MAJ SJÖWALL, PER WAHLÖÖ
CZŁOWIEK Z SÄFFLE
Przełożyła MARIA OLSZAŃSKA
POZNAN 1976 WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE
1
Tuż po północy przestał myśleć.
Przedtem coś pisał, ale teraz niebieski długopis leżał przed nim na gazecie, dokładnie
wzdłuż pierwszego poziomego wiersza krzyżówki. Siedział na zniszczonym składanym krześle
obok niskiego stolika w małej ciupce na poddaszu, sztywno wyprostowany, nieruchomy. Nad jego
głową wisiał żółtawy okrągły abażur z długimi frędzlami. Materiał był wyblakły od starości, a
światło słabej żarówki niepewne i mgliste.
W domu było cicho. Lecz względna to była cisza, bo przecież troje ludzi w nim oddychało,
a z zewnątrz dochodził niepojęty szum, pulsujący i niemal nieuchwytny. Coś jakby szum dalekiego
morza albo pojazdów poruszających się po odległych arteriach komunikacyjnych. Odgłos miliona
ludzi wielkiego miasta pogrążonego w straszliwym spokoju.
Mężczyzna w pokoiku na poddaszu ubrany był w beżową wiatrówkę i szare narciarskie
spodnie, brązowe narciarskie buty i czarny sweter polo. Wąsy miał długie, ale dobrze utrzymane,
trochę jaśniejsze niż gładko do góry zaczesane włosy, twarz wąską, o czystym profilu i delikatnie
wyrzeźbionych rysach, a pod zastygłą maską oskarżycielskiego niezadowolenia i nieustępliwego
uporu był jakiś wyraz dziecinny prawie, miękki, bezradny i błagalny, a zarazem odrobinę
wyrachowany.
Spojrzenie jasnoniebieskich oczu było skupione, lecz bez wyrazu.
Wyglądał jak mały chłopiec, który się nagle zestarzał. Człowiek ów od godziny prawie
siedział zupełnie nieruchomo z dłońmi spoczywającymi na udach, a jego niewidzące oczy utkwione
były w jeden punkt na podartej kwiecistej tapecie.
Wreszcie wstał, przeszedł na ukos przez pokój, otworzył drzwi ściennej szafy, wyciągnął
lewą rękę i coś zdjął z półki. Podłużny przedmiot owinięty w kuchenną ścierkę, białą z czerwonym
brzeżkiem.
Bagnet.
Odwinął go i starannie wytarł żółtawy smar, nim wsunął ostrze do stalowobłękitnej pochwy.
Człowiek manipulujący bagnetem - choć wysoki i dość ciężki - ruchy miał szybkie, zręczne i
oszczędne, a ręce równie pewne jak spojrzenie.
Odpiął pasek i przewlókł go przez skórzaną pętlę bagnetu. Potem zasunął błyskawiczny
zamek wiatrówki, włożył rękawice i kraciastą tweedową czapkę i opuścił dom.
Drewniane schody zaskrzypiały pod jego ciężarem, lecz stąpanie było niedosłyszalne.
Dom był mały, stary, stojący na zboczu wzgórka powyżej szosy. Noc była zimna i
gwiaździsta.
Człowiek w tweedowej cyklistówce skręcił za rogiem domu i ze spokojem lunatyka
zmierzał ku podjazdowi.
Otworzył lewe przednie drzwiczki czarnego volkswagena, usiadł za kierownicą i sprawdził
bagnet, spoczywający mu na prawym biodrze. Zapuścił motor, włączył światła, wyprowadził wóz
na drogę i pojechał w kierunku północnym.
Czarny samochodzik pędził przed siebie, w noc, dokładnie i nieubłaganie, jakby był
pozbawionym ciężkości pojazdem międzyplanetarnym.
Zabudowania wokół drogi gęstniały, miasto wyrastało spod dzwonu światła, wielkie, zimne,
opustoszałe, obrabowane ze wszystkiego prócz nagich, twardych powierzchni metalu, szkła i
betonu.
O tej porze nawet w dzielnicach centralnych było zupełnie pusto. Prócz pojedynczych
taksówek, dwóch karetek pogotowia i patrolu policyjnego, żadnego ruchu, wszystko jak wymarłe.
Tylko czarny policyjny samochód z białymi błotnikami przemknął szybko na ryczącym dywaniku
własnego hałasu.
Światła uliczne migotały, zmieniając się z czerwonych na żółte, na zielone, na żółte, na
czerwone, z bezmyślną, mechaniczną monotonią.
Czarny samochód poruszał się ściśle według przepisów ruchu ulicznego, nigdy nie
przekraczał linii, zwalniał na skrzyżowaniach, stawał przy czerwonych światłach.
Teraz jechał wzdłuż Vasagatan, mijając nowo zbudowany hotel Sheraton i Dworzec
Centralny, skręcił na lewo przy Norra Bantorget i jechał dalej na północ przez Torsgatan.
Jedno drzewo na placu było iluminowane, autobus numer 591 czekał na przystanku. Nad St.
Eriksplan stał księżyc w nowiu, a niebieskie neonowe wskazówki zegara na domu wydawnictwa
Bonniera wskazywały czas. Za dwadzieścia druga.
Dokładnie o tej właśnie porze człowiek w samochodzie skończył trzydzieści sześć lat.
Teraz jechał przez Odongatan na wschód, mijając pusty Vasaparken, pełen zimowych
białych latarń i splątanych cieni, jakie rzucały tysiące ogołoconych z liści konarów.
Czarny samochód znowu skręcił na prawo, jakieś sto dwadzieścia pięć metrów jechał przez
Dalagatan, znowu w kierunku południowym, zahamował, stanął.
Człowiek w wiatrówce i tweedowej cyklistówce zaparkował wóz w sposób świadomie
niedbały, ustawiając dwa koła na trotuarze tuż przed schodami wiodącymi do Instytutu Eastmana.
Wyszedł w noc, zatrzaskując za sobą drzwiczki.
Był trzeci kwietnia 1971 roku. Sobota. Dzień był młodziutki, zaczął się przed godziną i
czterdziestoma minutami, i niewiele zdążyło się w nim zdarzyć.
2
Za kwadrans druga morfina przestała działać. Tuż przed dziesiątą dostał ostatni zastrzyk,
znieczulenie trwało więc niepełne cztery godziny.
Ból wracał miejscami, najpierw z lewej strony, tuż przy przeponie, potem także z prawej. W
kilka minut później rozszerzył się promieniście na grzbiet i rozszedł się szybko, skokami, po całym
ciele, okrutny, szarpiący, jakby wygłodniały sęp wdarł się do jego wnętrzności.
Leżał na wznak na wysokim i wąskim metalowym łóżku i wpatrywał się w bielony sufit,
gdzie słaby odblask nocnej lampki i refleksy z zewnątrz tworzyły zawiły, statyczny wzór cieni, dla
nikogo niezrozumiały, równie zimny i odpychający jak cały pokój.
Sufit w tym pokoju nie był płaski, tylko łukowato sklepiony, przez co wydawał się jeszcze
bardziej odległy. A odległość i tak była duża, prawie cztery metry, staroświecka, jak wszystko w
tym domu. Łóżko stało na środku kamiennej posadzki, prócz łóżka w pokoju były tylko dwa meble:
stolik nocny i proste twarde krzesełko.
Zasłony w oknie były niezupełnie zaciągnięte, a okno uchylone. Przez szparę
parocentymetrowej szerokości przesączało się z zewnątrz przedwiosenne powietrze, chłodne i
rześkie, on jednak z dręczącym obrzydzeniem czuł odór własnego okaleczałego ciała i kwiatów
gnijących na stoliku.
Nie spał wcale, leżał tylko nieruchomo i myślał właśnie o tym, że znieczulenie wkrótce
ustąpi.
Przed godziną mniej więcej słyszał przez podwójne drzwi od korytarza, jak przechodziła
nocna pielęgniarka w drewniakach. Potem już nic nie słyszał prócz własnego oddechu i tętna krwi,
pulsującej w organizmie ciężko i nierównomiernie. Ale to nie były zdecydowane dźwięki, raczej
rodzaj płodów fantazji, stanowiących odpowiednie towarzystwo dla obawy przed mającym wkrótce
nadejść cierpieniem, dla ślepego strachu przed śmiercią.
Chory zawsze był człowiekiem twardym, niechętnie znosił błędy i słabości innych i nigdy
nie chciał przyznać, że do pomyślenia jest, by on sam mógł się ugiąć cieleśnie czy umysłowo.
A teraz bał się, cierpiał, czuł się pokonany i złamany. W czasie tygodni spędzonych w
szpitalu zmysły jego wyostrzyły się, zrobił się nienaturalnie wrażliwy na wszystkie formy bólu
fizycznego, bał się nawet ukłucia igły przy zastrzyku i codziennego pobierania krwi. Ponadto lękał
się straszliwie ciemności i nie mógł znieść tego, że jest sam, nauczył się chwytać dźwięki, przedtem
zupełnie dla niego niedosłyszalne.
Badania, ustalanie danych - jak to dość kpiąco nazywali lekarze - sprawiały, że załamywał
się i coraz gorzej czuł. A im bardziej czuł się chory, tym bardziej wzrastał w nim strach przed
śmiercią, wszystkie jego myśli sprowadzały się do strachu, pozostawiając go zupełnie obnażonego,
w stanie duchowej nagości i nieprzyzwoitego niemal egoizmu.
Za oknem coś zaszeleściło. Jakieś zwierzątko oczywiście, przebiegające przez klomb
zwiędłych róż. Mysz polna, jeż, a może kot. Ale czy jeże nie zapadają w sen zimowy?
To musiało być zwierzę, pomyślał i nie panując już nad swymi ruchami, wyciągnął rękę do
dzwonka elektrycznego, wiszącego wygodnie w zasięgu ręki; sznur dzwonka okręcony był o
wezgłowie łóżka. Lecz gdy palce dotknęły zimnego metalowego wyłącznika, rękę przeniknęło
drżenie, mimowolne szarpnięcie dłonią, sznur ześliznął się i wyłącznik z lekkim trzaskiem uderzył
o podłogę.
Ten dźwięk pomógł mu się opanować.
Gdyby udało mu się podnieść sznur i nacisnąć biały guziczek, w korytarzu nad drzwiami
zapaliłaby się czerwona lampka i wkrótce nocna pielęgniarka przyszłaby stukając drewniakami.
Ponieważ jednak wciąż był próżny, chociaż wylękniony, uznał, iż to nawet lepiej, że nie
może zadzwonić.
Pielęgniarka weszłaby do pokoju, zapaliła górną lampę i pytająco patrzyła na niego, widząc,
jak leży udręczony i pożałowania godny.
Przez chwilę leżał nieruchomo i czuł ból, oddalający się, to znów zbliżający z błyskawiczną
szybkością, jakby to był pospieszny pociąg uprowadzony przez umysłowo chorego maszynistę.
Nowa potrzeba dała o sobie znać: zachciało mu się siusiu. Wprawdzie odpowiednie
naczynie miał w zasięgu ręki, wsunięte w żółty plastykowy kosz na odpadki, ale nie chciał się nim
posłużyć. Mógł wstać i chciał wstać. Jeden z lekarzy mówił mu nawet, że dobrze byłoby ruszać się
trochę.
A więc zamierzał wstać, otworzyć podwójne drzwi, pójść do toalety, znajdującej się tuż po
przeciwnej stronie korytarza. Praktyczne zadanie do wykonania, coś absorbującego, co na krótką
chwilą zwróci jego myśli na inne tory.
Odwinął koc i prześcieradło, uniósł się do pozycji siedzącej i parę sekund siedział na brzegu
łóżka z opuszczonymi nogami, obciągając koszulę nocną i jednocześnie wsłuchując się w chrzęst
ceratowego podkładu przykrywającego materac. Potem zsunął się ostrożnie i pod wilgotnymi
stopami poczuł zimno kamiennej posadzki. Spróbował wyprostować się i udało mu się stanąć
prosto, choć szerokie elastyczne bandaże krępowały krocze i spowijały uda. Wciąż jeszcze miał
uciskowe opatrunki w pachwinach po aortografii z dnia poprzedniego.
Pantofle stały pod łóżkiem, wsunął w nie nogi i ostrożnie stąpając poszedł ku wyjściu.
Otworzył wewnętrzne, potem zewnętrzne drzwi i przeszedł w poprzek mrocznego korytarza do
toalety.
Załatwił się, opłukał ręce zimną wodą i wracając przez słabo oświetlony korytarz, przystanął
i nasłuchiwał. Z daleka, z pokoju nocnej pielęgniarki, dochodził stłumiony dźwięk radia. Znowu
miał nawrót bólu, strach go ogarnął i pomyślał, że mógłby tam pójść i poprosić pielęgniarkę o parę
tabletek przeciwbólowych. Specjalnie to nie pomoże, ale w każdym razie będzie musiała otworzyć
szafkę z medykamentami, wyjąć fiolkę, potem dać mu trochę soku do popicia, w ten sposób
przynajmniej ktoś będzie się nim przez chwilę zajmował.
Odległość do pokoju służbowego wynosiła jakieś dwadzieścia metrów i przebycie jej zajęło
mu sporo czasu. Szedł wolno, powłócząc nogami, a przepocona koszula obijała mu się o łydki.
W pokoiku służbowym paliło się światło, ale nikogo tam nie było. Tylko radio
tranzystorowe stojące między dwiema na pół opróżnionymi filiżankami, grało samo dla siebie.
Siostra i salowa były widocznie gdzieś na oddziale.
Zamroczyło go, musiał się oprzeć o futrynę. Po minucie poczuł się nieco lepiej i wrócił
przez ciemny korytarz do swego pokoju.
Drzwi były uchylone, tak jak je zostawił. Zamknął je starannie, zrobił kilka kroków
dzielących go od łóżka, zsunął pantofle, ułożył się na wznak i drżąc naciągnął koc pod brodę. Leżał
nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma i czuł pociąg pospieszny pędzący przez obolałe ciało.
Coś się zmieniło. Wzór na suficie przesunął się odrobinę. Natychmiast prawie to zauważył.
Lecz co sprawiło, że cienie i refleksy świateł zmieniły położenie?
Przesunął wzrokiem po nagich ścianach, zwrócił głowę w prawo, spojrzał w okno. Gdy
opuszczał pokój, okno było uchylone. Tego był pewien. A teraz jest zamknięte. Opanował go strach.
Wyciągnął rękę do dzwonka. Nie znalazł go na miejscu. Zapomniał podnieść sznur z podłogi.
Zaciskając palce na pręcie łóżka, na którym powinien wisieć dzwonek, wpatrywał się w
okno. Szpara między fałdami grubych zasłon w dalszym ciągu miała jakieś pięć centymetrów
szerokości, ale fałdy układały się niezupełnie tak jak przedtem i okno było zamknięte.
Czy może ktoś z personelu był w pokoju? Wydawało się to mało prawdopodobne. Poczuł,
jak pot występuje wszystkimi porami, koszula zimno lepiła się do skóry.
Bezradnie wydany na pastwę własnych myśli, nie odrywając oczu od okna, zaczął podnosić
się z łóżka.
Zasłony wisiały zupełnie nieruchomo, a jednak był pewien, że ktoś za nimi stoi. Kto,
myślał. Kto? A potem ostatnią resztką rozsądku: To musi być halucynacja.
Teraz chory stanął obok łóżka, boso na kamiennej podłodze, drżąc. Zrobił dwa niepewne
kroki w kierunku okna. Przystanął, lekko pochylony, z drżącymi wargami.
Człowiek w niszy okiennej prawą ręką odsunął firankę, lewą wyciągając jednocześnie
bagnet. Odbłysk światła zamigotał na ostrzu, szerokim i długim. Człowiek w wiatrówce i kraciastej
tweedowej czapce szybko postąpił dwa kroki do przodu, stanął. Wysoki, wyprostowany, z bronią na
wysokości ramienia.
Chory natychmiast go poznał i otworzył usta do krzyku.
Ciężka rękojeść bagnetu trafiła go w usta, poczuł, że ma zmiażdżone wargi i złamane
podniebienie. I to było ostatnie świadome doznanie. Czas go prześcignął.
Pierwsze pchnięcie trafiło w przeponę po prawej stronie, tuż pod żebrem, bagnet wszedł aż
po rękojeść. Chory dalej stał, z głową odchyloną do tyłu, gdy człowiek w wiatrówce podniósł broń
po raz trzeci i poderżnął mu szyję od ucha do ucha. Z przeciętego gardła wydobył się bulgocący
dźwięk, lekki syk. Nic więcej.
3
Był piątkowy wieczór i w sztokholmskich knajpach powinno by roić się od rozbawionych
ludzi. Wcale tak jednak nie było i nietrudno wykalkulować, dlaczego. W ciągu ostatnich pięciu lat
ceny w restauracjach podwoiły się prawie i niezbyt wielu zwykłych, żyjących z pensji klientów
mogło sobie pozwolić na chociażby jeden w miesiącu wieczór na mieście. Restauratorzy skarżyli
się, mówili o kryzysie, i ci, którzy nie przekształcili swych lokali w puby i dyskoteki, mogące
zwabić zasobną w kieszonkowe młodzież, utrzymywali się na powierzchni tylko dzięki
handlowcom, mającym karty kredytowe i reprezentacyjne fundusze do dyspozycji, a skłonnym
załatwiać swe sprawy przy barowym stoliku.
„Złociste Zacisze” na Starym Mieście nie stanowiło wyjątku. Wprawdzie było późno, piątek
zmienił się już w sobotę, lecz w ciągu kilku ostatnich godzin w górnej sali były tylko dwie osoby.
Mężczyzna i kobieta. Siedzieli przy stoliku w niszy rozmawiając półgłosem. Zjedli befsztyki, teraz
pili kawę i poncz.
Przy małym stoliczku naprzeciw drzwi wejściowych dwie kelnerki składały serwety.
Młodsza, rudowłosa, wyglądająca na bardzo zmęczoną, wstała, zerknęła na zegar nad kasą baru,
ziewnęła i wziąwszy serwetkę podeszła do gości w niszy.
- Czy państwo życzą sobie coś jeszcze, zanim zamkną kasę? - spytała, zmiatając z obrusa
okruchy tytoniu. - Może trochę gorącej kawy dla pana komisarza?
Martin Beck ku swemu zdziwieniu poczuł zadowolenie, że kelnerka wie, kim jest. Zwykle
przypomnienie mu o tym, że jako szef komisji do spraw zabójstw jest osobą mniej lub więcej
publiczną, raczej go irytowało. Lecz od tak dawna nie ukazało się w prasie żadne jego zdjęcie ani
on sam w telewizji, mógł więc fakt, że kelnerka go poznaje, przyjąć jako znak, że zaczyna tu być
uważany za stałego gościa. Zupełnie słusznie zresztą. Od dwóch lat mieszkał niedaleko stąd i jeżeli
w ogóle wychodził, żeby coś zjeść na mieście, wstępował zwykle do „Złocistego Zacisza”. Żeby tu
bywał z kimś, tak jak dzisiaj, należało do rzadkości.
Dziewczyna siedząca naprzeciw była jego córką. Nazywała się Ingrid, miała dziewiętnaście
lat i jeżeli pominąć to, że była zdecydowaną blondynką, a on zdecydowanym brunetem,
podobieństwo ich było uderzające.
- Chcesz jeszcze kawy? - spytał Martin Beck.
Ingrid przecząco potrząsnęła głową i kelnerka oddaliła się, by przygotować rachunek.
Martin Beck wyjął z wiaderka z lodem butelkę i rozlał resztkę ponczu w szklanki. Ingrid upiła
trochę.
- Powinniśmy to robić częściej - powiedziała.
- Pić poncz?
- Owszem, też. Dobry. Ale myślałam: spotykać się. Następnym razem ja ciebie zaproszę na
obiad. Do mnie na Klostervagen. Nie widziałeś jeszcze, jak mieszkam.
Ingrid wyprowadziła się z domu w trzy miesiące po rozwodzie rodziców. Martin Beck
zastanawiał się czasami, czy w ogóle zdobyłby się na zerwanie beznadziejnego małżeństwa z Ingą,
gdyby go Ingrid do tego nie zachęcała. Ona sama źle się w domu czuła i jeszcze przed ukończeniem
gimnazjum zamieszkała z koleżanką. Teraz studiowała psychologię, a ostatnio weszła w posiadanie
kawalerki w Stocksund. Chwilowo wynajmowała ją z drugiej ręki, ale miała widoki na to, że w
przyszłości przejmie prawa właścicielki.
- Mama i Rolf byli u mnie przedwczoraj - powiedziała. - Miałam nadzieję, że ty też
przyjdziesz, ale nie mogłam się do ciebie dodzwonić.
- Rzeczywiście, byłem przez parę dni w Orebro. Jak wypadła ich wizyta?
- Dobrze. Mama przywiozła całą walizę rzeczy. Ręczniki, serwetki, ten niebieski serwis do
kawy i sama już nie wiem co. Mówiliśmy o urodzinach Rolfa. Mama chce, żebyśmy tego dnia
zjedli z nimi obiad gdzieś na mieście. Jeżeli możesz.
Rolf był o trzy lata młodszy od Ingrid. Choć różnili się od siebie bardzo - co się zdarza w
rodzeństwie - rozumieli się zawsze dobrze.
Podeszła rudowłosa z rachunkiem. Martin Beck zapłacił, opróżnił swą szklankę. Spojrzał na
zegarek. Brakowało kilku minut do pierwszej.
- Pójdziemy - powiedziała Ingrid i też wysączyła resztkę ponczu.
Szli wolno przez Ósterlanggatan. Niebo było jasne, wygwieżdżone, spory mrozik. Z zaułka
wypadło kilku pijanych młodzieńców, ich wrzaski rozbrzmiewały echem między szeregami
wiekowych domów.
Ingrid wsunęła rękę pod ramię ojca i wyrównała krok. Była długonoga i smukła, zbyt
szczupła zdaniem Martina, ale ona sama twierdziła, że musi się zacząć odchudzać.
- Wejdziesz na górę? - spytał u stóp wzniesienia wiodącego w kierunku Kopmantorget.
- Tak, ale tylko żeby zadzwonić po samochód. Późno już, musisz się wyspać. - Ziewnęła. -
Ja też jestem porządnie zmęczona.
U stóp cokołu pomnika świętego Jbrana walczącego ze smokiem jakiś mężczyzna siedział
skulony, z głową opartą o kolana.
Gdy Ingrid i Martin Beck go mijali, podniósł głowę i powiedział coś nieartykułowanego,
głosem wysokim i bełkotliwym; wyciągnął tiogi i znowu zasnął, opierając głowę o piersi.
- Czy on nie powinien trzeźwieć raczej w Nikolai? - powiedziała Ingrid. - Zimno tak tu
siedzieć.
- Pewnie tam w końcu wyląduje - powiedział Martin Beck. - Jeżeli będzie miejsce. A poza
tym dawne to już czasy, kiedy zajmowanie się pijakami było moją rzeczą.
W milczeniu doszli do Kopmangatan. Martin Beck myślał o tym, jak lat temu dwadzieścia
dwa był policjantem patrolującym często w okolicy Nikolai. Sztokholm wtedy inaczej wyglądał.
Stare Miasto było wprost małomiasteczkową idyllą. Choć oczywiście więcej tu było pijaństwa,
biedy i nędzy, nim przeprowadzono remonty, podniesiono stan sanitarny, no i rzecz jasna
podwyższono komorne, tak że dawnych lokatorów Starego Miasta nie stać było na to, by dłużej tu
mieszkać. Teraz mieszkać na Starym Mieście było wytwornie i w dobrym tonie, a on sam należał
do uprzywilejowanych.
Wjechali na najwyższe piętro windą, zainstalowaną przy remoncie i jedną z nielicznych w
tej dzielnicy. Mieszkanie, zupełnie unowocześnione, składało się z hallu, małej kuchenki, łazienki i
dwóch pokoi w amfiladzie, z oknami wychodzącymi na wschód, na rozległy ogród. Pokoje były
przyjemne, niskie, niesymetryczne, o głębokich niszach okiennych. W pierwszym pokoju,
wyposażonym w wygodne fotele i niski stolik, znajdował się kominek. W drugim stało łóżko w
głębokiej wnęce, utworzonej przez umocowane do ściany półki i szafę, a pod oknem duży stół do
pracy z nadstawką na teczki i akta.
Nie zdejmując płaszcza Ingrid usiadła przy stole, podniosła słuchawkę i nakręciła numer
postoju taksówek.
- Nie zostałabyś chwileczkę? - zawołał Martin Beck z kuchni.
- Nie. Muszę wracać do domu i wyspać się. Jestem śmiertelnie zmęczona. Ty zresztą także.
Martin Beck nie zgłaszał sprzeciwu, choć nagle poczuł się zupełnie rześki. A przez cały
wieczór ziewał, zaś w kinie - byli na „Czterystu batach” Truffaufa - parę razy o mało co nie spadł z
krzesła.
Ingrid udało się w końcu zamówić taksówkę, weszła do kuchni i pocałowała ojca w
policzek.
- Dziękuję za dzisiejszy wieczór. Zobaczymy się na urodzinach Rolfa, jeżeli nie wcześniej.
Śpij dobrze.
Martin Beck odprowadził ją do windy, zamykając drzwi szepnął dobranoc i wrócił do siebie.
Wyjął piwo z lodówki, wlał do szklanki, zaniósł do pokoju, postawił na stole. Potem podszedł do
stojącego przy kominku patefonu, wyszukał Koncert Brandenburski Bacha i założył płytę. Izolacja
w kamienicy była dobra, mógł grać, nawet dość głośno, bez obawy, że przeszkadza sąsiadom.
Usiadł i wypił zimne, świeże piwo. Spłukało słodki, lepki smak ponczu. Zgniótł ustnik papierosa,
zapalił, a potem wsparłszy brodę na ręce zapatrzył się w okno.
Po przeciwnej stronie, za ogrodem, nad oświetlonym księżycem dachem wiosenne niebo
było granatowe i pełne gwiazd. Martin Beck słuchał muzyki pozwalając sobie o niczym nie myśleć.
Czuł się zupełnie odprężony i zadowolony.
Odwróciwszy płytę na drugą stronę, zdjął z półki nad łóżkiem na pół gotowy model statku
„Flying Cloud”. Godzinę prawie pracował nad masztami i wiosłami, potem odstawił model na
półkę.
Rozbierając się, nie bez dumy przyglądał się dwom gotowym już modelom: „Cutty Sark” i
szkolnemu statkowi „Danmark”. Wkrótce pozostanie mu już tylko takielunek na „Flying Cloud”,
najcięższa i najbardziej cierpliwości wymagająca praca.
Nago poszedł do kuchni, żeby wstawić do zlewozmywaka popielniczkę i szklankę po piwie.
Potem zgasił wszystkie światła prócz lampki nad łóżkiem, uchylił okno w sypialni i położył się.
Nakręcił zegarek wskazujący za pięć wpół do trzeciej i sprawdził, czy jest nastawiony na
dzwonienie. Choć według wszelkich przewidywań miał przed sobą wolny dzień i mógł spać tak
długo, jak mu się będzie podobało.
Na nocnym stoliku leżał tom Kurta Bergengrena „Własnym jachtem na letni wypoczynek”.
Przewracał kartki na chybił-trafił, oglądał ilustracje, które już tyle razy dokładnie studiował, tu i
ówdzie przeczytał jakiś urywek z coraz silniejszym uczuciem nostalgii. Wielka i ciężka księga nie
nadawała się specjalnie na lekturę do poduszki, ramiona mu wkrótce zdrętwiały od trzymania.
Zamknął więc książkę i wyciągnął rękę, żeby zgasić światło.
Wtedy zadzwonił telefon.
4
Einar Ronn był naprawdę śmiertelnie zmęczony. Pracował przez siedemnaście godzin bez
chwili wytchnienia. Teraz stał w wartowni wydziału kryminalnego w Komendzie Głównej przy
Kungshólmsgatan i przyglądał się płaczącej osobie płci męskiej, doprowadzonej za to, że podniosła
rękę na bliźniego.
Określenie „osoba płci męskiej” było zresztą przesadne, gdyż zatrzymany był właściwie
dzieckiem. Osiemnastoletni chłopak o długich do ramion blond włosach, w jaskrawo-czerwonych
dżinsach i ozdobionej frędzlami zamszowej kurtce z wymalowanym na plecach słowem LOVE.
Wokół liter wiły się ozdobne esy-floresy z kwiatków w kolorach różowym, niebieskim i
fioletowym. Na wywijanych cholewkach długich butów też były kwiatki i napisy, a ściślej
określając, dwa słowa: PEACE i MAGGAN. Na ramionach kurtki dowcipnie przyszyte były długie,
falujące pasma ludzkich włosów.
Nasuwało to niemal przypuszczenie, że ktoś został oskalpowany.
Ronn sam miał się ochotę rozpłakać. Po części z przemęczenia, przede wszystkim jednak
dlatego, że - jak to się często ostatnio zdarzało - bardziej żal mu było przestępcy niż ofiary.
Pięknowłosy chłopak usiłował zabić dostawcę narkotyków. Usiłowanie nie powiodło się
całkowicie, ale w dostatecznym stopniu, by można go było uznać za podejrzanego o chęć
popełnienia morderstwa.
Ronn ścigał go od piątej po południu, co znaczy, że musiał wyśledzić i przeszukać ni mniej,
ni więcej niż osiemnaście narkomańskich melin, jedna brudniejsza i obrzydliwsza od drugiej, w
różnych częściach pięknego skądinąd miasta.
A wszystko to dlatego, że łotrowi, który dzieciakom na Marietorget sprzedawał opium
mieszane z haszyszem, ktoś nabił guza. Wprawdzie uderzono go żelazną rurką, a powodem było to,
że sprawca spłukał się do czysta, ale jednak... Tak myślał Ronn. Myślał także: Dziewięć godzin
pracy ponad normę, zanim się dostanie do domu - mieszkał w Vàllingby - będzie dziesięć.
No, ale każde zło ma dobrą stronę. W tym wypadku dobrą stroną będzie zapłata za
nadgodziny. Ronn pochodził z Laponii, urodzony był w Arjeplog i ożeniony z Laponką. Tym, że
mieszka w Vàllingby, nie był zachwycony, ale podobała mu się przynajmniej nazwa ulicy, przy
której mieszkał.
Przyglądał się, jak jeden z młodszych kolegów, mający nocny dyżur, wypisuje nakaz
zatrzymania i powierza fetyszystę o zamiłowaniu do włosów dwom innym dyżurnym, by go kolei
poprowadzili do windy i zawieźli na drugie piętro do ponurej izby zatrzymań.
Nakaz zatrzymania jest nie tylko obowiązującym zaświadczeniem wystawionym na
nazwisko zatrzymanego. Kierownik wartowni robi na odwrotnej stronie odpowiednie notatki. Na
przykład: „Szaleniec. Raz po raz rzucał się na ściany. Poraniony”. Albo: „Nieopanowany. Rzucił się
na wartownika. Pokaleczony”. Albo też tylko: „Przewrócił się i potłukł”.
I tym podobne.
Otwarły się drzwi od dziedzińca i dwóch policjantów z radiowozu wprowadziło starszego
człowieka o zmierzwionej siwej brodzie. Dokładnie na progu jeden z policjantów uderzył
zatrzymanego pięścią w podbrzusze. Stary człowiek zwinął się w kłębek i wydał zdławiony skowyt,
jak pies. Obaj dyżurni niewzruszenie zajmowali się swymi papierkami.
Ronn zmęczonym wzrokiem spojrzał na policjanta, ale się nie odezwał. Potem ziewnął,
spojrzał na zegarek: siedemnaście po drugiej.
Telefon zadzwonił. Jeden z dyżurnych podniósł słuchawkę.
- Tak. Tu kryminalny. Gustavsson.
Ronn włożył futrzaną czapkę i szedł ku drzwiom. Już trzymał rękę na klamce, kiedy
dyżurny, zwący się Gustavsson, powiedział:
- Co? Zaczekaj chwileczkę. Ty jesteś Ronn?
- Tak.
- Coś dla ciebie.
- Co?
- A coś z Sabbatsberg. Kogoś tam zastrzelili. Okropnie trącony ten chłopak, co dzwoni.
Ronn westchnął i zawrócił, Gustavsson powiedział jeszcze w słuchawkę:
- Jeden z komisji zabójstw akurat tu jest. Jakaś większa szycha. Co? - I dodał: - Tak, tak,
słyszę. Pewnie, że okropne. A dokładnie gdzie jesteś?
Gustavsson był chudym dryblasem około trzydziestki, z wyglądu apatycznym i obojętnym.
Słuchał jeszcze chwilę, potem odłożył słuchawkę i powiedział:
- Jest przy głównym wejściu do centralnego pawilonu w Sabbatsberg. Najwyraźniej
potrzebuje pomocy. Pojedziesz tam?
- Tak - powiedział Ronn - chyba to zrobię.
- Chcesz, żeby cię podrzucić? Ten wóz radiowy, zdaje się, jest chwilowo wolny.
Ronn niechętnie spojrzał na policjantów z radiowozu i potrząsnął głową. Byli wielcy,
mocni, uzbrojeni w pistolety i pałki w białych pochwach. Aresztowany leżał u ich nóg zwinięty w
kłębek, jęczący. Oni sami wpatrywali się tępo i zazdrośnie w Ronna, w ich płytkoniebieskich
oczach malowała się pożądliwość i nadzieja.
- Nie, wezmę własny wóz - powiedział i wyszedł. Einar Ronn nie był wielką szychą, a w tej
chwili nie czuł się nawet jak mała szyszeczka. Niektórzy uważali, że jest dość zdolnym
policjantem, inni, że z niego typowy przeciętniak. W każdym razie po długich latach dosłużył się
stanowiska pierwszego asystenta w komisji zabójstw. Tropiciel morderców, jak to określano w
prozie wieczornych gazet. Co do tego, że jest spokojny, w średnim wieku, że ma czerwony nos i
jest nieco zbyt korpulentny z powodu siedzącego trybu życia - wszyscy byli zgodni.
Przejazd pod wskazany adres zajął mu trzy minuty i dwanaście sekund.
*
Szpital Sabbatsberg rozciąga się na wielkiej spadzistej wyniosłości, niemal trójkątnej,
podstawą zwróconej ku Vasaparken, wydłużonymi ramionami ku Dalagatan od wschodu i
Torsgatan od zachodu, zaś wierzchołkiem, tępo ściętym przez podjazd, ku nowej magistrali
przebiegającej nad Barnhusviken. Od strony Torsgatan wgryza się w ten trójkąt wysunięty budynek
z czerwonej cegły, gmach gazowni.
Nazwa szpitala pochodzi od knajpiarza Vallentina Sabbata, który na początku osiemnastego
wieku był właścicielem knajp „Rostock” i „Lew” na Starym Mieście. On to kupił tu ziemię i
hodował karpie w stawach, obecnie osuszonych lub zasypanych. Zdążył na tym terenie uruchomić
gospodę, lecz w trzy lata później, w roku tysiąc siedemset dwudziestym zszedł z tego świata.
W jakieś dziesięć lat później otwarło się na tym terenie źródło lecznicze czy też wody
mineralne, jak je również nazywano. Dwieście lat licząca dawna pijalnia wód, która w ciągu
minionych wieków służyła i jako szpital, i jako przytułek dla biednych, stoi teraz przycupnięta w
cieniu osiemnastopiętrowego domu rencistów.
Pierwotnie szpital zbudowany został przed przeszło stu laty na skałach, wzdłuż obecnej
Dalagatan i składał się z szeregu pawilonów połączonych długimi, obudowanymi korytarzami.
Niektóre z tych starych pawilonów są jeszcze czynne, większość jednak została niedawno zburzona
i zastąpiona nowymi budynkami, a połączenia korytarzowe znajdują się obecnie pod ziemią.
W odległej części parku też zachowały się niektóre z wiekowych budynków, mieści się w
nich dom starców. Tam też znajduje się niewielka kaplica i wśród trawników, żywopłotów i
żwirowanych ścieżek stoi żółta altanka z biało malowanymi narożnikami i spiralną iglicą na
szczycie stożkowatego dachu. Od kaplicy prowadzi aleja do starej wartowni przy bramie. Za
kaplicą park wznosi się w górę, by skończyć się nagle na szczycie ponad Vasagatan, która skręca i
wije się między ścianą skalną i domem wydawnictwa Bonniera. Jest to najspokojniejsza część
terenu szpitalnego, panuje tu najmniejszy ruch. Główne wejście znajduje się tak jak i przed stu laty
od strony Dalagatan, tam też wznosi się nowy centralny blok.
5
Ronn czuł się upiornie w niebieskich błyskach świetlika, obracającego się na dachu
samochodu patrolowego.
- Co się stało? - spytał.
- Nie wiem dobrze. Coś strasznego.
Policjant wyglądał bardzo młodo. Miał szczerą sympatyczną twarz, ale spojrzenie
rozbiegane. Najwidoczniej z trudem tylko mógł stać spokojnie. Lewą ręką przytrzymywał
drzwiczki samochodu, a palce prawej niepewnie przesuwały się po kolbie pistoletu. Dziesięć
sekund temu odetchnął z ulgą.
Boi się chłopak, pomyślał Ronn i powiedział uspokajająco:
- No, dobrze, zobaczymy. Gdzie to jest?
- Tam się nie tak łatwo dostać. Pójdę pierwszy.
Ronn kiwnął głową i wrócił do swego samochodu. Włączył motor i ruszył za niebieskimi
błyskami. Szerokim łukiem okrążywszy główny blok wjechali w głąb terenu szpitalnego. W ciągu
pół minuty samochód policyjny zdążył trzy razy skręcić w prawo, dwa razy w lewo, zahamować i
stanąć przed długim niskim budynkiem o żółto tynkowanych ścianach i czarnym załamanym dachu.
Dom robił wrażenie prastarego. Zawieszona nad brązowymi spękanymi drzwiami samotna żarówka
pod staromodnym mlecznym kloszem bez powodzenia usiłowała zwalczyć ciemność. Policjant
wyszedł z samochodu i tak jak przedtem, stanął, palcami dotykając pistoletu i przytrzymując drzwi
samochodu niby tarczę chroniącą przed nocą, i tym, co mogło się w niej ukrywać.
- Tam - powiedział zerkając na drzwi. Ronn skinął głową i stłumił ziewanie.
- Czy wezwać więcej ludzi?
- Zobaczymy - dobrodusznie powtórzył Ronn.
Był już na schodkach i otwierał prawą połowę drzwi. Nie naoliwiane zawiasy skrzypnęły
przeraźliwie. Jeszcze kilka schodków, jeszcze jedne drzwi i znalazł się w skąpo oświetlonym
korytarzu, wysokim, szerokim i ciągnącym się wzdłuż całego budynku.
Po jednej stronie korytarza znajdowała się izba chorych i sale, druga, wszystko na to
wskazywało, była zarezerwowana na umywalnie, składy bielizny i pokoje badań. W korytarzu był
także staroświecki, przymocowany do ściany czarny aparat telefoniczny, taki, do którego trzeba
wrzucić dziesięciobrówkę. Ronn popatrzywszy na owalny szyldzik z białej emalii z napisem
LEWATYWA, przeszedł do oglądania czterech osób znajdujących się w zasięgu jego wzroku. Dwie
z nich były mundurowymi policjantami. Jeden krępy i barczysty, stał w rozkroku, ze zwieszonymi
rękami i patrzył wprost przed siebie. W lewej ręce trzymał otwarty notes w czarnej okładce. Jego
kolega wspierał się o ścianę z głową pochyloną i wzrokiem zwróconym w głąb żelaznego, na biało
lakierowanego zlewu pod staroświeckim mosiężnym kranem.
Ze wszystkich młodych ludzi, z jakimi Rdnn zetknął się w ciągu dziewięciu nadliczbowych
godzin pracy, ten był najmłodszy, i wyglądał wprost komicznie w skórzanej kurtce z paskami przez
ramię i z całym najwidoczniej zbędnym uzbrojeniem. Stara, siwowłosa kobieta, skurczona na
wyplatanym krześle, apatycznie wpatrywała się w swoje trepy. Miała na sobie biały kitel, a na
bladych łydkach brzydkie żylaki. Uzupełniał kwartet człowiek około trzydziestki. Miał kędzierzawe
czarne włosy i gryzł palce z irytacji. Ubrany był także w biały kitel i trepy.
Powietrze w korytarzu było nieprzyjemne, pachniało proszkami do czyszczenia,
wymiocinami albo lekarstwami, a może wszystkim tym po trochu. Ronn pociągnął nosem nagle i
mimo woli i z pewnym opóźnieniem zatkał go dwoma palcami.
Jedynie policjant z notesem zareagował na wejście Ronna. Nic nie mówiąc wskazał
wysokie, na żółtawo lakierowane drzwi z wypisaną na maszynie kartką wsuniętą w metalową
ramkę. Drzwi były nie domknięte. Ronn otworzył je szerzej, nie dotykając klamki. Wewnątrz
znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Też uchylone, ale otwierały się do wewnątrz.
Ronn pchnął je nogą, zajrzał do pokoju i stanął. Oderwał rękę od swego czerwonego nosa i
spojrzał jeszcze raz, tym razem dokładniej.
- O, rety - powiedział sam do siebie.
Potem cofnął się, przymykając drzwi zewnętrzne do ich pierwotnego położenia, włożył
okulary i przeczytał kartkę na drzwiach.
- O, Jezu - powiedział.
Policjant schował notes, wyjął natomiast tabliczkę służbową. Stał teraz przesuwając ją w
palcach, jakby to był różaniec albo amulet.
Wkrótce koniec z tabliczkami, pomyślał Ronn bez związku. W ten sposób długi spór o to,
czy tabliczki należy nosić na piersi jako jawny znak identyfikujący, czy też chować w kieszeni -
skończył się w sposób równie zdumiewający, jak niespodziewany. Po prostu skasowano tabliczki
zastępując je zwykłymi kartami tożsamości i policjanci mogli dalej spokojnie kryć się za
anonimowością munduru.
Głośno Ronn powiedział:
- Jak się nazywasz?
- Andersson.
- O której tu się zjawiłeś? Policjant spojrzał na zegarek.
- Szesnaście po drugiej. Dziewięć minut temu. Byliśmy w pobliżu. Przy Odenplan.
Ronn zdjął okulary i zerknął na chłopaka w mundurze, który z pozieleniałą twarzą
niepowstrzymanie wymiotował do zlewu. Andersson podążył za jego spojrzeniem i powiedział
bezbarwnym głosem:
- To aspirant. Pierwszy raz na objeździe.
- Trzeba się nim zająć - powiedział Ronn. - I wezwać tu pięciu, sześciu ludzi z piątki.
- Objazdowy wóz z piątki to właśnie ja - powiedział Andersson z taką miną, jakby zamierzał
zasalutować, stanąć na baczność albo zrobić coś równie głupiego.
- Chwileczkę - powiedział Ronn. - Zauważyliście tu coś podejrzanego?
Było to chyba niezbyt szczęśliwe sformułowanie. Zmieszany policjant ze zdumieniem
spojrzał na drzwi separatki.
- No - odpowiedział niepewnie.
- A wiesz, kto to taki? Ten tam?
- Chyba komisarz Nyman?
- Właśnie, tak.
- Choć dokładnie nie można tego stwierdzić.
- Nie - powiedział Ronn. - Z trudem.
Andersson odszedł. Ronn wytarł pot z czoła i zastanawiał się, co ma robić. Przez dziesięć
sekund. Potem podszedł do telefonu i nakręcił numer Martina Becka.
Natychmiast dostał połączenie i powiedział:
- Cześć. Tu Ronn. Jestem w Sabbatsberg. Przyjedź tu.
- Dobrze - powiedział Martin Beck.
- Natychmiast.
- Dobrze.
Ronn odłożył słuchawkę i wrócił do pozostałych. Czekali. Dał swoją chusteczkę do nosa
aspirantowi, który zawstydzony wytarł usta i powiedział:
- Przepraszam.
- Każdemu się może zdarzyć.
- Nie dałem rady. Czy to zawsze jest tak?
- No, tego nie można powiedzieć - stwierdził Ronn. - Dwadzieścia jeden lat jestem
policjantem, a szczerze mówiąc czegoś podobnego jeszcze nie widziałem.
Potem zwrócił się do mężczyzny o czarnych kędziorach i spytał:
- Czy tu jest psychiatryczny?
- Nix verstehen - powiedział lekarz.
Ronn wsadził okulary na nos i przyjrzał się plastykowej tabliczce z nazwiskiem, przypiętej
do kitla lekarza: Doktor ÜZKÜKÖCÖTUPZE.
- No cóż - powiedział sam do siebie i schował okulary.
6
Pokój miał pięć metrów długości, trzy i pół metra szerokości, a wysokości prawie cztery.
Pomalowany na kolory bardzo monotonne. Brudnobiały sufit, ściany otynkowane niezdecydowanie
na kolor szarawożółty. Podłoga z szaro-białych płyt marmurowych. Ramy okienne popielate, drzwi
takież. W oknie wisiały grube draperie z żółtego adamaszku, a pod nimi cienkie firanki. Żelazne
łóżko pomalowane na biało, biała powłoczka i podpinka, szary stolik nocny i jasnobrązowe
krzesełko. Farba na meblach wytarła się, a spękane ściany spełzły z wiekiem. Tynk na suficie
odpadał i w kilku miejscach widać było brunatne plamy wilgoci. Wszystko było stare, ale bardzo
czyste. Na stoliku stał ceramiczny wazonik z siedmioma bladoczerwonymi różami. Prócz tego na
stoliku znajdowała się para okularów w zatrzaskiwanym futerale, przejrzyste plastykowe naczynko
z dwiema tabletkami, małe radio tranzystorowe, nie dojedzone jabłko i szklanka wypełniona do
połowy słomianożółtym napojem. Na dolnej półce leżał stos tygodników, cztery listy, blok
liniowanego papieru, błyszczący czterokolorowy długopis watermanowski i kilka drobnych monet,
dokładnie licząc, osiem dziesięoiobrówek, dwie dwudzaestopięciobrówki i sześć jednokoronówek.
Stolik miał dwie szufladki. W górnej znajdowały się trzy używane chusteczki do nosa, mydło w
niebieskiej plastykowej mydelniczce, pasta i szczotka do zębów, buteleczka z wodą po goleniu,
pudełeczko tabletek od bólu gardła, skórzane etui z cążkami do paznokci nożyczkami i pilnikiem.
Dolna zawierała portfel, elektryczną maszynkę do golenia, zeszycik znaczków pocztowych, dwie
fajki, woreczek z tytoniem i nie zapisaną widokówkę przedstawiającą ratusz sztokholmski. Część
ubrania wisiała na oparciu krzesła: szara cajgowa kurtka, spodnie tegoż koloru i z tego samego
materiału, i długa do kolan biała koszula. Kalesony i skarpetki leżały na krześle, a obok pod
łóżkiem stały pantofle. Przy drzwiach na wieszaku wisiał beżowy szlafrok.
Tylko jeden kolor w tym lokalu wyróżniał się jaskrawo. Szokująca czerwień.
Zabity leżał na wznak, nieco w bok przechylony między łóżkiem a oknem. Gardło
poderżnięto mu z taką siłą, że głowa została odrzucona prawie pod kątem prostym i lewy policzek
wspierał się o podłogę, język wypadł przez ziejący otwór cięcia, a zmiażdżone sztuczne szczęki
tkwiły między rozciętymi wargami.
W momencie gdy zabity padał w tył, gruby strumień krwi trysnął z tętnicy szyjnej, co
wyjaśniało szeroką czerwoną smugę w poprzek łóżka i plamy krwi na wazonie i stoliku nocnym.
Natomiast to, że koszula była zupełnie przesiąknięta, jak i to, że wokół zwłok znajdowała
się ogromna kałuża krwi, spowodowane było uszkodzeniem przepony. Powierzchowne oględziny
tego uszkodzenia nasuwały przypuszczenie, że ktoś jednym cięciem rozkroił wątrobę, przewody
żółciowe, żołądek, śledzionę i brzuszne gruczoły ślinowe. A prócz tego główną tętnicę.
Cała krew po prostu wyciekła z ciała w ciągu kilku sekund. Skóra miała kolor białoniebieski
i wydawała się niemal przejrzysta w miejscach, gdzie można ją było zobaczyć, na przykład na
czole, na skroniach i stopach.
Rana w przeponie była otwarta, miała jakieś dwadzieścia pięć centymetrów długości.
Spomiędzy brzegów przeciętej błony brzusznej wysuwały się poszarpane organa wewnętrzne.
Człowiek został po prostu rozrąbany na pół. Nawet dla osób z racji swego zawodu
odwiedzających czasami miejsca makabrycznych i krwawych zbrodni było tego za wiele.
Lecz Martin Beck nie skrzywił się nawet wszedłszy do pokoju. Stojącemu z boku
obserwatorowi mogłoby się wydawać, że wszystko to dla niego jest najzwyklejszą rzeczą. Iść z
córką do „Złocistego Zacisza”, jeść i pić, rozebrać się, podłubać trochę przy modelu statku, położyć
się z książką do łóżka. A potem nagle pędzić na oględziny zmasakrowanego komisarza policji.
Najgorsze było, że on sam tak właśnie to odczuwał. Jeśli istniało coś, co mogło go zaskoczyć, to
właśnie ta jego własna tak widoczna oziębłość.
Była noc, za dziesięć trzecia, a on przykucnąwszy koło łóżka przyglądał się zwłokom zimno
i taksująco.
- Tak, to Nyman - powiedział.
- Właśnie. Chyba tak.
Ronn grzebał wśród drobiazgów leżących na stoliku. Nagle ziewnął i w poczuciu winy
zasłonił usta ręką.
Martin Beck obrzuciwszy go szybkim spojrzeniem zapytał:
- Sporządziłeś tabelę czasu?
- Tak - powiedział Ronn. Wyjął notes, gdzie coś wykaligrafował małymi jak paciorki
literkami. Włożył okulary i odczytał monotonnie:
- Pielęgniarka otworzyła drzwi dziesięć po drugiej. Nic niezwykłego nie słyszała ani nie
widziała. Normalnie obchodziła cały oddział, zaglądała do pacjentów. Nyman już wtedy nie żył.
Jedenaście po drugiej zadzwoniła pod tysiąc dziewięćdziesiąt. Radiowóz został zaalarmowany
jedenaście po. Znajdowali się przy Odenplan i jechali tu jakieś trzy, cztery minuty. Przekazali raport
kryminalnej siedemnaście po. Ja tu przyjechałem za osiem minut wpół. Zadzwoniłem do ciebie za
minutę wpół. Ty przyjechałeś za szesnaście trzecia. - Ronn spojrzał na zegarek. - A teraz jest za
osiem trzecia. Kiedy tu się zjawiłem, on nie żył co najmniej od pół godziny.
- Lekarz tak powiedział?
- Nie, ja. To znaczy tak wywnioskowałem. Z ciepłoty ciała i tak dalej. Krzepliwość... -
umilkł, jak gdyby przekroczeniem było występować z własnymi uwagami.
Martin Beck w zamyśleniu pocierał nasadę nosa wielkim i wskazującym palcem prawej
ręki.
- A więc, wszystko poszło niesłychanie szybko - powiedział.
Ronn nie odpowiedział. Zdawał się zastanawiać nad czymś innym i po chwili rzekł:
- Więc chyba rozumiesz, dlaczego do ciebie zadzwoniłem. Nie dlatego, że... - umilkł. Robił
wrażenie roztargnionego.
- Nie dlatego że?
- Że Nyman był komisarzem, tylko dlatego... no, ze względu na to - niezdecydowanym
gestem wskazał w stronę zwłok. - Przecież on został zarżnięty.
Po krótkiej przerwie wyciągnął jeszcze jeden wniosek:
- Mnie się zdaje, że to mógł zrobić tylko wariat. Martin Beck przytaknął.
- Tak - powiedział - na to wygląda.
7
Martin Beck zaczynał czuć się dość nieswojo. Doznawał czegoś niewyraźnego i trudnego do
określenia, czuł się mniej więcej tak, jak przy czytaniu książki, gdy zakradające się zmęczenie
sprawia, że niby to czyta się dalej, a nie przewraca się kartek.
Z wysiłkiem zdołał opanować się i zawładnąć przesuwającymi się wizjami. Pozostało
jednak coś bliskiego temu podstępnemu zamroczeniu, coś, z czego nie od razu się otrząsnął:
uczucie niebezpieczeństwa.
Że coś się stanie. Coś, czemu trzeba za wszelką cenę zapobiec. Tylko nie wiedział co, a tym
mniej jak.
Już nie raz miewał takie uczucie, choć zdarzało się to rzadko. Koledzy żartowali sobie z tej
właściwości, nazywając ją intuicją.
Praca policji opiera się na realizmie, rutynie, uporze i systematyczności. To prawda, że wiele
trudnych wypadków wyjaśniono przez przypadek, ale prawdą jest również, że przypadek to pojęcie
dość względne i nie należy go mylić ze szczęściem czy też ślepym trafem. W śledztwie nad
zbrodnią chodzi o to, by oczka sieci przypadkowości były jak najmniejsze. Doświadczenie odgrywa
przy tym zdecydowanie większą rolę niż genialne natchnienie. Dobra pamięć i zwykły prosty
rozsądek - to właściwości warte więcej niż intelektualna błyskotliwość.
Na intuicję nie ma miejsca w praktyce policyjnej pracy. Intuicja nie jest nawet właściwością,
a jeżeli, to w równie małej mierze, jak astrologia czy frenologia mogą być nazywane naukami.
A przecież on tę właściwość posiadał - choć niechętnie się do tego przyznawał - i zdarzały
się wypadki, w których wiodła go we właściwym kierunku.
Chociaż jego psychiczna ambiwalencja mogła także zależeć od prostszych, bardziej
oczywistych i znajdujących się pod ręką zjawisk.
Na przykład Ronn.
Martin Beck stawiał duże wymagania tym, z którymi współpracował. Winę za to ponosił
Lennart Kollberg, od wielu lat najbliższy mu, z początku jako detektyw na etacie miasta
Sztokholmu, potem w starej siedzibie policji państwowej w Vastberdze. Kollberg zawsze był jego
najpewniejszym partnerem, który zawsze niezawodnie odparowywał rzut, najotwarciej stawiał
pytania i dawał najtrafniejsze cięte repliki. Ale Kollberg był niedostępny. Najprawdopodobniej spał
spokojnie we własnym domu, a nie istniał żaden dopuszczalny powód, by go zbudzić. Byłoby to
sprzeczne z przepisami i obraźliwe wobec Ronna.
Martin Beck spodziewał się, że Ronn zrobi albo przynajmniej powie coś, co by wskazywało,
że on także pojmuje niebezpieczeństwo. Że wystąpi z jakimiś twierdzeniami lub przypuszczeniem,
które Martin Beck mógłby odrzucić lub rozwijać dalej.
Ale Ronn się nie odezwał. Spokojnie i z zawodową wprawą zajmował się tym, co do niego
należało. Chwilowo było to jego dochodzenie, robił więc, co przypuszczalnie było konieczne.
Teren pod oknem był ogrodzony sznurem i kozłami, samochody podjechały, zapaliły się
reflektory, snop światła rozjaśnił teren” a owalne białe plamy policyjnych lampek kieszonkowych
bezładnie skakały po ziemi jak wystraszone jazgarze, które uciekają w popłochu, gdy ktoś zbliży się
do brzegu zakłócając ich spokój.
Ronn przejrzał wszystko, co znajdowało się na nocnym stoliku i nie znalazł nic prócz
codziennych osobistych drobiazgów i kilku zdawkowych listów z rodzaju tych nie rozumiejących,
nonszalanckich, jakie ludzie zwykli pisywać do osób podejrzanych o to, że są ciężko chore.
Personel cywilny z piątego komisariatu przejrzał sąsiednie pokoje chorych i sale, nie znajdując nic
godnego uwagi.
Chcąc się czegoś dowiedzieć Martin Beck musiałby pytać, i to formułując pytania jasno, w
zwrotach, których nie można mylnie zrozumieć.
Prawdą było po prostu, że źle się im razem pracowało. Obaj od dawna o tym wiedzieli i
dlatego starali się zwykle uniknąć wylądowania w sytuacji, w której byliby zdani całkowicie na
siebie.
Martin Beck niezbyt wysoko cenił Ronna, czego tamten był w pełni świadom i co
wywoływało w nim kompleks niższości. Martin Beck ze swej strony uważał trudności nawiązania
kontaktu za dowód własnej słabości i sam czuł się skrępowany.
Ronn otworzył poczciwą starą teczkę, zabezpieczył trochę odcisków palców i polecił
rozłożyć plastykowe osłony na podłodze pokoju i na ziemi pod oknem, by uchronić także część
śladów; upewnił się w ten sposób, że szczegóły, mogące się później okazać ważne, nie zostaną w
naturalny sposób starte albo też zniszczone przez nieostrożność. Chodziło przede wszystkim o
odciski stóp.
Martin Beck był jak zwykle i od lat już przeziębiony. Pociągał nosem i kaszlał długo i
chrypliwie. Ronn nie reagował na to. Nie mówił nawet na zdrowie, gdy tamten kichał. Widocznie ta
drobna uprzejmość nie należała do zasobu jego dobrych manier, a to powiedzenie nie wchodziło w
skład jego słownika. A jeżeli coś na temat kichania myślał, zatrzymywał to dla siebie.
Nic im nie wychodziło bez słów, więc Martin Beck uznał za wskazane spytać:
- Czy ten pawilon nie wygląda na nieco podupadły?
- Owszem - powiedział Ronn. - Pojutrze mieli go opróżnić i zmodernizować, czy też
przerobić na jakiś inny użytek. A pacjentów miano przenieść do nowych pomieszczeń w centralnym
bloku.
Myśli Martina Becka szybko zwekslowały na inny tor i w chwilę później powiedział raczej
sam do siebie:
- Ciekawe, czym on się posłużył, może maczetą albo mieczem samurajskim.
- Nic podobnego - rzekł Ronn właśnie wszedłszy do pokoju. - Znaleźliśmy narzędzie
zbrodni. Leżało pod oknem, w odległości czterech metrów.
Wyszli popatrzeć.
W zimnym białym świetle reflektorów leżała broń sieczna z szerokim ostrzem.
- Bagnet - stwierdził Martin Beck.
- Tak. Do Mausera.
Sześciomilimetrowy karabin to typowa broń wojskowa. Kiedyś była używana głównie w
artylerii kawalerii. Obecnie ten typ został prawdopodobnie wycofany z użycia i skreślony z
rejestrów intendentury.
Całe ostrze pokryte zaschniętą krwią.
- Czy da się utrwalić odciski palców na tej karbowanej rękojeści?
Ronn wzruszył ramionami.
Każde słowo trzeba było z niego wyciągać, jeżeli nie siłą, to w każdym razie odpowiednim
naciskiem.
- Zostawisz to tak, póki się nie rozjaśni?
- Chyba - powiedział Ronn. - Tak będzie najlepiej.
- Chciałbym możliwie jak najprędzej pomówić z rodziną Nymana. Uważasz, że można o tej
porze pojechać do żony?
- Pewnie, że można - powiedział Ronn bez przekonania.
- Z któregoś końca musimy zacząć. Pojedziesz ze mną? Ronn coś mruknął.
- Co mówisz? - spytał Martin Beck wycierając nos.
- Trzeba sprowadzić fotografa - rzekł Ronn. - Tak. Robił wrażenie straszliwie ospałego.
8
Ronn pierwszy podszedł do samochodu, usiadł za kierownicą i czekał na Martina Becka,
który podjął się niecodziennego obowiązku zatelefonowania do wdowy.
- Dużo jej powiedziałeś? - spytał Ronn, gdy Martin Beck usadowił się obok niego.
- Tylko, że nie żyje. Chorował ciężko, nie było to więc może tak zupełnie nieoczekiwane.
Dziwi się tylko pewnie teraz, co my z tym mamy wspólnego.
- A jak ci się wydawała? Zaskoczona?
- Tak, oczywiście. Natychmiast chciała biec do taksówki i przyjechać do szpitala. Teraz
lekarz z nią mówi. Mam nadzieję, że uda mu się nakłonić ją, żeby zaczekała w domu.
- Słusznie. Gdyby go teraz zobaczyła, doznałaby szoku. Już i tak kiepsko, że trzeba jej
opowiedzieć, jak to było.
Ronn jechał przez Dalagatan w kierunku północnym ku Odengatan. Przed Instytutem
Eastmana stał czarny volkswagen. Ronn wskazując głową w jego stronę powiedział:
- Nie dość, że zaparkował w niedozwolonym miejscu, to jeszcze wjechał na trotuar. Ma
szczęście, że nie jesteśmy z komendy ruchu.
- I musiał pewnie być pijany, jeżeli tak ustawił wóz - dorzucił Martin Beck.
- Albo musiała - rzekł Ronn. - Pewnie kobieta. Już kobieta w samochodzie...
- Typowo szablonowy sposób myślenia - zaprotestował Martin Beck. - Gdyby to moja córka
usłyszała, to ty byś usłyszał kazanie.
Samochód skręcił w Odengatan i minąwszy kościół Gustava Vasy wjechał w Odenplan. Na
postoju stały dwie wolne taksówki z zapalonymi szyldzikami, a przed Biblioteką Miejską żółty
samochód-śmieciarka z pomarańczowym migaczem na dachu czekał na zielone światło.
Martin Beck i Ronn jechali w milczeniu. Przy Sveavagen wyprzedzili śmieciarkę, która z
warkotem ciężko stanęła. Przy Wyższej Szkole Handlowej wjechali na lewo w Kungstensgatan.
- Niech to diabli - powiedział nagle Martin Beck z naciskiem.
- Właśnie - przyznał Ronn.
Potem znowu w samochodzie zapanowała cisza. Kiedy przecięli Birger Jarlgatan, Ronn
zwolnił i zaczął szukać właściwego numeru. Brama naprzeciw szkoły miejskiej otworzyła się i
młody człowiek wysunął głowę i spojrzał w ich stronę. Przytrzymując otwartą bramę, czekał, aż
zaparkują wóz i przejdą przez jezdnię.
Podszedłszy bliżej zobaczyli, że chłopiec jest młodszy niż się wydawał na odległość. Był
wysoki, prawie jak Martin Beck, ale wyglądał najwyżej na piętnaście lat.
- Nazywam się Stefan - powiedział. - Mama czeka na górze.
Podążyli za nim na drugie piętro, gdzie drzwi były uchylone. Chłopiec wskazał im drogę
przez przedpokój i hall do pokoju bawialnego.
- Zaraz przyprowadzę mamę - wymamrotał i zniknął w hallu.
Martin Beck i Ronn stojąc na środku pokoju rozglądali się dokoła. Bardzo tu było schludnie.
W głębi pokoju ustawiony był komplet mebli pochodzących, z wyglądu sądząc, z lat czterdziestych,
złożony z kanapki, trzech miękkich, wykonanych z jasnego polerowanego drzewa foteli w
kwiecistych kretonowych pokrowcach, i z owalnego stolika z takiegoż jasnego drzewa. Na stole
leżała biała ażurowa serwetka z frywolitek, a na środku serwetki stał kryształowy wazon z
czerwonymi tulipanami. Dwa okna pokoju wychodziły na ulicę, za białymi koronkowymi firankami
widniały w nich pędy dobrze utrzymanych roślin doniczkowych. Jedną z krótszych ścian
całkowicie zakrywała mahoniowa błyszcząca półka na książki, w połowie wypełniona tomami w
skórzanej oprawie, a w połowie pamiątkami i bibelotami. Umeblowania dopełniały rozrzucone pod
ścianami polerowane stoliczki, dźwigające srebrne i kryształowe drobiazgi, i czarne pianino z
wiekiem opuszczonym na klawiaturę. Na pianinie stały rzędem oprawione w ramki fotografie
rodzinne. Na ścianach wisiały martwe natury i pejzaże w szerokich ozdobnych złoconych ramach u
sufitu lśniła kryształowa korona, pod nogami mieli puszysty wschodni dywan koloru czerwonego
wina.
Obserwując te szczegóły Martin Beck nasłuchiwał: od strony hallu zbliżały się kroki. Ronn
poszedł do półki i podejrzliwie oglądał mosiężną czaszkę rena, ozdobioną z jednej strony jaskrawo
barwnym obrazkiem, przedstawiającym górskie karłowate brzozy, renifera i Lapończyka, a także
słowo „Arjeplog” wypisane czerwonymi pełnymi zawijasów literami.
Do pokoju weszła pani Nyman wraz z synem. Ubrana w czarną wełnianą suknię, czarne
pończochy i pantofle, w ręce ściskała białą chusteczkę. Była zapłakana.
Martin Beck i Ronn przedstawili się. Z jej miny można było wywnioskować, że nigdy o
nich nie słyszała.
- Proszę usiąść - powiedziała sadowiąc się w jednym z kwiecistych foteli.
Gdy usiedli, spojrzała na nich z rozpaczą.
- Co się właściwie stało? - powiedziała głosem, który zdawał się nieco ostry.
Ronn wyciągnął chustkę i długo i starannie ucierał swój czerwony nos. Martin Beck wcale
nie oczekiwał jakiejkolwiek pomocy z jego strony.
- Jeśli ma pani w domu jakieś środki uspokajające, jakieś tabletki, to wydaje mi się, że
dobrze byłoby zażyć kilka - powiedział.
Chłopiec podniósł się z taboretu przy pianinie i powiedział:
- Tatuś ma... w łazience jest pudełko restonilu. Czy przynieść?
Martin Beck skinął głową. Chłopiec wyszedł do łazienki i wrócił z tabletkami i szklanką
wody. Martin Beck sprawdziwszy etykietę wytrząsnął dwie pastylki na wieczko pudełka, a pani
Nyman przełknęła je posłusznie, popijając łykiem wody.
- Dziękuję - powiedziała. - A teraz zechcą panowie być tak uprzejmi i wyjaśnić, czego
panowie sobie życzą. Stig nie żyje, i ani ja, ani panowie nic na to nie poradzimy. - Przycisnęła
chusteczkę do ust i powiedziała zdławionym głosem:
- Dlaczego nie pozwolono mi do niego iść, to przecież mój mąż. Co oni z nim zrobili w tym
szpitalu. Ten doktor... taki dziwny się wydawał...
Syn podszedł i usiadłszy na oparciu jej krzesła, otoczył ją ramieniem.
Martin Beck wykręcił się na krześle tak, by znaleźć się naprzeciw niej, zerknął na Ronna,
cicho tkwiącego na sofie, i rzekł:
- Pani Nyman, nie choroba była powodem śmierci pani męża. Ktoś zakradł się do jego
pokoju i zabił go.
Kobieta wlepiła w niego oczy i poznał po jej spojrzeniu, że parę sekund minęło, nim
zrozumiała sens tego, co powiedział. Opuściła rękę trzymającą chusteczkę i przycisnęła ją do piersi.
Zbladła.
- Zabił? Ktoś go zabił? Nie rozumiem.
Synowi zbielały nozdrza i mocniej ogarnął ramiona matki.
- Kto? - powiedział.
- Nie wiemy. Pielęgniarka znalazła go na podłodze w jego pokoju, tuż po drugiej. Ktoś
wszedł przez okno i zabił go bagnetem. Stało się to zapewne tak szybko, że nie zdążył pojąć, co się
dzieje.
Tak powiedział Martin Beck.
- Wszystko wskazuje na to, że został zaskoczony - rzekł Ronn. - Gdyby zdążył zareagować,
próbowałby się bronić, a nic o tym nie świadczy.
Kobieta popatrzyła na Ronna.
- Ale dlaczego? - powiedziała.
- Nie wiemy - rzekł Ronn. I na tym koniec.
- Chcemy się dowiedzieć, pani mogłaby może nam w tym dopomóc - rzekł Martin Beck. -
Nie chcemy pani niepotrzebnie dręczyć, ale o parę rzeczy musimy spytać. Przede wszystkim: czy
przychodzi pani na myśl ktoś, kto mógłby to zrobić?
Kobieta bezradnie potrząsnęła głową.
- Nie wiadomo pani, czy nie był przez kogoś szantażowany? Czy nie było kogoś, kto
mógłby chcieć jego śmierci? Kogoś, kto mógłby mu grozić?
Znów potrząsnęła głową.
- Nie - powiedziała. - Dlaczego ktoś miałby mu grozić?
- Ktoś, kto go nienawidził.
- A dlaczego miałby go ktoś nienawidzić?
- Proszę pomyśleć - powiedział Martin Beck. - Czy nic nie wiadomo pani o kimś, kto czuł
się skrzywdzony przez pani męża. Był przecież policjantem, robienie sobie wrogów należy do tego
zawodu. Mąż nigdy nie wspominał, że ktoś miał do niego złość albo odgrażał się?
Wdowa błędnie spojrzała na syna, potem na Ronna i znowu na Martina Becka.
- Nic takiego nie mogę sobie przypomnieć. A przecież bym pamiętała, gdyby coś mówił.
- Tatuś w domu nie rozmawiał o swojej pracy - powiedział Stefan. - Chyba lepiej byłoby
spytać o to w komisariacie.
- To także zrobimy - odparł Martin Beck. - Jak długo chorował?
- Długo, dokładnie nie pamiętam - chłopiec spojrzał na matkę.
- Od czerwca zeszłego roku - wyjaśniła. - Tuż przed świętym Janem zachorował, miał
straszne bóle brzucha i zaraz po święcie poszedł do doktora. Doktor przypuszczał, że to wrzód
żołądka i dał mu zwolnienie. Od tego czasu ciągle miał zwolnienie i był u wielu lekarzy. Każdy
mówił co innego i inne lekarstwa zapisywał. W końcu trzy tygodnie temu pojechał do szpitala, tam
też przez cały czas tylko robili obserwacje i mnóstwo różnych badań, i nie doszli, co to właściwie
takiego.
Zdawało się, że gadanina odwraca jej myśli i pomaga przezwyciężyć szok.
- Tatuś przypuszczał, że to rak - powiedział chłopiec. - Lekarze mówili, że nie. Ale wciąż
okropnie źle się czuł.
- A co robił przez ten czas? Zupełnie nie pracował od zeszłego lata?
- Nie pracował - powiedziała pani Nyman. - Był naprawdę okropnie słaby. Ataki bólu trwały
po kilka dni z rzędu, wtedy musiał leżeć w łóżku. Łykał mnóstwo pigułek, ale niewiele pomagały.
Jesienią chodził czasem do komisariatu, żeby dojrzeć wszystkiego, jak mówił, ale pracować nie
mógł.
- I nie przypomina sobie pani, żeby kiedy powiedział albo zrobił coś, co mogłoby mieć
związek z tym, co się stało? - spytał Martin Beck.
Potrząsnęła głową i zaczęła szlochać z suchymi oczami. Jej spojrzenie omijało Martina
Becka, pustym wzrokiem wpatrywała się przed siebie.
- Masz rodzeństwo? - zwrócił się Ronn do chłopca.
- Tak, siostrę, ale jest zamężna i mieszka w Malmo.
Ronn spojrzał pytająco na Martina Becka, który w zamyśleniu obracając w palcach papieros
przyglądał się siedzącej przed nim parze.
- Teraz już pójdziemy - powiedział do chłopca. - Przypuszczam, że potrafisz zająć się mamą,
najlepiej jednak byłoby sprowadzić doktora, żeby dał jej coś na sen. Czy jest jakiś lekarz, do
którego mógłbyś zadzwonić o tej porze?
Chłopiec kiwnął głową i wstał.
- Doktor Blomberg - powiedział. - On zwykle przychodzi, kiedy ktoś jest chory w domu.
Wyszedł do hallu, słyszeli, jak nakręca numer, po chwili ktoś się zgłosił. Rozmowa była
krótka, wrócił, stanął obok matki. Wyglądał teraz bardziej dorośle niż przedtem, kiedy go zobaczyli
w bramie.
- Przyjdzie - powiedział chłopiec. - Nie potrzebują panowie czekać. To nie potrwa długo.
Wstali, a Ronn podszedł do wdowy i położył jej rękę na ramieniu. Nie poruszyła się, a gdy
wychodzili, nie powiedziała słowa. Chłopiec odprowadził ich do drzwi.
- Będziemy pewnie musieli wrócić - powiedział Martin Beck. - Zadzwonimy przedtem, żeby
się dowiedzieć, jak się czuje pani Nyman.
Gdy się znaleźli na ulicy zapytał:
- Dobrze znałeś Nymana?
- Nie tak bardzo - odpowiedział Ronn wymijająco.
9
Białoniebieskie światło lampy błyskowej rozświetliło ha chwilę brudnożółtą fasadę
szpitalnego pawilonu, gdy Martin Beck i Ronn powrócili na miejsce zbrodni. Jeszcze kilka
samochodów tu przybyło, stały zaparkowane na podjeździe, z zapalonymi reflektorami.
- Widocznie nasz fotograf już jest - powiedział Ronn. Fotograf podszedł do nich, gdy
wysiadali z samochodu.
Nie miał z sobą torby, aparat i lampę trzymał w ręce, a kieszenie wydymały się od rolek
zapasowych filmów, błyskówek i obiektywów. Martin Beck znał go, spotykali się już dawniej na
różnych miejscach zbrodni.
- Coś mi się zdaje - powiedział do Ronna - że prasa zdążyła przed nami.
Fotograf, który był pracownikiem jednej z wieczornych gazet, przywitał się i zrobił ich
zdjęcie, gdy zmierzali ku wejściu. Tuż przy schodkach stał dziennikarz z tejże gazety i próbował
nawiązać rozmowę z policjantem. Zobaczywszy Martina Becka zwrócił się do niego i powiedział:
- Dzień dobry, komisarzu, czy można wejść z panem? Martin Beck odmownie potrząsnął
głową i wszedł na schody wraz z Ronnem.
- Mały wywiadzik mógłbym przecież mieć - nacierał dziennikarz.
- Później - powiedział Martin Beck przytrzymując drzwi dla Ronna i szybko zamykając je
przed nosem reporterowi, który się nieco skrzywił.
Fotograf policyjny też już dobił, czekał ze swym ekwipunkiem pod pokojem zmarłego. W
głębi korytarza stał ów lekarz o dziwacznym nazwisku i policjant z piątki, po cywilnemu. Ronn
wprowadził fotografa do pokoju chorego, żeby mógł zacząć pracę. Martin Beck podszedł do
stojących w głębi.
- No i jak tam? - spytał. Oklepane pytanie.
Tajniak - nazywał się Hansson - podrapał się w kark i powiedział:
- Rozmawialiśmy z większością pacjentów z tego korytarza, nikt nic nie widział ani nie
słyszał. Próbowałem właśnie ustalić z doktorem... tak, z panem doktorem, kiedy będzie można
pomówić z pozostałymi.
- A z tymi, co leżą w sąsiednich pokojach? - spytał Martin Beck.
- Też - powiedział Hansson. - Wchodziliśmy do wszystkich sal. Nikt nic nie zauważył;
ściany przecież grube, w takim starym domu.
- Ci pozostali mogą zaczekać do śniadania - powiedział Martin Beck.
Lekarz się nie odzywał. Prawdopodobnie nie rozumiał po szwedzku i po chwili wskazując w
kierunku dyżurki powiedział:
- Have to go.
Hansson kiwnął głową i kruczo-kędzierzawy doktor odszedł stukając drewniakami.
- Znałeś Nymana? - spytał Martin Beck.
- No, tego bym nie powiedział. Nigdy nie pracowałem w jego obwodzie, ale oczywiście
spotykaliśmy się mnóstwo razy. Jeden z najstarszych, był już chyba komisarzem, jak ja zacząłem,
dwanaście lat temu.
- A wiesz o kimś, kto go dobrze znał?
- Możesz przecież przepytać chłopaków z „Klary”. On tam tkwił, nim zachorował.
Martin Beck przytaknął i spojrzał na elektryczny zegar ścienny nad drzwiami umywalni. Za
kwadrans piąta.
- Chyba tam od razu pojadę - powiedział. - Tu chwilowo niewiele mogę zrobić.
- Jedź - powiedział Hansson. - Powiem Ronnowi, gdzie cię można znaleźć.
Wyszedłszy na zewnątrz, Martin Beck głęboko odetchnął. Chłodne nocne powietrze było
świeże i rześkie. Reportera i fotografa jakoś nie było widać, policjant wciąż stał przy schodach.
Skinąwszy mu głową Martin Beck ruszył ku bramie.
W ciągu ostatniego dziesięciolecia śródmieście Sztokholmu poddane zostało potężnym i
gruntownym przeobrażeniom, całe kwartały zrównane zostały z ziemią, a na ich miejsce
wzniesiono nowe. Zmieniła się struktura miasta, system komunikacyjny poszerzał się coraz
bardziej, a nowe budownictwo nie było w najmniejszej mierze odbiciem ambicji stworzenia
przyjemnego człowiekowi środowiska, odzwierciedlało raczej dążenie właścicieli do tego, by w
pełni wyeksploatować drogie działki budowlane. W samym sercu miasta nie zadowolono się
wyburzeniem dziewięćdziesięciu procent budynków i zniwelowaniem całej pierwotnej sieci ulic,
pogwałcono nawet naturalną topografię.
Mieszkańcy Sztokholmu ze smutkiem i rozgoryczeniem patrzyli, jak doskonale nadające się
do wykorzystania i niezastąpione stare kamienice czynszowe burzy się, by zrobić miejsce
sterylnym, pozbawionym wyrazu biurowcom, biernie pozwalali deportować się do odległych
sennych osiedli, podczas gdy przytulne, pełne życia dzielnice, w których żyli i pracowali, obracały
się w ruinę. Śródmieście stało się trudno dostępnym i hałaśliwym placem budowy, z którego wolno
lecz nieustępliwie wznosiło się nowe city z szerokimi, tętniącymi szlakami komunikacyjnymi,
błyszczącymi fasadami ze szkła i metalu - martwe płaszczyzny gładkiego betonu, zimno i pustka.
W tym szaleństwie odnowy komisariaty policji zostały jak gdyby zupełnie zapomniane,
wszystkie lokale komisariatów w obrębie śródmieścia pozostały staroświeckie i zniszczone, a
ponieważ liczba personelu z biegiem lat wzrastała, przeważnie cierpiały też na ciasnotę. W
czwartym komisariacie, do którego Martin Beck właśnie zmierzał, brak miejsca był jednym z
głównych problemów.
Gdy wysiadł z taksówki przed komisariatem przy Regeringsgatan, zaczęło się już
rozjaśniać. Słońce mogło wzejść lada chwilę, niebo nadal było bezchmurne i wyglądało na to, że
dzień będzie piękny, choć dość zimny.
Martin Beck wszedł po kilku schodkach i pchnął drzwi. Na prawo znajdowała się centrala
telefoniczna, chwilowo nieczynna, i bariera, za którą siedział starszy siwowłosy policjant. Wsparty
łokciami o ladę bariery, czytał rozłożone przed nim poranne gazety. Gdy zobaczył wchodzącego,
wyprostował się i zdjął okulary.
- O, komisarz Beck tak o świcie - powiedział. - Patrzę właśnie, czy w porannych gazetach
jest coś o komisarzu Nymanie. Cóż za okropna historia. - Włożył znowu okulary, poślinił palec i
odwrócił kartę gazety. - Nie zdążyli chyba zamieścić - dodał.
- Nie - powiedział Martin Beck - widocznie nie zdążyli. Sztokholmskie gazety poranne są
obecnie bardzo wcześnie podpisywane do druku, najprawdopodobniej gotowe już były, kiedy
Nyman został zamordowany.
Minąwszy barierę Martin Beck wszedł do pokoju dyżurnych. Był pusty. Na stole poranne
gazety, kilka pełnych popielniczek, kubki po kawie. Przez szybę jednego z pokoików przesłuchań
zobaczył dyżurnego, pierwszego asystenta, rozmawiał z jakąś kobietą o długich jasnych włosach.
Na widok komisarza wstał i powiedziawszy coś do kobiety, wyszedł ze szklanego boksu,
zamykając za sobą drzwi.
- Cześć - powiedział. - Czy mnie szukasz?
Martin Beck usiadł przy końcu stołu, przysunął sobie popielniczkę i zapalił papierosa.
- Nikogo specjalnie nie szukam - powiedział. - Ale masz chwilkę czasu?
- A możesz troszkę zaczekać? - odpowiedział tamten. - Dopilnuję tylko, żeby tę osobę
wyprawili do kryminalnej.
Zniknął i wrócił po kilku minutach z policjantem z radiowozu, przyniósł z biurka kopertę,
dał ją posterunkowemu. Kobieta podniosła się, przewiesiła torebkę przez ramię i szybkim krokiem
poszła ku drzwiom wyjściowym. Nie odwracając się, powiedziała: - Chodź, chłopaczku, jedziemy. -
Policjant spojrzał na dyżurnego, który wzruszył ramionami. Włożył czapkę i rozbawiony ruszył za
kobietą.
- Zadomowiona tu - zauważył Martin Beck.
- Pewnie. Nie pierwszy raz. I na pewno nie ostatni. - Usiadł przy stole i zaczął wytrząsać
fajkę nad popielniczką.
- Odrażające to z Nymanem - powiedział. - Jak to właściwie było?
Martin Beck opowiedział pokrótce, co zaszło.
- Coś okropnego. To musiał zrobić jakiś zupełny pomyleniec. Ale dlaczego właśnie Nyman?
- Znałeś dobrze Nymana? - spytał Martin Beck.
- Nie tak znowu dobrze. To nie był człowiek z rodzaju takich, których się dobrze zna.
- On tu był na specjalne zlecenie. Kiedy przeszedł tu do czwartego?
- Trzy lata temu dostał oddzielny pokój. W lutym sześćdziesiątego ósmego.
- Jakiego rodzaju to był człowiek? - spytał Martin Beck. Tamten nabił fajkę i zapalił, nim
odpowiedział.
- Nie bardzo wiem, jak go mam opisać. Ty go też przecież znałeś? Ambitny, można chyba
powiedzieć, uparty, bez specjalnego poczucia humoru. W poglądach dość konserwatywny. Tu u nas
młodzi chłopcy bali się go, choć właściwie nie mieli z nim do czynienia. Potrafił być naprawdę
szorstki. Ale ja, jak już powiedziałem, znałem go bardzo mało.
- Miał bliskich przyjaciół wśród pracowników?
- U nas w każdym razie nie. Nasz komisarz i on niezbyt się zgadzali, tak mi się wydaje. A
jak poza tym, nie wiem.
Zamyślił się, obrzucił Martina Becka dziwnym spojrzeniem, wahającym i naznaczonym
tajnym zrozumieniem. - Cóż - powiedział.
- Co takiego?
- Miał chyba w dalszym ciągu przyjaciół na Kungsholmen, no nie?
Martin Beck nie odpowiedział, zapytał natomiast:
- A nieprzyjaciół?
- Nie wiem. Prawdopodobnie miał nieprzyjaciół, ale raczej nie tu i nie do tego stopnia...
- Nie wiesz, czy mu ktoś nie groził? - spytał Martin Beck.
- Nie, nie byłem jego powiernikiem, nie zwierzał mi się. Zresztą...
- Co?
- Zresztą, Nyman nie był człowiekiem, który by pozwolił sobie grozić.
W boksie zadzwonił telefon, dyżurny poszedł go odebrać.
Martin Beck stanął przy oknie, z rękami w kieszeniach. W lokalu komisariatu panowała
cisza. Słychać było jedynie głos rozmawiającego przez telefon i suche pokaszliwanie starego
policjanta od strony centralki. Prawdopodobnie piętro niżej w oddziale zatrzymań nie było tak
spokojnie.
Martin Beck poczuł nagle zmęczenie, oczy piekły z niewyspania, a w gardle drapało od zbyt
wielu papierosów.
Zanosiło się na dłuższą rozmowę telefoniczną. Martin Beck ziewał, przeglądał gazety, czytał
nagłówki, i ten i ów podpis pod zdjęciem, nie myśląc o tym, co czyta. W końcu złożył gazety,
zapukał w okno boksu, a gdy tamten podniósł wzrok, dał mu na migi do zrozumienia, że zamierza
odejść. Dyżurny kiwnął głową i dalej mówił w słuchawkę.
Martin Beck zapalił jeszcze jednego papierosa i z roztargnieniem pomyślał, że to chyba
pięćdziesiąty od pierwszego porannego zaciągnięcia się - wkrótce dobę temu.
10
Trzeba pozbawić życia policjanta - wtedy wpadnie się z całą pewnością.
Oto prawda obowiązująca w wielu miejscach globu, w Szwecji wcale nie mniej niż gdzie
indziej. W historii szwedzkiej kryminalistyki wiele jest niewyjaśnionych morderstw, ale ani jedno z
nich nie jest zabójstwem policjanta.
Kiedy ofiarą jest członek własnego zespołu, w policję wstępują wzmożone siły. Cichnie
wszelka gadanina o za małym personelu i braku rezerw, i nagle mobilizuje się setki ludzi do
śledztwa, które w innym wypadku prowadziłyby trzy, cztery osoby.
Kto podniesie rękę na policjanta, zawsze zostaje ujęty. Nie dlatego, żeby społeczeństwo
solidaryzowało się z władzami porządkowymi, jak dzieje się na przykład w Anglii czy w krajach
socjalistycznych, tylko dlatego, że cała prywatna armia szefa policji państwowej od razu wie, czego
sobie szef życzy, i to bardzo sobie życzy.
Martin Beck stał na Regeringsgatan rozkoszując się rześką świeżością wczesnego ranka.
Był nieuzbrojony, lecz w prawej wewnętrznej kieszeni marynarki miał powielone pismo
obiegowe z głównej komendy policji. Poprzedniego dnia położono mu to na biurku, był to odpis
jakiegoś nowego socjologicznego badania.
Socjologowie źle byli w policji widziani, zwłaszcza w ostatnich latach, od czasu gdy coraz
bardziej zaczęli zajmować się pozycją i zadaniami policjantów. Wszystkie ich pomysły były czujnie
i bardzo podejrzliwie rozpatrywane w najwyższej instancji. Może zdawano tam sobie sprawę, że
twierdzenie, jakoby wszyscy zajmujący się socjologią byli właściwie komunistami rozglądającymi
się tylko, jakby tu poprowadzić dywersyjną działalność, okaże się na dłuższą metę nie do
utrzymania.
Socjologowie zdolni są do wszystkiego, najgorszego można się spodziewać, dowodził na
przykład niedawno intendent Malm w jednym z częstych momentów wzburzenia. Malm
występował w roli szefa - między innymi był przełożonym Martina Becka.
Może Malm miał rację. Socjologowie obliczali, co się tylko dało. Wywlekli na przykład
fakt, że obecnie wystarczyło mieć nędzne trójczyny na świadectwie, żeby się dostać do szkoły
policyjnej, albo że ilość punktów testowych na inteligencję wśród policjantów patrolujących w
Sztokholmie spadła do 93.
- To kłamstwo - wołał Malm. - Iw dodatku nieprawda. A poza tym w Nowym Jorku jest nie
lepiej!
Bo był niedawno na stypendium w Stanach.
Opracowanie, które Martin Beck miał w kieszeni, ukazywało nowe interesujące fakty.
Stwierdzano w nim, że zawód policjanta wcale nie jest bardziej niebezpieczny niż jakakolwiek inna
praca. Odwrotnie, w innych zawodach jest się o wiele częściej narażonym na śmierć lub kalectwo.
Budowlani i leśni robotnicy z pewnością żyją w większym zagrożeniu, by już nie wspominać o
dokerach, kierowcach i paniach domu.
Lecz czyż nie było zawsze powszechnie przyjętą opinią, że robota policyjna jest bardziej
ryzykowna, cięższa i gorzej płatna niż wszelka inna? Odpowiedź brzmiała dotkliwie prosto.
Owszem, dlatego że żadna inna grupa zawodowa nie ma takiego wygórowanego pojęcia o swojej
roli i nie dramatyzuje swych codziennych czynności w takim stopniu jak policja.
Wszystko to poparte cyframi. Liczba poszkodowanych policjantów była znikoma w skali
rocznej w porównaniu z liczbą ludzi poturbowanych przez policjantów. I tak dalej. Zresztą
dotyczyło to nie tylko Sztokholmu. W Nowym Jorku na przykład zabijano przeciętnie siedmiu
policjantów rocznie, a jednocześnie skreślano z rejestru żywych dwóch kierowców taksówek
miesięcznie, jedną panią domu tygodniowo i jednego bezrobotnego dziennie.
Dla tych znienawidzonych socjologów nie było nic świętego. Szwedzkiej ferajnie
socjologów udało się nawet storpedować mit bobby’ego i sprowadzić go do właściwych proporcji,
mianowicie do faktu, że policjanci angielscy nie noszą broni, dlatego nie prowokują gwałtu w takim
stopniu, jak policjanci innych krajów. Nawet w Danii zostało to z całym poczuciem
odpowiedzialności zrozumiane, i tylko w wyjątkowych wypadkach zezwala się policjantom na
przydział broni palnej.
Ale w Sztokholmie tak nie jest.
Ten elaborat przypomniał się Martinowi Beckowi nagle, gdy przyglądał się zwłokom
Nymana.
A teraz znowu o nim pomyślał. Rozumiał, że wnioski w tych dokumentach były słuszne i
dość paradoksalnie przeczuwał jakiś związek między nimi a morderstwem, którym się właśnie
zajmował.
Jest jakoby zupełnie bezpiecznie być policjantem, natomiast policjanci są niebezpieczni - a
on właśnie miał przed sobą zarżniętego policjanta.
Zupełnie nieoczekiwanie kąciki ust mu zadrgały i przez chwilę zdawało się, że usiądzie na
schodach wiodących w dół ku Kungsgatan i zacznie się głośno śmiać ze wszystkiego.
Z tą samą osobliwą logiką przyszło mu nagle na myśl, iż powinien pojechać do domu po
pistolet. Już ponad rok chyba nawet na niego nie spojrzał.
Od strony Stureplan zbliżała się wolna taksówka. Martin Beck wyciągnął rękę i zatrzymał
ją.
Było to żółte volvo z czarnymi pasami po bokach. Względna nowość i odstępstwo od
dawnego przepisu, że wszystkie taksówki w Sztokholmie muszą być czarne. Sadowiąc się na
przednim siedzeniu, powiedział:
- Kopmangatan osiem.
I w tejże chwili poznał kierowcę. Był to mianowicie jeden z szeregowych policjantów, który
zwiększał swe dochody dorabiając jako taksówkarz w wolnych godzinach. To, że go poznał,
wynikało z pewnego zbiegu przypadków. Parę dni temu stojąc przed Centralnym, przyglądał się,
jak kilku niebywale wprost niezdarnym, lecz agresywnym posterunkowym udało się tak
wyprowadzić z równowagi początkowo zupełnie spokojnego młodocianego pijaka, że potem i oni
też stracili panowanie nad sobą. Osobnik za kierownicą był właśnie jednym z owych policjantów.
Miał ze dwadzieścia pięć lat i widoczną ochotę do rozmowy.
Prawdopodobnie z natury był gadatliwy, a ponieważ w normalnej swej pracy mógł tę
potrzebę zaspokoić tylko od czasu do czasu, rzucając gniewne groźby, tu w taksówce brał odwet.
Samochód zakładów oczyszczania miasta - połączenie maszyny polewającej ulice i
zabierającej śmiecie - zatarasował im drogę. Dorabiający ekstra policjant posępnie studiował afisz
reklamujący Richarda Attenborougha „10 Rillington Place”, a potem rzekł z wyraźnym akcentem
gwarowym:
- Dziesięć Rillington Place, co? I na takie coś ludzie chodzą i patrzą. Tylko morderstwo i
nieszczęście, i głupki. Dla mnie to coś okropnego.
Martin Beck przytaknął. Kierowca, który go najwidoczniej nie poznał, wziął to za zachętę i
ochoczo gadał dalej.
- Ale to wszystko cudzoziemcy, oni wszystkiemu winni, to jasne.
Martin Beck się nie odezwał.
- Choć jedno muszę powiedzieć, wielki błąd, że się wszystkich cudzoziemców bierze pod
jeden strychulec. Ten, co ze mną na zmianę prowadzi ten wóz, to jest na ten przykład Portugalczyk.
- Aha.
- Właśnie, facet, że drugiego takiego nie znajdziesz. Tyra i tyra, a nie żeby się układł i na
sofie wylegiwał. I prowadzić potrafi. A wie pan dlaczego?
Martin Beck potrząsnął głową.
- Bo cztery lata prowadził w Afryce wóz pancerny. Portugalia mianowicie prowadzi tam
wojnę wyzwoleńczą, Angola nazywa się to miejsce. Ostro tam muszą walczyć o wolność,
Portugalczycy, choć tu w Szwecji to się o tym nic nie wie. Ten facet, to dopiero gość, a jak się
popisał w wojsku przez te cztery lata. Po nim to rzeczywiście widać, jaka pożyteczna jest armia,
dyscyplina i w ogóle. Robi dokładnie to, co mu powiedzieć, i potrafi wyjeździć więcej kursów, niż
każdy inny. A podleci mu na przykład pijany z forsą, zupełnie zalany, to już on dopilnuje, żeby
wziąć sto procent napiwku. Dobrze im tak, tacy to żyją na koszt społeczeństwa.
Na szczęście samochód zatrzymał się właśnie przed domem, gdzie mieszkał Martin Beck.
Poprosił kierowcę, żeby zaczekał, otworzył bramę i pojechał na górę.
Pistolet Walter siedem koma sześćdziesiąt pięć milimetrów - leżał na swoim miejscu w
zamkniętej szufladzie biurka. Magazynek też był tam gdzie powinien, w innej zamkniętej
szufladzie, w drugim pokoju. Z pięć minut natomiast musiał szukać, nim znalazł kaburę, ciśniętą w
schowku na półkę między stare krawaty i znoszone koszule.
Rozmowny kierowca stał na ulicy wsparty o swą żółtą taksówkę i nucił wesoło. Uprzejmie
przytrzymał drzwiczki, usiadł za kierownicą i już otwierał usta, by podjąć wątek, gdy Martin Beck
powiedział:
- Proszę, Kungsholmsgatan trzydzieści siedem.
- Ale to przecież...
- Wydział kryminalny. Proszę jechać przez Skeppsbron. Kierowca poczerwieniał i przez całą
drogę słowa nie pisnął. Co bardzo było pożądane, zdaniem Martina Becka.
Mimo wszystko kochał to miasto, a w tym właśnie miejscu i o tej porze dnia było chyba
najpiękniejsze. Poranne słońce oświetlało Strbmmen, powierzchnia wody była gładka i lśniąca, nic
nie zdradzało jej straszliwego zanieczyszczenia. A za jego młodości, zresztą i znacznie później
jeszcze, można się tu było jeszcze kąpać.
Dość daleko w głębi zakotwiczony był stary frachtowiec z wysokim prostym kominem i na
czarno pomalowanym szczytem grotmasztu. Rzadko się takie ostatnio widuje. Wczesny prom do
Djurgarden, pruł rzekę z lekkim pluskiem fali marszczącej się przy burtach. Martin Beck zwrócił
uwagę, że komin był czarny, a napis na burcie został przemalowany białą farbą. On go jednak
poznał. „Djurgarden 5”.
Przed wejściem do komendy kierowca spytał zdławionym głosem:
- Czy ma być rachunek?
- Tak, proszę.
Martin Beck wszedł do biura komisji zabójstw, przestudiował kilka dokumentów,
przeprowadził kilka rozmów telefonicznych i załatwił trochę pisaniny.
Po godzinie skompletował lapidarny i bardzo powierzchowny przegląd pewnego życia
ludzkiego. Zaczynało się to właśnie tak:
Stig Oscar Emil Nyman
Urodzony 6 listopada 1911 roku w Saffle.
Rodzice: retman Oscar Abraham Nyman i Karin Maria Nyman z domu Rutgersson.
Wykształcenie: dwa lata szkoły początkowej i dwa lata szkoły ludowej w Saffle, pięć lat
szkoły realnej w Amal.
Powołany do piechoty 1929, starszy żołnierz 1930, kapral 1931, starszy kapral 1933.
A potem Stig Oscar Emil Nyman został policjantem. Najpierw wiejskim posterunkowym w
Varmland, potem szeregowym policjantem w Sztokholmie. W latach trzydziestych, podczas
kryzysu, zasługi wojskowe zostały zaliczone na jego dobro i umożliwiły mu szybkie awanse.
Na początku drugiej wojny światowej wrócił do wojskowej kariery, awansował i miewał
różne bliżej nieokreślone specjalne zadania służbowe. W ostatnich latach wojny został
odkomenderowany do Karlsborg, w 1946 przeniesiony do rezerwy, a w rok później pojawił się
znowu w spisie personelu policji, teraz jako starszy policjant.
Gdy Martin Beck w 1949 przechodził kurs asystencki, Nyman był już zastępcą komisarza, a
w kilka lat później dostał pierwszy samodzielny komisariat.
Jako komisarz, Nyman w różnych okresach bywał szefem różnych śródmiejskich
komisariatów. Przez pewien czas rezydował w starym gmachu policji przy Agnegatan, także i tym
razem z poruczeniem natury specjalnej.
Większą część życia spędził w mundurze, lecz mimo to od dawna należał do dobrze
widzianych przez najwyższe władze policyjne.
Jedynie przypadek sprawił, że nie awansował wyżej i nie został szefem całej komunalnej
policji porządkowej. Jaki przypadek?
Martin Beck znał odpowiedź na to pytanie.
W końcu lat pięćdziesiątych korpus policyjny w Sztokholmie przeszedł znaczny wstrząs.
Nowe kierownictwo, świeże prądy, myślący po wojskowemu nie byli już tak popularni, a
reakcyjnych poglądów nie poczytywano już wyłącznie za zasługę. Przemiany w gmachu komendy
głównej rozprzestrzeniły się do pewnego stopnia po komisariatach, przechodzenie na wyższe
szczeble przestało być kwestią rutyny, zaś pewne zjawiska, między innymi pruski styl w policji
porządkowej, ustąpiły przed łagodnym naporem procesu demokratyzacji. Nyman był jednym z
wielu, przed którymi otwarła się przepaść.
Pierwsza połowa lat sześćdziesiątych to był okres sprzyjający w historii sztokholmskiej
policji, myślał Martin Beck. Wszystko zdawało się rozwijać i zmieniać ku lepszemu, rozsądek był
na drodze do zwycięstwa nad skostnieniem i kumoterstwem, baza rekrutacji została rozszerzona,
nawet stosunek do społeczeństwa uległ zmianie. Lecz upaństwowienie w roku 1965 przerwało
pozytywny układ. Od tego czasu wszelkie nadzieje zawodziły, a dobre zasady złożono ad acta..
Dla Nymana nastąpiło to jednak za późno. Siedem lat minęło od czasu, gdy kierował
komisariatem.
Ostatnio bywał przeważnie zatrudniony przy planowaniu obrony cywilnej i tym podobnych
sprawach. Ale opinii eksperta w sprawach porządkowych nikt nie zdołał mu odebrać i zawsze
bywał pilnie poszukiwany jako specjalista w związku z licznymi wielkimi demonstracjami w końcu
lat sześćdziesiątych.
Martin Beck podrapał się w kark i przeczytał do końca swe nic nie mówiące notatki.
Ożenił się w roku 1935, dwoje dzieci, córka Annelotte, urodzona 1943, i syn Stefan,
urodzony 1956.
W roku 1970 przeniesiony na emeryturę, przedwcześnie z powodu choroby.
Martin Beck wziął długopis i napisał:
Zmarł w Sztokholmie 3 kwietnia 1971.
Raz jeszcze przeczytał całość. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć siódma. Ciekawe, jak tam
idzie Ronnowi.
11
Miasto budziło się, ziewało, przeciągało.
Robił to i Gunvald Larsson. Obudził się, ziewnął i przeciągnął. Potem położył wielką
włochatą rękę na elektrycznym budziku, odrzucił koc i spuścił z łóżka kosmate nogi.
Włożył szlafrok, pantofle i podszedł do okna, by sprawdzić pogodę. Ciepło, przejaśnienie,
plus trzy stopnie. Osiedle podmiejskie, w którym mieszkał, nazywało się Bollmora i składało się z
kilku wysokościowców wzniesionych w lesie.
Spojrzał w lustro i zobaczył bardzo wysokiego blondyna, wciąż mającego metr
dziewięćdziesiąt dwa wzrostu, ale ważącego obecnie już sto pięć kilo. Robił się z każdym rokiem
cięższy, lecz nie tylko muskuły sprawiały teraz, że biały jedwab się naprężał. Był jednak w dobrej
formie i czuł się silniejszy niż kiedykolwiek, a to wcale niemało znaczyło. Przez kilka sekund
wpatrywał się we własne porcelanowo-niebieskie oczy pod zmarszczonym czołem. Odgarnął jasne
włosy, rozwarł wargi i przyjrzał się swym dużym mocnym zębom.
Przyniósł ze skrzynki poranną prasę i poszedł do kuchni przygotować śniadanie. Zaparzył
herbatę Tvinings Irish Breakfast, przypiekł grzanki, ugotował dwa jajka, wyjął masło, ser cheddar i
trzy gatunki szkockiej marmolady.
Jedząc przeglądał dzienniki.
Szwecji nie powiodło się na mistrzostwach świata w hokeju na lodzie, a teraz kierownictwo
drużyny, trenerzy i gracze wykazywali brak sportowej postawy, publicznie wytaczając przeciw
sobie oskarżenia. Wrzawę podnoszono także w telewizji, gdzie centralne monopolistyczne
kierownictwo zrobiło widać wszystko, by utrzymać kontrolę nad przekazem wiadomości we
wszystkich kanałach. Cenzura, myślał Gunvald Larsson. W miękkich rękawiczkach. Typowe dla
społeczeństwa rządzonego kapitalistycznie.
Największą nowiną było, że czytelników oczekuje sposobność ochrzczenia trzech małych
niedźwiadków w Skansenie. Na mniej poczesnym miejscu konstatowano z rezygnacją, że badania
wojskowe wykazały, iż rezerwiści w wieku lat czterdziestu mają lepszą kondycję fizyczną niż
osiemnastoletni rekruci, a na stronie wiadomości kulturalnych - gdzie ryzyko, że zajrzą tam
niekompetentni czytelnicy, nie istniało - zamieszczono artykuł o Rodezji.
Przeczytał go popijając herbatę i jedząc jajka plus osiem kromek chleba.
Gunvald Larsson nigdy nie był w Rodezji” ale wiele razy w Afryce Południowej, w Sierra
Leone, Angoli i Mozambiku. Był w owym czasie marynarzem i już wtedy wiedział, co ma myśleć.
Skończył posiłek, zmył naczynia, wrzucił gazety do torby na śmiecie. Ponieważ była sobota,
przed posłaniem łóżka zmienił prześcieradła. Potem starannie wybrał i równo ułożył części
garderoby, w które zamierzał ubrać się tego dnia. Zdjął szlafrok, poszedł wziąć prysznic.
Jego kawalerskie mieszkanie świadczyło o dobrym smaku i upodobaniu do wysokiej
jakości. Meble, dywany, firanki, wszystko od białych włoskich pantofli rannych, aż do kolorowego
ruchomego telewizora marki Nordmende było w najlepszym gatunku.
Gunvald Larsson był pierwszym asystentem w sztokholmskiej komisji zabójstw i nigdy nie
miał się wspiąć wyżej po szczeblach drabiny służbowej. Właściwie dziwne nawet, że go dotąd nie
wyrzucono. Koledzy uważali, że jest dziwny, i prawie wszyscy go nie lubili. On sam niecierpiał nie
tylko swych kolegów, ale również własnej rodziny i środowiska, z którego pochodził, to jest
wyższej klasy. Jego rodzeństwo traktowało go z największym niesmakiem. Po części z racji jego
odmiennych poglądów, przede wszystkim jednak dlatego, że był policjantem.
Biorąc prysznic zastanawiał się, co by było, gdyby dziś umarł.
Nie kryło się w tym żadne przeczucie. Takie myśli przychodziły mu do głowy co rano, od
ósmego roku życia, miewał je wtedy przy myciu zębów, nim się niechętnie powlókł do szkoły przy
Stureplan.
Lennartowi Kollbergowi coś się śniło. Nie był to przyjemny sen, podobne zdarzały mu się
już i przedtem, i gdy się obudził mokry od potu, mawiał do Gun:
- Obejmij mnie, taki miałem koszmarny sen.
I Gun, która od pięciu lat była jego żoną, otaczała go ramionami, a on natychmiast o
wszystkim zapominał.
We śnie jego córka, Bodil, stała w otwartym oknie na piątym piętrze. Chciał do niej
podbiec, ale nogi miał jak z ołowiu, a ona już spadała, powoli, jak w filmie zwolnionym, krzyczała,
wyciągała do niego ręce, a on walczył, by się poderwać, ale mięśnie nie były mu posłuszne, ona zaś
spadała wciąż krzycząc.
Obudził się. Krzyk ze snu stał się terkotaniem budzika, monotonnym świdrującym
dźwiękiem; spojrzał i zobaczył, że Bodil siedzi mu okrakiem na łydce.
Czytała przy tym „Kocią podróż”. Miała wprawdzie dopiero trzy i pół roku i nie umiała
czytać, ale Gun i on tyle razy czytali jej tę książkę, że sami też umieli ją na pamięć. Usłyszał szept
Bodil:
- I przyszedł dziad z sinym nosem, ubrany w kożuch do góry włosem.
Wyłączył budzik, a Bodil natychmiast przerwała czytanie i na cały głos powiedziała: cześć.
Kollberg odwrócił głowę i spojrzał na Gun. Spała, opatulona aż po nos, a jej ciemne
puszyste włosy odrobinę zwilgotniały na skroniach. Położył palce na ustach i szepnął:
- Cicho, nie budź mamy. I nie siedź mi na nodze. Drętwieje. Chodź tu, połóż się.
Odsunął się trochę, żeby Bodil mogła wejść pod kołdrę między niego i Gun. Oddała mu
książkę i ułożyła się na serio z głową na jego ramieniu.
- Czytaj - rozkazała.
Ale on odłożył książkę i powiedział:
- Nie teraz. Przyniosłaś gazetę?
Rzuciła się w poprzek przez jego żołądek, wylazła i wyłowiła gazetę spod łóżka. Jęknął,
podniósł ją i znowu ułożył obok siebie. Wziął się do czytania gazety. Gdy doszedł do wiadomości
zagranicznych na dwunastej stronie, Bodil powiedziała:
- Tato.
- Noo?
- Jojakim narobił.
- Uhm.
- Ściągnął pieluchę i narobił w kołyskę. Okropnie narobił. Kollberg odłożył gazetę i znowu
jęknął, wstał i poszedł do dziecinnego. Joakim, mający już prawie rok, stał w wiklinowym
łóżeczku, trzymając się barierki, na widok taty puścił ją i klapnął na poduszkę. Bodil wcale nie
przesadziła, jeśli chodzi o obfitość, z jaką ozdobił łóżeczko.
Kollberg zabrał go do łazienki, wymył ręcznym prysznicem, zawinął w prześcieradło
kąpielowe i ułożył obok Gun, która wciąż spała. Potem spłukał piżamkę i bieliznę pościelową
małego, wymył łóżeczko i tapetę, wyjął świeży wkład plastykowy i pieluchę, a Bodil cały czas
deptała mu po piętach, ogromnie zadowolona, że irytacja tatusia raz zwrócona jest nie na nią, a na
Joakima, i gorliwie ganiła postępek brata. Kiedy Kollberg skończył wreszcie z praniem i
porządkowaniem, było już wpół do ósmej - nie warto się kłaść.
Po wejściu do sypialni od razu mu się humor poprawił. Gun obudziła się, leżała jeszcze
bawiąc się z Joakimem. Podciągnęła kolana i trzymając go pod ramionka pozwalała mu zjeżdżać
wzdłuż swoich nóg. Gun była ładną zmysłową kobietą mającą poczucie humoru i inteligencję.
Kollberg zawsze wyobrażał sobie, że ożeni się z kimś takim jak Gun, i choć dość dużo kobiet było
w jego życiu, nie chciał obniżyć wymagań. Gdy w końcu ją spotkał, miał czterdzieści jeden lat i
prawie stracił nadzieję. Była o czternaście lat od niego młodsza i warta tego, żeby tak długo czekać.
Ich wzajemny stosunek od początku ułożył się bez komplikacji, prosty i pełen zaufania.
Uśmiechnęła się do niego i podniosła w górę synka, który aż się zanosił z zachwytu.
- Cześć - powiedziała. - Już go wykąpałeś. Kollberg opowiedział o swych tarapatach.
- Biedaku. Chodź, połóż się na troszeczkę - powiedziała spoglądając na zegarek. - Jeszcze
masz czas.
Właściwie nie miał, ale łatwo dał się przekonać. Ułożył się obok, wsunął rękę pod jej plecy,
po chwili jednak wstał, zaniósł Joakima na materac, który był suchy, założył mu pieluchę i
majteczki frotte, wrzucił do łóżeczka kilka zabawek i wrócił do Gun. Bodil bawiła się w
gospodarstwo na dywanie w dziecinnym pokoju.
Po chwili przydreptała, popatrzyła na rodziców i powiedziała radośnie: - W konia jechać.
Tata koń.
Próbowała wdrapać mu się na plecy, ale wygonił ją i zamknął drzwi. Potem przez dłuższą
chwilę dzieci im nie przeszkadzały - skończywszy, zasnął prawie w objęciach żony.
Gdy Kollberg szedł przez jezdnię do swego samochodu, zegar na stacji metra Skarmarbrink
wskazywał za siedem wpół do dziewiątej. Nim wsiadł, pomachał ręką Gun i Bodil wyglądającym z
okna kuchni.
By dostać się do Vastbergi nie musiał wjeżdżać do miasta, mógł okrążyć przez Arstę i
Enskede unikając w ten sposób najgorszych korków.
Prowadząc wóz, Lennart Kollberg głośno i dość fałszywie wygwizdywał irlandzką ludową
piosenkę.
Słońce świeciło, w powietrzu czuć było wiosnę; w ogrodach, które mijał, kwitły złocienie i
krokusy. Był w doskonałym humorze, w najlepszym razie miał przed sobą tylko jeden krótki dzień
pracy, wczesnym popołudniem będzie mógł wrócić do domu. Gun pojedzie do Arvida Nordąuista,
kupi coś dobrego, zjedzą sobie, jak się już dzieci położy. Po pięciu latach małżeństwa wciąż jeszcze
oboje byli zdania, że prawdziwie przyjemny wieczór jest wtedy, kiedy się go spędza w domu, kiedy
są sami, razem coś dobrego upichcą, a potem siedzą długo, jedząc, popijając i gadając.
Kollberg przepadał za dobrym jadłem i piciem, w następstwie czego obrósł nieco w tłuszcz,
czyli przybrał trochę na wadze, jak on sam to określał. Kto by jednak myślał, że zaokrąglenie
cielesnej powłoki ujemnie wpłynęło na jego ruchliwość, myliłby się gruntownie. Potrafił być
nieoczekiwanie szybki i zręczny i w dalszym ciągu miał opanowaną technikę i wszelkie chwyty,
jakich nauczył się kiedyś jako spadochroniarz i desantowiec.
Przestał gwizdać i zamyślił się nad problemem, który często go zaprzątał w ciągu ostatnich
lat. Coraz mniej lubił swój zawód i najchętniej zażądałby zwolnienia. Ale nie był to problem łatwy,
a utrudniało go jeszcze to, że przed rokiem awansował na inspektora kryminalnego i został
przesunięty na wyższy szczebel płac. Nie tak łatwo czterdziesto-sześcioletniemu inspektorowi
kryminalnemu znaleźć inną równie dobrze płatną pracę. Gun wprawdzie mawiała, że gwiżdże na
pieniądze, dzieci przecież podrastają, wkrótce będzie mogła znowu pracować. Przez te cztery lata,
kiedy tylko zajmowała się domem, wciąż kuła, nauczyła się jeszcze kilku języków i z pewnością
będzie mogła znacznie więcej zarabiać niż przedtem. Była szefem sekretariatu, nim Bodil się
urodziła, i w każdej chwili mogła dostać bardzo dobrze płatną posadę, ale Kollberg nie chciał, żeby
poczuła się zmuszona do pracy wcześniej, niż sama będzie miała ochotę.
Poza tym trudno mu było wyobrazić sobie, że on sam będzie kimś przesiadującym w domu.
Z natury był leniwy, ale czuł potrzebę pewnej aktywności i urozmaicenia. Gdy wprowadzał
samochód do garażu w gmachu policji, przypomniało mu się, że Martin Beck ma wolną sobotę.
To znaczy, że po pierwsze będzie musiał siedzieć cały dzień, a po drugie, że nie będzie
kogoś rozsądnego, żeby można pogadać, pomyślał Kollberg i poczuł odpływ dobrego humoru.
Żeby się rozweselić, znów zaczął gwizdać, czekając na windę.
12
Kollberg nie zdążył zdjąć płaszcza, gdy telefon zadzwonił. - Tak, tu Kollberg... co?
Stojąc przy swym zagraconym biurku, bezmyślnie gapił się w okno. Przejście od błogości
życia prywatnego do służbowej udręki nie było dla niego czymś tak oczywistym jak dla niektórych,
na przykład dla Martina Becka.
- Co takiego? Aha, nie? Okey, powiedz, że już idę. Znowu do samochodu, tym razem nie
miał szansy uniknięcia korków.
Na Kungsholmsgatan dotarł za kwadrans dziewiąta i zaparkował na dziedzińcu. W tejże
chwili, gdy Kollberg wysiadł z samochodu, Gunvald Larsson wsiadł do swego wozu i odjechał.
Skinęli sobie głowami, ale nie zamienili ani słowa. W korytarzu Kollberg spotkał Ronna,
który powiedział:
- Aha, ty też tu jesteś.
- Tak, a o co chodzi?
- Ktoś zadźgał Nymana.
- Zadźgał?
- Tak, bagnetem - smutno powiedział Rbnń - w Sabbatsberg.
- Spotkałem właśnie Larssona. Tam pojechał. Ronn kiwnął głową.
- A gdzie Martin?
- Siedzi w pokoju Melandera. Kollberg przyjrzał się krytycznie koledze.
- Wyglądasz na zupełnie wykończonego.
- Bo i jestem - powiedział Ronn.
- Więc dlaczego nie jedziesz do domu, żeby się położyć? Ronn spojrzał na niego apatycznie
i podreptał dalej. Niósł jakieś papiery, pewnie miał coś do załatwienia.
Kollberg walnął pięścią w drzwi i wszedł. Martin Beck nie podniósł głowy znad notatek.
Powiedział tylko: cześć.
- Co ten Ronn plecie?
- Tu. Proszę bardzo. - Podsunął mu dwa arkusze zapisane na maszynie. Kollberg przysiadł
na brzegu biurka i zaczął czytać.
- No? - spytał Martin Beck. - Co o tym sądzisz?
- Sądzę, że Ronn pisze zupełnie beznadziejne raporty -?.Kollberg powiedział to jednak cicho
i poważnie, a w pięć sekund później dodał: - To wydaje się straszne.
- Tak - rzekł Martin Beck. - Ja także mam takie uczucie.
- Jak to wyglądało?
- Gorzej, niż możesz sobie wyobrazić.
Kollberg potrząsnął głową. Fantazji mu nie brakowało.
- Tego, kto to zrobił, trzeba czym prędzej ująć.
- Właśnie - przytaknął Martin Beck.
- A mamy jakieś ślady?
- Trochę. Zabezpieczyliśmy odciski stóp, może palców. Nikt nic nie słyszał ani nie widział.
- To niedobrze - powiedział Kollberg. - Może potrwać, a to niebezpieczny facet.
Martin Beck przytaknął.
Ronn wszedł do pokoju, grzecznie zapukawszy uprzednio.
- Jak dotąd negatywnie - powiedział. - To znaczy odciski palców.
- Odciski palców nie mają wartości. Ronn spojrzał ze zdziwieniem.
- Mam też zupełnie dobry odlew. But narciarski albo gruby sportowy.
- Też nic nie warte - rzekł Kollberg. - Nie zrozumcie mnie źle. To może być później istotne,
jako dowód. Teraz ważne tylko, żeby ująć tego, kto zadźgał Nymana. A przypisać go do zbrodni
możemy później.
- To wydaje się nielogiczne - rzekł Ronn.
- Owszem, ale do diabła z logiką. Mamy przecież kilka szczegółów.
- Tak, narzędzie zbrodni - powiedział Martin Beck z namysłem. - Stary bagnet wojskowy.
- I motyw - dodał Kollberg.
- Motyw? - wtrącił Ronn pytająco.
- Tak jest - rzekł Kollberg. - Zemsta. Tylko to jedno można zakładać.
- Ale jeżeli to zemsta... - zaczął Ronn i nie dokończył myśli.
- Można się spodziewać, że ten, kto zakłuł Nymana, zechce mścić się i na innych - rzekł
Kollberg. - I dlatego...
- Musimy go znaleźć natychmiast - uzupełnił Martin Beck.
- Właśnie - rzekł Kollberg. - A jak wy rozumujecie? Ronn spojrzał na Martina Becka, który
patrzył w okno. Kollberg przyjrzał się im ponaglająco.
- Chwileczkę - rzekł. - Czy postawiliście sobie pytanie, kim był Nyman?
- Kim był?
Ronn się zmieszał, a Martin Beck nie odpowiedział.
- Właśnie. Kim był Nyman? A raczej czym był?
- Policjantem - powiedział w końcu Martin Beck.
- Nie jest to wyczerpująca odpowiedź - napierał Kollberg. - Obaj go znaliście. No więc,
czym był?
- Komisarzem policji - wymamrotał Ronn. Zamrugał i dodał słabym głosem: - Mam jeszcze
parę telefonów.
- No więc - rzekł Kollberg, gdy zamknęły się drzwi za Ronnem.
- Czym był Nyman?
Martin Beck niechętnie spojrzał mu w oczy i rzekł:
- Złym policjantem.
- Błąd - powiedział Kollberg. - Posłuchaj. Nyman był wyjątkowo, cholernie złym
policjantem. Był gburem i najgorszego gatunku draniem.
- Ty tak twierdzisz - powiedział Martin Beck.
- Tak. I musisz przyznać, że mam rację.
- Nie znałem go bliżej.
- Nie próbuj się wykręcać. Znałeś go dostatecznie, żeby akurat tyle wiedzieć. Wiem, że
Einar nie chce tego przyznać, przez źle pojmowaną lojalność. Ale ty możesz do licha grać w
otwarte karty.
- Cóż - rzekł Martin Beck - to, co o nim słyszałem, nie jest zbyt pozytywne. Ale
bezpośrednio z nim nigdy nie pracowałem.
- Nie jest to trafne sformułowanie - powiedział Kollberg. - Nie można było pracować z
Nymanem. Można było tylko otrzymywać od niego rozkazy i robić, co kazano. Kto miał
odpowiednią pozycję, mógł oczywiście jemu wydawać rozkazy. A potem się przekonać, że są
sabotowane albo w ogóle nie wykonywane.
- Wydaje się, że jesteś ekspertem od Stiga Nymana - zauważył Martin Beck trochę kwaśno.
- Owszem, wiem o nim to i owo, czego wy, inni nie wiecie. Ale do tego później przejdę.
Przede wszystkim trzeba stwierdzić, że był draniem i zupełnie marnym policjantem. Co do mnie to
się wstydzę, że byłem policjantem w tym samym mieście co on. I jednocześnie.
- W takim razie wielu jest takich, którzy musieliby się wstydzić.
- Właśnie. Tylko niewielu ma tyle rozsądku, żeby to robić.
- A każdy policjant w Londynie powinien by się wstydzić za Challenora.
- Słusznie - stwierdził Kollberg. - Challenor i kilku z jego pomagierów stanęło w końcu
przed sądem; nawet jeżeli zdążyli przedtem wyrządzić duże szkody. Dowodzi to, że ustrój
tamtejszy na dłuższą metę nie tolerował, by w policji można było robić, co się komu żywnie
podoba.
Martin Beck w zamyśleniu tarł nasadę włosów.
- Natomiast na Nymana nie pada żaden cień. A dlaczego? Kollberg sam sobie musiał
odpowiedzieć na to pytanie.
- Bo wszyscy wiedzą, że nie ma sensu oskarżać policjanta. Ludzie na ogół są wobec policji
bezsilni. A jeśli nie można spodziewać się sprawiedliwości występując przeciw zwykłemu
policjantowi, jak można jej oczekiwać będąc przeciw komisarzowi?
Przesadzasz.
- Nie tak bardzo, Martin. Nie tak bardzo, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Po prostu tak już
jest, że przeklęta solidarność stała się naszą drugą naturą. Jesteśmy impregnowani esprit de corps,
żeby to wyrazić niezrozumiale.
- Solidarność na zewnątrz jest ważna przy takiej robocie - rzekł Martin Beck. - Tak było
zawsze.
- I wkrótce będzie to jedyne, co pozostało - powiedział Kollberg i nabrawszy tchu ciągnął
dalej: - Okey. Policjanci trzymają z sobą. To aksjomat. Ale przeciw komu?
- Tego dnia, kiedy ktoś odpowie na to pytanie...
Martin Beck nie dokończył zdania i Kollberg je uzupełnił:
- Tego dnia ty i ja możemy nie przeżyć.
- Co to ma wspólnego z Nymanem?.
- Wszystko.
- Ponieważ?
- Nyman nie żyje i nie potrzeba mu już obrońcy. Ten, kto pozbawił go życia, jest
przypuszczalnie chory umysłowo, groźny dla siebie i innych.
- A ty przypuszczasz, że należy go szukać w przeszłości Nymana?
- Tak. Powinien tam figurować. Porównanie, które przed chwilą zrobiłeś, nie było głupie.
- Jakie porównanie?
- Z Challenorem.
- Nie znam prawdy o Challenorze - chłodno powiedział Martin Beck. - A ty może tak?
- Nie, ja też nie. Wiem jednak, że wielu ludzi źle traktowano, wielu skazano na kary
długoletniego więzienia dlatego, że policjanci fałszywie zeznawali przed sądem, a ich zwierzchnicy,
ani podwładni nie reagowali na to.
- Zwierzchnicy z racji źle pojętej lojalności - rzekł Martin Beck. - A podwładni ze strachu,
że stracą pracę.
- Gorzej jeszcze. Niektórzy z podwładnych po prostu myśleli, że tak właśnie być powinno.
Wcale nie wiedzieli, że może być inaczej.
Martin Beck wstał i podszedł do okna.
- A teraz powiedz co wiesz o Nymanie takiego, czego inni nie wiedzą.
- Nyman miał takie stanowisko, że mógł kierować bezpośrednio mnóstwem młodych
policjantów, w większej mierze tak, jak mu się podobało.
- To było dawno - zauważył Martin Beck.
- Nie tak znowu dawno, wielu z tych, którzy dziś służą, wszystkiego prawie nauczyło się od
niego. Pojmujesz, co to znaczy? W ciągu wielu lat korumpował dziesiątki młodych policjantów,
którzy tym samym od początku mieli wypaczony stosunek do pracy. Wielu z nich podziwiało go
nawet i miało nadzieję, że kiedyś staną się tacy jak on. Tacy samowładni i bezczelni. Rozumiesz?
- Tak - ze zmieszaniem powiedział Martin Beck. - Pojmuję, ćo masz na myśli. Nie musisz
tego wciąż w kółko powtarzać. - Odwrócił się i popatrzył na Kollberga. - Przez co wcale nie zostało
powiedziane, że wierzą w to, co mówisz. Znałeś Nymana?
- Tak.
- Służyłeś pod nim?
- Tak.
Martin Beck zmarszczył brwi.
- Kiedy to było? - spytał niedowierzająco.
- Ohydny typ - powiedział Kollberg sam do siebie. -.Co mówisz?
- Ohydny typ z Saffle, tak go nazywano.
- Gdzie?
- W wojsku. Podczas wojny. Wiele z tego, co umiem, nauczyłem się od Stiga Nymana.
- Na przykład?
- Dobre pytanie - rzekł Kollberg.
Martin Beck przyjrzał mu się badawczo i spytał półgłosem:
- Czego więc?
- Na przykład tego, jak z żywej świni wyciąć połeć tak, żeby nie kwiczała. Jak jej odciąć
nogi, żeby nie krzyczała. Jak wykłuć jej oczy. Jak jej w końcu rozpruć brzuch i wypatroszyć, wciąż
tak, żeby nie kwiczała. - Otrząsnął się i spytał: - No wiesz, jak to się robi?
Martin Beck zaprzeczył.
- Zwyczajnie. Zaczyna się od obcięcia jej ozora. Kollberg spojrzał w okno, w górę na
błękitne niebo nad dachem po przeciwnej stronie ulicy.
- O, wiele innych rzeczy się od niego nauczyłem. Jak podciąć owcy gardło cienkim drutem,
nim zdąży beknąć. Jak sobie poradzić, kiedy się zostanie zamkniętym w szafie z dorosłym dzikim
kotem. Jak ryczeć rzucając się z bagnetem na krowę, żeby ją przebić. I co się staje, jeśli się ryczy w
niewłaściwy sposób. Wtedy trzeba wyładować plecak cegłami i wdrapywać się po drabinach na
wieżę treningową. Pięćdziesiąt razy w górę, pięćdziesiąt razy w dół. Kota, trzeba zaznaczyć, nie
wolno było zabić, żeby mógł wielokrotnie służyć do ćwiczeń. A wiesz, co trzeba było zrobić?
- Nie.
- Przybić go finką do ściany. Przez skórę.
- Byłeś skoczkiem spadochronowym, prawda?
- Tak. A Nyman był moim instruktorem w walkach wręcz. Nauczył mnie, jak to jest, kiedy
trzeba się zagrzebać we wnętrznościach świeżo zarżniętego zwierzęcia i tak leżeć, albo zjeść to, co
się zwymiotowało w maskę gazową, albo zeżreć własne gówno, żeby nie zostawić śladów.
- Jaki stopień miał Nyman?
- Był sierżantem. Sporo z tego, czego mnie uczył, to rzeczy których nie można nauczyć się
teoretycznie. Na przykład, jak złamać nogę, zmiażdżyć grdykę albo kciukami wydusić komuś oczy.
To trzeba praktycznie, na żywym stworzeniu. Owce i świnie były najodpowiedniejsze. Na
zwierzętach wypróbowywało się również różne rodzaje amunicji. I wtedy ani mi w głowie powstało
spytać, czy by ich przedtem nie ogłuszyć, jak obecnie się robi.
- Czy to było normalne szkolenie?
- Nie wiem. Zresztą, co przez to rozumiesz? Czy coś podobnego można określić słowem
normalne?
- Chyba nie.
- A nawet jeżeli przyjąć, że to wszystko z jakichś absurdalnych powodów było konieczne, to
w każdym razie nie było konieczne odczuwać z tego powodu radość i dumę.
- Nie. A Nyman odczuwał?
- Uhm. I nauczył tej sztuki wielu młodych chłopaków, żeby przechwalać się chamstwem,
rozkoszować się dręczeniem. Niektórzy mają do tego skłonność.
- Innymi słowy był sadystą?
- W najwyższym stopniu. Dla prawdziwego mężczyzny jedno jest ważne: być twardym.
Psychicznie i fizycznie. Zawsze zachęcał, żeby mocniejsi dręczyli słabszych. To wchodziło w
zakres wyszkolenia żołnierza.
- To jeszcze nie kwalifikacje na sadystę.
- Ujawniał sadyzm w różny sposób. Przekraczał reguły dyscypliny. Przestrzegać dyscypliny
to jedno, a wymierzać kary za jej łamanie - to drugie. Nie było dnia, żeby Nyman nie przyłapał
kogoś, najczęściej kilku, za byle drobiazgi. Że brakowało guzika albo coś podobnego. A kto został
przyłapany, mógł wybierać.
- Między czym?
- Raport albo manto. Raport oznaczał trzy dni paki i plamę na honorze wojskowym.
Większość wybierała manto.
- Na czym to polegało?
- Mnie się zdarzyło jeden raz. W sobotę spóźniełm się na wieczorny apel. Przelazłem przez
płot. Nyman oczywiście na mnie czatował. Wybrałem manto. W moim wypadku polegało to na
tym, że stałem na baczność, usta miałem zapchane mydłem, a on mi kułakami złamał dwa żebra.
Potem zaprosił na kawę z maślanymi bułeczkami i powiedział, że może jeszcze będzie ze mnie
twardy chłop, prawdziwy żołnierz.
- A później?
- Jak tylko wojna się skończyła, postarałem się, żeby mnie karnie zwolniono z wojska,
prawidłowo i dokładnie. Potem przyjechałem tutaj, zostałem gliną. Jednym z pierwszych, jakich tu
zobaczyłem, był Nyman. Wtedy już sierżant w policji porządkowej.
- I sądzisz że w dalszym ciągu uprawiał takie praktyki jako policjant?
- Może nie takie. To przecież raczej niemożliwe. Ale jednak popełniał setki nadużyć na
tysiąc różnych sposobów wobec podwładnych i wobec aresztowanych. W ciągu lat słyszałem
najróżniejsze opowieści.
- Musiano wielokrotnie składać skargi na niego - w zamyśleniu powiedział Martin Beck.
- Z pewnością. Ale właśnie z powodu naszego esprit de corps żadna z tych skarg nie ocalała.
Wszystkie oczywiście lądowały w koszu. Wymazywano je od razu z rejestru. Tak iż u nas nic nie
będzie można znaleźć.
Martinowi Beckowi przyszła myśl do głowy.
- Ale w biurze Rzecznika Sprawiedliwości - powiedział. - Część z tych, którzy zostali
naprawdę źle potraktowani, musiała składać skargi u Rzecznika Sprawiedliwości.
- Na próżno - rzekł Kollberg. - Już taki jak Nyman umiał przypilnować, zawsze się znaleźli
policjanci gotowi złożyć przysięgę, że on nic zdrożnego nie popełnił. Młodzi chłopcy, którzy
mieliby piekło w pracy, gdyby się wzbraniali świadczyć. I tacy, którzy uważali, że robią, czego
wymaga lojalność, od początku byli do tego wdrożeni, że nikt z zewnątrz nie może ruszyć
komisarza.
- Prawdopodobnie - powiedział Martin Beck - w biurze RS nie wyrzuca się zażaleń do
kosza, nawet jeżeli nie staną się powodem do wszczęcia postępowania. Zostają w archiwum, są
tam.
- To jest myśl - wolno powiedział Kollberg. - Wcale niegłupia. Masz momenty przejaśnień.
Zastanowił się chwilę i dodał:
- Najlepiej byłoby, gdyby istniał obywatelski trybunał rejestrujący wszystkie nadużycia
policji. Lecz czegoś takiego nie ma niestety w tym kraju. RS natomiast może chyba coś dać.
- I narzędzie zbrodni - powiedział Martin Beck. - Bagnet. Musi być wojskowego
pochodzenia. Nie każdy ma możliwość zdobycia bagnetu. Zwrócę uwagę Ronna na ten szczegół.
- Zrób to. A potem zabierz z sobą Ronna do archiwum Rzecznika Sprawiedliwości.
- Co ty zamierzasz robić?
- Chyba pojadę popatrzeć na Nymana - rzekł Kollberg. Larsson tam już pewnie jest, ale
mało mnie to obchodzi. Robię to ze względu na siebie samego, chcę zobaczyć własną reakcję.
Może zrobi mi się niedobrze, ale teraz przynajmniej nikt mnie nie może zmusić, żebym zećpał
własne rzygowiny.
Martin Beck nie wyglądał już na zmęczonego. Wyprostował się i powiedział:
- Słuchaj, Lennart.
- Słucham.
- Dlaczego tak go nazywano? Ohydny typ z Saffle.
- Proste. Pochodził z Saffle i wciąż o tym przypominał. Ludzie z Saffle są twardzi, mawiał.
Prawdziwi mężczyźni. A ohydny też był, to jasne. Jeden z najbardziej odstręczających ludzi, jakich
zdarzyło mi się spotkać.
Martin Beck popatrzył na niego.
- Chyba masz rację.
- Możliwości są. Życzę szczęścia. Mam nadzieję, że ci się uda.
Martin Beck znowu doznał owego niepojętego przeczucia niebezpieczeństwa.
- Coś mi się wydaje, że to będzie ciężki dzień.
- Owszem - przyznał Kollberg. - Wszystko zdaje się na to wskazywać. Czy czujesz się teraz
nieco wyleczony z koleżeństwa?
- Chyba tak.
- Myśl o tym, że Nyman już nie potrzebuje niczym nie uzasadnionej solidarności. Teraz
sobie zresztą przypomniałem, iż miał przez wszystkie lata niezłomnego zwolennika. Faceta
nazwiskiem Hult. Jeżeli dalej służy, powinien być teraz pierwszym asystentem. Ktoś z nim musi
pomówić.
Martin Beck kiwnął głową.
Ronn wszedł zapukawszy nieśmiało. Stanął przy drzwiach. Niepewnie, zdawało się, że lada
chwila padnie z wyczerpania. Oczy miał czerwone i zaropiałe z niewyspania.
- Co teraz robimy? - powiedział.
- Och. Mnóstwo pracy przed nami. Dasz radę?
- Dlaczego nie - powiedział Ronn tłumiąc ziewnięcie.
13
Martin Beck nie miał żadnych trudności ze zdobyciem danych biograficznych tego, który
według Kollberga był lojalnym poplecznikiem zmarłego. Nazywał się Harald Hult i od
najwcześniejszej młodości pracował w policji. Jego karierę łatwo było prześledzić w kartotece
osobowej.
Mając lat dziewiętnaście zaczął w Falun jako kontraktowy, a teraz był pierwszym
asystentem. O ile Martin Beck mógł sprawdzić, Hult i Nyman pierwszy raz służyli razem w
trzydziestym szóstym roku, obaj jako posterunkowi w jednym ze sztokholmskich komisariatów. W
końcu lat czterdziestych znowu się zetknęli na terenie innego ze śródmiejskich komisariatów. Tylko
że teraz młodszy nieco Nyman był sierżantem, podczas gdy Hult w dalszym ciągu zwykłym
policjantem.
W latach piędziesiątych-sześćdziesiątych Hult zaczął pomału awansować i przy różnych
dość licznych okazjach współpracował z Nymanem. Przypuszczalnie Nyman sam mógł sobie
dobierać asystentów, jakich uznał za niezbędnych przy swoich specjalnych poruczeniach i Hult
najwidoczniej należał do jego ulubieńców. Jeżeli Nyman był taki, jak go Kollberg odmalował, a nie
było powodu w to wątpić, człowiek będący jego „niezłomnym lojalnym poplecznikiem” musiał
stanowić dość interesujący fenomen psychologiczny.
Martin Beck zaczął być ciekaw tego Haralda Hulta i postanowił, idąc za radą Kollberga,
odszukać go. Zadzwonił i upewnił się, że Hult jest w domu, potem wziął taksówkę i pojechał pod
podany adres na Reimersholme.
Hult mieszkał na północnym przylądku wyspy, w kamienicy czynszowej zwróconej ku
kanałowi Langholm.
Dzielnica ta po większej części wyglądała tak jak w latach trzydziestych, kiedy powstała;
zachowała się dzięki położeniu z dala od szlaków komunikacyjnych. Reimersholme to mała
wysepka, tylko jeden most na nią prowadzi, a zabudowa jest skąpa i rzadko rozrzucona. Jedną
trzecią powierzchni wyspy zajmuje stara gorzelnia i inne stare budynki fabryk i magazynów.
Między kamienicami dużo jest zieleni i skwerów, a całe wybrzeże od strony zatoki Langholm
zostawiono w spokoju i pokrywa je pierwotna roślinność, olchy, osiki i wierzby płaczące.
Pierwszy asystent Harald Hult mieszkał samotnie w dwupokojowym mieszkaniu na
pierwszym piętrze. Wszystko tam było tak czyste, uporządkowane i tak jakoś starannie
wysprzątane, że pokoje wydawały się puste. Zupełnie jakby tu nikt nie mieszkał, pomyślał Martin
Beck.
Sam Hult wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat, wielki, ciężki mężczyzna o mocnej budowie i
szarych, pozbawionych wyrazu oczach.
Usiedli przy niskim stole koło okna. Blat stołu był pusty, na parapecie okna też nic nie
leżało. W ogóle brak tu było jakichś osobistych przedmiotów. Wydawało się na przykład, że nie ma
w tym mieszkaniu żadnego papierka, gazety chociażby, a jedynymi widocznymi książkami były
trzy tomy książki telefonicznej, porządnie ustawione w przedpokoju na standardowej półce.
Martin Beck rozpiął marynarkę i rozluźnił trochę krawat.Potem wyjął paczkę papierosów i
zapałki, i zaczął się rozglądać za popielniczką. Hult podążając za jego spojrzeniem rzekł:
- Nie palę i chyba nigdy nie miałem popielniczki. - Przyniósł biały spodeczek. Nim usiadł,
spytał:
- Może kawy? Ja już piłem, ale mogę zaparzyć świeżej.
Martin Beck potrząsnął głową. Zauważył, że Hult zawahał się odrobinę, nim się do niego
zwrócił, najwidoczniej nie był pewien, czy zwracanie się przez ty do szefa komisji zabójstw jest
dopuszczalne, co świadczyło, że jest człowiekiem starej daty, dla którego dryl i szacunek dla rangi
były czymś oczywistym. Hult, choć miał wolny dzień, ubrany był w mundurowe spodnie i
niebieską koszulę z krawatem.
- Masz chyba wolne? - spytał Martin Beck.
- Przeważnie chodzę w mundurze - powiedział Hult bezdźwięcznie. - Najlepiej się czuję.
- Ładnie mieszkasz - stwierdził Martin Beck, spoglądając w okno.
- Tak - rzekł Hult - chyba tak. Chociaż dosyć samotnie.
Położył przed sobą na stole mięsiste ręce, jakby to były dwa młoty i przyglądał się im.
- Jestem wdowcem. Żona umarła trzy lata temu. Tak. Od tej pory dosyć tu smutno.
Nie palił, nie pił. Z pewnością nie czytywał książek, gazet też chyba nie. Martin Beck mógł
sobie wyobrazić, iż siedzi apatycznie przed telewizorem, a ciemność wokół gęstnieje.
- O co chodzi?
- Stig Nyman nie żyje.
Prawie żadnej reakcji. Hult rzucił na gościa nic nie mówiące spojrzenie i stwierdził:
- Ach tak.
- Nie wiedziałeś o tym?
- Nie. Ale tak bardzo nieoczekiwane to nie jest. Chorował. Ciało mu odmówiło
posłuszeństwa.
Znowu spojrzał na swe wielkie pięści, jakby się zastanawiał, ile też potrwa, nim on sam
zostanie zdradzony przez swe ciało. Potem spytał:
- Znałeś Stiga?
- Bliżej nie - odpowiedział Martin Beck. - Tak jak ciebie.
- To niedużo. Parę razy tylko się spotkaliśmy, pan... - Poprawił się natychmiast: - Ty i ja.
I zaraz dodał:
- Zawsze byłem w policji porządkowej, nie wiele miałem sposobności do przestawania z
kryminalnymi.
- Nymana natomiast znałeś dobrze, prawda?
- Tak. Przez wiele lat pracowaliśmy razem.
- I co mógłbyś o nim powiedzieć?
- To był bardzo porządny człowiek.
- Słyszałem wprost przeciwnie.
- Od kogóż to?
- Z różnych stron.
- Ze złych stron w takim razie. Stig Nyman był bardzo dobrym, porządnym człowiekiem.
Więcej nic nie mogę powiedzieć.
- No, owszem - powiedział Martin Beck. - Z całą pewnością mógłbyś czymś dopełnić obraz.
- Nie, cóżby to mogło być.
- Wiesz przecież, że na przykład wielu było takich, co go krytykowali. Że ludzie go nie
lubili.
- Nie. Nic o tym nie wiem.
- Czyżby? Ja na przykład wiem, że Nyman był nieco odosobniony w swych metodach.
- Był bardzo dobry - powtórzył Hult monotonnie. - Bardzo dzielny. Prawdziwy mężczyzna i
najlepszy szef, jakiego sobie tylko można życzyć.
- Ale miewał czasami twardą rękę?
- Kto to powiedział? Ktoś oczywiście, kto próbuje go po śmierci oczernić. Jeżeli ktoś o nim
coś złego mówi, to może być tylko nieprawda.
- Jednak z natury był twardy, co?
- Nie więcej, niż służba tego wymagała. Wszystko poza tym jest obmową.
- Wiadomo ci jednak, że wpływało wiele skrag przeciw Nymanowi?
- Nie, nie wiadomo mi.
- A gdybyśmy się tak umówili: wiem, że ci o tym wiadomo. Podlegałeś mu bezpośrednio.
- To kłamstWo, żeby oczerniać wzorowego, dzielnego policjanta.
- Są osoby uważające, że Nyman wcale nie był dobrym policjantem.
- Nie wiedzą, co mówią, w takim razie.
- A ty wiesz?
- Tak, ja wiem. Nigdy nie miałem takiego wspaniałego szefa jak Stig Nyman.
- Są też tacy, co powiadają, że i ty nie jesteś specjalnie dobrym policjantem.
- Niech sobie będzie. Nigdy żadnej nagany służbowej nie dostałem, ale niech sobie będzie.
Ale Nymana błotem obrzucać, to zupełnie co innego. I gdyby ktoś to zrobił w mojej obecności...
- To co?
- To już ja bym takiemu pysk zatkał.
- W jaki sposób?
- To moja rzecz. Ze mnie stary wróbel. Znam się na mojej robocie. Uczyli mnie od podstaw.
- Stig Nyman to robił?
- Tak. Można i tak powiedzieć. Dużo mnie nauczył.
- Na przykład jak się popełnia krzywoprzysięstwo? Jak się odpisuje raporty, jeden od
drugiego, żeby się wszystko zgadzało, nawet jeżeli każde słowo jest kłamstwem. Jak się bije
zaaresztowanych? Gdzie można spokojnie i bezpiecznie zaparkować, bo się jakiemuś nieborakowi
chce porządnie dać w kość w drodze z izby zatrzymań do kryminalnej?
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- Nigdy?
- Nie.
- Nawet nie zdarzyło ci się słyszeć o takich rzeczach?
- Nie. A w każdym razie nie w związku z Nymanem.
- I nigdy nie brałeś udziału w płazowaniu strajkujących robotników? W tym okresie, gdy
policja porządkowa miała szable? I to na rozkaz Nymana?
- Nie.
- A w tratowaniu końmi protestujących studentów? Albo waleniu bezbronnej młodzieży
szkolnej na demonstracjach? Także według instrukcji Nymana?
Hult nie poruszył się. Spokojnie patrząc na Martina Becka powiedział:
- Nie. Nigdy w życiu w czymś takim nie brałem udziału.
- Jak długo jesteś policjantem?
- Czterdzieści lat.
- A jak długo znasz Nymana?
- Od połowy lat trzydziestych.
Martin Beck wzruszył ramionami i rzekł bezlitośnie:
- Dość osobliwe wydaje się, że w ogóle nie wiesz o tym wszystkim. Stig Nyman uważany
był za specjalistę od spraw porządkowych.
- Nie tylko uważany. On był najlepszym specjalistą.
- Sporządzał między innymi pisemne elaboraty o tym, jak powinna postępować policja w
wypadku demonstracji, strajków i zamieszek. Polecił w nich takie właśnie sposoby, jak atak
kawaleryjski z gołymi szablami. Później, kiedy szable zostały wycofane, z wyciągniętymi pałkami.
Proponował także, żeby policjanci na motocyklach wjeżdżali w tłum, by rozproszyć masy.
- Nigdy w tym nie brałem udziału.
- Nie. Zabroniono stosowania tej metody. Zbyt wielkie było ryzyko, że policjanci będą się
wywracać i sami sobie wyrządzą szkodę.
- Nic nie wiem o tej sprawie.
- Nic, już to mówiłeś. Nyman miał także swoje poglądy na to, jak powinno się używać
gazów łzawiących i armatek wodnych. Poglądy, które przedkładał oficjalnie w charakterze eksperta.
- Wiem tylko jedno, że Stig Nyman nigdy nie używał przemocy, jeżeli konieczność tego nie
wymagała.
- Osobiście?
- Nie pozwalał też, żeby jego podwładni to robili.
- Innymi słowy zawsze postępował słusznie? To znaczy, trzymał się przepisów.
- Tak.
- I nikt nie miał powodu, żeby się uskarżać?
- Nikt.
- A jednak ludzie oskarżali Nymana o wykroczenia służbowe - stwierdził Martin Beck.
- Ich zażalenia były zmyślone.
Martin Beck wstał i zaczął chodzić: kilka kroków tam i z powrotem.
- Jednego jeszcze nie powiedziałem - rzekł. - Ale teraz powiem.
- Ja też mam coś do powiedzenia.
- Co takiego?
Hult siedział nieruchomo, tylko spojrzenie zwrócił ku oknu.
- Nie mam się czym zająć, jak jestem wolny - powiedział. - Jak już mówiłem, smutno się
zrobiło, od czasu kiedy Maja umarła. Siedzę zwykle przy oknie i liczę przejeżdżające samochody.
Na takiej jak ta ulicy specjalnie dużo ich nie ma. Przeważnie więc siedzę i myślę tylko.
Urwał, a Martin Beck czujnie nasłuchiwał. Hult ciągnął dalej:
- Dużo do myślenia nie mam, tylko o tym, jak mnie się wiodło. Czterdzieści lat w
mundurze, tu, w tym mieście. Ile razy zostałem obrzygany? Ile tu razy pluli za mną, przedrzeźniali,
nazywali świnią, prosięciem albo mordercą? Ilu powieszonych odciąłem? Ile godzin nadliczbowych
przepracowałem bez zapłaty? Całe życie tyrałem jak pies, żeby jakoś utrzymać porządek, żeby
spokojni, przyzwoici ludzie mogli żyć spokojnie, żeby kobiety nie były gwałcone, każda szyba
wystawowa wybita, żeby wszystkich gratów nie rozkradli. Musiałem grzebać się w zwłokach tak
zgniłych, że jak wieczorem wracałem do domu i siadałem do jedzenia, białe grube robale wypadały
mi spod mankietów. Zmieniałem pieluchy bachorom, których matki miały delirium, szukałem
kotów, które uciekły i wdawałem się w bójki nożowe. A ciągle gorzej i gorzej, coraz więcej
gwałtów i krwi i coraz więcej i więcej zawziętości na nas. Przez cały czas mówiono, że my,
policjanci, mamy chronić społeczeństwo, czasem przed łobuzami, czasem przed złodziejami,
czasem przed bandytami, czasem przeciw nazistom. A teraz to już właściwie nikt nie został, żeby go
bronić. Ale wytrzymało się jakoś, bo koledzy byli dobrzy. Gdyby więcej było takich jak Stig
Nyman, nie wyglądałoby tak, jak dziś wygląda. A kto chce babskich plotek o kolegach słuchać, do
kogo innego powinien pójść, nie do mnie. - Uniósł dłonie o parę centymetrów, potem je opuścił na
blat stołu ciężko i głośno. I dodał: - Tak: To była prawdziwa mowa. I dobrze, że to zostało
powiedziane. A ty też byłeś zwykłym policjantem?
Martin Beck przytaknął.
- Kiedy?
- Przeszło dwadzieścia lat temu. Po wojnie.
- Aha - powiedział Hult. - Wtedy to była idylla. Widocznie apología się skończyła. Martin
Beck chrząknął i powiedział:
- A teraz to, co ja mam do powiedzenia. - Nyman nie umarł w wyniku choroby.
Zamordowano go. Przypuszczamy, że ten, kto go zabił, szukał zemsty. Można przypuszczać, że
zamierza mścić się i na innych.
Hult wstał i wyszedł do przedpokoju. Zdjął z wieszaka mundur i włożył na siebie. Zapiął
pas, poprawił kaburę pistoletu.
- Przyszedłem tu, by specjalnie o jedno zapytać - rzekł Martin Beck. - Kto mógł tak
nienawidzieć Stiga Nymana, że chciał go zabić?
- Nikt. Muszę już iść.
- Dokąd.
- Na służbę - rzekł Hult otwierając drzwi.
14
Einar Ronn czytał oparłszy głowę na rękach, a łokcie o blat stołu. Był tak zmęczony, że
litery, całe słowa i zdania zlewały się w jedno albo wyginały się, wyskakiwały z wiersza, w górę
czy w dół, zupełnie tak jak czcionki na jego starym wysłużonym Remingtonie, kiedy mu zależało,
żeby coś napisać zupełnie dobrze, bez pomyłek. Ziewnął, zamrugał, przetarł okulary i znowu zabrał
się do czytania.
Tekst, jaki miał przed sobą, był napisany ręcznie na kawałku starego brunatnego papieru
pakunkowego i mimo błędów i wyraźnych skutków drżenia ręki autora, sprawiał wrażenie
cierpliwej i żmudnej pisaniny.
Pan Sądowy Delegat w Sztokholmie
Upiłem się drugiego lutego tego roku, dostałem wypłatą i kupiłem ćwiartkę. Pamiętam, jak
było, siedziałem koło promu do Djurgerden i śpiewałem i tam przyjechał wóz policyjny z trzema
Policjantami, same młode chłopaki, mógłbym ich ojcem być, choć ja bym nie chciał takich
Świntuchów za dzieci jak bym jakie miał, zabrali mi ćwiartkę, a jeszcze trochę tam było i zaciągli
mnie do swej budy a tam stał jeszcze jeden Policjant z paskiem na rękawie ten mnie złapał za włosy
i jak tamci mnie wpychali do budy on tłukł mnie twarzą o podłogę wiele razy, krew się lała, choć ja
wtedym nie czuł. Potem jakem siedział w sali z kratamy przyszedł wielki chłop i przyglądał mi się
przez dźwi i śmiał się z moi Nendzy i do innego Posterunkowego powiedział, żeby otwar, wtedy
wyjął mundur z szerokim paskiem na rękawie, zawinął rękawy koszuli, wszedł do sali i wrzasnął, że
mam stać na baczność i żem nazywał Policjantów Świntuchy co może i było choć byłem prawie
trzeźwy, walił mnie w brzuch i w takie miejsce co nie chce napisać upadłem a on mnie kopał w
słabizne i gdzie indziej potem poszedł ale przedtem powiedział że teraz wiem co będzie jak kiedy
spróbuje stawiać się Policjantom. Późni po południu wypuścili mnie wtedy pytałem kto to był ten
policjant z galonem co kopał i wrzeszczał i bił ale powiedzieli że gówno mi do tego i żebym sobie
poszedł bo pożałują, że mnie puścili i dadzą mi pożądny wycisk. Ale inny co się nazywa Vilford i jest
z Miasta Góteborga powiedział że ten co krzyczał i kopał i bił nazywa się komisarz Nyman i
najmądrzej zrobię jak pysk zamknę. Już tyle dni myślę o tym i myślę i jestem zwyczajny prosty
robotnik i nic złego nie zrobiłem tylko śpiewałem i byłem pod wpływem napojów wyskokowych ale
chcę bo mam prawo, żeby Osoba co kopie i bije wstawionego nieboraka co całe życie pracował nie
powinna być w Policji bo to nie pasuje. Słowo honoru to wszystko prawda. Z wysokim poważaniem
John Bertilsson, robotnik. Jeden kumpel z pracy, profesor go nazywają, powiedział że powinienem
napisać i dochodzić swego prawa w ten obecnie zwykły sposób.
Notatka służbowa. Wymieniony w skardze pracownik, to komisarz Stig Oscar Nyman. Nie
zna on tego przypadku Szef oddziału zatrzymań post. Herald Hult, potwierdza zatrzymanie
skarżącego Bertilssona, który jest znanym awanturnikiem i nałogowym alkoholikiem. Przy
zatrzymaniu Bertilssona ani później w celi nie stosowano przemocy. Komisarz Nyman nie był wtedy
na służbie. Trzej pełniący służbę policjanci poświadczają, że wobec Bertilssona przemocy nie
zastosowano. Wyżej wymieniony jest notorycznym pijakiem i stałym bywalcem komisariatu i ma
zwyczaj wytaczać bezpodstawne oskarżenia wobec tych pracowników policji, którzy zmuszeni byli
go zatrzymać.
Odłożone do akt pismo uzupełniał czerwony stempel: żadnych kroków nie podjęto.
Ronn westchnął żałośnie i zapisał w notesie nazwisko skarżącego. Dyżurna urzędniczka, na
którą spadła ta dodatkowa praca w sobotę, demonstracyjnie trzaskała szufladami szafy archiwalnej.
Do tej pory znalazła siedem zażaleń, w jakiś sposób dotyczących Nymana.
Jedno już odwalone, część została. Ronn brał je po kolei.
Następne pismo było poprawnie zaadresowane, starannie napisane na maszynie na grubym
satynowanym papierze. Tekst brzmiał:
Czternastego w sobotę po południu znajdowałem się wraz z moją pięcioletnią córeczką pod
bramą domu przy Ponton-jargatan 15.
Czekaliśmy na moją żonę, która poszła z wizytą do chorego w tym domu. Dla spędzenia
czasu graliśmy na trotuarze w komórki do wynajęcia. O ile sobie przypominam, nikogo poza tym
nie było na ulicy. Jak już wspomniano, było to w sobotę po południu, sklepy pozamykane. Dlatego
nie mam żadnych świadków tego, co się zdarzyło.
Podniosłem moją córkę w górę i właśnie stawiałem ją z powrotem na trotuarze, gdy
zauważyłem, że przy krawężniku zatrzymał się wóz policyjny. Dwaj policjanci wysiedli i podeszli do
mnie. Jeden od razu chwycił mnie za ramię i powiedział: „co robisz dziewczynie, ty zatabaczony
łachmyto”. (W imię sprawiedliwości należy dodać, że byłem wtedy ubrany sportowo, spodnie khaki,
wiatrówka, kepi, cale i czyste oczywiście, mogłem jednak na policjantach robić wrażenie
„oberwańca”). Byłem tak zaskoczony, że nie od razu zdołałem odpowiedzieć. Drugi policjant wziął
moją córką za ręką i powiedział, żeby poszła do mamy. Wyjaśniłem, że jestem jej ojcem. Jeden z
policjantów wykręcił mi rękę do tyłu, co straszliwie zabolało, i popchnął mnie. W drodze do
komisariatu cały czas tłukł mnie kułakiem w piersi, w bok, w żołądek i cały czas nazywał mnie
„łachmytą”, „wstrętnym drabem” itp.
W komisariacie wsadzono mnie do celi. Po chwili otwarto drzwi i komisarz Stig Nyman
(wtedy nie wiedziałem, że to on, dowiedziałem się później) wszedł do celi. „To ty napadasz małe
dziewczynki? Już ja ci to z głowy wybiję” powiedział i tak mocno uderzył mnie w żołądek, że się
zwinąłem. Gdy tylko zdołałem odetchnąć, powiedziałem, że jestem ojcem dziewczynki, a wtedy
dostałem kolanem w podbrzusze. Bił mnie dalej, aż ktoś przyszedł i powiedział, że moja żona i
córka są w komisariacie. Komisarz dowiedziawszy się, że mówiłem prawdę, kazał mi natychmiast
odejść, nie przeprosił, nie próbował usprawiedliwić swego zachowania.
Chciałbym niniejszym zwrócić uwagę na to zajście i prosić, by komisarz Nyman i obaj
szeregowi policjanci pociągnięci zostali do odpowiedzialności za podobne maltretowanie zupełnie
niewinnego obywatela.
Inżynier Sture Magnusson
Notatka służbowa: Komisarz Nyman nie przypomina sobie skarżącego. Posterunkowi Stroni
i Rosenkvist stwierdzają, że widzieli potrzebę interwencji wobec skarżącego, gdyż postępował z
dzieckiem dziwnie i groźnie. Siły używano tyle tylko, ile trzeba było, żeby wsadzić Magnussona do
samochodu i wyciągnąć z niego. Żaden z pięciu posterunkowych, którzy znajdowali się w owym
momencie w lokalu komisariatu, nie przypomina sobie złego traktowania skarżącego. Nie
zauważyli też, by komisarz Nyman wchodził do pomieszczeń aresztowanych, i skłonni są twierdzić,
że to nie miało miejsca. Nie wszczynano dochodzenia.
Ronn odłożył papier, porobił zapiski w notesie i przeszedł do następnego oskarżenia.
Do pełnomocnika Ministerstwa Sprawiedliwości Sztokholm
Ubiegłego piątku, osiemnastego października byłem na przyjęciu u mego dobrego
przyjaciela na Ostermalmsgatan. Około dwudziestej drugiej zadzwoniliśmy, ja i inny mój kolega, po
taksówkę, i wyszliśmy z przyjęcia, żeby pojechać do mnie. Staliśmy w bramie czekając na
samochód, kiedy po przeciwnej stronie ulicy ukazało się dwóch posterunkowych. Przeszli przez
jezdnię do nas i spytali, czy mieszkamy w tym domu - Odpowiedzieliśmy, że nie mieszkamy. „To nie
stać tu i nie wałęsać się”, powiedzieli policjanci. Powiedzieliśmy, że czekamy na taksówkę, i
staliśmy dalej. Policjanci dość brutalnie wzięli się za nas i wyrzucili nas z bramy, mówiąc, że
musimy chodzić. Czekaliśmy na zamówioną taksówkę, co też powiedzieliśmy. Policjanci najpierw
próbowali zmusić nas do chodzenia popychając przed sobą, a gdy protestowaliśmy, jeden z nich
wyciągnął pałkę i zaczął bić mego kolegę. Próbowałem go osłonić i też mi się sporo dostało. Teraz
obaj policjanci wyciągnęli pałki i bębnili w nas z całych sił. Przez cały czas spodziewałem się, że
taksówka nadjedzie i będziemy mogli się wydostać, ale nie nadjeżdżała i w końcu mój przyjaciel
zawołał: „Uciekajmy, oni nas zabiją”. Pobiegliśmy w kierunku Karlavdgen i stamtąd pojechaliśmy
autobusem do mnie do domu. Obaj byliśmy zupełnie wykończeni, a mnie prawy napiąstek spuchł. I
był zupełnie siny. Postanowiliśmy zameldować o tym w komisariacie, z którego, jak
przypuszczaliśmy, byli ci policjanci, i pojechaliśmy tam taksówką. Tych policjantów tam nie było,
ale udało nam się rozmówić z komisarzem Nymanem. Pozwolono nam zaczekać w komisariacie,
póki nie przyjdą. Przyszli o północy. Potem wszyscy czterej, policjanci i my dwaj poszliśmy do
komisarza Nymana i znowu opowiedzieliśmy, co się stało - Nyman spytał policjantów, czy to
prawda, a oni zaprzeczyli. Komisarz oczywiście im uwierzył powiedział do nas, żebyśmy uważali i
nie próbowali obrzucać biotem uczciwych pracowników policji, bo może źle z nami być. Potem nas
wyrzucił.
Chciałbym wiedzieć, czy to było słuszne ze strony komisarza Nymana. Wszystko, co
opowiadałem, jest prawdą i może być potwierdzone przez mego kolegą. Nie byliśmy pijani. W
poniedziałek moją rękę oglądał lekarz zakładowy i wypisał załączone świadectwo. Jak się ci dwaj
policjanci nazywają, nie udało nam się dowiedzieć, ale poznamy ich.
Z głębokim poważaniem Olof Johansson
Ronn nie wszystkie terminy w zaświadczeniu lekarskim rozumiał, ale wynikało z niego, że
napiąstek był spuchnięty z powodu wylewu, że jeżeli opuchlizna sama nie ustąpi, trzeba będzie
robić punkcję, i że pacjent, który był typografem, powinien do tego czasu powstrzymać się od
pracy.
Potem Ronin przeczytał służbowe uwagi.
Komisarz S. Nyman przypomina sobie to zdarzenie. Uważa, że nie ma powodu, by wątpić w
zeznania Bergmana i Sjógrena, gdyż zawsze dawali się poznać jako prawdomówni i obowiązkowi.
Posterunkowi Bergman i Sjógren przeczą, jakoby mieli użyć pałek wobec skarżącego i jego
towarzysza, którzy we wzmiankowanej sytuacji zachowywali się zuchwale i wyzywająco. Robili
wrażenie pijanych, posterunkowy Sjógren twierdzi, że przynajmniej od jednego z tych ludzi
zalatywał silny zapach alkoholu. Nie wszczęto dochodzenia.
Kobieta, która przestała szczękać szufladami, podeszła do Ronina i powiedziała:
- Z tego roku nie mogę znaleźć nic więcej, co by dotyczyło komisarza Nymana. Jeżeli nie
muszę dalej jeszcze szukać, w poprzednich latach, to...
- Nie. Niech pani bierze, co pani znajdzie - powiedział Ronin wykrętnie.
- A czy to zajmie dużo czasu?
- Wkrótce będę gotów, przejrzę to tylko - powiedział i usłyszał jej oddalające się kroki.
Zdjął okulary i przetarł je, nim zabrał się ponownie do czytania.
Niżej podpisana jest wdową, pracującą zawodowo, matką, jedyną żywicielką dziecka.
Dziecko ma cztery lata i w czasie mojej pracy przebywa w przedszkolu. Od czasu gdy mój mąż
zginął w wypadku samochodowym, przed rokiem, jestem w złym stanie nerwowym i często choruję.
W poniedziałek poszłam jak zwykle do pracy zaprowadziwszy córkę do przedszkola. Po
południu w miejscu pracy zdarzyło się coś, czego nie chcę tu poruszać, a co mnie ogromnie
wzburzyło. Lekarz mojej firmy, który wie, że jestem słaba psychicznie, dał mi zastrzyk uspokajający
i odesłał do domu taksówką. Kiedy wróciłam do domu, wydawało mi się, że zastrzyk nie działa i
zażyłam jeszcze dwie tabletki na uspokojenie. Potem poszłam po córkę. Kiedy minęłam dwie
przecznice, wóz policyjny zatrzymał się, dwóch policjantów wyszło i wepchnęli mnie na tylne
siedzenie. Czułam się odrobinę otępiała od leków, może się zataczałam na ulicy, gdyż z drwiącego
sposobu, w jaki odnieśli się do mnie policjanci, wynikało, że uważają mnie za pijaną. Próbowałam
wytłumaczyć im, jaka jest przyczyna i że muszę przyprowadzić dziecko, ale tylko wyśmiewali ńę ze
mnie.
W komisariacie wprowadzono mnie do starszego rangą, który wcale nie chciał mnie
słuchać, tylko wydał rozkaz, żeby mnie zamknąć w celi, aż wytrzeźwieję.
W celi był dzwonek i dzwoniłam wiele razy, ale bez skutku. Wołałam, krzyczałam, że ktoś
musi zająć się moim dzieckiem, ale nikt się nie zjawił. Przedszkole zamykają o osiemnastej i jeżeli
ktoś dziecka nie odbierze, personel się bardzo niepokoi. Zamknięto mnie o siedemnastej trzydzieści.
Próbowałam zwrócić czyjąś uwagę, by zatelefonowano do przedszkola i załatwiono, że ktoś
się moim dzieckiem zaopiekuje. Bardzo byłam niespokojna.
Dopiero późnym wieczorem mnie wypuszczono, byłam już zupełnie wykończona z niepokoju
i rozpaczy. Jeszcze nie przyszłam do siebie i wciąż mam zwolnienie lekarskie.
Kobieta, która napisała ten list, dołączyła adres swego mieszkania i miejsce pracy,
przedszkola, lekarza i komisariatu, do którego ją odprowadzono.
Notatka na odwrocie listu brzmiała:Wskazywanymi policjantami są Hans Lennart Svensson
i Goran Brostróm. Twierdzą, że działali w dobrej wierze, gdyż kobieta wydała im się kompletnie
pijana. Komisarz Stig Oscar Nyman mówi, że kobieta była tak dalece nieprzytomna, ze nie można
jej było zrozumieć: żadnych dochodzeń nie podjęto.
Ronn odłożył list z westchnieniem. Przypomniało mu się, że czytał w jakimś wywiadzie z
szefem policji, iż na 792 zażalenia skierowane do rzecznika sprawiedliwości w ciągu trzech lat, a
odnoszące się do przekroczeń policji, tylko jedno zostało przekazane prokuratorowi, by wniósł
oskarżenie.
Można by się zastanawiać, o czym to świadczy, pomyślał Ronn.
A że szef policji na to się powołuje, świadczy tylko o jego wątpliwych walorach
umysłowych.
Następne pismo było krótkie i napisane ołówkiem kopiowym na liniowanym papierze
wyrwanym z bloku:
Szanowny R.S.
W piątek byłem zalany i nic w tym dziwnego i dawniej się zdarzało, a jak policja mnie
capła, tom spał w kozie. Jestem człowiek spokojny i kłócić się o to nie będę. No i w piątek wpadłem
jakoś i myślałem, że pomieszkam w celi jak zawsze, ale gdzie tam, policjant jakiś, com go przedtem
już tam widywał, wszedł do celi i do bicia się wziął. Aż mnie zatkło, bom przecie nic nie szumiał, a
ten klnie i rozrabia, on chyba jest szefem tego kicia, bił mnie i pozwalał sobie. Więc chcę zaskarżyć
tego szefa, żeby następną razą nie rozrabiał. Taki wielki, wysoki, ze złotym paskiem na marynarce.
Z poważaniem Joel Johansson
Adnotacja służbowa: Skarżący jest notorycznym pijakiem, znanym z licznych zajść nie tylko
na terenie wymienionego komisariatu. Pomawiany policjant to niewątpliwie komisarz Stig Nyman.
Twierdzi on, że nigdy nie widział skarżącego, który z nazwiska jest mu znany. By on lub ktoś inny
mógł znęcać się nad skarżącym w celi, komisarz Nyman uznaje za zupełnie wykluczone - Nie
wszczynano dochodzenia.
Ronn zapisywał w notesie, ufając, że zdoła odczytać własne pismo. Zanim wziął się do dwu
pozostałych skarg, zdjął okulary, przetarł piekące oczy. Zamrugał kilka razy i zaczął czytać:
Mój mąż urodził się na Węgrzech i nie pisze dobrze po szwedzku, więc ja, żona, piszę za
niego. Mój mąż od wielu lat cierpi na epilepsję i z powodu choroby jest na rencie inwalidzkiej.
Miewa czasem ataki tej choroby i wtedy przewraca się, chociaż przeważnie czuje, że atak się zbliża,
i zostaje wtedy w domu, ale czasem nie przeczuje z góry i wtedy może to się zdarzyć gdziekolwiek.
Dostaje od swego doktora lekarstwa, a ja, po tylu latach małżeństwa wiem, jak go pielęgnować.
Teraz muszę powiedzieć, że jednej rzeczy mój mąż nie robi ani nigdy nie robił: nie pije. Umarłby
raczej niż wziął wódkę do ust.
A teraz chcielibyśmy ja i mój mąż zawiadomić, co mu się zdarzyło w zeszłą niedzielę, w
metrze, jak wracał do domu. Bo był na meczu piłkarskim. A gdy siedział na stacji metra, poczuł, że
dostanie ataku, więc prędko poszedł w stronę domu, ale po drodze upadł a następnie pamięta, że
leżał na łóżku w więzieniu. Już się lepiej czuł, tylko mu lekarstwo było potrzebne i żeby wrócić do
domu, do żony. Wiele godzin musiał tam w celi przesiedzieć, zanim go policja wypuściła, bo cały
czas myśleli, że był pijany, a wcale nie był, bo nigdy nawet do ust nie bierze. Kiedy go spod klucza
wypuścili, poszedł do samego komisarza i mówi, że chory jest, a nie pijany, ale komisarz zupełnie
był niewyrozumiały i powiada, że mój mąż kłamie i żeby się na przyszłość pilnował i trzeźwy był, bo
dosyć ma tych zapijaczonych cudzoziemców jak mój mąż. Co on temu winien, że źle mówi po
szwedzku. Mój mąż tłumaczył komisarzowi, że wcale nie jest pijący, ale czy komisarz źle zrozumiał,
czy co, rozzłościł się i uderzył mego męża, aż upadł, a potem go wyrzucił z pokoju. Potem mąż
przyszedł do domu, a ja okropnie byłam niespokojna cały wieczór i do wszystkich szpitali
dzwoniłam, nie mogłam przecież wiedzieć, że policja chorego człowieka wsadzi do więzienia i
jeszcze bije, jakby to był najgorszy zbrodniarz.
Teraz mi córka powiedziała, bo mamy takową, choć zamężna, że to można zaskarżyć u
Państwa. Kiedy mąż wrócił do domu, to już była dwunasta w nocy, nawet po, choć mecz się
skończył o siódmej.
Z wysokim poważaniem Ester Nagy
Adnotacja służbowa: Wymieniony w zażaleniu komisarz Stig Oscar Nyman twierdzi, że
przypomina sobie człowieka o tym nazwisku, potraktowano go dobrze i możliwie jak najszybciej
odesłano do domu - Pełniący służbę posterunkowi Lars lvar lvarsson i Sten Holmgren, którzy
zatrzymali Nagy’ego, stwierdzają że robił on wrażenie zamroczonego alkoholem czy narkotykami.
Nie wszczynano postępowania.
Ostatnie oświadczenie można było uważać za najbardziej interesujące, chociażby dlatego, że
napisane zostało przez policjanta.
Do kancelarii Rzecznika Rządu Vdstra Trddgardsgatan 4, skrytka pocztowa 16327,
Sztokholm 16.
Pozwalam sobie niniejszym najuprzejmiej prosić Rzecznika Sprawiedliwości o rewizję i
ponowne zbadanie moich zażaleń z 1/9 1961 i 31/12 1962 dotyczących wykroczeń służbowych
popełnionych przez komisarza Stiga Oscara Nymana i posterunkowego Palmona Haralda Hulta.
Z wysokim poważaniem Ake Reinhold Eriksson szeregowy policji
- Aha, ten - powiedział Ronn sam do siebie. Przeszedł do studiowania komentarzy, które w
tym wypadku okazały się dłuższe niż samo podanie.
Ze względu na dokładność, z jaką wymienione zapodania badane były uprzednio, jak
również uwzględniając długi okres czasu, jaki minął od będących przedmiotem wyżej wymienionych
zażaleń, wydarzeń i związanych z nimi incydentów, biorąc również pod uwagę wielką ilość skarg,
jakie petent składał w ciągu minionego roku, nie widzę, by zaistniał powód do wznowienia
dochodzeń, zwłaszcza iż, jeśli chodzi o okoliczności - o ile mi wiadomo - nie zaistniały i nie zostały
przedłożone żadne nowe fakty czy dowody, które mogłyby wesprzeć wcześniejsze twierdzenia i
informacje skarżącego, uważam więc za słuszne i wnioskuję o pozostawienie podania petenta bez
rozpatrzenia i o nie wszczynanie żadnych kroków.
Ronn gwałtownie potrząsał głową, zastanawiając się, czy dobrze przeczytał.
Prawdopodobnie nie. Podpis był w każdym razie nieczytelny.
Słowa pisane miały teraz bardziej niż kiedykolwiek tendencję do wypaczania się i zlewania
w jedno pod jego spojrzeniem, a gdy urzędniczka wsunęła mu pod prawy łokieć nowy plik
dokumentów, zasłonił się obronnym gestem.
- Może jeszcze wcześniejsze lata przeszukać? - spytała kąśliwie. - Może chce pan także to,
co dotyczy Hulta albo pana?
- Raczej nie, dziękuję - zastrzegł się Ronn. - Wypiszę tylko nazwiska z tych ostatnich, a
potem będziemy mogli stąd wyjść. Oboje.
Zamrugał i dalej skrobał maczkiem w notesie.
- Mogę także wyjąć skargi Ullholma - powiedziała urzędniczka sarkastycznie. - Jeśli pan
sobie życzy.
Ullholm był pierwszym asystentem w Solnie, osławionym w całej policji jako notoryczny
zrzęda, wnoszący niezliczone skargi do wszelkich możliwych instancji.
Ronn zgarbił się nad stołem i zgnębiony potrząsnął głową.
15
W drodze do Sabbatsberg Lennart Kollberg nagle przypomniał sobie, że powinien zapłacić
wpisowe na korespondencyjny turniej szachowy, w którym chciał uczestniczyć. W poniedziałek
ostatni dzień, dlatego zatrzymał samochód przy Vasaparken i wszedł do urzędu pocztowego
naprzeciw Tennstopet.
Wypełniwszy przekaz posłusznie stanął w ogonku do okienka i czekał na swoją kolej.
Przed nim stał jakiś mężczyzna w skórzanej kurtce i futrzanej czapce. Jak zwykle kiedy
Kollberg stał w ogonku, zdarzyło mu się trafić na osobę mającą skomplikowane sprawy do
załatwienia. Człowiek przed nim miał w ręce całą pakę przekazów, wysyłek za zaliczeniem i
przesyłek lotniczych.
Kollberg wzruszył tylko potężnymi ramionami, westchnął i czekał. Nagle z pliku wysyłek
stojącego przed nim wypadł jakiś papierek - znaczek pocztowy. Kollberg schylił się i podniósł go z
podłogi. Potem trącił w ramię swego poprzednika i powiedział:
- Upuścił pan to.
Osobnik ów odwrócił głowę i spojrzał na Kollberga piwnymi oczami, w których kolejno
pojawiło się zdziwienie, rozpoznanie i niechęć.
- Upuścił pan to - powtórzył Kollberg.
- Cholera człowieka trzęsie - rzekł tamten powoli - że nawet znaczka nie można zgubić,
żeby w to policja nosa nie wetknęła.
Kollberg trzymał znaczek w wyciągniętej ręce.
- Proszę sobie zatrzymać - powiedział tamten i odwrócił głowę.
Wkrótce potem uporał się z pocztowymi kłopotami i wyszedł nie spojrzawszy nawet na
Kollberga.
Zaskakujący epizod. Być może miał to być swego rodzaju żart, choć z drugiej strony ów
człowiek wcale nie wyglądał na usposobionego żartobliwie. Ponieważ Kollberg był marnym
fizjonomistą, często nie udawało mu się rozpoznać twarzy, którą powinien był rozpoznać, nie
dziwnego, że tamten go zidentyfikował, podczas gdy on sam zupełnie nie miał pc jęcia, kogo
zagadnął.
Załatwił wpłatę.
Potem podejrzliwie spojrzał na znaczek. Zupełnie ładny, był na nim ptak. Jeden z tej świeżo
wypuszczonej serii, która - jeżeli dobrze zrozumiał - gwarantowała, że poczta ofrankowana takimi
znaczkami doręczona będzie ze znacznym opóźnieniem. Pomysłowość typowa dla zarządu poczty.
No, pomyślał Kollberg, w każdym razie poczta dobrze funkcjonuje, nie można się uskarżać
teraz, gdy wreszcie wykaraskała się z trudności po wprowadzeniu przed kilku laty systemu kodów
automatycznych.
Pogrążony w zadumie nad osobliwościami egzystencji podążał do szpitala.
Pawilon, w którym morderstwo miało miejsce, wciąż był starannie odizolowany, a w pokoju
Nymana nic się specjalnie nie zmieniło.
Gunvald Larsson oczywiście tam był.
Kollberg i Gunvald Larsson specjalnie za sobą nie przepadali. Zresztą takich, co przepadali
za Gunvaldem Larssonem można by policzyć na palcach jednej ręki, wystarczyłby nawet jeden
palec wskazujący i z łatwością można by wymienić nazwisko: Ronin.
Myśl, że zmuszeni byliby razem pracować nie wydawała się ani Kollbergowi, ani
Gunvaldowi Larssonowi zbytnio pociągająca. Choć teraz nie groziło im chyba podobne ryzyko.
Przez przypadek raczej znaleźli się na tym samym miejscu.
Owym przypadkiem był Nyman, a wyglądał tak okropnie, że Kollberg poczuł się zmuszony
powiedzieć:
- Brrr!
Gunvald Larsson zrobił minę wyrażającą niecnętne potwierdzenie. I powiedział:
- Znałeś go? Kollberg kiwnął głową.
- Ja także. Jeden z najwspanialszych tępaków, jaki kiedykolwiek ozdabiał kadry policji. Na
szczęście nigdy prawie nie miałem z nim do czynienia.
Gunvald Larsson wcale nie służył w policji porządkowej, przez krótki czas należał do niej,
ale tylko pro forma. Nim został policjantem, był oficerem marynarki, najpierw wojennej, potem we
flocie handlowej. W przeciwieństwie więc do Kollberga i Martina Becka nie miał za sobą tak
zwanej długiej drogi.
- Jak postępuje badanie miejsca zbrodni?
- Nie wydaje mi się, żeby dało coś więcej prócz tego, co jest zupełnie oczywiste. Jakiś
szaleniec wlazł przez to okno i zadźgał go. Bez pardonu.
Kollberg przytaknął.
- Interesuje mnie jednak ten bagnet - mruknął Gunvald Larsson raczej sam do siebie. - A ten,
kto się nim posłużył, znał się na rzeczy. Umiał obchodzić się z bronią. I kto to był?
- Właśnie - powiedział Kollberg. - Wojskowy na przykład, może rzeźnik.
- Policjant - rzekł Gunvald Larsson.
Przypuszczalnie w całej załodze policji on był najmniej skłonny do koleżeństwa i fałszywej
lojalności. Co nie czyniło go specjalnie popularnym.
- Teraz pewnie weźmiesz się do tego? - spytał Kollberg.
- Być może. A ty też się tym będziesz zajmował? Kollberg przytaknął.
- Na to wygląda.
Przyjrzeli się sobie bez entuzjazmu.
- Chyba nie będziemy musieli zbyt wiele robić wspólnie - powiedział Kollberg.
- Zawsze można mieć nadzieję - powiedział Gunvald Larsson.
16
Była już prawie dziesiąta przed południem i Martin Beck potniał w blasku słońca idąc ku
Slussen wzdłuż bulwaru Söder Malarstrańd. Słońce wprawdzie nie grzało zbytnio, a bryza od
Riddarfjärden była dotkliwie zimna, ale szedł szybko i miał na sobie ciepłe zimowe palto.
Hult proponował, że go podwiezie do Kungsholmsgatan, ale wymówił się. Obawiał się, że
zaśnie w samochodzie i żywił nadzieję, że pospieszna przechadzka otrzeźwi go. Rozpiął palto i
zwolnił kroku.
Przy Slussen wszedł do budki telefonicznej, zadzwonił do komendy i otrzymał wiadomość,
że Ronn jeszcze nie wrócił. Właściwie nic tam nie ma do roboty, póki Ronn ze swoim zadaniem się
nie upora, a to z pewnością potrwa jeszcze z godzinkę. Gdyby teraz pójść prosto do domu, mógłby
z dziesięć minut poleżeć na łóżku. Był naprawdę straszliwie zmęczony i myśl o łóżku stanowiła
ogromną pokusę. Gdyby nastawił budzik na dzwonienie, zdążyłby się z godzinkę przespać.
Zdecydowanym krokiem przeciął plac i wszedł w Jarntorgsgatan. Dotarłszy do Jarntorget,
zwolnił. Wyobraził sobie, jak będzie w dalszym ciągu zmęczony, kiedy budzik za godzinę
zadzwoni, jak ciężko będzie wstać, ubrać się i iść na Kungsholmen. Choć z drugiej strony
przyjemnie byłoby choć na chwilę zrzucić z siebie ubranie, umyć się czy wziąć prysznic.
Stanął na środku placu obezwładniony własnym brakiem zdecydowania. Można je było
wprawdzie złożyć na karb zmęczenia, ale nie stawało się przez to mniej irytujące.
Zmienił kurs, skierował się ku Skeppsbron. Co tam będzie robił, nie wiedział, ale
zobaczywszy wolną taksówkę, szybko postanowił: pojedzie do łaźni.
Kierowca taksówki wyglądał na rówieśnika Matuzalema, trzęsący się, bezzębny i
najwidoczniej głuchy. Martin Beck, który usadowił się na przednim miejscu, żywił nadzieję, że
przynajmniej wzrok jeszcze kierowcy dopisuje. Przypuszczalnie był to właściciel taksówki, który
od łat już sam nie prowadził. Wciąż jechał nieprawidłowo, a raz zjechał na lewą stronę jezdni.
Mruczał coś ponuro pod nosem, a od czasu do czasu jego wyschłym starczym ciałem wstrząsał
przeraźliwy kaszel. Kiedy wreszcie stanął przed Łaźnią Centralną, Martin Beck dał mu hojny
napiwek, rad, że udało mu się cało dojechać. Spojrzawszy na rozdygotane ręce starego, nie zażądał
pokwitowania.
Przy kasie Martin Beck wahał się chwilę, nim zapłacił. Zwykle kąpał się na dole, gdzie był
basen pływacki, ale myśl o popływaniu jakoś teraz nie była nęcąca. Wykupił więc bilet do łaźni
tureckiej na pierwszym piętrze.
Dla pewności poprosił kąpielowego, który wydał mu ręczniki, żeby go zbudził o jedenastej.
Usiadł na najgorętszym stopniu, pot strumieniami wypływał mu ze wszystkich porów. Wziął
prysznic, szybko zanurzył się w lodowatej wodzie basenu i położył się w swojej kabinie. Zamknął
oczy.
Próbował myśleć o czymś uspokajającym, ale myśli wracały do Haralda Hult a, który mając
wolny dzień, ubrany w mundur, bezczynnie siedział w swym opustoszałym, pozbawionym
jakiegokolwiek wyrazu mieszkaniu. Człowiek, którego życie całkowicie wypełniało jedno: że był
policjantem. Gdy mu się to odebrało, zostawała pustka.
Martin Beck zastanawiał się, co się stanie z Hultem po przejściu na emeryturę. Może będzie
tak siedział bezczynnie przy oknie, z rękami opartymi o stół, aż zaśnie.
Czy on w ogóle ma cywilne ubranie? Prawdopodobnie nie.
Coś kłuło i piekło pod zamkniętymi powiekami, Martin Beck otworzył oczy, spojrzał w
sufit. Zbyt był zmęczony, żeby zasnąć. Zakrył oczy ramieniem i próbował skoncentrować się na
chęci całkowitego odprężenia. Ale mięśnie wciąż były napięte.
Z pokoju do masażu słychać było szybkie poklaskiwanie i plusk wody wylewanej na
marmurową ławę. W sąsiedniej kabinie ktoś chrapał i charczał głośno.
Nagle wynurzył się z pamięci obraz zmasakrowanego ciała Nymana. Pomyślał o tym, co
mówił Kollberg. Jak go Nyman uczył zabijać.
Martin Beok nigdy nie zabił człowieka.
Próbował wyobrazić sobie, co się wtedy czuje. Nie żeby zastrzelić, to uważał za nie takie
znów trudne, może dlatego, że siła, jakiej trzeba, by zgiąć palec naciskając kurek nie pozostaje w
żadnej proporcji do siły kuli, która uśmierca. Zabić z broni palnej - to nie wymaga większego
fizycznego wkładu, dystans wobec ofiary powinien zmniejszyć odczucie oczywistej aktywności.
Ale zabić kogoś bezpośrednio, własnymi rękami, stryczkiem, nożem czy bagnetem, to zupełnie inna
rzecz. Myślał o ciele na marmurowej szpitalnej podłodze, o ziejącej ranie w gardle, o krwi, o
wybebeszonych wnętrznościach i wiedział, że on by tak zabić nie potrafił.
W ciągu wielu lat pracy w policji Martin Beck często zadawał sobie pytanie, czy jest
tchórzem, a im był starszy, tym jaśniejsza stawała się odpowiedź. Tak, był tchórzliwy, ale nie
martwiło go to tak, jak w młodości.
Nie był pewien, czy boi się śmierci. Jego zawodem było zajmowanie się śmiercią innych
ludzi i to stępiło jego strach przed nią. Bardzo rzadko myślał o swej własnej śmierci.
Kąpielowy zapukał do drzwi kabiny zawiadamiając, że jest jedenasta. A Martin Beck nie
zdrzemnął się ani na moment.
17
Spoglądając na Ronna doznawał najgłębszego poczucia winy. Wprawdzie obaj równie długo
spali w ciągu ostatnich trzydziestu godzin, to znaczy wcale, ale w porównaniu z kolegą, Martin
Beck przeżył ostatnią dobę w sposób przyjemny, częściowo wręcz luksusowy.
Białka oczu Ronn miał teraz równie czerwone jak nos, natomiast policzki i czoło niezdrowo
blade, a worki pod oczami ciężkie i fioletowosine. Ziewając nieopanowanie niezdarnie wyciągnął z
szuflady biurka elektryczną golarkę.
Bohaterowie są zmęczeni, pomyślał Martin Beck.
Był wprawdzie starszy, miał czterdzieści osiem lat, ale Ronn też skończył czterdzieści trzy, i
czas, kiedy bezkarnie można nie przespać nocy, miał już zdecydowanie od paru lat za sobą.
Ponadto Ronn kroczył dalej wytkniętą drogą: nic nie mówił dobrowolnie i Martin Beck
zmuszał się do stawiania pytań:
- No, coś wydobył?
Ronn wskazał swój notes z miną tak nieszczęśliwą, jakby to był zdechły kot albo coś
odrażającego i wstydliwego, i powiedział niewyraźnie:
- Tam. Ze dwadzieścia nazwisk. Przeczytałem zażalenia z ostatniego roku Nymana jako
kierownika komisariatu. Potem zapisałem nazwiska i adresy tych, co się na niego skarżyli nieco
wcześniej. Gdybym chciał wszystko przekopać, cały dzień by to zajęło.
Martin Beck kiwnął głową.
- Mało - dodał Ronn. - Jutro też cały dzień i pojutrze i... następny jeszcze.
- Zdaje się, że nie ma sensu głębiej się w tym grzebać - powiedział Martin Beck. -
Przypuszczam, że to, co masz, też jest już raczej przestarzałe.
- Pewnie i tak - powiedział Ronn.
Zabrał maszynkę do golenia i wyszedł apatycznym krokiem wlokąc za sobą sznur.
Martin Beck usiadł przy jego biurku i ze ściągniętymi brwiami rozszyfrowywał
nadziubdziane drobno i krzywo notatki Ronna, zawsze sprawiało mu to trudność i zawsze chyba
będzie sprawiać.
Od ręki przenosił nazwiska, adresy i przedmiot skarg na liniowany blok stenogramowy.
John Bertilsson, robotnik niewykwalifikowany, Gótgatan 20, złe traktowanie.
I tak dalej.
Gdy Ronn wrócił z łazienki, lista była gotowa. Obejmowała dwadzieścia dwa nazwiska.
Toaletowe zabiegi nie wywarły widocznego wpływu na wygląd Ronna, który jeśli to
możliwe, jeszcze żałośniej się teraz przedstawiał, najprawdopodobniej czuł się teraz mniej
zapyziały. Niedorzecznością byłoby żądać, by wyglądał żwawo.
Coś pobudzającego byłoby może na miejscu. Zdaje się, że to teraz nazywano „jeden mały
pod nic”.
- Cóż Einar, wiem, że obaj, ty i ja, powinniśmy iść do domu i wyspać się. Ale jak byśmy tak
jeszcze chwilę poślęczeli, może byśmy doszli do czegoś rozstrzygającego. Warto chyba spróbować,
co?
- Może i warto - powiedział Ronn powątpiewająco.
- Jak byś ty wziął pierwsze dziesięć z tych nazwisk, a ja resztę, moglibyśmy dość szybko
zlokalizować większość z tych osób i skreślić je z listy, jeżeli się okażą nieprzydatne. Okay?
- Dobrze. Jeżeli tak uważasz.
Ani odrobiny przekonania nie było w jego głosie, już nie mówiąc o zdecydowaniu i chęci
walki. Przeciwnie Ronnowi oozy się zamykały i dreszcz nim wstrząsał, ale posłusznie usiadł przy
biurku i przysunął telefon.
W głębi duszy Martin Beck musiał przyznać, że to wydawało się bezsensowne.
W okresie swej aktywności Nyman maltretował oczywiście setki ludzi, tylko niewielka
część z nich wniosła pisemne skargi, a powierzchowne sprawdzenie dokonane przez Ronna
pozwoliło z kolei wyłuskać tylko małą ich cząstkę.
Ale wieloletnie doświadczenie nauczyło go, że właściwie większość czynności zawodowych
była bezsensowna i że nawet to, dzięki czemu, jak się później okazywało, można było osiągnąć
rezultaty, przeważnie z początku wydawało się dość beznadziejne.
Martin Beck poszedł do pokoju obok i zaczął telefonować, ale już po czwartej rozmowie
wykoleił się i siedział bezczynnie z ręką na słuchawce. Nie udało mu się zidentyfikować żadnej z
osób znajdujących się na liście, a teraz myślał o czymś zupełnie innym.
Po chwili wyjął własny notes i nakręcił numer Nymanów. Telefon przyjął syn.
- Nyman.
Głos brzmiał uderzająco dorośle.
- Tu komisarz Beck. Widzieliśmy się dziś w nocy.
- Tak?
- Jak się mama czuje?
- Dosyć dobrze. Dużo lepiej. Był doktor Blomberg, a potem parę godzin spała. Teraz zdaje
się jest okey i... - głos zamarł.
- I?
- ... i to nie było przecież nieoczekiwane - powiedział chłopiec niepewnie. - To znaczy to, że
z tatusiem koniec. Przecież okropnie źle z nim było. I długo już.
- Sądzisz, że mama mogłaby podejść do telefonu?
- Chyba tak. Jest w kuchni. Proszę chwilę zaczekać, powiem jej.
- Dziękuję - powiedział Beck. Usłyszał oddalające się kroki.
Jakim mężem i ojcem mógł być taki człowiek jak Nyman? Dom sprawiał wrażenie
szczęśliwego. Nic nie przemawiało przeciw temu, że mógł być dobrym i kochającym ojcem.
Syn w każdym razie bliski był wybuchnięcia płaczem.
- Halo, tu Anna Nyman.
- Komisarz Beck. O jedno tylko chciałbym spytać-
- Tak?
- Ile osób wiedziało, że mąż pani leży w szpitalu?
- Nie tak wiele - powiedziała wolno.
- Ale przecież od dość dawna był chory.
- Tak, to prawda. Ale Stig nie chciał, żeby o tym wiedziano. Chociaż...
- Tak?
- Kilka osób wiedziało jednak.
- Kto? Może pani wymienić?
- Przede wszystkim rodzina.
- Bliżej określając?
- Ja i dzieci oczywiście. I Stig ma... miał dwóch młodszych braci, jeden mieszka w
Gbteborgu, drugi w Boden.
Martin Beck kiwnął głową, na własny tylko użytek. Listy w pokoju chorego z pewnością
napisane zostały przez braci Nymana.
- Dalej.
- Ja sama nie mam rodzeństwa. Rodzice nie żyją, nikt z moich najbliższych krewnych nie
jest przy życiu. Prócz wuja, ale mieszka w Ameryce, nigdy go nie widziałam.
- A przyjaciele?
- Mamy nie tak wielu. To jest mieliśmy. Gunnar Blomberg, który był tu w nocy, z nim
mamy kontakt, poza tym był przecież lekarzem Stiga. On oczywiście wiedział.
- Rozumiem.
- A także kapitan Palm i jego żona, to stary przyjaciel męża, jeszcze z wojska. Oni też
bywali.
- Kto więcej?
- Właściwie nikt. Mieliśmy bardzo niewielu prawdziwych przyjaciół. Tylko tych, których
wymieniłam-
Urwała. Martin Beck czekał.
- Stig mawiał zwykle... Nie dokończyła zdania.
- Co mianowicie mawiał?
- Że policja właściwie nie miewa przyjaciół.
To była szczera prawda. Martin Beck sam też nie miał przyjaciół. Prócz Kollberga i własnej
córki. I pewnej kobiety, która nazywała się Asa Torell. Ale ona też była policjantem.
No i może Per Mansson, policjant z Malmo.
- A więc te osoby wiedziały, że pani mąż został przyjęty do Sabbatsberg?
- Nie, tego nie mogę powiedzieć. Jedynym, który dokładnie wiedział, gdzie leży Stig, był
doktor Blomberg. To znaczy, jedynym z naszych przyjaciół.
- A kto go zwykle odwiedzał?
- Ja i Stefan. Codziennie.
- Nikt inny?
- Nie.
- Doktor Blomberg także nie?
- Nie. Stig nie chciał, żeby prócz mnie i syna ktoś tam przychodził. Właściwie nie chciał
nawet, żeby Stefan przychodził.
- Dlaczego?
- Nie chciał, żeby go ktoś widział. Pan rozumie... Martin Beck czekał.
- Tak - powiedziała wreszcie. - Stig był zawsze niebywale silnym i wytrenowanym
mężczyzną. Ale ostatnio bardzo podupadł i widocznie wstydził się, nie chciał się nikomu
pokazywać.
- Hmm - mruknął Martin Beck-
- Choć Stefan wcale na to nie zwracał uwagi. On ubóstwiał ojca. Bardzo sobie byli bliscy.
- A córka?
- Na niej Stigowi nigdy w takim samym stopniu nie zależało. Czy pan ma dzieci?
- Tak.
- I chłopców i dziewczynki?
- Tak.
- Więc wie pan, jak to jest. Między ojcem i synem. Wcale nie wiedział. Martin Beck tak
długo się nad tym zastanawiał, że kobieta zapytała:
- Czy pan jest, panie komisarzu?
- Oczywiście. Naturalnie. A jak było, jeśli chodzi o sąsiadów?
- Sąsiadów?
- Taik, czy wiedzieli, że mąż pani leży w szpitalu?
- Naturalnie że nie.
- A jak im pani wyjaśniła, że nie ma go w domu?
- Wcale nie wyjaśniałam. Nie utrzymujemy stosunków
- A syn? Opowiadał może o tym swoim kolegom?
- Stefan? Nie, wykluczone. Wiedział, że ojciec sobie nie życzy. Nigdy by mu nie przyszło
do głowy zrobić coś, czego Stig sobie nie życzył. Prócz tego, że chodził ze mną co wieczór do
niego na wizytę. Ale w głębi duszy Stig tego sobie życzył.
Martin Beck porobił zapiski na leżącym przed nim bloku i streszczając je, powiedział:
- To znaczy, że tylko pani, Stefan, doktor Blomberg i obaj bracia komisarza Nymana
wiedzieli dokładnie, na jakim oddziale i w którym pokoju leży pani małżonek.
- Tak.
- Teraz wiem prawie wszystko. Jeszcze jedno tylko.
- Co takiego?
- Az kim ze swych kolegów mąż pani najbardziej przestawał?
- Nie rozumiem.
Martin Beck położył pióro i dwoma palcami - wielkim i wskazującym - pomasował nasadę
nosa. Czy niejasno sformułował pytanie?
- Mam na myśli, co następuje: z kim z policji spotykali się państwo, mąż i pani?
- Absolutnie z nikim.
- Jak to?
- O co chodzi?
- Czy mąż pani nie utrzymywał bliższych stosunków z kilkoma kolegami? Nie spotykał się z
nimi poza godzinami pracy?
- Nie. W ciągu dwudziestu sześciu lat mego małżeństwa ze Stigiem nie zdarzyło się, że
policjant przestąpił próg naszego domu.
- Serio to pani mówi?
- Tak. Jedynymi policjantami w naszym domu był pan, i ten, który panu towarzyszył dziś w
nocy. Ale wtedy Stig już nie żył.
- Przecież jeżeli już nie ktoś inny z podwładnych, to musiał przychodzić goniec, przynosić
mu wiadomości albo je odbierać.
- A to oczywiście tak. Ordynansi.
- Przepraszam, kto?
- Mój mąż tak ich określał. Tych, co tu przychodzili. Zdarzało się od czasu do czasu. Ale oni
też nigdy progu nie przestąpili. Stig był bardzo skrupulatny, jeśli chodzi o ten szczegół.
- Rzeczywiście?
- Tak. Zawsze. Jeżeli jakiś szeregowy coś przynosił, czy miał zabrać, czy w innej sprawie
przychodził, nigdy nie bywał wpuszczony. Jeżeli otwierałam ja albo któreś z dzieci, mówiliśmy
temu komuś, żeby zaczekał, i zamykało się drzwi, póki Stig nie był gotów.
- To był jego pomysł?
- Tak. Wyraźnie zapowiedział, że tak być musi. Raz na zawsze.
- Miał przecież kolegów, z którymi wiele lat współpracował. Czy w stosunku do nich to
także obowiązywało?
- Tak.
- I żadnego z nich pani nie zna?
- Nie. A w każdym razie nie więcej niż z nazwiska.
- Ale wspominał chyba o swoich współpracownikach?
- Bardzo rzadko.
- A o swoich podwładnych?
- Jak już powiedziałam, bardzo rzadko. Rozumie pan, jedną z zasad Stiga było, że służba w
żaden sposób nie powinna wdzierać się w życie prywatne.
- Powiedziała pani jednak, że kilku współpracowników zna pani przynajmniej z nazwiska.
Jakich?
- Cóż, kilku z głównej komendy. Komendanta, rzecz jasna, głównego intendenta...
- Policji porządkowej?
- Tak. A czy jest jeszcze inny?
Do pokoju wszedł Ronn z jakimiś papierami. Martin Beck spojrzał na niego ze
zdziwieniem. Potem skupił się i dalej prowadził rozmowę.
- Ale musiał chyba wymieniać z nazwiska tych, z którymi bezpośrednio pracował?
- Owszem, jednego przynajmniej. O ile mi wiadomo, jednego z podwładnych bardzo cenił.
Nazywał się Hult. Stigczasem mówił o nim. Współpracowali z sobą na długo przedtem, nim
poznałam mego męża.
- A więc Hulta pani zna?
- Nie. O ile sobie przypominam, nigdy go nie widziałam.
- Na pewno?
- Nie. Mówiłam z nim przez telefon.
- I to wszystko?
- Tak.
- Zechce pani chwileczkę zaczekać.
- Oczywiście.
Martin Beck położył słuchawkę na stole. Ugniatając czubkami palców skórę u nasady
włosów myślał intensywnie. Ronn obojętnie ziewał.
Martin Beck ponownie przyłożył słuchawkę do ucha.
- Halo?
- Tak.
- A wie pani, jak ma na imię pierwszy asystent Hult?
- Tak, przez przypadek. Palmon Harald Hult. Nie wiedziałam natomiast, jaki jest jego
stopień służbowy.
- Przez przypadek, powiada pani?
- Tak, właśnie. Mam to przed sobą, zapisane na bloczku telefonicznym. Palmon Harald Hult.
- Kto to zapisał?
- Ja sama.
Martin Beck nic nie powiedział.
- Pan Hult mianowicie dzwonił tu wczoraj wieczorem i pytał o mojego męża. Bardzo się
zmartwił usłyszawszy, że jest ciężko chory.
- A pani dała mu adres szpitalny?
- Tak. Chciał posłać kwiaty. A ja, jak już mówiłam, znałam go - Był jedynym, któremu
mogłam dać adres prócz...
- Prócz?
- No cóż, szefa policji, naczelnika, głównego intendenta oczywiście...
- Rozumiem. A więc Hult dostał adres?
- Tak - urwała. Potem dodała z budzącym się niepokojem: - Co pan ma na myśli?
- Nic - odpowiedział Martin Beck uspokajająco. - To z pewnością nie ma znaczenia.
- Ale pan tak jakby...
- Tyle tylko, że wszystko musimy skontrolować, droga pani. Bardzo nam pani pomogła.
Dziękuję.
- I ja dziękuję - powiedziała stropiona.
- Dziękuję - powtórzył Martin Beck i odłożył słuchawkę.
Ronn oparł się o futrynę i powiedział:
- Wydaje mi się, że sprawdziłem, ile tylko się dało. Dwóch nie żyje. A o tym przeklętym
Erikssonie nikt nic nie wie.
- Aha - powiedział Martin Beck z roztargnieniem, drukowanymi literami wypisując na bloku
PALMON HARALD HULT.
18
Jeżeli Hult jest w pracy, to powinien tkwić przy biurku. Jako posunięty już w latach zajmuje
się teraz raczej papierkową robotą, przynajmniej oficjalnie.
Odpowiedź, jaką dano w komisariacie wydała się zupełnie niepojęta.
- Hult? Nie, nie ma go. On w ogóle w soboty i niedziele zawsze ma wolne.
- I wcale się dziś nie pokazywał?
- Nie.
- Na pewno?
- Tak. Ja go w każdym razie nie widziałem.
- Zechce pan być tak uprzejmy i spytać innych?
- Jakich innych?
- Chyba nie macie takiego niedoboru personelu, że tylko jeden pracownik jest na zmianie -
rzekł Martin Beck nieco poirytowany. - Chyba nie jest pan sam w komisariacie?
- Oczywiście nie - odpowiedział dyżurny znacznie ciszej.
- Proszę zaczekać, spytam.
Martin Beck usłyszał stuk odkładanej słuchawki i odgłos oddalających się kroków. Potem
odległy głos wołający: Widział kto Hulta? To ten nadęty Beck z komisji zabójstw telefonuje i...Głos
rozpłynął się w szumie i trzaskach.
Martin Beck czekał, smutno spoglądając na Rdnna, który jeszcze smutniej spoglądał na
zegarek.
Dlaczego tamten z komisariatu „Maria” uważał, że jest nadęty? Pewnie dlatego, że go nie
tykał, tylko mówił pan. Martinowi Beckowi trudno było przyzwyczaić się do tykania policjantów,
którzy jeszcze mieli mleko pod nosem, i do tego, żeby oni go tykali.
Chociaż w najmniejszej mierze nie był zwolennikiem ścisłego przestrzegania form.
Jak by człowiek taki jak Stig Nyman zareagował w podobnej sytuacji?
Zachrobotało w słuchawce.
- Więc jeżeli chodzi o Hulta...
- Tak?
- Zdaje się, że rzeczywiście tu był przez chwilę. Jakieś półtorej godziny temu. Ale
widocznie zaraz wyszedł.
- Dokąd?
- Nikt nie wie.
Martin Beck pozostawił to uogólnienie bez uwag, powiedział tylko:
- Dziękuję zatem.
Dla pewności nakręcił domowy numer Hulta. Ale, jak przypuszczał, nie było odpowiedzi i
po kilku sygnałach odłożył słuchawkę.
- Kogo szukasz? - spytał Ronn.
- Hulta.
- Aha.
Nie można powiedzieć, by Ronn był specjalnie bystry, pomyślał Martin Beck z irytacją. I
powiedział:
- Einar?
- Słucham.
- Hult dzwonił wczoraj wieczorem do pani Nyman i dostał adres szpitala.
- Aha.
- Pytanie: dlaczego?
- Pewnie chciał posłać kwiaty - powiedział Ronn obojętnie. - Hult i Nyonan to kumple.
- Nie tak wiele osób w ogóle wiedziało, że Nyman leży w Sabbatsberg.
- Dlatego Hult musiał zadzwonić i spytać - powiedział Ronn.
- Osobliwy zbieg okoliczności.
To nie było pytanie i Ronn bardzo słusznie nie próbował odpowiedzieć. Powiedział
natomiast:
- Aha, mówiłem, że tego Erikssona nie mogłem złapać.
- Jakiego Erikssona?
- Àkego Erikssona. Tego policjanta, co to zawsze skarży się na wszystko.
Martin Beck skinął głową. Pamiętał to nazwisko, choć już od dawna musiało nie być
aktualne. Ale nie to nazwisko chciał mieć w pamięci, poza tym był zajęty myślą o Hulcie.
Osobiście rozmawiał z tym człowiekiem niespełna dwie godziny temu. Jak się Hult
zachował? Wiadomość o morderstwie popełnionym na Nymanie z początku nie wywołała żadnej
reakcji. Potem Hult poszedł do roboty, jak to sam określił.
Martin Beck nic nienormalnego w tym nie znajdował. Hult był starym gruboskórnym
policjantem, dość ociężale myślącym, zupełnie nieimpulsywnym. Że dobrowolnie stawił się do
pracy, kiedy kolega został zamordowany, wydawało się zupełnie naturalne. W pewnych sytuacjach
Martin Beck postąpiłby dokładnie tak samo.
Co się wydawało bardziej osobliwe, to rozmowa telefoniczna. Dlaczego słowem nie
wspomniał, że kontaktował się z panią Nyman, i to nie dalej niż poprzedniego wieczoru? I jeżeli
jedynym powodem była chęć posłania kwiatów, to dlaczego dzwonił wieczorem?
Jeżeli natomiast z innych powodów chciał dokładnie wiedzieć, gdzie się Nyman znajduje,
nie dla posłania kwiatów?
Martin Beck zmusił się do przerwania toku myśli.
Czy Hult rzeczywiście dzwonił wieczorem?
A jeżeli tak, to o której godzinie?
Pewne dane trzeba skompletować.
Martin Beck westchnął ciężko, znowu podniósł słuchawkę i po raz trzeci nakręcił numer
Anny Nyman. Tym razem ona sama się zgłosiła.
- Ach tak - powiedziała z rezygnacją - komisarz Beck.
- Niestety, muszę trochę dokładniej wypytać o tę rozmowę telefoniczną...
- Tak?
- Pani powiedziała, że pierwszy asystent Hult zadzwonił wieczorem?
- Tak?
- O której?
- Dość późno, ale dokładnie nie mogę powiedzieć.
- Ale mniej więcej.
- Cóż...
- Czy pani już spała?
- O nie... zaraz, chwileczkę.
Umilkła. Martin Beck niecierpliwie bębnił palcami w stół. Słyszał, że z kimś rozmawia,
prawdopodobnie z synem, słów nie mógł rozróżnić.
- Halo.
- Jestem.
- Mówiłam ze Stefanem. Bo oglądaliśmy wtedy telewizję. Najpierw film z Humphreyem
Bogartem, ale taki nieprzyjemny, że przestawiliśmy na drugi kanał. Tam był program rozrywkowy z
Bennym Hillem, właśnie się zaczął, kiedy telefon zadzwonił.
- Znakomicie, a jak długo trwał ten program?
- Parę minut tylko. Najwyżej z pięć. - Dziękuję pani. Jeszcze tylko jedno.
- Cóż takiego?
- Czy pamięta pani dokładnie, co Hult powiedział?
- No, nie dosłownie. Po prostu zapytał, czy może mówić ze Stigiem, a gdy
odpowiedziałam...
- Przepraszam, że przerywam. Tak powiedział: „Czy mogę mówić ze Stigiem”?
- Nie. Oczywiście nie. Wyraził się zupełnie poprawnie.
- To znaczy?
- Przeprosił i zapytał, czy zastał komisarza Nymana. -
- A dlaczego przeprosił?
- Że przeszkadza tak późno, naturalnie.
- A co pani odpowiedziała?
- Spytałam, kto dzwoni. A raczej dokładniej mówiąc: od kogo mam przekazać
pozdrowienia.
- A co pan Kult na to?
- Jestem kolegą komisarza Nymana. Mniej więcej tak. A potem podał nazwisko.
- A co pani odpowiedziała?
- Jak już uprzednio mówiłam, od razu wiedziałam kto mówi, bo znałam to nazwisko i
wiedziałam, że już przedtem dzwonił, i że był jednym z nielicznych, których Stig naprawdę cenił.
- Dzwonił przedtem, powiada pani. Jak często?
- Parę razy w ciągu roku. Kiedy mąż był zdrowy i przebywał akurat w domu, zawsze on
przyjmował telefony, więc ten Hult mógł oczywiście dzwonić wiele razy.
- I co pani powiedziała?
- Już to przecież opowiadałam przedtem.
- Przepraszam, jeżeli wydaję się natarczywy, ale to może okazać się ważne.
- Powiedziałam, że Stig jest chory. Wydawał się zdziwiony i zasmucony i pytał, czy to coś
poważnego i...
- I?
- Powiedziałam, że to niestety dość poważne i że Stig jest w szpitalu. Potem spytał, czy
mógłby go odwiedzić, a ja odpowiedziałam, że mój mąż jednak nie życzy sobie.
- A on zadowolił się tym?
- Tak, oczywiście. Przecież Harald Hult bardzo dobrze znał Stiga. Z pracy.
- Powiedział jednak, że chce posłać kwiaty? Naprowadzające pytanie, pomyślał Martin
Beck.
- Właśnie. I że chciałby skreślić kilka słów. Wtedy powiedziałam, że Stig jest w Sabbatsberg
i podałam mu oddział i numer pokoju. Przypominam sobie, że Stig kilkakrotnie wymieniał Hulta
jako godnego zaufania i bez zarzutu.
- A potem?
- Przeprosił raz jeszcze. Podziękował i powiedział dobranoc.
Z kolei Martin Beck podziękował i z rozpędu bliski był powiedzenia także i dobranoc.
Potem zwrócił się do Ronna i spytałr - Wczoraj wieczorem oglądałeś TV? Ronn odpowiedział
urażonym spojrzeniem.
- Nie, oczywiście. Nie mogłeś. Pracowałeś. Ale mógłbyś dowiedzieć się, o której na drugim
kanale zaczął się program z Bennym Hallem.
- Mógłbym - powiedział Ronn i podreptał do poczekalni. Wrócił z gazetą w ręce, długo się
w nią wpatrywał i obwieścił:
- Dwudziesta pierwsza dwadzieścia pięć.
- A więc Hult dzwonił o wpół do dziesiątej. Dość późno, jeśli się nie ma specjalnie ważnej
sprawy.
- A on nie miał?
- W każdym razie nic nie powiedział. Wywiedział się natomiast dokładnie, gdzie Nyman
leży.
- No, chciał przecież posłać mu kwiaty.
Martin Beck długo patrzył na Ronna. Musi mieć możliwość omówienia tego.
- Czy możesz posłuchać, Einar?
- Przecież to robię.
Martin Beck podsumował wszystko, co wiedział o poczynaniach Hulta w ciągu ostatniej
doby, od rozmowy telefonicznej do dyskusji z nim na Reimerholme, i do faktu, że w chwili obecnej
nie można było ustalić, gdzie się Hult znajduje.
- Sądzisz, że Hult wbiłby nóż w Nymana? Pytanie było niebywale bezpośrednie jak na
Ronna.
- Nie, tego bym chyba nie powiedział.
- Ja uważam, że to byłoby zbyt wyszukane. I dziwne - rzekł Ronn.
- Zachowanie Hulta jest też dość dziwne, łagodnie mówiąc.
Ronn się nie odezwał.
- W każdym razie chcę znaleźć Hulta i bliżej go wypytać o tę rozmowę telefoniczną -
energicznie oznajmił Martin Beck.
Jego zdecydowany ton nie wywarł większego wrażenia na Ronnie, który ziewnął szeroko i
powiedział:
- Ogłoś, że go szukasz przez radio. Z pewnością jest gdzieś niedaleko.
Martin Beck obrzuciwszy Ronna zdumionym spojrzeniem powiedział:
- To rzeczywiście konstruktywna propozycja.
- Dlaczego znowu konstruktywna - powiedział nagle Ronn, jak gdyby poczuł się o coś
niesłusznie podejrzany.
Martin Beck znowu chwycił za telefon i zaczął wydawać polecenia, że gdy tylko uda się
odnaleźć pierwszego asystenta Haralda Hulta, należy go poprosić, by zadzwonił do komisji
zabójstw na Kungsholmsgatan.
Uporawszy się z tym, siedział wsparłszy głowę na rękach.
Coś tu się nie zgadzało. I wciąż to uczucie grożącego niebezpieczeństwa. Kto był groźny?
Hult? Czy też było coś, co przeoczył?
- Choć jedną rzecz muszę powiedzieć - odezwał się Ronn.
- Co takiego?
- No, że gdybym zadzwonił do twojej żony i spytał o ciebie... - urwał i wymamrotał: - Nie,
to zresztą niemożliwe. Jesteś rozwiedziony.
- A co chciałeś powiedzieć?
- Nic takiego - wykręcał się Ronn zmieszany. - Nie zastanowiłem się. Nie chcę się wtrącać
do twego życia prywatnego.
- Ale co chciałeś powiedzieć?
Ronn rozważał najlepsze sformułowanie.
- No więc gdybyś był żonaty i zadzwoniłbym do ciebie do domu, do twojej żony, i
powiedział, że chcę z tobą mówić, a ona spytała by, kto mówi, to...
- To?
- Właśnie. To nie powiedziałbym: Einar Valentino Ronn.
- A któż to taki na litość boską?
- Ja. Ja się tak nazywam... Po jakimś amancie filmowym. Matka miewała takie pomysły.
Martin Beck natychmiast się ożywił.
- Myślisz więc...
- Że to dziwaczne i nieprawdopodobne, żeby Hult dzwoniąc do pani Nyman mówił: Tu
Palmon Harald Hult.
- A skąd wiesz, że on ma takie imiona?
- Przecież to ty sam wypisałeś je na bloku Melandera. A ponadto...
- Co ponadto?
- Ponadto było to w papierach, na zażaleniu Akego Erikssona do rzecznika sprawiedliwości.
Spojrzenie Martina Becka rozjaśniało się powoli.
- Dobrze, Einar - powiedział. - Bardzo dobrze.. Ronn ziewnął.
- Kto ma dziś dyżur? - spytał nagle Martin Beck.
- Gunvald. Ale urwał się. On jest zawsze beznadziejny.
- Ale musi tu ktoś być.
- Owszem, Stromgren.
- A gdzie Melander?
- Pewnie w domu. Ma przecież teraz wolne soboty.
- Trzeba będzie chyba trochę bliżej przestudiować kolegę Erikssona. Najgorsze, że nie
przypominam sobie żadnych szczegółów.
- Ani ja - rzekł Ronn. - Ale Melander pamięta. On pamięta wszystko.
- Powiedz Stromgrenowi, żeby wydobył wszystkie pisma dotyczące Akego Erikssona. I
zadzwoń do Melandera, żeby przyszedł. Zaraz.
- To nie będzie chyba takie łatwe. Jest teraz zastępcą komisarza. Niezbyt chętnie poświęca
swój czas prywatny.
- Pozdrów go ode mnie - powiedział Martin Beck.
- To mogę zrobić - powiedział Ronn i wyszedł powłócząc nogami.
W dwie minuty później był z powrotem.
- Stromgren szuka - powiedział.
- A Melander?
- Przyjdzie, ale...
- Ale co?
- Nie wydawał się zadowolony. - No, nie żądajmy niemożliwości.
Martin Beck czekał. Przede wszystkim na to, że Hult się zjawi. A także na to, żeby pogadać
z Melanderem.
Fredrik Melander był jednym z nielicznych bezcennych skarbów komisji zabójstw. Był
człowiekiem obdarzonym bajeczną pamięcią. Cała nowoczesna technika nie mogła się z nim
równać, gdyż Melander potrafił w ciągu kilku minut przypomnieć sobie wszystko, co słyszał lub
czytał o jakiejś osobie czy o jakimś przedmiocie, i przedstawić to jasno i przejrzyście w formie
opowiadania.
Tego żaden mózg elektronowy na świecie nie zrobi.
Nie był natomiast człowiekiem pióra. Martin Beck przyglądał się notatkom na bloku
Melandera. Krzywe dziwaczne pismo dające gwarancję nieczytelności.
19
Ronn oparłszy się o futrynę drzwi, zachichotał. Martin Beck spojrzał na niego pytająco.
- Z czego się śmiejesz?
- Wiesz, uderzyło mnie, że ty szukasz jednego policjanta, a ja drugiego, a może to jeden i
ten sam.
- Ten sam?
- Nie, to być nie może - powiedział Ronn. - Ake Eriksson to Ake Eriksson, a Palmon Harald
Hult to Palmon Harald Hult.
Martin Beck zastanowił się; czy nie powinien odesłać Ronna do domu. Pytanie, czy
obecność Ronna była jeszcze całkowicie legalna, gdyż zgodnie z ustawą, która weszła w życie od
Nowego Roku, żaden policjant nie mógł przepracować więcej niż sto pięćdziesiąt godzin
nadliczbowych rocznie, przy czym najwyżej pięćdziesiąt w ciągu jednego kwartału. Teoretycznie
mogło to spowodować sytuację, w której policjant pobierał pensję, ale nie wolno mu było
pracować. Dopuszczalne to było w jednym wypadku: w wyjątkowo poważnych sytuacjach.
Czy taka zaistniała? Przypuszczalnie.
Albo może powinien aresztować Ronna? Gdyż mimo że od początku kwartału upłynęły
zaledwie cztery doby, on już całkowicie zużył limit swych nadgodzin. Byłoby to niewątpliwie
nowe, chytre posunięcie w pracy śledczej.
Poza tym praca przebiegała normalnie. Stromgren wyszukał mnóstwo starych papierów, a
co chwilę donosił jeszcze więcej.
Martin Beck przyglądał się im z rosnącym obrzydzeniem. Coraz więcej nasuwało się pytań,
które powinien by postawić Annie Nyman.
Wahał się z ręką na telefonie. Czy to nie za wiele znowu do niej dzwonić? A może by tak
poprosić Ronna? Ale w tym wypadku musiałby jednak on sam zadzwonić i przeprosić w swoim
własnym i jego imieniu.
Wobec tej przykrej perspektywy zdobył się na odwagę, podniósł słuchawkę i po raz czwarty
nakręcił numer domu okrytego żałobą.
- Tu Nyman.
Głos wdowy za każdym razem wydawał się bardziej pogodny. Jeszcze jedno potwierdzenie
tylekroć zaświadczonej prawdy, że człowiek ma zdolność przystosowania się do wszystkiego.
Otrząsnął się i powiedział:
- Tu znowu Beck.
- Ale przecież jakieś dziesięć minut temu rozmawialiśmy...
- Wiem. Przepraszam. Czy to bolesne dla pani mówić o tym... incydencie?
Gzy rzeczywiście nie mógł znaleźć trochę odpowiedniejszego określenia?
- Zaczynam się przyzwyczajać - odpowiedziała Anna Nyman dość chłodno. - Czego pan
komisarz teraz sobie życzy?
Stopnie służbowe miała w każdym razie gruntownie opanowane.
- Chciałbym jeszcze powrócić do tej rozmowy telefonicznej.
- Z pierwszym asystentem Kultem?
- Właśnie. Pani chyba nie po raz pierwszy z nim mówiła?.
- Nie.
- Poznała pani jego głos?
- Oczywiście nie.
- Dlaczego oczywiście?
- Bo wtedy nie musiałabym pytać, kto dzwoni.
Rety. I co z tego wyszło. Powinien był jednak zlecić to Ronnowi.
- Pan komisarz nie pomyślał o tym? - powiedziała pani Nyman pytającym tonem.
- Rzeczywiście nie.
Większość rozmówców zarumieniłaby się i straciła wątek. Ale nie Martin Beck. Wcale nie
stropiony powiedział:
- A więc mógł to być ktokolwiek, ktoś inny.
- A nie byłoby dziwne, gdyby ktokolwiek mówił, że nazywa się Palmon Harald Hult.
- To znamy, mógł to być ktoś inny, nie Hult.
- A kto taki?
Trafne pytanie, pomyślał Beck i powiedział:
- Mogłaby pani określić, czy to był młody, czy starszy człowiek?
- Nie.
- A może pani w jakiś sposób opisać, co to był za głos?
- Cóż, był wyraźny. Może trochę szorstki.
Tak, to było znakomite określenie głosu Hulta. Szorstki i wyraźny. Ale w ten sposób mówi
mnóstwo innych policjantów, zwłaszcza takich, którzy mieli wojskowe wyszkolenie. I oczywiście
również wielu takich, którzy wcale nie są policjantami.
- A nie byłoby prościej zapytać asystenta Hulta? - zdziwiła się kobieta.
Martin Beck zrezygnował z komentarzy. Puścił się natomiast na jeszcze głębsze wody.
- Być policjantem, to prawie zawsze znaczy mieć trochę nieprzyjaciół.
- Tak. Już to pan przedtem mówił. Czy pan komisarz zdaje sobie sprawę, że jest to piąta
nasza rozmowa w ciągu mniej niż dwunastu godzin?
- Przykro mi. Powiedziała pani, że nic pani nie wiadomo, żeby mąż miał wrogów.
- Zgadza się.
- Ale o tym, że miał pewne trudności służbowe, chyba pani wiedziała.
Zabrzmiało to tak, jakby się roześmiała.
- Teraz nie rozumiem, o co panu chodzi. Tak, ona się rzeczywiście śmiała.
- Chodzi mi o to - wypalił bez pardonu Martin Beck - że jak się zdaje, wiele osób uważało
go za złego policjanta, który źle wykonywał swą pracę.
Ta replika trafiła. Powaga została przywrócona. Czy pan żartuje, panie komisarzu?
- Nie - rzekł Martin Beck nieco pojednawczo. - Nie żartuję. Pani małżonek ściągnął na
siebie wiele oskarżeń.
- O co?
- O brutalność.
Gwałtownie zaczerpnęła tchu i powiedziała:
- To zupełny absurd. Musiał go pan pomylić z kimś innym.
- Nie sądzę.
- Stig był najłagodniejszym z ludzi, jakich zdarzyło mi się spotkać. Mieliśmy na przykład
psa. To jest psy, cztery kolejno. Stig kochał je, miał niewyczerpaną cierpliwość, nawet wtedy, kiedy
się jeszcze nie nauczyły porządku. Mógł je tygodniami przyuczać, nigdy się nie irytując.
- Aha.
- I nigdy ręki na dzieci nie podniósł. Nawet jak były małe..
Martin Beck często podnosił rękę na swoje dzieci. Zwłaszcza, jak były małe.
- Więc nigdy nie wspominał o trudnościach służbowych?
- Nie. Już mówiłam, że właściwie nigdy nie mówił o swojej pracy zawodowej. Zresztą
wcale nie wierzę w tę gadaninę. Pan się po prostu myli.
- Ale jakieś poglądy przecież musiał mieć? Tak w ogólności?
- Owszem, uważał, że społeczeństwo moralnie podupada, gdyż rząd jest nieudany.
No, taki punkt widzenia trudno byłoby wziąć za złe. Błąd tkwił tylko w tym, że Stig Nyman
należał do mniejszości, która świadomie mogła wszystko, jeszcze pogarszać, gdy się nastręczyła
okazja.
- Czy jeszcze coś więcej? - spytała Anna Nyman. - Bo rzeczywiście sporo mam spraw, które
trzeba pozałatwiać.
- Nie, nic więcej, w każdym razie nie w tej chwili. Przykro mi, że zmuszony byłem trudzić
panią.
- Nic nie szkodzi - powiedziała bez przekonania.
- Tylko prawdopodobnie będziemy zmuszeni poprosić panią o zidentyfikowanie tego głosu-
- Asystenta Hulta?
- Tak. Sądzi pani, że poznałaby go pani teraz?
- Prawdopodobnie. Żegnam.
- Żegnam.
Martin Beck odłożył słuchawkę. Wszedł Stromgren z jakimś nowym papierkiem. Ronn
wyglądał oknem, zsunąwszy okulary na czubek nosa.
- No i masz - powiedział spokojnie. Też rodzaj komentarza.
- W jakiej broni służył Hult, kiedy był zawodowym?
- W kawalerii - powiedział Ronn.
- Raj dla dręczycieli.
- A Eriksson?
- On był w artylerii.
Przez pięć sekund panowała cisza, a potem Ronn powiedział:
- Myślisz o tym bagnecie?
- Tak.
- Tak właśnie myślałem.
- I coś wymyślił?
- Tyle, że każdy może sobie taki kupić za pięć patyków, nadwyżek magazynów
wojskowych.
Martin Beck nie odpowiedział.
Nigdy specjalnie wysoko nie cenił Ronna, ale nigdy nie przypuszczał, że to uczucie może
być obustronne.
Ktoś lekko zapukał w drzwi. Melander. Prawdopodobnie jedyny na świecie człowiek, który
do własnych drzwi puka.
20
Lennarta Kollberga niepokoił upływ czasu. Miał wrażenie, że powinno się wydarzyć coś
dramatycznego, ale jak dotąd nic nie przerwało zwykłych czynności. Zwłoki zabrano, podłoga
została umyta. Łóżko wytoczono w jedną stronę, stolik nocny w drugą..Wszystkie osobiste
drobiazgi zebrano w plastykową torbę, którą z kolei włożono do worka. Worek ten stał na
korytarzu, czekając na kogoś, kto się nim zajmie. Badanie miejsca zbrodni zastało załatwione i
nawet zarysowany kontur ciała na podłodze nie przypominał o zmarłym Stigu Nymanie. Ta metoda
była przestarzała i stosowano ją tylko w wyjątkowych wypadkach. Brakowało chyba tylko
fotoreporterów.
W pokoju zostało tylko krzesło, na którym on sam siedział i zastanawiał się.
Co robi osobnik, który kogoś zabił? Z doświadczenia wiedział, że wiele może być
odpowiedzi na to pytanie.
On sam zabił raz człowieka. I co wtedy zrobił? Myślał długo i gruntownie, cały rok prawie,
a potem oddał służbowy pistolet wraz z zezwoleniem, wszystko razem, i oświadczył, że nigdy
więcej nie chce występować z bronią. Zdarzyło się to przed kilku laty i miał niejasne wspomnienie,
że po raz ostatni zdarzyło mu się nosić pistolet w Motali w roku 1964, podczas sławnego
dochodzenia w sprawie Roseanny. A jednak od czasu do czasu wracało wspomnienie tamtego
nieszczęśliwego wypadku. Na przykład gdy spoglądał w lustro. Oto człowiek, który zabił.
W ciągu długich lat służby stawał oko w oko z większą ilością zbrodniarzy i morderców, niż
można sobie wyobrazić. I świadom był tego, że zachowanie sprawcy zbrodni ma nieskończoną
ilość odmian. Jedni wymiotują, inni z apetytem jedzą obiad, jeszcze inni popełniają samobójstwo.
Są tacy, którzy ogarnięci paniką uciekają byle gdzie, i tacy, którzy zwyczajnie idą do domu i kładą
się spać.
Wszelkie próby zgadywania były więc nie tylko trudne, ale i z zawodowego punktu
widzenia bezsensowne, gdyż mogły sprowadzić śledztwo na fałszywy tor.
Coś jednak było w okolicznościach zabójstwa popełnionego na Nymanie takiego, że
nurtowało go pytanie, gdzie też człowiek z bagnetem się udał po morderstwie i co w tej chwili robi.
Cóż to były za okoliczności? Po części ta gwałtowność, która musiała być wyrazem uczuć
równie gwałtownych, zmuszających do brutalności-
Tylko czy to rzeczywiście takie proste? Kollberg pamiętał, jak on sam czuł się, gdy go
Nyman szkolił na komandosa. Z początku miewał mdłości i drżał ze strachu, nie mógł jeść, a
niewiele później wylazłszy z kupy parujących odpadków z rzeźni, zrzucał ochronne ubranie, brał
prysznic i szedł prosto do kantyny, by zawijać kawę i placek. A więc to także jest sprawa
przyzwyczajenia.
Inną okolicznością, która miała wpływ na tok myśli Kollberga, był sposób zachowania
Martina Becka. Kollberg był człowiekiem bardzo spostrzegawczym, bystrym, także na nastroje
swego szefa. Znał Martina Becka na wylot i z łatwością chwytał niuanse w jego zachowaniu. Dziś
Martin Beck wydawał się niespokojny, może nawet wystraszony, a to zdarzało się rzadko i nigdy
bez powodu.
A teraz on z kolei biedził się nad pytaniem: Co zrobił morderca po popełnieniu zbrodni?
Gunvald Larsson, który nigdy nie miał nic przeciw temu, żeby zaryzykować zgadując,
natychmiast powiedziałby:
- Cóż, poszedł wprost do domu i zastrzelił się.
Pogląd niewątpliwie zasługujący na uwagę. A może to jednak było tak proste. Gunvald
Larsson często miewał rację, ale nie mniej często mylił się.
Kollberg gotów był uznać to za ludzkie, ale absolutnie nic ponadto. Zawsze uważał, że
Gunwald Larsson jest policjantem o bardzo wątpliwych wartościach.
Właśnie ten wątpliwy osobnik przerwał jego rozmyślania wkraczając do pokoju w
towarzystwie otyłego i łysego mężczyzny około sześćdziesiątki. Mężczyzna wyglądał na
sfrustrowanego, ale tak wyglądała większość tych, którym zdarzyło się być w towarzystwie
Gunvalda Larssona.
- To jest Lerunart Kollberg - powiedział Gunvald Larsson.
Kollberg wstał i pytająco spojrzał na obcego, zaś Gunvald Larsson lakonicznie dopełnił
prezentacji mówiąc:
- To jest lekarz Nymana. Podali sobie ręce.
- Kollberg.
- Blomberg.
Gunvald Larsson zaczął wyrzucać z siebie bezmyślne pytania:
- Jak panu na imię?
- Carl-Axel.
- Jak długo był pan lekarzem Nymana?
- Przeszło dwadzieścia lat.
- Na co chorował?
- To może nieco zbyt skomplikowane dla laika...
- Jedź pan.
- Kiedy to właściwie dość skomplikowane i dla lekarza.
- Ach, tak.
- Faktem jest, że właśnie oglądałem klisze z prześwietleń. Siedemnaście sztuk.
- I?
- Diagnozy na ogół pozytywne. Dobre wiadomości.
- Co?
Gunvald Larsson wyglądał na tak zdumionego, że wydawał się niemal groźny, lekarz
pospieszył dodać:
- Oczywiście gdyby był przy życiu. Dość dobre nowiny.
- Co chce pan przez to powiedzieć?
- Że mógł wyzdrowieć. - Blomberg zamyślił się i zmienił wypowiedź: - Mógł w każdym
razie powrócić do względnie dobrego stanu.
- A co mu było?
- Jak powiedziałem, teraz zostało to rozstrzygnięte. Stig miał średniej wielkości cystę w
trzustce.
- W czym?
- To gruczoł wydzielania wewnętrznego. Prócz tego mały nowotwór w wątrobie.
- A co to oznacza?
- Że mógł powrócić do względnego zdrowia, jak mówiłem. Cystę można chirurgicznie
wyłuskać. Czyli usunąć. Nie był to nowotwór złośliwy.
- A jaki jest złośliwy?
- Rak. Od tego się umiera.
Gunvald Larsson wydawał się wyraźnie zadowolony.
- To można zupełnie dobrze zrozumieć - powiedział.
- W wątrobie natomiast, jak panom może wiadomo, nie można przeprowadzić operacji. Ale
nowotwór był mały i Stig mógł z nim jeszcze sporo lat przeżyć.
Doktor Blomberg potwierdzająco sam sobie skinął głową i dodał:
- Stig jest fizycznie odporny. Ogólny jego stan jest zadowalający.
- Co?”
- Dobre ciśnienie, mocne serce. Stan ogólny znakomity. Gunvald Larsson zdaje się miał
dość.
Eskulap zrobił minę świadczącą, że pragnie się oddalić.
- Chwileczkę, doktorze - powiedział Kollberg.
- Proszę?
- Pan był lekarzem komisarza Nymana od długiego czasu i znał go pan dobrze.
- Tak, to prawda.
- Jakiego rodzaju człowiekiem był Nyman?
- Tak, niezależnie od dobrego stanu ogólnego - wtrącił Gunvald Larsson.
- Nie jestem psychiatrą - powiedział Blomberg potrząsając głową. - Trzymam się raczej
spraw wewnętrznych.
Kollberg nie był jednak nastawiony na ustępstwa i rzekł uparcie:
- Jakąś opinię o nim musi pan przecież mieć.
- Stig Nyman, jak my wszyscy, był człowiekiem złożonym - powiedział lekarz wykrętnie.
- I to tylko ma pan do powiedzenia? Tak.
- Dziękuję.
- Do widzenia - powiedział Gunvald Larsson. Na tym rozmowa się skończyła.
Kiedy specjalista od chorób wewnętrznych się oddalił, Gunyald Larsson zajął się
uprawianiem jednego ze swych najbardziej irytujących przyzwyczajeń. Systematycznym
wyciąganiem swych długich palców, jednego po drugim, póki nie zatrzeszczały w stawach. W
wielu wypadkach był zmuszony pociągać dwa razy albo i więcej. Zwłaszcza jeśli chodziło o
środkowy palec prawej ręki, w stawach trzaskało dopiero po osiemnastym pociągnięciu.
Kollberg przyglądał się temu zajęciu z pełną rezygnacji odrazą. W końcu powiedział:
- Larsson?
- Tak, o co chodzi?
- Po co ty to robisz?
- To moja rzecz - odparł Gunvald Larsson.
Kollberg dalej próbował rozwiązywać łamigłówki i po chwili zagadnął:
- Możesz sobie wyobrazić, jak ten, co pozbawił życia Nymana, mógł się zachować? Potem?
- A skąd wiesz, że to był on?
- Bardzo niewiele kobiet umie posługiwać się podobną bronią, a jeszcze mniej nosi obuwie
numer 45. No, więc jak, możesz wczuć się w sytuację?
Gunvald Larsson spojrzał na niego bystrymi jasnoniebieskimi oczami i powiedział:
- Nie, nie mogę. Dlaczego bym u licha miał móc? Podniósł głowę, odgarnął jasne włosy i
zaczął nasłuchiwać.
- A cóż to za piekielny hałas?.
Słychać było w pobliżu wołania i podniecone głosy.
Kollberg i Gunvald Larsson natychmiast wyszli przed dom. Zobaczyli biało-czarny
mikrobusik policyjny i pięciu młodych policjantów, którzy pod kierownictwem nieco starszego
zajęci byli usuwaniem gromadki cywilów na odległość piętnastu metrów od wejścia do budynku.
Policjanci utworzyli łańcuch, a ich przywódca groźnie wywijał wzniesioną nad głową pałką.
Wśród cywilów było kilku fotoreporterów, salowe w białych fartuchach, taksówkarze w
służbowych ubraniach i inne osoby różnej płci i wieku. Zwykły tłumik ciekawskich. Wiele osób
głośno protestowało, a jeden z młodzieńców podniósł puszkę po piwie i cisnął nią w policjantów,
ale żadnego nie trafił.
- Weźcie się za nich, chłopcy - rzucił komenderujący - Dość już tego.
Ukazały się białe pałki wyciągnięte z pochew.
- Stop! - ryknął Gunvald Larsson swym potężnym głosem.
Wszelka aktywność została zahamowana.
Gunvald Larsson podszedł i zapytał:
- O co tu chodzi?
- Oczyszczam teren przed zabezpieczeniem go - powiedział starszy z policjantów; złoty
pasek na jego rękawie wskazywał, że jest to pierwszy asystent.
- Do diabła - z wściekłością powiedział Gunvald Larsson - tu nie ma nic do zabezpieczenia.
- To prawda, Hult, nic nie ma - powiedział Kollberg.
- I skąd tyś wziął tych chłopaków?
- To jest kolumna posiłkowa z piątego komisariatu - powiedział Hult, machinalnie
przyjmując poprawną pozycję.
- Była już na miejscu i ja objąłem nad nią dowództwo.
- Skończyć natychmiast z tymi idiotyzmami - powiedział Gunvald Larsson. - Postawić na
schodach kogoś, kto nie pozwoli, by nieupoważnieni wchodzili do pawilonu. Wątpię zresztą, czy
nawet to jest konieczne. A tamci niech wracają do komisariatu. Tam się z pewnością bardziej
przydadzą.
Z policyjnego mikrobusu rozległy się trzaski krótkofalówki i metaliczny głos powiedział:
- Pierwszy asystent Harald Hult proszony jest o zgłoszenie się do centrali łączności, dla
dalszego skontaktowania z komisarzem Beckiem.
Hult wciąż trzymał w ręce pałkę i ze złością patrzył na obu detektywów.
- No - powiedział Kollberg - nie zamierzasz się skontaktować z centralą, zdaje się, że ktoś
cię szuka.
- Mam czas - powiedział Hult. - Zresztą ja tu jestem jako ochotnik.
- Wątpię, czy potrzebni tu są jacyś ochotnicy - powiedział Kollberg.
Mylił się.
- To już jest czyste wariactwo - powiedział Gunvald Larsson. - Ja w każdym razie już tu
swoje zrobiłem.
On też się mylił.
Właśnie zrobił pierwszy krok w kierunku swego samochodu, gdy huknął strzał i ktoś zaczął
wołać o pomoc, piskliwie i z przerażeniem.
Gunvald Larsson stanął skonfudowany i spojrzał na swój chronograf. Wskazywał dziesięć
po dwunastej. Kollberg też natychmiast nastawił uszu. Czy tego właśnie oczekiwał?
21
- Jeśli chodzi o Erikssona - powiedział Melander odkładając plik papierów - to długa
historia. Znasz już z pewnością przynajmniej część.
- Wyjdź z założenia, że nic nie wiemy i opowiadaj od początku - rzekł Martin Beck.
Melander pochylił się i zaczął napychać fajkę.
- Aha - powiedział. - Więc od początku. Ake Eriksson urodził się w Sztokholmie w 1933.
Jedynak, ojciec był tokarzem. W pięćdziesiątym czwartym wyszedł ze szkoły średniej, w rok potem
odsłużył wojsko i po zwolnieniu zaciągnął się do policji. Jednocześnie zaczął należeć do
Ochotniczego Przysposobienia Kadry Dowodzącej.
Uważnie zapalił fajkę i wydmuchnął obłoczek dymu nad blatem stołu. Siedzący po drugiej
stronie stołu Ronn zakaszlał z wyrzutem, demonstracyjnie. Na Melanderze nie zrobiło to wrażenia,
dymił dalej. I ciągnął:
- Tak, to było streszczenie wcześniejszej i stosunkowo mało interesującej połowy życia
Erikssona. W 1956 zaczął jako posterunkowy w Katarina. O następnych latach niewiele jest do
powiedzenia, o ile można wnioskować, był zupełnie przeciętnym policjantem, ani specjalnie
dobrym, ani specjalnie złyim. Nie wpływały żadne skargi na niego, ale też nie mogę sobie
przypomnieć, żeby się w jakikolwiek sposób odznaczył.
- Przez cały czas był w Katarina? - spytał Martin Beck, który stał przy drzwiach wspierając
się o szafę z archiwum.
- Nie - odrzekł Melander. - W ciągu późniejszych czterech lat służył w trzech albo czterech
komisariatach.
Umilkł, zmarszczył czoło. Potem wyjął fajkę z ust i wskazał cybuchem na Martina Becka.
- Uwaga - powiedział - mówiłem, że się w żaden sposób nie odznaczył. A to nieprawda, był
znakomitym strzelcem, na zawodach zawsze miewał świetne miejsce.
- Tak - potwierdził Ronn. - To nawet ja pamiętam. Dobry był w strzelaniu z pistoletu.
- A także znakomicie strzelał na odległość - powiedział Melander - a w czasie gdy należał do
przysposobienia urlopy spędzał na obozach OPKD.
- Powiedziałeś, że pracował w ciągu tych lat w trzech czy czterech komisariatach - rzekł
Martin Beck. - A czy zdarzyło mu się być w komisariacie Stiga Nymana?
- Tak, przez pewien okres. Na jesieni pięćdziesiątego siódmego. Potem Nyman dostał nowy
komisariat.
- Czy wiesz coś o tym, jaki był wtedy Nyman w stosunku do Erikssona? Potrafił być bardzo
gburowaty, wobec tych, których nie lubił.
- Nic nie świadczy o tym, że jego stosunek do Erikssona był gorszy niż do innych chłopców.
Skargi Erikssona przeciw Nymanowi raczej wcale nie dotyczą tego, co się w tym czasie zdarzyło.
Lecz znając metody Nymana, jeśli chodzi o „robienie mężczyzn z maminsynków”, jak to zwykle
określał, można chyba przypuszczać, że Akemu Erikssonowi dostała się jego część.
Melander mówiąc, przeważnie zwracał się do Martina Becka, teraz spojrzał na Ronna, który
siedział skulony w fotelu dla interesantów i wyglądał, jakby miał lada chwila zasnąć. Martin Beck
podążył za jego spojrzeniem i rzekł:
- Filiżanka kawy nie byłaby od rzeczy, co Einar? Ronn wyprostował się i wymamrotał:
- No, może i tak. Przyniosę.
Podszedł ku drzwiom, a Martin Beck spoglądając za nim zastanowił się, czy on sam
wygląda równie żałośnie.
Gdy Ronn wrócił z kawą i znowu przycupnął w fotelu, Martin Beck powiedział:
- Jedź dalej, Fredrik.
Melander odłożył fajkę i pociągnął łyk kawy.
- Pfuj! To nie jest dobre.
Odsunął plastykowy kubek i wrócił do ukochanej fajki.
- A więc, na początku 1959 Ake Eriksson ożenił się. Dziewczyna była o pięć lat od niego
młodsza i na imię miała Maria. Była Finką, ale parę lat już mieszkała w Sztokholmie i pracowała
jako pomoc w atelier fotograficznym. Niezbyt dobrze mówiła po szwedzku, co może mieć pewne
znaczenie dla tego, co stało się później. W listopadzie tego samego roku urodziło im się dziecko,
wtedy ona przestała pracować. Kiedy dziecko miało półtora roku, czyli w lecie 1961, Maria
Eriksson umarła w okolicznościach, których nie można nie pamiętać.
Ronn smutno przytaknął kiwnięciem głowy. A może znaczyło to tylko, że zasnął przy tym
wykładzie?
- Faktycznie, ale nie bierz tego pod uwagę - powiedział Martin Beck - opowiadaj.
- Tu chyba Stig Nyman wkracza w tę historię. I Harald Hult, który był wtedy pierwszym
asystentem w komisariacie Nymana. To u nich w lokalu komisariatu umarła Maria Eriksson. W celi
dla pijaków w nocy z 26 na 27 czerwca 1961.
- Nyman i Hult byli tej nocy w komisariacie? - spytał Martin Beck.
- Nyman był w chwili, gdy ją przyprowadzono, ale potem poszedł do domu, o bliżej nie
określonej porze. Hult wychodził tej nocy na patrol, ale pewne,” że znajdował się w komisariacie,
gdy odkryto, że Maria nie żyje.
Melander rozprostował spinacz i zaczął czyścić fajkę nad popielniczką.
- Było oczywiście dochodzenie i odtworzono przebieg wydarzeń. To, co się zdarzyło, miało
taki mniej więcej przebieg: Rano dwudziestego szóstego czerwca Maria Eriksson pojechała z
córeczką do przyjaciółki w Vaxholm. Fotograf, u którego przedtem pracowała, miał duże
zamówienie i prosił, by mu pomogła przez jakieś dwa tygodnie, a przyjaciółka miała się zająć
dziewczynką przez ten czas. Późnym popołudniem Maria Eriksson odjechała z powrotem do
miasta. Ake Eriksson kończył pracę o siódmej wieczór, chciała przed nim zdążyć do domu. Trzeba
zaznaczyć, że w tym czasie Eriksson nie służył w komisariacie Nymana.
Stojącego przy szafie Martina Becka zabolały nogi, a że oba znajdujące się w pokoju krzesła
były zajęte, podszedł do okna i przysiadł na parapecie, dając Melanderowi znak, by nie przerywał.
- Maria Eriksson chorowała na cukrzycę i regularnie musiała brać zastrzyki insuliny.
Niewiele osób wiedziało o jej chorobie, przyjaciółka z Vaxholm na przykład nie wiedziała. Maria
Eriksson skrupulatnie przestrzegała regularności zastrzyków, zresztą w jej sytuacji nie mogła sobie
bezkarnie pozwolić na zaniedbanie, ale tego właśnie dnia z jakiegoś powodu zapomniała zabrać
zastrzyk.
Martin Beck i Ronn patrzyli bystro na Melandera, jak gdyby byli nastawieni na dokładne
rozważania tej wersji wydarzeń, jaką podawał.
- Wieczorem, tuż po siódmej, dwaj posterunkowi z komisariatu Nymana odkryli Marię
Eriksson. Siedziała na ławce i wyglądała na wykończoną. Próbowali się z nią rozmówić, doszli do
przekonania, że jest pod działaniem narkotyków albo też zupełnie zalana, zawlekli ją do taksówki i
odwieźli do komisariatu. Przy przesłuchaniu powiedzieli, że trochę się wahali, co z nią robić, bo
właściwie nie można się było dogadać. Kierowca taksówki mówił potem, że powiedziała coś w
zupełnie niezrozumiałym języku, czyli po fińsku, i że była w samochodzie jakaś oszołomiona. Obaj
policjanci oczywiście przeczą temu.
Melander zrobił dłuższą przerwę i skrupulatnie zajął się fajką.
- Według tego, co początkowo mówili ci dwaj posterunkowi, Nyman przyjrzał się jej i
powiedział, żeby ją tymczasem położyć w celi dla pijaków. Nyman zaprzeczył, jakoby w ogóle
widział tę kobietę, i przy późniejszym przesłuchaniu chłopcy zmienili zeznania, mówili, że Nyman
chyba był czymś zajęty w czasie, kiedy z nią przyszli. Oni sami natychmiast musieli znowu wyjść,
otrzymali jakieś pilne polecenie. Według strażnika aresztu, policjanci zdecydowali, żeby ją położyć
w tej celi. A więc wszyscy usiłowali zwalić winę na kogo innego. Z celi nie dochodziły żadne
odgłosy, strażnik myślał, że zatrzymana śpi. Żadna okazja przetransportowania jej do kryminalnej
nie nadarzała się przez trzy godziny prawie. Kiedy przyszła zmiana, strażnik otworzył celę i odkrył,
że zatrzymana nie żyje. Hult był wtedy w komisariacie, zadzwonił po karetkę pogotowia, ale nie
udało się jej wypchnąć do szpitala, bo już nie żyła.
- A kiedy umarła? - spytał Martin Beck.
- Okazało się, że na jakąś godzinę przed otwarciem celi. Ronn wyprostował się i powiedział:
- Kiedy ktoś choruje na cukrzycę... to znaczy, czy ludzie dotknięci tą chorobą nie mają
specjalnych legitymacji czy czegoś takiego, co by świadczyło, na co cierpią?
- Owszem - powiedział Melander. - I Maria Eriksson miała w torebce legitymację. Ale jak ci
pewnie wiadomo, istnieje problem, z powodu którego nie rewidowano jej. W komisariatach nie ma
personelu kobiecego, mogła więc być zrewidowana dopiero w kryminalnej. Gdyby tam dotarła.
Martin Beck przytaknął.
- Przy późniejszym przesłuchaniu Nyman twierdził, że nie widział ani tej kobiety, ani jej
torebki, odpowiedzialność musieli wziąć na siebie dwaj posterunkowi i strażnik. O ile mi wiadomo,
udzielono im ostrzeżenia i wykaraskali się z tego.
- A jak Ake Eriksson zareagował na wiadomość o tym, co się stało? - spytał Martin Beck.
- Doznał szoku i przez kilka miesięcy miał zwolnienie lekarskie. A potem zrobił się zupełnie
apatyczny. Kiedy żona nie wracała do domu, zauważył w końcu, że zostawiła w domu strzykawkę.
Najpierw dzwonił do wszystkich szpitali, a potem wziął samochód i pojechał jej szukać, dość więc
długo potrwało, nim się dowiedział, że nie żyje. Myślę, że nie od razu powiedziano mu prawdę,
powoli jednak musiał się dowiedzieć, jak to się stało, bo we wrześniu wysłał pierwszą skargę na
Nymana i Hulta. Ale wtedy dochodzenie już zamknięto.
22
W pokoju Melandera zapanowała cisza.
Melander splótłszy ręce na karku patrzył w sufit. Martin Beck wspierając się o parapet,
wyczekująco spoglądał na Melandera, a Ronn po prostu siedział.
W końcu Martin Beck powiedział:
- A co się działo z Akem Erikssonem po śmierci żony?
Mam na myśli przede wszystkim nie zewnętrzne wydarzenia, a jego samopoczucie
psychiczne.
- Cóż, nie jestem psychiatrą - powiedział Melander - a nie możemy posłużyć się
wypowiedzią specjalisty, bo o ile mi wiadomo, Eriksson po powrocie do zdrowia, we wrześniu
sześćdziesiątego pierwszego roku nie szukał pomocy lekarskiej. Co może i powinien był zrobić.
- Ale zmienił się po tym wydarzeniu, nieprawdaż?
- Tak - rzekł Melander. - Oczywiste jest, że zaszło u niego coś w rodzaju zmiany
osobowości.
Położył rękę na stercie papierów, które Stromgren zebrał z różnych stron.
- Czyście to przeczytali? - spytał.
Ronn przecząco potrząsnął głową, a Martin Beck powiedział:
- Częściowo tylko. To może zaczekać. Sądzę, że prędzej wytworzymy sobie jasny obraz,
jeżeli ty streścisz nam to wszystko.
Zamierzał dodać coś pochwalnego, ale powstrzymał się, bo wiedział, że Melander jest
niewrażliwy na pochlebstwa. Melander ssał fajkę.
- Okey - powiedział. - Ake Eriksson po powrocie do pracy był zamknięty, cichy i trzymał się
o ile możności sam, na uboczu. Koledzy próbowali go jakoś rozruszać, ale się nie udawało. Z
początku odnosili się do niego z dużą wyrozumiałością, wiedzieli, co się stało, żałowali go, ale
ponieważ nigdy słpwem się nie odzywał, prócz tego, co było służbowo konieczne, i nigdy nie
słuchał, gdy ktoś do niego zagadywał, w końcu wszyscy unikali pracy razem z nim. Dawniej był
przez kolegów lubiany, i spodziewali się pewnie, że kiedy najgorszy żal przeminie, wróci do siebie i
dawnego sposobu bycia. Tymczasem robił się coraz przykrzejszy, kłótliwy, wiecznie
niezadowolony i przesadnie pedantyczny w pracy. Zaczął wysyłać listy zawierające skargi, groźby i
donosy i okresami robił to w ciągu lat całych. Przypuszczam, że wszyscy takie listy dostawaliśmy.
- Ja nie - rzekł Ronn.
- Osobiście może nie dostałeś, ale widziałeś chyba jego pisma skierowane przeciw komisji
do spraw zabójstw.
- Tak - potwierdził Ronn.
- Zaczęło się od tego, że napisał do rzecznika Ministerstwa Sprawiedliwości oskarżając
Nymana i Hulta o wykroczenie służbowe. Skargę tę ponawiał wiele razy. Potem zaczął wszystkich,
kogo się dało, oskarżać o wykroczenia służbowe. Nawet prezydenta miasta Sztokholmu. Mnie
oskarżał i ciebie też, Martin, prawda?
- Owszem - rzekł Martin Beck. - O to, że nie wszcząłem dochodzenia w sprawie morderstwa
popełnionego na jego żonie. Ale to już dawno i zupełnie o nim zapomniałem.
- Nim minął rok od śmierci żony - ciągnął dalej Melander - Eriksson zrobił się tak
nieznośny, że tamtejszy komisarz zażądał, by go przeniesiono gdzie indziej.
- A wiesz, jaki powód podał? - zapytał Martin Beck.
- Ten komisarz to był porządny człowiek i trochę patrzył przez palce, jeśli o Erikssona
chodziło. Ale w końcu dłużej już nie było można ze względu na innych chłopaków. Stwierdził więc,
że Eriksson roztacza wokół siebie niezadowolenie, że ciężko z nim współpracować i że dla samego
Erikssona lepiej będzie przejść do innego okręgu, gdzie może lepiej się poczuje. Tak mniej więcej
to było sformułowane. No, więc latem sześćdziesiątego drugiego roku Eriksson został przeniesiony
do innego komisariatu. Tam wcale nie zdobył sobie sympatii, a nowy komisarz nie popierał go tak
jak ten poprzedni. Koledzy skarżyli się na niego i zarobił sobie niejedną kreskę.
- Za co? - spytał Martin Beck. - Czy był brutalny wobec ludzi?
- Nie, wcale. Brutalny nigdy nie bywał. Wielu zauważyło, że raczej za uprzejmy.
Zachowywał się poprawnie w stosunku do wszystkich, z którymi miał do czynienia, choć błędem
była jego absurdalna pedanteria. Godzinami potrafił zajmować się sprawą, na którą właściwie
potrzebny był najwyżej kwadrans. Zagłębiał się w nieistotne szczegóły i zdarzało się, że nic sobie
po prostu nie robił z wydawanych rozkazów, zajmował się natomiast czymś zupełnie innym, co on
sam uznał za ważniejsze. Przekraczał swoje uprawnienia mieszając się do spraw, które innym
zlecono do załatwienia. Krytykował sposób, w jaki wypełniali swe obowiązki zarówno, koledzy, jak
przełożeni; wszystkie skargi i zażalenia, które pisał, miały udowodnić, jak źle pracują w policji
wszyscy, od praktykantów w jego własnym komisariacie do komendanta głównego. Z pewnością
uskarżał się także na ministra spraw wewnętrznych. Bo w tym czasie minister przecież był
głównym komendantem policji.
- A siebie uważał za doskonałego - powiedział Ronn. - Może miał manię wielkości.
- Jak już powiedziałem, nie jestem psychiatrą - zaznaczył Melander. - Ale wyglądało na to,
że za śmierć żony wini nie tylko Nymana i jego ludzi, ale cały korpus policyjny.
Martin Beck znowu podszedł do szafy i stanął w ulubionej pozycji, opary ramieniem o
szafę.
- Sądzisz, że on po prostu nie uznaje korpusu policyjnego, w którym mogą się zdarzać
podobne rzeczy.
Melander kiwnął głową i cmoknął usiłując pobudzić gasnącą fajkę.
- Można w każdym razie przypuszczać, że tak mniej więcej rozumował.
- A czy wiadomo coś o jego prywatnym życiu w tym czasie? - spytał Martin Beck.
- Niewiele. Był samotnym wilkiem, nie miał przyjaciół. Z OPKD wystąpił ożeniwszy się.
Dość pilnie ćwiczył się w strzelaniu, ale w innych sportowych wyczynach policji nie brał udziału...
- A jego warunki domowe? Miał przecież córkę, która teraz powinnaby mieć... ile?
- Jedenaście lat - powiedział Ronn.
- Tak - potwierdził Melander. - Sam się córką zajmował. Mieszkał w mieszkaniu do którego
wprowadził się z żoną po ślubie.
Melander nie miał dzieci, ale Martin Beck i Ronn pomyśleli o trudnościach mogących się
nastręczać samotnemu ojcu, będącemu w dodatku policjantem.
- I nie miał nikogo, kto by się zajął dzieckiem - powiedział Ronn niedowierzająco. -
Chociażby wtedy, kiedy on był w pracy.
Syn Ronna skończył właśnie siedem lat. W ciągu tych siedmiu lat Ronn często, zwłaszcza
podczas urlopu i wolnych dni, zdumiewał się, że dziecko w pewnym okresie życia potrafi zatrudnić
przy sobie dwie dorosłe osoby nieprzerwanie I przez okrągłą dobę.
- Do roku 1964 dziewczynka była w żłobku i oboje jego rodzice jeszcze żyli, zajmowali się
więc nią, gdy on miał dyżur nocny albo popołudniową zmianę.
- A potem? - powiedział Ronn. - Po sześćdziesiątym czwartym?
- A potem chyba już nic o jego losie nie wiemy - powiedział Martin Beck pytająco
spoglądając na Melandera.
- Nie - powiedział Melander. - W sierpniu sześćdziesiątego czwartego wyrzucono go. I nikt
tego nie żałował. Ci, którzy mieli z nim do czynienia, woleli raczej zapomnieć o nim jak najprędzej
z tych czy innych względów.
- I nie wiadomo nawet, jaką dostał pracę? - spytał Martin Beck.
- W październiku tego samego roku starał się o posadę dozorcy nocnego, ale nie wiem, czy
ją dostał. A potem znikł nam z horyzontu.
- A wyrzucili go tylko dlatego, że miarka się przebrała? - spytał Ronn.
- Co przez to rozumiesz?
- Za wiele już miał kresek, czy też dał jakiś specjalny powód?
- Miarka się rzeczywiście przebrała, ale bezpośrednim powodem było złamanie dyscypliny.
W piątek siódmego sierpnia Ake Eriksson miał po południu wartę przed ambasadą amerykańską. A
że to było w sześćdziesiątym czwartym, nim się zaczęły wielkie demonstracje przeciw wojnie w
Wietnamie, więc - o ile sobie przypominam - tylko jeden posterunkowy miał zwyczajową wartę
przed ambasadą. Nie była to ulubiona służba, nudno, tak łazić tam i z powrotem.
- Ale wtedy nie było jeszcze wzbronione żonglować pałką
- zauważył Martin Beck.
- Jednego zwłaszcza chłopaka pamiętam - powiedział Ronn - - Fantastycznie był w tym
zręczny. Jeżeli Eriksson też tak potrafił, to mógł się zaangażować do cyrku.
Melander zmęczonym wzrokiem spojrzał na Ronna, potem na zegarek.
- Obiecałem, że przyjdę do domu na lunch, więc jeżeli pozwolicie, żebym mówił dalej...
- Przepraszam, tak mi przyszedł na myśl ten facet - wymamrotał Ronn dotknięty. - Mów.
- Jak powiedziałem, Eriksson miał mieć wartę przed ambasadą, ale zwyczajnie gwizdnął
sobie na to. Poszedł i zmienił tego, który miał dyżur przed nim. A potem po prostu sam też sobie
poszedł. Jakiś tydzień wcześniej Eriksson przyjął zgłoszenie z Fredrikshovsgatan, gdzie w piwnicy
domu znaleziono nieżywego dozorcę. Zawiązał postronek na rurze pod sufitem kotłowni i powiesił
się, nie było więc powodu, by wątpić, że to samobójstwo. W zamkniętym schowku piwnicznym
znaleziono złodziejska kryjówkę, aparaty fotograficzne, radiowe i telewizyjne, meble, dywany i
obrazy, mnóstwo rzeczy pochodzących z włamań popełnionych w ostatnich latach. Dozorca był
paserem, w ciągu kilku dni ujęto również złodziei, którym piwnica służyła za kryjówkę. Ale tym
wszystkim Eriksson nie musiał się zajmować, tyle tylko, że to właśnie on został zaalarmowany,
wraz z kolegą zabezpieczył miejsce i po doczekaniu się przyjazdu brygady pozostało im tylko
zameldować samobójstwo i na tym sprawę zakończyć. Ale Eriksson wbił sobie do głowy, że nie
wszystko zostało załatwione tak, jak należało. Zaznaczam, że z jednej strony przypuszczał, że
dozorca został zamordowany, z drugiej spodziewał się, że można by ująć wielu jeszcze członków
tej złodziejskiej szajki. Zamiast więc wrócić pod ambasado - spod której w ogóle nie powinien był
odchodzić, całe popołudnie spędził na Fredrikshovsgatan na przesłuchaniu lokatorów i niuchaniu.
Gdyby to był zwykły dzień, może by nikt nie zauważył, że nie pełni służby, ale traf zdarzył lak
fatalnie, że tego właśnie popołudnia miała się odbyć jedna z pierwszych zorganizowanych
demonstracji pod ambasadą. Dwa dni wcześniej, piątego sierpnia, Stany Zjednoczone napadły na
Wietnam Północny i zrzuciły bomby wzdłuż całego wybrzeża, a tego dnia, kiedy Eriksson miał
pełnić wartę przed ambasadą, kilkaset osób zebrało się na pochód protestacyjny przeciw agresji.
Ponieważ demonstracja była zupełnie nieoczekiwana, własny personel ubezpieczający ambasadę
został zaskoczony, a że nasz przyjaciel Eriksson nie znajdował się na swoim miejscu, potrwało
długo, nim zjawiły się tam siły policyjne. Demonstracja miała spokojny przebieg, ludzie
wykrzykiwali hasła, stali z plakatami, a mała grupa poszła wręczyć ambasadorowi list
protestacyjny. Ale jak nam wiadomo, policja porządkowa nie była przyzwyczajona do demonstracji
i zachowała się tak, jak przy zwykłych ulicznych zamieszkach, zrobiła się z tego potężna bijatyka.
Mnóstwo ludzi zabrana do komisariatów, a wielu z nich porządnie poturbowano. Wszystko to
zwalono potem na Erikssona, a ponieważ popełnił poważne wykroczenie służbowe, został
natychmiast zawieszony w czynnościach, a w kilka dni później oficjalnie zwolniony. Ake Eriksson
wybył. Melander wstał.
- I Fredrik Melander wybywa. Nie zamierzam spóźnić się na lunch. Nie byłbym
zachwycony, gdybyście mnie dziś jeszcze potrzebowali, ale jeżeli tak, to wiecie, gdzie jestem.
Schował fajkę i tytoń, włożył płaszcz. Martin Beck usiadł na jego krześle.
- Wy rzeczywiście myślicie, że to Eriksson zabił Nymana? - spytał Melander w drzwiach.
Ronn wzruszył ramionami. Martin Beck nic nie powiedziała
- To mi się wydaje nieprawdopodobne - rzekł Melander. - Powinien to był w takim razie
zrobić, kiedy jegoł żona umarła. W ciągu dziesięciu lat żądza zemsty i uczucie nienawiści mogą
tylko osłabnąć. Jesteście na fałszywym tropie. Ale życzę wam szczęścia. Tymczasem.
Wyszedł.
Ronn spojrzał na Martina Becka i powiedział:
- On ma chyba rację.
Martin Beck siedział w milczeniu i na chybił trafił przeglądał leżące na biurku papiery.
- Jedna rzecz mi przychodzi na myśl, Melander o niej wspomniał. Rodzice. Może w
dalszym ciągu mieszkają tam gdzie mieszkali dziesięć lat temu.
Już bardziej świadomie zaczął przerzucać papiery. Ronn nie odezwał się, patrzył tylko na
Martina Becka bez entuzjazmu. W końcu Martin Beck znalazł to, czego szukał. - Jest adres. W
Segeltorp.
23
Czarny chrysler miał białe błotniki i dwa szafirowe światła na dachu. Jakby to jeszcze nie
wystarczało, słowo POLICJA wymalowane było czterokrotnie wielkimi, wyraźnymi, łatwo
czytelnymi białymi literami: na masce, na pokryciu bagażnika oraz na jednych i drugich
drzwiczkach.
Mimo że wóz miał rejestrację B, czyli był nie z terenu miasta, przekraczał właśnie z dużą
szybkością granicę Sztokholmu przy północnej rogatce w kierunku drogi z Uppsali, lecz nie jechał
w stronę komisariatu w Solnie.
Nowiutki wóz patrolowy wyposażony był we wszystko, czego trzeba, by sprostać
wymaganiom czasu, lecz wszelkie techniczne doskonałości nie mają tak istotnego znaczenia jak
obsada wozu. Ta zaś składała się z Karla Kristianssona i Kurta Kvanta, dwóch rosłych blondynów
pochodzących ze Skane, na których dwunastoletnią już wkrótce karierę radiopolicjantów składało
się kilka udanych i bardzo wiele całkowicie nieudanych wyczynów.
A właśnie w tej chwili zdawali się być na najlepszej drodze, by popaść w tarapaty.
Mianowicie cztery minuty temu Kristiansson zmuszony był aresztować Zadka. Katastrofa,
której nie można złożyć na karb niefortunnego przypadku lub przesadnej gorliwości. Przeciwnie,
spowodowana została przez niebywałe lenistwo i bezwzględną prowokację.
Zaczęło się od tego, że Kvant zahamował przy kiosku z gazetami. Wyciągnął portfel i
pożyczył Kristianssonowi dziesiątkę, wtedy tamten wysiadł.
Kristiansson zawsze był spłukany, ponieważ trwonił pieniądze na zakłady futbolowe. Tylko
dwie osoby znały tę jego coraz bardziej wzmagającą się namiętność. Jedną z nich był Kvant, gdyż
dwaj ludzie pracujący w jednym radiowozie są w tak wysokim stopniu zdani na siebie, że mieliby
trudności z utrzymaniem przed sobą jakichkolwiek tajemnic.; Drugą była żona Kristianssona, miała
na imię Kerstin i obciążała ją ta sama namiętność. Ostatnio zaniedbywali nawet życie seksualne,
gdyż wolny czas spędzali na wypełnianiu kuponów i opracowywaniu niesłychanie zawiłego
systemu, opartego na kombinacji obliczeń prawdopodobieństwa i przypadkowo wybranych
zestawów liczbowych, które dwójka ich nie letnich dzieci wyrzucała posługując się specjalnie w
tymi celu sporządzoną kostką.
W kiosku Kristiansson kupił „Przegląd Sportowy” i dwiJ inne gazety, specjalnie sportowi
poświęcone. Prawą ręka wpychał do kieszeni drobne, w lewej trzymał gazety i kierując się do
samochodu pochłaniał oczyma pierwszą stronę „Wszystkich Reguł”. Myśli jego koncentrowały się
wokół pytania, jak obstawiona przez niego drużyna Millwall da sobiéj radę w dzisiejszym trudnym
meczu z Portsmouth, kiedy usłyszał przypochlebny głos, mówiący:
- Tego pan komisarz zapomniał.
I poczuł, że coś mu się ociera o rękaw. Machinalnie wyciągnął z kieszeni prawą rękę i palce
jego zamknęły się wokół czegoś dotkliwie zimnego i oślizłego. Wzdrygnął się podniósł oczy i ku
swemu przerażeniu zobaczył Zadka.
Potem spojrzał na przedmiot, który trzymał w ręku.
Karl Kristiansson stał w miejscu publicznym, gdzie ruch był dość ożywiony, w czasie
pełnienia obowiązków służbowych, w pełnym umundurowaniu, z błyszczącymi guzikami,
rzemieniami, pistoletem i pałką w białych pochwach u pasa. A w ręku trzymał gotowaną świńską
nogę-
- Wedle grajka instrument! Mam nadzieję, że się nada! A nie, to wetknij go sobie gdzieś! -
wrzasnął Zadek i ryknął I głośnym śmiechem.
Zadek był włóczącym się żebrakiem. Przezwisko jego miało, widoczny powód, gdyż
wzmiankowana część ciała była dominująca i sprawiała, że głowa, ramiona i nogi występowały
tylko jako nieistotny dodatek. Miał tylko metr pięćdziesiąt wzrostu, to znaczy był o trzydzieści
sześć centymetrów niższy od Kristianssona i Kvanta.
Co jednak czyniło tego człowieka tak odstraszającym, to nie jego fizyczna konstrukcja, a
ubranie.
Zadek miał na sobie dwa długopołe palta, trzy marynarki, cztery pary spodni i pięć
kamizelek. Wszystko to razem zawierało okrągło pięćdziesiąt kieszeni, a Zadek znany był między
innymi z tego, że nosił przy sobie znaczne sumy gotówką, zawsze w walucie krajowej i nigdy w
monetach większej wartości niż dziesięciobrówka.
Kristansson i Kvant już przedtem przyłapywali Zadka, dokładnie licząc jedenaście razy, ale
sprowadzili go do komisariatu tylko w dwóch pierwszych przypadkach, i to tylko przez
nieporozumienie i brak doświadczenia.
W wypadku numer jeden Zadek miał przy sobie 1230 jednobrówek, 2780 dwubrówek, 2087
pięciobrówek i jedną dziesiątkę w czterdziestu trzech kieszeniach. Zrewidowanie go zajęło trzy
godziny dwadzieścia minut. Wprawdzie w wyniku późniejszej rozprawy sądowej został skazany za
uchybienie wobec urzędnika na dziesięć dni aresztu albo grzywnę po koronie za dzień, a świński
ryj, jaki nasmarował na chłodnicy samochodu patrolowego, uznano za wart dodatkowej korony, ale
Kristiansson i Kvant musieli stawić się na rozprawę w charakterze świadków, i to w dodatku w
jednym z wolnych dni.
Wypadek numer dwa nie miał tak szczęśliwego przebiegu. Tym razem Zadek posiadał nie
mniej niż 220 koron i 93 bre w sześćdziesięciu dwóch kieszeniach. Tym razem rewizja trwała
siedem godzin i na dobitkę całej tej udręki Zadek został uniewinniony przez nie odznaczającego się
rozsądkiem sędziego, który nie miał zmysłu pozwalającego wczuć się w brzmienie i znaczenie
skańskich wyrażonek, i nie mógł dosłuchać się niczego uwłaczającego czy grubiańskiego w
określeniach: niezguła, głąb, kalosz, gnojnik. Kiedy Kvantowi po wielkich trudnościach udało się
przełożyć gnojnik na środek używany do transportu nawozu, sędzia cierpko zauważył, że to
Kristiansson a nie radiowóz jest wnioskodawcą oskarżenia i że sąd uważa za nieprawdopodobne, by
w ogóle można było ubliżyć czterodrzwiczkowemu plymouthowi, a już zwłaszcza przez
porównanie go z innym będącym w użyciu pojazdem.
Zadek podobnie jak Kristiannson i Kvant pochodził z równiny na południu kraju i wiedział,
jaką wagę mają pewne słowa.
Gdy na dodatek Kvantowi zdarzyło się nazwać podsądnego Zadek zamiast Carl Fredrik
Gustaf Oscar Jbnsson Kack, dzień był ostatecznie stracony. Sąd uchylił oskarżenie i wezwał
Kvanta, by sam unikał wątpliwych i trudnych do przetłumaczenia gwarowych wyzwisk wobec
wysokiego sądu.
A teraz znowu.
Kristdansson rozejrzał się ukradkiem i zobaczył pełnych wesołego oczekiwania albo już
głośno rżących śmiechem obywateli.
Na dobitkę Zadek wyciągnął z którejś z licznych kieszeni drugą świńską nogę i krzyknął:
- Została po jednym waszym krewnym i koledze, co niedawno wykitował. Jego ostatnia
wola, żeby te nóżki służyły dalej takiej samej świni jak on. I żebyście się wszyscy wkrótce spotkali
na padole płaczu dla ubabranych świntuchów. W piekielnym kotle.
Bezradne niebieskie oczy Kristianssona szukały Kvanta, lecz ten wykręcił się plecami do
sceny, udając w ten sposób, że niewiele albo zgoła nic z tym nie ma wspólnego.
- Niech pan komisarz mocno w garści trzyma - powiedział Zadek. - Tylko że zakrętasa nie
ma. Ale temu brakowi to się zaraz zaradzi.
Zagłębił drugą rękę w czeluściach swej garderoby.
Wszędzie widać było zadowolone miny, a jakaś nie od razu dająca się zidentyfikować osoba
stojąca w pewnym oddaleniu powiedziała głośno:
- Słusznie. To się tym cholerom należy. Niezadowolony z niepewnej postawy Kristianssona,
Zadek wrzasnął nagle:
- Glina cholerna! Świński pomiot! Szczurzy ogon! Wśród widzów powstał pełen
wyczekiwania pomruk. Kristiansson wyciągnął rękę, by ująć swego antagonistę.
Jednocześnie desperacko szukał jakiegoś wyjścia. Słyszał już brzęk tysięcy miedziaków w
ukrytych kieszeniach.
- Pazury po mnie wyciąga! - zapiszczał Zadek z dobrze udaną rozpaczą. - Po mnie biednego,
ubogiego inwalidę.
Taki zasraniec podnosi rękę na uczciwego sprzedawcę, dlatego tylko że mu zwyczajną
ludzką życzliwość okazałem. No, zabieraj mnie, ty szarpany!
W krytycznym momencie Kristianssonowi świńska noga utrudniła sytuację i nie mógł
popełnić bardziej sprecyzowanego aktu przemocy, lecz Zadek wszystko ułatwił szarpnąwszy
drzwiczki policyjnego wozu i wtarabaniwszy się na tylne siedzenie, nim Kristiansson zdążył w
sposób świadomy celu zrobić użytek ze swej energii.
Kvant nie odwracając głowy powiedział:
- Jak u diabła ciężkiego można być takim tępakiem, Kalle. Samemu pakować głowę w
paszczę Zadka. Wszystko to twoja wina.
Zapuścił motor.
- O Jezu - mało konstruktywnie powiedział Kristiansson.
- Dokąd chce jechać? - spytał Kvant z wściekłością.
- Solna vagen 98 - radośnie zapiał ujęty.
Zadek wcale nie był głupi. Zażądał odwiezienia do komendy obwodu Solna. Ze źle
ukrywaną radością przewidywał rachowanie swej gotówki.
- Nie możemy go wyrzucić w terenie naszego obwodu - powiedział Kvant. - To zbyt
ryzykowne.
- Zawieźcie mnie do komendy - upomniał ich Zadek. - Powiedzcie przez radio, że jedziemy,
niech naszykują kawę. Napiję się chętnie, nim zaczniecie liczyć.
Demonstracyjnie poklepał się po kieszeniach.
Słusznie. W licznych ukrytych zakamarkach ubrania zabrzęczały niezliczone ilości
miedziaków. Istniała nieubłagana, choć niepisana zasada, że rewidowanie Zadka przypadało w
udziale tym, którzy byli na tyle głupi, żeby go zatrzymywać-
- Spytaj, dokąd go zawieźć - powiedział Kvant.
- Przecież już sam spytałeś - odpowiedział Kristiansson zjadliwie.
- Nie ja go wciągałem - oświadczył Kvant. - Ja go w ogóle nie widziałem, póki nie wsiadł
do samochodu.
Jedną ze specjalności Kvanta było nic nie widzieć i nie słyszeć.
Kristiansson znał tylko jeden sposób dotarcia do Zadka: od strony jego ludzkiej słabości.
Zagrzechotał drobnymi, w kieszeni.
- Ile? - pożądliwie spytał Zadek.
Kristiansson wyjął resztę z rozmienionej dziesiątki, przyjrzał się i powiedział.
- Sześć pięćdziesiąt, co najmniej.
- To łapówka - piskliwie oświadczył zatrzymany. Ani Kristiansson, ani Kvant nie wyznawali
się w tym ściśle prawnym zagadnieniu. Gdyby on im proponował pieniądze, byłaby to próba
przekupienia przedstawicieli władzy. Ale było odwrotnie.
- Zresztą sześć pięćdziesiąt nie starczy. Muszę mieć na butelkę deserowego.
Kvant wyjął portfel i upłynnił jeszcze jedną dziesiątkę. Zadek natychmiast po nią sięgnął.
- Podwieźcie mnie do monopolowego - powiedział.
- Nie tu w Solnie - powiedział Kvant. - Na takie ryzyko się nie ważymy, dobra duszo.
- W takim razie na Sigtunagatan. Tam mnie znają i mam blisko metę w parku przy pisuarze.
- Nie możemy pozwolić sobie na wysadzanie go przed sklepem spirytusowym - strachliwie
powiedział Kristiansson.
Minęli właśnie pocztę i Tennstopet, i jechali przez Dalagatan w kierunku południowym.
- Skręcę tu do parku - powiedział Kvant. - Wjedziemy kawałek i wypuścimy go.
- Za świńskie nogi nic nie odpalaliście - zauważył Zadek.
Nie pobili go. Ich fizyczna przewaga była zbyt znaczna, a poza tym nie mieli zwyczaju bić
kogokolwiek, przynajmniej bez koniecznej potrzeby.
Prócz tego żaden z nich nie był zbytnio gorliwy w służbie. Kvant prawie zawsze zgłaszał
wszystko, co zdarzyło mu się zauważyć, lecz z łatwością udawało mu się dostrzegać i słyszeć
znikomo mało. Kristiansson był okazowym leniem, który gotów był przeoczyć wszystko, co mogło
skomplikować służbę i spowodować niepotrzebne kłopoty.
Kvant skręcił do parku tuż przy Instytucie Eastmana.
Drzewa były ogołocone z liści, smutno, pusto. Stanął dokładnie przed wjazdem i
powiedział:
- Wyłaź, Kalle. Pojadę kawałek dalej i wypuszczę go z samochodu możliwie
niedostrzegalnie. A jak byś widział, że coś nie gra, to gwizdnij, umówiony sygnał, jak zwykle.
W samochodzie cuchnęło potem, wymiocinami, a przede wszystkim kwaśnym odorem ciała
zatrzymanego.
Kristiansson kiwnął głową i wysiadł. Gazety zostawił na tylnym siedzeniu, ale świńską nogę
wciąż trzymał w ręku.
Samochód zniknął. Poszedł w kierunku ulicy i z początku nie zobaczył nic, co mogłoby
wzbudzić niepokój. Czuł się jednak w pewien sposób wytrącony z równowagi i niecierpliwie
czekał, by Kvant powrócił, i aby jak najszybciej wycofali się na własny teren, w spokój i
bezpieczeństwo. Będzie wprawdzie do końca objazdu musiał słuchać, jak Kvant opisuje fizyczną
niewydolność i złe humory swej żony. Ale do tego już przywykł. On sam uważał, że jego żona jest
bez zarzutu, zwłaszcza jeżeli chodzi o typowanie w totalizatorze, i rzadko o niej wspominał.
Kvant jakoś się spóźniał. Widocznie nie chciał ryzykować, że go ktoś zobaczy, albo też
Zadek podniósł stawkę.
Przed wejściem do Instytutu Eastmana znajdował się placyk z okrągłą kamienną fontanną,
czy co to tam było pośrodku. Po przeciwnej stronie tego czegoś stał czarny volkswagen
zaparkowany tak jawnie wbrew przepisom, że nawet tak mało gorliwy policjant jak on, nie mógł
nie zareagować.
Kristiansson wcale wprawdzie nie zamierzał działać w tej sprawie, czuł jednak, że sekundy
wyczekiwania dłużą się i leniwie obszedł okrąg basenu. Będzie mógł przynajmniej udawać, że
ogląda ten samochód, którego właściciel najwidoczniej wyobrażał sobie, że może w ten sposób
parkować w samym sercu stolicy Szwecji, kraju zakazów. Podejść i popatrzyć na źle zaparkowany
wóz jest to pozatym czynność do niczego nie zobowiązująca.
Ozdobny krąg miał ze cztery metry średnicy. Gdy Kristiansson obszedł go dokoła wydało
mu się, że dostrzega szybki refleks słońca wysoko w oknie budynku po przeciwnej stronie ulicy.
W ułamek sekundy później usłyszał krótki ostry trzask i w tejże chwili jakby go młot rąbnął
w prawe kolano. Noga się pod nim ugięła, zachwiał się i padł na wznak przez kamienne
obmurowanie do basenu, którego dno pokrywały zeszłoroczne igły sosnowe, zgniłe liście i inne
śmieci.
Leżąc na plecach słyszał swój własny krzyk. Wydawało mu się, że rozległo się więcej
głośnych trzasków, ale widocznie żaden z nich jego nie dotyczył.
Wciąż trzymał w ręce świńską nogę i nie udało mu się jeszcze skojarzyć błysku strzału z
trzaskiem ani z kulą, która zgruchotała mu kość pod kolanem.
24
Gunvald Larsson wciąż patrzył na sekundnik chronografu, kiedy usłyszał drugi trzask, po
którym natychmiast nastąpiły dalsze cztery.
Zegarek jego - jak większość zegarków w całym kraju - wskazywał czas obowiązujący w
Szwecji, to jest na piętnastym stopniu na wschód od Greenwich, a ponieważ zegarek był dobrze
wyregulowany i nigdy nie spóźniał się ani o sekundę na rok, jego obserwacje dotyczące czasu były
dokładne.
Pierwszy strzał rozległ się dokładnie dziesięć po dwunastej. Następne cztery, może pięć,
padły w przeciągu dwóch sekund, mianowicie między czwartą a siódmą sekundą od pory
wyjściowej. Czyli była 12.10
W ciągu następnych dwóch minut Gunvald Larsson i Kollberg działali wspólnie, wiedzeni
uznania godnym istynktem i właściwą oceną kierunku i odległości.
Wpadli do najbliższego samochodu, przypadkowo był to czerwony BMW Larssona.
Gunvald Larsson włączył gaz, gwałtownie wystartował i poprowadził, nie tą drogą, którą
przyjechał dokoła głównego budynku, tylko obok starej kotłowni i dalej wąską krętą drogą ku
Dalagatan między oddziałem położniczym a Instytutem Eastmana. Potem skręcił o sto
osiemdziesiąt stopni na lewo na wybrukowany kamieniami placyk przed Instytutem, zahamował,
wpadł w poślizg i zatrzymał samochód tak, że stanął on trochę ukosem między fontanną a
szerokimi wejściowymi schodami.
Jeszcze zanim zdążyli otworzyć drzwiczki i wydostać się, dostrzegli obaj, Gunvald Larsson
i Kollberg, że w basenie fontanny leży policjant w mundurze. Zauważyli także, że jest ranny, ale
żyje, i że w pobliżu znajduje się pewna ilość innych osób. Trzy z nich leżały na ziemi, ludzie
martwi, ranni lub chroniący się w tej pozycji przed strzałami, inne osoby stały nieruchomo,
przypuszczalnie na tych miejscach, gdzie się znajdowały, gdy zaczęto strzelać. Na drodze
wjazdowej od strony Vasaparken zatrzymał się właśnie samochód patrolowy z policjantem przy
kierownicy. W momencie gdy samochód stanął, kierowca otworzył lewe drzwiczki.
Gunvald Larsson i Kollberg wysiedli jednocześnie, jeden z prawej, drugi z lewej.
Następnego strzału Gunvald Larsson nie słyszał, ale poczuł, że zerwało mu z głowy futrzaną
czapkę, która poleciała na schody, i doznał wrażenia jakby mu ktoś rozżarzonym pogrzebaczem
przeciągnął przez włosy od prawej skroni do ucha. Nie zdążył nawet wyprostować się, wykręciło
mu głowę, usłyszał strzał, ostry gwizd podmuchu, suchy trzask, świst rykoszetu, w dwóch
potężnych susach przesadził osiem schodów i przywarł do ściany, na lewo we framudze drzwi,
podzielonych na trzy części kanciastymi filarami. Złapał się za policzek, rękę wypełniła krew. Kula
wyorała bruzdę w skórze. Rana obficie krwawiła, zamszowa kurtka zniszczona. Raz na zawsze.
Kollberg zareagował równie szybko jak Gunvaid. Dał nura z powrotem do samochodu i
miał na tyle szybki refleks, że natychmiast przeturlał się przez oparcie fotela na tylne siedzenie.
Bezpośrednio potem dwie kule przebiły dach samochodu i utkwiły w wyściółce przedniego fotela.
Kollberg widział ze swego miejsca Gunvalda Larssona w drzwiach, płasko przywartego do ściany,
wyraźnie rannego. Wiedział, że musi natychmiast wydostać się z wozu i na schody, od razu bez
namysłu pchnął nogą prawe przednie drzwiczki, rzucając się jednocześnie przez lewe tylne.
Huknęły trzy strzały, wszystkie skierowane w prawą stronę samochodu, ale Kollbergjuż się
wydostał na lewą, złapał się najbliższej z czterech żelaznych poręczy i przeskoczył owe osiem
schodów wcale ich nie dotykając, wyrżnął głową i ramieniem w żołądek Gunvalda Larssona.
Potem zaczerpnął tchu, z trudem stanął na nogi i rozpłaszczył się przy ścianie obok
Gunvalda Larssona, który dziwnie pomrukiwał pewnie ze zdumienia albo z braku powietrza.
W ciągu kilku sekund, może pięciu, może dziesięciu, nic się nie wydarzyło.
Ranny policjant wciąż leżał w basenie, a jego kolega stał obok radiowozu z pistoletem w
ręku i ze zdumieniem rozglądał się dokoła. Przypuszczalnie nie widział Kollberga i Gunvalda
Larssona i w ogóle nie miał rozeznania w sytuacji. W każdym razie widział rannego kolegę w
odległości ośmiu metrów i ruszył ku niemu wciąż z ogłupiałą miną i z pistoletem w garści.
- Skąd u licha te dwie baranie głowy się tu wzięły - wymamrotał Gunvald Larsson.
W sekundę potem ryknął: Kvant! Stój! Kryj się!
Gdzie, pomyślał Kollberg. Bo żadnego sposobu ukrycia się, nie było.
Gunvald Larsson też musiał być tego zdania, bo nic więcej nie powiedział. I chwilowo nic
się nie wydarzyło, prócz tego, że jasnowłosy policjant drgnął, popatrzył w kierunku drzwi, a potem
ruszył dalej. Przypuszczalnie nie mógł dojrzeć dwóch ludzi stających w cieniu filarów.
Czerwony piętrowy autobus przejechał przez Dalagatan. Ktoś histerycznie wzywał pomocy.
Policjant dotarł do celu, przyklęknął na brzegu basenu i pochylił się nad rannym.
Po wewnętrznej stronie obmurowania był występ, zrobiony pewnie specjalnie dla dzieci,
żeby mogły tam latem siadywać i bosymi nogami rozchlapywać wodę. Skórzana kurtka, zalśniła w
słońcu, gdy policjant położył na tym występie pistolet, żeby mieć wolne ręce. Szerokimi plecami
zwrócony był ku słońcu i w plecy trafiły go dwie kule w niecałą sekundę, jedna w kark, druga
między łopatki.
Kurt Kvant upadł na twarz pod kątem prostym do swego kolegi. Kristiansson zdążył
zobaczyć ranę od wylotu pierwszej kuli: między jabłkiem Adama a kołnierzem. Potem poczuł na
biodrach ciężar ciała Kvanta i zemdlał z bólu, strachu i upływu krwi. Leżeli na krzyż, jeden
nieprzytomny, drugi martwy.
- Niech to diabli - powiedział Gunvald Larsson. - i Niech to diabli.
Kollberga owładnęło silne uczucie nierealności tego wszystkiego.
Czekał, aż coś się stanie. I stało się, ale zupełnie jakby rozgrywało się to w jakimś innym
wymiarze, nie tym, w którym on żył i działał-
Coś się jeszcze zdarzyło. Człowiek poruszył się i wszedł w magiczny kwadrat wyłożony
kamieniami. Mały chłopczyk w zielonej jak mech wiatrówce, migotliwych dwukolorowych
dżinsach w niebieskich odcieniach i w zielonych gumowych butach z odbłyskowym kantem.
Kędzierzawe blond włosy. Nie mógł mieć więcej niż pięć lat. Wolno i z wahaniem podchodził do
basenu.
Kollberg sprężył się całym ciałem, podświadoma fizyczna gotowość do rzucenia się i
porwania dziecka na ręce. Gunvald Larsson też to zauważył, bo nie odwracając oczu od
makabrycznej sceny położył wielką zakrwawioną rękę na piersi Kollberga i powiedział:
- Zaczekaj.
Chłopczyk stał przy kamiennym kręgu i patrzył na leżące ciała. Potem włożył palce lewej
ręki do buzi, a prawą złapał się za ucho i wybuchnął płaczem.
Przez chwilę stał z przechyloną głową, a łzy spływały po okrągłych policzkach. Potem
odwrócił się i uciekł tą samą drogą, którą przyszedł. Przez trotuar i jezdnię wyszedł z kamiennego
czworoboku.
Wrócił do życia.
Nikt do niego nie strzelił.
Gunvald Larsson spojrzał na swój chronograf.
- Dwunasta, dwunasta dwadzieścia siedem - powiedział sam do siebie.
- Dwie minuty i dwadzieścia siedem sekund.
A Kollbergowi przychodziły na myśl dziwne skojarzenia:
Dwie minuty dwadzieścia siedem sekund to normalnie biorąc nie tak długo. Lecz w
pewnych okolicznościach może to być bardzo długo. Dobry szwedzki biegacz, Bjbrn Melmrö’es na
przykład teoretycznie zdążyłby przez ten czas przebiec czternaście razy po sto metrów. A to dość
dużo.
Dwaj policjanci zastrzeleni. Jeden z pewnością nie żyje. Prawdopodobnie ten drugi też.
Gunvald Larsson o milimetr od wykończenia, on sam o centymetr. I chłopiec w zielonej wiatrówce.
To też dużo.
Lennart Kollberg spojrzał na swój własny zegarek. Późnił się: już dwadzieścia po.
Pod pewnymi względami był pedantem, lecz pod innymi wcale mu nie zależało, nie dbał o
dokładność-
Chociaż był to przecież rosyjski zegarek marki Exakta, zapłacił za niego sześćdziesiąt trzy
korony. Ponad trzy lata chodził dobrze i jeżeli go się regularnie nakręcało, nie późnił się wcale.
Chronograf Gunvalda Larssona kosztował pięćset.
Kollberg podniósł ręce, przyjrzał się im, uformował z nich trąbkę wokół ust i ryknął:
- Halo! Halo! Słuchajcie! Teren niebezpieczny. Kryć się! - Nabrał tchu i znowu zaczął: -
Halo! Halo! Tu policja! Teren niebezpieczny! Kryć się!
Gunvald Larsson odwrócił głowę i spojrzał na niego z osobliwym wyrazem porcelanowo
błękitnych oczu.
Gunvald Larsson przyglądał się teraz drzwiom wejściowym Instytutu. Przy sobocie były
oczywiście zamknięte. W całym ogromnym budynku nie było z pewnością nikogo. Zbliżył się do
drzwi i z całej siły w nie kopnął.
Nie powinno się to było udać, udało się jednak. Kollberg wszedł za Larssonem do wnętrza.
Następne drzwi nie miały zamka i były szklane, ale Gunvald i w nie kopnął. Poleciały odłamki.
Podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę, nakręcił 19-000, zażądał pogotowia policyjnego i
powiedział:
- Tu Gunvald Larsson. W kamienicy przy Dalagatan 34 znajduje się w tej chwili jakiś
szaleniec, strzela z dachu albo z najwyższego piętra z karabinu maszynowego. W fontannie przed
Instytutem Eastmana leżą dwaj zabici policjanci. Ogłosić alarm we wszystkich obwodach
śródmiejskich. Zamknąć Dalagatan, Västmannagatan od Norra Bantorget do Karlbergsvagen i
Odengatan od Odenplan do St. Eriksplan. I wszystkie przecznice na tym terenie. Na zachód od
Västmannagatan i na południe od Karlbergsvägen. Zrozumiano? Co? Zawiadomić wyższe władze?
Oczywiście, zawiadomić wszystkich. Zaraz, zaczekajcie. Nie wysyłajcie pod wskazany adres
wozów patrolowych ani personelu w mundurach. Zbiórka... Odsunął słuchawkę i zmarszczył czoło.
- Odenplan - podpowiedział Kollberg.
- Właśnie. Odenplan, dobrze. Co? Jestem w Instytucie Eastmana. Za kilka minut przejdę na
drugą stronę i spróbuję go ująć.
Odrzucił słuchawkę i poszedł do najbliższej umywalni. Zmoczył ręcznik i omotał nim
głowę. Krew natychmiast zaczęła się przesączać przez ten prowizoryczny opatrunek.
Potem rozpiął płaszcz i marynarkę. Wyciągnął pistolet umocowany przy prawym biodrze.
Przyjrzał mu się z goryczą, spojrzał na Kollberga i powiedział:
- A ty jaką masz spluwę? Kollberg potrząsnął głową.
- A prawda. Ty przecież jesteś czymś w rodzaju pacyfisty. Jego pistolet - jak wszystko, co
stanowiło jego własność
- był inny, nieprzeciętny. Smith Wesson 38 Master. Kupił go, bo nie znosił standardowej
broni szwedzkiej policji.
- Wiesz co - rzekł Gunvald Larsson - zawsze miałem cię za wyjątkowego idiotę.
Kollberg kiwnął głową i powiedział:
- A jak sobie wyobrażasz nasze przejście przez ulicę?
25
Domu w Segeltorp nie można by nazwać okazałym. Mały i drewniany, na podstawie
architektury sądząc wybudowany został jako letniskowy co najmniej przed półwiekiem. Pierwotnie
pomalowany na kolorowo, teraz ukazywał już w niektórych miejscach spłukane z farby surowe
drzewo, wciąż jednak jeszcze widać było, że domek był niegdyś jasnożółty, z białymi węgłami i
okładzinami okien - Płot otaczający duża działkę, jak się zdawało należącą do domku, przed nie tak
wielu laty pomalowano na jaskrawoczerwony kolor, jak również poręcze przy schodach, drzwi
wejściowe i balustradę niewielkiej werandy.
Domek stał dość wysoko ponad gościńcem, a ponieważ brama była otwarta, Ronn wjechał
stromym podjazdem aż pod boczną ścianę domu.
Martin Beck natychmiast wysiadł i parę razy głęboko wciągnął powietrze, rozglądając się
jednocześnie dokoła. Często robiło mu się niedobrze podczas jazdy samochodem.
Ogród był gęsty, zaniedbany; w sadzie, na końcu zarośniętej prawie ścieżki stał stary
zardzewiały zegar słoneczny. Na cementowym cokole otoczonym splątanymi krzakami wyglądał
patetycznie i nie na swoim miejscu.
Zamykając drzwiczki samochodu Ronn powiedział:
- Zaczynam być głodny. Jak myślisz, jak tu załatwimy, zdąży się jeszcze coś zjeść?
Martin Beck spojrzał na zegarek. Ronn przyzwyczajony był jadać lunch w południe, a już
dziesięć po dwunastej. Martin Beck nie przestrzegał pory posiłków, w ogóle niezbyt troszczył się o
jedzenie w czasie pracy i zasadniczo jadał wieczorem.
- Oczywiście - powiedział. - Chodź, wejdziemy. Okrążyli narożnik, weszli po schodkach i
zapukali. Mężczyzna około siedemdziesiątki otworzył prawie natychmiast.
- Proszę - powiedział.
Stał w milczeniu i ciekawie przyglądał się gościom, gdy zdejmowali płaszcze w ciasnym
przedpokoiku.
- Proszę - powiedział jeszcze raz, odsuwając się, żeby mogli przejść.
W drugim końcu korytarza było dwoje drzwi. Jedne prowadziły do kuchni przez niewielki
hall, z którego schody wiodły na pięterko czy może strych, drugie do bawialnego pokoju. Powietrze
było tam wilgotne i zatęchłe, i panował półmrok, gdyż wysokie, przypominające paprocie rośliny
doniczkowe stojące na parapetach nie dopuszczały światła dziennego.
- Proszę siadać. Zaraz przyjdzie żona. I kawa będzie.
W pokoju królowała grupa mebli w ludowym stylu: sosnowa kanapa o prostym oparciu i
pasiastym obiciu, i takież krzesła otaczające duży stół; jego masywny sosnowy blat miał piękne
słoje. Martin Beck i Ronn usiedli w rogach kanapy. Przez uchylone drzwi w głębi pokoju widać
było wezgłowie mahoniowego łóżka i szafę z owalnymi lustrami w drzwiach. Gospodarz poszedł
zamknąć te drzwi, dopiero potem usiadł na krześle po przeciwnej stronie stołu.
Był chudy, przygarbiony, zszarzałą skórę na twarzy i łysej czaszce pokrywały brunatne
wątrobiane plamy. Na flanelowej koszuli w szaroczarną kratę miał gruby sweter domowej roboty.
- Właśnie mówiłem mojej, jakeśmy samochód usłyszeli, że bardzo prędko panowie
przyjechali - Nie byłem pewny, czy dobrze drogę opisałem, przez telefon.
- Nietrudno było znaleźć - powiedział Ronn.
- Pewnie, panowie policjanci to wszędzie traficie, w mieście i za miastem. Ake, jak był w
policji, to też znał miasto, wszędzie trafił.
Wyjął paczkę papierosów John Silver i poczęstował. Martin Beck i Ronn podziękowali
odmownie. - Panowie tu przyjechali żeby pomówić o Akem - powiedział stary. - Tak jakem przez
telefon mówił, nie wiem właściwie, kiedy stąd wyjechał, myśleliśmy, matka i ja, że może zanocuje,
ale musiał wracać do domu. Czasem tu sypia. A że to dziś jego urodziny, myśleliśmy, że zostanie,
kawę do łóżka by miał podaną.
- Ma samochód? - spytał Ronn.
- A ma. No, idzie matka z kawą.
Wstał, gdy żona wyszła z kuchni niosąc tacę. Postawiła ją na stole. Potem wytarła rękę o
spódnicę i przywitała się.
- Eriksson - powiedziała niewyraźnie, gdy wymienili swoje nazwiska.
Nalała kawy i odstawiła tacę na podłogę, nim usiadła obok męża opierając ręce na kolanach
- Wyglądała na równą wiekiem mężowi, włosy miała srebrzystobiałe i skręcone trwałą w drobne
twarde loki, lecz jej okrągła twarz była niemal zupełnie gładka, a różowość policzków nie budziła
podejrzeń o szminkę. Patrzyła na swoje ręce, a gdy nagle ukradkiem spojrzała na Martina Becka,
pomyślał, że boi się chyba albo onieśmielają ją obcy.
- Chcemy spytać o parę rzeczy dotyczących syna, pani Eriksson - powiedział Martin Beck. -
Jeśli dobrze zrozumiałem męża pani, syn był tu wczoraj wieczorem. Czy wie pani, kiedy odjechał?
Spojrzała na męża, jak gdyby żywiła nadzieję, że za nią odpowie, ale on mieszał kawę nie
odzywając się.
- Nie - powiedziała z wahaniem. - Nie wiem. Chyba jak już się położyliśmy.
- A o której to było? Znowu spojrzała na męża.
- O której to mogło być, Otto?
- Wpół do jedenastej. Może jedenasta. My się zwykle wcześnie kładziemy, ale ponieważ
Ake tu był... Chyba raczej wpół do jedenastej.
- Więc nie słyszeli państwo, jak wyszedł?
- Nie - powiedział mężczyzna. - Dlaczego zresztą mielibyśmy wiedzieć? Czy mu się coś
stało?
- Nie - powiedział Martin Beck. - My o tym nic nie wiemy. Te pytania to zwykła
formalność. Proszę powiedzieć, gdzie syn państwa obecnie pracuje?
Kobieta powróciła do wpatrywania się w swe ręce, a mężczyzna odpowiedział:
- Wciąż jest monterem od wind. Zaczął rok temu.
- A przedtem?
- Cóż, różne rzeczy robił. Jakiś czas był w firmie hydraulicznej, prowadził taksówkę, był
dozorcą nocnym, a nim zaczął w tej firmie od konserwacji wind, jeździł na ciężarówce. Wtedy
kiedy się uczył na montera, specjalistę od wind.
- A jak tu był wczoraj wieczorem, zachowywał się jak zwykle? - spytał Martin Beck. - O
czym mówił?
Mężczyzna nie od razu odpowiedział. Kobieta sięgnęła po ciastko i rozkruszyła je na
talerzyku.
- Był chyba taki jak zawsze - powiedział w końcu mężczyzna. - Mówić dużo nie mówił, ale
on teraz rozmowny nie jest. Bardzo był oczywiście zgryziony o komorne i o to z Malin.
- Malin? - pytająco zdziwił się Martin Beck.
- Tak. Dziewczynka. Zabrali mu małą. To i mieszkanie też pewnie straci.
- Przepraszam - powiedział Martin Beck. - Nie bardzo rozumiem. Kto mu zabrał córkę? Bo
przecież chyba o jego córce pan mówi?
- Tak, Malin - dotknął ramienia żony. - Imię ma po babci. Myślałem, że panowie wiedzą, że
Opieka Społeczna zabrała ją Akemu.
- Dlaczego? - spytał Martin Beck.
- A dlaczego policja zamordowała jego żonę?
- Proszę odpowiedzieć na pytanie. Dlaczego zabrano mu dziecko?
- Ech, już przedtem próbowali, a teraz udało im się wreszcie dostać zaświadczenie, że on się
dzieckiem zajmować nie może. My oczywiście prosiliśmy, żeby mogła być u nas, ale jesteśmy za
starzy, powiedzieli. I mieszkanie tu nieodpowiednie.
Kobieta spojrzała na Martina Becka, ale napotkawszy jego wzrok, szybko wlepiła oczy w
filiżankę. Powiedziała cicho, ale z oburzeniem:
- Jakby u obcych ludzi mogło jej być lepiej. I zawsze tu lepiej niż w mieście.
- Przecież dawniej zajmowali się państwo wnuczką, nieprawdaż?
- Tak, wiele razy - powiedziała kobieta. - Na poddaszu jest pokoik, może tam mieszkać.
Dawny pokój Akego.
- Ake miewał taką pracę, że nie zawsze mógł przypilnować małej - rzekł mężczyzna. -
Uważają, że jest nieustabilizowany. To się teraz tak nazywa. Że nie może utrzymać pracy, to chyba
mieli na myśli. A to nie tak łatwo w dzisiejszych czasach. Bezrobocie z każdym dniem coraz
gorsze. Ale on był zawsze taki dobry dla Malin.
- I kiedy to się stało? - spytał Martin Beck.
- Z Malin? Przedwczoraj po nią przyszli. I zabrali.
- A on wczoraj bardzo był z tego powodu roztrzęsiony - wtrącił Ronn.
- Pewnie, że był. Chociaż nic nie mówił. Bo i z tym komornym też. My nie mamy
możliwości, żeby mu pomóc Emerytura mała.
- Nie starcza mu na komorne?
- Nie. I pewnie go niedługo wyrzucą. Komorne takie wysokie, aż dziw, że ludzi w ogóle stać
na to.
- A gdzie mieszka?
- Na Dalagatan, w nowym ładnym domu. Jak ten dom, gdzie przedtem mieszkał, zburzyli,
nie mógł dostać nic innego. Wtedy oczywiście lepiej zarabiał, więc myślał, że jakoś da radę. To
jeszcze nie takie znów straszne. Najgorzej z małą.
- Chciałbym się czegoś więcej dowiedzieć o tej sprawie z Opieką Społeczną - powiedział
Martin Beck. - Przecież oni tak ni stąd, ni zowąd nie mogą zabrać ojcu dziecka.
- Nie mogą?
- W każdym razie twierdzę, że przedtem musi być przeprowadzony dokładny wywiad.
- No, ja też tak przypuszczam. U nas ktoś był - Rozmawiał z moją i ze mną, oglądał dom, a
najwięcej o Akego wypytywał. Wesoły to Ake nie jest, od czasu jak Maria umarła, to pan chyba
rozumie. Ci z Opieki mówili, że jego depresja, znaczy się, że wciąż jest taki smutny, ujemnie
wpływa na psychikę, dziecka, pamiętam, tak właśnie mówili, oni to zawsze tak ładnie się wyrażają.
I że nie jest dobrze, że Ake miewa pracę w różnych dziwnych porach. No i że z pieniędzmi u niego
kiepsko, komornego nie może zapłacić i różne takie. Pewnie sąsiedzi z tej kamienicy zgłosili do
Opieki Społecznej, że on często zostawia Malin w nocy samą, że dziecko nie dostaje regularnie jeść
i różne takie.
- A nie wie pan, z kim jeszcze rozmawiała Opieka Społeczna?
- Z jego pracodawcą. Zdaje się, że próbowali dotrzeć do wszystkich jego byłych szefów.
- Do jego szefa w policji także?
- Pewnie, jasne. Ten był przecież najważniejszy. Jak się zdaje.
- A on pewnie nie wystawił mu specjalnie dobrej opinii - powiedział Martin Beck.
- Nie. Ake, mówił, że dn już rok jakiś temu, kiedy Opieka zaczęła przewiadywać się o życie
Akego, napisał do Opieki i wystawił mu taką opinię że zniszczyła wszelkie szanse zostawienia mu
Malin.
- A wie pan, kto to zaświadczenie z policji pisał? - spytał Martin Beck.
- Wiem. Komisarz Nyman, ten sam, co pozwolił, żeby żona Akego umarła, palcem nawet
nie kiwnął.
Martin Beck i Ronn wymienili szybkie spojrzenia.
Pani Eriksson spojrzała na męża, a potem na nich, wylękniona, jak zareagują na to nowe
oskarżenie. Przecież teraz oskarżał ich kolegę. Podała talerz z ciastem najpierw Ronnowi, który
wziął gruby kawałek biszkoptowej babki, potem Martinowi Beckowi, który podziękował.
- A jak syn był tu wczoraj, mówił coś o komisarzu Nymanie?
- Powiedział tylko, że to przez niego zabrali Malin. Nic więcej. On w ogóle nie jest
gadatliwy, nasz Ake, a wczoraj jeszcze zawzięciej milczał niż zwykle. No nie, Malin?
- Tak - powiedziała żona zgarniając okruchy ze swega talerzyka.
- A co robił wczoraj wieczorem? - spytał Martin Beck.
- Zjadł z nami obiad. Potem oglądał telewizję. A potem poszedł na górę do swego pokoju. A
my się położyliśmy.
Martin Beck zauważył przedtem, że telefon jest w przedpokoju i spytał:
- A czy w ciągu wczorajszego wieczoru syn korzystał z telefonu?
- Dlaczego pan o to wszystko pyta - powiedziała kobieta. - Czy Ake coś zrobił?
- Muszę prosić państwa, byście zechcieli najpierw jednak odpowiedzieć na nasze pytania -
powiedział Martin Beck. - Dzwonił stąd do kogoś wczoraj?
Siedząca naprzeciw nich para milczała przez chwilę. Potem mężczyzna powiedział:
- Może. Nie wiem. Może przecież telefonować, kiedy zechce.
- Więc nie słyszeli państwo, żeby rozmawiał przez telefon?
- Nie. Myśmy zresztą siedzieli przed telewizorem. Przypominam sobie, że raz wyszedł i
zamknął drzwi za sobą, czego nie robi, jak idzie tylko do toalety. Telefon jest w przedpokoju, więc
jak telewizor włączony, trzeba drzwi zamykać, żeby nie przeszkadzał.
- O której to mogło być? To znaczy, o której dzwonił?
- Dokładnie nie wiem. Ale oglądaliśmy film. Wyszedł tak jakoś w środku. Koło dziesiątej
chyba. Dlaczego pan chce wiedzieć?
Martin Beck nie odpowiedział. Ronn uporawszy się z babką powiedział nagle:
- Chciałbym przypomnieć, że syn państwa to znakomity strzelec. Jeden z najlepszych, jacy
wtedy byli w policji. Ciekawe, czy ma teraz jakąś broń.
Matka spojrzała na Rónna z nowym wyrazem w oku, a ojciec wyprostował się dumnie. W
ciągu ostatnich dziesięciu lat rodzice z pewnością mieli łatwo dające się zliczyć sposobności
usłyszenia kogoś mówiącego z uznaniem o ich synu.
- Tak - powiedział ojciec. - Ake zdobył wiele nagród. Nie ma ich tu, niestety, są u niego w
domu na Dalagatan. A jeśli chodzi o broń...
- Sprzedać to powinien - wtrąciła matka. - To drogie rzeczy, a on potrzebuje pieniędzy.
- Wie pan, jaką ma broń? - spytał Ronn.
- Owszem. Wiem. Sam, jak byłem młody interesowałem się strzelaniem. Przede wszystkim
ma broń ze straży obywatelskiej czy obrony cywilnej, czy jak to się tam teraz nazywa. Dosłużył się
przecież oficerskiego stopnia, nieźle, można powiedzieć.
- Jaką ma broń? - uparcie powtórzył Ronn.
- Przede wszystkim karabin, Mauser. Potem pistolet. W pistolecie już wiele lat temu zdobył
złotą odznakę.
- Jaki pistolet?
- Hammerli International: Pokazywał mi. I ma także...
- Co ma?
Mężczyzna zawahał się.
- Nie wiem, ma przecież zezwolenie na jedno i drugie, chyba panowie sami rozumieją.
- Zapewniam, że nie zamierzamy aresztować syna za nielegalne posiadanie broni - rzekł
Marcin Beck. - Co więcej?
- Amerykański samoczynny karabin. Ale na to też musi mieć zezwolenie, bo stawał z nim do
zawodów.
-; Niezły arsenał - mruknął Martin Beck.
- Co więcej? - spytał Ronn.
- Stary karabin ze straży obywatelskiej. Ale ten niewiele jest wart. Wyślizgana lufa i te
karabiny zawsze źle strzelały. Wszystkich tych rzeczy tu nie trzyma.
- Oczywiście, ma je w domu na Dalagatan - powiedział Ronn.
- Tak przypuszczam - potwierdził ojciec. - Ma tu wprawdzie wciąż swój pokój na górze, ale
wszystkie ważniejsze graty trzyma u siebie w domu. A teraz kiedy pewnie nie będzie mógł dalej
mieszkać w takim eleganckim lokalu, może się tu oczywiście przeprowadzi, póki czegoś sobie nie
znajdzie. Ten pokoik na poddaszu nie jest duży.
- Nie mają państwo nic przeciwko temu, żebyśmy tam zajrzeli? - spytał Martin Beck.
Mężczyzna spojrzał na niego z wahaniem-
- Nie, proszę, można. Ale tam nic nie ma do zobaczenia. Kobieta wstała i strzepała okruchy
ze spódnicy.
- O - powiedziała - nawet tam dziś nie byłam. Okropnie tam pewnie wygląda.
- Nie tak znów strasznie - rzekł mąż. - Zaglądałem rano, chciałem zobaczyć, czy Ake tam
spał, wcale tak źle nie wyglądało. Ake jest porządny.
Odwrócił wzrok i dodał cicho:
- Ake to dobry chłopak. Nie jego wina, że mu się życie tak ułożyło. Całe życie
pracowaliśmy i robiliśmy wszystko, żeby go wychować. Ale wszystko na złe się obróciło jemu i
nam. Za młodu, jak byłem robotnikiem, w coś wierzyłem, wierzyłem, że będzie coraz lepiej. Teraz
człowiek się zestarzał, a nikt się o niego nie zatroszczy, wszystko wyszło nie tak. Jakby człowiek
wiedział, że społeczeństwo taką drogą pójdzie, wcale by dzieci nie miał. Tylko nas cały czas
oszukiwali.
- Kto? - spytał Ronn.
- Politycy. Działanie. Co się myślało, że są nasi. A to wszystko tylko gangsterzy.
- No, proszę pokazać nam pokój - powiedział Martin Beck.
- Tak - rzekł gospodarz.
Poprowadził ich przez hall i po stromych, skrzypiących schodach. Na wprost schodów
znajdowały się drzwi, które otworzył.
- No więc to jest pokój Akego. Przyjemniej tu oczywiście wyglądało, gdy jeszcze był
chłopcem i mieszkał w domu, ale kiedy się ożenił i wyprowadził, zabrał z sobą większość mebli.
Teraz rzadko tu bywa.
Stał przytrzymując drzwi, Martin Beck i Ronn weszli do pokoiku na poddaszu. Okno było
umieszczone w pochyłości dachu, a ściany wyklejone zblakłymi tapetami w kwiatki. W krótszej ze
ścian znajdowały się wytapetowane także drzwi, wiodące prawdopodobnie do schowka czy szafy.
Pod ścianą stało wąskie turystyczne łóżko przykryte szarym wojskowym kocem. Pod sufitem wisiał
jasnożółty abażur o długich przybrudzonych frędzlach. Nad łóżkiem mały obrazek z pękniętym
szkłem. Przedstawiał dziewczynkę o złotych lokach siedzącą na zielonej łące z jagniątkiem w
objęciach. W nogach łóżka stał różowy plastykowy nocnik. Na stole leżała rozłożona gazeta, a na
niej długopis, a na wyplatanym krześle ciśnięta kuchenna ścierka czerwono-biała.
Nic więcej w pokoju nie było.
Martin Beck wziął ścierkę do ręki. Była przetarta od wielokrotnego prania i poplamiona.
Podniósł ją pod światło. Żółte plamy, przypominające tłuszcz, jakiego warstewka otacza zwykle
pasztet z prawdziwych gęsich wątróbek. Kształt plam wskazywał, że ktoś wytarł tą ścierką nóż.
Żółtawy tłuszcz sprawił, że materiał zrobił się prawie przezroczysty, Martin Beck uważnie
przesuwał płótno między palcami, a potem przytknął do nosa i powąchał. W tejże chwili, gdy
uświadomił sobie, jakiego pochodzenia są plamy i jak mogły powstać, Ronn powiedział:
- Popatrz tu, Martin!
Stał przy stole wskazując na gazetę. Martin Beck pochylił się i zobaczył na górnym
marginesie prawej strony nad krzyżówką kilka słów wypisanych długopisem. Dziewięć nazwisk
ułożonych w trzy grupy.
Pismo było nierówne, drukowane litery mocno wyrysowane. Spojrzenie jego utkwiło na
pierwszej szpalcie. Stig Oscar Nyman Palmon Hult Martin Beck.
Zdążył zauważyć, że wśród pozostałych nazwisk był także Melander, nadintendent i
komendant policji. A także Kollberg.
Potem odwrócił się do stojącego przy drzwiach gospodarza.
- Pod którym na Dalagatan mieszka pana syn?
- Pod trzydziestym czwartym, ale...
- Niech pan zejdzie do żony. My tam zaraz przyjdziemy. Mężczyzna zszedł wolno, na
najniższym stopniu schodów zatrzymał się i ze zdumieniem spojrzał na Martina Becka, który
ruchem ręki skierował go do bawialnego pokoju i odwrócił się do Rönna.
- Zadzwoń do Stròmgrena, czy kto tam u licha jest. Daj mu numer i powiedz, żeby
natychmiast skontaktował się z Kollbergiem w Sabb, a potem od razu tu zadzwonił. Masz co trzeba
w wozie, żebyśmy mogli wziąć odciski palców tam na górze?
- Oczywiście - odpowiedział Rönn.
- Dobrze. Ale wpierw zadzwoń.
Rönn poszedł do przedpokoiku do telefonu.
Martin Beck raz jeszcze rozejrzał się po ciupce na poddaszu. Spojrzał na zegarek. Za
dziesięć pierwsza. Usłyszał, że Rönn wraca przeskakując po trzy stopnie.
Martin Beck zobaczył jego zbielałą twarz i nienaturalnie rozszerzone oczy i pojął, że
katastrofa, którą cały dzień przeczuwał, nastąpiła.
26
Gdy syreny zaczęły śpiewać, Kollberg i Gunvald Larsson w dalszym ciągu znajdowali się
na parterze Instytutu Eastmana. Najpierw usłyszeli sygnały pojedynczych wozów, jak się zdawało
nadjeżdżających od Kungsholmen przez most St. Erika. Potem włączyły się w chór wozy z innych
części miasta, wycie słychać było ze wszystkich stron, ryk syren wibrował w powietrzu, ale nie
rozlegał się z bliska.
Znajdowali się w centralnym punkcie kręgu ciszy. Tak jak na łące, kiedy się po niej drepce
w nocy, dokoła świerszcze przestają grać, ale tylko dokoła drepcącego, pomyślał Kollberg.
Zerknął właśnie na Dalagatan i stwierdził, że nic się nie zmieniło na gorsze, a może trochę
na lepsze. Dwaj policjanci wciąż leżeli w basenie fontanny, ale innych trupów czy rannych na ulicy
nie było. Ludzie, którzy się tam znajdowali, znikli, nawet ci, co leżeli na ziemi. Widocznie nic się
im nie stało.
Gunvald Larsson nie odpowiedział jeszcze na pytanie, jak przedostaną się przez ulicę.
Natomiast gryząc w zamyśleniu dolną wargę wpatrywał się ponad głową Kollberga w wiszące
rzędem na ścianie fartuchy lekarskie.
Objawiła mu się alternatywa.
Przejść prosto przez wyłożony kamieniami kwadratowy placyk i przez ulicę, albo wymknąć
się przez okno do parku i obejść dokoła.
Obie te możliwości nie odpowiadały mu. Pierwsza zbytnio wyglądała na samobójstwo,
druga była czasochłonna.
Kollberg znowu wyjrzał ostrożnie, nie poruszając firanek.
Wskazał na fontannę i jej niemal nadnaturalistyczną ozdobę: kulę ziemską z dzieckiem
klęczącym na Skandynawii i dwóch leżących na krzyż policjantów.
- Znałeś tych dwóch?
- Tak - powiedział Gunvald Larsson. - To patrol radiowy z Solny. Kristiansson i Kvant. - I
po chwili milczenia dodał: - Co oni tu robili?
Kollberg zadał pytanie o wiele bardziej interesujące:
- I dlaczego ktoś ich chciał zastrzelić?
- A dlaczego nas chciał zastrzelić? Też trafne pytanie.
Najwidoczniej ktoś był w tym mocno zainteresowany. Ktoś uzbrojony w karabin
maszynowy, kto nie tylko położył dwóch mundurowych policjantów, ale także robił co mógł, by
zastrzelić Kollberga i Gunvalda Larssona, i kogo, jak się zdaje, wcale nie bawiło zwracanie broni
przeciw innym ludziom, choć od początku żywych tarcz celowniczych miał pod dostatkiem.
Dlaczego?
Odpowiedź była tuż pod ręką. Strzelający znał Kollberga i Larssona. Wiedział, kim są i ich
właśnie chciał zabić.
Czy ów osobnik znał także Kvanta i Kristianssona? Niekoniecznie, lecz mundur ułatwił mu
rozpoznanie ich. Jako kogo?
- To musi być ktoś, kto nie lubi policjantów - mruknął Kollberg.
- Uhm - powiedział Gunvald Larsson, ważąc w ręce ciężki pistolet. - Zauważyłeś, czy ten
drań strzelał z dachu, czy z któregoś mieszkania?
- Nie. Nie zdążyłem się rozejrzeć.
Na ulicy coś się zaczęło dziać. Dość zwykłego, a jednak godnego uwagi.
Nadjechała karetka pogotowia. Stanęła, wykręciła w kierunku fontanny, znów stanęła.
Wysiadło dwóch ludzi w białych kitlach, otworzyli tylne drzwiczki i wyciągnęli nosze. Poruszali się
spokojnie i na pozór bez zdenerwowania. Jeden z nich spojrzał w górę, na dziewięciopiętrową
kamienicę po przeciwnej stronie ulicy. Nic się nie stało.
Kollberg skrzywił się.
- Tak - natychmiast powiedział Gunvald Larsson. - To jest szansa.
- Znakomita szansa - powiedział Kollberg.
Nie był specjalnie zachwycony, ale Gunvald Larsson już zdjął kurtkę i energicznie
przerzucał białe kitle.
- Chyba ten wezmę - powiedział. - Wydaje się odpowiednio duży.
- Pewnie są tylko trzy rozmiary - rzekł Kollberg. Gunvald Larsson wsunął pistolet do kabury
i włożył płaszcz lekarski. Opinał mu się mocno w ramionach-
Kollberg potrząsnął głową i sięgnął po największy - na oko sądząc - z płaszczy. Był za
ciasny. Nie dopinał się na brzuchu.
Miał uczucie, że muszą wyglądać jak dwaj komicy z niemego filmu.
- Jakoś ujdzie - powiedział Gunyald Larsson.
- Ujdzie, to słowo w sam raz - powiedział Kollberg.
- Okey?
- Okey.
Wyszli, przecięli drogę na ukos przez kamienne obmurowanie tuż obok pielęgniarzy, którzy
właśnie wkładali Kvanta na nosze.
Kollberg spojrzał na zmarłego. Poznał go. Policjant, z którym kilkakrotnie w dużych
odstępach czasu zdarzyło mu się spotkać i który przy jakiejś okazji czymś się odznaczył. Czym?
Ujął mordercę-zboczeńca? Coś w tym rodzaju.
Gunvald Larsson był już w połowie jezdni. Dość osobliwie wyglądał w za małym lekarskim
kitlu i z głową owiniętą gałganem. Obaj pielęgniarze patrzyli zdumieni.
Świsnął strzał. Kollberg pędem przebiegł ulicę.
Tym razem kula nie w niego była skierowana.
Czarno-biały mikrobus policyjny jechał przez Odengatan z włączonymi syrenami. Pierwszy
strzał rozległ się, gdy był przy Sigtunagatan i natychmiast nastąpiła dalsza seria. Gunvald Larsson
wysunął się o parę kroków na trotuar, żeby lepiej widzieć. Samochód najpierw przyspieszył, potem
ześliznął się, zaczął jechać zygzakiem, gdy minął skrzyżowanie Odengatan z Dalagatan i zniknął,
ogień karabinowy ustał. Wkrótce potem usłyszeli złowróżbny grzechot blachy.
- Idioci - powiedział Gunvald Larsson.
Przyłączył się do Kollberga stojącego przy wejściu, rozpiął kitel, wyjął pistolet i powiedział:
- Jest na dachu. To oczywiste. Zobaczymy.
- Tak, teraz strzelał z dachu - powiedział Kollberg.
- Co to znaczy teraz?
- Bo wydaje mi się, że poprzednie nie z dachu.
- Zobaczymy - powtórzył Gunvald Larsson. Kamienica miała dwa wejścia od ulicy. Weszli
pierwszym z nich. Winda nie działała i na parterze zgromadziła się pewna liczba zdenerwowanych
lokatorów. Widok Gunvalda Larssona w rozwianym białym fartuchu, w zakrwawionej szmacie na
głowie i z pistoletem w garści nie wpłynął na tych ludzi uspokajająco. Kollberg miał legitymację
służbową w marynarce, a marynarka została po tamtej stronie ulicy.
Gunvald Larsson, jeśli miał jakieś dokumenty, to starannie unikał okazywania ich.
- Z drogi - powiedział opryskliwie.
- Proszę się skupić gdzieś na dole - zaproponował Kollberg.
Niełatwo było uspokoić gromadkę, na którą składały się trzy kobiety, dziecko i starszy
mężczyzna. Prawdopodobnie widzieli z okien wszystko, co się działo na ulicy.
- Tylko spokojnie - powiedział Kollberg. - Nie ma niebezpieczeństwa.
Zastanowiwszy się nad tą wypowiedzią, uśmiechnął się wewnętrznie.
- Jest tu przecież policja - rzucił przez ramię Gunvald Larsson.
Winda stała w pobliżu szóstego piętra. Na klatce schodowej powyżej, drzwi były otwarte,
mogli zajrzeć w szyb. Klatka windy była unieruchomiona. Ktoś ją celowo wyłączył. Teraz wiedzieli
o tym kimś trochę więcej. Dobrze strzelał, znał ich z widzenia i znał się trochę na manipulowaniu
windą.
- Zawsze coś - powiedział Kollberg.
Piętro wyżej zmusiły ich do zatrzymania się żelazne drzwi. Zamknięte i prawdopodobnie
zaryglowane, i założone sztabą z przeciwnej strony, trudno to było osądzić.
Natomiast z miejsca można było ustalić, że drzwi nie dadzą się otworzyć zwykłymi
środkami.
Gunvald Larsson zmarszczył krzaczaste jasne brwi.
- Nie warto w nie walić - powiedział Kollberg - nie damy rady.
- Możemy wyważyć drzwi do mieszkania piętro niżej - powiedział Gunvald Larsson. - A
potem wydostać się przez okno i spróbować tą drogą.
- Bez lin, bez drabiny?
- Właśnie - powiedział Gunvald Larsson. - Nie da się. - Po kilku sekundach namysłu dodał: -
I co ty byś robił na dachu? Bez pistoletu?
Kollberg nie odpowiedział.
- Oczywiście na drugich schodach jest tak samo - kwaśno powiedział Gunvald Larsson.
Na drugiej klatce schodowej było tak samo, z tą jedynie różnicą, że jakiś energiczny starszy
pan, który twierdził, że jest emerytowanym kapitanem, sprawował ostry nadzór nad niewielką
ilością osób.
- Zamierzam wszystkich cywilów umieścić w schronie, w piwnicy - oznajmił.
- Znakomicie - powiedział Gunvald Larsson. - Tak zrobimy, kapitanie.
Poza tym wszystko było smutnym powtórzeniem. Zamknięte żelazne drzwi,
unieruchomiona klatka i zepsuty mechanizm windy. Możliwości dostępu na dach równe zeru.
Gunvald Larsson w zamyśleniu podrapał się w brodę kolbą pistoletu.
Kollberg nerwowo patrzył na broń. Ładny pistolet, wyczyszczony, dobrze utrzymany,
okładzina z rowkowanego orzechowego drzewa. Chyba nie odbezpieczony. Nigdy nie zauważył, by
skłonność do niepotrzebnego strzelania należała do rozlicznych wad Larssona. Nagle zapytał:
- Czy ty kogoś zastrzeliłeś?
- Nie. Dlaczego pytasz?
- Nie wiem.
- Co teraz zrobimy?
- Wydaje mi się, że powinniśmy wycofać się do Odenplan - powiedział Kollberg.
- Może i tak.
- Tylko my mieliśmy wgląd w centrum, w każdym razie mniej więcej wiemy, co się
zdarzyło.
Propozycja zdawała się niezbyt odpowiadać Gunvaldowi Larssonowi. Wyrwał sobie włos z
lewej dziurki w nosie i przyglądał mu się z roztargnieniem.
- Chciałbym ściągnąć tego typa z dachu - powiedział.
- Ale nie możemy się tam dostać.
- To prawda.
Wrócili na parter. Właśnie zamierzali opuścić dom, gdy rozległy się cztery strzały.
- W co on strzela? - spytał Kollberg.
- W samochód patrolowy. Ćwiczy.
Kollberg spojrzał na pusty samochód i zobaczył, że reflektory i migacz na dachu były
otłuczone.
Opuścili dom i trzymając się tuż przy ścianie, zaraz za rogiem skręcili w lewo na
Observatoriegatan. W zasięgu wzroku nie widać było nikogo.
Usłyszeli nad sobą helikopter. Ale z helikopteru nie mogli ich widzieć. Zrzucili fartuchy i
zostawili je na trotuarze.
Trochę wiało, wiatr był dotkliwie zimny, mimo złudnego blasku słońca.
- Zauważyłeś nazwisko tych, co mieszkają na samej górze? - spytał Gunvald Larsson.
Kollberg kiwnął głową.
- Są tam dwie nadbudówki, ale jedna jest chwilowo nie zajęta.
- A druga?
- Mieszka tam ktoś nazwiskiem Eriksson. Mężczyzna z córką, jak się wydaje.
- Aha.
Streszczając: ktoś, dobrze strzela, ma sposobność posługiwania się karabinem
maszynowym, zna Kollberga i Larssona, nie lubi policjantów, zna się na windach i przypuszczalnie
nazywa się Eriksson.
Szli szybko.
Syreny wyły z bliska i z daleka.
- Chyba go trzeba będzie z zewnątrz ująć - powiedział Kollberg.
- Może - powiedział Gunvald Larsson, nie wyglądał na przekonanego.
*
Jeżeli na Dalagatan i w najbliższej jej okolicy ludzi jakby wymiotło, to na Odenplan było
ich mnóstwo. Na trójkątnym placu po prostu roiło się od czarno-białych samochodów i mundurów
policji, i jak można było oczekiwać, ten masowy zjazd ściągnął także licznych widzów. Pospiesznie
zarządzona blokada spowodowała zamieszanie w komunikacji, właściwie zatory potworzyły się już
w całym śródmieściu, ale tu były najbardziej groźne. Odengatan aż do Valhallavagen zapchana była
unieruchomionymi pojazdami, ze dwadzieścia autobusów utknęło w bałaganie przy samym placu, a
wiele wolnych taksówek, które się od początku na tym miejscu znajdowały, bynajmniej nie
przyczyniało się do polepszenia sytuacji. Kierowcy gremialnie opuścili wozy i zmieszali się z
policją i gapiami.
Wszyscy byli ciekawi, o co właściwie chodzi.
Coraz więcej ludzi napływało ze wszystkich stron, a zwłaszcza od stacji metra. Obraz
uzupełniało mnóstwo policjantów na motocyklach, dwa wozy straży pożarnej i jeden helikopter. Tu
i ówdzie grupa mundurowych policjantów usiłowała utorować sobie drogę w różny sposób, często
łokciami.
Gorzej by nie mogło wyglądać, nawet gdyby świętej pamięci Nyman prowadzał te
ćwiczenia, pomyślał Kollberg przepychając się wraz z Gunvaldem Larssonem w kierunku stacji
metra, gdzie jak się zdawało umiejscowiony był punkt ciężkości całej akcji. Tam też natknęli się na
osobę, z którą chyba warto było pomówić, mianowicie na Hanssona z piątki, czyli pierwszego
intendenta, Normana Hanssona, weterana, który swój obwód znał na wylot.
- Czy to ty masz tu bazę? - spytał Kollberg.
- Nie, uchowaj Boże.
Hansson rozejrzał się z przestrachem wokoło.
- Więc kto jest odpowiedzialny za to zamieszanie?
- Wielu by można znaleźć kandydatów, ale intendent Malm właśnie przyjechał. Tam w
furgonetce.
Przecisnęli się do samochodu.
Malm był wypielęgnowanym, eleganckim mężczyzną, lat około czterdziestu pięciu, o
pięknym uśmiechu i falistych włosach. Fama głosiła, że utrzymywał dobrą kondycję dzięki
przejażdżkom konnym po Djurgarden. Jego polityczna prawomyślność była ponad wszelkie
podejrzenia, a dokumenty świadczyły o pierwszorzędnych zasługach, ale jego kwalifikacje
policyjne były nader wątpliwe. Niektórzy ośmielali się nawet powątpiewać, czy w ogóle istnieją.
- Coś okropnego, jak ty wyglądasz, Larsson - powiedział.
- Gdzie jest Beck? - spytał Kollberg.
- Nie miałem z nim żadnego kontaktu. A poza tym to jest wypadek dla specjalistów.
- Jakich specjalistów?
- Od spraw porządkowych, oczywiście - powiedział Malm z irytacją. - A tu komendant
wyjechał, a szef policji porządkowej ma zwolnienie. Skontaktowałem się jednakże z szefem, jest w
Stocksund i...
- Znakomicie - powiedział Gunvald Larsson.
- Co masz na myśli? - podejrzliwie spytał Malm.
- Że jest poza zasięgiem strzału - niewinnie wyjaśnił Gunvald Larsson.
- Też coś! W każdym razie, ja objąłem komendę. Przypuszczam, że przyszliście z miejsca
zbrodni - Jak oceniacie położenie?
- Jakiś wariat siedzi na dachu z karabinem maszynowym i strzela do policjantów -
powiedział Gunvald Larsson.
Malm spojrzał wyczekująco, ale dalszy ciąg nie nastąpił. Gunvald Larsson zaczął dla
rozgrzewki zabijać rękami.
- Jest od wewnątrz zabarykadowany - powiedział Kollberg. - A dachy otaczających domów
są niższe. Ponadto chwilami chowa się w nadbudówce na samej górze. Jak do tej pory nie
widzieliśmy go. Innymi słowy trudno się będzie dostać.
- O, są różne sposoby - powiedział Malm wyniośle. - Mamy większe możliwości.
Kollberg zwrócił się do Hanssona.
- A co z tym samochodem, który został ostrzelany na Odengatan?
- W diabły poszedł - powiedział Hansson ponuro. - Dwóch rannych, jeden w ramię, drugi w
nogę. Czy mogę coś zaproponować?
- Co takiego - powiedział Gunvald Larsson.
- Żebyśmy się stąd przenieśli. Na jakieś miejsce leżące poza obrębem blokady, na przykład
na teren gazowni przy Torsgatan.
- Gdzie dawniej była stara gazownia? - zapytał Kollberg.
- Tak. Teraz już rozebrana. Tam będzie węzeł komunikacyjny.
Kollberg westchnął. Stary ceglany zbiornik gazu był budynkiem unikalnym. Osoby
przewidujące prowadziły kampanię, by go uratować. Oczywiście bez powodzenia. Czy może być
coś ważniejszego niż węzeł komunikacyjny?Kollberg potrząsnął głową. Dlaczego cały czas myśli o
rzeczach postronnych? Coś z nim widać nie w porządku.
- Czy helikoptery mogą tu lądować? - spytał Malm.
- Tak.
Malm spojrzał na Gunvalda Larssona i dodał:
- A to jest... poza zasięgiem strzału?
- Tak. Jeżeli ten szaleniec nie ma także granatnika. Malm długo milczał. Potem przyjrzał się
swym współpracownikom i powiedział ostrym i wyraźnym głosem:
- Moi panowie. Mam pomysł. Przeniesiemy się indywidualnie na teren gazowni przy
Torsgatan. Zbiórka za... - spojrzał na zegarek. - Za dziesięć minut.
27
Gdy Martin Beck i Ronn przybyli na Torsgatan, było wpół do drugiej. Wszystko wydawało
się dobrze zorganizowane.
Malm zakwaterował się w starej wartowni szpitala przy lewym wjeździe, a wkoło siebie
skupił nie tylko znaczne środki materialne, ale i większość policjantów którzy jak dotąd odegrali
znaczniejszą rolę w tym dramacie. Nawet i Hult tam był, i Martin Beck od razu powiedział: -
Szukałem cię.
- Ach tak. A po co?
- To już nie ma znaczenia. Dlatego, że Ake Eriksson posłużył się twoim nazwiskiem
dzwoniąc wczoraj wieczorem do pani Nyman
- Ake Eriksson?
- Tak.
- Ake Reinhold Eriksson?
- Tak.
- Czy to on zamordował Stiga Nymana?
- Tak się wydaje.
- I siedzi teraz tam na górze?
- Tak. Prawdopodobnie.
Hult nic więcej nie powiedział i nie zmienił wyrazu twarzy, tylko tak zacisnął swe
guzowate, czerwone ręce, że kostki odznaczały się pod skórą jak białe plamy.
Człowiek z dachu, o ile można się było rozeznać, od chwili gdy ćwiczył strzelanie do celu
na opuszczonym wozie patrolowym, żadnych nowych działań nie podejmował.
Choć studiowano teren domu przez lunetę, w dalszym ciągu nie było właściwie wiadomo,
czy jeszcze żyje. A policja jeszcze jednego strzału nie oddała.
- Ale sieć się zaciąga - powiedział Malm z zadowoleniem.
Cały kwartał, w którym dom się znajdował, był przeczesywany przez policjantów.
Większość z nich miała przenośne radiostacje i każdy mógł nawiązać łączność z kolegami i z
centralą, mieszczącą się w wozie zaparkowanym przed portiernią. Na strychach przyległych do
obserwowanego domu kamienic znajdowali się specjaliści od gazów łzawiących, zaś strzelcy
wyborowi leżeli w pogotowiu w miejscach uznanych za punkty strategiczne.
- Są tylko dwa takie punkty - powiedział Gunvald Larsson. - Dach domu Bonniera i
galeryjka latarń nad kopułą kościoła Gustava Vasy. Sądzicie, że proboszcz zgodzi się na
wpuszczenie snajpera do kościoła?
Nikt go właściwie nie słuchał.
Plan najbliższych akcji był ustalony. Najpierw miano człowiekowi z dachu dać szansę
dobrowolnego poddania się. Potem zostanie ujęty przy pomocy siły, względnie zestrzelony. Nie
będzie się narażać życia policjantów. Rozstrzygające działania powinny być dokonane z zewnątrz.
Drabiny pożarnicze czekały w pogotowiu na Observatoriegatan i Odengatan, by włączyć
się, gdy sytuacja będzie tego wymagać. Obsada składała się ze strażaków, bo ktoś musiał zajmować
się stroną techniczną - ale i z policjantów w mundurach straży pożarnej.
Martin Beck i Ronn mogli dorzucić kilka cennych informacji: że Eriksson, jeżeli to był on,
bo co do tego pewności nie było, jest uzbrojony w amerykański karabin samoczynny Johnson
Automatic i zwykły karabin typu wojskowego, oba prawdopodobnie z celownikiem optycznym.
- Johnson Automatic - powiedział Gunvald Larsson. - Cholera. Waży wprawdzie mniej niż
siedem kilo i niezwykle łatwo się nim posługiwać, ale to zupełnie jak kulomiot. Wyrzuca sto
sześćdziesiąt strzałów na minutę. Tylko Ronn go słuchał i powiedział w zadumie:
- Tak, tak - a potem ziewnął. Nikt nie może zapanować nad naturalnymi potrzebami.
- A Mauserem można muchę z karty wizytowej zestrzelić na odległość sześciuset metrów.
Przy dobrej widoczności i odrobinie szczęścia można zastrzelić człowieka z odległości ponad tysiąc
metrów.
Kollberg pochylony nad planem miasta przytaknął.
- Pomyśleć tylko, co on jeszcze może zdziałać, jak mu się będzie podobało - powiedział
Gunvald Larsson.
Zabawiał się obliczaniem pewnych odległości. Z dachu - gdzie się oszańcował - Eriksson
miał sto pięćdziesiąt metrów do skrzyżowania Odengatan z Hàlsingegatan, dwieście pięćdziesiąt do
głównego gmachu szpitala Sabbatsberg, trzysta do kościoła Gustava Vasy, pięćset do domu
wydawnictwa Bonniera, tysiąc od pierwszego wieżowca przy Hotorget i tysiąc sto od gmachu
parlamentu.
Malm wyniośle i z irytacją utrącił te rozważania.
- Tak, tak - powiedział. - Proszę teraz o tym nie myśleć.
Jedynym, który nie troszczył się zbytnio o petardy z gazem łzawiącym, helikoptery, armatki
wodne i walkie-talkies, był Martin Beck.
Stał na uboczu, milcząc, nie tylko z powodu zwykłej u niego klaustrofobii i niechęci do
ludzkich zbiegowisk. Myślał o Àkem Erikssonie i okolicznościach, które wpędziły go w tę
absurdalną, desperacką sytuację, w jakiej się najwidoczniej znajdował. Być może umysł Erikssona
uległ całkowitemu zamroczeniu i znajdował się obecnie poza obrębem możliwości nawiązania
kontaktu z ludźmi, ale nie było to pewne. Ktoś był za to odpowiedzialny. Nie Nyman, bo ten nie
rozumiał w ogóle nigdy, co to znaczy być odpowiedzialnym za drugiego człowieka, może nawet nie
wiedział, że istnieje takie pojęcie. Ani oczywiście Malm, dla którego Eriksson był po prostu
niebezpiecznym wariatem na dachu, i który z policją miał tylko tyle wspólnego, że do jej
obowiązków należało unieszkodliwienie wariata w ten czy inny sposób.
W dziesięć minut później człowiek z dachu strzelił do policjanta, który zatrzymał się na
rogu Odengatan i Torsgatan, sto pięćdziesiąt metrów od okna, z którego niewątpliwie strzał został
oddany. Zdumiewająca była nie odległość, a raczej fakt, że strzelcowi udawało się trafić w
policjanta, gdyż plątanina bezlistnych gałęzi parku powinna była przeszkodzić celności strzału.
Strzał trafił policjanta w ramię, lecz dzięki kuloodpornej kamizelce rana nie była poważna,
w każdym razie nie śmiertelna.
Eriksson oddał tylko ten jeden strzał, może był to rodzaj zamanifestowania siły, a może też
odruchowy postępek. Dowód, że strzela do każdego policjanta, gdziekolwiek go zauważy.
- Może on ma dziewczynkę z sobą na górze - rzekł Kollberg - jako zakładnika.
Ronn potrząsnął głową.
- Dziewczynką się zaopiekowano. Nic jej nie grozi.
- Nie grozi ze strony ojca? A czy coś jej zagrażało w jego towarzystwie?
Wkrótce później wszystko było gotowe do rozstrzygającej akcji.
Malm robił przegląd grupy specjalnie wyszkolonej, która miała strzelającego ująć,
względnie zlikwidować, jeśli się to okaże konieczne. Najprawdopodobniej okaże się to konieczne.
Nikt nie wierzył na serio, że człowiek z dachu podda się dobrowolnie. Choć oczywiście trzeba było
brać pod uwagę taką możliwość. Wiele podobnych sytuacji, znanych z historii kryminalistyki,
kończyło się tak, że desperat - powszechnie przyjęte określenie osób typu Erikssona - nagle
znudzony wszystkim, ustępował wobec fizycznej przewagi.
Specjalistami, którzy mieli położyć kres terrorowi - raz po raz wypływały te same stare
patentowane określenia, jak gdyby innych wcale nie było - byli dwaj młodzi policjanci, mający
dobre wyszkolenie w walce wręcz i w szybkim atakowaniu.
Martin Beck podszedł, porozmawiał z nimi.
Jeden, rudowłosy, nazywał się Lenn Axelsson. Uśmiechał się z tłumioną pewnością siebie,
co robiło sympatyczne wrażenie. Drugi poważniejszy, jasnowłosy, lecz również wzbudzający
zaufanie. Obaj byli ochotnikami, gdyż założeniem służby specjalnej, którą reprezentowali, było
dobrowolne zgłaszanie się do bardzo trudnych zadań.
Obaj robili wrażenie sprytnych i miłych, a spokój wobec czekającego ich zadania był niemal
zaraźliwy. Odpowiedzialni ludzie, budzący zaufanie, znakomicie wyszkoleni. Pierwszorzędne siły,
jakich niewiele w całej załodze, zdolni, nieustraszeni, o inteligencji znacznie ponad przeciętną. Tak
teoretycznie, jak i przez ćwiczenia praktyczne dobrze przygotowani do wykonania tego, czego po
nich oczekiwano. Wydawało się, że wszystko powinno pójść łatwo i bez komplikacji. Ci chłopcy
znali swoją specjalność i byli całkowicie pewni. Axelsson żartował, przypomniał nawet pewien
epizod, kiedy to jako praktykant miał dość niefortunne zetknięcie z Martinem Beckiem - i śmiał się
z tego. Martin Beck wcale sobie wzmiankowanego wydarzenia nie przypominał, ale dla pewności
też się śmiał, choć nieco powściągliwiej.
Obaj policjanci byli dobrze uzbrojeni: kuloodporne kamizelki, takież ochraniacze na
brzuchu, stalowe hełmy z wizjerami. Zasadniczą ich bronią były lekkie skuteczne pistolety
maszynowe. Mieli także granaty z gazem łzawiącym na wszelki wypadek, a ich fizyczna sprawność
dawała gwarancję, że przy ewentualnym zetknięciu wręcz, z łatwością potrafią unieszkodliwić
osobnika takiego jak Ake Eriksson.
Plan ataku był uderzająco prosty. Człowiek z dachu zostanie wyeliminowany z gry przez
skoncentrowany atak pocisków z gazem łzawiącym, śmigłowce zniżą się nad dachem i spuszczą
obu komandosów po dwóch stronach atakowanego. Osaczony z dwóch stron i już porażony gazem
będzie mieć minimalne szanse.
Gunvald Larsson usposobiony był negatywnie wobec tego planu, nie mógł jednak, czy też
nie chciał potrudzić się wysunięciem innej propozycji, poprzestając na uwadze, że on mimo
wszystko wierzy raczej w możliwość ujęcia Erikssona od wewnątrz domu.
- Będzie, jak powiedziałem - oświadczył Malm. - Nic nie chcemy słyszeć o ryzykanctwie,
dość też mamy osobistego bohaterstwa. Ci chłopcy są szkoleni dla takich właśnie jak ta sytuacji.
Jesteśmy pewni, że im się uda, mają dziewięćdziesiąt procent szans. A sto procent pewności, że
jeden z nich wyjdzie z tego całkowicie nietknięty. Więc bez żadnych amatorskich propozycji.
Zrozumiano?
- Zrozumiano - powiedział Gmwald Larsson. - Heil Hitler!
Malm rzucił się, jakby go rozpalonym żelazem dotknięto.
- To sobie zapamiętam - powiedział. - Możecie być pewni.
Wszyscy pozostali spojrzeli na Gunvalda Larssona z wyrzutem, a stojący najbliżej Ronn
powiedział cicho:
- Strasznieś to głupio palnął.
- Tak uważasz - sucho stwierdził Gunvald Larsson.
Fazę końcową dramatu rozpoczynano spokojnie i systematycznie. Przez teren szpitala
przejechał samochód z zainstalowanym głośnikiem prawie w zasięgu widoczności z dachu. Ale
tylko prawie. Tubę głośnika nakierowano odpowiednio w stronę oblężonego domu, i zagrzmiał głos
Malma. Powiedział dokładnie to, czego można było po nim oczekiwać:
- Halo! Halo! Tu intendent Malm. Nie znam pana, panie Eriksson, i pan mnie nie zna. Ale
mogę panu dać słowo, że dla pana zabawa skończona. Jest pan oblężony, a mamy środki
nieograniczone. Nie chcemy jednak użyć siły w większym stopniu, niż to jest konieczne, mając na
względzie zwłaszcza kobiety, niewinne dzieci i pozostałe osoby cywilne znajdujące się w strefie
zagrożenia. Już dość, aż nadto dość nieszczęścia pan spowodował. Dajemy panu teraz dziesięć
minut, w ciągu których może się pan poddać dobrowolnie. Jak człowiek honoru. Apeluję do pana,
proszę mieć wzgląd na siebie samego, okazać ludzkie uczucia i przyjąć nasze warunki.
Dobrze to wypadło.
Ale odpowiedzi nie było. Nawet strzału.
- Ciekawe, czy on może uprzedził wydarzenie - powiedział Martin Beck.
Cóż, język jest rzeczywiście ubogi.
Dokładnie w dziesięć minut później śmigłowce uniosły się w górę.
Zataczały szerokie kręgi z początku dość wysoko, potem każdy z innej strony zniżały się
nad dach z dwoma nadbudówkami i tarasem do trzepania.
Jednocześnie - dach górnych mieszkań zasypany został ze wszystkich stron pociskami z
gazem łzawiącym. Część z nich rozbijała okna i wpadała do wnętrza mieszkań, większość jednak
padała na dach i na taras.
Gunvald Larsson zajął pozycję najlepiej bodaj pozwalającą podążać za przebiegiem
końcowej fazy. Wlazł na dach domu Bonniera i ułożył się za balustradą. Gdy pociski gazowe
zaczęły eksplodować i chmura gazu uniosła się nad dachami, wstał i podniósł lunetę polową do
oczu.
Śmigłowce nienagannie wykonywały manewr ujmowania w kleszcze. Ten, który zbliżał się
z południowej strony, nieco wyprzedził drugi, ale to było zgodne z planem.
Maszyna znalazła się nisko tuż nad południową częścią dachu, pokrywa z plejriglasu
otwarła się i opuszczono strzelca. Był to rudowłosy Axelsson, groźnie wyglądał w kuloodpornym
pancerzu, z pistoletem maszynowym i z granatami gazowymi zatkniętymi za pasem. O pół metra
nad ziemią podniósł ochronną osłonę twarzy i zaczął nakładać maskę gazową. Już niemal dotykał
dachu, z pistoletem gotowym do strzału pod prawą pachą.
Teraz Eriksson - jeśli to on - powinien słaniając się, wyjść z kłębiącej się chmury gazowej i
rzucić broń.
Gdy nogi sympatycznego rudowłosego Axelssona znajdowały się o dwa decymetry od
dachu, rozległ się jeden strzał. Kuloodporna zasłona jest dobra, ale nigdy nie zakrywa całej twarzy.
Mimo znacznej odległości Gunvald Larsson dostrzegł wszystkie szczegóły. Widział, jak
ciało szarpnęło się i opadło, widział nawet wlot kuli między oczami.
Śmigłowiec poderwał się w górę, przez kilka sekund stał nieruchomo, a potem zatoczył krąg
nad dachem i terenem szpitala z martwym policjantem zwisającym na linie. Pistolet umocowany na
rzemieniu podrygiwał, a pęd powietrza poruszał ręce i nogi zabitego, kołysały się leniwie i ciężko.
Maska gazowa była naciągnięta tylko do pół twarzy.
Gunvaldowi Larssonowi po raz pierwszy udało się dojrzeć człowieka z dachu. Wysoki, w
kombinezonie, szybko zmienił miejsce w pobliżu komina. Larsson nie mógł dojrzeć broni,
zauważył jednak, że tamten ma maskę gazową na twarzy.
Drugi śmigłowiec zakończył swą część manewru brania w kleszcze, teraz stał nieruchomo o
kilka metrów nad dachem z podniesioną już pokrywą z plexiglasu. Strzelec numer dwa gotów był
do skoku.
Wtedy nastąpiła seria strzałów. Człowiek na dachu, przeszedł na Johnson Automatic i w
niespełna minutę oddał ponad sto strzałów. Strzelca nie było widać, ale odległość była tak
niewielka, że każdy pocisk musiał trafiać.
Śmigłowiec skręcił nad Vasaparken, zachybotał i zaczął tracić wysokość. Przeleciał kilka
decymetrów od dachu Instytutu Eastmana, usiłował poderwać się w górę, bezsilnie przechylił się na
bok i z trzaskiem zwalił się na ziemię w samym środku parku. Leżał jak wrona ze złamanym
skrzydłem.
Pierwszy śmigłowiec zdążył już wrócić do miejsca startu, wciąż z martwym policjantem
kołyszącym się między płozami. Siadł na ziemi na terenie gazowni. Zwłoki Axelssona uderzyły o
ziemię i wlokły się po niej przez kilka metrów. Śmigła ucichły.
Później nastąpiło coś w rodzaju bezsilnej zemsty. Sto odmian broni wypluło kule w
kierunku kamienicy przy Dalagatan. Prawie wszystkie strzały nie miały dokładniej określonego
celu i wszystkie były bezskuteczne.
Policja strzelała bez sensu, lecz przypuszczalnie po to, by nabrać odwagi. Strzelała pod
niedopuszczalnym kątem i z beznadziejnych odległości.
Nikt nie strzelał z kościoła Gustava Vasy i z domu Bonniera.
Parę minut potrwało, nim ogień broni palnej uciszył się i wreszcie całkowicie zamilkł.
Zupełnie wykluczone, by ktoś mógł trafić Akego Erikssona (jeśli to on krył się na dachu).
28
Główną kwaterą był niezwykle miły i przytulny żółty drewniany domek z czarnym dachem,
dobudowaną werandą i wysokim dymnikiem na dachu.
W dwadzieścia minut po nieudanym desancie z powietrza większość z zebranych tam nie
otrząsnęła się jeszcze ze skutków szoku.
- Zestrzelił śmigłowiec - powiedział Malm niedowierzająco, już chyba z dziesiąty raz.
- Ach więc i ty także doszedłeś do tego wniosku - powiedział Gunvald Larsson, który
właśnie powrócił ze swego punktu obserwacyjnego.
- Mogę zażądać pomocy wojskowej - powiedział Malm.
- Ee - rzekł Kollberg.
- Tak - upewniał Malm. - To jedyna możliwość.
Jedyna możliwość, by bez zbytniej utraty autorytetu przerzucić odpowiedzialność na kogo
innego, pomyślał Kollberg. Cóż mogłoby zrobić wojsko?
- Co może zrobić wojsko? - powiedział Martin Beck.
- Zbombardować dom - rzekł Gunvald Larsson. - Ostrzelać całą dzielnicę ogniem
artyleryjskim. Albo...
Martin Beck spojrzał na niego i spytał: - Albo co?
- Spuścić skoczków spadochronowych. Nie trzeba nawet posługiwać się ludźmi. Można
spuścić z tuzin psów policyjnych na spadochronach.
- Sarkazm jest teraz najzupełniej zbędny - rzekł Martin Beck.
Gunvald Larsson nie odpowiedział. Natomiast najzupełniej niespodziewanie odezwał się
Ronn, który z jakiegoś powodu przy tej właśnie okazji gorliwie przeglądał swe notatki.
- Właśnie tu widzę, że Eriksson akurat dziś kończy trzydzieści sześć lat-
- Cholernie dziwaczny sposób obchodzenia urodzin - zauważył Gunvald Larsson. - Zresztą,
czekajcie, a jakby tak ustawić orkiestrę policyjną przed domem i zagrać „Happy Birthday To You”,
może by się ucieszył. A potem drogą powietrzną dostarczyć mu zatruty tort z trzydziestoma
sześcioma świeczkami.
- Uspokój się, Gunvald - powiedział Martin Beck.
- Nie skorzystaliśmy ze straży pożarnej - mruknął Malm.
- Nie - powiedział Kollberg. - Ale to nie straż pożarna przyczyniła się do śmierci żony
Erikssona. On ma bardzo bystre oko i jak tylko zauważy, że między strażakami są przebrani
policjanci... - urwał. Marni powiedział:
- A cóż żona Erikssona ma z tym wspólnego?
- Coś niecoś - powiedział Kollberg.
- Ach, stare dzieje - powiedział Malm. - Ale coś w tym jest, co mówisz. Może jakiś krewny
mógłby go namówić, żeby się poddał. Albo na przykład narzeczona.
- On nie ma narzeczonej - powiedział Ronn.
- No, jednak. Córka albo może rodzice.
Kollberg otrząsnął się. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że intendent
wyszkolenie policyjne pobierał w kinie.
Malm wyszedł, skierował się do samochodów.
Kollberg długo patrzył badawczo na Martina Becka. Ale Martin unikał jego spojrzenia. Stał
pod ścianą w dawnym pokoju wartownika, wydawał się smutny jakiś i niedostępny.
Bo też sytuacja wcale nie usposabiała do zbytniego optymizmu.
Trzy osoby nie żyły, Nyman, Kvant i Axelsson, a po rozbiciu się śmigłowca liczba rannych
wzrosła do siedmiu. Kollberg sam ledwie uniknąwszy śmiertelnego niebezpieczeństwa przed
Instytutem Eastmana nie doznał specjalnej emocji, teraz jednak bał się. Po części tego, że nowy
nierozważny krok może być przepłacony życiem jeszcze kilku policjantów, przede wszystkim
jednak tego, że Eriksson nagle odstąpi od zasady strzelania tylko do policjantów. Bo od tej chwili
katastrofa mogłaby potoczyć się w sposób nie dający się przewidzieć. Zbyt wielu ludzi znajdowało
się w zasięgu strzałów, większość na terenie szpitala i w domach mieszkalnych wzdłuż Odengatan.
Cóż można by zrobić? Przy konieczności pośpiechu byłaby jedna możliwość: szturmować dach. A
ile by to kosztowało?
Kollberg zastanawiał się, o czym myśli Martin Beck. Nie przywykł pod tym względem do
niepewności. I teraz irytowała go niepewność. Ale niezbyt długo, bo intendent ukazał się w
drzwiach i w tejże chwili Martin Beck odwrócił głowę i powiedział:
- To jest zadanie dla jednego człowieka.
- Dla kogo?
- Dla mnie.
- Na to nie mogę się zgodzić - od razu powiedział Malm.
- Jeżeli pozwolisz, to ja sam o tym zdecyduję.
- Chwileczkę - powiedział Kollberg - na czym oparte jest to postanowienie? Na technicznej
kalkulacji? Czy moralnej?
Martin Beck spojrzał na niego, ale nic nie powiedział.
Dla Kollberga była to jednak odpowiedź. Zrozumieli się.
I jeżeli Martin Beck doszedł do takiego wniosku, Kollberg nie mógł się temu przeciwstawić.
Zbyt dobrze i od zbyt dawna się znali.
- Jak zamierzasz to zrobić? - powiedział Gunvald Larsson.
- Wejść do jednego z mieszkań o piętro niżej i wydostać się przez okno od strony podwórza.
Przez to, które znajduje się od północnej strony pod tarasem do trzepania dywanów. Wejść na górę
po drabinie abordażowej.
- To może się udać - powiedział Gunvald Larsson.
- A gdzie chcesz, żeby był Eriksson? - spytał Kollberg.
- Od strony ulicy, najlepiej na górnym dachu, to znaczy, na dachu północnej nadbudówki.
Kollberg zmarszczył czoło, chwilę stał przyciskając palec do ust.
- On tam nie pójdzie chętnie - powiedział Gunvald Larsson. - Bo dobry strzelec ma tam
szansę sprzątnięcia go.
- Zaczekaj - powiedział Kollberg - jeżeli dobrze zauważyłem, jaka jest konstrukcja dachu, to
nadbudówki leżą jak skrzynie na właściwym dachu. Są o parę metrów cofnięte w głąb od strony
ulicy, a między blaszanym pokryciem dachu nadbudówek i zewnętrzną ramą właściwego dachu
znajduje się ukośny szklany daszek pochylony do wewnątrz. Czyli jest tam jakaś szczelina.
Martin Beck spojrzał na niego.
- Tak chyba jest - ciągnął dalej Kollberg - i wydaje mi się, że on tam właśnie leżał strzelając
do samochodu na Odengatan.
- Ale wtedy nie ryzykował, że do niego strzelą - zauważył Gunvald Larsson. - A teraz
strzelec wyborowy może z domu Bonniera albo z galeryjki na wieży kościelnej... nie, zresztą od
Bonniera nie dałoby się chyba.
- A o wieży kościelnej nie pomyśli - powiedział Kollberg. - Tam zresztą nikogo nie ma.
- Nie - powiedział Gunvald Larsson. - Głupio, że nie ma.
- Okey, żeby go tam ściągnąć, a przynajmniej skłonić do wejścia na górny dach, trzeba
zrobić coś, co zwróci jego uwagę.
Kollberg na nowo się zamyślił, pozostali milczeli.
- Dom odsunięty jest nieco bardziej w głąb niż inne domy po tej stronie ulicy. Na oko
sądząc: dwa metry. Myślę, że jeżeli zajmiemy się czymś w samym kącie w narożniku między
ścianami przylegających domów i możliwie tuż pod ścianami, będzie musiał wejść na wyższy dach,
żeby coś zobaczyć. Nie odważy się wychylić za poręcz stojąc na niższym dachu. Trzeba by kazać
jednemu z wozów strażackich...
- Nie chcę w to mieszać strażaków - powiedział Martin Beck.
- Możemy posłużyć się policjantami, którzy są w strażackich mundurach. Jeśli będą się
trzymać blisko ściany, nie będzie mógł im nic zrobić.
- Jeżeli nie ma granatu ręcznego - podejrzliwie powiedział Gunvald Larsson.
- I co mają robić? - spytał Martin Beck.
- Hałas - odpowiedział Kollberg. - Wystarczy. Załatwię ten drobiazg. Ty natomiast musisz
się zachowywać jak najciszej.
Martin Beck przytaknął.
- Tak - powiedział Kollberg. - Wiesz przecież. Malm ze zdziwieniem przyglądał się
Martinowi Beckowi.
- Czy to należy traktować jako dobrowolne zobowiązanie?
- Tak.
- Muszę przyznać, że podziwiam cię, Martin - powiedział Malm - ale szczerze mówiąc, nie
rozumiem.
Martin Beck nie odpowiedział.
W minutę później wszedł do kamienicy przy Dalagatan piętnaście. Trzymał się tuż przy
ścianie, niosąc składaną drabinkę z lekkiego metalu.
Jednocześnie wóz strażacki z włączonymi syrenami skręcił za róg Observatoriegatan.
Martin Beck miał pod płaszczem krótkofalówkę, a na ramieniu swego Waltera.
Ostrzegawczo kiwnął do ubranego po cywilnemu policjanta, który dostał się do kamienicy przez
kotłownię, i wolno wszedł na schody.
Dostawszy się na ostatnie piętro, otworzył drzwi mieszkania kluczem uniwersalnym, o który
postarał się Kollberg, wszedł, powiesił w przedpokoju płaszcz i marynarkę.
Z przyzwyczajenia rozejrzał się po mieszkaniu, schludnym i przyjemnie umeblowanym, i
mimochodem pomyślał, kto też tu może mieszkać.
Przez cały czas słychać było ogłuszające wycie syreny strażackiej.
Martin Beck czuł się spokojny i odprężony. Otwierał okna na podwórze, orientując się, które
jest najlepsze. Wreszcie znalazł się wprost pod tarasem do trzepania, od północnej strony. Rozłożył
drabinkę, wysunął ją przez okno i zaczepił o balustradę tarasu o trzy i pół metra wyżej.
Potem zszedł z okna, poszedł w głąb mieszkania i włączył radio. Natychmiast nawiązał
kontakt z Ronnem.
Einar Ronn - ze swego miejsca na dachu domu Bonniera, dwadzieścia pięter nad ziemią w
odległości pięciuset metrów w kierunku południowo-zachodnim na ukos poprzez teren szpitala -
spoglądał na dom przy Dalagatan. Oczy zachodziły łzami od silnego wiatru, widział jednak
dokładnie ten punkt, który miał obserwować. Dach nad północną nadbudówką.
- Nic - powiedział w mikrofon. - W dalszym ciągu nic. Usłyszał wycie samochodu
strażackiego, a potem zobaczył cień szybko przesuwający się przez małą oświetloną słońcem połać
dachu, zbliżył usta do membrany i bez podniecenia powiedział:
- Właśnie teraz. Jest na górze. Z tej strony. Kładzie się. W dwadzieścia pięć sekund później
syreny ucichły. Dla Ronna oddalanego o pół kilometra była to tylko nieznaczna zmiana, lecz w
chwilę później znowu zobaczył cień na dachu, dalej, w głębi, zobaczył podnoszącą się postać i
powiedział: - Martin! Chodź!
Teraz jego głos drżał z podniecenia. Nikt nie odpowiedział.
Gdyby Ronn był dobrym strzelcem, a nie był, i gdyby miał karabin z celownikiem, a nie
miał, miałby szansę trafienia w tę postać. Gdyby się odważył wystrzelić, co wątpliwe. Bo teraz ten,
którego widział, mógł być Martinem Beckiem.
Dla Einara Ronna nie miało większego znaczenia, że bezpieczniki w strażackim wozie
wysiadły i ryk syren ucichł.
Dla Martina Becka miało to rozstrzygające znaczenie.
W chwili gdy dostał sygnał od Ronna, wypuścił radio, wyśliznął się przez okno i
błyskawicznie wspiął się na taras. Wprost przed sobą widział pozbawioną okien tylną ścianę
nadbudówki z wąskimi zardzewiałymi żelaznymi schodkami. Gdy dźwięk ochronny urwał się,
znajdował się na tychże schodkach w drodze na dach, z pistoletem w ręce. Po przeraźliwie
wibrującym hałasie nastąpiła cisza absolutna. Lufa pistoletu uderzyła o żelazne schodki wydając
wyraźny dźwięk.
Martin Beck wydostawał się na dach. Już miał głowę i ramiona nad kantem. Dwa metry
ponad nim stał Ake Eriksson na szeroko rozstawionych nogach, z pistoletem wymierzonym w jego
pierś. Martin Beck trzymał swego Waltera zwróconego ukośnie w górę i w bok, wciąż jeszcze był w
ruchu.
Co zdążył pomyśleć?
Że już za późno.
Że poznał Erikssona o wiele lepiej niż przypuszczał, blond wąsy, odczesane do tyłu włosy.
Maska gazowa zsunięta na kark.
Tyle zdążył zobaczyć. I dziwacznego kształtu Hammerlina z potężną kolbą i
stalowobłękitnym nabojem w czworokątnej lufie. Pistolet wpatrywał się w niego czarnym okiem
śmierci. Gdzieś czytał takie zdanie: A przede wszystkim za późno na wszystko.
Eriksson strzelił. W ułamku sekundy zobaczył niebieskie oczy. I błysk wystrzału. Kula
trafiła go w pierś. Jak topór.
29
Taras przeznaczony do trzepania położony był dwa metry niżej od krawędzi dachu i miał
trzy metry długości. Wąska zardzewiała drabinka żelazna umocowana pierścieniem do żółto
tynkowanej ściany prowadziła na kryty czarną blachą dach. W każdej z krótszych, poprzecznych
ścian znajdowały się zamknięte drzwi. Wysoka osłona od strony podwórza składała się z grubych
płyt metalowego szkła, a nad osłoną przebiegała belka łącząca boczne ścianki. Na podłodze z
glazurowanej cegły stał ruchomy trzepak.
Martin Beck leżał na wznak na śliskiej kratce z żelaznych prętów. Z głową przechyloną w
tył, oparty karkiem o słupek ramy stojaka.
Powoli wracał do przytomności. Otworzył oczy i spojrzał w jasnobłękitne niebo. Potem
zaćmiło mu spojrzenie, znowu zamknął oczy.
Przypominał sobie, a raczej czuł straszliwe pchnięcie w pierś, i że leci, ale nie pamiętał, czy
dotknął ziemi. Czy spadł na podwórze? Z wysokości domu? Czy można przeżyć taki upadek?
Martin Beck spróbował podnieść głowę, żeby się rozejrzeć, ale gdy mięśnie się napięły, taki
ból go prześwidrował, że znowu na chwilę stracił świadomość. Nie ponawiał więc usiłowań,
spoglądał spod półprzymkniętych powiek, nie ruszając głową. Widział drabinkę, czarny kant dachu
i pojął, że spadł nie więcej niż dwa metry.
Zamknął oczy. Usiłował poruszać kolejno rękami i nogami, ale każdy wysiłek sprawiał mu
dotkliwy ból. Domyślał się, że co najwyżej jedna kula trafiła go w pierś i doznawał pewnego
zdziwienia, że żyje. Nie pojawiało się jakoś natomiast owo zawrotne uczucie szczęścia, jakie
bohaterów powieści zwykle w podobnych sytuacjach opanowuje.
Ciekaw był, ile czasu upłynęło od chwili gdy został trafiony, i czy dostał więcej strzałów już
po utracie przytomności. Czy strzelający był wciąż jeszcze na dachu? Teraz nie słyszał strzałów.
Martin Beck widział jego twarz, twarz dziecka i starego człowieka jednocześnie. Jak to
możliwe? I czy oszalałe od strachu, nienawiści czy rozpaczy, a może tylko zupełnie puste.
Martinowi Beckowi zdawało się, że w pewnej mierze rozumie tego człowieka, że ma swój
udział w winie wobec niego i że musi mu pomóc, ale człowiek z dachu był poza obrębem wszelkiej
pomocy.
W ciągu ostatniej doby w jakiejś chwili ostatecznie przekroczył granicę, wszedł w
szaleństwo, w świat, gdzie nie istniało nic prócz zemsty, gwałtu i nienawiści.
Teraz leżę tu i chyba umieram, myślał Martin Beck, i czy okupię winę mojej śmierci?
Nie.
Przestraszyły go własne myśli i nagle wydało mu się, że całą wieczność tu już leży. Czy
człowiek z dachu nie żyje, został ujęty, czy wszystko już skończone, a on leży tu zapomniany,
pozostawiony śmierci, pod stojakiem do trzepania.
Próbował wołać, ale z gardła wydobył mu się tylko charkot i poczuł w ustach smak krwi.
Leżał więc nieruchomo i zastanawiał się, skąd ten potężny szum wkoło niego. Coś jak silny
wiatr poruszający korony drzew, albo przypływ bijący o brzeg morski, a może to jakiś wentylator w
pobliżu?
Martin Beck czuł, że zapada W cichą, miękką ciemność, w której szum zamierał, a jemu
wcale nie chciało się bronić przed tym zapadaniem. Znowu szum powraca i pod powiekami w
krwawym świetle migotanie fosforycznych błysków - nim znowu zapadł w ciemność, zrozumiał, że
ten szum jest w nim samym.
Świadomość odpływała i powracała, odpływała i powracała jak rozkołysana leniwa, miękka
fala, przez głowę przepływały majaki, strzępy myśli, których już nie mógł utrzymać. Słyszał
pomruk, dalekie dźwięki, głosy, narastający hałas, ale już go nic właściwie nie obchodziło.
Zapadał coraz głębiej w bezdeń groźnej ciemności.
30
Kollberg nerwowo stukał w krótkofalówką.
- Co się dzieje?
W aparacie odezwały się jakieś trzaski i to było wszystko chwilowo.
- Co się dzieje? - powtórzył.
Gunvald Larsson właśnie podchodził do niego długim krokiem.
- Z wozem strażackim? Krótkie spięcie.
- Nie o strażaków mi chodzi - odparł Kollberg. - Co się dzieje z Martinem? Halo. Halo.
Przechodzę na odbiór.
Trzaski, tym razem silniejsze, i wreszcie przebił się głos Ronna, ucichający i niewyraźny.
Powiedział:.
- Co się stało?
- Nie wiem - krzyknął Kollberg. - Co widzisz?
- W tej chwili nic.
- A co widziałeś przedtem?
- Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że Erikssona. Doszedł na brzeg dachu, dałem sygnał
Martinowi. Potem...
- Tak - niecierpliwił się Kollberg. - Nie możesz prędzej?!
- Potem syreny ucichły i Eriksson zaraz się wyprostował. Stał plecami do mnie.
- Martina widziałeś?
- Nie, ani przez chwilę.
- A co teraz?
- Zupełnie nic - odpowiedział Ronn. - Nikogo tam nie ma.
- Cholera - powiedział Kollberg i opuścił rękę z walkie-talkie.
Gunvald Larsson skrzywił się z niezadowoleniem.
Stali na Observatoriegatan, tuż przy rogu Dalagatan, niecałe sto metrów od domu. Był tam
także Malm i wielu innych.
Podszedł oficer straży pożarnej.
- Czy wóz z drabiną ma tam zostać?
Malm spojrzał na Kollberga i Larssona. Zapał do komenderowania jakoś w nim wygasł.
- Nie - powiedział Kollberg. - Niech wraca. Nie ma sensu, żeby się ludzie bez koniecznej
potrzeby narażali.
- No - powiedział Gunvald Larsson. - Zdaje się, że Beck ugrzązł tam na górze, co?
- Tak - rzekł Kollberg głucho. - Na to wygląda.
- Zaczekajcie - odezwał się ktoś - słyszę.
To Norman Hansson mówił do swego aparatu, potem zwrócił się do Kollberga:
- Mam kontakt z tym z wieży kościelnej. Wydaje mi się, że widzi Becka.
- Tak? Gdzie?
- Leży na tarasie północnym od strony podwórza. - I spojrzawszy na Kollberga dodał: -
Zdaje się, że jest ranny.
- Ranny. Ale rusza się?
- Teraz nie. Ale jemu się wydaje, że jakąś minutę temu ruszał się.
Mogła to być trafna obserwacja. Z dachu Bonniera Ronn nie widział tamtej strony, od
podwórza. Z kościoła był widok właśnie na północną stronę i w dodatku stamtąd było o dwieście
pięćdziesiąt metrów bliżej.
- Trzeba go ściągnąć - mruknął Kollberg.
- W ogóle trzeba skończyć z tym widowiskiem - ponuro oświadczył Gunvald Larsson - - I
po kilku sekundach dodał: - To był zresztą błąd, nie powinien był iść sam. Fatalny błąd.
- Milczeć w obecności kogoś, a potem go krytykować za plecami. Wiesz, jak to się nazywa,
Larsson?
Gunvald Larsson długo patrzył na niego, a potem powiedział ostro:
- Owszem, wiem.
- O czym wy na litość boską rozmawiacie - denerwował się Malm.
Nawet na niego nie spojrzeli.
- Okey - rzekł Gunvald Larsson. - Ty ściągnij twego przyjaciela Becka, a ja się zajmę tym
drugim.
Kollberg wyraził zgodę skinieniem. Już się odwrócił, chciał podejść do strażaków, ale
zatrzymał się jeszcze i powiedział:
- Wiesz, jak oceniam twoje szanse na wrócenie żywcem z tego dachu, przy twoich
metodach?
- Mniej więcej wiem - powiedział Gunvald Larsson.
Po czym przyjrzawszy się stojącym dokoła, powiedział donośnym głosem:
- Zamierzam wysadzić drzwi i dostać się na dach od wewnątrz, z klatki schodowej.
Potrzebny mi ktoś do pomocy. Jeden, najwyżej dwóch.
Czterech czy pięciu młodych policjantów i jeden strażak podniosło ręce, a tuż za plecami
Larssona rozległ się głos:
- Weź mnie.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć - powiedział Gunvald Larsson - nie chcę kogoś, kto uważa,
że powinien, że to jego obowiązek, ani kogoś, kto ma się za bohatera i chce pokazać, co potrafi.
Możliwość śmierci jest o wiele większa, niż można przypuszczać-
- Co to znaczy - powiedział Malm ze zdumieniem. - Więc któż to ma być?
- W rachubę wchodzą tylko tacy, którzy mają ochotę zostać zabici. Którzy uważają to za
zabawę.
- Weź mnie.
Gunvald Larsson odwrócił się i spojrzał na mówiącego.
- Aha, Hult - powiedział. - To dobrze. Ty chyba chcesz.
- Halo - powiedział jeden ze stojących na trotuarze. - Ja się chętnie przyłączę.
Smukły jasnowłosy mężczyzna około trzydziestki. Ubrany w dżinsy i skórzaną kurtkę.
- Kim pan jest?
- Nazywam się Bohlin.
- A czy jest pan policjantem?
- Nie, robotnikiem budowalnym.
- Skąd się pan tu wziął?
- Mieszkam w tym domu.
Gunvald Larsson przyjrzał mu się z namysłem i powiedział:
- Dołączaj - Dajcie mu pistolet.
Norman Hansson natychmiast wyciągnął swoją służbową broń, którą nosił po prostu w
kieszeni płaszcza, ale Bohlin powiedział:
- Mogę posłużyć się własnym? Mogę go przynieść w ciągu minuty.
Gunvald Larsson zgodził się, a gdy młody człowiek odszedł, Malm wyraził wątpliwość:
- To jest właściwie bezprawne. To... nieprzepisowe.
- Tak - przyznał Gunvald Larsson. - Cholernie bezprawne. Przede wszystkim to, że ktoś ma
pistolet do wypożyczenia.
Minuta nie upłynęła, a Bohlin był już z powrotem z pistoletem w ręku. Coltem
Huntsmanem, dwadzieścia dwa, z długą lufą i dziewięcioma nabojami w magazynku.
- To zaczynamy - powiedział Gunvald Larsson. Urwał i spojrzał na Kollberga, który ze
zwiniętą liną na ramieniu już zbliżał się do rogu.
- Niech Kollberg pierwszy wejdzie i zabierze Becka - podjął Larsson. - A ty, Hansson, zbierz
paru ludzi, którzy potrafią przeborować drzwi i założyć ładunki.
Hansson odszedł.
Odczekawszy chwilę Gunvald Larsson powiedział:
- Okey.
We trzech ruszyli w kierunku domu. Gdy już byli przy nim, Gunvald Larsson powiedział:
- Ja wejdę jednymi schodami, wy drugimi. Po zapaleniu lontu zbiegacie co najmniej o jedno
piętro. Lepiej dwa. Dasz radę, Hult?
- Dam.
- Dobrze. I jeszcze jedno. Jeżeli któryś z was zabije tego z dachu, będzie za to potem
odpowiadać.
- Nawet jeżeli w obronie własnej? - spytał Hult.
- Tak. Nawet jeżeli w obronie własnej. Sprawdzamy zegarki.
*
Lennart Kollberg poruszył klamką. Drzwi były zamknięte, ale klucz uniwersalny trzymał
już w pogotowiu. Szybko otworzył. Jeszcze nim wszedł, zobaczył płaszcz Martina Becka w
przedpokoju i krótkofalówkę na stole. Od razu dostrzegł otwarte okno i dolną część drabinki za
oknem. Wydawała się słaba i niepewna, a jemu parę kilo przybyło, od czasu gdy ostatni raz właził
po takiej drabinie, wiedział jednak, że jest tak skonstruowana, by wytrzymała ciężar większy niż
jego ciało, i bez wahania wszedł na okno. Uważając, by zwinięte przez ramiona i piersi liny nie
zaczepiły o drabinkę, zaczął się wspinać w kierunku tarasu.
Przez cały czas, od chwili gdy Ronn zawiadomił, co widział przez lunetę, Kollberg mówił
sobie, że zdarzyło się najgorsze i wydawało mu się, że jest zupełnie przygotowany na najgorsze.
Ale gdy dźwignął się, by przesadzić poręcz tarasu i zobaczył Martina Becka leżącego bez życia we
krwi, dech mu zaparło.
Przelazł przez poręcz i pochylił się nad zwróconą w górę woskowobladą twarzą. - Martin -
szepnął. - Martin, u licha... W tejże chwili dostrzegł bicie pulsu na szyi Martina. Ostrożnie
przyłożył palce. Bardzo słaby, ale był puls.
Przyjrzał się przyjacielowi. Chyba dostał tylko jeden strzał, w sam środek piersi.
Kula zrobiła zdumiewająco małą dziurkę. Kollberg rozpiął przesiąkniętą krwią koszulę.
Sądząc z owalnego kształtu rany, kula przebiła kość ukośnie od przodu w górnej części klatki
piersiowej, z prawej strony. Nie mógł stwierdzić, czy na wylot, czy też tkwi w piersi.
Spojrzał na kałużę krwi pod trzepakiem. Niezbyt wielki upływ krwi, a teraz krwawienie
prawie ustało.
Kollberg zsunął z siebie kręgi lin, jedną z nich zawiesił na górnej poprzeczce trzepaka i
chwilę nasłuchiwał. Żaden dźwięk nie dochodził z dachu. Rozwinął linę i jeden jej koniec ostrożnie
wsunął pod plecy Martina Becka. Pracował szybko i cicho, uporawszy się sprawdził, czy lina
dobrze opasuje ciało Martina Becka, czy prawidłowo porobił węzły. Potem obmacawszy kieszenie
Martina znalazł czystą chusteczkę, z własnej kieszeni wyjął niezupełnie czystą. Zdjął z szyi
kaszmirowy szalik, owinął nim pierś Martina, a złożone chusteczki podsunął pod węzeł, w miejscu
gdzie była rana.
Wciąż nie słyszał żadnego szumu. Teraz pozostawało najtrudniejsze.
Kollberg przechylił się przez poręcz i spojrzał na otwarte okno. Przesunął drabinę tak, że
znalazła się tuż przy oknie, potem ostrożnie przyciągnął trzepak do bariery, wziął wolny koniec
liny, którą owiązał Martina, owinął kilkakrotnie wokół poręczy, tam gdzie przedtem zaczepiona
była drabinka, a potem sam się owinął liną.
Dźwignął Martina nad poręcz, własnym ciałem przeciwstawiając się ciężarowi
napinającemu linę. Gdy Martin Beck wisiał już po drugiej stronie szklanej bariery, Kollberg zaczął
prawą ręką rozwiązywać supeł, lewą utrzymując cały ciężar wiszącego ciała. Rozwiązawszy węzeł
zaczął wolno opuszczać Martina. Trzymał teraz linę mocno obiema rękami i starał się nie
spoglądając za poręcz wyczuć, ile liny trzeba jeszcze popuścić.
Gdy już według jego obliczeń Martin Beck powinien się był znajdować na poziomie okna,
wychylił się za poręcz. Jeszcze parę decymetrów niżej, potem umocował linę do żelaznego drążka
nad szklanymi taflami.
Potem zdjął z trzepaka i przewiesił przez ramię drugi zwój liny, szybko zszedł po drabinie,
wlazł przez okno.
Martin Beck na pozór bez życia wisiał na Unie o pół metra poniżej parapetu. Głowa mu
zwisała, ciało kołysało się.
Kollberg zaparłszy się mocno nogami pochylił się nad parapetem i zaczął oburącz
przesuwać linę w górę, podciągnąwszy przytrzymał linę jedną ręką, a drugą chwycił pętlę
owiązującą Martina pod ramionami, dźwignął i ująwszy za ramiona wciągnął w okno.
Uwolnił rannego od sznurów, ułożył na podłodze, znowu wdrapał się na drabinę, odwiązał
sznur od poręczy. A znalazłszy się znowu w oknie, ściągnął drabinę.
Potem wziął Martina Becka na plecy i zaczął schodzić ze schodów.
*
Gunvald Larsson miał sześć sekund czasu, gdy odkrył być może największe w swym życiu
niedopatrzenie. Stał przy żelaznych drzwiach mając przed sobą lont, który powinien zapalić - i nie
miał zapałek. Ponieważ nie palił, zapalniczka nie należała do jego wyposażenia. Choć czasem,
kiedy zdarzyło mu się jeść w „Parkowej” albo w „Riche” wsuwał do kieszeni reklamowe zeszyciki
z zapałkami. Ale od ostatniej kolacji na mieście tyle razy zmieniał marynarkę.
Zbaraniał, jak to się mówi, z ustami jeszcze otwartymi ze zdumienia wyciągnął pistolet,
odbezpieczył, przytknął wylot lufy do zapłonu, ukośnie ustawiając lufę w stosunku do żelaznej
płyty, żeby kula nie trafiła rykoszetem w jakieś niewłaściwe miejsce - w jego brzuch na przykład - i
nacisnął spust. Kula obleciała rykoszetem podest schodów jak osa, ale zapaliło się jednak, wesoło
błysnęły niebieskie płomyki. Gunvald pędem zbiegł w dół. Zbiegł półtora piętra, dom zatrząsł się
od wybuchu w klatce schodowej B, potem wysadziło jego drzwi - z czterosekundowym
opóźnieniem.
Potrafił jednak szybciej biec niż Hult, a przypuszczalnie i od Bohlina był szybszy, i jedną,
dwie sekundy zyskał biegnąc z powrotem w górę. Żelazne drzwi zniknęły albo raczej leżały, jak
tego oczekiwał, na podeście schodów; o pół piętra wyżej znajdowały się jeszcze jedne drzwi
oszklone.
Otworzył je kopnięciem, i znalazł się na dachu. Ściślej określając tuż przy kominie między
dwoma nadbudówkami.
Od razu zobaczył Erikssona: stał na górnym dachu z karabinem, ze wzmiankowanym
Johnsonem, w ręku. Eriksson nie widział Larssona, gdyż zaalarmował go pierwszy wybuch i cała
jego uwaga zwrócona była w tamtą stronę, to jest w stronę klatki schodowej B.
Gunvald Larsson postawił nogę na barierze ochronnej od ulicy, odbił się i wskoczył na
górny dach. Eriksson odwrócił głowę i zobaczył go.
Odległość między nimi wynosiła cztery metry - sytuacja jasna. Gunvald Larsson miał go na
muszce, a palec na cynglu.
Ale Eriksson wcale się o to nie troszcząc odwracał karabin w kierunku napastnika. I
Gunvald Larsson nie strzelił.
Stał nieruchomo z pistoletem skierowanym w pierś Erikssona, a lufa karabinu przesuwała
się w jego stronę.
Wtedy strzelił Bohlin. Był to mistrzowski strzał. Cel miał zaciemniony przez Gunvalda
Larssona, ale z niezawodną dokładnością trafił Erikssona w lewe ramię, z odległości ponad
dwudziestu metrów.
Karabin maszynowy z brzękiem upadł na dach, a Eriksson zrobił półobrót i podparł się
rękami.
Hult podbiegł i na płask rękojeścią pistoletu uderzył Erikssona w głowę. Uderzenie rozległo
się ponurym plaśnięciem.
Człowiek z dachu leżał bez przytomności. Krew płynęła z rozbitej głowy.
Hult ciężko dysząc podniósł pistolet.
- Stój - powiedział Gunvald Larsson. - Już dość. Wsunął pistolet do pochwy, poprawił
gałgan na głowie i strzepnął tłustą grudkę sadzy z koszuli. Bohlin także wlazł na dach, rozejrzał się
i powiedział:
- Dlaczego tyś nie strzelił? Na litość boską...
- Tego nie należało wcale oczekiwać - przerwał Gunvald Larsson. - A czy pan ma
zezwolenie na broń?
Bohlin potrząsnął głową.
- To chyba będą z tego kłopoty - powiedział Gunvald Larsson. - Zniesiemy go?