Cate Tiernan
Porwana w mrok
Rozdział 1
- Chcę cię.
Miałam wrażenie, że głos Reyna, niski i natarczywy, osacza mnie ze wszystkich stron.
I nic dziwnego, bo Reyn pochylał się nade mną wkurzająco, kiedy napełniałam duży szklany
słój ryżem basmati z piętnastokilogramowego worka, który trzymaliśmy w spiżarni.
Pięknie: "my". Zdążyłam się już z nimi utożsamić, jakby River's Edge, ośrodek
resocjalizacyjny dla wykolejonych nieśmiertelnych, było moim miejscem na ziemi. To był
swoisty program dwunastu kroków. W moim przypadku miał ich raczej sto jedenaście.
Przebywałam tu dopiero dwa miesiące i nie miałam pojęcia, jak długo potrwa poprawianie
złego zachowania, które trwało już ponad czterysta pięćdziesiąt lat. Na pewno jeszcze co
najmniej kilka tygodni. A bardziej prawdopodobne, że siedem albo osiem lat. Albo dłużej.
Ech...
Przysunęłam się do wielkiego drewnianego kuchennego blatu w nadziei, że nie
rozsypię ryżu po całej kuchni, bo byłoby co zbierać.
- Ty też mnie chcesz.
Niemal słyszałam, jak zaciska i rozluźnia pięści.
- Nie. Odejdź. - Witamy w beznadziejnym cyrku romantycznych wyczynów Nastasyi.
Tylko dla ludzi o mocnych nerwach. I mocnym żołądku. Tak się mówi?
Nastasya: c'est moi. Sympatyczna nieśmiertelna z sąsiedztwa. Pominęłabym:
sympatyczna, jeżeli mam być uczciwa. Parę miesięcy temu dotarło do mnie, że zabawiam się
w żałosnym miejscu deprawacji i obojętności, i zwróciłam się po pomoc do River,
nieśmiertelnej, którą poznałam w 1929 roku. I takim sposobem znalazłam się na wsi w
Massachusetts, ucząc się, jak żyć w zgodzie z naturą, magyią, w pokoju, miłości, harmonii i
tak dalej. Przynajmniej usiłowałam nie czuć, że wkładam głowę do sieczkarni.
Mieszkali tu inni nieśmiertelni: czworo nauczycieli i obecnie ośmioro uczniów. Takich
jak ja. I Reyn - wiking, chłopak marzenie. Reyn: kolec w tyłku, koszmar mojej przeszłości,
zabójca mojej rodziny, nieustanna irytacja mojej teraźniejszości i, niestety, najprzystojniejszy,
najpiękniejszy, najbardziej wyjątkowy facet, jakiego widziałam w ciągu czterystu
pięćdziesięciu lat. Ten, którego obraz nawiedzał mój umysł, kiedy drżałam w moim zimnym
wąskim łóżku. Ten, którego gorące pocałunki przeżywałam wciąż na nowo, kiedy leżałam
wyczerpana, nie mogąc zasnąć.
Jakie gorące pocałunki, spytacie? Cóż, jakieś dziesięć dni temu oboje doznaliśmy
nagłego zaćmienia umysłu i poddaliśmy się niewytłumaczalnej, wszechogarniającej chemii,
która narastała między nami od dnia mojego przyjazdu. Zaraz po tym ogarnęła mnie
miażdżąca świadomość, że jego rodzina wymordowała moją rodzinę, a moja rodzina zabiła
wielu członków jego rodziny. To było nasze wspólne dziedzictwo. Mimo to byliśmy na siebie
napaleni. Zabawne, co? Dlatego kiedy słyszę o problemach w związkach na tle różnic
religijnych, albo przez to, że jedno jest weganem, myślę sobie, że wystarczyłaby im
odpowiednia perspektywa.
W każdym razie, od czasu kiedy się migdaliliśmy, a potem doznaliśmy okrutnego
otrzeźwienia, Reyn nie przestawał mnie dręczyć, natarczywie i bezlitośnie, jak na Najeźdźcę
Zimy przystało. A jednak, żadnej nocy, on, który podpalił i wyważył kopniakiem setki drzwi,
wdzierając się do środka - do moich nie odważył się zapukać.
Nie żebym tego chciała, nie wiedziałabym nawet, co robić, gdyby do tego doszło.
Kiedy tak nagle wpada się w mój świat, można doznać zawrotów głowy, prawda? Ja
mam podobne wrażenie każdego ranka, kiedy otwieram oczy i przekonuję się, że nadal jestem
sobą i wciąż tu jestem.
Późne grudniowe światło słoneczne, rozrzedzone i szare jak woda po zmywaniu,
znikało szybko w ciemności, którą w dzisiejszych czasach można zobaczyć jedynie na wsi. I ja
właśnie znajdowałam się w takim miejscu.
- Dlaczego tego unikasz?
Reyn na ogół trzymał emocje na wodzy. Ale wiedziałam, do czego jest zdolny - w
ciągu pierwszych stu lat mojego życia on i jego klan terroryzowali moją ojczystą Islandię i
północną Skandynawię. On sam zdobył tytuł Rzeźnika Zimy. Oczywiście wtedy go jeszcze nie
znałam. Wiedziałam tylko tyle, że żądni krwi najeźdźcy dopuszczali się grabieży, plądrowania,
gwałtów i spalili doszczętnie dziesiątki wiosek.
Teraz Rzeźnik Zimy spał dwa pokoje dalej! Pracował na farmie, nakrywał stół do
kolacji i wypełniał mnóstwo innych domowych obowiązków! W jakimś sensie było to
powalające. I oczywiście nieziemsko pociągające. Ale ciągle nie potrafiłam uwierzyć, że jego
obecne zachowanie jest szczere, według mnie ciągle tkwił w nim okrutny grabieżca, który w
każdej chwili mógł się przebudzić.
Napełniłam szklany słój, starannie zawiązałam worek, który znajdował się na
roboczym blacie, i zakręciłam wieczko słoika. Na usta cisnęła mi się wiązanka ciętych,
sarkastycznych ripost. Jeszcze dwa miesiące temu obrzuciłabym go nimi tak, jak samochód
Jamesa Bonda miotający gwoździami. Ale usiłowałam dojrzeć. Zmienić się. Chociaż
wydawało się to banałem przyprawiającym o mdłości i okazało się potwornie bolesne i trudne
- nadal tu byłam. A dopóki byłam - musiałam próbować. Co za odrażający przekaz.
- Pewnych rzeczy wolę unikać - powiedziałam zgodnie z prawdą, usiłując wymyślić
coś bardziej przekonującego.
- Tego nie możesz uniknąć. Mnie nie unikniesz.
Był tak blisko, że czułam ciepło jego ciała bijące spod flanelowej koszuli. Wiedziałam,
że pod nią kryje się napięta, gładka i opalona skóra - skóra, której dotykałam i którą
całowałam. Miałam nieodpartą ochotę przytulić twarz do jego piersi, pozwolić palcom błądzić
po bliźnie wypalonej na wieki, o której istnieniu wiedziałam, a która pasowała do mojej blizny
na karku, ukrywanej przez ponad cztery wieki.
- Mogłabym, gdybyś zostawił mnie w spokoju - zauważyłam poirytowana.
Przez chwilę milczał, a ja czułam jego złote oczy wpatrujące się w moją twarz.
- Nie zostawię cię.
Obietnica? Groźba? Wybór należy do ciebie!
Na szczęście nie musiałam szukać sensowniejszej linii obrony, bo wybawił mnie
dźwięk głosów dobiegających z jadalni.
Ten dom, River's Edge, był kiedyś miejscem zgromadzeń kwakrów. Na dole
znajdowało się kilka gabinetów, mały warsztat, weranda przy wejściu, duża prosta jadalnia i
dość przestarzała kuchnia, która ostatnią renowację przeszła w 1930 roku. Wcześniej
mieszkałam w drogim i prestiżowym miejscu w Londynie z niesamowitym widokiem na Big
Bena i Tamizę. Miałam lokaja, pokojówkę i kuchnię dostarczającą posiłki z dołu. Ale teraz
moje życie było... lepsze.
Jak mówiłam, wszyscy tutaj jesteśmy nieśmiertelni, a do tego wesoła z nas ekipa. No
może nie do końca - przecież wylądowaliśmy w tym miejscu, bo nasze życie było żałośnie
zepsute, każde na swój wyjątkowy sposób.
I naprawdę mieszka tu River, ta od River's Edge. Jest najstarszą osobą, jaką
kiedykolwiek poznałam - urodziła się w 718 roku w Genui we Włoszech, kiedy ta miała
własnego króla. Nawet dla nas, nieśmiertelnych, było to niesamowite. River jest właścicielką
tej posiadłości, resocjalizuje nieśmiertelnych, którzy zmagają się z mrocznymi skłonnościami.
Jest chyba jedyną osobą na świecie, której jako tako ufam.
Ja, w wieku czterystu pięćdziesięciu dziewięciu lat, wyglądam na siedemnastolatkę (i
najwyraźniej podobnie jest z moją dojrzałością). Reyn ma czterysta siedemdziesiąt lat.
Wygląda na przystojnego dwudziestolatka.
Otworzyły się wahadłowe drzwi i do środka weszły Anne, jedna z tutejszych
nauczycielek, Brynne, uczennica, i River z policzkami zaróżowionymi od zimnego powietrza
na dworze. Rozmawiały i śmiały się. Wniosły torby z zakupami, które porozstawiały na
blatach. Większość jedzenia wytwarzamy sami, ale pojedyncze rzeczy River nadal kupuje w
jedynym sklepie spożywczym w mieście, w Piston's.
- A ja spytałam, czy to wąsy - powiedziała Anne, a pozostałe dziewczyny pokładały się
ze śmiechu. - Zabiłaby mnie, gdyby mogła.
River oparła się o kuchenny blat i otarła łzy.
Reyn wymamrotał coś pod nosem i wyszedł bez kurtki tylnymi drzwiami w czarną,
mroźną noc. Nie żebym się tym przejmowała. Absolutnie.
- O Boże, nie śmiałam się tak od... - River przerwała, jakby usiłowała sobie
przypomnieć. Domyślam się, że pomyślała: od czasu, gdy Neli (uczennica, która, tak przy
okazji mówiąc, usiłowała mnie zabić) ześwirowała i trzeba było uspokajać ją magyicznymi
środkami uspokajającymi. Tak myślę.
- Nic mu nie jest? - spytała Brynne, wskazując drzwi. - Przeszkodziłyśmy w czymś? -
Jej brązowe oczy otworzyły się szeroko pod wpływem nagłego zainteresowania i domysłów.
Tej nocy, kiedy Neli zwariowała, zdradziła, że widziała, jak całowałam się z Reynem. Miałam
nadzieję, że zostanie to zrzucone na karb napadu histerii wariatki, ale od tamtej pory
spotykałam się z tyloma wymownymi spojrzeniami, że sama nie byłam już w stanie się
okłamywać.
- Nie - zaprzeczyłam i popatrzyłam ze złością. Zaniosłam jutowy worek z ryżem z
powrotem do spiżarni, a słój odstawiłam na półkę.
- Słuchajcie - odezwała się Anne, najwyraźniej postanowiła zmienić temat. - Moja
siostra przyjeżdża z wizytą.
- Masz siostrę? - Z niewiadomych przyczyn zawsze ogarniało mnie zdziwienie, kiedy
poznawałam nieśmiertelnych, którzy mieli rodzeństwo. To znaczy, miało je wielu. Ale zawsze
odnosiłam wrażenie, że większość nieśmiertelnych to istoty samotne - bo przecież po
siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu latach każdy miałby dość rodziny, bez względu na to, jak
miła by była. Anne wyglądała na jakieś dwadzieścia lat, miała gładką fryzurę obciętą na pazia i
duże niebieskie oczy, ale wiedziałam, że ma trzysta cztery lata. Trzysta lat to dużo, jeżeli
chodzi o utrzymywanie kontaktów z rodziną.
- Kilka sióstr. I dwóch braci - odparła Anne. - Z Amy jesteśmy prawie w tym samym
wieku. Nie widziałam jej od prawie trzech lat.
Nieśmiertelne siostry, a do tego blisko związane. Nie spotkałam takich wiele.
Wydawało się, jakbym ostatnie cztery stulecia przeżyła z klapkami na oczach - wprawdzie
była to egzystencja urozmaicona, ale ograniczona, bo wielu rzeczy wolałam nie widzieć i nie
wiedzieć.
Anne i Brynne w końcu wyszły nakryć długi stół do kolacji. River rozpakowała
zakupy. Podała mi parę rzeczy, żebym schowała je do lodówki.
- Dobrze się czujesz? - spytała.
- Dobrze? Czy to znaczy, że wyglądam na umęczoną, zdezorientowaną, niewyspaną i
zmartwioną? - zirytowałam się. - Jeżeli tak, to owszem, czuję się pierwszorzędnie.
River uśmiechnęła się do mnie. Miała tysiąc lat na to, żeby wyćwiczyć w sobie
cierpliwość na takich jak ja.
- Pewnie jestem najgorszą osobą, jaką tu miałaś. - Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby
to powiedzieć. Po prostu w ciągu czterystu pięćdziesięciu lat można podjąć wiele złych
decyzji. Wiele.
- W jakim sensie: najgorszą? - River wyglądała na zaskoczoną. Pokręciła głową. -
Nieważne. Bez względu na to, jaka jest twoja definicja słowa "najgorsza", na pewno nią nie
jesteś. Dużo ci brakuje.
Skręcało mnie, żeby spytać, kto bardziej jej dopiekł, ale wiedziałam, że River za nic na
świecie się nie zdradzi. Później przyszło mi do głowy, że Reyn jest gorszy ode mnie i od
większości nieśmiertelnych, którzy przyjechali tu, żeby się pozbierać. Reyn wybił całe miasta,
wziął w niewolę niezliczoną liczbę ludzi, plądrował, gwałcił i grabił. Ja w wielu kwestiach
jestem beznadziejna, ale mnie nic takiego nie można zarzucić.
A jednak to Reyna chciałam. Spośród wszystkich istot na świecie. Widocznie to była
moja karma, o ironio.
- Znaczy, że Anne ma siostrę? - próbowałam niezdarnie zmienić temat.
- Tak. Jest bardzo miła, polubisz ją.
- Wiem, ja nie mam rodzeństwa - odezwałam się, szybko odpędzając tę myśl. - Ale nie
znam wielu nieśmiertelnych, którzy by je mieli. - Nie zastanawiałam się, czy polubię siostrę
Anne, czy nie. Tak naprawdę nie przepadałam za ludźmi. Toleruję ich, ale żeby od razu lubić?
Z tym jest o wiele gorzej.
- Jeszcze się przekonasz, że nieśmiertelni, którzy nie mają czterystu lat, posiadają
rodzeństwo - powiedziała River, myjąc dłonie w zlewie. - Ale u starszych to rzadkość.
- Dlaczego? - zdziwiłam się. - Ty masz braci, prawda?
- Czterech - przyznała River. Odwróciła się do mnie z zamyśloną twarzą, na której nie
było prawie wcale zmarszczek. Odgarnęła z czoła kosmyk srebrnych włosów i wzruszyła
ramionami. - To dość niezwykłe jak na osobę w moim wieku.
- Dlaczego? - spytałam znowu. Czyżby chodziło o jakąś dziwną cechę genetyczną
nieśmiertelnych?
- W dawnych czasach nieśmiertelni mieli w zwyczaju zabijać innych nieśmiertelnych,
żeby posiąść ich moc.
- Co? - Moje oczy otworzyły się szeroko.
- Wiesz, że uprawiamy magyę Tahti, tę, która nie wyrządza szkody innym.
Skinęłam głową.
- I wiesz, na czym polega magya Terava, w której nie można zatrzymać mocy, dlatego
czerpie się ją z innego źródła, przy okazji je niszcząc.
Przytaknęłam. Dobro przeciwko złu. Bingo. Zaczynam chwytać.
- Moc można wziąć od roślin, zwierząt, kryształów... ludzi. - Zacisnęła wargi. - Można
odebrać komuś moc i ją wykorzystać. Ale wiadomo, że to jest zabójcze. Albo jeszcze gorzej.
Powinnam wiedzieć, że może dochodzić do czegoś takiego. Jak mogłam na to nie
wpaść. Ale nie wpadłam. River dostrzegła niedowierzanie na mojej twarzy.
- Wiesz, że można nas zabić - dodała łagodnie. Skręciło mnie z bólu, tak znajomego i
od tak dawna obecnego w moim życiu, że przyzwyczaiłam się do tego, że przy każdym
oddechu czuję jego ostre ukłucie. Tak, wiedziałam. Przecież rodzice zostali zabici na moich
oczach. Widziałam też martwych moich dwóch braci i dwie siostry, leżeli z odciętymi
głowami. Szłam po dywanie przesiąkniętym ich krwią. Nie mam rodzeństwa. Usiłowałam
przełknąć ślinę i poczułam, że mam ściśnięte gardło. - Jeżeli nieśmiertelny zabije innego
nieśmiertelnego, może odebrać mu siłę życiową i wzmocnić nią swoją moc - ciągnęła River. -
A poza tym, to zawsze jedna osoba mniej, która mogłaby stanowić śmiertelne zagrożenie.
Mój oddech był płytki, miałam wrażenie, że przelotne wspomnienie o rodzinie
zagłuszyło wszystko, co mówiła River.
- Rozumiem - szepnęłam. - Czyli o to chodziło ojcu Reyna, kiedy zabijał moją rodzinę,
a jego syn stał na straży w korytarzu.
River była bardzo poważna. Jedną dłonią pogładziła mnie po policzku.
- Tak.
Rozdział 2
River kupiła tę posiadłość, składającą się z kilku zabudowań i około sześćdziesięciu
akrów ziemi, około 1904 roku. Jak większość nieśmiertelnych żyła, podając się za jakąś żyjącą
osobę, a kiedy nadszedł czas, udawała, że umarła, by później powrócić jako dawno zaginiona
córka i upomnieć się o posiadłość. Nieśmiertelni dysponują całym arsenałem nazwisk, historii,
paszportów i tak dalej. Korzystamy z usług znakomitych fałszerzy. Najlepszych cenimy tak,
jak niektórzy ludzie ulubionego projektanta ubrań czy stylistę fryzur. Ale nie ukrywam, że
tęsknię za czasami, kiedy nie było jeszcze dowodów osobistych ani numerów NIP. Teraz o
wiele trudniej przemieszczać się z kraju do kraju i zmieniać wcielenia.
Moja sypialnia, podobnie jak wszystkie inne, znajdowała się na piętrze. Pokoje były
dość skromnie umeblowane - łóżko, umywalka i parę innych przedmiotów. Kiedy wrzuciłam
pranie do maleńkiej szafy, usłyszałam dzwonek wzywający na kolację. Wszyscy wyszli na
korytarz i ruszyli w stronę schodów, jak zwierzyna na łowy. Przywitałam się z uczniami -
Rachel, która pochodziła z Meksyku i miała około trzystu dwudziestu lat, i Daisuke z Japonii,
który miał dwieście czterdzieści pięć lat. Oraz z Jessem. Chłopak przekroczył zaledwie sto
siedemdziesiąt trzy lata, ale wyglądał o wiele, wiele starzej. Skinął sztywno głową Reynowi,
który zamykał drzwi do pokoju. Usiłowałam nie wyobrażać sobie Reyna śpiącego lub
leżącego tam na łóżku...
W dużej i skromnie umeblowanej jadalni nakryto długi stół. Miało przy nim usiąść
dwanaście osób. Na dębowym stoliku kuchennym stały parujące salaterki, które odbijały się w
dużym złoconym lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie. Stanęłam za Charlesem, kolejnym
uczniem, i dostrzegłam swoje odbicie. Zanim się tu zjawiłam, ubierałam się w stylu goth lat
dziewięćdziesiątych. Miałam postawione czarne włosy, ciężki makijaż i bladą cerę ćpuna. Jak
na ironię, teraz wyglądałam całkiem inaczej niż przez ostatnich trzysta lat - bo w końcu
przypominałam siebie. Teraz moje włosy miały naturalny jasny odcień blond,
charakterystyczny dla mojego islandzkiego klanu. Moja szczupła twarz i zbyt kościste ciało
nabrały kształtów. Wyglądałam po prostu zdrowiej. Bez szkieł kontaktowych oczy stały się
naturalnie ciemne, niemal czarne. Czy kiedyś przestanie dziwić mnie to, że jestem sobą?
Wzięłam talerz i przesunęłam się w kolejce. Jedzenie to kolejna zmiana w moim życiu.
Na początku proste jedzenie z naszego ogrodu sprawiało, że zbierało mi się na wymioty.
Człowiek nie jest w stanie przyswoić nieograniczonych dawek błonnika. A jednak
przyzwyczaiłam się do niego - nauczyłam się zbierać, wykopywać, przygotowywać i jeść
warzywa, kiedy wypadała moja kolej. Nadal wiele bym dała za szampana i czekoladowe
ciasto, ale już się nie buntowałam, kiedy pojawiał się przede mną jarmuż.
- Cześć wszystkim - rozległ się głos, a ja uniosłam głowę i dostrzegłam Solisa,
nauczyciela, wychodzącego z kuchni.
Podobno pochodził z Anglii, ale jak większość z nas miał nieskazitelny akcent. Brynne
powiedziała mi, że Solis ma około czterystu trzynastu lat, ale wyglądał, jakby był przed
trzydziestką. Asher, siedzący przy końcu stołu, był czwartym nauczycielem i partnerem River
- raczej nie byli małżeństwem. Pochodził z Grecji i wydawał się najdojrzalszy - to znaczy w
wieku sześciuset trzydziestu sześciu lat wyglądał, jakby przekroczył trzydziestkę. Cała trójka
wraz z River robiła, co mogła, żeby przekazać nam wiedzę o ziołach, kryształach, olejkach i
wywarach, zaklęciach i uprawianiu magyi, o gwiazdach, runach, pieczęciach, metalach,
roślinach, zwierzętach i tak dalej. O każdej rzeczy na świecie. Bo wszystko to było w jakiś
sposób ze sobą powiązane - z nami, z magyią, z mocą. Ja pobierałam lekcje dopiero od pięciu
tygodni, a już miałam wrażenie, że moja głowa jest bliska eksplozji. A byłam ciągle w
magyicznym przedszkolu. Czekała mnie długa droga. Nie cierpiałam tej myśli.
- Solis! - odezwała się Brynne, kiwając do niego widelcem. Jak zwykle, miała na sobie
kolorowy zestaw - opaskę, apaszkę, sweter, kombinezon i robocze buty. Wszystko to jakoś
do siebie pasowało tylko dlatego, że wciąż przypominała słodką, wysoką i szczupłą
nastoletnią modelkę. Miała dwieście cztery lata i była córką, jedną z jedenaściorga dzieci,
dawnego właściciela niewolników i niewolnic.
Usiadłam przy stole, wchodząc ostrożnie za długą ławę, żeby nie kopnąć Lorenza
wysokim conversem. Nienawidziłam tych ławek. Krzesła. Krzesła byłyby idealnym
rozwiązaniem. River powinna założyć skrzynkę, do której moglibyśmy wrzucać nasze
pomysły. To byłaby długa lista.
- Wróciłeś! - krzyknęła Anne i pocałowała Solisa najpierw w jeden policzek, potem w
drugi.
Solis się uśmiechnął. Jeszcze bardziej niż wcześniej przypominał kalifornijskiego
surfingowca. Ciemne blond włosy układały się w loki, tworząc dookoła głowy zmierzwioną
aureolę. Jakimś cudem zawsze miał lekki zarost - ani za długi, ani za krótki.
Rozległ się chór powitań, a River ucałowała Solisa.
Siedziałam ze spuszczoną głową i zaczęłam gmerać w - rany, co to miało być?
Rozgnieciona potrawka? Kto wpadłby na taki pomysł jak gnieciona potrawka? I dlaczego?
- Nastasyo? - Głos Solisa sprawił, że uniosłam wzrok. Usta miałam pełne papki, do
której przełknięcia nie mogłam się zmusić, przekonana, że mój żołądek znienawidzi mnie na
zawsze i zacznie odmawiać przyjęcia nawet dobrego jedzenia.
- Mhm - wydusiłam z siebie i przełknęłam z wysiłkiem to, co miałam w buzi.
Przepraszam, żołądku. - Cześć.
- Jak się masz?
Rozbrajające pytanie. Kiedy Solis widział mnie ostatnio, wszyscy zdążyli akurat
usłyszeć wrzask Neli, że widziała, jak się całowaliśmy z Reynem.
Neli kochała Reyna. Od lat. Rozpaczliwie. A on, matoł skończony, oczywiście tego nie
zauważył. A potem Reyn i ja w pewnym sensie... eksplodowaliśmy. I Neli wpadła w szał. A
raczej wpadła w jeszcze większy szał. Nabrałam przekonania, że jedną rękę miała już w
kaftanie bezpieczeństwa, jeszcze zanim ja znalazłam się w River's Edge.
Wracając do rzeczy, Solis odwiózł Neli do miejsca, które jak się domyślałam, było
swoistym azylem dla nieśmiertelnych, którzy mieli kompletnie pokićkane w głowie. I właśnie
wrócił. A jego powrót sprawił, że cała ta niepokojąca, zawstydzająca scena znów stanęła mi
przed oczami jak żywa.
- Dobrze - wydobyłam z siebie i napiłam się wody. Zastanawiałam się, czy znam się na
magyi na tyle, żeby zamienić ją w wino. Albo lepiej w dżin? Chyba nie.
- To dobrze - rzucił swobodnie Solis i rozłożył serwetkę.
- Co z Neli? - zapytał Charles. Z jasnorudymi włosami, zielonymi oczami, piegami i
okrągłą promienną twarzą nie miał zbyt poważnego wyglądu, chociaż starał się, jak mógł.
Jasne, wal śmiało, Chuck. Dalej. Stawimy czoło każdej sytuacji. Nie boimy się
emocji...
- Nie najlepiej - powiedział Solis, nalewając sobie wody. - Prawdę mówiąc, oszalała
dokumentnie. Ale w zręcznych dłoniach Louisette i dzięki uzdrowicielom chyba wydobrzeje.
Kiedyś.
Charles pokręcił głową, wstyd, taka miła dziewczyna, i znów skupił się na posiłku.
- Moja ciotka Louisette potrafiła uzdrawiać ludzi, którzy byli w stanie o wiele gorszym
niż Neli - dodała River. - Neli wie, że będziemy słać jej nasze dobre myśli i życzenia.
Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spojrzeć przelotnie na Reyna. Twarz miał
nieruchomą, zęby zaciśnięte. Przesuwał jedzenie na talerzu, nie biorąc go do ust.
Zastanawiałam się, czy czuje się w jakiś sposób winny, w końcu nie zauważył, że Neli jest w
nim zakochana. Nie wiem.
- Słuchajcie. Jak na pewno wiecie, jutro jest sylwester - ciągnęła River. - Nie do wiary,
że ten rok prawie się skończył! Jutro w nocy, jak co roku, zrobimy specjalny krąg. Mam
nadzieję, że będziecie wszyscy. Będę przeszczęśliwa, jeżeli razem przywitamy Nowy Rok.
I tyle byłoby z moich marzeń, żeby pojechać do Nowego Jorku i spić się na Times
Square.
Chwileczkę. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że tak naprawdę wcale nie mam ochoty
stąd wyjeżdżać, pić z obcymi, kręcić się w blasku świateł, w hałasie i chaosie. Światła, hałas i
chaos były moimi towarzyszami z wyboru w ciągu ostatniego wieku - teraz czuły się pewnie
trochę opuszczone.
A może nie zauważyły mojego zniknięcia? Może moi kumple - Innocencio, Boz, Katy,
Cicely i Stratton nadal poświęcali im dużo uwagi? Otaczałam się tymi samymi przyjaciółmi
przez tak długi czas, że nie zauważyłam, jak beznadziejni wszyscy się staliśmy. Nie
zauważyłam, że Innocencio uczył się magyi, że pracował nad rozwinięciem mocy, którą w
różnym stopniu posiadają wszyscy nieśmiertelni. W końcu pewnej nocy Incy, wykorzystując
magyię, złamał kark taksówkarzowi, który był dla nas niegrzeczny. Złamał mu kręgosłup.
Facet do końca życia miał być sparaliżowany. I choć był tylko zwykłym śmiertelnikiem, a jego
dni i tak były policzone, to jednak nie zasłużył na taki los. To była właśnie ta chwila, która
otworzyła mi oczy. Delikatnie rzecz ujmując.
Westchnęłam i odsunęłam talerz, żałując, że w pokoju nie mam ukrytego sernika.
Prywatne minilodówki. Kolejna cenna wskazówka dla River.
Po kolacji sprawdziłam grafik i ze zdziwieniem stwierdziłam, że dziś wieczorem nie
mam żadnych lekcji, żadnych obowiązków, nic do zrobienia. Zdarzało się to raz czy dwa razy
w tygodniu. Hura! Weszłam na górę, wzięłam gorącą kąpiel i zwinęłam się na wąskim łóżku z
książką o irlandzkich ziołach leczniczych. Wiem, nie mogłam się powstrzymać - zawsze będę
narwaną, frywolną imprezowiczką.
Szybko zanurzyłam się w świecie cudów i rozkoszy świetlików, złocieni, kaczeńców i
mleczy. Urodziłam się, zanim wynaleziono leki syntetyczne, a podstawowym składnikiem
wszelkich domowych lekarstw były rośliny, do których ewentualnie dodawało się skrzepniętej
krwi jelenia, pajęczyn i tak dalej. Ale dodatek magyi zmieniał właściwości i zastosowanie tych
roślin. Tyle. Do. Nauczenia.
Temat był pasjonujący, odpłynęłam myślami tylko ze dwa czy trzy razy, ale w końcu
się poddałam i pozwoliłam powiekom opaść. Nie usnęłam - mimo zamkniętych oczu nadal
widziałam jasne światło lampki do czytania, nadal byłam świadoma małego pokoju i ciemnej
nocy na zewnątrz. Ale odpływałam, śniłam, aż obudziłam się w lesie. Setki lat temu lasy były
wszędzie i żeby dostać się z punktu A do jakiegokolwiek innego punktu, prawie zawsze
trzeba było iść przez las. Nie jestem wielbicielką lasów. Pojedyncze drzewa, owszem. Bardzo
mały zagajnik, tak żeby było widać, co jest po drugiej stronie, zgoda. Ale nie lasy. Są czarne,
wydają się bezkresne i niewiarygodnie łatwo się w nich zgubić albo stracić orientację, pełne są
odgłosów, latających rzeczy i trzaskających gałęzi. Z doświadczenia wiem, że najlepiej ich
unikać.
A jednak się w nim znalazłam. Byłam tam, a jednocześnie się widziałam, jak to we
śnie. Wyglądałam jak przed epoką River - miałam czarne włosy, ciężki makijaż, byłam
niesamowicie chuda i blada. Tak wyglądałam przez lata. Teraz, patrząc wstecz, wydawało mi
się, że przypominałam Edwarda Nożycorękiego, tyle że nie miałam ostrzy zamiast dłoni.
Nagle ogarnęło mnie poczucie niepokoju i zagubienia, kiedy szłam pomiędzy drzewami i
przedzierałam się przez gęste zarośla, które spowalniały mój chód. Twarz i ręce miałam
podrapane i piekące. Ziemia była pokryta grubą warstwą spadających od wielu lat liści i
czułam się tak, jakbym spacerowała po księżycu.
Byłam zdenerwowana i to zdenerwowanie cały czas przybierało na sile. Szukałam
czegoś. Nie miałam pojęcia czego. Wiedziałam tylko, że muszę znaleźć tę rzecz i że będę
wiedzieć, kiedy się na nią natknę, a czas uciekał. Nie mogłam znieść tego, że jestem w tym
lesie, usiłowałam więc biec, ale to skończyło się większą liczbą zadrapań. Już dawno straciłam
jakąkolwiek nadzieję na to, że wrócę do miejsca, z którego przyszłam. Nie rozglądałam się za
wyjściem z lasu, skupiałam się tylko na tym, żeby iść do przodu. Szukałam, szukałam i z
każdym krokiem czułam coraz większe napięcie, coraz większy strach.
Światło znikało, czas płynął, a kiedy zapadła noc, ogarnęło mnie przerażenie. Byłam
bliska płaczu, histerii, rozpaczliwie marzyłam o ogniu, przyjacielu, pomocy. Ale nie mogłam
się zatrzymać, stałoby mi się coś złego, gdybym się zatrzymała. I nagle, po lewej! Wyglądało
to na ognisko! Odwróciłam się szybko i skierowałam się w stronę światła. Spomiędzy drzew
docierał do mnie kojący zapach palonego drewna. Usłyszałam głos. Czyżby to był... śpiew? To
był śpiew. Przedarłam się przez kłujące gałęzie ostrokrzewu i znalazłam się na małej polanie,
na której w kamiennym kręgu migotało jak szalone ognisko.
- Nas. - Odwróciłam gwałtownie głowę, gdy usłyszałam ten głos. Zobaczyłam
Innocencia wynurzającego się z ciemności, mojego najbliższego przyjaciela od stu lat.
- Incy! Co tu robisz?
Uśmiechnął się. Wyglądał nieziemsko pięknie. Oczy miał tak ciemne, że dostrzegłam w
nich odbijające się maleńkie płomienie. Wpatrywałam się w niego, przestraszona, mimo że
wyciągnęłam do niego ręce nad żarem ogniska.
- Czekałem na ciebie, skarbie - powiedział Incy głosem tak słodkim i upojnym jak
wino. - Chodź, usiądź, ogrzej się. - Wskazał wielką kłodę na skraju polany.
Nie chciałam, wszystko we mnie krzyczało: uciekaj! Ale stopy zaprowadziły mnie do
tamtego miejsca. Usiadłam. Nie chciałam tu być, nie chciałam być z nim, ale ognisko było
takie kojące, takie przytulne.
- Za długo cię nie było, Nasty - szepnął. - Strasznie za tobą tęskniłem. Wszyscy
tęskniliśmy. - Nie przestawał się uśmiechać, wskazał dłonią, a ja podążyłam za nią wzrokiem,
szukając przyjaciół z mojej dawnej paczki. Nie było nikogo poza mną i Incym. Już miałam
spytać dlaczego.
I nagle, zobaczyłam. Ognisko... W ognisku była czaszka i kawałki ciała, poczerniałe,
które pożerały płomienie. Otworzyłam usta i jęknęłam z przerażeniem. Ognisko było pełne
kości, ono składało się z samych kości. Wystarczył mi ułamek sekundy, żeby wiedzieć, że to
Boz i Katy, może też Stratton i Cicely. Incy zabił ich wszystkich i palił ich ciała. Zerwałam się
na równe nogi, tylko po to, żeby Incy znów się do mnie uśmiechnął: miał mnie. Nie było
ucieczki. Nagle moje usta i nos wypełnił nieprzyjemny gryzący smród palonych włosów i
skóry, który zaczął mnie dusić i przyprawiać o mdłości. Nie mogłam oddychać. Usiłowałam
krzyknąć, ale z gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Chciałam uciekać, ale stopy dosłownie
wrosły mi w ziemię - oplotły je grube, ciemne i wijące się korzenie. Uwięziły mnie i zaczęły
piąć się w górę po nogach.
Puk, puk.
Znów się dusiłam. Po chwili poderwałam się i otworzyłam oczy. Sapałam, wzrok
błądził po ścianach, byłam zlana zimnym potem. Byłam w moim pokoju, w River's Edge.
Puk, puk.
Dłonie miałam zaciśnięte w pięści, oddech urywany. Usiłowałam wziąć się w garść.
Poczułam energię Reyna za drzwiami i w ciągu sekundy stałam przy nich.
Wzięłam kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić.
- Czego chcesz? - spytałam przez drzwi. Starałam się, żeby mój głos brzmiał
normalnie. Czułam się tak, jakbym przed chwilą skoczyła z mostu. Opierałam się roztrzęsiona
o framugę. Zerknęłam na zegarek na nocnej szafce, była prawie dziesiąta. Większość osób o
tej porze na pewno jest już w swoich pokojach, a wiele pewnie śpi. Dzień zaczynamy o
niemiłosiernie wczesnej porze.
- Otwórz drzwi. - Dobiegł mnie cichy głos Reyna.
- Po co?
- Otwórz i już. - Słychać było, że jest zniecierpliwiony. Ja natomiast zdążyłam się
uspokoić.
Nie bałam się go. I żeby sobie to udowodnić, otworzyłam drzwi. Stanęłam w nich z
rękami założonymi na piersiach.
I właśnie wtedy olśniło mnie, że nie rozczesałam włosów po kąpieli i zasnęłam z
mokrymi. Pewnie sterczały mi na wszystkie strony. Do tego zero makijażu, odciśnięta na
twarzy poduszka i kobiece, podniecające grube skarpety, piżama, apaszka i kamizelka. Byłam
pewna, że nigdy nie prezentowałam się bardziej pociągająco.
Reyn przechylił lekko głowę. Przyglądał mi się badawczo.
- Nic ci nie jest? - spytał. - Wyglądasz...
- Po to mnie obudziłeś? Żeby komentować mój wygląd? - Zamierzałam się
bezsensownie kłócić z boskim wikingiem, zamiast, powiedzmy, patrzeć jak były przyjaciel pali
w lesie wszystkich moich przyjaciół.
- Chodź ze mną - powiedział. - Chcę ci coś pokazać.
Spodziewałam się czegoś bardziej oryginalnego.
- Naprawdę? I to wszystko? Po to do mnie przyszedłeś?
Zmarszczył czoło, przez co wyglądał jeszcze bardziej atrakcyjnie. Nie przypominał
chłopaka z plakatu - rysy miał ostre, szczękę mocno zarysowaną, wargi wydatne. Nos
przekrzywiony z niewielkim garbem, Bóg raczy wiedzieć od ilu złamań. I do tego to ubranie.
Robił mniej więcej takie samo wrażenie jak ja. Dżinsy oblepione sianem, do tego znoszone
robocze buty i flanelowa koszula tak postrzępiona, że kołnierzyk prawie odpadał. Miałam
ochotę go pożreć.
Zapomnijcie, że to powiedziałam. To wynik szoku.
- Mówię poważnie - oznajmił. Rzeczywiście, wyglądał zupełnie poważnie. - Powinnaś
coś zobaczyć. W stodole.
- Żartujesz? - Otworzyłam szeroko oczy.
- To nie jest żaden podstęp. - Westchnął niecierpliwie. - Pomyślałem, że chciałabyś to
zobaczyć. Tak się składa, że to w stodole.
To właśnie tam całowaliśmy się namiętnie pierwszy raz, jego wargi i dłonie pobudziły
mnie. Za każdym razem, kiedy sobie to przypominałam: jego twarde mięśnie, jego
niecierpliwość, musiałam powstrzymywać jęk.
Również w stodole dopadło nas porażające olśnienie na temat naszej wspólnej historii:
jego ojciec, przywódca klanu chciwych najeźdźców, napadł na zamek mojego ojca. Zabili
wszystkich oprócz mnie. Ukryłam się pod ciałem mojej martwej matki. Ale wcześniej ona za
pomocą magyi obdarła ze skóry brata Reyna, a mój starszy brat odrąbał mu głowę. Później,
kiedy jego ojciec z paroma kompanami usiłowali użyć amuletu mojej matki, zamienili się w
proch. Na oczach Reyna jego bliscy obrócili się w popiół.
Anne wspomniała, że Reyn walczył ze swoją naturą grabieżcy przez prawie trzysta lat.
Domyślałam się, że wymagało to od niego trochę więcej wysiłku niż stukrotne napisanie na
tablicy zdania: „Nie będę łupił wiosek".
A ja i on całowaliśmy się jak obłąkane nastolatki.
Pamiętacie, co mówiłam o karmie?
- Zależy mi - westchnął. - Proszę - dodał. Oj, on nie będzie grał czysto.
Ja też westchnęłam ciężko, ostentacyjnie i wciągnęłam dżinsy na długie spodnie od
piżamy. Nie zawracałam sobie głowy zawiązywaniem sznurowadeł w adidasach, za to
zawiązałam sobie mocniej apaszkę na szyi, idąc za Reynem cichym korytarzem. Właściwie
cieszyłam się, że mogę na chwilę wyjść z pokoju, bo miałam wrażenie, że ciągle czuję leciutki
zapach przypalanej skóry.
Na dworze było wilgotno i chłodno. Nos zrobił mi się lodowaty. Nie cierpiałam
tutejszej ciemności. Odkąd odkryłam miasta, nie opuszczałam ich. Tutaj, dziesięć metrów od
domu, byliśmy uwięzieni w aksamitnej ciemności, która spowijała nas niczym duszący całun.
Przysunęłam się do Reyna, na pewno obroni mnie przed trolami, lądowymi rekinami czy
śmiertelnie niebezpiecznymi przyjaciółmi i innymi niespodziankami, które czyhają nocą. Kiedy
dotarliśmy do stajni, niemal wpadłam do środka. Znalazłam się w ciepłym pomieszczeniu
pachnącym sianem.
Było ciemnawo i cicho, słychać było jedynie rżenie konia. Znajdowało się tu dziesięć
boksów, ale tylko sześć zajmowały konie River. Pielęgnacja koni i sprzątanie stajni należały do
najmniej lubianych przeze mnie zajęć. Z kilku powodów.
Reyn przystanął na końcu pomieszczenia. Drzwi jednego z boksów były otwarte.
Gestem wskazał, żebym weszła do środka. Zawahałam się - czyżby zamierzał pchnąć mnie na
siano? Miałam sobie za złe, że na ułamek sekundy ogarnęło mnie intensywne pragnienie, tak
silne, że poczułam mrowienie w palcach. Nie byłam pewna swojej reakcji.
Nagle usłyszałam cichutkie odgłosy.
Uniosłam jedną brew i wetknęłam głowę za drzwi boksu... Zobaczyłam River siedzącą
na sianie. Podniosła wzrok i spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i przyłożyła sobie palec do ust.
Molly, jedna z suczek na farmie, leżała zwinięta i popiskiwała cicho. River powiedziała
coś, żeby ją uspokoić.
Zobaczyłam jedno, dwa... sześć maleńkich wijących się maleństw tulących się do
Molly. Szczeniaki. Uklękłam obok River. Nie jestem psiarą. Ani kociarą. W ogóle nie jestem
wielbicielką domowych zwierzaków. Pochłaniają czas, wymagają uwagi, a ja już
zapomniałam, jak to jest.
A jednak miałam słabość do tłuściutkich szczeniaków z maleńkimi pyszczkami
pokrytymi delikatną sierścią, jeszcze ślepych i głuchych.
- Molly wspaniale się spisała - westchnęła River, głaszcząc psa po głowie. Suczka
zamknęła oczy. Jej wysiłek dobiegł końca.
- Ładne psy - powiedział Reyn. Prawie zapomniałam, że tu jest.
- Tak - przyznała River. - Skojarzyliśmy ją z innym wyżłem niemieckim. Ale... tego nie
mogę zrozumieć. - Wskazała najmniejszego szczeniaka, który usiłował się wydostać spod
większego, bardziej żywotnego brata. River wyjęła go ostrożnie i ułożyła na końcu mlecznego
baru, gdzie nie groziło mu zgniecenie.
Pięć szczeniaków wyglądało jak miniaturki Molly - miały masywne brązowe lepki,
jasnoszare tułowie z ledwie widocznymi brunatnymi plamkami, które w całej okazałości
ujawnią się później. Ale jedno małe szczenię wyglądało, jakby było z zupełnie innego miotu. A
może nawet z innego gatunku. Nie przypominało tłuściutkiego i krępego rodzeństwa. Było
chude i chyba o połowę mniejsze od największego szczeniaka, do tego prawie całe białe, poza
wielkimi rudymi nieregularnymi plamami, które wyglądały tak, jakby ktoś wylał na niego
kieliszek wina.
- Najmniejsze z miotu - zauważył Reyn. - Coś z nim nie tak? Ma rozszczepione
podniebienie?
- Nic nie widzę - zaprzeczyła River. - Biedactwo. Chyba nie dostało zbyt wiele
pokarmu. - Pogłaskała szczeniaka palcem po boku. - Czyż to nie cud? - wymruczała. - To cud
życia. - Wyglądała na rozmarzoną, przepełnioną nostalgią, co było niespodziewaną odmianą,
bo zwykle tryskała energią i humorem.
Nagle otrząsnęła się i podniosła się z wdziękiem.
- Dobra robota, Molly - pochwaliła, a suka dwukrotnie machnęła ogonem. - Niedługo
do ciebie zajrzę. Odpocznij trochę.
Wstałam. We troje poszliśmy do domu. River została w kuchni, żeby przygotować
bulion dla Molly, a Reyn i ja zaczęliśmy wchodzić po schodach.
- Wilczury albo mastiffy - odezwał się niespodziewanie. - Głodziłem je, żeby zawsze
były skore do ataku. Puszczałem je pierwsze, a potem wkraczałem do akcji i kończyłem
dzieło.
Celowo mi o tym przypominał. Wrzałam ze złości. Otworzyłam usta, żeby mu
dogryźć, ale zrezygnowałam. Dlaczego o tym mówił? Usiłował mi pokazać, jak daleko
zaszedł?
- Brakuje ci tego? - spytałam. - Bitwy? Wojny? Podbojów? - Nie powiedziałam tego
złośliwie. Pierwszy raz.
Przystanęliśmy przed moimi drzwiami. Kilka przypodłogowych lamp słabo oświetlało
korytarz. Było cicho, wyczuwało się aurę śpiących ludzi. Przez twarz Reyna, z ostrymi kośćmi
policzkowymi i oczami w kształcie migdałów koloru starego złota, przebiegł ledwie
zauważalny cień emocji. Zastanawiałam się, czy mógłby mnie okłamać.
- Tak. - Odwrócił wzrok, jakby się zawstydził. Mówił tak cicho, że musiałam
przysunąć się do niego. - Tego mnie nauczono. W tym byłem dobry. - Nie patrzył na mnie.
Nie powinnam być tak surowa.
- Ile czasu minęło? - Chciałam wiedzieć.
Przelotne spojrzenie, spotkanie oczu i równie szybkie odwrócenie wzroku.
- Odkąd zrezygnowałem z przywództwa w moim klanie, trzysta osiem lat temu. Od
tamtej pory nie brałem udziału w najazdach i grabieżach. A od wojny? Bitwy? Od czasu
drugiej wojny światowej.
Na mojej twarzy musiało odmalować się zaskoczenie, bo Reyn znów odwrócił wzrok,
a na jego policzkach pojawił się rumieniec.
- Nieważne. Pomyślałem, że chętnie zobaczysz szczeniaki.
- Czy wyglądam na dziewczynę lubującą się w szczeniakach? - W ciągu ostatnich
miesięcy zmieniłam się tak bardzo, że nie miałam pojęcia, jak teraz widzą mnie inni.
Reyn potarł dłonią jednodniowy zarost.
- Nie - przyznał w końcu. - Nie, nie szczeniaki, nie króliki, nie dzieci. Ale... Wiesz, że
nie musisz z tego rezygnować.
Dobra, czas się ewakuować. Chwyciłam klamkę, ale powstrzymała mnie mocna, ciepła
dłoń Reyna.
- Większość z nas nie chce ich mieć - szepnął w korytarzu spowitym półmrokiem. -
Nie chce mieć kochanków, dzieci, koni. Domów. Bo tyle ich straciliśmy. Ale rezygnacja z
tego wszystkiego oznacza, że czas wygrał, że czas cię pokonał. Chyba... wydaje mi się, że
jestem gotowy stanąć znów do walki. I zaryzykować.
Reyn był skrytym, małomównym mężczyzną, tymczasem wypowiedział niemal cały
akapit. W dodatku się odkrył. Może coś wypił? Nic nie czułam.
Mój umysł błyskawicznie przetwarzał myśli, analizując na wszystkie sposoby znaczenie
jego słów. Byłam przerażona, co mogły oznaczać.
- To znaczy... że chcesz wziąć szczeniaka? - spytałam ostrożnie. Wybrałam
najbezpieczniejszą interpretację.
Reyn wyglądał na zmęczonego. Kiedy patrzyłam mu w oczy, czułam niemal fizyczny
ból, ale nie chciałam być tą, która pierwsza odwróci wzrok. Uniósł dłoń, a ja powstrzymałam
się, żeby się nie skrzywić. Jednym palcem nakreślił linię na mojej twarzy, od skroni po brodę,
tak samo jak River pogłaskała najmniejszego szczeniaka.
- Dobranoc - powiedział.
Rozdział 3
Ludzie w miasteczku West Lowing (pięć tysięcy trzydziestu jeden mieszkańców) są
przekonani, że River's Edge jest małą rodzinną farmą ekologiczną. Co w pewnym sensie jest
zgodne z prawdą. Z tą tylko różnicą, że wszyscy jesteśmy nieśmiertelnymi, i większość z nas
stara się wyzwolić z bezsensownego życia mrocznej nieskończoności albo bezkresnego
mroku, ale nie obnosimy się z tym. Prawdę mówiąc, ukrywamy to. Gdyby ktoś do nas wpadł,
zobaczyłby normalnie wyglądające osoby pielące ogród, uprawiające pola, karmiące kurczaki,
rąbiące drewno i sprzątające w stajniach.
Jednak nie skupiamy się tylko na zdrowym trybie życia, niektórzy z nas (zwłaszcza ja)
musieli dodatkowo znaleźć pracę w prawdziwym świecie. Asher wytłumaczył mi dokładnie,
jakie powody się za tym kryją, ale poczułam w głowie pustkę, kiedy usłyszałam kilka
kluczowych słów, takich jak: "praca" i "minimalna pensja". A gdy zasugerował układanie
książek na półkach w miejscowej bibliotece, rozpłakałam się w głębi duszy.
Ku zaskoczeniu współlokatorów od prawie sześciu tygodni miałam pracę w aptece
Maclntyre's przy Main Street w West Lowing. "Śródmiejska" część Main Street składała się z
czterech przecznic i mieściło się na niej pięć porzuconych sklepów, zamknięta stacja
benzynowa, sklep z paszą, spożywczy, knajpka, sklepik z hot dogami (dosłownie, bo nie było
w nim nic poza hot dogami) i restauracja, w której podawano falafele i chińszczyznę. Taki
ukłon w stronę kuchni międzynarodowej.
Wystarczającym nieszczęściem byłoby wykładanie towaru w aptece CVS na
Manhattanie. A ja rozkładałam towar w aptece Maclntyre's w cholernym West Lowing w
Massachusetts. Na domiar złego, moim szefem był złośliwy, zgorzkniały, stary facet. Odnosił
się do mnie z nienawiścią i bez przerwy krzyczał na moją współpracownicę, która była jego
córką. Wolałam nie wyobrażać sobie, jak traktuje ją w domu.
Wszystko to stanowiło część procesu mojej resocjalizacji. Miałam nauczyć się
pracować i dobrze odnosić się do innych.
Kiedy weszłam do środka na minutę przed rozpoczęciem mojej zmiany, Meriwether
Maclntyre już czyściła główną ladę sprejem i ściereczką.
- Macie jeszcze ferie świąteczne? - spytałam, mijając ją, żeby powiesić kurtkę.
- Tak, jeszcze dwa dni - powiedziała. Meriwether była w ostatniej klasie jedynego
liceum w miasteczku. Była co najmniej dwanaście centymetrów wyższa ode mnie, miała około
metr siedemdziesiąt i była jedną z najbardziej bezbarwnych osób, jakie w życiu widziałam. Jej
włosy, skóra i oczy miały ten sam blady odcień spopielonego brązu, a osobowością
przypominała maltretowanego królika. Winiłam za to jej potwornego ojca.
Stary Mac, jak go nazywałam, spojrzał na mnie gniewnie, kiedy doskoczyłam do
czytnika i przyłożyłam kartę dosłownie piętnaście sekund przed czasem. Posłałam mu
beztroski uśmiech i poszłam na przód sklepu, gdzie wraz z Meriwether próbowałyśmy
wciągnąć sldep w XX, jeżeli nie w XXI wiek.
- Dobra, mamy do rozładowania kilka skrzyń - powiedziała, wskazując niebieskie
plastikowe pojemniki pełne produktów, które należało wyłożyć na półki. Powoli
przeorganizowałyśmy sklep, grupując towary w nieco bardziej logiczny sposób niż ten, który
wymyślił dziadek starego Maca w 1924 roku. Zabawnie było pomyśleć, że gdybym była tu w
tamtym czasie, zobaczyłabym dziadka starego Maca i jego sklep lśniący nowością.
- I spójrz. - Meriwether uklękła i pokazała mi kilka nowych pudeł. - Leki
homeopatyczne. Dręczyłam staruszka, żeby trochę ich zamówił, bo ludzie bez przerwy mnie o
nie pytali.
Klasnęłam w dłonie i udałam, że mdleję, a Meriwether się uśmiechnęła.
- Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, żeby trochę popracować, zamiast bez przerwy
paplać, to nawet zarobicie na wypłatę! - krzyknął pan Maclntyre z głębi korytarza.
Wzięłam pudełko homeopatycznego żelu echinacea, posłałam mu promienny uśmiech i
uniosłam do góry kciuk. Zmrużył oczy i odmaszerował na tył apteki, gdzie wydawał leki na
receptę.
- Jak ty to robisz? - wyszeptała Meriwether kilka minut później, kiedy przesuwałyśmy
bandaże, żeby zrobić miejsce na nowy towar.
- Co? - wyszeptałam do niej. - Ej, chyba powinnyśmy to układać alfabetycznie, co?
- Tak - przyznała. - No wiesz, nie wymiękasz, kiedy mój tata na ciebie wrzeszczy.
Cóż, przez lata byłam zdana na łaskę najeźdźców z Północy, nie wspominając o
dzikich wikingach i Kozakach. Dopóki stary Mac na moich oczach nie rozwala siekierą głowy
mojemu sąsiadowi, jestem w stanie poradzić sobie z jego wyskokami.
Ale nie mogłam tego powiedzieć.
- Może dlatego, że nie jest moim tatą - szepnęłam. - Zawsze jest gorzej, kiedy to twój
własny ojciec. - Straciłam swojego, kiedy miałam dziesięć lat, więc były to jedynie domysły.
Ale było to bardzo prawdopodobne. - Masz jakieś plany sylwestrowe?
Meriwether uśmiechnęła się, a ja zamrugałam, zaskoczona tym, jak odmieniło ją to
pytanie. Skinęła głową.
- Jest szkolna potańcówka - wymruczała. - I tata pozwolił mi pójść. W końcu. Idę do
koleżanki i u niej się przebierzemy.
Poczułam się tak, jakby ktoś przejechał paznokciami po tablicy, ale ona wyglądała na
szczęśliwą, a ja cieszyłam się, że choć na chwilę oderwie się od ojca.
- Nie masz chłopaka? - spytałam.
- Nikt się ze mną nie umówi. - Skrzywiła się. - Za bardzo boją się mojego taty. Ale
mam nadzieję, że będzie tam pewien chłopak, nazywa się Lowell. - Odetchnęła ciężko. -A ty?
Masz jakieś plany?
- Nic wielkiego. - Skinęłam głową. Tylko specjalny krąg z bandą nieśmiertelnych.
Nuda. - Spotykamy się z kilkorgiem przyjaciół. Postaram się wytrzymać do północy. - Jako że
ostatnio wstawałam przed świtem, zwykle już spałam o dziesiątej. To było... żenujące. Kiedyś
zdecydowanie byłam fajniejsza. Ale to znowu wiązało się z poczuciem częściowego obłąkania
i bezużyteczności. Więc chyba nie tęsknię za tamtą ja.
Wszedł klient, więc Meriwether zostawiła mnie i poszła go obsłużyć. Wróciła po kilku
minutach, niosąc plakaty reklamujące nasze nowe produkty, które razem zrobiłyśmy. Zupełnie
nie mam talentu artystycznego, ale Meriwether świetnie się spisała - narysowała małe postaci,
które z uśmiechem na twarzy wybierają leki homeopatyczne. Zostawiłam to, co robiłam, i
razem zaczęłyśmy przyczepiać plakaty mocną dwustronną taśmą klejącą.
- Jaki jest twój tata? - spytała nagle Meriwether, kiedy przytrzymywałam róg, żeby
mogła go podkleić.
Zamrugałam. Nikt nie pytał mnie o to od... wieków. To naprawdę długi czas. Szybko
wyobraziłam sobie mojego tatę, który był mrocznym, żądnym władzy królem średniowiecznej
Islandii. Nie miał zbyt wiele wspólnego ze starym Makiem.
- Hm, mój tata nie żyje - wyznałam, a Meriwether się skrzywiła.
- Przepraszam - wyszeptała.
- Nie ma za co. Zmarł dawno temu. - Ha, ha, nawet nie masz pojęcia, jak dawno.
Westchnęłam ciężko i pozwoliłam sobie na myślenie o ojcu przez kilka chwil. Zwykle tego nie
robię. - Pamiętam... że był dosyć nieprzystępny - powiedziałam powoli. - Więcej czasu
spędzała z nami matka. Chyba był srogi.
- Podróżował służbowo? - Przycisnęła pasek taśmy i cofnęła się, żeby podziwiać
kolorowy plakat ze starannie wypisanymi słowami, tworzącymi łuk nad głowami chudych
postaci.
Trudno szabrować, najeżdżać i podbijać wioski z tronu. Mój ojciec nie różnił się wiele
od innych mężów tamtych czasów. W ciągu pierwszych dziesięciu lat mojego życia
czterokrotnie powiększył terytorium królestwa. Skinęłam głową.
- Uczył nas czasami różnych rzeczy - ciągnęłam, nie wiedząc za bardzo, dlaczego to
robię. - Był, hm, wojskowym. Chciał, żebyśmy byli odważni i twardzi. Mój starszy brat go
uwielbiał. - Sigmundur starał się naśladować ojca we wszystkim. Miał szesnaście lat, kiedy
zginął, ale zdążył nauczyć się władać bronią.
- Krzyczał? - Meriwether wzięła ostatni plakat i rozejrzała się, szukając dobrego
miejsca, żeby go przyczepić. Wskazałam przód kontuaru, a ona przytaknęła. Podeszłyśmy do
niego i uklękłyśmy, żeby zamocować plakat.
- Kiedy krzyczał, miało się wrażenie, że cały... dom się trzęsie - odparłam. - Ludzie,
którzy dla niego pracowali, bali się go. - Dopiero teraz sobie to uświadomiłam.
- To jak z moim ojcem. - Meriwether ostrożnie odsłoniła kawałek taśmy i przykleila ją.
- Tak. - W dziwny, zupełnie niewyjaśniony sposób.
- Mój tata jest zawsze gorszy w zimowe ferie - stwierdziła Meriwether. Usłyszałyśmy,
że stary Mac wychodzi z zaplecza apteki i idzie w naszą stronę, więc szybko zamilkłyśmy i
rozdzieliłyśmy się. Usilnie próbowałyśmy skupić się na różnych czynnościach. Dopiero po
chwili przysunęłyśmy się do siebie, kiedy rozkładałyśmy na półkach pudełka i butelki.
- Mówiłaś, że mniej więcej w tym czasie twoja mama... - Nie jestem osobą delikatną
ani wrażliwą i potrafię ranić innych. Ale Meriwether polubiłam, poza tym dość przeszła i bez
mojego dręczenia.
- Tak. - Meriwether skupiła się na wyrównaniu małych pudełek. - Wracaliśmy ze
świątecznego przyjęcia, było ślisko. Mojego taty z nami nie było.
- Jechaliście jednym samochodem? - O Jezu, ja to też przeżyłam. Właśnie tak
poznałam River w 1929 roku we Francji. Ale nie znałam osoby, która zginęła, i jej śmierć nie
odcisnęła piętna w mojej świadomości. Takie rzeczy mnie nie ruszały, aż do wydarzenia z
taksówkarzem, dwa miesiące temu. W River's Edge uczono nas, żeby we właściwy sposób
odbierać wagę wydarzeń.
Meriwether skinęła. Nie spojrzała na mnie. Nagle zrozumiałam: czuła się winna, że
przeżyła. A ojciec, patrząc na nią, przypominał sobie, że żona i jedyny syn zginęli. A córka nie.
- Bardzo mi przykro - zapewniłam. Te słowa pojawiły się w moich ustach chyba po raz
drugi w życiu. Ale naprawdę było mi jej żal - nie miała szans, żeby wyjść zwycięsko z tej
sytuacji.
Przypomniałam sobie, jak mieszkałam w małej wiosce pod Neapolem, we Włoszech, w
latach pięćdziesiątych XVI wieku. Przetoczyła się przez nią jedna z ostatnich fal zarazy,
zostawiając stosy ciał. Później przeczytałam, że w tej epidemii zginęła połowa ludności
Neapolu. Połowa całego miasta. Połowa.
Moja mała wioska mocno ucierpiała. Sąsiedzi, ich dzieci, wszyscy poumierali, nawet
miejscowy ksiądz. Ludzie naprawdę dobrzy i mili, zmarli w ciągu kilku dni. We wtorek
sąsiadka pracowała w ogrodzie, a w piątek mijało się jej ciało, leżące na stosie innych ciał na
ulicy.
Ja ocalałam. Tylu ludzi, o wiele lepszych ode mnie, zmarło, a ja zostałam sama na
mojej drodze do szczęścia, bo miasto popadło w zupełną ruinę. Zawsze uchodziłam z życiem.
Ciągle, ciągle, ciągle.
Meriwether obok mnie westchnęła i spojrzała do tyłu na aptekę.
- Chodzi o to, że... to powinnam być ja, wiesz? Tak byłoby o wiele lepiej. - Wstała i
wyniosła puste kartony na zewnątrz, do pojemnika na papier.
Siedziałam na piętach, porażona tym wyznaniem. Nie było to nic nowego - widziałam
to w wielu filmach, czytałam o tym w książkach. Teraz wiedziałam, że Meriwether tak się
czuje naprawdę, w prawdziwym życiu.
A ja? Czy ja kiedykolwiek myślałam o tym, że to ja powinnam zginąć tamtej nocy,
czterysta pięćdziesiąt lat temu? Że może przeżyć powinien mój starszy brat? On by nie uciekł
jak ja. Może przejąłby rodzinną moc, zgromadził ludzi i ruszył za Reynem i jego ojcem, żeby
pomścić naszą rodzinę.
Albo któraś z moich sióstr? Starsza, Tina, była bystra i odważna. Kiedy się pojawiała,
twarz ojca się rozpromieniała. Pamiętam, jak pracowała z mamą w kuchni. Mieliśmy kucharzy
i służących, ale w każdą Ostarę, czyli Wielkanoc, matka przygotowywała swoją specjalność -
chleb jajeczny. Razem z Tiną wyrabiały ciasto, śmiejąc się i rozmawiając.
Moja starsza siostra, Eydis, była rodzinną pięknością i moim wiernym kompanem.
Miała długie, faliste, lśniące blond włosy w truskawkowym odcieniu, jak słońce, które zerka
za horyzont. A oczy błyszczące i szare. Mimo że skończyła dopiero jedenaście lat, słynęła z
urody. Wszyscy czekali, aż dorośnie i stanie się prawdziwą pięknością. Wiele rzeczy robiłyśmy
razem, wymyślałyśmy przeróżne zabawy, uczyłyśmy się, spałyśmy w jednym pokoju.
Miałam jeszcze młodszego brata, Haakona. Był chudy i blady, bardzo delikatny.
Widziałam, że ojciec przyglądał mu się czasem, zdziwiony, jakby zastanawiał się, jakim cudem
wziął się z tego samego związku, co reszta jego dzieci. Ale Haakon był słodki, nie był
skarżypytą i wiernie podążał za mną i Eydis, kiedy chodziłyśmy z kijami na ramieniu albo
ćwiczyłyśmy rzut kamieniem.
Kiedy najeźdźcy wyważyli drzwi gabinetu mojego ojca, w którym się
zabarykadowaliśmy, w przerażeniu chwyciłam się spódnicy matki. A ona obdarła brata Reyna
żywcem ze skóry - dosłownie, zdarła z niego całą skórę, obnażając mięśnie, ścięgna i żyły - a
potem Sigmundur odrąbał mu głowę, bo samo odarcie ze skóry nie wystarczyło, żeby zabić
nieśmiertelnego. Ojciec Reyna, słusznie zwany Erikiem Krwawym, rzucił się naprzód z
krzykiem, a ja poczułam gwałtowne konwulsje matki, kiedy pozbawił ją głowy. Jej ciało
poleciało do tyłu, na mnie. Znalazłam się pod szeroką spódnicą jej wełnianej sukni. Po pięciu
minutach zapanowała zupełna cisza.
Powinnam była zginąć tamtej nocy? Tak. Ojciec Reyna krzyczał, że nikt nie pozostanie
przy życiu. Całe moje rodzeństwo miało miecze albo sztylety w rękach - choć byli dziećmi,
stanęli naprzeciw wroga, by walczyć. Ja leżałam tchórzliwie pod ciałem matki. To mnie
ocaliło.
Dlaczego? Pogodziłam się ze zdumiewającą prawdą, że ja żyję, a moja rodzina zginęła.
Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego tak się stało, ani nad tym, czy musiało się tak stać. Aż
do dzisiaj.
- Nie płacę ci za siedzenie! - Krzyk starego Maca przestraszył mnie i sprowadził z
powrotem do teraźniejszości, w której mój szef stał w przejściu z czerwonymi ze złości
policzkami. Za nim znajdowała się Meriwether z nieszczęśliwą miną. - Co to za śmieci? -
Wskazał z wściekłością nasze plakaty. - Nikt wam nie pozwolił wieszać tu tych bzdur!
Meriwether się zaczerwieniła, a stary Mac zdarł nasze plakaty i rzucił je na podłogę.
Zacisnęłam zęby, żeby nie zacząć wrzeszczeć z wściekłości.
- Tato! - zawołała Meriwether, marszcząc brwi. - My się nad tym napracowałyśmy!
Doskoczył do niej, jakby była zaskrońcem, a on mangustą.
- Nikt was o to nie prosił! Nie potrzebuję tu waszych głupich, paskudnych plakatów!
- Nie są głupie... - zaczęła, a oczy jej zapłonęły.
Stary Mac nagle chwycił małą plastikową fiolkę z witaminą C i rzucił nią. Wszystko
działo się bardzo szybko - oczy Meriwether otworzyły się szeroko, głos uwiązł jej w gardle i
zanim zorientowałam się, co się dzieje, błyskawicznie uniosłam dłoń i wymamrotałam coś.
Fiolka w ostatniej sekundzie zrobiła mały szalony zygzak tuż przed twarzą Meriwether.
Uderzyła w ścianę obok niej i pękła, po czym spadła na ziemię. Wieczko wyskoczyło, a
żelowe kapsułki rozsypały się po całej podłodze.
Staliśmy nieruchomo w przerażającej ciszy. Stary Mac wyglądał na zdumionego,
bardziej niż zdumionego: wyglądał trochę szaro i przechylał się na bok, niepewnie kiwając się
na nogach.
- Ja... nie chciałem - powiedział drżącym głosem.
Wtedy mnie olśniło. Szybko, bez zastanowienia posłużyłam się magyią. Jakimś cudem
z głębin mojej pradawnej podświadomości wydobyłam, Bóg wie jakie, zaklęcie, żeby zmienić
tor lotu fiolki.
Ale nie byłam wyszkolona w białej magyi. Nie znałam jej zbyt dobrze. Więc to musiała
być magyia, którą uprawiają Terava, czyli zaczerpnęłam energii od starego Maca, żeby ją
wykorzystać.
Gdybym cokolwiek powiedziała, na pewno pogorszyłabym sytuację. Meriwether i ja
patrzyłyśmy, jak stary Mac kręci głową, jakby z niedowierzaniem, że zrobił coś takiego. W
końcu odwrócił się dziwacznie i poczłapał z powrotem na tył apteki, przytrzymując się półek
po drodze, żeby nie stracić równowagi.
Co ja zrobiłam? O Boże. Ale jakie miałam wyjście? Pozwolić, żeby fiolka trafiła w
Meriwether? Co prawda była plastikowa i niezbyt duża, ale mogłaby zrobić jej krzywdę.
Meriwether stała w milczeniu, łzy spływały jej po twarzy.
- On tak się zachowuje? Rzuca w ciebie? Bije cię? - Bo jeżeli tak, będę musiała go
zabić.
- Nigdy wcześniej niczego takiego nie zrobił. - Meriwether pokręciła głową.
- Wyglądał żałośnie - przyznałam. - Mówiłaś, że jest nieszczęśliwy. Do tego, no wiesz,
jest dupkiem. - W głębi duszy drżałam na myśl o szkodach, jakie mogłam wyrządzić
zaklęciem. - Powiem ci coś - odezwałam się cicho. - Idź do łazienki, obmyj twarz i postaraj się
wziąć się w garść. Ja to ogarnę. - Wskazałam lśniące żelowe kapsułki koloru miodu, wszędzie
porozrzucane. - Jeżeli będzie chciał cię zatrzymać, kopnij go w jaja.
To wywołało cień - nie uśmiechu, ale mniejszej żałości - na jej twarzy. Skinęła głową i
odwróciła się, a po chwili przystanęła i odwróciła się do mnie.
- Jak to zrobiłaś? - Jej głos był przeraźliwie wyraźny i łagodny.
- Co? - Miałam wrażenie, że wnętrzności ściska mi wielka pięść.
- Ruszyłaś dłonią i fiolka odskoczyła na bok. - Jej głos był cichy i stanowczy, a oczy
skupione na moich. - Widziałam. Trafiłaby mnie prosto w pierś. Stałam jak wryta, nie mogłam
się ruszyć.
Zdobyłam się na nonszalancki uśmiech w rodzaju "oj, co ty". To uratowało mi życie
setki razy. Ludzie zawsze dawali się oszukać.
- Chciałabym - prychnęłam. Machnęłam teatralnie dłonią. - Tadam! To moja sztuczka!
- Roześmiałam się lekko.
Meriwether przyglądała mi się przez moment, bez wątpienia odtwarzając w myślach
incydent i zastanawiając się, czy drążyć temat i czy rzeczywiście coś widziała. Ja z beztroskim
wyrazem twarzy poszłam po miotłę. Kiedy wróciłam, Meriwether już nie było. Zaczęłam
zamiatać.
W środku cała dygotałam, a mój wewnętrzny głos wydawał się tak głośny, że miałam
wrażenie, iż zaraz wszyscy go usłyszą. Uprawiałam magyię poza posiadłością River. Czarną
magyię. Bardzo możliwe, że komuś, jakiemuś nieśmiertelnemu, udało się wychwycić jej
energię i rozpoznać mnie po niej. Komuś takiemu jak Incy.
Usiłowałam oddychać normalnie. Nie, to na pewno niemożliwe, tłumaczyłam sobie. To
trwało pół sekundy. I była to zupełna błahostka. Taka głupiutka błahostka. Na przyszłość będę
bardziej ostrożna i nigdy więcej czegoś takiego nie zrobię. Powtarzałam to sobie bez przerwy,
przez całą drogę do domu. Ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie patrzeć we wsteczne
lusterko, jakby śledził mnie sam diabeł.
Rozdział 4
Kiedy przyjechałam do River's Edge, była jesień. Drzewa miały płomienne kolory -
czerwone, złote i pomarańczowe, a świat przygotowywał się do zimy. Teraz, kiedy jechałam
moim małym zdezelowanym samochodem po długim, niewybrukowanym podjeździe, który
prowadził do domu River, drzewa przypominały nagie, surowe szkielety, z których tu i
ówdzie zwisały pojedyncze brązowe liście. Dwa miesiące temu las wydawał się gęsty i
nieprzenikniony, teraz można było zajrzeć dwadzieścia metrów w głąb. Wiosną będzie pięknie.
Wcisnęłam hamulec, nie spuszczając rąk z kierownicy, a samochód potoczył się dalej
po podjeździe wysypanym szarym tłuczonym kamieniem. Z zaskoczeniem uświadomiłam
sobie, że zamierzałam być tu wiosną. Chciałam tu być, chciałam zobaczyć zmiany. Oczywiście,
jeżeli moja mała wpadka w mieście nie wywoła efektu motyla i zupełnie nie zniszczy mojego
życia i życia otaczających mnie ludzi.
No, ale przecież gdybym była Merry Sunshine, nie znalazłabym się w tym miejscu.
Kiedy pokonałam ostatni zakręt, moim oczom ukazał się dom - duży, prostokątny,
biały. Z początku wydawał mi się surowy i nieprzystępny, ale kiedy jechałam podjazdem i
parkowałam obok czerwonego pikapa River, czułam łagodne ciepło w piersiach.
Siedziałam w samochodzie przez minutę, skupiając się na swoich odczuciach, tak jak
uczył mnie Asher. Czego tak bardzo, bardzo nienawidziłam. Posiadam nadzwyczajne
zdolności tłumienia wszystkich emocji. Okazuje się, że nawet tłumienie emocji, nie sprawi, że
się ich pozbędziemy. To było jedno z najbardziej porażających odkryć, jakich dokonałam po
przyjeździe tutaj. Wszystkie te odczucia znajdowały się we mnie, zbite w czarną kulę, i
przedzierały się do mojej psychiki, doprowadzając mnie na skraj szaleństwa. W ciągu
ostatnich dwóch miesięcy doświadczyłam ich więcej niż w ciągu stu wcześniejszych lat.
I chociaż w pewnym sensie potrafiłam wbić sobie do głowy, że tak jest naprawdę
lepiej, zdrowiej, nie mogłam się wyzbyć głęboko zakorzenionego przekonania, że w
rzeczywistości to jest beznadziejne.
Co czułam? Oparłam głowę na kierownicy i zamknęłam oczy. Panikę, oczywiście, jak
zawsze, kiedy mój umysł uświadamiał sobie, że próbuję się z czymś zmierzyć, zamiast przed
tym uciekać. O wiele łatwiej było uciekać.
Cieszyłam się... chyba z tego, że tu jestem. Zwłaszcza teraz, kiedy nie było już Neli,
która tylko czyhała, żeby wypróbować na mnie kolejne złe zaklęcie. Cieszyłam się, że wejdę
do środka i zobaczę wszystkich. Z wyjątkiem Reyna.
Kłamczucha. Serce zaczyna ci szybciej bić, kiedy go widzisz, dłonie cię świerzbią,
wargi...
No i właśnie dlatego tłumienie emocji jest dla mnie zdecydowanie lepsze. Kto nie
chciałby tego uniknąć? Westchnęłam. Nagle ktoś zastukał w szybę mojego samochodu,
napędzając mi nieludzkiego strachu. Nie wyczułam, żeby ktoś się zbliżał.
Odwróciłam gwałtownie głowę i go zobaczyłam. Reyna. Złotego wikinga o wzroście
metr dziewięćdziesiąt, przyczyny wszelkich nieszczęść.
Kiedy tu przyjechałam po raz pierwszy, zaparkowałam w tym samym miejscu, tak
samo oparłam głowę, a Reyn zapukał w szybę. Wtedy pozbawił mnie tchu, taki był pewny
siebie, do tego nieprzyjazny i wspaniały. Teraz robił to znowu.
Ale ja nie byłam tym samym skopanym bezpańskim kundlem, który doczołgał się tu
resztką sił. Wyjęłam kluczyki ze stacyjki i szybko otworzyłam drzwi samochodu, o mały włos,
a uderzyłabym go nimi.
- Bardzo lubisz się zakradać - zauważyłam z przekąsem.
- Sprawdzałem, czy przypadkiem nie przedawkowałaś - powiedział, naśladując mój
ton.
- Przedawkowałam? O, mój Boże, to rzepa ma aż takie działanie? - Otworzyłam
szeroko oczy. - Od tej pory będę jej unikać.
Dogonił mnie i szedł ze mną do domu szybkim krokiem. Kiedy myślałam w
samochodzie, słońce zdążyło zajść i nastał zmierzch - magiczna pora pomiędzy dniem a nocą.
Pora, kiedy ma się wrażenie, że wszystko się może zdarzyć. Wszystko.
- Wracasz z pracy? - spytał Reyn. Cała ta scena wydała mi się tak absurdalna, że się
roześmiałam. Zwrócił na mnie smutne, lekko zmrużone oczy.
- Tak witała cię żona, kiedy wracałeś do domu? - Mój głos łamał się na zimnie, a sama
myśl o tym, że Reyn pewnie miał wiele żon, była jak ostry cios w brzuch. - Jak ci poszło
plądrowanie? Grabieże? Masz niezłe łupy?
W jednej chwili, ni z tego, ni z owego, Reyn wpadł w szał. Wyczułam, że zachodzi w
nim zmiana, jeszcze zanim spojrzałam na jego twarz, i dostrzegłam zacięte usta i ściągnięte
brwi. W mojej głowie odezwał się alarm i zaczęłam się zastanawiać, czy uda mi się dotrzeć do
domu przed nim.
Kiedy wreszcie się odezwał, stało się jasne, że całą siłą woli powstrzymuje się przed
tym, żeby mnie nie udusić.
- Przeszłość stanowi jedynie niewielką część tego, kim jestem. - Jego głos był spięty i
wyważony. - Tak jak wszystkie głupie, egoistyczne, niszczące rzeczy, których ty się
dopuściłaś, są jedynie częścią tego, kim jesteś.
Moją twarz oblał rumieniec.
- Ale twoja przeszłość jest nieporównywalnie gorsza od mojej!
Przystanął, znowu zmagając się, żeby utrzymać nerwy na wodzy.
- Moja przeszłość jest gorsza niż przeszłość wielu ludzi - przyznał ponuro, a potem
odwrócił się i znów na mnie spojrzał. - A jak wygląda twoja teraźniejszość? Jak rysuje się
twoja przyszłość?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, ruszył szybko naprzód, zostawiając mnie samą.
Kiedy znalazłam się za wejściowymi drzwiami, poczułam atmosferę podniecenia i
euforii. Na czas Jul dom był udekorowany gałęziami świerka i jemioły, ale zdjęliśmy je parę
dni temu. Powiesiłam puchową kurtkę w korytarzu, ciesząc się, że Reyna nie ma w zasięgu
wzroku. Jak tylko przekroczyłam próg, River wyszła z głównej werandy.
- Cześć - powiedziała ze swobodnym uśmiechem. Była jedną z niewielu znanych mi
nieśmiertelnych ze srebrnymi włosami. Były lśniące, proste i opadały jej na ramiona, kiedy nie
były związane.
- Cześć - odpowiedziałam, siląc się, żeby wyglądać na spokojną i niewzruszoną. -
Szłam właśnie sprawdzić plan obowiązków.
- Nie kłopocz się - dodała. - Dzisiaj nikt nie ma żadnych obowiązków. Za to na górze,
na łóżku, masz listę rzeczy, które trzeba zrobić przed kolacją. Nie są to obowiązki. Po prostu
rzeczy, które pomogą ci się przygotować na noworoczny krąg.
- Och. - Do kręgów nadal miałam podejście pełne miłości i nienawiści. - Czyli... nie
będzie fajerwerków? Ani szampana?
River uśmiechnęła się promiennie, a jej jasnobrązowe oczy się rozjaśniły.
- Szampan będzie przy kolacji.
- A sztuczne ognie? - Uwielbiam fajerwerki. Widziałam kilka niesamowitych pokazów
we Włoszech i w Chinach, setki lat temu. Zanim wprowadzono te wszystkie upierdliwie
zasady bezpieczeństwa.
- Nie - odpowiedziała River. - Fajerwerków nie będzie. W lesie to niemożliwe, mimo
że jest mokro od śniegu. Ale zaręczam, że nie będzie wam ich brakowało.
Bo krąg będzie tak ekscytujący?
- Och, to znaczy, że dziś będziemy uczyć się, jak zmieniać postać?
- Bardzo śmieszne. - Roześmiała się i pchnęła mnie w stronę schodów. - Idź się
szykować. Kolacja jest o ósmej. Dziś później.
Nie będziemy zmieniać postaci. Żartowałam, ale kto wie, do czego są zdolni
nieśmiertelni posiadający moc? Weszłam na górę i udało mi się dotrzeć do pokoju, nie
wpadając na Reyna. Przekręciłam zawór małego kaloryfera, żeby trochę ogrzać
pomieszczenie. Zgodnie z obietnicą na łóżku znajdował się liścik, a obok niego szklane
naczynie z solą i mała muślinowa torebka pachnąca ziołami. Wzięłam karteczkę i rozpoznałam
piękne, staroświeckie pismo River:
Na nocnej szafce masz kubek herbaty, wypij ją.
Weź kąpiel z ziołową torebką.
Włóż szlafrok, który wisi w twojej szafie.
Usyp krąg z soli i medytuj w nim przez godzinę. Myśl o Nowym Roku.
Otwórz krąg, rozgarnij sól na podłodze, a później dokładnie zmieć i wyrzuć przez okno.
Do zobaczenia na kolacji!
Wzięłam kubek i powąchałam go. Był jeszcze dość ciepły. Pachniał - wiem, że to was
zaszokuje - ziołami. Między nami mówiąc, byłabym wniebowzięta, gdybym mogła się napić
zwykłego liptona. Jeżeli można mieć dość ziół, a jestem przekonana, że można, to ja byłam na
najlepszej drodze do tego, żeby zacząć mieć ich dość.
Wypiłam herbatę. Nie była zbyt dobra, odrobina brandy bardzo by jej pomogła. Ale
jakoś ją przełknęłam. Potem podeszłam do szafy po szlafrok. Krótka dygresja: słowo
"bieliźniarka" jest proste i opisowe - mebel, który służy do przechowywania bielizny. A szafa?
Miejsce, w którym trzyma się swoje szaty. Ubrania. Interesujące, co? Przy mnie sporo się
nauczycie. Nie tylko złych rzeczy.
Szlafrok, którego wcześniej nie widziałam, był z grubego białego lnu, spranego tak, że
wydawał się bardzo miękki. Był prosty, jak koszula nocna, a wokół dekoltu wyhaftowano
runy białą nitką. Dostrzegłam kenaz, która oznaczała objawienie, wiedzę i wizję. Algiz -
odstraszała zło. La-guz - symbolizowała wodę? Dopiero się tego wszystkiego uczyłam.
Zgadza się - woda, sny, fantazje, wizje. Berkano była symbolem kobiecej płodności, wzrostu i
odnowienia. Świetnie. Odwróciłam szlafrok w dłoniach i zobaczyłam dagaz - jutrzenkę albo
świt. Przebudzenie, świadomość. W końcu, na karku, znajdowała się othala. Westchnęłam.
Othala oznaczała dziedzictwo, dosłownie: ziemię albo posiadłość, którą ktoś odziedziczył,
prawo pierworództwa.
Posiadłość, której byłam jedyną dziedziczką, została zniszczona, zrównana z ziemią,
kiedy miałam dziesięć lat. Widziałam jej zgliszcza, kiedy skończyłam szesnaście lat. Potem
nigdy więcej nie mogłam się zmusić, żeby się tam wybrać.
Po drodze do łazienki minęłam Anne. Wychodziła z twarzą rozpaloną od pary, a
ciemne, delikatne i mokre włosy przylegały jej do głowy. Uśmiechnęła się, kiedy mnie
zobaczyła i ucałowała mnie w policzki, jakby nie widziała mnie od dawna.
- Uwielbiam sylwestra - oznajmiła. - Cieszę się, że jesteś z nami.
Ciągle nie mogłam się przyzwyczaić do tak otwartego wyrażania uczuć.
Odpowiedziałam zakłopotana, mamrocząc jak jakiś gbur.
- Dzisiejszy wieczór będzie bardzo ekscytujący - uśmiechnęła się Anne, której nie zbiła
z tropu moja gburowatość. - Na kolację przyjdź w nowym szlafroku, wszyscy tak zrobią.
- Co będziemy robić w kręgu? - spytałam.
- Noworoczny krąg na ogół ma za zadanie pomóc uporządkować rzeczy z przeszłości
i dać nam wejrzenie w to, co niesie przyszłość - tłumaczyła Anne. - Ludzie często mają wizje
wydarzeń, które dopiero nadejdą.
- Auć - powiedziałam. Sama prawie zawsze miałam wizje podczas magicznych
kręgów, dość odrażające zresztą.
- Będzie dobrze - obiecała Anne ze śmiechem. - Będziemy wszyscy razem.
Skinęłam głową ponuro i poszłam wziąć rytualną kąpiel.
Rozdział 5
Moja godzinna medytacja po kąpieli okazała się niepowodzeniem. Zapowiedź
wieczornych wizji uczyniona przez Anne wystraszyła mnie, poza tym nadal byłam
rozdrażniona i porażona wczorajszym koszmarem z Incym, dzisiejszymi rodzinnymi
wspomnieniami, incydentem w pracy, o którym nie chciałam nawet myśleć i całą historią z
Reynem.
Mimo wszystko ja - posłuszna Nastasya - usypałam krąg z soli, zapaliłam świecę i
siedziałam w nim tak długo, aż zupełnie straciłam czucie w tyłku. W końcu westchnęłam,
zdmuchnęłam świeczkę i rozgarnęłam sól po całej podłodze, zgodnie z poleceniem. Wzięłam
miotłę z korytarza i pozamiatałam pokój, a później wyrzuciłam wszystko przez okno.
Spojrzałam na szlafrok, leżący na moim łóżku. Głupio będę się w nim czuła. To był
taki... banał - czarownice w szlafrokach tańczące o północy wokół ogniska. Może wymyślę
coś naprędce. Grypę żołądkową. A może powinnam po prostu pójść do łóżka i przeleżeć całą
noc. Może powinnam...
Puk, puk.
To była Brynne - wyczułam jej wibrującą energię.
- Tak? - zawołałam.
Drzwi się otworzyły. Stała w nich Brynne. Wyglądała pięknie w purpurowym
szlafroku. Była jedyną czarnoskórą osobą w naszej grupie, nie było wśród nas zbyt wielkiej
różnorodności (to znaczy tu, w River's Edge; tak w ogóle nieśmiertelni byli oczywiście bardzo
różnorodni, żyli we wszystkich kulturach), i mnie wydawała się najbardziej młodzieżowa.
Miała piękne, łagodne rysy twarzy, była wiotka i szczupła jak rzeźba Constantina
Brancu§iego. Tylko gładsza. Czułam się przy niej niska, blada i płaska.
Roześmiała się, kiedy zobaczyła mnie siedzącą na łóżku.
- Wiedziałam, że się tu czaisz!
- Co się pod to wkłada? - spytałam, wyciągając szlafrok. - Myślę o piżamie z długim
rękawem.
- A po co w ogóle coś pod to zakładać? - Brynne uśmiechnęła się promiennie.
- O, nie! - Moje oczy rozbłysły z przerażenia. - Nie, muszę coś pod tym mieć.
- Bla, bla, bla - zaszczebiotała, krzyżując ramiona.
- Będzie mróz - zauważyłam.
- Nie poczujesz - obiecała.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że mam być pod tym zupełnie naga?
Brynne cmoknęła ostentacyjnie i wyszła. Usłyszałam ostatnie: "bla", kiedy szła
korytarzem. Zacisnęłam zęby.
Na kolacji czułam się głupio i byłam zawstydzona z powodu szlafroka, mimo że
wszyscy je włożyli. Były w różnych kolorach - River miała srebrzystoszary jak jej włosy; Anne
intensywnie błękitny, Daisuke ciemny jak węgiel, Charles szmaragdowozielony. Brynne,
oczywiście, czerwony.
Uniosła wymownie brwi, biorąc duży łyk szampana. Zganiłam ją wzrokiem.
Rozejrzałam się dookoła i zorientowałam się, że tylko ja jestem ubrana na biało. I tylko ja
miałam cienką wełnianą apaszkę ciasno owiniętą wokół szyi. Dostrzegłam, że River zerknęła
na moją apaszkę, ale nic nie powiedziała. Wiedziała, że bez niej nie pójdę.
- Podaj mi ciecierzycę - poprosił Jess. Siedział po mojej prawej stronie. W jego głosie
słychać było echo jego licznych ekscesów. Nie wiedziałam, czy kiedyś odzyska dawną formę.
Miał czarny szlafrok. Zastanawiała mnie symbolika kolorów.
- Wszystkie dania są tradycyjnymi potrawami przynoszącymi szczęście w Nowym
Roku - powiedział Solis. - Jeżeli spróbujecie każdej potrawy, będziecie zdrowi i szczęśliwi w
nadchodzącym roku.
Byłam tak bardzo przejęta tym, że mam na sobie tylko szlafrok i czuję się jak
halloweenowy duch, że nie umiałam się skupiać na tym, co mówi. Pozostali roześmieli się i
brzęknęli kieliszkami.
Zobaczyłam mój kieliszek szampana i chwyciłam go. Szampana powinno się sączyć,
ale nie miałam alkoholu w ustach od prawie dwóch miesięcy, więc wypiłam go duszkiem.
Asher uśmiechnął się promiennie i napełnił mi kieliszek.
- Delektuj się nim - poradził. - Nie spiesz się.
Wzięłam łyk jak dama i odstawiłam kieliszek, przekonana, że jest to
osiemnastowieczny wenecki kryształ. Był cudownie niedoskonały i delikatny jak skrzydło
motyla.
Ktoś otarł się o mnie, przekraczając ławkę, żeby usiąść. Nie musiałam unosić wzroku,
żeby wiedzieć, że to Reyn. Twarz mi stężała, kiedy kątem oka zobaczyłam jego szlafrok w
kolorze ciemnego bursztynu. Szybko nabrałam duszonych warzyw z największego półmiska i
wrzuciłam je sobie na talerz.
- Spóźniłeś się - powiedziała River, ale uśmiechnęła się do niego.
- Przepraszam - rzucił krótko. Słowo daję, ten facet byłby w stanie sprzedać lód
Eskimosom!
- No, skoro jesteśmy wszyscy, wypowiedzmy postanowienia! - Asher potarł dłonie. -
Ja, oczywiście, chcę tego, co zwykle.
Już miałam spytać, czym było to, co zwykle, ale odezwała się Anne.
- Zrobić idealny kozi ser?
- Tak! To będzie ten rok! - Asher się rozpromienił, a wszyscy się roześmieli.
Wielokrotnie przechodziłam obok okrągłych dojrzewających serów z koziego mleka w
piwniczce, ale myślałam wtedy tylko o jednym: "o, ludzie, szczęście, że to nie moja działka".
- Kto następny? - River spojrzała na nas wszystkich. Odezwał się Daisuke. Znałam go
najmniej ze wszystkich uczniów. Wiedziałam, że należy do najbardziej zaawansowanych i
często ma indywidualne zajęcia z River. Był miły, ale nieśmiały.
- Ja też życzę sobie tego, co zwykle - szepnął. - Osiągnąć oświecenie, uwolnić się od
wszelkiej żądzy i stać się jednym z bogiem i boginią.
A jego słowom towarzyszyły pełne zrozumienia uśmiechy i skinienia, mówił zatem
całkiem poważnie. Dążył do oświecenia. A ze mnie taki nieudacznik...
Kolejka przesuwała się wokół stołu. Jedne postanowienia były błahe albo śmieszne, na
przykład to, żeby jeść mniej cukru albo częściej głaskać koty, a inne poważne, żeby być
bardziej cierpliwym albo miłym. River postanowiła, że będzie bardziej wyrozumiała i
tolerancyjna, co, moim skromnym zdaniem, zabrzmiało tak, jakby woda oznajmiła, że chce
być bardziej mokra. Nie mieściło mi się w głowie, jak River mogłaby być bardziej wyrozumiała
czy tolerancyjna.
Łamałam sobie głowę, usiłując wymyślić coś, co nie byłoby bezczelne, jak
postanowienie, że będę częściej parować własne skarpetki, ale też nie za bardzo wydumane i
ambitne, jak to, żeby stać się kiedyś naprawdę dobrym człowiekiem. Kiedy zbliżała się moja
kolej, ogarnęła mnie panika. Zastanawiałam się, czy mogę się jakoś wykręcić, ale wiedziałam,
że byłabym jedynym nieudacznikiem, który usiłuje się wymigać. I byłaby to kolejna rzecz,
której nie sprostałam, i po co w ogóle się staram, skoro nawet nie mam powodów do życia...
- Nastasyo? - Brązowe oczy River były... owszem, wyrozumiałe i tolerancyjne.
Przełknęłam szampana, żeby zyskać kilka sekund - byłam taka beznadziejna - i
powiedziałam pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy.
- Chcę... być bardziej ufna. - Nie miałam pojęcia, skąd mi się to wzięło. Z sufitu.
Wszystkie oczy były skupione na mnie, a ja zawstydzona. River wyglądała na lekko
zaskoczoną. Przechyliła głowę na bok i przypatrywała mi się, zaskoczona i skoncentrowana.
- To wspaniałe postanowienie - odezwał się Asher w ciszy.
- Tak - zawtórowała mu Anne. - Cudownie, bardzo dobrze.
Teraz byłam jeszcze bardziej zawstydzona. To postanowienie pojawiło się tak nagle, a
jednak... niechętnie musiałam przyznać, że naprawdę tego chciałam. Nie ufałam nikomu,
nawet samej sobie.
Nie wierzyłam własnym decyzjom, emocjom, planom, etyce w pracy, szczerości,
nawet wyglądowi - niczemu. Owszem, posiadałam jedną niepodważalną zdolność, której
mogłam być całkowicie pewna bez względu na wszystko - zdolność schrzanienia wszystkiego.
Był to niepodważalny fakt.
- A teraz Reyn - powiedziała River.
Proszę, niech ktoś doleje mi szampana, pomyślałam. Wyczuwałam napięcie Reyna
siedzącego tuż obok mnie, czułam ciepło jego nogi przylegającej do mojej.
Wszyscy przy stole czekali w napięciu. Zastanawiałam się, co Reyn powiedział w
zeszłym roku.
- Chcę... spróbować być szczęśliwym - wyznał. Cisza. Wszyscy wpatrywali się w
niego, a ja wiedziałam, dlaczego: nie był chłopcem z plakatu, dla którego liczy się dobra
zabawa. Nawet teraz, zerkając na niego ukradkiem, widziałam, że spogląda gniewnie na stół,
zaciskając pięści po obu stronach talerza.
- Doskonale - pochwaliła go River łagodnie. - Dziękuję.
Reyn rozprostował jedną dłoń, chwycił widelec i zaczął spokojnie zjadać danie z
talerza. Nie miałam wątpliwości, że ma dla niego smak trocin.
Wyglądało na to, że ja byłam najbardziej nieufną osobą na świecie, a on był
najnieszczęśliwszym facetem na świecie.
Dobrana para.
Rozdział 6
Miałam ochotę iść do łóżka przed dwudziestą pierwszą trzydzieści i odpuścić sobie ten
cały noworoczny krąg, ale wiedziałam, że okazałabym się jedyną niedojdą, która się wyłamie,
a duma mi na to nie pozwalała. W końcu nadeszła dwudziesta trzecia trzydzieści - czas
znaleźć się w kręgu.
Spotkałam Rachel i Charlesa wychodzących tylnymi drzwiami i dołączyłam do nich,
ciesząc się, że nie będę musiała iść przez las sama. Kolejny krąg. Będę wymiotować, jak
zwykle? Będę miała potworne wizje, jak zwykle? Czy doświadczę tej wspaniałej eksplozji
światła i mocy wewnątrz, która sprawi, że magyia wyda mi się warta zachodu i nawet
potrzebna, przynajmniej do momentu, kiedy zacznę czuć mdłości? Osaczała mnie ciemność,
gęsta i nieprzenikniona. Poprawiłam sobie apaszkę na szyi. Miałam nadzieję, że nie będę
żałować, iż nie zabrałam kurtki.
- Zastanawiam się, czy tegoroczny krąg będzie tak udany jak ten w zeszłym roku -
powiedziała Rachel.
- A czemu zeszłoroczny krąg był tak udany? - spytałam.
- Piekliśmy ciasteczka na ogniu. - Rachel spojrzała na mnie poważnie.
Uśmiechnęłam się promiennie, a Charles zachichotał. Na twarzy Rachel pojawił się
cień uśmiechu. Znaleźliśmy się na polanie, na której Solis już rozpalił ognisko.
- Witajcie - powiedziała River, kiedy ściągaliśmy buty. - Witajcie.
Cała nasza dwunastka stanęła dookoła ogniska, wpatrując się w hipnotyzujące
płomienie, które lizały suche drewno i skradały się po jego krawędziach jak kot, a potem je
pożerały. Tak jak przypuszczałam, było potwornie zimno. Wyciągnęłam ręce w stronę
ogniska, ale drżałam z zimna.
W dodatku przypomniała mi się potworna wizja Incy'ego. Świetnie.
- Za chwilę nie będziesz czuć chłodu - powiedziała Anne, powtarzając to, co obiecała
Brynne.
Skinęłam głową, myśląc, że moje bose stopy z pewnością już zrobiły się sine. Pewnie z
powodu odmrożenia stracę kilka palców. Brakowało jeszcze tylko tego, żeby zaczęło mi
lecieć z nosa, co dopełniłoby obrazu nędzy i rozpaczy.
- A więc jesteśmy - powiedziała River, uśmiechając się do nas. - Koniec kolejnego
roku. Narodziny nowego roku w naszym życiu. Jutro czeka nas nowy dzień, nowy rozdział,
nowy początek. - Wydawało mi się, że patrzy na mnie, ale migoczący ogień zakłócał
powietrze nad ogniskiem, więc trudno było stwierdzić. - Ten krąg będzie uroczysty - ciągnęła
River. - Każdy z nas będzie medytował na temat tego, co znaczy dla niego nowy rok. A
później, kiedy nabierzemy mocy, każdy z nas uwolni się od tego, czego już nie potrzebuje.
W ostatnich latach ja uwolniłam się od strachu i potrzeby kontrolowania czy
niepohamowanego pragnienia gorzkiej czekolady.
Uśmiechy.
- Oczywiście, każdy z was ma w sobie coś, czego nie potrzebuje, coś, co go
powstrzymuje. Niektórzy już wiedzą, czego zamierzają się pozbyć, ale nie martwcie się, jeżeli
nic wam jeszcze nie przyszło do głowy. W odpowiednim czasie będziecie wiedzieć. Jesteście
gotowi?
Nie. Lepiej byłoby się rozejść i napić gorącej herbaty.
To życzenie noworoczne akurat mi się nie spełniło. Trzymaliśmy się za ręce, zwracając
kciuki w lewą stronę, żeby dopasowały się, kiedy ściśniemy dłoń sąsiada. Ja stałam pomiędzy
Rachel i Charlesem. Naprzeciw mnie stała River, a obok niej Jego Wysokość, niesamowity w
bursztynowym szlafroku, pod którym prawdopodobnie nic nie miał.
- Mówiłaś coś? - Rachel zerknęła na mnie. - Uderzyłaś się w palec?
- Nie. - Muszę nad sobą panować i nie wydawać głupich pisków, pomyślałam.
River zaczęła pieśń, przyzywając magyię, żeby przyszła i rozpoczęła zabawę. Nie,
zabawa nie była właściwym słowem, biorąc pod uwagę niszczycielską moc, jakiej tyle razy
doświadczałam.
Było to raczej zaproszenie... do rozmowy.
Obracaliśmy się dookoła ogniska zgodnie z ruchem wskazówek zegara i przy drugim
okrążeniu uświadomiłam sobie, że odzyskałam czucie w stopach, że czuję zimną ziemię i
rozrzucone liście. Przy kolejnym okrążeniu nie było mi już zimno, a moje piersi rozpalało
gorąco, które oznaczało, że magyia wzbiera we mnie i dookoła mnie. Zaczęłam śpiewać moją
pieśń.
Poprosiłam kiedyś Solisa, żeby nauczył mnie bardziej oficjalnej czy tradycyjnej pieśni,
którą można przyzywać magyię, ale on powiedział, że tego nie można się nauczyć. Pieśń po
prostu wydobywa się z człowieka, niezależnie od tego, z jakiej wywodzi się kultury i jakim
językiem się posługuje. Wcześniej wystarczyło, żebym otworzyła usta, i zaczynałam śpiewać
starodawne słowa.
Przypuszczałam, że słyszałam je w dzieciństwie, od rodziców. Słowa, które istniały
jeszcze przed nimi. To co wiedziałam o Wielkich Domach, pozwalało mi przypuszczać, że
pojawiły się w najwcześniejszych dniach magyi i nieśmiertelnych, kiedykolwiek to było.
W każdym razie otworzyłam usta i wydobyła się z nich moja pieśń, przywołująca
magyię, radośnie, uwodzicielsko, przerażająco. Nasz krąg poruszał się teraz szybciej i nie
tylko ja byłam czerwona na twarzy. Ogień tańczył w środku, a jego płomienie wydawały się
ostrzejsze, bardziej postrzępione, kiedy tak tańczyliśmy.
Dłoń Rachel była ciepła, dłoń Charlesa wydawała się silna i zaskakująco stanowcza.
Rozglądałam się po twarzach i widziałam blask odbijający się na skórze zebranych. Reyna
zostawiłam sobie na koniec, odsuwając chwilę, kiedy w końcu moje oczy na nim spoczną.
Wreszcie spojrzałam - stał pomiędzy River i Daisuke. Był o głowę wyższy niż cała reszta. Na
jego ostrych kościach policzkowych i w czarujących, migdałowych oczach tańczyły cienie,
rzucane przez ogień.
Nagle spojrzał na mnie, zanim zdążyłam odwrócić wzrok, i uwięził mnie w swoim
spojrzeniu tak, że zaparło mi dech w piersiach. Podobnie jak wszystkim innym szlafrok
przylegał mu do ciała, kiedy wirowaliśmy, podkreślając twardą płaszczyznę torsu. Pod
materiałem miał bliznę, tę, którą ja miałam pod apaszką. Nasze pasujące do siebie blizny. Nie
identyczne, ale pasujące do siebie, dwie części amuletu mojej matki.
Moja pieśń wirowała w powietrzu, stawała się coraz bardziej wyraźna i splatała się z
pieśniami pozostałych. Tworzyliśmy razem silny, gruby pień drzewa o poskręcanych
korzeniach, które wydawały się sięgać głęboko w ziemię. To było takie... porywające, piękne,
to przyzywanie magyi.
Zapomniałam już, jak to jest. Chyba w ogóle nie zaznałam czegoś podobnego.
Drobiazgi, dziecinne zaklęcia, owszem. Ale nie taką więź pomiędzy mną a magyią, obietnice
składane sobie nawzajem...
Jak obietnice kochanków. Obawiałam się jej mocy i tego, że jest w stanie mnie zranić.
Ale ona, jak kochanek, obiecywała niewyobrażalną radość, rozkwit wewnętrznej mocy.
Objawiała mi się, a ja objawiałam się jej.
Nieźle! Słuchajcie! Zaraz zacznę pisać poradnik! Radość z czarów!
Zmusiłam się, żeby znów skupić się na tym, co się dzieje wokół mnie, a nie na
zdumiewającym cudzie samoświadomości, który dokonywał się we mnie. River uśmiechała się
szeroko, śpiewając. Jej włosy, opadające na ramiona, falowały jak srebrny materiał. Była
piękna, szczęśliwa i silna. Ja chyba wyglądałam tak, jak kiedyś, raczej dawno temu.
Ale w tej chwili naprawdę czułam się szczęśliwa i silna. Byłam pełna magyi, która mnie
rozpierała i pewnie idiotycznie się uśmiechałam. Czułam się idealnie - nie było mi ani gorąco
ani zimno, wypełniało mnie światło i radość. Moje stopy sunęły po ziemi, włosy owiewały mi
twarz.
Miałam wrażenie, że należę do tych ludzi, jakby wśród nich było moje miejsce.
- Teraz! - powiedziała River, a my wszyscy wyrzuciliśmy ręce w powietrze, jakbyśmy
dawali podarunek wszechświatowi. Może faktycznie tak było. Kto to może wiedzieć, do
diabła?
Nasz krąg powoli zwolnił, aż w końcu łagodnie się zatrzymał, znieruchomiał, jakby
dotarł do celu. Na twarzach moich towarzyszy gościły uśmiechy, wyraz zachwytu, a nawet
zdumienia. Biło od nich piękno magyi. Czułam, że za chwilę uniosę się nad ziemią,
przytrzymywał mnie jedynie ciężar mojego lnianego szlafroka.
Magyia buzowała i skwierczała w powietrzu. Ogarniało mnie upojne uczucie
błogostanu, pewność, że wszystko na świecie ma swoje miejsce. Teraz nie byłabym w stanie
zrobić niczego złego, i ta pewność, że będzie dobrze.
River klasnęła w dłonie, chuchnęła w nie i przysunęła do ogniska. Płomienie
podskoczyły, jakby w odpowiedzi. Kobieta uwolniła się od tego, czego nie potrzebowała, a
ogień to pochłonął. Asher wykonał te same ruchy. Zafascynowana przyglądałam się, jak ogień
przechwytuje z powietrza życzenia. Mówcie co chcecie, czary mary, ale było to po prostu
niesamowite.
I tak toczyło się to po kolei: Anne, Lorenz, Brynne, Jess, Rachel... każdy wyrzekał się
czegoś, oddając to płomieniom.
W końcu nadeszła moja kolej. Wiedziałam, czego chcę się pozbyć, problem tkwił tylko
w tym, że tego było zbyt wiele i to jedno ognisko na pewno nie poradziłoby sobie. Głupota,
egoizm, gnuśność, lenistwo - zaraz, zaraz, czy gnuśności przypadkiem nie można podciągnąć
pod lenistwo? Niedojrzałość, egoizm już wymieniałam, prawda?
Rachel lekko trąciła mnie łokciem w żebra, a ja uniosłam wzrok i zorientowałam się,
że wszyscy czekają. Przełknęłam ślinę, cały czas otulona niebiańską otoczką światła i mocy.
Szybko klasnęłam w dłonie i wyszeptałam w nie pierwsze słowa, które przyszły mi do głowy.
Wyrzekam się ciemności. Rozpostarłam dłonie nad ogniskiem, a ono niemal
eksplodowało, potrajając swój rozmiar tak, że musiałam się cofnąć. Płomienie mnie
zahipnotyzowały, wciągnęły. Czułam ich ciepło, nie mogłam oderwać od nich oczu.
Wyrzekam się ciemności. W tym chyba zawierało się wszystko. Pozbyłam się całego
mojego starego życia jak jaszczurka skóry, moich starych przyjaciół, dawnej siebie. Wszystko
było nowe. To był nowy rok, nowy początek, a ja miałam go zacząć z czystą kartą, otworzyć
się na możliwość czynienia dobra.
W moim umyśle pojawiło się wspomnienie, które zaczęło się unosić przed moimi
oczami, przybierając kształt w ogniu. To byłam ja, Incy, Boz i Katy. Po chwili ogień zniknął,
pozostawiając wyraźny obraz.
Byliśmy we Francji w czasie II wojny światowej. Próbowaliśmy przekroczyć granicę
szwajcarską z fałszywymi dokumentami, ale z powodu strasznej biurokracji utknęliśmy i
musieliśmy czekać na wyrobienie nowych papierów.
Cała nasza czwórka zmierzała do baru prowadzonego przez nieśmiertelnego, który z
niewyjaśnionych przyczyn postanowił osiąść we Francji. My, oczywiście, cieszyliśmy się, że tu
został. Jego bar był ukryty - droga do niego była ekscytująca i ryzykowna - trzeba było zejść
stromymi schodami w ciemności, praktycznie czołgać się przez zbombardowane piwnice, a na
jednym krótkim odcinku przeciskać się przez wąski, nierówny korytarz biegnący pod zabitą
deskami katedrą.
Kiedy szliśmy ulicą, starając się uniknąć zatrzymania przez niemiecki patrol,
dostrzegliśmy ciężarówkę Czerwonego Krzyża zaparkowaną przy krawężniku przed une
poste - pocztą. Byliśmy roześmiani, dobrze ubrani, cieszyliśmy się na myśl o wieczorze i
mieliśmy nadzieję, że następnego dnia dostaniemy papiery i będziemy mogli uciec z tego
zrujnowanego, przygnębiającego miasta.
Kierowca był na poczcie, drzwi były otwarte. Usłyszeliśmy, że pyta po francusku z
wyraźnym amerykańskim akcentem, gdzie znajduje się sierociniec. Ekspedientka zaczęła
tłumaczyć - szybko, gestykulując. Widać było wyraźnie, że kierowca nic z tego nie rozumie.
Pokazał, żeby narysować mapę, a ekspedientka skinęła głową i pobiegła, żeby wyjąć kawałek
kartki podobnej do chusteczki higienicznej, bo tylko coś takiego można było zdobyć.
- Ej! - powiedział Boz i zwolnił.
- Co? - spytałam.
- Ciężarówka Czerwonego Krzyża, jedzie do sierocińca. - Ściszył głos i wciągnął nas
w boczną uliczkę.
- No i? - zdziwił się Incy, którego ciemne oczy nagle rozbłysły. - Wiezie dary. Może
jedzenie.
Kiedy dźwigaliśmy drewniane skrzynie do domu Felipe, powitano nas jak bohaterów.
Wszyscy oglądali niewiarygodne trofea - tabliczki czekolady, mydło, prawdziwe jajka, na
widok których rozległ się ogólny pisk, i prawdziwe pomarańcze. Nikt z nas nie widział tych
rzeczy od miesięcy.
Wspaniałomyślnie podzieliliśmy się ze wszystkimi, rozdając tabliczki czekolady,
jakbyśmy mieli ją na co dzień, beztrosko oddając jajka żonie Felipe, która obchodziła się z
nimi jak z prawdziwym złotem.
Pamiętam rozkoszny, cierpki zapach pomarańczy, kiedy zanurzałam moje pomalowane
na czerwono paznokcie w skórce i powoli zaczęłam ją zdzierać. Sok trysnął mi na policzek.
Roześmiałam się, a Boz go zlizał. Wycisnęłam trochę soku do paskudnej, rozcieńczonej
whisky, która była specjalnością Felipe, a później rozerwałam pomarańczę i wgryzłam się w
miąższ. Nic nigdy nie smakowało tak wyśmienicie, ani wcześniej, ani później.
To była wspaniała historia, jedna z tych, które lubiliśmy wspominać najbardziej. Długo
gratulowaliśmy sobie mistrzowskiego wyczynu.
Teraz, w ognisku, zobaczyłam to, czego nie widziałam wcześniej, o czym nie
myślałam: o sierotach słyszących nadjeżdżającą ciężarówkę, wyglądających przez okna,
niektóre
powybijane
i
zabite
deskami.
O
krzątających
się
zakonnicach,
które pozwoliły im wybiec i zobaczyć le militaire.
Były to dzieci, których rodzice zginęli podczas jednego z setek nalotów bombowych
niemieckich samolotów, jakich doświadczyła Francja. Pewnie podbiegły do ciężarówki i
obskoczyły kierowcę. Cieszyły się na widok wielkiego czerwonego krzyża namalowanego na
samochodzie. Mężczyzna przeszedł na tył auta. Czuł się jak Święty Mikołaj. Widział podarte
swetry, chude nóżki wystające spod za krótkich spodni. A kiedy podniósł oliwkowe płótno,
zobaczył... pustkę. Pustą ciężarówkę.
Dzieci musiały być rozczarowane. Przybite. O wiele lepiej byłoby, gdyby ciężarówka w
ogóle nie przyjechała - przynajmniej nie miałyby nadziei. Ale ciężarówka przyjechała, nadzieja
rozpaliła się w nich jak przede mną ognisko, a potem została brutalnie rozwiana.
Przez nas. Przeze mnie. Przez moją ciemność.
Ciemności, opuść mnie, błagałam w milczeniu. Ciemności, opuść mnie.
Usłyszałam kaszel i zamrugałam, wracając do rzeczywistości, do "tu i teraz".
- Do licha, czego się wyrzekłaś? - wymruczała Rachel.
- Charles? - powiedziała River i krąg toczył się dalej, jakby nigdy nic.
Cofnęłam się o krok, drżałam, i objęłam się rękami. Stałam tam chwilę, a może dłużej?
I ile mam podobnych wspomnień? Rzeczy, które kiedyś wydawały się wspaniałe, cudowne,
zabawne, a teraz patrzyłam na nie z rozczarowaniem, albo wręcz odrazą. Wiele. Zbyt wiele.
Coś ostrego i gorzkiego urosło mi w gardle. Przyłożyłam sobie dłoń do ust i z trudem
przełknęłam ślinę.
Charles obok mnie chuchnął w dłonie, a ogień ledwie się uniósł, jakby po tym, co wziął
ode mnie, uznał to za bułkę z masłem.
Twarz miałam rozpaloną i zaczęłam się pocić. Wyczuwałam spojrzenia innych.
Skupiłam się na punkcie tuż przy podstawie ogniska i nie podnosiłam wzroku. Po Charlesie
był Solis, a ognisko wykrzesało z siebie trochę energii, żeby pochłonąć to, czego się pozbył.
Po Solisie - Daisuke, a potem Reyn. Zerknęłam na ognisko, kiedy nadeszła jego kolej;
płomienie podskoczyły na średnią wysokość. Czego się wyrzekł? Tęsknoty za podbojami?
Pragnienia grabienia wiosek? Pożądania mnie?
I znaleźliśmy się znów przy River, która sprawiała wrażenie czujnej i trzeźwej.
- Wszystkim nieźle poszło. Cudowny krąg. Rozwiążmy go.
Znów chwyciliśmy się za ręce. Było to dość krępujące, bo dłonie miałam lepiące i
Rachel i Charles na pewno to czuli. Cała nasza dwunastka po prostu uniosła dłonie ku niebu i
wypowiedziała pożegnanie.
Czułam, jak magyia znika, blaknie; czułam, jak zaczyna się rozpraszać i znikać wśród
drzew, na niebie i na ziemi. Nieopisane wrażenie mocy i siły także zelżało, a ja poczułam
panikę, bojąc się, że bez niego będę ograniczona, normalna.
Czyjaś ręka objęła mnie delikatnie.
- Wszystko w porządku? - spytała River.
Szybko sprawdziłam, czy nie mam objawów nadciągających wymiotów, po czym
skinęłam głową.
- Chyba nie będę rzygać.
- Nie, pytam o emocje - wyjaśniła. - To był ważny krąg, wzbudziłaś niezły potencjał
bardzo silnej magyi. Czułaś to? - Pochyliła głowę ku mojej, kiedy inni zaczęli szukać butów i
kierować się w stronę domu, gawędząc i śmiejąc się.
- Czułam magyię nas wszystkich, splecioną razem - wyznałam, a River zamyśliła się.
- Twoja była wyjątkowo silna. Jak się teraz czujesz?
- Hm, dobrze. - Znalazłam buty i wsunęłam w nie bose stopy. Znów zaczynałam drżeć
pod wpływem nocnego chłodu.
River zawahała się, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze. Miałam nadzieję, że nie
będzie zadawać więcej pytań o to, czego się pozbyłam - nie byłam pewna, czy zrobiłam
właściwą rzecz, wypowiedziałam właściwe słowa. Czy można wyrzec się ciemności? Może
powinnam poprzestać na egoizmie?
- Dobrze - westchnęła w końcu. - Porozmawiamy o tym później. Wracajmy do domu.
Czekają na nas rozmaite frykasy.
- Dobrze. - Zrobiłam przedstawienie, powoli zawiązywałam sznurowadła, a ona
ruszyła przodem. Nie chciałam o tym rozmawiać, ani o niczym innym. Ani o tym, od czego się
uwolniłam, ani o tym, co widziałam, ani o potwornym, stłamszonym wspomnieniu pozornego
szczęścia.
Wstałam i zorientowałam się, że wszyscy już poszli, a ja zostałam sama. Jak palec.
Mróz był tylko kropką nad "i". Zacisnęłam zęby.
Zahuczała sowa, oczywiście, przyprawiając mnie o dreszcz, który przepłynął po
kręgosłupie, i tak już przemarzniętym. Usłyszałam trzask wysuszonych zimą gałęzi pod nie
moimi stopami.
Czyżby... ktoś się śmiał?
O Boże. Przysięgam, że gdyby wyskoczył przede mną klaun, obdarłabym go ze
skóry...
Zza drzewa wyszedł Reyn, a ja mało nie wrzasnęłam.
- Cholera! Musisz się przyczajać? To cię rajcuje?
- Nie czaiłem się - syknął z poirytowaną miną. - Czekałem na ciebie. Wiem, że nie
lubisz być sama w nocy poza domem. Myślałem, że mnie słyszysz, że wiesz, że tu jestem.
Szczęka opadła mi z zaskoczenia.
- Wydawało mi się, że rozmawiacie z River o prywatnych sprawach, więc czekałem
tutaj.
Teraz czułam się okropnie przez to, że go tak oskarżyłam. A on tylko martwił się o
mnie. I był miły. Jego oczy wydawały się brązowe w przytłumionym świetle, cienie tańczyły na
jego policzkach i szczęce. Nagle jego twarz się rozjaśniła, spojrzał na mnie z miną, której nie
rozpoznałam.
- Czy ty naprawdę myślisz... - zaczął łagodnie - ... że po tym, co się nam przydarzyło,
mógłbym na ciebie napaść? - Skrzyżował ręce na piersiach.
Nabrałam powietrza w płuca i położyłam dłoń na sercu.
- Ja nie myślałam - powiedziałam sztywno. - Byłam przestraszona. Skąd wiesz, że nie
lubię być sama w nocy poza domem?
- Zawsze, kiedy widzę cię w nocy na dworze, jesteś spięta bardziej niż cięciwa -
szepnął, a ja przysunęłam się do niego, żeby lepiej słyszeć. - Nienawidzisz tego. Nienawidzisz
na tyle, że trzymasz się blisko mnie, kiedy idziemy. - Jego głos był ciepły i aksamitny, jakby
chciał odstraszyć zimną noc.
- Czekałeś na mnie? - Powoli to do mnie docierało.
- Tak. Możemy iść? - Wskazał dom.
Skinęłam głową, oszołomiona wdzięcznością i jego wyglądem, kiedy tak stał między
drzewami, wśród miękkich płatków śniegu padających na nas bezszelestnie.
Przechylił głowę.
- Twoje włosy... wyglądają, jakby były uplecione z księżycowego blasku. - Odwrócił
wzrok i zaśmiał się sztucznie. Chyba chciał zatuszować słowa, które mu się nieopatrznie
wymknęły.
Zamrugałam. Wojownik, a do tego poeta. Wtedy on odwrócił się z poważną miną i
powoli pochylił się do mnie. Jęknęłam. Poczułam pustkę w głowie, kiedy rzuciliśmy się na
siebie, a moje dłonie przesunęły się w górę po miękkiej tkaninie jego rękawów, która nie była
w stanie ukryć twardych mięśni.
- Reyn - wyszeptałam. Nagle jego usta przywarły delikatnie do moich. Oczy miał
otwarte, jakby chciał zobaczyć, czy go nie odepchnę. Zacisnęłam powieki i oparłam się o jego
tors, twardy jak dąb.
To był Reyn. Całował się ze mną w nowy, wyjątkowy sposób, chociaż przez czterysta
pięćdziesiąt lat poznałam chyba wszystkie rodzaje pocałunków. Przyciągnął mnie bliżej do
siebie, trzymał dłonie na moich plecach, a mnie ogarnęło podniecenie na myśl, że pomiędzy
naszymi ciałami nie ma nic poza tymi cholernymi szlafrokami, które, co od początku
wiedziałam, były kompletnie poronionym pomysłem.
Najeźdźca Zimy ze skupieniem pogłębił pocałunek, przyprawiając mnie o zawroty
głowy. Pachniał dymem, mydłem i jakąś niezwykłą, orientalną przyprawą, która kojarzyła mi
się tylko z nim. Nie byłam świadoma tego, że popycha mnie do tyłu, ale nagle poczułam zimną
skałę wystającą z ziemi. Znalazłam się między młotem a kowadłem.
To było... takie miłe. Zadziwiająco miłe, milsze niż cokolwiek, co mogłam przywołać
w pamięci, chociaż byłam przemarznięta i niepewna tego, co stało się podczas kręgu. Kiedy
byłam z nim tak połączona, czułam się bezpieczna. Nic nie mogło mnie dosięgnąć. Nic nie
mogło mnie zranić.
Oprócz niego. Ale zanim zdałam sobie z tego sprawę, uświadomiłam sobie, że
zanurzyłam dłoń w jego włosach, a nogą oplotłam jego udo.
Poddałam się, pozwalając, żeby rozkosz mnie pochłonęła, aż po sam czubek głowy.
Przywarłam do niego jeszcze bardziej, jakbym chciała się z nim stopić. Wsunęłam rękę
za dekolt jego szlafroka i poczułam rozpaloną gładką skórę, mocny obojczyk, gładkie mięśnie
jego ramienia.
Był duży i silny, twardy i doskonały. Czułam, że ciężko oddycha i byłam zadowolona -
to przeze mnie. Chciałam po prostu... żeby czas się zatrzymał, w tej chwili. Chciałam się
poddać, oddać, zapomnieć o wszystkim oprócz Reyna.
Oczywiście, że kusiło mnie, żeby po prostu to zrobić. Z chęcią zaniechałabym tego
głupiego zmagania się ze sobą, żeby stać się Tahti. O wiele prościej byłoby zwyczajnie...
oddać się przyjemności. Wypełnić zmysły Reynem, pozwolić mu znaleźć się w moim umyśle,
sercu, ciele.
Ale - czy nie stałabym się przez to jeszcze większą ofiarą od tej, którą byłam, kiedy tu
przyjechałam? Wkurzało mnie to potwornie, ale prawda wyglądała tak, że miałam przed sobą
cel.
Gdybym zatraciła się w tych wszystkich cudownych, płomiennych, hipnotyzujących
emocjach, stworzyłabym kolejną kryjówkę w swoim umyśle, w której Lilja - pod takim
imieniem się urodziłam - skryłaby się przed światem.
Reyn uniósł głowę i spojrzał na mnie. Oboje dyszeliśmy, wypuszczając kłęby pary w
mroźnym powietrzu. Moje ręce były zimne i sztywne.
- Gdzie jesteś? - Jego głos był niemal szeptem. Wydawało mi się, że słyszę ledwie
zauważalny akcent jego ojczystego języka - jakiejś mongolsko-skandynawskiej mieszanki.
Cofnął się, nie przestając mnie obejmować. - Nie mogę tego zrobić. - Wiedziałam, że właśnie
to zrobiłam i wściekałam się za to na siebie.
Lekko zmrużył oczy.
- Nie wiem, dlaczego to robimy - wydusiłam z siebie, chociaż towarzyszyło mi
poczucie straty podobne do tego, jakie odczuwałam, kiedy po skończonym kręgu opuściła
mnie magyia. - Nie wiem, czemu... - Pokręciłam głową. Czułam się zmęczona do granic
wytrzymałości, zdezorientowana i smutna, ale z niewiadomego powodu - zwycięska.
- Ciągnie nas do siebie. - Jego słowa ginęły w nocnej ciszy, niemal niezauważone. -
Łączy nas przeszłość.
- Potworna, katastrofalna przeszłość. - Cóż, ktoś musiał to powiedzieć.
- Może to jedyny sposób na to, żeby ją naprawić. - Jego pierś unosiła się i opadała, ale
dzięki wieloletniemu treningowi wojownika nie wydawał przy tym żadnego dźwięku.
- Nie wiem. - Nie cierpiałam być tak niezdecydowana. Wolałam być zgryźliwa, nawet
nieprzyjemna. Prawie zawsze wiem, na czym stoję, z radością wyrażam opinię na każdy temat.
Ale tej nocy nie mogłam zdobyć się na logiczne myślenie.
- Czujesz... coś do mnie. - Mówił cicho, ale pewnym głosem.
Oj, tak, owszem. Pożądanie. Tęsknotę.
- Przerażenie? Ból?
Czułam, że mięśnie mu sztywnieją, chociaż już go nie dotykałam.
- Przebywanie u River ma na celu to, żeby... być sobą - odparł, a każde słowo brzmiało
tak, jakby wydobywało się z niego wbrew jego woli. - Tym, kim się jest naprawdę. I sprawić
jakoś, żeby to się udało.
Moje ciało, które zaledwie kilka chwil temu rwało się do niego i ponaglało mnie,
żebym poznała go bliżej, teraz zaczęło się wycofywać w panice. Opuściła mnie fascynacja
Reynem, tak jak magyia niecałe dziesięć minut temu. Adrenalina i podniecenie wyparowały, a
ja znów drżałam z zimna.
Skrzyżowałam ręce na piersiach.
- Dobra, doktor Lauro
1
- powiedziałam.
- Nie ma sensu się okłamywać. - Jego słowa zabrzmiały stanowczo.
- Naprawdę? Niezła rada. - Zdobyłam się na surową minę.
Miałam jednak do czynienia z mężczyzną, który wytrzymywał całe tygodnie, a nawet
miesiące zimowych oblężeń, czekając, aż zabarykadowani wieśniacy nękani głodem poddadzą
się, więc moje kruche barykady nie stanowiły dla niego zbyt wielkiego wyzwania.
- Jeżeli nie jesteś w stanie zmierzyć się ze swoimi uczuciami, wszystkimi, nigdy nie
staniesz się na tyle silna, żeby uwolnić się od przeszłości.
Jego słowa zbiły mnie z tropu, podobnie jak jego postać na tle czarnych drzew, biały
śnieg pod naszymi stopami, blask księżyca oświetlający pasami jego twarz i włosy, przez co
wyglądał jak egzotyczny tygrys.
- Oj, ty coś o tym wiesz. - Teraz czułam się głupio, bezbronnie i nie byłam sobą.
Czułam, że muszę uciec od tych wszystkich uczuć. Przecisnęłam się obok niego, a on
wyswobodził mnie z objęć. Ruszyłam w stronę domu, szybkim krokiem sunąc po śniegu, po
śladach, które utworzyły ścieżkę. Nie wiedziałam, czy Reyn idzie za mną, a minutę czy dwie
później prawie wbiegałam po kuchennych schodach, rozpaczliwie spragniona światła i
śmiechu, które czekały w środku.
1
Laura Schlessinger, amerykańska psycholog, terapeutka, udzielająca porad w audycjach radiowych, propagująca
konserwatywne wartości.
Rozdział 7
Moje wspomnienia pierwszego stycznia zwykle wiązały się z kacem, rewolucjami
żołądkowymi, często też byłam zaskoczona miejscem, w którym się budziłam. ("Nie, panie
władzo, nie mam pojęcia, dlaczego mam na sobie kostium oposa. Jak pana nazwałam? Och.
Nieźle".) Ogarniał mnie wtedy strach, że nigdy się to nie skończy, ale tylko do czasu, aż ktoś
zadzwonił albo wytoczył się spod kanapy, proponując Krwawą Mary, i wszystko zaczynało się
od nowa.
W tym roku było inaczej. Obudziłam się bez kaca, u siebie, podekscytowana na myśl o
całym roku nowych możliwości. Na Islandii w sylwestra zawsze rozpalaliśmy wielkie ogniska,
wypowiadaliśmy życzenia i wznosiliśmy toasty za Nowy Rok. To samo zrobiłam zeszłej nocy.
Byłam... podniecona. A nawet pełna nadziei, chociaż nie chciałam się do tego przyznać, żeby
nie zapeszyć. Kiedy leżałam w wannie w łazience, analizowałam swoje postępy. Na palcach,
które od gorącej wody zrobiły się różowe, odliczałam w milczeniu rzeczy, które szły mi coraz
lepiej. Wprawdzie nie byłam w porządku wobec moich nowych przyjaciół, nadal
potrzebowałam wsparcia i potwierdzenia. Czekała mnie długa, wyboista droga pod górę,
którą musiałam pokonać.
Ale byłam na to gotowa. A ten rok miał przynieść dalsze postępy. Naprawdę. Na
pewno. Zanurzyłam się pod wodę i opłukałam ciało, wyobrażając sobie, że zmywam z siebie
przeszłość.
Czyszczenie uprzęży znajdowało się na początku listy rzeczy nielubianych, zaraz po
pinakoladzie i spacerach w deszczu. Stałam przed kilkoma uprzężami, dwoma siodłami i parą
popręgów i mogłam jedynie dziękować, że część osprzętu była z pasków parcianych, których
nie trzeba było konserwować.
- Cześć, cara - wymruczał Lorenz, kiedy mijałam go, wchodząc do magazynu z
uprzężami. Wraz z Charlesem zamiatali główne przejście w stajni. Powietrze było gęste od
wzbijającego się siana i kurzu. - Widziałaś słodkie szczeniaki?
- Tak. - Wszyscy tutaj żyli szczeniakami.
Charles kichnął i wyciągnął czystą białą chusteczkę z kieszeni kamizelki. Nawet kiedy
zamiatał podłogę, wyglądał czysto i schludnie. A Lorenz mógłby pozować do "Horse
Illustrated: Kolekcji Zimowej". Miał nawet jedwabną apaszkę wokół szyi. Ja - dżinsy
ocieplane flanelą, robocze kozaki, bluzę, puchową kurtkę i grubą wełnianą apaszkę. Lorenz,
którego poczucie estetyki zostało urażone, robił wszystko, żeby się nie skrzywić, ale po
prostu nie mógł tego znieść.
- Nie, nie możesz tak okręcać apaszki - powiedział, opierając szczotkę. A później
podszedł do mnie. Miał około stu lat i nadal mówił z włoskim akcentem.
Uniosłam dłonie, żeby go powstrzymać, ale stanowczo je odrzucił i rozwiązał apaszkę.
Stałam jak sparaliżowana. Włosy trochę mi urosły, więc zakrywały kark, ale niezupełnie.
Czułam się, jakbym wrosła w podłogę. Usiłowałam nie poddać się panice, którą wywołało
jego zachowanie.
- Patrz. Tak się to robi. - Wprawnymi ruchami złożył apaszkę i zarzucił mi ją na szyję,
a ja starałam się, żeby nie odskoczyć od niego. Przeciągnął oba końce przez supeł i zacisnął
go. Usiłowałam zapanować nad oddechem, kiedy Lorenz poprawiał i układał materiał. Cofnął
się, żeby przyjrzeć się krytycznie swojej pracy.
- Lepiej, prawda? - Spytał Charlesa, a ten zrobił wymijający gest.
- Lepiej, ale przy tej bluzie za dużo nie zwojujesz - odparł bez złośliwości, a Lorenz
westchnął i przytaknął.
- To prawda. Nasya, masz wspaniałą figurę. Bluzy nie są dla ciebie - oznajmił
kategorycznie. - Wyraziste kolory. Bardziej dopasowane ubrania. Mały kaszmirowy sweterek.
- Czyszczę uprząż w stajni - zaprotestowałam.
- Oj. - Lorenz skinął głową. - To prawda. Ale ubierasz się tak cały czas. Jak facet.
- Nie ubieram się jak facet. - Oczy otworzyły mi się szeroko. - Ubieram się
praktycznie. Bo mieszkam na farmie. I przez cały czas wykonuję brudną, farmerską robotę.
- Milutki facecik. - Lorenz zaprezentował promienny uśmiech zapierający dech w
piersiach.
Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam do boksu z uprzężą.
Charles i Lorenz zachichotali w przejściu, po czym zabrali się do zamiatania.
- Tęsknię za końmi i powozami. - Usłyszałam głos Charlesa.
- Były takie eleganckie - przyznał Lorenz.
Zaczęłam szorować szczotką wszystkie metalowe części uprzęży. Ktoś jeździł po
błocie, cała była upaprana. Wiedziałam, że Reyn czasami brał konia - na trzech z sześciu koni
River można było jeździć - podobnie jak Lorenz i Anne. Inni pewnie też. Ja nigdy tego nie
spróbowałam, chociaż River mi to proponowała.
Lorenz zaczął nucić, a później cicho śpiewać partię Aidy.
Usiłowałam nie wsłuchiwać się w romantyczne słowa, kiedy szorowałam siodło
mydłem, trafnie zwanym do siodeł. On i Charles naprawdę tęsknili za końmi i powozami. To
był kolejny przykład tego, jak różni jesteśmy, my, nieśmiertelni.
Ja plus konie równa się bolesne wspomnienia. Wytarłam mydło i zaczęłam wcierać
oliwę w uprzęż, starając się ze wszystkich sił nie myśleć o tym okresie w życiu, kiedy to
robiłam. Myśl o czymś innym, nakazałam sobie. Mój umysł nagle zalały wspomnienia
wczorajszej nocy - pocałunek z Reynem w ciemnym, zimnym lesie. Policzki mi zapłonęły i
skupiłam się na tym, co robię.
Reyn. Po co mnie nęka? Zresztą nie wyglądał na osobę, która spotkała swoją drugą
połówkę i teraz nie może bez niej żyć, raczej jak ktoś, kto robi to wbrew własnej woli. Nie
żeby mnie to jakoś specjalnie obchodziło, ale jednak. Wciąż żałowałam, że mnie do niego
ciągnie, a do tego był tak nieziemsko przystojny.
Wierzcie albo nie, ale naprawdę potrafię nie myśleć o trudnych sprawach, i właśnie w
tej chwili postanowiłam skorzystać z tej umiejętności. Zaczęłam zastanawiać się, co jest na
kolację, jak minął sylwester Meriwether, co wywinęła Dray, której ostatnio nie widziałam.
Zastanawiałam się, dlaczego Charles i Lorenz tu są...
Cóż, może powinnam spytać!
- Lorenz!
Po kilku chwilach jego przystojna twarz wychyliła się zza drzwi. Jego brwi
przypominały skrzydła mewy, wygięte idealnie nad intensywnie niebieskimi oczami.
- Tak?
- Dlaczego tu jesteś? - Wykonałam zamaszysty ruch ręką mający znaczyć: "w River's
Edge", nie: "w stajni".
Zamrugał, zaskoczony, a ja niemal widziałam, jak zastanawia się, czy mi powiedzieć i
co powiedzieć. Wszedł do boksu i stanął przy drzwiach. Zaskoczyła mnie zmiana jego
zachowania - na ogół był zuchwały, pewny siebie, czarujący - wyniosły w taki sposób, na jaki
może sobie pozwolić niewiarygodnie przystojny facet. Otworzył usta, jakby chciał coś
powiedzieć, i uniósł dłoń, a potem ją opuścił.
W milczeniu czyściłam siodło, nie spuszczając wzroku z chłopaka. To widocznie
podziałało. Jego dłonie zaczęły skubać materiał włoskich wełnianych spodni, które włożył do
zamiatania stajni.
- Ja... - zaczął i spojrzał na sufit, a potem na podłogę. - Mam...
Wstrzymałam oddech. Radosna, słodka Brynne usiłowała kogoś podpalić, więc nie
mogłam sobie wyobrazić, co sprowadziło tu Lorenza.
- Mam dwieście trzydzieścioro pięcioro dzieci - wyznał, a ja mało nie zemdlałam. -
Czy coś koło tego. - Nie patrzył na mnie, silił się na nonszalancję, ale ponieważ ja jestem
królową nonszalancji, od razu go przejrzałam.
Zorientowałam się, że gapię się na niego z rozdziawioną buzią, więc zamknęłam ją,
skinęłam głową i jeszcze chwilę polerowałam siodło, a mój umysł zalała lawina pytań.
- Nieźle - odparłam cicho, nie odważyłam się powiedzieć: "E, też coś, takie rzeczy to
normalka. Tylko dwieście trzydzieścioro pięcioro, mówisz? Znam faceta, który..." - To dużo -
przyznałam. - Wszystkie są nieśmiertelne? - Jasny gwint, nasza populacja wyraźnie się
powiększa.
- Nie. - Odgarnął z czoła gęste czarne włosy. - Tylko sześćdziesięcioro. Chyba.
Nagle dotarła do mnie brutalna prawda: musiał zmierzyć się ze śmiercią niemal stu
siedemdziesięciorga dzieci, jednego po drugim. Dlaczego sobie to zrobił?
- Próbowałem... - Uśmiechnął się ironicznie do ściany. - Wazektomia się cofa.
Oczywiście. Tak to już z nami jest.
- A jednak masz zamiar się katować? - Najwyraźniej.
- Usiłuję zrozumieć - westchnął.
To dlatego tu był. Żeby dowiedzieć się, dlaczego sprawił taki ból sobie, swoim
dzieciom, dla których z pewnością nie był ojcem - w każdym razie nie dla wszystkich - i
kobietom, które porzucił.
- O, w mordę! Przecież ty masz dopiero sto lat! - Ta myśl wymsknęła mi się, zanim
zdążyłam ją powstrzymać.
Skinął głową.
O mój Boże - powiedzmy, że zaczął w wieku dwudziestu łat. W ciągu osiemdziesięciu
lat spłodził dwieście trzydzieścioro pięcioro dzieci, o których wiedział. Niektóre z nich
zapewne już nie żyją - choroby, wypadki. Ale czekało go kolejnych dziewięćdziesiąt lat
patrzenia na śmierć swoich potomków. Poza tym była też cała reszta nieśmiertelnych dzieci
wymagających uwagi - na zawsze.
- Staram się zrozumieć - powiedział znowu i obdarzył mnie grzecznym, nieobecnym
uśmiechem. Odwrócił się i wyszedł, a kilka chwil później usłyszałam szelest jego szczotki.
Cóż. Wzięłam oliwę do skór i wylałam odrobinę na szmatkę. To było... pokrzepiające.
To znaczy, nie chodziło mi o całkowite potępienie Lorenza, ale o świadomość, że nie jestem
najgorszą osobą na świecie, i tej myśli uchwyciłam się jak tonący brzytwy. Działała
uspokajająco.
Dobra, chyba przesadziłam - muszę przestać szafować metaforami - ale przynajmniej
macie wyobrażenie.
Rany, tyle dzieciaków! W połowie nieśmiertelni będą żyć bardzo długo - czytacie w
gazetach o ludziach, którzy dożywają ponad stu lat. A Lorenz musiałby przed nimi udawać, że
się starzeje, żeby nie wzbudzać podejrzeń, albo po prostu zniknąć i nigdy więcej ich nie
zobaczyć. Tak czy siak, beznadziejna sprawa. Do tego prawdziwa więź będzie go łączyć tylko
z garstką nieśmiertelnych. A zresztą, kto wie? Może życie wieczne oznacza, że będzie miał
nieskończoną ilość czasu na to, żeby poznać każde ze swoich dzieci? Z którejkolwiek strony
by na to spojrzeć, sytuacja była dziwna i dołująca.
- Och, ładny korytarz, chłopaki. - Usłyszałam głos River. Jej obute stopy stukały o
kamienną posadzkę stajni.
Zaczęłam pilnie polerować uprząż. Musi wyglądać ładnie, ale nie może być za bardzo
lśniąca, bo będzie śliska, a to ostatnia rzecz, z którą człowiek chce się zmagać, kiedy stara się
zapanować nad sześciusetkilogramowym zwierzęciem. Uprząż trudno założyć nawet wtedy,
kiedy nie jest śliska. A bywa, że nie ma czasu, żeby zapiąć w nią konia...
W latach sześćdziesiątych XIX wieku byłam w Anglii, w małym, ładnym miasteczku na
północy. Czekałam tam chyba na pociąg do Londynu, czy coś takiego. Wydaje mi się, że
musiałam tam tkwić dwa dni. Jak miałam wtedy na imię? Nie było to tak dawno temu... Jak
brzmiało? Anglia, Anglia, po gorączce złota w Ameryce... Rosemund? Rosemary. Rosemary
Munson. Tak, Rosemary.
O mój Boże - pamiętam nazwę motelu, w którym się zatrzymałam. Motel pod Starą
Niebieską Kulą.
Nie zmyślam.
Do czego zmierzam. W samym środku tej cholernej nocy - tego rodzaju rzeczy zawsze
dzieją się w środku nocy - obudziłam się, bo ludzie wrzeszczeli jak opętani. Wyskoczyłam z
łóżka, otworzyłam okno i wyjrzałam w ciemność, szukając wzrokiem pożaru, armii
najeźdźców czy tygrysa, który uciekł z cyrku. Ale niczego nie zobaczyłam.
Jednak wiecie, kiedy ludzie dookoła biegają i krzyczą, człowiek siada i patrzy. Można
zachować zdrowy rozsądek, kiedy inni tracą głowę, ale nie tak łatwo się domyślić, co jest
przyczyną panicznych wrzasków. Daję dwa centy.
I nagle zobaczyłam. Dopiero po chwili uprzytomniłam sobie, na co patrzę, ale
poskładałam sobie wszystkie informacje i połączyłam je z krzykami:
- Zapora pękła! Zapora pękła! Idzie tu!
Ogromny szary nurt, z dziwną prędkością sunący doliną oznaczał, że wszyscy zaraz
zginą. Chwyciłam żakiet i narzuciłam go na nocną koszulę. Mówimy o nocnej koszuli z epoki
wiktoriańskiej, czyli koronkach, całych metrach długachnej tkaniny i tak dalej. Zbiegłam po
schodach i zastałam gospodarza motelu i jego żonę wrzucających co się da na swój stary wóz.
Konie rżały i mało nie przewróciły wozu.
Wyglądało to przerażająco. Pamiętam, że było zimno, a ja miałam bose stopy.
Pobiegłam do stajni, gdzie zastałam około ośmiu koni. Szalały, usiłowały rozbić boksy.
Starałam się ocenić, który koń jest najmniej niebezpieczny, a później otworzyłam zasuwę
drzwi jego boksu. Była to klacz, szara, cętkowana, o pięknych kształtach. Nie miałam pojęcia,
do kogo należała. Zarżała, wierzgnęła, a ja uchyliłam się przed jej ostrym kopytem i
rozejrzałam się za siodłem. Jednak większość gości zabrała siodła do motelu, w obawie przed
złodziejami.
Krzyki stawały się coraz głośniejsze, aż w końcu usłyszałam serię wybuchów, które
wstrząsnęły ziemią jak uderzenie pioruna. O mało nie zwaliły mnie z nóg. Przeczytałam
później, że nurt powodzi przerwał magistralę gazową, która zajęła się od iskry, a fontanna
płomieni podpaliła większość budynków. Chwyciłam za kantar i wskoczyłam na grzbiet
klaczy, która usiłowała mnie zrzucić. Ale jeździłam konno, odkąd skończyłam trzy lata, więc
przytrzymałam się grzywy, przywarłam gołymi nogami do boków konia, wbiłam w nie kolana
i krzyknęłam: „Wio!". A ona wyskoczyła z boksu wprost w ogień. Nie miała cugli, więc nie
mogłam nią pokierować. Szarpnęłam jej łeb w bok, ściskając za grzywę, a ona obróciła się jak
balerina w lewo na dwóch tylnych nogach.
Galopem wydostałyśmy się z miasta, pędząc przez pożar, zaledwie sto metrów od
wielkiej ściany szarej wody, która pochłaniała wszystko po drodze. Uciekałyśmy stamtąd,
jakby ścigali nas wierzyciele. Pędziłyśmy pod górę całymi godzinami, przynajmniej tak mi się
zdawało.
W pewnym momencie odwróciłam się i zobaczyłam jedynie dachy budynków
wystające z zalanej doliny. Kilka budowli ledwo oparło się rwącej, dzikiej rzece.
Nocna koszula i rękawy żakietu były przypalone, na rękach i nogach miałam pęcherze.
Ale udało mi się, uniknęłam poważnych poparzeń - nieśmiertelni odczuwają ból podobnie jak
zwykli ludzie - uniknęłam walki z powodzią, stratowania, utonięcia, które i tak bym przeżyła.
Większość ludzi nie miała tego szczęścia. Sheffield. Tak nazywało się to miasteczko.
Wyszłam z tego obronną ręką. W żakiecie, który chwyciłam, w podszewce i szwach
wszyty był cały mój ziemski dobytek. Mogłam więc kupić nowe ubrania, sprzedać tę ładną,
kochaną i odważną klacz i kupić bilet do Londynu. To była niezła historia. Ocalałam z
katastrofy!
Teraz z trudem przełykałam ślinę. Znajdowałam się w stajni w River's Edge.
Siedziałam nieruchomo, bolały mnie dłonie, rozsadzało mi pierś. Miałam wrażenie, że czyste
siodło na moich kolanach drwi ze mnie - z mojej żałośnie małej pokuty.
Pozostałe konie. Wszystkie pozostałe konie z motelowej stajni. Co się z nimi stało?
Mogłam je uwolnić w ciągu kilku sekund. Miały szansę pogalopować w bezpieczne miejsce.
Prawdopodobnie nie byłabym w stanie uratować ludzi. Może kogoś drobnego wziąć na
grzbiet mojego konia. Ale ludzie próbowali się sami wydostać z tego piekła. Wtedy nawet nie
przyszło mi do głowy, żeby się nimi przejmować.
Ani końmi. Uratowałam stamtąd własny tyłek, zostawiając uwięzione, spanikowane
zwierzęta. Opadłam żałośnie na podłogę stajni. Jestem po prostu... beznadziejna. Jestem
zupełną porażką jako człowiek. Nie przychodziły mi nawet do głowy wystarczająco złe
określenia, które mogłyby mnie opisać. To, moi drodzy, zaledwie jedna z setek podobnych
opowieści, w których wychodziłam zwycięsko, szczęśliwa, cała i zdrowa. W tumanie kurzu
pozostawiając za sobą śmierć, zniszczenie i ofiary.
Rozdział 8
- Hm, och. Masz chwilkę?
Uniosłam wzrok i zobaczyłam River uśmiechającą się do mnie promiennie od progu.
Potarłam dłonią oczy. Nie mogłam wykrzesać z siebie uśmiechu.
- Całe mnóstwo chwilek? - Jej głos był miły. Podeszła i usiadła obok mnie na podłodze
pokrytej piaskiem, zaśmieconej sianem i poplamionej oliwą do czyszczenia.
Skinęłam głową z typową dla mnie usłużnością. Nie wiedziałam, dlaczego te stare
wspomnienia działają na mnie w ten sposób - widziałam je inaczej, ostrzej, z innej
perspektywy niż wcześniej. A to było bardzo, bardzo nieprzyjemne.
Odwróciłam od niej wzrok, czując obrzydzenie na samą myśl, że miałabym płakać przy
ludziach.
River położyła dłoń na moim brudnym kolanie.
- Wyciągnij wszystkie trupy na światło dzienne, żebyśmy mogli się im przyjrzeć -
poradziła łagodnie. - To jedyny sposób, żeby się ich pozbyć. Nienawidzą światła.
Akurat, w życiu nie przyznam się nikomu do takich rzeczy. Mowy nie ma.
- Może nie jestem warta tego, żeby mnie ratować. - Nie zamierzałam tego mówić, te
słowa same wydobyły się ze mnie w postaci szeptu. Rano czułam się umiarkowaną
optymistką; teraz nie byłabym zaskoczona, gdyby River wykopała mnie na ulicę i zakazała się
tu pokazywać.
- Sama w to nie wierzysz - powiedziała po chwili milczenia.
Wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam, co myśleć. Skręcałam się w środku, jak
mrówka pod lupą.
- Chyba... chciałabym ci coś pokazać - oznajmiła.
Wydałam z siebie bulgoczące westchnienie. Czekała mnie kolejna lekcja, która pędziła
ku mnie niczym pociąg towarowy.
- Będę musiała połączyć nasze umysły - dodała, a ja poczułam błysk zainteresowania.
- Po co?
- Muszę ci to pokazać, nie mogę ci o tym zwyczajnie opowiedzieć. - Czekała na moją
odpowiedź.
Nie mogłam sobie tego odpuścić. Skinęłam głową.
Oczyściłyśmy fragment podłogi i River narysowała idealnie równy okrąg,
wykorzystując sól kamienną, którą posypywaliśmy chodniki, żeby nie były śliskie. Na półce
stała stara zielona świeca. River zdmuchnęła z niej kurz i wznieciła płomień. Muszę kogoś
poprosić, żeby mnie tego nauczył.
- Teraz usiądziemy, dotykając się kolanami. - Tak jak tamtej nocy, kiedy usunęła z
moich włosów czarną farbę. Przywróciła mi wygląd z czasów, kiedy byłam nastolatką.
- Dobrze.
- Przywołamy moc, ja wypowiem zaklęcie i położę dłonie na twojej twarzy - wyjaśniła.
- I przedostaniesz się do mojej świadomości, patrząc mi w oczy?
- Nie. Obiecuję. - Kąciki jej warg uniosły się lekko.
- Dobrze. - Odetchnęłam głęboko, zamknęłam oczy i usiłowałam się skoncentrować.
Słyszałam głos River intonującej pieśń. Po chwili przyłączyłam się do niej. Oddychałam
głęboko, jakbym chciała wchłonąć całe światło, które wyparłoby za mnie przyczajoną
ciemność.
Wzięłam kolejny głęboki oddech. Wypełnił mnie spokojem, pięknem i radością.
Zabłąkana łza spłynęła mi po policzku, kiedy poczułam cud opromieniającej mnie, nas, magyi.
Ogarnęło mnie oczarowanie, wspaniała, krystaliczna doskonałość, która mnie do niej
przyciągała. Później palce River dotknęły mojej twarzy. Zastanawiałam się, co też ma zamiar
mi pokazać, nasze umysły się połączyły. Poczułam mdłości, kiedy to do mnie dotarło. Czy
River dostrzeże we mnie przypadkową i przyziemną groteskowość, tak jak ja w niej?
- Nie - zaprzeczyła River. Stała przede mną, wyciągając rękę. Rozejrzałam się. Był
dzień, a my znajdowałyśmy się na dworze. Przypominało to senne marzenie, ale miałam
wrażenie, jakbyśmy były tam naprawdę. Wyciągnęłam rękę i zobaczyłam, że moja dłoń ujmuje
jej dłoń.
- Nie przedostanę się do twojej świadomość, chyba że mnie o to poprosisz -
powiedziała, kiedy szłyśmy. - Zresztą wiesz, jak zablokować mnie czy kogokolwiek innego,
gdybym nawet próbowała.
Zastanawiałam się nad tym, co powiedziała, kiedy podeszłyśmy do wysokiego
kamiennego budynku, takiego, jakie można znaleźć w starych europejskich miastach. Ten
wyglądał na dość nowy. Nie zdążyły go zniszczyć warunki atmosferyczne. Kamienie były
gładkie i ułożone z doskonałą precyzją. Usłyszałam głosy, kiedy wyszłyśmy na plac, piazza, bo
jak się zorientowałam, byłyśmy we Włoszech.
Wokół platformy ustawionej w rogu placu kotłował się tłum ludzi w białych szatach, o
egzotycznym wyglądzie. Z kilku budynków zwisały flagi - herby. River i ja stałyśmy za
tłumem.
Usiłowałam zrozumieć, o co chodzi w tym zgiełku, ale rozumiałam jedynie pojedyncze
słowa.
- Dlaczego ich nie rozumiem? - spytałam River. - Przecież znam włoski.
- Mówią średniowieczną odmianą języka - wyjaśniła. - To Genua, rok 912. Chodź
dalej.
Bez trudu przemieściłyśmy się w tłumie, ale nie miałam wrażenia, że przeciskamy się
między ludźmi czy płyniemy ponad nimi. Po prostu szłyśmy naprzód i nie wymagało to od nas
wysiłku.
Moje nozdrza wypełniły ostre, silne zapachy. Wyraziste kolory, głośne krzyki żywo
kontrastowały z tym, co zapamiętałam ze współczesnego Massachusetts.
Przypomniałam sobie, że River urodziła się w Genui w... 718 roku. I pochodziła z
jednego z Wielkich Domów nieśmiertelnych, genueńskiej gałęzi, więc odziedziczyła wielką
moc.
- Och...
W końcu zobaczyłam. Platforma wznosiła się jakieś dwa i pół metra nad ziemią i z
przodu miała flagę: czerwono-zielony herb przedstawiający trzygłowego, syczącego węża.
Ładny. Na górze znajdowało się co najmniej dwadzieścia osób. Już po minucie wiedziałam, na
co patrzę. To była licytacja, wezwanie do składania ofert na aukcji niewolników. Widziałam
ich sporo, w różnych epokach, w różnych częściach świata - zadziwiające, że jeszcze
niedawno niewolnictwo było powszechne w tylu krajach. Ci wyglądali jak biali obszarpańcy...
- Kto ich kupuje? - spytałam River.
- Głównie mężczyźni z krajów muzułmańskich, na Wschód - odpowiedziała.
- Skąd są ci niewolnicy?
- Z całego świata. Dużo Słowian - powiedziała River. - Z krajów bałtyckich, trochę
Turków. Ale głównie Słowianie.
Zastanawiałam się, dlaczego mi to pokazywała, kiedy mój wzrok przyciągnął blask
czerwieni.
Na platformie, zupełnie z tyłu, stała kobieta. Była zwrócona plecami do mnie i
najwyraźniej wydawała rozkazy dotyczące sprzedaży niewolników. Na jej słowo muskularni
mężczyźni bezdusznie wyciągali ludzi ze zbitej gromady. Byli wśród nich mężczyźni, kobiety i
dzieci.
Prowadzący aukcję nie przestawał krzyczeć, opisując przymioty niewolnika, usiłując
podbić stawkę i znaleźć kupca. Po jednej stronie stało dwóch wysokich ciemnowłosych i
ciemnookich mężczyzn. Jeden z nich powiedział coś do kobiety, a ta odwróciła się i zaniosła
się śmiechem.
To była młoda River, niespełna dwustuletnia. Była piękna. Miała długie czarne włosy
splecione w wyszukane warkocze opadające na plecy. Na głowie - mały biały lniany czepek,
który zawiązała pod brodą. Suknię miała prostą, ale wytworną, i wyróżniała się z tłumu. Od
razu było widać, że jest z wyższej klasy.
Odkrzyknęła coś do mężczyzny i oboje się roześmieli. Później odwróciła się i
powiedziała coś pomocnikowi prowadzącemu aukcję, a ten ukłonił się i skinął głową. Jej
jasnobrązowe oczy wnikliwie wpatrywały się w tłum - oceniała publiczność. Szybko policzyła
niewolników, którzy pozostali do sprzedania tego dnia, i niemal bezwiednie dotknęła brązowej
skórzanej sakwy przywiązanej w talii.
Odwróciłam się do stojącej przy mnie River. Przyglądała się scenie ze spokojem, ale i z
głębokim smutkiem w oczach.
- Byliśmy handlarzami niewolników odnoszącymi sukcesy. Moi bracia i ja. Działaliśmy
jako członkowie wielkiej, mitycznej rodziny, dlatego mogliśmy mieszkać w Genui przez
prawie trzysta lat, aż pojawiły się pogłoski o czarownicach.
- Kim są ci mężczyźni? - Wskazałam wysokich ciemnowłosych osobników, którzy
trzymali się z boku.
- To moi bracia - wyjaśniła. - Dwaj z nich.
- Diavola! - krzyknął jeden, odwracając się. Stojąca na platformie River spojrzała i
uniosła brwi, a później odkrzyknęła.
- Diavola. To twoje pierwsze imię?
- Trzecie - sprostowała River. - Kiedy się urodziłam, dano mi na imię Aulina.
Ciężko było mi przyswoić fakty - River, jedna z niewielu naprawdę dobrych osób na
świecie, a z pewnością najlepsza, z jaką miałam w życiu do czynienia, kupowała i sprzedawała
ludzkie istoty.
Przez wieki.
Właśnie rozdzielano szlochającą niewolnicę z kwilącym niemowlakiem. Diavola
przyglądała się temu beznamiętnie. River spuściła wzrok.
- Możemy wracać - wymruczała, a ja znów poczułam opuszki jej palców dotykające
moich skroni. Z następnym oddechem wchłonęłam rzeczywistość i scena zniknęła.
Nie otworzyłam oczu. Chyba w ogóle ich nie zamknęłam. Raczej River pojawiła się
przede mną. Opuściła dłonie i zaczęła cofać zaklęcie. Jako że każde zaklęcie składało się z
kolejnych warstw, trzeba było zdejmować je po kolei. Ogarnęło mnie uczucie panicznego
przerażenia, takiego, które zwykle dopada mnie, kiedy czar pryska i mój świat staje się
wyblakły i bardziej szary, a ja - bardziej niekompletna i skażona. To dlatego ludzie zabijają,
żeby przejąć moc innych. Teraz to rozumiałam. Łakną tego wrażenia, chcą go doświadczać
częściej, chcą, żeby trwało dłużej i było silniejsze. Gdybym była prawdziwą Terava, zabiłabym
w tej chwili River i zagarnęła jej moc dla siebie.
Zamrugałam i wzięłam kolejny głęboki oddech, zaskoczona potwornymi myślami. Ale
nie zabijesz River, pomyślałam szybko. Nigdy byś tego nie zrobiła. Nigdy. Nie jesteś aż taka
zła. Nie jesteś osobą, która byłaby w stanie to zrobić. Wiesz o tym.
Prawie nie zauważyłam, kiedy River zdmuchnęła świeczkę.
- Każdy jest warty ocalenia - powiedziała łagodnie, nie patrząc na mnie. Drobne dłonie
trzymała na kolanach. Czułam, że tyłek przymarzł mi do podłogi, czułam ból w plecach i w
nogach. W przyszłości będę uprawiać magyię w dresie albo na łóżku wodnym. Dość zimnych
posadzek.
- Powiedziałaś mi kiedyś, że dawniej byłaś mroczna. To właśnie miałaś na myśli? Ze
twoja rodzina handlowała niewolnikami? - spytałam.
River wydała krótki, sardoniczny śmiech, a ja zamrugałam. Nigdy nie słyszałam, żeby
się tak śmiała.
- Po części. Ale, niestety, nie jest to najmroczniejsza część mojej historii. Handel
niewolnikami był złą rzeczą, która miała negatywny wpływ na moją karmę. Ale obawiam się,
że moja historia jest głębsza i o wiele gorsza.
Trudno było mi w to uwierzyć, wciąż widziałam Diavolę, młodą i piękną, która bez
żadnych uczuć rozdzielała rodziny i skazywała ludzi na żałosną przyszłość u właścicieli
niewolników.
- Chcę ci po prostu powiedzieć, że ratować warto każdego - powtórzyła bardziej
stanowczo. - Gdybym w to nie wierzyła, nie mogłabym dalej żyć. Skończyłabym ze sobą
dawno temu.
Skinęłam głową, kiedy wstawałyśmy. Strzepnęłam siano z pupy i pokręciłam się, żeby
trochę się rozgrzać.
- Niewolnictwo nie było dobre. Ale w tamtych czasach było na porządku dziennym.
Społeczeństwo uważało je za normę. Nikogo nie piętnowano za to, że trudnił się tym
zajęciem.
- Myślisz, że można to usprawiedliwić? - River miała zamyślone oczy.
- Myślę, że to mniejsze zło - stwierdziłam uczciwie. - Człowieka kształtuje
społeczeństwo. Nic nie jest ani dobre, ani złe, ocena zależy od tego, jak my to postrzegamy.
- Hm... - zastanawiała się na głos River. - Mógłby to być temat ciekawej rozmowy
przy kolacji. Skoro twierdzisz, że o poziomie zła danej rzeczy decyduje społeczeństwo,
byłabyś skłonna uznać najazdy i grabieże Reyna za mniejsze zło tylko dlatego, że w tamtych
czasach były tak powszechne? Że tak wiele plemion się ich dopuszczało?
Wpatrywałam się w nią. Sprytnie mnie podeszła. Szukałam w jej oczach złośliwości,
ale dostrzegłam tylko ciepło i współczucie.
Nie mogłam znaleźć zwięzłej, rozsądnej odpowiedzi. Sztywno odwiesiłam
wyczyszczoną uprząż i siodła na kołki. Z całych sił próbowałam się powstrzymać przed
napastliwą reakcją.
- To co innego. - Wiedziałam, że brzmi to niedorzecznie. Nie mogłam jej
usprawiedliwiać, bo usprawiedliwiłabym jednocześnie Reyna, a tego nie zrobiłabym nigdy.
- Hm... - westchnęła i spojrzała na zegarek. - Późno już. A wydaje mi się, że jesteś w
grupie kolacyjnej.
Zdobyła się na lekki uśmiech, widząc moje spojrzenie pozbawione entuzjazmu.
Wyglądała na zmęczoną, ta wizyta w przeszłości musiała ją wyczerpać.
Nie byłam tak zła jak ona.
Rozdział 9
W ciągu wieków deprawacji i bezużytecznej egzystencji zatraciłam większość moich
praktycznych zdolności. Teraz odnajdowałam satysfakcję w zwykłych, przyziemnych
zajęciach. Nawet jeżeli musiałam robić to wraz z Jessem i pozbawionym uśmiechu Rzeźnikiem
Zimy.
Pod warunkiem, że nie musiałam stać obok Reyna. Nie rozmawialiśmy ze sobą od
czasu zdarzenia w zimowej krainie czarów. Być może, jeżeli nie wyczuję zapachu świeżości
bijącej od jego koszuli, powstrzymam się, żeby nie rzucić się na niego i nie zrobić tego na
kuchennym stole.
- Proszę. - Jess postawił kosz, dzięki Bogu, obranej rzepy, marchwi i ziemniaków na
blacie. Kilka godzin wcześniej wstawił do piekarnika wielką pieczeń, więc kuchnię wypełniał
smakowity zapach.
- Chcesz, żebym pokroiła je w duże słupki? - spytałam.
- W słupki. Wrzucę je do brytfanny - odpowiedział i odwrócił się, żeby otworzyć
butelkę wina.
Bez pytania napełnił do połowy kieliszek winem i postawił mi przy łokciu. Nikt tu
dużo nie pił, ale wiedziałam, że niektórzy z nas, na przykład Jess, mieli swego czasu ogromne
problemy z uzależnieniem.
Nie miałam jednak zamiaru wylewać wina za kołnierz. Chwyciłam szybko kieliszek i
wciągnęłam słodki, bogaty zapach napoju. Wzięłam łyk i pozwoliłam mu pozostać w ustach.
Ależ było cudowne. Starałam się nie myśleć o czasach, kiedy wychylałam pół butelki jednym
pociągnięciem.
Jess wlał większą część zawartości butelki do wielkiej brytfanny w piekarniku.
Pomieszczenie wypełnił zapach pieczonego mięsa, od którego zaburczało mi w brzuchu.
Kroiłam warzywa przy jednym końcu stołu, a pan Promienny rozłożył swój kramik
przy drugim. Oprószył mąką stół, wziął plastikowy pojemnik z wyrośniętym ciastem i zabrał
się do formowania bułeczek na kolację, zupełnie jakby mnie tam nie było.
Widok skrawka przeszłości River był czymś dziwnym i niepokojącym. Wspominała, że
kiedyś była mroczna. Jednak chyba tak do końca jej nie uwierzyłam - była przecież tak dobrą
osobą.
Marszcząc brwi, odkrawałam plastry rzepy. Jeżeli River splamiła się takimi rzeczami,
to dlaczego mam wierzyć w cokolwiek z tego, co mówi? Czy naprawdę można zostawić za
sobą przeszłość, stać się lepszą, zupełnie kimś innym?
Do tego jeszcze zaskakujące wyznanie Lorenza na temat miliona małych Lorenzów
biegających po świecie. To było zakręcone. Oprócz tego Jess, który był zupełnym wrakiem
człowieka. I Reyn, którego gnębi przeszłość i od której nie umie się odciąć. Właściwie
dlaczego w ogóle próbujemy? Ja cały czas miałam nadzieję, że uporałam się ze swoimi
demonami, a jednak teraz coś je wywlekało na światło dzienne. Moja przeszłość stawała na
środku drogi, wymachiwała rękami i krzyczała: "Spójrz na mnie!" Ale dlaczego? Dlaczego nie
miało to już dla mnie znaczenia?
Kątem oka obserwowałam napięte, silne ręce Reyna ugniatającego ciasto i wprawnie
formującego bułeczki. Wolałam nie wyobrażać sobie, że to mnie tak ugniata.
- Cześć, cześć! - zawołała Anne, wchodząc kuchennymi drzwiami. Jedwabiste czarne
włosy okalały jej policzki. Rękawy zielonego swetra miała podciągnięte do łokci. - Nakrywam
do stołu. Będzie nas na kolacji trzynaścioro, bo...
Drzwi otworzyły się znowu i Anna zrobiła gest: tadam!
- Przyjechała moja siostra! Poznajcie się, to jest Amy. Amy, to Jess, Reyn i Nastasya.
- Cześć - powiedziała Amy z uśmiechem. To była kopia Anne: mniejsza, nieco
młodsza, z dłuższymi, rozpuszczonymi włosami w kolorze brązu i nieco mniej wytwornym
wyglądem. Anne była nauczycielką, a Amy przy niej wyglądała jeszcze jak uczennica, jeżeli to
coś wyjaśnia.
Uświadomiłam sobie, że jest bardzo, bardzo ładna, w świeży, naturalny sposób.
Dlaczego niektóre kobiety mogą odpuścić sobie makijaż, a mimo to wyglądają "świeżo i
naturalnie", ale kiedy ja go sobie odpuszczę, co zdarza mi się każdego dnia, wyglądam na
zmumifikowaną?
- Oj, jakie zapachy! - powiedziała Amy, biorąc stertę talerzy, które podała jej Anne.
- Pieczemy zwierza - wyjaśniłam i wzięłam łyk wina. Wyznaczyło w gardle palącą
ścieżkę, a ja powstrzymałam się, żeby nie przełknąć go od razu.
Amy uśmiechnęła się, a ja przyglądałam się, jak zerka na Reyna i nagle wszystko
zaczęło się toczyć jak na zwolnionych obrotach.
Oczy Amy wyraźnie się powiększyły Uśmiech drżał przez sekundę na jej wargach, a
potem stał się szerszy. Dotarło do mnie, że chociaż nie chciałam Reyna, denerwowało mnie,
że interesowała się nim Neli, a teraz Amy znalazła się pod wpływem atrakcyjnego wikinga.
Ubodło mnie to: nikt oprócz mnie nie miał prawa zauważyć, że jest zabójczo przystojny,
piękny, niebezpieczny. A nie ulegało wątpliwości, że Amy to dostrzegła.
- Jest nadzieja na deser? - spytała Reyna, trzepocząc rzęsami.
A Reyn, który przy mnie był małomówny i zamyślony, zupełnie swobodnie
odwzajemnił jej uśmiech. Zamrugałam, praktycznie słysząc anielski śpiew. Amy zachowywała
się jak zahipnotyzowana. Cała w skowronkach. Nie odrywała od niego oczu.
- Tak. - Zarzucił sobie ścierkę na ramię. - Będzie coś czekoladowego.
- Wspaniale. - Amy obdarzyła nas wszystkich szerokim uśmiechem i wyszła z kuchni
za Anne. Pomieszczenie bez niej wydało się mniejsze.
Wiele niepokojących myśli wirowało mi w głowie, jak śmieci na wietrze na pustej
ulicy.
- Coś czekoladowego? - Nic innego nie przyszło mi do głowy.
- Wymyślę coś - odparł, a ja zrobiłam się nieracjonalnie wściekła. Reyn chciał zrobić
coś czekoladowego dla niej.
Odwróciłam się do niego plecami i dokończyłam krojenie warzyw, wyobrażając sobie,
że to Reyn, a ja go właśnie ćwiartuję. Dałam wszystko Jessowi, zerwałam z siebie fartuch i
wyszłam z kuchni dumnym krokiem.
Miałam czterysta pięćdziesiąt dziewięć lat, a przepełniała mnie dziewczęca zazdrość z
powodu kogoś, kogo nawet nie chciałam.
Niech to.
Pewnie przyjmiecie tę wiadomość z zainteresowaniem, że powyższa scena była
zapowiedzią całego tygodnia. Owszem. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo
szybko, niczym lód topniejący na rozpalonym dachu samochodu.
Wróciłam do pracy, a Meriwether rozpoczęła naukę - byłam sam na sam z czarującym
starym Makiem aż do czwartej po południu. Pan Maclntyre był wściekły i jeszcze złośliwszy
niż zwykle. Zastanawiałam się, czy przypadkiem ferie nie wyprowadziły go z równowagi.
Wykonywałam codzienne czynności. Wykładałam towar, sprzątałam, zamiatałam,
porządkowałam recepty z całego dnia i rejestrowałam czeki, które miały pójść do banku.
Apteka Maclntyre's, do której nie dotarł jeszcze współczesny świat.
Raczej nie wchodziłam w paradę staremu Macowi, a on w ciągu dnia wypowiedział do
mnie raptem ze dwa słowa.
O czwartej z rozwianymi włosami wpadła Meriwether. Uśmiechnęła się, chyba
szczerze. Ucieszyła się na mój widok, a później poszła na zaplecze, żeby odbić kartę i zdjąć
plecak. Własny ojciec kazał jej rejestrować godzinę przyjścia i wpisywać się na listę obecności.
Zostawiłam trochę towaru do przełożenia, żebyśmy mogły razem popracować, nie
narażając się na krzyki pana Maclntyre. Niedługo potem schowałyśmy się między regałami,
gdzie wypakowywałyśmy talk do stóp i stabilizatory.
- Jak było na zabawie sylwestrowej? - spytałam szeptem. Stary Mac siedział za swoją
apteczną ladą, a ja nie chciałam budzić bestii.
- Fajnie i okropnie - odpowiedziała Meriwether ściszonym głosem. - Na początku
bawiłam się dobrze. Lowell jest naprawdę miły, DJ był fajny. I podobała mi się moja sukienka.
Nie mogłam w ogóle uwierzyć w to, że tata pozwolił mi pójść. To wszystko było takie
niesamowite.
- Ale co się stało? - Wsunęłam pudełka na małe metalowe półki.
- Imprezę rozwaliła banda dzieciaków. - Meriwether się skrzywiła. - Byli pijani, zalani.
Zrobili niezłą aferę. Pan Daly usiłował ich wyrzucić, a wtedy oni rozwalili sprzęt.
- No, nieźle - odparłam. - Naprawdę rozwalili sprzęt?
- Tak. Zniszczyli jeden wielki głośnik DJ-a, wpadli na stół z jedzeniem, wszystko się
zawaliło i było po wszystkim. Byliśmy potwornie wściekli.
- Straszne - przyznałam, a przez umysł przetoczyły mi się obrazy, kiedy to ja sama tak
postępowałam. - Znasz ich?
- Paru znam. Chodzili do mojej szkoły, ale wylecieli. Dziewczyna o imieniu Dray i
chłopak - Taylor. I paru innych, których nie znam.
Dłoń zawisła mi w powietrzu. Dray? Ta, którą usiłowałam nawrócić? Nie widziałam
jej od paru tygodni, ale ostatnio, kiedy na siebie wpadłyśmy, szczerze sobie pogadałyśmy.
Wzbudzała we mnie niepokój, bo przypominała mnie samą. Jeżeli udałoby mi się ją uratować,
zanim całkowicie się stoczy, zdobyłabym parę punktów, że tak to ujmę.
- Niedobrze - westchnęłam. - Chodzili do twojej szkoły?
- Tak. Taylor w zeszłym roku był w ostatniej klasie, ale wywalili go za palenie trawki
jakieś dwa miesiące przed końcem roku. Dray jest w moim wieku. Straszna suka z niej. Ale
wiesz, ona ma nieciekawie w domu. Mój tata nie pozwala jej mamie robić u nas zakupów, bo
zawsze zostawia czeki bez pokrycia. - Meriwether wyglądała na nieszczęśliwą. - Nieważne.
To nie znaczy, że może rozwalać jedyną imprezę, na którą ojciec pozwolił mi pójść.
- Tak, wiem. Co za porażka. Myślisz, że mogłabyś się umówić z Lowellem? - Jacy
rodzice dają dziecku na imię Lowell?
- Nie wiem, czy tata mi pozwoli. Ale widuję się z nim w szkole. Czasami siadamy
razem podczas lunchu. - Jej twarz się rozpromieniła, kiedy kończyłyśmy wypakowywać
skrzynkę. Słońce już zaszło, a ciemne niebo prześwitujące przez chmury wyglądało szaro i
posępnie.
- Co robicie? - Szorstki głos pana Maclntyre sprawił, że mało nie podskoczyłam. Od
czasu incydentu z fiolką był bardziej pokorny, najwyraźniej starał się panować nad złością.
Meriwether nie żywiła do niego urazy. Żałowałam, że niewiele mogę zrobić, żeby jej pomóc.
Wskazałam puste plastikowe skrzynki.
- Wyniosę je - rzuciłam niedbale.
Kiedy wróciłam, Meriwether odkurzała półki. Gdy chowała miotełkę z piór pod ladę,
usłyszałyśmy, że coś upadło. Meriwether zmarszczyła brwi i się pochyliła. Podniosła z podłogi
małą ramkę. Jej twarz spochmurniała, kiedy na nią spojrzała. Umierałam z ciekawości, żeby
zobaczyć, co to jest, ale udawałam, że wcale mnie to nie obchodzi, na wypadek gdyby jednak
postanowiła schować ramkę z powrotem. Ale dziewczyna podeszła do mnie i mi ją podała.
- To moja mama - szepnęła.
Spojrzałam na zdjęcie i zobaczyłam Meriwether siedzącą na zielonej sztruksowej
kanapie, uśmiechającą się do aparatu. Miała jakieś dwanaście, może trzynaście lat, więc
musiało to być tuż przed wypadkiem. Jej matka wyglądała właściwie jak Meriwether, tyle że
była starsza. Naprawdę, były jak dwie krople wody. Równie dobrze Meriwether mogłaby
uchodzić za jej siostrę bliźniaczkę.
Nic dziwnego, że stary Mac nie mógł znieść jej widoku. A skoro mowa o starym
Macu, szczęka mi opadła na jego widok. Wyglądał tak normalnie, zdrowo. Uśmiechał się
promiennie, spoglądając na swoją żonę. Trzymał rękę na oparciu kanapy. Nie mogłam
uwierzyć, patrząc na jego radosną twarz - był zupełnie innym człowiekiem.
- To pewnie twój młodszy brat - wymamrotałam. On też wyglądał na szczęśliwego.
Siedzał bezpiecznie pomiędzy ojcem i Meriwether. Ona była blada i jasna jak mama, a brat
miał ciemne włosy i oczy jak stary Mac.
- Tak. To Ben - potwierdziła ledwie słyszalnym szeptem, z rozpaczliwą miną.
- Do cholery, co to ma być! - Ryk zaskoczył nas obie, mało brakowało,
żebym wypuściła ramkę z rąk. Pan Maclntyre stał i trząsł się z wściekłości - najwyraźniej cała
jego chwilowa powściągliwość prysła jak bańka mydlana. Wyciągnął rękę gwałtownym
ruchem i wyrwał mi z dłoni ramkę, zostawiając zadraśnięcie na dłoni. - Jak śmiesz! Jak śmiesz
to ruszać... - Popełnił błąd i spojrzał na zdjęcie. Gdybym miała go przedstawić w komiksie,
narysowałabym jak kogoś, z kogo uszło z sykiem powietrze. W końcu się opanował,
przycisnął zdjęcie do piersi, a drugą dłonią uderzył w ladę. - Nigdy więcej nie wymawiaj jego
imienia! - Jego głos, donośny i rozzłoszczony, wypełnił mały sklepik.
Meriwether, przerażona jego tyradą, wybuchła płaczem. Chciałam wyciągnąć rękę,
wysyczeć coś mrocznego i sprawić, żeby padł na kolana. Oczywiście nie zrobiłabym tego, nie
mogłabym, ale pokusa wibrowała jak naciągnięta struna, gotowa zerwać się w każdej chwili.
Byłam wściekła, strasznie wściekła, że tak na nią wrzeszczy i nikt go nie może powstrzymać.
Byłam wściekła, że obwinia Meriwether za to, że żyje. Dłonie świerzbiły mnie, żeby po
prostu... utemperować go magyia.
- Niech pan przestanie na nią wrzeszczeć! - krzyknęłam. - To nie jej wina, że nie
zginęła! - Nie zamierzałam tego powiedzieć. Trudno stwierdzić, kto z naszej trójki był
najbardziej zszokowany.
Meriwether nagle przestała płakać i wpatrywała się we mnie, a stary Mac pobladł.
Oczy mało nie wyskoczyły mu z orbit spod krzaczastych czarnych brwi. Ja, oczywiście,
ciągnęłam dalej. Dlaczego nagle miałabym się silić na powściągliwość?
- Tylko ona panu została! Macie tylko siebie! Co by było, gdyby ona też umarła i nie
miałby pan nikogo?
Meriwether czknęła w nienaturalnej ciszy.
- Zamknij się! - wrzasnął pan Maclntyre, a ja cofnęłam się o krok na widok jego miny.
Chyba zamierzał wygrać zawody pod tytułem "Kto jest bardziej wściekły". Czy to mogło mnie
powstrzymać? Nie.
- Niszczy pan sobie życie, które panu zostało! - odkrzyknęłam. - Pana interes ledwie
zipie, bo nikt nie chce mieć z panem do czynienia! Córka się pana boi! Wygląda pan na
wariata! Tego pan chce? - Chyba przesadziłam. Żyła pulsowała mu w skroni, a ja
zastanawiałam się, czy przypadkiem nie dostanie zawału. Najwyraźniej odjęło mu mowę - był
tak rozwścieczony, że dosłownie nie nadążał z wyrzucaniem z siebie nienawiści.
W końcu otworzył usta, a ja zebrałam się w sobie.
- Zwalniam cię! - ryknął. - Zwalniam! Wynoś się stąd! Nigdy więcej nie chcę widzieć
twojej gęby! I trzymaj się z daleka od mojej córki!
Zamrugałam. Byłam naiwna, prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że zostanę
zwolniona. Myślałam, że wszyscy przez chwilę powrzeszczymy, potem będziemy się wściekać
w milczeniu przez parę dni, a później nastąpią miesiące biernej agresji. Ale zwolnienie?
Cholera. Powinnam mieć pracę. Dla własnego dobra.
- Zwolniona? - Starałam się, żeby mój głos brzmiał odważnie.
- Zwolniona! - krzyknął znowu. - Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się stąd!
- Dobrze! - Odwróciłam się i pomaszerowałam na zaplecze, gdzie chwyciłam kurtkę i
moją kartę. Przeszłam na przód apteki. - Proszę! - powiedziałam, rzucając kartę na ladę. - Jest
mi pan winien za sześć dni, sprzed Nowego Roku!
- Wynocha! - wrzasnął.
Spojrzałam na Meriwether, która trzęsła się jak osika.
- Trzymaj się - szepnęłam do niej. - Przykro mi, że twój tata jest takim gnojkiem.
Jej oczy otworzyły się szeroko, a wściekły stary Mac nabrał powietrza do płuc.
Wymaszerowałam z apteki. W ciemności uświadomiłam sobie, że w domu muszę się
przyznać, że zostałam zwolniona. Że nie potrafiłam utrzymać się w pracy, którą byłby w stanie
wykonywać średnio rozgarnięty szympans. Ech...
Kiedy znalazłam się z dala od apteki, przystanęłam. Poszłam w niewłaściwym
kierunku. Samochód został w tyle. Ale nie było mowy, żebym jeszcze raz przeszła obok jasno
oświetlonej aptecznej wystawy.
Zacisnęłam zęby, zła i podenerwowana. Co za potworna scena. On mnie naprawdę
zwolnił. I czy przypadkiem nie zrobiłam krzywdy Meriwether? Miała tak bladą twarz, jakby
odpłynęła z niej cała krew. Cholera. Zobaczyłam, że jestem przy Early's Feed and Farmware,
przy naszym sklepie.
Weszłam do środka.
Co ja powiem River? Wszystko jest kwestią wyboru. Wszystko. Także wykrzyczenie
szefowi prosto w twarz okropnych rzeczy.
Skierowałam się do działu ze słodyczami i po krótkich męczarniach zdecydowałam się
na cukierki o smaku kwaśnych jabłek Teraz i Później. Które, jak każdy wie, powinny nazywać
się: Teraz albo Później.
Przy kasie, kiedy podawałam kasjerowi pieniądze, zerknęłam w stronę sklepu.
Dostrzegłam znajomy błysk brązowych włosów z zielonymi pasemkami. Dray!
Chłopak wydawał mi resztę, więc nie mogłam do niej podejść, ale starałam się nie
stracić jej z oczu. I dlatego zobaczyłam, jak kradnie baterie, wyciągając je z pudełka i
wsuwając pod kurtkę.
Serce we mnie zamarło.
- Proszę pani? - Chłopak podawał mi paragon.
- Dzięki. - Wzięłam go i skierowałam się do wyjścia, rozmyślając nad tym, jaki ten
dzień jest do dupy. Na zewnątrz oparłam się o budynek i odwinęłam Teraz i Później. Zaczął
padać śnieg; delikatne białe płatki leciały na ziemię, zdążyły już przysypać samochody
zaparkowane przy ulicy.
Nie musiałam długo czekać. Dray wyszła kilka minut później. Przeszła swobodnie
przez drzwi, a potem ostro skręciła w prawo i przyspieszyła.
- Hej.
Odwróciła się, kiedy usłyszała mój głos i zobaczyła mnie. Wyciągnęłam Teraz i
Później.
Zawahała się, ale nie zatrzymała się.
- To kwaśne jabłka - powiedziałam przymilnym, śpiewnym głosem.
Skrzywiła się i wzięła ode mnie cukierka.
- Jak leci? - spytałam.
- Dobrze. - Wzruszyła ramionami, nie patrząc na mnie.
- Mnie też. Dzięki, że spytałaś.
Znów wzruszyła ramionami i włożyła sobie cukierka do ust.
Doszłam do wniosku, że zagadywanie o wakacje jest raczej złym pomysłem.
- I... co porabiasz?
- To, co zwykle. Udzielam się charytatywnie w kościele. Czytam niewidomym. - Żuła
cukierka z lekko rozchylonymi wargami, obserwując padający śnieg.
- Myślałaś, żeby stąd wyjechać? - Podczas naszej ostatniej rozmowy, przed feriami,
zachęcałam ją do tego, żeby zostawiła West Lowing na dobre.
Jej oczy mocno podkreślone konturówką spojrzały na mnie.
- Nie. A co złego w tym, że tu mieszkam? - Jej ton był wojowniczy. Czułam się tak,
jakbym spoglądała w lustro, sześć miesięcy wcześniej. Albo nawet tydzień temu. Boże, inni
ludzie muszą mieć satysfakcję z tego, jaki wpływ mają na mnie.
- Myślałam, że chcesz się stąd wyrwać, uciec od ludzi, którzy nie doceniają twojego
wewnętrznego piękna - stwierdziłam. Kwaśne jabłko drażniło mnie w gardle.
- Dobrze mi tu. - Wyglądała na znudzoną. Sprawiała takie wrażenie, jakby zrobiła
korespondencyjny kurs: "Ty też możesz być okropna!"
Straciłam cierpliwość.
- To dlatego kradniesz baterie u Early'ego?
- Co? - Zmarszczyła brwi.
- Dlaczego?
Przewróciła oczami. Płatki śniegu padały jej na głowę i topniały na włosach. Było
wyjątkowo zimno, a ja przed chwilą zostałam zwolniona i pewnie głęboko zraniłam uczucia
Meriwether.
- Dray, daj spokój, przecież rozmawiałyśmy - przypomniałam jej. - Mówiłam ci, że
powinnaś zwiewać z tego miejsca. Czemu tu tkwisz i kradniesz?
- A kim ty jesteś? - warknęła. - Pracownikiem społecznym? Jakie masz prawo
dyktować mi cokolwiek?
Normalny człowiek w tej chwili uświadomiłby sobie, że popełnił błąd i by się wycofał.
Ale nie ja.
- Powinnaś mnie posłuchać! - syknęłam. - Wiem więcej od ciebie, zrobiłam więcej
rzeczy niż ty, byłam o wiele gorsza niż ty! Bardziej przypominam ciebie niż ty sama! Ty wiesz,
i ja wiem, że to miasteczko ciągnie cię w dół. Zadajesz się z nieudacznikami, robisz głupoty.
Psujesz szkolne tańce i wynosisz baterie, na miłość boską. A teraz udajesz niewiniątko?
Przestań!
- Pieprz się! - Dray wpatrywała się we mnie z wściekłością. Jej głos był donośny i
kobieta wychodząca z Early'ego spojrzała na nas. - Jesteś taka pewna? Nie masz rodziny, nie
masz przyjaciół, jesteś na odwyku na jakiejś zapadłej farmie i pracujesz w zatęchłej aptece na
zadupiu! I ty śmiesz mnie pouczać? Nie skończyłaś nawet liceum! Jesteś jedną wielką kpiną!
Otworzyłam usta, żeby się bronić, ale zamknęłam je w jednej chwili. Nie miałam
rodziny, zostawiłam wszystkich moich przyjaciół, byłam na o wiele poważniejszym odwyku,
niż przypuszczała, tak naprawdę zostałam zwolniona z mojej żałosnej pracy i nigdy nie
skończyłam żadnego liceum.
Powinnam chyba się skulić w jakiej zaspie i zamarznąć.
- Prawda w oczy kole, co? - Zaśmiała się, widząc moją minę.
- To banał - wymruczałam.
- Ty jesteś banałem - dodała chłodno. - Kręcisz się, usiłując pomagać ludziom, a sama
jesteś jedną wielką porażką! I tego nie widzisz!
- Widzę, że jestem porażką! - Nie zabrzmiało to tak, jak zamierzałam.
- Jasne, akurat. - Doskonale rozpoznałam jej złośliwy ton. - Odpieprz się i zajmij się
własnymi sprawami. Zostaw mnie w spokoju. - Odwróciła się i zaczęła oddalać się w noc.
- Dray! - wrzasnęłam, nie mając zupełnie pojęcia, co jej powiedzieć.
Nie odwróciła się. Za to pokazała mi środkowy palec. No, nieźle mi poszło.
Rozdział 10
Cały ten dzień był pechowy. Musiałam się przyznać, że mnie wylali. Przemknęłam
obok oświetlonej wystawy apteki Maclntyre's, zaglądając pospiesznie do środka. Ulżyło mi,
kiedy zobaczyłam pusty sklep i podbiegłam do samochodu.
W River's Edge wiele oświetlonych okien niosło obietnicę ciepła. Śnieg oprószył
wszystko jak cukier puder. Wysiadłam z samochodu i poczłapałam do domu, zastanawiając
się, czy uda mi się przemknąć niezauważenie na górę, do wanny z gorącą wodą. Weszłam po
schodach i cichutko otworzyłam ciemnozielone drzwi wejściowe...
- Cześć! Nastasyo! Na kolację będzie chińszczyzna! - Amy w korytarzu kilka razy
podskoczyła z podniecenia. - Charles mieszkał w Chinach i wie, jak ją przygotować!
Skąd ona wie, że Charles mieszkał w Chinach? Ja nie wiedziałam. A ona dopiero co tu
przyjechała!
- Cześć, jak ci minął dzień? - Anne przywitała mnie z uśmiechem.
Mój plan, żeby zakraść się na górę i udawać chorą, legł w gruzach.
- Wylali mnie! - wypaliłam i poczułam, że broda mi drży, a twarz wykrzywia grymas.
Czy nie dość mnie dzisiaj poniżono, musiałam się jeszcze przy wszystkich rozpłakać, i to
przed cudowną siostrą Anne, dla której Reyn zrobił deser czekoladowy?
- Och, kochanie - odezwała się Anne i natychmiast podeszła, żeby mnie przytulić.
Pogłaskała mnie po plecach, jakbym była dzieckiem, które rozbiło sobie kolano. - Tak mi
przykro. Wiem, że ciężko musi się pracować u pana Maclntyre.
- Co się stało? - To był głos River.
- James Maclntyre ją zwolnił - powiedziała Anne ponad moim ramieniem. Nie
otworzyłam oczu, nie chciałam spojrzeć w twarz River.
- Och, Boże - szepnęła River. - No cóż, i tak zadziwiająco długo się utrzymałaś.
Wystarczyło, żebyś źle kichnęła, a on pokazałby ci drzwi.
Stanęły po mojej stronie. Od razu, nie znając faktów. Wiedziały, kim jestem, a mimo to
stały po mojej stronie. Wyprostowałam się i otworzyłam oczy. Grzbiet jednej dłoni uniosłam
pod nos.
- Nie kichnęłam.
- A co się stało? - spytała River.
- Krzyczał na swoją córkę, Meriwether, która tam pracuje, a ona się rozpłakała.
Myślałam, że ją uderzy. Nie chciałam posługiwać się magyia, żeby go powstrzymać, to byłoby
złe - dodałam szlachetnie. - Poniosło mnie i wykrzyczałam mu w twarz straszne rzeczy. Że
niszczy sobie życie i że córka się go boi. - Wzięłam oddech. - A później on ryknął, że mnie
zwalnia i że mam się wynosić, i że nie chce mnie więcej widzieć.
Właściwie, wcale tak źle w tym wszystkim nie wypadłam. I wszystko to było prawdą.
Nie oddałam wprawdzie pełnej grozy sytuacji, bladej przerażonej twarzy Meriwether ani tego,
że raniąc jej tatę, zraniłam również ją. Ale oddałam ogólny zarys.
- Hm... - westchnęła River. Nie byłam w stanie odczytać wyrazu jej oczu. Nie była to
złość, potępienie czy rozczarowanie.
- To straszne - dodała Anne i pogłaskała mnie po plecach. - Chyba wiem, co poprawi
ci humor.
- Lody? - Nadzieja zapłonęła mi w piersiach.
- Nie - zaśmiała się. - Miła sesja medytacji. Mamy czas do kolacji. Dołącz do naszej
czwórki. - Wskazała siebie, Amy, Rachel i Daisuke, którzy zebrali się w holu, kiedy ja
dzieliłam się swoją historią.
O nie! Nie, pomyślałam.
- Świetny pomysł! - zauważyła River z lekkim uśmiechem na twarzy, który zdradził
mi, że doskonale wie, co myślę. - Idź. Wiem, że po tym poczujesz się o wiele spokojniejsza.
Anne ruszyła po schodach, a za nią pozostali, a ja wahałam się w nadziei, że River
powie, że tylko żartowała i że tak naprawdę potrzebuję szkockiej i gorącej kąpieli.
Uśmiechnęła się i pogłaskała mnie po mokrych od śniegu włosach.
- Naprawdę dobrze ci to zrobi - powtórzyła łagodnie. Westchnęłam i zaczęłam
wchodzić po schodach. Były zdradliwie wygodne.
Nie próbowałam medytacji od czasu, kiedy moja noworoczna introspekcja zakończyła
się fiaskiem. To była ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę. Czy kiedykolwiek będę na tyle
silna, żeby powiedzieć: "Nie, dzięki, nie chcę w tej chwili tego robić". Na pewno kiedyś
zdołam się od tego uwolnić. I dadzą mi w końcu spokój. Prawda?
Wdychałam i wydychałam powietrze. Męczący dzień gdzieś odpłynął. Ciało się
rozluźniło, ramiona wyprostowały. Ta chwila była ideał...
Moc Nastasyi jest niewiarygodnie silna. Martwię się...
Wyprostowałam się. Czyja to była myśl? Już wcześniej zauważyłam, że czasami
podczas medytacji słyszałam myśli ludzi. Najwyraźniej wasza kłopotliwa nieśmiertelna była
obciążona taką umiejętnością. Ale kto się o mnie martwi? Na pewno Anne, jedyna
nauczycielka. Ale może Rachel albo Daisuke? Oboje byli mocno zaawansowani. Uspokoiłam
oddech i otworzyłam się, żeby chłonąć więcej.
Powinienem oddać miskę Shiro.
Rozpoznałam Daisuke. Jego myśl pojawiła się we mnie jak błysk: miał małą, piękną
miskę, którą wykonał jego brat. Brat nie żył, a to była jedyna rzecz, jaka mu po nim została.
Zadręczał się, bo nie chciał mieć żadnych materialnych dóbr, nawet maleńkiej miski brata.
Powinnam niedługo odwiedzić mamę...
To była Rachel. Zastanawiałam się, gdzie jest jej mama. Wiedziałam, że Rachel
pochodzi z Meksyku.
Reyn wpadnie w moje ramiona.
Mało nie zakrztusiłam się własną śliną. Zmusiłam się, żeby powoli ją przełknąć. To
pewnie Amy.
Mierzyła się ze swoimi emocjami. Nie uciekała przed problemami. Musiała sobie
poradzić z ogromnym pragnieniem dorwania obcego faceta, którego nawet nie znała.
Nastasyo, jesteś takim cykorem.
Co? Kto to? Oj, chwila, to ja.
Co?
Jesteś takim cykorem. Udajesz twardzielkę, a tak naprawdę przepełniają cię same
obawy.
Powtarzasz, że chcesz się stać lepsza, ale pod warunkiem, że nie wymaga to od ciebie
wysiłku.
Co to ma znaczyć? Przecież ja się wysilam!
Nie. Twoje "wysiłki" polegają na tym, żeby nie walczyć ze wszystkimi o wszystko. A
to dopiero początek. Musisz zrobić coś więcej niż tylko zaprzeczać.
Co jest, do diabła?
Musisz być aktywna, nie bierna. Nie możesz odsunąć się od Meriwether, od Dray, od
Reyna. Możesz to naprawić. Tak naprawdę musisz dorosnąć. W końcu.
Cóż.
To akurat chyba jest prawda.
Wściekałam się. Jak moja podświadomość śmie występować przeciwko mnie? Jak
śmie...
Skupiasz się na tym, że jesteś zła i odwracasz uwagę od tego, co powinnaś zrobić.
Niemal prychnęłam rozwścieczona.
- Dobrze, zaczynamy wychodzić - powiedziała łagodnie Anne.
Za kogo ta moja podświadomość się ma? Otworzyłam oczy, wściekła, że Anne mnie
do tego namówiła, a River ją poparła. Daisuke, naprzeciwko mnie, wyglądał na zakłopotanego
i nie był wcale bliżej odpowiedzi na temat miski brata. Rachel wyglądała na zamyśloną. Anne
patrzyła na mnie. A Amy? Ostrzyła sobie zęby na Reyna? Zerknęłam na nią i stłumiłam
wrzask.
Amy miała twarz Incy'ego, przystojną i nieziemską. Jego ciemne, intensywne
spojrzenie, ciemne loki. Widziałam go w wizjach, w snach... Musiałam się z całych sił
powstrzymać, żeby nie odskoczyć. Zamrugałam, wzięłam szybki oddech i nagle Amy była
znów Amy.
Wszyscy patrzyli na mnie.
Otarłam dłonią usta. Drżałam.
- Przepraszam - wymruczałam. - Złudzenie optyczne.
Polował na mnie, nękał mój umysł, a ja czułam się zastraszona. Już wystarczająco
trudno było sobie poradzić ze snami i złudzeniami. Jeżeli wizje mają zamiar atakować mnie w
normalny dzień, oszaleję naprawdę.
Mało się nie rozpłakałam ze szczęścia, kiedy odezwał się dzwonek na kolację.
Podniosłam się z podłogi, rzuciłam moją gryczaną poduszkę na stos w kącie i wyszłam za
Rachel.
Nie tak szybko, Pasikoniku.
- Nasty? Mogę na chwilkę?
Odwróciłam się niechętnie i spojrzałam na Anne. Inni wyszli spokojnie - szczęśliwe
gnojki. A my zostałyśmy w małej sali.
Anne przez chwilę się zastanawiała.
- Wszystko w porządku? - spytała w końcu. - Przez chwilę wyglądałaś na bardzo
zdenerwowaną.
- Oj, w porządku - odparłam nieprzekonująco. Anne odczekała kilka sekund, miała
nadzieję, że się złamię i powiem prawdę, ale nie zrobiłam tego.
- Słyszysz myśli innych ludzi podczas medytacji. Zawsze tak jest czy tylko czasami ci
się to udaje? Nieładnie jest podsłuchiwać.
- A jest jakiś sposób, żeby to powstrzymać? - spytałam.
- Tak. - Anne zamrugała zaskoczona. - Nie słuchasz tego celowo?
- Nie. Ja tylko... czuję, że mam otwarty umysł. - Przypomniałam sobie uszczypliwe
myśli, którymi zarzuciła mnie wewnętrzna Nasty. - Czasami za bardzo.
- Dobrze, zajmiemy się tym na następnej lekcji - zgodziła się Anne. - Nigdy nie
uczyłam nikogo, jak tego nie robić. Mało kto to potrafi. Ale tobie to potrzebne, powinnam
była wpaść na to wcześniej. Nauczę cię tego, zgoda?
- Jasne. - Chciałam wyjść, ale ona jeszcze nie skończyła.
- Nastasyo... Pod koniec naprawdę wyglądałaś na przerażoną. Kiedy spojrzałaś na
Amy. Co się stało?
- Nic! - Zerknęłam na Anne. Amy jest jej siostrą. - To znaczy, nie chodzi o Amy. Mój
umysł robi mi psikusy. Przez chwilę wyglądała jak ktoś inny, przyjaciel, którego zostawiłam w
Londynie. Incy.
- Myślałaś o Incym? - Anne zmarszczyła brwi.
- Nie w tamtej chwili. Ale to nie ma związku z Amy. Nie przypomina mi go, ani nic
takiego.
- Hm... - zastanawiała się Anne, idąc ze mną do drzwi. Wzruszyłam ramionami,
zawstydzona.
Nie chciałam o tym rozmawiać. Czyżby mój umysł chciał mi powiedzieć, że jestem
beznadziejnie mroczna? Tak samo mroczna jak Innocencio? Tak mroczna jak moi rodzice?
Czy mam to we krwi i nie jestem w stanie od tego uciec? A w takim razie... jeżeli to prawda,
czy powinnam tu być?
Rozdział 11
Bądź aktywna, powiedziała mi moja podświadomość. Napraw wszystko. Dorośnij.
Gdybym wiedziała, jak się ochronić, moja podświadomość nigdy więcej nie zrobiłaby
mi żadnego numeru, dopóki żyję. Chwileczkę. Cholera. Nieważne.
Nie miałam pojęcia, co to znaczy. Zastanawiałam się nad tym podczas kolacji, którą
przygotował Charles, później pod prysznicem, a potem jakieś dwie sekundy w łóżku. Kiedy
zerwałam się ze snu o piątej dwadzieścia dziewięć, na minutę przed budzikiem, wiedziałam, że
niczego nie wymyślę.
Dziś miałam zbierać jajka - idealnie, biorąc pod uwagę wzmiankę o cykorze. Wściekła
kura spojrzała na mnie złym okiem, a ja nawet nie próbowałam zabrać jej jajek. Któregoś dnia
przyjdę tu w azbestowych rękawicach do kominka, długich aż do łokci, i wtedy się policzymy.
Ale nie dzisiaj.
Włożyłam ostatnie ciepłe jajko do koszyka. Miałam wrażenie, że mózg mi się
przegrzewa od zbyt intensywnego myślenia. Napraw wszystko. Po kolei. Może. Dobra, a
może... spróbowałabym... hm, nie osądzać ludzi zbyt pochopnie? Jęknęłam, to był
najżałośniejszy pomysł w życiu, i wyszłam z ciepłego, pełnego piór kurnika. Zmierzałam w
stronę domu. Jakieś półtora metra przede mną znajdował się Reyn. Niósł dwie metalowe kanki
z mlekiem od naszych dwóch mlecznych krów, Beulah i Petunii. Taki wysoki i silny, nawet się
nie ugiął pod ciężarem kanek.
Wyobrażałam sobie, że mam przed sobą zwykłego mleczarza. Nieźle się natrudziłam,
w końcu znałam Reyna od wielu lat, do tego był obiektem moich gorących fantazji. Najgorsze
jednak było to, że tak naprawdę wcale go nie znałam.
Znaleźliśmy się razem na schodach do kuchni. Obejrzał się.
- Dzień dobry - powiedziałam. Duża dziewczynka Nastasya.
- Dobry. - Wyczułam jego zaskoczenie. A potem weszliśmy do kuchni.
Jeżeli chcecie się z kimś pogodzić, a ten ktoś was obraża, jest to poniżające. Dlatego
nigdy się na to nie zdobyłam. Skreślałam przyjaciół, opuszczałam miasta, i nigdy nie
próbowałam niczego naprawiać. Nie miałam pojęcia, jak rozmawiać z ludźmi, a tym bardziej
ze... starym Makiem.
Nie miałam pojęcia, co robić, ale mój instynkt żółtodzioba podpowiadał mi, że chyba
muszę się zbliżyć do mężczyzny, żeby coś z tego wyszło.
Więc podjechałam do pracy. Apteka była otwarta, a moja karta leżała tam, gdzie ją
rzuciłam - na ladzie. Przez sekundę zastanawiałam się, czy pan Maclntyre w ogóle zamykał na
noc, ale wtedy zobaczyłam go za apteczną ladą w innym ubraniu niż zeszłego dnia. Podniósł
wzrok, kiedy zabrzęczał dzwonek nad drzwiami. Wyglądał na zaskoczonego i jednocześnie
złego, że mnie widzi. Ja natomiast poszłam na zaplecze, odbiłam kartę i zaczęłam zamiatać.
Wyszedł, przyglądał mi się z rękami na biodrach, ale ja nie przerwałam pracy.
Zamiatanie wydawało mi się bardzo atrakcyjnym zajęciem. Sprzątałam zawzięcie, aż
znalazłam się przed wejściowymi drzwiami, a później na chodniku. Odwróciłam tabliczkę z
napisem "Zamknięte" na "Otwarte" i wyjęłam miotełkę z piórek. Stary Mac wrócił za ladę, ale
czułam, że mnie bacznie obserwuje cały ranek. Meriwether była w szkole, a on nie miał nikogo
innego. Wykonywałam codzienne czynności, ustawiałam leki, sprawdzałam, jaki towar trzeba
zamówić.
Około południa zadźwięczał dzwonek, a ja uniosłam wzrok i zobaczyłam parę, której
nie rozpoznałam, mężczyznę i kobietę, ubranych tak, jakby nie mieszkali w West Lowing.
Może byli z Bostonu. Z Nowego Jorku. Paryża. Większość naszych klientów stanowili
miejscowi i znałam dziewięćdziesiąt osiem procent z nich. Ci tutaj byli obcy.
- Hej - rzuciłam. - Pomóc państwu coś znaleźć?
Kobieta spojrzała na mnie, a ja z jakiegoś powodu zadrżałam. Włosy miała koloru
słomy kukurydzianej, ścięte w wystrzępioną czapkę dookoła głowy. Jej oczy były intensywnie
niebieskie.
Mężczyzna wyglądał jak Hindus, miał gładką lśniącą skórę, był dobrze ubrany, miał
ostre, regularne rysy i usta, które wyglądały... okrutnie.
Wstałam. To pewnie zabłąkani turyści, tak jak ja kiedyś. Ale było w nich coś...
dziwnego. Coś nienaturalnego. Dostałam gęsiej skórki i nagle zrobiło mi się zimno. To było
głupie, przecież ich nie znałam, a oni nie znali mnie. A jednak.
- Lek na alergię - powiedziała kobieta. Miała lekko brytyjski akcent.
- Pierwszy rząd, w środku - odpowiedziałam bez uśmiechu.
- Dziękuję.
Trzymałam się w bezpiecznej odległości, kiedy stali przy półce z lekarstwami na
przeziębienie i alergię i udawali, że czytają etykiety. Rozmawiali ze sobą ściszonymi głosami, a
ja miałam wrażenie, że... nie zjawili się tu przypadkiem. Chyba na kogoś czekali albo chcieli
się tylko rozejrzeć. Czy to możliwe, że są... przyjaciółmi Incy'ego? Chybabym ich wcześniej
widziała?
Zacisnęłam pięści. Cały czas stałam, na wypadek gdybym nagle musiała uciekać. Było
to dziwne i pewnie głupie, ale czułam się jak gazela obserwowana przez dwa gepardy. Oddech
miałam płytki, serce waliło mi szybko. Ukradkiem przesunęłam się na tył i zobaczyłam starego
Maca pochłoniętego rozszyfrowywaniem lekarskiego pisma.
Ruszyłam, jak gdyby od niechcenia, na przód sklepu, a kiedy uniosłam wzrok,
zobaczyłam, że mnie obserwują. Serce zaczęło mi łomotać.
- Tyle tu tego - odezwała się kobieta, wyciągając opakowanie benedrylu.
- Tak - przyznałam, ale nie podeszłam do nich. - Niektóre wywołują senność, inne nie.
Jedne działają szybciej, a inne trzeba brać codziennie, żeby zadziałały. Zależy, do czego są
potrzebne. - Dotarło do mnie, że paplam, bo jestem zdenerwowana.
Kobieta skinęła głową. Spojrzeli sobie w oczy i zaczęli szeptać. Mam naprawdę dobry
słuch, tak dobry jak beagle, ale nie byłam w stanie usłyszeć ani jednego słowa z tego, co
mówili. Może rozmawiali w innym języku? Nie rozpoznałam nawet podstawowych wzorców i
kadencji mowy - a znałam się trochę na językach.
- Chcemy taki, który działa nasennie - powiedziała kobieta, a ja gorączkowo
zastanawiałam się, czy chcą nafaszerować ofiarę. Benedrylem... Nieprawdopodobne, prawda?
- Benedryl będzie odpowiedni - powiedziałam łamiącym się głosem. Zakaszlałam i
skierowałam się do głównej lady. Dłonie mi drżały i były spocone. Nigdy nie reagowałam tak
gwałtownie na innych. To mnie przeraziło. Nie byłam w stanie nawet wyczuć, czy są
nieśmiertelnymi.
Kobieta położyła pudełko na ladzie. Zwykle trzeba spojrzeć komuś w oczy albo go
dotknąć, żeby "wyczuć", czy jest nieśmiertelnym. Ale wszystko we mnie sprzeciwiało się
temu, żeby na nią spojrzeć. Miotałam się jak w gorączce.
Skasowałam lekarstwo, kobieta zapłaciła gotówką, wydałam resztę i wyszli.
Widziałam, jak wsiadają do samochodu i odjeżdżają, ale stałam i nerwowo
wpatrywałam się w wejściowe drzwi, jakby nagle mogli się w nich znowu pojawić. Po kilku
minutach poszłam na zaplecze, zamknęłam starannie drzwi i przekręciłam w nich klucz. W
końcu poczułam, że trochę się rozluźniam, a moje ciało przestało wyczuwać zagrożenie.
To było naprawdę cholernie dziwne. Nie wyczułam od nich żadnych magyicznych
wibracji ani przebłysku rozpoznania. Ale byli najbardziej przerażającymi ludźmi, jakich można
sobie wyobrazić. Pokręciłam głową nad nonsensownością tych rozważań i poszukałam sobie
czegoś do roboty.
Dzień płynął. Byłam wykończona, kiedy przyszła Dray. Kolejna szansa na to, żeby
działać i naprawić błędy! O ludzie!
- Cześć - powiedziałam. Jak mam się zachowywać wobec Dray? Nie osądzać jej?
Skinęła głową i zaczęła krążyć między półkami. Jeżeli zjawiła się tu, żeby coś ukraść,
wścieknę się nie na żarty. No tak, znowu ją osądziłam. Kręciłam się przy niej z rękami
założonymi na piersiach. Oszczędziła mi miażdżących spojrzeń.
- O co chodzi? - zapytałam w końcu, wykazując się wyjątkową aktywnością.
Spojrzała na mnie, a potem wróciła do czytania instrukcji na pudełku od bandaży.
- Wszystko w porządku?
- A co cię to obchodzi? - wymamrotała niezbyt pomocnie, mrużąc lekko oczy.
- Obchodzi mnie, czy wszystko u ciebie w porządku.
Wzruszyła ramionami.
Czekałam. Na ogół cierpliwości wystarcza mi na półtorej minuty, no, może na trzy,
jeżeli się wyciszę. Ale teraz nie mogłam wytrzymać. Zacisnęłam zęby.
- Chłopak ze mną zerwał - rzuciła od niechcenia, nie patrząc na mnie. - Dzień przed
świętami. Już kupiłam mu prezent i w ogóle.
- O! Niefajnie. Dlaczego to zrobił?
- Nie chciałam wziąć selenu-11 w Melchett.
Melchett było miasteczkiem. Wziąć? To znaczy, ukraść?
- Uhm, i się wściekł? - odważyłam się zagadnąć.
- Tak. I ze mną zerwał. Teraz chodzi po mieście i robi mi koło pióra, siejąc plotki.
Które są nieprawdziwe. Wszyscy mają ze mnie ubaw.
Czekałam, żeby powiedziała, że to nie wszystko, że chłopak strzelał, jadąc
samochodem i zakneblował jej babcię, ale najwyraźniej to był koniec historii.
- I jesteś wściekła?
Tym pytaniem zasłużyłam sobie na pełne złości spojrzenie.
- Tak, jestem wściekła! Całe miasteczko nienawidzi mojej rodziny, a teraz wszyscy
moi przyjaciele nienawidzą mnie!
- Więc stąd wiej! - poradziłam jej. - Co cię obchodzi, co wygaduje o tobie ten gościu?
Do diabła z nim! To śmieć! Zostaw to miejsce i wszystkich dupków, którzy uprzykrzają ci tu
życie! Wyjedź gdzieś, zacznij wszystko od nowa. Oni są nikim!
Ścisnęło mnie w żołądku, kiedy oczy Dray wypełniły się łzami. Wypuściła z rąk
pudełko bandaży.
- Mówisz, jakby to było takie proste! - krzyknęła do mnie. - Ale ty nic nie wiesz! To
nie jest proste! To trudne! Nie mam pieniędzy, nie mam samochodu... - Zacisnęła zęby.
Splunęła na linoleum obok mnie i wyszła, trzaskając drzwiami tak, że dzwonek zadźwięczał
jak zwariowany.
Wetknęła głowę do środka i krzyknęła:
- Pieprz się!
Wyglądało na to, że świetnie sobie radzę z przeprosinami.
Potarłam dłonią czoło, czując, jak rozdzierający ból wybucha z całą siłą. Uniosłam
wzrok i zobaczyłam pana Maclntyre stojącego w końcu przejścia. Spoglądał na mnie.
Przygotowałam się na to, że znów zacznie na mnie krzyczeć.
Ale on pokręcił tylko głową. Sprawiał wrażenie tak zmęczonego i wyczerpanego jak
ja.
- Idź do domu - powiedział. - I nie wracaj.
To zabolało mnie o wiele bardziej niż krzyk. Rozpłakałam się, zanim zdążyłam dojść
do samochodu.
Widzicie? Tak się właśnie dzieje, kiedy człowiek ryzykuje. Mogłam zostać w domu -
przecież zwolniono mnie z pracy - ale nie, musiałam się wygłupić. Powinnam była zostać w
domu. Teraz i Dray, i stary Mac wywalili mnie ze swojego życia po raz drugi. Tym razem
niech tak zostanie.
Podświadomość? Mam ją gdzieś.
Oczywiście w domu, z racji tego, że straciłam pracę, wyznaczono mi mnóstwo zajęć.
Byłam nie w sosie i nie miałam ochoty na niczyje towarzystwo. Ciężko mi się do tego
przyznać, ale czułam się zraniona. Raczej nie wysilam się dla innych. Ale tym razem zdobyłam
się na wysiłek dla Dray i pana Maclntyre. A ich to zupełnie nie obeszło. Więc do diabła z nimi.
Następnego dnia pojawiłam się na zajęciach z zaklęć, tylko ja i Jess, które prowadził
Solis.
Zanotowałam kilka rzeczy:
Główne rodzaje zaklęć:
- wróżenie
- wywołanie zmian na osobie lub rzeczy
- wywołanie zmian wydarzenia
- świętowanie i wspólnota
I co, ładne mam pismo. Może i nie skończyłam liceum, ale to wcale nie znaczy, że
piszę jak osoba niewykształcona.
Byliśmy w głównej sali zajęć na piętrze i ćwiczyliśmy zaklęcie uzdrawiające. Miało
zachęcić ciało do walki z infekcją, wywołaną przez ranę, albo gdyby Amy nadepnęła na grabie.
Solis opowiedział nam o ograniczeniach, które tak naprawdę zależały od człowieka, długości i
rodzajach reakcji.
Jess wypowiedział zaklęcie powoli, ale dokładnie. Ciekawie było przyglądać się, jak
ktoś inny uprawia magyię i nie trzeba w tym uczestniczyć.
- Czujesz różnicę? - spytałam, kiedy skończył i cofnął zaklęcie.
Jess zastanawiał się chwilę, pocierając szpakowatą brodę. Był jeszcze młody, a
wyglądał na tysiąc lat. Postarzał się tak z powodu trudnego życia? Nie wiedziałam.
Nadeszła moja kolej. Widziałam, jak robił to Jess, więc myślałam, że pójdzie mi jak z
płatka. Najpierw nakreśliłam w powietrzu pieczęcie ograniczające: oznaczyłam siebie jako
odbiorcę, reakcja miała być łagodna, a skutek powinien trwać, dopóki rytualnie nie odwołam
zaklęcia w przyszłości. Ograniczenie reakcji oznaczało, że zaklęciu miała podlegać jedynie
reakcja obronna na zarazki - nie zmieniając niczego innego, na przykład mojego doskonałego
wzroku czy czegokolwiek innego. Kiedy wszystkie ograniczenia zostały określone, zerknęłam
przelotnie na Solisa, żeby sprawdzić, czy jego mina nie wskazuje jakichś problemów.
Zaczęłam przyzywać magyię.
Trzymałam w dłoni kamień księżycowy (kamieniem Jessa był topaz) i zaczęłam nucić
moją pieśń, z początku cicho, później z większą pewnością.
Czułam zaklęcie jako rzeczywistą strukturę, jakbym budowała coś w fizycznym
wymiarze. W myślach przeszłam kolejne kroki: wydawało mi się to sensowne, treściwe i
precyzyjne, jak malowanie, kiedy kładzie się każdą plamę farby w odpowiednim miejscu.
Byłam zadowolona - dowód, że naprawdę się czegoś uczę.
Skoncentrowałam się. Miałam zamknięte oczy, czułam skupienie i zadowolenie.
Otaczała mnie magyia niczym ciężki zapach lilii. Nie przeszkadzał mi żaden dźwięk, nie byłam
świadoma niczego poza sobą i uczuciem przepływającej przeze mnie i dookoła mnie energii.
Czy moja matka uprawiała magyię w ten sposób? Pamiętam, jak nuciła w ogrodzie, śpiewała
cicho, kiedy jedna z klaczy się źrebiła. Byłam z nią w ten sposób połączona. Gratulowałam
sobie dobrze wykonanego zadania - jedynego, które udało mi się w tym tygodniu - kiedy nagle
znalazło się na liście rzeczy nieudanych.
Solis krzyknął, ja otworzyłam szybko oczy, coś uderzyło mnie mocno w kark. Głowa
wysunęła mi się do przodu, a ja krzyknęłam z przerażeniem.
- Co zrobiłaś?! - wrzasnął Solis, chowając się za krzesłem.
W powietrzu unosiły się... latające książki. Nie były to książeczki z malutkimi
skrzydełkami, fruwające jak Złoty Znicz, ale demoniczne, opętane książki, rzucające się na
wszystko, żądne krwi.
- Nic! - wrzasnęłam, uchylając się przed jedną, potem przed drugą. Trzecia uderzyła
mnie w ramię, które zabolało, jakbym dostała w nie cegłą. - Cholera jasna!
Dookoła rozlegały się odgłosy ciężkich uderzeń, kiedy książki - niektóre grube i duże -
uderzały w przedmioty. Jedna trafiła Jessa w bok. Zaklął głośno i przeczołgał się, żeby
schować się za biurkiem. Nie miałam czasu, żeby cofnąć zaklęcie - zasłoniłam sobie głowę
ręką, kuląc się za biurkiem obok Jessa.
Obok mnie przeleciały kolejne książki, strącając po drodze przedmioty ze wszystkich
powierzchni - kryształowe kule roztrzaskały się na podłodze, szklany kałamarz wypluł
ciemnofioletowy atrament na antyczny dywan, puste filiżanki, kawałki pergaminu, odłamki
szkła i minerałów. Maleńki pojemniczek ze sproszkowaną miedzią otworzył się i wysypał
lśniący pył na kałużę atramentu. Kilka książek uderzyło z całej siły w okno, wybijając je z
wielkim hukiem. Inne wylądowały w kominku, gdzie zajęły się od ognia.
- Cofnij to! - krzyknął Solis.
- Nie wiem jak! - pisnęłam, chowając się pod biurkiem. Książki zsunęły się z blatu i
spadły na Jessa, który znowu zaklął. - Nie wiem, co się stało! To ty jesteś specjalistą! Ty to
napraw!
Solis już wyrzucał z siebie słowa, zręcznymi palcami rysując w powietrzu pieczęcie,
runy i inne magyiczne symbole. Miałam wrażenie, że trwa to całą wieczność, ale nagle
wszystkie książki opadły ciężko na ziemię, wszystkie naraz. Spowodowało to potworny hałas,
ale w ogłuszającej ciszy po chwili usłyszeliśmy kroki na korytarzu.
Solis podskoczył i podbiegł do kominka, wyciągnął książki z płomieni i rzucił je na
podłogę przed paleniskiem.
- Co ty zrobiłaś, do cholery? - ryknął Jess z odległości trzydziestu centymetrów od
mojej twarzy.
- Nic! - odkrzyknęiam. - Widziałeś, jak rzucałam zaklęcie!
Drzwi otworzyły się zamaszyście. Stali w nich Asher i Brynne z szeroko otwartymi
oczami. Rozglądali się po pokoju: niemal puste półki, walające się wszędzie książki, wybite
okno. Wszystko było zrzucone lub zepchnięte, małe naczynka i buteleczki z olejkami i
esencjami leżały roztrzaskane na podłodze. Solis na kolanach przeglądał spalone książki, żeby
ocenić szkody.
- Co tu się, na Boga, stało? - spytał Asher. - Nic wam nie jest?
Lodowaty powiew wpadł przez wybitą szybę i rozniósł przytłaczający zapach
kwiatowych esencji i ziołowych olejków.
Przybiegli inni - Charles, River i Anne.
Wstałam powoli. Ja to zrobiłam. Ja to spowodowałam.
- Co się stało?! - spytała River.
Wszyscy troje milczeliśmy. Dawna Nastasya natychmiast zrzuciłaby winę na Solisa, za
to, że nauczył ją niewłaściwego zaklęcia, albo na Jessa, że ją rozproszył, albo na życie w
ogóle, za to, że nie idzie po jej myśli. Co było oczywiście kwestią wyboru - cały świat zła.
- To ja. - Dotknęłam podpuchniętego oka. - Naprawdę nie wiem, co się stało.
Wypowiadaliśmy zaklęcia ozdrowieńcze. Wydawało mi się, że robię to właściwie.
- Bo tak było - odparł Solis. Spojrzał na River. - Jess zrobił to pierwszy, a zaraz po
nim Nastasya. Byłem tu, słyszałem i widziałem. Zrobiła to doskonale i wszystko było w
porządku do momentu, kiedy zaklęcie miało zacząć działać. Wtedy wszystkie książki
zaczęły... sfruwać z półek.
- Jak w Egzorcyście - zauważyła Brynne niezbyt pomocnie.
- Tylko, że my nie wierzymy w diabła - powiedział Charles, przyglądając się
zniszczeniom.
- Zastosowałaś ograniczenia? - spytała River.
- Oczywiście - powiedziałam.
- To prawda. - Solis skinął głową. - Zastosowała należycie wszystkie ograniczenia.
Naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało. - Posłał mi zamyślone spojrzenie, a mnie zamarło
serce.
Jestem po prostu beznadziejna. Myśl ta przyszła mi do głowy natychmiast, w pełnym
kształcie i ścisnęła mnie za serce jak zimna dłoń.
River weszła do pokoju, starannie omijając rumowisko.
- Zwykłe zaklęcie, wszystko jak należy, a książki nagle wylatują z półek, latają
wszędzie i wszystko niszczą.
- Tak. - Wzdrygnęłam się i objęłam się rękami. Dziwne, ale wydało mi się, że widzę
Reyna.
Przypomniałam sobie jego bezpieczne ramiona, które mnie obejmowały, tak dobrze się
w nich czułam. Nie wiedziałam dlaczego, ale tak było.
- Posprzątam - obiecałam.
- Ja pomogę - zaoferował się Solis.
- Poszukajmy kawałka deski, żeby zabić okno - poradziła River.
- Ja się tym zajmę - odparł Jess.
Rozejrzałam się po zdemolowanym pokoju. Na ciele miałam siniaki i byłam poobijana.
Jak na razie nowy rok nieźle dawał mi w kość.
Rozdział 12
Uporządkowanie pokoju zajęło mi osiem godzin, mimo pomocy Solisa. Kiedy
pracowaliśmy, jeszcze raz przeanalizował ze mną wszystkie etapy zaklęcia. Przyjrzeliśmy się
każdemu szczegółowi, żeby sprawdzić, w którym miejscu nastąpił błąd. Ale do niczego nie
doszliśmy.
Chyba że myśl, która przyszła mi do głowy, była prawdziwa - że moja magyia jest
nieuleczalnie mroczna, tak jak magyia moich rodziców. A ja nie mogę wyrzucić z siebie tego
zła.
Zaledwie tydzień temu czułam się tak przepełniona nadzieją. Widziałam postęp. A
teraz niczego nie potrafiłam zrobić dobrze. Czarna, ciężka chmura magyi wisiała na moją
głową, podążając za mną wszędzie. Za każdym razem, kiedy w lustrze widziałam swoje
odbicie, podpuchnięte, podbite oko, przypominało mi się, że nie można mi powierzyć nawet
tak prostej rzeczy jak samodzielne wypowiedzenie zaklęcia.
Kiedy Reyn mnie zobaczył, uniósł brwi.
- A jak wygląda ten drugi?
Chciałam rzucić coś dowcipnego, odważnego i lekkiego, ale nic mi nie przychodziło
do głowy.
Miałam mętlik, jakbym za mało sypiała. Ale zasypiałam już o dwudziestej pierwszej
trzydzieści, żeby skrócić te okropne dni. Nie miałam i innych objawów poza obojętnością,
zaćmionym umysłem i pragnieniem, żeby każdy dzień spędzić w łóżku.
Chodziłam na zajęcia, ale unikałam pracy wymagającej zastosowania magyi, i prawdę
mówiąc, nikt mnie do tego nie zmuszał. Wykonywałam swoje obowiązki.
Któregoś wieczoru Reyn, Brynne i ja byliśmy w grupie gotującej. Poczułam, że
przebywanie z Reynem działa na mnie pokrzepiająco, ale wywołuje też napięcie. To było
wyczerpujące. Starałam się nie myśleć, jaki był kiedyś, tylko obserwowałam, jak inni go
traktują. Ku mojemu zaskoczeniu zorientowałam się, że wszyscy go lubią i czują się przy nim
swobodnie. Wcześniej tego nie zauważyłam. Na pierwszy rzut oka wydawał się apodyktyczny
i obcesowy, nieprzystępny i pozbawiony poczucia humoru. Zaczynało do mnie docierać, że
był po prostu powściągliwy. Żeby nie powiedzieć - zamknięty w sobie. Cichy, zmagający się
ze swoimi wewnętrznymi demonami.
Nadal nie wiedziałam, dlaczego tu jest. Co sprowadziło go do River? Jak długo tu był?
Na co ma nadzieję, przebywając tutaj?
Odpowiedzi na te i inne pytania mogą, ale nie muszą ujawnić się w kolejnym odcinku
niekończącego się dramatu dokumentalnego.
- Oj! zrób głośniej, lubię tę piosenkę - poprosiła Brynne, wskazując małe, staromodne
radio na kuchennej półce. Podkręciłam głośność, a Brynne zaczęła tańczyć, co nie
przeszkadzało jej siekać czosnku. Znała słowa chyba każdego utworu, który puszczano. I
niechcący uświadomiła mi po raz kolejny moją niewiedzę, i to, jak niewielką wagę
przywiązywałam do otaczającego mnie świata.
- Kochanie, ty wiesz, że to trwa przez ciebie - śpiewała Brynne, krojąc do taktu.
Uśmiechnęłam się, podniosłam wzrok i zobaczyłam, że Reyn także się uśmiecha.
Nasze oczy spotkały się na chwilę, a potem wróciłam do pracy.
Kilka minut później wpadła Amy i przysiadła kusząco na stołku przy Reynie, który
nacinał kiełbaski na grilla.
- Mogę w czymś pomóc? - spytała.
- Jesteś gościem. - Reyn pokręcił głową. Zamieszałam cebulę i czosnek, które dusiłam.
Marzyłam o tym, żeby w kuchni nie było nikogo poza mną i Reynem.
- Nastasyo?
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Amy zwraca się do mnie. Odwróciłam się.
- Czy to twój pierwszy raz u River? - spytała. - Byłam tu dziesięć lat temu i był tu
zupełnie inny gang. Ale większość ludzi chyba przychodzi, odjeżdża, a potem wraca.
- To mój pierwszy raz - przyznałam. - Często odwiedzasz tu Anne? - Pora
przypomnieć sobie sztukę konwersacji. W końcu Amy mogła być całkiem miłą osóbką. Nie jej
wina, że uległa urokowi Reyna. Pewnie większość kobiet tak reagowała, pomyślałam ze
smutkiem.
- Przyjeżdżam tu dość często, ale ostatnio widziałam się z Anne trzy lata temu. - Amy
się uśmiechnęła. - Co pewien czas cała nasza rodzina zjeżdża się w jakieś miejsce, gdzie
spędza kilka tygodni i nadrabia zaległości towarzyskie. Ostatni raz byliśmy na Wyspie Księcia
Edwarda. Pięknie tam jest.
- Zbieracie się całą rodziną? - Na twarzy Reyna pojawiło się zdziwienie, co prawda
subtelne.
- Tak. - Amy wzięła kawałek sałaty z miski i zjadła.
- Moja rodzina też się spotyka - przyznała Brynne. - Co pięć lat. Rodzice, rodzeństwo,
niektóre ich dzieci.
- Czyż to nie wspaniałe? - spytała ją Amy. - To znaczy, szalone i wykańczające, ale
wspaniałe.
Znów zerknęłam na Reyna i zorientowałam się, że na mnie patrzy. Rozumieliśmy, o
czym każde z nas myśli: oboje byliśmy sierotami. Nasze rodziny wybiły się wzajemnie.
Pokręcił głową, równie rozbawiony tą myślą, jak ja.
- A jak jest u ciebie, Reyn? - chciała wiedzieć Amy. - Spotykacie się?
- Nie - odpowiedział. - Brzmi miło. - Położył ostatnią kiełbaskę na półmisku, a później
wyszedł w tę okropną pogodę rozpalić wielki grill na dworze.
- A twoja? - dopytywała się Amy.
- Nie - zaprzeczyłam. - Moja rodzina od dawna nie żyje. - Wrzuciłam pokrojone w
kostkę ziemniaki do cebuli i zaczęłam mieszać. Ci ludzie mieli bzika na punkcie ziemniaków,
zjadali każdą ich ilość.
- Och. - Amy wyglądała na bardzo zaskoczoną.
- Od ponad czterystu lat - dodałam, a na jej twarzy odmalowało się jeszcze większe
zdumienie. - Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jacy byliby teraz, czy bardzo by się zmienili,
wiesz?
Reyn wrócił, strzepując śnieg z butów.
- Tak, rozumiem - przyznała Amy.
- Dla mnie są jakby zatrzymani w czasie - powiedziałam i poczułam, że Reyn
sztywnieje, kiedy zorientował się, o czym mówię. Nigdy nie szafowałam informacjami na
temat mojej rodziny, wołałam raczej skrywać ból pod osłoną ciętych ripost. Ale ostatnio
byłam zdołowana i moja zuchwałość wyparowała. Więc wywlokłam ich szkielety na światło
dzienne, jak sugerowała już wcześniej River. - Widzę ich jedynie takimi, jakimi byli w XVI
wieku. Dziwne.
- Tak, wyobrażam sobie - przytaknęła Amy, wyraźnie zmieszana.
- Czy dla ciebie widok zmieniającej się z upływem lat rodziny jest interesujący? -
spytałam grzecznie.
- Niezupełnie - odparła Amy, bezwiednie biorąc z salaterki następny kawałek sałaty. -
Wydaje mi się po prostu normalny. Zmieniają się ubrania, fryzury, mamy coraz to nowe
rzeczy, ale to wszystko dzieje się stopniowo, więc zmiany nie wydają się nagłe ani szokujące.
Normalne życie.
Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś opisywał życie nieśmiertelnego jako coś normalnego.
Było to dla mnie zupełnie inne spojrzenie. Zajęłam się mieszaniem ziemniaków i cebuli na
patelni, pilnując, żeby nic się nie przypaliło, ale mój umysł pochłonęły myśli. Moje życie
wydawało się niekończącą się katastrofą - jedna długa seria paskudnych doświadczeń co jakiś
czas przerywana czymś dobrym albo śmiesznym, żeby znów zamienić się w tragedię. Tragedie
prześladowały mnie, odkąd pamiętam. Nie byłam na tyle silna ani zawzięta, żeby się zabić,
nigdy też nie traktowałam minionych lat jako zbioru doświadczeń, możliwości czy szans.
Nigdy nie przyszło mi to nawet do głowy.
Kolację jadłam automatycznie, nie byłam w stanie skupiać się na tym, co mówili inni.
Tyle rzeczy musiałam przemyśleć. Spojrzeć na wiele spraw od nowa.
Kiedy weszłam na górę, nie mogłam sobie przypomnieć zaklęcia zabezpieczającego
drzwi mojego pokoju. Kiedy mieszkała tu jeszcze Neli, Anne nauczyła mnie takiego zaklęcia,
żeby nikt nie mógł zostawić w środku złych życzeń. Teraz używałam go prawie zawsze,
niezależnie od tego, czy byłam w pokoju, czy nie, bo czułam się bezbronna, i nie chciałam
zostawiać otwartych drzwi. Wprawdzie nic nie mogło mi się tu stać, ale... nigdy nie wiadomo.
Teraz stałam wyczerpana, przytłoczona nowymi spostrzeżeniami i nie mogłam się
dostać do pokoju. Kiedy usiłowałam przypomnieć sobie słowa zaklęcia, miałam wrażenie, że
mam przyćmiony umysł, jakby latały nad nim roje pszczół. Zaczynałam i przerywałam kilka
razy, a dłoń zamierała mi w powietrzu, kiedy próbowałam nakreślić pieczęć, ale nie byłam w
stanie przywołać jej przed oczy.
Co jest grane? Usłyszałam kroki na schodach. Nie chciałam, żeby ktoś zobaczył, że
stoję tu jak idiotka, zwłaszcza po wydarzeniach w zeszłym tygodniu. Myśl, myśl, myśl. Nagle
sobie przypomniałam i wymruczałam krótkie zaklęcie. Narysowałam odpowiednie pieczęcie i
runy, najszybciej jak potrafiłam.
Na czole poczułam zimny pot. Co się ze mną dzieje? Roztrzęsiona znów
wyrecytowałam zabezpieczające zaklęcie i przeszłam przez pokój, żeby zaciągnąć zasłony,
odcinając się od zimnej, czarnej nocy. Przekręciłam pokrętło małego grzejnika i usłyszałam,
jak para zaczyna syczeć.
Zrzuciłam buty i dżinsy i wśliznęłam się pod pościel. Była zimna.
W głowie mi dudniło. Zamknęłam oczy.
- Skarbie, jak ładnie wyglądasz. - Głos Incy'ego, ciepły i przyjacielski, sprawił, że moje
oczy znów się otworzyły. Siedział na zgrabnym nowoczesnym krzesełku z białej błyszczącej
tkaniny i ciemnego drewna, w czymś, co wyglądało na salon hotelowego apartamentu.
Wydawało mi się, że go poznaję - Liberty Hotel w Bostonie? Przed nim, na ławie ze szklanym
blatem, stała ciężka srebrna taca.
- Herbaty? Nie, chyba ostatnio masz jej dość. W takim razie kawa. - Nalał mi małą
filiżankę espresso i wrzucił do niej jedną kostkę białego cukru. - Pamiętasz Rosję? Piliśmy
gorącą herbatę przez kostkę cukru w zębach.
Moja dłoń, jakby odłączona od ciała, chwyciła filiżankę z chińskiej porcelany.
Skinęłam głową. Rosyjska herbata była mocna i gorzka, co wyjaśniało zwyczaj sączenia jej
przez kostkę cukru. Musiałam próbować kilka razy, żeby przestać siorbać i żeby herbata nie
ściekała mi po brodzie.
- Co tu robisz? - Mój głos brzmiał tak, jakbym słyszała go przez papierową
chusteczkę. Czułam się zamroczona, oszołomiona.
Incy oparł się w fotelu i założył nogę na nogę. Wyglądał tak elegancko w spodniach od
Armaniego i fioletowej jedwabnej koszuli szytej na miarę.
- Chciałem się z tobą zobaczyć. - Uśmiechnął się i napił się kawy. - Widzisz, w
pewnym sensie jestem od ciebie uzależniony.
- Dlaczego? - Zmusiłam się, żeby przełknąć kawę mimo ściśniętego gardła. Zostawiła
gorący szlak w przełyku i pobudziła kwasy żołądkowe. Dlaczego on tu jest? Jak mnie znalazł?
Starałam się zniknąć, myślałam, że u River jestem bezpieczna.
Innocencio wzruszył ramionami i przyjrzał się olejnemu obrazowi nad konsolą z boku.
- Chyba po prostu się do ciebie przyzwyczaiłem - powiedział powoli. - Ale prawdę
mówiąc, chodzi o coś więcej. Ty i ja jesteśmy bratnimi duszami, dwiema stronami jednej
monety. Ja bez ciebie nie istnieję. - Jego twarz się zmieniła, spochmurniała, a jego oczy
przypominały czarne lśniące węgielki, kiedy na mnie patrzył. - A ty nie istniejesz beze mnie. -
Jego uśmiech był piękny, a zarazem okrutny. Zadrżałam, jakbym poczuła lodowate palce na
kręgosłupie. Mówił o tym, czego się bałam i o czym chciałam zapomnieć.
- Nie jesteśmy bratnimi duszami, Incy - rzuciłam. Napiłam się kawy, żeby mu pokazać,
że nie jestem zestresowana ani przejęta, i mało się nią nie udławiłam. - Nie jesteśmy
kochankami. Przez długi czas byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Ale teraz potrzebuję
przestrzeni...
W pokoju zrobiło się ciemno jak podczas zaćmienia. Twarz Incy'ego nabrała ostrości
przy małym kominku. Blask ognia rzucał cienie na jego regularne rysy. Chłopak wstał, patrząc
na mnie, a potem rzucił swoją filiżanką o ścianę. Porcelana rozbiła się w drobny mak. Kawa
spłynęła po żółtej tapecie jak strużka krwi. Serce łomotało mi nierówno i miałam wrażenie, że
nie mogę oddychać.
- Nie, Nastasyo. - Jego głos był opanowany. - Nie, Nastasyo. Nie, Laguno. - Laguna,
tak miałam na imię przed Nastasya. - Nie, Hope. Nie, Bev. Nie, Gudrun. - Żonglował moją
tożsamością, cofając się w czasie o dziesiątki lat. - Widzisz, Linn, Christiane, Prentie, Maarit -
jesteśmy dla siebie stworzeni. Pamiętasz, Sahar? Pamiętasz, kiedy się poznaliśmy? Byłem...
- Luisem.
- Tak. Miałem na imię Luis, a ty - Sahar. A później ja byłem Clausem, a ty Brittą. -
Wymawiał to z niemieckim akcentem. - Później nazywałem się Piotr, a ty Maarit. Jeszcze
później byłem Jamesem, ty - Prentice. Miałem na imię Laurent. Beck. Pavel. Sam. Michael.
Niebo. Pamiętasz, kiedy byłem Niebem, a ty Laguną, w Polinezji? Teraz ja jestem
Innocenciem, a ty Nastasya. I nie. Potrzebujesz. Przestrzeni! - Ryknął, kopniakiem przewrócił
ławę i zmiótł ze stolika kryształową lampę. Stał na wprost mnie, dysząc, z oczami nabiegłymi
krwią. Wyglądał, jakby całkiem postradał zmysły, jak ćpun, jak...
Jak narkoman. Jak uzależniony... ode mnie.
Była to zdumiewająco oczywista myśl. Żałowałam, że nie przyszła mi do głowy,
powiedzmy, osiemdziesiąt lat temu.
Wstałam, starając się sprawiać wrażenie silnej. W ciągu stu lat Incy nigdy nie zrobił mi
krzywdy. Nie chciało mi się wierzyć, że skrzywdziłby mnie teraz.
- Nie jesteśmy bratnimi duszami, Incy. - Czułam, że złość we mnie napiera i tłumi
strach. - Nigdy tak nie myślałam i nie wiem, dlaczego ty miałbyś tak myśleć. I, oczywiście,
mogę od ciebie odejść. Od ciebie, od wszystkiego. Mam zamiar odpocząć, na chwilę się
wyłączyć, a potem może wybierzemy się razem do Rio czy gdzie indziej. W porze karnawału.
- Mogłam mu to obiecać. Karnawał był w lutym.
- Nie sądzę, Nastasyo - syknął Incy z wymuszonym uśmiechem. - Nie jest mi miło
samemu. A biorąc pod uwagę to, ile to będzie cię kosztować, jestem pewien, że zmienisz
zdanie.
Wdzięcznym gestem wskazał na prawo, jakby pokazywał, co znajduje się za
pierwszymi drzwiami.
Obejrzałam się i całe moje ciało podskoczyło z przerażenia. Dopiero po kilku
sekundach dotarło do mnie, co widzę. Były to... głowy leżące w gęstej kałuży ciemnej krwi,
rozbryzganej naokoło i zakrzepłej. Ciężko było rozpoznać ludzkie rysy, ale zajrzałam głębiej,
poza szarą skórę, w połowie zamknięte oczy i zwiotczałe wargi... Zobaczyłam twarz Boza i
Katy. Zza kanapy wystawała blada ręka, tam leżały ich ciała. Zabił ich.
Incy trzymał wielkie zaokrąglone ostrze przypominające szablę turecką. Jego brzeg był
splamiony zaschniętą krwią. Zbliżał się do mnie z uśmiechem. Ogień w kominku się wypalił i
w pokoju unosił się tłusty czarny dym. Czułam go. Czułam duszący, miedziany zapach
zastygającej krwi.
- Chodź tu, Nas - szepnął łagodnie. - Chodź tu, skarbie.
Stałam jak wryta, jak zaklęta. Nienawidziłam go, chciałam znów tamtego Incy'ego,
zabawnego.
Dym mnie dławił, charczałam, nabierając powietrza, dusiłam się...
Nagle Incy znalazł się nade mną, z błyskiem w oku i uniesioną szablą. Nie mogłam się
zmusić do ruchu, nie mogłam odskoczyć, nie mogłam go zaatakować...
I z uśmiechem mocno zamachnął się szablą.
Wtedy podskoczyłam jak poparzona, obudziłam się tak gwałtownie, że spadłam z
łóżka na podłogę, boleśnie uderzając ramieniem i kością biodrową w zimne drewno. Leżałam
tak, cicho i nieruchomo, jakby mój najmniejszy ruch mógł zmaterializować Incy'ego.
Oddychałam powoli, po cichu, aż w końcu się uspokoiłam. Byłam w swoim pokoju. W
którym nie było nikogo oprócz mnie. Okno zamknięte. Drzwi zabezpieczone zaklęciem. Nie
mogłam sobie przypomnieć. Znów nabrałam powietrza i poczułam jedynie lawendę, której
dodajemy do wody do prania i zapach octu po myciu szyb i luster. Żadnej krwi. Żadnego
gryzącego czarnego dymu.
Podłoga była zimna. Podciągnęłam się i usiadłam, włączyłam lampkę nocną, po czym
znów opadłam, opierając się o łóżko. Twarz i plecy miałam mokre od lepkiego potu. Drżącą
dłonią odgarnęłam sobie włosy z twarzy.
Co się ze mną dzieje?
To się zaczęło w Nowy Rok... w noworocznym kręgu. Jak na ironię, zadeklarowałam
się, że chcę być dobra, że chcę uprawiać magyię Tahti. To znaczy, ja... o mój Boże.
Wyrzekłam się ciemności. A jeżeli... jeżeli ja tylko uwolniłam ciemność, wypuściłam ją na
wolność? A jeżeli wysłałam moją ciemność - co było możliwe, z uwagi na historię mojej
rodziny - do świata? A teraz wracała do mnie niczym bumerang z obietnicą o wiele gorszych
rzeczy.
Później przyszła mi do głowy kolejna zła myśl. Wczołgałam się pod łóżko i
paznokciami podważyłam kawałek poluzowanej deski podłogowej. Za nią znajdowała się
niewielka przestrzeń, wydłubana w tynku. Sięgnęłam do niej i wyjęłam kolorową jedwabną
apaszkę, całą splątaną.
Oparłam się o łóżko. Nadal roztrzęsiona rozwinęłam ukryty przedmiot.
Zalśniło przede mną starożytne, wypolerowane złoto, ciepłe w mojej dłoni. Nigdy nie
wydawało się zimne. Była to połowa amuletu, który nosiła na szyi moja matka. Chcąc go
znaleźć i posiąść, najeźdźcy przypuścili szturm na zamek mojego ojca i zabili wszystkich
oprócz mnie. Ale znaleźli tylko połowę. Drugą połowę miałam ja. Wyjęłam ją z ognia,
owinęłam w apaszkę i zawiązałam sobie na szyi, żeby nie przeszkadzała mi podczas ucieczki.
Paliła mnie przez apaszkę, wypaliła mi na karku znamię. Ten ślad nigdy nie zniknął - podobnie
jak ten, który miał na piersi Reyn.
Będę go nosić do końca życia - to była jedyna rzecz, jaka została mi po mojej rodzinie,
jaka została mi z dzieciństwa.
To był tarak-sin, rodowy amulet, który pomagał gromadzić potężną magyię moim
rodzicom, władcom jednego z ośmiu Wielkich Domów nieśmiertelnych. Każdy z tych domów
ma lub miał swój własny tarak-sin. Nie musiał być nim amulet - mogło nim być cokolwiek.
Niektóre z nich przepadły. Przed przyjazdem do River's Edge nie miałam pojęcia o ich
istnieniu. Dowiedziałam się także, że wszyscy są przekonani, iż tarak-sin domu Ulfura
przepadł bezpowrotnie.
Nie miałam pojęcia, czy ta złamana połówka ma nadal moc, czy może udoskonalić
moją własną. Przez te czterysta pięćdziesiąt lat przechowywałam ją tylko dlatego, że należała
do mojej matki.
Teraz trzymałam ją w dłoni, zastanawiając się, czy to ona jest powodem mojej
ciemności, moich niepowodzeń. Przez wieki więziła czarną magyię, kto wie, jak długo. Czy
sama w sobie jest nieodwracalnie mroczna? Czy to, że noszę ją ze sobą, sprawia, że moje
życie, ogólnie rzecz biorąc, jest pasmem niepowodzeń?
Była to jedyna rzecz, jaka została mi po matce. Jedyna rzecz, jaka została mi z życia,
które zmieciono z powierzchni ziemi. Mimo kilku fortun, jakie zdobyłam i straciłam w ciągu
wieków, ten tajemny przedmiot zawsze uważałam za mój największy skarb. I, być może, klucz
do mojego wiecznego potępienia. Nieuniknione źródło zła.
Możliwe, że ta jedyna rzecz, która miała dla mnie taką wartość, była jedyną, której nie
mogłam mieć.
Rozdział 13
Nie spałam aż do świtu, a potem odłożyłam amulet do sekretnego miejsca w ścianie.
Nakreśliłam szybko pieczęć zapewniającą niewidzialność, chociaż nie przypuszczałam, żeby
ktoś miał się przyglądać listwie przypodłogowej za moim łóżkiem. Kilka tygodni temu
ogarnęła mnie myśl, że chcę upomnieć się o moje dziedzictwo jako córka mojej matki i
dziedziczka ojca. Jakoś umknął mi fakt, że moja przeszłość była równie mroczna jak ich.
Czułam się nieswojo, jakbym była trędowata. Przyjaciele śmiali się w jadalni, siadając
do śniadania. Nie chciałam być z nimi. Nie chciałam być też w stajni ani w kurniku. Pojawienie
się dziś rano na zajęciach będzie czymś okropnym, zupełnie nie było wiadomo, co się
wydarzy, kiedy następnym razem będę posługiwać się magyia.
Potrzebowałam...
Nie miałam pojęcia, czego potrzebowałam. Ale musiałam się ruszyć, coś zrobić. Na
szczęście impulsywność nadal stanowiła część Nasty, i to ona kazała mi odłożyć szczotkę,
chwycić kluczyki i kurtkę i przedostać się po śniegu do mojego małego samochodu. Co też
natychmiast uczyniłam, czując ulgę na myśl o tym, że ucieknę od tych ludzi, od tego domu.
Rozpaczliwie potrzebowałam znaleźć się gdzie indziej, robić coś innego, nie rozmawiać z
nikim.
Zamarznięta szyba, problemy z odpaleniem samochodu na mrozie - w takich chwilach
przydałaby się magyia, wiecie? Czy znałam jakieś użyteczne zaklęcia? No nie, oczywiście, że
nie. Ale spytajcie mnie o łacińską nazwę, na przykład, naparstnicy. Digitalis purpura. Proszę
bardzo.
Cholera! Samochód ślizgał się po długim niewybrukowanym podjeździe, aż
wyjechałam na drugorzędną drogę, która, dzięki Bogu, była odśnieżona. Stąd miałam kilka
kilometrów do drogi, która prowadziła do miasta.
No, bo miasto miało mi tyle do zaoferowania, prawda? Była w nim restauracja,
opuszczone budynki, miejsce, z którego zwolniono mnie dwukrotnie... Był jeden paskudny
bar, sklep spożywczy i podupadła pralnia samoobsługowa. Main Street miała długość czterech
przecznic.
Byłam w muzeach większych niż te cztery marne przecznice.
Ale gdzie indziej miałam pojechać? Mogłam się tylko tu kręcić, tam i z powrotem. W
brzuchu mi burczało. Przypomniałam sobie, że jeszcze nic nie jadłam. Przejechałam obok
apteki Maclntyre's. I oczywiście nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zajrzeć do środka.
Była oświetlona, otwarta, ale nie widziałam nikogo oprócz kobiety stojącej przy pustej ladzie i
rozglądającej się za kimś, kto mógłby ją obsłużyć.
Stary Mac pewnie teraz gorzko żałował, że mnie zwolnił.
Main Street się skończyła, a pół kilometra dalej znalazłam się znowu przy pustych
parkingach, odosobnionym małym domku, który służył do przesyłu prądu wielkimi liniami
elektrycznymi. Zawróciłam, wzdychając. Może kupię coś w Piston's, jedynym sklepie
spożywczym, a potem wrócę do River's Edge. Była dopiero ósma rano, co innego mogłabym
zrobić? Przejechałam znów obok apteki, zobaczyłam kobietę wychodzącą ze sklepu z pustymi
rękami. Nikt jej nie obsłużył.
Nie zawołała starego Maca? Powinien być na zapleczu.
Podjechałam jeszcze kawałek i zatrzymałam się przy krawężniku. Siedziałam tak przez
minutę. O niczym nie myślałam, uderzałam tylko palcami o kierownicę. W końcu wysiadłam z
samochodu, zamknęłam go i cofnęłam się do apteki. Dzwonek u drzwi zabrzęczał zwodniczo
radosnym dźwiękiem, jakby próbował mnie przekonać, że nie przekraczam właśnie
piekielnych bram. Rozejrzałam się, ale nie dostrzegłam starego Maca. Niepewnym krokiem
poszłam na zaplecze. Drzwi apteki, zawsze zamknięte na klucz, były otwarte, a w zamku
znajdował się pęk kluczy. Światło było włączone, ale mężczyzny nie było w środku. Nigdy
czegoś takiego nie widziałam.
Zamknęłam drzwi apteki i schowałam klucze do kieszeni. Nie znalazłam Maca w
schowku na tylnym ganku. Ślady na świeżym śniegu prowadziły do małego składziku przy
płocie. Drzwi były otwarte, więc zakradłam się tam. Bałam się, co tam zastanę. Nie jestem
typem bohaterki, ale jak się wysilę, to jestem w stanie zadzwonić pod 911.
Wtedy go zobaczyłam. Stał w domku, opierał głowę o karton na półce. Mruczał coś
do siebie. Modlił się? Oszalał? To znaczy, jeszcze bardziej oszalał? To nie wyglądało dobrze.
Postanowiłam dać mu kilka minut, żeby zobaczyć, czy się z tego otrząśnie. Wróciłam po
moich śladach do sklepu.
Straciłam wielu ludzi w życiu. Straciłam własnego syna. Tego, którego znalazł Reyn,
tak dawno temu. Od tamtej pory wiele przeżyłam. A jednak, kiedy zamykałam oczy, nadal
czułam niemowlęcy, świeży zapach mojego dziecka, nadal słyszałam jego śmiech, który
zawsze mnie rozbawiał...
Mieszkałam w Norwegii. Byłam mężatką. Mój mąż był okropny i nienawidziłam go,
ale wtedy młode kobiety nie mogły żyć samodzielnie. Mój syn był cudem. Taki grubiutki i
milusi. Cieszył się doskonałym zdrowiem, co nie było powszechne w czasach wysokiej
śmiertelności niemowląt. Miał gęste jasne włosy i oczy niebieskie jak rześkie wiosenne niebo.
Nazywałam go Niedźwiadkiem, bo przypominał małego niedźwiadka. Dzięki niemu wszystko
nabrało sensu - mój mąż, nasza bieda i to, jak nam było ciężko. Kładłam go zwykle w
plecionym koszyku i nosiłam ze sobą, kiedy szłam prać, doić kozy czy zbierać jagody.
Gaworzenie Niedźwiadka, to, jak się bawił zabawkami - wszystko, co się z nim
wiązało, było urocze. Byliśmy strasznie biedni. Mój mąż przepijał wszystko, co zarabiałam,
sprzedając jajka i kozie mleko, a latem masło z krowiego mleka. Kiedy był trzeźwy, bez
entuzjazmu uprawiał ziemię, wypożyczając wołu od sąsiada, przy pomocy którego orał zbitą,
skalistą glebę. Z każdym rokiem nasze zbiory jęczmienia i owsa robiły się coraz mniejsze i
mniejsze. Zarobiłby więcej, polując na zwierzęta i sprzedając ich skóry, ale to wymagałoby od
niego prawdziwego zaangażowania.
Jednak ja byłam szczęśliwa z moim Niedźwiadkiem. Dni spędzaliśmy głównie we
dwoje w naszym surowym domu krytym strzechą.
Aż kiedyś zjawili się najeźdźcy. Jeden z ludzi Reyna wbił mojemu mężowi siekierę w
głowę. Znalazłam go przed pustą zagrodą dla zwierząt, w której wcześniej miałam kozy i
mleczne krowy. Grabieżcy zabrali każde zwierzę z wioski, opróżnili każdy spichlerz z ziarna i
piwa, i niemal wszystkich krążków sera. Żałosna kupka pieniędzy, jaką udało mi się ukryć
przed mężem, była nic nie warta, bo w promieniu pięćdziesięciu kilometrów nie można było
niczego kupić.
To było potworne, to, jak zginął mój mąż, ale przyniosło też ulgę. Cieszyłam się z
tego, że jestem wdową, że jestem sama z Niedźwiadkiem. Później do moich drzwi zapukała
Truda, miejscowa sierota, która nie miała dokąd pójść. Uchroniła się przed życiem dziwki czy
niewolnicy i z radością zamieszkała z nami, stając się moją pomocnicą. Pracowała ciężej niż
mój mąż. Miałam dobre życie.
Niedźwiadek wyrósł na bystrego, silnego berbecia, zawsze się śmiał, wszystko go
interesowało. Udało mi się zebrać trochę owsa, który jedliśmy. Robiłam z niego owsiankę,
chleb i picie. Później przez miasto przetoczyła się epidemia grypy. Głód wszystkich osłabił i
wielu ludzi odeszło. Zmarła Truda, miała tylko trzynaście lat. I zmarł Niedźwiadek, chociaż
półnieśmiertelni posiadają często zdolność zwalczania chorób. Chętnie oddałabym mu moją
bezwartościową nieśmiertelność, chętnie umarłabym zamiast niego. Kąpałam jego rozpalone
małe ciałko, próbowałam poić wodą.
Nie pomogło. Umarł. Nigdy więcej nie miałam dziecka. Drugi raz bym tego nie
przeżyła.
- A, tu jesteś. - Jakiś głos mnie przestraszył. Uzmysłowiłam sobie, że stoję w drzwiach,
pogrążona w myślach. Wzięłam oddech i otarłam dłonią twarz. Przy aptecznej ladzie stała
kobieta.
Była stałą klientką - Meriwether nazywała ją panią Philpott.
- Och... - Otworzyłam usta, żeby wytłumaczyć, że już tu nie pracuję, ale pani Philpott
nie dała mi dokończyć.
- Cieszę się, że cię widzę. Trochę się spieszę. Jadę na lotnisko i rano się
zorientowałam, że muszę wykupić receptę. Nie starczy mi lekarstw do powrotu.
- Hm... Pan Maclntyre... jest w tej chwili nieosiągalny - powiedziałam. - Może za pięć
minut?
- Bardzo przepraszam. - Pani Philpott wyglądała na zmartwioną. - Nie mogę czekać
pięciu minut - odparła stanowczo, ale grzecznie. - Taksówka na mnie czeka.
Wskazała na okno, a ja zobaczyłam miejscową taksówkę w bordowym kolorze z
włączonymi światłami.
- Dobrze, sprawdzę. - Poszłam na zaplecze w nadziei, że zobaczę starego Maca
człapiącego w stronę apteki. Ale nadal był w szopie. Głowę opierał o karton i wyglądał, jakby
płakał.
- Niestety, jest nieosiągalny - powtórzyłam. - Może wykupi pani receptę na miejscu?
- Tam jest moja torebka. - Kobieta pokazała na półkę za ladą. Nadal była uprzejma, ale
stanowcza. Pewnie takim zachowaniem potrafiła przekonać wielu ludzi. Ja czułam, że mięknę.
- Nie wolno mi tam wchodzić.
- To tamoxifen - dodała. - Potrzebny mi jest teraz i przyniesiesz mi go, nawet gdybyś
musiała przeskoczyć przez ladę.
Tamoxifen był lekiem na raka. Czytałam o nim wieki temu w "Reader's Digest" w
poczekalni mojego ulubionego salonu kosmetycznego w Nowym Jorku. Nieruchomy wzrok
pani Philpott pokonał mój opór.
Wyjęłam z kieszeni klucze, otworzyłam drzwi i modliłam się, żeby chwila załamania
starego Maca trwała jeszcze jakieś siedem minut. Wtargnęłam do sekcji z lekarstwami,
porwałam torebkę i podałam jej wraz z wymaganym formularzem do podpisu,
potwierdzającym, że odebrała lek.
- Tu jest napisane, że lek refunduje pani ubezpieczalnia - zwróciłam się do niej,
zerkając na opis.
- Zgadza się - potwierdziła kobieta, podpisując się. Uśmiechnęłam się promiennie, a
ona wyprostowała się i odwzajemniła uśmiech.
- Dziękuję ci ba...
- Do licha ciężkiego, co ty robisz? - Stary Mac gwałtownie otworzył drzwi i wpadł do
pomieszczenia z lekami, które było o wiele za małe, żeby pomieścić nas oboje.
Świetnie. Akurat teraz musiał wziąć się w garść. Na pewno każe mnie aresztować.
- James, przestań krzyczeć - rozkazała pani Philpott. Włożyła do torebki małe
papierowe opakowanie. - Praktycznie przystawiłam jej pistolet do skroni, żeby mi to wydała.
Powiedziała, że nie wolno jej tam wchodzić.
- Bo nie wolno! - ryknął stary Mac, znów w doskonałej formie. - Wzywam policję! To
nielegalne!
Pani Philpott walnęła dłonią w ladę, sprawiając, że oboje podskoczyliśmy. Chłodna
rezerwa, której ja doświadczyłam tylko odrobinę, ujawniła się w całej krasie.
- Jamie Maclntyre - syknęła opanowanym głosem. - Znam cię od liceum i się ciebie nie
boję. To ja kazałam jej wydać lekarstwo. Nic jej nie zrobisz. Nie bądź osłem. Słyszysz mnie?
Stary Mac stał w milczeniu. Starałam się sprawiać wrażenie niewinnej i pomocnej.
Przesunęłam się ukradkiem za niego i wymknęłam się na teren sklepu.
- Czy to oznacza zgodę? - spytała pani Philpott. Taksówka czekająca na zewnątrz dała
sygnał klaksonem, a ja się skrzywiłam. Nigdy więcej nie chciałam jechać taksówką.
- Tak - wymruczał w końcu stary Mac, chociaż było mu to całkiem nie w smak.
- Do widzenia. Do zobaczenia po powrocie. - Odwróciła się i ruszyła do drzwi,
posyłając mi uśmiech. Odwzajemniłam go.
Kiedy wyszła, postanowiłam się zmyć, zanim stary Mac wezwie gliny. Spojrzałam na
niego po raz ostatni. Wyglądał żałośnie, jakby ktoś spuścił z niego powietrze, kiedy tak stał za
ladą pustej apteki. Przez sekundę miałam ochotę coś powiedzieć. Ale pewnie znowu by na
mnie ryknął, a potem naprawdę wezwał gliny.
Więc zwyczajnie odwróciłam się i zostawiłam go samego. Na dworze wiał zimny
wiatr, mogłam oddychać. Czas wracać do River's Edge. Nie miałam pojęcia, czemu miała
służyć ta moja mała ucieczka, poza tym że na chwilę oddaliłam się od posiadłości.
Odpaliłam samochód i włączyłam wycieraczki, żeby pozbyć się grubej warstwy śniegu
z przedniej szyby. Czułam się potwornie, jakby ponury zimowy dzień rozgościł się również we
mnie, nie tylko na zewnątrz. Dlaczego pomyślałam o Niedźwiadku? Przecież nauczyłam się
tego nie robić. To było ponad cztery wieki temu, Nas. Życie toczy się dalej.
Jechałam Main Street i żeby mój poranek nie był taki całkiem ponury, zobaczyłam
Dray. Wyglądała na zmarzniętą w krótkiej kurtce z tanim zmechaconym futerkiem dookoła
twarzy. Pokiwałam do niej, a ona zamrugała na mój widok.
Nie było żadnego samochodu, a to oznaczało, że mogę zawrócić, co też uczyniłam.
Dray nie było. Spojrzałam w jedną i w drugą stronę ulicy. Nie miała się gdzie schować, poza
wąską uliczką pomiędzy dwoma budynkami. Uciekła.
Porażkę miałam wypisaną na czole, odciśniętą na całym moim życiu.
Ze zdziwieniem zobaczyłam, że jest dopiero parę minut po dziewiątej. Do tej godziny,
rzecz jasna, zauważyli moją nieobecność. Skręciłam z głównej drogi na drugorzędną i
niedługo potem dostrzegłam bezlistny klon stojący na początku podjazdu do River's Edge. I...
poczułam się dziwnie, jak tylko się tam znalazłam.
Dziś, z powodu śniegu i lodu, jechałam wolniej niż zwykle, pamiętając, jak ślisko było
tu wcześniej. Ale to nie warunki na drodze mnie martwiły. Byłam... przerażona. Zupełnie bez
powodu. Serce mi łomotało, czułam niepokój, do tego stopnia, że się odwróciłam i
rozejrzałam, jakbym się spodziewała, że ktoś mnie zaatakuje.
To było głupie. Moje głupie emocje robiły sobie ze mnie żarty. Nadal byłam bez pracy,
Dray nadal mnie nienawidziła. Próbowałam dzisiaj pomóc, co skończyło się tym, że mało nie
wezwano glin. Myślałam o Niedźwiadku. Wszystko szło nie tak. Wszystko sprawiało ból.
Kiedy tak wpędzałam się w bezsensowną rozpacz, zorientowałam się, że samochód nie
reaguje. Nacisnęłam hamulce na zakręcie, ale nic się nie stało. Wcisnęłam hamulec mocniej,
przygotowana na to, że zacznę się ślizgać. Nic. W trakcie wewnętrznej tyrady trochę
przyspieszyłam i teraz musiałam zwolnić. Dojeżdżałam do ostatniego zakrętu, za którym
podjazd zmieniał się w wyłożony tłuczonym kamieniem szeroki parking.
Czułam się tak, jakbym trzymała lejce szalejącego konia. Kurczowo ściskając
kierownicę, z całej siły wdusiłam pedał hamulca, ale nic się nie stało. Boże! Jest źle! Musiałam
się zatrzymać!
Chwyciłam hamulec ręczny i szarpnęłam go. Też nic!
Czyżby moja ciemność ogarnęła nawet tę maszynę? Toczyłam się wprost na starą
czerwoną farmerską ciężarówkę River. Wyglądało na to, że ją stuknę.
Co robić, co robić... Nagle kierownica sama skręciła. Poczułam, że obraca się w moich
dłoniach, chociaż próbowałam obrócić ją w przeciwną stronę. Przede mną stał wielki dąb.
Robił się większy i większy...
- Coś wysiadło? - Wydawało mi się, że głos dobiega z daleka. Może spod wody.
- Jeszcze nie wiem. Wyłączmy silnik. - Głos Solisa. I Lorenza.
Nie chciałam otwierać oczu, chciałam zapaść w sen, ale nos miałam zatkany, a usta
pełne krwi. Zamrugałam nieprzytomnie, kiedy silne dłonie wyciągały mnie z samochodu.
- Co się stało? - To był Reyn. Czyżby w jego głosie słychać było zmartwienie?
- Nie wiemy - odpowiedział Solis. - Widziałem tylko, że za szybko wjeżdża na
dziedziniec, a potem kieruje się wprost na drzewo.
Nieprawda, pomyślałam, kiedy ktoś uwalniał moje nogi z samochodu. Pochyliłam się i
wyplułam krew na śnieg. Mimo zamglonego wzroku, jaskrawa czerwień krwi wyglądała
przerażająco na białym śniegu.
- Nastasyo, co się stało? - Solis ukląkł na śniegu i uniósł mój podbródek.
- Silnik nie chce się wyłączyć - oznajmił Lorenz. Usłyszałam brzęk kluczyków. -
Kluczyki są wyciągnięte, a silnik chodzi.
Nos mi krwawii. Wytarłam go, zanim znów naleci mi krwi do ust. Wiem, tak.
Skoro i tak się pochylałam, wzięłam garść śniegu i włożyłam sobie do ust. Poczułam
się cudownie. Usiłowałam wymyślić, jak włożyć w zaspę śniegu całą głowę. Usłyszałam
odgłos otwieranej maski samochodu.
- Solis - odezwał się Reyn. Jego głos brzmiał dziwnie. - Odłączyłem akumulator. Silnik
nadal chodzi.
Dłoń Solisa, która badała moje ramię, szukając złamań, zamarła.
- To nie jest wina samochodu - powiedział. - To magyia. Czarna magyia.
- Pójdę po River - powiedział Lorenz. Usłyszałam, jak biegnie do domu.
Znów zamrugałam. Nie mogłam oddychać przez nos.
- Możesz wstać? - spytał Solis. - Chcę cię zabrać od tego samochodu.
Skinęłam głową, zabolało. Powoli wstałam. Solis szybko obejrzał moje nogi, jakby
badał kulawego konia. Znów uniósł mi brodę i spojrzał na moją twarz.
- Masz złamany nos - westchnął, prowadząc mnie do domu. Zobaczyłam biegnącą do
nas River z zatroskaną twarzą.
- Samochód jest zaklęty - rzucił krótko Solis. - Możesz to zatrzymać?
River skinęła szybko głową i minęła nas. Słyszałam, że Reyn coś do niej mówi, ale nie
zrozumiałam co.
- Co się stało? - spytał Solis.
- Nie wiem - odparłam, ale z powodu krwotoku z moich ust wydobyło się tylko: "E-
em". Znów wyplułam krew na śnieg, paskudztwo. - Jechaam i samoód e chsiał się zaszymaś.
- Dobra. Najpierw zajmijmy się tobą. - Pomógł mi wejść po schodach.
Później zaprowadził mnie do mojego pokoju. Zdążyłam zdjąć kurtkę, kiedy do środka
wbiegła Anne, niosąc basen, kilka ręczników i apteczkę. I, oczywiście, kubek gorącej herbaty,
bo tutaj wystarczy kichnąć, a już biegną do ciebie z gorącą herbatą. Odcięta ręka? Napij się
herbaty. Dziedzictwo ciemności powoli niszczące każdy aspekt twojego życia? Herbatka.
- Ma złamany nos - zwrócił się do niej Solis.
- O kurczę - szepnęła Anne. - Coś jeszcze? Żebra? Zęby?
- Reszta wydaje się w porządku.
- Zdejmijmy apaszkę, jest cała we krwi.
- Je! O snaczy, sejmę ą póniej. - Ściskałam ją w dłoniach.
- Wypij to. Wypłucze ci krew z ust. - Anne wcisnęła mi kubek. Dłonie mi drżały, ale
zdołałam go utrzymać. Ciepło napoju było takie miłe, i rzeczywiście pozbyłam się smaku krwi.
Cholera. Znowu mają rację.
- Dobra - zakomenderowała Anne, zabierając mi kubek. - Połóż się.
Posłuchałam. Bardzo ostrożnie przemyła mi twarz ciepłą szmatką. W ciepłej wodzie
wyczułam rumianek i liście czarnego bzu.
- Będziesz miała śliwki pod oczami - westchnęła Anne. - A dopiero co zniknęła ci
jedna opuchlizna. Pewnie poduszka powietrzna wyskoczyła. Dlatego masz złamany nos.
- Je paęta.
- No, zaczynasz puchnąć. Zajmijmy się twoim nosem, zanim sprawa się skomplikuje.
Zanim zdążyłam coś zrobić, Anne ścisnęła mój nos.
- A, a, a, jeee! - wrzasnęłam, a później usłyszałam głośny chrzęst i eksplodował nowy
ból. Wygięłam się do tyłu, wymachując dłońmi w powietrzu. - O Jesu! Kudeł! Ała!
- Nie ruszaj się! - nakazała. Jej palce cały czas mocno ściskały mój nos. - Wytrzymaj. -
Zaczęła pośpiesznie mruczeć pod nosem. Jedną dłonią przytrzymywała mi nos, a drugą
wprawnie rysowała w powietrzu pieczęcie i runy z zadziwiającą prędkością. Zaklęcia
uzdrawiające. Kolejne pożyteczne zaklęcia, których nie znałam. Później przypomniałam sobie,
że właśnie takiego zaklęcia się uczyłam, kiedy biblioteka zaczęła wymiotować książkami.
- Dobra - wymruczała minutę czy dwie później. - Prawie gotowe. - Wzięła biały plaster
z opatrunkiem i starannie przykleiła mi go na nosie. Spojrzała na swoje dzieło i się
uśmiechnęła. - Wyglądasz jak mały bokser. Po medalowej walce.
- Waga kogucia. O tym samym pomyślałem - zachichotał Solis.
Nie zareagowałam na to wcale. Wca-le.
- A teraz usiądź i dopij herbatę.
Zrobiłam to. Ból nosa łagodniał. Kiedy kubek był pusty, nie mówiłam już jak Elmer
Fudd.
- Więc co się stało? - spytał Solis, kiedy do pokoju weszli River i Reyn.
Czy Reyn mógłby zobaczyć mnie kiedyś w przyzwoitych ciuchach i uczesaną? Raczej
się na to nie zanosiło.
- Co się stało? - powtórzył jak echo z dość srogą miną.
Nie chciałam rozmawiać o wypadku. Byłam przekonana, że to moja własna ciemność
sprawiła, że samochód stał się zabójczy.
- Pojechałam do miasta - zaczęłam niechętnie i nagle uprzytomniłam sobie, że
wyjechałam, nic nikomu nie mówiąc. - Wszystko było w porządku, samochód był sprawny.
Ale na podjeździe przyspieszył tak, że nie zauważyłam. Próbowałam zwolnić, ale hamulce
wysiadły - przerwałam, próbując przypomnieć sobie dokładnie sytuację. - Dotarło do mnie, że
się rozbiję i stuknę w czerwoną ciężarówkę River. Ale kierownica skręciła, a ja nie mogłam jej
powstrzymać. Jechałam prosto na drzewo.
- Próbowałaś ręcznego hamulca? - spytał Solis.
- Szarpnęłam go, ale nie zadziałał.
River podeszła do mnie i pogłaskała mnie po głowie. Na dłuższych kosmykach moich
włosów była zakrzepła krew.
- Po co pojechałaś do miasta? - spytała łagodnie.
- Musiałam coś załatwić, szybko.
- Samochód był zaklęty - powiedział Reyn.
- Udało mi się zatrzymać silnik. - River wyglądała na zmartwioną. - Wyczułam czarną
magyię, silną magyię, ale bardzo dobrze zaaranżowaną. Nie byłam w stanie wyczuć niczyjego
podpisu. Gdzie zaparkowałaś w mieście? Jak długo nie było cię w samochodzie?
- Niedługo - powiedziałam. - Zaparkowałam niedaleko apteki. Na pewno nie
wysiadłam na dłużej niż dziesięć minut. - Uniosłam brwi, kiedy dotarło do mnie, co mówiła.
Jej zdaniem ktoś w mieście mógł nałożyć zaklęcie na samochód. I wtedy przypomniałam sobie
mój ostatni sen o Incym, był w Liberty Hotel w Bostonie. We wcześniejszych wizjach, kiedy
byłam w stanie stwierdzić, gdzie jest, przebywał w Kalifornii. Czyżby naprawdę był w
Bostonie? A może nawet bliżej? Czy to możliwe, że to jego sprawka? Jego, nie moja? Po
chwili pokręciłam głową, co okazało się błędem. Byłam strasznie zmęczona myśleniem o tym
wszystkim.
Do pokoju wszedł Asher. Zrobiło się naprawdę tłoczno.
- Właśnie się dowiedziałem. - Spojrzał najpierw na River, a potem na mnie.
- Zerknij na samochód Nastasyi, dobrze? - poprosiła go River. - Ja niczego nie
wyczułam, ale może tobie się uda.
Skinął głową i wyszedł, a echo jego kroków poniosło się korytarzem.
- Teraz leż. - Anne wstała. - Później zejdziesz na obiad.
- Dobrze.
Wszyscy wymaszerowali, a w moim pokoju znów zapanowała cisza.
Reyn zatrzymał się w drzwiach. Nic nie powiedział, tylko na mnie spojrzał. Czułam się
zakłopotana. Pewnie byłoby miło znaleźć się w jego ramionach. Czy dostrzegł to w moich
oczach?
Czy wiedział, o czym myślę?
Po paru sekundach, a może po godzinie, odwrócił się i wyszedł, milczący.
Zasnęłam.
Rozdział 14
- Idzie? - wyszeptałam do Eydis.
Eydis wyjrzała zza ciężkiego arrasu.
- Nie - odszepnęła ledwie słyszalnie.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie z zachwytem. Ja miałam siedem lat, ona dziewięć.
Chowałyśmy się przed naszym irytującym młodszym bratem, Haakonem, który wszędzie
chciał z nami chodzić. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy go nie lubiły, ale nie miał jeszcze
czterech lat i doprowadzał nas do szału. Znalazłyśmy doskonałą kryjówkę - ściany zamku
mojego ojca były z kamienia. Na Islandii.
Prawie zawsze oprócz lata były przykryte olbrzymimi wiszącymi gobelinami. Eydis i ja
byłyśmy naprawdę bardzo chude, więc kiedy wspięłyśmy się na palce i wstrzymałyśmy
oddech, na arrasie tworzyło się ledwie widoczne wybrzuszenie. Sprawdzało się znakomicie, a
Haakon nie mógł nas znaleźć.
- Najeźdźcy! Mój Boże, najeźdźcy! - dobiegł głośny krzyk z dziedzińca.
Zaraz potem Eydis i ja usłyszałyśmy trzask broni i tarcz, i rżenie koni. Podbiegłyśmy
do najbliższego okna i otworzyłyśmy je, bo przez faliste szyby nie było nic widać. W oddali,
na szczycie góry, wyznaczającej granicę ziem mojego ojca, znajdowała się mała grupka
najeźdźców.
Nie wyglądali, jakby mieli stanowić wielkie zagrożenie, ale równie dobrze mogli być
tylko zwiadowcami.
- Zamykać bramy! - krzyczeli ludzie na dole.
Lokaj mojego ojca pilnował, żeby w obrębie murów zamknąć wszystkie owce, kozy i
konie, a później sześciu mężczyzn pociągnęło za łańcuchy grubości mojej ręki i zatrzasnęło
bramy dziedzińca.
Eydis i ja przyglądałyśmy się temu przez długie godziny. Oczywiście Haakon nas
znalazł, a ja przysunęłam stołek do okna, żeby mógł na nim stanąć i patrzeć z nami. Więcej
najeźdźców się nie pojawiło - naliczyłyśmy siedmiu, kiedy dostatecznie się zbliżyli. Jeden
trzymał sztandar, który pokazywał, z jakiego są klanu.
Zanim zatrzymali się przed murami miasta, goniec przyniósł nam wieść, że najeźdźcy
niosą sztandar Ulfura Haraldsona, mojego ojca. Nie można było go nie rozpoznać: pięć
czarnych niedźwiedzi na czerwonym tle, a wszystko zwieńczone girlandą z dębowych liści.
Zapanowało niesamowite podniecenie - najeźdźcami był mój wuj i jego ludzie! Nie
wiedziałam nawet, że mam wuja!
Wszyscy zbiegliśmy na dół i czekaliśmy z ojcem przed jego fortecą - zamek to zbyt
wielkie słowo. Była to raczej ogromna kamienna posiadłość, która wyglądała jak mały zamek.
Ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłam, że ojciec włożył na głowę koronę - okrąg z cienkiego
złota wysadzanego rubinami i perłami, z brązowym diamentem na środku. Prawie nigdy jej nie
wkładał. Pomyślałam, że chce wyglądać dostojnie ze względu na brata. Moja matka miała na
sobie drugą najlepszą suknię z granatowego ciężkiego lnu z rozciętymi rękawami
sznurowanymi złotymi tasiemkami. Spod lnianego czepka wyglądały dwa warkocze, na tyle
długie, że można było na nich usiąść. Miała na szyi amulet, który zawsze nosiła. Wyglądała
pięknie i dostojnie.
Bramy otworzyły się, skrzypiąc i jęcząc i mój wuj ze swoimi ludźmi wjechali do
środka. Mieli wielkie czarne konie i rzeczywiście jeden z mężczyzn trzymał ten sam sztandar,
który nieśli ludzie mojego ojca, kiedy wybierał się z wizytą do innego miasta albo kiedy musiał
przeprowadzić swoje wojsko w inne miejsce.
Chciałam wybiec im na powitanie, ale ojciec uwięził moje ramię w żelaznym uścisku
swojej dłoni. Spojrzałam na niego w górę, a matka odciągnęła mnie za siebie.
- Czekaj, Liljo - wymruczała. - Pierwszy idzie ojciec.
Mężczyzna na przedzie zeskoczył z konia. Wyglądał jak mój ojciec - był wielki i jasny,
ale młodszy i mniej zniszczony bitwami. Podszedł i nisko ukłonił się przed ojcem, jak było w
zwyczaju.
Ojciec wyszedł do przodu z wyciągniętymi ramionami.
- Geir! Tyle czasu!
Objęli się i poklepali mocno po plecach. Podskakiwałam z podniecenia.
Kiedy matka nas przedstawiła, dwie moje siostry, dwóch braci i mnie, wypaliłam:
- Nie wiedziałam, że mam wuja!
Wuj Geir zrobił dziwną minę i spojrzał na ojca.
- Miałaś kilku - powiedział. - Ale zostałem tylko ja.
- Chodź, Geir - rzekł ojciec. - Na pewno jesteś zmęczony po podróży.
Tego wieczoru mieliśmy uroczystą kolację. Zasnęłam, kiedy ojciec z wujem
rozmawiali.
Obudziłam się w łóżku, narzuciłam na siebie ubranie i zbiegłam na dół. Wuj Geir
opowiadał takie interesujące historie. A ja zapomniałam go spytać, czy ma dzieci. Może
mogłyby nas odwiedzić.
Już miałam zapukać do drzwi gabinetu ojca, kiedy usłyszałam podniesione głosy
dobiegające ze środka. Wiedziałam, że są podniesione, bo drzwi miały dziesięć centymetrów
grubości i trzeba było krzyczeć, żeby głos wydostał się poza gabinet.
- Liljo, co robisz? - Moja matka stała z gosposią, trzymając całe naręcze pościeli.
- Chciałam pójść do ojca - wyznałam. - Dlaczego kłóci się z wujem Geirem?
W naszym języku mamy inne słowo określające brata ojca i brata matki. W dosłownym
tłumaczeniu to: "ojca-brat" i "matki-brat". Wuj i stryj.
- Cśśś - odezwała się matka, biorąc mnie za rękę i odciągając. - Nie kłócą się. Każdy z
nich to kawał chłopa, po prostu głośno mówią. Idź na śniadanie. Jest królik na zimno od
wczorajszej kolacji.
Pobiegłam. Następnego ranka mój ojciec, wuj, ludzie wuja i paru ludzi mojego ojca
wyruszyli na polowanie na dzikie knury biegające po lesie.
Mój ojciec i jego ludzie wrócili dopiero przed zachodem słońca. Wyglądał na
zmęczonego i zdruzgotanego. Wydarzyła się tragedia. Wuj Geir, mimo że nie znał naszych
terenów, żartobliwie wyzwał mojego ojca na pojedynek. Ojciec ostrzegał go krzykiem, ale
Geir nie posłuchał.
- Zawsze był uparty - skwitował ojciec.
Wuj Geir i jego ludzie pognali przez las, mimo ostrzeżeń. My wszyscy wiemy, że w
pewnym miejscu las nagle się kończy, ustępując miejsca stromemu zboczu. Tamtejszą ziemię
zabrało morze, a ogromne, ostre głazy w dole zalewały fale białej piany. Wuj i jego ludzie nie
byli w stanie zatrzymać rozpędzonych koni i wszyscy spadli w przepaść. Zanim mój ojciec i
jego ludzie zeszli na dół z linami, tamci zostali już porwani przez wodę.
Rozpłakałam się, zanim ojciec dokończył historię, podobnie Eydis i Haakon. Moja
starsza siostra, Tina, i mój starszy brat, Sigmundur, przyjęli wiadomość ze stoickim spokojem,
jak przystało na dzieci Ulfura Wilka. A ja szlochałam w suknię matki. Mój jeden, jedyny wuj
zginął na zawsze. Co za tragedia.
Zamrugałam powoli, zostawiałam surowe, piękne, kamienne klify Islandii, budząc się
w przytulnym pokoju. Nie myślałam o wuju od wieków. Teraz, z perspektywy osoby dorosłej,
zrozumiałam, jak było naprawdę. Mój wuj i jego ludzie nie zginęli w tragicznym wypadku
podczas polowania. Zabił ich mój ojciec i jego ludzie. Chciał zostać jedynym z rodzeństwa i
odziedziczyć całą moc rodziny.
Wsunęłam sobie pięść do ust, ogarnięta smutnym przerażeniem. Dopóki Geir się nie
pojawił, nie wiedziałam nawet o jego istnieniu. Wszystko wskazywało na to, że byli też inni,
których zabił mój ojciec. Moje myśli przeskakiwały z jednej zamierzchłej rozmowy czy
strzępka informacji na inną - dorastałam bez kuzynostwa i myślałam, że oboje moi rodzice są
jedynakami, a dziadkowie dawno pomarli. Teraz nie miałam pojęcia, czy to prawda. Może
skrupulatnie robili wszystko, żeby zapewnić sobie pozycję jedynych dziedziców?
Moja matka znała prawdę na temat śmierci wuja, byłam tego pewna. Przez cały tamten
dzień miała ponurą, zaciętą minę. Zawsze uważałam ojca za człowieka twardego i ambitnego.
Teraz uświadomiłam sobie, że moja matka w niczym mu nie ustępowała.
O Boże. Dopóki nie skończyłam dwudziestu lat, nie miałam nawet pojęcia, że jestem
nieśmiertelna. Już samo to było dla mnie ogromnym szokiem. Dopóki nie przyjechałam do
River's Edge, nawet nie myślałam o tym, że mój ojciec był głową jednego z ośmiu Wielkich
Domów nieśmiertelnych. Powoli do mnie docierało, do czego posunęli się moi rodzice, żeby
zapewnić sobie tę pozycję.
Byłam dzieckiem morderców.
Ale skoro wiedzieli o bezwzględnej, śmiertelnej rywalizacji pomiędzy rodzeństwem,
po co, u licha, zdecydowali się na pięcioro dzieci?
Usiadłam na łóżku i przyciągnęłam kolana do piersi, zupełnie rozbudzona. Mój oddech
stał się płytki, kiedy zrozumiałam prawdę, chociaż nigdy nie będę mieć pewności. Moi rodzice
mieli pięcioro dzieci, wiedząc, że najprawdopodobniej tylko jedno z nich zostanie głową
klanu. Moi bracia, siostry i ja kochaliśmy się nawzajem. Dzieliliśmy się, bawiliśmy razem i
pomagaliśmy sobie. Jedną rzeczą jest zabicie obcego czy wroga. Ale zupełnie czymś innym
jest posiadanie tak dużej ambicji, żeby zabić kogoś, kogo się kocha. Osoba, która zdecyduje
się na takie morderstwo, musi być niezwykle silna i bezwzględna, bo tylko ktoś taki może się
stać głową domu Ulfura.
Znów cała drżałam z zimna. Odwinęłam się z koców, żeby włączyć grzejnik. Kątem
oka zauważyłam odbicie mojej pokiereszowanej twarzy i się skrzywiłam. Włożyłam czystą
flanelową koszulę, która rozpinała się od góry do dołu i nie trzeba było przekładać jej przez
głowę. Dzięki typowym zdolnościom regeneracyjnym nieśmiertelnych za dwa dni dojdę do
siebie, a wszelkie ślady obrażeń znikną. Ale w tej chwili czułam się jak... hm, jakbym wyszła z
rozbitego samochodu.
Zdążyłam zawiązać apaszkę pod szyją, przypominając sobie, jak robił to Lorenz, kiedy
River zapukała do pokoju.
- Wejdź - krzyknęłam.
- Cześć - powiedziała. - Czujesz się już lepiej?
- Nie bardzo.
- Zjesz obiad? Jest zupa z kurczaka.
- Brzmi nieźle. - Skinęłam głową. Kontrast tej normalnej rozmowy i potwornych myśli,
które przed chwilą kołatały mi się w głowie, sprawił, że się rozpłakałam.
Dam wam radę: starajcie się nie płakać, jeżeli macie złamany nos. To jeden wielki ból.
Byłam zmęczona płaczem. Byłam zmęczona potężnymi, rozdzierającymi duszę olśnieniami na
temat życia, które dopóki było głupie, samolubne i bezużyteczne, nie sprawiało tyle kłopotów.
- Nastasyo - odezwała się w końcu River. - Co się dzieje?
- Nie wiem. - Usiadłam i wzięłam pudełko chusteczek z łóżka. Ludzie tutaj starali się
używać chusteczek z materiału, a nie papierowych, ale ja jeszcze się do tego nie
przyzwyczaiłam. I chyba nigdy się nie przyzwyczaję. I tyle.
Zaczęłam wyrzucać zużyte chusteczki do kosza na odpadki.
- Jak myślisz, co się stało?
Nie mogłam na nią patrzeć, kiedy wypowiadałam na głos słowa, które nie dawały mi
spokoju od wielu dni.
- Może to... przez moją ciemność? Mam wrażenie, że wychodzi na jaw i wpływa na
wszystko, co mnie otacza. Na pracę. Na magyię. Na wszystko.
River milczała przez kilka minut, a ja bawiłam się apaszką w palcach.
- Hm - powiedziała w końcu. - Można się też zastanawiać, kto mógłby chcieć zrobić ci
krzywdę.
Uniosłam wzrok, żałując, że nie mogę obarczyć winą kogoś innego.
- Chyba Incy. Nikt inny nie przychodzi mi do głowy. - Czy wyczułabym go, gdyby był
w pobliżu? Czy River wyczułaby jego ciemność? Moją wyczuwała.
- Dobrze. A dlaczego myślisz, że ty to sprawiasz?
- Nie wiem - wyznałam. - Po prostu jest we mnie ciemność! - wyrzuciłam w końcu z
siebie. - Jestem mrocznym potomkiem mrocznych rodziców i długiej linii mrocznych
przodków. Nie jestem w stanie przed tym uciec! Nawet nie ma sensu próbować! - Znów
zaczęłam płakać.
- Wierzysz w to? - Dłoń River spoczęła na moim ramieniu.
- Nie ma znaczenia, czy w to wierzę, czy nie - wykrztusiłam. - Tak po prostu jest. Tak
to wygląda. Taka jest rzeczywistość. - Rzeczywistość, mój Boże, tak bardzo nienawidziłam
rzeczywistości. Sto razy wolę fantazję. River nic nie powiedziała, więc opowiedziałam jej o
tym, co uświadomiłam sobie na temat mojego ojca, wuja i rodziców.
- Jestem potomkiem takich ludzi - mówiłam. - Taka krew płynie w moich żyłach. -
Zerknęłam na twarz River i dostrzegłam na niej współczucie, ale także spokojne zamyślenie,
jakbym była układanką, którą usiłuje poskładać. - I ja chciałam być jego dziedziczką? -
dodałam. - Chciałam być córką godną Ulfura Wilka? Jak ja to sobie wyobrażałam? Chyba
byłam stuknięta! A na dodatek Reyn! - Stawałam się coraz bardziej zmęczona, myśli i ból
wylewały się ze mnie jak krew z rany.
- Co z Reynem? - spytała River. Wzięłam rozedrgany oddech.
- To... co między nami jest. Nie wiem, co to jest. Ale coś... jest. On jest Najeźdźcą
Zimy, Rzeźnikiem Zimy, odpowiedzialnym za śmierć wielu ludzi! Ja jestem jedyną dziedziczką
Domu Ulfura Mordercy! To my. Gdybyśmy byli ze sobą, świat by eksplodował.
Wiedziałam, że to byłaby katastrofa, i to ogromna.
- Wydaje ci się, że jesteś tak mroczna, że nie masz już wyboru? - spytała River.
- Nigdy nie miałam wyboru - westchnęłam zrezygnowana. - To było tylko... złudzenie.
Albo pobożne życzenia. Ale nie ma ucieczki. - To bolało o wiele bardziej, niż się
spodziewałam.
- Nastasyo, posłuchaj mnie. - Głos River brzmiał bardzo poważnie. Położyła dłonie na
moich ramionach, zmuszając mnie, żebym na nią spojrzała. - Zawsze, zawsze, zawsze jest
wybór. Musisz mi uwierzyć. Większość z nas zaczyna w ciemności. Wielu z nas w niej zostaje.
Nie wiem, czy dotyczy to wyłącznie nieśmiertelnych, ale przekonałam się, że to prawda, tak
jest na całym świecie. Ale prawdą jest również to, że zawsze jest wybór. Bez względu na to,
jak bardzo jesteś mroczna, bez względu na to, co myślisz o swoim dziedzictwie albo o tym, że
twój upadek jest nieunikniony, zawsze możesz podjąć decyzję, że następna sekunda twojego
życia będzie inna.
Już to słyszałam. Ona mnie nie rozumiała. Owszem, jej rodzina zajmowała się handlem
niewolnikami, co było złe. Ale moi rodzice wyeliminowali swoje rodzeństwo. I dopuścili się
pewnie o wiele gorszych rzeczy. Modliłam się o to, żeby nigdy się o nich nie dowiedzieć.
- Nie wierzysz mi - rzekła, kiedy milczałam. - Myślisz, że nie rozumiem i że ty i twoja
rodzina byliście o wiele bardziej mroczni od mojej.
Cholera.
- Moja twarz nie jest aż tak ekspresyjna.
- Nas, znam cię. - Jej głos był łagodny, ale stanowczy. - Naprawdę cię znam. Znam cię
doskonale. Widzę w tobie wszystko, światło i mrok, i wszystko pomiędzy nimi. Widzę rzeczy,
których ty jeszcze nie odkryłaś. I taką cię kocham.
Ścisnęło mnie w gardle. Kłamała. Zastanawiałam się, czy dam radę wyskoczyć przez
okno, zanim River mnie powstrzyma.
- Zapomnij o tym, jest zamknięte - powiedziała.
- Podsłuchujesz - oskarżyłam ją ze złością.
- Proszę. Nienawidzisz rozmawiać o emocjach, w tej chwili czujesz się tak
skrępowana, że wijesz się jak piskorz, masz minę: "zamknij się", a oczy skierowane w stronę
okna. Dziecko z przedszkola poskładałoby to w całość.
- Muszę stąd wyjść. - Wstałam tak szybko, że o mało jej nie przewróciłam. Z
prędkością błyskawicy chwyciła mnie za rękę i szarpnęła. Opadłam mocno na łóżko,
podrażniając nos i wszystko inne. Byłam w szoku - nie zauważyłam nawet, żeby się poruszyła.
- Usiądziesz i mnie wysłuchasz - syknęła. Moje oczy otworzyły się szeroko na dźwięk
chłodu w jej głosie, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. - Muszę ci coś pokazać.
Otworzyłam usta - nie wiedząc wcale, co chcę powiedzieć - ale River zdążyła już
położyć mi dłoń na twarzy, rozpościerając palce. Wymruczała coś i wolną dłonią nakreśliła
pieczęcie.
Po kilku chwilach zaczęłam widzieć... pewną scenę. Nie było to tak, jak wcześniej,
kiedy czułam się, jakbym rzeczywiście tam była i mogła czuć zapachy i powiew powietrza. To
było płytsze, przypominało oglądanie filmu. Brzegi były zamazane, a kiedy patrzyłam na coś
zbyt długo, znikało.
Jeszcze raz zobaczyłam młodość River - czarnowłosej i pięknej, z surowym uśmiechem
i oczami koloru kamienia w lodowatej wodzie. Dostrzegłam dwóch mężczyzn, których
widziałam na aukcji niewolników - jej braci. Byli tam jeszcze dwaj inni mężczyźni. Mówię:
mężczyźni, ale wszyscy wyglądali bardzo młodo, byli może przed dwudziestką albo tuż po.
Sądząc z podobieństwa domyśliłam się, że byli to dwaj inni bracia. Mieli dziwaczne fryzury, a
ubrani byli w stylu, który zdążył wyjść z mody, zanim ja się urodziłam.
Byłam świadoma River obok mnie, śpiewającej cicho pod nosem.
Młodsza River i jej bracia znajdowali się w małym ciemnym pomieszczeniu, które
miało ściany z przyczernianego drewna. Byli na łódce. Na stoliku między nimi migotała
pojedyncza świeczka.
- A więc postanowione? - spytał jeden z braci. Rozumiałam jego mowę, chociaż musiał
posługiwać się średniowieczną odmianą włoskiego.
- Tak - zgodziła się Diavola. - Kiedy znajdą się na drodze do Savony, w lesie, dwie
godziny drogi stąd, wtedy... - Jej długi szczupły palec wskazał miejsce na pergaminowej
mapie. - Możemy schwytać ich w zasadzkę.
- Kto to zrobi? - spytał jeden z młodszych braci.
- Musimy zrobić to wszyscy - odpowiedział brat, który wyglądał na najstarszego. -
Diavola odpali racę i przestraszy konie. Mazzo, ty załatwisz woźnicę i dwóch członków
eskorty. Najpierw ich, potem woźnicę. Michele, ty weźmiesz obu tylnych jeźdźców. A potem
wszyscy zbiegniemy się do powozu i... - Klasnął w dłonie i zamachnął się szybkim ruchem, od
prawej do lewej, jakby trzymał miecz.
Zrozumiałam. Planowali zabójstwo. Kilku osób. Najmłodszy brat, Michele, skinął
powoli głową.
- To dobry plan. Cała nasza piątka będzie mogła rządzić razem, jak pięć palców jednej
dłoni.
Poraziło mnie: Diavola i jej bracia zamierzali zabić swoich rodziców i posiąść ich moc.
Własnych rodziców.
Odebrało mi mowę, kiedy to do mnie dotarło. Później zobaczyłam Diavolę i jej
starszego brata, Benedetta, wymieniających porozumiewawcze spojrzenia. W jednej chwili
wszystko stało się dla mnie jasne - Diavola i Benedetto mieli jeszcze jeden plan, sekretny.
Zamierzali później zabić troje młodszych braci. Dzięki temu ich dziedzictwo zostanie
podzielone na dwie części, a nie na pięć.
Ten widok był dla mnie bolesny. Pięcioro nieśmiertelnych z genueńskiego domu
przypominało mi naszą islandzką piątkę. Zastanawiałam się, jakby to było, gdybyśmy - moi
bracia, siostry i ja - byli dorośli. Czy obrócilibyśmy się przeciwko sobie jak żmije. Tu właśnie
się to rozgrywało.
Więc jednak odziedziczona ciemność w końcu może pochłonąć. Okazuje się, że nie ma
ucieczki i że ciemność wywołuje skutki, z którymi człowiek nie będzie w stanie żyć.
Udźwignąć ich. Wybaczyć.
Mój oddech stał się płytki i szybki. Chciałam opuścić tę scenę. Nie chciałam dłużej
patrzeć na potworny upadek River.
River wyczuła moje emocje i powoli wyciągnęła nas z wizji.
Kiedy oprzytomniałyśmy i powróciłyśmy do rzeczywistości, wpatrywałam się w River,
usiłując doszukać się śladu okrucieństwa w jej smutnym i zbolałym wyrazie twarzy.
Odkaszlnęłam, a dźwięk wydał się głośny i przerażający w cichym pokoju.
- Zabiłaś... swoich rodziców? - Proszę, zaprzecz, błagałam w myśli.
Serce mi zamarło, kiedy River skinęła głową, z dawnym niepokojem na twarzy.
- Tak. - Jeden kącik jej warg uniósł się w gorzkim uśmiechu. - Tysiąc lat terapii to za
mało.
- I razem z Benedettem zabiliście pozostałe rodzeństwo? - Zaraz, zaraz, pamiętam, jak
mówiła, że ma czterech braci. Ma, nie: miała.
- Nie, na całe szczęście - zaprzeczyła. Wzięła głęboki oddech i wypuściła powietrze,
jakby uwalniała ból i wspomnienie. - Dzięki Bogu, nie zabiliśmy. Nie stało się to... tej samej
nocy, jak planowaliśmy. A zanim nadarzyła się kolejna okazja, zostałam... zbawiona. -
Spotkałyśmy się wzrokiem i zauważyłam, że ból w jej oczach nieco zelżał, usunięty
świadomością tego, kim jest teraz, a nie kim była tysiąc lat temu.
- Zbawiona? Czyżbyś uznała Jezusa za swojego Pana i Zbawiciela?
- Jest więcej dróg zbawienia. - Jej głos odzyskał normalne brzmienie. Wyprostowała
plecy i znów wydawała się znajoma, z ledwie widocznym cieniem Diavoli w oczach. -
Przyjechała nauczycielka. Jeżeli ci się wydaje, że jesteś oporna, cóż. Ja byłam o wiele bardziej
uparta. Ale udało jej się mnie złamać. W końcu. Ocaliła mnie. Skierowała mnie na ścieżkę
jasności. Nauczyła mnie wszystkiego o... wyborach. Powoli przekonałam moich braci. -
Spojrzała w górę. - A teraz uczę ciebie i innych. Czasami myślę, że może uda mi się w końcu
odkupić winy. Może kiedyś ty będziesz uczyć innych, dzieląc się swoją historią.
Prychnęłam w zadumie i skrzywiłam się z bólu.
- A teraz, przyjaźnisz się ze swoimi braćmi? - spytałam.
- Są dla mnie kimś więcej niż przyjaciółmi. Są moim rodzeństwem. Płynie w nas ta
sama krew, łączy nas wspólna historia.
- Wybaczyli ci to, że chciałaś ich zabić? - A może nie wiedzieli? - pomyślałam.
- Wyrzucają mi to zawsze na wakacjach. - River uśmiechnęła się z goryczą.
Nie rozumiałam, jakim cudem dzisiaj jest taka... normalna. Po tym, co się jej
przydarzyło.
- Większość z nas zaczyna w ciemności - powtórzyła swoje wcześniejsze słowa. -
Niektórzy z ciemności czynią wręcz sztukę. Ja usiłuję pomagać ludziom, którzy nie chcą być
mroczni. Zajmuję się jedną osobą. W tej chwili przyszła kolej na ciebie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. River wstała z wdziękiem, jakby wcale dopiero co nie
ogłuszyła mnie swoim wyznaniem.
- Odpocznij jeszcze. Zejdziesz potem na obiad?
Skinęłam powoli, a River wyszła z pokoju. Znów podciągnęłam kolana pod brodę i
ostrożnie położyłam policzek na jednym kolanie. Za dużo wrażeń.
Rozdział 15
Próbowaliście kiedyś wymieszać blenderem coś, czego było troszeczkę za dużo, ale
nie chcieliście niczego marnować? Więc wszystko wlaliście, a po uruchomieniu urządzenia
cała zawartość trysnęła spod pokrywki.
W takim właśnie stanie znajdował się mój umysł. W ciągu roku przyswajałam jedną,
góra dwie nowinki. Jak na przykład, elektryczność. Tak było przez całe moje życie. A przez te
dwa ostatnie miesiące doświadczyłam kilku wielkich i wstrząsających objawień, które każdego
mogły doprowadzić do szaleństwa. Teraz wszystko wyciekało mi uszami. W przenośni,
oczywiście.
Zadźwięczał dzwonek na kolację. Westchnęłam, obwiązałam sobie szyję apaszką i
wyszłam z pokoju.
Reyn właśnie stał przed swoim, dwa pokoje dalej. Zmusiłam się, żeby się uśmiechnąć.
Nie chciałam zachowywać się jak paranoiczka, ale uśmiech zamarł mi na twarzy, kiedy z jego
pokoju wyszła również roześmiana Amy.
- I ty go tak zostawiłeś? - spytała go, chichocząc. Reyn skinął głową. Wyglądał
młodziej i promienniej niż zwykle.
- Na półtora dnia.
Amy znów się roześmiała i oparła się o niego. Wtedy mnie zobaczyli.
Oto przykład, w jakim tempie dojrzałam: wytrzymałam i wysiliłam się na uśmiech.
Przypominał pewnie zbolały grymas, ale na nic więcej nie było mnie stać.
Amy natychmiast podeszła do mnie, ze szczerą troską na twarzy.
- Słyszałam, co się stało - szepnęła. - Tak mi przykro. Anne ci pomogła, prawda?
- Tak. - Zdarłam wprawdzie plaster z nosa, powoli i z bólami, ale nadal przypominał
nos szopa.
Amy pochyliła się do mnie konspiracyjnie.
- Kazała ci wypić herbatę? - Jej oczy były pełne wesołości i ciepła. Nie dało się jej nie
lubić. Przecież to nie jej wina, że Reyna i mnie łączy potworna, pogmatwana historia i że
jestem kompletną emocjonalną kretynką.
- Tak.
- Wiem - odparła. - Herbata na wszystko! A przecież wcale nie jest remedium na
wszystko.
Tym razem uśmiechnęłam się szczerze.
- Lepiej się czujesz? - spytał grzecznie Reyn. On widział wcześniej moją
zmasakrowaną twarz, więc nie był zaskoczony.
Cóż za względne określenie. Lepiej. Pokręciłam głową.
- Jeszcze nie wiem.
Reyn otworzył usta, jakby chciał coś dodać, ale znaleźliśmy się przy schodach, gdzie
dołączyli do nas Charles i Jess.
Jess nie skomentował mojego wyglądu, ale Charles skinął głową.
- Jak na ciebie, to wyglądasz nieźle.
Szturchnęłam go lekko w ramię, a on uśmiechnął się promiennie. Olśniło mnie: ci
ludzie byli mili. Milsi niż większość tych, których znałam. Tylko ja byłam jedynym
instrumentem, który nie pasował do tej małej orkiestry.
Anne wkroczyła do jadalni z wielką emaliowaną brytfanną w dłoniach, które
zabezpieczyła wielkimi kuchennymi rękawicami. Postawiła ją ciężko na stole i odwróciła się
do mnie, przyglądając się badawczo mojej twarzy.
- Wygląda lepiej. - Cofnęła się z uśmiechem. - Cholera, niezła jestem.
- To dzięki herbacie - przekomarzała się Amy z poważną miną, a Reyn uśmiechnął się
promiennie. Przez chwilę w pokoju czuć było świetliste ciepło. Jego twarz była zupełnie
odmieniona, kiedy się śmiał, a oczy promieniały.
Usiedliśmy i zaczęliśmy podawać sobie miski z gulaszem, koszyki z chlebem i łyżki.
Czułam się zawstydzona - wszyscy na pewno wiedzieli o moim wypadku, zresztą trudno było
to przeoczyć.
Sama, kiedy zobaczyłam się w wielkim złoconym lustrze na ścianie, wzdrygnęłam się,
zaskoczona tym, jak paskudnie wyglądam, jak jestem do siebie niepodobna. Już wcześniej
czułam się tu nie na miejscu. A teraz przypominałam neonowy znak pulsujący oślepiająco w
spokojną, cichą noc.
Kiedy wzięłam kawałek chleba, zauważyłam, że coś się po nim rusza. Wypuściłam go
szybko: były na nim, w nim, larwy. Żywe larwy, wijące się po chlebie.
Brynne wrzasnęła i również wypuściła swój kawałek.
- Spójrzcie na chleb! - krzyknęła.
- Co, do licha... - zaczęła River.
- Piekłam go dzisiaj! - zdenerwowała się Rachel.
Charles, który zdążył już zjeść trochę gulaszu, wybałuszył oczy. Wyskoczył zza stołu i
pobiegł do kuchni. Słyszeliśmy, jak wypluwa wszystko do zlewu.
- Spróbuj gulaszu - powiedział cicho Asher do Solisa. - Odrobinę.
Solis zanurzył łyżkę i ostrożnie polizał. Twarz mu się skrzywiła i wypuścił łyżkę.
- Hm...
Anne natychmiast wsadziła palec do swojej miski i również spróbowała gulaszu.
Wypluła go od razu, nie zawracając sobie głowy bieganiem do kuchni, żeby oszczędzić nam
wrażeń. Miała przerażoną minę.
- Gulasz był wyśmienity, jeszcze pięć minut temu, w kuchni - powiedziała.
- Próbowałam - przyznała Rachel. - Był pyszny.
- A teraz smakuje, jakbyśmy ugotowały go z zepsutego mięsa. Trującego. - Anne
siedziała jak ogłuszona.
- No i chleb - drążyła River. Miała poważną minę. - Kiedy go piekłaś, Rachel?
Reyn wstał i pozbierał chleb z larwami. Potem wyszedł do kuchni, a my usłyszeliśmy
trzask tylnych drzwi.
- Dziś po południu - powtórzyła Rachel. - Chwilę temu. Jest jeszcze ciepły.
- I nie użyłaś przepisu na chleb z larwami? - zapytał Solis bez uśmiechu, serwując
kiepski żart.
- Nie - odparła Rachel. Ona i Anne wyglądały na zdumione.
Byłam tak oszołomiona jak wszyscy, ale w końcu mnie olśniło: moja ciemność. To
moja wina. Jedzenie było doskonałe, dopóki ja nie zeszłam na dół.
- O mój Boże, to przeze mnie - wymruczałam.
- Co? - spytał Jess, który siedział obok mnie. Rozejrzałam się wokół stołu i wstałam z
ławki.
- To przeze mnie. Ja to zrobiłam. Wypadek wydarzył się z mojej winy. Przeze mnie
wybuchła biblioteka. Przeze mnie dzieje się wszystko, co złe.
- Co ty... - zaczął Asher, ale mu przerwałam.
- W noworoczną noc chciałam się wyrzec ciemności - wyznałam, byłam coraz bardziej
zdenerwowana. - Ale tylko ją uwolniłam. Nie rozumiecie? To przeze mnie! Ja jestem
przyczyną tego wszystkiego! Ja!
- Nastasyo - odezwał się Solis. - Nie sądzę...
- Nie mogę tu zostać! - krzyknęłam i uciekłam z jadalni. Wbiegłam po schodach, jakby
gonił mnie sam diabeł, w którego zresztą nie wierzyliśmy. Wstydziłam się swojej przeszłości,
mojej głupoty i tego, jak długo opierałam się faktom. Rozmyślanie nad moim życiem już
wcześniej wydawało mi się bolesne, ale teraz wywoływało rozdzierający, piekący ból,
piekielne męki, jakby ktoś zalewał mi mózg kwasem.
Wcześniej stąd uciekłam, bo nie chciałam tu zostać. Teraz było inaczej.
Potrzebowałam i chciałam tu być. Ale siałam wokół spustoszenie. Całe życie uciekałam, a
teraz doganiała mnie moja przeszłość.
Wpadłam do mojego pokoju. Miałam wrażenie, że głowa mi eksploduje i rozpadnie się
na wiele kawałków. Zastanawiałam się gorączkowo, co robić, ale nie miałam pojęcia. Teraz,
kiedy wiedziałam o mojej ciemności, nie było mowy, żeby wymazać ją z pamięci, a
świadomość ta doprowadzała mnie na skraj szaleństwa.
Odwróciłam się, słysząc jakiś odgłos, i zobaczyłam, że do pokoju weszła River. Wzięła
mnie za rękę.
- Nastasyo, posłuchaj mnie - powiedziała stanowczo. - Powinnaś...
- Co powinnam? - Zdawałam sobie sprawę, że ogarnia mnie histeria. Myślałam o
wszystkim, czego River o mnie nie wie. Wiącznie... - O Boże! - Zasłoniłam dłonią usta,
rzuciłam się na kolana i zanurkowałam pod łóżko.
- Co robisz? - spytała River.
Odsłoniłam deskę przypodłogową, wsunęłam dłoń w szczelinę i wygramoliłam się ze
splątaną apaszką w dłoni. Nigdy w życiu nie pokazałam nikomu amuletu matki. Szybko
rozwiązałam apaszkę, a później pokazałam ciężki złoty przedmiot.
- Masz! Weź go sobie! Jest mroczny i zły! Nie mogę go dłużej mieć. - Wodziłam
błędnym wzrokiem i ciężko dyszałam. Czułam się trochę jak widz, który obserwuje scenę, ale
nie może nic zrobić, bo na nic nie ma wpływu.
River chwyciła go. Powoli rozpostarła dłonie i spojrzała na mój amulet, złamany i bez
kamienia.
Oczy otworzyły jej się szeroko. Niesłychanie szybko podeszła do drzwi i zatrzasnęła
je, nakreślając palcami znaki na klamce, żeby nikt nie mógł otworzyć ich od zewnątrz.
- Co to jest? - Jej głos był niemal szeptem.
- Wiesz, co to jest - odparłam drżącym głosem. Wpatrywała się we mnie zdumiona, a
później znów przyjrzała się amuletowi. Jej długie palce powoli sunęły po wiekowych runach i
innych znakach.
- Tarak-sin Domu Ulfura. Nie mogę... Jest przepiękny - powiedziała dziwacznie, a
potem chciała mi go oddać.
- Nie potrzebuję go. - Cofnęłam się. - Mam go zawsze przy sobie. - Zdjęłam apaszkę i
odgarnęłam włosy z karku. Kolejna rzecz, którą zrobiłam pierwszy raz - dobrowolnie
pokazałam komuś bliznę.
River westchnęła.
- Och, Nas... - Wzięła oddech. - Jak...
- Wypalił się. Przypadkowo - tłumaczyłam. - Więc ten możesz sobie zatrzymać. Z
daleka ode mnie.
- Jest pęknięty. - Obróciła go w dłoni. Wydawało się, że bije od niego złote ciepło,
jakby ożywał w obecności nieśmiertelnego obdarzonego mocą.
- Były dwie połówki. I księżycowy kamień. - Potarłam oczy. - Musisz go zniszczyć,
jest zły. Sprowadził tu zło - wykrztusiłam. - Sprowadził tu mnie.
- Nie, mylisz się - zaprzeczyła River, najwyraźniej sparaliżowana widokiem amuletu.
Myśl, że mój tarak-sin może być na tyle mroczny, żeby wywieść z ukrycia Diavolę,
wzbudziła we mnie odrazę. Nie wiedziałam, co zrobić. Wszystko, za co się brałam, kończyło
się źle i miało opłakane skutki. Byłam trucizną, tak ohydną, jak dzisiejszy gulasz. Powinnam
stąd zniknąć, zanim zniszczę wszystko, co wypracowała River.
Nigdy nie zostawiałam mojego amuletu - zawsze miałam go przy sobie. Na myśl o
tym, że zostanie w rękach River, chciało mi się wrzeszczeć. Ale nie byłam na tyle silna, żeby
sobie z nim poradzić. Może River będzie umiała. Miałam nadzieję. Jeżeli nie...
- Muszę iść - rzuciłam i przeszłam obok River. Otworzyłam drzwi i wybiegłam na
korytarz. River ruszyła za mną. Przyspieszyłam, zbiegając po schodach, i wybiegłam z domu,
jakby gonił mnie duch.
Rozdział 16
Biegłam.
Biegłam przez zarośla, w których całował mnie Reyn, nie dalej jak tydzień temu.
Zimne powietrze paliło mnie w płucach i sprawiało, że łzawiły mi oczy. Miałam nadzieję, że
bieg mnie rozgrzeje, ale jak na razie trzęsłam się z zimna, przejęcia albo strachu.
Cienkie gałęzie smagały mnie po twarzy i rękach. Śnieg skrzypiał mi pod stopami i
utrudniał bieg. Nagle w mojej głowie pojawił się przebłysk wspomnienia, okropnego snu o
Incym.
Ogrzewałam dłonie przy ognisku rozpalonym z moich przyjaciół. Uderzyłam się
ramieniem o drzewo i w końcu wybiegłam z lasu jak szalona. Zobaczyłam, że znajduję się na
farmie, na pastwisku leżącym odłogiem. Teraz biegłam wzdłuż ogrodzenia, a przy każdym
oddechu miałam wrażenie, że przez gardło przeciskają mi się odłamki lodu. Zimny pot zamarzł
mi na brwiach, płuca ciężko pracowały, bo nie jestem przyzwyczajona do takiego wysiłku.
Bieg zmienił się w chód, aż wreszcie się zatrzymałam, bo nie byłam w stanie dalej iść.
Byłam przerażona i spanikowana. Byłam sama w nocy poza domem. Z upokorzeniem
uświadomiłam sobie, że w głębi duszy miałam nadzieję, że ktoś ruszy za mną po śladach i
będzie mnie szukał - ale to byłoby jeszcze gorsze, bo musiałabym wrócić. Znowu. Musiałabym
stawić czoło wszystkim okropnościom, które czekają na mnie na ziemi prawdy.
Rozpłakałam się.
Jeszcze kilka tygodni temu widziałam maleńki promyk nadziei, przedostający się do
mojej czarnej jak smoła duszy. Byłam w stanie wymienić rzeczy, które robię dobrze.
Widziałam postęp - naprawdę. Co się stało? Miałam wrażenie, że wszystko legło w gruzach:
cały mój czas spędzony u River, więzi z ludźmi, moja magyia, moja nauka... zmierzyłam się z
tyloma rzeczami... z moim dziedzictwem, przeszłością, pustką. I po co? Czułam się teraz
gorzej niż wtedy, kiedy tu przyjechałam, bo teraz rozumiałam, jak bardzo jestem zła.
Co się ze mną dzieje?
Upadłam na sztywną oblodzoną trawę, która zachrzęściła pode mną. Niestety, nie było
szans na to, żebym zamarzła na śmierć. Co najwyżej mogłam nabawić się hipotermii i stracić
przytomność.
Zamrugałam z wysiłkiem, czułam na rzęsach łzy zimne jak lód. Podobnie jak w
Londynie, znalazłam się w takim miejscu, że nie byłam w stanie udźwignąć bólu.
Płakałam tak długo, aż rozbolały mnie żebra i miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję.
Trawa drapała mnie po policzkach, które i tak były już obolałe od gałęzi smagających mnie w
lesie, a zadrapania na twarzy piekły mnie, kiedy dostawały się tam słone łzy.
Zamknęłam oczy. Może się obudzę i znajdę się z powrotem na Tahiti, a to wszystko
okaże się tylko koszmarnym snem. Na Tahiti byłam Laguną Caraway, a Incy Niebem Benolto.
Wyrabiałam ozdoby z muszli i sprzedawałam je w miejscowych sklepikach. To były lata
siedemdziesiąte XX wieku. Wcześniej nazywałam się Hope Rinaldi, w latach sześćdziesiątych,
a w osiemdziesiątych stałam się Nastasya Crowe.
Głowa pękała mi z bólu, a zimno jeszcze go potęgowało. Chciałam po prostu być
szczęśliwa. Kiedy byłam szczęśliwa?
Pamiętam, że się śmiałam. Kiedy ostatnio się śmiałam?
Wysiliłam umysł, starając się przypomnieć sobie, kiedy się śmiałam. Pragnęłam
usłyszeć brzmienie własnego śmiechu.
Usłyszałam odgłos przypominający brzęk kryształowych kieliszków od szampana,
delikatnie dotykających się na srebrnej tacy. Wśród tłumu krążył jeden z dostojnych służących
w smokingu, w którym przypominał pingwina. Wyciągnęłam rękę i wzięłam szóstą lampkę,
czując, jak bąbelki łaskoczą mnie w nos.
- Najdroższa. - Incy uśmiechnął się i uniósł kieliszek.
- Skarbie. - Odwzajemniłam uśmiech. James. Miał na imię James. Przyjaźniliśmy się od
około trzydziestu lat. A najlepszymi przyjaciółmi byliśmy od jakichś dwudziestu ośmiu.
- Prentice! Kochanie! - Sarah Jane Burkhardt przecisnęła się przez tłum.
Pocałowałyśmy się w powietrzu. Sarah Jane była bystrą, wytworną dwudziestolatką -
jedną z córek gospodarzy. Poznałyśmy się parę miesięcy wcześniej na domowym przyjęciu na
Long Island. Trzymała długą cygarniczkę z kości słoniowej z boku, żeby popiół nie spadł na
moją złotą suknię wizytową.
- Jak uciekłaś sir Richardowi? - zachichotałam, przypominając sobie, jak z radością
pokiwałam jej na pożegnanie, a ona musiała zostać i dalej wysłuchiwać wojennych wspominek
tego chwalipięty. To był rok 1924. Pierwsza wojna światowa dobiegła końca i nigdy nie miała
się powtórzyć. Ameryka od pięciu lat nie musiała magazynować żywności, nie musiała już
kupować na gwałt obligacji wojennych ani wysyłać dodatkowych zapasów ziarna do Francji
czy Anglii.
Znów nastał czas pięknych przyjęć, pięknych ludzi. Jasne, że niedorzeczna prohibicja
wymagała od ludzi ostrożności, ale zakaz można było obejść na tyle sposobów, że niektórych
właściwie w ogóle nie obowiązywał. Ludzi takich jak my.
- Przekazałam go Dayton MacKenzie - zachichotała Sarah Jane.
- Zasłużyła sobie - skwitował James vel Incy. - Widziałyście, co włożyła na siebie do
Twenty One w zeszłym tygodniu?
Sarah Jane i ja zaśmiałyśmy się złośliwie.
- Dobry Boże. Kim jest ten cudowny mężczyzna? - Zaciągnęła się papierosem i
wypuściła dym nosem, co ćwiczyłyśmy prawie cały dzień.
Spojrzałam. W holu stał niewiarygodnie przystojny mężczyzna. Wielka dłoń na
marmurowej żardinierze częściowo zasłaniała jego twarz, ale widać było, że jest wysokim
blondynem. Był ubrany w piękny lniany garnitur.
- Nie wiem - szepnęłam. - Nigdy wcześniej go nie widziałam. James?
- Nie - pokręcił głową James. - Ale wygląda na kogoś, kogo powinniśmy znać.
Zgadzacie się, panie?
- Jasne, że tak - zapaliła się Sarah Jane, a James odważnie nas poprowadził, żeby
przedstawić się nieznajomemu.
Mężczyzna odwrócił się, jakby wyczuł, że się zbliżamy, a ja usłyszałam, jak Sarah Jane
na chwilę wstrzymuje oddech. Był zbyt ładny, jak na mój gust, miał gładką skórę, niebieskie
oczy i długie rzęsy, które bardziej pasowałyby do dziewczyny, ale najwyraźniej był
spełnieniem marzeń mojej towarzyszki.
Sarah Jane wyciągnęła dłoń, na wysokość piersi. Nieznajomy był zmuszony ją
pocałować. Sarah Jane mało nie zamruczała z rozkoszy.
- Jestem zaszczycony - wymruczał nieznajomy. - Jestem Andrew. Andrew Vancouver.
- Sarah Jane Burkhardt - przedstawiła się Sarah Jane. - A to Prentice Goodson i James
Angelo.
Zorientowałam się, kiedy nasze oczy się spotkały: Andrew był nieśmiertelny. On też
nas rozpoznał - domyśliłam się po przelotnym błysku w jego oczach, którego nikt inny nie
zauważył.
- Sarah?
Odwróciłyśmy się i zobaczyłyśmy dziewczynę, która z rysów i karnacji przypominała
moją przyjaciółkę, ale miała subtelniejszą urodę i była ładniejsza. Sarah Jane była atrakcyjna,
pięknie ubrana i miała makijaż. Ta dziewczyna była młoda - przekroczyła może szesnaście lat -
młoda i niewinna, ale już było widać, że będzie prawdziwą pięknością.
- Tak, Lalo, o co chodzi? - Głos Sarah Jane był miły.
- To szampan?
Sarah Jane roześmiała się i wyciągnęła kieliszek. Dziewczyna o imieniu Lala
uśmiechnęła się nieśmiało i wzięła ostrożnie łyk, my wszyscy zaś przyglądaliśmy się jej,
rozbawieni. Przełknęła, a jej wielkie błękitne oczy zrobiły się jeszcze większe.
- Jakbym... piła kwiaty.
- Cóż za poetyckie określenie - zauważył Andrew. -Panno Burkhardt, pani gość jest
czarujący.
- To nie gość. - Sarah Jane się roześmiała. - To moja młodsza siostra, Louisa. Louiso,
przywitaj się z panem Vancouverem, panią Goodson i panem Angelo.
Dziewczyna podała rękę Andrew, potem mnie, a później Jamesowi, spoglądając mu w
oczy.
I takim właśnie sposobem Incy poznał Lalę Burkhardt i stał się przyczyną potwornego
skandalu z udziałem tej biednej osóbki. Po próbie samobójczej wylądowała w sanatorium w
Szwajcarii. Cały ten incydent był wstrętny. Lala pewnie już nie żyje.
A Andrew Vancouver? Tak właśnie poznaliśmy Boza. Boz tamtego wieczoru
pracował nad inną dziedziczką, przez chwilę nawet z dużym powodzeniem. Ale na krótko
przed dobraniem się do dziewczyny, nakrył ich jej ojciec i wyrzucił Boza na zbity pysk.
Od tego czasu nasza trójka trzymała się razem: trafił swój na swego.
Lata dwudzieste były wspaniałym czasem zabawy. Przyjęcia, letnie domy, wszystkie te
nowiuśkie samochody - powozy bez koni - które właśnie pojawiły się w sprzedaży. Kobiety
pożegnały się z gorsetami, dzięki Bogu, a w niektórych miejscach mogłyśmy nawet głosować.
Incy, Boz i ja świetnie się bawiliśmy. Lata trzydzieste po Czarnym Piątku były mniej wesołe,
czterdzieste były ponure, pięćdziesiąte trochę dziwne, pełne napięcia i sztuczne. Wesołe czasy
nastały w Ameryce dopiero w latach sześćdziesiątych.
Leżałam, wszystkie zmysły miałam przytępione, prawie zamarzłam. Wiedziałam, że
ruch sprawi mi ból. I nadal byłam: samotna, mroczna, bezdomna, bez kurtki i bez przyjaciół.
Wzięłam kolejny lodowaty oddech przyprawiający o dreszcz, zastanawiając się, jak to
wszystko się skończy.
Nie miałam siły się ruszyć ani podjąć żadnej decyzji.
W pewnym momencie coś delikatnie obudziło moją czujność, ledwo zauważalnie
naruszając moje pole energetyczne. Zwierzę? Człowiek? River czy ktoś z River's Edge? Reyn?
Zamknęłam oczy, ogarnięta rozpaczą. Może, jeżeli będę bardzo, bardzo cicho, nie zauważy
mnie. Taka bezsensowna nadzieja.
Panowała tu ciemność nie do opisania - nie było księżyca, a gwiazdy przesłaniały
chmury. Ale nie miałam wątpliwości, że ktoś się do mnie zbliża. Otworzyłam oczy. Ledwie
widziałam granicę wysokiej trawy, poza którą była zgięta i przywalona śniegiem. Wyłoniła się
z niej ciemna postać.
Zmierzała w moją stronę.
Nie był to Reyn. Ani River.
Leżałam bez ruchu.
To był Incy.
Rozdział 17
Incy.
Poznałam go tuż przed rozpoczęciem nowego wieku, w 1889 roku. Można by
pomyśleć, że tak długa przyjaźń jak nasza i silna więź, która nas łączyła, zrodziła się w
dramatyczny sposób, na przykład: on uratował mi życie albo ja ukradłam mu konia.
Ale poznaliśmy się, kiedy on sprzedawał fałszowane dzieła sztuki w Nowym Jorku.
Poszłam z przyjaciółką obejrzeć "niedawno odkryte" dzieło del Sarto. Nie stosowano jeszcze
skomplikowanych technik ekspertyzy, wykorzystywanych do określenia wieku i
autentyczności dzieła. Choć często konsultowano się ze znawcami, łatwo było oszukać. Ach,
te stare dobre czasy.
- Pani Humphrey Watson - zaanonsował lokaj. - Pani Alphonse North.
Lubiłam Eugenię Watson, od pięciu lat byłyśmy bliskimi przyjaciółkami. Uchodziłam
za mężatkę, ale żaden pan North nie istniał - wymyśliłam sobie zmarłego męża, bo kobieta
zamężna, choćby była wdową, miała więcej swobód niż panna.
Zajechałyśmy powozem przed dom przyjaciółki, a jej lokaj przytrzymał nam długie
spódnice i warstwy halek, kiedy schodziłyśmy po stopniach małego powozu na chodnik. Na
szczęście turniury były mniejsze, ale talię miałam ściśniętą do modnych czterdziestu pięciu
centymetrów. Zróbcie sobie dłońmi czterdziestopięciocentymetrowy okrąg. No właśnie. Cud,
że mój układ trawienny jakoś pracował.
- Coral! - powiedziała Eugenia i pocałowała dwa razy w policzek naszą przyjaciółkę,
panią Barrett-Smith.
- Eugenia! - zawołała Coral. - I droga Sarah. Dziękuję, że przyjechałyście.
- Dziękujemy, że nas zaprosiłaś. Jesteśmy szczerze zainteresowane dziełem, które
odkryłaś - zauważyła Eugenia, a ja wiedziałam, że mówi prawdę: jej mąż pracował w jednym
z wiodących domów aukcyjnych w mieście. Jeżeli Coral odkryła nowe źródło wcześniej
nieznanych szesnastowiecznych europejskich dzieł, Eugenia chciała o tym wiedzieć.
- Najpierw może przedstawię wam kogoś - odparła Coral. Skinęła wytwornym gestem
w stronę alkowy. Z jej cienia wyszedł elegancki mężczyzna. - Pani Watson, pani North - to
Louis Carstairs.
To był Incy. Przystojny, pięknie ubrany, miał raczej zagraniczny wygląd i, co
uświadomiłam sobie, kiedy pocałował mnie w rękę, był nieśmiertelny. Błysk rozpoznania w
jego oczach pozostał niezauważony przez moje przyjaciółki.
Do rzeczy. Obraz był sfałszowany, ale nikt tego Coral nie powiedział. Kupiła go i była
z niego szalenie dumna. Wdała się w szalony, płomienny romans z Incym, który trwał kilka
dobrych lat, a ja się z nim zaprzyjaźniłam. Oboje lubiliśmy dostatnie życie, bawiły nas te same
rzeczy i pasowaliśmy do siebie idealnie. Od czasu do czasu się sprzeczaliśmy, ale szybko się
godziliśmy. Z Incym wszystko było zabawniejsze, ciekawsze, bardziej niesamowite. To on
sprawił, że stałam się odważniejsza w kwestii wyglądu, i to przez niego zaczęło mi
odpowiadać coraz dziwniejsze zachowanie, i moje, i jego. Zawsze uwielbiałam podróże, ale to
Incy decydował, gdzie powinniśmy udać się na wypoczynek - do Egiptu, Peru czy na Alaskę.
Przez wszystkie te lata żyłam w przekonaniu, że przebywanie z Innocenciem
pozwalało mi być prawdziwą sobą, pełną i kompletną. Naprawdę tak mi się wydawało. Jak
mogłam się tak pomylić? Przez cały wiek byliśmy zlepieni ze sobą jak cukierek tofi z
podniebieniem. Czyżbym przez cały czas tkwiła w takim błędzie?
A teraz, proszę. Ukrywałam się przed nim dwa miesiące.
Widok Innocencia zbliżającego się do mnie nie przywiódł mi na myśl wszystkich
zabawnych chwil przeżytych razem. Mój umysł oblepiły niszczące wizje, przerażające sny,
narastający strach przed nim. Czyżby teraz moje koszmary miały się sprawdzić?
Serce biło mi wolno, ale nagle przyspieszyło. Znajdowałam się w stanie emocjonalnego
i psychicznego chaosu, nie potrafiłabym w stanie walczyć z Innocencio ani go przechytrzyć,
byłam zbyt daleko, żeby ktokolwiek mógł usłyszeć moje krzyki. Nabrałam do płuc boleśnie
zimnego powietrza i niezdarnie spróbowałam usiąść.
Innocencio. Za każdym razem, kiedy go sobie wyobrażałam, był splamiony krwią i stał
na skraju szaleństwa. A teraz zjawił się tu naprawdę. Moje najgorsze obawy ucieleśniły się w
ciemności.
Czyżby moje wspomnienia sprowadziły go tutaj?
Najlepiej byłoby, gdybym poderwała się na równe nogi i zmierzyła się z nim na stojąco,
bo w pozycji, w której się znajdowałam, nie miałam żadnych szans. Usiadłam z trudem i
oparłam się ciężko o słupek ogrodzenia. Dłonie drżały mi nerwowo na nogawkach spodni.
- Incy? - Jego imię wydobyło się ze mnie jak skrzek. Wysoka szczupła postać zbliżyła
się, a mnie oddech uwiązł w gardle, kiedy wyczułam pierwszą nutę zapachu jego wody
kolońskiej. Używał tej samej od lat trzydziestych XX wieku - nazywała się 4711.
Rozpoznawała ją każda komórka mojego ciała.
- Nas... nie mogę w to uwierzyć. To naprawdę ty. Szukałem cię. - Teraz znajdował się
nade mną, a ja bezskutecznie usiłowałam wyciągnąć ręce do góry, żeby jakoś się bronić. Ale
mięśnie miałam ociężałe, przemarznięte i prawie nie mogłam się ruszyć. Starałam się coś
wymyślić, ale wszystkie moje obawy pozbawiły mnie sił.
W tej chwili chmury odsłoniły księżyc - cienki jak palec sierp oświetlił nas anemicznym
światłem. Spojrzałam w górę na Incy'ego z sercem w gardle i... zamrugałam. Wyglądał...
zadziwiająco normalnie. W moich wcześniejszych wizjach przypominał dzikusa, pacjenta
zakładu dla obłąkanych z błyszczącymi ze złości oczami. Tymczasem wyglądał dobrze - był
porządnie ubrany, włosy zaczesał do tyłu. Był świeżo ogolony i miał spokojne, zmartwione
spojrzenie.
- Szukałem cię wszędzie - powtórzył. - Przejeżdżałem w pobliżu i... po prostu cię
wyczułem. - Wskazał bezkresną okolicę. - Myślałem, że zwariowałem, ale wrażenie było
bardzo silne. No i jesteś. - Zerknął na mnie. - Co ty tu robisz?
Umieram ze strachu. Ale to chyba nie była sensowna odpowiedź. Incy nie czekał na
odpowiedź.
- O Boże, jakie ty masz włosy! - zachichotał cicho. - Nie widziałem tego koloru...
nigdy. Ale przecież tobie jest zimno! - zauważył i zdjął gruby kaszmirowy płaszcz, który
kosztował pewnie cztery tysiące dolarów. Okrył mnie nim, mnie zaś przypomniały się nie tak
dawne czasy, kiedy siedziałam sama na dworze, a River zarzuciła mi na plecy swój płaszcz.
Podobnie jak wtedy, zaskoczyło mnie jego ciepło.
- Właśnie wracałam - odkaszlnęłam. - Czekają na mnie, miałam zaraz być. Czego
chcesz? - Mój głos był drżący i zdarty od płaczu.
Roześmiał się, lekko zakłopotany.
- Przykro mi, skarbie. Nie chcę się narzucać. - Ukląkł na śniegu. Jego piękne, ręcznie
szyte buty zaskrzypiały na zamarzniętej trawie. Podał mi rękę. Wolałam go nie dotykać, więc
sama podźwignęłam się z ziemi, chociaż wszystkie moje mięśnie protestowały.
Incy też wstał. Teraz byłam bardziej czujna, tajałam pod niewiarygodnie ciepłym
płaszczem. Ostrożnie przyjrzałam się przyjacielowi, ale jeżeli rzeczywiście popadł w zupełne
szaleństwo, to nie mogłam znaleźć żadnych jego oznak. Może po prostu wszystkie moje wizje
i sny były, jak się obawiałam, jedynie odzwierciedleniem mojej własnej wewnętrznej
ciemności, która właśnie w ten sposób się objawiała? Ta myśl była na tyle przytłaczająca, że
omal nie jęknęłam.
- Chodzi o to, Nas - ciągnął Incy. - ... że naprawdę się o ciebie martwiłem.
- Martwiłeś? Czemu?
- Nas... zniknęłaś bez słowa. - Jego głos był miły i nieskończenie rozsądny. Z nas
dwojga, na tym polu zapomnianym przez Boga i ludzi, to ja wyglądałam na stukniętą.
Nic nie odpowiedziałam.
- Owszem, zdarzało się, że któreś z nas wybierało się w podróż samo. Ale ja
zostawiałem ci wiadomość. A ty do mnie dzwoniłabyś z Bali czy skądkolwiek. Tym razem po
prostu zniknęłaś i nikt nie wiedział, czemu ani gdzie się podziałaś, ani czy coś się stało.
Powiew zimnego wiatru dostał mi się pod płaszcz. Zauważyłam, że Incy drży i zaciera
ręce.
- Trzymaliśmy się tak długo razem, kochanie, połączeni jak chleb z masłem. Jeżeli
postanowiłaś to zakończyć, jeżeli zerwaliśmy ze sobą, w porządku. Ale powiedz mi o tym,
dobrze? Nie każ mi się martwić, czy ktoś nie odrąbał ci głowy. - Brzmiało to zupełnie
racjonalnie. Poczułam się zdezorientowana. Nie mogłam uwierzyć w to, że nie jest taki, jak go
sobie wyobrażałam. Uciekłam od niego przestraszona i pełna odrazy z powodu taksówkarza.
Ale Incy, który stał obok mnie tej nocy, w żaden sposób nie przypominał tamtego Incy'ego.
Czyżby wszystko było jedynie wytworem mojej wyobraźni?
- Potrzebuję krótkiej przerwy. - Oblizałam spękane, suche wargi.
- Dobrze. W porządku. - Wyciągnął ręce, jak ktoś, kto chce uspokoić wariata. -
Rozumiem to. Naprawdę nie wiesz, dlaczego się o ciebie martwiłem? - Wypuścił powietrze,
zostawiając obłok pary w ciemności. - Wszędzie o ciebie pytałem. Próbowałem wróżyć ze
szklanej kuli! - roześmiał się, ukazując równe białe zęby. Przypomniałam sobie, kiedy je robił,
w latach osiemdziesiątych. - Oczywiście, donikąd mnie to nie doprowadziło. Kochanie, tak się
martwiłem. - Pokręcił głową. - Nie mogłem spocząć, dopóki nie upewniłem się, że nic ci nie
jest, dopóki nie zobaczyłem cię na własne oczy. Nawet jeżeli chciałaś zniknąć, musiałem
wiedzieć, że nic strasznego ci się nie stało. - Chuchnął w dłonie i roztarł je. - Gdybym sobie
odpuścił, a później dowiedział się, że potrzebowałaś pomocy, nie byłbym w stanie z tym żyć.
- A jak możesz żyć dalej po tym, co zrobiłeś taksówkarzowi? - wypaliłam.
Przechylił głowę, cofając się pamięcią, aż w końcu jego twarz się rozjaśniła.
- Ach, taksówkarz - powiedział, jakby dopiero zaskoczył, o co chodzi. - Coś ty, Nas,
czyżbyś była o to zła?
- Okaleczyłeś go! Na zawsze! - Wyprostowałam się trochę, a krew w moich żyłach
zrobiła się ciepła.
- Owszem - zgodził się. - To prawda. Byłem wściekły. Wywalił Katy z taksówki, jej
było niedobrze, a on zionął nienawiścią. Miałem wrażenie, że pluł na nas jadem. Ja go tylko
dotknąłem.
Nie zarzekał się, że jest niewinny, ani nie próbował usprawiedliwić swojego czynu. Nie
usiłował zbyć go śmiechem. Patrzył w przeszłość, jakby przypominał sobie całą tamtą noc.
Westchnął, wydychając kolejną chmurę.
- Kochanie, to dlatego uciekłaś?
- Powodów było wiele - wymruczałam.
Milczał przez chwilę, jakby rozważał to w myślach.
- W porządku - powiedział znowu. - Przykro mi, że to wszystko przeze mnie. Szkoda,
że mi tego nie wyjaśniłaś. Nieważne. Więc jesteś tu, na tej farmie. Byłaś tu przez cały czas?
Dobrze ci tu? - Wskazał w stronę River's Edge.
"Dobrze" nie było słowem, którym opisałabym mój pobyt tutaj. Wzruszyłam
ramionami.
- Słuchaj, jeżeli będę pewien, że jesteś cała, zdrowa i szczęśliwa, i otaczają cię
przyjaciele, będę mógł odjechać z czystym sumieniem - uśmiechnął się. - Bo będę mieć
pewność, że mojej przyjaciółce nic nie jest.
Przyjaciółce. Byliśmy przyjaciółmi przez bardzo długi czas. Więź, która nas łączyła,
można było wykorzystać jako definicję przyjaźni. Dzwoniłam do niego w nagłych sprawach, a
on zawsze się pojawiał. Kiedy on potrzebował pomocy, ja z radością wyciągałam pomocną
dłoń. Chodziliśmy razem na zakupy, przez co mieliśmy wpływ na to, jak ubiera się drugie.
Przez bardzo długi czas moje dni były znośne tylko dlatego, że obok był Incy. Kiedy byłam
zdołowana, robił najbardziej szalone rzeczy, żebym się rozchmurzyła. Co prawda striptizer nie
był najlepszym pomysłem, ale jednak. Wysyłaliśmy sobie czekoladki, kwiaty i drobne
podarunki. Raz dał mi studebakera. Ja podarowałam mu corvettę. Ujął mnie tym.
My po prostu... woleliśmy swoje towarzystwo od jakiegokolwiek innego. Podniosłam
wzrok i spojrzałam mu w oczy, tak ciemne, że wyglądały jak skrawek nocnego nieba.
Patrzyłam w te oczy milion razy, tuż przed zaśnięciem, nad stołem, na niezliczonych
liniowcach oceanicznych, w szpitalnej sali przyjęć.
Kogo mogłabym nazwać przyjacielem w River's Edge? Z zaskoczeniem musiałam
przyznać, że nikogo. Nikt mnie nie nienawidził, ale nikt nie był też prawdziwym przyjacielem,
nie takim, jakim był Incy, albo nawet Boz czy Katy.
Pomyślałam o Anne i Amy chodzących pod rękę, o Rachel i Brynne uczących się
razem z głowami jedna przy drugiej. Można by myśleć, że żywiołowości Brynne nie da się
pogodzić z wrodzoną pilnością Rachel, ale jeżeli chodzi o magyię, były chyba do siebie bardzo
podobne.
Ja byłam outsiderką w chwili przyjazdu i pozostałam nią przez ponad dwa miesiące.
Musiałam przyznać, że może sama byłam temu winna, kiedy przypomniałam sobie, jak
mieszkańcy River's Edge starali się pozyskać moje względy, a ja ich odrzuciłam - zaproszenia
na spacery, raz nawet do kina, na spędzenie popołudnia przy pieczeniu ciastek. Nigdy z nich
nie skorzystałam, zwykle kryjąc się w swoim pokoju.
Pamiętam, jak River powiedziała mi, że nigdy nie pokocham, dopóki nie zaakceptuję
siebie samej. Ciągle wydawało mi się to nieosiągalnym celem, podobnie jak w dniu, w którym
pojawiłam się tu niczym zabiedzony kundel.
Spieprzyłam sprawę, zmarnowałam ostatnie dwa miesiące. Oszukiwałam się.
Wszystkie moje wysiłki, żałosna praca, próby nauczenia się czegokolwiek, dopasowania się,
były pasmem bolesnych wspomnień. Co myślałam? Po co w ogóle próbowałam?
Przypomniałam sobie wyrozumiałe uśmiechy, spokojne tłumaczenie podstaw, które zna każdy
nieśmiertelny na świecie, każdy oprócz mnie. Musieli mieć ze mnie niezły ubaw.
Incy wypuścił kolejny obłok pary.
- Nie kojarzę, żeby w Massachusetts było tak zimno - stwierdził. Zerknął na delikatny
płatek śniegu kołyszący się w powietrzu jak leciutkie piórko. Wkrótce dołączył do niego
kolejny. Świetnie, brakowało tylko tego, żeby zasypał mnie śnieg. Nadal nie miałam dokąd
pójść, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. A będę musiała oddać Incy'emu palto.
A potem co? Tak, wszystko dogłębnie przemyślałam. Podejmowałam wspaniałe
decyzje. Dużo się nauczyłam. Incy uśmiechnął się nagle i spojrzał na mnie.
- Pamiętasz wtedy, w Rzymie? Kiedy to było? Chyba w latach pięćdziesiątych. Pod
koniec? Byliśmy w restauracji, Boz coś opowiadał, a kelner postawił wielki półmisek
spaghetti. Byliśmy tacy głodni...
Scena stanęła mi przed oczami i uśmiechnęłam się mimowolnie, wiedząc, co będzie
zaraz.
- Boz oczywiście był zalany w trupa - powiedział Incy.
- Montepulciano - powiedziałam, przypominając sobie, jakie wino wtedy piliśmy.
- Wymachiwał rękami, opowiadając tę głupią historię o owcy - mówił Incy, zaczynając
chichotać. - A potem walnął pięścią w stół, żeby podkreślić puentę...
- I blat stolika wyleciał w powietrze, wyrzucając półmisek ze spaghetti - zaśmiałam się.
- Makaron był dosłownie wszędzie. Ale musiała być afera.
- Tego nie wiemy - stwierdził Incy. Miałam wrażenie, że jego uśmiech rozjaśnia całą
okolicę.
- Bo wybiegliśmy stamtąd, zostawiając Boza samego. Musiał wziąć winę na siebie -
przyznałam.
Incy odchylił głowę i się roześmiał, i chociaż widziałam go śmiejącego się milion razy,
nadal wydawał mi się zabawny. Szalony, ociekający krwią Incy z moich wizji wydawał mi się
w tej chwili zupełnie irracjonalny. Fakt, okaleczył taksówkarza. .. ale może to był zwyczajny
przypadek, po prostu Incy nie zapanował nad swoją ciemnością... i stało się. A może to ja go
do tego pchnęłam?
Ta myśl przyprawiała mnie o mdłości.
Zadrżałam. Muszę oddać Incy'emu płaszcz. Był tak rozkosznie ciepły. Niewiele
myśląc, wsunęłam ręce w przepastne rękawy i owinęłam się paltem.
Incy posłał mi słodki, czuły uśmiech.
- Tak się cieszę i tak mi ulżyło, że widzę cię całą i zdrową, skarbie - wyznał. -
Martwiłem się, ale nieźle sobie radzisz. Więc... zadzwoń do mnie, jak będziesz miała ochotę
znowu gdzieś wyjść, powspominać Boza.
- A co u niego? - Nadal nie mogłam się otrząsnąć z tego przerażającego obrazu.
- Wszystko w porządku. - Incy pokręcił głową. - On, Katy, Stratton i Cicely czekają
na mnie w Bostonie. Oni też się o ciebie martwili. Chcieliśmy się tu zatrzymać, a pod koniec
miesiąca wybrać się w sześćdziesięciodniowy rejs, który organizuje Halliday.
Uwielbiam rejsy. Żadnego jeżdżenia, szukania hoteli, restauracji. Poza tym można się
upić i grozi człowiekowi jedynie to, że wypadnie za burtę. O co jest naprawdę trudno.
- To rejs na Daleki Wschód - Chiny, Japonia, Tajlandia, Wietnam. A później dalej do
Indii. Oferują kilka fajnych całodziennych wycieczek. - Wzruszył ramionami. - Brzmi nieźle.
Jak obietnica raju.
- Hm. Ile kosztuje? - Nie żeby cena była dla nas problemem.
- Jak za darmo. - Incy prychnął. - Dwadzieścia dwa tysiące dolarów za kajutę. Za
sześćdziesiąt dni.
- Wszyscy się wybieracie? - Przypomniałam sobie poprzednie rejsy z moją paczką.
Były takie szalone.
Incy skinął głową.
- Stratton jeszcze się waha, zależy od dziewczyny, za którą się ugania.
- Och. Brzmi zachęcająco. Rejs zaczyna się pod koniec stycznia?
Przytaknął i schował dłonie do kieszeni sztruksów. Musiało mu być strasznie zimno,
przestępował z nogi na nogę.
- Tak. Chyba dwudziestego piątego stycznia czy jakoś tak. Katy upiera się, że na
wyjazd musi skompletować nową garderobę. - Przewrócił oczami. - Ale możemy zrobić
zakupy w Bostonie, a później nocnym samolotem polecieć do Los Angeles na statek. - Posłał
mi kolejny słodki, lekko melancholijny uśmiech. - Ucieszą się, że nic ci nie jest. Że tylko
ukrywasz się w lesie, przemarznięta.
Roześmiałam się cicho.
- Jak się tu dostałeś? - spytałam.
- Mam słodki wóz, caddy. - Wskazał od niechcenia przez ramię. - Najnowszy
Incymobil. Stoi przy drodze. Skupiłem się na tobie i wydawało mi się, że wyczuwam twoją
energię. Pomyślałem, że chyba oszalałem, ale coś kazało mi się tu zatrzymać, wysiąść i iść. No
i cię znalazłem.
- Och. - Znów oblizałam wargi. Mój samochód był zdezelowany.
- Kochanie, jesteś tu szczęśliwa, prawda? - Incy spojrzał na mnie. - Dobrze ci? Mogę
odjechać i być o ciebie spokojny?
Moje oczy znów napełniły się łzami, a Incy wyglądał na przestraszonego. Nie byłam
przecież płaczką, a Incy nie widział mnie przez ostatnie dwa miesiące, kiedy lałam łzy.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czułam się rozdarta. Nie było mowy, żebym wróciła
do River's Edge i spojrzała w twarz jego mieszkańcom. A szczególnie teraz, kiedy byli
świadkami mojego upadku i mrocznej natury. Ale czy będzie mi lepiej samej? Będę musiała
zorganizować sobie całe życie. Co zrobię? Dokąd pójdę? Zawsze miałam mieszkanie czy dom,
wprawdzie Incy był strasznym bałaganiarzem, ale przynajmniej nie nudziło nam się razem.
Pobyt w River's Edge był pod wieloma względami podobny: miał pewien schemat.
Jeżeli opuszczę River's Edge i nie zostanę z Innocencio, co ze sobą pocznę? Ta myśl
mnie poraziła. Wyobraziłam sobie siebie w nowym miejscu, z kilkoma nieśmiertelnymi przy
boku, z którymi niewiele mnie łączy. To była ostatnia rzecz, której pragnęłam.
Ale czy miałam inne wyjście? Nadal obawiałam się Incy'ego. I nie byłam go pewna.
Wydawał się taki... swojski. Całkiem swojski. Swobodny, zabawny i naprawdę szczerze się o
mnie martwił, i nie był szalony. Szaleństwo zdyskwalifikowałoby go od razu.
Potarłam dłonią piekące oczy. Czułam, jakbym miała piasek pod powiekami. Śnieg
padał już mocniej.
- Nas. Znów się martwię. Czy ktoś cię zranił? Mam komuś skopać tyłek?
Ta myśl wydała mi się komiczna - Incy nigdy nie zaryzykowałby tego, że zniszczy
sobie ubranie. Uśmiechnęłam się lekko.
Byłam zmrożona - nie z zimna, ale z powodu niezdecydowania i całkowitego
skołowania. Już dwa miesiące temu byłam zagubiona i nie wiedziałam, kim jestem, ale teraz to
wrażenie przybrało na sile.
- Posłuchaj - rzekł Incy poważnie zmartwiony. - Chcesz się stąd wydostać? Możesz
wsiąść do samochodu. Włączę ogrzewanie, a za dwie godziny będziemy w Bostonie. Będziesz
mogła wziąć gorącą kąpiel z brandy, rozgrzejesz się od stóp do głów. Wezwiemy obsługę
hotelową. Poczujesz się jak nowo narodzona. A jutro postanowisz, na co masz ochotę.
Wszystko to brzmiało tak bardzo kusząco, że mało nie jęknęłam. Ale jak mogłabym
wskoczyć do jego samochodu i zapomnieć o wszystkim? Przecież przez dwa ostatnie miesiące
to właśnie przed nim się ukrywałam. Ale nie mogłam tu zostać.
- Nie chcę cię namawiać. Wiem, że robisz ten... eksperyment dla siebie i chcę cię w
tym wesprzeć - tłumaczył uprzejmie.
Przypomniały mi się czasy, kiedy postanowiłam uczyć się baletu, w Paryżu, pod koniec
lat czterdziestych. Incy delikatnie zwrócił mi uwagę, że baletnice, które odnoszą największe
sukcesy, zaczęły trenować w dzieciństwie. A ja miałam... no wiecie, już ponad czterysta lat.
Ale mimo wszystko wspierał mnie, poszedł ze mną kupić kostium i baletki. Przyszedł nawet
na występ, a ja w końcu zmądrzałam i rzuciłam to w diabły.
- Jeżeli będziesz chciała, możemy się spotykać. Nie musisz żyć z nami, ze mną, jeżeli
potrzebujesz więcej przestrzeni - dodał szybko. - Zrobisz, co zechcesz. Możesz jutro wylecieć
z Bostonu i udać się dokąd chcesz. Ale będziemy się bardzo cieszyć, jeżeli zostaniesz z nami.
Byłbym przeszczęśliwy, gdybyś wybrała się z nami w rejs. Kto inny doceni przekrój społeczny
ludzi, których można spotkać podczas takiej wyprawy? Chyba tylko ty. - Bezlitośnie
wyśmiewaliśmy garderobę i fryzury współpasażerów, siedząc przy barze i sącząc rickeya
2
na
dżinie. Ale czy teraz miałam prawo oceniać czyjś strój czy uczesanie?
Przypominało to dobijanie rannego: wizja rejsu była obietnicą raju. Sześćdziesiąt dni
obserwowania ludzi, oglądania fascynujących rzeczy, bez konieczności myślenia o
czymkolwiek.
Bez pracy i nauki, i udawania, że jestem coś warta. Nie musiałabym patrzeć na Reyna,
widzieć twarzy Amy promieniejącej na jego widok. Bez River, która daje mi kolejną szansę,
jedną za drugą.
Uciekłam już kiedyś od Incy'ego. Dałam się przekonać, że jest zły i niebezpieczny.
I uciekłam już kiedyś od River.
Byłam niezła w uciekaniu. Nie byłam typem bohatera. Z jakiegoś powodu wyobraziłam
sobie Reyna, zdegustowanego moim tchórzostwem, który nigdy nie zrozumie mojej potrzeby
ucieczki. Na pewno pomyśli, że jestem cykorem, dużym dzieckiem. Na szczęście nie
obchodziło mnie, co pomyśli Reyn. Cała ta sytuacja była bezsensowna.
Wiedziałam to.
Nic nie było pewne, niewzruszone jak skała. Żadna decyzja nie wydawała mi się
dobrym pomysłem.
2
Koktajl alkoholowy z dżinu (lub wódki), soku z limonki (lub cytryny), wody sodowej, cukru i lodu (przyp. ttum.)
Naprawdę nie miałam pojęcia, co zrobić, ale wiedziałam, że cokolwiek postanowię,
odbije się na moim życiu.
Daj mi znak, błagałam w milczeniu. Boże? Wszechświecie? Ktokolwiek? Daj mi znak.
Powiedz mi, co robić.
Proszę, niech ktoś mi powie, co robić...
- Nas? - Głos Incy'ego był łagodny. - Chodź, wsiadajmy do auta. Zaopiekuję się tobą,
dobrze?
Rozdział 18
Trzy godziny później patrzyliśmy na miliony jasnych świateł Bostonu. Zatrzymaliśmy
się na chwilę po drodze i kupiliśmy wino i paczkę twinkiesów, i muszę przyznać, że te dwa
wspaniałe produkty w połączeniu smakują nieciekawie. Incy co pewien czas spoglądał na mnie
i się uśmiechał.
- Co jest? - spytałam.
- Tak się cieszę, że cię widzę - odparł. - Wiem, że to głupie. W końcu jesteś dużą
dziewczynką, ale nie mogłem przestać się martwić. Poza tym wiesz, że było to dla mnie
trudne. - Zaśmiał się gorzko. - Dobra, dość już o tobie. Pomówmy o mnie. Tak się
przyzwyczaiłem, że wszystko robię z tobą, że przez jakiś czas byłem wytrącony z równowagi.
Wzięłam kolejny łyk wina - najlepszego, jakie miała w ofercie sieć Selen-11 przy
Highway 2 - i poczułam pierwszy dreszcz niepokoju, odkąd wsiadłam do samochodu. O jakiej
równowadze on mówi? Czy wsiadając do tego caddy'ego, zrobiłam najgłupszą rzecz na
świecie? Czy to znaczy, że wsiadłam do samochodu z zabójcą?
- Jak to... wytrącony z równowagi? - zapytałam i zaraz tego pożałowałam, bo wcale
nie chciałam usłyszeć odpowiedzi. Po prostu dały o sobie znać godziny terapii - zaczęłam
stosować to, czego się nauczyłam. Było to dla mnie czymś nowym i innym. Obserwowałam go
kątem oka, na wypadek gdyby zaczął się dziwnie zachowywać albo zmienił w wilkołaka czy
coś takiego. Tak, zdecydowanie, zamiana w wilkołaka zdyskwalifikowałaby go.
- Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo jestem od ciebie uzależniony - wyznał
szczerze, a potem zaśmiał się potulnie. - Tak się przyzwyczaiłem, że się ciebie radzę, wszystko
z tobą planuję i robię, że kiedy zniknęłaś, snułem się żałośnie, aż w końcu Boz walnął mnie i
powiedział: "Weź się w garść, chłopie!"
Ostatni wyraz wymówił z czystym brytyjskim akcentem, jakby cytował kwestię
filmową, i się roześmiał.
- Hm... - Przyglądałam się mu uważnie.
- Zawsze za tobą tęskniłem, ale nauczyłem się samodzielnie kąpać i ubierać. -
Wzruszył ramionami.
Nie, w tym mu nie pomagałam. Na miłość boską. Przesadzał.
- Oj.
- W końcu zacząłem planować za jedną osobę. - Kolejne potulne wzruszenie ramion.
Wydawał się tak cholernie normalny. Niewiarygodnie normalny i zdrowy, nawet bardziej niż
wtedy, kiedy uciekłam. Może moje odejście dobrze mu zrobiło? Przerwało ciąg złych zdarzeń,
w które byliśmy uwikłani? Może ciemność promieniowała ode mnie już wtedy i miała wpływ
na niego i na nas wszystkich? A kiedy mnie zabrakło, zdołał się odtruć? W takim przypadku
wszystko na pewno znów się powtórzy - nadal byłam przesiąknięta złem. Ale teraz miałam
tego świadomość. Czy to w czymś pomoże? Nie wiedziałam, a zastanawianie się nad tym
przyprawiało mnie o ból głowy. Nie chciałam o tym myśleć, rozbierać wszystkiego na czynniki
pierwsze. Chciałam po prostu... czuć się lepiej.
Nawet Incy był teraz w lepszej formie, twardo stał na ziemi.
Domyślałam się, że wszystko w końcu się wyjaśni. Albo wszystko będzie w porządku,
albo moje życie stanie się o wiele bardziej przerażające, niż byłam sobie w stanie wyobrazić.
Jedno z dwóch.
Jakoś sobie z tym poradzę, tak jak zawsze sobie radziłam - w ciągu czterystu
pięćdziesięciu lat przetrwałam głód, plagi, powodzie, wojny i kryzysy gospodarcze.
Wyglądałam przez okno na zatłoczone ulice Bostonu, przyjemnie zamroczona
paskudnym winem w ciepłym aucie Incy'ego. Miałam niezliczoną ilość wspomnień z Incym w
samochodzie, począwszy od pierwszego modelu TS do dzisiejszego caddy'ego. Razem
rozbiliśmy jakieś osiem czy dziewięć aut, stając się bohaterami wielu gazetowych nagłówków
w stylu: "Cudownie ocaleni z poważnego zderzenia". Pamiętam jazdę autostradą w
Niemczech i przez ciemną pustynię w nocy. Mieliśmy zjawiskowe samochody sportowe i stare
blaszane buggy z oponami podobnymi do rowerowych. Incy i ja. Tyle wspomnień.
W moim umyśle pojawiła się twarz River i musiałam sporo wypić z butelki, żeby
wymazać ją z pamięci. Czy będą zaskoczeni, że to zrobiłam, że znów jestem z Incym? A może
pokręcą tylko głowami i pomyślą, że zawsze wiedzieli, że polegnę w brawurowym stylu. Będą
mnie szukali? A może już mnie szukają? A Reyn... chciał czegoś ode mnie. A ja uciekłam
przed nim jak zając przed lisem.
Przez ułamek sekundy wyobraziłam sobie ulgę na widok przychodzącego po mnie
Reyna, wyrywającego mnie Incy'emu, ratującego mnie przed samą sobą.
Później wściekłam się, że taka myśl zaświtała mi w głowie, iż jestem taka słaba i
potrzebuję kogoś, kto mnie ocali przede mną samą. Pieprzyć to! Ja chyba znam siebie
najlepiej! Ich styl życia może i jest dobry, ale nie dla mnie! Ja nie jestem do tego stworzona. W
moim przypadku się nie sprawdził. Zbeształam się za to, że wyobraziłam sobie Reyna, silnego,
silniejszego ode mnie.
Umiałam zatroszczyć się o siebie, robiłam to cztery i pół wieku. Nie potrzebowałam,
żeby on ani ktokolwiek inny ratował mnie przed czymkolwiek.
Wszystko było w porządku.
Byłam spragniona dobrej zabawy po dwóch długich miesiącach harówki i frustracji.
- Jesteśmy - zakomunikował Incy, podjeżdżając przed portal Liberty Hotel.
Zatrzymywaliśmy się tu kilka razy; był to jeden z najlepszych i najfajniejszych hoteli.
Dzięki temu, że kiedyś był miejskim więzieniem, zyskiwał na atrakcyjności o co najmniej
osiem punktów. Projektant wnętrz nawiązał do tamtego okresu - jedna z restauracji nazywała
się, na przykład, Paka.
Do samochodu podbiegł lokaj i otworzył Incy'emu drzwi, a boj hotelowy otworzył
drzwi mnie.
- Witamy w Liberty, madam - powiedział. - Mogę wziąć bagaż?
- Nie mam bagażu. - Przełknęłam ślinę, myśląc o tym, co zostawiłam u River. Mój
amulet. Najcenniejszą rzecz mojej matki. Rodzinny tarak-sin.
A oprócz niego wszystkie paskudne ciuchy robocze. Dobre posunięcie. Tu, w
Bostonie, miałam sejf z pieniędzmi, paszportami itd. Widzicie? Żadnych problemów, same
rozwiązania.
- Ach. Bardzo dobrze. - Udawał, że nie zwraca uwagi na mój zjawiskowy, za duży
płaszcz narzucony na brudne dżinsy, a do tego buty robocze. Uśmiechając się, ruszył
przodem, żeby otworzyć nam ciężkie hotelowe drzwi.
Kiedy przekroczyłam próg, powróciłam do mojego starego życia.
Było potwornie jasno. Światło spływało mi na powieki tak, że musiałam wcisnąć
głowę pod poduszkę. Leżałam na wielkim, rozkosznie wygodnym łóżku, z rękami i nogami
rozrzuconymi na pościeli.
Światło?
Poderwałam się z łóżka i od razu tego pożałowałam. Zaburczało mi w brzuchu i
zakręciło mi się w głowie.
Na dworze było jasno! Musiałam nieźle zaspać! Na pewno...
Nie byłam w domu. Byłam w Liberty w Bostonie, z Incym. Spojrzałam na zegarek,
mrugając nieprzytomnie. Była ósma trzynaście. Domyślałam się, że rano. Nie spałam tak długo
od miesięcy.
Pochyliłam się do szafki nocnej i chwyciłam za telefon, a potem wybrałam numer
obsługi hotelowej. Powoli poprawiłam cztery puchowe poduszki i ostrożnie się położyłam.
Zamówiłam paczkę ciastek, kilka kieliszków mimozy
3
, a do tego parę alka seltzer, a później
opuściłam słuchawkę na łóżko.
Zdumiewające, że znów byłam z Incym. Przyjechaliśmy wczoraj około dziesiątej
wieczorem. Incy cały rozpromieniony zaprowadził mnie na najwyższe piętro, do
najokazalszego apartamentu w hotelu. W środku Boz i Katy, cali i zdrowi, kłócili się
żywiołowo ze Strattonem i Cicely o... nie żartuję... Buffy. Postrach wampirów.
Podnieśli wzrok, zszokowani, kiedy weszłam do środka, a Katy dosłownie się cofnęła,
kiedy zobaczyła, co mam na sobie: oliwkowe dżinsy ubłocone na kolanach, ciepły
podkoszulek i flanelową roboczą koszulę w kratę.
- A jednak ją porwali! - wykrzyknęła Katy. - Incy, miałeś absolutną rację! Nas,
przetrzymywali cię w obozie pracy na farmie?
- Tak jakby - powiedziałam.
- Miło cię widzieć, Nasty! - Objęcia i pocałunki.
- Tęskniliśmy za tobą! - Zwłaszcza Katy wyglądała na szczerze podekscytowaną moim
widokiem. Przyjrzałam jej się uważnie, ale nie przypominała Katy z mojej wizji. Poza tym na
pewno nie była w kawałkach ani w ognisku. To dobrze. - A tak poważnie, co ty masz na
sobie? Urwałaś się z balu kostiumowego?
- Tak jakby. - Wzruszyłam ramionami i wzięłam chocolatini, które wcisnęła mi do ręki.
Wzięłam duży łyk. Drink był wyśmienity. Uśmiechnęłam się do Incy'ego, który odwzajemnił
uśmiech z drugiego końca pokoju. Imprezę czas zacząć!
Ta część Bostonu idealnie nadawała się na tego rodzaju wycieczki. Włożyłam
pożyczone ciuchy i ruszyliśmy na podbój okolicznych pubów, barów i klubów. Nie było mnie
dwa miesiące, ale nie miałam ochoty spowiadać się z mojej porażki na farmie. Za to im nie
zamykały się usta - opowiadali, jak wyrzucano ich z samolotów, wypraszano z przyjęć, ktoś
wspomniał niefortunny incydent, kiedy to ciężki hotelowy stół wyleciał przez balkon, bo
3
Drink na bazie szampana i soku pomarańczowego (przyp. tłum.)
próbowali trafić nim do basenu. Chybili tylko o metr. Boz przegrał zakład o tysiąc dolarów. A
Cicely opowiedziała, jak przypadkowo spłoszyła konia w Central Parku i o mało nie
przewrócił dorożki, ruszając z kopyta, a woźnica w cylindrze robił wszystko, żeby go
zatrzymać, zanim kogoś stratuje.
Te historie wywołały uśmiech na mojej twarzy. Szczególnie Katy miała wiele do
opowiedzenia, a jej opisy rozwścieczonych ludzi były ostre, uszczypliwe i niewiarygodnie
zabawne. W miarę upływu czasu, opowieści stawały się coraz mniej interesujące. Ożywiłam
się dopiero, kiedy Boz wspomniał o instalacjach artystycznych w Barcelonie. Marzyłam, żeby
je zobaczyć. Pomysł wydawał się szalony i ambitny - całe miasto w pomnikach. W ciągu tego
wieczoru wypiliśmy i zjedliśmy wszystko, na co przyszła nam chęć. A do tego nie musiałam
przygotowywać niczego sama ani sprzątać. Byłam zachwycona.
Wróciliśmy około drugiej, dość wcześnie, bo niestety bary w Bostonie są o tej
godzinie zamykane, ale imprezę kontynuowaliśmy w naszym apartamencie, aż szefostwo
hotelu przyszło nas poprosić, żebyśmy się uciszyli. Było nieźle.
Tyle tylko... że zapomniałam o nieuniknionych przypadłościach poimprezowych. Teraz
czułam się naprawdę okropnie. Jakbym miała dżumę. A doskonale znałam jej objawy i skutki.
Cóż, wieki doświadczenia. Krótka dygresja: czarną śmierć, która zabiła około czterdziestu
procent Europejczyków, teraz można wyleczyć standardową kuracją antybiotykową.
Wyobrażacie sobie? Antybiotyki. Leczące śmiertelną zarazę, która wyniszczyła prawie połowę
Europy. To niesamowite, prawda? Czasami chciałabym się jednak cofnąć w czasie.
Nie byłam w stanie się podnieść, kiedy do drzwi zapukał ktoś z obsługi hotelowej. Na
szczęście wszedł sam i postawił przy łóżku ładną tacę platerowaną wzorem serwetkowym.
- Mógłby pan trochę bardziej zaciągnąć zasłony? - poprosiłam, sięgając po pierwszą
mimozę. Mhm. Dobry, markowy szampan. Do tego trochę witaminy C z soku
pomarańczowego. Mieliśmy przecież sezon grypowy.
Kelner zablokował dopływ porannego światła, tworząc w pokoju błogi półmrok.
Przełknęłam duńskie ciastko, kolejną mimozę, wypiłam drinka z alka seltzer.
Uświadomiłam sobie, że jestem wyczerpana i że nie mam powodu, żeby wstawać. Zdjęłam
tacę z łóżka, poprawiłam poduszki i zanurzyłam się w miękkim, ogromnym materacu.
Podciągnęłam kołdrę pod brodę i pomyślałam, że nigdy w całym życiu nie było mi bardziej
wygodnie. Takie życie powinnam wieść. Co. Za. Luksus.
- Dalej! Wstawaj, śpiochu!
Poczułam, że ktoś wali mnie poduszką w plecy. Ostrożnie wychyliłam głowę spod
kołdry. Zasłony były rozsunięte, a pokój wypełniało jasne zimowe światło, które znów nękało
moje gałki oczne.
- Och, przestań - wymamrotałam, wyciągając rękę.
- Jest druga po południu. - Incy przysiadł na brzegu łóżka.
Dziwnie było znów go widzieć. Przecież całkiem niedawno zastanawiałam się, czy
jeszcze kiedyś w życiu go zobaczę. Po tym, jak bez wyraźnego powodu zbudowałam wokół
niego olbrzymi mur strachu, nadal wyglądał... dobrze. Miał trzeźwe spojrzenie, a był to drugi
dzień, hura! Ileż to razy budziłam się z Incym w hotelu czy apartamencie? Milion? Na pewno
wiele. To prawda, często lądował u kogoś innego. Ja czasami też. Ale przez ostatnich sto lat
spędzaliśmy razem mnóstwo czasu. Z żadną inną osobą w ciągu całego mojego życia nie
spędziłam tyle przyjemnych chwil, co z Incym.
I znów byliśmy razem.
- Widzę, że już śniadałaś. - Użył osobliwego sformułowania, żeby mnie rozbawić.
- Tak - odpowiedziałam, siadając i odgarniając włosy z twarzy. - Co nieco.
- Wstawaj. - Incy rzucił poduszkę w stronę zagłówka i się odniósł. - Mamy dzisiaj
mnóstwo rzeczy do załatwienia.
- Na przykład? - Z pewnością nie będzie to zbieranie jajek od wściekłych kur ani
sprzątanie stajni. Dzięki, dzięki, dzięki Bogu.
Kopnął moje stare ubranie z odrazą.
- Twoje ciuchy są okropne, a nie możesz w nieskończoność pożyczać ubrań. Włosy
masz w opłakanym stanie. Gdybyś nie włożyła na siebie wczoraj miu miu Cicely, nie mógłbym
się z tobą pokazać publicznie. Musimy się tobą zająć. Dalej! Masz siedemnaście minut!
Uśmiechnęłam się. Incy był zabawny. Bystry i pełen życia. Potrafił być niewiarygodnie
wkurzający, ale był też zabawny. Pan Ekscytacja. Impreza zaczynała się, jak tylko przekroczył
próg. Był katalizatorem - wszystko działo się dzięki niemu. A ja znajdowałam się wtedy u jego
boku.
- Co? - spytał.
- Przejmujesz się tym, co mam na sobie - zauważyłam. Reyn napomknął na temat
mojego wyglądu zaledwie parę razy i bynajmniej nie po to, żeby go skomplementować.
- Tak. - Incy był najwyraźniej wzburzony. - Jesteś piękną dziewczyną. Powinnaś nosić
satynę i aksamit. Dla mojej laleczki tylko to, co najlepsze.
Znów się uśmiechnęłam. Od tak dawna nikt nie nazwał mnie piękną. Uświadomiłam
sobie, że przy Incym naprawdę czułam się piękna. Całe wieki nikt nie zachwycał się moim
wyglądem - a już na pewno nikt w River's Edge - więc było to dla mnie czymś fantastycznym.
Chwyciłam ostatnie ciastko i poszłam pod prysznic. Gorąca woda była cudowna.
Ciastko trzymałam w wyciągniętej ręce, żeby nie zamokło, aż całe je zjadłam. Potem zmyłam z
dłoni lepką słodycz. Bardzo skutecznie.
Zanim zdążyłam wyjść z łazienki, Incy wyrzucił moje stare ubranie, więc na zakupy
udałam się w hotelowym ręczniku, z apaszką wokół szyi.
- Myślę o odcieniu magenty - powiedziała stylistka i zagryzła wargi w skupieniu.
Jeszcze raz przeczesała dłonią moje włosy, pozwalając im przepłynąć między palcami. - Są w
zadziwiająco dobrym stanie, jak na tak mocne rozjaśnianie. - Zmarszczyła czoło, ujęła kosmyk
pomiędzy kciuk i palec wskazujący i potarła. - O mój Boże, nie są rozjaśniane. To twój
naturalny kolor. Nieźle.
- To twój naturalny kolor? - Incy wstał z krzesła i podszedł do nas. - Żartujesz.
- Nie. - Przypomniałam sobie River wypowiadającą zaklęcie, które miało odsłonić
prawdziwą mnie. Teraz znów się maskowałam. I co z tego? Czułam się swobodnie, a to
najważniejsze. - Chyba ich nie widziałeś.
- Nie - przyznał Incy, najwyraźniej oszołomiony. Dotknął moich włosów, uśmiechnął
się i usiadł z powrotem. - Cóż, już starożytni Rzymianie farbowali włosy.
Uśmiechnął się do mnie szelmowsko, a ja się skrzywiłam. Aż taka stara nie jestem.
- W każdym razie potrzebujesz radykalnej zmiany - zarządził. - Zgadzam się, że
magenta będzie idealna. I może strzyżenie maszynką? Przy twoich oczach efekt będzie
olśniewający.
Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze i zobaczyłam pozornie skromny kaszmirowy
sweter i miękkie jak masło zamszowe piaskowe spodnie od Comme des Garcons. Nie
wiedziałam nawet, ile dziś wydałam. Same tylko czarne botki do kostek od Ann
Demeulemeester - kwintesencja doskonałości - kosztowały trzy razy tyle, ile wydałam podczas
mojego wygnania. Byłam ubrana elegancko i kosztownie.
W takim stroju w końcu przestałam wyglądać jak strach na wróble.
Wyciągnęłam ręce. Incy kupił mi przepiękny złoty pleciony pierścień przyjaźni
HorSenBroos wysadzany szmaragdami tak dużymi, że zmieściłby się w nich mały pies.
Migotały w świetle salonu, a ja obracałam rękę pod różnymi kątami. Incy zauważył, co robię, i
uśmiechnął się do mnie.
Stylistka w tym czasie bawiła się moimi włosami, wygładziła je i zrobiła przedziałek na
środku głowy. Chyba czekała, aż spłynie na nią fryzjerskie natchnienie. Nie byłam u fryzjera
od niepamiętnych czasów. Nawet przed wyjazdem do River's Edge moje rozwichrzone włosy
rosły, jak chciały, bo nie byłam w stanie utrzymać ich w ryzach.
- Nie, nie chcę cięcia maszynką - zakomunikowałam. - Za dużo zachodu z układaniem.
Może po prostu podcięłaby pani końcówki, nadała włosom kształt, ale zostawiła długie?
- Jasne - zgodziła się stylistka, a Incy zmarszczył brwi.
- A może coś asymetrycznego, posągowego? - zasugerował. - Żeby podkreślić
wyjątkowy kształt serca twojej twarzy, twoje piękne oczy?
Usiłowałam cofnąć się pamięcią i zastanowić, czy wcześniej Incy ingerował w mój
wygląd.
Czyżby moje ubrania i fryzury odzwierciedlały jego, a nie mnie? Skąd mam wiedzieć?
W zasadzie nie było w ogóle "mnie", która mogłaby się odzwierciedlać. Zastanawiałam się też,
jak Incy zareaguje, kiedy się mu sprzeciwię.
- Nie - zaprotestowałam łagodnie. - Chcę coś prostego, żeby je umyć i mieć spokój.
Nie chcę ich suszyć, nakładać pianki i się z nimi bawić.
Stylistka z zastygłą twarzą spojrzała mi w oczy w lustrze, jakbym zaproponowała co
najmniej trwałą ondulację, tak modną w latach osiemdziesiątych. Uniosłam brwi i się
uśmiechnęłam.
Incy westchnął, uśmiechnął się do mnie i wyciągnął ręce.
- Jak chcesz, kochanie - westchnął. - To twoje włosy. - Odwrócił się, położył nogi na
krześle obok i zaczął czytać czasopismo plotkarskie z pozaginanymi rogami.
Uspokój się, zganiłam się. Co z tego, że miałaś parę snów i wizji. Spójrz na niego:
wcale nie chce kontrolować każdego twojego ruchu. Nie stresuj się.
Spojrzałam znów w lustro i napotkałam wzrok fryzjerki.
- Nie chcę magenty - oznajmiłam. - Wolę jakiś odcień czerwieni.
Na przykład magentowy w odcieniu czerwieni?
- Chciałam jakiś odcień czerwieni. - Okręciłam głowę, żeby przyjrzeć się, jaki kształt
ma moja nowa fryzura. Co prawda wyglądałam, jakbym wpadła głową do zbiornika z
barwnikiem do cukierków wiśniowych, ale włosy były obcięte idealnie i nieźle układały się
przy kręceniu głową.
Cieszyłam się fryzurą, dopóki mogłam, bo aby uzyskać taki efekt sprężystości, trzeba
było suszyć włosy suszarką, nałożyć piankę, spryskać lakierem... W imię tego efektu wiele
produktów do stylizacji oddało życie. To przekraczało moje możliwości, nigdy sama nie
osiągnę tego efektu. A do tego ta cholerna magenta. - Chyba dość wyraźnie mówiłam, że nie
chcę magenty?
- Ale wygląda fan-tas-tycz-nie - oceniła Cicely, stając obok mnie. Byłam znów w moim
pokoju hotelowym. Szykowaliśmy się na wyjście do Den, który przedstawiono mi jako
superszałowy nowy klub.
- To magenta. - Usiłowałam przypomnieć sobie zaklęcie River, cofające zmiany, które
oczywiście pojawiło się w moich myślach jako magyicznie brzmiący bełkot. - Jestem do siebie
zupełnie niepodobna.
- Bo nie wyglądasz już jak Hilda pastuszka? - Katy pochyliła się nade mną i otworzyła
buzię, i zaczęła malować mi rzęsy. Dostrzegła mój wzrok i uniosła brwi. - Skarbie, wyglądałaś
jak Hilda pastuszka. Teraz przypominasz zjawisko. W końcu jesteś do siebie podobna.
Miałam fryzurę w kolorze jaskrawego różu, ułożoną na sprężystego boba sięgającego
ramion, z kilkoma sterczącymi kosmykami nad czołem. Stylistka wycieniowala je umiejętnie.
Byłam po prostu modnie ostrzyżona. Na szyi miałam szeroki naszyjnik z mnóstwa cieniutkich
żyłek z zielonymi i fioletowymi kryształkami Swarovskiego. Pod kolię włożyłam cieniutką
jedwabną apaszkę, żeby mieć podwójną ochronę. Wiecie dlaczego.
Zawiązałam limonkowozielony satynowy top podkreślający parę miejsc, w których
przybyło mi ciała. Domyślałam się, że celowo był tak skrojony, wolałam się w nim nie
pochylać. Zastanawiałam się, co River - czy Reyn - pomyśleliby na temat moich zupełnie
niepraktycznych czarnych kabaretek i zupełnie niepraktycznych i zadziwiająco niewygodnych
szpilek od Louboutina. Na szczęście ani Reyna ani River tu nie było, i również na szczęście,
niewiele mnie to obchodziło, co by sobie pomyśleli. Wyglądałam niesamowicie. Z
zaskoczeniem stwierdziłam, że naprawdę ładnie.
Wszystkie kościste, wklęsłe miejsca wypełniły się podczas pobytu na farmie, chyba
dzięki komosie ryżowej. Nie pamiętam, kiedy miałam tak czystą i promienną cerę.
Wyglądałam atrakcyjnie i modnie. Hm. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio było
tak dobrze. W latach sześćdziesiątych? Pod koniec siedemdziesiątych?
- Panie? - Boz wetknął głowę za drzwi łazienki.
Kiedy po raz pierwszy go zobaczyłam, mogłam powiedzieć o nim jedynie tyle, że jest
niewiarygodnie przystojnym blondynem. Po upływie kilku dekad z przekonaniem twierdziłam,
że gdyby Robert Redford i Brad Pitt mieli ukochane dziecko, byłby nim właśnie Boz.
Za każdym razem, kiedy widziałam go żywym, czułam ogromną ulgę. To były dziwne,
dziwne sny. Wywołał je pewnie nadmiar zdrowego jedzenia. Na szczęście mój organizm się z
niego oczyszczał.
- Jesteśmy gotowe - powiedziała Katy, przeglądając się w lustrze.
Przez lata zmieniałam wygląd tak często, jak tylko mogłam - wypróbowałam każdy
kolor włosów i każdą ich długość, dość szeroki wachlarz możliwości, jeżeli chodzi o wagę,
różnorakie odcienie bladości i opalenizny. Katy była jedną z niewielu znanych mi
nieśmiertelnych, którzy woleli nie eksperymentować ze swoim wyglądem. Była naturalną
szatynką ze słonecznymi pasemkami we włosach, miała skórę w odcieniu kości słoniowej i
brązowe oczy.
Włosy podpinała albo nosiła rozpuszczone, czasami je kręciła. I na tym koniec.
Podobnie z wyczuciem mody (możecie umieścić to w cudzysłowie, jeżeli chcecie) - moje
ocierało się o ekstrema, od chłopskiej juty i szorstkiego lnu poprzez piękne ręcznie tkane
jedwabne żakardy, porozdzierane dżinsy i ciuchy w luzackim stylu po nowoczesną elegancję,
za to Katy zawsze miała bardzo drogi gust, jeżeli chodzi o ubrania. Nie ubierała się
ekstrawagancko, ale z wyczuciem. Stawiała na bardzo drogie ciuchy, pięknie skrojone i
uszyte, dekada za dekadą.
Cicely
natomiast
przypominała
wieczną
nastolatkę.
Owszem,
większość
nieśmiertelnych zachowuje bardzo młody wygląd, bo proces starzenia spowalnia się u nas,
kiedy kończymy piętnaście czy szesnaście lat. Są jednak wyjątki, na przykład Jess, który
wyglądał na sześćdziesiątkę. River, która miała tysiąc trzysta lat, a wyglądała jak
trzydziestolatka, tyle że lekko posiwiała. Ja mieściłam się w przedziale pomiędzy
siedemnastym a dwudziestym pierwszym rokiem życia. Ale Cicely wyglądała naprawdę
młodo. Dzięki odpowiedniemu makijażowi udawało się jej wejść wszędzie. Bez makijażu nie
mogła sama pójść na film dla dorosłych.
Była mniejsza niż ja, drobniejsza, miała szczuplutkie nadgarstki i kostki jak angielska
dama urodzona pod koniec XIX wieku, w którym rzeczywiście się urodziła. Włosy miała
delikatne, kręcone, w kolorze słonecznego blondu. Tylko jej stroje czasami budziły
wątpliwości. Uwielbiała najnowsze trendy, bez względu na to, jakie były, i robiła zakupy w
sklepach dla nastolatek. Była ładna, bardzo ładna, ale nie grzeszyła elegancją czy subtelnością.
Nie twierdzę, że ja jestem elegancka. Potrafiłam się ubrać, ale w głębi duszy było mi to
obojętne. Po prostu nie przejmowałam się tym za bardzo. Natomiast Cicely dbała o wygląd
tak, jak robiły to nastolatki.
Wszystkie trzy bardzo się różniłyśmy. Wcześniej chyba tego nie zauważałam. Jednak
Katy i Cicely były moimi najlepszymi przyjaciółkami i niejeden raz przemierzyłyśmy wspólnie
świat.
- Babeczki, wyglądamy olśniewająco! - Wzięłam je obie pod rękę i uśmiechnęłam się
do naszego odbicia w lustrze. Cicely roześmiała się i pocałowała mnie w policzek.
- Fakt - przyznała.
Do Den pojechaliśmy limuzyną, żeby Incy nie musiał prowadzić, jeżeli wypije. Bardzo
mądre z naszej strony. Przez całą drogę modliłam się, żeby kierowca nie zrobił nic, czym
mógłby zdenerwować Incy'ego.
Kolejka do wejścia zaczynała się na początku przecznicy i miała szerokość mniej
więcej pięciu osób stojących ramię w ramię. Wszyscy byli ubrani wystrzałowo, zupełnie
inaczej niż ludzie z West Lowing, i przez chwilę zastanawiałam się, co o tym tłumie
pomyślałaby Meriwether. Albo Dray, dla odmiany.
Limuzyna dowiozła nas bez żadnych incydentów pod drzwi klubu, przed którymi
rozścielono czerwony dywan. Wysiedliśmy, a ja cieszyłam się, że po adidasach moje stopy tak
szybko przystosowały się do niebotycznie wysokich szpilek, dzięki czemu nie poleciałam
jeszcze na twarz.
Znów na wozie - oto ja.
Głośna, pulsująca muzyka przedostawała się przez klubowe drzwi na zewnątrz.
Poczułam dreszcz podniecenia, tak jak dawniej, a Incy uśmiechnął się do mnie i wziął mnie za
rękę. Dwóch wielkich, barczystych bramkarzy wyłapywało pospólstwo i wszelkie szumowiny.
Zastanawiałam się, jakim cudem w nocy mogą cokolwiek dostrzec w przeciwsłonecznych
okularach. W uszach mieli dziwne słuchawki, przez co wyglądali jak agenci CIA. Ciekawe, po
co im to? Żeby wbiec do środka, gdy usłyszą, że przy barze odbywa się wielka wyprzedaż
drinków?
Jeden z nich ze stoickim spokojem skinął na Incy'ego i Boza, po czym odsunął się na
bok, odpinając ochronną taśmę. Tłum czekających ludzi zaczął głośno protestować - diabli
wiedzą, jak długo czekali, a na dworze było potwornie zimno. Bramkarz ryknął, żeby się
zamknęli, a cała nasza szóstka weszła do środka. Nie będę kłamać: czułam się jak królowa
albo sławna osoba, przechadzająca się przed tłumem czekających biedaków. Było to
fantastyczne uczucie. Po dwóch miesiącach bycia najniżej w hierarchii, cieszyłam się, że znów
jestem na szczycie.
Kiedy znaleźliśmy się w środku, moje oczy potrzebowały minuty, żeby oswoić się z
ciemnością. Jedynym oświetlonym punktem była scena, na której występowała zjawiskowa
dziewczyna w czerwonej lateksowej miniówce - wokalistka kapeli retro. W powietrzu unosił
się dym i rozmaite zapachy, słychać było głośne rozmowy i jeszcze głośniejszą muzykę.
Donośne dźwięki gitary basowej pulsowały mi w piurtiUtcIi. Energia iskrzyła jak prąd. I
prawie jak magyia.
- Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo mi tego brakowało! - wrzasnęłam
Strattonowi do ucha, wspinając się na palce, żeby go dosięgnąć.
Uśmiechnął się promiennie i skinął do mnie, a ja chwyciłam go za marynarkę, żeby go
nie zgubić - kiedy szliśmy w stronę o wiele za bardzo oblężonego baru, odczuwałam ulgę, że
jest wysoki i postawny jak bramkarz.
Pół godziny później mieliśmy własny stolik z okrągłą fioletową kanapą. Piłam czystą
whisky, a Katy z dumą demonstrowała, jak samym językiem zawiązać łodyżkę czereśni. Znów
nastały dobre czasy.
Rozdział 19
Trzeba przyznać, że krzywa nauczania tu, w Liberty Hotel, nie wypadała imponująco.
Zdążyłam zapomnieć, jak wysoka może być cena dobrej zabawy. Następnego popołudnia
obudziłam się z koszmarnym, ale to koszmarnym kacem. Kiedy się podniosłam, ból dosłownie
rozerwał mi głowę.
Przepraszam. Ale ból był naprawdę potworny.
Spojrzałam na siebie, zasnęłam w ubraniu. Usiłowałam nie myśleć o tym, ile
kosztowało. Pewnie da się je wyczyścić chemicznie. Najważniejsze, że udało mi się wrócić do
hotelu.
Ganiłam się w myślach: Jak myślisz, czy istnieje związek pomiędzy zbyt dużą ilością
alkoholu w nocy a tym, że następnego ranka człowiek czuje się do dupy? Ja nie wiem, a tobie
jak się wydaje?
Wygramoliłam się z łóżka i poszłam do łazienki, w której zamierzałam zwymiotować,
ale nie mogłam. Z trudem oswobodziłam się z ciuchów i spojrzałam na wielkie czerwone
pęcherze na stopach od tych wspaniałych butów, w których udało mi się przetańczyć wiele
godzin. Włożyłam hotelowy szlafrok i weszłam do salonu.
Stratton, śpiący twardym snem, uwalił swoje wielkie ciało na o wiele za małej kanapie.
Wiedziałam, że kiedy w końcu się obróci, spadnie na podłogę. A to będzie zabawne. Cicely
spała skulona na fotelu, bez jednego buta i bez makijażu. Wyglądała jak dziecko, które zasnęło
podczas imprezy rodziców. Ich apartament znajdował się naprzeciwko, ale sądząc po liczbie
walających się po podłodze butelek, po powrocie do hotelu balowaliśmy dalej i widocznie nie
byli w stanie przejść takiej odległości.
Zerknęłam do pokoju Incy'ego w nadziei, że nie zobaczę niczego potwornego. Nie
zobaczyłam. Incy spał we własnym łóżku, z ręką zarzuconą na twarz. Obok niego leżała Katy,
ale pewnie tylko tak zasnęła - wszyscy unikaliśmy wdawania się w związki między sobą, co
było zadziwiające i o wiele mądrzejsze od nas samych.
Stałam cicho i przyglądałam się śpiącemu Incy'emu. Kiedyś w Metropolitan Museum
of Art widziałam pochodzący ze starożytnego Rzymu portret pośmiertny młodego mężczyzny,
który zmarł dwa tysiące lat temu. Miał oliwkową skórę i duże ciemne oczy, prosty nos i pełne
usta. Nie wiedziałam, czy rzeczywiście zmarł w kwiecie wieku, czy był to wyidealizowany
portret starszego mężczyzny, który chciał być zapamiętany z okresu, kiedy miał najwięcej
uroku. Tak czy siak, był piękny w męski, klasyczny sposób, miał tak proporcjonalne rysy, że
nawet dwa tysiące lat nie były w stanie zmienić reakcji widza na piękno.
Incy wyglądał dokładnie jak on. Prawdę mówiąc, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam
fajumski portret, sapnęłam przestraszona - myślałam, że Incy zrobił mi kawał i umieścił w
zbiorach kolekcji swój własny portret.
Przypomniałam sobie o tym teraz, kiedy patrzyłam, jak śpi, na jego gładką, odprężoną
twarz. Incy. Znaliśmy się bardzo, bardzo dobrze. Widzieliśmy się w chorobie, wściekłych,
wymiotujących, euforycznie szczęśliwych, znudzonych, pijanych, oniemiałych. Widzieliśmy się
w najgorszych i najlepszych chwilach, i zawsze się wspieraliśmy.
Nawet w czasie epizodu z Lalą Burkhardt. I w czasie, kiedy rzuciłam Evana Piccolo,
na wspomnienie czego nadal pojawiał się grymas na mojej twarzy. Boże, biedny Evan.
Właściwie teraz, kiedy się nad tym zastanawiałam, nie mogłam sobie przypomnieć tych
naszych "najlepszych" chwil. Czy którekolwiek z nas miało swoje najlepsze momenty? Hm.
Może jest to bardziej ukryte przesłanie. Przekażę je wam, kiedy je odkryję.
Znów dotarło do mnie, jak beznadziejnie się czuję i opadłam na fotel przy oknie.
Potrzebowałam alka seltzer, który, według mnie, jest jednym z najlepszych darów cywilizacji.
A do tego może chelatacji. Zamknęłam oczy.
Zastanawiałam się mgliście, ile wysiłku musiałabym włożyć, żeby zdobyć tylenol, kiedy
zorientowałam się, że Incy uniósł się na łóżku i wspierając się na łokciu, obserwował mnie tak,
jak ja wcześniej jego.
- Cześć - powiedziałam bez entuzjazmu.
- Potrzebny ci dzień w spa - orzekł, zsuwając się z łóżka. Przeciągnął się w
niemiłosiernie pogniecionej koszulce. Potem odetchnął i uśmiechnął się, gotowy rozpocząć
nowy dzień.
- Jak ty to robisz? - spytałam ściszonym głosem, żeby nie rozsadziło mi głowy.
- To znaczy co? - Incy skierował się do łazienki.
- Wyglądasz fenomenalnie. - Wskazałam na niego. - Jesteś wypoczęty, wyskakujesz z
łóżka pełen sił i wigoru. Czemu nie wyglądasz beznadziejnie? Czemu nie masz kaca? Wczoraj
byłeś kompletnie zalany. Tyle jeszcze pamiętam.
- Oj, nie piję tyle, ile ci się zdaje - odparł beztrosko. Zdjął koszulkę i cisnął nią we
mnie. - Dalej, ubieraj się. Dzisiaj zafundujemy ci relaks i masaż. Wszystkie toksyny wyparują z
twojego delikatnego organizmu.
To faktycznie brzmiało zachęcająco. Sześć godzin później czułam się jak nowo
narodzona. Wysiedziałam się w parze, zrobiono mi peeling, masaże, nawet takie z gorącymi
kamieniami na plecach. Wszystko to z bawełnianą chustką na szyi - ekscentryczna dziewczyna
w apaszce.
Wypiłam galon mleczka kokosowego i zielonej herbaty i zjadłam miskę brązowego
ryżu skropionego octem. Smakował lepiej, niż mogłoby się wydawać. Moja twarz nie była tak
głęboko oczyszczona od czasów poważnego oparzenia słonecznego w latach
siedemdziesiątych, które skończyło się w zasadzie tym, że zeszła mi skóra z calutkiej twarzy.
Zrobiono mi manikiur, pedikiur, makijaż i modelowanie włosów. Znów nabrały sprężystości.
Potem Katy zapięła mnie w czarną sukienkę od Armaniego, bez rękawów, ale z
golfem, a ja wsunęłam opatrzone plastrami opatrunkowymi stopy w jaskraworóżowe szpile.
Wyglądałam jak modelka prezentująca modę dla niskich kobiet. Z jaskrawymi, cholernie
jaskrawymi włosami w kolorze magenta. Boże.
Tego wieczoru Incy, Katy i ja poszliśmy na kolację do restauracji Ostrygi B&G na
South End. Mieli bar z owocami morza, w którym serwowano dwanaście dań, a Katy
poinformowała, że mają też doskonały wybór win. Czułam, że ludzie na mnie patrzą i z
początku myślałam, że to z powodu moich włosów, ale Incy zapewnił mnie, że dlatego, że po
prostu wyglądam olśniewająco i wszyscy zastanawiają się, kim jestem.
Strasznie mi się to podobało, naprawdę. Podobało mi się chodzenie do dobrych
restauracji zamiast do, powiedzmy, przybytków typu: U Cioci Lou. Uwielbiałam ubierać się w
piękne ciuchy, zamiast w koszule flanelowe i dżinsy. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak
bardzo to kochałam.
Nad deserem poczułam, że jestem w siódmym niebie i doszłam do wniosku, że
wcześniej tak naprawdę nie doceniałam tego wszystkiego. Przyjmowałam to jako rzeczy
oczywiste i prowadziłam niezdrowy tryb życia. Ale teraz wiedziałam co nieco na temat
równowagi. Tym razem wszystko będzie idealne.
Oprócz twojej ciemności. Boże, tak bardzo, bardzo nienawidzę mojej
podświadomości.
Po kolacji mieliśmy się spotkać z Bozem w galerii dzieł sztuki w modnej dzielnicy
SoWa. Incy zatrzymał taksówkę, a ja usiłowałam stłumić nagły przypływ strachu i przerażenia,
jakie wywoływała u mnie myśl o Incym i taksówkarzu.
Kiedy Katy wsiadła, Incy wziął mnie za rękę i pocałował.
- Popełniłem błąd - powiedział cicho, patrząc mi z przejęciem w oczy. - Popełniłem
błąd, a ty mi to uświadomiłaś. Nie masz się czego obawiać.
Przy Incym nie było sensu udawać, że czegoś nie rozumiem. On wiedział, że wiem, o
czym mówi. Zawsze doskonale się rozumieliśmy, również bez słów.
Skinęłam głową i wsiadłam do taksówki, z ulgą i wzruszeniem.
Galeria sztuki znajdowała się w odległości niecałych dziesięciu minut drogi i
dojechaliśmy do niej bezpiecznie - moja ciemność nie zdążyła nikim zawładnąć i zmusić do
popełnienia potwornego czynu. Tu możecie sobie narysować uśmieszek.
Wysiedliśmy i naszym oczom ukazała się olbrzymia klatka schodowa, przeszklona od
podłogi do sufitu, za którą widać było galerię pełną światła, ludzi i dzieł sztuki, w tym parę
prac Luciena Freuda, które zawsze mnie zachwycały. Parę osób odwróciło się, kiedy
weszliśmy, ale nikt nie wytknął palcem moich włosów i nie wyśmiał mnie, zasłaniając twarz
dłonią. Wieczór, jak na razie, można było uznać za udany.
- O, jest Boz! - Katy chwyciła kieliszek czerwonego wina z tacy, którą trzymał kelner,
i przecisnęła się przez tłum do miejsca, gdzie Boz czarował małą grupkę wielbicielek.
- Kim jest dziewczyna, z którą rozmawia? - spytałam Incy'ego, kiedy przyniósł mi
szampana. - Wygląda znajomo.
Incy obejrzał się przez ramię.
- Wczoraj na pierwszej stronie "Boston For You" było jej zdjęcie jak wymiotuje z
balkonu.
- Och. To ona. Dziedziczka.
- A z kim innym mógłby rozmawiać Boz? - Innocencio uśmiechnął się szeroko, a ja
przytaknęłam. To fakt.
- Musi się nauczyć inwestować pieniądze tak, żeby dłużej się go trzymały -
powiedziałam. - Na świecie jest ograniczona liczba ludzi z fortuną, z której można coś
uszczknąć.
- Chyba jeszcze nie znalazł się pod ścianą - skwitował Incy. - Przyłączymy się?
- Tak.
Dziennikarze z magazynów plotkarskich krążyli po sali, robiąc zdjęcia. Znajdowało się
tu niewiarygodnie dużo pięknych ludzi - w większości zapewne sławnych i wpływowych, ale
ponieważ nie byłam na bieżąco z nowinkami towarzyskimi Bostonu, nie rozpoznałam nikogo,
poza dziewczyną, która wymiotowała.
Myślałam, że z moimi włosami w kolorze lodów truskawkowych będę się czuła jak
idiotka, ale w takiej ilości ekstremalnych stylów doskonale komponowałam się z tłumem.
Wysoka, olśniewająca czarnoskóra dziewczyna o idealnej figurze miała na głowie
krótkie białe afro. Z takim wyglądem powinna być modelką. Przypomniała mi się Brynne. Inna
kobieta miała fryzurę stworzoną z matematyczną dokładnością - włosy na górze były
granatowe, a od spodu czarne. Ktoś powiedział mi nawet, że strasznie podoba mu się moja
fryzura. Chyba nie zdarzyło mi się to... od dziesiątków lat.
- Naprawdę wyglądasz niesamowicie, skarbie - rzucił mi Incy nad uchem.
Odwróciłam się, a on podał mi miniaturowy talerzyk z chińskiej porcelany z jeszcze
bardziej miniaturową napoleonką z pieczonego buraka i innymi maleńkimi przekąskami.
Dopiero co wyszliśmy z kolacji, więc ograniczyłam się do kilku talerzyków. Zauważyłam, że
Incy uśmiecha się do mnie, kiedy pochłaniałam trzeciego lub czwartego eklera rozmiarów
ciastka dla lalek. Chcę powiedzieć, że doceniam finezyjne jedzenie. Ale wolałabym dużego
ordynarnego eklera, wiecie, o co mi chodzi?
- Co? - spytałam.
- Apetyt ci wrócił - zauważył. - Wakacje dobrze ci zrobiły.
Uśmiechnęłam się i skinęłam głową. Tyle tylko wynikło z pobytu w River's Edge? Były
to wakacje, dzięki którym miałam odzyskać siły? Teraz wróciłam i znów żyłam starym życiem.
Które uwielbiałam. Czy rzeczywiście wcześniej byłam aż tak nieszczęśliwa? Czy moi
przyjaciele byli tacy okropni?
Przecież Reyn zabił setki ludzi, a może i tysiące. Moi krewni także byli zabójcami,
nawet brat mojego ojca. River z rodzeństwem zabili własnych rodziców. A Incy jedynie
okaleczył taksówkarza. Co wcale nie zmienia faktu, że postąpił źle. Ale w porównaniu... Poza
tym, możliwe, że pchnęła go do tego moja wrodzona ciemność, za którą przecież nie można
winić biednej dziewczyny, prawda?
Wypiłam szampana, zastanawiając się nad wieloma rzeczami, pierwszy raz od
opuszczenia River's Edge. Mój wzrok błądził po tłumie, nagle zauważyłam wysokiego
mężczyznę o szerokich barkach i nierównych blond włosach. Miał około metra
dziewięćdziesięciu. Czy mógł to być Reyn? Czyżby przyjechał tu, żeby mnie odnaleźć? Serce
zaczęło mi łomotać, puls szumiał jak coca-cola po otworzeniu butelki.
Wtedy się odwrócił. Wstrzymałam oddech, już szłam w jego stronę, zastanawiając się
nad tym, co powiem, jak wyjaśnię moje zniknięcie, jak to wszystko obrócę w żart.
Jego twarz, kiedy ją zobaczyłam, była takim rozczarowaniem, że mało się nie
potknęłam. Była to twarz prawnika albo bankiera. Rysy miał łagodne, miękkie, oczy okrągłe,
niebieskie i zwyczajne. Inne kobiety pewnie uznałyby go za przystojnego, ale był tak odległy
od tego, co miałam nadzieję zobaczyć, że łzy niemal napłynęły mi do oczu.
A kiedy znów się odwrócił, śmiejąc się z czegoś, co ktoś powiedział, jego plecy i
ramiona zupełnie nie przypominały pleców Reyna. Był zbyt zadbany, zbyt cywilizowany, miał
zbyt eleganckie maniery jak na Reyna albo kogoś z jego świata. Reyn przedzierał się przez
życie od ponad czterystu lat, co było widać w jego ostrych rysach, uniesionych kącikach oczu
i malującym się na twarzy wyrazie nieustannej nieufności.
Nie zawsze wyglądał na nieufnego...
Szampan zalał mi ciepłem żołądek na wspomnienie twarzy Reyna ogarniętej
pożądaniem, jego warg pochylających się nad moimi i silnymi dłońmi, przyciągającymi mnie
do niego. Atrakcyjny wygląd Reyna, który pragnął zdobywać, w niczym nie przypominał
mężczyzny brylującego w tłumie.
Twarz mi zapłonęła, jakby nagle zrobiło się tu gorąco, zbyt tłoczno, za jasno i zbyt
głośno. Poszukałam Incy'ego i po chwili zauważyłam go stojącego obok pięknej dziewczyny.
Uśmiechała się i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w niego. Była niemal tak wysoka
jak on i miała na sobie krótszą sukienkę niż ja - liliową, satynową mini bez ramion, przy
dekolcie i u dołu wyszywaną kamieniami. Incy przysuwał się do niej, szeptał, a ona spuszczała
wzrok, jakby jego słowa ją gorszyły i pociągały jednocześnie. Najprawdopodobniej tak było.
Kiedy obserwowałam, jak szepcze jej do ucha, dostrzegłam, że oczy jej błyszczą i
pomyślałam o tym, ile musiała wypić i czy Incy to wykorzysta. Widziałam, jak robił to
wcześniej, chociaż na ogół jego charyzma wystarczyła, żeby ludzie dobrowolnie padali mu do
stóp. W samym tym pomieszczeniu było pewnie ze trzydzieści osób, mężczyzn i kobiet, które
z radością wróciłyby z nim do domu, gdyby zwyczajnie je poprosił.
Niemal się uśmiechnęłam, kiedy uprzytomniłam sobie, z jaką łatwością Incy był w
stanie przekonać łudzi do czegokolwiek. Nie byłabym w stanie zliczyć mandatów, od których
się wymigaliśmy, zwrotów pieniędzy za używane przedmioty, pokoi hotelowych, kiedy
wszystko było zajęte. Przekonywał ludzi, żeby podzielili się swoimi ubraniami, pieniędzmi,
koneksjami i wpływami tak długo, jak go znałam.
Wyprostowałam się, porażona niepokojącą myślą, i w tej właśnie chwili dziewczyna się
osunęła. Owszem, wypiła za dużo. Kiedy patrzyłam, jak Incy z gracją prowadzi ją na małą
brokatową sofę pod ścianą, pomyślałam: Boże, chyba nie ma zamiaru jej stąd porwać?
Dokonał dobrego wyboru i byłam zadowolona. Uśmiechnął się, kiedy ostrożnie kładł jej głowę
na oparciu sofy i wtedy właśnie to dostrzegłam: jego triumfalny uśmiech.
Przez kilka sekund nie rozumiałam. Później przeszedł mnie dreszcz, jakbym stała pod
lodowcem. Nieeee... twarz Incy'ego. Jego mina. Dziewczyna osunęła się, jej pierś poruszała
się nierówno pod wpływem urywanego oddechu. Incy wstał i spojrzał z góry na ofiarę.
Oddychał głęboko. Oczy miał błyszczące, skórę lśniącą. Wyglądał... jak my wszyscy po
zakończonym kręgu w River's Edge: był pełen życia. Pełen magyi. Oddech utknął mi w gardle
niczym kawałek drewna.
Wyglądało na to, że wykorzystał na niej magyię, na zwykłym człowieku. Zarówno
ludzie, jak i rzeczy posiadali swoją moc, niezależnie od tego, czy byli nieśmiertelnymi, czy nie.
Oczywiście nieśmiertelni mieli jej o wiele więcej. Incy wymruczał dziewczynie do ucha
zaklęcie i odebrał jej moc. Nie byłam pewna, nie miałam namacalnego dowodu, ale coś w głębi
duszy mówiło mi: tak, to właśnie zrobił.
Przez minutę stałam jak jedna z rzeźb o zawyżonej cenie, trzymając kieliszek w
połowie drogi do ust. Incy wydawał się tak inny. Wydawał się w porządku i nie wyglądał
wcale na złego. Czyżby był tak mroczny, jak wcześniej podejrzewałam? Co robił? Ruszyłam w
ich stronę, ale drogę zagrodziła mi mała grupka ludzi otaczająca obraz, o którym ktoś
opowiadał. Zerknęłam i zobaczyłam, że Incy oddala się od dziewczyny. Ciekawe, czy żyła. A
może ją zabił? Przybierający na sile sygnał alarmowy zagłuszył przyjemne wrażenie wywołane
alkoholem, kiedy usiłowałam przecisnąć się między dwoma mężczyznami w garniturach. Co
zrobię, jeżeli dziewczyna nie żyje? Co zrobię, jeżeli okaże się, że można ją uratować magyia,
której nie znam?
W końcu przedarłam się przez tłum, dostrzegłam dwie dziewczyny pochylające się nad
koleżanką, szarpiące ją za ramię. Dziewczyna na kanapie zamrugała powoli i z trudem usiadła.
Zwolniłam kroku. Żyła. Przyjaciółki się z niej śmiały, drocząc się z nią, że za dużo wypiła, a
ona po prostu kręciła głową i wyglądała na zdezorientowaną. Usłyszałam, jak jedna z
dziewczyn radzi jej:
- Weź taksówkę i idź do łóżka, głupolu.
Miałam nadzieję, że nic jej nie będzie. Wstała i przy pomocy przyjaciółek wyszła z
galerii na własnych nogach.
Nie wiedziałam, jak będzie się czuć jutro. Nie wiedziałam, jak Incy się tego nauczył.
Nie wiedziałam, jak będę mogła z tym żyć. I co powinnam teraz zrobić?
Rozdział 20
Tej nocy, tradycyjnie, śniły mi się osoby, których nie było przy mnie - przyśniło mi się
River's Edge. Stałam przy płocie, który chronił warzywniak przed jeleniami. Byłam ubrana
cała na czarno, w stare motocyklowe buty, te same, które na pięcie miały skrytkę na mój
tarak-sin. We śnie czułam ciężar i ciepło amuletu, promieniujące od pięty w górę nogi.
Przyglądałam się, jak River i Reyn pracują nad starym czerwonym pikapem, który
wyglądał, jakby był z początku lat sześćdziesiątych. Może i był. River siedziała na miejscu
kierowcy i wychylała się przez okno, żeby słyszeć polecenia. Reyn pochylał się nad otwartą
maską i coś naprawiał. Widziałam, jak ze sobą rozmawiają, ale nie słyszałam, co mówią.
Oparłam się o płot, siląc się na nonszalancję, i czekałam, aż mnie zobaczą, żebym mogła
utrzeć im nosa.
Miałam zamiar wyglądać na lekko zaskoczoną, kiedy się do mnie odezwą, a później
okazać chłód i zupełny brak zainteresowania, gdy będą mnie prosić, żebym wróciła. Chciałam
im powiedzieć, że znam lepsze miejsca na świecie i lepszych ludzi. I że czekam na przyjaciela.
Na pewno będą rozczarowani i przygnębieni.
Później podjedzie samochód, wsiądę na ciemne tylne siedzenie i rzucę: Adios.
Tylko że oni w ogóle mnie nie zauważyli. Stałam przy płocie, aż rozbolały mnie nogi i
całe ciało, a oni nawet się nie odwrócili.
Podeszłam bliżej, cały czas udając, że mi na nich nie zależy. Czekałam aż ich twarze
się rozpromienia na mój widok, wtedy i ja bym się uśmiechnęła.
Czułam wibracje silnika, kiedy River próbowała go odpalić, ale nic nie słyszałam.
Byłam w kokonie ciszy, odseparowana od wszystkiego.
Podeszłam jeszcze bliżej, zapominając o udawanej nonszalancji. Odezwałam się do
nich, ale z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. Usiłowałam chwycić Reyna za rękę, i
chociaż widziałam, że wyciągam dłoń, nie mogłam go dosięgnąć. Teraz już krzyczałam,
usiłowałam walnąć pięścią w ciężarówkę, chwycić River za ramię, uderzyć Reyna, ale bez
rezultatu. Byłam sama, na nikogo nie miałam wpływu.
Obudziłam się z mokrą twarzą, bólem gardła i wszystkich mięśni, tak jakbym stała na
polu wiele godzin.
Nie miałam pojęcia, co miał oznaczać ten sen. Jeżeli przyjdzie wam coś do głowy,
dajcie mi znać.
- Jaka dziewczyna? - Na twarzy Incy'ego malowało się szczere, prawdziwe zmieszanie.
- Ta z galerii, z zeszłego wieczoru - powiedziałam.
- Jakiej galerii?
- Wydaje mi się, że wczoraj byliśmy tylko w jednej - zauważyłam.
Jego wzrok odszukał moje spojrzenie. Nie był przyzwyczajony, że wypytuję go o to,
co robi. Jeszcze parę miesięcy temu wszystko, co robił, wydawało mi się dość zabawne.
Kiedyś byłam beztroska, uległa, nie oceniałam. Nieznajomych traktowałam z irytującą
szorstkością, co w pełni ujawniło się w River's Edge. Ale nigdy nie zachowywałam się tak w
stosunku do Innocencia.
- Dobra, jaka dziewczyna? - Całkowita dezorientacja. Zmarszczone czoło.
Siedzieliśmy w moim pokoju, za zamkniętymi drzwiami. Nie chciałam konfrontacji z
Incym w obecności innych. Ciągle miałam wrażenie, że jestem wyobcowana. Mimo że
należałam do tej grupy od kilku dziesięcioleci, nie czułam się już wśród nich swobodnie. Na
pewno było to tylko przejściowe, taki wytwór mojej wyobraźni. Ale nie chciałam robić
żadnych scen.
Zmierzchało, szykowaliśmy się na kolację. Rano obudziłam się otumaniona snem, a
potem na dodatek uświadomiłam sobie, że mój tarak-sin został u River. Wcześniej nie miałam
pojęcia, jaka jest jego tradycyjna nazwa - dla mnie od zawsze był amuletem matki. Teraz,
kiedy wiedziałam, czułam się bez niego jeszcze bardziej zagubiona. Mogłabym spróbować go
odzyskać. Na pewno.
Ale czy powinnam? Był mroczny. Spotęgowałby tylko moją ciemność. Byłam o tym
przekonana.
Tęskniłam za nim, ale bałam się jego mocy. Ech...
Potem niepokój i przerażenie z powodu tego, co Incy zrobił zeszłego wieczoru,
sprawiły, że poczułam się jeszcze gorzej. W nocy nie miałam okazji go o to spytać, bo poszedł
z Katy do klubu. Ja nie miałam ochoty na towarzystwo i wróciłam do hotelu. Nie wiedziałam,
co w tym czasie robili Boz, Cicely i Stratton.
Jednak nie uciekłam z Bostonu. Nie wsiadłam w pierwszy lepszy samolot. Starałam
się... przestać uciekać. Ale zastanawiałam się nad wszystkim całe popołudnie, aż w końcu
postanowiłam zrobić pożytek z tego, czego się nauczyłam w Riyer's End - miałam zamiar
doprowadzić do konfrontacji, zamiast ignorować problem w złości i w milczeniu. Dobra jest,
River! Ale nie było to wcale proste. Przez cały dzień zastanawiałam się, jak przeprowadzić
rozmowę z Incym. Z jednej strony czułam, że muszę to zrobić, z drugiej - bałam się skutków.
Nie żebyśmy nigdy wcześniej się nie kłócili. Owszem, kłóciliśmy się. I zawsze się godziliśmy.
Ale na ogół pozwalaliśmy, żeby drugie robiło to, na co ma ochotę. Unikaliśmy pouczania i
zadawania pytań. Może jednak było tak tylko dlatego, że wolałam nie wiedzieć, co on
rzeczywiście robi.
Usiadłam na buduarowym fotelu w łazience i włożyłam piękne wysokie szpile w
panterkę z wyciętym palcem i jaskrawo różową lamówką Manola Blahnika. Jak tylko znów
zacznę uczyć się magyi, na pewno poznam parę zaklęć przeciw pęcherzom.
Ociągałam się. Przećwiczyłam, co chcę powiedzieć, ale teraz wszystko wydawało mi
się zbyt brutalne. Część mnie chciała o tym nie myśleć, nie przejmować się tym, udawać, że
wszystko jest w porządku. Dawniej tak właśnie bym zrobiła. Ale wiecie, Ewa zjadła owoc z
drzewa poznania, bla, bla, bla...
Używając metafory - weszłam w kostium dużej dziewczynki.
- Incy. Zeszłego wieczoru widziałam, jak szeptałeś do ucha dziewczynie...
Uśmiechnął się do siebie w lustrze i przygładził włosy.
- Zeszłego wieczoru szeptałem do ucha wielu dziewczynom. A właśnie, mówiłem ci,
kogo widziałem w Carly's? Byłaś w barze Carly's? Maleńki, zapuszczony i idealny...
- Tej wysokiej, w liliowej sukience bez ramion - przerwałam mu. - Szeptałeś jej do
ucha, a ona się uśmiechała, a potem oczy zaszły jej mgłą i osunęła się na kanapę. Kiedy się
wyprostowałeś, wyglądałeś tak, jakbyś właśnie wypił... napój energetyzujący czy coś takiego.
- Napój energetyzujący? - Przechylił głowę. - Są puskudne. Próbowałaś ich kiedyś? Po
co miałbym coś takiego pić?
Wzięłam oddech, czując narastający niepokój wywołany tym, że tak go naciskam.
- Innocencio. - Siliłam się na łagodny ton. Może potrzebował pomocy, jak ja? Uratuję
go, a za sto lat oboje będziemy się z tego śmiali. Może. - Posłużyłeś się magyia, żeby przejąć
siły życiowe tej dziewczyny, jej czi... żeby się wzmocnić. Wyssałeś z niej energię.
Innocencio przyglądał mi się nieruchomym wzrokiem - wpatrywaliśmy się w siebie
przenikliwie. Jak to możliwe, że przez sto lat nie zauważyłam głębi jego oczu? W tej chwili
wyczułam, że nasza więź właśnie się zmienia. Miałam wrażenie, że atmosfera wokół nas
gęstnieje, staje się niemal elektryzująca, a Incy chyba nabrał do mnie lekkiej rezerwy.
- Nasty. Nie wiem, o czym mówisz. - Nie było w nim cienia fałszu. Był przekonujący,
spoglądał mi prosto w oczy. Sama jestem pierwszorzędną kłamczucha i kłamstwo potrafię
wyczuć na kilometr. Teraz jednak nie umiałam rozgryźć mojego przyjaciela. Było to bardzo
dziwne. Incy zmarszczył brwi. - Czekaj, chodzi ci o tę pijaną dziewczynę? - spytał.
- Nie była pijana. - Wstałam i spojrzałam na siebie w lustrze, przeczesując palcami
włosy jak z komiksu. Dziś miałam na sobie jaskraworóżowy satynowy kombinezon od
Alexandra Wanga, z kapturem i bez rękawów i szeroki pasek w cętki leoparda z trzema
klamrami. Dzięki dziesięciocentymetrowym obcasom osiągnęłam słuszny wzrost metra
sześćdziesięciu ośmiu. Wyglądałam jak typowa imprezowiczka cierpiąca na nadmiar
pieniędzy. Gdyby ktokolwiek z River's Edge mnie teraz zobaczył... Pewnie zadałby sobie
pytanie, po co w ogóle zawracali sobie mną głowę.
- W porządku, nie była pijana, ale stokrotka, którą połknęła, nie podziałała na nią
dobrze. - Przysunął się do lustra i przejechał dłonią po twarzy, żeby sprawdzić, czy powinien
się ogolić.
- Co chcesz powiedzieć?
- Namawiałem ją, żeby nie brała, bo będzie miała więcej radości z moich skarbów, że
tak powiem, a ona zachichotała i odparła, że już za późno, bo stokrotka może w każdej chwili
zacząć działać. I faktycznie, zadziałała jak się patrzy. - Wzruszył ramionami, jednym palcem
wygładzając sobie gęste, czarne brwi. - Zająłem się ciekawszymi wyzwaniami.
Stokrotka była bardzo silnym narkotykiem, popularnym w klubach. Nazwano go tak,
bo przypominał stokrotkę, okrągła, żółta w środku i biała na obrzeżu. Mogła zwalić z nóg i
sprawić, że każdy stawał się uległy i bezwolny.
O ile ją wzięła.
Intuicja podpowiadała mi, że Incy użył wobec niej magyi - w ciągu ostatnich dwóch
miesięcy widziałam, jak działa. Byłam pewna, że Incy jej użył. Potrafiłam wyczuć energię
człowieka zbliżającego się do mnie albo stojącego przed moim pokojem, wyczuwałam to
samo
ożywienie
w
pomieszczeniu,
w
którym
uprawiano
magyię.
Byłam też czuła na mroczną moc promieniującą od mojego tarak-sinu. Kiedy mieszkałam u
River, wszystkie moje zmysły zostały rozbudzone, rozwinięte. A ja im ufałam.
- Dobrze, powiedzmy, że wzięła stokrotkę. - Włożyłam do uszu perłowe kolczyki w
kształcie półksiężyców. Mój szmaragdowy pierścień zamigotał w sufitowym świetle, kiedy
zatrzaskiwałam zapięcie. Incy oparł się o futrynę łazienki, słuchając mnie z pobłażaniem. Miał
na sobie spodnie od Johna Varvatosa i marynarski sweter w pasy. - To nie wyjaśnia tego, że
zachowywałeś się tak, jakbyś był... pełen magyi, pełen mocy.
Innocencio uśmiechnął się swobodnie i stanął za mną. Położył mi ręce na ramionach.
Patrzyliśmy na siebie w lustrze.
- Cóż, dziękuję ci, moja droga, za taki komplement. Chciałbym w to wierzyć, ale
obawiam się, że to pewnie whisky, którą wypiłem, połączona z dość słabo działającą
klimatyzacją w galerii. Wydawało mi się, że widziałem wielu dziwnie lśniących i spoconych
ludzi, jeżeli wiesz, co mam na myśli.
Co za proste wyjaśnienie. Pewnie kiedyś dałabym się nabrać, gdybym w ogóle
odważyła się o coś takiego zapytać. Znów otworzyłam usta, ale on pochylił się, wyciągnął
rękę i delikatnie położył mi palec na ustach.
- Nasty, martwisz się o mnie? - spytał łagodnie. - Tak, jak ja martwiłem się o ciebie? -
Spojrzał mi w oczy, a ja zobaczyłam lśniącą w nich miłość. Nie miałam najmniejszej
wątpliwości. - Nie jestem w stanie wyrazić, ile to dla mnie znaczy, jak bardzo mi tego
brakowało. Martwisz się o mnie. Nie chcesz, żebym wpakował się w kłopoty. Chcesz, żebym
był... brak mi słowa... lepszym człowiekiem. Zgadza się?
- Tak. - Wypuściłam powietrze. - Chyba tak. - Czułam się zdezorientowana tą nagłą
zmianą tematu.
- Dziękuję. - Pocałował mnie w nagie ramię. - Mając ciebie obok, jestem najlepszy,
jaki mogę być. Wiem to. Wróciłaś i mnie pilnujesz. Zależy ci na mnie. - Sprawiał wrażenie
szczerze szczęśliwego z tego powodu.
- Tak, oczywiście. Przecież wiesz - powiedziałam, ale zdawałam sobie sprawę, że
rozmowa zeszła na niewłaściwy tor. - Chciałam powiedzieć...
- Don't woryy, be happy - zacytował znaną piosenkę. Znów ścisnął mnie za ramiona i z
rozpromienioną miną otworzył drzwi mojej sypialni. - Wszyscy gotowi?! - ryknął.
Spojrzałam na siebie w lustrze, nie wiedząc, co o tym myśleć. Nie poszło tak, jak
planowałam. Jakim cudem z taką łatwością udało mu się mnie zbyć? Pokręciłam głową
zdumiona, nadal gapiąc się w lustro.
- Ty nic nie wiesz - wyszeptałam. Chwyciłam kaszmirowy szal i wyszłam do salonu.
W salonie była cała paczka. Wszyscy się odstrzelili oprócz Strattona, który miał na
sobie starą bluzę i dżinsy, a gęste brązowe włosy rozkosznie potargane.
- Nie idziesz z nami? - spytałam.
- Nie - zaprzeczył. - Jest mecz. Dogrywka. Obejrzę na dole w Paddym. Załatwię sobie
kogoś, żeby pomógł mi wrócić. Ale wy macie być grzeczni. - Uśmiechnął się i lekkim
tanecznym krokiem podbiegł do drzwi apartamentu.
Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Wyglądał jak wielki, ładny niedźwiedź,
zwłaszcza w porównaniu ze szczupłym Bozem i Incym. Czułam ulgę, będąc tu z innymi, a
najważniejsze, że nie musiałam już prowadzić trudnej rozmowy z Incym.
- Stratton, Amerykanin z ciebie pełną gębą - rzuciłam za nim.
Podrygując, wyszedł z apartamentu i usłyszeliśmy, jak śpiewa, kiedy szedł korytarzem.
- Od kiedy on tak lubi koszykówkę? - spytałam.
- Boże, przecież nawet ja wiem, że chodzi o futbol - oznajmiła Cicely i zapaliła
papierosa.
- Dziwne. Zafascynował się amerykańskim futbolem.- Boz wziął parę ciastek z tacy z
popołudniową herbatą i zjadł jedno. - Martwię się, że będzie chciał grać.
- Chyba nie masz nic przeciwko temu? - zapytałam. - Mógłby ostro grać i nie musiałby
się przejmować kontuzjami.
- Rugbiści. - Boz podrzucił ciastko i złapał je zręcznie. - Hura! Dwa punkty!
Widzieliście?
- No, ty miałeś tylko parę wieków na to, żeby wyćwiczyć ten ruch - zauważyłam
szyderczo, a on rzucił we mnie ciastkiem. Upadło mi na kolana, więc je zjadłam.
- W każdym razie, rugby - powiedział Boz. - W to mógłby grać. Bez tych ochraniaczy
w pasie, na twarzy i tak dalej.
- Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnio się tak nudziłem - westchnął Incy
szyderczo, idąc w stronę swojego pokoju. - Zadzwonię w parę miejsc. Zawołajcie mnie, jak
będziecie gotowi do wyjścia.
- Incy - odezwała się zaskoczona Cicely.
- Już jesteśmy gotowi - prychnęłam, ale drzwi się za nim zamknęły. Obrzuciłam Cicely
i Boza zaskoczonym spojrzeniem. - Co z nim? Wyglądamy, jakbyśmy nie byli gotowi?
Boz wzruszył ramionami. Incy ma humory. Uniosłam brwi i opadłam na sofę, unosząc
stopy do góry. Jeszcze się nachodzę w tych cudownych narzędziach tortur w cętki leoparda,
więc teraz lepiej oszczędzać stopy.
- Do kogo on dzwoni?
- A kto to może wiedzieć? - Cicely dopiła wino. - W zeszłym tygodniu spotkaliśmy u
Clancy'ego parę osób.
Mało nie podskoczyłam. To właśnie u Clancy'ego byłam parę miesięcy temu, kiedy
usiłowałam zniknąć. Wpadłam tam na paru starych przyjaciół (starych - ha, ha) i powiedziałam
wtedy Beatrice, że ukrywam się przed Incym, że to taka zabawa. Czyżby właśnie ją spotkali w
zeszłym tygodniu? Co im powiedziała? To była ta sama noc, kiedy nasza przyjaciółka Kim za
pomocą magyi uśmierciła kilkadziesiąt śpiewających ptaków, które żyły w Bostonie. To
było... groteskowe. Obrzydliwe. Zupełnie nieodpowiednie użycie mocy. Nawet ja to
rozumiałam. Właśnie to przekonało mnie, żeby wrócić do River's Edge.
A skoro mowa o niewłaściwym użyciu mocy...
- Czy któreś z was widziało wczoraj Incy'ego z tą dziewczyną w galerii? - spytałam
szeptem. Drzwi były zamknięte, ale wolałam uważać.
- Z którą? - spytała Katy. - Zawsze sporo się przy nim kręci. - Udała, że mdleje, a my
się roześmieliśmy.
- Z tą wysoką, w liliowej sukience - dodałam. - Wydaje mi się, że widziałam... to
wyglądało tak, jakby Incy odprawiał nad nią magyię.
Cicely uniosła brwi.
- Jak? - spytała Katy.
- Moim zdaniem chciał odebrać jej moc. Nie wiem, jak to nazwać. W każdym razie za
pomocą magyi można wyssać z kogoś energię i stać się silniejszym.
- Tak, jasne - zgodził się Boz, a ja mało nie spadłam z krzesła.
- Wiesz o tym? - To była dla mnie niespodzianka. Najwyraźniej byłam
niedoinformowana.
- Tak, słyszy się o tym. - Boz zmarszczył czoło. - Ale trzeba wiedzieć, jak to zrobić, a
przede wszystkim trzeba mieć moc. Magyiczną moc. Daleko nam do czegoś takiego. Możemy
ściągnąć taksówkę albo sprawić, żeby ktoś się potknął. - Uśmiechnął się do swoich
wspomnień. - Ale żeby dokonać czegoś takiego, trzeba się uczyć wiele lat.
- Wydaje mi się, że Incy'emu się udało - wyszeptałam i opisałam to, co widziałam, i to,
że Incy powiedział mi, że dziewczyna zażyła stokrotkę.
- Czasami każdy stosuje małe sztuczki. - Cicely zrobiła lekceważącą minę.
- Zgadza się, małe - przyznałam. - Ale tu chodzi o większą.
- Hm, stokrotka. A tobie się wydaje, że posłużył się magyia? - spytał Boz ściszonym
głosem. Skinęłam głową, niezadowolona z tej rozmowy. Czułam się jak zdrajca. Jak ktoś, kto
wścibia nos w nie swoje sprawy. Czy w ogóle mi uwierzą, biorąc pod uwagę to, że parę
miesięcy temu porzuciłam ich bez najmniejszych skrupułów?
Nigdy wcześniej nie zastanawiałabym się nad tym. Zapamiętale próbowałam odróżniać
dobro od zła.
Boz usiadł i przeczesał ręką włosy, przez co tylko potargał je jeszcze bardziej. Zerknął
na zamknięte drzwi Incy'ego, a później wymienił spojrzenia z Katy.
- Przyznaję, że wydaje mi się, że... Incy ostatnio przesadza - szepnął.
- Co masz na myśli? - Lekki dreszcz przerażenia przebiegi mi po kręgosłupie.
- Znowu to samo - wymruczała Cicely.
- Wydaje się bardziej... nierozważny - tłumaczył Boz nieco skrępowany, ignorując
uwagę Cicely. - Jak z tamtym taksówkarzem zeszłej jesieni. Głupio ryzykuje. Czasami w
bardzo niebezpieczny sposób. Przesadny, nawet dla mnie - roześmiał się nerwowo.
- Mówiłam ci, że przesadzasz - powtórzyła Cicely, najwyraźniej poirytowana. - Incy
po prostu lubi się bawić. Parę rzeczy potoczyło się źle, ale tak to już bywa. To nie była jego
wina.
Boz wyglądał tak, jakby miał zamiar zacząć się z nią sprzeczać, a ja odniosłam
wrażenie, że rozmawiali już o tym wcześniej.
- Co się źle potoczyło? - spytałam.
- Po prostu ciągle mu mało. - Boz pokręcił głową. - Zawsze wykorzystywał ludzi, ale
teraz... traktuje ich tak, jakby w ogóle nie byli ludźmi.
Boz był mistrzem wykorzystywania. Jeżeli już nawet on czuł, że Incy przekroczył
granicę, było to naprawdę przerażające.
- Raz była akcja z bezdomnym psem. Nie zrobił mu krzywdy, ale zmuszał go... do
różnych rzeczy, żeby było śmiesznie. Nie wiem. - Boz wyglądał tak, jakby powoli
odechciewało mu się o tym rozmawiać. - Wydaje się odmieniony, ale nie dam sobie głowy
uciąć. Od twojego powrotu jest jednak o wiele lepszy. - Uśmiechnął się do mnie. - Może miał
tylko taki etap.
- Ja też się martwiłam - wtrąciła się niemal szeptem Katy. - To znaczy, wszyscy w
pewnym stopniu jesteśmy szaleni, ale chyba nie jesteśmy stuknięci. Ale tutaj jest naprawdę...
- Idiotyczne. - Głos Cicely był ostry. - Incy jest taki sam, jaki był zawsze: szuka dobrej
zabawy. Jak my wszyscy. Nie wiem, co się z wami dzieje.
- Ja też nie wiem, co się z wami dzieje. - Podskoczyłam na głos Incy'ego i zobaczyłam,
że stoi w drzwiach swojego pokoju. A przecież zanim mrugnęłam, drzwi były na pewno
zamknięte. Jakim cudem zdążył otworzyć je tak szybko i niepostrzeżenie? Podsłuchiwał nas?
Twarz miał surową, oczy zimne. - Nie mogę uwierzyć, że siedzicie tu sobie i rozmawiacie o
mnie za moimi plecami! - Pomyślałabym, że żartuje i odstawia przedstawienie, ale naprawdę
wyglądał na zdenerwowanego.
- A o czym innym mielibyśmy rozmawiać? - powiedziałam swobodnie, udając, że nie
dostrzegam jego złości. Zawsze był w gorącej wodzie kąpany, szybko wybuchał i jeszcze
szybciej się uspokajał. Wiedziałam, jak sobie z tym radzić. - Ty jesteś najbardziej
interesującym tematem.
Wahał się przez chwilę, twarz mu złagodniała, ale po chwili znów się zachmurzyła.
- Ale nie rozmawialiście o tym, że jestem przystojny czy czarujący ani o tym, że
wyglądam najmłodziej z was wszystkich - rzucił kpiąco. - Mówiliście, że się o mnie martwicie.
Że przekraczam granice. Jakie granice? Dlaczego wszyscy na mnie wsiedliście?
Wygląda najmłodziej...? O co tu chodzi, do cholery? Przecież wszyscy wyglądamy
młodo. Dla nas wszystkich czas się zatrzymał.
- Nie wsiedliśmy na ciebie - zauważyła Cicely i rzuciła mi rozzłoszczone spojrzenie.
- Jakie granice? - spytał znów Incy. - Podajcie mi przykład. - Od mojego powrotu był
słodki, niemal czuły, ale teraz wyglądał na wściekłego i nieugiętego.
Boz wstał powoli, żeby pokazać, że jest o parę centymetrów wyższy od Incy'ego.
- Wyluzuj, chłopie - westchnął. - Nie ma żadnej konspiracji. Rozmawiamy jak
przyjaciele o jednym z nas.
- Zgadza się, rozmawiacie o... - Incy syknął ze ściśniętym gardłem, mrużąc oczy. - A
nie: z... Skoro rzeczywiście tak się o mnie martwicie, dlaczego po prostu nie porozmawialiście
ze mną? Dlaczego musicie to robić za moimi plecami? Dlaczego tak mi zazdrościcie?
- Zazdrościmy? Co ty wygadujesz? - spytała Katy.
- Dobrze wiesz, o czym mówię - zwrócił się Incy do Katy. - Obgadujecie mnie od paru
tygodni, twierdzicie, że jestem stuknięty, mroczny, że robię złe rzeczy.
- Wcale nie... - zaczęła Katy z szeroko otwartymi oczami.
- Przestań! Po prostu przestań! - Głos Incy'ego wypełnił hotelowy pokój. Gdyby był
zwykłym człowiekiem, zastanawiałabym się, czy czegoś nie wziął. Ale większość używek,
oprócz alkoholu, źle na nas wpływała. - Dobrze wiecie, że ja się rozwijam! A wy nie.
Zmierzacie donikąd. - Spacerował po pokoju. - Ja tylko pragnę, żebyśmy trzymali się razem,
jak za dawnych czasów. Ale wy nie chcecie iść ze mną. Jesteście zazdrośni. - Odwróci! się i
spojrzał na nas czarnymi oczami miotającymi ogniem. Wyprostowałam się lekko. Owszem, to
było dziwne. Incy był zdenerwowany i mówił jak paranoik.
Czyżby naprawdę był stuknięty, mroczny i robił złe rzeczy? Czyżby uprawiał czarną
magyię, tak jak podejrzewałam, i to miało na niego taki wpływ? Jego kroki były gwałtowne,
nerwowe, niczym kroki szaleńca. Widziałam już wcześniej, jak zaciska pięści, kiedy sprawy
toczyły się nie po jego myśli. Rzucał przedmiotami, klął na nieznajomych i wykrzykiwał..
Podchodziłam do tego ze spokojem, czasami nawet wydawało mi się to zabawne:
zepsuty Incy. Ale nigdy nie zachowywał się w ten sposób. Tylko w moich snach. W wizjach.
Przypomniały mi się rozczłonkowane ciała, ognisko z kości.
Może... Czy to możliwe, że znalazłam się tutaj, żeby temu zapobiec? Że wszystko
sprowadziło mnie tu, żebym pomogła? Może Incy był już na skraju, a ja miałam go odciągnąć
od przepaści?
Raczej nie wierzyłam w takie przeznaczenie, ale myśl, że znalazłam się tu celowo o
wiele bardziej mnie uspokajała niż bezcelowe zastanawianie się nad czymś, na co i tak nie
miałam wpływu.
- O, Panie. - Usiłowałam udawać znudzenie, starając się zapanować nad nerwami.
Zawsze potrafiłam go uspokoić i choć sytuacja wydawała się beznadziejna, nie zamierzałam
rezygnować. Wzięłam kolejne ciastko z tacy i przesunęłam się, żeby dać sobie sekundę na
myślenie. - Incy, opanuj się.
Incy odwrócił się na pięcie.
- Ty! - krzyknął. - Wierzyłem ci!
Uniosłam lekko brwi, pokazując, że nie jest warty ich pełnego uniesienia.
- Tak. Ale słuchaj, nie powiem, rozmawianie o tobie jest fascynujące. Sprawiało mi to
przyjemność, mimo że cię przy tym nie było. Ale oczywiście nie tak wielką, jak
wysłuchiwanie, jak nawijasz o sobie. - Włożyłam do ust resztkę ciastka i przeciągnęłam się,
wyginając plecy przez poręcz sofy.
- Kocham cię - niemal wyszeptał. - Dlaczego zwróciłaś się przeciwko mnie?
Uniósł pięści i nerwowo uderzył w ścianę za sobą, nie na tyle mocno, żeby ją
uszkodzić.
- Nikt się przeciwko tobie nie zwrócił. - Jezu, on naprawdę oszalał. Zawsze
zachowywał się tak, jakby wiedział, że wszyscy go kochają i są pod wpływem jego uroku.
- Myślisz, że jestem zły. - Spojrzał na mnie smutno. - Myślisz, że zwariowałem.
Dobra, można mnie uznać oficjalnie za zmartwioną. Wiedziałam jednak jedno - do tej
pory nigdy tak nie wariował, przez ten cały czas, kiedy go znałam. Przypomniałam sobie, jak
River do mnie dotarła, mimo że byłam nieznośna. Jaka była spokojna i tolerancyjna. Wróciłam,
żeby być z Incym, moim przyjacielem. Nie skreślę go tylko dlatego, że coś się z nim dzieje.
Chciałam ofiarować mu pomoc, tak jak River pomogła mnie. Chciałam, żeby dzięki mnie
odmieniło się jego życie, chociaż w przypadku Meriwether i Dray poszło mi nie najlepiej. Nie
wspominając o mnie samej.
Boz, Katy i Cicely wyglądali na zdenerwowanych i skrępowanych. Odniosłam
wrażenie, że musiał tak się zachowywać podczas mojej nieobecności, a przecież tylko ja
umiałam sobie radzić z jego wybuchami.
- My... szczerze mówiąc, myślimy, że jesteś trochę zarozumiały - odezwałam się. - Ale
zły? Ty? Na najbardziej złego wyglądałeś, kiedy założyłeś hippisowskie sandały do tamtego
wspaniałego kostiumu rekina. A stuknięty? - Postukałam palcem w policzek, udając, że się
zastanawiam. - Zgoda, stuknięty może i jesteś. Nie jesz owoców. Ty w ogóle ich nie znosisz, a
przecież lubi je chyba każdy. Widziałam, jak zlizujesz czekoladę z truskawki, którą później
odłożyłeś z niesmakiem. Byłeś na Polinezji Francuskiej, ziemi cudów, pełnej owoców, a ty
wsuwałeś krakersy. To, owszem, wskazuje na pewne zaburzenia pod pokrywką. Ale to... -
zatoczyłam dłonią dookoła. - To całe przedstawienie, ten teatr? Chciałbyś.
Incy wyglądał na dość zaskoczonego. Och, prawdę mówiąc, widziałam go bardziej
złego. Bardziej mrocznego niż przypuszczałam, wtedy. Ale teraz musiałam powstrzymać
lawinę złych myśli.
Boz poruszył się na krześle, przyglądając mi się. Katy wyglądała tak, jakby wolała być
gdzieś indziej. Cicely była wściekła.
- A jeżeli już skończyłeś ten żałosny cyrk, to jestem głodna. - Opuściłam nogi na
podłogę i spojrzałam na niego. - Skończyłeś? Te gadki o byciu złym i co tam jeszcze?
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z jego twarzy zniknęły złość i smutek.
Zamrugał parę razy i rozejrzał się po pokoju, jakby usiłował odzyskać orientację. Miałam
ochotę położyć się z mokrym okładem na głowie. Musiałam dojść, o co chodzi, i pomyśleć,
czy jestem w stanie coś z tym zrobić. Może dałoby się go zawieźć do ciotki River, Louisette,
do Kanady? I czy w ogóle jest z nim aż tak źle? Nie wiedziałam, ile z tego wszystkiego należy
przypisać dramatyzmowi Incy'ego, a czego tak naprawdę trzeba się obawiać.
Incy przełknął ślinę. Był bledszy, ale bardziej podobny do siebie. Podszedł do
drzwiczek barku i nalał sobie trochę szkockiej. Wychylił jednym haustem. Alkohol na pewno
mu pomoże. Później znowu się rozejrzał i utkwił we mnie wzrok. Odwzajemniłam jego
spojrzenie z cierpliwością widoczną na twarzy.
- Och, Nas. - Podszedł do mnie. Uklęknął na podłodze przy moich stopach i ujął jedną
moją dłoń. Miałam ochotę odskoczyć, kiedy poczułam jego dotyk. Przeraziło mnie to.
Roześmiał się ponuro i lekko pokręcił głową. - Dzięki Bogu, że tu jesteś. Widzisz, jak bardzo
cię potrzebuję? Tylko ty mnie rozumiesz. - Wydawało mi się, że słyszę cichy, pełen złości
kaszel. Dłoń Incy'ego była zimna i lepka; pot zmoczył mu czoło i skronie. Oparł głowę na
moich kolanach. - Tak bardzo za tobą tęskniłem. Po prostu lepiej mi, kiedy tu jesteś. Dzięki
tobie czuję się człowiekiem.
- Oj - odezwała się Katy.
- Wiesz, co chcę powiedzieć. - Incy uniósł głowę. - Normalnym. Prawdziwym.
Przeraziłam się nie na żarty.
- Miło mi to słyszeć - zaśmiałam się. - Naszym celem jest zadowolenie. A dźwięk,
który słyszysz, to burczenie w moim brzuchu.
Roześmiał się. Wyglądał zupełnie jak dawny Incy. Wstał z podłogi. Wyjął jedwabną
chusteczkę z kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła i delikatnie otarł sobie twarz.
- Andiamo - powiedział, a potem wziął marynarkę i poszedł do drzwi.
Boz i Katy spojrzeli mi w oczy. Uniosłam brwi pytająco. Ich zdaniem, to nie był
koniec. Moim też nie.
Rozdział 21
- Naprawdę? Tak myślisz, kochanie? - Wdowa Barker zamrugała, patrząc na mnie
spoza swoich okularów o kocim kształcie.
Uniosłam dłonie i zaczęłam nimi machać - cała ta formalna rozmowa przyprawiała
mnie o lekki ból głowy.
- Nawet sobie pani nie wyobraża, pani Barker - mówiłam. - A tak między nami,
wolałabym czytać gazetę nad basenem w Beauforfs Motel.
Słowo: "motel" z moim południowym akcentem miało trzy sylaby: Mo-tay-el.
- Ci mężczyźni, zawsze się na coś wściekają - wyznała wdowa i obie się
roześmiałyśmy. Wstała i zdjęła dzbanek od przelewowego ekspresu do kawy ze staromodnego
piecyka. Podsunęłam filiżankę, a ona napełniła ją kawą, tak gęstą i czarną jak produkt, którym
byłam zainteresowana: teksańska ropa.
Był rok 1956 i w południowo-wschodnim Teksasie ropa płynęła już od czterdziestu
lat. Teraz niektórzy spekulowali, że złoża łupków ciągną się dalej na zachód, niż się
spodziewano. Przeżyłam kalifornijską gorączkę złota w 1849 roku, która okazała się dla mnie
bardzo pomyślna. Tym razem chciałam być właścicielką, a nie zwykłym posiadaczem
dodatkowych zasobów. Dlatego właśnie starałam się wykupić od wdowy Barker prawa do
wydobycia ropy i minerałów, i to za parę groszy.
To nie był najlepszy czas dla tej kobiety. Surowe kamienne pomniki w ogrodzie
pokazywały, że pochowała dwóch mężów i czterech synów. Pomyślałabym, że nie lubi
mężczyzn, gdybym nie wiedziała, że synowie zginęli podczas II wojny światowej; jej pierwszy
mąż uciekł i zapił się na śmierć, a drugi stoczył się ze stromego zbocza na północnym
pastwisku, zaledwie dwa lata temu.
Teraz żyła z marnej rządowej emerytury, co dało się zauważyć: jedyną nową rzeczą w
zasięgu wzroku były różowe okulary z kryształem górskim w rogach. Małego wiejskiego
domku nie malowano od dziesięcioleci, gdzieniegdzie tylko ze zniszczonych szarych desek
zwisały białe płaty farby. Piecyk był, jak wspomniałam, staromodny, rozpalało się go starymi
kolbami kukurydzy pastewnej, którą jej drugi mąż uprawiał tu przez trzydzieści lat.
- Ale dlaczego pani kuzyn uważa, że to dobre miejsce dla pani matki? - spytała
wdowa, siadając przy odrapanym drewnianym stole.
- Uparł się, że mogłaby tu uprawiać ogródek. - Próbowałam jej pokazać, że uważam
kuzyna za świra.
- Chyba tak. - Wdowa usiłowała nie wyglądać przez okno na spieczoną, jałową ziemię,
która ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Posłałam jej beztroski uśmiech i wzięłam łyk kawy, która
była zaskakująco dobra. W jej wyblakłych oczach pojawił się cień chciwości. - Ale obiecałam
mężowi, mojemu pierwszemu mężowi, że nigdy nie podzielę parceli. Ta ziemia była w jego
rodzinie od pokoleń. Jego prapradziadek założył tę farmę, jeszcze zanim Teksas został
stanem.
Nie miałam pojęcia, czy jest to prawda. Piłam kawę ze zmartwioną miną.
- Całą parcelę? - spytałam bez entuzjazmu. - Oj, to nie wiem. Mama chyba chciałaby
dom i tyle ziemi, żeby stary wilczur miał gdzie pobiegać. Może pięć akrów?
Ale wdowa Barker nie słuchała.
- To samo mówił mój sąsiad, Edford Spenson - powiedziała z dezaprobatą w głosie. -
Zadręczał mnie przez całą wiosnę. Ale nie sprzedałam. Obiecałam Lelandowi, że nie podzielę
parceli i nie podzielę! Jeżeli chce pani tę posiadłość, musi ją pani kupić całą.
- Ale... - Moje oczy zrobiły się wielkie ze zmartwienia. Potrząsnęłam natapirowaną
fryzurą. Moje teksańskie uczesanie. - Pani Barker, to prawie tysiąc akrów!
- Nie, panno Whistone - odparła wdowa. - To prawie dwa tysiące akrów. - Na jej
twarzy odmalowało się zmartwienie - była przekonana, że raczej nie ma szans na to, żebym
zgodziła się kupić dwa tysiące akrów.
- O Boże - wymruczałam, biorąc ciastko Lorna Doone. Tak naprawdę w okręgowych
księgach widniało, że działka ma tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt siedem akrów, plus minus
parę metrów.
Ziemia rolna w tej okolicy sprzedawana była po sześćdziesiąt pięć dolarów za akr, ale
to było przed suszą, która trwała tu od pięciu lat. Wdowa zaczęła bawić się nerwowo
papierową serwetką. Powykręcane palce miała sztywne od artretyzmu. Musiała przekroczyć
niedawno sześćdziesiąt lat i zastanawiałam się, jak zmieściła całe życie w tak krótkim odcinku
czasu, z początkiem, rozwinięciem, a teraz zakończeniem. Bez dzieci, wnuków, bez męża.
Miała zamiar przeprowadzić się do Oklahomy do młodszej siostry, również wdowy.
- Boże - westchnęłam, kreśląc paznokciem cyfry na serwetce. Nabrałam powietrza do
płuc. - Trzydzieści siedem dolarów za akr, to wychodzi... siedemdziesiąt cztery tysiące
dolarów!
Robiła wszystko, żeby nie okazać podniecenia. Wyobraziłam sobie, jak przyjeżdża do
domu siostry, z całym swoim dobytkiem w kilku podniszczonych walizkach i z dumą
oświadcza, że nie przyjeżdża do niej na żebry: ma spadek i może dokładać się do utrzymania
w równej części.
- Edford proponował mi pięćdziesiąt dolarów za akr - zauważyła, ale wiedziałam, że to
jawne kłamstwo. Byłabym ją w stanie zbić pewnie do trzydziestu pięciu dolarów za akr.
Wzięłam jeszcze jedno ciastko i zanurzyłam je w kawie. Herbatniki Lorny Doone były
nieziemsko dobre.
- Cóż, pani Barker, ja naprawdę potrzebuję tylko pięciu akrów - odparłam przebiegle.
- Owczarek i tak już dużo nie biega.
- Z dwoma tysiącami można dużo zrobić - powiedziała. - Wolałabym, żeby trafiły do
pani i do pani mamy, a nie do Edforda albo jakiejś spółki naftowej, która chce wszystko
przekopać - dodała z południowym akcentem.
Posłałam jej blady uśmiech.
- Mój kuzyn mówi... - zaczęłam, ale mi przerwała.
- Pani kuzyn jest bystrym mężczyzną. - Pokiwała głową. - Na pewno zna się na
interesach. Ale to jest sprawa pomiędzy panią a mną. Pomiędzy kobietami. Nie będę pani
okłamywać, ta ziemia nie była dla mnie dobra. Potrzebuje nowej krwi. Potrzebuje, żebyście
obudziły w niej nowe życie. Jestem gotowa ją sprzedać, zamieszkać w Greer's Pass w
Oklahomie, żeby nie mieć z nią już nic wspólnego. Ale musi być w jednym kawałku. I po
pięćdziesiąt dolarów za akr!
Podniosła się. Szare przerzedzone włosy zaczesała do tyłu w marny kok. Twarz miała
pomarszczoną i szorstką po sześćdziesięciu latach przeżytych pod teksańskim słońcem.
Oszukiwała mnie w kwestii ceny ziemi, ale bardzo polubiłam wdowę Barker. Uśmiechnęłam
się do niej ciepło.
- Wiem, że mój kuzyn wpadnie w szał - powiedziałam. - Ale mam pieniądze po ojcu, i
przecież chodzi o moją mamę. Zgadzam się. Kupię od pani całą działkę i dam... - zawahałam
się, aż w końcu powzięłam decyzję i przełknęłam ślinę - czterdzieści dolarów za akr!
Pani Barker szybko dokonała obliczeń w myślach. Prawie osiemdziesiąt tysięcy
dolarów. Więcej niż oczekiwała. Wyciągnęła dłoń. Uścisnęłam ją. I tak właśnie nabyłam
prawie dwa tysiące akrów pola naftowego w południowo-środkowym Teksasie. Zapłaciłam
siedemdziesiąt osiem tysięcy dolarów z drobiazgami, co było niebagatelną sumą w 1956 roku.
A sprzedałam je za kwotę iście astronomiczną w roku 1984.I nigdy nie będę musiała się już
martwić o pieniądze, do końca życia, a to coś znaczy. Chyba że ludzkość wróci do handlu
wymiennego. Wtedy będę miała przerąbane.
Przypuszczam, że wdowa Barker przeniosła się z całym swoim dobytkiem do
Oklahomy i resztę życia spędziła w poczuciu winy, że tak się obłowiła kosztem małej
dziewczynki z Louisiany. Jeżeli w ogóle dotarto do niej, że na terenie posiadłości zaledwie
dwa lata później znaleziono ropę, nigdy mi o tym nie powiedziała.
A mój "kuzyn" Sam faktycznie wpadł w szał.
- Czterdzieści dolarów za akr! - krzyczał Incy, trzaskając szklanką z whisky w blat
stołu z laminatu. - Miałaś zbić co najmniej do trzydziestu pięciu!
Wyśmiałam go, wsuwając włosy pod gumowy czepek pływacki z wielkimi
plastikowymi kwiatami. Było cholernie gorąco, a motelowy basen kusił.
- Mam pieniądze, to jak zabieranie cukierka dziecku, a ta ziemia jest warta o wiele
więcej.
- Może - sapnął ponuro. - O ile jest na niej ropa.
- Ropa, gaz ziemny. - Wzruszyłam ramionami. - Jestem tego pewna. Widziałeś
raporty. Poza tym polubiłam wdowę Barker. Zrobiłyśmy interes jak kobieta z kobietą.
- Powinienem pójść z tobą. - Incy nalał sobie kolejną szklankę whisky i wcisnął
mocniej na głowę kowbojski kapelusz. Z jego ciemną karnacją nadal wyglądał jak przyjezdny,
ale starał się, żeby wyglądać na mężczyznę Zachodu. Zakazałam mu tylko przyczepiać ostrogi
i rogi do auta. Każda dziewczyna ma jakieś granice wytrzymałości.
- Dlaczego? - Dłoń mi zamarła. - Bo nie wiem, jak się kupuje nieruchomość? -
Napotkałam jego wzrok w lustrze.
- Oczywiście, że wiesz. - Przerwał. - Ale dałaś się nabrać. Pozwoliłaś, żeby ta kobieta
cię ocyganiła...
- Innocencio - zwróciłam się do niego jego ulubionym imieniem, na które zawsze
reagował, bez względu na to, jak nazywał się oficjalnie. - Nikt mnie nie ocyganił. Zrobiłam
interes. Wiedziałam, co robię. Moim zdaniem wszystko jest w porządku. - Mój ton był ostry,
na co rzadko sobie przy nim pozwalałam.
Zamrugał, wiedział, że mnie zdenerwował. Później uśmiechnął się lekko i wstał,
pomagając mi zarzucić ręcznik na ramiona.
- W porządku, Bev. Wycofam się. Wiesz, że chcę tylko pomóc, prawda? Ja kupiłem
działkę tuż obok za jedyne trzydzieści trzy dolary za akr. Chciałem, żebyś ty też zrobiła dobry
interes. Wiesz, że przejmuję się tym tylko dlatego, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Ty i
ja. Zgadza się? - Jego oczy zalśniły, a kąciki warg uniosły się mimowolnie.
- Wiem - uśmiechnęłam się. - Ale nie musisz się martwić. Wystarczy, że pojawisz się w
czwartek w sądzie i pomożesz zakończyć mi sprawę.
- Będę! - ucieszył się.
- Bez ostróg - wyjaśniłam, a jemu zrzedła mina.
Potem wyszedł i ograł w pokera stałych klientów miejscowego baru. Wtedy się nad
tym nie zastanawiałam, ale teraz wydawało mi się, że nie mógł znieść myśli, że kogoś nie
wykorzystał i nie zostawił go z mniejszą ilością pieniędzy niż wtedy, kiedy go poznał.
Naprawdę był na mnie zły o to, że nie wykiwałam wdowy, chociaż nie wspomniałam, co się
znajduje na jej ziemi, jakie bogactwo, o czym zapewne nie miała pojęcia.
- Ty po prostu jesteś pozbawiona instynktu zabójcy - stwierdził, kiedy wychodziliśmy
z sądu po podpisaniu wszystkich papierów.
- Mam instynkt do robienia pieniędzy - zauważyłam z uśmiechem.
Wzruszył ramionami. Nie chciałam być już zależna od mężczyzn, dlatego pragnęłam
mieć posiadłość, prowadzić interes, uprawiać ziemię, czuć się bezpieczna. Nigdy więcej nie
chciałam liczyć na mężczyznę, nawet lubianego czy kochanego. Mój ojciec zmarł, kiedy
miałam dziesięć lat, mój pierwszy mąż po osiemnastu miesiącach naszego małżeństwa, a
później wiele lat pracowałam jako służąca w różnych posiadłościach, żeby mieć ochronę i nie
narażać się na ryzyko bycia samotną kobietą.
Stąd mój pociąg do pieniędzy. Teraz mamy XXI wiek i dla niektórych kobiet
zależność od mężczyzn nadal jest kwestią konieczności lub wyboru. Ale nie dla mnie. Nigdy
więcej.
Incy'emu chodziło o wygraną, przechytrzenie kogoś. Nawet uwodzenie ludzi
postrzegał jako wyzwanie, nie chodziło mu wcale o sympatię, miłość czy nawet zwykłe
chemiczne przyciąganie.
Oboje chcieliśmy mieć wszystko pod kontrolą, ale na różne sposoby i z różnych
powodów.
- O, nie - powiedziała Katy. - Nie róbmy tego.
Incy obejrzał się na nią przez ramię. Od jego wybuchu w pokoju hotelowym, myśl o
tym, że mam się z nim publicznie pokazać, wydawała się co najmniej nie na miejscu.
Potrzebowałam czasu, żeby to wszystko rozgryźć, żeby go rozgryźć. Musiałam się dowiedzieć
czegoś więcej o tym, co robił. W końcu doszłam do wniosku, że już i tak przeżyłam z Incym
zawstydzające sceny w miejscach publicznych, więc jeżeli ten wieczór skończy się źle i z
hukiem, nie będzie to pierwszy raz.
Nie byłam zachwycona tym, że prowadzi, ale najważniejsze, iż był trzeźwy, może
lekko wstawiony, mimo wszystko wolałam nie ryzykować jazdy taksówką. Nie żeby taksówki
wyzwalały w nim najgorsze instynkty, ale po prostu miałam przeczucie. Jednak nie na tyle
silne, żeby go skreślić i znów zostawić. Jeszcze nie. Chciałam mu pomóc. Zamiast widzieć w
nim zagubioną istotę, postrzegałam go jako skażonego i niepojętnego, tak jak bez wątpienia
postrzegała mnie River.
Pojechaliśmy na kolację i wszystko było w porządku. Siedzieliśmy do samego
zamknięcia, a kelnerzy wychodzili z siebie, kiedy zastanawialiśmy się nad drinkami, deserami i
kolejnymi drinkami, i kolejnymi deserami. Incy był taki jak dawniej: czarujący, nawet słodki, i
złośliwie zabawny. Było dużo śmiechu i niezły ubaw. Kiedy kolacja się kończyła, czułam się o
wiele lepiej. Nawet Cicely się wyluzowała po tym, jak wściekła się w hotelu na Boza i na
mnie.
Ale teraz debatowaliśmy nad tym, czy iść do ulubionego baru Incy'ego, który
znajdował się na skraju miasta, a nazywał się Miss Edna's.
- Nie możemy pójść jeszcze raz do Den? - spytała Katy.
- Nie bądźcie nudni - odezwał się Incy z nutą szyderstwa w głosie. - Strat dzwonił.
Mamy się z nim tam spotkać po jego sportowym doświadczeniu.
Katy westchnęła i wyjrzała przez okno caddy'ego. Siedziałam z przodu z Incym, a
Katy, Cicely i Boz byli z tyłu.
- To wcale nie jest takie zabawne, chłopie - marudził Boz. Chwycił się za grzbiet nosa,
a później się wyprostował. - Ej, chodźmy do baru na górze wieżowca McAllistera! Stamtąd
jest wspaniały widok, mnóstwo najbardziej pustych i najbogatszych ludzi Bostonu i jazzowa
kapela.
- Brzmi świetnie - zakpiłam. Kapela jazzowa, kolejny klub dudniący basem.
- Nie - upierał się Incy. - Tam możemy pojechać zawsze. Chcę iść do Edna's. Chcę go
pokazać Nasty.
- No, to zmienia postać rzeczy - wymruczał Boz. Zerknęłam na niego przez ramię, a
on przewrócił oczami.
- Co to jest ta Edna's? - spytałam.
Incy uśmiechnął się i pogłaskał mnie po dłoni.
- To wyjątkowe miejsce - wyjaśnił. - Pokochasz je. Nie mogłem się doczekać, żeby ci
je pokazać.
- Że tak powiem - rzuciłam, a on się roześmiał.
- I mamy się tam spotkać ze Stratem - powtórzył.
- To naprawdę interesujące - powiedziała Cicely. - Wszystko nabiera nowego
wymiaru.
- Może wysadziłbyś nas pod hotelem - zasugerowała Katy.
- Nie! - warknął Incy, dodając gazu. - Jesteście niewdzięczni! Znalazłem to
niesamowite miejsce, a wy chcecie wszystko spieprzyć! Chcecie mnie zniszczyć! Nie możecie
znieść tego, że jestem od was lepszy!
Tylko nie to. Rzuciłam Bozowi zdezorientowane spojrzenie. Odpowiedział zbolałym
wzrokiem. Cicely wyglądała na znudzoną, przyglądała się lakierowi na paznokciach.
- Lepszy niż ja! - zaczęła Katy ze złością. - Ciekawe, w czym? W tym, że sikasz na
stojąco? Słuchaj, ty kretynie...
- Jesteśmy. - Innocencio wcisnął hamulec i wyłączył światła, zanim zdążyłam choćby
rzucić okiem na okolicę.
- Gdzie jesteśmy? - spytałam. Wyjrzałam przez okno samochodu i zorientowałam się,
że znaleźliśmy się w jakimś okropnym miejscu. - Incy, gdzie nas przywiozłeś? - Wolałam
unikać takich miejsc. Jeżeli mnie zastrzelą albo zadźgają nożem, nie umrę, ale bólu nie uniknę,
a to nie należało do najprzyjemniejszych przeżyć. Nie jesteśmy nadludźmi. Nie mamy siły
Supermana i łatwo można nas zranić. Nie wspominając o napaści, rabunku czy pobiciu.
Incy uśmiechnął się i wyjął kluczyki ze stacyjki.
- Maleńkie miejsce, które znam w Winchley.
Winchley. Dawno temu była to dobrze prosperująca dzielnica ludzi średniej klasy, ze
sklepikami na parterze budynków i mieszkaniami wyżej. Nie miałam pojęcia, na jakiej jesteśmy
ulicy, ale kiedy myślałam o Winchley, wyobrażałam sobie słoneczny dzień, trawniki,
brukowane uliczki, konie, powozy i ulicznych sprzedawców. To było w latach...
dziewięćdziesiątych XIX wieku czy jakoś tak.
Rozejrzałam się. Trudne czasy nie ominęły również Winchley. Niektóre dzielnice
wyglądają na gorsze, niż są w rzeczywistości, a inne są gorsze, niżby się mogło zdawać. To
miejsce było dokładnie takie, na jakie wyglądało. Otaczały nas ciemne dwu- i trzypiętrowe
budynki z piaskowca o brunatnej barwie, część z nich była spalona, zabita deskami lub pokryta
graffiti. Płoty z siatki ogradzały puste miejsca pełne śmieci, kilka przęseł było wyrwanych.
Rozbito nawet latarnie. W ciemności od czasu do czasu migały zapalone końcówki
papierosów.
- Co my tu robimy? - spytałam.
- Odwiedzamy Miss Ednę - powiedział Incy. Otworzył drzwi i wysiadł.
- To gryzie - powiedziała Katy.
- No to zostań w aucie. - Cicely skrzywiła się do niej.
- I mam siedzieć w nim podczas jakiegoś napadu? - prychnęła Katy. - Nie, dziękuję.
- Dalej! - krzyknął Incy, przebierając niecierpliwie nogami.
Przez myśl przemknęło mi West Lowing. Ludzie nie zamykali na noc samochodów.
Wszyscy się znali. Któregoś dnia, będąc w pracy, widziałam, jak jacyś ludzie zaparkowali na
ulicy. Zostawili w środku GPS i iPoda na kokpicie. Szyby były opuszczone, nikogo nie było w
pobliżu, a ja mogłam się założyć, że samochód będzie o kilogram lżejszy, kiedy wróci
właściciel. Ale mimo że przeszło obok niego co najmniej ze dwadzieścia osób i minęło go parę
samochodów, wszystko było na swoim miejscu, kiedy właściciel wsiadł do wozu. Dziwne.
Drzwi samochodu po mojej stronie się otworzyły. Na zewnątrz stał Incy z wyciągniętą
ręką. Zawsze był humorzasty, z prędkością błyskawicy przechodził z błogostanu w złość, ze
złości w smutek. Teraz było inaczej. Teraz był... złośliwy. Nie był samolubny i beztroski, ale
władczy i mroczny. Czyżby aż tak się zmienił w czasie mojej nieobecności? A może zawsze
tak się zachowywał, tylko ja wolałam tego nie widzieć? Po raz pierwszy przyszło mi do
głowy, że moje pragnienie, żeby mu pomóc, było takie naiwne.
Doskonale wiedziałam, że pomóc można było komuś, kto tego chciał. Incy wprawdzie
twierdził, że cieszy się, że wróciłam, nie byłam jednak nawet w jednej tysięcznej tak mądra,
cierpliwa i ofiarna jak River.
- Ty też masz zamiar zepsuć zabawę? - spytał mnie Incy, po czym się roześmiał. - Nie
Nastasya! Nastasya potrafi dorównać mi kroku! - Obdarzył mnie pełnym miłości spojrzeniem.
- Ty i ja jesteśmy parą. Jak chleb i masło.
Ja też kiedyś tak myślałam, bez wątpliwości. Teraz już nie byłam tego taka pewna.
Wcale.
Wysiadłam z samochodu. Cicely już stała przy Incym, z dłońmi w kieszeniach
futrzanego płaszcza. Zaczął padać śnieg i nad miasto nadciągnął przenikliwy chłód. To była
najzimniejsza i najbardziej śnieżna zima w Massachusetts, jaką pamiętałam. Katy i Boz, oboje
z minami, jakby przed chwilą zjedli cytrynę, również wysiedli. Incy zamknął samochód, a
później szybko machnął ręką, mrucząc coś pod nosem.
- Incy. - Moje oczy otworzyły się szeroko. - Używasz magyi?
- To drobiazg - roześmiał się. - Chyba chcemy, żeby samochód tu stał, kiedy wrócimy,
prawda? - Nie czekając na odpowiedź, płynnym ruchem skierował się w ciemną alejkę.
Oczywiście. Jakby wszystkiego było mało, musieliśmy szukać rozrywki w potwornej dzielnicy
z ciemną alejką.
- Nastasyo, chodź - zachęcała Cicely. - Spodoba ci się.
Do tej pory podobało mi się wszystko, co Incy'emu udało się odkryć. Przez te ostatnie
sto lat bawiłam się lepiej niż przez wszystkie wcześniejsze lata mojego życia. Dlaczego się
wahałam?
Może dlatego, że nie chowasz już głowy w piasek, powiedziała moja zdradziecka
podświadomość. Och, a ciebie kto pytał o zdanie? - odpowiedziałam równie złośliwie i
przyśpieszyłam, żeby dorównać kroku Incy'emu i Cicely.
Udało mi się dotrzeć do końca alejki bez zaczepek. Przede mną wyrósł wysoki ceglany
magazyn, który oświetlała jedna marna żarówka, zresztą bez większego skutku. Ledwo można
było dostrzec szare metalowe drzwi. Nie słyszałam muzyki, nie czułam wibracji dudniącego
basu, który dobiegałby zza ścian czy z dołu.
- O Jezu, mamy się po tym wspiąć czy co? - spytałam.
- Tak. - Cicely westchnęła. - Wszyscy mamy bzika na punkcie fizycznej sprawności.
Przy drzwiach była mała czarna klawiatura, prawie niewidoczna. Incy wbił kod i
metalowe drzwi otworzyły się z kliknięciem.
W środku znajdowała się wysoka, wąska, pomalowana na czarno klatka schodowa i
nic poza nią. Na górze migotały różowe światła. Teraz słyszałam muzykę.
- Czy to burdel? - spytałam. Byłam daleka od osądzania; sama zbiłam fortunę na moim
burdelu w czasach kalifornijskiej gorączki złota, ale wiecie, bez przesady. Dlaczego tu
byliśmy?
- Nie. - Incy uśmiechnął się tajemniczo. - Niezupełnie. - Zaczął iść na górę po
schodach.
- Niezupełnie? - Uniosłam brwi.
- To nie burdel. - Cicely ruszyła za Incym.
Byłam na pierwszym stopniu, kiedy poczułam: ciemność. Przystanęłam, z jedną stopą
na schodach, drugą na ziemi. Incy był już prawie na górze. Cicely podążała za nim,
zostawiając za sobą woń perfum Anna Sui Dreams.
Boz i Katy prawie na mnie wpadli, kiedy przystanęłam, próbując się uspokoić.
Spojrzałam na klatkę schodową. W przytłumionym świetle spływały w dół promienie
ciemności, czarnej magyi. Zerknęłam na Boza i Katy.
- Co? - spytała Katy. - Musimy jakoś przeżyć.
- Co to za miejsce? - szepnęłam.
- Głupie miejsce, które znalazł Incy. - Boz wzruszył ramionami. - Ja tego w ogóle nie
rozumiem. Jest strasznie nudne.
- Chodźmy przynajmniej na drinka - rzuciła Katy, pokazując mi, żebym się ruszyła.
Czarna magyia mnie przyzywała, kusiła, żebym weszła.
- A wy... też to czujecie? - rzuciłam od niechcenia.
- Co? - Boz rozejrzał się dookoła.
- Ciemność.
- Owszem. Jasno to tu nie jest. - Katy zmarszczyła czoło. Chyba się ze mną zgadzała.
- Czuję chłód... i mogę się założyć, że mój kaszmirowy płaszcz załapie jakiegoś grzyba
albo coś gorszego - narzekał Boz.
Skinęłam głową, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam wchodzić po schodach. Miałam
wrażenie, że to miejsce pomoże mi zrozumieć, co się dzieje z Incym. To tutaj nastąpiła w nim
zmiana.
Musiałam być ostrożna, żeby nie wpłynęło i na mnie.
Co mnie czeka na górze? Z każdym krokiem czułam ciężar ciemności, Terava, ludzi
dokonujących wyboru dla mocy. Atmosfera wokół mnie iskrzyła od magyi, niekontrolowanej,
nieopanowanej. Dwa miesiące temu pewnie bym tego nie wyczuła, tak jak Boz i Katy nie byli
jej świadomi. Nauczyłam się zaklęć ochronnych o niewielkim zasięgu, które teraz
powtarzałam pod nosem. Nie miałam pojęcia, czy zadziałają.
Schody kończyły się olbrzymim pomieszczeniem oświetlonym słabym różowym
światłem. Przy jednej ścianie z surowej cegły ciągnął się długi, pięknie rzeźbiony drewniany
bar. Musiał mieć ze dwanaście metrów. Reszta pomieszczenia była otwarta, nie licząc grubych
kolumn wspierających. Sufit znajdował się na wysokości jakichś pięciu metrów, a drewniane
deski podłogowe były poczerniałe ze starości. Okien było niewiele. W powietrzu unosił się
słodkawy zapach piwa, jakby kiedyś był tu browar.
- Ja biorę drinka - oznajmiła Katy. - Chcecie coś?
- Oj, tak. - Miałam wrażenie, że jestem osaczona, że się duszę. - Cokolwiek.
Katy i Boz poszli do baru, a ja stałam bez ruchu, rozglądając się dookoła i usiłując
zapanować nad oddechem. Strach mnie paraliżował, ale starałam się nie tracić głowy. Nie
widziałam Incy'ego ani Cicely. Wielka przestrzeń usiana była małymi wysepkami mebli - kanap
i krzeseł ustawionych wokół niskich stolików. Sofy były podniszczone, brokatowe,
staroświeckie i tworzyły w tym miejscu dziwną atmosferę lat trzydziestych. W dodatku
dusiłam się od czarnej magyi.
Harmonijkowe parawany w różnych wzorach tworzyły półprywatne przestrzenie, w
których siedziały grupki gości. Kiedy lepiej się im przyjrzałam, zorientowałam się, że
właściwie nikt nie robi niczego dziwnego. Byli w ubraniach, wykonywali powolne ruchy i
szeptali. Nie był to burdel.
W takim razie... Przybytek opium? Istnieją jeszcze takie poza Azją?
- Masz. Przynajmniej nie rozcieńczają alkoholu. - Katy wcisnęła mi w dłoń niską
szklankę, a ja niemal wychyliłam jej zawartość. Zaszczypało mnie lekko w gardle, kiedy
przełknęłam whisky z wodą sodową.
- Co robią ci ludzie? - spytałam, niepewna, czy chcę wiedzieć.
- To samo, co Incy pewnie zrobił w galerii. - Boz westchnął. - Ludzie, zwykli ludzie,
przychodzą tu, a nieśmiertelni w pewnym sensie się nimi karmią, nie wiem, jak to inaczej
określić.
- Nie ma innego określenia. - Słychać było, że Katy jest zdegustowana. Wzięła duży
łyk dżinu z tonikiem.
- Chyba żartujesz. - Zerknęłam na Boza. - To miejsce jest właśnie po to? I zwykli
ludzie przychodzą tu dobrowolnie? Mówiłeś mi, że Incy nie wie, jak to się robi.
- Nie sądziłem, że wie - odpowiedział Boz. - Po prostu lubił tu przychodzić, a ja
szybko się znudziłem. Nie umiem wyssać energii - nie udzielają tu takich lekcji. Nie wiem, kto
nauczył Incy'ego. - Jego niebieskie oczy badały pomieszczenie. Roześmiał się sardonicznie. -
To znaczy, przejąć czyjeś pieniądze, fortunę? Nie ma sprawy. Nawet niewinność. Nawet
szczęście. Możesz nazwać mnie kanalią. Jestem szczęśliwy, kiedy mogę okraść kogoś ze
wszystkiego... oprócz energii. I woli.
- Jak tylko wspomniałaś o dziewczynie w galerii, pomyślałam, że Incy musiał się tego
nauczyć - przyznała się Katy. Pokręciła głową i się napiła.
To była odpowiedź na moje pytania.
- Cześć. - Stanęła przed nami dziewczyna. Wyglądała młodo, ale miałam nadzieję, że
ma skończone osiemnaście lat. Znów ogarnęło mnie wrażenie, że cofnęłam się w czasie.
Dziewczyna miała ciemne włosy ułożone w staranne fale, przy twarzy spięte klamrą z białym
kwiatem. Jej suknia była z ciemnozielonego aksamitu, z dekoltem w głębokie V, a w pasie
przewiązana czarnym paskiem wyszywanym koralikami. - Jestem Tracy
Boz zmierzył ją od góry do dołu i napił się drinka.
- Cześć - powiedziała Katy obcesowo i odwróciła wzrok.
- Jesteś tu nowa - zwróciła się do mnie Tracy. - Nie widziałam cię wcześniej.
- Zgadza się - odparłam.
Słodka Tracy posłała mi łagodny uśmiech.
- Nie jestem nieśmiertelna.
- Taaak? - Oczy mi zapłonęły.
- Ale ty jesteś.
Mało nie zakrztusiłam się drinkiem. Zakaszlałam dziwacznie.
- I widzisz mnie? - Myślałam, że mam na sobie niewidzialną pelerynę. - Tak, jestem
nieśmiertelna i bardzo tajemnicza. Nazywam się Crowe, Nastasya Crowe.
- Czujesz, że żyjesz? - Tracy spojrzała na mnie ze współczuciem. - Zwykli ludzie czują
się martwi.
Dobra, witamy w Krainie Horroru, tu masz mapę.
- Mam nowe baterie. - Chciałam się napić, ale moja szklanka była pusta, po ściance
zsunęła się jedynie kostka lodu, która uderzyła mnie w nos. Takie rzeczy zdarzają się tylko
mnie. Wytarłam nos grzbietem dłoni.
- Chcesz mnie? - Tracy wyciągnęła rękę i chwyciła moją dłoń.
Oczy znów otworzyły mi się szeroko, zerknęłam na Boza i Katy. Zniknęli, zostawiając
mnie z tą dziewczyną, z tym manekinem.
Dłoń Tracy pogłaskała mnie po ręce. Jej oczy miały piękny zielony odcień, jak jej
suknia. Włosy spływały miękko, pachniały niezapominajkami. Wargi miała delikatne, różowe,
uśmiechały się do mnie. Była... cudowna. I tak po prostu oferowała mi swoje życie, swoją
moc, żebym wzięła ją, jeśli chcę.
Zaczęła ciągnąć mnie w stronę pustej sofy. Czy ona naprawdę jest tak głupia? Zgadza
się, Boz powiedział mi, co ludzie tu robią, ale kiedy to do mnie dotarto, byłam w szoku.
Niemal nie zdając sobie z tego sprawy, zanurzyłam się w wygodnej kanapie brzoskwiniowego
koloru, z szerokimi, podwiniętymi poręczami. Trący podwinęła jedną nogę i oparła się o mnie.
Otoczył mnie zapach kwiatów. Zaczęłam się modlić, żeby nie okazało się, że Katy dodała mi
czegoś do drinka. Jej chyba mogłam wierzyć? Ha, ha, ha, ha.
- Co robisz? - wymruczałam Tracy we włosy.
- Weź mnie - wyszeptała. - Uczyń mnie swoją.
Na pewno słyszałam, że to powiedziała. Tylko po prostu nie byłam w stanie uwierzyć,
że ot tak sobie ofiaruje swoją siłę witalną nieśmiertelnej.
- O czym ty mówisz? - Słychać było, że jestem czujna. Tracy usiadła i spojrzała na
mnie.
- Połóż... na mnie swoje dłonie - szepnęła. - I posiądź mnie. Weź moją energię.
Usiadłam i odstawiłam pustą szklankę na mały stół.
- Poczujesz się wtedy cudownie. - Znów mówiła przymilnym głosem. - I ja też. -
Oparła się o mnie i objęła mnie w talii. - Poczujesz się... bardzo ożywiona. Strasznie
ożywiona. A ja cudownie.
To miejsce jednak było burdelem - mrocznym burdelem, do którego przychodzili
nieśmiertelni, żeby karmić się zwykłymi ludźmi. Jak wampiry, o ile takowe istnieją. A ci
wszyscy ludzie, ci zdumiewająco głupi ludzie, dążący do samozagłady, ofiarowali im siebie.
Wiedzieli o nas i byli chyba całkowicie oddani nieśmiertelnym. Ale jak i dlaczego? Incy lubił tu
przychodzić. Incy wszystkiego się tu nauczył.
- Jak możesz się czuć cudownie? - spytałam.
- Po prostu. - Tracy zamrugała. - Po tym robisz się śpiąca i lekka. Czasami pada się ze
zmęczenia. Raz spałam przez trzy dni.
- Tracy... ty... - Pokręciłam głową. - Wiesz, że to może cię zabić, prawda? Ktoś może
pochłonąć tyle twojej energii życiowej, że cię zabije. Zostanie z ciebie warzywo, albo gorzej.
- Nie - zaprzeczyła z niedowierzaniem.
- Tak - zapewniłam ją. - W ten właśnie sposób większość nieśmiertelnych uprawia
magyię, wysysają z kogoś energię. Co może zabić. To naprawdę odrażające.
- Nie. - Tracy pokręciła głową.
- Tak. Naprawdę - znowu potwierdziłam. Teraz doskonale rozumiałam, co się dzieje.
Ludzie tutaj wyglądali na oszołomionych, bezwolnych. Natomiast nieśmiertelni czuli się
fenomenalnie, tryskali życiem i energią. A to nie było wszystko. Oprócz wysysania energii,
uprawiano tu też wielką magyię. Czarną magyię. Wyczuwałam ją w atmosferze, praktycznie
pachniała, jak ozon przed burzą. To było... naprawdę niebezpieczne miejsce. Naprawdę
mroczne, złe, niebezpieczne miejsce. Musiałam się stąd wydostać.
Nie widziałam Incy'ego, odkąd wszedł na górę. Katy i Boz opierali się o kolumnę, z
nikim nie rozmawiali. Byłam lekko zaskoczona, że nie wskoczyli w to ochoczo. Nie żeby byli
okropnymi ludźmi, ale byli po prostu... nieświadomi. Zaślepieni. Nie przejmowali się
konsekwencjami. Jak my wszyscy, zresztą. Boz przyznał się przecież, że ma ochotę okradać
innych. I robił to. Doprowadzał ludzi do ruiny, sprawił, że tamta biedna dziewczyna chciała się
zabić, łamał serca. Jak Incy.
A rzeczą, która mnie w jednej chwili otrzeźwiła, która przeszyła mnie do szpiku kości,
była świadomość, że jeszcze dwa miesiące temu, to wydałoby mi się... bardzo interesujące.
Nie wiedziałabym, jak to zrobić, ale chciałabym się nauczyć. Nie sądzę, żebym przejmowała
się tym, że kradnę tym ludziom energię, wykorzystuję ich głupotę.
Uznałabym, że na to zasługują, skoro dosłownie się o to proszą. Nie miałabym z tego
powodu żadnych wyrzutów sumienia.
To było odrażające, jak mogłam się tak zachowywać? Wstyd. Hańba, w dawnym tego
słowa znaczeniu. A co było jeszcze gorsze? Że miałam tego świadomość. Zmieniłam się, ale
przeszłości nigdy już nie wymażę, nigdy nie zdołam zapomnieć.
Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek będę w stanie wybaczyć to River.
Rozdział 22
- Dobrze się bawisz, skarbie? - Incy przechylił się przez oparcie mojej kanapy. Oczy
miał lśniące, twarz zarumienioną i szczęśliwą. Wcześniej wydawał się bardzo rozdrażniony,
właściwie napastliwy. Teraz, kiedy usiadł obok mnie, wyglądał na bardzo spokojnego,
opanowanego.
Pożywił się kimś. Może nawet nie jedną osobą. Wydało mi się to takie... nie na
miejscu. A wcale nie jestem dobra. Jestem beznadziejna, a mimo to uznałam to za naganne.
- "Dobrze" to zbyt mocne słowo. - Marzyłam o kolejnym drinku.
- Widzę, że poznałaś uroczą Tracy. - Incy wyglądał na zaskoczonego.
- Tak.
Tracy wyglądała na zachwyconą widokiem Incy'ego i natychmiast mnie porzuciła, żeby
zająć się nim. Uśmiechnął się do niej i pogłaskał ją po głowie, a ona mało nie zamruczała z
rozkoszy.
- Tracy jest bardzo hojną dziewczyną - zauważył Incy, a oczy Tracy zalśniły. Spojrzał
na mnie. - Naprawdę powinnaś jej spróbować. Na pewno nauczyli cię, jak to się robi w
szkółce czarownic.
- W szkółce czarownic? - Wcześniej twierdził, że to farma. Jakby nie wiedział, co to
jest.
- Na pewno nauczyli cię wszystkiego - powtórzył, a ja rozpoznałam uwodzicielski ton,
jakim zwracał się do ludzi. Teraz wykorzystywał go wobec mnie. Po stu latach stałam się
kimś, kogo chciał osłabić i uwieść. Czułam, że serce w piersiach rozpada się na pół.
- Jak zbierać jajka - powiedziałam sztywno. Incy się roześmiał, głaszcząc Tracy po
karku.
- Są tu też bardziej prywatne pokoje, na tyłach. Może pójdziemy tam w trójkę? Tracy
pewnie chciałaby być z nami obojgiem?
Twarz Tracy się rozjaśniła, jakby właśnie znalazła studolarowy banknot w kieszeni
starej pary dżinsów.
- Tak, chciałabym!
- Ja... - Przełknęłam ślinę. - To nie dla mnie, Incy. - Byłam zaskoczona myślami
tłukącymi mi się po głowie: to nie jest miejsce dla mnie, już nie. Moje miejsce jest gdzie
indziej. Wcześniej myślałam, że uciekając, zareagowałam przesadnie. Myślałam, że był to po
prostu nagły atak, a później nadal okłamywałam się w River's Edge. Myślałam, że kiedy tu
wrócę, poczuję się tak, jakbym była w domu, jakbym znalazła się z powrotem w świecie, w
którym potrafię się poruszać, funkcjonować.
Tymczasem i tutaj czułam się jak chwast w szklarni. Gdzie było moje miejsce?
Nigdzie.
- Nie bądź głupia. - Incy zaśmiał się lekko. - To będzie dla ciebie idealne. Będziesz
zachwycona, kochanie, kiedy zobaczysz, jak to jest... - W jego oczach było jeszcze więcej
miłości. - Pamiętasz, jak przedstawiłaś mnie Hansenowi Sno-Bliz w Nowym Orleanie, to
odmieniło moje życie? To mniej więcej tak samo, tylko jeszcze bardziej. To chcę ci dać.
Spojrzałam na Incy'ego, potem na Tracy, siedzących blisko siebie na kanapie. Oboje
byli nienaturalnie piękni, uwodzicielscy, pociągający. W ciągu dziesięcioleci Incy'emu udało
się namówić mnie na milion różnych rzeczy, włącznie z powrotem do Bostonu, a ja się nie
opierałam i rzadko czegokolwiek żałowałam. Zmusiłam się, żeby się zastanowić, a czy
przypadkiem nie jest to po prostu kolejny taki raz, czy może jestem ograniczona i zbyt
zachowawcza. Nie mogłam się do tego zmusić. Byłam zła, to było złe, nieczyste.
Rozpoznawałam to. Czułam. Postąpienie wbrew tym uczuciom byłoby nie do zniesienia.
Kolejna rzecz, za którą mogłam winić River. Uśmiechnęłam się blado.
- To kuszące... - Jestem takim tchórzem! Taką beznadziejną idiotką. Przez cały ten
czas starałam się mu przypodobać, dostosować do niego. Ale miałam dość okłamywania
wszystkich dookoła.
Miałam dość okłamywania siebie. Serce mi przyspieszyło. Przełknęłam ślinę i wzięłam
oddech.
- Nie, Incy. To nie jest kuszące. Nie jest. To odrażające.
Tracy wyglądała na obrażoną. Twarz Incy'ego była nieruchoma, wzrok miał utkwiony
w moich oczach. Równie dobrze mogłam pójść na całość.
- To paskudne, żeby Tracy, czy ktokolwiek inny oddawał nam swoją energię. Są
stuknięci, mają zapędy samobójcze i okłamują siebie. Ale nieśmiertelni nie powinni ich
wykorzystywać. Chociaż nie jestem dobra, to nawet ja widzę, że to nie jest słuszna droga. Jest
zła. Czułabym się... jak coś, co zeskrobuje się z buta.
- Hej!
Wszystkich nas przestraszył Stratton, który nagle się pojawił. Wziął łyk piany ze
szklanki z porterem i spojrzał na nas.
- Cóż za rozkoszne towarzystwo tu masz. - Stratton zerknął na Tracy, która
zamrugała do niego oczami koloru liściastej zieleni.
- To prawda, jest rozkoszna - zgodził się Incy, a Tracy wyglądała na zadowoloną. -
Ale Nastasya jest innego zdania. Twierdzi, że Tracy jest odrażająca i odpychająca.
Dziewczyna spojrzała na mnie z naganą.
- Powiedziałam, że odrażające i odpychające jest to, co się tutaj odbywa - wyjaśniłam.
- Nie sama Tracy
- Nie - zaprzeczył Incy. - Nazwałaś ją głupią i stukniętą i uważasz, że ma skłonności
samobójcze.
Trący patrzyła na mnie zmrużonymi oczami.
Stratton zamyślił się, starał się zrozumieć, jak coś tak pięknego można uważać za
odrażające i odpychające. W końcu uniósł wzrok.
- Ee... - Napił się piwa, zupełnie wyluzowany.
- Przesadzasz, Nas. - Incy nadal się przymilał. - Ci purytanie zrobili ci pranie mózgu. -
Roześmiał się. - Uwierz mi, tego właśnie ci potrzeba. Posłuchaj, spróbuj raz. Jak skok na
bungee. Szybko będziesz robić postępy.
Miał na myśli postępy magyiczne. W co on się wpakował? I od jak dawna w tym tkwi?
Od czasów Londynu? Wcześniej?
Jakimś cudem dwa miesiące temu ślepy zwierzęcy instynkt kazał mi stąd uciekać,
szukać bezpiecznego miejsca. Ale okazało się to za trudne. Moje nieprzystosowanie i
ciemność przeraziły mnie. Teraz to, że jestem przepełniona ciemnością, powinno być zaletą,
moją siłą. Ale wiedziałam za dużo, żeby się jej poddać.
Nie mogłam uwierzyć, że znalazłam się w takim położeniu. Chyba nigdy w całym
moim życiu się nie zbuntowałam. Nigdy się za niczym nie opowiedziałam. Zawsze płynęłam z
nurtem, szłam za tym, co mówili czy robili inni.
Żołądek mi się ścisnął na tę myśl. Zrozumiałam, że muszę sobie poradzić z czterema
wiekami wyrzutów sumienia.
Tego nie byłam w stanie przeżyć.
Wstałam, czując, że twarz mnie pali. Serce już miałam złamane, teraz zupełnie się
rozpadło, na drobne kawałki. Miałam wrażenie, że jestem niczym. Jeżeli przyjeżdżając do
River, byłam jeszcze pełna nadziei, tak teraz czułam, że wszystko straciłam, że przegrałam.
- Idę - szepnęłam roztrzęsiona. Wsunęłam ręce w kaszmirowy płaszcz Jil Sander. - Do
zobaczenia później.
Spojrzeli na mnie, jakbym zaczęła przemawiać starożytną greką, i nic nie powiedzieli,
kiedy odwracałam się i ruszałam w stronę drzwi. Nie widziałam Cicely, odkąd przyjechaliśmy.
Może była w jednym z prywatnych pokoi na zapleczu. Napotkałam wzrok Boza i Katy, kiedy
wychodziłam z dużej sali. Oczywiście nie miałam czym jechać, nie miałam jak się wydostać z
tej piekielnej dziury. Wyjęłam komórkę i niezdarnie zaczęłam przeszukiwać pamięć, żeby
znaleźć numer korporacji taksówkowej. Bezgłośnie zbiegałam po schodach. Z każdym
krokiem robiło mi się lżej na duszy, ale nie mogłam się łudzić: nie miałam domu, nie miałam
dokąd pójść. Tak naprawdę, nie miałam nawet siebie.
- Nastasyo! Poczekaj! Poczekaj!
Odwróciłam się i zobaczyłam pędzącego za mną Incy'ego.
- Idę, Incy - sapnęłam. - To nic nie da.
Przez jedną sekundę w jego oczach zapłonął strach, ale po chwili zniknął i nie byłam
nawet pewna, czy w ogóle go widziałam.
- Nas. - Ścisnął mnie za kołnierz płaszcza i pochylił się, żeby zbliżyć twarz do mojej.
Ogarnęło mnie przerażenie, ale starałam się zachować spokój. To wszystko było wielkim
błędem. Nieźle się wpakowałam. Incy wcale nie byl zainteresowany tym, żeby mu pomóc czy
żeby go uratować. Nigdy tego ode mnie nie chciał. - Nas - powiedział znów łagodnie. -
Przepraszam. Naprawdę myślałem, że to będzie fantastyczne i że ci się spodoba.
Jak to o mnie świadczyło? Fuj.
- Ale jeżeli nie, to trudno - ciągnął. - Nie musimy tu zostawać. Boz i Katy też chcą
jechać. Po prostu cała wasza trójka nie nadaje się na imprezy. - W jego głosie słychać było
nutę goryczy, ale zmusił się do śmiechu. - Stratton i Cicely zamierzają zostać. Oni to
rozumieją.
Chyba wtedy się zreflektował i dotarło do niego, że pogrąża się jeszcze bardziej.
Pokręcił głową i wygładził mój kołnierz, poprawiając mi apaszkę na szyi.
- Ja też rozumiem, Incy - odparłam. - Tylko po prostu myślę, że to jest odrażające. Że
to gwałt. Ci idioci tam nie mają pojęcia, co robią, jak bardzo jest to niebezpieczne.
Wykorzystujecie ich. - Spojrzałam na niego poważnie. - To nie jesteś ty, Incy. To nie jesteśmy
my.
Jego urocza twarz wykrzywiła się na chwilę w okrutnym uśmiechu, który sprawił, że
cofnęłam się do poręczy schodów. Boz i Katy zaczęli schodzić, a on się opanował.
- Ej! - rzuciła Katy. - Chodźmy gdzieś indziej.
- Bary będą zamknięte. - Boz zorientował się, że przerwali nam rozmowę.
Incy się uśmiechnął.
- Tak. Ale nie szkodzi. Możemy robić coś innego. Zgoda, Nas? Nas wróciła! - Objął
mnie ramieniem i pocałował w policzek. - Wróciła na dobre! Jesteśmy ty i ja, kochanie.
Zobaczysz. Za kilka dni znów będziemy jak chleb z masłem.
Poczułam na plecach dreszcze.
Na dworze było przeraźliwie zimno. We czwórkę szliśmy żwawym krokiem do
samochodu Incy'ego, który stał nietknięty, zapewne dzięki zaklęciu. Spojrzałam w górę na
niebo - gwiazdy tłumiły miejskie światła i pasiaste chmury, które przesuwały się szybko z
południowego zachodu na północny wschód. Byłam w stanie się domyślić, że jest około
drugiej w nocy.
Czułam się bardzo, bardzo stara.
Ogarnęło mnie przytłaczające uczucie żalu i straty. Z rozpaczą uświadomiłam sobie, że
oddałabym wszystko, żeby tu nie być, żeby obudzić się jutro na moim małym, twardym łóżku
w River's Edge. Miałam ochotę wybuchnąć niepohamowanym, rozpaczliwym szlochem.
Dlaczego to zrobiłam?
No, jasne. To akurat jest jasne. Bo zawsze potrafiłam wszystko spieprzyć. Zawsze
wbijałam sobie nóż w plecy. Czułam lęk przed tym, żeby być szczęśliwą, bo nikt nie może być
szczęśliwy wiecznie, a ja nie mogłam znieść strachu przed nieuniknioną stratą.
Wsiadłam do zimnego samochodu Incy'ego, ogłuszona żalem. Boz i Katy zajęli miejsca
z tyłu, drzwi się zatrzasnęły, a Incy odpalił silnik. Wyjrzałam przez okno, wyobrażając sobie,
że widzę przed sobą twarz River. Jej oczy z ich mądrością, miłością, pełne przebaczenia.
Wyrozumiałe. To wszystko, co kiedyś mi dawała. Odrzuciłam to - nie jeden raz, ale dwa.
I Reyn. Odepchnęłam go, chociaż czułam do niego pożądanie. Mimo przeszłości,
starał się, żeby stać się lepszym. A ja chciałam być z Incym jak chleb z masłem. Na myśl o tym
skurczył mi się żołądek. Przeobraził się w bolesny supeł. Incy miał za sobą złą przeszłość i
zupełnie nie interesowało go to, żeby stać się dobrym. Jak mogłam tego nie widzieć? Może nie
chciałam się do tego przyznać, chociaż w głębi duszy doskonale o tym wiedziałam. Miałam
nadzieję, że uda mi się porozmawiać z Bozem na ten temat, kiedy będę mieć pewność, że Incy
nas nie podsłuchuje.
Oparłam się o chłodną szybę, świadoma tego, że muszę ułożyć sobie życie od nowa.
Co było najbardziej mglistą myślą, jaka może pojawić się w głowie człowieka.
- Nasty! - Głos Incy'ego był natarczywy.
- Co? - Poderwałam głowę. Rozejrzałam się i dotarło do mnie, że wyjeżdżamy z
Winchley. Incy patrzył na mnie, chyba zdenerwowany.
- Pytałem cię, dlaczego to, co się dzieje w Miss Edna's uważasz za gwałt. Ludzie sami
siebie oddają. Jeżeli oni tego chcą, nie jest to chyba gwałtem, nie sądzisz?
- Jest. - Marzyłam o tym, żeby znaleźć się z powrotem w hotelu, wejść pod prysznic,
zwinąć się w brodziku i płakać przez kilka dni pod strumieniem gorącej wody. - Oni nie
rozumieją tego, co robią.
- Niektórzy nie, zgadzam się - przyznał Incy całkiem rozsądnym tonem. - Ale
niektórzy doskonale o tym wiedzą, a mimo wszystko tego chcą. To jest jak hipnoza. Kiedy
jest się połączonym, można wypełnić kogoś spokojem i dobrym samopoczuciem. Potem czują
się wspaniale.
- To ich może zabić - zauważyłam z goryczą.
- Jeszcze się to nie zdarzyło - powiedział Incy. - Zawsze bardzo uważamy.
- Kto cię tego nauczył? - Ogrzewanie w samochodzie było włączone, ale mimo to ja
nadal drżałam.
- Miss Edna. - Incy skręcił w kolejną ulicę.
- Wracamy do miasta? - spytał Boz. - Gdzie jesteśmy?
- W moim samochodzie - powiedział Incy z przesadną cierpliwością. - To ich nigdy nie
zabija. Czują się po tym fenomenalnie i oddają się dobrowolnie. Gdzie tu gwałt?
Miałam dość dyskusji, miałam dość Incy'ego, nie mogłam się doczekać, żeby wysiąść z
tego samochodu, żeby znaleźć się sama, w miejscu, gdzie mogłabym dać upust emocjom. Od
jutra znów zacznę je dusić w sobie, nie mam innego wyjścia.
- To pogwałcenie prawa - upierałam się. Przyłożyłam głowę do szyby. - To jest po
prostu złe.
- Złe? - zdziwił się Incy. - Dla kogo złe?
- Ogólnie rzecz biorąc, złe. - Czułam, że szloch zaczyna ściskać mnie w gardle. - Bo
wyobraź sobie, że zło i dobro istnieją naprawdę, i to, po czyjej stronie się opowiadasz,
stanowi różnicę.
Incy oderwał wzrok od drogi i spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
- O czym ty mówisz?
- Pewne rzeczy są dobre, a inne złe. - Naprawdę musiałam to wytłumaczyć.
- Ty akurat się na tym znasz - zakpił Incy, nieświadomie powtarzając słowa, które
wykrzyczała mi Dray. Znajdowałam w nich wspólny motyw. - Ty, która przez dziesiątki lat
okradałaś ludzi! Ty, która zostawiałaś innych na pastwę losu i na pewną śmierć, a sama
uciekałaś! Pouczasz mnie, Nas. Mnie. Widziałem, jak robiłaś rzeczy, za które najgorsze
szumowiny biłyby ci brawo. Pamiętasz wrak pociągu w Indiach? Ilu ludzi wtedy uratowałaś?
Oj, czekaj, byłaś za bardzo zajęta zbieraniem ich cennych rzeczy, którymi wypychałaś sobie
kieszenie.
- To było kiedyś! - Paliła mnie brutalna prawda jego słów. Incy mógłby wymieniać
przez wiele dni wszystkie potworne rzeczy, których się dopuściłam. Ja nie byłabym w stanie
sobie ich wszystkich przypomnieć, nawet gdybym próbowała przez resztę życia. Incy
roześmiał się szyderczo.
Na usta cisnęły mi się zjadliwe riposty, ale ugryzłam się w język. Wypominanie mu
jego własnych występków było bez sensu. Nie miałam prawa nikogo osądzać.
- To było kiedyś - powtórzyłam nieprzekonująco. - Ale teraz umiem odróżnić dobro
od zła i nie mogę udawać, że tego nie wiem. - Ledwie mówiłam, przepełniało mnie
obrzydzenia do siebie samej, do mojej przeszłości. Pogrążona w rozpaczy, zamknęłam oczy.
Natychmiast zobaczyłam twarz Reyna, surową i nieprzystępną, później skupioną i zamyśloną,
a później płonącą z pożądania, kiedy pocałunkiem złączyliśmy naszą przeszłość i
teraźniejszość. Wyrzuciłam go jak ogryzek jabłka.
- I ja o tym nie wiem? - wtrącił się Boz. - To takie nudne. Zdecydowanie wolałbym się
znaleźć w innym barze.
- Ja też - przyklasnęła mu Katy.
- Ja też. - Łamiący głos był odzwierciedleniem mojej złamanej duszy.
Przez chwilę panowała cisza, chociaż Incy mruczał coś pod nosem ze złością. Pewnie
wymyślał nam od niewdzięcznych zdrajców. Wiłam się z bólu, miałam wrażenie, że za chwilę
popadnę w histerię. Byłam zagubiona, byłam sama. Nie miałam nic ani nikogo, kto mógłby mi
pomóc. Już nie.
Kiedy Incy się odezwał, jego głos był miły, niemal beztroski.
- Naprawdę przykro mi, że wszyscy to mówicie. - Machnął dłonią, jakby otrzepywał ją
z wody.
I nagle pogrążyłam się w ciemności.
Rozdział 23
Nie mogłam się ruszyć. Moje dłonie, stopy - miałam wrażenię, że ważę pół tony. Nadal
wszystko czułam, ale mimo największych, wytężonych wysiłków nie mogłam poruszyć niczym
poza oczami.
Świat wyglądał tak, jakby był wysmarowany wazeliną. Kontury były rozmazane i
niewyraźne. Światła na zewnątrz samochodu tworzyły nieostrą poświatę. Miałam wrażenie, że
Incy mówi do mnie z bardzo dużej odległości.
Usiłowałam krzyknąć, próbowałam przywołać potężny hałas z głębi siebie, ale dotarło
do mnie tylko ciche popiskiwanie. Znów spróbowałam poruszyć rękami, nogami, ale siła
ciążenia była o wiele za mocna. To, oczywiście, przypomniało mi jeden z najgorszych
momentów mojego życia - w noc śmierci moich rodziców lokaj mojego ojca ukrył mnie w
wozie sąsiada, pod hałdą siana. Nie ruszałam się i nie wydałam żadnego dźwięku przez wiele
godzin, byłam w szoku, traumie, bałam się, że mnie znajdą. Kiedy wdychałam ciepły kurz z
siana, tłumiłam kaszel. Powieki miałam mocno zaciśnięte, żeby nikt nie mógł mnie zobaczyć.
Przykryta ciężarem duszącego siana, całe godziny wciąż na nowo przeżywałam śmierć moich
rodziców, braci i sióstr. Cały czas na nowo widziałam, jak głowa Eydis spada z jej ramion i
toczy się po ziemi.
Wcześniej, podczas najazdów Rzeźnika Zimy lub innych plemion, chowałam się na
drzewach, w piwnicach, w specjalnych kryjówkach. Trwało to do końca XVII wieku, kiedy
najeźdźcy nie byli już częścią mojego świata. Potrafiłam wisieć uczepiona gałęzi z podwiniętą
spódnicą, starając się nie strząsnąć jednego listka, nie zrzucić ani jednego żołędzia czy szyszki.
Trwałam w ciszy, nieruchomo, chociaż moje mięśnie krzyczały w męczarniach, choć drżałam
z zimna, a szczęka bolała mnie od zaciskania zębów. Kiedy w końcu mogłam się ruszyć długo
po ich odjeździe, moje ciało było tak sztywne, że nie byłam w stanie zejść na dół. Upadłam,
uderzając po drodze w kilka gałęzi i tak mocno walnęłam o ziemię ramieniem, że złamałam
obojczyk.
Później znalazłam sąsiada ukrywającego się w stogu siana, który podpalono razem z
nim. Inny sąsiad ukrył się w beczce. Porąbano ją, kiedy najeźdźcy szukali piwa. Mężczyzna
zginął. Byłam szczęściarą, uszłam z życiem, zaledwie ze złamanym obojczykiem.
Wszystkie moje wspomnienia chwil, kiedy musiałam siedzieć nieruchomo, cicho,
wszystkie te wspomnienia, które łączyły się z przerażeniem, bólem i strachem -
powróciły i zaczęły oplatać mnie jak kolczasta solanka
4
czy ramiona Banshee
5
, kiedy
siedziałam jak skamieniała w samochodzie Incy'ego. O Boże! Pomocy. O Boże, o Boże, o
Boże...
Incy obok mnie się roześmiał. Odwrócił się, żeby spojrzeć na Boza i Katy na tylnym
siedzeniu.
- No! Wszyscy jesteście w ładnych kokonach, prawda? - Znowu się roześmiał. -
Jeszcze lepiej, jesteście zakneblowani. Już nie będziecie mi jęczeć i skamleć ani prawić
morałów. Fantastycznie! - Odwrócił się do mnie. - Widzisz, co potrafię zrobić, kiedy dostanę
moc innych? Staję się bardzo, bardzo potężny.
Z tylnego siedzenia dobiegły stłumione odgłosy. Najwyraźniej Incy usiłował nałożyć na
nas jakieś unieruchamiające zaklęcie. Skąd wiedział, jak to zrobić? Zastanawiałam się w
narastającej histerii. Czyżby tajemnicza Miss Edna nauczyła go również tego? Usiłowałam
zacisnąć zęby, unieść jeden palec, używając całej swojej siły i krzyknęłam w duszy, kiedy nic
się nie wydarzyło.
Incy odetchnął. Zjechaliśmy z głównej ulicy i znaleźliśmy się na mniejszej drodze,
która nie była oświetlona. Matko Święta, dokąd on nas wiezie? To nie może dziać się
naprawdę. Mimo całego mojego strachu związanego z Incym, nie przypuszczałam, że dojdzie
do czegoś takiego, nigdy tak naprawdę nie wierzyłam, że obróci się przeciwko mnie, że może
zrobić mi krzywdę.
Usiłowałam powiedzieć: Incy, przecież mnie kochasz, ale byłam uwięziona w
galarecie. I nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku, nie mogłam poruszać ustami.
- Wiesz, naprawdę się starałem, Nasty - powiedział Incy. - Naprawdę się starałem.
Wszystko przez ciebie. Sama to na siebie ściągnęłaś i dobrze o tym wiesz. Nie tego chciałem.
Nie chciałem, żebyś zginęła. Chciałem, żebyś była ze mną, jak chleb z masłem, jak dawniej.
Żebyśmy we dwoje rządzili razem.
Oczy otworzyły mi się szeroko. Rządzili? Czym rządzili? Zaraz, zaraz. Zginęła?
Zginęła?
4
Rodzaj roślin z rodziny komosowatych (przyp. tłum.)
5
5W mitologii irlandzkiej zjawa w kobiecej postaci, najczęściej zwiastująca śmierć w rodzinie (przyp. tłum.)
Incy wyciągnął rękę i ujął moją dłoń, która sprawiała wrażenie, jakby została
zanurzona w nowokainie - czułam ją, ale była odrętwiała i bezwładna.
- Starałem się tak bardzo, przez tak długi czas - mówił. - Robiłem wszystko, co
chciałaś. Byłem dla ciebie. Wspierałem cię we wszystkim, co chciałaś robić. Ale to ci nigdy nie
wystarczało, prawda? Powinnaś była mi dziękować. Powinnaś była czuć wdzięczność. A ty
sobie znikłaś bez słowa. Bez słowa!
Wykrzyczał tę ostatnią część, boleśnie głośno w samochodzie, i uderzył dłońmi o
kierownicę.
- Zostawiłaś mnie! - wrzeszczał. - Jak śmiałaś! Jak śmiałaś! Uciekłaś! Musiałem pytać
ludzi! Nikt nie wiedział, gdzie jesteś! Wiesz, jakie to było poniżające? Wszyscy byli
zaskoczeni, że ja, twoja druga połówka, nie wiem, gdzie jesteś!
Uważałam go za przyjaciela, moją drugą połówkę. Wydawało mi się to czymś dobrym.
Teraz postrzegałam to tak, jakbym była budynkiem, a on trującym bluszczem oplatającym
mury, przesłaniającym okna, wślizgującym się do środka. Znów zebrałam siły, usiłując zerwać
sznury, których nie było. Może jego zaklęcie zelżało, albo nie wypowiedział go prawidłowo,
albo się wyczerpało... Nie. Usiłowałam krzyknąć, ale udało mi się wykrzesać z siebie jedynie
jęk. Topiłam się, topiłam się w kokonie czarnej magyi.
- A ty - ciągnął Incy, celując we mnie palcem, tak jak w pokoju hotelowym. Czy to
było dziś wieczorem? Naprawdę dzisiaj? - Masz tę cudowną moc. Czy zaproponowałaś mi, że
się nią podzielisz? Nie. Uciekłaś i oddałaś ją obcym. Rzuciłaś ją całą tym żałosnym purytanom!
A przecież im wcale na tobie nie zależy. Nie tak jak mnie.
Zorientowałam się, że z moich oczu płyną łzy. Zależało im na mnie, w River's Edge.
Zależało. A ja nie dałam im nic w zamian. Czy kiedykolwiek powiedziałam im: dziękuję?
Chociaż raz? Nie mogłam sobie przypomnieć. Oczy mnie piekły. Wszystkie słowa Solisa o
konsekwencjach, przyczynach i skutkach zalały mój umysł. Miałam wrażenie, że cały
wszechświat teraz do mnie krzyczy: Dokonałaś fantastycznego wyboru, ty skończona idiotko!
Bo żadne z wcześniejszych ostrzeżeń nie podziałało.
Incy chciał mojej mocy. Chciał większej mocy, niż była mu w stanie dać zwykła osoba.
Tak jak w moich wizjach i snach.
Dlaczego... dlaczego marnowałam czas, pogrążając się w użalaniu nad sobą? Mój
umysł nagle otrzeźwiał, ogłuszająca panika na chwilę ustąpiła. Później będę się zmagać z
niekończącym się poczuciem żalu i rozpaczy. W tej chwili musiałam ratować własny tyłek.
Gdybym tylko mogła pojechać do River's Edge, przeprosić za to, że taka jestem, a później
ukryć się w jaskini i spędzić w niej resztę wieczności.
Skupiłam się. Skoncentrowałam się na tym, żeby stłumić narastające we mnie
przerażenie. Myśl, Nastasyo, myśl. Przypomniałam sobie wszystkie nudne lekcje medytacji, do
których mnie zmuszano. Oddychałam powoli, raz, dwa, trzy, cztery. Miałam wrażenie, że te
cztery sekundy nigdy się nie skończą. Adrenalina zalała mój umysł, kiedy powoli wydychałam
powietrze - raz, dwa, trzy, cztery. I znowu. Wepchnij powietrze do brzucha, powiedziała
kiedyś Anne. Wdychaj i wydychaj tylko przez nos. Wdychaj spokój, wydychaj wewnętrzne
rozproszenie. Oddychaj. I znowu.
Poczułam, że moja szczęka się rozluźnia.
- Nie mam żadnej mocy - zdołałam wymamrotać ledwie zrozumiale.
Incy się roześmiał, odrzucając głowę. Po chwili jego twarz stężała i zamachnął się w
moją stronę. Nie mogłam się ruszyć, nie mogłam się uchylić. Walnął pięścią w siedzenie tuż
przy mojej głowie, tak że uderzyłam o oparcie.
- Nie okłamuj mnie! - wrzasnął mi prosto w twarz. - Cały czas mnie okłamujesz! - Jego
twarz była brzydka, cała w czerwonych plamach. Nagle pochylił się i pociągnął za apaszkę na
szyi.
Czułam się jak w kokonie, toteż byłam zszokowana, kiedy mnie dotknął. Pociągnął za
nią kilka razy, aż w końcu zerwał mi ją z szyi. Opuścił szybę i wyrzucił ją w ciemność. Moja
apaszka, moja ochrona... Teraz szalałam ze strachu.
Oddychaj. Oddychaj. Powoli, raz, dwa, trzy, cztery.
Incy prowadził jak szaleniec, pędząc ciemną drogą. Samochód ślizgał się na śniegu.
Jeżeli się rozbijemy, Boz, Katy i ja będziemy uwięzieni, nie uda nam się ruszyć. Jeżeli w coś
uderzy i wybuchnie zbiornik z paliwem, będziemy się palić w tak potwornym bólu, że
postradamy zmysły.
Ale nie umrzemy.
Incy brutalnie wsunął mi rękę za kołnierz, a jego palce z łatwością odnalazły bliznę z
jej wypukłymi krawędziami.
- Myślisz, że jestem głupi? - krzyczał. - Wiem, kim jesteś! Wiem, czym jesteś! Myślisz,
że nie umiałem sobie tego wszystkiego poskładać do kupy? Nie! Jestem! Głupi! - Przy każdym
słowie walił pięścią w kierownicę, a samochód jechał zygzakiem, przyprawiając mnie o
mdłości.
Wiedział? O mojej rodzinie, moim dziedzictwie? Jak? Od jak dawna? Czy był ze mną
tylko po to, żeby czerpać z niego korzyści? Ta myśl była miażdżąca, pogłębiająca mój smutek
i rozczarowanie wszystkim tym, czym byliśmy dla siebie nawzajem z Incym. Więc wiedział, że
jestem jedyną dziedziczką Domu Ulfura Wilka. Że posiadam niezmierzoną, starodawną moc.
Zamierzał mi ją odebrać.
- Ty samolubna suko - syknął. - Ale ja cię powitałem z otwartymi ramionami. Nie
zasługiwałaś na to, po tym co zrobiłaś. A jednak przyjąłem cię z powrotem. - Spojrzał na mnie
z zimną złośliwością, a samochód znów podskoczył.
Nigdy nie czułam się tak pozbawiona mocy jak teraz, co było ironią, bo Incy robił to
wszystko dlatego, żeby zdobyć moją moc. Nie miałam wątpliwości, że już wymyślił, jak to
osiągnie. Miał zamiar odebrać moc mojej rodziny i, w przeciwieństwie do mnie, miał plany z
nią związane. Wystarczyło tylko spojrzeć na to, co był w stanie zrobić, kradnąc energię
zwykłym ludziom. Co zdziałałby z tak wielką mocą, jak moja? Ja w ogóle jej nie
wykorzystywałam, nie licząc tego, kiedy chciałam dopiec Neli. Nie interesowałam się moim
dziedzictwem, moim potencjałem, moim spadkiem. Teraz mogłam zostać pozbawiona
wszelkiej szansy.
Musiałam się stąd wydostać, musiałam poukładać sobie to, kim jestem i do czego
jestem zdolna, bo inaczej nigdy niczego nie zrobię. Ta świadomość spowiła mnie jak całun.
Mało brakowało, żebym rozpłakała się z rozpaczy.
Czy jest gdzieś poradnik, w którym można znaleźć adresy wszystkich opuszczonych
magazynów idealnych dla szalonych maniaków, żeby zabierali tam swoje ofiary? W telewizji,
w filmach i książkach zawsze znajdzie się jakiś pod ręką, w którym morderca z siekierą może
się skryć i dokonywać swoich łajdackich zbrodni.
Najwidoczniej Incy miał taki poradnik. Jego magazyn znajdował się na przedmieściach
Bostonu, za Quincy, na cyplu terenów przemysłowych, tuż nad brzegiem oceanu. Zaparkował
caddy'ego przy doku rozładunkowym i zostawił auto z włączonymi światłami. Jak tylko
wysiadł z samochodu, ja znów zaczęłam próby uwolnienia się z jego zaklęcia. Skręcałam i
rozluźniałam czary, i tak na zmianę. Nie wiedziałam, co robią Boz i Katy. Nie słyszałam
żadnych odgłosów z tyłu, a nie mogłam się odwrócić.
Przyglądałam się, jak Incy wskakuje na platformę i otwiera metalowe przesuwne drzwi
prowadzące prosto do otchłani ciemności. Wyraźnie podekscytowany i zawzięty wrócił do
samochodu i szarpnął boczne drzwi.
- Najpierw ty - rzucił ponuro. Usłyszałam szelest i poczułam, jak czyjeś nogi uderzają
w tył mojego fotela. Dopiero kiedy Incy wyciągnął Boza na żwir i przeciągnął go obok mnie,
mogłam go zobaczyć. Twarz Boza była biała i zlana potem. Oczy miał przymknięte, a usta
luźno otwarte. Incy wsunął ramię pod jedną rękę Boza i zaprowadził go przez cementową
rampę do otwartych drzwi.
Stopy Boza wlokły się niezdarnie po ziemi, przypadkowy widz powiedziałby, że jest
kompletnie pijany. Incy wciągnął Boza do magazynu, wprost w ciemność, a mnie za gardło
ścisnął szloch. Incy sprowadził nas, żeby nas zabić. Nie wiedziałam, dlaczego wciągał w to
także Boza i Katy, skoro celem byłam ja. Ich śmierć też będę miała na sumieniu.
Mój umysł zamarł pod wpływem ogłuszającej paniki. Usiłowałam sobie przypomnieć
cokolwiek z magyicznych rzeczy, których mnie uczono: jak pozbyć się much lub pomóc
rosnąć cebuli. Miałam nadzieję, że coś mnie olśni. Moje myśli były chaotyczne, niespójne,
obijały się powoli o siebie jak atomy w schłodzonej matrycy. Usłyszałam ciche sapanie z
tylnego siedzenia, jakby Katy usiłowała się rozpłakać albo miała problemy z oddychaniem.
Naszego oprawcy nie było całą wieczność, nie wiedziałam, jak długo, a potem wrócił
po Katy. Chwycił ją i wyciągnął z samochodu, co poszło mu łatwiej niż z Bozem. Opadła mu
na rękę jak kukiełka bez sznurków, wyglądała na nieprzytomną, bladą. Przyszło mi do głowy,
że Incy pewnie w tej chwili pozbawiał mocy Katy i Boza. Wyrządzał im krzywdę. Może nawet
zabijał. Posługiwał się nimi, żeby trzymać nas wszystkich w więzach, żeby przyjąć o wiele
większy zasób mojej mocy.
W końcu wrócił po mnie, swojego trzeciego jeńca. Chciałam go kopnąć, walnąć
pięścią, wrzeszczeć co sił w płucach, ale to jedno mizerne zdanie, które wypowiedziałam
wcześniej pozbawiło mnie całej energii. Myśl, Nas. Musiałam wykrzesać z siebie wszelką
psychiczną i magyiczną energię, żeby wymyślić cudowny plan ucieczki, który, miałam
nadzieję, w każdej sekundzie mógł wpaść do mojego zaćmionego umysłu.
- Szzz... - Incy wyglądał na smutnego, kiedy otwierał drzwi. Byłam uwięziona w
magyicznej sieci pajęczej, w śmiertelnym kokonie paraliżującej bezradności. Odpiął mój pas
bezpieczeństwa i wyciągnął mnie z samochodu, jak rzecz.
- Incy - wymruczałam, próbując zapanować nad stopami, kiedy ciągnął mnie po
rampie.
Spojrzał na mnie gniewnie.
- Zamknij się. Miałaś szansę. Teraz będziesz robić to, co ja chcę.
Miałam wrażenie, że zamiast nóg mam źdźbła trawy, które nie są w stanie utrzymać
mojego ciężaru, nieposłuszne moim niejasnym rozkazom. Przy drzwiach magazynu poczułam
wilgotne, chłodne powietrze, a z nim wyraźne wrażenie korupcji i złośliwości. Wcześniej
uprawiano tu czarną magyię. Miały tu miejsce obrzydliwe, nieludzkie rzeczy. Kiedy
przekroczyłam próg, na nowo ogarnęła mnie panika, jakbym została pozbawiona ostatniej
iskierki nadziei.
Incy mnie wypuścił, a ja upadłam ciężko na zimną, zakurzoną betonową podłogę.
Głuchy ból zaczął promieniować od ramienia w stronę piersi, sprawiając, że oddychanie stało
się bolesne. Incy pociągnął jakieś zardzewiałe łańcuchy, drzwi załadunkowe zaskrzypiały i z
jękiem otworzyły się jak starodawne wrota. Kurz dostał mi się do nosa i do ust. Chciałam
kichnąć, ale nawet te mięśnie nie były w stanie się poruszyć, więc zostałam z drażniącym,
dokuczliwym łaskotaniem w nosie i w ustach.
- Przykro mi, że kończymy w ten sposób. - Incy wziął mnie pod ręce, w połowie
ciągnąc, w połowie niosąc do drucianej klatki. - Nie musiało tak być. Mogliśmy być ja i ty. Jak
chleb z masłem. Dzieląc się twoją mocą. - Wsadził mnie do klatki. To była winda. Wcisnął
guzik, a klatka uniosła się, chybocząc się i skrzypiąc linami. Zatrzymała się gwałtownie, przez
co znów straciłam równowagę, tak że obiłam się o jej drucianą ściankę. Incy otworzył klatkę i
objął mnie w talii.
Znajdowaliśmy się na balkonie, który ciągnął się wzdłuż trzech ścian budynku nad
podłogą magazynu. Przez dziury w zardzewiałym metalowym suficie i wybite okna wpadało
księżycowe światło. Panował tu lodowaty chłód, taki sam jak na zewnątrz. Powietrze było
zanieczyszczone. To miejsce było skażone i brudne, wypełniało mnie z każdym oddechem,
przyprawiając o gęsią skórkę. Incy był tu wcześniej. Dlaczego?
Myśl, Nastasyo, myśl. Jesteś taka potężna - pokaż nam. Wymyśl zaklęcie, jakiekolwiek
zaklęcie, którego mogłabyś użyć. Wymyśl coś, na miłość boską. Och, River, pomóż mi. Tak
mi przykro. Tak mi przykro!
Incy ciągnął mnie jak nieporęczny, uciążliwy bagaż. Nasze stopy wzbijały pył, który
wypełniał mój nos i usta, i dałabym wiele, żeby móc splunąć i kichnąć. Przed nami migotało
światło świec. Kiedy się zbliżyliśmy, dostrzegłam ciemne, skulone postaci Boza i Katy
klęczących na podłodze, z rękami za sobą przykutymi do dwóch kolumn z surowego drewna,
oddalonych od siebie o jakieś dwa i pół metra.
Potknęłam się, widząc ich szare twarze, włosy posklejane od potu. Ich piersi poruszały
się w szybkich, gwałtownych ruchach. Nie podnieśli wzroku ani w żaden inny sposób nie dali
znać, że wiedzą, że tu jesteśmy. Przez myśl przemknęły mi ich obrazy z tych wszystkich lat.
Boz ubrany w biały lniany garnitur, roześmiany i pijący szampana; Katy na czarno od stóp do
głów, przykładająca jeden palec do ust, kiedy pomagała mi włamać się do sejfu. Zobaczyłam
wilczy uśmiech Boza, kiedy w jego oczach pojawiał się nowy błysk, zobaczyłam lśniące
brązowe oczy Katy, wirującej w tańcu, wijącą się wokół niej spódnicę.
- Proszę. Dołącz do swoich przyjaciół. Możecie sobie tu we trójkę posiedzieć i
zastanowić się nad tym, jacy z was hipokryci. - Incy brutalnie pchnął mnie na słup
naprzeciwko nich. Uderzyłam w niego obolałym ramieniem i sapnęłam ciężko, kiedy nowy ból
eksplodował mi w obojczyku i w plecach.
Osunęłam się, lądując niemal twarzą przy zatęchłej drewnianej podłodze. Boz usiłował
na mnie spojrzeć mglistym wzrokiem, ale po chwili jego głowa znów opadła.
- Ty to zrobiłaś, nie ja - odezwał się Incy tak, jakby mówił o plamie na moim ubraniu.
Wyciągnął długi łańcuch i chwycił mnie za ramiona, przyciskając mnie do słupa o średnicy
około dwudziestu pięciu centymetrów, nabijanego starymi gwoździami i pineskami, kłującego
od drzazg. Jak tylko łańcuch dotknął mojej skóry, podskoczyłam, jakby był pod napięciem.
Łańcuch był zaklęty.
Zabezpieczał przed magyia, był przeciwko życiu. Nie wiedziałam, że coś takiego
istnieje. Incy kilka razy owinął łańcuchem moje nadgarstki, aż w końcu usłyszałam trzask
zamka. Poczułam się zamroczona, oszołomiona, zimny łańcuch palił mi skórę. Nie mogłam
zebrać dwóch myśli do kupy. Widziałam, co się dzieje przede mną, dookoła mnie, słyszałam,
jak Incy mówi, słyszałam stłumione odgłosy, jakie wydawali Boz i Katy. Ale wszystko to
wydawało się surrealistyczne, jakbym kątem oka oglądała horror. W ramieniu cały czas
czułam rozdzierający ból, a na dodatek zaczęły mnie boleć naciągnięte mięśnie, czułam gołe,
nieobrobione drewno ocierające się o moje nadgarstki.
- Żadna z tych rzeczy nie musiała się wydarzyć. - Incy machnął dłonią, a później
pochylił się nade mną. Mimo oszołomienia dostrzegłam w jego czarnych oczach żółty blask.
Dlaczego nie widziałam tego wczoraj? Przedwczoraj? Zeszłego lata?
- Masz szansę - syknął. - Oddaj mi swoją moc, a wszystko skończy się w jednej chwili.
I tak jej nie używasz. Jeżeli mi ją oddasz, wypuszczę Boza i Katy. - Spojrzał na mnie.
Wyobraziłam sobie, jak pokazuję mu środkowy palec. Żałowałam, że nie znam zaklęcia, które
pozwoliłoby mi odzyskać kontrolę nad jednym palcem jednej ręki.
Przełknęłam ślinę, mało się przy tym nie dławiąc.
- Ugryź się - wydusiłam.
Jego wojownicza twarz znów się zmieniła. Wściekł się, zaczął krzyczeć, tupać,
wzbijając tumany nieznośnie drażniącego kurzu wokół nas. Zakołysał grubym łańcuchem,
smagając nim tuż obok mojej głowy, tak blisko, że czułam, jak unosi mi włosy, a mogłam
zareagować jedynie mrugnięciem.
- Nienawidzę cię za to, że mi to robisz! - krzyczał centymetr od mojego nosa. - Za to,
do czego mnie zmuszasz! - Znów zamachnął się łańcuchem, uderzając w słup Boza tak, że
odłupał kawałek drewna.
Był rozwścieczony, szalał, wrzeszczał, bluzgał i kopał różne rzeczy. Podniósł kawał
metalu i cisnął nim przez magazyn. Metal uderzył w stare kruche okno, wybijając je.
Nie mieliśmy najmniejszej szansy na przeżycie. Wiedziałam to, a strach wywoływał
bezsensowne łzy w moich oczach. Miał zamiar nas zabić i odebrać nam moc. Nikt za nami nie
będzie tęsknił. Byliśmy weteranami znikania. Ludzie dojdą do wniosku, że przyjęliśmy nową
tożsamość, wyjechaliśmy do innego miasta. Kogo zresztą miałoby to obchodzić? Cała nasza
trójka zostawiła za sobą niejednego rozczarowanego przyjaciela, zranionych i zgorzkniałych
znajomych. Byliśmy przegrani, a naszym zniknięciem nikt się nie zmartwi.
Po wszystkim, co przeszłam, kiedy wymykałam się śmierci, w końcu umrę, dzisiaj. Nie
zginęłam czterysta pięćdziesiąt lat temu. Dzisiaj w końcu umrę. Już drżałam z zimna, a teraz
nowy strach wywołał świeży przypływ adrenaliny. Czułam się podenerwowana, pobudzona, a
jednak nieruchoma, jakbym wypiła sto filiżanek espresso i wbiła się w przebranie mumii.
Kiedy Incy szalał, nakręcając się, wyobrażałam sobie twarz River, jak na mnie patrzy z
dobrocią i wyrozumiałością. Widziałam Reyna, pamiętałam, jak mnie wkurzał, jak bardzo go
pragnęłam, jak wielu rzeczy o nim nie wiedziałam i jak bardzo powinnam go zrozumieć.
Reyn tam był, w dniu, i kiedy umarło moje pierwsze życie. Był w mojej teraźniejszości,
kiedy starałam się stać inną, nową mną. Nigdy więcej go nie zobaczę. Ta myśl była
przerażająca.
Incy nagle się zatrzymał, stanął spięty i wściekły przed Bozem. A ten uniósł głowę i
zamrugał. Wzrok miał rozproszony. Był bardzo przystojny, nawet ładny. Znałam go mniej i
więcej od dziewięćdziesięciu lat, widziałam, jak zmieniał się przez lata jego wygląd. Zawsze
był przystojny, chociaż nie nadzwyczajnie męski, nie przypominał też upadłego anioła jak Incy.
Był po prostu blondynem z ładnymi rysami i błyskiem w oku. Teraz zamroczony, z otwartymi
ustami i rozczochranymi włosami pokrytymi smugami kurzu, nie przypominał tamtego
chłopaka. Pochylał się do przodu, ręce miał skute za słupem. Powoli oblizał wargi, zmagając
się przez chwilę ze swoją słabością.
- Nie rób tego, chłopie. - Słowa były ledwie słyszalne, jakby głos grzązł mu w gardle.
- Boz. - Incy sprawiał wrażenie pełnego żalu, kiedy klękał przy nim. - Przepraszam.
Tak naprawdę chodziło mi o Nas, ale się napatoczyłeś. - Super. To będzie mnie dręczyło do
końca życia. Choćby to życie miało trwać jeszcze bardzo krótko.
Incy wyciągnął ręce i położył obie dłonie na twarzy przyjaciela.
- Daj mi swoją moc, Boz, stary - wyszeptał Incy. Boz próbował przełknąć ślinę, aż w
końcu wydobył z siebie ledwie słyszalne słowa:
- Wal się.
Palce Incy'ego zacisnęły się na twarzy Boza.
- Daj mi swoją moc. - Jego głos był niski i śmiertelny.
- Nie.
Widziałam ruch warg Boza, ale nie słyszałam głosu. Incy usłyszał. Zaczął nucić, z
początku cicho i delikatnie, a później coraz głośniej. Nie byłam w stanie zrozumieć żadnego
słowa, ale mimo odległości wyczuwałam ich mściwość i nienawiść. Dostałam gęsiej skórki,
kiedy poczułam zbierającą się czarną magyię, skradającą się po deskach podłogi jak insekty
wabione wonią śmieci. Spływała przez otwory w dachu, wlewała się przez powybijane okna,
mroczne smugi zła i rozpaczy snuły się w powietrzu jak zimny, oleisty dym.
Normalny człowiek nic by nie wyczuł, nic nie poczuł. Ale mnie uniosły się wszystkie
włoski na rękach. Skręcałam się w środku, czując potęgujący się mrok.
- Przestań - wyszeptałam tak cicho, że ledwie usłyszałam siebie samą. Usiłowałam
odkaszlnąć. - Przestań.
Incy mnie zignorował. Nie przestawał nucić. Ćwiczył to, planował od dawna. Pewnie
od chwili mojego zniknięcia. A może nawet wcześniej.
Katy przyglądała się scenie otępiałym wzrokiem. Reakcje również miała opóźnione.
Rozumiała, co się dzieje? Nagle poczułam, że chociaż przebywałam z Katy, podróżowałam z
nią, czasami właściwie z nią mieszkałam, tak naprawdę za dobrze jej nie znałam. Nie umiałam
powiedzieć, o czym myśli, co by zrobiła, gdyby mogła.
Gładki tenor Incy'ego przybrał na sile, stał się ostrzejszy, jego słowa przypominały
odgłos kul, smaganie biczem, pełne złych zamiarów. Nagle Boz chyba się ocknął i zaczął się
bronić. Szarpnął ramionami. Usłyszałam brzęk łańcuchów i zgrzyt, kiedy otarły się o
drewniany słup. Oczy mu płonęły, wpatrując się z niedowierzaniem w Incy'ego.
- Przestań! - zawyłam. Próbowałam walczyć, ale bez skutku.
Z gardła Boza wydobył się dźwięk przypominający ryk zwierzęcia, pełen bólu i
strachu.
- Dobra! Tak! Weź ją! - zaszlochał. - Weź! Ale przestań!
Incy uśmiechnął się okrutnie i nucił dalej. Boz zaczął krzyczeć wzburzonym,
zdławionym głosem. Oczy wyszły mu na wierzch, a źrenice wypełniły niebieskie tęczówki jak
czarna plama oleju. Ogarnęło mnie przerażenie, kiedy patrzyłam, jak prawdziwe zło wydziera
Boza z jego ciała.
Przypomniałam sobie widok brata Reyna odzieranego ze skóry przez moją matkę
podczas najazdu. Jej słowa były tak mroczne i okrutne jak te, jej twarz niemal nie do
rozpoznania. Uniosła dłoń, uderzyła najeźdźcę, a jej amulet zalśnił przerażającą mocą. Skóra
ofiary oderwała się od niego, przedzierając się przez ubranie, skórzaną zbroję i kolczugę.
Patrzyłam jak porażona, kiedy tak stał z odsłoniętymi mięśniami, ścięgnami i kośćmi, z
ogromnymi, zaskoczonymi oczami bez powiek, bez brwi. Oczywiście, to go nie zabiło.
Sigmunder wyskoczył do przodu i odrąbał najeźdźcy głowę - dopiero to go zniszczyło. Moc
mojej matki była równie mroczna i zła jak ta, chociaż ona usiłowała obronić nas, swoje dzieci.
- Przestań! - powiedziałam, a zabrzmiało to jak szloch, który pozbawił mnie sił,
sprawił, że poczułam się tak, jakbym zapadała się w pyle i mdlała na sto lat.
Incy nadal śpiewał, jego głos był teraz zwycięski, twarz płonęła mu triumfalnie, pełna
życia, a oczy lśniły. Powietrze wydawało się skażone, zanieczyszczone, jakbym wdychała
chorobę, wdychała nieszczęście i rozpacz.
Głos Incy'ego jeszcze bardziej się wzmógł. Jego dłonie wciskały się w twarz Boza tak
mocno, że skóra wokół jego palców zbielała. Łzy spływały mi po policzkach. Miałam
wrażenie, że to maleńkie owady biegają po moim ciele.
Plecy Boza wygięły się. Jego głos był ostry i zduszony. Katy powoli odwróciła głowę
w jego stronę, przyglądając mu się i nie rozumiejąc, co się dzieje. Incy ostatnie słowa
wykrzyczał, a potem podskoczył z uniesionymi rękami jak matador, który właśnie na oczach
tłumu zabił byka.
Głos Boza nagle zamilkł. Zaledwie trzy metry ode mnie dostrzegłam, jak twarz mojego
przyjaciela się zapada, jakby spuszczono z niej powietrze. Sapnęłam, zemdliło mnie na ten
widok. Ramiona Boza złożyły się, głowa opadła na pierś w nienaturalny, groteskowy sposób.
Jego skóra była szara i pudrowa, zwiędnięta i pomarszczona, nie do rozpoznania. Jego ciało
osunęło się do przodu, przytrzymywane jedynie łańcuchami, którymi skute były jego ręce.
Wyglądało na to, że Incy wyssał z Boza duszę, zostawiając wyschniętą, nieludzką łupinę,
odrażającą, pustą skórę, która kiedyś była moim przyjacielem. Cały Boz, wszystko, czym był,
wszystko, co w życiu zrobił - zniknęło na zawsze.
Nigdy nie widziałam, żeby nieśmiertelny umarł inaczej jak przez pozbawienie głowy.
Było to zdumiewające i poruszyło mnie o wiele bardziej niż tych kilka razy, kiedy widziałam
śmierć człowieka. Nie wiedziałam, że coś takiego jest możliwe. Incy wiedział.
W powietrzu iskrzyło do magyi i mroku. Była ostra, kolczasta, bolesna i odrażająca
jednocześnie. Usiłowałam jej nie wdychać, bo miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Incy się
śmiał, tańczył, tak pełen życia i energii Boza, że nie mógł ustać w miejscu.
- Jestem niepokonany! - krzyczał, wirując i podskakując obok Katy i mnie. - Jestem
niepokonany!
Robiłam wszystko, żeby nie zwymiotować z obrzydzenia i przerażenia. Obejrzałam się
na Katy i dostrzegłam jej przerażenie i zrozumienie. Wiedziała, że piękny, samolubny, głupi
Boz nie żyje, wiedziała, że właśnie wydarzyło się coś nieopisanego. I że to samo stanie się z
nią i ze mną. W każdym przypadku któraś z nas będzie musiała patrzeć na to jeszcze raz.
Zaczęła płakać. Jej ramiona, wygięte do tyłu tak dziwacznie i boleśnie, zadrgały.
Dławiła się łzami, podobnie jak ja, a w pewnej chwili wydawało mi się, że zemdlała. Później
jej głowa znów się uniosła, a łzy zmywały pył z jej twarzy. Otworzyła usta, ale zamknęła je,
nic nie mówiąc.
Widziałam ją kiedyś pijaną i chorą, śmiejącą się histerycznie, płaczącą pod wpływem
silnych emocji, kiedy ludzie wokół nas wznosili na ulicach okrzyki w Dniu Zwycięstwa. Ale
nigdy nie widziałam jej takiej - zaniedbanej, brudnej, oszołomionej, ogarniętej strachem,
przerażeniem. Żałowałam, że nie mogę jej jakoś pocieszyć.
Incy cały czas tańczył wokół nas, tryskając mocą, ożywiony magyia Terava, śmiejący
się histerycznie, zacierający dłonie.
W końcu obrócił się i stanął przede mną. Wyglądał nieziemsko.
- No, Nastasyo, teraz ty. Oddaj mi swoją moc, jak stary dobry Boz, a Katy nie będzie
musiała przenosić się na tamten świat. Zgoda?
Wpatrywałam się w niego. Mówił poważnie? Mogłam ją uratować? Ale... co on zrobi
z moją mocą? Nic dobrego. Niezły wybór. Co River chciałaby, żebym zrobiła?
Rozdział 24
Miałam wrażenie, że Nowy Rok był sto lat temu. Tańczyłam w kręgu ze wszystkimi
mieszkańcami River's Edge, wokół ogniska, i czułam, jak magyia przelewa się we mnie jak
fontanna, wschodzi jak wschód słońca. Próbowałam wyrzec się ciemności.
Później czekał na mnie Reyn. W zaśnieżonym lesie przytuliłam się do niego, a on mnie
pocałował. Był taki ciepły, taki silny. Powiedział mi, czego chce - mnie - i spytał, czy ja też go
chcę.
Byłam idiotką, przerażoną idiotką. Nauczyłam się tam tak wiele, ale wiedza docierała
do mnie w kawałkach - tu kryształy, tam zioła, gwiazdy, nazwy rzeczy, zaklęcia, olejki i fazy
księżyca. Byłam taka głupia, że nie poskładałam razem tych wszystkich rzeczy. Gdybym
mogła spróbować jeszcze raz...
- Co mówisz, kochanie? - Twarz Incy'ego promieniała, tak doskonała i wieczna jak
malowidło, które widziałam w Met, pełna skradzionego życia i energii.
Jego głos ściągnął mnie z powrotem do przerażającej teraźniejszości - obolałych
mięśni, dręczonych skurczami, szalejącego umysłu, tego denerwującego wiążącego zaklęcia,
trzymającego mnie ciasno jak w kokonie. Spojrzałam na Incy'ego, skupiając się na jego
twarzy. W mojej świadomości pojawiło się słowo, z początku niewyraźne, później formujące
się czytelniej - fjordaz.
Fyore-dish. Było to starodawne słowo, określające to, co Incy kradł - jakoś
instynktownie to wiedziałam. Zabrał fjordaz Boza.
Gdzie ja to wcześniej słyszałam? Od matki? Było to słowo, które śpiewała, kiedy
przyzywała swoją moc. Pamiętałam jej donośny, cudowny głos, kiedy śpiewała, i wplecione w
pieśń słowo: fyore-dish. Przyzywała tak swoją moc? Czy próbowała podporządkować sobie
cudzą? Zamknęłam oczy, usiłując się skupić.
- Dobrze! - zawył Incy. Moje oczy otworzyły się, kiedy wyciągnął stary miecz, z
wygrawerowanymi na ostrzu słowami, od których dostałam gęsiej skórki. Metal zalśnił w
blasku świec, kiedy Incy go uniósł. - Wiesz, że kota można obedrzeć ze skóry na wiele
sposobów?
Mój umysł starał się nadążyć za jego myślami.
- Bozowi odebrałem moc na żywo, żeby sprawdzić, czy potrafię. - Incy uśmiechnął się,
ukazując zęby - To było niewiarygodne. Mam nadzieję, że ci się podobało. - Zrobił kilka
tanecznych kroków, uderzając mieczem o podłogę jak laską. - Ale jeżeli utnę głowę Katy będę
mógł chwycić jej moc z powietrza. Super, nie?
- Czekaj! - wydobyłam z siebie. Cały czas klęczałam na zimnej podłodze, kolana piekły
mnie i pulsowały z bólu.- Czekaj!
- Czekać? Chcesz się nad tym zastanowić? Nie. - Incy doskoczył do Katy i uniósł
miecz nad jej głową. Zamrugała kilka razy, spoglądając na niego w górę, a ja dostrzegłam, że
usiłuje się poruszyć, usiłuje wstać. Wszystko to wydawało się nierealne, jak zamglone
wspomnienie koszmaru, z którego zaraz się obudzę.
- Nie! - Nie byłam w stanie krzyczeć, ale wysiliłam głos najbardziej jak mogłam. Był
zniekształcony, jakbym krzyczała przez filcową tubę. - Nie, Incy, zaczekaj!
Katy się dusiła, nie była w stanie szlochać. Oczy miała szeroko otwarte, nie mogła w
to uwierzyć.
- Ty mnie do tego zmuszasz - powiedział Incy, spoglądając na mnie i opuszczając
miecz.
- Katy! - wykrztusiłam, a zaraz potem usłyszałam niespodziewanie głośne: ciach.
Rzuciłam się do przodu, ale powstrzymały mnie łańcuchy. Nieartykułowany wrzask Katy się
urwał.
Otworzyłam usta, kiedy zobaczyłam, jak głowa Katy toczy się po ziemi, zatrzymując
się tuż przy mnie. Jej oczy patrzyły na mnie, powoli mrugnęły raz, a potem zaszły mgłą, jak
stare mleko pianą. Z jej szyi kilka razy trysnął strumień żywo czerwonej krwi, w rytm uderzeń
serca. W ułamku sekundy cofnęłam się do nocy, kiedy cała moja rodzina została wybita.
Wtedy też było tyle krwi. Stąpałam po niej w wełnianych plecionych kapciach, które
grzęzły w przesiąkniętym nią dywanie. Teraz patrzyłam, jak krew Katy, czerwona i lśniąca na
podłodze magazynu, płynie w moją stronę, tworząc strumyki w kurzu. Ciężki, miedziany
zapach dotarł do mojego nosa, wypełnił mi usta.
Skręciły mi się wnętrzności. Przechyliłam się na bok i zwymiotowałam. Żołądek
podskoczył mi parę razy. Drinki, które wypiłam godzinę temu, paliły mnie z żółcią w gardle.
Incy śpiewał przy tym, ale teraz cofnął się szybko, żeby rozlewająca się coraz bardziej
krew nie poplamiła mu butów. Oddychał ciężko. W słabym świetle księżyca widać było małe
chmurki dymu. Oczy lśniły mu, kiedy na mnie patrzył, wydawał się zadziwiony, pod
wrażeniem, oszołomiony, że naprawdę zrobił tak odrażającą, niszczycielską rzecz.
- Jesteś teraz szczęśliwa? - spytał. Krew kapała z miecza, który zwisał mu z jednej
dłoni. - Widzisz, do czego mnie zmusiłaś? To twoja wina! - Wskazał na Katy. - Nie musiała
umierać! Mogłaś ją uratować! Ale twój egoizm ją zabił! - Jego słowa byłyby bardziej bolesne,
gdyby nie był taki podniecony.
To właśnie w tym momencie moja nienawiść do niego zaczęła pokonywać zaklęcie,
powolutku.
- Nienawidzę cię! - wrzasnęłam. Cały czas miałam sztywny język, ale głos był silniejszy
niż wcześniej. Incy cofnął się przerażony, nie wiedziałam, czy z powodu moich słów, czy tego,
że byłam w stanie je wypowiedzieć. Ale wylewały się ze mnie, tak jak krew z Katy.
- Nienawidzę cię! Nienawidzę w tobie wszystkiego! Jesteś stuknięty! Zły! Pijany
mocą! - I tak miałam umrzeć, przynajmniej mogłam sobie ulżyć. W mój głos włożyłam tyle
chłodu i nienawiści, na ile tylko mogłam się zdobyć.
Twarz Incy'ego wykrzywiła się z wściekłości.
- Zamknij się! To ty jesteś mroczna! Ty jesteś zła, na wskroś, do głębi twojej
pomarszczonej duszy!
- Też tak myślałam. Bałam się tego - wypaliłam. Mówienie sprawiało mi trudność, nie
było płynne i musiałam wkładać w nie wiele wysiłku, ale byłam w stanie wydobyć z siebie
słowa. - Wszystko szło źle, a ja myślałam, że to przeze mnie! Ale to nie była moja wina! Ze
mną jest wszystko w porządku! To ty, przez cały czas! To ty jesteś mroczny! - Miałam ochotę
szlochać z powodu ulgi, jaką poczułam, kiedy sobie to uświadomiłam, niedługo i tak zginę,
więc nie musiałam się nad tym zastanawiać.
- Zamknij się! - krzyknął znowu Incy, wymachując nade mną zakrwawionym mieczem.
- Nie wiesz, co mówisz! Kochasz mnie! Zrobiłem dla ciebie wszystko!
Zamurowało mnie.
- Kocham cię? Jesteś szurnięty? Rozejrzyj się! Patrz, co zrobiłeś! Popatrz, co robisz
mnie! - Moje łańcuchy pobrzękiwały i ocierały się o słup. Czułam ostre ukłucia drzazg,
wbijających mi się w nadgarstki.
Incy rozejrzał się i na chwilę na jego ciemnej, przystojnej twarzy zagościł wyraz
dezorientacji. Pokręciłam głową.
- Prawie nie pamiętam dawnego Incy'ego, przyjaciela - powiedziałam. - Wszystkie
wspomnienia związane z tobą zostały zniszczone, są brzydsze niż kiedyś. Chcę cię wymazać z
mojej przeszłości, wymazać każdą rzecz związaną z tobą. - Wypowiadałam te prawdziwe,
bolesne słowa bardziej spokojnie, co doprowadziło Incy'ego na skraj wytrzymałości.
Na jego twarzy pojawiła się złość.
- Nie mówisz tego poważnie!
Skinęłam głową. Miałam wrażenie, że moja głowa waży dwadzieścia pięć kilogramów.
- Uwierz mi, Incy, mówię poważnie.
- Tak? - Doskoczył do mnie, rycząc z wściekłości i wymachując mieczem. Ledwie
mogłam się skrzywić i zacisnąć powieki, czekając na cios. Miecz uderzył w słup z wielką siłą,
poruszając nim, posyłając drażniące wibracje ku moim dłoniom.
Sekundę zajęło mu wyciągnięcie ostrza, a ja strasznie żałowałam, że nie mogę wysunąć
nogi i powalić go kopniakiem. Wyobrażałam sobie, jak go biję, bez przerwy, wyobrażałam
sobie, jak podnoszę miecz...
Wyswobodził ostrze, cofnął się i wycelował je prosto w moją twarz. Trzymał koniec,
mokry od krwi Katy, kilka centymetrów od mojej twarzy.
- Nienawidzisz mnie, tak? W takim razie nawet nie będę udawał, że czuję się winny, że
odbieram ci moc.
Zadarłam brodę.
- Nie możesz! Nie pozwolę ci!
Incy zachichotał, a jego śmiech stał się denerwujący, piskliwy.
- Akurat nie masz nic do gadania.
- Mam! - wypaliłam, ale Incy nie dał się nabrać. Wycelował we mnie palcem i
wypowiedział kilka słów, a przy następnym oddechu opadłam ciężko, nie mogąc poruszyć
nawet oczami.
Wzmocnił więżące zaklęcie, a ja miałam ochotę skowyczeć z wściekłości i frustracji.
Oczy znów napełniły mi się łzami i nie mogłam uwierzyć, że wygra, że nie potrafię temu
zaradzić.
- Lepiej by było, gdybyś oddała mi swoją moc - powiedział Incy. Podpierając się
dłonią, pochylił się i zaczął rysować krwią Katy wielki okrąg dookoła nas. Najwidoczniej
odebranie mi mocy wymagało większej oprawy, większego przygotowania niż w przypadku
Boza i Katy czy zwykłego człowieka. Potworna woń krwi w połączeniu z odorem alkoholu i
wymiotów sprawiła, że znów poczułam mdłości. - Ale z pewnością jestem w stanie ci ją
odebrać, nawet wbrew twojej woli. Będzie to nawet interesujące wyzwanie.
Chciałam krzyczeć, ale miałam wrażenie, że moja szczęka jest jak z gąbki.
Zanim Incy zamknął krąg, ułożył cztery długie kawałki hematytu na cztery strony
świata. Później wziął więcej krwi i w środku okręgu namalował dużą gwiazdę, tworząc
pentagram. Widziałam, jak Anne używała go podczas rytuałów ozdrowieńczych. Jak wszystko
inne, sam w sobie nie był zły. Wszystko może mieć dwie twarze - ciemną i jasną. Zależy od
intencji użytkownika.
Później Incy ustawił osiem czarnych świec i cztery fioletowe i zapalił je wszystkie
zwykłą srebrną zapalniczką. Dodatkowe świece sprawiły, że cała sceneria była jeszcze bardziej
odrażająca - krew Katy miała teraz odcień jaskrawoczerwony, a pomarszczona,
przypominająca wyschnięte jabłko twarz Boza była bladozielonkawa. Światła rzucały długie
cienie w kąty ogromnego magazynu. Marzyłam o tym, żeby przeleciał nad nami śmigłowiec
kontrolujący ruch. Zgłosiliby podejrzenie wandalizmu, przyjechałyby gliny...
- Cała ta cudowna moc - podśpiewywał Incy. - Cudowna, cudowna moc Nasty. Moja,
cała moja. Będę taki silny. Miss Edna będzie zdumiona. Miss Edna może nawet będzie
przerażona - paplał.
- Jaka Miss Edna? - Miałam wrażenie, że mój język jest spuchnięty. Byłam pobudzona,
a jednocześnie spętana. Każda sekunda ciągnęła się jak wieczność, ale nie mogłam się ruszyć,
nie czułam już nawet rąk.
- Będzie rozkosznie. - Głos Incy'ego był rozanielony, dziecinny. - Rozkosznie i
pożywnie. - Wyprostował się i spojrzał na mnie. - Miss Edna. Miss Edna jest... bardzo stara.
Ma wielką moc. Ale nie jest tak stara i tak potężna jak jej mistrz. - Machnął dłonią. - Ten
magazyn należy do jej mistrza.
Jasny gwint.
- Do jej mistrza? - Mamy w ogóle coś takiego?
Incy znów zachichotał i odszedł, żeby przygotować czarne zaklęcie.
- Kto jest jej mistrzem? - Język miałam sztywny i mówienie sprawiało mi trudność.
Incy zmarszczył czoło i pogroził mi palcem.
- Nie twój interes! A teraz się zamknij!
Mistrz?
- Będę taki silny, taki silny - podśpiewywał Incy. Przystawał przy każdym kawałku
hematytu i wypowiadał nad nim jakieś słowa, słowa ociekające żądzą i perwersyjnym
pożądaniem.
Niedługo będę martwa. Była to dziwna świadomość. Zdarzało się w czasie czterystu
pięćdziesięciu dziewięciu lat mojej egzystencji, że chciałam umrzeć. Ale dopiero teraz, w tym
roku, w tym miesiącu, tego dnia nabrałam pewności co do tego, czym jest życie. I że mam w
życiu cel.
Wcześniej postrzegałam przyszłość jako wielką, gigantyczną przepaść czasu, ciągnącą
się bezsensownie, bez końca. Teraz cała moja przyszłość miała się skończyć w ciągu
najbliższej godziny. Było to takie... niespodziewane. Gdyby tylko River...
Nagle wpadła mi do głowy myśl, przebijając się przez mgłę. River była niewiarygodnie
silna dlatego, że była nieśmiertelną z Domu Genui. Również dlatego, że była naprawdę stara i
przez wieki wnikliwie studiowała magyię. Ale w dużej mierze znaczenie miało to, że urodziła
się w tym domu. Ja urodziłam się w islandzkim domu nieśmiertelnych. Byłam jak River.
Potencjalnie byłam tak samo silna jak ona. Oczywiście, nie przeszłam żadnego przeszkolenia,
brakowało mi elementarnej wiedzy i byłam kompletną ignorantką. A jednak. Byłam jedyną
ocalałą z Domu Ulfura Wilka. To z powodu mocy Incy mnie chciał. Jeżeli on mógł się dostać
do mojej mocy, dlaczego ja miałabym tego nie zrobić?
Ta idea była porażająca, jakby ktoś właśnie wylał mi szampana na twarz. Myśli zaczęły
eksplodować z uporządkowaną jasnością, po raz pierwszy, odkąd Incy mnie porwał. Z
wielkim wysiłkiem odepchnęłam na bok żal i odrazę wywołane śmiercią Boza i Katy, i
spojrzałam na niego. Chodził od świecy do świecy, śpiewając krótkie wersy jeden po drugim.
Wyglądał dostojnie, sprawiał wrażenie ważnego i szczęśliwego. Był skupiony na sobie i tak
zawzięty. Nigdy w całym życiu niczego tak bardzo nie pragnął.
Byłam silna. Nadzwyczajnie silna. Nienaturalnie silna. Wróciłam myślami do Helgar.
Pracowałam dla niej jako pokojówka w Reykjaviku, kiedy skończyłam dwadzieścia lat i już
zdążyłam owdowieć. To Helgar rozpoznała we mnie nieśmiertelną i powiedziała mi o tym, ku
mojemu zdumieniu. Opowiedziała mi o naszej magyi, o tym, że rodzimy się w ciemności i
żyjemy w ciemności, i że tak już jest. Było to dla mnie prawdą przez cztery i pół wieku. Teraz
chwyciłam się nowej prawdy: możemy wybierać, czy chcemy być światłem czy ciemnością,
dobrzy czy źli.
Była to zdumiewająca prawda, z wieloma konsekwencjami. Chciałam mieć czas, żeby
o tym pomyśleć, zamiast kilku minut na żal z powodu tego, że byłam taka nieoświecona.
Helgar opisała naszą magyię jako czarnego węża, zwiniętego w nas zawsze. Uprawiając
magyię, otwieraliśmy usta i przyzywaliśmy węża. Znałam tylko kilka podstawowych zaklęć i
nawet ich nie potrafiłam sobie przypomnieć. Mój czarny wąż spał.
Incy zamknął krąg, spojrzał na mnie w skupieniu i ukląkł w środku. Zasłonił sobie oczy
dłońmi i zaczął nucić.
Jestem wyjątkowo silna. Mam potężną moc, jak River.
Otworzyłam usta.
To był mój plan. Pozwoliłam, żeby mój wzrok się rozproszył i zaczęłam myśleć o
mojej mocy, o tych paru zaklęciach, jakie znałam, o lekcjach, które wzięłam. Pomyślałam o
moim księżycowym kamieniu i z przerażeniem uświadomiłam sobie, że mam go w kieszeni
spodni. Włożyłam go tam odruchowo, z przyzwyczajenia. Myślałam o moim księżycowym
kamieniu, o tym, jak go kocham i że jest częścią mnie.
Dobra, czarny wężu, szepnęłam, po raz pierwszy w życiu, przyzywam cię teraz.
Czarny wąż, chyba zwariowałam. Niech będzie biały. Nie. To była moja moc, i będzie...
gołębiem - białym gołębiem, cholera. Dobra, biały gołębiu, biały gołębiu, biały gołębiu...
przybądź do mnie.
Zamknęłam oczy i zobaczyłam gniewną twarz Reyna. Jakby mówił: nie bądź
mięczakiem. Zawołaj ją! Przestań czekać, aż inni zrobią to za ciebie!
Incy skrzyżował dłonie przed ustami. Tonacja pieśni się zmieniła. Miałam wrażenie, że
powietrze jest zimniejsze, bardziej złowrogie.
Kolejny raz wyczuwałam czarną magyię przedostającą się przez deski w podłodze jak
obrzydliwe, odrażające stwory, sączącą się przez powybijane okna jak zły wiatr, wciskającą
się przez zardzewiałe dziury w dachu razem z niewinnym blaskiem księżyca.
Huitur dufa. Biały gołąb, w języku, który znałam od urodzenia, w języku moich
rodziców. Hvitur dufa, przybądź do mnie. Zadziała, jeśli to nie będzie czarny wąż? Nie
wiedziałam. Wiedziałam tylko, że jeżeli wyobrażę sobie czarnego węża, wychodzącego mi z
ust, znowu zwymiotuję. Hvitur dufa... przybądź do mnie. Myśli mi się rozproszyły, jakby coś
je zakłóciło. Pieśń Incy'ego stawała się coraz głośniejsza. Co ja robię? Czemu jest mi tak
zimno? Wszędzie panowała ciemność, zbliżała się do mnie, lizała obrys okręgu.
Och, hvitur dufa. Myśl, Nas, skup się. Zaczęłam mruczeć pierwsze, co przyszło mi do
głowy. Miałam nadzieję, że jest to pieśń, którą wezwę moją moc, ale wtedy nie miałam
pojęcia. Byłam wyczerpana, resztki mojej energii wyciekały ze mnie.
Miałam mój księżycowy kamień. Moja matka też miała księżycowy kamień. Zmusiłam
się, żeby wydobywać z siebie dźwięk, utrzymać w umyśle obraz silnego, białego gołębia, ale
on cały czas znikał, a mnie chciało się płakać.
Czarne palce ciemności zbliżały się coraz bardziej i bardziej. Niedługo dosięgną moich
stóp, głowy, dłoni, zaczną mnie drapać, torować sobie drogę pod skórę. W końcu poczuję, jak
zakradają się do mojego mózgu i zaczynają wdzierać się do środka, do moich myśli, mojej
duszy.
Jeszcze raz zaśpiewałam, żeby przyzwać moją pradawną moc. Wzniosłam się ponad
fizyczny ból, ponad emocjonalny niepokój. Byłam mocą. Wdech, dwa, trzy, cztery... Hvitur
dufa... mój gołębiu. Mój gołębiu. Mój biały gołębiu mocy. Moje dziedzictwo, mój spadek.
Moja matka. Mój ojciec. Islandia. Czyżby mi się zdawało, czy mój księżycowy kamień robił
się coraz cieplejszy? Cały czas mruczałam, śpiewałam pod nosem, nie spuszczając wzroku z
Incy'ego. Teraz stał, trzymając ręce wzdłuż ciała. Jego głos był silny, ale tłumił go zły zamysł
pieśni. Słowa były obrzydliwe i stare, przez wieki wykorzystywane do tego, żeby siać śmierć i
zniszczenie. Ogarnięta paniką, nad którą z trudem byłam w stanie zapanować, czułam, jak
ciemność wokół mnie gęstnieje.
Incy osiągał szczyt. Jego twarz zlana była potem, oczy miał dzikie i niewidzące, ale
jego radość była ewidentna. Uniósł dłoń do sufitu i powoli obrócił się po okręgu.
Jego zaklęcie dotknęło mnie jak lodowate powietrze arktycznego oceanu. Zatrzęsłam
się z zimna i zamknęłam oczy, wydychając moją pieśń mocy, czując, że nigdy więcej nie
będzie mi już ciepło. Byłam kanałem, naczyniem, które miało zostać wypełnione rodzinnym
dziedzictwem. Nie brałam mocy od Incy'ego, z drewnianej podłogi, z nocnego powietrza.
Przekazywałam ją, pozwalałam jej przez siebie przepływać. Nie poddam się. Nie pozwolę mu
wygrać bez walki. Nie pozwolę jemu ani nikomu innemu odebrać tego, co należy do mnie.
Moja moc pozostanie moją na zawsze.
Chłód piął się po mnie jak dusząca winorośl. Kiedy otworzyłam oczy, miałam
zamazany wzrok. Niedługo ciemność Incy'ego wślizgnie mi się do gardła, dostanie mi się do
uszu, do oczu i będzie po wszystkim.
Haft, haft, efta gordil, efta alleg, śpiewałam. Słowa były pradawne już w czasach,
kiedy urodzili się moi rodzice, utworzone przez Starszych w czasach początków magyi.
Hvitur dufa, eilil dag... myn hroja, myn gulfta... Mój biały gołąb. Wyobraziłam go sobie,
wyobraziłam sobie każde piórko, oczy czarne jak moje. To była moja moc. Ja nad nią
panowałam. Moja moc była nieograniczona! Znajdowała się na skrzydłach mojego gołębia,
taka silna i jasna, w białych piórach, rozsyłana jak słoneczne promienie. Mój gołąb przybywał
na moje wezwanie, tak jak jego inne wcielenia przez wieki przybywały na wezwanie moich
przodków. Był o wiele silniejszy niż patchwork Incy'ego, ukradziony fyordaz. To była moja
moc, z moich kości, z mojej krwi.
Incy teraz już krzyczał, obracając się bez przerwy. Z każdym obrotem śmiertelny
węzeł wokół mojej szyi zaciskał się coraz bardziej. Zaraz zemdleję. Nagle Incy tupnął i stanął
nieruchomo. Energicznie opuścił ręce, jakby uciszał orkiestrę. Zamgliło mi się przed oczami.
Już nic nie wiedziałam. Garota
6
czarnej magyi zacisnęła mi się na szyi...
Hvitur dufa, uwalniam cię. Uwalniam cię! W myślach wyobraziłam sobie, jak wznoszę
ręce w górę, uwalniając moc mojego klanu... i wtedy, ku mojemu zaskoczeniu, przeszyła mnie
fala potężnej mocy, elektryzując każdą komórkę mojego ciała! Plecy wygięły mi się
gwałtownie, a moje dłonie otarły się mocno o drewniany słup. Jakby poraził mnie piorun,
włosy stanęły mi dęba, skóra mnie paliła, jakby miała zamiar popękać. Nos wypełniła mi krew,
a przeszywający ból w uszach sprawił, że krzyknęłam. Czułam, że coś się ze mnie wydobywa,
coś potężnego i namacalnego, co pędziło, żeby wykonać moje zaklęcie.
W ułamku sekundy zaklęcie Incy'ego zostało złamane: Byłam zupełnie trzeźwa i biła
ode mnie nieśmiertelna moc pokoleń. Łańcuch, który skuwał moje ręce, pękł, a zniszczony
metal poleciał we wszystkie strony.
Dwa metry dalej krąg Incy'ego eksplodował. Świece zgasły, hematyt ślizgał się po
podłodze. Incy podskoczył, jakby dostał policzek, który niemal zwalił go z nóg. Zachwiał się,
złapał równowagę i wpatrywał się we mnie z otwartymi ze zdziwienia ustami.
6
od hiszp. garrote - broń wykorzystywana od czasów starożytności do szybkiego duszenia ofiar. Jest to kawałek dość cienkiego,
lecz wytrzymałego materiału, do uchwycenia oburącz i zaciskania na szyi ofiary (przyp. tłum.)
Sama nie mogłam w to uwierzyć. Przepełniała mnie zarówno euforia, jak i pokora.
- Nigdy nie zabierzesz mi mocy - syknęłam. Moje ramiona były boleśnie spięte. Kiedy
odzyskałam czucie w dłoniach, które zaczęły mnie lekko piec, miałam ochotę się rozpłakać, a
mięśnie moich nóg protestowały, gdy podniosłam się z ziemi. - Nigdy nie będziesz miał dość
siły! Jesteś żałosny!
Incy doskoczył do mnie, rycząc z wściekłości. Jego dłonie zacisnęły się na mojej szyi, a
ja nagle zorientowałam się, że moja moc znikła, wyczerpała się przy tym jednym wybuchu.
Nie miałam dość wiedzy, by ją zatrzymać, żeby wymyślić coś innego.
Cholera, pomyślałam, usiłując go kopnąć, przeklinając go, mówiąc najobrzydliwsze
rzeczy, jakie byłam w stanie wymyślić.
- Jesteś mordercą, jesteś stuknięty, nienawidzę cię, zawsze będę cię nienawidzić...
Ale on był silniejszy i zaczął mnie dusić.
- Jak śmiesz ze mną walczyć - warknął. - Jak śmiesz próbować być potężniejsza niż ja!
Nie rozumiesz? To przeze mnie byłaś skończonym nieudacznikiem u purytan. To ja obróciłem
twoje życie w trociny. Wplotłem truciznę do twojej egzystencji, żeby ci pokazać, jak bardzo
tam nie pasujesz, jak bardzo mnie potrzebujesz. Ale ty mimo wszystko tego nie widziałaś. -
Szarpał mnie za ramiona, trzęsąc głową. Czułam mdłości, kręciło mi się w głowie, usiłowałam
chwycić go za ręce, za nadgarstki. Incy zacisnął dłonie na mojej szyi, ściskając je coraz
bardziej i bardziej.
Zakaszlałam, próbując nabrać powietrza. Płuca zaczęły mnie boleć i poczułam zawroty
głowy.
- Pieprz się! - wydusiłam cicho i ugryzłam się w język, kiedy mną potrząsał. Cholera. -
Nienawidzę cię! Jesteś porażką! Dupkiem! Pozerem!
- Ty jesteś porażką! - odgryzł się. - Nieszczęściem! Twoi rodzice by się ciebie
wstydzili, twojej słabości! Sami chcieliby, żebyś umarła... Auć!
Dobra, może i jest ode mnie silniejszy, ale ma jeden czuły punkt. Chwała mi za to, że
pamiętałam. W następnej sekundzie wbiłam mu kolano w przyrodzenie, najsilniej jak mogłam.
Zamarł, a potem wydał z siebie zdławiony odgłos. Jego dłonie oderwały się od mojej szyi, a on
opadł na ziemię, skulił się i zaczął sapać. To było jak magyia!
To była moja szansa. Wskoczyłam na niego, w niezdarnym lądowaniu boleśnie
skręcając sobie zdrętwiałą kostkę. Podniosłam miecz z miejsca, w którym go upuścił i
stanęłam nad nim. Oczy wyszły mu z orbit, usiłował mnie kopnąć, usiłował wstać, ale mu się
nie udało, jedynie skrzywił się i zaskomlał z bólu. Pot wystąpił mu na czoło i zrobił się blady.
- Zabiję cię - wydobył z siebie. Z wściekłości wyszły mu żyły na skroniach.
- To ja mam miecz, geniuszu - warknęłam. Usiłował podnieść się na jedno kolano,
wyciągając do mnie rękę. Uniosłam miecz, myśląc o tym, co zrobił z moim życiem, co zrobił z
moim życiem w River's Edge. Wydawało mi się, że słyszę w oddali dudnienie i trzaski, ale
wszystkie zmysły eksplodowały mi pod wpływem magyi, więc nie mogłam ufać swoim uszom.
- Zasługujesz na śmierć. - Czułam się mocna i niepokonana. - Za wszystko, co
zrobiłeś. Zabiłeś Boza i Katy. Mało mnie nie zabiłeś.
Incy cały czas próbował się podnieść, a ja przyglądałam się mu, na wypadek, gdybym
znów musiała kopnąć go w jaja.
- Akurat umiesz się posługiwać tym mieczem - zakpił, ale w jego oczach dostrzegłam
strach. Uśmiechnęłam się złowrogo, tak jak ćwiczyłam wiele lat temu, dla zabawy.
- Zdziwiłbyś się - powiedziałam z uśmieszkiem na twarzy i dostrzegłam, że zwątpił.
Cofnęłam się o parę kroków, na wypadek gdyby usiłował się na mnie rzucić, i
opuściłam miecz. Ręce mi drżały, kiedy podejmowałam decyzję.
- Jestem silniejsza od ciebie. Bo... nie zamierzam cię zabić, nieudaczniku. - Wzięłam
rozedrgany oddech, zastanawiając się, jak go unieruchomić, żeby zdołać stąd uciec. -
Zasługujesz na śmierć - dodałam. - I mogłabym cię w tej chwili zabić, i nikt na ziemi by za
tobą nie płakał, oprócz szczurów, które zjadłyby twoje kości. Ale jestem ponad to, ty
zawszawiony koński bobku! - dokończyłam, krzycząc, znów rozwścieczona.
Nagle podłoga się zatrzęsła, a ja usłyszałam kolejny, jeszcze głośniejszy ryk
wściekłości. Incy spojrzał w górę, na jego twarzy odmalowało się przerażenie i złość...
...na widok wściekłego Najeźdźcy z Północy, który pędził po balkonie.
Więc jednak umarłam. Więc jednak, mimo że tak się starałam, Incy'emu udało się mnie
udusić. Po wszystkim. Jakby z oddali widziałam, jak Reyn chwyta Incy'ego za płaszcz i ciska
nim o podłogę. Tak właśnie wyglądało niebo: mogłam patrzeć w nieskończoność, jak Reyn
bije Incy'ego.
Przypuszczałam, że będę patrzeć na to przez całą wieczność. Nie tak źle.
Później dotarło do mnie kilka rzeczy: byłam nieśmiertelna, nie można było mnie
udusić. W niebie pewnie ładniej pachnie i jest cieplej. Nie wiedziałam nawet, czy niebo w
ogóle istnieje, poza tym mało prawdopodobne było, żebym się w nim znalazła, o ile istnieje.
Poza tym biegli do mnie River, Asher, Solis i Anne.
Chyba jednak nadal żyłam i wszystko się skończyło.
Rozdział 25
Niezupełnie.
- Nastasyo! - Asher popatrzył mi w oczy, a później ostrożnie wyjął miecz z mojej
zdrętwiałej dłoni i przyjrzał się moim nadgarstkom, które były posiniaczone, pokaleczone i
podrapane. River i Solis zaczęli odciągać Reyna od Incy'ego, który wdał się w walkę. Nie miał
szans wygrać, bo walczył z kimś, kto urodził się i został wychowany do pokonywania innych
ludzi. River nakreśliła pieczęć w powietrzu, a Incy padł jak kawka, z oczami utkwionymi w
suficie. Solis wziął Reyna za rękę i go odciągnął. Ciężko dyszał z zaciśniętymi pięściami.
Teraz, kiedy Incy nie stanowił już zagrożenia, poczułam się oszołomiona i
niedorzecznie zmęczona. Uświadomiłam sobie, że Solis i Anne są przy Bozie i Katy.
Słyszałam, jak szeptem wypowiadają modlitwy i miałam ponurą świadomość tego, że
sprowadziłam to na nich.
Byli tu. W czasie najgorszych chwil tęskniłam, żeby znów zobaczyć River, żeby mieć
jeszcze jedną szansę porozumienia się z Reynem. Teraz odczuwałam głęboką ulgę i
wdzięczność, ale też niewysłowione zażenowanie z powodu tego, że byli świadkami mojego
największego upadku. Odrzuciłam dar ich wiedzy, zostawiłam ich i natychmiast wpakowałam
się w kłopoty. Ci ludzie, na których opinii rozpaczliwie mi zależało, patrzyli na mnie w
momencie mojej największej porażki.
River podeszła i uklękła przy mnie. Przypomniało mi się, jak się poznałyśmy - wtedy
też podeszła i uklękła przy mnie, kiedy wykręcałam moją etolę z lisa z lodowatej wody. Bałam
się spojrzeć jej w oczy, ale się zmusiłam. Dostrzegłam troskę, zmartwienie i miłość. Zrobiło mi
się mokro w nosie, jak zawsze, kiedy zbiera mi się na płacz. River pogłaskała moje włosy w
kolorze flamingowej magenty i odwróciłyśmy się, żeby przyjrzeć się scenie. Wszystko
wyglądało teraz o wiele gorzej, kiedy nie znajdowałam się pod wpływem zaklęcia: magazyn,
wysuszone ciało Boza, pozbawiona głowy Katy, krwawy okrąg, łańcuchy, świece, które użył,
żeby uprawiać złą magyię.
Nie wiedziałam, czy będę w stanie kiedykolwiek się z tego pozbierać. Moje poczucie
triumfu nad Incym, nad ciemnością, wyparowało jak dym.
Jasnobrązowe oczy River spojrzały na mnie. Jej dłoń ostrożnie pogłaskała mnie po
ramieniu, a ból sprawił, że znowu zebrało mi się na wymioty. River nachyliła się do mojego
ucha.
- To wygląda bardzo źle. Ale widziałam gorsze rzeczy. Pozbierasz się.
- Moja twarz nie jest chyba aż tak ekspresywna? - rozpłakałam się.
Nos miałam zimny. Cała reszta mojego ciała była ciepła. Materac pode mną był
twardy. Wyciągnęłam ostrożnie rękę i szybko odnalazłam brzeg łóżka. Było wąskie. Powoli,
wstrzymując oddech, otworzyłam oczy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, było pęknięcie na
suficie w kształcie Brazylii. Błądząc wzrokiem, dostrzegłam małą drewnianą szafę, drzwi do
mojego pokoju. Metalową ramę łóżka w nogach. Zlew. Małą szafkę przy łóżku. Okno.
Mój pokój u River.
Wtedy zorientowałam się, że śnię. Leżałam nieruchomo, żeby się nie obudzić.
Oddałabym wszystko, żeby to było prawdą, rzeczywistością. Ale wiedziałam, że zaraz się
obudzę w zjawiskowym hotelu w Bostonie, na szerokim, miękkim łóżku. Ktoś wejdzie, głośno
mówiąc, wezwie obsługę hotelową. Będę się czuła okropnie, dopóki nie wypiję czterech
filiżanek kawy.
Dzień upłynie na zakupach, jedzeniu, włóczeniu się, a później wieczorze w teatrze albo
snobistycznym nowym klubie czy znanej restauracji. Krótko mówiąc, jałowa, bezcelowa,
głupia egzystencja, koszmar.
Znów zamknęłam oczy. Nie taki koszmar, jaki miałam z Incym w roli głównej - który
zabił Boza i Katy w magazynie. Wydawało się to takie... prawdziwe. Dlaczego cały czas mam
te sny, wizje?
Usłyszałam pukanie do drzwi, ale zignorowałam je. Pewnie pokojówka, a może
obsługa hotelowa. Jeżeli znów otworzę oczy, to obudzę się na dobre, a myśl o tym, że obudzę
się w Bostonie z Incym przyprawiała mnie o rozpacz.
Drzwi się otworzyły. Udawałam, że śpię. Poczułam... zioła?
- Wiem, że nie śpisz - odezwała się River, a moje oczy natychmiast się otworzyły.
To naprawdę była ona. Ja naprawdę tu byłam. Zmarszczyłam czoło, cofając się
pamięcią. Moim ostatnim wspomnieniem było... Czy to wszystko naprawdę się wydarzyło? To
nieopisane okrucieństwo w magazynie? Czy to było prawdą? O Boże.
- Usiądź i wypij to - powiedziała River.
Wtedy zobaczyłam moje nadgarstki, upstrzone ciemnymi, fioletowymi siniakami,
pokryte rankami od drzazg słupa. Szyję miałam obolałą. Jedną ręką dotknęłam karku. Ktoś
zawiązał mi wokół szyi cienką apaszkę. Wzruszyła mnie ta troska i poczułam, jak moje oczy
napełniają się łzami. Wzięłam kubek od River i się napiłam.
Nowe fale przerażenia zalewały mnie, kiedy przypominałam sobie coraz więcej
szczegółów. River usiadła na moim łóżku. Nie mogłam na nią patrzeć, po prostu piłam
ziołowy napar i pozwoliłam łzom spływać po policzkach.
- Tak... tak mi przykro - wyszeptałam, spoglądając na kołdrę.
- Wiem - uspokajała mnie River.
- Innocencio... nie żyje?
- Nie, biedny Incy będzie musiał się poddać uzdrawiającym talentom mojej ciotki
Louisette - odpowiedziała. - Neli przeniosła się do Anglii, do nowego miejsca terapii. Ale
wydaje mi się, że Incy trochę u Louisette pobędzie.
- Pewnie nie można mu pomóc? - Usłyszałam sceptycyzm we własnym głosie.
- Myślę, że można - odparła River.
Jeżeli Incy'emu można pomóc... to mnie tym bardziej.
Znów rozległo się pukanie do drzwi i do środka weszła Anne z tacą. Na widok miski z
zupą i chleba skrzywiłam się, przypominając sobie noc, w którą opuściłam to miejsce,
zaledwie parę dni temu. Ciemność Incy'ego, którą brałam za moją własną, zniszczyła posiłek.
Anne postawiła mi tacę na kolanach, a ja oparłam się o zagłówek.
- Cały czas zapominam o twoich włosach - powiedziała sucho. - Co cię opętało?
Wzięłam pasemko różowych włosów między palce.
- Właściwie... chyba opętał mnie Incy - wyznałam powoli, usiłując sobie przypomnieć
słowa, którymi mnie zarzucił... kiedy? Wczoraj w nocy? - Jaki mamy dzień? Jak długo spałam?
- Jakieś osiemnaście godzin - powiedziała River. - Jak to, Incy cię opętał?
- Wczoraj w nocy, podczas walki, mówiłam wszystkie najgorsze rzeczy, jakie byłam w
stanie wymyślić, jak bardzo go nienawidzę, jaki jest potworny i żałosny, i że jestem o wiele
silniejsza od niego... - przerwałam, zawstydzona. Z pewnością nie zademonstrowałam moich
wspaniałych zdolności.
Wzięłam chleb, odłamałam kawałek i zanurzyłam w pomarańczowej zupie. Nie
spodziewałam się, że będę mogła jeszcze cokolwiek zjeść po tym, jak mdliło mnie na
wspomnienie tego, co się stało. Ale uświadomiłam sobie, że umieram z głodu.
- Jesteś o wiele silniejsza niż on - stwierdziła rzeczowo River. I co?
- On powiedział, że nie jestem dość silna, żeby się go pozbyć. Powiedział, że to przez
niego wszystko tutaj szło mi źle. To on sprawił, że działy się te rzeczy, moje zaklęcia się nie
udawały, kłóciłam się z ludźmi, wyleciałam z pracy. Powiedział, że to wszystko przez niego -
zsyłał na mnie złe zaklęcia i niszczył wszystko dookoła mnie.
River i Anne spojrzały po sobie.
- Powiem Solisowi i Daisuke, żeby pozamiatali - oznajmiła Anne i wyszła.
- Jeżeli to prawda, jest tutaj coś, czym posługiwał się, żeby się do ciebie dostać -
wyjaśniła River. - Jeżeli tak jest, znajdą to i zniszczą. Ale nie chce mi się wierzyć, żeby Incy
był na tyle silny, żeby posługiwać się tego rodzaju magyia.
- Nie sam - zaprzeczyłam, przypominając sobie. Opowiedziałam River wszystko, co
Incy powiedział o tajemniczej Miss Ednie, chociaż nie było tego zbyt wiele. Opowieść o barze
Miss Edny na nowo mną wstrząsnęła. Ukryłam twarz w dłoniach. - Ja to wszystko tu
sprowadziłam - wymamrotałam z palącymi policzkami.
- Tak - przyznała River. Wzięła kawałek mojego chleba i zjadła. - Ale nie pochlebiaj
sobie, że jesteś najgorsza, i że ustanowiłaś nowe rekordy porażek.
- Starasz się tylko poprawić mi samopoczucie - westchnęłam i zjadłam trochę zupy.
Była z dyni piżmowej doprawionej curry, fan-nieziemsko-styczna, pierwszy prawdziwy
posiłek, jaki jadłam od kilku dni.
- Tak. - River uśmiechnęła się przelotnie. - Nie staram się zmniejszać wagi twoich
dokonań. To było niewiarygodnie złe. Bardzo ciemne, bardzo złe. Incy jest niebezpiecznie
mroczną osobą i pewnie przez jakiś czas taki pozostanie. Bardzo mi przykro z powodu
śmierci twoich przyjaciół. Przykro mi z powodu tego, jaką rolę odegrałaś w tym całym
zdarzeniu, jakakolwiek by była.
Znów poczułam się potwornie. Odłożyłam łyżkę.
- Ale to nie przez ciebie Incy stał się mroczny, nie ty zabiłaś tych ludzi - dodała River. -
A to, chociaż tragiczne, nie jest aż tak złe, jak rzeczy, z którymi przez lata przychodzili tu inni
ludzie.
Umierałam z ciekawości, żeby dowiedzieć się, kto i z czym, ale przypuszczałam, że
chyba nietaktem będzie pytać.
- Na przykład kto? - Znów wzięłam łyżkę.
- Nie zdradzę żadnych poufnych spraw. - River znów uśmiechnęła się lekko. - Ale
przypuszczam, że niedługo ludzie będą chcieli się podzielić swoimi opowieściami. Od
niektórych historii włosy staną ci dęba. Niektóre z nich spowodowały katastroficzne skutki.
Oj, dzięki Bogu. Wiecie, co mam na myśli.
Mimo wszystko byłam zawstydzona z powodu tego, jak źle wykorzystałam mój czas
tutaj. I wszyscy inni studenci oczywiście dowiedzą się, co się stało. Nie, wcale nie będę
zażenowana, patrząc wszystkim w twarz, będę się czuła fenomenalnie. Och.
Jadłam powoli. River ujęła obie moje dłonie i wtarła jakąś maść w siniaki i zadrapania
po drzazgach. Pachniała ogórecznikiem, olejkiem z drzewa herbacianego, parafiną i od razu
podziałała kojąco. Wiele jeszcze rzeczy chciałam wyjaśnić. Skąd wiedzieli, że potrzebuję
pomocy? Skąd wiedzieli, gdzie mnie szukać? Co się stało z ciałami Boza i Katy? Gdzie jest
Reyn? Dlaczego tam był?
Nagle poczułam się wyczerpana, przytłoczona ciężarem tego, co się stało. Mimo tego,
co powiedziała River, była to okropna, straszna sytuacja, a ja czułam się zbrukana.
Tylko...
- W końcu, powaliłam Incy'ego - powiedziałam powoli. - Wzięłam jego miecz, ten
sam, którego użył do... Nieważne, nienawidziłam go strasznie, a on usiłował mnie zabić i
zamordował moich przyjaciół, a do tego nasłał na mnie nieszczęścia. Chciałam go zabić.
Wyobraziłam sobie, jak go zabijam, wyobraziłam sobie, że jest martwy na wieki.
River siedziała w milczeniu, słuchając tak, że miało się ochotę opowiedzieć jej
wszystko. Uniosłam wzrok.
- Postanowiłam, że go nie zabiję. To znaczy, nie bałam się samego zabijania. Wtedy
naprawdę chciałam, żeby zginął. Ale... miałam wybór. I postanowiłam go nie zabijać. -
Dziwiłam się temu przez chwilę.
Napotkałam wzrok River, która skinęła głową, a później uniosła dłoń.
- Wspaniale. Piątka za to, że go nie zabiłaś. - Kąciki jej warg uniosły się, a ja poczułam
nagłą lekkość na sercu. Uniosłam dłoń i przybiłam piątkę za to, że nie dałam się ciemności.
Nie było mnie tu przez cztery dni. Ten czas zdołałam wypełnić zniszczeniem. Ale
śmiem powiedzieć, że przyniósł też wiele zrozumienia, a nawet... dojrzałości.
River wstała i wzięła tacę.
- Prześpij się. Zobaczymy się, jak się obudzisz.
Wyłączyła mi lampkę i wyszła po cichu, a ja przez chwilę leżałam na łóżku, usiłując
sobie wszystko przetworzyć, co mi się zupełnie nie udawało. Aż w końcu zasnęłam.
Rozdział 26
Dopiero po tygodniu doszłam do siebie na tyle, żeby zejść na dół. W idealnym świecie
zostałabym w tym pokoju na zawsze, jak pustelnica, a ludzie wsuwaliby mi jedzenie do pokoju
przez szparę w drzwiach.
To nie jest idealny świat. Ale to już wiecie.
Przez tych kilka dni słyszałam, jak mieszkańcy przechodzili pod moimi drzwiami,
rozmawiając cicho. Brynne przyszła mnie odwiedzić i okazała współczucie. Miałam nadzieję,
że opowie mi o czymś naprawdę potwornym, co zrobiła - poza tym, że usiłowała kogoś
podpalić, co już wiedziałam, ale ona tylko mnie pożałowała i kazała przefarbować z powrotem
włosy, na miłość boską.
Uświadomiłam sobie, że jest moją przyjaciółką. Wcześniej tego nie wiedziałam.
Powiedziała mi prawdę. Okazywała współczucie i troskę. Kiedy wracałam myślami do moich
dawnych przyjaciół, nie mogłam sobie przypomnieć, żeby któremukolwiek z nich naprawdę na
mnie zależało, na moich uczuciach, na tym, co robię, jakie decyzje podejmuję. Poza tym, jak
to na nich wpłynie. To była ta różnica. Jedna z różnic.
Któregoś popołudnia pojawili się River i Asher.
- Doszliśmy do tego, co robił Incy - powiedział Asher bez ogródek. - Pamiętasz lustro
w jadalni? To w pozłacanej ramie? Było zaklęte. Nie wiemy, jak to zrobił. Zwykle, żeby tego
dokonać, trzeba dotknąć przedmiotu. Posługiwał się lustrem jako kanałem, wysyłał zaklęcia
czarnej magyi wycelowane w ciebie. Jesteśmy przekonani, że to przez te zaklęcia miałaś tu
takie przejścia w ciągu kilku ostatnich tygodni.
- Pierwszych kilka tygodni było twoją winą - zauważyła poważnie River, wymuszając
mój uśmiech.
- Lustro zostało rytualnie zniszczone - ciągnął Asher. - Pokój i dom zostały zamiecione
i wysprzątane. Teraz powinno być dużo lepiej.
Skinęłam głową, mając nadzieję, że ma rację.
Pewnego dnia obudziłam się i zobaczyłam w pokoju dwie walizki z jakimiś ciuchami,
które kupiłam w Bostonie. Później River powiedziała mi, że znaleźli je w bagażniku
samochodu Incy'ego. Zabrał je z nami tamtej nocy, żeby wyglądało to tak, jakbym spakowała
wszystkie manatki i wyjechała. Przeszukałam je i pozbyłam się wszystkiego, co nosiłam przy
Incym i innych. Resztę upchnęłam w szafie, obok flanelowych koszul i wełnianych swetrów.
Nie byłam gotem ani pankówą, jak wtedy kiedy przyjechałam tu pierwszy raz, ale nie byłam
też całkowicie Hildą pastuszką. Byłam po trochu każdą z tych dwóch.
River poprawiła mi włosy tym samym zaklęciem, którego użyła poprzednio. Nie
przywykłam do koloru magenta ani trochę, więc poczułam ulgę, widząc ponownie mój blond.
Przynajmniej cięcie nadal wyglądało fajnie, o ile pamiętałam, żeby uczesać włosy, dopóki były
wilgotne. Siniaki i skaleczenia nadgarstków zniknęły. Fioletowe ślady palców na szyi też.
Emocje miałam nadal w kiepskim stanie.
Po pewnym czasie przyszła mi do głowy myśl, żeby wczołgać się pod łóżko, wyjąć
luźny kawałek listwy i sięgnąć do skrytki. Serce waliło mi jak oszalałe, kiedy poczułam
apaszkę i ciepły metal w niej. Rozwinęłam ją i spojrzałam do środka. Była to połowa amuletu
mojej matki, mój rodzinny tarak-sin.
River odłożyła go z powrotem. Łzy znów napłynęły mi do oczu - wierzyła mi. Nie
uważała, że jestem mroczna albo że wykorzystam amulet do mrocznych celów. I... myślała, że
po niego wrócę.
Każdego dnia czułam Reyna pod moimi drzwiami, ale nigdy nie zapukał, nigdy nie
poprosił, żebym go wpuściła. Wcale nie byłam na tyle odważna, żeby rzeczywiście podejść do
drzwi, żeby się z nim zobaczyć jak normalny człowiek. Tęskniłam, żeby z nim porozmawiać,
bez przerwy wyobrażałam sobie jego twarz. Ale przez tak długi czas byłam tchórzem, że
trudno było mi się zmienić.
W końcu przestali mi przynosić jedzenie, żeby zmusić mnie do wyjścia. Wytrzymałam
osiem godzin. Jakiś bydlak zaczął piec w kuchni ciastka, a zapach doleciał na górę, pod moje
drzwi. Pewnie skierowali nawiew w moją stronę, żeby było mi jeszcze gorzej. Byłam prawie w
stanie delirium, kiedy człapałam na dół, podążając za zapachem.
W kuchni Amy i Lorenz rzucali kawałki ciasta na blaszki do pieczenia. W każdym
razie Amy, a Lorenz siedział na stołku i wyglądał zjawiskowo.
- Ha! - powiedziała Amy do Lorenza, kiedy mnie zobaczyła. - Mówiłam ci, że to
zadziała. - Uśmiechnęła się promiennie, wzięła jeszcze ciepłe ciasteczko i rzuciła je do mnie.
Było to ulubione ciasteczko Anne, z tofu, migdałami i ziarnem sezamu, ale smakowało
naprawdę nieźle. Były tak pyszne, że zjadłam ze dwanaście na podwieczorek.
Lorenz podszedł i pocałował mnie w oba policzki, po włosku.
- Bardzo ładna fryzura - powiedział z uznaniem. - Bardzo modna.
- Dziękuję.
To było to. Ci ludzie byli tak cholernie przejęci, hojni i wybaczający, przygarnęli mnie
z powrotem, jakbym wcale nie brała udziału w potwornej, śmiertelnej tragedii na własne
życzenie. Ciężko było to znieść.
Ale nie mogłam stać tu wiecznie, jedząc ciastka. W idealnym świecie... Wyszłam z
kuchni i zobaczyłam River w korytarzu z grafikiem obowiązków.
- Cześć - odezwała się promiennie. - Właśnie dodaję twoje imię. Jutro rano masz
zbieranie jajek!
- O Jezuuuu - wymruczałam, a ona się roześmiała. - Uhm... wiesz może... gdzie jest
Reyn? - Trzy ostatnie słowa wypowiedziałam naprawdę szybko, bo dzięki temu całkowicie
uniemożliwiłam jej poskładanie wszystkiego do kupy.
- Zobaczmy. - River, kompletnie niezmieszana, sprawdziła grafik. - Teraz powinien
być w stajni.
Tak, bo stajnia jest moim ulubionym miejscem, gdzie czuję się najbardziej swobodnie,
gdzie nie dręczą mnie wspomnienia koni, które kochałam i straciłam. Albo których nie
uratowałam.
Westchnęłam.
- Idź - powiedziała River.
Reyn wprowadzał właśnie Titusa z powrotem do boksu. Usłyszał, że wchodzę, i stał
przez sekundę, patrząc na mnie. Kiedy Titus znalazł się w środku, Reyn wymruczał coś do
niego, a później zamknął drzwi boksu. Titus prychnął.
- Umiesz się obchodzić z końmi - siliłam się na swobodny ton, ale głos mi się łamał i
zabrzmiało to jak głos wystraszonego małego dziecka, więc cóż...
Reyn podszedł bliżej i przyjrzał mi się badawczo, jakby chciał się upewnić, że nic mi
nie jest, że jestem prawdziwa czy coś takiego.
- Jak się czujesz? - spytał.
Mało nie zachichotałam nerwowo. Bo taką właśnie jestem luzarą.
- Prawdę mówiąc, nie wiem - powiedziałam. - Cieszę się, że tu jestem. Ale jest ciężko.
- Odgarnęłam włosy za ucho. - Trudno jest być mną. Chyba. Wiem, że to cię dziwi.
Reyn skinął głową - nie miał najmniejszego zamiaru zaprzeczać.
- Bycie mną to też nie są Hawaje.
Był to numer 6237 z listy rzeczy, które nigdy nie przyszły mi do głowy.
- Och. No tak, chyba nie.
Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co on może czuć w związku ze sobą samym, ze
swoją przeszłością. Chyba przez to, że byłam tak bardzo zaabsorbowana własnymi sprawami.
Ale zgadza się, jemu też musiało być ciężko. A raczej - co za olśnienie - bez wątpienia każdy
ma trudniejsze etapy w życiu, kiedy ogarniają go albo wypełniają wątpliwości. Ja spędziłam
ponad czterysta lat na opłakiwaniu życia nieśmiertelnej, ani przez chwilę nie zastanawiając się
nad tym, że życie może być naprawdę wredne, bez względu na to, kim jesteśmy.
To był przełom w myśleniu, nad którym w szczegółach będę rozmyślać później. W tej
chwili miałam pytania.
- Skąd wiedzieliście z River, gdzie jestem?
Reyn otworzył drzwi boksu, ukazując czyste, puste wnętrze z kilkoma belkami
świeżego siana.
Przypomniało mi o tej nocy, kiedy po raz pierwszy pocałowaliśmy się z Reynem, na
górze w schowku na siano. Wydawało mi się, że wydarzyło się to dekadę temu. Reyn rzucił
kurtkę na podłogę i usiadł na ziemi. Ja przysiadłam na belce obok niego, żeby być wyżej.
Blade światło późnopopołudniowego słońca wlewało się przez okno, oświetlając jego mocno
zarysowane kości policzkowe, rozjaśniając jego włosy. Wyglądał na zmęczonego. Na
przystojnego dwudziesto- albo dwudziestodwuletniego boga, tyle - że zmęczonego.
- Szukaliśmy cię - odparł. - Tamtej nocy. Ale czuliśmy, że coś jest nie tak, jakbyś była
blisko, ale nie mogliśmy cię zobaczyć.
- Tak naprawdę wcale nie byłam daleko. Zastanawiam się, czy Incy nie odgrodził mnie
jakimś zaklęciem czy czymś. - Ciężko mi było wymówić jego imię.
Reyn skinął głową, zaciskając zęby ze złości na myśl o Incym.
- Pewnie tak było. W każdym razie zniknęłaś, a my nie byliśmy w stanie cię wyczuć.
River i inni, Anne, Solis i Asher, próbowali wróżyć ze szklanej kuli, żeby cię znaleźć. Bez
skutku. - Reyn odetchnął głęboko. Znowu żałowałam, że ich na to wszystko naraziłam. -
Próbowaliśmy codziennie. River skontaktowała się ze znajomymi, ale nikt cię nie widział, nikt
nic nie słyszał. Potem, nie wczoraj, chyba dzień wcześniej, zadzwonił do niej przyjaciel.
Widział Innocencia w Bostonie. River spotkała się z nim i dowiedziała się mniej więcej, jak
wygląda - wyjaśnił Reyn. Incy był ze mną tamtej nocy we Francji, w 1929 roku, kiedy
poznałam River. - Domyśliliśmy się, że na pewno jesteś z nim. - Reyn był coraz bardziej i
bardziej odległy, a teraz spojrzał na mnie z chłodnym dystansem w oczach. - Jest twoim
kochankiem?
- Incy? Nie - pokręciłam głową. - Święty narodzie. Skąd. Święty narodzie, tak mówią
fajni ludzie. Tak samo jak Boshe.
- Jest gejem? - Spojrzenie Reyna było bardzo bezpośrednie, i wyglądał tak... nie wiem,
pięknie? Wyglądał jak dom, dla mnie. Przypominał moich sąsiadów i przyjaciół, których
znałam dawno temu. Wyobraziłam sobie, jak przeszukuje las w nocy, kiedy zniknęłam, jedzie
do Bostonu, żeby mnie odnaleźć.
- Niezupełnie - zaprzeczyłam. - Gra... na dwa fronty. Ale między nami nigdy niczego
nie było. - No i? To jest przykład znanego zwrotu: "Ratując własną skórę". Widzicie, jak
można być wdzięcznym z powodu uratowania własnej skóry.
- Jesteście po prostu przyjaciółmi.
- Tak. Dobrymi przyjaciółmi. Najlepszymi - westchnęłam i poczułam się bardzo stara.
Wsparłam głowę na jednej dłoni.
- W każdym razie, pojechaliśmy do Bostonu - ciągnął Reyn. - Po drodze, już była noc,
nagle cię wyczuliśmy, wyczuliśmy cię bardzo ożywioną. Pod wpływem... wielkich emocji.
River potrafiła za tym pójść.
Pewnie stało się to, kiedy byłam w Miss Edna's albo zaraz potem, kiedy kłóciłam się z
Incym w samochodzie.
- A potem nagle wydałaś nam się martwa. - Reyn przełknął ślinę i chwycił kilka nitek
na kolanie znoszonych dżinsów. Ten mężczyzna wyglądał w dżinsach tak, że należałoby mu
zrobić zdjęcie i umieścić w katalogu. Zamrugałam i skupiłam się na tym, co mówił. -
Znaleźliśmy twoją apaszkę po drodze, przemoczoną od śniegu. Wiedziałem, że nigdy byś się
jej nie pozbyła, dopóki oddychasz. Więc pomyśleliśmy o najgorszym. Ale River powiedziała:
"Znajdźmy przynajmniej jej ciało". Więc podążaliśmy za tym, co udawało nam się wyczuć.
- Poświęciłeś się tak dla mojego ciała - zdziwiłam się.
- Tak. - Reyn uniósł wzrok, z wyraźną irytacją na twarzy. - Mieliśmy zamiar cię
wypchać i zachować jako eksponat dla przyszłych studentów.
- Moglibyście doprawić mi koła i przesuwać z sali do sali. - Uśmiechnęłam się
promiennie.
Reyn skinął oschle głową.
- Znaleźliśmy się przed magazynem, przejechaliśmy obok niego kilka razy. River
pomyślała, że pewnie został zamknięty zaklęciem. W końcu zauważyliśmy światła migoczące
w górnych oknach i zaczęliśmy otwierać drzwi doku załadunkowego. Wtedy poczuliśmy ten
ogromny podmuch magyi, naprawdę silnej, wielkiej mocy. - Pokręcił głową, przypominając
sobie. - Wiedzieliśmy, że to ty. Było cię czuć. To było niesamowite.
Policzki mi zapłonęły z powodu zadziwienia i podziwu w jego głosie. Przypomniałam
sobie ekstazę pomieszaną z bólem, przeszywające jak piorun uczucie, kiedy uwalniałam
mojego białego gołębia. Chciałam poczuć to znowu. Tyle że z większą wiedzą i mniejszymi
konsekwencjami.
- I weszliśmy po ciebie do środka. - Wzruszył ramionami. Przełknęłam ślinę. Próbując
wydobyć z siebie głos, miałam wrażenie, że połykam gwoździe.
- Bardzo... to doceniam, że po mnie przyjechaliście. Żeby mnie uratować. Albo zabrać
to, co po mnie zostało.
- Jasne. - Reyn spojrzał na mnie pewnym wzrokiem. - Nie mieliśmy wyboru. Byłaś
studentką River.
- Hm... - odezwałam się, zraniona. - Super. Dzięki.
- Nie to chciałem powiedzieć. - Reyn przeczesał dłonią włosy.
- Nie? A co chciałeś powiedzieć? - Postanowiłam puścić strumień światła na ten
szkielet. - Dobrze, River musiała pojechać za swoją studentką. Zgoda. Ale ty? Dlaczego ty
tam byłeś? Tylko dlatego, że jesteś duży i twardy, i potrafisz kogoś znokautować? - Jest.
Przyparłam go do muru.
- Nie - zmarszczył czoło. - Nie bądź taka zgryźliwa. Pojechałem, bo to, co jest między
mną i tobą, nie jest jeszcze zakończone. - Szczerość, której zażądałam, rozbroiła mnie.
Spojrzałam mu w oczy, głęboko złote, lekko skośne i bardzo bystre, mądre i doświadczone.
Skinęłam głową. Nie miałam czasu, żeby udawać, że nie wiem, o co mu chodzi.
Wstrzymałam oddech. To był moment, w którym powinien porwać mnie w ramiona i zacząć
całować. Zaczęłam niecierpliwie wyczekiwać szczęścia wywołanego przez Reyna.
- Zaczekaj. - Nagle wstał i wyszedł z boksu. Wpatrywałam się w drzwi. Czyżby teraz
stchórzył?
Ale po niecałej minucie wrócił, trzymając coś na rękach. Coś białego o wyglądzie
larwy. Ukląkł na sianie i pokazał mi: było to najsłabsze szczenię z miotu Molly.
- Hm - odezwałam się bez entuzjazmu.
Szczeniak poruszał mu się w dłoniach, przewracał się i ziewał, wyciągał długie, proste
łapy. Nie widziałam go od tamtej nocy, kiedy się urodził i był taK samo niesforny jak
wcześniej.
- Jest moja - powiedział Reyn, a moje oczy otworzyły się szeroko na widok jego dumy
i miłości.
Nigdy wcześniej ich w nim nie widziałam. Niewiarygodne było zobaczyć go młodszego
i szczęśliwszego. Było to tak, jakby wziąć idealnego mężczyznę i w niewytłumaczalny sposób
zrobić z niego jeszcze idealniejszego. No dobra, bardziej idealnego. Szczęka mało mi nie
opadła, kiedy siedziałam tak, oczarowana.
Przesunął delikatnie palcem po chudym boku szczeniaka. Pies znowu ziewnął,
otwierając mały pyszczek. Potem odwrócił łepek i zamrugał, patrząc na mnie.
- On ma otwarte oczy - dotarło do mnie. Uszy miał większe i bardziej opadające.
- To jest ona - poprawił łagodnie Reyn. - Wabi się Dufa.
Wpatrywałam się w niego.
- Gołąb - powiedział pomocnie.
- Tak, znam norweski - odezwałam się z przekąsem. Znów spojrzałam na szczeniaka,
na tego brzydkiego białego cherlaka, którego Reyn adoptował, kochał i nazwał Gołębiem.
- Hm - powiedziałam, rozmyślając nad dziwnymi zakrętami i zwrotami w moim życiu,
zwłaszcza w ciągu trzech ostatnich miesięcy. - Cóż... coś w niej jest.
- Tak. - Reyn uśmiechnął się do niej. Przeniósł promienny uśmiech na mnie, co mnie
lekko onieśmieliło, a później wstał i odniósł szczeniaka Molly, która zaczęła skomleć. Wrócił,
zanim skończyłam rozważania nad tajemnicami życia, i usiadł bliżej mnie. Powoli wyciągnął
rękę i położył dłoń na mojej. Dotyk był ciepły i elektryzujący, a ja robiłam wszystko, żeby nie
popaść w hiperwentylację. - Mogę się nią z tobą podzielić, jeżeli chcesz.
To mnie wyprowadziło z równowagi. Nie chciałam psa, nie chciałam więcej żadnego
psa, dopóki żyję. Dufa tylko zestarzeje się i umrze, zostawiając nas z kolejną raną w sercu.
To było... przerażające. To znaczy, nie tak samo jak Incy, który usiłował wyssać ze
mnie moc i mnie zabić, ale na swój sposób przerażające.
Poczułam, że moje palce zaciskają się wokół palców Reyna.
- Reyn? - szepnęłam. Spojrzał na mnie. - Z jakim imieniem się urodziłeś? - Było to coś
wyjątkowo osobistego, czego większość nieśmiertelnych nie opowiada na lewo i prawo.
Wiedziałam, że był synem Krwawego Erika. On wiedział, że jestem, córką Ulfura Wilka. Ale
kim był wcześniej, zanim stał się częścią zagłady mojej rodziny?
- Eileif - odparł. Aj-liff. - Eileif Eriksson.
Staronordycki, co oczywiście miało sens. Rozpoznałam korzenie imienia. Część "Ei"
oznaczała "samotny". Część "lei" oznaczała dziedzictwo lub spadek.
Tak, niezłe brzemię dla dziecka. Jezu.
- Eileif. - Starałam wyobrazić go sobie jako roześmiane dziecko, z rozjaśnionymi
słońcem włosami i psotnym spojrzeniem.
- Tak. - Wyglądał na zdezorientowanego. Może przypominał sobie siebie z tamtych
czasów. - A ty pod jakim imieniem się urodziłaś?
- Ja... Miałam na imię Lilja.
- Lil-ja - powtórzył. - Lily - uśmiechnął się.
Skinęłam głową.
- Pocałuj mnie, Liljo - poprosił cicho.
- To ty mnie pocałuj, Eileif - wyszeptałam.
I nagle znaleźliśmy się w objęciach i całowaliśmy się, starając się zbliżyć do siebie
bardziej i bardziej. On wydawał mi się twardy jak klif na Islandii. Przedtem nie czułam tak
bardzo jego fizyczności jak teraz. Ale jedyne, czego w tej chwili chciałam, to być jak najbliżej
Reyna.
Wykręciłam się, żeby znaleźć się bliżej niego, a on poleciał do tyłu, na siano,
pociągając mnie ze sobą. Obrócił się, przytrzymując mnie w miejscu jedną dłonią, a później
jego ciężar znalazł się na mnie, niosąc mi pociechę, podniecając mnie, witając mnie w domu.
Całowaliśmy się bez przerwy, nie byliśmy w stanie się sobą nasycić, przylegaliśmy do siebie
tak mocno, jak tylko się dało, biorąc pod uwagę, że cały czas byliśmy kompletnie ubrani i
znajdowaliśmy się w publicznym miejscu, jakim była stajnia. Moje dłonie zanurzyły się w jego
włosach, kiedy całował moje powieki, czoło, policzki, brodę i nos. Roześmiałam się, bo mnie
to łaskotało, a kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że się do mnie uśmiecha. Przyciągnęłam
do siebie jego głowę i odnalazłam jego wargi, i przypomniałam sobie, jak bardzo chciałam go
zobaczyć.
To była decyzja, którą podjęłam. Miałam nadzieję, że to była dobra decyzja.
- Chcę tego - wyszeptałam mu w usta. Odsunął się, dysząc ciężko, z błyskiem w
oczach. - Chcę cię.
- Ja też ciebie chcę - wymruczał, całując mnie znowu, wsuwając kolano pomiędzy
moje kolana.
Nagle mój umysł zaczął wirować pod wpływem doznań i emocji, wrażenia upojenia od
tego, że całkiem mną zawładnął, rozpaczliwie pragnęłam z nim być, głodna jego dotyku. Było
to tak, jakbym pocałunkami przywoływała magyię - z tą samą intensywnością białe światło
wypełniało moje piersi, wybuch niemal bolesnej radości, mocy i ciekawości. Ta namiętność
była bardzo silną magyia.
Reyn znów się odsunął. Jego oddech był teraz krótki i płytki, wargi czerwone, a
bursztynowe oczy skupione na mojej twarzy niczym wiązka laserowa.
- O czym myślisz? - spytałam. Czułam się upojona i obezwładniona pożądaniem i
emocjami.
Nie chciałam tego, ale Reyn łamał wszystkie moje opory.
- Myślałem, że to nie będzie łatwe - powiedział, a w jego oczach znów pojawił się brak
ufności.
Czekał, że go odepchnę i zmienię zadanie, tak jak zawsze wcześniej. Położyłam mu
dłoń na policzku, zapamiętując kształt jego twarzy, kości, lekki zarost, który drapał mnie w
twarz.
- Nie - przyznałam. - Biorąc pod uwagę, że jesteś niemożliwy.
Oczy mu zamigotały.
- Ja? To ty nie...
- Ale chcę spróbować - przerwałam mu. Zaskoczenie, chwilowa przezorność i chyba
uczucie ulgi przemknęły przez jego twarz, nieznacznie zmieniając cudowny wikingowy pejzaż.
- Naprawdę? - Jego głos był ochrypły i sprawił, że zakołatało mi w piersiach.
- Tak.
Uśmiechnął się, powoli i pięknie, a później znów spoważniał. Podniósł się na kolana i
sięgnął po kurtkę, a potem zanurzył dłoń w jednej kieszeni i wyciągnął pogniecioną czerwoną
bandankę.
- Miałem zamiar ci to dać zanim wyjechałaś - powiedział. - Trzymałem to dla ciebie.
Jest twoje.
Spojrzałam mu w oczy, ale niczego nie wyczytałam. Wsunął mi w dłoń zwitek
materiału. Kiedy tylko go dotknęłam, zmarszczyłam brwi. Nie... Na pewno nie. To
niemożliwe.
Powoli odwinęłam pomiętą bandanę. Kiedy zobaczyłam, co jest w środku, usta mi się
otworzyły, ale zabrakło mi słów. Drżącą dłonią przemierzyłam starodawny wzór, którego nie
widziałam od nocy, w której zginęła moja rodzina, czterysta czterdzieści dziewięć lat temu.
Wzór drugiej połowy amuletu mojej matki.
Z bólem w gardle przełknęłam ślinę.
- Myślałam... nie został zniszczony? - Mój głos wydobył się jak ledwie słyszalny szept.
- Nie. Wszystko dookoła zostało zniszczone. Ale ani on, ani ja nie.
Wyciągnęłam drugą rękę i powoli rozpięłam guziki flanelowej koszuli Reyna, a później
wsunęłam pod nią palce, żeby dotknąć jego skóry. Na piersi, nad sercem, wyczułam
wybrzuszenie blizny, która była odbiciem połowy jego amuletu.
- Eksplodował i uderzył we mnie, wypalił mi koszulę i skórę - mówił Reyn. - Materiał
wtopił mi się w ciało, musiałem wydłubywać go nożem.
Skrzywiłam się.
- Wszystko wokół mnie zamieniło się w popiół. Mój ojciec, dwóch moich braci.
Ludzie mojego ojca. Największą rzeczą, jaką znalazłem, był kawałek kości nogi mojego ojca.
Podniosłem go, ale w dłoni zamienił się w pył.
Jego ojciec próbował użyć magyi, która nie należała do niego.
Reyn spojrzał na amulet.
- Nie był nasz, żebyśmy mogli go brać czy używać. Ale potem szukałem go i znalazłem
przy torfowisku. Podniosłem go - nawet się nie zorientowałem, że jest złamany. Wcześniej go
nie widziałem. Zatrzymałem go. Zawsze miałem przy sobie.
- Dlaczego? - Wydawało się, że będzie to tylko druzgocące wspomnienie.
Uśmiech Reyna był raczej gorzki.
- Żeby mi przypominał o tym, żeby nie chcieć za wiele.
Wzięłam oddech, znów przemierzając symbole palcami, wracając pamięcią do czasów,
kiedy jako małe dziecko siedziałam u matki na kolanach i bawiłam się jej naszyjnikiem.
Owijałam go w jej długie blond włosy, usiłowałam przejrzeć księżycowy kamień, starałam się
zapamiętać symbole, których nie rozumiałam.
- Kiedy uświadomiłem sobie, kim jesteś, wiedziałem, że ci go oddam. Przede
wszystkim nie powinienem był zabierać go waszej rodzinie. Miałem nadzieję, że jeżeli go
zwrócę, będzie można przywrócić równowagę.
Byłam przytłoczona jego darem, jedyną rzeczą, której pragnęłam ponad wszystko, od
jedynego człowieka, którego pragnęłam... w całym życiu.
- Oczywiście, najpierw musiałem się upewnić, że nie jesteś zła - powiedział rzeczowo.
- Ale teraz wiem, że powinnaś go mieć.
- Bo się z tobą obściskiwałam? - Głos mi drżał.
- Tak, właśnie dlatego. - Reyn przewrócił oczami. Przestań się wreszcie ukrywać,
Nastasyo, po prostu przestań.
- Nie mogę w to uwierzyć.
Reyn wyglądał trochę tak, jakby on też nie mógł w to uwierzyć.
- To królewski dar - odparłam, wiedząc, że wychwyci starodawne odwołanie. Na
szczęście był w podobnym do mnie wieku, więc nie musiałam mu bez przerwy wszystkiego
tłumaczyć.
- Daję go tobie - rzekł oficjalnie.
I jego serce. Je również mi podarował. Wiedziałam to. I, najwyraźniej, kawałek
szczeniaka. Pieściłam amulet w dłoni, właściwie nie mogąc się doczekać, aż będę mogła
dopasować go do drugiej połówki, którą oddała mi River. Później o czymś pomyślałam.
Powinnam była sobie to uświadomić przed paroma tygodniami, ale wtedy, oczywiście,
bywałam ślepa i głupia.
Sięgnęłam do kieszeni spodni. Miałam w niej księżycowy kamień, jak zwykle. Pomógł
mi pokonać Incy'ego, w magazynie, co nigdy by mi się bez niego nie udało. Wyjęłam go i
przystawiłam do amuletu. Nie miał nadanego kształtu, a oszlifowały go jedynie moje dłonie.
Ale... pasowałby idealnie pomiędzy dwie połówki. Dokładnie tak jak wtedy, kiedy miała go
moja matka.
- Tarak-sin mojej rodziny znów będzie cały. - Po raz pierwszy od czterech wieków,
miałam obie cząstki mojego rozbitego życia, zrujnowanego dzieciństwa. A kiedy amulet
będzie cały i ozdobiony moim księżycowym kamieniem, pomoże mi posługiwać się
niewiarygodną mocą: mocą Domu Ulfura. Będę córką mojej matki, dziedziczką mojego ojca.
Lilja af Ulfur. Lilja, córka Ulfura.
Reyn nakreślił na mojej nodze runę othala. Prawo pierworództwa.
- Dziękuję, Eileif - powiedziałam. Czułam się niewypowiedzianie szczęśliwa,
przerażająco szczęśliwa. Ale nie miałam zamiaru przed tym uciekać. Nie tym razem.
Reyn ujął moją dłoń i zaczął całować moje palce.
- Należy do ciebie, Liljo. Ja go tylko trzymałem dla ciebie.
Była to ogromna odpowiedzialność. Potrzebowałam pomocy, żeby nauczyć się tego,
co powinnam wiedzieć, jak go używać, jak uprawiać za jego pomocą magyię.
Trzymałam go w jednej dłoni, tej przy piersi. Reyn ścisnął drugą moją dłoń i
siedzieliśmy blisko siebie, opierając się o snop siana, w milczeniu, pełni myśli i wspomnień.
Ja byłam Lilją af Ulfur - córką Tahti z rodziców Terava. Moje dziedzictwo będzie inne.