21
Wsiadamy do windy i zjeżdżamy nią na dół, nie mówiąc ani słowa.
Jestem wściekły i upokorzony, różne emocje aż gotują się we
mnie. Kiedy wchodzimy do apartamentu, Bernie Kosar zeskakuje z
kanapy, pytając, czy skończyliśmy już się wygłupiać.
W tej kwestii decyzja raczej nie należy do mnie - mruczy pod
nosem Dziewiąty. - Ho Johnny, co powiesz?
Wyciąga z lodówki kawałek zimnej pizzy, odgryza wielki kęs i
przeżuwa go głośno.
Pochylam się, żeby podrapać Berniego pod brodą.
Mam nadzieję, że tak - mówię cicho.
Pakuj swoje psie manatki, Bernie - dodaje Dziewiąty. –
Ruszamy w drogę. Prawie do nieba, bo do Paradise. A ty, Czwarty,
mógłbyś się, cholera, wykąpać, bo śmierdzisz spalenizną.
Spadaj - prycham, wyciągając się na kanapie.
Bernie Kosar wskakuje mi na kolana. Oczy ma smutne.
Dziewiąty wychodzi, ale woła jeszcze z korytarza:
Była umowa, stary! Za parę godzin jedziemy do Paradise. Jak
już weźmiesz prysznic, to możesz jeszcze się zdrzemnąć. No co z
tobą? Jedziemy w trasę! Kto by się nie cieszył?
Udaje mi się dowlec do mojego pokoju, chociaż czuję się
kompletnie wykończony. Dziewiąty ma rację: była umowa. Łóżko
skrzypi jękliwie, gdy padam na nie z rozmachem, ale po paru
minutach wstaję z powrotem. Rzeczywiście, śmierdzę tak, że
nawet sam nie mogę tego wytrzymać. Powłócząc nogami, telepię
się pod prysznic. Gorąca woda nie może rozgrzać mojej skóry; to
efekt uboczny Dziedzictwa, jakim jest Lumen. Stoję pod ukropem,
chwiejąc się na nogach ze zmęczenia, i odtwarzam w myślach
walkę na dachu. Chcę zrozumieć, dlaczego przegrałem z
Dziewiątym, ale nie mogę. Nie mam siły. Wydaje mi się, że
mamroczę do siebie. Wreszcie wyłączam wodę i stojąc bez ruchu,
nasłuchuję kropelek spadających na podłogę. Po wyjściu spod
prysznica kieruję się prosto do łóżka, łapiąc do drodze ręcznik.
Muszę odpocząć.
Kładę się, przykrywam i wyłączam światło telekinezą. Na
korytarzu dudnią głośne kroki. Dziewiąty poszedł do pokoju z
monitoringiem. Zasypiam, ale tylko na chwilę, bo nagle słyszę
hałas. To znowu on, tym razem puka lekko w otwarte drzwi do
pokoju. Leżę tyłem do niego i nie ruszam się, chociaż on chrząka i
zaczyna do mnie mówić:
Słuchaj, Johnny. Przepraszam, że czasami potrafię się
zachować jak ostatni ćwok. To chyba dlatego, że długo sie-
działem w zamknięciu. Coś się wtedy przestawia w głowie. Ale
uwierz mi, upieram się przy swoim, bo w to wierzę. Naprawdę
musimy jechać do Paradise. Jak najszybciej. Mam więc nadzieję,
że możemy zostać normalnymi kumplami. Bardzo bym chciał.
Cieszę się, że tutaj jesteś.
Przez cały czas trwania tej przemowy nawet nie drgnąłem, ale
taki nagły pokaz wrażliwości w jego wykonaniu oszołomił mnie
całkowicie. Nie wiem, co powiedzieć, ale odwracam się wreszcie.
Dziewiąty stoi w drzwiach zgarbiony, oparty o framugę.
Ja też się cieszę, że tutaj jestem - mówię cicho. - Dzięki.
Nie ma sprawy.
Wbija wzrok w podłogę, klepiąc dłonią w ścianę raz, drugi, a
potem odwraca się i wychodzi. Jego kroki cichną w korytarzu, a
moje powieki z powrotem opadają. Po kilku minutach zaczynam
słyszeć niewyraźne, stłumione szepty. Nadchodzi kolejna wizja.
Albo kolejny koszmar. Czuję, że leżę w łóżku, ale nie mogę ruszyć
ręką ani nogą. Jakaś siła unosi mnie w powietrze, a gdy nie
wiadomo skąd pojawia się ciemny prostokątny otwór
przypominający drzwi, zaczynam wirować z niewiarygodną
prędkością i wpadam w niego, mknąc przez czarny tunel z rękami
sztywno przyciśniętymi do boków. Czerń jaśnieje, zmieniając się w
odcień granatu, a szepty przybierają na sile. Powtarzają raz po raz
te same słowa: „Możesz wiedzieć więcej".
Kolor granatowy ustępuje miejsca zieleni, a zieleń czernieje z
powrotem, aż wreszcie bum! - i wypadam z tunelu, lądując na
znajomym skalistym podłożu. Macham rękami; wróciła mi władza
w kończynach. Gdzie jestem? Znowu na arenie w jaskini
wydrążonej na szczycie góry. Rozglądam się dookoła, szukając
Sama, ale nigdzie go nie widać. Nie ma tutaj też żadnego Gardy.
Nie ma tu nikogo, nawet trybuny są puste.
Nagle na środku areny jeden z tworzących ją kamieni obraca
się na drugą stronę. Klęczy na niej zwalisty mogadorski żołnierz w
czarnych butach i podartej czarnej pelerynie. Jego woskowa
skóra lśni blado, a ściskany w dłoni miecz jaśnieje dziwnym
blaskiem, jakby rozświetlony od wewnątrz. Mogadorczyk dostrzega
mnie i prostuje się na całą wysokość, groźnym gestem wyciągając
miecz w moją stronę. Klinga pulsuje jak żywa, jest przedłużeniem
złej woli poruszającej ręką, która ją dzierży.
Nie waham się ani przez chwilę. Rzucam się na niego, a z moich
dłoni buchają potężne snopy światła. Gdy jestem już dziesięć
metrów od przeciwnika, kieruję światło na swoje stopy, które
natychmiast stają w płomieniach. Daję długiego susa, a ogień
wędruje coraz wyżej po moich nogach i tułowiu. Żołnierz skacze
na mnie, a kiedy się zderzamy, wybijam mu w piersi płonącą
dziurę. Rozsypuje się w popiół, zanim zdąży dotknąć ziemi.
Po prawej stronie odwraca się kolejny kamień, wyrzucając
następnego Moga z mieczem. Po lewej - jeszcze dwa, za moimi
plecami też kilka. Nawet ten, na którym stoję, nagle zaczyna
wibrować i ledwo udaje mi się uskoczyć, już
mam przed sobą
żołnierza uzbrojonego w miotacz. Zaczynam od przebicia na wylot
jednego z tych po lewej, bo stoi najbliżej, a potem z
nieoczekiwaną energią atakuję pozostałych ognistymi kulami.
Czerwona bransoleta na moim nadgarstku włącza się
samoczynnie, odcinając głowę największemu z nacierających
napastników. Rozprawiam się z nimi w minutę. Adrenalina szarpie
mi żyły, nasłuchuję, czy nie odwróci się więcej kamieni, czy nie
będę miał następnych cichych wielbicieli.
Dziesięć kamieni odwraca się przede mną, a po chwili jeszcze
pięć razy tyle, z lewej i z prawej strony. Jeszcze nigdy nie widziałem
tak olbrzymich i tak doskonale uzbrojonych Mogów. Otaczam się
niewielkim kręgiem z płomieni i cofam aż pod samą ścianę. Ogień
pozostaje tam, gdzie był, odgradza mnie od żołnierzy, ale nie
wydaje mi się, żeby tutaj było bezpieczniej.
Poszerzam ognisty krąg, który rośnie, aż wreszcie płomienie
ogarniają żołnierzy, ale oni, choć się palą, nie umierają, nie
rozpadają się na popiół. Wprost przeciwnie, przekraczają moją
zaporę, unosząc broń do ramienia. Ciskam w nich serią ognistych
kul - dotąd były skuteczne, lecz tym razem nie osiągam żadnego
efektu. Nagle nad moją głową przelatuje czerwona smuga i w
piersi jednego z maszerujących na mnie Mogów pogrąża się
znany mi przedmiot: pałka Dziewiątego. Mój towarzysz zeskakuje z
pustych trybun na arenę, lądując tuż obok mnie. Chociaż
otaczają nas wrogowie, jego obecność przynosi mi ogromną ulgę.
Od razu czuję się bezpieczniej i odzyskuję pewność siebie. Ci nowi,
nieczuli na ogień żołnierze muszą ulec naszym połączonym siłom.
Miło, że wpadłeś! - wołam.
Ale on jakby mnie nie słyszał, chociaż stoi tuż obok.
Hej, Dziewiąty! - powtarzam, niestety z tym samym skutkiem.
Ani drgnie, patrzy tylko na zbliżający się oddział.
Gdy żołnierze są już tylko kilka metrów od nas, ziemia zaczyna
się trząść. Opieram się ręką o ścianę, ale nie mogę utrzymać
równowagi. W następnej chwili po przeciwległej stronie areny coś
wybucha z potężnym hukiem i zasypują nas pokruszone bryły
czarnej skały. Dziewiąty uskakuje przed olbrzymim głazem, który
wybija ziejącą dziurę w ścianie za moimi plecami. Widać przez nią
to, co jest na zewnątrz: błękitne niebo.
Z tumanów pyłu i wyrzuconego w powietrze gruzu wyłania się
olbrzymia scena. Na jej środku stoi Setrakus Ra. Jak gwiazdor
czarnego rocka, przebiega mi przez głowę. Sina blizna na jego szyi
płonie jasnym blaskiem, poniżej lśnią trzy błękitne naszyjniki.
Zauważam z przerażeniem, że gdy tylko się pojawia, gaśnie mój
ogień. Usiłuję jeszcze raz oświetlić stopy dłońmi, ale Lumen nagle
przestaje mnie słuchać i moje światło nawet nie błyśnie. Setrakus
Ra unosi złotą laskę z żywym okiem i uderza nią w ziemię, wołając
o ciszę tubalnym rykiem. Otaczający nas żołnierze w jednej chwili
stają na baczność, odwracając się plecami do mnie i do
Dziewiątego. Jeden po drugim opuszczają broń do nogi.
Zostaliście wybrani, aby zakończyć tę walkę! - woła
donośnym głosem Setrakus Ra. - Ruszycie w bój i zgładzicie
loryjskie dzieci, a gdy już zginą, przyniesiecie mi ich naszyjniki i
kuferki. Wymordujecie też ich przyjaciół z Ziemi. Nie zawiedziecie
mnie!
Żołnierze jak jeden mąż unoszą zaciśnięte pięści, wiwatując
radośnie.
Setrakus Ra ponownie uderza laską w kamienną podłogę.
Mogadore zapanuje nad tą galaktyką! Wszystkie planety i
wszystko, co na nich jest, będzie nasze!
Żołnierze wznoszą triumfalne okrzyki, wymachując bronią w
powietrzu.
Razem staniemy do boju - oznajmia Setrakus Ra. - Będę
walczył wśród was. Razem wygramy tę bitwę i unicestwimy
mieszkańców Ziemi!
Jeszcze raz próbuję przywołać Lumen, ale moje Dziedzictwo
wciąż odmawia posłuszeństwa, chcę więc unieść siłą umysłu
wielki kamień o ostrych krawędziach leżący u moich stóp. Kamień
nawet nie drgnie. Tarcza w bransolecie wyłączyła się i nic nie
wskazuje na to, że w ogóle zadziała. Moje Dziedzictwa zawiodły,
moja Scheda również.
Żołnierze odwracają się z powrotem w naszą stronę, unoszą
broń. Pozbawieni Dziedzictw jesteśmy jak manekiny na strzelnicy.
Musimy się stąd wydostać.
Dziewiąty! - krzyczę. - Tędy!
Wreszcie coś do niego trafia. Obraca głowę i spogląda na
mnie. Razem rzucamy się do wybitej w ścianie dziury. Przystaję na
krawędzi, gdzie obmywa mnie chłodny blask słońca. Tysiące
metrów poniżej ciągnie się górska dolina. Patrzę za siebie:
mogadorscy żołnierze ruszyli do ataku.
Zejdziemy po zboczu - mówi Dziewiąty. - Daj rękę.
Chwytam go mocno, ale już pierwszy krok, który ma nas
ustawić na skośnej ścianie ośnieżonego wierzchołka góry,
pokazuje, że jego Dziedzictwo też przestało działać. Nie ma
twardej skały pod stopami, jest tylko powietrze. Spadamy.
Oglądam się na Dziewiątego: jest zaskoczony i wstrząśnięty. Długie
czarne włosy smagają go po twarzy. Pod nami otwierają się nagle
dwa ciemne prostokątne otwory przypominające drzwi. Zbliżamy
się do nich z wielką prędkością. Spinam się, oczekując bolesnego
zderzenia, a mój żołądek koziołkuje szarpany tym szaleńczym
lotem. Jakże wielkie jest moje zdumienie, kiedy zamiast uderzyć w
otwór po lewej stronie, wpadam w niego głową naprzód i lecę
dalej przez czarny tunel huczący od grzmotów i rozświetlany trzas-
kającymi piorunami. Znów wszędzie snują się szepty, tunel zmienia
kolor z czarnego na zielony, później z zielonego na granatowy, a
gdy z powrotem robi się zupełnie czarno, jakiś ochrypły głos
oznajmia:
Nowy Meksyk.
Otwieram oczy i siadam na posłaniu. Twarz ocieka mi potem.
Odklejam od skóry wilgotną pościel. Nowy Meksyk. Wyskakuję z
łóżka i pędzę do pokoju Dziewiątego. Muszę za wszelką cenę
przekonać go do zmiany planów. Nieodwołalnie. Jeśli będę
musiał znów z nim walczyć, trudno. Będę walczył, dopóki nie
zwyciężę.
Przed jego drzwiami przystaję i przywołuję Lumen, chcąc się
upewnić, że nie utraciłem swoich Dziedzictw. Otwieram, nie
zapominając zapukać. Ku mojemu zaskoczeniu Dziewiąty siedzi na
posłaniu, ściskając głowę dłońmi.
Dziewiąty, przepraszam. - Dotykam włącznika światła. –
Pamiętam, że była umowa i że mnie pokonałeś, ale musimy
jechać do...
Nowego Meksyku. Wiem, Johnny. Wiem. - Kręci głową. Nie
umiem powiedzieć, czy chce otrząsnąć się ze snu, czy próbuje
zrozumieć, czemu tak nagłe zmienił zdanie. Pewnie i jedno, i
drugie. - Zaczekaj, jeszcze się nie obudziłem.
Mam rozumieć, że przemyślałeś sprawę? - pytam.
Dziewiąty opuszcza nogi na podłogę, najpierw jedną, potem
drugą.
Nie, nie przemyślałem sprawy. Ale kiedy spadasz w przepaść,
bo twoje Dziedzictwa przestały działać, a jakiś duch powtarza
„Nowy Meksyk, Nowy Meksyk", to nietrudno zrozumieć aluzję.
Miałeś tę samą wizję co ja?
Teraz już pojmuję, dlaczego jego pojawienie się przyniosło mi
tak wielkie poczucie ulgi. Dlatego, że on naprawdę tam był.
Dociera do mnie, że coś nas łączy i od tej pory powinienem mieć
dla niego więcej szacunku. Nie mogę dłużej widzieć w nim
przeciwnika. Od tego zależy nasze życie.
Dziewiąty ściąga koszulkę i posyła mi pobłażliwe spojrzenie,
które znam bardzo dobrze.
Nie, kretynie. Dalej nie rozumiesz? Nie miałem tej samej wizji,
tylko obaj znaleźliśmy się w jednej wizji. To już trwa od tygodnia.
Przejrzyj wreszcie na oczy!
Jestem wkurzony i trudno mi to ukryć.
Przecież olewałeś moje wizje za każdym razem, kiedy
chciałem o nich porozmawiać! Moje wizje i mnie samego tez.
Mówiłeś, że pewnie mi się przyśniło. Widziałeś, jak mnie męczą te
sny, ale miałeś mnie za wariata, bo w nie wierzyłem!
Po pierwsze, uważasz się za Pittacusa Lore'a, więc musisz być
wariatem. Po drugie, nie chciałem mieszać ci w głowie. Fakt, z
początku lekceważyłem te wizje. Wszystkie, twoje i moje tez.
Uważałem, że to oszustwo. Kiedy Setrakus Ra namawiał mnie,
żebym się poddał, tak samo jak ciebie i tamtego trzeciego
chłopaka, uznałem te wizje za podstęp albo sztuczkę
psychologiczną Mogadorczyków. Sądziłem, że lepiej im nie
wierzyć, a już z całą pewnością nie należy robić tego, co nam
podpowiadają. Szczerze mówiąc, byłem zdania, że
najbezpieczniej będzie zrobić dokładnie na odwrót. Ale teraz,
Czwarty... - Dziewiąty zawiesza na chwilę głos. - Poczułem, że to
jest ostrzeżenie, które lepiej potraktować poważnie. Przekonało
mnie to, że szykuje się coś poważnego.
Nie będę zaprzeczał, ulżyło mi, że nareszcie zaczął słuchać, co
się do niego mówi, ale jednocześnie wkurza mnie, że zajęło mu to
aż tyle czasu.
Powtarzałem ci to od samego początku - wzdycham. - No
dobra, jedziemy! Myślałeś już o tym, jak tam dotrzeć? Proszę,
powiedz, że macie tutaj jeszcze jakiś schowek z prywatnym
helikopterem albo samolotem!
Przykro mi, stary, hangar był w planach, ale nie doczekały się
realizacji. - Dziewiąty przeciąga się, ziewając od ucha do ucha. -
Na dole w garażu jest samochód. A ja uwielbiam jazdę. Szybką
jazdę.
Zabieramy ze sobą tyle broni, ile tylko udaje nam się upchnąć do
dwóch wielkich worków marynarskich: karabiny, pistolety, granaty.
Chcę wziąć wyrzutnię rakiet, ale Dziewiąty mówi, że nie zmieści się
do bagażnika. Musi zostać trochę miejsca na amunicję. Potem
biegniemy do centrali monitoringu po tablet.
Dziewiąty rzuca się na fotel i zaczyna stukać w klawiaturę
jednego z komputerów.
Muszę powyłączać to badziewie - mówi. - Źle by się stało,
gdyby mógł skorzystać z niego ktoś, kogo nie chcemy tutaj
zapraszać. Zrób coś dla mnie, dobrze? Sprawdź na tablecie, gdzie
są nasi.
Przyciskam błękitne kółeczko w górnym rogu monitora i
czekam. Dwa błyszczące punkciki pojawiają się w Chicago, a po
chwili dołącza do nich trzeci, na północy Nowego Meksyku, i
czwarty, który wciąż tkwi na Jamajce. Czekam jeszcze kilka sekund
na kolejne trzy, ale nigdzie ich nie ma.
Dziewiąty... - Gardło zaciska mi się w nagłym przypływie
paniki. - Widzę tylko cztery kropki. Tylko cztery!
Dziewiąty wyrywa mi tablet z dłoni.
Pokaż. Pewnie nie mieszczą się na mapie - mówi, ale bez
wielkiego przekonania.
Jakby nagle zabrakło mu pewności siebie. Przyciska zielony
trójkąt. W Nowym Meksyku i Egipcie, czyli tam, gdzie poprzednio,
wyświetlają się pulsujące kropki tego samego koloru.
Zniknęli, ale przynajmniej nie zabrali naszych statków.
Pochylam głowę, jeszcze raz dotykając błękitnego kółka.
Dopiero teraz zauważyłem, że błękitna kropka w Nowym Meksyku
znajduje się dokładnie w tym samym miejscu co zielona.
Ten Garda w Nowym Meksyku stoi na statku. Jeżeli to
naprawdę jest statek.
Miejmy nadzieję, że zdaje sobie sprawę, że jeśli wystartuje, to
czeka go samotny lot - odpowiada Dziewiąty.
Brak mi słów, więc kręcę tylko głową, spoglądając z po-
wrotem na ekran. Co powinniśmy teraz zrobić?
I nagle - olśnienie.
Czekaj. Okazało się, że są w to zamieszane służby specjalne,
tak? A co jest w Nowym Meksyku? Strefa 51! Najsłynniejsze
miejsce, gdzie widziano UFO! Czy to nie tam znajduje się ta zielona
kropka?
Wszystko zaczyna się układać w całość.
Dziewiąty przysuwa do siebie klawiaturę, bębniąc w nią coraz
zajadlej.
Bez paniki na Kon-Tiki, panie szyper. Po pierwsze, strefa 51 jest
w Nevadzie. Po drugie, my, kosmici, wiemy, że to tylko przykrywka.
Stoi tam hangar na samoloty i niewiele więcej. - Na głównym
monitorze pojawia się mapa Nowego Meksyku, a on szybko
powiększa północną część stanu. - Dobra, poczekaj chwilę... -
Spogląda na tablet, a potem na monitor. - No proszę,
ciekawostka. Prawie zgadłeś. Jedziemy w miejsce dokładnie tak
samo tajne jak strefa 51.
Jak to? - pytam.
Dlaczego zawsze muszę się domyślać, o co chodzi temu
facetowi? Nie mogę tego zrozumieć.
Dziewiąty odpycha się od biurka razem z fotelem. Na twarzy ma
denerwujący uśmiech świadczący o satysfakcji.
Cholera jasna, nagle to wszystko nabrało sensu. - Trąca palcem
monitor komputera. - W tej części Nowego Meksyku, w samym
sercu pustyni, znajduje się miasteczko o nazwie Dulce. Mówi ci to
coś? Nie? A słyszałeś o osławionej podziemnej Bazie Dulce
kierowanej przez niezrównany amerykański rząd? Teraz jestem już
całkowicie pewien, że te zielone kropki to są nasze statki! W swojej
nieskończonej mądrości agencje rządowe rozpuszczają plotki o
strefie 51, żeby świry zwariowane na punkcie UFO nie trafiły do
Dulce, gdzie naprawdę coś się dzieje.
Nie mogę się nie uśmiechnąć.
To znaczy, że mamy się dostać do podziemnej bazy
rządowych służb specjalnych?
Mam nadzieję, że tak właśnie to się skończy — przytakuje
Dziewiąty, wyłączając komputer, a potem wykonuje głęboki ukłon
w moją stronę, taki jest zadowolony, że udało mu się zebrać
wszystko do kupy. - Podobno ta baza jest bardzo silnie strzeżona i
praktycznie nie do zdobycia. I właśnie dlatego to idealne miejsce
do ukrycia naszego statku.
Albo różnych obcych, których agenci przypadkiem złapią w
terenie - dodaję.
Mam wrażenie, że odkąd ocknąłem się ze snu, świat stanął na
głowie. Zbieramy się szybko, ładując do windy broń, nasze kuferki i
zapasy. Jest tego tyle, że ledwo starcza miejsca dla Berniego
Kosara. Gdy drzwi są już zamknięte, Dziewiątemu udaje się
zaskoczyć mnie po raz kolejny.
Czułem się tutaj jak w domu - mówi łagodnym głosem,
wodząc wzrokiem po apartamencie, który zostawiamy za sobą. -
Do zobaczenia, Chicago. Mam nadzieję, że jeszcze cię kiedyś
zobaczę.
I już winda mknie w dół.
Hej - zagaduję. - Pamiętaj, że nasz prawdziwy dom jest dużo,
dużo fajniejszy.
Dziewiąty nie odpowiada, ale po tym, jak opuszcza ramiona,
widzę, że trochę się rozluźnił.
Drzwi windy rozsuwają się. Jesteśmy w podziemnym garażu.
Zanim zaczniemy wyładowywać rzeczy, trzeba się rozejrzeć. Po
upewnieniu się, że wszędzie jest czysto, zarzucamy wypchane
worki marynarskie na ramiona i wychodzimy, a Bernie szybko
dołącza do nas. Za rogiem stoi samochód okryty zakurzoną
plandeką. Widziałem luksusowy apartament Dziewiątego i
Sandora, więc mogę się domyślić, co skrywa ta brezentowa
płachta. Oczyma wyobraźni widzę żółte ferrari albo jakąś inną
szpanerską brykę. Może to białe porsche z opuszczanym dachem
albo nawet czarny lotus?
Dziewiąty chyba czyta w moich myślach, bo puszcza do mnie
oko i jednym szarpnięciem zrywa plandekę. W całej swej krasie
ukazuje się nam stary, poobijany ford contour. Beżowy. Nie jest to
wylansowana w kosmos bryka, której się spodziewałem, ale fason
w tej chwili jest najmniejszym z moich zmartwień. Zacznijmy od
tego, czy ten gruchot w ogóle zapali.
Poważnie tym chcesz jechać? - pytam, nie zadając sobie
trudu, aby ukryć niesmak.
Dziewiąty spogląda na mnie niewinnym wzrokiem, chociaż
widać, że wiedział, co podsuwała mi wyobraźnia.
A co, myślałeś, że będzie Chevrolet camaro?
Camaro może nie, ale liczyłem na mniej zardzewiałego
rzęcha. Wołałbym pojechać czymś, co nie rozleci się na
pierwszym zakręcie.
Zamknij się i wsiadaj, Johnny - ucina Dziewiąty, wrzucając
worek do bagażnika. - Nie wiesz, o czym mówisz.