżeli panu to słowo lepiej się podoba. I ja też chciałbym

znaleźć wytłumaczenie jeszcze przed swą śmiercią... Ale, wie pan co?

Niech pan zapyta ich - wskazał na błyszczące na tafli oceanu światła -

waszych sojuszników z galaktyki “Mały Pies”... Może oni już wiedzą?

Generał zamiast odpowiedzi podszedł do szklanej ściany, bo w tej chwili

na dworze stało się nagle jasno. Wszystko stało się jasne. W czystym jak

kryształ dziennym świetle leżała przed nimi zatoka, widać było port i

armadę wznoszących się nad zielonkawoniebieską taflą wody jak

niezliczone szczyty gór rakiet kosmicznych... W tym wszystkim zadziwiał

fakt, że na horyzoncie nie było już słońca tej planety. Całe niebo świeciło.

- Co to jest? - krzyknął generał i skoczył w kierunku urządzenia

alarmowego znajdującego się na biurku.

Był to najdziwniejszy skok w historii świata. Nie skończył się. Bo nagle

nie było ani generała, ani profesora. Nikogo... Puste budynki, miasta na

całej planecie... Na wszystkich planetach wszystkich zbiorów gwiazd

galaktyk:

“Wielkiego Psa”, “Małego Psa”, i “Szarej Kuny”. Łyse góry pozbawione

flory i fauny, puste równiny, rzeki, jeziora, morza z wodą destylowaną.

Puste, wymarłe, bezludne szkielety rakiet w galaktykach i między nimi.

Doktor Paieon wyniósł żwawo podskakujące jagnię z sali. Pan z radością

dziękując chodził wokół niego.

- Wyleczyłeś moje zwierzątko, o Lekarzu Bogów!

background image

- Sam widzisz. Ale odtąd bardziej uważaj na nie! Z tej choroby wyleczyć

się całkowicie jest bardzo trudno. Może zacznie się znowu, wtedy przynieś

ją ponownie.

- Jaka diagnoza, panie doktorze?

- Zespół właściwie dość pospolitych wirusów zaatakował mózg i

spowodowało to zapalenie kilku zdrowych komórek... Najpierw

prześwietliłem, poszukałem ogniska zakażenia, potem zastosowałem

terapię promieniową. Wyłuszczyłem kulturę wirusów. Z tym wirusem

inaczej walczyć nie można. Jego żywotność jest bardzo silna, bo ma

związek z genetycznym kodem życia organicznego opierającego się na

białkach, z kwasem dezoksyrybonukleinowym... Ale sądzę, że tego już nie

możesz zrozumieć, Satyrze Satyrów! Idź spokojnie, z Dzeusem!

Na pożegnanie Pan skubnął brodę doktora Paieona. Galaksii już się nie

kręciło w głowie, wyszła od lekarza na swych niezręcznych łapkach. Na

dworze zza pnia oliwy spoglądała nimfa Eudike. Pan ujrzał ją, krzyknął i

zaczął gonić nimfę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia SF Galaktyka I
Antologia SF Na krawędzi nocy
Antologia SF Posłanie z piątej planety
Antologia SF Rakietowe Szlaki 2
Antologia SF - Siedmiu fantastycznych, Antologie
Antologia SF Potomkowie Słońca
Antologia SF Wynalazca wieczności
Antologia SF Biały stożek Ałaidu
Antologia SF Zagadka liliowej planety
planety i gwiazdy, GALAKTYKI ;GRUPY GWIAZD SKŁADA SIĘ Z JĄDRA
Antologia SF Kryształowy sześcian Wenus
Antologia SF Elf i gnom
Antologia SF Poslanie z piatej planety
Antologia SF Serial

więcej podobnych podstron