background image

DAVID & LEIGH EDDINGS

PIEŚŃ REGINY

Przełożyła: Agnieszka Barbara Ciepłowska

Wydanie polskie: 2003

background image

3

Angeli oraz Pat -
za wszystkie rady dotyczące polityki i religii,
jakich mi udzieliły,
zanim wróciły do Irlandii

background image

3

Preludium

ANDANTE

Les Greenleaf oraz mój ojciec, Ben Austin, służyli w Wietnamie w tej samej jedno-

stce. Dwadzieścia pięć lat później nadal potrafili całymi popołudniami roztrząsać wo-
jenne przygody. Obaj wyrośli w Everett, miasteczku położonym sześćdziesiąt kilome-
trów na północ od Seattle. Obaj pracowali w tym samym zakładzie stolarki budowla-
nej.

Poza tym wszystko ich dzieliło. Mój ojciec w zakładzie był traczem, Les — szefem. 

Les Greenleaf był katolikiem, republikaninem i członkiem Narodowego Stowarzyszenia 
Pracodawców; mój tata — metodystą, demokratą i działaczem związków zawodowych. 
Les  Greenleaf  lokował  pieniądze  i grał  na  giełdzie,  tata  żył  od  wypłaty  do  wypłaty. 
Znajdowali się po przeciwnych stronach grubego i wysokiego muru.

Tymczasem wojenne braterstwo zdołało pokonać wszelkie przeszkody. Najwyraźniej 

człowiek mocno się przywiązuje do kumpla, który pod obstrzałem osłania mu rufę.

¬ ¬ ¬

Wróćmy  do  lat  sześćdziesiątych. W tamtym  czasie  każdy  młody  człowiek  unikał 

powołania do służby wojskowej oraz wyjazdu na wojnę w Wietnamie. Dzieciaki z boga-
tych domów mogły się postarać o odroczenie ze względu na studia, jeśli były wystarcza-
jąco inteligentne, żeby się dostać do college’u, ale dzieciaki z klasy pracującej nie miały 
tak luksusowego wyjścia.

Les i mój tata ukończyli szkołę średnią w 1967. Tata od razu ożenił się ze śliczną 

Pauline Baker, swoją szkolną miłością, i zaczął pracę w zakładach Greenleafa.

Natomiast Les Greenleaf zapisał się na uniwersytet w Waszyngtonie, został duszą 

towarzystwa i specjalistą od imprezowania. Wyrzucono go pod koniec drugiego roku.

Mój  tata  któregoś  razu  po  sprzeczce  z mamą,  chcąc  jej  udowodnić,  że  jest  czło-

wiekiem niezależnym, wstąpił do armii. Pewnie by tego nie zrobił, gdyby był trzeźwy. 
Szczęśliwie zostało mu tyle przytomności umysłu, że zaciągnął się tylko na dwa lata, za-
miast zwyczajowych sześciu.

background image

4

5

Jak się potem okazało, Les Greenleaf trafił do wojska tego samego dnia, więc roz-

poczęli służbę razem.

Podczas tamtej drobnej, a brzemiennej w skutki sprzeczki moja mama była od nie-

dawna w ciąży, co w pewnym stopniu tłumaczyło, dlaczego okazała się wyjątkowo mało 
tolerancyjna.

Tak czy inaczej Ben i Les poszli na wojnę, a moja mama została w domu, obrażona 

na cały świat.

Miałem jakieś półtora roku, gdy wrócili. Byłem między gośćmi zaproszonymi na 

ślub pana Lestera Greenleafa i panny Ingi Wurzberger. Jako jedyny przespałem calutką 
ceremonię. Inga, bardzo typowa Niemka, chyba z Bawarii, pilnie studiowała na uniwer-
sytecie, gdy Les skupiał się na oblewaniu kolejnych egzaminów. Ślub miał miejsce w ko-
ściele katolickim, gdzie mój tata nie czuł się zbyt swobodnie, ale przyjaźń, jak zwykle, 
zwyciężyła wszelkie przeszkody.

Inga i moja mama szybko znalazły wspólny język, więc kiedy byłem jeszcze berbe-

ciem, zaczęliśmy często odwiedzać Greenleafów w ich fantastycznym domu wybudo-
wanym w szykownej dzielnicy Everett. Ponieważ w tamtych czasach byłem absolutnie 
rozkoszny, zawsze podczas tych wizyt stanowiłem centrum uwagi i nie przeczę, dosyć 
mi się to podobało.

Ten dobry czas skończył się raptownie w roku 1977, gdy Inga napęczniała, a następ-

nie wydała owoc — bliźniaczki Reginę i Renatę, które bezapelacyjnie przejęły pałeczkę 
w dziedzinie wzbudzania zachwytów. Szczerze mnie zasmuciła taka odmiana losu.

Regina i Renata były identyczne. Tak identyczne, że nawet Inga nie potrafiła ich od-

różnić. Kiedy zaczęły mówić, z początku wcale nie używały angielskiego. Podobno rze-
czą całkowicie naturalną jest tworzenie przez bliźnięta własnego języka, ale dzieci go 
zapominają  przed  pójściem  do  przedszkola.  Regina  i Renata  porozumiewały  się  tak 
w najlepsze jeszcze w szkole średniej.

Istniała w tamtym czasie pewna zwariowana teoria mówiąca, że bliźnięta nie po-

winny być jednakowo ubierane, bo wyrosną na psychicznie skrzywione. Inga pogod-
nie ignorowała owe poglądy i podtrzymywała dawne zwyczaje, codziennie rano ubie-
rając dziewczynki w identyczne sukienki. Jedyną różnicę stanowiły wstążki: czerwona 
we włosach Reginy, niebieska — Renaty. Co rano Inga uważnie sprawdzała imiona wy-
grawerowane na złotych bransoletkach dziewczynek, by się upewnić, że nie pomyliła 
córek. Moim zdaniem właśnie te wstążki do włosów nasunęły dziewczynkom na myśl 
coś, co rodzina Greenleafów nazywała „grą w zgadywanie bliźniaczek”. Zamieniały się 
kokardami trzy, cztery razy dziennie, a gdy tylko nauczyły się odpinać klamerki branso-
letek z imionami, nikt już nie wiedział, która jest która.

Dziewczynki wykorzystywały tę „grę w zgadywanie bliźniaczek” do rozmaitych psi-

kusów, ale teraz, kiedy wracam myślą do tamtych czasów, zastanawiam się, czy przypad-

background image

4

5

kiem nie chciały nam w ten sposób powiedzieć czegoś ważnego. Śliczne blondyneczki 
nie miały poczucia indywidualnej tożsamości. Chyba nigdy nie słyszałem, żeby któraś 
z nich powiedziała „ja”. Regina i Renata zawsze mówiły „my”. Nawet każda z nich reago-
wała na oba imiona.

Greenleafów to irytowało, mnie natomiast nie przeszkadzało wcale. Rozwiązałem 

„problem identyfikacji”, nazywając je Twinkie Twins*. Z początku trochę się na mnie za 
to boczyły, ale niedługo okazało się, że przydomek najwyraźniej wpasował się w ich po-
jęcie o sobie, bo przestały w ogóle używać swych imion i zaczęły się zwracać do siebie 
Twinkie albo Twink, nawet gdy używały własnego języka.

W  jakiś  szczególny  sposób  włączyło  mnie  to  w ich  prywatność.  Nasze  rodziny 

utrzymywały  bliskie  kontakty  od  zawsze,  a ponieważ  byłem  od  dziewczynek  siedem 
lat starszy, traktowały mnie jak starszego brata. Wiązałem im buciki, wycierałem nosy, 
naprawiałem trójkołowe rowerki. Zawsze kiedy coś popsuły, zapewniały się wzajem-
nie: „Markie naprawi”. Od czasu do czasu któraś z nich przez pomyłkę zwracała się do 
mnie w języku bliźniaczym, a potem wydawały się zawiedzione, że nie rozumiałem ani 
słowa.

Jako  oficjalny  zastępca  starszego  brata,  przez  znaczną  część  dzieciństwa  oraz 

wczesny  okres  dojrzewania  wiele  czasu  spędzałem  w towarzystwie  Twinkie  Twins. 
Nauczyłem się ignorować ich nieszczególnie grzeczny nawyk: szeptały sobie wzajemnie 
do ucha, chichocząc i rzucając na mnie chytre spojrzenia. Zanim przeszedłem do gim-
nazjum, zanim nastąpił w moim życiu ten przełomowy moment, który dla większości 
nastolatków jest porównywalny z doświadczeniem natury religijnej — byłem w znacz-
nym stopniu uodporniony na ich wybryki.

¬ ¬ ¬

W maju, drugiego roku nauki w drugiej w moim życiu szkole, skończyłem szesna-

ście lat i zdobyłem prawo jazdy. Ojciec stanowczo oznajmił, że rodzinny samochód nie 
będzie dla mnie dostępny, ale też obiecał sprawdzić w siedzibie związku, czy znajdzie 
się jakaś praca na lato dla młodego człowieka. Nie miałem dużej nadziei, lecz tego dnia 
wrócił do domu ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy.

— Znalazłem ci pracę w tartaku, Mark — oznajmił.
— Poważnie? — ucieszyłem się.
— Poważnie. Już od poniedziałku, jak tylko skończy się rok szkolny, możesz iść do 

roboty.

— Co będę robił?
— Ciągnął łańcuch.
— Nie rozumiem.

*Tyle co: jasne, lśniące bliźniaczki (wszystkie przypisy tłumaczki).

background image

6

7

— I niech tak lepiej zostanie.
A  dlaczego,  zrozumiałem,  kiedy  wstąpiłem  do  związku  zawodowego  i zacząłem 

pracować. Dowiedziałem się także, dlaczego zawsze były wolne miejsca przy zielonym 
łańcuchu. W tartaku przerabiano pnie na deski. Najpierw ogromne sosny przez sześć 
do ośmiu tygodni leżakowały w stawie, wchłaniając słoną wodę, przez co stawały się 
bardzo, ale to bardzo ciężkie i tak nasiąknięte, że w czasie cięcia piłą bryzgały deszczem 
kropel na wszystkie strony jak zepsuty prysznic. Potem ociekające wodą deski wyjeż-
dżały z tartaku na szerokiej taśmie rolek, nazywanej zielonym łańcuchem. Były chro-
powate, najeżone drzazgami i ciężkie jak ołów. „Ciągnięcie łańcucha” oznaczało podno-
szenie tych surowych dech z taśmy i układanie ich w sagi. Jest to zdecydowanie mało 
przyjemne zajęcie. W nowocześniejszych tartakach instaluje się maszyny, które sortują, 
przeciągają i układają drewno, ale tartak, w którym pracowałem tamtego lata, nie zmie-
nił się specjalnie od lat dwudziestych, więc trzeba było wszystko robić jak za dawnych 
czasów. Nie bardzo mi się podobała ta robota, lecz naprawdę chciałem mieć własny sa-
mochód, więc jakoś wytrwałem.

Do  tamtej  pory  byłem  — w najlepszym  wypadku  — uczniem  dość  przeciętnym, 

ale po lecie osiemdziesiątego szóstego moje zwyczaje uległy zmianie. Można by nawet 
napisać na ten temat jakąś rozprawę psychologiczną, choćby pod tytułem „Siła moty-
wacyjna zielonego łańcucha”. Ja powiem tylko, że od jesieni stałem się znacznie pilniej-
szym uczniem.

Ciągnięcie łańcucha rzeczywiście pozwoliło mi zarobić na własny samochód, a było 

to bardzo ważne dla szesnastolatka o gorącej głowie, jako że w jego otoczeniu naczelna 
zasada głosiła: „Jeśli nie masz swoich czterech kółek — jesteś nikim”. Twinkie Twins nie 
były pod szczególnym wrażeniem mojego porysowanego czarnego dodge’a rocznik 74, 
ale przecież nie kupiłem go po to, żeby robić wrażenie akurat na nich. Chodziły dopiero 
do trzeciej klasy i z założenia niewarte były mojej uwagi. Nadal miały jasne włosy, były 
pulchne, pucołowate i chichotały z byle powodu.

¬ ¬ ¬

W cudownie słonecznym okresie mojego dorastania czas pędził jak szalony. Zanim 

się  obejrzałem,  nadszedł  dzień  promocji.  Złowieszcza  perspektywa  ciągnięcia  łańcu-
cha  znowu  stanęła  mi  przed  oczami,  ale  w tym  punkcie  mojego  życia  wkroczył  do 
akcji stary dobry Les Greenleaf. Na pewno odbyła się niejedna zakulisowa rozmowa, 
skoro zaraz po tym, jak ukończyłem szkołę, okazało się „przypadkiem”, że właśnie jest 
wolne miejsce w fabryce drzwi. Tata zaprowadził mnie tam uzbrojonego w reaktywo-
waną kartę związku zawodowego. W poniedziałek, zaraz po zakończeniu roku szkolne-
go, rozpocząłem pracę w zakładach Greenleafa. Zostałem robotnikiem. Nawet chodzi-
łem na zebrania związkowe.

background image

6

7

Myślę,  że  zwrotnym  punktem  mojego  pierwszego  roku  w fabryce  produkują-

cej drzwi był dzień, kiedy wszystkie dzieciaki w Everett poszły do szkoły — a ja nie. 
Rozkoszowałem się tym prawie cały tydzień. Potem stopniowo zaczęło do mnie docie-
rać, że brakuje mi szkoły. Że strach przed zielonym łańcuchem, którego nabawiłem się 
w czasie wakacji po drugiej klasie, przeobraził mnie na następne dwa lata w pojętnego 
i pilnego ucznia. I że teraz, skończywszy szkołę, nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić. 
Fabryka drzwi zajmowała mi tylko czterdzieści godzin tygodniowo, a tata bezustannie 
okupował telewizor ustawiony na kanały sportowe. Tymczasem ja zawsze byłem głę-
boko przekonany, że świat się nie skończy, jeśli Seahawks z Seattle nie zdołają zwyciężyć 
w rozgrywkach pucharowych. Żeby zapełnić puste godziny, zacząłem czytać i do lata 
1990 przebrnąłem przez znaczną część niemałego księgozbioru biblioteki publicznej.

Dla zabicia czasu zacząłem tej jesieni uczęszczać na jakiś kurs wieczorowy organi-

zowany w miejscowym college’u i ukończyłem go jako najlepszy. Trochę się zdziwiłem, 
że to takie łatwe.

W czasie semestru zimowego zapisałem się na inny kurs, który okazał się jeszcze ła-

twiejszy.

Tej samej zimy dłuższy czas chodziłem z jedną dziewczyną z college’u, w semestrze 

wiosennym też byliśmy razem. Latem jednak zerwaliśmy, a ja zacząłem traktować kursy 
jako swego rodzaju hobby. Nie stawiałem sobie żadnego konkretnego celu akademic-
kiego, można by powiedzieć, że specjalizowałem się we wszystkim.

„1001 specjalizacji” — niezły temat kursu, prawda?
Tak  to  trwało  dwa  lata,  w czasie  których  zgromadziłem  dość  imponujący  zasób 

wszelkich wiadomości. Tata nie komentował moich poszukiwań w świecie nauki, ale 
doglądał postępów.

Ponownie zapachniało intrygą w końcu listopada 1992. Na Święto Dziękczynienia 

zostaliśmy  zaproszeni  do  Greenleafów,  a kiedy  już  za  dużo  zjedliśmy,  mój  tata  i szef 
wdali się w dyskusję, jak rozumiem, świetnie zaaranżowaną, dotyczącą aktualnego pro-
blemu fabryki drzwi. Pracowały tylko cztery piły, trzeba było redukować zamówienia, 
bo każda piła mogła ciąć określoną, niewystarczającą ilość drzewa w czasie ośmiu go-
dzin. Oznaczało to, że szef musiał płacić za nadgodziny, co z początku bardzo się po-
dobało traczom, ale kiedy przeszło w zwyczaj, wzbudziło pomruki niezadowolenia na 
temat dziesięcio- albo nawet dwunastogodzinnego dnia pracy. Rozwiązanie było naj-
prostsze pod słońcem. Nazywa się ono pracą na zmiany. Potrzebny był jeden robotnik 
pracujący od czwartej po południu do wpół do pierwszej w nocy. Pięciu pracowników 
przy czterech piłach wystarczyło, żeby szef nie musiał kupować nowej piły ani płacić 
nadgodzin.

Zgadnijcie, kto został wybrany na tę nocną zmianę. I kto miał mnóstwo wolnego 

czasu  akurat  wówczas,  gdy  w Community  College  w Everett  odbywały  się  normalne 
zajęcia. I kto został zmuszony do podjęcia nauki w zwykłym trybie. I kto jako jedyny 
obecny przy rozmowie u Greenleafów nie miał pojęcia, do czego to wszystko zmierza.

background image

8

9

Zgadliście.
Moim zdaniem największy ubaw miały z tego Twinkie Twins. Były już w pierwszej 

klasie gimnazjum, ale znowu zaczęło się szeptanie w mowie bliźniąt, obrzucanie mnie 
bystrym spojrzeniem, głupawe uśmieszki i chichoty.

Podczas semestru  zimowego  dziewięćdziesiąt  dwa i wiosennego dziewięćdziesiąt 

trzy wzorowo odgrywałem rolę studenta, i tak spełniłem warunki wymagane do ubie-
gania się o dyplom. Cztery lata zajęło mi osiągnięcie celu, do którego przeciętny student 
dociera w dwa, ale w końcu zdobyłem BA* i BSc* w pełnej chwale. Skończyłem w za-
sadzie profil humanistyczny, ale wsparty mnóstwem „kursów o wszystkim i o niczym”, 
które zupełnie do niego nie pasowały.

Przeszedłem przez ceremonię płaszcza i kapelusza, podczas której wśród publicz-

ności obecni byli zarówno Austinowie, jak i Greenleafowie, a po uroczystości wrócili-
śmy do rezydencji Greenleafów na kolejną sesję z serii „pokierujmy Markiem we wła-
ściwy sposób”, podczas których zwykle byłem w mniejszości liczonej sześć do jednego.

Natarcie rozpoczęła Inga Greenleaf.
— Czyś ty się w ogóle zastanawiał, co robisz, Mark? — zapytała, wymachując odpi-

sem moich osiągnięć. — Oceny masz bardzo dobre, ale połowa kursów, na jakie uczęsz-
czałeś, nie jest nawet luźno związana z profilem humanistycznym.

— Kiedy na nie chodziłem, nie wiedziałem jeszcze, czym to się skończy — wyja-

śniłem. — Szedłem, gdzie się dało. Dopiero mniej więcej po roku zdecydowałem się na 
profil humanistyczny.

— Zostały ci dość istotne luki. Dowiadywałam się na uniwersytecie stanowym, bę-

dziesz musiał latem nadrobić zaległości. Les rozmawiał z kilkoma bankami, twoje oceny 
pozwalają ci na zaciągnięcie pożyczki studenckiej.

Zerknąłem na tatę. Dyskutowaliśmy na ten temat już od jakiegoś czasu. Lekko po-

kręcił głową.

— Nic z tego, Ingo — odezwałem się głosem bez wyrazu. — O pożyczce studenc-

kiej nie ma mowy. Wcześniej czy później będę musiał spłacać z pensji hipotekę i pew-
nie jeszcze raty za samochód... mój dodge ma już swoje lata. Nie mogę do tego dorzu-
cić jeszcze pożyczki studenckiej. Nie będę odsyłał trzech czwartych wypłaty do banku 
na spłatę kredytów. Poszukam sobie pracy na pół etatu, ale nie będę brał pożyczki, nie 
ma mowy.

—  O rety!  — wykrzyknęła  jedna  z bliźniaczek,  klaszcząc  w dłonie.  — Zostanie 

z nami!

— Cicho, Twink! — uciszyła ją matka. Chyba nawet nie zauważyła, że użyła wymy-

ślonego przeze mnie słowa.

Szef szacował nas wzrokiem spod przeciwległej ściany.
— Jak się tak zastanowić, Mark, to już masz pracę na pół etatu.

*Bachelor of Arts, Bachelor of Science — tytuły zdobywane w college’u

background image

8

9

— A to ona nie jest na cały? — zdziwiłem się teatralnie.
— Jasne że tak — odparł z diabelskim uśmiechem. — Ale jak się człowiek postara, 

może być bardziej wydajny. Jeśli będziesz chciał, na pewno opędzisz robotę w cztery czy 
pięć godzin. Gdybyś z czymś nie zdążył, nadrobisz w sobotę.

— A jeśli naprawdę poważnie myślisz o zdobyciu wykształcenia, możesz mieszkać 

z nami i dojeżdżać na uniwersytet — dodała mama. — Nie stać nas, żeby cię posłać na 
Harvard, ale jesteśmy w stanie zapewnić ci wyżywienie i dach nad głową. Nie będziesz 
musiał wynajmować pokoju ani kupować jedzenia.

— Nasz starszy braciszek jednak nas opuści — westchnęła z udawanym smutkiem 

jedna z bliźniaczek.

— Wszystko, co dobre, szybko się kończy — odparowałem.
— Kto nam będzie zawiązywał buciki? — spytała druga.
— Kto nam pomoże włożyć rękawiczki?
— Dacie sobie radę — pocieszyłem je. — Bądźcie dzielne i prawe, a wszystko się 

ułoży.

Jednocześnie pokazały mi języki.
— Będziesz bardzo zajęty, Mark — odezwał się Les. — Nie zostanie ci wiele wol-

nego czasu. Nie powtórz mojego błędu. Imprezowałem tak skutecznie, że na drugim 
roku zostałem relegowany ze studiów.

— Nie przepadam za imprezami, szefie. Nie podnieca mnie słuchanie podpitych fa-

cetów, którzy się licytują, kto pierwszy zrobi to z Rose Bowl. Naprawdę chciałbym po-
studiować. A jeśli się nie uda, no to po sprawie.

¬ ¬ ¬

Latem nadrobiłem wszelkie zaległości i pewnego pogodnego wrześniowego ranka 

wyruszyłem  zapisać  się  na  University  of Washington.  Przebrnąwszy  przez  wszystkie 
biurokratyczne nonsensy, jakiś czas błądziłem po wydeptanych ścieżkach prowadzą-
cych do świątyni wiedzy, a dodam, że były to ścieżki długie, ponieważ kampus miał co 
najmniej trzy kilometry w każdą stronę. Wreszcie znalazłem Padelford Hall, siedzibę 
anglistyki. Zlokalizowałem interesujące mnie sale wykładowe i wróciłem do Everett, do 
pracy.

Wziąłem się do roboty pełną parą, jak sugerował szef; szybko wyszło na jaw, że za-

łatwiam ją w niecałe pięć godzin. Od razu poczułem się lepiej.

Semestr  zaczynał  się  w następny  poniedziałek,  pierwszy  wykład,  literatura  ame-

rykańska, zaplanowano na ósmą trzydzieści. Gdy do sali wszedł wykładowca, zapadła 
dziwna, pełna zdumienia cisza.

— To Conrad! — usłyszałem zduszony szept za plecami.

background image

10

11

— Witam państwa — zaczął  siwowłosy  profesor o szeleszczącym głosie. — Wasz 

wykładowca przeszedł niedawno operację wszczepienia bajpasów, wobec czego w tym 
semestrze będę go zastępował. Zapewne nie wszyscy mnie znają. Jestem Ralph Conrad. 
— Rozejrzał się po sali. — Zrobimy teraz chwilę przerwy, żeby co bardziej nieśmiali 
mogli się wycofać na z góry upatrzone pozycje.

Interesujący sposób rozpoczynania wykładu. Myślałem, że to żart, więc się roze-

śmiałem.

— Czy powiedziałem coś zabawnego? — zapytał mnie, unosząc brew.
— Trochę mnie pan przestraszył — odparłem. — Przepraszam.
— Nic się nie stało, młody człowieku — odrzekł łaskawie. — Śmiech to zdrowie. 

Śmiej się, póki możesz.

Rozejrzałem  się  dookoła.  Co  najmniej  połowa  studentów  zbierała  podręczniki 

i chyłkiem umykała w stronę wyjścia.

Profesor Conrad objął wzrokiem tych, którzy zostali.
— Dzielne zuchy — mruknął, po czym spojrzał na mnie. — Nadal tu jesteś, młody 

człowieku? — zdziwił się niegłośno.

Jego pewność siebie zaczęła mnie irytować.
— Przyszedłem tu, żeby się uczyć — odparłem. — Nie po to, żeby mieć z kim cho-

dzić na imprezy, i nie po to, żeby podrywać dziewczyny. Jestem gotów podjąć wyzwa-
nie, a kiedy opadnie kurz, pozostanę na polu walki.

Nie mogłem powiedzieć nic głupszego. Szybko się przekonałem, że staruszek był 

nie do zdarcia. Jeździł na mnie jak na łysej kobyle, to prawda, ale przetrwałem wszyst-
ko. Był zagorzałym zwolennikiem starej teorii dowodzącej bezdyskusyjnej wyższości ta-
lentu nad innymi przymiotami. Gardził określeniem „postmodernistyczny”, a kompu-
tery uważał za diabelski wynalazek.

Miewał też chwile słabości — gdy rzewnie wspominał „stare dobre czasy”, kiedy to 

anglistyka mieściła się w uświęconym, choć mocno zrujnowanym Parrington Hall, a on 
uczęszczał na wykłady legendarnych profesorów, takich jak Ebey, Sophus Winther czy 
E.E. Bostetter.

Twardo trzymałem się swojego postanowienia o podjęciu wyzwania; zdawało mi 

się nawet, że dzięki tej postawie zyskałem odrobinę niechętnego szacunku ze strony po-
strachu wydziału. Nie posunąłbym się aż do tego, by stwierdzić, że byłem na tym kursie 
prymusem, ale udało mi się z profesora Conrada wydusić notę A.

Na początku semestru zimowego zaskoczyła mnie wiadomość, że dostałem przy-

dział do nowego opiekuna naukowego — i to na jego żądanie.

Zgadujecie, kto był tym opiekunem?
— Panie Austin, udało się panu rozbudzić we mnie ciekawość — wyjaśnił profe-

sor Conrad, gdy spytałem go, po co zadawał sobie ten trud. — Studenci, którzy pracują 
w okresie nauki, wybierają zwykle kierunek studiów odpowiadający ich karierze zawo-
dowej. Co panu kazało zgłębiać anglistykę?

background image

10

11

Wzruszyłem ramionami.
— Lubię czytać, a jeśli mogę dzięki temu zarabiać na życie, to tym lepiej.
— Co pan planuje? Zostać nauczycielem?
— Prawdopodobnie. Chyba że się zawezmę i napiszę największą powieść amery-

kańską.

— Czytałem pańskie prace, panie Austin — rzekł oschle. — Aby osiągnąć taki cel, 

musiałby pan przejść bardzo długą drogę.

— To nic w porównaniu z ciągnięciem łańcucha.
— Nie rozumiem.
Wyjaśniłem mu. Wydawał się poruszony.
— Naprawdę ktoś jeszcze robi coś takiego?
— To się nazywa „zarabiać na chleb”. Jestem tutaj, bo nie chcę ciągnąć łańcucha 

nigdy więcej, szefie.

Chyba nikt nigdy nie nazwał go „szefem”, bo nie bardzo wiedział, jak ma to przy-

jąć.

Zanim skończył się semestr zimowy, życie pracującego studenta zmieniło się dla 

mnie w rutynę. Sporadycznie brakowało mi snu, ale zwykle mogłem sobie pofolgować 
w weekendy.

Potem był semestr wiosenny i wakacje. Przez całe lato pracowałem, żeby zebrać tro-

chę kasy. W ciągu roku akademickiego parę razy było krucho z gotówką.

Twinkie Twins znalazły się w ostatniej klasie, bezsprzecznie rozkwitły. Włosy miały 

chyba jeszcze jaśniejsze, pewnie za sprawą chemii, a oczy intensywnie niebieskie. Były 
także  w posiadaniu  kilku  innych  atrybutów,  które  przyciągały  uwagę  męskiej  części 
szkoły.

Spoglądając wstecz, jestem niekiedy zaskoczony, że nigdy nie miałem kosmatych 

myśli  na  temat  bliźniaczek.  Naprawdę  były  fantastyczne  — wysokie,  blond,  świetnie 
zbudowane,  a w dodatku  potrafiły  patrzeć  dziwnie  wyzywająco.  Pewnie  dlatego  się 
nimi nie interesowałem, że były dla mnie istotą mnogą. Zawsze myślałem o nich „one”, 
nigdy „ona”.

Jak słyszałem, chłopcy z ich szkoły nie mieli tego problemu, toteż bliźniaczki były 

rozchwytywane. Skarżono się jedynie na to, że nie sposób ich rozdzielić.

Na  drugim  roku  studiów  wreszcie  zmierzyłem  się  z „Moby  Dickiem”.  Pierwsze 

zdanie: „Imię moje: Izmael”, a potem kultowe „po tom tylko zbiegł, by wam dać świa-
dectwo”*  poruszają  w moim  sercu  najczulsze  struny.  Kapitan  Ahab  mnie  przerażał. 
Obsesyjna potrzeba mszczenia się na białym wielorybie plasowała go w jednym rzędzie 
z Hamletem i Otellem.

„Moby Dick” był czytany od deski do deski przez pokolenia studentów lepszych niż 

ja i szczerze mówiąc, nie miałem ochoty na odgrzewane danie w ramach pracy wień-

*Tłumaczył Bronisław Zieliński.

background image

12

13

czącej  fakultet.  Naszym  promotorem  był,  rzecz  jasna,  profesor  Conrad,  a ja  miałem 
dziwną  pewność,  że  każdą  próbę  przedstawienia  wcześniejszych  opracowań  książki 
w nowej szacie poczyta sobie za osobistą obrazę.

Wtedy natknąłem się na interesującą informację. Okazało się, że Melville, w czasie 

gdy pisał „Billy’ego Budda”, stale wypożyczał z Biblioteki Publicznej Nowego Jorku „Raj 
odzyskany” Miltona. Zacząłem dostrzegać pomiędzy tymi dwiema pozycjami zastana-
wiające podobieństwa.

Profesor Conrad uznał tę ideę za dość interesującą.
— Taki temat nie da panu doktoratu z filozofii, panie Austin — stwierdził — ale na 

MA* powinno od biedy wystarczyć.

— Mam pisać pracę, szefie? — spytałem.
— Koniecznie, panie mądraliński — oznajmił bez osłonek.
— Mądraliński?
— Chyba najwyższy czas, żeby pan wracał do Everett, robota czeka — zirytował się 

w końcu.

Tego wieczoru, obrabiając kolejne drzwi w zakładach Greenleafa, rozważałem kwe-

stię pisania pracy naukowej. Był to krok tak czy inaczej nieunikniony. Ukończenie an-
glistyki bez tytułu odsuwało mnie na nie więcej niż dwa kroki od zielonego łańcucha. 
Z tytułem magistra pewnie dostałbym pracę nauczyciela w miejscowym college’u. Była 
to przyjemność dyskusyjna, bo jakoś nigdy mnie nie ciągnęło do uczenia, ale zawsze 
coś.

Chodziłem w tamtym czasie z jedną dziewczyną; kiedy jej powiedziałem, że zamie-

rzam zostać na studiach, uszła z niej cała para. Chyba miała nadzieję szybko stanąć na 
ślubnym kobiercu, co jedynie stanowiło dowód, że nie rozumiała twardych reguł rzą-
dzących światem. Jej ojciec był biznesmenem w Seattle, mój — robotnikiem w Everett. 
Nie chciałbym się wydać zwolennikiem marksizmu, ale stary Karol co do jednego miał 
rację: rzeczywiście istnieją realne różnice pomiędzy klasami. Dzieciak z bogatej rodziny 
nie musi traktować wykształcenia zbyt poważnie, bo ma wiele innych możliwości do 
wyboru. A dzieciak z klasy pracującej ma jedną szansę na zdobycie wykształcenia i nie 
może  pozwolić,  żeby  mu  w tym  cokolwiek  przeszkodziło,  wliczając  dziewczyny  oraz 
ślub.  Narodziny  pierwszego  dziecka  prawie  zawsze  oznaczają,  że  człowiek  do  końca 
życia będzie ciągnął łańcuch. Rzeczywistość potrafi być wyjątkowo paskudna.

¬ ¬ ¬

Sprawia mi to ogromny ból, więc opowiem krótko. Wiosną 1995 bliźniaczki zo-

stały zaproszone na kolejne „przyjęcie piwne”. Tym razem zorganizowane na plaży nie-
daleko Mukilteo, na południe od Everett. Nie mam pewności, kto akurat wtedy dostar-

*Master of Arts — jeden z tytułów zdobywanych na uniwersytecie.

background image

12

13

czył beczki z piwem, ale to nie jest ważne. Dzieciaki jak zwykle rozpaliły ognisko, z cza-
sem miały coraz bardziej zaczerwienione oczy i robiły coraz więcej hałasu. Było ich tam 
czterdzieścioro, może pięćdziesięcioro, świętowali nadchodzący koniec roku, zbliżające 
się rozdanie dyplomów. Około północy atmosfera zaczęła gęstnieć. Doszło do paru rę-
koczynów, coraz więcej par znikało w ciemnościach. Mniej więcej wtedy Regina i Re-
nata zdecydowały, że czas wracać do domu. Opuściły przyjęcie po angielsku, wsiadły 
do swojego nowego pontiaka — dyplomowego prezentu od rodziców — i ruszyły do 
Everett.

Regina,  dominująca  w tym  tandemie,  prawdopodobnie  usiadła  za  kierownicą. 

Renata także miała prawo jazdy, ale właściwie nigdy nie prowadziła. Pojechały skrótem 
wijącym się przez Forest Park. W pobliżu ogrodu zoologicznego złapały gumę.

Według policji przypuszczalna kolejność zdarzeń była następująca: Regina wysia-

dła z samochodu i poszła do zoo, żeby stamtąd zadzwonić po pomoc. Renata czekała 
w pontiaku, aż po jakimś czasie poszła szukać siostry.

Następnego ranka odnaleziono bliźniaczki w pobliżu ogrodu. Jedna była martwa. 

Zgwałcona i zadźgana jakimś ostrym narzędziem. Druga siedziała obok ciała, z wyra-
zem kompletnego ogłupienia na twarzy. Na pytania policji odpowiadała w języku, któ-
rego nikt nie rozumiał.

¬ ¬ ¬

Wszelkie  czynniki  oficjalne  — gliniarze  z różnych  wydziałów,  śledczy,  koroner 

i tak  dalej  — przesłuchiwały  państwa  Greenleafów  intensywnie,  jednak  dowiedziały 
się niewiele. Rodzice dziewcząt byli zdruzgotani, ale nie mogli w niczym pomóc. Nigdy 
nie umieli przetłumaczyć prywatnego języka córek. Nie potrafili ich nawet rozróżnić. 
Wobec tego, gdy gliniarze odkryli, że to Regina była osobowością dominującą, przyjęli, 
iż ona została zamordowana, a Renata oszalała.

Tyle że nikt nie potrafił tego udowodnić. Okazało się, że odciski stóp, rutynowo 

pobierane od wszystkich noworodków, zaginęły gdzieś w archiwach szpitala w Everett, 
a identyczne bliźnięta mają identyczne DNA. Logicznie wnioskując, należało dojść do 
wniosku, iż to najprawdopodobniej Regina straciła życie, ale też logika nie wystarczała 
do wypełnienia dokumentów.

Greenleafowie mało nie zemdleli, kiedy zobaczyli, że ich córka została w oficjalnych 

raportach odnotowana jako „niezidentyfikowana biała kobieta”.

Ta, która przeżyła, nadal odpowiadała na wszystkie pytania w języku bliźniaczek, 

więc w końcu rodzice, nie mając innego wyjścia, umieścili ją w pewnym sanatorium, 
prywatnym zakładzie dla psychicznie chorych. Oczywiście musieli w tym celu wypeł-
nić papiery — arbitralnie określili córkę jako Renatę, choć przecież nie wiedzieli tego 
na pewno.

background image

14

15

Sprawa morderstwa pozostała nierozwiązana.
Moi rodzice i ja byliśmy, oczywiście, na pogrzebie, ale niestety nie odczuliśmy żad-

nej „ulgi”, o jakiej opowiadają pracownicy pomocy socjalnej, bo nie mieliśmy pewności, 
którą z dziewcząt pochowaliśmy.

Tamtego lata nie widywaliśmy szefa na terenie fabryki zbyt często. Zanim stracił 

obie córki, zwykle bywał na placu składowym kilka razy dziennie. Po pogrzebie więk-
szość czasu spędzał w biurze.

¬ ¬ ¬

W  sierpniu  tego  samego  roku  spotkała  mnie  jeszcze  bardziej  osobista  tragedia. 

W piątkowy wieczór moi rodzice wybrali się do Greenleafów, a wracając, natrafili na to, 
co gliny nazywają „niebezpiecznym pościgiem”. Jakiś miejscowy pijak, któremu po ko-
lejnym aresztowaniu za „prowadzenie pojazdu w stanie upojenia alkoholowego” ode-
brano prawo jazdy, nawalił się w którymś podmiejskim barze jak stara brama. Patrol 
drogowy dostrzegł brykę, którą woziło od krawężnika do krawężnika po całej szero-
kości Colby Avenue, jednej z głównych ulic Everett. Kiedy moczymorda usłyszał sy-
renę i zobaczył pulsujące czerwone światło za tylnym zderzakiem, najwyraźniej przy-
pomniał sobie ostrzeżenie sędziego odbierającego mu prawo jazdy. Perspektywa dwu-
dziestu lat w kiciu musiała go przerazić jak diabli, bo wcisnął gaz do dechy. Gliniarze ru-
szyli za nim, jakżeby inaczej. Ochlapus wypadł na skrzyżowanie na czerwonym świetle 
i staranował moich staruszków. Miał wtedy na liczniku jakieś sto osiemdziesiąt. Zginęli 
w tym zderzeniu wszyscy troje.

Wyłączyłem się z życia na jakiś tydzień, więc Les Greenleaf zajął się przygotowa-

niami do pogrzebu, wszystkimi formalnościami i załatwianiem spraw z towarzystwami 
ubezpieczeniowymi.

Zdążyłem się już zapisać na semestr jesienny, ale zadzwoniłem do profesora Conrada 

i poprosiłem o przeniesienie pracy naukowej na semestr zimowy. Tata był na tyle zapo-
biegliwy, że ubezpieczył hipotekę, więc nasz skromny domek na północy Everett, nieob-
ciążony żadnymi balastami finansowymi, należał teraz do mnie, w dodatku dzięki po-
lisom ubezpieczeniowym na życie obojga rodziców otrzymałem sporą sumę w gotów-
ce. Les Greenleaf zasugerował mi kilka inwestycji, tak więc znienacka zostałem kapita-
listą. Nie przypuszczam, żeby Bili Gates musiał się obawiać konkurencji z mojej strony, 
ale przynajmniej mogłem studiować, nie zarabiając równocześnie na życie.

Wolałbym jednak zupełnie inne warunki.
Mimo wszystko nadal pracowałem w fabryce drzwi. Nie dla pieniędzy, lecz żeby 

mieć co robić. Nie chciałem siedzieć w domu, pogrążony w smutku. Zauważyłem, że fa-
ceci w podobnej sytuacji zwykle zaglądają do kieliszka. Po tym, co zdarzyło się w sierp-
niu, zdecydowanie nie przepadałem za pijakami ani nie śpieszyłem się, żeby dołączyć 
do grona wiecznie ubzdryngolonych.

background image

14

15

Tej jesieni często jeździłem do Seattle. Za każdym razem, kiedy się tam zjawiałem, 

robiłem maleńki kroczek naprzód w swojej pracy na temat teorii dotyczącej Melville’a 
i Miltona. Im bardziej się zagłębiałem w „Raj odzyskany”, tym mocniejsze zyskiwałem 
przekonanie, że był on w dużym stopniu pierwowzorem „Billy’ego Budda”.

Chyba pod koniec października do państwa Greenleafów — i do mnie — dotarła 

dla odmiany dobra wiadomość. Renata (uznaliśmy już wtedy za niemal całkowity pew-
nik, że w prywatnym sanatorium przebywa właśnie Renata) wreszcie się przebudziła. 
Przestała używać wyłącznie mowy bliźniaczek, zaczęła odpowiadać na pytania po an-
gielsku.

Częste spotkania z doktorem Fallonem, szefem personelu w tym prywatnym zakła-

dzie, zaowocowały między innymi informacją, że istnienie osobistego języka bliźniaków 
jest zjawiskiem powszechnym. Tak powszechnym, że nawet zyskało naukową nazwę: 
kryptolalia. Doktor Fallon uświadomił nam, że występuje ono u rodzeństwa z nieomal 
każdej  ciąży  mnogiej.  Sekretna  mowa  bliźniaków  nie  jest  szczególnie  skomplikowa-
na, ale na przykład pięcioraczki potrafią już wymyślić język naprawdę złożony, którego 
słownik i reguły gramatyczne mogłyby mieć objętość kilku tomów.

Pierwsze zdanie wypowiedziane przez Renatę w ogólnie zrozumiałym języku zdra-

dziło od razu, że nie doszła jeszcze do siebie. Jeżeli pacjent odzyskuje przytomność i py-
ta: „Kim jestem?”, zwykle wzbudza natychmiastową czujność psychiatrów.

Prywatne sanatorium, gdzie była leczona, znajdowało się w Lake Stevens. W pewne 

deszczowe  niedzielne  popołudnie  pojechałem  tam  w odwiedziny,  razem  z Ingą  i Le-
sem.

Budynek kliniki, ukryty pomiędzy drzewami, stał nad brzegiem jeziora, na obsza-

rze wielkości jakichś dwu hektarów. W wysokim ogrodzeniu była tylko jedna brama 
pilnowana przez strażnika. Klinika nie budziła wątpliwości, jakiego rodzaju jest insty-
tucją, lecz sprawiała miłe wrażenie. Typowe miejsce, gdzie bogacze mogli ukryć krew-
nych, którzy sprawiali kłopoty.

Doktor  Wallace  Fallon,  lekko  łysiejący  mężczyzna  po  pięćdziesiątce,  miał  biuro 

zdolne onieśmielić każdego. Poprosił nas, żebyśmy nie wywierali na Renatę żadnego 
nacisku.

— Czasami wystarczy, by pacjent zobaczył znajomą twarz lub usłyszał jakieś zapa-

dłe w pamięć słowa. Dlatego właśnie poprosiłem państwa o przyjazd. Musimy jednak 
być wyjątkowo ostrożni. Mam absolutną pewność, że amnezja Renaty stanowi ucieczkę 
przed śmiercią siostry. Pacjentka nie jest jeszcze gotowa stawić czoła tym zdarzeniom.

— Ale odzyska pamięć? — spytała Inga.
— Nie sposób teraz niczego stwierdzić z całkowitą pewnością. Mam nadzieję, że 

państwa wizyta pomoże Renacie zacząć odzyskiwać pamięć... a przynajmniej okruchy 
pamięci. Jestem przekonany, że nie będzie wiedziała, co się przydarzyło siostrze. Te fakty 

background image

zostały całkowicie wymazane z jej wspomnień. Proponuję, żeby państwo nie przeciągali 
wizyty. Rozmowa powinna być lekka i dotyczyć tematów ogólnych. Podałem pacjentce 
nieznaczną dawkę środków uspokajających, będę ją uważnie obserwował. Jeżeli zacznie 
się denerwować, trzeba będzie zakończyć odwiedziny.

— A może hipnoza by ją wyciągnęła z amnezji? — spytałem.
— Prawdopodobnie, ale nie jest to zasadniczy cel w tej chwili. Utrata pamięci jest 

azylem,  którego  Renata  bardzo  teraz  potrzebuje.  Trudno  powiedzieć,  jak  długo  po-
trwa taka sytuacja. Znane są przypadki amnezji, gdy nie udaje się przywrócić choremu 
pamięci w ogóle. Taka osoba często żyje jak każdy z nas, tyle że nie ma wspomnień. 
Niekiedy pacjent odzyskuje pamięć selektywną. Jedne fakty pamięta, innych sobie nie 
przypomina. Trudno prognozować, jak będzie w przypadku Renaty.

— Chodźmy do niej — przerwała Inga raptownie.
Doktor Fallon kiwnął głową i wyprowadził nas ze swojego biura. Ruszyliśmy kory-

tarzem.

Pokój Renaty był dość duży i komfortowo urządzony. Wszystko, co ją otaczało, zo-

stało stworzone w jednym celu: miało wywoływać poczucie spokoju i bezpieczeństwa. 
Miękki dywan w soczystych barwach, tradycyjne umeblowanie, zasłony w kolorze błę-
kitnym. Pokój hotelowy tej klasy kosztowałby zapewne jakieś sto dolarów za noc.

Renata siedziała w wygodnym fotelu bujanym przy oknie i niewidzącym wzrokiem 

patrzyła na deszcz marszczący powierzchnię jeziora.

— Renato — odezwał się doktor Fallon łagodnie — przyszli twoi rodzice, przypro-

wadzili przyjaciela.

Uśmiechnęła się mglisto.
— Bardzo się cieszę — odparła niewyraźnie.
Pojęcie doktora Fallona o „niewielkiej dawce” środków uspokajających najwyraź-

niej znacznie różniło się od mojego. Moim zdaniem Renata została naszpikowana uspo-
kajaczami po uszy. Bez większego zainteresowania spojrzała na rodziców. Nie dała żad-
nego znaku, że ich rozpoznaje.

A potem przeniosła wzrok na mnie.
—  Markie!  — pisnęła  radośnie.  Zerwała  się  z fotela,  podbiegła  do  mnie  chwiej-

nym krokiem, rzuciła się w moje objęcia, płacząc i śmiejąc się jednocześnie. — Gdzieś 
ty się podziewał? — pytała, przywarłszy do mnie rozpaczliwie. — Bez ciebie czułam się 
okropnie samotna.

Trzymałem ją, taką zapłakaną, i patrzyłem na jej rodziców oraz doktora Fallona cał-

kowicie zbity z tropu. Sądząc z wyrazu ich twarzy, mieli nie większe pojęcie o tym, co 
się dzieje, niż ja.

background image

Ruch Pierwszy

ADAGIO

background image

18

19

Rozdział 1

— Co się właściwie dzieje? — spytał Les Greenleaf, gdy Renata po zastrzyku uspo-

kajającym zapadła w drzemkę, a my wróciliśmy do biura Fallona. — Powiedział pan, że 
nic nie pamięta.

—  Najwyraźniej  amnezja  nie  jest  tak  całkowita,  jak  sądziliśmy  — odparł  Fallon, 

uśmiechając się od ucha do ucha. — Możliwe, że byliśmy właśnie świadkami definityw-
nego przełomu.

— Dlaczego rozpoznała Marka, a nie nas? — Inga zdawała się urażona.
— Nie mam pojęcia — przyznał Fallon — jednak sam fakt, że w ogóle kogoś roz-

poznała, ma ogromne znaczenie. Dowodzi, że przeszłość nie jest dla niej absolutnie nie-
dostępna.

— Wobec tego odzyska pamięć? — spytała Inga.
— Na pewno przynajmniej częściowo. Jeszcze za wcześnie na dokładniejszą ocenę. 

— Fallon  przeniósł  wzrok  na  mnie.  — Czy  będzie  pan  mógł  zostać  tutaj  kilka  dni? 
Trudno  powiedzieć  dlaczego,  ale  najwyraźniej  jest  pan  kluczem  do  pamięci  Renaty, 
więc chciałbym pana mieć pod ręką.

— Nie ma sprawy — zgodziłem się. — Muszę wpaść tylko na chwilę do domu, szef 

mnie na pewno podrzuci. Spakuję trochę ubrań na zmianę i zaraz wracam.

— Doskonale. Chcę, żeby pan był przy Renacie, kiedy się obudzi. Pojawiła się mię-

dzy wami nić porozumienia, nie wolno jej zerwać.

Prosto z sanatorium Les z Ingą zawieźli mnie do domu. Wrzuciłem do walizki kilka 

koszul  i sweter,  złapałem  parę  książek  — i poprowadziłem  swojego  starego  dodge’a 
z powrotem do Lake Stevens. Nie mieściło mi się w głowie, że Renata rozpoznała tylko 
mnie, wytrącało mnie to z równowagi. Przylgnęła do mnie w jakiejś dziwnej desperacji, 
trochę jak rozbitek czepiający się tratwy ratunkowej.

— Moim zdaniem nie należy wtajemniczać w te plany rodziców dziewczyny, ale 

chciałbym,  żeby  pan  zamieszkał  w pokoju  Renaty  — oznajmił  Fallon,  gdy  z powro-
tem stawiłem się na miejscu. — Powinna zobaczyć pana od razu po przebudzeniu. Nie 
wolno  nam  ryzykować  zerwania  więzi. Wszystkie  pokoje  są  wyposażone  w kamery, 
więc będę was widział i słyszał. Proszę na nic nie nalegać, nie wspominać, dlaczego się 
tu znalazła. Po prostu niech pan tam będzie.

background image

18

19

¬ ¬ ¬

Po  zastrzyku  doktora  Fallona,  Twink  została  wyłączona  aż  do  następnego  rana, 

przez co zyskałem czas, żeby przemyśleć swoją rolę w tej sytuacji. Nie dałem sobie jesz-
cze rady ze smutkiem po śmierci rodziców, ale teraz miałem odsunąć na bok własne 
problemy i skoncentrować się, tu i teraz, na Twink. Skoro mnie potrzebowała, to pewne 
jak słońce na niebie, że jej nie opuszczę.

Przysunąłem fotel bujany do łóżka, podciągnąłem koc wysoko pod brodę i zasną-

łem.

Kiedy się zbudziłem następnego dnia rano, Renata ciągle jeszcze mocno spała, ale 

trzymała mnie za rękę. Albo się przebudziła ze snu spowodowanego środkami uspo-
kajającymi i bezwiednie chwyciła cokolwiek, do czego sięgnęła dłonią, albo zrobiła to 
przez sen. A może chciała wziąć za rękę właśnie mnie. Trudno powiedzieć.

Około siódmej przyniesiono śniadanie. Dotknąłem ramienia Twinkie.
— Hej, leniuchu! Pora wstawać! Słońce już wysoko.
Obudziła się, jak pragnę Boga, uśmiechnięta! Wariactwo! Nikt się nie uśmiecha o tej 

godzinie!

— Przytul mnie — poprosiła.
— Jak tylko wstaniesz.
— Padalec! — rzuciła mi w odwecie, ale twarz jej promieniała.

¬ ¬ ¬

Ten pierwszy dzień był trochę dziwny. Twinkie nie spuszczała mnie z oka, ale też 

cały czas miała nieobecny wyraz twarzy. Próbowałem czytać, tylko że strasznie trudno 
się skoncentrować, kiedy człowiek czuje na sobie czyjeś spojrzenie.

Poza tym często i spontanicznie się do siebie przytulaliśmy.
Późnym popołudniem zajrzałem do doktora Fallona, który podpowiedział mi, bym 

uprzedził Twinkie, że nie będę stałym wyposażeniem jej apartamentu.

— Powie jej pan, że musi niedługo wrócić do pracy. Trzeba jej uświadomić, że bę-

dzie pan ją często odwiedzał, ale też musi pan zarabiać na życie.

— To nie do końca prawda, panie doktorze. Mam w zapasie trochę gotówki.
— O tym proszę nie wspominać. Nie chcemy, żeby się uzależniła od pańskiej obec-

ności.  Moim  zdaniem  najlepszym  sposobem  będzie  stopniowe  odzwyczajanie  jej  od 
pana towarzystwa. Proszę zostać tu jeszcze kilka dni, a potem znaleźć jakiś powód, żeby 
popołudniami wracać do Everett. Będziemy improwizowali, w zależności od jej reakcji. 
Wcześniej czy później musi stanąć na własnych nogach.

— To pan jest specem, doktorze. Na pewno nie zrobię nic, co mogłoby ją skrzyw-

dzić.

background image

20

21

— Ona pana jeszcze zaskoczy.

¬ ¬ ¬

Po powrocie do pokoju Twinkie przeszedłem kolejną sesję uścisków. Wydawało mi 

się to dziwaczne. W przeszłości nie było między mną a bliźniaczkami szczególnie bli-
skich kontaktów fizycznych, teraz miałem wrażenie, że gdziekolwiek się obrócę, czekają 
na mnie jej rozłożone ramiona.

— Renata — odezwałem się wreszcie — zdajesz sobie sprawę, że tak naprawdę nie 

jesteśmy sami? — Wskazałem kamerę.

— Przecież to nic z tych rzeczy. — Zlekceważyła sprawę. — Jest przytulanie i przy-

tulanie. Te sprawy nas nie dotyczą. Aha, i wolałabym, żebyś nie nazywał mnie Renatą. 
Nie podoba mi się to imię.

— Tak?
—  Jestem  Twinkie,  pamiętasz?  Tylko  nieznajomi  nazywają  mnie  Renatą. 

Przypomniało mi się, że jestem Twinkie, dokładnie w tej samej chwili, kiedy cię zoba-
czyłam. Z dużą ulgą uświadomiłam sobie, kim jestem naprawdę. Od tego całego „rena-
towania” niedobrze mi się robi.

— Wiesz, mała, nie wybieramy sobie imion sami. Robią to za nas rodzice.
— Fatalna sprawa. Ja się nazywam Twinkie i jestem tak śliczna i milutka, że nikt mi 

niczego nie odmówi.

— Tylko się nie zagalopuj — przestrzegłem ją.
— Według ciebie nie jestem śliczna i milutka? — zatrzepotała rzęsami jak przymi-

lające się dziecko.

Roześmiałem się. Nie zdołałem się powstrzymać.
— Wygrałam! — zapiała z zachwytu. A potem rzuciła uwodzicielskie spojrzenie na 

kamerę. — Pana też zakasowałam, prawda, doktoreńku? — spytała kpiąco, najwyraźniej 
zwracając się do doktora Fallona, który prawie na pewno nas obserwował.

— Dlaczego „doktoreńku”? — zdziwiłem się.
— Wszyscy grzeczni i sympatyczni wariaci wymyślają przezwiska dla otaczających 

nas ludzi i przedmiotów. Od dawna prowadzę imponujące konwersacje z mopeńkiem 
i szczotunią. Nie są to szczególnie interesujący partnerzy, ale przecież człowiek musi 
czasem z kimś pogadać, no nie?

— Coś ci się chyba pokręciło.
—  Jasne.  Dlatego  jestem  w wariatkowie.  Tu  jest  oddział  dla  czubków.  Szajbusów 

i stukniętych  trzymają  w innym  skrzydle.  Nie  powinniśmy  z nimi  rozmawiać,  bo  to 
kruche istotki, załamują się, gdy człowiek obrzuci je twardym spojrzeniem. Jak tu tra-
fiłam, też nie byłam zbyt mocna, ale teraz, kiedy nareszcie wiem, kim jestem naprawdę, 
wszystko jest już w porządku.

background image

20

21

Mądra  dziewczyna.  I godna  podziwu.  Miałem  nadzieję,  że  doktor  Fallon  patrzy. 

Byłem pewien, że jej zdystansowanie się wobec prawdziwego imienia ma jakieś szcze-
gólne znaczenie. Renata i Regina stały się nieważne. Może imię Twinkie miało być jej 
paszportem, biletem powrotnym do świata ludzi, którzy uważali siebie za normalnych.

¬ ¬ ¬

Posiedziałem w sanatorium jeszcze kilka dni, a potem zacząłem wychodzić z kli-

niki. W zasadzie nie znikałem na długo. Jak tylko kończyłem pracę, wracałem do Lake 
Stevens.

Odkąd Renata zmieniła imię na Twink, tempo jej powrotu do zdrowia zadziwiało 

nawet doktora Fallona. Najwyraźniej przemiana w Twink była czymś w rodzaju wyjścia 
awaryjnego. Twinkie zostawiła za sobą Reginę razem z Renatą i z każdym mijającym 
dniem zdawała się odzyskiwać równowagę.

¬ ¬ ¬

Doktor Fallon zdecydował, że pacjentka radzi sobie na tyle dobrze, iż można ją pu-

ścić do domu na krótki urlop w okresie Bożego Narodzenia.

Święta przebiegły w minorowym nastroju. Rok 1995 nie był szczególnie łaskawy 

dla nikogo spośród nas. Ciotka Twink, Mary, siostra jej taty, jako jedyna okazywała ra-
dość przez cały ten długi świąteczny weekend. Zawsze uwielbiała bliźniaczki i teraz od-
mówiła traktowania Twink jak towaru z usterką — a tak właśnie traktowali córkę Les 
oraz Inga. Mary gładko omijała białe plamy w pamięci Twink i rozmawiała z nią cał-
kiem normalnie. Bardzo się do siebie zbliżyły w czasie tego długiego weekendu. Dzięki 
temu nabrałem odwagi, żeby poruszyć temat, który od jakiegoś czasu bardzo mnie nie-
pokoił.

Dokładnie w dzień Bożego Narodzenia wziąłem się w garść i zawiadomiłem Twink, 

że nasze zwyczaje ulegną zmianie.

— Będę mieszkał w domu — powiedziałem jej — ale kończę pracę w fabryce i za-

czynam chodzić na wykłady. Nauka zabierze mi sporo czasu, więc będę cię odwiedzał 
trochę rzadziej.

— Dam sobie radę — zapewniła, a potem spojrzała na mnie naiwnie szeroko otwar-

tymi oczami. — Nie znasz pewnie najświeższych wieści. Bell, niesamowicie mądry facet, 
dokonał fantastycznego wynalazku. Nazwał go telefonem. Super, prawda? Przez taki te-
lefon możemy pogadać, nawet jeśli nie ruszysz się z domu.

Mary znienacka wybuchnęła śmiechem.
— Dobrze już, wygrałaś. — Czułem się trochę głupio. — Czy będziesz miała coś 

przeciwko, jeśli czasem zadzwonię, zamiast przyjeżdżać?

background image

22

23

— Dopóki będę wiedziała, że ci na mnie zależy, dam sobie radę. Jestem już dużą 

dziewczynką, zauważyłeś może?

— Chyba powinniście to omówić z doktorem Fallonem — podsunęła zaniepoko-

jona Inga.

— Ingo, nic mi nie będzie — zapewniła ją Renata. 
Z niewyjaśnionego powodu Twink nie potrafiła zwracać się do rodziców „mamo” 

i „tato”, nazywała ich po imieniu. Postanowiłem zawiadomić o tym doktora Fallona.

¬ ¬ ¬

Po  świętach  wróciłem  na  uniwersytet  i zostałem  słuchaczem  Podyplomowego 

Studium Języka Angielskiego. Wtedy właśnie przekonałem się, jak głęboko w trzewia 
ziemi sięga główny budynek biblioteki. Więcej go było pod powierzchnią niż na wierz-
chu. Podyplomowe Studium Języka Angielskiego zasadzało się na nauce „Jak odnaleźć 
w bibliotece to, co ci potrzebne”.

Nadal jeździłem do Everett, mimo że dwie godziny drogi w jedną stronę uszczu-

plało nieco mój czas na naukę. Prowadziłem długie rozmowy z Twink. Wytworzył się 
swoisty  harmonogram  naszych  spotkań.  Zjawiałem  się  u niej  w weekendy,  a w tygo-
dniu codziennie dzwoniłem. Doktor Fallon nie był z tego powodu specjalnie uszczęśli-
wiony, ale lekarze od świrów niekiedy tracą kontakt z rzeczywistością — to pewnie ry-
zyko zawodowe.

Czasami  Twink  miewała  przebłyski  wspomnień,  w których  nie  potrafiła  doszu-

kać się sensu. Zwolnienia ze szpitala wydłużały się i następowały coraz częściej. Doktor 
Fallon nie powiedział nikomu głośno, co myśli, ale moim zdaniem doszedł do przeko-
nania, że Twinkie nie odzyska pamięci.

Inga  Greenleaf  z charakterystyczną  dla  Niemki  skutecznością  usunęła  z domu 

wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu wiązało się z Reginą.

¬ ¬ ¬

Gdy  rozpoczął  się  semestr  jesienny  1996  roku,  profesor  Conrad  zdecydował,  że 

nadszedł czas, bym stanął po drugiej stronie katedry, więc nakłonił mnie do zrobienia 
z siebie ofiary akademickiej odmiany niewolnictwa. Nie zbierałem bawełny. Uczyłem 
angielskiego dzieciaki na pierwszym roku college’u. Kurs nazywał się „Zasady tworze-
nia tekstów” i bezlitośnie odsłaniał nieomal całkowity brak tej umiejętności u młodzie-
ży. Bardzo szybko zyskałem absolutną pewność, że jeśli jeszcze raz przeczytam: „Moim 
zdaniem uważam, że...” — to dołączę do Twinkie w domu wariatów.

Wytrzymałem z „Zasadami tworzenia tekstów” dwa semestry, a z nadejściem wio-

sny 1997 wziąłem się za bary z moimi tezami i udowodniłem — przynajmniej dla wła-

background image

22

23

snej  satysfakcji  — że „Billy  Budd”  był  mocno  wzorowany  na „Raju  odzyskanym”,  na 
co  wskazywał  sam  Billy  oraz  pan  Claggart,  walczący  ze  sobą  o duszę  kapitana Vere. 
Ponieważ  Billy  musiał  wygrać,  drobna  przypowieść  Melville’a  nie  jest  tak  tragiczna, 
jak się zwykło uważać. Moje teorie narobiły trochę szumu na wydziale i wystarczyły, 
by moja kandydatura do tytułu została przyjęta, a potem poparta odpowiednim doku-
mentem uwiarygodnionym właściwymi pieczęciami oraz podpisami.

Twink, dowiedziawszy się, że zdobyłem tytuł naukowy, znalazła sobie nową zaba-

wę: traktowała mnie z bałwochwalczą czcią. Szybko mi się znudziła ta rozrywka, ale 
Twinkie miała z tego niezły ubaw, więc diabła tam!

¬ ¬ ¬

Latem w dziewięćdziesiątym siódmym wziąłem sobie wolne. Mógłbym pochodzić 

na kilka kursów podczas semestru letniego, ale potrzebowałem odpoczynku, a w do-
datku Renata zmieniła status w prywatnym wariatkowie doktora Fallona na pacjenta 
dochodzącego, więc chciałem być pod ręką, gdyby jej się zaczęło pogarszać. Oczywiście 
Fallon nie zamierzał jej tak znowu całkowicie puszczać luzem. Twink musiała w każde 
piątkowe popołudnie stawiać się u niego na godzinne spotkanie, które psychiatrzy wolą 
nazywać konsultacją — sto pięćdziesiąt doków za każdą wizytę. Twink nie była z tego 
powodu specjalnie uszczęśliwiona, ale skoro stanowiło to jeden z warunków jej zwol-
nienia, choć niechętnie, poddała się rygorom.

Przypuszczam, że postanowiła się zapisać na uniwersytet w jakimś stopniu z po-

wodu moich powiązań z tą instytucją. Zdenerwowała tą decyzją rodziców, ale miała już 
ułożony cały plan.

— Chyba uda mi się zamieszkać z ciocią Mary — wyłuszczyła ojcu. — W końcu to 

nasza krewna. Narzucanie się krewnym jest jednym z niezbywalnych ludzkich praw, 
dobrze mówię?

Szef nie wyglądał na przekonanego. Jak wspomniałem, był katolikiem, a jego siostra 

rozwiodła się z mężem brutalem. W dodatku często wygłaszała komentarze na temat 
„tego Polaka w Rzymie”, czym bardzo go raniła.

—  Może  i tak  — odparł  wymijająco.  — Najpierw  zapytajmy  o zdanie  doktora 

Fallona.

Trudno było nie zauważyć, że stary dobry Les próbował na kogoś innego przerzu-

cić ciężar odpowiedzialności za podjęcie decyzji. Ja też miałem wątpliwości co do sensu 
tego pomysłu, więc zabrałem się z szefem do kliniki.

—  Interesujący  projekt  — ocenił  doktor  Fallon.  — Pańska  córka  jest  zamknięta 

w sobie, więc studenckie towarzystwo może jej pomóc. Jedynym problemem, jaki do-
strzegam, jest stres związany z regularnym uczęszczaniem na wykłady, pisaniem prac 
oraz testów. Nie mam pewności, czy jest już na to gotowa.

background image

24

25

— Mogłaby ze dwa semestry być wolnym słuchaczem — zaproponowałem.
— Jak to? — Les wydawał się zdziwiony.
— Wygląda to tak samo jak na studiach — wyjaśniłem. — Uczeń college’u przycho-

dzi na zajęcia i słucha wykładów. Twink nie musiałaby pisać prac, zaliczać sprawdzia-
nów ani zdawać testów, ponieważ nie musiałaby zdobywać promocji. To by chyba wy-
eliminowało stres, doktorze?

— Zapomniałem o takiej możliwości — przyznał Fallon.
— Mało kto z niej korzysta — zauważyłem. — Rzadko się spotyka kogoś, kto chodzi 

do szkoły dla przyjemności, ale Twink jest w wyjątkowej sytuacji. Sprawdzę, jak trzeba 
się do tego przygotować.

— Takie wyjście rzuca na sprawę zupełnie nowe światło — ocenił Fallon. — Renata 

zyska szansę wzbogacenia swoich doświadczeń towarzyskich bez niepotrzebnego stre-
su. Kim jest z zawodu pańska siostra, panie Greenleaf?

— Gliniarzem.
— Policjantką? Naprawdę?
— Nie biega po ulicy z pałką i spluwą — wyjaśnił Les. — Jest dyspozytorką w ko-

misariacie północnego okręgu Seattle. Pracuje zwykle na nocną zmianę, więc za dnia 
głównie sypia, ale poza tym jest całkiem normalna.

— A jak się odnosi do Renaty?
— Lubią się. Tak to w każdym razie wyglądało, kiedy się spotykały w czasie przepu-

stek. Mary zawsze uwielbiała bliźniaczki.

— Proszę z nią porozmawiać. Naświetlić jej sytuację i wyjaśnić, że to rodzaj ekspe-

rymentu. Jeśli Renata sobie poradzi — doskonale. Jeśli będzie żyła w zbyt dużym napię-
ciu, rozważymy cały projekt ponownie. Renata ufa panu Austinowi, więc najprawdopo-
dobniej da mu znać, jeśli sytuacja ją przerośnie. A pan Austin będzie miał na nią oko 
i przekaże nam, jak się sprawy mają.

— Nadal nie jestem przekonany — wahał się Les. — Nie byli przecież tak zżyci, 

zanim... — przerwał, najwyraźniej nie chcąc wracać do tragicznej śmierci Reginy.

— Szefie — włączyłem się do rozmowy — między Renatą a mną jest chyba coś ta-

kiego jak między panem a moim tatą. Twinkie Twins od najmłodszych lat były prze-
konane, że „Markie wszystko naprawi”. Może właśnie dlatego Renata rozpoznała mnie, 
chociaż  nie  skojarzyła  nikogo  innego.  Jestem „złota  rączka”,  a Renata  wie,  że  coś  tu 
trzeba naprawić.

— Rzeczywistość jest nieco bardziej złożona — zauważył doktor Fallon — ale taka 

teoria dość dokładnie wyjaśnia fakt, że Renata rozpoznała pana Austina. Korzystajmy 
z tego. Moim zdaniem powinniśmy spróbować, panowie. Możemy kontrolować otocze-
nie Renaty, zapewnić jej bezpieczeństwo, odsunąć od niej stres, a ona dzięki temu roz-

background image

24

25

szerzy kontakty towarzyskie i może się otworzy. Będziemy ją wprowadzać w nową sy-
tuację stopniowo, obserwując, jak sobie radzi. Proszę jedynie, by nie opuszczała piątko-
wych spotkań. Zdecydowanie chcę mieć z nią bliski kontakt.

¬ ¬ ¬

Mary Greenleaf poznałem jeszcze przed narodzinami dziewczynek, ponieważ była 

częstym gościem w domu swojego brata w Everett, gdy ja znajdowałem się tam w cen-
trum uwagi. Zawsze się lubiliśmy, a kiedy na świat przyszły bliźniaczki, ona jedna oka-
zała się na tyle miła, że nie zapomniała o mnie kompletnie, choć dla wszystkich innych 
najwyraźniej przestałem istnieć.

Była dziesięć lat młodsza od brata, mieszkała w Seattle, w dzielnicy Wallingford, ja-

kieś pięć kilometrów od uniwersyteckiego kampusu. Pewnie dlatego Twink postano-
wiła zamiast do szkoły w Everett chodzić na wykłady do college’u uniwersyteckiego.

Mary wyszła za mąż młodo i niewiele czasu zajęło jej odkrycie, że popełniła strasz-

liwą pomyłkę. Wybranek uwielbiał bić żonę po pijanemu.

W tamtych latach poznała większość policjantów Seattle, ponieważ systematycznie 

wsadzali jej męża do aresztu za stosowanie przemocy w rodzinie.

Następnie  niedobrana  para  przebrnęła  przez  serię  spotkań  w poradni  rodzinnej, 

które im nic nie dały, potem sąd nakazał mężowi Mary trzymać się od niej z daleka, ale 
i to nic nie zmieniło, gdyż ten prawdziwy mężczyzna uważał taki wyrok sądu za po-
gwałcenie jego prawa do lania żony, kiedy mu na to przyjdzie ochota.

Wreszcie Mary wystąpiła o rozwód, co rozzłościło księdza z jej parafii, a męża do-

prowadziło do furii. Pokręcił się trochę po różnych zapyziałych knajpach, aż w końcu 
znalazł jakiegoś durnia, który zgodził się sprzedać mu spluwę. Wtedy otworzył sezon 
myśliwski na żony, które nie lubią być maltretowane.

Na szczęście był kiepskim strzelcem, a spluwa nadawała się wyłącznie na złom i za-

blokowała się po trzecim strzale. Mimo wszystko zdołał trafić Mary w ramię, więc kiedy 
zjawiły się gliny, zyskał szybki transport do stanowego więzienia obciążony zarzutem 
usiłowania morderstwa.

Mary w zasadzie nie miała nic przeciwko temu.
Wiedziała  jednak,  że  jej  facet  kiedyś  w końcu  wyjdzie  z więzienia  i chyba  głów-

nie dlatego wybrała karierę zawodową w szeregach stróżów prawa. Gliniarz musi nosić 
broń, a Mary była w zasadzie pewna, że wcześniej czy później będzie jej potrzebowa-
ła. Kobieta bardziej tchórzliwa zapewne zmieniłaby nazwisko i przeprowadziła się do 
Minneapolis albo Bostonu, ale Mary nie brakowało odwagi.

Z początku większość wolnego czasu spędzała na strzelnicy, udoskonalając osobi-

stą wersję pojedynku na broń palną. Kościół nie uznał rozwodu, więc Mary liczyła się 

background image

26

27

z możliwością, że będzie zmuszona zostać wdową. Tymczasem okazało się, że jej mąż 
zadarł w kiciu z niewłaściwymi ludźmi i zszedł z ziemskiego padołu w sposób przykry 
i gwałtowny, gdyż ktoś zadał mu kilkadziesiąt ciosów ostrym narzędziem.

Mary, usłyszawszy wieści, nie uznała za stosowne pogrążyć się w głębokiej żałobie.
Równa babka. Lubiłem ją.
Les  Greenleaf  nie  skakał  z radości,  że  Twink  postanowiła  się  przeprowadzić  do 

Seattle. Chyba miał nadzieję, że jego siostra nie zechce mieszkać z bratanicą, ale Mary 
szybko wyprowadziła go z błędu w tej kwestii. Zajrzeliśmy do niej, do Seattle, przedsta-
wić plany, w sierpniu dziewięćdziesiątego siódmego.

— Nie ma sprawy — zgodziła się od razu. — Na pewno nie będzie nam ciasno, a lu-

bię Ren od zawsze. Nie będziemy sobie przeszkadzać.

— Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że jest trochę... — Les szukał najwłaściwszego 

słowa.

— Stuknięta? — podsunęła Mary usłużnie. — Tak, oczywiście, że wiem. Zdążyłam 

się  już  przyzwyczaić  do  różnych  wariatów,  Les.  Połowa  ludzi,  z którymi  się  stykam 
w pracy, ma nie po kolei w głowie. Renacie będzie ze mną dobrze.

— Wobec tego... — zaczął bez przekonania — może umówmy się, że spróbujemy 

przez jeden semestr, sprawdzimy, co z tego wyjdzie. Jeśli pojawią się kłopoty... — nie 
dokończył.

—  Ja  też  będę  pod  ręką,  szefie  — przypomniałem  mu.  — Wynajmę  sobie  pokój 

gdzieś niedaleko i jakoś, razem z Mary, poprowadzimy Twinkie równym kursem.

— Kiedyś i tak będziesz musiał ją wypuścić spod klosza, Les — odezwała się Mary. 

— Jeśli będziesz córkę chronił do końca życia, zrobisz z niej kalekę. Ja też ją kocham 
i nie pozwolę ci jej skrzywdzić. Ma przyjechać tutaj i koniec dyskusji.

Mary nie miała zwyczaju bić piany, kiedy trzeba było podjąć decyzję.

¬ ¬ ¬

Zadanie przeprowadzenia Twink do Seattle spadło na moje barki. Jej ojciec musiał 

zarządzać fabryką, a ja akurat i tak nie miałem nic ważnego do roboty. Sporo było jeż-
dżenia tam i z powrotem pomiędzy Everett i Seattle, oswajania Twink z nową sytuacją. 
Zajęło to prawie dwa tygodnie. Są ludzie, którzy potrafią się przeprowadzić na drugi ko-
niec świata w krótszym czasie, ale nam akurat nie zależało na pośpiechu. Nie chcieli-
śmy Renaty stresować.

— Dlaczego wszyscy się tak przejmują moją przeprowadzką? — spytała mnie któ-

regoś razu, gdy wracaliśmy do Everett po kolejną partię jej ubrań. — Przecież nie je-
stem dzieckiem.

— Po prostu zależy nam, żebyś się znowu nie rozkleiła — wyjaśniłem.

background image

26

27

— Trzymam się całkiem nieźle. Prawdę mówiąc, nie mogę się już doczekać, kiedy 

zamieszkam z Mary. Inga i Les obchodzą się ze mną jak ze zgniłym jajkiem. Przyda im 
się trochę luzu. U Mary będę się czuła dużo swobodniej.

— Dobrze, niech ci będzie i tak. — Zastanowiłem się przez chwilę, ale wreszcie wy-

rzuciłem to z siebie: — Moim zdaniem szef to wyjątkowo nadopiekuńczy, zaborczy oj-
ciec. Od początku mu się ten pomysł nie podobał, tyle że doktor Fallon był innego zda-
nia. Fallon uważa, że tylko na tym skorzystasz, pod warunkiem że będziesz unikała stre-
su. A ojciec najchętniej trzymałby cię pod kloszem albo w sejfie.

— Wiem — przyznała. — Głównie dlatego zdecydowałam się na college przy uni-

wersytecie, a nie szkołę w Everett. Muszę się wyrwać spod opieki Lesa. Mój dom w Eve-
rett niewiele się różni od domu wariatów Fallona. Owszem, ciebie muszę mieć pod ręką, 
ale Inga i Les zaczęli mi grać na nerwach. Niezależnie od tego, czy im się to podoba, czy 
nie, w końcu kiedyś jednak dorosnę.

Trochę wytrąciła mnie z równowagi. Od wyjścia z sanatorium doktora Fallona wy-

dawała się cokolwiek bierna, a kiedy teraz jej słuchałem, bierność była ostatnim skoja-
rzeniem, jakie mogło przyjść na myśl. Miałem do czynienia z zupełnie nową Twinkie 
i nie bardzo wiedziałem, do czego zmierza.

¬ ¬ ¬

W posępną niedzielę na początku września wybrałem się do Wallingford poszukać 

jakiegoś miejsca dla siebie. Trzymałem się raczej bocznych ulic, zabudowanych star-
szymi domami pamiętającymi lepsze czasy. Prawie każdy miał wystawioną w oknie ta-
bliczkę z napisem POKOJE DO WYNAJĘCIA. Nie pierwsze pokolenie studentów wy-
rzuconych  z kampusu  szukało  taniej  stancji,  a właściciele  nieruchomości  w całym 
północnym Seattle usłużnie oferowali im pokoje, często niewiele droższe od miejsca 
w domu noclegowym.

Do tego konkretnego domu przyciągnął mnie komentarz dodany do standardo-

wej tabliczki POKOJE DO WYNAJĘCIA. Głosił on: TYLKO DLA PRZYZWOITYCH 
STUDENTÓW,  przy  czym  „przyzwoitych”  zostało  podkreślone  wściekłoczerwonym 
flamastrem.

Podjechałem  do  krawężnika  i jakiś  czas  przyglądałem  się  domowi.  Na  plus  na-

leżało  zapisać,  że  znajdował  się  pięć  przecznic  od  domu  Mary,  a to  był  dość  ważny 
atut. Widywałem  budynki  w lepszym  stanie,  ale  to  mi  specjalnie  nie  przeszkadzało. 
Szukałem miejsca, gdzie mógłbym uczyć się i sypiać, a nie pałacu robiącego wrażenie 
na gościach.

Wtedy  zza  rogu  domu  wyszedł  potężny  czarnoskóry  mężczyzna.  Niósł  wielkie 

kartonowe pudło. Miał ramiona potężne jak słupy, posiwiałe włosy oraz imponującą 
brodę.

background image

28

29

Gdy znalazł się bliżej krawężnika, wysiadłem z wozu.
—  Przepraszam  — zagadnąłem  go  — czy  pan  może  wie,  dlaczego  właścicielowi 

tego domu zależy na tym, żeby wynająć pokoje „przyzwoitym” studentom?

Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.
— Trish jest zdecydowaną przeciwniczką wszelkich imprez wyprawianych w domu 

— odparł głosem tak głębokim, że zdawał się dochodzić z jego butów.

— Trish?
— Patricia Erdlund. Oczywiście Szwedka. Dom należy do jej ciotki Grace, która 

miała w zeszłym roku zawał. Wtedy mieszkała u ciotki Erika, ale sama nie dawała sobie 
rady, więc zadzwoniła po starszą siostrę. Trish studiuje prawo, Erika zaczęła medycy-
nę. Wcale im się nie podobało życie w środku jednej wielkiej piwnej balangi. Ja siedzę 
tu już szósty rok, siłą rzeczy trochę opanowałem przymykanie oczu i zatykanie uszu, 
ale dziewczęta nie umiały się dostosować. Ogłosiły prohibicję, przez co dom prawie na-
tychmiast opustoszał. Teraz szukają odpowiednich lokatorów.

— Proszę nie wziąć mi za złe pytania — zacząłem ostrożnie — ale pan chyba już nie 

jest w wieku studenckim? Uczy się pan?

—  Owszem.  Późno  zacząłem.  Miałem  trzydzieści  pięć  lat.  Nazywam  się  James 

Forester. — Wyciągnął do mnie rękę.

— Mark Austin — przedstawiłem się, ściskając mu dłoń.
— A co studiujesz?
— Angielski.
— Już końcówka?
Pokiwałem głową.
— Może potem doktorat. A ty co studiujesz?
— Filozofię i religioznawstwo.
— Ilu lokatorów ma tu mieszkać?
— Na górze są jeszcze dwa wolne pokoje, na strychu parę klitek i kilka w piwni-

cy, ale te nie bardzo nadają się dla ludzi. Ciotka Grace wynajmowała je wszelkiej bie-
docie, która zawsze ma problemy z płaceniem czynszu, pewnie dlatego że zwykle wy-
daje wszystkie pieniądze na prochy i procenty. Tam było zawsze najgłośniej, więc Trish 
i Erika już nie wynajmują piwnicy, szukają spokojnych, użytecznych lokatorów do nor-
malnych pokoi.

— Co to znaczy: użytecznych?
—  Umowa  obejmuje  wykonywanie  pewnych  prac  domowych.  Ja  jestem  niezły 

w hydraulice i radzę sobie z przewodami elektrycznymi, nie wysadzając korków zbyt 
często. Dom jest zapuszczony, nikt tu nic nie robił przynajmniej z piętnaście lat, więc 
podpada pod kategorię „do remontu”. Masz jakieś doświadczenie w takich sprawach?

— Znam się trochę na stolarce — przyznałem. — Parę lat pracowałem w fabryce 

drzwi w Everett. Powiedzmy, że w razie potrzeby nie zginę.

background image

28

29

—  To  w zasadzie  powinno  wystarczyć.  Dziewczęta  nie  planują  wielkich  zmian. 

Pewnie co najwyżej będą chciały wymienić boazerię, na której ktoś trenował kick bo-
xing.

— No to nie ma problemu.
— Chyba nie będzie nam tu źle, Mark. Przyznam, że czuję się trochę przytłoczony. 

Niełatwo być jedynym mężczyzną przy trzech młodych kobietach.

— A ta trzecia?
— Sylvia. Psychiczna. Dosłownie, bo studiuje psychologię i sama jest bardzo wraż-

liwa. Włoszka. Śliczna jak z obrazka, ale wyjątkowo nerwowa.

— Mieszkasz sam z dwiema Szwedkami i Włoszką? Stary, rzeczywiście potrzebna 

ci pomoc.

— Jak amen w pacierzu. — Pomilczał chwilę. — Znasz się może trochę na mecha-

nice samochodowej? — zapytał w końcu.

— Niespecjalnie. Potrafię zmienić koło i wkręcić świece, jeśli już naprawdę muszę, 

ale to w zasadzie wszystko. W razie większych problemów sięgam po większy młotek. 
A co, komuś się psuje samochód?

—  Właściwie  wszystkim  trzem  dziewczętom,  w każdym  razie  one  tak  uważają. 

Tutejsi mechanicy na ich widok zmieniają się w mistrzów oskubywania, więc postano-
wiły wynająć pokój komuś, kto się na tym zna. Zeszłej zimy Sylvia chciała wytoczyć pro-
ces General Motors, bo jej wózek palił więcej, niż gwarantowała fabryka. Próbowałem 
jej tłumaczyć, że samochód nagrzewający się rano przed domem na jałowym biegu, go-
dzinę dzień w dzień, też ciągnie trochę paliwa, ale ona twierdzi, że dopóki nie jedzie, nie 
może zużywać benzyny.

— Poważnie?!
— Zupełnie poważnie. Sylvia nie ma najmniejszego pojęcia, co się dzieje pod maską 

samochodu.  Najwyraźniej  uważa,  że  rozgrzewanie  wozu  czy  używanie  ciepłego  na-
wiewu nie ma żadnego związku z wrzucaniem biegów i jazdą po ulicy. Próbowałem jej 
tłumaczyć, ale to jak grochem o ścianę. — Smutno pokręcił głową. — No a teraz, skoro 
już znasz niektóre nasze dziwactwa, nadal jesteś zainteresowany zawarciem umowy?

— Niezupełnie tak to sobie wyobrażałem — przyznałem z powątpiewaniem. — Nie 

jestem przygotowany do unormowanego życia. Ostatnie parę lat żywiłem się głównie 
hamburgerami...

— Erika na pewno ci wyjaśni, że Big Mac jest daniem prowadzącym najkrótszą 

drogą  na  stół  kardiochirurga.  Dziewczęta  matkują  wszystkim  dookoła.  I w dodatku 
mają cięte języki, lecz szybko się do tego przyzwyczaisz. Karmią dobrze i zajmują się 
praniem. Żadne z nas nie śpi na pieniądzach, więc cena za pokój i wyżywienie jest do 
przyjęcia. Ale, dla równowagi, zostaniesz pozbawiony sobót. Sobota jest tutaj ustawo-
wym dniem robót domowych. Jeśli chcesz, oprowadzę cię po włościach.

background image

30

— Panie są nieobecne?
— Owszem. W końcu jeszcze wakacje.
— W sumie mogę obejrzeć — przystałem.
— No to chodźmy. — Ruszył w stronę staromodnych drzwi wejściowych z drob-

nymi szklanymi wstawkami.

— Są jeszcze jakieś reguły, które powinienem znać? — spytałem już na ganku.
— Niespecjalnie trudne do przyjęcia. Zakaz prochów współgra z prohibicją, a za-

kaz głośnego słuchania muzyki mnie wcale nie przeszkadza.

— Zgadzam się bez zastrzeżeń. Coś jeszcze?
— Jeszcze tylko zakaz jakichkolwiek dwuznacznych propozycji. Dziewczęta nie są 

z tych specjalnie pruderyjnych, ale miewały przykre doświadczenia.

— Zdarza się, ostatnio coraz częściej — zgodziłem się, gdy wchodziliśmy do przed-

pokoju.

— Reguły obowiązują obie strony — ciągnął. — Dziewczęta są nietykalne, ale pano-

wie też. Nie wolno nam ich zaczepiać, a im nie wolno nas prowokować. Fizyczne sprawy 
nie wchodzą w rachubę.

— To się trzyma kupy — przyznałem. — Zaangażowanie emocjonalne może być 

hałaśliwe.

Rozejrzałem się dookoła. Korytarz robił wrażenie wnętrza sprzed czasów drugiej 

wojny światowej. Na piętro prowadziły szerokie schody z ciemnego drewna, a łukowate 
przejście otwierało widok na salon, zdecydowanie większy niż takie pokoje w nowszych 
domach.

— Tutaj na dole jest terytorium dziewcząt — objaśniał James. — Męski świat — pię-

tro wyżej.

Wprowadził mnie do salonu. Sufit znajdował się spory kawałek nad głową, okna 

zdawały się wąskie i wysokie, ściany pokryto ciemną boazerią.

— Elegancko — zauważyłem.
— Trochę zapuszczone — skorygował James. — Zniszczone to wszystko, ale czło-

wiek faktycznie czuje się jak w domu. Jadalnia jest za tamtymi suwanymi drzwiami, 
dalej kuchnia. Większość posiłków jadamy w kąciku śniadaniowym. Chodź na górę, po-
każę ci sypialnie.

Weszliśmy szerokimi schodami na pierwsze piętro.
— Ja mieszkam na tamtym końcu korytarza — wskazał James. — Obok jest łazien-

ka. Dwa pokoje na tym końcu stoją puste. — Otworzył drzwi po prawej stronie.

Pomieszczenie miało skośny sufit, jak to bywa na piętrze w starszych domach, i zde-

cydowanie  przeszło  swoje.  Było  nieco  większe,  niż  się  spodziewałem,  a współczesne 
meble zdawały się w tym obszernym wnętrzu małe jak dla przedszkolaka.

background image

30

— Gość, który tu mieszkał przed wprowadzeniem prohibicji, był zapijaczonym nie-

chlujem — wyjaśnił James — i wyżywał się na meblach. Zaczął nawet wymachiwać pię-
ściami, kiedy Trish wymówiła mu lokum, bo trzeci raz przyłapała go na szmuglowaniu 
whisky do pokoju, ale przekonałem go, żeby się uspokoił.

— Jak przekonałeś?
— Zrzuciłem go ze schodów, a potem wywaliłem jego graty przez okno.
— Masz dar przekonywania.
— Odnosiłem niemałe sukcesy w tej dziedzinie. To jedna z korzyści, że człowiek 

jest większy niż ciężarówka. Reszta wielbicieli imprez szybko pojęła w czym rzecz i już 
wszyscy byli dla Trish wyjątkowo uprzejmi. No i jak ci się tu podoba? Chciałbyś się za-
domowić?

— Chyba spróbuję. Zależy mi na spokojnym kącie do nauki. Kiedy dziewczęta wra-

cają do domu?

— Jutro. Tak mi powiedziały. Dam ci numer telefonu. Zanim przyjdziesz, upewnij 

się, że już są. Szepnę za tobą słówko młodym damom. Nie przewiduję trudności.

— Dzięki. Odezwę się.
Podaliśmy sobie ręce i poszedłem do samochodu.
James  był  z gatunku  ojcującego  starszego  brata,  a ja  lubiłem  ten  typ  człowieka. 

Byłem pewien, że się polubimy. Dziewczęta mogły jeszcze, rzecz jasna, zrazić mnie do 
wszystkiego, ale postanowiłem się nie uprzedzać, dopóki ich nie poznam. Całość wy-
glądała nieomal zbyt pięknie, żeby była prawdziwa, ale nie zamierzałem się ładować 
w dyktaturę i odgrywać roli niewolnika. Musiałem zaczekać do następnego dnia, żeby 
dokładnie wybadać sytuację.

background image

32

33

Rozdział 2

Mary  Greenleaf  przywitała  mnie  we  frontowych  drzwiach,  położyła  palec  na 

ustach.

— Zasnęła — powiedziała cicho. — Cały ten pośpiech tak jej się dał we znaki, że 

w końcu padła zmordowana.

Wyszła na ganek i cicho zamknęła za sobą drzwi.
— Ale czuje się dobrze? — spytałem zaniepokojony.
— Jasne, po prostu zmęczyła się przeprowadzką.
—  Mam  tu  jutro  parę  spraw  do  załatwienia  — powiedziałem  — więc  wynajmę 

pokój w motelu na kilka nocy. Gdybym miał się przydać, jestem w pobliżu.

Pokiwała głową.
— Ciekawe, swoją drogą, jak to możliwe, że kiedy wreszcie otrząsnęła się z szoku, 

rozpoznała tylko ciebie.

—  Bo  ja  już  jestem  taki  atrakcyjny  — zażartowałem.  — Nie  zauważyłaś  do  tej 

pory?

— Jasne. Chcesz piwo?
— Nie, teraz nie mogę, ale dzięki.
— Znalazłeś już jakiś pokój?
— Chyba tak. Właścicielki wyjechały, lecz wracają jutro. Mam wrażenie, że będzie 

nieźle. Wymagają spokojnego zachowania.

— To rzeczywiście nieźle — zauważyła Mary.
— Dom jest zapuszczony, ale spokój to rzadko spotykana zaleta na stancji.
— My, gliniarze, dobrze o tym wiemy. Ludzie z północnej dzielnicy bez przerwy 

wydzwaniają ze skargami na zakłócanie ciszy nocnej. Zwłaszcza kiedy balangi przeno-
szą się na ulicę.

— Wcale mnie to nie dziwi. Aha, miałem cię o coś spytać... rozumiem, że jesteś dys-

pozytorką?

— Takie odnoszę wrażenie.
— I musisz mieć broń? — Oczywiście znałem odpowiedź, ale chciałem wiedzieć, 

gdzie Mary przechowuje spluwę; mieć pewność, że Twink nie znajdzie gdzieś przypad-
kiem broni palnej.

background image

32

33

Mary uśmiechnęła się krzywo i odsunęła krawędź swetra, pokazując mi niewielką 

kaburę na lewym biodrze.

— Noszę ją zawsze przy sobie — oznajmiła. — Myślałam, że już wszyscy o tym wie-

dzą. Gliniarz musi mieć broń pod ręką, wszystko jedno, czy jest na służbie, czy nie.

— Pewnie ci to czasami przeszkadza.
—  Żebyś  wiedział.  — Lekko  zmarszczyła  brwi.  — Czy  Ren  zrobiła  prawo  jazdy? 

— zapytała.

— Zrobiła, jasne, a dlaczego pytasz?
— Najwyraźniej o tym nie pamięta. Podsunęłam myśl, żeby ojciec kupił jej samo-

chód, w końcu do kampusu jest z pięć kilometrów. Powiedziała, że nie prowadzi.

— Rzeczywiście, właściwie nie prowadziła. Zwykle jeśli się gdzieś wybierały, za kie-

rownicą siadała Regina.

— To pewnie wyjaśnia sprawę. Zresztą powiedziała, że ma w domu dziesięciobie-

gowy rower. Prosiła, żebyś go przywiózł, jak następnym razem będziesz w Everett.

— Daj spokój, jeśli będzie chciała gdzieś pojechać, zawsze ją podwiozę. Często pada, 

a ja jeszcze nie widziałem roweru z wycieraczkami na przedniej szybie.

— Nie łapiesz, Mark. Ren nie szuka szofera, tylko niezależności. Jeśli się zgłosisz na 

jej prywatnego taksówkarza, to tylko rozszerzysz klosz, pod który chciał ją wsadzić mój 
brat. Nie wiem, jak często będzie korzystała z roweru, ale sam fakt, że będzie go tu miała, 
zwiększy jej wiarę w siebie. A przecież o to chodzi, zgadza się?

— Masz łeb na karku, Mary. Ja bym główkował przynajmniej pół roku, żeby się tego 

domyślić.

— A,  jeszcze  jeden  drobiazg.  Ren  zapomniała  wziąć  pudło  z kasetami  i płytami. 

Odtwarzacz wzięła, a taśmy i kompakty zostały w domu.

— Ciesz się, póki możesz — podsumowałem. — Dla takich dzieciaków jak ona co 

głośniejsze, to lepsze.

—  No  to  się  zdziwisz,  Mark.  Ren  uwielbia  fugi  Bacha  i kwartety  smyczkowe 

Mozarta.

— Nie wiedziałem.
—  O ile  dobrze  pamiętam,  muzyką  poważną  pasjonowała  się  Regina.  Może  do 

Renaty docierają jakieś echa przeszłości. Podejrzewam, że na świecie zdarzają się dziw-
niejsze przypadki.

— Co fakt, to fakt. Niezbadany jest umysł ludzki. Czas na mnie, muszę sobie znaleźć 

jakiś nocleg, zanim we wszystkich motelach zabraknie miejsc. Powiedz Twink, że zajrzę 
później. Zajrzę albo zadzwonię.

— Powtórzę.
Znalazłem wolne miejsce w motelu tuż przy Czterdziestej Piątej i resztę tej ponurej 

niedzieli spędziłem nad Faulknerem. Można się przyzwyczaić do pisarzy z Południa.

Zadzwoniłem do Twink mniej więcej w porze kolacji. Wydawała się zadowolona 

z życia, więc nie przedłużałem rozmowy.

background image

34

35

¬ ¬ ¬

Poniedziałek  był  deszczowy.  Nic  nowego.  W Seattle  prawie  zawsze  pada.  Około 

dziesiątej zadzwoniłem do Jamesa. Dowiedziałem się, że panie wróciły na włości.

— Powiedz im, że już jadę — rzuciłem, naciągając płaszcz i chwytając klucze.
Powitał mnie w drzwiach wejściowych.
— Poparłem twoją kandydaturę, Mark — oznajmił. — Myślę, że zostaniesz przy-

jęty.

— Dzięki, równy z ciebie chłop.
— Zaczekaj z podziękowaniami, aż poznasz nasze panie — ostrzegł mnie. — Trish 

rozumie zwrot „przyzwoity student” zupełnie dosłownie, Erika jak najbardziej w prze-
nośni, a z Sylvią nigdy nic nie wiadomo. Są w kuchni.

— No to czas się stawić przed komisją kwalifikacyjną — zdecydowałem.
Tak jak wszystkie inne pomieszczenia w tym domu, kuchnia także była dość duża, 

a po prawej stronie, za łukowatym przejściem, powiększona jeszcze o kącik śniadanio-
wy, o którym wspominał James.

Trzy młode kobiety najwyraźniej na mnie czekały. Przyszło mi do głowy, że James 

mógł nieco przesadzić przy szkicowaniu obrazu moich kwalifikacji. Gdy wszedłem do 
kuchni, panowała tam atmosfera powagi.

Jedna  z sióstr  Erdlund  była  klasyczną  Szwedką:  wysoka,  biuściasta,  jasnowłosa. 

Druga była smuklejsza i miała włosy ciemnorude. Trzecia dziewczyna, zgodnie z tym 
co powiedział James, drobna i śliczna jak z obrazka, miała oliwkową cerę, ogromne wil-
gotne oczy i krótko ścięte czarne włosy.

— Oto nasz rekrut, Trish — zwrócił się James do blondynki. — Nazywa się Mark 

Austin. Studiuje anglistykę na ostatnim roku i jest członkiem związku zawodowego cie-
śli. Mark, to jest Trish, nasza słynna przywódczyni.

— Wolałabym, żebyś sobie nie żartował w ten sposób. — Wstała, obrzuciła mnie 

szacującym spojrzeniem. Była prawie mojego wzrostu, ale to przecież nic szczególnego 
w Seattle; tutaj blondynki po metr dziewięćdziesiąt tabunami biegają po ulicach.

— Wybacz, Trish — przeprosił James. — Ale nie bardzo mi przykro. Powiedzmy: 

średnio.

— Wiecznie się z nas nabija — wyjaśniła mi Trish z uśmiechem. — Miło mi cię po-

znać. — Kiedy podaliśmy sobie dłonie, zwróciłem uwagę na jej mocny uścisk. — Czy 
James wyjaśnił ci reguły panujące w tym domu?

— Zakaz używania alkoholu, narkotyków, słuchania głośnej muzyki i przedstawia-

nia dwuznacznych propozycji — wyrecytowałem. — Rozumiem, że planujecie też re-
nowację domu.

background image

34

35

— Pomoc w niej jest jednym z punktów umowy. Ustaliłyśmy niską cenę za pokój 

i wyżywienie właśnie dlatego, że oczekujemy od lokatorów pomocy w pracach fizycz-
nych. Nasza ciotka będzie już mieszkała w domu spokojnej starości, więc chcemy przy-
gotować budynek do sprzedaży. Zamierzamy przeprowadzać prace w soboty, żeby przez 
resztę tygodnia było cicho. James zajmuje się elektrycznością i hydrauliką, ty zostałbyś 
naszym stolarzem. Czy to ci odpowiada?

Lekko wzruszyłem ramionami.
— W sumie tak. Znam się na stolarce. Dopóki nie wchodzi w grę zmiana struktury 

budynku, powinienem dać sobie radę. Rozumiem, że chcecie uniknąć wszelkich pozwo-
leń oraz inspekcji budowlanych?

— Zdecydowanie. Gdybyśmy weszły w pozwolenia budowlane, nie obeszłoby się 

bez oficjalnego zatrudnienia cieśli, a na to nas nie stać.

— Zawsze możemy zacząć żebrać — podrzuciła rudowłosa. — Sprzedawać ołówki 

na rogu ulicy i zbierać pieniądze do puszki.

— Moja siostra, Erika — przedstawiła ją Trish z kwaśnym uśmiechem. — Najbardziej 

wyszczekana mądrala w rodzime.

— Jak możesz, Trish! — Erika, wcielenie urażonej niewinności, szeroko otworzyła 

oczy.

— Skoro już się sobie przedstawiamy — odezwała się drobna brunetka siedząca 

przy stole — nazywam się Sylvia Cardinale.

— Zwracamy się do niej Santa Madonna lub Donna Sylvia — pouczył mnie James, 

szczerząc do dziewczyny zęby w szerokim uśmiechu.

— Czy chciałbyś, żebym ci złożyła jakąś propozycję nie do odrzucenia? — spytała 

złowieszczym tonem.

— E tam! — rzucił niezobowiązująco James.
—  Czasem  sobie  żartujemy  — wyjaśniła  mi  Trish  przepraszającym  tonem. 

— Będziemy poważniejsi, kiedy już zaczniemy rok akademicki... w każdym razie taką 
mam nadzieję. Chcesz obejrzeć wolne pokoje?

— James pokazał mi je wczoraj — odparłem. — Chciałbym się jeszcze rozejrzeć 

w tym po prawej stronie schodów. Mam pewien pomysł.

— Proszę bardzo — zgodziła się i poprowadziła nas wszystkich na górę.
Pod interesującą mnie ścianą stało zniszczone łóżko. Zepchnąłem je na bok i wyją-

łem z kieszeni miarkę.

— Tak, chyba będzie dobrze — mruknąłem pod nosem.
— Co planujesz? — spytała Trish.
—  Chciałbym  tu  zrobić  półki  na  książki  — odpowiedziałem,  uderzając  otwartą 

dłonią  w ścianę  i szacując  szerokość  desek.  — Trzydzieści  pięć  centymetrów  wystar-
czy — oceniłem. Odwróciłem się do dziewcząt. — Plan mam taki: studenci zwykle sami 

background image

36

37

stawiają coś w rodzaju regałów na półki, używając do tego cegieł i desek, ale taka kon-
strukcja jest chwiejna i od czasu do czasu całość diabli biorą. Przyszło mi do głowy, że 
porządnego regału nic nie ruszy, a poza tym będzie na nim dużo więcej miejsca. Ja sam 
potrzebuję naprawdę dużo miejsca na książki, mam ich od metra.

— Ile to może kosztować? — zapytała Trish.
— Niedużo — zapewniłem. — Chyba że będziesz chciała mieć półki z egzotycz-

nego drewna. Sosna jest u nas tania. A, jeszcze jedno. James wspomniał, że w piwnicy 
jest kilka pustych pomieszczeń. Jeśli to możliwe, wolałbym znieść tam te meble i wsta-
wić tu swoje.

— Masz własne meble? — zdziwiła się Erika. — Większość studentów unika du-

żego bagażu.

—  Mam  dom  w Everett  — odparłem  krótko,  nie  chcąc  się  wdawać  w szczegóły. 

— Zamierzam go wynająć, więc pewnie większość mebli trzeba będzie oddać na prze-
chowanie.

Trish przyjrzała się ścianom.
—  Skoro  i tak  wyniesiemy  stąd  meble,  można  ten  pokój  odmalować,  zanim  się 

wprowadzisz.

— Czyli, innymi słowy, stanęło na tym, że mogę tu zamieszkać? — spytałem.
—  Chyba  będziesz  do  nas  pasował  — zgodziła  się  Erika.  — Zasady  obowiązu-

jące w tym domu powinny cię uchronić przed drapieżnymi instynktami drzemiącymi 
w dzikuskach mieszkających na parterze.

— Erika! — Trish była wyraźnie wstrząśnięta.
— Żartowałam. Nie denerwuj się.
—  Powinnaś  przemyśleć  jedną  kwestie,  Trish  — odezwał  się  James.  — Ponieważ 

ten dom będzie wynajmowany studentom tak długo, jak długo będzie istniał uniwersy-
tet, porządne półki na książki przydałyby się w każdym pokoju. Na pewno podniesie to 
wartość całego budynku, zgodzisz się ze mną?

— Chyba tak — przyznała. — Mark, ile czasu zajmie ci zrobienie półek w tym po-

koju?

— Jakieś dwa, może trzy dni. A jak wpadnę w rutynę, w następnych pokojach bę-

dzie szybciej. Deski przytną mi na wymiar, więc piłowania będzie niewiele. Nie będę 
używał gwoździ. Książki są ciężkie, gwoździe by się obluzowały. Dam śruby do drewna. 
Przytwierdzę całość do ściany.

— Będziesz to wszystko malował?
— Wystarczą ze dwie warstwy lakieru podkładowego. Wyjdzie tanio i będzie ład-

nie wyglądało.

— Zostajesz z nami — oznajmiła Erika stanowczo.
— Spokojnie, narwańcu — obcięła ją Sylvia.

background image

36

37

— Kiedy chcesz się wprowadzić? — spytała Erika.
— Który dzisiaj... ósmy?
Pokiwała głową.
— Wykłady zaczynają się dwudziestego dziewiątego, ale chciałbym się urządzić tro-

chę wcześniej. Przewiezienie mebli i zrobienie regału nie potrwa długo... Możemy się 
umówić na czternastego?

— Nie ma sprawy.

¬ ¬ ¬

Zajrzałem do motelu, a potem ruszyłem do Everett. Wycieraczki na przedniej szy-

bie usiłowały dotrzymać kroku rytmowi z „Bolera” Ravela, odgrywanego przez samo-
chodowy magnetofon.

W domu najpierw podkręciłem termostat. Potem zacząłem sortować graty: rzeczy 

dla mnie mało istotne wynosiłem do jednego pokoju. Na stancji potrzebne mi będzie 
tylko łóżko, biurko, szafa i książki.

Wieczorem zadzwoniłem do Twink. Wyglądało na to, że jest w niezłej formie, więc 

rozmawialiśmy krótko. Potem znowu zabrałem się do segregowania i pakowania rze-
czy.

We wtorek około południa byłem już na prostej, więc poszedłem do biura agencji 

wynajmu nieruchomości, które miało w moim imieniu zająć się kwestią domu. Dałem 
im zapasowy komplet kluczy.

— Nie mam zbyt wiele czasu — poinformowałem agenta. — Chciałbym, żebyście 

zorganizowali przewiezienie i przechowanie moich rzeczy.

—  Możesz  być  zupełnie  spokojny,  Mark  — zapewnił  mnie  agent  jowialnie. 

— Przecież za to nam płacisz.

— Aha,  jeszcze  jedno.  Przydałoby  się  tam  solidnie  posprzątać.  Możecie  wynająć 

kogoś, kto się tym zajmie?

— Zawsze to robimy. Mamy bogate doświadczenie w korzystnym prezentowaniu 

wnętrz.

—  Świetnie.  Dla  mnie  to  trochę  nie  ta  parafia.  Na  jednych  drzwiach  napisałem 

kredą wielki czerwony X. Tam są moje książki, ubrania i meble, które ze sobą zabie-
ram. Powiedzcie sprzątającym, żeby tego pokoju nie ruszali. Zabiorę rzeczy w najbliż-
szy weekend.

— Oczywiście. Niczym się nie przejmuj, Mark. Wszystkim się zajmiemy.
Jasne. W końcu zgarniają całkiem nielichy procent od miesięcznego czynszu.

background image

38

39

¬ ¬ ¬

Potem pojechałem do zakładów Greenleafa pogadać z szefem.
— Jak sobie radzi Renata? — spytał mnie z obawą.
— Wygląda na to, że się aklimatyzuje, szefie. Parę dni jej zajęło przystosowanie się 

do stylu życia ciotki, a teraz już chyba jest całkiem zadowolona.

— Wciąż odnoszę wrażenie, że się pośpieszyliśmy. — Westchnął ciężko. — Znalazłeś 

sobie jakieś mieszkanie?

— Znalazłem. Dosłownie kilka przecznic od domu Mary, więc gdyby Twink zaczęła 

się rozklejać, zjawię się jak błyskawica.

—  Doceniam  wszystko,  co  dla  nas  robisz,  Mark.  Martwimy  się  o Renatę  i chyba 

tylko do ciebie możemy się zwrócić o pomoc.

Lekko wzruszyłem ramionami.
— Szefie, przyszło mi do głowy, że możemy ułatwić Twink wejście w studenckie to-

warzystwo. Chyba byłoby nieźle, gdyby zaczęła od moich wykładów. Na pierwszy ogień 
będzie miała przed sobą znajomą twarz, więc nie będzie taka spięta. Jak się już trochę 
przyzwyczai, stanie pewniej na własnych nogach, pójdzie gdzieś dalej, ale na razie chyba 
lepiej nie rzucać jej od razu na głęboką wodę.

— To naprawdę świetny pomysł. Jestem ci wdzięczny, że tak się troszczysz o Rena-

tę. Dzięki tobie jestem dużo spokojniejszy.

— Po to się ma przyjaciół, szefie. — Wstałem. — Będziemy w kontakcie. Jeśli Twink 

zacznie mieć jakieś poważniejsze problemy, dam znać, będziemy mogli ją przywieźć 
do domu. Zajrzę jeszcze do doktora Fallona i zapytam, na co właściwie mam zwracać 
uwagę. Pewnie należy się spodziewać jakichś sygnałów ostrzegawczych, chciałbym coś 
o nich wiedzieć.

— Poświęcasz jej sprawom dużo czasu i energii, Mark.
—  Czuję  się  trochę  jak  starszy  brat,  szefie. A,  byłbym  zapomniał.  Twink  prosiła, 

żebym przywiózł jej rower i pudełko z taśmami i płytami. Zamierzała wziąć sama, ale 
zapomniała. Chciałbym zajrzeć po te rzeczy wieczorem. — Przypomniałem sobie jesz-
cze o czymś. — Czy mógłbym czasem poszperać w tańszym towarze z tartaku?

— Budujesz dom? — Wyglądał na rozbawionego.
— Mam dom, szefie, ale on stoi w Everett, a ja studiuję w Seattle. Tam, gdzie teraz 

wynajmę pokój, właścicielki chcą wprowadzić parę drobnych zmian, głównie porobić 
półki. Gdybym mógł wyszukać na składzie tańsze deski, dziewczyny oszczędziłyby parę 
dolców.

— Bierz, co ci trzeba.
— Dzięki, szefie. No, zbieram się, czas pogadać z doktorem Fallonem.

background image

38

39

¬ ¬ ¬

Niestety, doktor zapytany o alarmujące symptomy nie potrafił udzielić konkretnej 

odpowiedzi. Zamiast tego zrobił mi wykład na temat „zachowania nacechowanego na-
tręctwami”.

— Czy mógłby pan zdefiniować, co powinienem uznać za natręctwo? — spytałem.
— Każde zachowanie skrajne. Natręctwem jest mycie rąk co pięć minut, niezwy-

kłe będzie nagłe zaniedbanie wyglądu, radykalne zmiany w nawykach żywieniowych. 
Zna pan ją na tyle dobrze, że zauważy wszelkie niezwykłe objawy. Jeśli cokolwiek wyda 
się panu nienormalne, proszę dzwonić. Może przydałoby się też poprosić o pomoc jej 
ciotkę.

— Jak by pan określił szansę Twink na powrót do zdrowia? — zapytałem otwarcie.
— Aktualnie oszacowałbym je na pięćdziesiąt procent. Pierwszy semestr na uni-

wersytecie zapewne okaże się przełomowy. Jeśli Renata przetrwa ten czas bez przykrych 
niespodzianek, szansę będą dużo większe.

— Innymi słowy, nic nie wiadomo.
— Można to tak określić.
— Jeśli znowu zacznie świrować, będzie musiała tu wrócić, prawda?
Skrzywił się na słowo „świrować”, ale nie zwrócił mi uwagi.
—  Prawdopodobnie  i tak  będzie  tu  musiała  jeszcze  pobyć  od  czasu  do  czasu. 

Wychodzenie z choroby psychicznej jest procesem długotrwałym i powolnym, na do-
datek  zawsze  zagrożonym  nawrotami.  Dlatego  właśnie  piątkowe  sesje  są  tak  ważne. 
Muszę  oceniać  pacjentkę  na  podstawie  cotygodniowych  spotkań,  to  równoznaczne 
z dbałością o jej bezpieczeństwo.

— Ponury z pana człowiek, doktorze.
— Mam ponury zawód. Proszę Renatę uważnie obserwować, zwłaszcza przez kilka 

pierwszych tygodni. I natychmiast mnie informować o jakimkolwiek niezwykłym za-
chowaniu.

— Zrobię, co się da — obiecałem.

¬ ¬ ¬

Pojechałem z powrotem do Everett, zajrzałem do domu Greenleafów, żeby wziąć dla 

Twink rower, płyty i kasety. Bagażnik miałem zapchany normalnymi rupieciami, które 
zawsze wozi się w bagażniku samochodowym, więc przyczepiłem rower na dachu do-
dge’a i ruszyłem do Seattle. Kiedy dotarłem do motelu, zaparkowałem rower w pokoju 
i poszedłem spać. Miałem za sobą kilka dość pracowitych dni, byłem wykończony.

Kiedy następnego dnia zajrzałem do Mary, ona sama jeszcze spała, ale Twink była 

już na nogach, rześka i wypoczęta.

background image

40

41

— O, pamiętałeś o mojej prośbie — ucieszyła się, gdy wniosłem do kuchni pudełko 

z jej taśmami i płytami. — Rower też przywiozłeś?

— Jasne. Zostawiłem go na dachu wozu. Gdzie wyładować?
— Postaw na razie z tyłu, na werandzie.
— Masz całkiem niezłą kolekcję — stuknąłem dłonią w pudełko.
—  Niewiele  z tego  pamiętam  — przyznała.  — Po  powrocie  z wariatkowa  dużo 

czasu spędziłam na słuchaniu muzyki, ale nic nie poruszyło żadnych ukrytych wspo-
mnień. Po co byłeś w Everett?

— Musiałem zabrać trochę gratów i oddać meble na przechowanie. Jakiś czas nie 

będę tam mieszkał, więc chcę wynająć dom.

— Wszystko się zmienia, prawda? — zauważyła ze smutkiem.
— Teoretycznie powinno być stale coraz lepiej.
— No jasne.
—  Uśmiechnij  się,  mała. W swojej  nieskończonej  mądrości  postanowiłem  ci  po-

zwolić uczestniczyć w wykładach superbelfra.

— A co to za jeden?
— Ja. Wleję ci do głowy tyle oleju, że aż popuścisz uszami. Jestem w tym taki dobry, 

aż strach.

— Nie wygłupiaj się.
— Mówię poważnie. Uczę pierwszoroczniaków angielskiego, a doktor Fallon życzy 

sobie, by życie ci się układało po różach — żebyś miała wokół siebie znajome twarze 
i tak dalej. Postanowiłem ci ułatwić strzał. Wkroczysz w świat edukacji dzięki człowie-
kowi, którego dobrze znasz, a ja będę cię miał na oku, pokazując ci się jednocześnie od 
najlepszej strony. Dobrze to wymyśliłem, co?

— Chwalipięta. Czysta zniewaga.
— Chwalę się, bo mam czym, mała. O której wstaje Mary?
— Koło drugiej. Wychodzi do pracy najwcześniej o siódmej.
— Dasz sobie jakoś radę sama? — zapytałem. — Mam trochę roboty.
— Nie ma sprawy — poklepała pudełko, które właśnie przywiozłem. — Posłucham 

muzyki.

— Nie za głośno. Jak obudzisz Mary, możesz mieć problemy.
— Jakie?
— Twoja ciotka nosi broń. Przecież jest gliniarzem.
— Mam słuchawki. Zawsze się zachowuję cichutko jak myszka.
— Zadzwonię wieczorem, nie pakuj się w kłopoty.
— Będę grzeczna — obiecała.

background image

40

41

¬ ¬ ¬

Pojechałem na stancję wziąć wymiary na półki. Mój pokój był już zupełnie pusty, 

więc postanowiłem załatwić się ze stolarką i malowaniem, zanim wynajmę ciężarówkę, 
która przywiezie moje meble.

W drzwiach stanęła Trish. Przyglądała mi się z uwagą.
— Dlaczego mierzysz wszystko po kilka razy? — spytała.
— Zgadzam się ze słuszną zasadą, że lepiej trzy razy zmierzyć, bo przyciąć można 

tylko raz. Trudno dosztukować przerżniętą deskę.

— Wyobrażam sobie. Doszłam do wniosku, że porządne półki w każdym pokoju to 

doskonały pomysł. Studenci zawsze potrzebują mnóstwo miejsca na książki. — Weszła 
do środka i usiadła na jedynym krześle. — A co stolarz robi na anglistyce? — zapytała 
z ciekawością.

— Zacząłem w zasadzie od końca. Lubię czytać, a jeśli skończę anglistykę, będę tym 

zarabiał na życie.

— Nasz tata pracuje w tartaku w Everett.
— Wy też jesteście z Everett?
— Nie, z Marysville, ale przecież trudno powiedzieć, gdzie się kończy jedno, a za-

czyna drugie.

— Racja. Jeszcze parę lat i od Vancouver aż do Portland będzie jedno wielkie mia-

sto. Długie jak makaron. A co ciebie skusiło do studiowania prawa? Klasa robotnicza, 
jak nasi ojcowie, zwykle nieczęsto ma do czynienia z prawnikami.

— Tata w jakimś sensie zmusił nas obie do zdobycia „porządnego zawodu” — od-

parła. — Nie chciał, żebyśmy do końca życia pracowały jako kelnerki albo urzędniczki. 
Erika jest dużo mądrzejsza ode mnie, więc zdobyła stypendium, a ja, jak tylko skończy-
łam szkołę, zaczęłam pracować w tutejszym biurze prawnym. Tata załatwił mi tę robo-
tę. Tam jeden z partnerów pociągnął za parę sznurków i zorganizował mi stypendium 
na prawie.

— Rany, skąd ja to wszystko znam — westchnąłem. — Mój tata pracował jako tracz 

w zakładzie stolarki budowlanej, a mnie, jak tylko skończyłem parę kursów w college’u, 
wszyscy wypychali na uniwersytet. Mam wrażenie, że sprawa dojrzała do ujęcia w slo-
gan „Robotnicy wszystkich krajów, łączcie się! Posyłajcie swoje dzieci do college’u”.

— Zawsze to ruch w górę — uznała. — W końcu raczej rzecz pozytywna, tyle że 

oddalamy się od rodziców, nie sądzisz? My z Eriką nie mamy już wiele wspólnego z na-
szymi staruszkami. Erika nie potrafi otworzyć ust, żeby nie użyć jakiegoś określenia me-
dycznego, a ja zaczynam mówić czystym prawniczym. Coraz częściej mam wrażenie, że 
rodzice w ogóle nie rozumieją, o czym my mówimy. Smutne.

— Przynajmniej nadal żyją — powiedziałem. — Moi rodzice parę lat temu zginęli 

w wypadku samochodowym.

background image

43

— Och! Współczuję.
— Cóż, człowiek dorasta w błogim przekonaniu, że zawsze wszystko będzie tak, jak 

jest. A to nieprawda. Wszystko się zmienia. — Uśmiechnąłem się lekko. — Zdaje się, że 
wchodzimy w paradę Jamesowi. Filozofia to jego działka. Ja powinienem rozprawiać 
o formach czasowników, a ty o szkodach i krzywdach.

Roześmiała się.
— Zabawny jesteś.
— Możesz to zaliczyć do moich wad. Czasem nie mogę się pozbyć wrażenia, że do 

wszystkiego podchodzimy zbyt poważnie. Odrobina wesołości nikomu jeszcze nie za-
szkodziła.

— Na prawie niewiele jest powodów do śmiechu — stwierdziła. — A w kancelarii 

adwokackiej jest tak samo.

— Studiujesz i pracujesz.
— Jestem urzędniczką. Posadka załatwiona przez szefa z Marysville. Stypendium 

pokrywa koszty nauki i podręczników, a praca pozwala się najeść.

— Zupełnie jakbym to skądś znał — podsumowałem, biorąc kolejny wymiar.
— Wierzę ci na słowo.
— Erika też pracuje?
— Tak, oczywiście. Mnóstwo czasu spędza w laboratorium, robi badania krwi i tak 

dalej. Świetnie sobie radzi z igłą. Potrafi wyciągnąć z człowieka pół litra albo i litr, zanim 
pacjent się zorientuje, że w ogóle zaczęła. Powiesz mi, jak ty zarabiasz na życie? Może 
budujesz domy na lewo?

Westchnąłem ciężko.
— Nie, Trish. Gdybym chciał, pewnie dłuższy czas nie musiałbym się rozglądać za 

robotą. Dzięki ubezpieczeniu po rodzicach mam kupę szmalu.

— Ile półek planujesz na tej ścianie? — szybko zmieniła temat.
— Jak najwięcej. Pod skośnym sufitem jest dużo miejsca. Oczywiście będą różnych 

rozmiarów, bo książki nie są jednakowe. Myślę, że będę w każdym pokoju improwizo-
wał. Twoje podręczniki są prawie jednakowe, więc u ciebie półki będą grzeczne i rów-
niutkie. Moje nie będą takie porządne.

Trish wstała.
— Powinnam się już zająć kolacją — rzuciła.
— Miłej zabawy — odpowiedziałem i wróciłem do pomiarów.

background image

43

Rozdział 3

Czasem  trzeba  mieć  trochę  szczęścia.  Deszcz  przestał  padać  — na  krótko  — we 

wtorek rano, toteż pognałem do najbliższego składu drewna. Przerzucanie wilgotnych 
desek to prawdziwa katorga, więc warto robić to przy ładnej pogodzie. Byłoby mi ła-
twiej, gdybym miał pikap, ale nie miałem, więc poukładałem deski na dachu dodge-
’a. Nie jest to najlepszy sposób transportowania drewna, ale zdołałem czymś wyścielić 
dach, a poza tym droga nie była daleka.

Kiedy stanąłem przed domem, akurat dzwonił do drzwi jakiś młodzieniec o dość 

niechlujnym wyglądzie.

— Nikogo tam nie ma! — zawołałem do niego z samochodu.
— A wiadomo, kiedy się zjawią?! — odkrzyknął.
—  Pewnie  niedługo.  Dziewczyny  poszły  po  zakupy,  bo  spiżarka  zaczęła  świecić 

pustkami.

— Ty tu mieszkasz? — zapytał, schodząc z ganku.
— Jeszcze nie, ale wprowadzam się w przyszłym tygodniu. Chcesz wynająć pokój?
— No właśnie. Przyjechałem aż z Enumclaw. O co chodzi z tym „przyzwoitym”? 

— wskazał tabliczkę w oknie.

— Właścicielki mają szczególne wymagania — odparłem, siłując się z węzłami na 

linach mocujących deski na dachu samochodu.

— Pomogę — zaoferował się.
— Dzięki. Trzeba zrzucić deski przy bocznej ścianie. Chciałbym je schować w piw-

nicy, zanim znowu zacznie padać.

—  Mówiłeś  coś  o wymaganiach  — przypomniał,  kiedy  już  uporaliśmy  się  z wę-

złami.

W czasie gdy pomagał mi wyładować deski, naszkicowałem mu podstawowe zało-

żenia, a na koniec zacytowałem listę zakazów:

—  Żadnego  alkoholu,  prochów,  głośnej  muzyki  ani  dwuznacznych  propozycji. 

One to nazywają rwaniem. Zależy im na ciszy, żeby każdy mógł się skoncentrować na 
nauce.

background image

44

45

— Pewnie by mi pasowało — zastanowił się, gdy nosiliśmy deski do zewnętrznych 

drzwi piwnicy.

— Jesteś studentem?
— Taki mam zamiar — odparł ponuro. — Pracuję dla Boeinga, zaproponowali mi 

pożyczkę na studia. Okazja była za dobra, żeby nie skorzystać, więc poszedłem na ten 
układ. Pokrywają koszty nauki i płacą mi regularną pensję, żeby wystarczyło na pod-
ręczniki.  Teoretycznie  będę  studiować  inżynierię  lotniczą,  ale  mam  nie  mówić,  nad 
czym pracuję.

— Ściśle tajne?
— Tak jakby. Coś w rodzaju gwiezdnych wojen.
— Aha. Jeszcze się nie przedstawiłem. Mark Austin.
— Charlie West. — Uścisnęliśmy sobie ręce. — Czy panie Erdlund nalegają na cał-

kowitą prohibicję? — zapytał po chwili. — Zwykle wypijam po pracy kilka piw, więc 
pewnie dmuchanie w balonik by mnie wyeliminowało.

— Nie, aż tak daleko się nie posunęły — zapewniłem. — Po prostu nie życzą sobie 

imprez w domu. O ile mi wiadomo, nie wymagają purytańskiej moralności, tylko ciszy 
i spokoju.

— No to może być. Pozwalają gotować w pokoju?
— Jeśli się decydujesz tu mieszkać, dostajesz wikt i opierunek. Panie gotują i piorą.
— A co robią panowie?
— Do nas należą cięższe prace. Hydraulika, stolarka i takie tam. Właśnie dlatego 

taszczymy te dechy. Będę z nich robił półki. Dziewczęta szukają kogoś, kto sobie radzi 
z naprawą samochodu. Zostały parę razy naciągnięte przez mechaników, którzy specja-
lizują się w wystawianiu kobylastych rachunków. Znasz się na mechanice samochodo-
wej?

— Gdybym chciał, pewnie bez większego problemu zbudowałbym samochód lewą 

ręką przez sen. Ten pikap jest mój. Wygląda niepozornie, bo jeszcze go nie polakierowa-
łem, ale silnik — cudeńko. Nie każdy pikap wyciąga trzy machy.

— Dobry żart tynfa wart.
— Nie żartuję, słowo. Jeszcze nigdy mu nie docisnąłem do dechy. Prędkościomierz 

dochodzi tylko do dwustu pięćdziesięciu, wystarczą dwie przecznice.

—  O,  to  jesteś  poważnym  kandydatem,  Charlie.  Masz  coś  przeciwko  temu,  żeby 

mieszkać pod jednym dachem z Murzynem?

— Nie. Zielony ludek może by mi trochę szarpał nerwy, podobno trzeba na takich 

uważać. Mają mnóstwo fatalnych nawyków; spółkują z brzozami, jadają budynki pu-
bliczne, boską czcią otaczają ścieki i tak dalej. Co studiujesz?

—  Anglistykę.  Jak  myślisz,  czy  Boeing  płaciłby  mi  za  siedzenie  i czytanie 

Chaucera?

background image

44

45

—  Głowy  bym  za  to  nie  dał,  ale  z Boeingiem  nigdy  nic  nie  wiadomo.  Co  to  za 

Murzyn?

— James. Studiuje filozofię.
— Ciężka sprawa — przyznał Charlie z podziwem.
— Lepiej z nim nie zadzierać — ostrzegłem. — Zbudowany jest jak George Foreman 

i robi za goryla dziewcząt. Widowiskowo napina mięśnie. Kiedy Trish każe ci skakać, 
James dopowiada, jak wysoko. Wykonał większość eksmisji po wejściu prohibicji w ży-
cie. Zwykle facet zrzucony ze schodów już za pierwszym razem łapie w czym rzecz.

— Zdaje się, że trafiłem do sympatycznego domu.
— Dziewczęta niedługo wrócą. Nie mam pewności, gdzie zniknęła Sylvia... pewnie 

siedzi w laboratorium i próbuje doprowadzić do szaleństwa białe myszki.

— Ona też jest z Erdlundów?
—  Nie,  Erika  i Trish  to  Szwedki,  a Sylvia  jest Włoszką  na  zaburzeniach  umysło-

wych.

— Wesołe towarzystwo.
— Jesteś zainteresowany?
— Czuję się jak rekrut przed sierżantem.
— Został już tylko jeden wolny pokój, a chciałbym, żeby się ktoś tam wprowadził 

przed rozpoczęciem roku akademickiego. W przeciwnym razie Trish może nas wszyst-
kich posłać na poszukiwania kandydata. Nie mam na to czasu, robię półki. Trish tak 
bardzo zagustowała w tym pomyśle, że niedługo pewnie będę robił półki w łazienkach 
i w szafach. Mam tylko nadzieję, że śruby do drewna wytrzymają brzemię odpowie-
dzialności.

— Składaj na wkręty i kołki rozporowe. Nic ich nie ruszy. Dom się rozleci, a twoje 

półki zostaną.

— Dobra, spróbuję.
Akurat wracaliśmy przed dom, gdy podjechały siostry Erdlund. Trish prowadziła, 

samochód się dławił i krztusił.

— Drobne problemy z gaźnikiem — zauważył Charlie.
— Potrafisz to naprawić? — spytałem.
— Bułka z masłem.
Dziewczęta wysiadły z samochodu i zaczęły z niego wyładowywać torby pełne wik-

tuałów.

— Cześć, dziewczyny. To jest pan złota rączka, który chciałby przystąpić do spółki.
—  Dlaczego  wy  wszyscy  zachowujecie  się  jak  komedianci?  — Trish  przewróciła 

oczami.

— Przepraszam. To jest Charlie West. Studiuje na koszt Boeinga, a w wolnym cza-

sie grzebie się w samochodach.

background image

46

47

— Naprawdę?
Charlie wlepił oczy w wysokie siostry i zatonął w nabożnym przerażeniu.
— Szwedki nie stały na górce, kiedy Pan Bóg wzrost rozdawał, co? — mruknął do 

mnie. — Założę się, że są świetne w kosza.

Podeszliśmy do samochodu, przedstawiłem Charliego dziewczętom.
— Jak skłoniłeś Boeinga do finansowania studiów? — spytała go Erika.
— To był ich pomysł, nie mój — odparł Charlie. — Boeing chce zatrzymać ludzi 

z pomysłami, które można ukraść i opatentować. Biorę udział w programie, o którym 
nie wolno mi mówić, i jeśli przypadkiem wymyślę jakąś odlotową nową technologię, 
właścicielem będzie firma, a mnie nie zapłaci nawet odsetek od praw autorskich.

— Myślałam, że zimna wojna się już skończyła.
— Ta poprzednia owszem, jak najbardziej — uświadomił ją Charlie. — Ale nad-

ciąga nowa. Przemysł lotniczy nienawidzi czasów pokoju, ponieważ podcinają korzenie 
drzewa o liściach z zieloniutkich banknotów. Oczywiście, jeśli Boeing splajtuje, Seattle 
zmieni  się  we  wspomnienie  miasta,  więc  chociaż  wszyscy  o pokoju  mówią,  nikt  nie 
podchodzi do tego poważnie. Pokój nie jest korzystny dla gospodarki. Chcecie poroz-
mawiać o grobach, robakach i epitafiach?

— Nie nadążam — przyznała się Erika.
— Szekspir — podpowiedziałem. — „Ryszard II”. Charlie jest najwyraźniej człowie-

kiem renesansu.

— Ale nie maluję sufitów — rzekł skromnie Charlie.
Przypuszczam, że jego aluzja do fresków Kaplicy Sykstyńskiej umknęła dziewczę-

tom.

— Mark zapoznał cię z zasadami? — spytała Trish.
— Da się z nimi żyć — odparł Charlie z obojętnym wzruszeniem ramion. — Pijam 

piwo od czasu do czasu, ale to nie jest cel mojego życia. Mark powiedział, że macie 
wolny pokój. Mogę go obejrzeć?

— Oczywiście — zgodziła się Trish. — Erika, najpierw zaniesiemy zakupy.
— Pomogę Markowi z resztą desek — zaoferował się Charlie. — Potem pokażecie 

mi, gdzie mogę się zalęgnąć.

— Pilnuj go, żeby nie zniknął, Mark — przykazała mi Erika z dziwną gwałtowno-

ścią.

— Nawiedzone kobiety — uznał Charlie, gdy nieśliśmy resztę desek pod drzwi piw-

nicy.

— Nasze Szwedki nie lubią się lenić — zgodziłem się z nim bez dyskusji.
Kiedy skończyliśmy nosić materiał na półki, Trish oprowadziła Charliego po domu. 

Obrzucił krótkim spojrzeniem pokój naprzeciwko mojego.

— Może być — oznajmił tonem niemal obojętnym. — Wrócę do Enumclaw i przy-

wiozę swoje graty. Mogę się rozłożyć z narzędziami w piwnicy, tam gdzie Mark prze-

background image

46

47

chowuje deski? Nie chcę ich zostawiać w samochodzie. Dobre narzędzia osiągają niesa-
mowite ceny na bazarach, nie chcę ryzykować, że ktoś mi je gwizdnie. Jeśli wszystkim 
pasuje, to wprowadzę się w poniedziałek.

— Wszystko gra — uznała Trish.
— Mogę przemalować ściany? Różowe niespecjalnie mi pasują.
— To twój pokój — odparła Trish. — Wybierz sobie kolor, jaki ci się podoba.

¬ ¬ ¬

Cały ranek spędziłem w piwnicy, gruntując deski. Potem wybrałem się do żeleź-

niaka i kupiłem wkręty z kołkami. Zacząłem skręcać półki. Szło mi znacznie szybciej, 
niż przypuszczałem, więc miałem za sobą dobrze ponad połowę roboty, kiedy uznałem, 
że jak na jeden dzień stanowczo wystarczy.

Zadzwoniłem z motelu do Mary. Telefon odebrała Twink.
— Markie, gdzieś ty się podziewał?! — wykrzyknęła. — Dzwoniłam do ciebie dzi-

siaj już cztery razy!

— Robiłem półki. Wszystko w porządku?
— Tak, tylko czułam się trochę samotna. Może byśmy się wybrali do kina?
— Chcesz obejrzeć jakiś konkretny film?
— Niekoniecznie. Chciałam po prostu gdzieś się ruszyć.
— Jadłaś już obiad?
— Właśnie miałam zamiar wrzucić coś do mikrofali.
— To wybierzmy się coś zjeść.
— Chętnie.
— Wezmę prysznic i przebiorę się. Podjadę za jakąś godzinkę, dobrze?
Zdałem  sobie  sprawę,  że  przez  ostatnie  kilka  dni  wyraźnie  zaniedbałem  Twink. 

Oczywiście, byłem zajęty, ale to mnie wcale nie usprawiedliwiało.

Zabrałem ją do chińskiej restauracji, gdzie napchaliśmy się po uszy wieprzowiną 

słodko-kwaśną. Potem siedzieliśmy sobie nad herbatą i gadaliśmy aż do zamknięcia lo-
kalu. Twinkie wydawała się spokojna, ufna. Świetnie dawała sobie radę.

¬ ¬ ¬

Byłem  pewien,  że  skończę  montowanie  półek  i malowanie  w piątek,  więc  przed 

przeprowadzką do własnego pokoju czekała mnie jeszcze tylko jedna noc w motelu.

Wstałem dość wcześnie i jak tylko dotarłem do domu sióstr Erdlund, wziąłem się 

do malowania. Chciałem, żeby farba porządnie wyschła, zanim wstawię meble.

Koło południa James wetknął głowę w drzwi.

background image

48

49

— Niemowlęcy błękit — zauważył.
— Ciągle jeszcze dorastam — zgodziłem się potulnie.
— Nie przejmuj się, młodziaku. Co to za Charlie, o którym dziewczęta mówią przez 

cały czas?

— Inżynier lotnictwa, pracuje dla Boeinga. Jego hobby to samochody, dlatego sio-

strzyczki aż piszczą z radości.

— Naprawdę Boeing płaci mu za naukę? Czy facet mydli nam oczy?
—  Myślę,  że  mówi  prawdę.  Jest  z gatunku  niedbałych  przyjemniaczków.  Cytuje 

mroczne  fragmenty  Szekspira  i ma  znacznie  większe  pojęcie  o włoskim  renesan-
sie, niż można by się spodziewać po jakimkolwiek inżynierze. Niegłupi, to na pewno. 
Wprowadza się w poniedziałek, więc będziesz mógł sam go ocenić.

— Mnie nikt nie proponował finansowania studiów.
— Studiujemy nie to, co trzeba.
— Wygląda na to, że prawie skończyłeś — zauważył.
— Jeszcze trzy półki na górze i wystarczy.
— Naprawdę potrzebujesz aż tylu?
—  Teraz  jeszcze  nie,  ale  muszę  sobie  zostawić  trochę  miejsca  na  zapas.  Jeśli  się 

studiuje  anglistykę,  domowa  biblioteczka  rozrasta  się  jak  dobrze  podlewany  chwast. 
Zabiorę się do półek, kiedy tylko skończę malowanie. Chcę zdążyć ze wszystkim przed 
zamknięciem  wypożyczalni  samochodów.  Po  południu  wynajmę  ciężarówkę  i jutro 
z samego rana ruszam do Everett po swoje rzeczy.

— Pojadę z tobą — zdecydował James. — Ładowanie mebli to robota dla dwóch.
— Przyznam szczerze, miałem nadzieję, że to powiesz — uśmiechnąłem się sze-

roko.

— Masz tam wszystko spakowane?
— Gotowe do transportu — zapewniłem go i wróciłem do malowania.
Skończyłem wczesnym popołudniem, poszedłem do U-Haul i wypożyczyłem cię-

żarówkę.

¬ ¬ ¬

Ruszyliśmy  wczesnym  rankiem.  Ponieważ  była  sobota,  oczywiście  padał  deszcz. 

W weekendy zawsze pada, zauważyliście? Od poniedziałku do piątku może być piękna 
słoneczna pogoda, ale razem z sobotą pojawia się deszcz. W drodze trochę rozmawiali-
śmy. James powiedział, że zaczął studiować po tym, jak jego żona zmarła na raka.

— Musiałem się czymś zająć — stwierdził krótko. Najwyraźniej nie miał zamiaru 

wdawać się w szczegóły.

Zapadła drętwa cisza, minęliśmy Lynnwood, cały czas w deszczu.

background image

48

49

— A co ciebie pchnęło na anglistykę? — spytał James w końcu.
— Chyba ślepe szczęście. — Opisałem mu swoje lata w college’u, potem studia na 

wydziale „wszystkiego po trochu”.

— Wyglądasz mi na człowieka renesansu... Mark da Vinci, może Mark Borgia?
— To był z pewnością interesujący okres mojego życia. Jest, zdaje się, takie chińskie 

przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach”...

— Chyba obiło mi się o uszy.
— Trudno to nazwać studiami. Uczyłem się wszystkiego, na co natrafiłem, nie wy-

bierałem żadnej specjalności. Chodziłem na kursy, które wydawały mi się interesujące. 
A dlaczego ty zdecydowałeś się akurat na filozofię?

Wzruszył ramionami.
— Nie było wyjątkowych powodów. Wiesz, człowiek szuka sensu życia... albo uspra-

wiedliwienia dla śmierci... — Zawahał się. — Nie chcę wtykać nosa w nie swoje spra-
wy, ale jak to jest, że taki młody chłopak jak ty, który musi zarabiać na życie, ma własny 
dom? Zwykle człowiek dochodzi do tego nieco dłużej.

—  Przejąłem  go  w spadku.  Moi  rodzice  zginęli  w wypadku  samochodowym,  ale 

okazało się, że wykupili ubezpieczenie na spłacenie hipoteki.

— Rozumiem — stwierdził i odpuścił temat.
Kiedy dotarliśmy do mojego domu w północnym Everett, podjechałem tyłem pod 

ganek na froncie. Zaczęliśmy ładować moje meble i liczne kartony z książkami. Książki 
nie są aż tak ciężkie jak mokra sól, ale niewiele im brakuje.

—  Teraz  już  rozumiem,  po  co  ci  tyle  półek  — zauważył  James,  ocierając  pot 

z karku.

— To moje narzędzia pracy. — Ja też byłem mokry. — Jestem pewnie ostatnim stu-

dentem  epoki  prekomputerowej,  więc  książki  zajmują  w moim  życiu  sporo  miejsca. 
Wcale mi to nie przeszkadza. Lubię mieć tekst na kartce papieru, a nie na monitorze. 
Przynajmniej nie robią na mnie wrażenia przerwy w dostawie prądu.

Na koniec jeszcze się rozejrzałem po pustym wnętrzu. Musiałem przy tym solidnie 

wziąć się w garść, nie chciałem zacząć się mazać.

— Ciężka sprawa, co? — odezwał się James ze współczuciem.
— Co fakt, to fakt. Wychowałem się tutaj, więc po kątach czai się mnóstwo wspo-

mnień.  Za  domem  rośnie  wielka  czereśnia.  W sezonie  bliźniaczki  prawie  z niej  nie 
schodziły. Zajadały się czereśniami, a we mnie strzelały pestkami.

— Jak to?
— Trzeba ścisnąć pestkę, jeszcze mokrą, między kciukiem a palcem wskazującym. 

Jak człowiek nabierze wprawy, zwykle trafia do celu. Bliźniaczki uważały to za świetną 
zabawę. To taka letnia wersja bitwy na śnieżki.

— Masz siostry bliźniaczki?

background image

50

51

— Niezupełnie. Były córkami najlepszego przyjaciela mojego taty.
— Były?
Musiałem chwilę pomyśleć. Trzeba było się liczyć z tym, że historia Twinkie Twins 

i tak wypłynie przy jakiejś okazji, więc jaki sens robić z niej tajemnicę.

— Jedna z nich dwa lata temu została zamordowana. Drugiej trochę się przez to po-

mieszało pod sufitem, więc spędziła jakiś czas w prywatnym sanatorium. Teraz stara się 
wrócić między ludzi. Mieszka u ciotki w Wallingford, pięć przecznic od naszej stancji. 
Psychiatra uważa, że pomoże jej chodzenie na wykłady.

— Nie powiem, żeby uniwersytet był najlepszym miejscem na szukanie stabilności 

umysłowej — zauważył James.

Zamknąłem dom na cztery spusty.
— Twink ma być pod dobrą opieką: moją i ciotki Mary.
Zatrzasnęliśmy i zamknęliśmy na skobel tylne drzwi ciężarówki, wsiedliśmy do szo-

ferki.

— Coś mi się zdaje, że jesteś zainteresowany tą ocalałą bliźniaczką. — James chciał, 

żeby jego stwierdzenie zabrzmiało lekko.

— Nic z tych rzeczy co to zwykle — zapewniłem go, uruchamiając silnik. — Twinkie 

Twins były dla mnie jak młodsze siostry, a jeśli się człowiek napatrzy na dziewczynę 
w brudnej pieluszce, trudno, żeby potem miał w głowie jej romantyczny wizerunek. Ja 
się nimi po prostu zawsze opiekowałem.

— Dlaczego Twinkie Twins?
— Taki rodzinny żart — przyznałem. — Nikt nie potrafił ich odróżnić, więc żeby 

uniknąć pomyłek, zacząłem je nazywać Twink, i jakoś tak się przyjęło. Bardzo szybko 
przestały być Reginą i Renatą, a zostały Twink i Twink.

—  Sylvię  doprowadziłbyś  takim  pomysłem  do  szału  — zaśmiał  się  James. 

— Koncepcja tożsamości mnogiej na pewno by się jej nie spodobała.

— Spotykamy takie zjawisko u pszczół. U mrówek też. W zbliżonej formie u koni 

i wilków. Jeszcze u lwów i słoni, jeśli się chwilę zastanowić. Skoro zwierzęta mają taką 
świadomość, to co, ludziom nie wolno? — Ostrożnie minąłem trawnik na froncie i wy-
jechałem na ulicę.

— Złapano mordercę?
— Nie. A nawet gdyby go złapali, nie jestem pewien, czy udałoby się go skazać.
— Nie rozumiem.
— Nie ma pewności, która z bliźniaczek została zamordowana.
— Co takiego?! — zdumiał się James.
— Nikt nie potrafił ich odróżnić, a w szpitalu zgubili odciski stóp zrobione nowo-

rodkom.

— Nie wystarczy spytać tę, która przeżyła?

background image

50

51

— Ona w ogóle nie wie, kim jest. Nic nie pamięta.
— Amnezja?
— Prawie całkowita.
— A co z DNA?
— Bliźnięta jednojajowe mają takie samo DNA. I przez to wszystko, jeśli policja 

w ogóle kiedykolwiek złapie faceta, to może mu udowodni, że popełnił morderstwo, ale 
raczej nie ma szans mu dowieść, kogo zabił. Dobry prawnik wyciągnie go z tego bez 
problemu. Nie mam nic przeciwko.

— Co? Znowu nie rozumiem.
— W tym samym momencie, kiedy go wypuszczą, ja ogłaszam otwarcie sezonu my-

śliwskiego. Jeśli ciotka Twink nie upoluje drania pierwsza, sam chętnie się nim zajmę. 
Na pewno wymyślę interesujący sposób, żeby go wysłać do lepszego świata. A jak mnie 
przyskrzynią, wynajmę sobie Trish na obrońcę.

— Moim zdaniem ten drań jednak zostałby skazany. Morderstwo to morderstwo, 

a jeśli tożsamość ofiary nie jest znana, zbrodniarz powinien być skazany za zamordo-
wanie osoby o niezidentyfikowanej tożsamości.

— Żyjesz w świecie filozoficznej perfekcji, James. Prawdziwe życie ma nieco więcej 

wspólnego z walką, w której stosuje się ciosy poniżej pasa. Dlatego właśnie są nam po-
trzebni prawnicy. — Coś mi się przypomniało i zaśmiałem się głośno.

— Z czego się cieszysz?
—  Wyobraź  sobie,  że  Chaucer,  w końcu  czternastowieczny  poeta,  został  kiedyś 

aresztowany.

— Za co?
— Za pobicie prawnika.
— Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają — westchnął filozoficznie. Wyjechaliśmy 

na autostradę.

¬ ¬ ¬

Dotarłszy na stancję, wnieśliśmy moje rzeczy do pokoju. Wszystko razem zajęło 

nam sporo czasu, więc postanowiłem jeszcze jedną noc spędzić w motelu. Już i tak mia-
łem za sobą dość męczący dzień, byłem zbyt zmordowany, żeby się brać do układania 
gratów. Oddałem ciężarówkę do U-Haul, zapłaciłem za wynajęcie i odebrałem swojego 
dodge’a. Potem pojechałem sprawdzić, jak się miewa Twinkie. Nadal męczyły mnie wy-
rzuty sumienia, że ją zaniedbywałem.

Mary zaprosiła mnie na kolację.
— Nie takie złe to sanatorium, prawda? — zagadnęła, kiedy już siedzieliśmy nad 

kawą.

background image

52

53

Nie zrozumiałem.
— Jakie sanatorium?
— Byłam na cotygodniowej wizycie u doktorka — wyjaśniła Twink. — Przyznaj się, 

zapomniałeś, co?

— Wyleciało mi z głowy — przyznałem. — Jak poszło?
— Jak zwykle. Nic nowego ani niezwykłego. Fallon zadawał te same nudne pyta-

nia i zapisywał moje odpowiedzi w jakimś kretyńskim notesie. Nakłamałam tyle, żeby 
się poczuł uszczęśliwiony, a w drodze powrotnej zajrzałyśmy do Ingi i Lesa, zjadłyśmy 
z nimi obiad.

— Nie zmęczyła was ta wycieczka? — spytałem Mary.
—  Niespecjalnie.  Ruszyłyśmy  stąd  koło  trzeciej,  więc  akurat  ominęłyśmy  szczyt 

i korki.

— Mary, jeśli wycieczki do sanatorium okażą się dla ciebie kłopotliwe, mogę Twink 

wozić. Zwykle nie jestem w piątki bardzo zajęty.

— Jakoś damy sobie radę.
— Twink, czy Fallon coś zaproponował?
—  Nie  powiedział  absolutnie  nic  nowego  — odparła.  — Mam  unikać  stresu. 

Fantastyczna rada, prawda? Podoba mi się!

— Bądź grzeczną dziewczynką.
Wywaliła na mnie język i zmieniła temat.
Do motelu wróciłem koło dziewiątej, padłem na łóżko jak ścięty. Przeprowadzka 

naprawdę daje człowiekowi w kość.

¬ ¬ ¬

W niedzielę w południe miałem już ustawione łóżko i biurko, a większość ubrań 

wisiała  w szafie.  Wtedy  zacząłem  rozpakowywanie  książek.  Po  jakiejś  godzinie  sta-
wiania ich na półkach jak leci zorientowałem się, że osiągnąłem arcydzieło bałaganu. 
Hemingwaya i Faulknera przemieszałem z Chaucerem i Spenserem, a Szekspir wylądo-
wał w bliskim towarzystwie Marka Twaina, Longfellowa oraz Walta Whitmana.

— Bezmyślny leń — rzuciłem pod własnym adresem.
Wiedziałem doskonale, że jeśli nie zaprowadzę w tym jakiegoś porządku natych-

miast, od zarania, najprawdopodobniej już na zawsze pozostanie mi straszliwy bajzel. 
Dobrze jest mieć książki. Ale jeszcze trzeba móc z nich korzystać.

Westchnąłem  ciężko  i zacząłem  rozkładać  kolejne  egzemplarze  mojego  księgo-

zbioru  na  podłodze,  oddzielając  literaturę  angielską  od  amerykańskiej.  Rozmaitości 
gromadziłem na łóżku. Natrafiłem na mnóstwo różnych wydań, o których kompletnie 
zapomniałem.

Do wieczora zdołałem zaprowadzić jaki taki ład, co dało mi poczucie, że dokona-

łem nie lada wyczynu. Teraz mogłem zmierzyć się z całym światem.

background image

52

53

Tego wieczoru po kolacji — a była to pierwsza w moim życiu epikurejska rozkosz 

zapewniona  przez  siostry  Erdlund  — zadzwoniłem  do  Twink.  Miała  wyjątkowo  po-
godny nastrój.

—  Zacznij  się  przygotowywać  do  chodzenia  na  wykłady  — powiedziałem. 

— Początek semestru za dwa tygodnie. Mój wykład zaczyna się o wpół do drugiej, więc 
nie będziesz musiała się zrywać bladym świtem. Mogę cię podwozić, jeśli zechcesz.

— Markie, ludzie wymyślili coś takiego jak autobusy. A ja jestem już całkiem dużą 

dziewczynką.

— Masz jeszcze trochę czasu do namysłu. Będę przez te dwa tygodnie dość zajęty, 

mam trochę roboty w kampusie.

— Przestań się tak zamartwiać, bo ci się zmarszczki porobią. Śpij dobrze.

¬ ¬ ¬

Następnego dnia rano pojechałem do kampusu i zajrzałem do profesora Conrada.
—  Jak  pan  spędził  wakacje,  panie Austin?  — spytał  mnie  z oszczędnym  uśmie-

chem.

— Przedstawić temat w pięciuset słowach?
— Wystarczy streszczenie, nie będę z tego egzaminował.
— Przyznam się od razu: sporo czasu spędziłem na rozmowach z psychiatrą.
— Ma pan kłopoty tego rodzaju?
— Raczej nie, ale w razie czego przecież i tak dowiedziałbym się ostatni. Córka naj-

lepszego  przyjaciela  mojego  ojca  została  niedawno  zwolniona  z kliniki,  będzie  tutaj 
chodziła na wykłady. Najpierw pomagałem jej w przeprowadzce do domu ciotki w Wal-
lingford, a potem przeprowadzałem się sam. Wynająłem pokój niedaleko od niej i od 
kampusu. Mieszkam z doborowym towarzystwem, pozostali studiują każde na innym 
wydziale, więc będę się starał dbać o naszą reputację.

— Jeśli wystarczy mi cierpliwości, na pewno się doczekam, że zacznie pan dbać 

także o swoje sprawy.

— Raczej nieprędko. Lato miałem dość pracowite, więc chyba na jakiś czas zakopię 

się w bibliotece, żeby sobie wszystko poukładać w głowie.

— Proszę, proszę, doskonały plan — podsumował sarkastycznie.

¬ ¬ ¬

Resztę dnia spędziłem w bibliotece, na stancję wróciłem dopiero po ósmej. Trish 

zrobiła mi awanturę, że nie stawiłem się na kolacji. Na szczęście dała się przeprosić, choć 
nie było to łatwe, i nakarmiła mnie całkiem przyzwoicie. Tak, wyraźnie odczułem jej 
mocno rozwinięty instynkt opiekuńczy.

background image

55

Po kolacji zadzwoniłem z salonu do Mary. Telefon odebrała Twink. W tle słysza-

łem jakieś dziwne dźwięki, w pierwszej chwili pomyślałem, że to kwestia fatalnego po-
łączenia.

— Nie, nie, to nie telefon — tłumaczyła Renata. — Słucham akurat takiej muzyki.
— Brzmi niezbyt melodyjnie. Co to takiego?
— Nie mam pojęcia. Ten, kto to nagrał, możliwe, że ja, zapomniał opisać kasetę.
— Jakby ktoś poszczuł stado psów gończych — zauważyłem.
— To raczej wilki. W każdym razie akurat w tym fragmencie. Potem wilczy skowyt 

stopniowo przechodzi w kobiecy głos.

— Masz dziwne gusta muzyczne.
— Wolałbyś jakieś archiwa złotych przebojów?
—  Posłuchałabyś  lepiej  „Koncertów  brandenburskich”  — zaproponowałem. 

— Unikaj kiepskiej muzyki, szkoda czasu. W dodatku niszczy słuch, a może i zdrowie. 
Mary już wyszła do pracy?

— Kąpie się. Strasznie mnie boli głowa, całkiem nie wiem dlaczego.
— Nastaw muzykę ciszej, weź dwie aspiryny i zadzwoń do mnie rano.
— Straaasznie śmieszne. Po prostu jak nie wiem co. Dobra, kończmy już. Muszę po-

słuchać wilków. — Głos miała trochę niepewny, w dodatku z przydźwiękiem dziwnej 
gardłowej wibracji, której nigdy dotąd u niej nie słyszałem.

A potem ni stąd, ni zowąd odłożyła słuchawkę. Dłuższą chwilę gapiłem się na tele-

fon jak głupi, kompletnie zbity z tropu, nie rozumiejąc co, jak ani dlaczego.

background image

55

Rozdział 4

We wtorek James obudził mnie piętnaście po siódmej.
— Śniadanie — oznajmił stanowczo.
— Już idę — zobowiązałem się, przecierając zaspane oczy.
Najwyraźniej trochę potrwa, zanim się przyzwyczaję do regularnego trybu życia. 

Ostatnie  kilka  lat  jadłem,  kiedy  się  trafiło,  ale  teraz  przecież  mieszkałem  na  stancji, 
gdzie posiłki jadano o określonych porach i w ustalonych miejscach: śniadanie w kuch-
ni, a kolację w jadalnym. W kwestii lunchu mieliśmy nieco więcej swobody, bo nie dało 
się dopasować naszych planów zajęć na uniwersytecie.

Ubrałem się, poczłapałem do łazienki, ogoliłem się i umyłem zęby. Następnie nos 

poprowadził mnie do kuchni. Musiałem wypić trochę kawy, żeby w ogóle zacząć funk-
cjonować.

Dziewczęta, jeszcze w szlafrokach, kręciły się jak frygi. Przygotowywały śniadanie. 

Poruszały się z bezwzględną skutecznością. Jamesa i Charliego jeszcze nie było.

Gołym  okiem  dostrzegłem,  że  za  czasów  ciotki  Erdlund  w domu  obowiązywała 

zasada  swobodnego  dostępu  do  kuchni  i wszyscy  mieszkańcy  gotowali  sobie  sami. 
Zostały po tamtych czasach dwie lodówki oraz spiżarnia. We współczesnych domach 
nieczęsto spotyka się spiżarnie. Tak samo jak saloniki czy pokoje dzienne, które, zdaje 
się, odeszły w przeszłość, kiedy dwudziesty wiek pogalopował w stronę minimalizowa-
nia przestrzeni mieszkalnej tworzonej z wielkiej płyty.

Zauważyłem także, iż drzwiczki szafek były już mocno zniszczone, a linoleum na 

podłodze tak starożytne, że w miejscach największego natężenia ruchu pokrywający je 
wzór został całkowicie starty. Przetarte miejsca wyglądały prawie jak ścieżka zwierzyny 
w lesie.

— Mark, zechcesz wreszcie zejść nam z drogi? — spytała Trish zjadliwym tonem.
— Przepraszam. — Odsunąłem się nieco. — Jak skończę z półkami, to chyba zajmę 

się kuchnią. Zdaje się, że niejedno przeszła.

— Pogadamy o tym później — oznajmiła Erika. Chwyciła mnie za ramię i odcią-

gnęła na bok. Wskazała krzesło w kącie. — Siadaj! — rozkazała, strzelając palcami.

background image

56

57

— Tak jest, proszę pani — odparłem posłusznie. 
Przyniosła mi kubek kawy i pogłaskała po głowie.
— Dobry chłopiec — pochwaliła.
Odniosłem wrażenie, że Erika jest gwałtowniejsza od siostry. Jeśli naprawdę zamie-

rzała nieść pomoc chorym ludziom, będzie musiała jeszcze popracować nad zachowa-
niem przy łożu boleści. Utemperować troszkę swój silny charakter. Co fakt, to fakt.

Jej kawa też do słabych nie należała. Erika najwyraźniej była zdania, że jedynym 

substytutem mocnej kawy jest mocniejsza kawa.

Sylvia nakryła do stołu, a Trish z niemałą wprawą smażyła naleśniki. Było przyjem-

nie, domowo i pachniało cudownie. Nabierałem coraz większej pewności, że zdołam się 
przyzwyczaić.

Wkrótce zeszli James i Charlie, a wtedy wszyscy usiedliśmy przy stole i przypuścili-

śmy atak na niebiańskie delicje.

—  Fantastyczne  — pochwalił  Charlie.  — Nie  jadłem  naleśników  od  czasu,  kiedy 

pracowałem przy wyrębie.

— Mówiłeś, że jesteś zatrudniony w Boeingu — zdziwił się James.
— Do lotnictwa dołączyłem później. Próbowałem różnych fachów, jedne były lep-

sze, inne gorsze...

— Zdarzyło ci się ciągnąć łańcuch? — spytałem.
— O rany, owszem — westchnął ciężko. — To doświadczenie zapisuję w kolumnie 

oznaczonej dużym minusem.

— Pełna zgoda, stary — przytaknąłem. — Dno, wodorosty i pięć metrów mułu.
—  Z drugiej  strony  — podjął  Charlie  — nie  do  wiary,  jakie  niesamowite  śnia-

dania  dawali  nam  w obozie  drwali.  Zwykły,  codzienny  obiad  w tartaku  przypomina 
ucztę w Święto Dziękczynienia. Drwal musi dobrze zjeść. Po płatkach ryżowych czło-
wiek nie porobi długo piłą łańcuchową. Dlatego najważniejszym budynkiem w obo-
zie drwali jest kuchnia. Jeśli szef jest na tyle głupi, że najmie złego kucharza, ekipa mu 
się nie utrzyma nawet tydzień, a na dodatek wieści szybko się rozchodzą. Pod koniec 
maja taki pechowiec nikogo już nie zatrudni. — Charlie rozparł się wygodnie na krze-
śle. — A jakie różne typy najmują się przy wyrębie! Biurem zatrudnienia jest tawerna 
przy Skid Road, tutaj w Seattle, więc często trafiają się trunkowi. Akurat tego lata, kiedy 
ja pracowałem w lesie, zjawił się jeden facet, który miał takie drgawki, że jak go chwy-
ciły na pryczy, to trząsł się cały barak. I ten człowiek pracował z dynamitem! Wypił całą 
wodę po goleniu, poprawił tonikiem do włosów, w środę wsiadł do pociągu i wrócił do 
Seattle. Obóz był głęboko w lesie, więc pociąg podjeżdżał do nas tylko trzy razy w tygo-
dniu: w niedziele, środy i piątki. Inaczej nie można było się tam dostać.

— Nie było żadnej drogi? — zdziwił się James.

background image

56

57

— Nie, nie było. Siedzieliśmy wciśnięci ze sto kilometrów w las, pnie zabierał po-

ciąg, więc po co komu droga? Najlepszy był nasz kucharz. Znał się na swojej robocie jak 
nikt. Miał też obowiązek rozpalać ogień w piecach ogrzewających baraki. Jak pracowa-
liśmy na nocną zmianę, błyskawicznie stawiał nas na nogi, bo do rozpalania w piecach 
używał benzyny. Huk był jak przy przekraczaniu bariery dźwięku.

— Pracowaliście na nocną zmianę? — spytała Sylvia zaciekawiona.
—  Bywało,  że  wstawaliśmy  o trzeciej  rano.  Kiedy  zagrożenie  pożarowe  osiągało 

konkretny punkt, straż leśna pozwalała drwalom pracować tylko do dziesiątej. Cięcie 
drzew po ciemku piłą łańcuchową jest naprawdę niepowszednim doświadczeniem, mo-
żecie mi wierzyć.

— Wyobrażam sobie — przyznał James. — Aha, słuchajcie, Mark ma pytanie z za-

kresu prawa.

— Masz kłopoty z prawem? — zaniepokoiła się Trish.
—  Nic  mi  o tym  nie  wiadomo  — odparłem  swobodnie.  Opowiedziałem  o bliź-

niaczkach, o tym jak Regina została zgwałcona i zamordowana — powiedziałem tyle, 
ile  Jamesowi.  — Zakładając,  że  w ogóle  kiedyś  złapią  faceta  — dotarłem  do  pytania 
— czy będzie trzeba zidentyfikować ofiarę, żeby go skazać?

— A co z DNA? Wszyscy zapomnieli o tym sposobie określania tożsamości?
— To na nic — stwierdziła Erika. — Bliźnięta jednojajowe mają identyczne DNA. 

Rozumiem, że niemowlęce odciski stóp zaginęły?

Pokiwałem głową.
— Zdaje się, że ktoś w szpitalu źle je zarchiwizował. Powiedz, Trish, czy można ska-

zać mordercę, jeśli nie wiadomo, kto jest ofiarą?

— Na pewno! — Ale nie robiła wrażenia całkowicie przekonanej. — Na wszelki wy-

padek jeszcze popytam profesorów.

—  Czy  ta  druga  bliźniaczka  doszła  do  siebie?  — spytała  Sylvia.  — Chętnie  bym 

z nią porozmawiała.

— Pewnie będziesz miała okazję, mieszka parę przecznic stąd. Tylko bądź bardzo 

ostrożna, żebyś jej nie zrobiła krzywdy.

— Ależ my tu mamy obrońcę uciśnionych! — zachwyciła się Trish.
— Nasi rodzice się przyjaźnili, więc byłem dla bliźniaczek jak starszy brat. Mówiłem 

już  Jamesowi:  jeśli  glinom  się  poszczęści  i znajdą  drania,  który  zamordował  Reginę, 
będę się trzymał nadziei, że ta kanalia jakoś się jednak wywinie. Wtedy sam chętnie 
przedstawię mu kilka interesujących ofert, wykraczających daleko poza łagodne trak-
towanie przewidziane kodeksem karnym. Przypiekanie ogniem, rozgrzane do białości 
stalowe haki i inne podobne propozycje nie do odrzucenia.

— Nieźle! — oceniła Erika. — Bestia z ciebie, co?
— Kto leczy Renatę? — spytała Sylvia.

background image

58

59

— Doktor Fallon. Była w jego prywatnym sanatorium.
— Słyszałam o nim. Podobno jest bardzo dobry.
— Możliwe — zgodziłem się. — Porozmawiajmy już o czymś innym.
— Nie ma sprawy — przystała spiesznie Trish i zręcznie zmieniła temat, pytając 

o remont kuchennej podłogi.

Po  śniadaniu  wybrałem  się  do  kampusu.  Chciałem  sprawdzić  pewną  teorię. 

Wyglądało mi na to, że między Waltem Whitmanem a angielską grupą znaną jako pre-
rafaelici istniały dość ożywione kontakty.

Wszyscy mamy tendencję do szufladkowania pojęć. Zachowujemy się trochę tak, 

jakby  literatura  brytyjska  i amerykańska  ewoluowały  na  dwóch  różnych  planetach. 
A przecież poczta istnieje już od dawna, w dodatku Amerykanie używają prawie ta-
kiego samego języka jak Brytyjczycy. Możliwość transoceanicznych wpływów kulturo-
wych wyglądała mi na poważny temat studiów akademickich, toteż skierowałem się do 
biblioteki, żeby go nieco podrążyć.

¬ ¬ ¬

W drodze powrotnej zajrzałem do Mary.
— Gdzieś ty zniknął? — spytała od progu. — Pod ziemię się zapadłeś? Dzwonię 

i dzwonię, i nikt nie odbiera.

— Zakopałem się w bibliotece — wyjaśniłem. — A reszta ferajny też pewnie zała-

twiała swoje sprawy w kampusie. Co się dzieje?

— Renata ma za sobą fatalną noc. Jak wróciłam z pracy, już nie spała i pewnie po-

winnam dodać: na szczęście.

— Powiedziała, co jej jest?
— Miała koszmarne sny. Nie wiem, co jej się śniło, ale musiało być naprawdę prze-

rażające. Dziewczyna wyraźnie miotała się we śnie, bo ramiona ma całe posiniaczone.

— Może przenocuję dziś u ciebie? — zaproponowałem.
— Nie ma takiej potrzeby — odparła. — Dzisiaj nie pracuję, więc będę miała Renatę 

na oku. — Spojrzała na mnie badawczo. — Potrafisz trzymać język za zębami? — spy-
tała wprost.

— Potrafię.
— Dałam jej proszki nasenne. Wolałabym, żeby jej psychiatra się o tym nie dowie-

dział.

— Jakieś specyfiki spod lady?
— Nie, po prostu cięższy kaliber. Właściwie każdy, kto pracuje na nocną zmianę, ma 

dostęp do takich środków. Nie zamierzam regularnie szpikować Ren uspokajaczami, ale 
jeśli znowu zdarzy jej się odlot, będę musiała ją uspokoić. Czasami trzeba trochę odejść 
od sztywnej litery prawa.

background image

58

59

— Jasne. Przekręcę wieczorem, powiesz mi, jak się czuje.
—  Pod  warunkiem  że  w ogóle  się  obudzi.  Była  taka  wykończona,  że  może  spać 

nawet do jutra rana.

— No i bardzo dobrze. Niech śpi. Najwyraźniej całe to zamieszanie z wykładami 

jednak nadszarpnęło jej nerwy. Mieliśmy nadzieję, że udział w zajęciach na prawach 
wolnego słuchacza oszczędzi jej stresu, ale chyba się pośpieszyliśmy.

—  Będę  ją  obserwowała. W razie  czego  powiem,  żeby  nie  chodziła  na  wykłady 

przez parę tygodni albo nawet do przyszłego semestru.

— Nie wiem, czy to się uda — rzekłem z powątpiewaniem. — Jeśli szef coś zwącha, 

będzie chciał ją ściągnąć do domu.

— Wobec tego dopilnujemy, żeby niczego nie zwąchał.
— Spróbować nie zaszkodzi. — Zerknąłem na zegarek. — Czas na mnie.
Jeśli wczorajszy dzień był standardowy, to muszę sobie zakodować, że moje panie 

reagują wybuchowo na lokatorów, którzy spóźniają się na posiłki.

¬ ¬ ¬

Drzwi  pokoju  Charliego  były  otwarte  na  oścież,  więc  siłą  rzeczy  zajrzałem.  Mój 

nowy znajomy malował ściany.

— Człowieku, ale oberwiesz po uszach! — wyrwało mi się.
— Trish powiedziała, że mogę pomalować na taki kolor, jaki mi się podoba — rzekł 

Charlie zadziornie.

— Z tym że jej to się raczej nie spodoba — stwierdziłem. — Czarno widzę twoją 

przyszłość, przyjacielu. Nieczęsto się spotyka wnętrza w tym kolorze.

— Czerń jest barwą neutralną. Nikt nie robi wielkich oczu na widok pokoju poma-

lowanego na biało... albo na szaro.

— Czarny to co innego. A właściwie dlaczego malujesz na czarno?
— Dzięki temu zyskuję wrażenie otwartej przestrzeni, jak niebo nocą, nie wydaje 

ci się?

— Co fakt, to fakt. Namalujesz gwiazdy?
Zmierzył sufit szacującym spojrzeniem.
— Raczej nie. Zależy mi na utrwaleniu efektu nieskończoności. Wtedy sufit będzie 

tak blisko lub tak daleko, jak zechcę, a jeśli popatrzę w odpowiedni sposób, będę mógł 
nawet go przemieszczać. Najważniejsze, żeby był jak najsłabiej zdefiniowany. Niedługo 
biorę się do równań dotyczących ograniczeń przestrzennych, będę musiał je sobie wi-
zualizować. Przypuszczam, że czarne ściany i sufit mi pomogą.

— Tak czy inaczej, moim zdaniem Trish się wścieknie.
— Jakoś przeżyje. A właśnie, słyszałeś najnowsze wieści?

background image

60

61

Pokręciłem głową.
— Zanurkowałem w otchłań biblioteki. Zdarzyło się coś, o czym powinienem wie-

dzieć?

— Może trzeba będzie nosić w szkole kamizelki kuloodporne. Na terenie kampusu 

zadźgano chłopaka. Niedaleko akademika sportowego.

— Z której drużyny?
— Z wioślarzy. Od tych długich smukłych łodzi wyścigowych. Chłopaki mieszkają 

nad brzegiem jeziora Washington. W telewizji powiedzieli, że gliniarze uważają mor-
derstwo za część porachunków gangsterskich.

— Jasne — zgodziłem się bez entuzjazmu. — Dla policji nawet przejście przez ulicę 

w niedozwolonym miejscu jest związane z porachunkami gangsterskimi.

— Czasami jednak mają rację, nie sądzisz?
— Ale teraz chyba trochę przesadzają. Gangi zwykle używają broni palnej, nie noży. 

— Wzruszyłem  ramionami  bez  przekonania.  — Wątpię,  żebyśmy  z telewizji  poznali 
więcej szczegółów. W czasie śledztwa gliny wyciszają, co się da.

— Cześć, chłopcy! — zawołała Trish z parteru. — Wróciłyśmy. Co tam u was?
— Jeśli pytasz, czy jesteśmy ubrani, to tak, jak najbardziej! — odkrzyknąłem.
— Idę na górę.
— Czuj się jak u siebie. — Spojrzałem na Charliego. — Może lepiej zamknij drzwi 

— zaproponowałem.

— Kiedyś i tak zobaczy — odparł. — Miejmy już te wrzaski i pretensje za sobą.
Tymczasem Trish zaskoczyła nas obu. Gdy dotarłszy na szczyt schodów, zajrzała do 

pokoju Charliego, zaledwie lekko przechyliła głowę.

— Interesująca koncepcja — zauważyła.
— Nabijasz się ze mnie — uznał Charlie tonem ciężko poszkodowanego.
—  Ten  pokój  jest  twój  — odparła.  — To  ty  będziesz  musiał  w nim  wytrzymać. 

Słyszeli już panowie o wczorajszym morderstwie na terenie kampusu?

— Tylko to, co przekazała skrzynka dla idiotów — przyznał Charlie. — Czy w kam-

pusie zrobiło się nerwowo?

—  Dziewczęta  w akademikach  są  wystraszone.  Erika  i ja  też  musimy  pomyśleć 

o środkach ostrożności, skoro jakiś wariat gania tam z nożem w ręku. Często spędzamy 
wieczory w bibliotece.

—  Słyszałem,  że  gliniarze  dopatrzyli  się  porachunków  gangsterskich  — stwier-

dził Charlie. — Zwykle nie jest to niebezpieczne dla postronnych, zwłaszcza jeśli za-
bójca używa noża. Dopiero kiedy bandyci zaczynają do siebie strzelać, trzeba się kryć. 
Chłopcy z miasta kiepsko celują. Co będzie do jedzenia, robaczku? Przegapiłem lunch 
i umieram z głodu.

background image

60

61

¬ ¬ ¬

Dziewczęta przygotowały kotlety schabowe, o niebo lepsze niż w studenckich ja-

dłodajniach. James odrobinę się spóźnił, czym zasłużył sobie na solidną reprymendę. 
A ja w myślach dopisałem do listy praw obowiązujących w tym domu jeszcze jeden, 
szczególnie ważny punkt: nie spóźniać się na kolację.

— Panowie, może skoczymy sobie dzisiaj do tawerny Pod Zieloną Latarnią? — spy-

tał Charlie.

— Zaczyna się — westchnęła Erika, wznosząc wzrok ku sufitowi.
— Nie zamierzamy się spić do nieprzytomności — zapewnił Charlie. — Chciałbym 

tylko pogadać ze starszym bratem. Spytać go o tego chłopaka, którego zabito wczoraj 
w kampusie. Mój braciak jest gliniarzem, więc będzie znał więcej szczegółów, niż podają 
media. Zagląda Pod Zieloną Latarnię w drodze do domu prawie co wieczór. Pewnie mi 
się uda coś z niego wyciągnąć. Będziemy wiedzieli, czy jest czego się bać.

— I tak nie mam nic lepszego do roboty, idę z tobą — zgodził się James. — Będę li-

czył, ile kufli wypijesz, a po powrocie odraportuję Trish całą prawdę.

— Nie rób mi tego!
— Spokojnie, żartowałem. Nie donoszę na przyjaciół.
— Słynna męska solidarność — uśmiechnęła się ironicznie Sylvia.
— Najczęściej scementowana budweiserem — dodała Erika. — Weź dziesięciu face-

tów, beczkę piwa, zamieszaj porządnie, a będą się trzymać razem do końca życia.

—  Takie  właśnie  są  męskie  sprawy  — oznajmiłem.  — Przyjaźń  rozkwita  najczę-

ściej w sezonie myśliwskim albo tuż przed rozgrywkami pucharowymi. Nie jestem ki-
bicem piłki nożnej, więc dosłownie wypadam z tej gry. Dlatego, panowie, ruszajmy Pod 
Zieloną Latarnię! Niech nasze kochane wątroby poczują, że żyjemy!

¬ ¬ ¬

Sierżant  Robert  West  był  typowym  detektywem  z Seattle  i wydawał  się  mocno 

zżyty ze swoim młodszym bratem, mimo wszystkich dzielących ich różnic.

Charlie przez kilka ładnych lat co chwila zmieniał pracę, tymczasem Bob, mając ja-

kieś czternaście lat, postanowił zostać policjantem i nigdy nie brał pod uwagę innego 
zajęcia. Był wzorowym obywatelem, miał żonę, dwójkę dzieci i spłacony dom. Mieszkał 
w Wallingford, po pracy zwykle wpadał Pod Zieloną Latarnię na dwa piwa — w piątki, 
jak się później dowiedziałem, na trzy — i szedł do domu. Charlie twierdził, że można 
według Roberta regulować zegarek. Bracia byli do siebie podobni, ale wątpię, by młod-
szy, nasz kolega, miał choćby blade pojęcie o wiązaniu krawata, podczas gdy starszy co-
dziennie chodził do pracy nienagannie ubrany.

background image

62

Charlie przedstawił bratu Jamesa i mnie, a potem zaraz przeszedł do rzeczy.
— Przymknij oko na przepisy służbowe, bracie. Zastanawiamy się z przyjaciółmi, 

czy powinniśmy zacząć nosić w szkole kamizelki kuloodporne. Bo jeśli do kampusu 
wprowadziło  się  parę  gangów,  to  możemy  tam  zaraz  mieć  pole  bitwy.  Co  wiadomo 
o gościu, który został zadźgany wczoraj w nocy?

Bob zmierzył Jamesa i mnie uważnym spojrzeniem.
— Wszystko, co powiem, zostaje między nami — zażądał przyciszonym głosem.
— Jak kamień w wodę — obiecał James.
— No to słuchajcie. Ofiarą jest ważniak z chicagowskiego gangu. Najwyraźniej ktoś 

chciał przesłać jego kumplom wiadomość. To, co zaszło wczoraj w nocy nad jeziorem, 
trudno nazwać po prostu morderstwem. Normalnie facet skończyłby z nożem w ple-
cach. Wczorajszy zabójca zadał sobie sporo trudu i urządził prawdziwą jatkę.

— Jak się nazywał nieboszczyk?
—  Julio  Muńoz.  Jego  gang  ostatnio  przeniósł  się  w te  strony,  szukać  wśród  stu-

denckiej braci chętnych na różne upiększacze życia. Studenci speedują nie od dzisiaj, 
ale zwykle musieli szukać dopalaczy w innej okolicy. Julio i jego przyjaciele postano-
wili otworzyć filię przedsiębiorstwa na terenie uniwersytetu. Wygląda na to, że ludzie 
z jakiegoś innego gangu wpadli na ten sam pomysł, ale nie zgodzili się na konkurencję, 
zwłaszcza cenową.

— Domyślacie się, jaki gang postanowił usunąć biednego Julia?
— Nie mamy nic konkretnego. Porucznik Kataryna uważa, że maczał w tym palce 

Gepard, ale tej teorii nie można traktować poważnie, bo Kataryna ma na jego punkcie 
obsesję. Próbuje go przygwoździć już chyba trzeci rok.

— Porucznik Kataryna? — powtórzył James niebotycznie zdumiony.
— W oczy mu tego nikt nie powie. — Bob uśmiechnął się lekko. — Naprawdę ma 

na nazwisko Belcher.

— Przypuszczam, że zasłużył na to chwalebne przezwisko — uznał James.
— A ten Gepard to co za jeden? — spytałem.
— Miejscowa gruba ryba w biznesie narkotykowym. Prawdziwy psychol. W jego 

żyłach płynie krew murzyńska, meksykańska, orientalna i zajadłego buldoga. Bardzo 
chcielibyśmy go dorwać. Przeprowadza transakcje na wielką skalę, a od czasu do czasu 
urządza sobie rozrywkę w postaci jakiegoś morderstwa. Nie możemy go przyszpilić, bo 
nie ma nawet stałego adresu. Nigdy nie sypia dwa razy w tym samym łóżku i używa ze 
trzystu pseudonimów. Za Muńozem ciągnie się rejestr wykroczeń tak długi, że na wo-
łowej skórze by nie spisał, za to Gepard nigdy nie wpadł, więc nawet nie wiemy, jak się 
naprawdę nazywa. Mamy tylko przybliżony rysopis, nic więcej. Z niechęcią przyzna-
ję, że porucznik może mieć rację. Gepard lubi egzotyczne zagrywki, a zbrodnia popeł-
niona zeszłej nocy jest, delikatnie mówiąc, co najmniej egzotyczna. Widziałem już paru 

background image

62

denatów sprawnie pokrojonych, ale ten, kto załatwił Julia, jeszcze rozrzucił kawałki jego 
ciała nad brzegiem jeziora. Nie ma mowy, żeby ktokolwiek poskładał zwłoki w całość, 
więc pewnie Muńoz będzie miał pogrzeb w solidnie zamkniętej trumnie.

— Innymi słowy, widziałeś ciało — wywnioskował Charlie.
— Oczywiście. Dotarłem na miejsce zbrodni zaraz po mundurowych. Ta sprawa 

przyprawi koronera o niezły ból głowy. Zabójca Muńoza nie działał jak sprawny no-
żownik. Pokroił go, a nie zadźgał. Przypuszczam, że Julio umierał bardzo długo. No i nie 
zabito go dla pieniędzy, to pewne. W tylnej kieszeni spodni miał wypchany portfel.

— Innymi słowy: wojna gangów — podsumował James.
—  Tak  przypuszczamy.  W większości  wypadków  Julio  był  aresztowany  właśnie 

za  przestępstwa  związane  z narkotykami.  Co  najmniej  dziesięć  razy.  Był  podejrzany 
w paru strzelaninach i kilku sprawach o gwałt, ale nic mu nie udowodniono. Za handel 
narkotykami też nie wsadzaliśmy go już ponad rok. Najwyraźniej awansował z ulicz-
nego handlarza na dostawcę. Można z tego wyciągnąć niezły szmal, ale zeszłej nocy naj-
wyraźniej coś mu nie wyszło.

— Został wyeliminowany — rzucił Charlie.
—  Raczej  wyszatkowany.  Ten,  kto  go  załatwił,  miał  chyba  jakieś  doświadczenie 

w rozbieraniu mięsa, bo wyglądało, jakby próbował oddzielać kości nawet na martwym 
Muńozie.

— Jakiś wariat? — zapytał Charlie.
—  Bardzo  prawdopodobne.  Wszystko  wskazuje  na  to,  że  morderca  robił  swoje 

z prawdziwą przyjemnością. Będziemy chyba musieli zaczekać z autopsją, aż sprawdzi-
my, jakiego noża używał. Na razie nie odkryliśmy żadnych ran kłutych, wyłącznie cięte. 
Co dziwne, nikt nic nie słyszał. Muńoz na pewno umierał bardzo długo, a nikt nie sły-
szał żadnych krzyków. Tylko wycie jakiegoś psa.

— Innymi słowy, uważasz, że nikt z kampusu nie ma nic wspólnego z zabójstwem? 

— upewnił się Charlie.

— Raczej nie. Moim zdaniem Julio załatwiał nad jeziorem transakcję i tam dopa-

dła go opozycja. Nie przypuszczam, żebyście potrzebowali eskorty policyjnej w drodze 
do szkoły, jeśli o to pytasz.

— W górę serca — podsumował Charlie.
— Miło mi cię było spotkać, braciszku — rzekł Bob z lekkim uśmiechem. Spojrzał 

na zegarek. — Oho! Zrobiło się późno. — Wstał.

— Pozdrów ode mnie Eleanor i dzieciaki.
— Pozdrowię. Zajrzyj do nas w jakiejś wolnej chwili.
— Dzięki. Kiedyś na pewno wpadnę — obiecał Charlie.

background image

64

65

Rozdział 5

Ponieważ w tamtym tygodniu miałem dużo wolnego czasu, zgłosiłem się na ochot-

nika do roli szofera wiozącego Twink do Lake Stevens. Urządziłem się w nowym miej-
scu jeszcze przed rozpoczęciem semestru jesiennego i nie zostało mi nic sensownego 
do roboty.

Co dziwne, piątek wstał jasny i słoneczny. Co jeszcze dziwniejsze, jadąc z Twink na 

północ drogą międzystanową numer pięć, ani razu nie musiałem włączyć wycieraczek.

Doktor Fallon spędził z Twink zwyczajową godzinę i wydawał się całkowicie usa-

tysfakcjonowany jej postępami. W każdym razie nie zamknął jej w pokoju bez klamek.

Z sanatorium zawiozłem Twinkie prosto do Everett, na obiad z Ingą i Lesem. Te co-

tygodniowe wizyty w jej rodzinnym domu wydawały mi się nie najgorszym pomysłem, 
a skoro i tak musiała w każdy piątek jechać na północ, wszystko pasowało.

¬ ¬ ¬

Następny tydzień ciągnął się w nieskończoność. Ja byłem już całkowicie przygoto-

wany do wykładów, tymczasem uniwersytet — wcale. Sporo czasu poświęciłem projek-
towaniu półek i parę razy zajrzałem do biblioteki, ale niewiele tam osiągnąłem.

Semestr jesienny zaczynał się w poniedziałek, dwudziestego dziewiątego września, 

więc w końcu musiałem stawić czoło Johnowi Miltonowi. Jeżeli człowiek chce zrobić 
doktorat z angielskiego, musi mieć w kieszeni zaliczenia z Chaucera, Szekspira i Milto-
na. Z Szekspirem zawsze rozumiałem się doskonale, Chaucera dość lubię, ale Milton wy-
daje mi się głupawy. „Kiedyż to czas, subtelny złodziej młodości, ukradł mój dwudziesty 
trzeci rok życia?” — przecież to zdanie brzmi śmiesznie w ustach chłopaka, który jesz-
cze nie zaczął się regularnie golić. Zresztą Milton był zagorzałym purytaninem, a pury-
tanie zawsze mnie irytowali.

Seminarium z Miltona odbywało się rano — od wpół do ósmej do wpół do dziesią-

tej. Pierwsze spotkanie było dużo krótsze, poświęcone głównie kwestiom finansowym. 
Profesorzy zwykle wolą się nie śpieszyć z podjęciem codziennej rutyny.

background image

64

65

Po zajęciach wróciłem do Wallingford, chciałem zamienić z Twinkie dwa słowa.
Żeby  nie  budzić  Mary,  obszedłem  dom  dookoła  i zastukałem  w szybę.  Renata, 

otworzywszy mi drzwi, położyła palec na ustach.

— Jeszcze śpi — szepnęła.
— Poważnie? Przecież już prawie południe!
— Nie wygłupiaj się. Chcesz kawy?
— Dzięki, ale wypiłem dziś już cztery kubki kawy parzonej przez Erikę, więc i tak 

nie będę mógł zasnąć do północy.

— Taka mocna?
— Jak szatan. Wpadłem tylko powiedzieć, że przyjadę po ciebie mniej więcej o wpół 

do pierwszej. Wykład zaczyna się o trzynastej trzydzieści, więc spokojnie zdążymy.

— Wcale nie musisz po mnie przyjeżdżać. Mam rower.
— Tak, mała, wiem. Ale pierwszego dnia chciałbym ci pokazać, gdzie dokładnie jest 

Padelford Hall, gdzie moja kanciapa i jak dotrzeć do sali wykładowej. Potem, kiedy już 
zrobimy rozpoznanie terenu, będziesz sobie mogła moknąć na rowerze do upojenia.

— Dobrze, w porządku — wydawała się podenerwowana.
— O co ci chodzi?
— Traktujecie mnie jak dziecko. A ja nie jestem już dzieckiem.
— Oszczędź sobie tych deklaracji niepodległości, dziecino. Chcę tylko mieć pew-

ność, że mniej więcej znasz okolicę, nim zaczniesz sama buszować po kampusie.

— „Dziecino”?! No, bomba!
—  Żartowałem.  Znam  kampus  jak  własną  kieszeń,  więc  oszczędzisz  mnóstwo 

czasu, jeśli pokażę ci skróty i miejsca, gdzie jest największy ruch w określonych porach 
dnia. Nazwijmy to dniem inicjacji. Nie mam zamiaru cię obrażać ani naruszać twojego 
konstytucyjnego prawa do bezradnego zagubienia się w pozbawionym litości świecie 
nauki. Pozwól mi dzisiaj na ten jeden jedyny wybryk, dobrze?

— Tak, panie — odparła bez większego uczucia. — Twoja wola.
— Miałem nadzieję, że już skończyliśmy z tym dowcipem.
— Stara miłość nie rdzewieje. Skoro tak bardzo chcesz mnie traktować jak dziecko, 

chyba jakoś wytrzymam przez jeden dzień. Byle tylko nie weszło ci to w krew.

— A, przy okazji, skoro już i tak cię dzisiaj obraziłem, załatwmy jeszcze jeden dro-

biazg. Nie strój się za bardzo. Dzieciaki zwykle przychodzą w codziennych ciuchach. 
Dżinsy i bawełniana bluza to właściwie uniwersytecki mundurek. Pewnie zresztą i tak 
nie włożyłabyś najlepszych ciuchów na deszcz, a tutaj pada bez przerwy.

— Ojej! — zasmuciła się kpiąco. — A zamierzałam urządzić rewię mody!
— Rewię możesz urządzić w jakiś słoneczny dzień. Wiele dziewcząt z pierwszego 

roku stroi się na rozpoczęcie zajęć w najlepsze ciuchy, a potem, kiedy wychodzi na jaw, 
że przesadziły, czują się niespecjalnie.

background image

66

67

— Jakie podręczniki będą potrzebne?
— Wszystkie ode mnie dostaniesz. Mam sporo zapasowych.
— Sama mogę sobie kupić. Stać mnie. Mam własną książeczkę czekową. Les bardzo 

na to nalegał. Jest na niej mnóstwo gotówki.

— Nigdy nie odrzucaj daru oferowanego ze szczerego serca, zwłaszcza jeśli chodzi 

o książki. No, trzymaj się, na razie. Jestem o wpół do pierwszej. Teraz muszę się wziąć za 
„Raj utracony”, a wcale mnie to nie cieszy. Jakoś nie mogę się dostroić do Miliona.

— Biedaczysko — pogładziła mnie po policzku.
— No, nie przesadzajmy.
Wróciłem na stancję i wziąłem się do Miltona. Ten chłopaczek działał mi na nerwy 

od początku do końca. Niemożliwy pozer. Przyznaję, miał talent, głowę nie od para-
dy, a w dodatku był członkiem rządu Cromwella. I co, koniecznie musi mi to wszystko 
pchać przed oczy? Pisanie sonetów po łacinie jest chyba najwyższym stadium ekshibi-
cjonizmu, nie sądzicie?

¬ ¬ ¬

Odłożyłem Miltona około jedenastej i zszedłem na dół przegryźć jakąś kanapkę. 

W kuchni była Erika, parzyła kawę.

— Cześć, Mark — rzuciła na mój widok. — Kawa prawie gotowa.
— Dzięki, ale jeszcze czuję te cztery kubki, które wypiłem na śniadanie.
— Jak sobie chcesz.
Na nosie miała okulary w rogowej oprawie, chyba ciężkie. Wyglądała w nich po-

ważniej  i doroślej.  Zdawały  się  w jakiś  sposób  dopełniać  całości.  Ciemnorude  włosy, 
złota skóra... nagle Erika wydała mi się istotą prawie nieziemską.

— Zaczęłaś nosić okulary?
— Od lat. Daję odetchnąć oczom od soczewek kontaktowych.
— Trish mówiła, że pracujesz — napomknąłem, grzebiąc w lodówce.
— W laboratorium medycznym. Nie jest to wielkie wyzwanie intelektualne, ale po-

zwala zapłacić rachunki. Czego ty właściwie tam szukasz?!

— Chcę sobie zrobić kanapkę. Wrzuciłbym coś na ząb.
— Usiądź, zrobię ci tę kanapkę.
— Dam sobie radę, naprawdę.
— Siadaj! — rozkazała. — Nienawidzę, jak mi się ludzie panoszą w kuchni. Ciotka 

Grace była za grzeczna, żeby ustawić do pionu tych rozrywkowych chłopaczków. Co oni 
wyprawiali! Szlag mnie trafiał przez ten bałagan.

— James mówił, że mieszkałyście tutaj, zanim wasza ciotka zachorowała — powie-

działem, schodząc jej z drogi i siadając w kąciku śniadaniowym.

background image

66

67

—  Byłam  kompletnie  bez  kasy.  Pracowałam  w laboratorium  przy  Sweedish 

Hospital,  ale  mój  tamtejszy  szef  był  straszną  świnią  i nie  potrafił  utrzymać  rąk  przy 
sobie. Wyleczyłam go z tego, a on w rewanżu wywalił mnie z roboty.

— Jak go wyleczyłaś?
— Chlusnęłam mu w twarz gorącą kawą.
— Aj, aj, aj!
— On powiedział mniej więcej to samo — stwierdziła ze złośliwym uśmieszkiem 

— tylko dużo głośniej. W każdym razie u ciotki Grace był akurat wtedy wolny pokój. 
Pozwoliła mi zamieszkać, póki nie stanę na nogi. — Zaczęła układać na chlebie różne 
smakołyki. — Wtedy właśnie przyszedł mi do głowy pomysł programu „przyzwoity stu-
dent”. Mówię ci, trudno sobie wyobrazić, jaki tu był potworny harmider. No a potem 
ciotka dostała zawału, ja wezwałam na pomoc Trish i zaprowadziłyśmy porządek.

— James opowiadał mi o tym przy pierwszym spotkaniu. Mówił, że popierał waszą 

decyzję.

— Tak, to prawda. I całe szczęście, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie chce mu się 

narazić. Prawdę mówiąc, miałam trochę kłopotu z przekonaniem Trish do idei wpro-
wadzenia prohibicji. Jakoś jej nie pasowała ta koncepcja, no i brakowało jej przekona-
nia.

— Trish? Ona i brak przekonania?
—  Bała  się  o pieniądze.  Potrzebowałyśmy  sporej  kasy  na  leczenie  ciotki. 

Powiedziałam jej, żeby nie była taki trzęsimajtek. Miałam absolutną pewność, że wcze-
śniej czy później znajdziemy właściwych lokatorów i wszystko się uda.

— No proszę, dostrzegam sprawy w zupełnie nowym świetle. Do tej pory uważa-

łem, że Trish tutaj rządzi. Najwyraźniej się pomyliłem.

— Mamy taki podział ról od czasów piaskownicy. Trish chce, żeby ludzie ją zauwa-

żali. Mnie to niepotrzebne, więc pozwalam jej wydawać rozkazy. Dopóki wydaje takie, 
jak trzeba, nie mam nic przeciw temu. — Podeszła do mnie i podała mi talerz z dwiema 
ogromnymi kanapkami. — Jedz.

— Tak jest — odpowiedziałem posłusznie.
Udała, że nie słyszy.
— Napijesz się mleka?
— Trochę już z tego wyrosłem.
— Na pewno ci nie zaszkodzi — uznała. Nalała mleka do szklanki, postawiła ją na 

stole.

Ta dziewczyna będzie musiała nabrać ogłady, bez dwóch zdań.

background image

68

69

¬ ¬ ¬

Kiedy już zjadłem, pojechałem znowu do Mary, zabrać Twink. Było wiadomo, że 

Mary nadal śpi, toteż od razu poszedłem na tył domu.

Twinkie już na mnie czekała. Miała na sobie czarny płaszcz nieprzemakalny z ro-

dzaju tych szeleszczących, które naprawdę dobrze chronią od deszczu. Tyle że okropnie 
hałasują przy każdym ruchu.

— Wziąłeś mi książki? — spytała.
— Dostaniesz u mnie w biurze. Nie trzymam takich zapasów w domu, bo zajmują 

za dużo miejsca. Chodź, jedziemy. Chcę uciec z nory, zanim się tam zaroi od pijawek.

— Co takiego?!
— No, mówię o wazeliniarzach. Wiesz, to ci gorsi studenci, którzy dzielą się na dwa 

gatunki:  jedni  zaliczają  dzięki  temu,  że  śmieją  się  z kawałów  z brodą  opowiadanych 
przez  trzeciorzędnych  profesorów,  a drudzy  to  dzieciaki  z przerośniętą  osobowością, 
które koniecznie chcą się ze mną zaprzyjaźnić, żeby móc uśmiechem wyprosić B plus, 
chociaż należy im się C minus.

— Jesteś w kiepskim humorze — zauważyła, idąc do samochodu.
— Minie mi. Zawsze jestem nie w sosie pierwszego dnia. Mam absolutną pewność, 

że znowu trafię na zwarty mur ignorancji, gnębi mnie to przepotwornie.

—  Biedny  Markie.  Jeśli  chcesz,  możesz  mi  się  wypłakać  w rękaw.  Powinnam  ci 

chyba pomamusiować, poczułbyś się lepiej.

Roześmiałem się.
— Pomamusiować? Skąd ci się to wzięło? — spytałem rozbawiony.
— Pewnie z wariatkowa — odparła swobodnie. — Doktoruś Fallon zawsze przepi-

sywał mamusiowanie albo tatusiowanie, kiedy komuś mocniej odbijało. Albo mamu-
siował, albo balsamował prozakiem. A możesz mi wierzyć, że prozakiem można przy 
odrobinie dobrej woli uspokoić nawet czynny wulkan.

Żartowaliśmy sobie przez całą drogę do kampusu. Dopiero kiedy stanęliśmy w ga-

rażu Padelford, uświadomiłem sobie, że Twink przegnała wszystkie chmury znad mojej 
głowy. A przecież to ja nią miałem się zajmować, nie odwrotnie!

— Gdzie mam sobie zająć miejsce w sali? — zapytała, wysiadając z dodge’a.
— Gdzie chcesz. Nikt nie będzie wiedział, że jesteś wolnym słuchaczem, i ja nie za-

mierzam nikogo o tym informować. Wmieszaj się w tłum.

— Jak mam się do ciebie zwracać?
— Tak samo jak inni. Raczej nie zdradzajmy, że się znamy. Nie ma takiej potrzeby. 

Doktor Fallon uznał, że powinnaś tutaj poznać ludzi, rozszerzyć krąg znajomych, jak 
to ujął. Ja nie do końca się z tym zgadzam, ale niech mu będzie, przynajmniej na razie. 
Zanim się stąd zabierzemy, dam ci trochę czasu na pogaduszki. Niech to nie potrwa dłu-

background image

68

69

żej niż pół godziny, dobrze? Aha, i nie przejmuj się tym, co dzisiaj powiem. Mam przy-
gotowaną specjalną przemowę na pierwsze zajęcia, zawsze taką samą. Ściągnąłem ten 
zwyczaj od mojego profesora. Nazywa się to „ustawianiem stada”. Jeżeli od razu na po-
czątku uda mi się paru baranów skłonić do zmiany grupy, mam znacznie łatwiejsze za-
danie później. Niech uprzykrzają życie komu innemu.

— Jesteś niemiły, Markie.
— Staram się, jak mogę.
Weszliśmy do budynku. Zaprowadziłem Twinkie do swojego biura, dałem jej obie-

cane podręczniki i pokazałem drogę do sali.

—  Pospaceruj  w holu,  aż  zaczną  się  schodzić  pierwsi  studenci  — poradziłem. 

— Potem  rób  to  co  inni.  Nie  siadaj  w pierwszym  rzędzie,  ale  też  nie  chowaj  się  na 
samym końcu, tam zwykle lądują przypadki beznadziejne. Spróbuj się wtopić w tłum.

—  Można  odnieść  wrażenie,  że  się  urwałeś  z kiepskiej  powieści  szpiegowskiej 

— stwierdziła oskarżycielsko. — Zaraz zaczniesz rozprawiać o szyfrach i hasłach, prze-
braniach i atramencie sympatycznym.

— Może faktycznie odrobinę przesadzam — przyznałem.
— Z całą pewnością. Nie jestem dzieckiem i naprawdę potrafię dostosować się do 

otoczenia.

— No dobrze. Dzisiejsze zajęcia nie potrwają długo. Załatwimy sprawy finansowe, 

wygłoszę swoją zwyczajową przemowę i zniknę, zanim ktokolwiek zdąży zdecydować, 
że czegoś ode mnie chce. Ty jeszcze trochę się pokręcisz i przyjdziesz do garażu. Będę 
czekał w samochodzie.

— A dlaczego nie w biurze?
— Bo nie chcę ugrzęznąć tutaj do wieczora. W biurze pijawki wytropią mnie i do-

padną jak stado wygłodniałych wilków. Dasz sobie radę?

— Dam. Przestań się wreszcie o mnie martwić.
— Dobrze, w takim razie do zobaczenia po wykładzie.
Wróciłem do garażu po kilka zostawionych na tylnym siedzeniu gadżetów, dzięki 

którym zyskiwałem oficjalny wygląd, a potem jeszcze raz powtórzyłem w myślach wy-
uczoną mowę, upewniając się, że uwypukliłem w niej wszystkie najważniejsze kwestie. 
Pierwsze spotkanie w sali wykładowej nadaje ton wszystkim pozostałym zajęciom od-
bywającym  się  w semestrze,  więc  chciałem  się  upewnić,  że  jestem  dobrze  przygoto-
wany.

Pilnowałem czasu, toteż stanąłem w drzwiach sali dokładnie o pierwszej trzydzie-

ści. Podszedłem od razu do biurka, otworzyłem neseser i wyjąłem z niego stertę papie-
rów. Dopiero wtedy podniosłem wzrok na pierwszoroczniaków.

— Witam państwa — odezwałem się raźnym tonem. — Trafiliście na wydział an-

glistyki, kurs „Zasady tworzenia tekstów”. Mam na nazwisko Austin, będę was uczył. 
Proszę  o położenie  kart  wpisu  po  lewej  stronie  blatu.  Zbierając  je,  rozdam  program 
kursu.

background image

70

71

Jak zwykle zaczęła się bezładna krzątanina. Nowi szukali kart w stertach innych pa-

pierów, jakie im dano w dniu zapisów.

— Prędzej, proszę — poganiałem ich. — Mamy na wszystko tylko godzinę, a nie 

możemy się ograniczyć do przekazania kart.

Oczywiście w niczym to nie pomogło. Nigdy nie pomaga. Zawsze mija przynajm-

niej dziesięć minut, zanim zbiorę karty. Wreszcie rozdałem programy.

— Jeśli już są państwo gotowi — podjąłem — możemy zaczynać. Dla większości 

z państwa jest to pierwszy dzień w college’u. Przekonacie się państwo, że jest tutaj zupeł-
nie inaczej niż w szkole, do której przywykliście. Jesteście już dorośli, dlatego stawiamy 
wam znacznie większe wymagania. Znaleźliście się państwo tutaj, żeby studiować. Nie 
po to, żeby zajmować miejsce. Macie pracować. Jeśli nie będziecie pracować, nie uzyska-
cie zaliczenia, a wtedy będziecie musieli zaczynać od początku. Tak więc trzeba dostać 
promocję ode mnie lub od któregoś z moich kolegów. My stawiamy sobie za cel nauczyć 
was, jak pisać prace, które wasi profesorowie będą mogli zrozumieć. Pismo zostało wy-
nalezione kilka tysięcy lat temu jako sposób przekazywania informacji pomiędzy isto-
tami ludzkimi. Ponieważ większość z was to istoty ludzkie, uznajemy tę umiejętność za 
stosunkowo istotną. — Przerwałem, rozejrzałem się wokół. — Istoty innych gatunków 
nie muszą jej opanować, wobec czego mogą teraz opuścić salę.

Śmiech, jak zwykle. Nie był to najmądrzejszy dowcip, ale odrobina humoru nigdy 

nie zaszkodzi.

— Czy zechciałby pan bliżej określić pojęcie „istoty ludzkie”? — poprosił jakiś mło-

dziak siedzący bliżej frontu.

— Musi pan spytać kolegów z wydziału antropologii — odparłem. — Ja przychy-

lam się do teorii, że każdy, kto przy chodzeniu nie ciągnie kciuków po ziemi, jest naj-
prawdopodobniej  istotą  ludzką. Wróćmy  jednak  do  tematu.  Jako  studenci  będziecie 
państwo musieli komunikować się z profesorami w sposób nieco bardziej skompliko-
wany niż chrząknięcia i pomrukiwania. Dlatego właśnie znaleźliście się tutaj. Mam was 
nauczyć, jak pisać, wobec czego będziemy pisać... w każdym razie wy będziecie pisali, 
a zaczniecie od razu. Pierwszym zadaniem będzie esej o długości co najmniej pięciuset 
słów. Temat zawsze aktualny o tej porze roku, czyli „Jak spędziłem wakacje”. Ponieważ 
prawdopodobnie robiliście to państwo co roku, począwszy od piątej klasy podstawów-
ki, nie powinniście mieć większych problemów. Będziecie oceniani za gramatykę, orto-
grafię, interpunkcję oraz treść. Termin mija w środę, wobec czego lepiej przysiąść fał-
dów.

Rozległ się szmer niezadowolenia.
— Kochani — pozwoliłem sobie na poufałość. — Jeżeli komuś się coś nie podoba, 

tam są drzwi. Wolna droga.

Jak zwykle w takim wypadku zapadła głucha cisza pełna zdumienia. Nauczyciele 

w wyższych szkołach w zasadzie nigdy nie zachęcają studentów do rezygnacji.

background image

70

71

— Nie jestem waszym przyjacielem — wyznałem szczerze. — Nie jestem tu po to, 

żeby was uszczęśliwiać. Jeśli praca pisemna nie będzie odpowiadała standardom, trzeba 
będzie ją napisać jeszcze raz, a potem jeszcze raz, i kolejny raz, i znowu. Będziecie pań-
stwo przepisywali swoje prace dotąd, aż zaczną wyglądać tak, jak powinny, a to i tak nie 
zmienia faktu, że będziecie równocześnie pisali inne, aktualne prace, i że te aktualne 
także będziecie najprawdopodobniej przepisywać. Jeśli nie weźmiecie się szybko do ro-
boty, wypracowania w krótkim czasie zaczną się piętrzyć w sposób trudny do wyobra-
żenia.

— Ile punktów zyskujemy za aktywność na wykładach? — spytał lekko przestra-

szonym tonem ten sam młodziak, który prosił o definicję istoty ludzkiej. 

To pytanie także słyszę w każdym semestrze. Zwykle od tych bardziej wygadanych, 

którzy prędzej umrą, niż coś napiszą.

— Nie ma za to żadnych punktów — oznajmiłem. — Jesteście tu po to, żeby pisać, 

nie mówić. Jeśli chcecie mi coś przekazać, najlepiej na piśmie. Aha, i trzeba to wystu-
kać na klawiaturze, nie przyjmuję prac pisanych ręcznie. Czcionka i marginesy — stan-
dardowe. Możecie pobrać próbkę formatu MLA. To najnowsza norma stylu akademic-
kiego.

Jak zwykle ujrzałem twarze stężałe w wyrazie kompletnego osłupienia.
—  e  Modern  Language  Association  — wytłumaczyłem  skrót.  — Organizacja 

dbająca  o poziom  naszego  języka.  Spróbujcie  państwo  pisać  pełnymi  zdaniami,  inne 
mnie irytują. Aha, jeszcze jedno: natraficie państwo tutaj na cwaniaków, którzy będą 
chcieli wam sprzedać gotowce. Nie wyrzucajcie pieniędzy w błoto. Większość tych wy-
pracowań czytałem, więc rozpoznam. Jeśli ktoś spróbuje mi wepchnąć cudzą pracę, bę-
dzie zaczynał kurs od początku, ponieważ z miejsca go obleję. Powinniście też państwo 
wiedzieć, że nie mam żadnych przesądów co do kwestii liczebności grupy ani żadnej 
innej statystyki. Gdyby się tak zdarzyło, że trafiłaby mi się klasa złożona z samych ba-
ranów, obleję wszystkich, co do jednego. I na koniec, jeśli zamierzacie zmienić rodzaj 
kursu albo wykładowcę, należy tego dokonać w dziekanacie. Mnie proszę nie zawracać 
głowy swoimi problemami.

Pozwoliłem im nieco przyswoić te informacje.
— Są jakieś pytania?
Zaległa  ponura  cisza.  Nabrałem  pewności,  że  moja  wcale  nieprzypadkowa 

wzmianka o dziekanacie trafiła tu i ówdzie w czułe miejsce.

Rozejrzałem się dookoła.
— Nie ma pytań — stwierdziłem spokojnie. — Cisza. Nikt nawet nie piśnie. Tam 

do licha!

Rozległ się nerwowy śmiech. Najwyraźniej dotarłem do większości obecnych.
— Widzę, że się rozumiemy — uznałem. — Na moich zajęciach obowiązuje twarda 

zasada: reguły ustanawiam ja. Dopóki zechcecie państwo o tym pamiętać, wszystko bę-
dzie w porządku. To tyle na dzisiaj.

background image

72

73

Zgarnąłem karty wpisowe, wrzuciłem je do nesesera i wyszedłem na tyle szybko, 

że nie zdążył mnie dopaść tłum pijawek. Kiedy wykładowca chce sobie oczyścić teren 
w czasie pierwszych wykładów, strategia oparta na szorstkości jest naprawdę godna po-
lecenia.  Przynosi  niezłe  rezultaty.  Zaskoczenie  i szybkie  tempo  wycinają  maruderów, 
podczas gdy przeciąganie sprawy dodaje im odwagi.

Poszedłem do garażu, otworzyłem samochód, usiadłem wygodnie i przerzuciłem 

karty zgłoszeniowe, żeby sprawdzić, ile ich do mnie trafiło. Oczywiście za dużo. Zawsze 
to samo. Moje nieprzyjazne wystąpienie miało skorygować ten stan. Terroryzm akade-
micki bezsprzecznie ma swoje uzasadnienie.

Czekając na Twink, czytałem „Raj utracony”. Zjawiła się jakieś pół godziny póź-

niej.

— Rzeczywiście byłeś w aż tak podłym humorze? — zapytała, siadając obok mnie.
— Owszem. Bardzo uraziłem uczucia dzieciaków?
— Strasznie się nabzdyczyli. Wszyscy są zgodni, że zadanie pracy pisemnej pierw-

szego dnia semestru stanowi coś w rodzaju naruszenia praw konstytucyjnych.

— Jejku, okropnie mi wstyd.
— Prawdę mówiąc, byłeś okropny — zachichotała. — Przed wykładem wspomnia-

łeś coś o stałej przemowie. Czy ty naprawdę zawsze na pierwszym semestrze dajesz lu-
dziom w kość?

Pokiwałem głową i uruchomiłem silnik.
— Jak najbardziej. I działa to doskonale. Trafiłem nawet na czarną listę wydziału 

wychowania fizycznego.

— No to nieźle.
—  Stamtąd  przychodzą  głównie  wielkie,  silne  i durne  dzieciaki,  które  puszą  się 

w drużynowych fioletowych mundurkach i ze wszystkich sił starają się popędzić kota 
drużynom z Kalifornii. Trenerzy tych zespołów mają listę nazwisk, którą dają swoim 
oswojonym gorylom. Lista jest zatytułowana: „Nie zapisuj się na kursy do tych facetów”. 
Poczytuję sobie za honor, że moje nazwisko się tam znajduje.

— Jestem z ciebie dumna! — wykrzyknęła Renata.
Wyjechaliśmy z garażu.
— Uspokój się.
— Niektóre epitety, jakimi obrzucili cię studenci, nie nadawałyby się do druku.
— Doskonale. To znaczy, że moja przemowa nie przeszła bez echa.
— Ten mądrala, co prosił o definicję istoty ludzkiej, usiłował nawet stworzyć pe-

tycję, żeby przedstawić protest w rektoracie. Ale mało było zainteresowanych podpi-
saniem tego ważnego dokumentu. Spora część ludzi zdecydowała, że po prostu zmieni 
wykładowcę.

—  Doskonale.  O to  szło.  Dzisiaj  byłaś  świadkiem  jednego  z posunięć  wykorzy-

stywanych  w rozgrywkach  akademickich.  Rektorat  stara  się  zmusić  asystentów  i wy-

background image

72

73

kładowców  do  niewolniczej  pracy,  przyjmując  możliwie  najwięcej  chętnych  do  każ-
dej grupy. Niektórzy asystenci, ludzie o miękkich sercach, tęsknią za aprobatą własnych 
uczniów. Ja natomiast jestem twardy i wcale tego nie ukrywam. Mniej więcej po tygo-
dniu zwykle kończy się oddzielanie ziarna od plew i na moim kursie zostaje śmietanka, 
natomiast mili i sympatyczni nauczyciele dostają w spadku cały chłam. Moi studenci 
zapewne nawet niespecjalnie mnie potrzebują, ponieważ i tak już potrafią pisać całkiem 
przyzwoite prace. Mięczaki natomiast dostają domorosłych literatów, którzy nie zdołają 
przebrnąć od końca jednego zdania do początku drugiego, nawet gdyby od tego zale-
żało ich życie. Nauczyłem się zasad funkcjonowania akademickiego terroru od profe-
sora Conrada. Sam dźwięk jego nazwiska powoduje u niektórych drgawki.

Wyjechaliśmy już na Czterdziestą Piątą, prowadzącą do Wallingford.
— Moja praca na pewno ci się spodoba — stwierdziła Twink.
— Zapomniałaś, że nie jesteś prawdziwą studentką? Nie musisz nic pisać.
— Napiszę, bo chcę. Zobaczysz, jak przeczytasz, padniesz z wrażenia.
— Nie rozumiem. Przecież stopnie nie są ci do niczego potrzebne.
— Chcę coś udowodnić, mój ty najmądrzejszy zastępco starszego brata pod słoń-

cem.  Nie  rzucaj  wyzwania,  jeśli  nie  jesteś  gotów  go  przyjąć.  — Zamilkła  na  chwilę. 
— Sam jesteś sobie winien. Czasami nie mam ochoty odpuścić. Powiedziałeś, że chcesz 
dostać dobre wypracowanie. No to dostaniesz i w dodatku nawet nie będziesz musiał 
go oceniać. Super, nie?

Zaskoczyła  mnie  całkowicie.  Wcześniej  nie  była  tak  ekspansywna...  w zasadzie 

żadna z bliźniaczek taka nie była. Wiedziałem, że są inteligentne, to na pewno, ale nigdy 
się tym nie przechwalały. Jasne, Renata była teraz starsza, a czas spędzony u doktora 
Fallona sprawił prawdopodobnie, iż dojrzała wcześniej niż jej rówieśnicy. Przeciętny 
student  pierwszego  roku  college’u  przychodzi  do  nas  z bagażem  doświadczeń  z po-
przedniej szkoły. A uczniowie szkół średnich są zwykle istotami stadnymi i najbardziej 
boją się odstawania od tłumu. W chwili debiutu w college’u co inteligentniejsi próbują 
się oddzielić od stada i wyjść na swoje. Zwykle zajmuje im to około roku. Renata najwy-
raźniej przeskoczyła ten etap jednym susem.

Zdecydowanie podobała mi się ta nowa Renata, podejrzewałem, że doktor Fallon 

zgodzi się z moimi odczuciami. Robiło się lepiej, niż ktokolwiek oczekiwał.

¬ ¬ ¬

Wysadziłem  Twink  pod  domem  Mary,  wróciłem  do  kampusu  i oddałem  się  ba-

daniom nad podobieństwami łączącymi Whitmana z Brytami. Skończyłem tuż przed 
piątą, więc zdążyłem do domu akurat na kolację.

background image

74

— Trish, mam ci powiedzieć, że Charlie się spóźni — zagrzmiał James, gdy weszli-

śmy do jadalni. — Zdaje się, że coś nawaliło u Boeinga i szef programu, w który Charlie 
jest zaangażowany, zwołał nagłą konferencję.

— Brzmi to strasznie złowieszczo — oceniła Erika. — Jeśli Boeing zwołuje nagłą 

konferencję, może to oznaczać, że powinniśmy zacząć szukać schronu.

— Nic konkretnego nie powiedział — stwierdził James — ale mam wrażenie, że coś 

im odpadło od większej całości, bo któryś z firmowych geniuszów zapomniał przeliczyć 
cale na centymetry przy jakimś istotnym zespole związanym z bronią palną. Charlie, 
opisując mi sytuację, używał wyjątkowo barwnego języka.

— No tak, cale czy centymetry... Taka pomyłka może trochę utrudnić trafienie do 

celu — zgodziłem się. — Milimetr tu, milimetr tam... to się wszystko sumuje i klapa.

— Zwłaszcza jeśli ktoś usiłuje trafić w konkretny fragment pasa asteroid — przy-

taknął James.

— Sylvio, bardzo jesteś dzisiaj zajęta? — spytałem naszego domowego psychologa.
— A co, łepetyna ci szwankuje? — zaciekawił się James.
— Mam nadzieję, że nie. Chciałbym cię, Sylvio, spytać o zdanie na temat pewnego 

dzisiejszego zdarzenia.

— Pytaj śmiało.
— Ta bliźniaczka, o której wam wspominałem, zrobiła dzisiaj coś, co mi się nie zga-

dza z jej charakterem. Chyba nie jest aż tak krucha i delikatna, jak się nam wszystkim 
wydaje. Odniosłem wrażenie, że bardzo się jej śpieszy do niezależności. Czuje się ura-
żona nawet wtedy, kiedy proponuję jej podwiezienie, bo przecież ma rower. Chce nim 
jeździć niezależnie od pogody.

— To pewnie odreagowanie okresu spędzonego w sanatorium. W takich zakładach 

zwykle nie pozwala się pacjentom na samodzielność.

— Więc to rodzaj buntu?
—  Raczej  dążenie  do  odzyskania  pewności  siebie  — skorygowała  mnie  Sylvia. 

— Ogólnie rzecz biorąc, zachowanie do zaakceptowania, dopóki dziewczyna nie posu-
nie się za daleko. Możesz mi podać jakieś szczegóły? Na przykład co dziwnego stało się 
dzisiaj?

— Znalazła się w Seattle, bo ustaliliśmy, że będzie przychodziła na moje wykłady, 

na pierwszy rok anglistyki. W zasadzie ma udawać studentkę, żeby częściej bywać mię-
dzy ludźmi.

— Interesujący pomysł — zauważyła Erika. — W ten sposób została przeniesiona 

z jednego zakładu do drugiego.

— W pewnym sensie, rzeczywiście — musiałem się zgodzić. — Zadałem dzisiaj wy-

pracowanie. Renata nie musi go pisać, a mimo to oznajmiła mi, że napisze. W dodatku 
ma być tak dobre, że padnę z wrażenia.

background image

74

— Zadałeś pracę pisemną pierwszego dnia kursu? — spytała Trish z niedowierza-

niem. — Jesteś potworem!

— To mój sposób na selekcję. Najlepszy na wystraszenie imprezowiczów. A Renata 

potraktowała to zadanie jak rzucenie rękawicy i zamierza ją podjąć.

— Ona się w tobie podkochuje — zawyrokowała Erika. — Przez pracę pisemną do 

serca.

— Zejdź na ziemię — zaprotestowałem. — Nic z tych rzeczy.
—  Nie  bądź  taki  pewien  — odezwała  się  Sylvia  w zamyśleniu.  — Wcale  nie  tak 

rzadko się zdarza, że pacjent obdarza swojego terapeutę głębszymi uczuciami.

— Nie jestem jej terapeutą — sprostowałem.
— Nie? Stale się nią przejmujesz, starasz się na każdym kroku ułatwiać jej życie 

i wychodzisz z siebie, jeśli stanie się cokolwiek wykraczającego poza absolutną normal-
ność. Robisz co w twojej mocy, żeby wyzdrowiała. Według definicji z mojego podręcz-
nika jesteś jej terapeutą.

— Chyba przegapiłaś jeden istotny szczegół — wtrącił James z namysłem.
— Jaki?
— Mark przez całe jej życie był dla niej starszym bratem. Jego jednego rozpoznała, 

kiedy otrząsnęła się z szoku. Czy w tej sytuacji jest możliwe, żeby przedstawienie pod 
tytułem „napiszę taką pracę, że padniesz z wrażenia”, było wywołane przez chęć zdoby-
cia uznania Marka?

— Chcesz powiedzieć, że Marka zaczęła traktować jak ojca?
— Coś w tym rodzaju.
— Serdeczne dzięki — wpadłem im w słowo, uśmiechając się ironicznie. — Teraz 

dopiero mamy bigos. Czy Renata walczy o zwrócenie na siebie uwagi, czy szuka uzna-
nia?

— Wszystko i tak sprowadza się do jednego, prawda? — uznała Erika.
— Muszę poznać tę dziewczynę — uznała Sylvia. — Na razie powinieneś porozma-

wiać z doktorem Fallonem. On ją zna, więc pewnie będzie umiał ocenić, co się właści-
wie dzieje. Może to nic szczególnego, ale z drugiej strony... — nie dokończyła zdania.

Zacząłem  żałować,  że  w ogóle  się  odezwałem.  Sprawy  Twinkie  to  był  mój  pro-

blem, a ja otworzyłem przed znajomymi drzwi, które może powinienem był zamykać 
jak najszczelniej. Przyjaciele ze stancji wydawali się żywo zainteresowani zachowaniem 
Renaty, a ja nie miałem pewności, czy chciałem, żeby zaczęli drążyć ten temat.

Tyle że naprawdę nie miałem pojęcia, co się dzieje w głowie Twink, a może któreś 

z nich wpadłoby na jakiś dobry pomysł. Jeśli tak, to będę prosił o pomoc bez najmniej-
szej żenady.

background image

76

77

Rozdział 6

Tej  nocy  długo  nie  mogłem  zasnąć,  a kiedy  wreszcie  odpłynąłem  w nieświado-

mość, nawiedził mnie dziwaczny sen z Milionem, Whitmanem i Twink w rolach głów-
nych. Z niewiadomego powodu prześladowali mnie wyjątkowo zgodnie, a żeby sprawy 
skomplikowały się jeszcze bardziej, do akcji wmieszał się dodatkowo zielony łańcuch.

Nic dziwnego więc, że rano zszedłem na dół nie całkiem przytomny. James, Charlie 

oraz brygada dziewcząt w szlafrokach tkwili przed kuchennym telewizorkiem stojącym 
na blacie, wpatrywali się w ekran z uwagą i słuchali w skupionej ciszy.

— Co jest? — zapytałem.
—  Jakiś  gangsterzyna  zakończył  nocą  swój  podły  żywot  — poinformował  mnie 

Charlie. — Reporterzy twierdzą, że to powtórka z morderstwa Muńoza sprzed dwóch 
tygodni.

— Następny pokrojony? — spytałem, nalewając sobie do kubka kawy zaparzonej 

przez Erikę.

— Jak najbardziej. Niektórzy dziennikarze z lekka pozielenieli. Zdaje się, że różne 

części ciała i wnętrzności nieboszczyka znajdują się na dość dużym obszarze.

Trish wydała z siebie zdławiony dźwięk.
— Mógłbyś się trochę opanować? — burknęła, patrząc na Charliego wymownie.
—  Wybacz  — zmitygował  się.  — Swoją  drogą,  najświeższy  denat  był,  niestety, 

znacznie bliżej naszego domu niż Muńoz. Znaleźli go nad brzegiem jeziora Green Lake 
w Woodland Park, to raptem ze dwa kilometry stąd.

— Morderstwo miało miejsce na tyle blisko zoo, że zaniepokoiło zwierzęta — dodał 

James.  — Wspomniano  o tym  przed  chwilą.  Chyba  wszyscy  mieszkający  niedaleko 
parku słyszeli ryk lwów, trąbienie słoni i wycie wilków. Ktoś w końcu zaalarmował do-
zorców. Jeden z nich znalazł ciało i wezwał policję.

— No i tak — podjął Charlie. — Reporterzy wpadli w zbiorową histerię, a glinia-

rze ze stoickim spokojem twierdzą, że oba ostatnie morderstwa, dzisiejsze i to sprzed 
dwóch tygodni w kampusie, może coś łączyć. Zastanawiające. W tej samej części miasta, 
w ciągu dwóch tygodni w identyczny sposób traci życie dwóch facetów, a gliniarze su-
gerują, że te zdarzenia mogą — mogą! — mieć ze sobą coś wspólnego. Fantastycznie!

background image

76

77

— Przestań się wydurniać, Charlie! — Sylvia wyraźnie miała dosyć.
— Zawsze wścieka mnie obłuda — odparł Charlie. — Wszyscy dziennikarze wysi-

lają się jak nie wiem co, żeby wyglądać na poważnych, a najlepiej ponurych, ale w duchu 
skaczą z radości, że mają czym zapełnić czas antenowy czy kolumny w gazecie.

— Mordercę nazwali Rzeźnikiem z Seattle — poinformowała mnie Trish. — Ten 

przydomek będziemy przez najbliższy miesiąc albo dwa na pewno słyszeli bez chwili 
przerwy, zupełnie jakby cała sprawa miała znaczenie międzynarodowe, a nie była po 
prostu wojną podjazdową między rywalizującymi gangami. Wiesz, jacy potrafią być re-
porterzy.

— O tak, wiem doskonale — przyznałem. — Czekam na dzień, kiedy facet zapo-

wiadający  pogodę  dostanie  przed  kamerami  zawału  serca,  bo  w prognozach  na  na-
stępny dzień szansa deszczu i słońca będą po pięćdziesiąt procent. Czy ten dzisiejszy 
trup też był Meksykańcem i dealerem?

— Nie — odpowiedziała mi Trish. — Nazywał się Lloyd Andrews. Ale też miał dość 

obszerną kartotekę. Parę razy był aresztowany za narkotyki, popełnił też mnóstwo in-
nych przestępstw i wykroczeń.

— Drobna płotka — dorzucił Charlie. — Może upłynniał trochę koki od czasu do 

czasu, ale więcej kupował, niż sprzedawał. Pechowiec. Taki jeśli ukradnie samochód, to 
zaraz złapie gumę. Jeśli sobie wyobrazi, że jakaś lalunia na niego leci, kończy z oskar-
żeniem o próbę gwałtu. A jak zaplanuje włamanie, wybiera jedyny dom w okolicy wy-
posażony w system alarmowy. To jeden z tych, którzy przynoszą wstyd światu zbrodni. 
Stanowczo nie był z tej samej półki co Muńoz, więc teoria porucznika Kataryny traci na 
aktualności. Gepard nie brudzi sobie rąk takimi płotkami. Jego obchodzą grube ryby.

Trish zerknęła na kuchenny zegar.
— O rany! — wykrzyknęła. — Dziewczyny, czas ucieka. Bierzemy się do śniadania, 

bo nam chłopcy schudną.

Wszystkie trzy zajęły się przygotowywaniem posiłku.
— Włączcie sobie telewizor w salonie — rozkazała Erika. — Przestańcie nam się 

kręcić pod nogami.

— Tak jest — zahuczał zgodnie James głębokim basem. — Przejdźmy do salonu, 

panowie.

We trzech ruszyliśmy do pokoju od frontu. James włączył stary, trochę śnieżący te-

lewizor i skupiliśmy się na śledzeniu programu.

„...Morderstwa  są  najnowszym  ogniwem  długiego  łańcucha  przykrych  zdarzeń, 

do  jakich  dochodziło  tutaj,  w naszej  okolicy,  w północno-zachodniej  części  stanu 
Waszyngton  — przypomniał  nam  reporter.  — Władze  nadal  szukają  śladów  mogą-
cych doprowadzić do zidentyfikowania zabójcy znad Green River, trzeba też pamiętać, 
że w tym rejonie zaczynał Ted Bundy. Rzeźnik z Seattle jednak wybiera na ofiary męż-
czyzn, w każdym razie do tej pory”.

background image

78

79

— Powinniśmy to powtórzyć dziewczynom — zawyrokował James.
— Trochę je rozstroiły te morderstwa w sąsiedztwie. Sprawa całkowicie zrozumia-

ła, skoro plącze się tu ktoś z ostrym nożem.

— Może przydałoby się pomyśleć o zorganizowaniu eskorty — zaproponowałem. 

— Dodać jeszcze jedną zasadę do reguł obowiązujących w tym domu: Nikt nie wycho-
dzi samotnie po zmroku. Przynajmniej dopóki się to wszystko nie uspokoi albo Rzeźnik 
nie zaszlachtuje kogoś w Olimpii czy w Bellingham.

— Ma to ręce i nogi — zgodził się Charlie. — Nie przypuszczam, żeby im naprawdę 

coś  groziło,  bo  oba  zabójstwa  są  związane  z porachunkami  gangsterskimi,  ale  chyba 
powinniśmy  zorganizować  jakąś  ochronę,  dopóki  faceci  z telewizji  nie  znajdą  sobie 
wdzięczniejszego tematu. Może wrócą do losu księżniczki Diany. Na przykład: „Pawana 
dla zmarłej księżniczki jest utworem doskonałym, ale może się znudzić, jeśli się go wy-
słuchało po raz czterdziesty lub pięćdziesiąty”. Najdziwaczniejsze w tej całej historii jest 
to, że media stale próbują wybielić same siebie i wykręcają się od odpowiedzialności za 
ten wypadek samochodowy. Gdyby nie ogłoszono sezonu otwartego na księżniczkę Di, 
te sępy ze złomem zamiast aparatów nie prześladowałyby jej na każdym kroku.

— Jak ci poszło wczoraj na tym pilnym zebraniu? — zapytałem Charliego. — James 

powiedział, że jakiś półgłówek pomylił cale z centymetrami.

— Dokładnie tak. Ale akurat dział inżynierii jest bez zarzutu. Rysunki techniczne 

były w centymetrach. To kupujący zawalił sprawę, nie my. Boeing tylko wydał milion 
baksów z naszych podatków na komponent, który nie będzie pasował, ponieważ jakiś 
idiota kupujący towar w życiu nie słyszał o systemie metrycznym. Zwalimy sprawę do 
księgowości, niech oni się męczą, jak to wygładzić. Na pewno nie będą szczęśliwi, ale 
trudno. Cięcia budżetowe spowodowały mocne przykręcenie śruby w Departamencie 
Obrony, więc nie mamy już tak swobodnego dostępu do Fortu Knox jak dawniej.

— Fatalnie — zakpiłem. — Biedactwa.
— E, nie przejmuj się aż tak bardzo. Zastanów się, jak wiele cudownych wynalaz-

ków zawdzięczamy przemysłowi obronnemu: bombę wodorową, bombę neutronową, 
gaz  paraliżująco-drgawkowy,  rakiety  samonaprowadzające,  broń  laserową,  no  i cały 
wybór ślicznych bakterii,  dzięki którym ludzie zapadają na coraz bardziej wyrafino-
wane choroby, jak trąd, gruźlica albo świerzb. Czy moglibyśmy się bez tego obyć?

— Naprawdę nie wiem — odrzekłem. — Ale chętnie bym spróbował.

¬ ¬ ¬

Po śniadaniu znowu się rozeszliśmy. Jeszcze ani razu nie spotkaliśmy się na tere-

nie uniwersytetu. Każde z nas miało zajęcia w innym czasie i innym budynku. Żadne 
ustawy  antysegregacyjne  nie  odniosłyby  na  terenie  uczelni  skutku.  Zapewne  można 
znieść segregację rasową albo płci, ale wydziałów? Niemożliwe.

background image

78

79

Przez cały ranek walczyłem z Miltonem, koncentrując się na „Aeropagitica”. Milton 

był purytaninem do szpiku kości, a cenzura leży u podstaw etyki purytańskiej. Dlaczego 
więc Johnny Milton namawia nas do drukowania, czego dusza zapragnie — i niech się 
broni samo?

Tego dnia Twink nie przyszła na mój wykład o pierwszej trzydzieści. Zaniepokoiłem 

się. Może zmieniła zdanie z powodu tego przedstawienia, jakie dała po wczorajszym 
spotkaniu? Obietnica, że padnę z wrażenia, była przecież jednak arogancka. Może teraz 
Renata nie miała odwagi spojrzeć mi w twarz?

Niezależnie od powodu i punktu widzenia wagary nie dawały jej żadnych korzy-

ści. Czy jej się podobało, czy nie, i tak musieliśmy spędzić ten semestr razem. Złożyłem 
obietnicę  i zamierzałem  jej  dotrzymać.  Kiedy  stało  się  oczywiste,  że  nieobecność 
Twinkie to rzeczywiście nieobecność, a nie zwykłe spóźnienie, postanowiłem przy naj-
bliższej okazji powiedzieć małej, co o tym myślę. Jeśli jej się moja opinia nie spodoba, 
tym dla niej gorzej.

Moja grupa pierwszoroczniaków była teraz znacznie mniej liczna. Widocznie do-

brze  opracowana  przemowa  wygłoszona  pierwszego  dnia  odniosła  pożądany  skutek 
i znacząco przerzedziła stado. Teraz nadszedł czas na drugą stałą przemowę, w której 
zdradzałem, że niczego, co dostanę w druku, nie będę traktował bałwochwalczo, jakby 
to były tablice zniesione przez Mojżesza z góry Synaj. Następnie wszedłem na drogę 
urzędowej logiki. Trochę otworzyli oczy, kiedy rzuciłem od niechcenia Post hocergo 
propter  hoc
.  Dostrzegłem  jednak  pewną  parę,  która  wykazywała  słabe  oznaki  zrozu-
mienia, a to zawsze podnosi człowieka na duchu. Próba nauczenia czegokolwiek grupy 
ludzi składającej się wyłącznie z debili bywa potwornie deprymująca.

Zanim się rozstaliśmy, niedwuznacznie przypomniałem im, że praca pod tytułem 

„Jak spędziłem wakacje” ma być gotowa na następny dzień. Miałem pewność, że w ten 
sposób pozbędę się reszty bezmózgich pomyłek natury, a zostaną u mnie tylko ludzie 
warci czasu i uwagi. O to właśnie chodziło w tej szopce z odgrywaniem srogiego pro-
fesora.

¬ ¬ ¬

Mary otworzyła mi w szlafroku, wyglądała na zmęczoną.
— Gdzie Renata? — spytałem. — Nie przyszła na wykład.
— Znowu miała fatalną noc — odparła Mary. — Te jej koszmary zaczynają mnie 

martwić. Kiedy wróciłam z pracy, trzęsła się jak osika. Jeśli nic się nie zmieni, może 
trzeba będzie ją znowu zamknąć w klinice.

— Nie jest chyba aż tak źle!
— Jest niedobrze. Znowu dałam jej pigułkę nasenną, ale nie chciałabym tego robić 

często, żeby się nie uzależniła.

background image

80

81

— Porozmawiam o tym z doktorem Fallonem — postanowiłem. — Robię wszystko 

co w mojej mocy, żeby oszczędzić Twink stresu, ale może popełniam jakieś błędy. Nawet 
jeśli niewiele mi ta rozmowa da, to może przynajmniej lekarz przepisze jej jakiś odpo-
wiedni środek uspokajający.

— Od środków uspokajających już tylko krok do heroiny — ostrzegła mnie Mary. 

— Lepiej nie brać, chyba że koniecznie trzeba.

— Poczekajmy, co powie Fallon. Miejmy nadzieję, że to jakieś chwilowe kłopoty 

i przejdą,  kiedy  Twink  przyzwyczai  się  do  nowego  trybu  życia.  Lepiej  zostanę  tu  na 
noc.

— Nie trzeba. Mam dzisiaj wolne, zapomniałeś?
— Faktycznie wyleciało mi z głowy. — Przyjrzałem się jej dokładniej. — Wyglądasz 

okropnie — stwierdziłem otwarcie.

— Serdeczne dzięki! — prychnęła.
— Przecież wiesz, o co mi chodzi. Ledwo się trzymasz na nogach. Czy ty w ogóle 

spałaś?

— Zdrzemnęłam się trochę na kanapie. Szczęście, że nie idę dzisiaj do pracy. Spanie 

na służbie jest surowo zabronione.

— Czy wczoraj wieczorem przed twoim wyjściem do pracy Twink robiła coś dziw-

nego?

— Powiedziała mi, że siada do pisania pracy na twoje zajęcia... Swoją drogą, pojęcia 

nie mam, jak się mogła nad tym skupić. Magnetofon ryczał na cały regulator.

— Słuchała czegoś dla małolatów?
— Raczej nie, chyba że ostatnio małolatom bardzo zmienił się gust. Brzmiało to tro-

chę, jakby jakaś kobieta śpiewała z watahą wilków.

— A, wiem. Spodobała jej się ta taśma. Była w pudełku z nagraniami, które przy-

wiozłem z Everett.

— Jak to się nazywa?
— Nie wiadomo. Któraś z bliźniaczek skopiowała nagranie z innej kasety, a może 

z CD, i zapomniała opisać. Twink robi się trochę mało przytomna, kiedy tego słucha. 
— Strzeliłem palcami. — Właśnie sobie przypomniałem, że tego samego słuchała przed 
poprzednim atakiem koszmarów.

— Może powinniśmy trochę u niej poszperać, znaleźć tę kasetę, a potem niechcący 

ją zgubić, co? Jeśli ta muzyka jest przyczyną kłopotów, niech Twinkie jej nie ma pod 
ręką.

— Spytam doktora Fallona. Są jeszcze inne możliwości. Oba napady zdarzyły się 

w poniedziałek, więc może Twink nie lubi poniedziałków? A może przyczyna jest jesz-
cze inna? Sprawdźmy, co Fallon ma do powiedzenia, potem coś postanowimy.

— Racja — zgodziła się Mary.

background image

80

81

— Spróbujesz się przespać?
— Jasne.

¬ ¬ ¬

Po powrocie do domu wygrzebałem numer telefonu doktora Fallona i zadzwoni-

łem do niego z aparatu w salonie.

— Mówi Mark Austin. Dzwonię, bo Renatę nocami prześladują koszmary. Muszą 

być naprawdę przerażające, bo rano jest nie do życia.

—  To  dość  powszechne  zjawisko.  Pacjenci  przebywający  poza  ośrodkiem  często 

miewają koszmary senne.

— Może pan jej przepisać jakiś środek uspokajający? Ciotka dała jej pigułki nasen-

ne, ale chciałbym uzgodnić to z panem, zanim sytuacja zacznie się powtarzać.

— Jakie pigułki? — spytał Fallon ostrzejszym tonem.
— O, do licha, nie wiem.
— Powszechnie dostępne czy na receptę?
— Raczej na receptę.
Doktor Fallon zaklął siarczyście.
— Rozumiem, że nie był to najlepszy pomysł — zgadłem.
—  Proszki  nasenne  są  teraz  dla  Renaty  stanowczo  niewskazane.  Podstawowym 

składnikiem takich środków są barbiturany, a koszmary senne to jeden z symptomów 
oczyszczania się organizmu właśnie z barbituranów.

— Można się od nich uzależnić?
— Jak najbardziej. Tutaj, w sanatorium czasami aplikujemy je pacjentom, ale w ści-

śle  określonych  dawkach.  Nawet  krótki  powrót  do  barbituranów  może  zaprzepaścić 
całe lata leczenia. Nie wolno dopuścić do tego, żeby się walały po kątach jak popcorn.

Nagle nabrałem lodowatej pewności.
— Doktorze, kiedy Twink trafiła do pana, naszpikował ją pan środkami nasenny-

mi, prawda?

—  To  rutynowe  postępowanie.  Pacjent  psychotyczny  musi  zostać  ustabilizowa-

ny, nim zaczniemy jakąkolwiek terapię. Ale my bardzo sumiennie kontrolujemy dawki, 
a przechowujemy barbiturany równie mocno strzeżone jak opiaty. Jeśli ciotka Renaty 
zostawia je w domu, gdzie popadnie, Bóg jeden wie, ile Renata zdążyła już sobie zorga-
nizować.

— Ona by tego nie zrobiła.
— Niech się pan nie oszukuje. Renata łatwo może zostać narkomanką.
— Czy te środki naprawdę są aż tak groźne?
— Szczególnie w przypadku osoby chorej psychicznie.

background image

82

83

— Doktorze, nie przesadzajmy. Renata czasami bywa mało przytomna, ale trudno 

ją nazwać wariatką.

— Naprawdę? Kiedy do mnie trafiła, mówiła tylko w języku zrozumiałym wyłącz-

nie przez nią samą, a teraz, gdy wreszcie zaczęła się komunikować z otoczeniem, nadal 
nie wie nawet, jak ma na imię. Jeśli to nie jest choroba psychiczna, to w każdym razie 
pacjent jest na najlepszej drodze do takiej przypadłości. Proszę przekazać ciotce Renaty, 
żeby zamknęła te przeklęte pigułki na siedem spustów w jakimś najciemniejszym kącie, 
gdzie Renata ich nie znajdzie. Lepiej nie kusić losu. Co poza tym?

— Jeszcze za wcześnie na wnioski. Wykłady dopiero się zaczęły.
— Może Renata ma koszmary właśnie z powodu wykładów?
— Doktorze, zabrała się do tego z pieśnią na ustach. Chociaż nie jest studentką, po-

stanowiła napisać wypracowanie, którego nikt od niej nie wymagał. O tym też miałem 
panu koniecznie powiedzieć. Aha, no i buntuje się za każdym razem, kiedy jej propo-
nuję pomoc. Chce jeździć na rowerze, niezależnie od pogody. Wczoraj wieczorem roz-
mawiałem o tym z moimi współlokatorami. Jedna z koleżanek specjalizuje się w choro-
bach umysłowych. Jej zdaniem to gwałtowne dążenie do samodzielności jest spowodo-
wane pobytem w pana sanatorium. Ponieważ życie osoby chorej psychicznie w klinice 
jest szczegółowo kontrolowane, zdaniem Sylvii Renata może teraz przesadzać z umiło-
waniem wolności.

— Zgodziłbym się z tą opinią. Pańska przyjaciółka może nam się przydać. Czy po-

znała Renatę?

— Jeszcze nie, ale bardzo chce się z nią spotkać, zresztą pozostali też. Tylko wie 

pan... wszyscy jesteśmy studentami ostatniego roku, więc w jakimś sensie dominujemy 
nad Twinkie. Nie chciałbym jej onieśmielać.

— Czy pańscy przyjaciele znają sytuację Renaty?
— W ogólnych zarysach. Streściłem im, co przeszła.
— Powinienem porozmawiać z tą osobą od zaburzeń psychicznych... ma na imię 

Sylvia, tak? Pan jest osobiście zaangażowany w sprawy Renaty, a pani Sylvia byłaby, jak 
sądzę, znacznie bardziej obiektywna, mogłaby zauważyć symptomy, które panu umkną. 
Chciałbym, żeby się ze mną skontaktowała. — Przerwał na chwilę. — Są może między 
wami jakieś bliższe układy, o których powinienem wiedzieć?

— Takie układy byłyby wbrew zasadom obowiązującym na stancji. Lubię Sylvię, ale 

nic z tych rzeczy. W skrócie rzecz ujmując, jest odrobinę sentymentalną Włoszką, ale to 
twarda sztuka.

— Niech ją pan poprosi, by do mnie zadzwoniła.
— Da się zrobić. Zna pańską reputację, więc może być trochę zbyt wylewna na po-

czątku, ale potem się uspokoi. Muszę wracać do książek, panie doktorze.

— Owocnej nauki — pożegnał mnie rozbawionym tonem.

background image

82

83

¬ ¬ ¬

Tego dnia po kolacji Charlie zaproponował, żeby panowie wybrali się Pod Zieloną 

Latarnię wypytać jego brata o fakty dotyczące wydarzenia w Woodland Park. James nie 
wyraził ochoty. Zgłębiał Hegla; tezy, antytezy i syntezy wprawiały go w kiepski humor.

Brat Charliego siedział przy barze. Sączył piwo i z kwaśną miną patrzył w telewi-

zor, gdzie reporter lokalnej rozgłośni desperacko usiłował wprowadzić Rzeźnika z Se-
attle do pierwszej ligi.

— Nie masz tego dosyć w robocie? — spytał Charlie.
— Barman wybiera kanał — odparł Bob. — Telewizor jest jego własnością. Całe 

miasto  zwariowało  na  punkcie  sprawy  Rzeźnika.  Zadzwonisz  wreszcie  do  mamy? 
Próbowała cię złapać cały zeszły tydzień.

— Coś się stało?
— Po prostu martwi się o ciebie. Takie już są matki. Zwłaszcza jeśli jeden ze szcze-

niaków zapomina się odezwać od czasu do czasu.

— Byłem bardzo zajęty.
— Nie mydlij mi oczu, mały. Zawsze można znaleźć pięć minut. Zadzwoń do niej. 

Zdejmij mi to z głowy.

— Dobrze już, dobrze, nie denerwuj się, zadzwonię. Co słychać w sprawie najnow-

szych zdarzeń?

— Zmieniłeś specjalizację? Chcesz teraz być reporterem i prosisz o wywiad?
— Zejdź na ziemię. Nie podjąłbym się tego za żadne pieniądze. Każdemu się zda-

rza wyjść na osła, ale ci ludzie robią z siebie idiotów z własnej woli, i to przed kamerami. 
Nie, nie. Rzecz w tym, że mieszkamy z trzema paniami, a one są cokolwiek zaniepoko-
jone całą tą sprawą Rzeźnika z Seattle. Jeśli nam powiesz, co się dokładnie dzieje, może 
zdołamy dziewczęta uspokoić.

Bob rozejrzał się dookoła.
— Przejdźmy w jakieś spokojniejsze miejsce — zaproponował. — To nie są sprawy 

do publicznego roztrząsania.

Przesiedliśmy się na tył sali, Charlie i ja zamówiliśmy po piwie.
— Jeśli plotki o Rzeźniku napędziły dziewczętom strachu, to najlepiej zrobicie, jeśli 

wyposażycie swoje panie w pojemniki ciśnieniowe. Mogą być z pieprzem — oznajmił 
Bob. — Wystarczy psiknąć napastnikowi w twarz, żeby go natychmiast obezwładnić.

— Nie pomyśleliśmy o tym — przyznałem. — Skąd to się bierze?
— Powinny być w każdym sklepie z bronią. Mógłbym wam przynieść z pracy, ale 

my mamy dość duże. Te, które się robi specjalnie dla kobiet, są w formie breloczka.

— Wygodne. Zajmę się tym.
— Przypuszczam, że nigdy ich nie użyją, ale pewnie będą się czuły bezpieczniej.

background image

84

— Powiedz, co się właściwie stało — poprosił Charlie. — W telewizorze serwują 

tylko mdłą papkę.

— Nie oczekujesz chyba, że z telewizji dowiesz się prawdy? Telewizja to przedsię-

biorstwo rozrywkowe, nie kopalnia wiedzy. No dobra, słuchajcie. Niewiele mamy do tej 
pory. Na razie uwagę zwracają podobieństwa łączące to najnowsze morderstwo z tym 
sprzed dwóch tygodni na terenie kampusu. Mamy dwóch przestępców, którzy dali się 
pokroić na kawałki w podobnym terenie, późną nocą. Muńoz był prawdziwym krymi-
nalistą, natomiast Andrews dopiero miał zamiar opanować tę sztukę. Owszem, nawiązał 
parę kontaktów z gangiem w północnym Seattle, ale trudno go uważać za członka tej 
grupy. Porucznik Kataryna próbuje przekonać siebie samego, że Andrews był ważniej-
szy, niż to wynika z jego kartoteki, ale ta teoria nie przejdzie. Sam wsadziłem smarkacza 
w zeszłym roku, to zupełnie inna klasa niż Muńoz. W dodatku pracował przy napełnia-
niu butli gazowych, z czego wynika jasno, że działalność kolidująca z prawem nie wy-
starczała, by zarobić na czynsz. Był drobną płotką, która po prostu znalazła się w złym 
miejscu o niewłaściwym czasie.

— Czyli innymi słowy Rzeźnik z Seattle nie istnieje? — zapytał Charlie.
— Nie jestem pewien — odparł Bob. — Możliwe, że mamy do czynienia z firmo-

wym zabójcą.

— Nie rozumiem — przyznałem.
— Spotykamy się z tym dość często. Jeśli jakiś gang chce postawić na swoim tere-

nie znak „wstęp wzbroniony” i robi to poprzez siekanie członków rywalizującego gangu 
na gulasz, to przesłanie zapewne dość szybko zostanie odebrane i zrozumiane. Te dwa 
morderstwa  mogły  być  robotą  jednego  wariata,  ale  może  to  też  być  nowy  standard. 
Przecież w końcu po co kroić trupa, skoro facet już dawno nie żyje?

— Czyli twoim zdaniem jest to coś w rodzaju ogłoszenia? — podsumował Charlie. 

— „Tak skończy każdy, kto przekroczy granicę”, dobrze rozumiem?

—  Twierdzę  tylko,  że  istnieje  taka  możliwość.  Nie  znaleźliśmy  innych  punktów 

stycznych łączących Andrewsa i Muńoza.

— Wobec tego teoria Kataryny o udziale Geparda może się jednak obronić — za-

uważył Charlie.

Bob pokręcił głową.
— To nie jego terytorium. On działa wyłącznie w śródmieściu. W jego wypadku 

północne Seattle jest równie odległe jak obce państwo. Wątpię, żeby wiedział, jak do-
trzeć do Woodland Park, a gdyby nawet się tam znalazł, drzewa i trawa powiedziałyby 
nam o nim wszystko. On się urodził w świecie betonu i słupów telefonicznych. Swoją 
drogą najgorsze, że nie mamy nad czym pracować. Może po trzecim albo czwartym 
morderstwie coś wymyślimy, zaczniemy rozumieć, z kim mamy do czynienia. Jak dotąd 
wiemy niewiele.

background image

84

— Spodziewacie się następnych zbrodni? — zapytałem.
—  Nie  tylko  my.  Całe  miasto  wstrzymuje  oddech.  — Bob  zerknął  na  zegarek. 

— Muszę uciekać. Zadzwoń do mamy, Charlie. Dzisiaj, zanim zapomnisz.

— Jak tylko wrócę na stancję — obiecał Charlie.
— Chciałbym w to wierzyć — westchnął Bob. Odwrócił się i wyszedł.
— Mark, możemy powiedzieć dziewczynom, że nie ma się czego bać?
—  Chyba  jednak  nie.  Za  mało  wiemy,  żeby  ryzykować.  Lepiej  niech  zachowają 

ostrożność, zobaczymy, co będzie dalej, jak facet zabije jeszcze raz.

— Jeżeli zabije.
— Jeśli nic więcej się nie zdarzy, wrócimy do starych zwyczajów. A na razie kupię 

dziewczynom te pojemniczki z pieprzem.

— Chyba trzeba. — Lekko wzruszył ramionami. — Uroki cywilizacji.
— Będziesz się teraz użalał nad sobą i stwierdzisz, że życie jest krótkie, brutalne 

i pełne przykrych niespodzianek, a w dodatku niesie ze sobą samotność i biedę?

— Chyba faktycznie jest brutalne i pełne przykrych niespodzianek. — Dokończył 

piwo. — Chodź. Mam dużo roboty.

background image

86

87

Rozdział 7

W  środę  rano  na  seminarium  poświęconym  Miltonowi  byłem  ledwo  ciepły.  Źle 

funkcjonuję  o tak  wczesnej  porze,  w dodatku  spotkanie  zostało  poświęcone  głównie 
przepychankom  religijnym  siedemnastego  wieku.  Kłótnie  o wiarę  zwykle  poruszają 
wszystkich, a oświadczenie jakiegoś entuzjasty, który stwierdzi: „Mój Bóg jest lepszy od 
waszego!”, niemal z całkowitą pewnością prowadzi do kolejnej wojny.

Po wykładzie zajrzałem do sklepu z bronią i kupiłem trzy pojemniki z pieprzem, 

breloczki rekomendowane przez Boba Westa. Pojemniczki nie wyglądały szczególnie 
imponująco, ale pewnie zawierały dość pieprzu, żeby obezwładnić pojedynczego na-
pastnika, a nasze panie raczej nie będą musiały się bronić przed tłumem.

Wróciłem do Wallingford rozważyć kilka możliwych wersji pracy kończącej kurs 

z Miltona. Natychmiast zrezygnowałem z porównywania pierwszych ksiąg „Raju utra-
conego” z „Piekłem” Dantego. Geografia i polityka piekła niespecjalnie mnie pociągały. 
Może powinienem w ogóle zostawić w spokoju „Raj utracony” i skoncentrować się na 
prozie Miltona?

Tuż po południu zrobiłem sobie kilka kanapek, żeby dotrwać do kolacji. Czasami 

odnoszę  wrażenie,  jakbym  jadał  lunch  bardziej  z przyzwyczajenia  niż  z rzeczywistej 
potrzeby. Właściwie człowiek nie potrzebuje trzech posiłków dziennie, zwłaszcza jeśli 
nie pracuje fizycznie. A jeżeli je, chociaż nie potrzebuje jedzenia, szybko przybiera na 
wadze i osiąga stan, kiedy łatwiej go przeskoczyć, niż obejść. Kwestia diety urosła do 
rozmiarów potężnej gałęzi amerykańskiego przemysłu, a przecież zwykła prymitywna 
rada „odpuść sobie lunch” załatwiłaby bez mydła wszystkich strażników utrzymywa-
nia wagi.

Tymczasem jednak zrobiłem sobie diablo świetne kanapki, jeśli mogę się tak wyra-

zić.

Zjadłem, sprawdziłem godzinę. Dochodziła dwunasta trzydzieści, więc postanowi-

łem zadzwonić do Mary. Znowu padało. Jeśli Twink zamierzała dzisiaj być na wykła-
dzie, chciałem ją podwieźć.

— Już jej nie ma — usłyszałem od Mary. — Pojechała na rowerze.

background image

86

87

— Na litość boską, przecież pada!
— Mark, przypominam ci, że ona ma płaszcz przeciwdeszczowy. Nie denerwuj się 

bez potrzeby.

— Wyszła z dołka?
—  Czuje  się  świetnie.  Radosna  i rozpromieniona.  Każdy  ma  wzloty  i upadki,  ale 

trzeba przyznać, że Renata potrafi szybko wziąć się w garść. To chyba dobry znak, jak 
myślisz?

— Mam nadzieję. Aha, rozmawiałem z doktorem Fallonem o tych pigułkach na-

sennych. Delikatnie mówiąc, nie był specjalnie uszczęśliwiony. Wygląda na to, że Twink 
w sanatorium była uzależniona od barbituranów. Szybko się uspokaja po proszkach, ale 
powinnaś je gdzieś zakamuflować. Zdaniem Fallona Twink może chcieć je łykać jak na-
łogowiec.

— To niedorzeczne!
— Powtarzam ci, co powiedział.
— Powtórz jemu, żeby się wypchał. Doskonale wiem, co robię. Dałam jej pigułkę 

w dramatycznej sytuacji, dziewczyna była kłębkiem nerwów, a to się nie zdarza na tyle 
często, żeby się od czegokolwiek uzależniła.

— Miło mi to słyszeć. Muszę kończyć. Ruszam na uniwersytet.
— Twink też będzie na wykładzie. Nie zamartwiaj się.
— Dobrze, proszę pani.

¬ ¬ ¬

W Padelford Hall sprawdziłem skrzynkę pocztową. Tak jak przypuszczałem, zna-

lazłem w niej sporo kart rezygnacyjnych. Poszedłem do biura i szybko skorygowałem 
listę uczestników kursu. Byłem coraz bliżej celu. Jeszcze jeden solidny odsiew i grupa 
zacznie mieć sensowne rozmiary.

W drzwiach sali stanąłem dokładnie o trzynastej trzydzieści. Ponieważ zamierza-

łem przywiązywać dużą wagę do punktualności, musiałem dawać dobry przykład.

Twink siedziała prawie na środku sali i uśmiechała się lekko, wyraźnie zadowolona 

z siebie. Sprawdziłem listę i poprosiłem o złożenie prac.

— Drodzy państwo — zacząłem wykład. — Nadeszła pora, by poruszyć kwestię do-

kumentacji. Skupimy się dzisiaj na niepozornych uwagach kierowanych do czytelnika, 
zamieszczanych zwykle u dołu strony, a zwanych przypisami. Są one przyjętym w aka-
demickiej  etykiecie  sposobem  na  usprawiedliwianie  zdarzających  się  niekiedy  drob-
nych  kradzieży  dóbr  umysłowych.  Możecie  państwo  bezkarnie  przywłaszczyć  sobie 
w zasadzie każdą dowolną koncepcję, pod warunkiem że ją w tradycyjny sposób ozna-
czycie. Nie wypada zwyczajnie przyznać wprost, że skorzystaliście z bystrości umysłu 

background image

88

89

Arystotelesa albo Toma Paine’a. Wasi profesorowie i tak będą wiedzieli, że powtarzacie 
cudze myśli, więc nie musicie im tej informacji ciskać prosto w twarz. Przestrzegajcie 
państwo wszystkich przyjętych zasad, a nie będziecie im przeszkadzali spać snem spra-
wiedliwych przy czytaniu waszych prac. Jeśli dojdziecie w tym do niejakiej wprawy, mo-
żecie nawet osiągnąć w ten sposób kolejny stopień naukowy, nie kalając mózgu żadną 
oryginalną ideą. Po to tu właśnie jesteśmy, prawda? Chcemy zanurzyć się w miernocie 
i cieszyć wolnością. Oryginalność wymaga myślenia, a większość ludzi boi się tego jak 
diabeł święconej wody.

Do dzisiaj nie wiem, dlaczego właściwie to powiedziałem. Może z winy Miltona. 

Tamta środa naprawdę była do niczego.

Napisałem na tablicy różne formy przypisów i w zasadzie odwaliłem temat za cały 

semestr.  Jeśli  miałbym  być  całkowicie  szczery,  przyznałbym,  że  nie  miałem  tamtego 
dnia najmniejszej ochoty uczyć.

Bardzo chciałem zamienić parę słów z Twink i upewnić się, że wszystko z nią w po-

rządku, ale okazała się dla mnie za szybka. Natomiast ponieważ sam wyszedłem z klasy 
niewystarczająco szybko, dopadło mnie stadko pijawek. Musiałem słuchać, jak to uwa-
żają mój wykład o przypisach za „absolutnie fascynujący”, i zmarnowałem wiele czasu, 
zanim się od nich uwolniłem.

Wpadłem do biura przejrzeć prace zebrane na początku wykładu. W środku stertki 

natrafiłem na wypracowanie Renaty, którym tak mnie straszyła. Wiedziałem od razu, że 
praca należy do niej, bo podpisała się jako Twinkie.

Odłożyłem inne papiery na bok, zacząłem czytać.

JAK SPĘDZIŁAM WAKACJE

Twinkie

Wakacje spędziłam w domu wariatów. Dla zabicia czasu słuchałam ich krzyków i na-

padów głośnego śmiechu. Normalni ludzie nie mają pojęcia, jak dobrze czasem być waria-
tem. Bardzo mnie to smuci. Ludzie żyjący w zwykłym świecie muszą codziennie się mierzyć 
z rzeczywistością, która zwykle jest szara i ponura. Czas płynie tylko w jednym kierunku, 
a klamki u drzwi nie potrafią mówić. Prawdziwy świr ma dużo łatwiejsze życie. Możemy 
ubarwiać własny świat, jak tylko zechcemy, ponieważ musi nam być posłuszny.

Miłe, prawda?
W świecie wariatów nic nie jest prawdziwe, dlatego możemy zmieniać wszystko, co 

nam się nie podoba. Jeżeli trafi się piękny dzień, może dla nas trwać i tysiąc lat, natomiast 
każdy brzydki potrafimy cisnąć w niebyt, jeżeli słońce nas razi, zamkniemy je w jego po-
koju, a kiedy gwiazdom brakuje blasku, każemy im świecić jaśniej. Będą posłuszne, choćby 
tylko po to, żeby nas uszczęśliwić.

background image

88

89

Dlatego  właśnie  świat  wariatów  jest  znacznie  milszy  niż  świat  normalnych  ludzi. 

Zdecydowaliśmy, że można dla rozrywki od czasu do czasu odwiedzić tę zwykłą rzeczy-
wistość, lecz stanowczo nie życzymy sobie w niej żyć, bo grozi nam rozpaczą, jest brzydka 
i nieszczęśliwa, a normalni ludzie chyba nigdy nie są zadowoleni. Ogromnie to przykre.

Mieszkańcy  normalnego  świata  także  mają  zwyczaj  odwiedzać  nas  niekiedy,  ale 

w domu wariatów nie ma z nich specjalnej korzyści. Zawsze są poważni i niespokojni, pra-
wie nigdy się nie śmieją. Chyba po prostu nie umieją patrzeć na życie, tak jak je widzą szaj-
busy, dlatego nawet nie podejrzewają, jakie jest zabawne. Nie potrafią się odprężyć, a kiedy 
czubki w innych pokojach przy tym samym korytarzu zaczynają ćwiczyć wrzaski, w oczach 
normalnych ludzi rośnie strach. Czy nie wiedzą, że krzyk to wielka sztuka? Na światowych 
igrzyskach  świrów  perfekcyjnie  rozegrana  dziesięcioosobowa  sztafeta  we  wrzaskach  na-
prawdę warta byłaby złotego medalu.

Przeprowadziłam się teraz do zwykłego świata. Powinnam być poważna, nie powin-

nam się śmiać... staram się sprostać tym wymaganiom. Jeśli wlazłeś między wrony... Ale 
czasem, wcale nie często, cichutko sobie pokrzyczę, na chwałę dawnych dobrych czasów. 
Bardzo się staram krzyczeć grzecznie. W tym świecie nie należy budzić sąsiadów bladym 
świtem. Na szczęście kilka cichych krzyków nikomu specjalnie nie przeszkadza, a ja śpię 
potem znacznie lepiej.

Niekiedy śnię o świecie szaleńców, a wtedy klamki mi śpiewają i ściany tulą mnie w ra-

mionach. Lecę wysoko w niebo i patrzę na ten brudny, pełen rozpaczy, brzydki świat nor-
malnych ludzi, gdzie wszyscy są poważni, zatroskani i nie potrafią się cieszyć.

I śmieję się do rozpuku.

— Jezu! — wyrwało mi się. Delikatnie odłożyłem kartkę. — Jasny gwint! Ta dziew-

czyna ma talent!

Musiałem koniecznie się upewnić, czy praca rzeczywiście była tak dobra, jak sądzi-

łem, więc ruszyłem na poszukiwanie profesora Conrada. Miałem szczęście, był u sie-
bie.

— Zajęty pan jest, szefie? — spytałem.
— Ma pan jakieś kłopoty?
— Raczej nie można tego tak nazwać. Właśnie odkryłem prawdziwy diament. Jeśli 

znajdzie pan kilka chwil, chciałbym poznać pana zdanie na ten temat. — Podałem mu 
pracę Twink.

Zerknął na tytuł.
— Niemożliwe. — Jeszcze odrobina, a byłby się roześmiał. — „Jak spędziłam waka-

cje”?

— To dla pierwszoroczniaków, szefie. Większość z nich jest na etapie „byle dalej”. Ta 

praca wydaje mi się powyżej przeciętnej. Chciałbym wiedzieć, co pan o niej myśli.

background image

90

91

Przeczytał wypracowanie Twink.
— Dobry Boże! — wykrzyknął w końcu.
— Zareagowałem podobnie — wyznałem.
— Niech pan tę osobę uważnie obserwuje — nakazał.
— Będę jej strzegł jak źrenicy oka. To jest ta dziewczyna, o której panu opowiada-

łem kilka tygodni temu.

— Czyli rzeczywiście była w odosobnieniu.
— Tak. Po tragicznej śmierci siostry na jakiś czas straciła kontakt z rzeczywistością. 

Teraz jest wolną słuchaczką w mojej grupie. Nie musi pisać prac, a mimo to wzięła się 
do roboty. Nawet jeśli zrobiła to tylko po to, żeby się pokazać, i tak jest niezła.

— Nie sposób się z panem nie zgodzić. Jeśli ta osoba pozostanie przy zdrowych 

zmysłach, niech pan wyświadczy naszemu wydziałowi przysługę i pokieruje ją w odpo-
wiednią stronę. Taka perła zdarza się raz, najwyżej dwa razy na pokolenie. — Obrócił 
krzesło i włączył kserokopiarkę. — Nie ma pan nic przeciwko, prawda?

— Oczywiście, że nie, szefie. Ja też zrobię parę odbitek.

¬ ¬ ¬

Nie  można  powiedzieć,  że  przestało  padać,  kiedy  podjechałem  pod  stancję. 

W dodatku Milton stale wisiał nade mną jak dodatkowa gradowa chmura, ale ja dzięki 
wypracowaniu  Twinkie  byłem  w doskonałym  nastroju.  Nawet  perspektywa  czytania 
i oceniania sterty prac nie zepsuła mi humoru.

Poszedłem do kuchni, gdzie dziewczęta krzątały się przy kolacji.
— Mam dla was upominki, drogie panie — oznajmiłem.
— Tak? — zdziwiła się Trish. — A z jakiej okazji?
— Wczoraj wieczorem byłem z Charliem Pod Zieloną Latarnią, gadaliśmy z jego 

starszym bratem. Bob miał pomysł, który wydał nam się sensowny. Kupiłem wam wy-
jątkowo użyteczne breloczki do kluczy. Chciałbym, żebyście wychodząc z domu, zawsze 
miały je przy sobie. — Położyłem trzy breloczki na kuchennym blacie.

Erika wzięła jeden z nich w rękę.
— Co to za dziwo? — spytała.
— Spray pieprzowy. Nie baw się tym, bo pojemniczek jest naładowany. Wystarczy 

nacisnąć i gotowe. Jeśli zdarzy ci się spotkać światowej sławy Rzeźnika z Seattle, jednym 
psiknięciem w twarz popsujesz mu cały plan. Zostanie definitywnie wyłączony z akcji 
przynajmniej na godzinę. Tak w każdym razie twierdził sprzedawca.

— Trzeba mieć na to pozwolenie? — zastanowiła się Trish z powątpiewaniem.
— Bob West nic o tym nie wspomniał, a przecież jest gliniarzem, więc zna prawo.
— Wiesz co, Mark... — Trish nadal miała wątpliwości. — Chyba wolałabym tego nie 

nosić. Będzie mnie to denerwowało.

background image

90

91

— Lepiej być zdenerwowaną niż martwą — oświadczyła Erika. — Pomysł jest sen-

sowny, więc rób, co ci każą.

Trish jeszcze chwilę burczała coś niezadowolona, ale w końcu przypięła breloczek 

do kluczy. Było w Erice coś takiego, że starsza siostra natychmiast stawała przy niej na 
baczność.

¬ ¬ ¬

— Mark, coś ty taki radosny? — zapytał James przy kolacji. — Zachowujesz się, jak-

byś właśnie wygrał na loterii.

— Można to tak ująć — przyznałem. — Odkryłem dzisiaj niezaprzeczalny talent, 

i to nie gdzie indziej, tylko na pierwszym roku anglistyki.

—  I różę  znajdziesz  niekiedy  pomiędzy  chwastami  — zauważył  sentencjonalnie. 

— Czyżby komuś udało się wykorzystać wyjątkowo zgrabnie dobrany idiom, jakiś bon 
mot?

— Dużo, dużo więcej, staruszku — oznajmiłem z zadowoleniem.
— Podzielisz się z nami swoją radością? — spytała Sylvia z niedwuznacznie znie-

cierpliwioną miną.

— Obawiałem się, że nigdy nie spytasz. Przypadkiem mam ze sobą ksero tej pracy.
— Co za zbieg okoliczności — zauważyła Erika sucho.
— Bądź miła — zbeształem ją. — Moja grupa oddała dzisiaj prace pisemne. Między 

zwykłymi,  niewiele  wartymi  wypocinami  znajdował  się  ten  klejnot.  — Podałem 
Jamesowi pracę Twink. — Proszę, weź. Osłódź sobie życie zgorzkniałego badacza teo-
rii Hegla.

James wziął kartkę.
— Jak spędziłam wakacje — przeczytał głośno. — Napisała Twinkie.
— Czy to nie jest ta dziewczyna, którą niańczysz? — spytała mnie Erika.
— Tak, to ona. Czytaj, James. Zapoznaj nas z tym cudem.
Przeczytał wypracowanie Twink swoim dudniącym basem, a kiedy skończył, w ja-

dalni zapadła pełna zdumienia cisza.

— O rany! — westchnął po chwili Charlie.
— Miałeś rację, świetne — zgodziła się Sylvia. — Mark, muszę koniecznie poznać 

tę dziewczynę.

— Naprawdę już ją wypuścili? — zapytał James. — Nie wydaje mi się, żeby była na 

to gotowa.

— Popisuje się i tyle — powiedziałem. — W ogóle nie musiała pisać tej pracy. Jest 

tylko wolnym słuchaczem.

— Nieczęsto spotyka się ludzi, którzy piszą wypracowania dla rozrywki — zauwa-

żył Charlie. — Czy dlatego zamknęli ją w domu wariatów?

background image

92

93

— Niezupełnie — odparłem. — Miała kilka innych problemów. I proszę, nie żartuj-

cie na ten temat. Zdaniem lekarza grożą jej nawroty. Taka jest, podobno, normalna kolej 
rzeczy. Trochę jak przy rzucaniu palenia.

— Od psychozy można się uzależnić? — spytał Charlie.
— Słyszałeś, co napisała — odpowiedziałem. — Świat wariatów jest lepszy od rze-

czywistości,  w której  żyją  normalni  ludzie.  Żadna  klamka  nie  zrani  twoich  uczuć. 
A poza  tym  tylko  w wariatkowie  możesz  zebrać  drużynę  startującą  w olimpiadzie 
wrzasków. Pokazałem pracę Twink mojemu promotorowi, a on poradził mi tę dziew-
czynę otoczyć specjalną opieką. Nawet jeżeli pisała to lewą ręką przez sen, to i tak po-
biła na głowę wszystkich z pierwszego roku.

— Czy ona się zachowuje normalnie? — spytała Trish.
— Może zdefiniuj słowo „normalnie” — poprosiłem. — Nie chodzi po suficie, nie 

uważa siebie za Napoleona, ale rzeczywiście bywa dziwna. Miewa lepsze i gorsze dni, 
lecz to chyba część procesu powracania do zdrowia.

— Ona się w tobie kocha, Mark — oznajmiła Erika. — Nie udawaj, że nie wiesz.
—  Zejdź  na  ziemię  — uśmiechnąłem  się  szyderczo.  — Uważa  mnie  za  starszego 

brata, nic więcej. Obie Twinkie Twins miały takie samo zdanie na mój temat. Od uro-
dzenia.

— Gdzie ona mieszka? — spytała Sylvia.
— U ciotki. Pięć przecznic stąd. Dlaczego pytasz?
— Pyta oczywiście dlatego, że chcemy ją poznać — oznajmiła Trish stanowczo.
—  Jak  sądzisz,  ciotka  wypuści  ją  wieczorem  z domu?  — drążyła  Sylvia.  — Może 

byśmy ją zaprosili na kolację, na przykład jutro?

Nagle coś mi się przypomniało.
—  Przepraszam  cię,  Sylvio,  mam  sklerozę.  Wczoraj  rozmawiałem  z doktorem 

Fallonem, miałem ci powtórzyć jego prośbę, żebyś zadzwoniła.

— Ja? — Sylvia była zdziwiona. — Po co?
— Kiedy rozmawialiśmy o kłopotach Twink, wspomniałem o twojej specjalizacji. 

Najwyraźniej spodobała mu się możliwość wykorzystywania obserwacji bezstronnego 
świadka, zorientowanego w temacie i z odpowiednim wykształceniem. Tym bardziej że 
ja podobno nie wiem, co jest ważne. A ponieważ najwyraźniej i tak wszyscy chcą po-
znać Twinkie, zaprośmy ją jak najprędzej.

James wybuchnął śmiechem.
— Co cię tak śmieszy? — zapytała Trish.
—  Propozycja  Marka  doskonale  pasuje  do  zasad  panujących  w tym  domu,  nie 

uważacie? Przecież my też stanowimy rodzaj instytucji, prawda? Musimy przestrzegać 
reguł, wypełniamy określone obowiązki. Nagłe pojawienie się przyjaciółki Marka okre-
śla dokładniej, jaką instytucję zastępujemy.

background image

92

93

— To wcale nie jest śmieszne. — Trish spojrzała na niego z wyraźną dezaprobatą.
— Nie przeciągaj struny, James — poradził mu Charlie. — Nie obrażaj pań rządzą-

cych w kuchni. To najprostsza droga prowadząca do żałosnego stanu, kiedy to dostajesz 
na śniadanie belki zapiekane z drzazgami i okraszone wykałaczkami.

Pożartowaliśmy sobie na ten temat jeszcze jakiś czas, a potem każde z nas wróciło 

do swoich zajęć.

¬ ¬ ¬

W czwartek dopisało mi szczęście, bo nie dość, że Twink była na wykładzie, to jesz-

cze udało mi się ją złapać, zanim uciekła.

— Czego chcesz? — rzuciła zirytowana, kiedy chwyciłem ją za ramię.
— Nie burcz na mnie. Co robisz wieczorem?
— Miałam zamiar uratować świat, ale mogę z tym zaczekać. A co proponujesz?
— Chcę cię zaprosić do nas na kolację.
— Przyjdę — zgodziła się obojętnie.
— Zabiorę cię o piątej.
— Nic z tego. Przyjadę sama. Mieszkasz blisko ciotki.
— Skąd wiesz? Nie przypominam sobie, żebym ci dawał adres.
— Nic przede mną nie ukryjesz, Markie, powinieneś był to już zauważyć. Będę koło 

piątej. Do zobaczenia. — Wyswobodziła ramię z mojego uścisku i ruszyła korytarzem.

Jeśli chciała mnie rozzłościć, świetnie jej poszło.
Wróciłem na stancję i resztę popołudnia poświęciłem na ocenianie wypracowań. 

Gdy ktoś chce sobie zmarnować dzień, powinien godzinkę lub dwie przeznaczyć na 
czytanie prac pisemnych stworzonych w pocie czoła przez studentów pierwszego roku 
anglistyki.  O wpół  do  piątej  stanowczym  gestem  odsunąłem  od  siebie  zadrukowane 
kartki i zszedłem na dół sprawdzić, jak nasze dziewczęta dają sobie radę z gotowaniem. 
Po raz pierwszy mieliśmy podjąć kogoś kolacją. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że 
wszyscy jesteśmy z tego powodu odrobinę podenerwowani.

— Jedziesz już po nią? — spytała Trish.
— Uparła się, że przyjedzie na rowerze.
— Przecież pada.
— Nic nowego. Zresztą dzieli nas tylko parę przecznic, a Renata ma płaszcz prze-

ciwdeszczowy. Twierdzi, że wie, gdzie mieszkamy, lecz na wszelki wypadek wyjdę na 
ganek.

—  Niech  żyje  niezależność  — podsumowała  Sylvia  — ale  jak  tak  dalej  pójdzie, 

dziewczyna dostanie zapalenia płuc.

— E, przesadzasz — sprzeciwiła się Erika.

background image

94

95

Spojrzałem na zegarek.
— Wyjdę przed dom. Inaczej będzie nas długo szukać.
Stanąłem na ganku. Deszcz się nasilił. Byłem coraz bardziej zły. Czemu Twink upie-

rała się przy korzystaniu z roweru?

Prawie punktualnie o piątej wyłoniła się zza rogu, ubrana w ten śmieszny plasti-

kowy  płaszcz  przeciwdeszczowy,  oblepiający  ją  dokładnie  jak  powłoka  boeinga  747. 
Zatrzymała się przed domem, na powitanie podniosła przednie koło.

— Uparta oślica! — zawołałem.
— Trzeba wiedzieć, czego się chce! — rzuciła mi w twarz moją własną mądrość.
Przyczepiliśmy rower łańcuchem do barierki. Renata zdjęła płaszcz, otrząsnęła go 

z wody. Rozłożyła ręce na boki, okręciła się powoli.

— Jak wyglądam? — spytała.
— Może być — uznałem. — A, jeszcze drobiazg, zanim wejdziemy. Powinienem ci 

chyba powiedzieć, że moi znajomi znają twoje wypracowanie.

Wzruszyła ramionami.
—  Ech,  ta  sława!  Co  robić...  — westchnęła  przesadnie  głęboko.  — Podobało  im 

się?

— Zwaliło ich z nóg. Właśnie dlatego zostałaś zaproszona. Jeżeli Sylvia będzie ci za-

dawała zbyt wiele pytań, nie bierz jej tego za złe. Specjalizuje się w psychologii klinicz-
nej, więc może będzie chciała odkryć twoje prawdziwe „ja”.

— Marne szanse — stwierdziła Twink. — Straciłam kontakt ze swoim „ja” bardzo 

dawno temu. Jak ci się podobała moja praca?

— Padłem z wrażenia, tak jak ostrzegałaś. Stanowczo masz się czym pochwalić. Jak 

się czujesz? Mary wspomniała, że we wtorek było już dużo lepiej.

Wzruszyła ramionami.
—  Każdemu  zdarzają  się  kiepskie  dni.  Teraz  już  wszystko  w porządku.  Jestem 

słodka i milutka.

— Chodź, czas na prezentację. Moi współlokatorzy to sympatyczni ludzie, więc nie 

denerwuj się tylko dlatego, że ich jeszcze nie znasz. Twoja praca zrobiła na nich wraże-
nie, bardzo chcą cię poznać.

— To miło z ich strony. Nie przejmuj się tak strasznie, bo dostaniesz wrzodów.
Weszliśmy do domu, poprowadziłem Twink do kuchni. James i Charlie też już tam 

byli.

— Zgadnijcie, kto do nas przyszedł na kolację — zagaiłem. Głupie to było, ale wy-

dawało mi się na miejscu.

— Czy on zawsze się tak wydurnia? — spytała Trish Renatę.
— Zwykle tak — odparła Twink natychmiast. — Czasami jest ciut mniej żenujący, 

czasem znacznie gorszy. Może to zależy od fazy księżyca, nie mam pewności.

background image

94

95

— Może tak — zgodziła się Trish. — Wszystkie wiemy, jak to jest z chłopakami. 

Nazywam się Patricia Erdlund. Tutaj występuję jako Trish, chyba dlatego że mieszkańcy 
tego domu mają problemy z wymową słów zawierających więcej niż dwie sylaby.

— Zachowuj się — upomniała ją Erika.
—  A to  moja  siostra,  Erika  — przedstawiła  ją  Trish.  — Postrach  Akademii 

Medycznej. Tamta ślicznotka to Sylvia od zaburzeń psychicznych, ten włochaty mło-
dzieniec o dłoniach poplamionych smarem to Charlie Top Secret, który nie może zdra-
dzić, co studiuje, a ten wytworny dżentelmen ze srebrzystą brodą ma na imię James 
i stale filozofuje, jeśli nie odgrywa goryla lub, jak kto woli, bramkarza.

Twink zachichotała.
— Powiedziałam coś śmiesznego? — spytała Trish.
— Od razu poczułam się prawie jak u siebie — wyjaśniła Twink. — Dopiero co wy-

puścili mnie z domu wariatów, a już trafiłam do następnego.

— Normalność nie jest dzisiaj w modzie — stwierdził Charlie. — Może dlatego że 

jest nudna.

— Zauważyłam — zgodziła się Twink. — Kochany, złotousty Mark wyjawił mi, że 

wczoraj zniszczył mój kamuflaż i biegał z moją pracą po całej uczelni, więc chyba nie 
ma sensu, żebym się z czymkolwiek ukrywała. Jestem całkiem spokojną wariatką, nie 
gryzę mebli i nie wymagam oddawania mi czci należnej bogom, chociaż przecież je-
stem boginią. To się dość często zdarza w wariatkowie. Wszystkie świry wiedzą dosko-
nale, że są bogami... pewnie dlatego lądują w zakładzie. Bogowie mają dość rozumu, by 
się swoją boskością nie przechwalać na każdym kroku, ale przecież możemy przyjąć, że 
wariatkowo to dom ogłupiałych bogów, którzy nie mają tyle oleju w głowie, żeby trzy-
mać język za zębami.

— Sylvia, masz temat rozprawy naukowej — oznajmiła Erika z twarzą całkowicie 

pozbawioną  wszelkiego  wyrazu.  — „Boskość  obłędu”.  Jeśli  coś  takiego  napiszesz,  zy-
skasz szansę zbadania lokalnych zakładów zamkniętych jako pensjonariuszka.

— Erika, nakryj stół — zarządziła Trish. — Kolacja prawie gotowa.
Tamtego wieczoru jedliśmy pieczoną szynkę. Muszę przyznać, że dziewczęta prze-

szły same siebie, pewnie ze względu na gościa.

Twink  była  wesoła  i ogromnie  towarzyska,  mało  brakowało,  a byłaby  świeciła, 

iskrzyła i stepowała. Sylvia, co było do przewidzenia, zdominowała rozmowę przy stole. 
Miała do Twink mnóstwo pytań. Przeczytała wiele podręczników i poznała niejedną 
teorię dotyczącą dziedziny swoich studiów, lecz nie zyskała do tej pory okazji poroz-
mawiać z logicznie myślącym podmiotem swoich zainteresowań. Cały jej niezbyt długi 
wstęp sprowadzał się właściwie do jednego pytania: jak jest naprawdę w zakładzie dla 
psychicznie chorych?

— Niezbyt miło — przyznała Twink. — Człowiek nie może się pozbyć wrażenia, 

że lekarze i terapeuci wiecznie mają o coś do niego pretensje. Zupełnie jakbyśmy ce-

background image

96

lowo robili im na złość. Dlatego często oszukujemy. Opowiadamy im wierutne bzdury, 
bo fajnie patrzeć, jak tym ludziom oczy z orbit wyłażą, w wariatkowie to rozrywka nie 
do pogardzenia. Najczęściej umiemy postawić na swoim. Ciągle zadaje się nam pytania, 
na które nie chcemy odpowiadać, więc mamy dziesiątki sposobów na unikanie odpo-
wiedzi. Po kilku miesiącach u czubków człowiek się wyrabia. Szajbusy pomagają sobie 
wzajemnie, można się też dość szybko dokształcić w trakcie sesji grupowych. Terapeuci 
uważają, że mówienie potrafi wyleczyć z każdej dolegliwości. My natomiast wiemy, że 
wystarczy mówić to, co chcą usłyszeć, a cieszą się jak dzieci, popiskują z radości — i dają 
człowiekowi spokój. Jeśli naciskają za mocno, zawsze można przed nimi uciec, przybie-
rając nieprzenikniony wyraz twarzy i udając, że się ich w ogóle nie widzi.

— Przecież oni chcą pomóc chorym — zaprotestowała Sylvia.
— No jasne! — Głos Twink ociekał ironią. — Robią mnóstwo notatek, a potem wy-

machują nimi bez opamiętania podczas narady, żeby zrobić wrażenie na szefie. I nic 
więcej ich nie interesuje, chyba się ze mną zgodzisz? Bo przecież jeśli nie przypodo-
bają się szefowi, mogą stracić robotę, a wtedy trzeba szukać uczciwej pracy. Tutaj mamy 
nad nimi przewagę. Oni się boją, a my nie. Wszystko, co najgorsze, mamy już za sobą. 
Wiemy, że przeszliśmy przez coś strasznego, tylko nie pamiętamy dokładnie, co to ta-
kiego było.

Sylvia zdawała się mocno dotknięta.
— Nie gniewaj się — przeprosiła Twink. — Za dużo gadam... — Impulsywnie ujęła 

Sylvię za rękę. — Jesteś śliczna, bardzo miła i przerażająco szczera. Nie martw się, kiedy 
już  zaczniesz  pracować  w miejscu  ponurego  odosobnienia,  wariaci  nie  będą  się  nad 
tobą znęcali. Będą ci mówili tylko to, co zechcesz usłyszeć, dzięki czemu zyskasz do-
skonałe samopoczucie. Będą ci opowiadali same kłamstwa, ale w końcu co za różnica? 
Robimy to z sympatii, bo obchodzi nas los osób, które lubimy. Obdarzamy uczuciami 
znacznie hojniej niż normalni ludzie.

— Całe leczenie to jedna wielka blaga, tak? — chciał się upewnić Charlie.
— Jasne. Myślałam, że już się połapaliście. Jeśli ktoś chce się wydostać z wariatkowa, 

wystarczy, że będzie mówił to, co lekarze chcą usłyszeć.

— Ty tak zrobiłaś? — naciskał Charlie.
— Przecież właśnie to powiedziałam. Pewnie jestem tak samo szurnięta jak wtedy, 

kiedy mnie zamknęli, ale jak tylko przestali mnie szprycować pigułkami, zorientowa-
łam się, co trzeba zrobić, żeby wyjść. Jedyny mój problem polega na tym, że niewiele pa-
miętam z tego, co się stało, zanim dopadła mnie amnezja. Marka rozpoznaję, natomiast 
nie zostały mi żadne wspomnienia dotyczące rodziców. Zdaje się, że miałam siostrę, ale 
wcale się przy tym nie upieram. Czasami zdarzają mi się przebłyski, w których widuję 
przeszłość, niestety, mają niewiele sensu. Nauczyłam się nimi nie przejmować. Nie na-
leży zaprzątać sobie głowy przeszłością, ona już nie wróci. Kiedy tylko zdałam sobie 

background image

96

z tego sprawę, byłam gotowa do wyjścia z wariatkowa. Jeszcze chwilę zajęło mi przeko-
nanie do tego planu doktorka, ale mydliłam mu oczy tak długo, aż wreszcie mnie wy-
puścił. — Spojrzała na Sylvię ciepłym wzrokiem. — Tak właśnie jest w wariatkowie, ko-
chana. Mówimy to, co trzeba, żeby wszystko toczyło się tak, jak sobie tego życzymy.

— A czego właściwie sobie życzysz? — zapytała Sylvia.
— Najbardziej chciałabym, żeby ludzie przestali mi zadawać to pytanie. Przeszłość, 

chociaż jej nie pamiętam, to już tylko przeszłość. W przeszłości stało się coś, przez co 
ześwirowałam. Jeśli będę do niej wracała, szukała tamtych zdarzeń, a tego najwyraźniej 
chcą wszyscy, którzy próbują mi pomóc, to pewnie oszaleję znowu. Muszę się rozstać 
z przeszłością i zapomnieć o niej na dobre. Terapeutom takie rozwiązanie nie mieści się 
w głowie, więc uszczęśliwiłam ich kilkoma interesującymi kłamstwami, i to wystarczy-
ło, żeby mnie wypuścili z domu bez klamek.

— Ale zdajesz sobie sprawę, że ta przerażająca przeszłość kiedyś do ciebie wróci? 

— odezwała się Sylvia.

— Nie wróci. Zamknęłam za nią drzwi, zabarykadowałam je i zamurowałam. Teraz 

mój czas przeszły zaczyna się w domu wariatów, w chwili gdy miałam dwadzieścia lat. 
Nic, co się zdarzyło wcześniej, poza istnieniem Marka, nie ma najmniejszego znacze-
nia. Całe życie będę udawała normalną. A teraz może porozmawiajmy o pogodzie albo 
o czymś  innym,  co  ma  jakieś  prawdziwe  znaczenie?  Przeszłość  jest  martwa  i zrobię 
wszystko, żeby jej nic nie wskrzesiło.

Sylvia  była  wstrząśnięta.  Renata  właśnie  skutecznie  zamknęła  jej  drzwi  przed 

nosem, a przyszłej pani psycholog wcale się to nie podobało.

Szczerze mówiąc, mnie także nie uradowała ta deklaracja odcięcia się od przeszło-

ści. Niby całkiem rozsądna, ale kiedy przyjrzałem jej się bliżej, doszedłem do wniosku, 
że pod spodem nie jest taka piękna ani bezproblemowa, jak się wydaje na pierwszy rzut 
oka. Choćby regularne koszmary senne oznajmiały z całą mocą, że drzwi do przeszło-
ści Twink nie są tak szczelnie zamknięte, jak ona sama chciała wierzyć. Coś się zza nich 
wydostawało, wyzwalała się podświadomość. Twinkie mogła udawać, że jest normalna, 
kiedy nie spała, ale ja przeczuwałem, że jeszcze nie doszła do siebie.

background image

98

99

Rozdział 8

W sobotę, dzień ustawowo określony jako czas robót na rzecz stancji, przekonałem 

Charliego, żebyśmy pojechali do Everett jego półciężarówką i poszperali na składowi-
sku zakładu Greenleafa w poszukiwaniu materiału na półki. Zaraz potem zadzwoniłem 
do szefa z wiadomością, że przyjedziemy, i z prośbą, żeby o tym zawiadomił strażnika.

— Nieźle mnie ustawiła ta twoja szurnięta przyjaciółka — stwierdził Charlie, kiedy 

już jechaliśmy na północ międzystanową numer pięć. — A Sylvię rozłożyła na obie ło-
patki.

— Twink jest w tym niezła — przyznałem. — Pozwala ludziom wchodzić z butami 

do jej duszy, ale w pewnym miejscu stawia zakaz: ani kroku dalej. Swoją drogą, pewnie 
dobrze to Sylvii zrobiło. Przydała jej się mała lekcja pokory.

— Marne szansę, żeby z niej skorzystała — prychnął Charlie. — Cały program jej 

wydziału opiera się na rutynowym „czy chcesz o tym porozmawiać?”. Twinkie zmarno-
wała Sylvii przynajmniej jeden semestr, kiedy stwierdziła, że świry opowiadają terapeu-
tom bajki.

— Co za rozczarowanie — stwierdziłem. — Widziałeś się ostatnio z Bobem? Jeśli 

gliniarze doszli do jakichś nowych odkrywczych wniosków w sprawie ostatniego zabój-
stwa, przydałoby się wiedzieć.

—  Pewni  są  tylko  jednego,  że  to  porachunki  gangsterskie  — odparł  Charlie. 

— Kataryna dalej stawia na Geparda, ale reszta tego nie kupuje. Gliniarze z północnego 
końca miasta nabrali przekonania, że to jakiś nowy gang oczyszcza sobie teren i dzięki 
tym rzeźnickim pokazom chce wystraszyć konkurencję.

— No tak, parę autopsji na żywych facetach i pewnie osiągną cel. „Zjeżdżaj z na-

szego terenu albo wyprujemy ci flaki”. Krótko i treściwie.

Przy bramie fabryki stał posiwiały wartownik. Kiedy mnie zobaczył, gestem ręki dał 

znać, żebyśmy przejeżdżali. Rozpoznałem go, ale nie mogłem sobie przypomnieć jego 
imienia.

— Na końcu skręć w prawo — poinstruowałem Charliego. — Odpady są za tym 

długim barakiem.

background image

98

99

Naturalnie  bez  przerwy  mżyło,  więc  grzebanie  w mokrym  drewnie  obudziło  we 

mnie nie takie znowu stare wspomnienia zielonego łańcucha. Prawie godzinę wybie-
raliśmy odpowiednie deski. W odpadach jest sporo całkiem dobrego drewna i wcale 
mnie to nie dziwiło. Drzwi znajdują się zwykle na widoku, a framugi i ramy okienne 
nie mogą mieć sęków, bo byłyby nieszczelne. Tak więc deski z jakimikolwiek skazami 
natychmiast się odrzuca. Mój plan polegał na tym, żeby na poziomie oczu i wyżej robić 
półki z nieskazitelnego drewna, a bliżej podłogi, gdzie widać tylko zewnętrzną krawędź, 
z tanich desek poznaczonych sękami.

Jest mnóstwo sposobów na obniżenie kosztów, trzeba tylko je znać.

¬ ¬ ¬

Wróciliśmy do Wallingford, rozładowaliśmy pikap i zanieśliśmy deski do mojego 

kąta  w piwnicy.  Po  lunchu  zacząłem  brać  pomiary  w pokoju  Jamesa. W tym  samym 
czasie Charlie pracował nad samochodem Trish.

— Panna Greenleaf nie jest specjalnie wylewną osobą — zauważył James, gdy zapi-

sywałem kolejne liczby. — Nie odpowiedziała właściwie na żadne pytanie Sylvii. A jej 
wypracowanie odsłoniło przede mną kilka możliwości, których istnienia w ogóle nie 
podejrzewałem.

— Niesamowita, prawda?
Właśnie wtedy rozległ się z dołu głos Trish:
— Mark, telefon do ciebie!
— Już idę! — odkrzyknąłem. Zbiegłem po schodach, pokonując po dwa stopnie 

naraz, i chwilę później w salonie podniosłem słuchawkę. — Słucham?

— To ja — dobiegł mnie głos Mary. — Byłyśmy wczoraj z Twink w klinice Lake 

Stevens, a w drodze powrotnej powiedziała mi, że chciałaby w niedzielę zajrzeć do ko-
ścioła. Idę dziś na noc do pracy, więc rano będę padała z nóg. Może ty byś ją podrzucił? 
Wszystko razem potrwa jakąś godzinę z niedużym okładem.

— Nie ma sprawy.
— To świetnie. Dzisiaj po południu zawiozę ją do spowiedzi, żeby była na jutro go-

towa.

— A z czego ona ma się spowiadać? Nawet jeśli kiedyś zrobiła coś złego, to i tak nie 

pamięta.

— Taka jest tradycja. Przed przystąpieniem do komunii trzeba iść do spowiedzi.
— Nawet jeśli nie ma się z czego spowiadać? To bez sensu.
— Religia nie musi być sensowna. A jeśli się dobrze zastanowić, to pewnie nawet 

nie powinna. Wiesz, gdzie jest kościół pod wezwaniem świętego Benedykta?

— Zdaje się, że przy Woodland Park?

background image

100

101

— Tak. Na Pięćdziesiątej. Tamtejszy proboszcz to ojciec O’Donnell.
— Czyżby Szwed?
—  Przestań  się  wygłupiać.  Ren  chce  być  na  mszy  o dziewiątej,  więc  przyjedź 

o ósmej. Bądź pod krawatem.

— Tak jest, proszę pani.
Odłożyłem słuchawkę i poszedłem szukać Sylvii. Byłem w katolickim kościele raz 

w życiu, na pogrzebie Reginy. Innymi słowy, nie miałem pojęcia o przebiegu normalnej 
mszy. Na szczęście Sylvia mogła mi pomóc. Chyba wszyscy Włosi to katolicy.

— Nikt się nie obrazi, jeśli nie będziesz we właściwy sposób uczestniczył we mszy 

— zapewniła mnie. — Chociaż wszyscy się zorientują, że nie jesteś katolikiem, jak tylko 
wejdziesz do kościoła.

— Ciekawe.
— Pewne rzeczy robimy automatycznie, od razu po przekroczeniu progu domu bo-

żego. Nawet gdybyś naśladował te czynności bardzo zręcznie, i tak byłoby widać, że nie 
wiesz, co robisz. Nie przejmuj się, nikt nie będzie miał do ciebie żadnych pretensji.

— To dobrze, kościół nie wpływa mi dobrze na nerwy. Chadzam tam na śluby i po-

grzeby, i tylko przy tych okazjach zdobywam wiedzę na temat wiary. Dzwoniłaś może 
do doktora Fallona obgadać czwartkowy występ Twink?

Pokiwała głową.
— Powiedział, że kiedy wygaduje takie rzeczy, nie powinniśmy traktować jej zbyt 

poważnie. Moim zdaniem przekształciła umiejętność stosowania uników w prawdziwą 
sztukę. Mamy do czynienia z bardzo szczególną sytuacją. Zwykle pacjenta dręczy jakiś 
głęboko ukryty mroczny sekret i terapeuta robi wszystko, by go poznać. W naszym wy-
padku wszyscy wiemy dokładnie, co dolega Renacie, tylko ona nie jest niczego świado-
ma. My znamy odpowiedź, a ona nie chce jej poznać.

— Nie będę się wymądrzał w sprawach z nie swojej branży. Powinienem wziąć się 

do roboty, bo jeśli Trish przyłapie mnie na leniuchowaniu, dostanę po uszach.

¬ ¬ ¬

Tymczasem tego samego wieczoru Trish poruszyła zupełnie inną sprawę, niema-

jącą nic wspólnego z półkami, ponieważ akurat tego dnia, w czasie przygotowywania 
kolacji, potknęła się o jedną z dziur w linoleum. Co prawda zdołała utrzymać równo-
wagę, ale kilka zrazów skorzystało z okazji i wybrało wolność.

— Mark, czy zmiana podłogi w kuchni to trudna sprawa? — zapytała.
—  Niespecjalnie  — oceniłem.  — To  linoleum  ktoś kładł  pewnie jeszcze  w latach 

pięćdziesiątych. W tamtych czasach rzeczywiście była to niemała sztuka. Kupowało się 
materiał  w wielkich  belach,  do  kompletu  koniecznie  całe  hektolitry  kleju,  no  i oczy-

background image

100

101

wiście  specjalny  nóż.  Potem  człowiek  przez  tydzień  chodził  na  czworakach  i wymy-
ślał zupełnie nowe przekleństwa. Teraz kupuje się płytki spakowane w zgrabne pudła. 
No, „płytki” to określenie potoczne, ale wygodne, bo ludzie wiedzą, o co chodzi. Płaty 
mają bok długości mniej więcej metra, są produkowane z bezwoskowego winylu, a żeby 
zrobić z nich podłogę, wystarczy zdjąć ze spodu ochronną warstwę papieru, położyć 
w odpowiednim miejscu i przydeptać. Robota idzie błyskawicznie, a najlepsze jest to, 
że można zacząć i skończyć, gdzie człowiekowi wygodnie. Nie trzeba rozwijać wielkiej 
beli linoleum na środku pomieszczenia, a potem pracowicie dopasowywać po kątach. 
Jedyna trudniejsza chwila to docinanie płytek przy ścianach i framugach.

— Drogie są?
—  E,  nie,  jakieś  dwadzieścia  do  trzydziestu  pięciu  dolarów  za  pudło,  trzydzieści 

sztuk. W sklepach można pożyczyć próbki, żeby spokojnie wybrać, co się chce.

— Trzeba się tym zająć. Ta podłoga zaczyna być niebezpieczna.
— W przyszłą sobotę zajrzę do sklepu — obiecałem.

¬ ¬ ¬

W niedzielę rano nie padało. Przyszło mi do głowy, że to dobry znak. Jeśli w ogóle 

istnieje coś takiego jak dobre znaki. Ogoliłem się starannie, włożyłem najlepszą wyj-
ściową marynarkę oraz eleganckie spodnie. Dłuższą chwilę zajęło mi wiązanie krawa-
ta, ale w końcu osiągnąłem zamierzony cel. Zapisałem sobie w myślach, żeby koniecz-
nie kupić krawat przypinany albo na gumce. Nie ubieram się galowo na tyle często, żeby 
nauczyć się porządnie wiązać ten symbol męskiej udręki.

Mary właśnie parkowała na podjeździe. Nigdy wcześniej nie widziałem jej w mun-

durze, wyglądała bardzo oficjalnie. Przypuszczam, że nie bez wpływu na mój osąd po-
została spluwa na biodrze. Mary obrzuciła mnie szacującym spojrzeniem.

— Nie masz garnituru? — spytała.
— Jakoś nigdy nie zdarzyło mi się kupić — odparłem. — Nieczęsto bywam w gar-

niturowym towarzystwie.

— Zobaczmy, jak się trzyma Ren — zarządziła Mary. — Wczoraj wieczorem, kiedy 

wychodziłam do pracy, zdawała się podenerwowana. Nie była w kościele już ładnych 
parę lat, chyba się obawia, że to i owo zapomniała.

— Byłbym zdziwiony, gdyby pamiętała cokolwiek. Przecież to się właśnie nazywa 

amnezja.

—  Od  razu  widać,  że  nie  znasz  katolików.  Modlitwy  i odpowiednie  zachowanie 

w czasie mszy przyswaja się od dziecka. Nie zapomina się ich nigdy, niezależnie od tego, 
co się z człowiekiem dzieje.

— Pewnie wiesz, co mówisz. — Przytrzymałem jej drzwi.

background image

102

103

Twink czekała w kuchni, wyraźnie podekscytowana.
— Gdzieś ty się podziewał? — zapytała, mierząc mnie oskarżycielskim wzrokiem.
— Dopiero piętnaście po ósmej. Do kościoła mamy ze dwa kilometry. Spokojnie, 

na pewno zdążymy.

— Macie mnóstwo czasu — zapewniła ją Mary. — Nie denerwuj się.
—  Możemy  już  iść?  — spytała  mnie  Twink.  Chyba  ledwo  trzymała  nerwy  na 

wodzy.

—  Uciekajcie  — zdecydowała  Mary.  — Nie  hałasujcie  po  powrocie,  bo  ja  tylko 

wezmę prysznic i idę spać.

— Miłych snów — powiedziałem. — Po mszy zabiorę Twink do jakiejś knajpki.
Renata zmierzyła mnie krzywym spojrzeniem.
— Dobry z niego chłopak, prawda? — Uśmiechnęła się do ciotki nerwowo.
— Ujdzie w tłoku — oceniła Mary, ziewając. — No, idźcie już.
Ruszyliśmy z Twink do samochodu.
— Wolałabym, żeby się tak strasznie mną nie przejmowała — powiedziała Twink. 

— Ostatnio mało sypia.

— Powałęsamy się trochę po południu — oznajmiłem, ruszając z podjazdu. — Jak 

zostanie w domu sama, może się trochę prześpi.

— Przyda jej się.
Kościół Świętego Benedykta stoi przy ulicy Pięćdziesiątej, na południowym krańcu 

Woodland Park i, jak rozumiem, wygląda jak kościół katolicki.

Założyłem sobie, że w czasie mszy zostanę dyskretnie gdzieś przy wejściu, ale Twink 

mi na to nie pozwoliła. Wczepiła się w moją dłoń, jakby od tego zależało jej życie, i po-
ciągnęła mnie naprzód. Trudno powiedzieć, które z nas czuło się bardziej nieswojo, gdy 
siadaliśmy w ławie blisko ołtarza, ale kiedy rozbrzmiały organy, Twink wyraźnie się roz-
luźniła, a nawet lekko do mnie uśmiechnęła.

Potem nastąpiły różne obrzędy, których nie rozumiałem, natomiast Renata prze-

szła przez nie bez najmniejszych potknięć. Słyszałem, jak ludzie siedzący w pobliżu ty-
tułowali księdza ojcze O. Nie miałem pojęcia, jak mam to rozumieć. Może było to coś 
w rodzaju dziecięcego zająknienia? Zwracali się do tego człowieka z wyraźną sympa-
tią, więc mogło być to jakieś pieszczotliwe zdrobnienie jego imienia. A może miało coś 
wspólnego ze śpiewnym irlandzkim akcentem, z jakim mówił ten człowiek. Często sły-
szałem ludzi udających Irlandczyków — zwykle w Dzień Świętego Patryka, kiedy wszy-
scy udają Irlandczyków — ale prawdziwy irlandzki zaśpiew ma melodię, której nie spo-
sób podrobić.

Niewiele też zrozumiałem z samej ceremonii związanej z komunią. Jestem pewien, 

że w rzeczywistości działo się znacznie więcej, niż dostrzegałem. Tak czy inaczej Twink, 

background image

102

103

kiedy wróciła do mnie po przyjęciu sakramentu, wydawała się spokojna, nawet pro-
mienna.  Zanotowałem  sobie  w myślach,  żeby  w razie  jakichkolwiek  kłopotów  zacią-
gnąć ją do Świętego Benedykta i oddać w ręce ojca O., który na pewno ją uspokoi.

Po mszy miała miejsce w drzwiach kościoła zwyczajowa wymiana kilku słów i uści-

ski rąk na pożegnanie. Twink jaśniała prawdziwym blaskiem. Przedstawiła mnie ojcu 
O., który obrzucił mnie wyjątkowo zaintrygowanym spojrzeniem.

— To pan jest tym starszym bratem, o którym Renata tak często wspomina — rzekł, 

wyciągając do mnie dłoń.

— Na pewno przesadza — uśmiechnąłem się, podając mu rękę.
— Ja? Ja przesadzam? — Twink obrzuciła nas spojrzeniem zranionej niewinności.
— Chciałbym z panem porozmawiać — rzekł ojciec O. — Możliwie najprędzej.
Natychmiast się zgodziłem.
— Mogę zajrzeć jutro po południu — zaproponowałem.
— Doskonale — zgodził się. — Około wpół do czwartej?
— Świetnie. — Odpłynęliśmy z tłumem w stronę wyjścia.
—  Co  to  właściwie  miało  znaczyć?  — zapytała  Twink,  kiedy  już  znaleźliśmy  się 

w samochodzie.

— A skąd ja mam wiedzieć? Jeszcze nie rozmawialiśmy, dopiero jesteśmy umówie-

ni. Chcesz zjeść w tej restauracji na czubku Kosmicznej Iglicy?

— Wyślesz mnie na Księżyc?
— Na razie nie. Aktualny rezydent przedłużył kontrakt na następny rok.
Żartowaliśmy sobie przez całą drogę. Bardzo dawno nie widziałem Twink tak swo-

bodnej i odprężonej. Jeżeli krótka wizyta w kościele wystarczała, żeby ją doprowadzić 
do takiego cudownego stanu, mogę się umawiać z ojcem O. i zabierać ją do Świętego 
Benedykta dwa razy dziennie.

¬ ¬ ¬

W poniedziałek rano nasz srebrnowłosy profesor od Miltona recytował obszerne 

fragmenty „Raju utraconego”. Z początku jego głos zdradzał niejaką tremę, ale z czasem 
dość szybko onieśmielenie zniknęło i profesor grzmiał niczym sam Pan Bóg przema-
wiający do Mojżesza na górze Synaj. Milton czasem wywiera na ludzi taki wpływ.

Tak, upewniłem się, „Raj utracony” to bogaty temat, ale moja praca będzie oparta na 

solidniejszej podstawie, jeśli skupię się na dziełach prozą.

Po wykładzie zaszyłem się na jakiś czas w bibliotece, kontynuując tropienie więzi 

między Whitmanem i Brytyjczykami. Znalazłem niepodważalny dowód, że Whitman 
otrzymał egzemplarz „Poezji” Williama Blake’a we wczesnych latach siedemdziesiątych 
dziewiętnastego wieku. Spróbujcie kiedyś z samego rana dobrać się do Miltona, Blake’a 
i Whitmana po kolei. Głowa spuchnie wam jak balon.

background image

104

105

O dwunastej trzydzieści zafundowałem sobie hamburgera i dokładnie o pierwszej 

trzydzieści stanąłem w drzwiach sali wykładowej, przed moją grupą pierwszorocznia-
ków. Twink siedziała na swoim miejscu, więc najwyraźniej nie miała za sobą nieprze-
spanej nocy. Oddałem studentom ich prace, nad którymi spędziłem tyle godzin, i od 
razu wyznaczyłem temat następnej pracy pisemnej: „Co ja tutaj robię?”, co zostało skwi-
towane, jak zwykle, głośnym jękiem. Zauważyłem, że studenci pierwszego roku często 
jęczą.

— Drodzy państwo, widzę, że tęsknicie za rozrywką — zacząłem. — Jeśli państwo 

pozwolą, przestaniemy się nad sobą użalać i weźmiemy się do pracy. Państwa wypraco-
wania ujawniły pewne usterki, nad którymi dobrze byłoby się zastanowić. Rozważymy 
dzisiaj funkcję przyimka. Zdaję sobie sprawę, jak wielką rolę odgrywa w tworzeniu prac 
pisemnych aktualnie panująca moda, chociaż człowiek wyrażający się na piśmie zgod-
nie z jej aktualnymi trendami robi z siebie kompletnego idiotę. „Grał w koszykówkę na 
sali gimnastycznej”. „Impreza odbywała się na stołówce”. Czyżby państwo byli na ba-
kier z krótkim i pożytecznym słówkiem „w”? Jest to słówko przydatne i zawsze chętne 
do pomocy, wystarczy tylko dać mu szansę. Język może być bardzo precyzyjnym narzę-
dziem, zwłaszcza jeśli używa się go we właściwy sposób. Przyimki są spoiwem łączącym 
słowa w zdania, pilnującym, by wyrazy nie rozbiegły się na wszystkie strony. Określają 
stosunek  pomiędzy  innymi  słowami  w zdaniu.  Proszę  z nich  korzystać  z głową  na 
karku. Należy ich używać. Po to są. Nie imponują mi nowe mody. Zaczynam zgrzy-
tać zębami, kiedy oczami wyobraźni widzę imprezę odbywającą się na dachu stołówki. 
Proszę nie popełniać takich błędów, ponieważ moja reakcja na podobne niedbalstwo 
jest niczym w porównaniu z reperkusjami, jakie was spotkają u profesora. Zostaniecie 
pożarci bez popijania.

Zyskałem w ten sposób ich zainteresowanie, słuchali mnie uważnie aż do końca 

zajęć.

Kiedy podziękowałem studentom, Twink została w sali.
— Co cię dzisiaj ugryzło? — spytała.
— Dość mam oceniania prac, których nawet nie warto wziąć do ręki. To jest ta 

mniej zabawna strona roli nauczyciela.

— Sam sobie jesteś winien. Gdybyś tyle nie zadawał, nie musiałbyś sprawdzać. Mam 

ci przekazać podziękowania od cioci Mary. Odpoczęła wczoraj za wszystkie czasy, spała 
prawie do czwartej.

—  To  dobrze.  Jak  wybieraliśmy  się  do  kościoła,  była  potwornie  zmordowana. 

Naprawdę potrzebowała snu.

—  Skoro  już  jesteśmy  przy  rozpieszczaniu  Marka  podziękowaniami,  chciałabym 

dorzucić  coś  także  od  siebie.  Podobała  mi  się  wczorajsza  wycieczka  do  Kosmicznej 
Iglicy. Nie wiedziałam, że ta restauracja się obraca. Fantastyczny widok na całe miasto.

background image

104

105

— No, chyba że akurat trafią się chmury i zasłonią wszystko.
— Pozdrów ode mnie swoich współlokatorów, dobrze? Cieszę się, że ich poznałam.
— Pozdrowię — obiecałem.
— Super. Muszę uciekać. Trzymaj się.
I już jej nie było.
Wyglądało  na  to,  że  ostatnio  udało  się  nam,  opiekunom  Twinkie,  uczynić  jakiś 

ogromny  krok  w stanowczo  pożądanym  kierunku.  Twink  wydawała  się  niemal  nor-
malna.

Spojrzałem na zegarek i natychmiast ruszyłem do garażu. Mało brakowało, a zapo-

mniałbym o spotkaniu z ojcem O’Donnellem.

Kiedy dotarłem do kościoła, ksiądz właśnie wyszedł z drewnianej budki ustawionej 

w bocznej nawie. Kiwnął, żebym poszedł za nim, więc razem przeszliśmy przez jakieś 
drzwiczki obok ołtarza, gdzie starsza kobieta układała róże. Poprowadził mnie wąskim 
korytarzem do swojego biura obstawionego książkami.

— Proszę, niech pan usiądzie. — Wskazał mi krzesło.
— Wolałbym, żeby ksiądz mówił mi po imieniu. Kiedy ktoś mnie tytułuje panem, 

czuję się nieswojo.

— Zgoda. Poprosiłem, żebyś przyszedł, bo martwię się o Renatę, a wydaje się, że do-

brze ją znasz.

— Jestem przyjacielem rodziny.
— Zdajesz sobie sprawę, że ta dziewczyna ma jakiś ogromny kłopot?
—  Jeżeli  zdaniem  księdza  Renata  jest  w kiepskim  stanie,  to  muszę  księdza  wy-

prowadzić z błędu. W porównaniu z tym, co było dwa lata temu, teraz jest po prostu 
zdrowa jak ryba. Twink... to znaczy Renata niedawno wyszła z zakładu dla psychicznie 
chorych.

— Podejrzewałem coś podobnego. W sobotę spowiadała się wyjątkowo chaotycz-

nie, od czasu do czasu wtrącała zdania w języku, którego nie potrafiłem nawet rozpo-
znać, a co dopiero zrozumieć.

—  Chyba  będę  umiał  pomóc.  Powinien  ksiądz,  zdaje  się,  poznać  kilka  bardziej 

skomplikowanych wątków z życia Renaty.

— Będę ci wdzięczny. Na razie jestem tak skołowany, że nie umiem się w tym zna-

leźć.

—  Nie  wiem,  w jakim  stopniu  będę  mógł  pomóc.  Twink  ostatnio  znajduje  dużą 

przyjemność w zbijaniu ludzi z pantałyku. — Opowiedziałem całą smutną historię aż 
do dnia, kiedy Twink napisała pracę, która wszystkich zwaliła z nóg.

Ojciec O’Donnell wydawał się mocno wstrząśnięty.
— Chciałbym przeczytać tę pracę — poprosił.

background image

106

107

— Mam kilka odbitek, dam jedną księdzu. Czy coś z tego, co powiedziałem, zdoła 

księdzu pomóc? Twink nadal nie do końca jest sobą, bo jest szalona. Nie do końca wa-
riatka, ale też nie całkiem normalna. Próbuje zachowywać się odpowiednio, ale czasami 
jej nie wychodzi — z wiadomych powodów. Gdyby gliniarze dorwali tego drania, który 
zabił jej siostrę, byłaby szansa na szybką poprawę, ale raczej nic z tego. Minęły już dwa 
lata, więc pewnie facet może już spać spokojnie.

— Odpowie za swoje czyny. Uwierz mi, Mark, dosięgnie go kara.
— Ksiądz mówi o innym świecie. A ja chciałbym go dorwać na tym.
— Naszym zdaniem powinien się tym zająć Bóg.
— Proszę księdza, ja chcę tylko pomóc. Bóg może się zająć draniem, kiedy ja z nim 

skończę.

— Może któregoś dnia o tym porozmawiamy. Cieszy mnie, że teraz chyba lepiej ro-

zumiem Renatę.

— Zakładając, że Twink to rzeczywiście Renata. Jeśli jest Reginą, trzeba będzie w le-

czeniu wracać do podstaw.

— A już mi się zaczął poprawiać nastrój — westchnął ojciec O’Donnell ponuro.
— Zawsze do usług.

¬ ¬ ¬

Reszta tygodnia upłynęła pogodnie, przyzwyczajaliśmy się do codzienności.
Gazety i telewizja niemiłosiernie eksploatowały Rzeźnika z Seattle, ale temat po-

woli się wyczerpywał. Nasz miejscowy nożownik stanowczo odłożył narzędzie zbrodni 
na półkę, wobec czego media się nadąsały.

Sylvia nie dawała mi spokoju, żądając codziennych raportów z zachowania Twink. 

Zaczęło we mnie kiełkować podejrzenie, że u podstaw tego zainteresowania tkwią po-
czątki jakiejś pracy naukowej, i nie byłbym wcale zdziwiony, gdybym odkrył w całej 
sprawie dyskretny udział doktora Fallona.

Razem  z Jamesem  i Charliem  byłem  w tym  tygodniu  kilka  razy  Pod  Zieloną 

Latarnią,  by  podtrzymać  kontakty  z bratem  Charliego.  Śledztwo  w sprawie  Rzeźnika 
z Seattle  definitywnie  utknęło  w miejscu.  Bob  przyznał  między  wierszami,  że  policja 
zwleka, czekając na kolejną zbrodnię.

— Nie mamy materiału — powiedział w czwartkowy wieczór. — Przeważa opinia, 

że morderstwa są wynikiem porachunków między gangami, ale zawsze istnieje możli-
wość, że to robota jakiegoś seryjnego zabójcy. Jeśli te dwie zbrodnie są częścią wojny 
podjazdowej, może się skończyć na dwóch. Jeżeli chodzi o wariata, prawie na pewno 
będzie ich więcej. Szaleńcy zabijają z powodu swojego szaleństwa, więc zwykle robią to 
dotąd, aż zostaną złapani.

background image

106

107

— Miło nam słyszeć dobre wieści — odezwał się Charlie. — A czy rozważacie moż-

liwość udziału wilkołaka? Albo może wampira?

— Nie wykluczamy niczego.
— Zawsze musisz zadać o jedno pytanie za dużo — zganił Charliego James. — Teraz 

będziemy musieli się zaopatrzyć w czosnek i srebrne kule. — Spojrzał na Boba. — Jak 
wygląda prawidłowe zatrzymanie wampira? Należy mu odczytać jego prawa przed czy 
już po wbiciu kołka w serce?

— Będę musiał sprawdzić — odparł Bob ze śmiertelną powagą. — Nie pamiętam, 

bo to nie zdarza się często.

¬ ¬ ¬

Mary zadzwoniła do mnie po powrocie Twink z cotygodniowej wizyty u doktora 

Fallona. Zaprosiła mnie na kolację. Kiedy siedzieliśmy razem przy stole, opowiedziałem 
o tym, czego dowiedzieliśmy się od Boba Westa na temat naszej miejscowej kryminal-
nej sławy.

— West jest dobrym policjantem — orzekła Mary. — Sumiennym i godnym zaufa-

nia. I na pewno zupełnie inny niż Kataryna.

— Jaka kataryna? — zainteresowała się Twinkie.
— Nasz porucznik — wyjaśniła Mary. — Ma na nazwisko Belcher, ale ponieważ nie 

umie utrzymać języka za zębami, zyskał sobie takie przezwisko. Ma jeszcze jedną przy-
krą cechę. Normalnie glina powinien, korzystając z dowodów, dotrzeć do podejrzane-
go. Kataryna ma zwyczaj wybierać sobie podejrzanego zupełnie przypadkowo, może 
ciągnąc zapałki albo wróżąc z kart? A potem szuka dowodów na potwierdzenie swo-
jej teorii.

— Bardzo chce wsadzić Geparda za morderstwa dokonane w naszej części miasta, 

prawda? — zapytałem.

—  Robi  z siebie  pośmiewisko  — prychnęła  Mary.  — Gepard  prędzej  by  umarł, 

niż  wystawił  nos  ze  swojej  dzielnicy.  Kataryna  goni  za  sławą,  bo  marzy  o awansie. 
Policjant, który dopadnie Geparda, ma awans w kieszeni, więc porucznik usiłuje obar-
czyć Geparda odpowiedzialnością za każde przestępstwo popełnione w obrębie Seattle. 
Cokolwiek się zdarzy: kradzież w sklepie, morderstwo, przejście przez jezdnię na czer-
wonym świetle — Kataryna wszystkim zaraz opowiada, że głównym podejrzanym jest 
Gepard.

— Dlaczego się tak na niego zawziął? — spytałem.
— Dwa lata pracował w śródmieściu. Któregoś dnia dostał wiarygodny cynk, gdzie 

i kiedy dopaść Geparda. Schrzanił sprawę, bo zamiast siedzieć cicho, kłapał dziobem na 
prawo i lewo. Za karę został przeniesiony do północnej części miasta i zrobi wszystko, 
żeby wrócić do śródmieścia, gdzie znowu będzie mógł odgrywać szychę.

background image

108

— Polityka kadrowa policji nie zawsze jest całkowicie przejrzysta, prawda?
Mary uśmiechnęła się szeroko.
— Ale przynajmniej zabawna.

¬ ¬ ¬

W  sobotę  około  dziesiątej  rano  skończyłem  półki  u Jamesa.  Potem  ruszyłem  do 

sklepu  z materiałami  do  wystroju  wnętrz  i rozejrzałem  się  wśród  pudeł  z próbkami. 
Mieli naprawdę obszerną kolekcję wszelkiego dobra: dywanów, płytek podłogowych, 
tapet, paneli imitujących drewno i jeszcze paru różnych innych wynalazków. Chodziło 
pewnie o to, żeby ułatwić klientom podejmowanie decyzji.

Przy  okazji  wtrącę  pewną  radę:  nie  należy  kobietom  proponować  zbyt  szero-

kiej gamy próbek do wyboru, jeśli chodzi o materiały do remontu domu lub wystroju 
wnętrz. Gdy mają dwadzieścia czy trzydzieści możliwości, ogarnia je paraliż. Jeśli do-
brze pamiętam, Keats nazywał to „zdolnością negatywną”.

—  Mark,  coś  ty  zrobił  najlepszego?  — zżymał  się  James  późnym  popołudniem. 

— Jeszcze raz usłyszę pytanie „jak ci się to podoba?”, a dostanę świra.

—  Popełniłem  wielki  błąd  — przyznałem.  — Trzeba  było  wybrać  dwa  rodzaje: 

jedne płytki ładne i drugie paskudne. W ten sposób byłoby znacznie prościej.

— Dzień, w którym człowiek się czegoś nauczy, nie jest dniem straconym — przy-

znał James.

Udałem, że nie słyszę.
— Postaram się dziewczęta trochę pogonić — westchnąłem. — Naprawdę muszę 

oddać próbki przed zamknięciem sklepu.

Nie obyło się bez nacisków, ale do obiadu właścicielki stancji zawęziły obszar po-

szukiwań ideału do pięciu bardzo różnych wzorów. Wtedy zabrałem im wszystkie prób-
ki,  poszedłem  do  sklepu  i kupiłem  po  jednej  płytce  każdego  z pięciu  rodzajów,  żeby 
nasze panie mogły się zastanawiać dowolnie długo. Po krótkim namyśle kupiłem też 
nóż do linoleum. Byłem pewien, że mam już jeden gdzieś między narzędziami, ale nie 
chciało mi się go szukać, a pewnie i tak nie był w najlepszym stanie.

Później zadzwoniłem do Twink dowiedzieć się, czy chce rano iść do kościoła, ale 

nie okazała entuzjazmu. Zdziwiło mnie to trochę. Zaraz jednak przypomniałem sobie, 
jaka była wyczerpana, oczekując tej wyprawy w zeszły weekend, i postanowiłem dać jej 
spokój.

¬ ¬ ¬

Nowy tydzień dobrze się zaczął. Studenci powoli się aklimatyzowali, moje badania 

posuwały się żwawo do przodu, a na świecie nie działo się nic szczególnego.

background image

108

We  wtorkowy  ranek  wszystkie  gazety  oraz  wszyscy  niecierpliwi  reporterzy  tele-

wizyjni dostali to, na co czekali z zapartym tchem. W okręgu Windemere, w Magnus-
son Park rozpościerającym się nad jeziorem Washington, pewien człowiek uprawiający 
wcześnie rano jogging natknął się na zmasakrowane szczątki trzeciej ofiary Rzeźnika 
z Seattle.

background image

110

111

Rozdział 9

Piliśmy  w kuchni  kawę  zaparzoną  przez  Erikę  i patrzyliśmy  w malutki  telewizo-

rek, słuchając domysłów na temat przebiegu zdarzeń. Zamordowany był tak jak po-
przednie  ofiary  drobnym  przestępcą  z dość  bogatą  kartoteką  policyjną.  Nazywał  się 
Daniel Garrison, popadał w konflikt z prawem raz po raz, od czasu gdy skończył pięt-
naście lat. Zanim dorósł do więzienia w Walla Walla, zanim trafił tam na kilka odsia-
dek, rok spędził w stanowym zakładzie poprawczym. Nawet przy najbardziej wytężo-
nej pracy żywej wyobraźni nie sposób go było nazwać groźnym przestępcą. Trudnił się 
paserstwem, zdarzały mu się włamania, kradzieże samochodów, napad z bronią w ręku 
— zdaje się, że był to śrubokręt — oraz parę oskarżeń o próbę gwałtu. Najwyraźniej był 
chuchrowatym byle kim i gustował w ogromnych kobietach. Przynajmniej w jednym 
wypadku aresztowanie go za usiłowanie gwałtu nosiło raczej cechy akcji ratunkowej, 
gdyż niedoszła ofiara miała zdecydowanie więcej krzepy niż napastnik. Przed zjawie-
niem się policji prawie przerobiła mu twarz na krwawą miazgę.

—  No,  ten  przypadek  nie  uszczęśliwi  Kataryny,  mogę  się  założyć  — stwierdził 

Charlie. — Nie padło jeszcze ani jedno słowo na temat narkotyków.

— Nasz lokalny nożownik wydaje się cięty na tutejsze płotki — zauważył James. 

— Ten najnowszy był mniej więcej z tej samej półki co facet w Woodland Park.

— Może zbrodniarz to jakiś konserwatysta, który postanowił za pomocą rzeźnic-

kiego  noża  ulżyć  budżetowi  i doprowadzić  do  obniżki  podatków?  — zastanowił  się 
Charlie. — Trzymanie takich płotek w zamknięciu strasznie dużo kosztuje. Jakieś trzy-
dzieści pięć tysięcy rocznie za sztukę. Nożownik już poczynił oszczędności rzędu stu ty-
sięcy rocznie, a dopiero się rozpędza.

— Nie przypuszczam, żeby zasłużył na miejsce w panteonie chwały u konserwaty-

stów — sprzeciwiła się Erika. — Zanim coś by wygryzł z budżetu stanowego, musiałby 
jeszcze stoczyć parę bitew z pomniejszymi zawodnikami.

background image

110

111

¬ ¬ ¬

Cały ranek spędziłem w bibliotece, tworząc próbną bibliografię dzieł prozą Miltona. 

Potem przegryzłem w pośpiechu jakąś kanapkę i pognałem uczyć moich pierwszorocz-
niaków.

Twink znowu nie było. Niedobrze. Postanowiłem z nią o tym porozmawiać. Jako 

wolny słuchacz mogła przychodzić na zajęcia lub nie, nikomu nie robiło to specjalnej 
różnicy, ale jeśli zamierzała kiedyś poważnie uczęszczać na kursy, opuszczanie wykła-
dów było najprostszą drogą do oblania egzaminów.

Tego wieczoru razem z Charliem i Jamesem zajrzeliśmy Pod Zieloną Latarnię, by 

sprawdzić,  czy  wyciągniemy  od  Boba  Westa  jakieś  szczegóły  na  temat  morderstwa 
w Windermere.

— Jesteśmy prawie pewni, że Rzeźnik wybiera ofiary przypadkowo — zdradził nam 

Bob. — Nie widzimy między nimi żadnych powiązań, poza tą jedną wspólną cechą, że 
każdy z nich miał dość bogatą kartotekę. Garrison nawet nie zajmował się rozprowa-
dzaniem narkotyków. Prawdopodobnie brał coś od czasu do czasu, ale nigdy nie nakry-
liśmy go na sprzedaży. O ile nam wiadomo, po prostu miał pecha, znalazł się w niewła-
ściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

— Czyli mamy do czynienia z seryjnym mordercą? — spytał Charlie.
Bob pokręcił głową.
— Tak zwane morderstwa seryjne mają prawie zawsze podłoże seksualne, a ofia-

rami są kobiety lub dzieci. W tym wypadku ofiarami jak dotąd są mężczyźni hetero-
seksualni. Przyczyna musi być inna, jeszcze jej nie znaleźliśmy. Mnie najbardziej dziwi 
brak  jakiegokolwiek  hałasu.  Przecież  ci  faceci  zostali  pokrojeni  jak  indyki  na  Boże 
Narodzenie, a my nie mamy ani jednego doniesienia o krzykach czy odgłosach szarpa-
niny. Ktoś powinien był coś usłyszeć. Wszyscy trzej umierali długo. Koroner twierdzi, że 
za każdym razem trwało to przynajmniej piętnaście, nawet dwadzieścia minut. Rzeźnik 
bardzo się stara przedłużać sprawę i zadawać jak najwięcej bólu. Miejsca zbrodni są 
rzeczywiście nieco na uboczu, ale przecież głos niesie daleko, zwłaszcza nocą, a tu, jak 
dotąd, nikt nic nie słyszał.

— A może ludzie coś słyszeli, ale boją się do tego przyznać? — spytałem bez prze-

konania.

— Nie oszukuj się — odparł Bob. — Jeśli w tej okolicy pies zaszczeka więcej niż dwa 

razy, ludzie natychmiast wzywają policję.

— Myślałem, że powinni to robić tylko w razie zagrożenia — zdziwił się James.
— Teoretycznie tak — zgodził się Bob — ale różni ludzie przyjmują różną defini-

cję zagrożenia. W pojęciu niektórych naszych obywateli wystrzał z gaźnika dwie prze-
cznice od ich domu, jeśli zdarzy się po godzinie dwudziestej drugiej, to prawdziwe za-

background image

112

113

grożenie. W sąsiedztwie parku jest cicho, a wycie z bólu rzadko bywa ignorowane. Musi 
być jakieś wyjaśnienie, ale niech mnie diabli, jeśli je widzę. — Roześmiał się niewesoło. 
— Stary Kataryna ukuł nową teorię. Głosi teraz powstanie nowego, całkowicie niezna-
nego gangu rozprowadzającego narkotyki, toczącego otwartą wojnę z hałastrą Geparda. 
Nikt mu nie wierzy. W takiej wojnie musiałoby brać udział paru niezłych zawodowców, 
a tutaj, poza Muńozem, ofiary były zwykłymi śmieciami, pewnie nie umiały samodziel-
nie choćby zawiązać sznurowadeł.

— Rozmawiałem któregoś dnia z Mary Greenleaf, powiedziała mi, że biedny stary 

Kataryna został wywalony ze śródmieścia za większą klapę.

— Znasz Mary? — spytał Bob zdziwiony.
— Tak. Mój tata i jej brat zaprzyjaźnili się w Wietnamie. Ona też uważa, że Kataryna 

to jedna wielka pomyłka. Podobno stracił szansę na wsadzenie Geparda, bo za dużo kła-
pał dziobem.

— Co racja, to racja — przyznał Bob ze śmiechem. — Dostał cynk od kabla i miał 

Geparda na widelcu. Ale on zawsze musi być w centrum uwagi. Zaczął się przechwalać, 
zanim w ogóle ruszył na obławę. Niestety, Gepard ma lepsze źródła informacji niż cała 
policja w Seattle, więc wiadomości dotarły do niego bardzo szybko. Kataryna zebrał się 
wreszcie, wziął ze sobą pluton mundurowych i okrążył trzeciorzędny hotelik w śród-
mieściu, a tam już dawno nikogo nie było. O mało nie wyleciał z roboty za ten numer, 
w najlepszym razie miał wrócić do roli krawężnika, ale jakoś się wywinął. Tyle że prze-
nieśli go na północ, teraz my musimy wysłuchiwać jego kretyńskich teorii.

— To by w każdym razie wyjaśniało jego obsesję na punkcie Geparda — stwierdził 

James. — Próbuje się zrehabilitować.

— Bardzo możliwe — zgodził się Bob.
— Skoro Rzeźnik skupia się na krojeniu chłopaków, to nasze dziewczęta mogą się 

czuć względnie bezpiecznie? — spytał brata Charlie.

— Lepiej nie ryzykować. Ciągle jeszcze za mało wiemy, żeby ocenić, co kieruje za-

bójcą. Szuka ofiar w parkach miejskich tuż po północy, a dziewczęta nieczęsto przecha-
dzają się samotnie w parku późną nocą. Wybór ofiary chyba nie spędza mordercy snu 
z powiek. Nie włóczcie się w pojedynkę, póki go nie złapiemy. — Bob spojrzał na zega-
rek. — Czas na mnie — oznajmił stanowczo.

— No to właściwie znowu jesteśmy na starcie — stwierdził Charlie, gdy zostaliśmy 

sami. — Nasze panie mają pojemniki z pieprzem, ale moim zdaniem powinny nosić 
broń, jeśli wychodzą z domu po zmierzchu.

— Spójrz na tę sytuację z innej strony — powiedziałem. — Bardziej optymistycz-

nie. Właśnie zyskaliśmy szansę na okazanie szlachetnych uczuć opiekuńczych oraz peł-
nienie obowiązków rycerskich.

— Kto dzisiaj trzyma wartę? — spytał Charlie.
— Wiedziałem, że to się tak skończy — oznajmił James, kiedy ruszyliśmy do wyj-

ścia.

background image

112

113

¬ ¬ ¬

W  piątek  rano  poszedłem  na  seminarium  o Milionie,  potem  zajrzałem  do  biura 

profesora Conrada zapoznać go z powiązaniami między Blakiem i Whitmanem.

— Wszystko pasuje, szefie. Whitman nie był malarzem ani miedziorytnikiem jak 

Blake, więc jego poezja nie jest tak wizualna, ale nawet Swinburne zauważył podobień-
stwa. Oczywiście jeszcze zanim się ustatkował i przestał nadużywać, więc pewnie pa-
trzył trochę przez pryzmat dna butelki. Sporo poezji przepadło w dziejach ludzkości 
przez alkohol i prochy.

— My lubimy popadać w przesadę. Wątpię, czy „Kubbla Khan” wyglądałby inaczej, 

gdyby Coleridge nie palił opium. Myśli pan o jakimś innym wątku pracy? Bo porówny-
wanie Whitmana i Blake’a ma już z górą sto lat.

— Widzę pewną nową możliwość, szefie. Whitman poprawiał „Źdźbła trawy” wła-

ściwie aż do dnia śmierci. Skoro Brytyjczycy denerwowali go Blakiem, to przecież jest 
możliwe, że fragmenty zaczerpnięte z jego twórczości wkradły się do późniejszych po-
prawek.

— Ma pan do dyspozycji variorum „Źdźbeł trawy” — oznajmił.
— Wiem — odparłem ponuro. — Niestety, Whitman zawsze mnie irytował, choć 

nie potrafię określić dlaczego. Moim zdaniem Blake był lepszym poetą. Dostrzegał cały 
świat, podczas gdy Whitman był tak zamknięty w sobie, że nie widział dalej niż czubek 
własnego nosa. Swoją drogą, do variorum dotrę rzeczywiście bez kłopotu, bo w biblio-
tece są egzemplarze wszystkich pierwszych wydań, nawet nie muszę buszować po kom-
puterze w poszukiwaniu tekstów. Nie będzie mi specjalnie radośnie pracować ze straż-
nikiem za plecami, ale niech tam, są gorsze rzeczy na świecie.

— Cóż robić. Pierwsze wydania to wyjątkowo cenne tomy. Co chce pan osiągnąć? 

Zamierza pan oskarżyć biednego starego Walta o plagiat?

— Aż tak daleko się nie posunę, szefie. Chciałbym tylko się dowiedzieć, czy to, co 

pisał Blake, miało jakiś wpływ na późniejsze wydania „Źdźbeł trawy”. Nauczyliśmy się 
na wydziale anglistyki szufladkować wiadomości. Ci, co badają Chaucera, nie rozma-
wiają ze specjalistami od Faulknera, a razem szydzą ze studentów zajmujących się okre-
sem wiktoriańskim. Czemu tak się dzieje? Przecież studiujemy ten sam język, a dobra 
poezja lub proza może się narodzić w każdym czasie i wszędzie.

— Nawet w zakładzie dla psychicznie chorych. Jak się ma pańska przyjaciółka?
— Dwa tygodnie temu poszła do kościoła i wprawiła księdza w ogromne zakło-

potanie, bo zaczęła się spowiadać w języku bliźniąt. Sprawa dająca do myślenia, praw-
da? Czy spowiedź jest ważna, jeśli ksiądz nie ma najmniejszego pojęcia, co się do niego 
mówi?

background image

114

115

—  Nie jestem teologiem  — odparł profesor Conrad oschle. — Tak samo jak nie 

znam się na chorobach psychicznych. Proszę natomiast, żeby pan informował mnie na 
bieżąco o postępach swojej protegowanej. Jeśli znowu coś napisze, choćby nową wersję 
bluesa z zakładu zamkniętego, chciałbym jej pracę przeczytać.

— Wspomnę jej o tym. Pragnę podbudować jej wiarę w siebie. Proszę mi dać tro-

chę czasu, a cały kampus będzie jednym wielkim gronem wielbicieli jej talentu. Chociaż 
pewnie kiedy wreszcie naprawdę odzyska równowagę, przestanie dobrze pisać. To jest 
dopiero dylemat moralny do rozważania w taki ponury piątek jak dziś. Jeśli Twink po-
zostanie niespełna rozumu, będzie nieźle pisała; jeżeli jej się polepszy, pewnie zacznie 
pisać takie samo byle co jak inni pierwszoroczniacy.

— Niech pan już idzie — odezwał się profesor Conrad ze znużeniem w głosie.
— Tak jest, szefie.
Miałem neseser pełen prac do przeczytania. Ruszyłem na stancję, żeby się w nich 

zakopać po uszy.

¬ ¬ ¬

Tymczasem  przed  gankiem  na  froncie  stał  przypięty  łańcuchem  rower  Renaty. 

Wydało mi się to dość zagadkowe.

Twink była w salonie, pogrążona w burzliwej dyskusji z Sylvią.
—  Znowu  się  zgubiłeś  w bibliotece?  — spytała  mnie,  gdy  tylko  przekroczyłem 

próg.

— Nie, byłem u profesora Conrada. A ty nie powinnaś przypadkiem być u doktora 

Fallona?

—  Jego  sekretarka  zadzwoniła  dziś  rano  i odwołała  wizytę. W wariatkowie  zda-

rzyło się coś takiego, że doktorek nie znalazł dla mnie czasu. Poczułam się samotna, nie-
chciana i zaniedbana, więc zadzwoniłam do ciebie. Nie było cię, odebrała Sylvia i zapro-
siła mnie do was. Kocham ciocię Mary całym sercem, ale ona mówi tylko o gliniarskich 
sprawach. Mnie to nie interesuje aż tak bardzo, więc przyjechałam poopowiadać Sylvii 
historyjki z wariatkowa.

— Pokazała mi zupełnie inny świat — przyznała Sylvia. — W zakładach zamknię-

tych dzieje się znacznie więcej, niż podejrzewałam.

— Nie miała pojęcia o samotności — wyjaśniła Twink. — O tym, że świrom daje się 

jedzenie, picie i czystą pościel, ale nie serce. Nikt nie ma czasu z nimi zwyczajnie poroz-
mawiać, nie robiąc przy tym notatek. Kiedy na planie zjawia się notatnik, razem z nim 
przychodzi samotność. — Wstała, podeszła do mnie, wyciągnęła ramiona. — Przytul 
mnie.

— Aha, dobrze. — Odstawiłem neseser i objąłem ją mocno.

background image

114

115

— Markie dobrze przytula — wyjaśniła Twink, Sylvii. — Powinnaś czasem spróbo-

wać.

— Sprawy damsko-męskie są w tym domu na cenzurowanym — odparła Sylvia. 

— Niemile widziane.

— Przytulanie nie ma z tym nic wspólnego — sprzeciwiła się Twink. — W każdym 

domu powinien być oficjalny przytulacz. Nie ma prawa pytać ani komentować, tylko 
przytulać. Serdeczny uścisk przegania samotność za siódmą górę. Ludzie z notatnikami 
w ogóle nie mają o tym pojęcia. Oni stale tylko mówią, mówią i mówią, a to nie prowa-
dzi do niczego dobrego. Tak naprawdę potrzebujemy przytulania. — Westchnęła cięż-
ko. — Nikt ze świata normalnych ludzi nigdy nie zrozumie czubków, ale to nie jest ko-
nieczne. Serdeczny uścisk daje nam pewność, że nie przeszkadza wam nasze świrowa-
nie, że mimo to nas lubicie. A nam niczego więcej nie trzeba.

— Wiesz, Sylvio, nazwij to terapią uściskową — zaproponowałem. — Może znaj-

dziesz się dzięki temu w podręcznikach, na tej samej stronie co Freud albo Jung?

— Nie wysilaj się na kiepskie dowcipy — burknęła. — Aha, Renata zostaje na kola-

cję. Mary już o tym wie.

— Świetnie. A teraz, jeśli panie wybaczą, pójdę sprawdzać prace.

¬ ¬ ¬

Erika była przy kolacji w kiepskim humorze. Jej komputer się zbuntował, niewiele 

brakowało, żeby go wyrzuciła przez okno.

— Nie denerwuj się — uspokajał ją James. — Charlie pewnie wie o komputerach 

więcej niż Bill Gates.

—  E,  bez  przesady  — zaprzeczył  skromnie  Charlie.  — Stary  Bill  potrafi  zmusić 

komputer nawet do tego, żeby podał łapę, aportował i na rozkaz dawał głos. Niestety, nie 
przyjeżdża, zdaje się, na domowe wizyty, więc obejrzę ten sprzęt. Przypuszczam, że nie 
stało się nic strasznego. Komputer potrafi zaleźć za skórę, jeśli człowiek ominie choćby 
jeden krok w standardowym programie, no i uwielbia obwieszczać całemu światu, że 
człowiek popełnił błąd. — Po chwili roześmiał się głośno.

— Co cię tak śmieszy? — spytała Erika.
— Przypomniała mi się jedna anegdota, która krąży po Boeingu od początku świa-

ta. Rzecz działa się w czasach, kiedy informację dla komputera wielkiego na kilka po-
mieszczeń  szykowało  się  na  kartach  IBM.  Jeden  z inżynierów  pożarł  się  z zakładem 
ubezpieczeniowym. Pracownicy zakładu twierdzili, że nie zapłacił raty ubezpieczenia, 
a on się z tym nie zgadzał. Główny problem polegał na tym, że inżynier nie mógł się 
skontaktować z żadnym człowiekiem. Dostawał tylko tony pism dowodzących, że jest 
firmie winien pieniądze. W końcu miał tego po czubek głowy. Poszedł do sklepu z arty-

background image

116

117

kułami metalowymi, kupił arkusz blachy nierdzewnej, przyciął ją w kształt karty IBM, 
wyciął parę prostokątnych otworów i pomalował na kremowo. Wyglądało to jak praw-
dziwa karta. Namagnetyzował tę blachę i wysłał ją do zakładu ubezpieczeniowego. Jakiś 
urzędnik,  jeszcze  z rana  półprzytomny,  wsadził  blachę  do  komputera  i w ten  sposób 
skutecznie wyczyścił mu pamięć. Nie zostało im kompletnie nic!

—  Straszne!  — wykrzyknęła  Erika,  ale  jednocześnie  wymknęło  jej  się  dziwne 

prychnięcie, jakby śmiech. — Co zrobili?

— A co mogli zrobić? Gdyby wokół sprawy podniósł się szum, niedługo wszyscy 

klienci  z pretensjami  do  zakładów  używających  komputerów  mogliby  w dowolnym 
momencie kasować dane. Dużo nie brakowało, żeby era komputerów zmarła śmiercią 
naturalną jeszcze w niemowlęctwie.

— Co było dalej? — chciała wiedzieć Twink.
— Na początek nasz inżynier mógł wreszcie porozmawiać z pracownikami zakładu 

ubezpieczeniowego — odparł Charlie. — Nie wiedzieć czemu, wszyscy byli dla niego 
wyjątkowo grzeczni. Jakimś cudem okazało się, że miał nadpłacone pięć lat ubezpiecze-
nia, wystarczyło tylko obiecać, że nigdy więcej nie powtórzy swojego numeru i nikomu 
nie powie, co ani jak zrobił.

— Bardzo oryginalny wirus komputerowy — zauważył James.
— Słusznie — zgodził się Charlie. — Komputer przekształcony w tabula rasa nie 

jest szczególnie przydatny.

— Wieki całe nie słyszałem tego określenia — powiedział James.
— Łacina jest jak wino: im starsza, tym lepsza — uśmiechnął się Charlie.

¬ ¬ ¬

Po kolacji Sylvia zabrała Twink do siebie i siedziały we dwie prawie do północy. Ja 

rozbiłem obóz w salonie, zabrałem się do Miltona. Siedziałem nad nim, kiedy zeszły do 
holu.

— Dobranoc, Markie — powiedziała Twink.
— Co zamierzasz teraz?
— Jadę do domu.
— Sama nie jedziesz, nie ma mowy. Odwiozę cię.
— A rower co? Zostanie tutaj? Nic z tego.
— Twinkie, sama nie pojedziesz. Zapomniałaś, że po okolicy kręci się wariat z no-

żem?

— Ojej! — zawołała z udawanym przerażeniem.
— Możesz się wydurniać, ile zechcesz, ale nie pojedziesz sama. Pożyczę pikap od 

Charliego i odstawię cię na miejsce razem z rowerem.

— Nie wygłupiaj się.

background image

116

117

— Jestem śmiertelnie poważny. A w dodatku jestem od ciebie starszy, więc ja decy-

duję.

— Wiesz, Renata, Mark ma rację — włączyła się Sylvia. — Po zmierzchu nie jest naj-

bezpieczniej.

— Dobrze już, dobrze, niech wam będzie — poddała się Twink. — Ale nadal uwa-

żam, że to głupie.

— Lepiej nie ryzykować. Zaczekaj chwilę, zaraz wracam. — Poszedłem na górę, po-

życzyłem od Charliego kluczyki i już byłem z powrotem. Załadowałem rower, po kilku 
minutach wsiedliśmy do szoferki i ruszyliśmy.

— Coś ty się nagle zrobił taki strasznie opiekuńczy? — spytała mnie Twink, gdy je-

chaliśmy pustą ulicą zalaną deszczem.

— Taka moja rola. Mam się tobą opiekować. Lepiej się do tego przyzwyczaj.
— Jesteś taki sam jak Les.
— Byłem pewien, że wiesz już o tym.
— Markie, ty mnie naprawdę lubisz.
— Oczywiście. Opiekowałem się tobą, kiedy jeszcze nosiłaś koszulę w zębach, i nie 

planuję żadnych zmian.

— Cudownie.
— Nie przejmuj się tak strasznie. Każdy ma jakieś obowiązki. Ja akurat postanowi-

łem zajmować się Twinkie. Czasami trudno z tobą wytrzymać, ale to nic nie zmienia. 
Wyjaśniliśmy sobie tę sporną kwestię?

— Tak jest. Tak, panie.
— Daj spokój!

¬ ¬ ¬

Po powrocie zastałem Sylvię nadal na nogach.
— Nigdy dotąd nie spotkałam tak silnej osobowości — powiedziała. — Jak tylko 

uda mi się tę dziewczynę jakoś sklasyfikować, natychmiast wyskakuje z czymś zupełnie 
nowym. Raz uważam, że cierpi na chorobę maniakalno-depresyjną, a następnego dnia 
jestem pewna, że mam do czynienia z klasycznym przypadkiem syndromu rozszczepie-
nia osobowości. Zmienia się tak szybko, że za nią nie nadążam.

— Dlatego jest taka interesująca. Nigdy nie wiadomo, co zrobi. W obecności Twink 

nie ma mowy o nudzie.

— Dowiedziałam się o pewnych sprawach, które chciałabym omówić z doktorem 

Fallonem.

— Doktor Fallon liczy na twoją pomoc. Ja nie jestem specjalistą. Potrzebny nam na 

miejscu ekspert, który będzie  umiał  przedstawić  właściwą interpretację, na przykład 
wytłumaczyć, co to, do licha, jest syndrom rozszczepienia osobowości.

background image

118

—  Idź  do  wypożyczalni  kaset  i weź  sobie „Trzy  oblicza  Ewy”  — zaproponowa-

ła. — Hollywood rzadko robi coś jak należy, ale tym razem im się udało. Istnieją na 
tym świecie ludzie, którzy mają więcej niż jedną osobowość. Bywa, że w jednym ciele 
mieszkają dwie, trzy, a niekiedy nawet dwanaście zupełnie różnych osób, chociaż mogą 
w ogóle o sobie nawzajem nie wiedzieć. Jane nie zdaje sobie sprawy z istnienia Suzy, 
a Mabel nigdy nie słyszała o Barbarze. Przyjaźnią się z innymi ludźmi, mają odmienne 
zainteresowania, czasem nawet mieszkają w różnych miejscach.

—  Chyba  trochę  przesadzasz.  Problemy  Twink  zaczęły  się  od  tragicznej  śmierci 

Reginy, jest spora szansa, że Renata nigdy sobie tego nie uświadomi. Proponowałbym, 
żeby zostawić ją w spokoju, dopóki daje sobie radę. Jak to się mówi, lepsze jest wrogiem 
dobrego.

— Nie bądź taki pewny, że jest dobrze. Wczoraj znowu miała koszmary.
— Jak to? Pierwsze słyszę.
— Dowiedziałam się od Mary, kiedy do niej dzwoniłam po południu. Zanim uspo-

koiła Renatę, dzwoniła tutaj, lecz nikogo z nas nie było w domu. Renata też coś o tym 
wspomniała, ale nie chciała rozwinąć tematu, więc dałam jej spokój.

— Od poprzedniego razu minęło sporo czasu. Może Twinkie funkcjonuje według 

jakiegoś rytmu? Na przykład trzynaście dni w normalnym świecie i jeden z odlotem? 
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, okresy trwania w naszym świecie powinny się 
wydłużać, a świrowanie występować coraz rzadziej.

— Zawsze można mieć nadzieję — powiedziała Sylvia z powątpiewaniem.

¬ ¬ ¬

W  sobotę,  zaraz  po  śniadaniu,  we  dwóch  z Jamesem  wyprosiliśmy  wszystkich 

z kuchni i zaczęliśmy demontować listwy przypodłogowe oraz maskownice przy fra-
mugach, żeby przygotować pomieszczenie do kładzenia nowych płytek.

— A nie można zwyczajnie położyć płytek wzdłuż listew? — zapytał James.
— Nie ma mowy. Zawsze zostają szczeliny. Potem przy każdym myciu podłogi do-

staje się tam brudna woda i dosyć szybko zaczyna cuchnąć. A my tutaj jemy.

— Jasne. Wiedziałem, że musi być jakaś ważna przyczyna.
— W dodatku ta nie jest jedyna. Nie jestem mistrzem w posługiwaniu się nożem do 

linoleum i czasami brzegi płyty nie są całkiem gładkie. Pod listwami zniknie większość 
efektów mojej nieudolności. Sam wiesz, jak to jest: czego oczy nie widzą, tego sercu nie 
żal. My dwaj będziemy wiedzieli o tych drobnych potknięciach, ale nikt inny się niczego 
nie dopatrzy.

— Mógłbym to rozważać przez cały dzień.
— Po prostu nikomu nie mów, dobrze?

background image

118

Zaczęliśmy od ściany z oknem i posuwaliśmy się w stronę przeciwległej. Człowiek, 

który wymyślił płytki linoleum od razu pokryte klejem, sprawił, że życie wielu fachow-
ców układających podłogi stało się dużo łatwiejsze. Jeśli pierwszy rządek położy się so-
lidnie i równo, resztę roboty można załatwić w niezłym tempie. Bułka z masłem, jak 
mawia Charlie. Aż do momentu kiedy się dotrze do przeciwległej ściany. Wtedy zwy-
kle zaczyna się prawdziwa katorga. Trzeba wyjątkowo dokładnie mierzyć, a na dodatek 
w starych domach ściany właściwie nigdy nie są rzeczywiście pionowe ani nie tworzą 
kątów prostych. To dlatego że po paru latach dom osiada. Drzwi zaczynają się zacinać, 
podłogi się paczą. Grawitacja to pewnie fajna rzecz, ale przez nią kładzenie płytek nie 
jest całkiem prostą sprawą.

Na tym etapie bardzo się przydał nowy nóż do linoleum. Kiedy człowiek zabiera się 

do dokładnego przycinania, porządny ostry nóż to jest właśnie to, czego mu potrzeba.

—  Niebezpieczne  narzędzie  — zauważył  James.  — Nie  chciałbym  czymś  takim 

kroić indyka.

— Nie do tego został wymyślony. Ważne, żeby był ostry. Jeśli przytniesz porząd-

nie za pierwszym pociągnięciem, wszystko gra. Dlatego ma taki solidny uchwyt. Trzeba 
go docisnąć, tak żeby wszedł w winyl jak w masło. Jeśli musisz ciąć w jednym miejscu 
więcej niż raz, wszystko diabli biorą. No i trzeba ciąć bardzo ostrożnie, bo znacznie ła-
twiej niż winyl przeciąć własną skórę i uwierz mi, nie kończy się na skaleczeniu. Jedna 
drobna pomyłka i lądujesz na pogotowiu. Z drugiej strony można się pocieszać, że zo-
stawia ładne proste blizny.

—  Cięcie  niech  będzie  twoją  rolą,  przyjacielu  — zdecydował  James.  — Nie  chcę 

mieć do czynienia z tą brzytwą. — Zerknął na zegarek, potoczył wzrokiem po podło-
dze. — Uda nam się dzisiaj skończyć?

—  Zależy,  jak  pójdzie  z framugami  — oceniłem.  — Trochę  się  tego  obawiam. 

Czasem dopasowywanie płytki wokół framugi trwa dłużej niż układanie reszty podło-
gi. Powiedz Trish, że dzisiaj trzeba zamówić pizzę albo jakieś inne gotowe żarełko. Nie 
wiem, czy uporamy się przed północą. Tak czy inaczej postarajmy się skończyć dzisiaj. 
Nie przypuszczam, żebym dał radę spędzić na kolanach więcej niż jeden dzień, a poza 
tym, jeśli kładzenie podłogi zajmie zbyt dużo czasu, będziemy mieli do czynienia z nie-
zadowoleniem naszych pań.

— Masz rację — zgodził się James. — Uprzedzę Trish. — Przyjrzał się naszej nowej 

podłodze. — Naprawdę ładna. Nawet jeśli dziewczęta będą trochę zrzędziły, na pewno 
spodoba im się twoja robota.

— Mam nadzieję. Nie chciałbym robić tego powtórnie. Wypracowania mogę spraw-

dzać do upadłego, ale podłogę lubię kłaść tylko raz.

background image

120

121

Rozdział l0

W niedzielę Twink chciała iść do kościoła. Kiedy wyszło na jaw, że muszę się pod-

dać i ogłosić, iż nie skończymy układania płytek na podłodze w sobotnią noc, Sylvia na 
ochotnika zastąpiła mnie w roli szofera Twinkie, żebyśmy z Jamesem rano skończyli 
układanie podłogi. Włączenie kuchni do użytku stało się na stancji kwestią prioryte-
tową.

W słoneczny niedzielny poranek usunęliśmy kilka niedociągnięć z poprzedniego 

dnia i przybiliśmy na właściwych miejscach listwy przypodłogowe oraz maskownice. 
Później wyrzuciliśmy wszystkie śmieci pozostałe po pracy, zebraliśmy narzędzia i prze-
tarliśmy podłogę mopem.

— Wygląda całkiem nieźle — ocenił James, rzucając ostatnie, szacujące spojrzenie.
— Ujdzie w tłoku — przytaknąłem. — Sfuszerowaliśmy to i owo, ale nie rzuca się 

w oczy. To co, otwieramy podwoje?

— Chyba czas — zgodził się James. Wystawił głowę na korytarz i zawołał dziew-

częta.

— Jaka piękna! — wykrzyknęła Trish.
— To tylko podłoga — przypomniałem jej skromnie. — Nie dzieło sztuki.
— Przestań narzekać — skarciła mnie Erika. — Kuchnia wygląda na większą i ja-

śniejszą. Dobrze się spisaliście.

— Bardzo ładna podłoga — zachwycała się Trish. — Możemy po niej chodzić? Czy 

trzeba czekać, aż wyschnie?

— Jest gotowa do użytku, słonko. Oddajemy wam kuchnię. — Omiotłem wnętrze 

krytycznym spojrzeniem. — Chyba rzeczywiście wygląda lepiej. Chociaż o to nietrud-
no, bo stara podłoga już się nawet nie dała domyć. Czy Sylvia przypadkiem zdradziła, 
o której wraca? W niedziele przejmuję Twink, żeby Mary mogła się wyspać. Pracowałem 
kiedyś na nocną zmianę, więc mam pojęcie, jak to człowieka wyczerpuje.

— Nie powiedziała nic konkretnego — odparła Erika — ale chyba planuje spędzić 

z Renatą cały dzień. Wygląda na to, że się polubiły, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby 
się okazało, że Sylvią kierują jeszcze jakieś inne pobudki. Wyniknęło jej się coś o przy-
padku chorobowym, więc może ma nadzieję na interesujący temat pracy.

background image

120

121

— Tak?
— Renata ją fascynuje. Sylvia zdaje sobie sprawę z jej problemów, stara się je przy-

najmniej określić.

— Zdaje się, że zapomniała mi o tym powiedzieć.
— Nie miała zamiaru — oświecił mnie James. — Jesteś półoficjalnym opiekunem 

Renaty, więc próbuje załatwić sprawę za twoimi plecami.

—  Cudownie  — stwierdziłem  z kwaśną  miną.  — Oto  mam  kolejny  powód  do 

zmartwienia.

— Sylvia Renaty nie skrzywdzi — zapewniła mnie Trish. — Specjalizuje się w cho-

robach psychicznych, więc wie, co robi.

—  Nikt  nie  ma  pojęcia,  dzięki  czemu  Twink  w ogóle  się  trzyma,  nawet  doktor 

Fallon. Muszę porozmawiać z Sylvią, zanim sprawy zajdą za daleko.

Tymczasem  Sylvia  wróciła  tego  wieczoru  bardzo  późno,  a ponieważ  regulamin 

stancji  zabraniał  przeprowadzania  konferencji  z udziałem  mieszkańców  obu  pozio-
mów po dwudziestej drugiej, musiałem zaczekać.

¬ ¬ ¬

Przy śniadaniu w poniedziałkowy ranek Sylvia nadal promieniała, ogromnie pod-

ekscytowana swoim „tematem pracy naukowej”.

— Pacjenci z chorobami umysłowymi zwykle nie są skłonni do rozmowy, ograni-

czają się do pochrząkiwania i różnych pomruków — opowiadała. — Natomiast Renata 
potrafi myśleć i jeszcze się tymi myślami podzielić. Potrafi opisać nie tylko własne za-
chowanie, lecz także szczególne cechy osób, które się razem z nią leczyły. Jest istną ko-
palnią informacji na temat różnych chorób umysłu, począwszy od standardowych i do-
brze znanych, po takie, które jeszcze nawet nie mają nazw.

Wtedy właśnie zdecydowałem się wkroczyć. Zanim posunie się za daleko.
— Co robisz jutro wieczorem? — spytałem.
— Czy ja dobrze słyszę? — uśmiechnęła się do mnie filuternie.
—  Zachowuj  się  przyzwoicie  — skarciłem  ją.  — Powinniśmy  zajrzeć  do  doktora 

Fallona, nim zaczniesz dogłębnie badać przypadek leżący u podstaw twojej pracy na-
ukowej.  Twink  nadal  jest  bardzo  słaba  psychicznie,  łatwo  ją  skrzywdzić,  więc  przy-
puszczam, że w kontaktach z nią powinnaś przestrzegać jakichś podstawowych reguł. 
O pewnych rzeczach nie należy z nią rozmawiać, nie wolno jej zadawać konkretnych 
pytań.

—  Wiem,  co  robię  — odparła  buńczucznie.  — Nie  skrzywdzę  twojej  ukochanej 

Twinkie.

—  Nie  nadajemy  na  tej  samej  fali,  słonko  — powiedziałem  głosem  wypranym 

z emocji. — Wobec tego powiem wprost: mogę wyprowadzić Renatę z Seattle w ciągu 

background image

122

123

dwóch godzin i załatwić sprawę tak, że w życiu jej nie znajdziesz. Nie chciałbym tego 
robić, ale zrobię, jeśli mnie zmusisz. Albo odwiedzimy Fallona, żebyś uzgodniła z nim 
plan działania, albo możesz zapomnieć o całej sprawie, bo Renata zniknie. Ja tu rządzę, 
ponieważ ja jestem za Renatę odpowiedzialny. Dotarło?

— Oj, oj, oj! — wyrwało się Erice. — Ale bojowy egzemplarz!
Sylvia wpatrywała się we mnie bez zmrużenia powiek. Była o krok od wybuchu.
—  Spróbujmy  odsunąć  na  bok  ultimatum  oraz  wypowiedzenie  wojny,  do-

brze?  — wtrącił  się  James.  — Sylvio,  czy  masz  coś  przeciwko  spotkaniu  z doktorem 
Fallonem?

— Oczywiście, że nie! — warknęła Sylvia. — Tylko nie życzę sobie, żeby ignorant 

mówił mi, jak mam się zachowywać w sprawach, które znam o niebo lepiej od niego.

— Nie mówię ci, jak się masz zachowywać. — Ustąpiłem o krok. — Mówię tylko, że 

ekspertem w tej dziedzinie jest doktor Fallon i on powinien ci podpowiedzieć, w jaki 
sposób najlepiej obchodzić się z Twink, żeby jej nie zrobić krzywdy.

— Nie mam nic przeciwko spotkaniu z doktorem Fallonem — oznajmiła już spo-

kojnie. — Nie chcę zranić Renaty za nic w świecie, nawet przez przypadek. Ale mimo 
wszystko nie stawiaj mi ultimatum i nie próbuj mi rozkazywać. Ja też potrafię pokazać 
rogi.

— E, serio? — skrzywiłem się szkaradnie. Potem uśmiechnąłem się aż po ósemki. 

— To co, zawrzemy pokój? — zaproponowałem.

— Jeśli obiecasz być grzeczny.
— Jasne.
— No to niech będzie — przystała z promiennym uśmiechem. — Niech żyje pokój. 

— I zaraz posmutniała trochę. — Daleko byśmy nie zaszli z tymi wrzaskami i macha-
niem rękami... — Miło, że zauważyłaś.

¬ ¬ ¬

Po seminarium o Miltonie wróciłem na stancję i zadzwoniłem do doktora Fallona.
— Co się stało? Czy Renata ma kłopoty? — zapytał natychmiast.
— Nie, nie, z Renatą wszystko w porządku — odparłem. — Wygląda na to, że brak 

piątkowego spotkania w żaden sposób jej nie zaszkodził. Dzwonię, bo moim zdaniem 
przydałoby się, żeby pan porozmawiał z tą Sylvią z psychologii. Wspominałem panu 
o niej, specjalizuje się w czubkach. Zamierza wykorzystać przypadek Twink do napi-
sania pracy naukowej, więc przyszło mi do głowy, że warto z nią o tym porozmawiać. 
Sylvia jest inteligentna, ale może przydałoby się ją trochę wyhamować, dopóki nie zy-
skamy pewności, że dobrze robi. Chyba powinna dostać parę rad, co robić, a czego uni-
kać.

background image

122

123

— Słusznie.
— Jeśli nie jest pan bardzo zajęty jutro wieczorem, przywiózłbym ją, żebyście mogli 

pogadać. Telefon to niezły wynalazek, ale czasem dobrze się spotkać twarzą w twarz.

— Racja. Może być wpół do ósmej?
— Nie ma sprawy. Do zobaczenia.

¬ ¬ ¬

Wtorek z dawien dawna był dla mnie dość sympatycznym dniem. Zaczęło się jesz-

cze w podstawówce. We wtorki i czwartki mieliśmy zajęcia praktyczne, a w poniedział-
ki, środy i piątki naukę w klasach.

Sylvia  czekała  jak  na  szpilkach,  aż  przejdzie  fala  ulicznych  korków  w okolicach 

siedemnastej.  Zdumiała  mnie  absolutnie,  ubierając  się  w elegancki  kostium  wizyto-
wy. Postanowiłem tego jednak nie komentować. Chodziła tam i z powrotem jak tygrys 
w klatce.

— No, jedziemy, słonko — rzuciłem za piętnaście szósta.
— Już miałam wrażenie, że nigdy się stąd nie ruszymy.
Wyjechaliśmy  na  międzystanową  piątkę.  Naturalnie  padało.  U nas  ciągle  pada. 

Region zatoki Puget to jedno z nielicznych miejsc w całych Stanach, gdzie latem wy-
starczy podlewać trawnik trzy razy na tydzień.

Kiedy skręciliśmy na Snohomish i pojechaliśmy równiną na wschód, ruch wyraź-

nie zmalał.

— Przygnębiający widok — odezwała się Sylvia. Jechaliśmy akurat przez bagniste 

okolice Ebey Slough. — Daleko jeszcze do sanatorium?

— Jakieś dziesięć kilometrów. Zostało pobudowane na uboczu, nie prowadzą do 

niego podświetlone drogowskazy. Sąsiadom by się to raczej nie spodobało. Wariatkowo 
trudno nazwać atrakcją turystyczną.

Na  Cavalero’s  Corner  skręciliśmy  w lewo  i pojechaliśmy  na  strome  wzgórze, 

w stronę Lake Stevens. Wkrótce ukazał się ostatni zakręt. Jeszcze długi podjazd, minęli-
śmy bramę i zaparkowałem na dziedzińcu.

— Robi wrażenie — oceniła Sylvia. — To chyba spory teren?
— Ziemia nie jest tutaj droga — wyjaśniłem — a doktor Fallon ceni sobie dyskre-

cję. Wysokie budynki w takiej głuszy mogłyby przyciągać uwagę. No, czas ruszać do 
boju.

— O rany... — wyrwało jej się.
— Nie bój się, słonko. Doktor Fallon to nie zły wilk. A w dodatku wszyscy mamy 

ten sam cel, więc pewnie cię nie pogryzie.

background image

124

125

Kobieta w recepcji dobrze mnie znała, toteż od razu dała ręką znać, że możemy iść 

dalej. Poprowadziłem Sylvię długim korytarzem, na jego końcu głośno zapukałem do 
drzwi doktora Fallona.

— To tylko ja, doktorze! — krzyknąłem. — Niech pan nie strzela!
Sylvia zerknęła na mnie przestraszona.
— Żartuję.
— Proszę, proszę! — zawołał Fallon ze środka.
Otworzyłem  drzwi  przed  Sylvią,  weszliśmy.  Fallon  był  chyba  lekko  zaskoczony. 

Widział Sylvię po raz pierwszy.

— Jest mała, ale twarda, panie doktorze — oznajmiłem. — Oto Sylvia Cardinale, 

dama, która zamierza napisać pracę naukową o Twinkie.

— Dzień dobry, panie doktorze. Czy on miał takie kłopoty zawsze, czy to jego naj-

nowsze zboczenie?

— Zachowuj się! — mruknąłem. — Poznaj doktora Fallona, eksperta od Twinkie.
— Cała przyjemność po mojej stronie — powiedziała Sylvia.
— Miło mi — uśmiechnął się doktor Fallon. — Proszę usiąść. Pan Austin wspomi-

nał, że chciałaby pani napisać pracę na temat przypadku Renaty Greenleaf, a liczy się 
pani także z możliwością uzyskania na tej podstawie stopnia naukowego.

— To zależałoby w dużym stopniu od przyjęcia pracy, doktorze — odparła Sylvia. 

— Szczerze mówiąc, Renata zbija mnie z tropu. Czasami jestem przekonana, że mamy 
do czynienia z osobowością maniakalno-depresyjną, kiedy indziej podejrzewam syn-
drom rozszczepienia osobowości. Renata zmienia się niewyobrażalnie szybko.

—  Nie  zawsze  udaje  się  poszczególnym  chorym  doczepić  naukową  etykietkę 

— stwierdził doktor Fallon. — Przez lata praktyki nauczyłem się, że większość pacjen-
tów  to  przypadki  niepowtarzalne.  Nie  można  im  postawić  jednoznacznej  diagnozy. 
Renata ma za sobą traumę, a to zawsze komplikuje sprawę.

— Zauważyłam — stwierdziła Sylvia, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Tak przypuszczałem. Co pani wie o wypadkach, które spowodowały, że Renata 

znalazła się w mojej klinice?

Sylvia przedstawiła podstawowe fakty. Fallon, słuchając jej, kiwał głową z aprobatą. 

Nabrawszy odwagi, dziewczyna przeszła do własnych obserwacji.

— Renata bardzo często wspomina o samotności, podejrzewam, że to uczucie może 

być symptomatyczne. Gdzieś w najgłębszych pokładach świadomości pozostała jej nie-
jasna świadomość, że czegoś lub kogoś jej brakuje.

— Brawo — powiedział Fallon. — Wiele osób przeoczyłoby ten objaw. Z pewnego 

konkretnego punktu widzenia Renata straciła połowę siebie. Amnezja blokuje wszyst-
kie wspomnienia o Reginie, ale istnieje dokuczliwe poczucie straty, tęsknota za czymś, 
czego pacjentka nawet nie potrafi sobie uświadomić. Nie sposób zaprzeczać szczegól-
nemu znaczeniu takiego stanu.

background image

124

125

— Tak, oczywiście — zgodziła się Sylvia. — Rozumiem, dlaczego Mark zaniepokoił 

się moimi planami dotyczącymi pracy naukowej. Na pewno istnieją tak zwani eksper-
ci, którzy chcieliby wykorzystać w terapii metodę otwartego stawiania przed faktami. 
Gdyby jakiś półgłówek postanowił opowiadać Renacie o śmierci jej siostry, dziewczyna 
skończyłaby w kaanie bezpieczeństwa.

— Panie Austin, panna Cardinale wydaje się naszą wygraną na loterii — powiedział 

Fallon. — Proszę dopilnować, żeby nam nie zniknęła z horyzontu.

— W dodatku jest niebrzydka — dorzuciłem swoje.
— Nie powinieneś tego zauważać — skarciła mnie Sylvia.
— Udawajmy, że nie zauważyłaś mojego zauważenia — odparłem.
Sylvia  z szerokim  uśmiechem  na  twarzy  zwróciła  się  ponownie  do  doktora 

Fallona.

—  Rozmawiałam  z Renatą  w zeszłym  tygodniu  — powiedziała  już  poważnym 

tonem — i dowiedziałam się czegoś bardzo interesującego. Na pewno wie pan o tym, 
że nie lubi notatników? Przyznała wprost, że kiedy widzi, jak ktoś przystępuje do robie-
nia notatek, zaczyna zmyślać niestworzone historie, żeby ukryć prawdziwe uczucia.

Doktor Fallon pokiwał głową.
—  To  się  już  zdarzało.  Renata  zdołałaby  pewnie  doprowadzić  do  obłędu  nawet 

biednego Freuda. W naszym fachu sięga się po notatnik niemal automatycznie, a Re-
nata, widząc gotowe do zapisania kartki papieru, robi co może, żeby odejść od prawdy 
możliwie najdalej.

— To mi nie ułatwi pisania pracy — poskarżyła się Sylvia.
— Może warto by było pogadać o tym z Charliem? — zamyśliłem się. — On będzie 

umiał zainstalować pluskwę.

— Jasne! — ucieszyła się Sylvia. — Że też o tym nie pomyślałam.
— Najlepsze, że taka pluskwa łapie każde słowo — dodałem — łącznie z intona-

cją  i innymi  drobiazgami,  które  mogą  pomóc  dotrzeć  do  czegoś,  co  Twink  próbuje 
ukrywać. Notatki zwykle nie są tak dokładne, a taśma wychwyci wszystko. Co więcej, 
Sylvia mogłaby przesyłać kopię nagrań do pana, doktorze. Wiedziałby pan dokładnie, 
co się dzieje. — Roześmiałem się głośno. — Zaczynam się czuć jak w filmie z Jamesem 
Bondem.

— Musimy korzystać ze wszystkiego, co może pomóc Renacie — oznajmił Fallon. 

— Będę z panią szczery. Miałem pewne zastrzeżenia dotyczące kwestii pani pracy na 
temat Renaty Greenleaf. Nagrywanie rozmów rzuca na tę sytuację zupełnie nowe świa-
tło. Spróbujmy, przekonamy się, co zyskamy.

background image

126

127

¬ ¬ ¬

Sylvia wsiadała do samochodu wyraźnie podekscytowana.
— Mark, jestem ci winna przysługę — stwierdziła. — Doktor Fallon kupił pomysł 

z moją pracą tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy zaproponowałeś nagrywanie rozmów 
na taśmę. — Wyjechaliśmy z dziedzińca. — Ale to chyba jeszcze nie koniec problemów 
— zastanawiała się głośno.

— Nie? A co jeszcze?
— Będę musiała się starać, żebyśmy zawsze rozmawiały niedaleko mikrofonu.
— Gdzieś ty się podziewała przez ostatnich kilka lat? — zapytałem z niedowierza-

niem. — Charlie jest na bieżąco z najnowszą technologią, a FBI potrafi montować plu-
skwy w bieliźnie już od dłuższego czasu.

— Nie pomyślałam o tym — przyznała. — Jak to?! — oprzytomniała. — W mojej 

bieliźnie?!!

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o wpół do jedenastej dotarliśmy na stancję. Od razu poszedłem na 

górę, by skonsultować się z Charliem w kwestii dyskretnego nagrywania.

— Bułka z masłem — stwierdził. — Tylko powinieneś jeszcze pogadać z Trish.
— Po co?
— Jest na ten temat parę przepisów prawnych. Przecież każdy o tym wie.
— Zapomniałem. Doktor Fallon zdoła chyba przekonać jakiegoś sędziego do wy-

dania pozwolenia, ale nie wiem, czy taki akt ze Snohomish będzie ważny tutaj, w po-
wiecie King.

— Nie będziemy stawiać sprawy przed sądem — uświadomił mi — ale tak czy ina-

czej lepiej zawiadomić o wszystkim Trish i posłuchać, co ma do powiedzenia. Nie mar-
twi mnie nagięcie paru przepisów od czasu do czasu, lecz Sylvia będzie niedługo robiła 
MS, więc lepiej, żeby te nagrania były zgodne z literą prawa. W przeciwnym razie jej 
wydział mógłby rozprawę naukową posłać prosto do kosza. No a wtedy zaczęłaby nas 
ganiać z kijem baseballowym.

— Zanim zrobię następny krok, omówię z Trish wszystko i jeszcze trochę — za-

pewniłem.

¬ ¬ ¬

Położyłem się spać z miłym uczuciem, że udało mi się coś osiągnąć, więc spałem 

bardzo dobrze. Obudziłem się radosny i optymistycznie nastawiony do świata, i w ta-
kim  właśnie  nastroju  zszedłem  do  kuchni  w środę  rano.  Cała  załoga  stała  skupiona 
przed telewizorkiem.

background image

126

127

— Znowu?! — spytałem zdumiony.
— Tak, znowu — odparł Charlie. — Chyba mamy nową lokalną tradycję.
— Gdzieś blisko nas?
— Gas Works* Park nad jeziorem Union — odpowiedziała mi Erika. — Jakieś dzie-

sięć przecznic stąd.

— Gas Works?
— Nic na to nie poradzę — odparła, przewracając oczami. — W Seattle co krok 

wyrasta  jakiś  dziwacznie  nazwany  park  albo  skwerek.  Nie  sprawdzałam  ostatnio  na 
mapie, ale wcale by mnie nie zdziwił Park Śmietnisko albo Park Dopieszczania Roślin 
Ściekami.

— Straciliśmy następnego młodocianego przestępcę? — spytałem.
— Niezupełnie — odezwał się James. — Ten człowiek miał czterdzieści siedem lat 

i najwyraźniej nie był notowany przez policję. Przynajmniej nie tutaj. Sprowadził się do 
Seattle mniej więcej rok temu, przyjechał z Kansas City. Lokalni gliniarze sprawdzają go 
w tamtejszej policji.

— I w ten sposób — dorzucił Charlie — bierze w łeb teoria Kataryny oraz parę in-

nych. Facet z Kansas City na pewno przez rok nie zdołał nawiązać owocnych kontaktów 
z jakimś tutejszym dealerem, a poza tym miał stałą pracę. Był nocnym stróżem w ja-
kimś dużym biurowcu w Ballard.

— To skąd się wziął w parku nad jeziorem? Czyżby miał wolne?
— Taka to już jest robota na noce — machnął ręką Charlie. — Po północy szef nie 

zagląda do firmy zbyt często.

Zastanowiłem się przez chwilę.
— Innymi słowy, ten człowiek nie miał wiele wspólnego z tamtymi, którzy zostali 

poszatkowani wcześniej?

— Dokładnie rzecz biorąc nic — zgodził się Charlie. — Rzeźnik najwyraźniej roz-

wija skrzydła. Jakiś nawiedzony.

— Coś musi łączyć te morderstwa — zaprotestowałem.
— Może i łączy — zgodził się James — tyle że policja nie wie, co to takiego.
— Najdziwniejsze, że nikt nic nie słyszał — dodała Erika. — Wszystkie ofiary umie-

rały bardzo długo. Ci ludzie na pewno krzyczeli, a nikt nic nie słyszał.

— Mojego brata też to zastanawia — przyznał Charlie. — Zwrócił na to uwagę po 

morderstwie w Windemere. Nie daje mu to spokoju.

— Jak on się nazywał?
— Finley — powiedziała Trish. — Edward Finley.
— A może śmierć Muńoza była przypadkowa? Andrewsa, Garrisona i Finleya nie 

sposób uznać za latynoskich dealerów. Musi być jakaś inna styczna, tylko gliniarze jesz-
cze jej nie odkryli. Albo odkryli, ale się tym nie chwalą.

*Roboty gazownicze.

background image

128

129

—  Ja  nadal  twierdzę,  że  on  wybiera  ofiary  na  chybił  trafił  — stwierdził  Charlie. 

— Jak nabierze ochoty, wychodzi zapolować i sieka pierwszego faceta, jaki mu się na-
winie.

— Nie kupuję tego — sprzeciwiła się Sylvia. — Wszystko, co wiemy do tej pory, 

świadczy  o naturze  psychotycznej,  a ludzie  chorzy  umysłowo  nie  funkcjonują  w ten 
sposób. Przyczyna może być tak ukryta, że nie potrafimy jej dostrzec, ale na pewno coś 
łączy te zbrodnie. Może wszyscy czterej zamordowani używali tej samej wody po gole-
niu albo gwizdali tę samą melodię... musi ich coś łączyć w umyśle Rzeźnika. Policja nie 
rozwiąże tej sprawy, dopóki ktoś nie odkryje, co wspólnego mają ze sobą te przypadki.

— A kiedy już do tego dojdzie, media pogrążą się w głębokiej żałobie — stwierdził 

Charlie  z ironicznym  uśmieszkiem.  — Któregoś  dnia  jakaś  telewizyjna  znakomitość 
ogłosi, że ostatnio nic szczególnego się nie zdarzyło, każe widzom wyłączyć odbiornik 
i wziąć się do czytania jakiejś dobrej książki albo do sprzątania garażu.

¬ ¬ ¬

Następnego dnia Twink nie pojawiła się na wykładzie. Sprawa zaczynała mi się wy-

mykać z rąk. Miałem już dawno przeprowadzić z Renatą poważną rozmowę i odkła-
dałem ją z dnia na dzień, teraz postanowiłem dłużej nie zwlekać. Zadałem studentom 
następne  wypracowanie  — tym  razem  nie  jęczeli  tak  głośno.  Udało  mi  się  w znacz-
nym  stopniu  pozbyć  pozorantów  i obiboków,  przetrwali  stosunkowo  kompetent-
ni. Przynajmniej mieli za sobą etap ciągłego pakowania się w kłopoty, więc mogliśmy 
przejść do nieco bardziej skomplikowanych kwestii, jak zgodność podmiotu z orzecze-
niem czy imiesłowy.

Tego wieczoru po kolacji we trzech z Charliem i Jamesem poszliśmy, „jak zwykle 

po morderstwie”, odwiedzić tawernę Pod Zieloną Latarnią, żeby usłyszeć zdanie Boba 
Westa na temat ostatniej zbrodni.

— Przewidywałem, że się spotkamy — stwierdził Bob, kiedy przysiedliśmy się do 

jego stolika. — Wasze zachowanie łatwo przewidzieć.

— Mieszkamy na polu bitwy — przypomniał mu Charlie. — A z gazet i telewizji 

na pewno się nie dowiemy prawdy. Czy szef policji doszedł już do jakichś genialnych 
wniosków? Z mediów można tylko poznać tożsamość ofiary, jej zawód i numer kolejny 
zbrodni. Co słychać w sprawie Gas Works Park?

— Nie bardzo mamy nad czym pracować. Ostatnie morderstwo wywróciło do góry 

nogami wszystkie teorie na temat Rzeźnika. Jedynym sukcesem, jeśli można to tak na-
zwać, jest tym razem świadek, który twierdzi, że coś słyszał, ale to drobny pijaczyna, za-
tankowany po korek. Podobno w czasie gdy miała miejsce zbrodnia, słyszał skowyt psa. 

background image

128

129

Ponieważ jednak nie ma zegarka, może się mylić o kilka godzin. Ten park jest w dziel-
nicy handlowej, otaczają go butiki i inne lokale użytkowe, więc trudno znaleźć kogoś, 
kto by potwierdził jego zeznania.

— Skoro to nie jest dzielnica mieszkalna, skąd by się tam wziął pies? — zapytał 

James.

— Dziwne, prawda? — przyznał Bob. — Sprawdzamy ten wątek, ale bardzo praw-

dopodobne, że pies jest tego samego pochodzenia co różowe słonie.

— Moim zdaniem powinniśmy zadbać o dziewczęta — oznajmił James. — Zaczyna 

tu  być  niebezpiecznie.  Rzeźnik  najwyraźniej  wybiera  ofiary  na  oślep,  co  oznacza,  że 
każdy musi się mieć na baczności.

— Co racja, to racja — zgodził się Bob. — A dziewczyny są naiwne, studentki colle-

ge’u miewają najdziwniejsze pomysły. Nasz pijaczek widział w parku jakąś małolatę na 
rowerze. Przez miesiąc z niedużym hakiem zdarzyły się cztery morderstwa, wszystkie 
w promieniu dziesięciu kilometrów od kampusu uniwersyteckiego, a ta sobie nocą jeź-
dzi po parku! Trzeba brać pod uwagę możliwość, że nasz Rzeźnik jest studentem. Jak 
dotąd zginęli wyłącznie mężczyźni, ale jeśli James ma rację, jeśli Rzeźnik faktycznie wy-
biera ofiary losowo, to nikt nie jest bezpieczny. Powiedziałbym, że mimo breloczków 
z pieprzem dziewczęta nie powinny wychodzić po zmierzchu same. Jeśli trzeba będzie, 
możecie nawet skłamać, powiedzieć, że zabrakło wam papierosów czy musicie pożyczyć 
książkę, wszystko jedno. Mieszkacie teraz w niebezpiecznej okolicy, musicie się strzec.

— Pocieszasz nas, jak umiesz, co? — odezwał się Charlie.
— Pytaliście, więc odpowiedziałem. Nie moja wina, że wam się odpowiedź nie po-

doba.

¬ ¬ ¬

Zaczęliśmy stosować system koleżeńskiej pomocy przy każdym wyjściu po zmro-

ku. Na szczęście dziewczęta właściwie się nie buntowały, więc do soboty dotrwaliśmy 
bez żadnych przykrych zdarzeń.

W sobotę rano rozpocząłem działania operacyjne pod hasłem „półki na książki” 

w pokoju Charliego. Pojęcia nie mam dlaczego, ale czarny sufit w jego pokoju działał 
mi na nerwy.

— Nie patrz w górę — poradził Charlie, kiedy zacząłem się skarżyć.
— Co czytasz? — zapytałem z ciekawością. Zdawał się pogrążony bez reszty w lek-

turze niezbyt grubej książeczki.

— Kierkegaarda — odpowiedział. — Wydał parę interesujących tytułów, nie spo-

sób zaprzeczyć. To jest „Choroba na śmierć”. Już po samym tytule doskonale widać, że 
to fantastyczna lektura na ponury dzień, co?

background image

— Nie powinieneś się dzisiaj zajmować samochodem Eriki?
— Nie dostałem od ręki potrzebnej części. Musieli ją zamówić.
— Wygodnie ci się złożyło.
— Nie przeczę. — Odłożył książkę. — Trzeba czasu, żeby to strawić — zauważył.
— Przecież ty jesteś od nauk ścisłych, co cię trafiło, że czytasz filozofię?
— James wspomniał o egzystencjalizmie. Zaciekawiło mnie, że ledwie garstka ludzi 

ma prawo decydować o losach całej ludzkości.

— Niewdzięczna robota — zauważyłem — ale zdaniem egzystencjalistów ktoś musi 

ją wykonać.

— Może powinienem się zgłosić na ochotnika. Ćwiczyłem już podejmowanie za-

sadniczych  decyzji:  która  drużyna  powinna  się  znaleźć  w rozgrywkach  światowych, 
które dziewczyny są ładniejsze, brunetki czy blondynki, czy lepsze są fordy czy chevy... 
no wiesz, poważne sprawy.

Wzruszyłem ramionami.
— Twoje decyzje byłyby pewnie tak samo dobre jak cudze — oceniłem. — Weź 

drugi koniec taśmy, dobrze? Muszę mieć absolutną pewność, że dobrze zmierzyłem. 
Miałbym o niebo łatwiejszą robotę, gdyby ten dom tak nie osiadł. Nic tutaj nie jest pio-
nowe ani poziome.

—  Mieszkańcy  też  nie  mieszczą  się  w żadnych  ramach  — zauważył  Charlie. 

— Każde z nas ma swoje odchylenia. I dzięki temu życie jest ciekawsze, zgodzisz się?

— Dopóki odchylenia nie zmieniają się w zboczenia, mój drogi. Jeśli ktoś wychyla 

się za bardzo w lewo lub w prawo, to idzie w ślady Twinkie i ląduje w wariatkowie.

— No właśnie, a co z nią?
— Nie mam bladego pojęcia. Raz czuje się zupełnie dobrze, a kiedy indziej najchęt-

niej schowałaby się w szafie.

— Każdy ma lepsze i gorsze dni.
— To prawda. Ale jeśli Twink nie weźmie się w garść, wygra jej chora połowa.
— No to musimy się postarać, żeby się wzięła w garść.
— Powinniśmy spróbować.

background image

Ruch drugi

DIES IRAE

background image

132

133

Rozdział 11

Niedziela w domu panien Erdlund była zwykle dniem lenistwa. I jedynym dniem 

tygodnia, gdy mogliśmy spać do późna, jeśli mieliśmy ochotę. Obiad jadło się dopiero 
wówczas, kiedy już solidnie burczało w brzuchu.

Zszedłem na dół koło dziesiątej, ściągnięty zapachem kawy parzonej przez Erikę.
— Cześć, śpiochu — powitał mnie Charlie, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby. 

— Już myśleliśmy, że nie zwleczesz się do południa.

— Nie czepiaj się go tak bezlitośnie. — Erika wzięła mnie w obronę. — Zaczekaj 

przynajmniej, aż otworzy oczy. — Podała mi kubek kawy.

Przyjąłem go z wdzięcznością i usiadłem w kąciku śniadaniowym.
— Wiesz co, Trish — zagaił Charlie z nadzieją. — Chodzą za mną naleśniki.
—  Nie  widzę  — odpowiedziała  zamiast  siostry  Erika.  Była  zupełnie  poważna. 

— Może dostrzegam cień befsztyka, lecz ani śladu naleśników.

— Trish, powiedz jej, żeby się ze mnie nie nabijała.
— Dzieci, bądźcie grzeczne — odezwała się Trish. — Przestańcie się kłócić.
— Mamusiu, dzisiaj niedziela — wtrącił się James. — My się w niedzielę zawsze ba-

wimy.

Trish westchnęła ciężko, wzniosła wzrok do sufitu.
— Tak, tak, wiem.
— Gdzie Sylvia? — zapytałem, rozglądając się po kuchni.
—  Szykuje  się  do  kościoła  — poinformowała  mnie  Erika.  — Zabiera  Renatę  na 

sumę.

— Dzięki temu, że Sylvia pisze pracę na temat Renaty, masz znacznie mniej obo-

wiązków, prawda? — zauważył Charlie.

—  Przecież  się  nie  skarżę  — odparowałem.  — Mamy  zgodę  na  nagrywanie  roz-

mów?

—  Rozmawiałam  o tym  z panem  Rankinem  — powiedziała  Trish.  — Prowadzi 

kancelarię  adwokacką.  Nie  widzi  żadnych  problemów  z prawnego  punktu  widzenia. 
Ale postawił jeden warunek.

background image

132

133

— Jaki?
— Jego zdaniem jeśli Sylvia chce być całkowicie w zgodzie z prawem, powinna uzy-

skać zgodę Renaty na nagrywanie tych rozmów.

— Pięknie!
— Rankin jest z tych, co to lubią stawiać kropkę nad i — stwierdziła Trish. — Ale 

trzeba mu przyznać, że zwykle wygrywa sprawy.

— Sylvia już się zajęła najnowszym problemem — dorzucił James.
— Od razu zaproponowała Renacie, żeby potraktowały nagrywanie jako substytut 

zapisywania rozmowy w notatniku, co najwyraźniej sprawia Renacie poważne proble-
my. — Uśmiechnął się lekko. — Trzeba jednak wspomnieć, że nie powiedziała jej całej 
prawdy. Kiedy Sylvia nagrywała zgodę Renaty, magnetofon stał na widoku, ale nasza 
podstępna współlokatorka nie wspomniała nic o ukrytym mikrofonie, który będzie wy-
chwytywał większość dziewczęcych zwierzeń.

— Czy takie postępowanie jest legalne? — zapytałem Trish.
—  Przypuszczam,  że  niecałkowicie  niezgodne  z prawem  — odparła.  — Przecież 

Sylvia nie będzie używała taśm jako dowodu w sądzie.

— Gdzie ukryłeś mikrofon? — spytałem Charliego.
—  Ja  go  nigdzie  nie  ukrywałem  — zastrzegł  się  gwałtownie.  — Proponowałem 

Sylvii pomoc, ale powiedziała, żebym trzymał łapy przy sobie. Musiałem ekranować 
mikrofon z jednej strony. Jest dosyć czuły i stale wychwytywał bicie jej serca.

—  Nie  przypuszczam,  żeby  był  powód  ciągnąć  ten  temat  — oznajmiła  Trish. 

— Panowie, idźcie sobie pooglądać telewizję albo zajmijcie się swoimi sprawami. Tu 
nam przeszkadzacie.

Razem z Jamesem i Charliem przeszliśmy do salonu. Usiedliśmy sobie wygodnie 

i popijaliśmy kawę, podczas gdy dziewczęta szykowały śniadanie.

—  Czy  ten  magnetofon  nie  będzie  Sylvii  przeszkadzał?  — spytałem  Charliego. 

— Jeśli na przykład dziewczęta wybiorą się poszaleć w sklepach i akurat wtedy Twink 
powie coś ważnego, Sylvia może nie zdążyć jej nagrać.

— Czyś ty w ogóle słyszał o miniaturyzacji? — Charlie był jednocześnie zdumiony 

i rozbawiony. — Istnieją magnetofony wielkości paczki papierosów, a mikrofon to plu-
skwa, rodzaj maleńkiego radiotransmitera. Stać mnie na wymyślenie czegoś lepszego, 
ale chciała nagrywać już od zaraz, więc musiałem się śpieszyć i dałem jej bardzo pod-
stawowe wyposażenie.

—  Przypuszczam,  że  jest  jej  wszystko  jedno,  byle  działało  — stwierdziłem. 

Podrapałem się po nieogolonym podbródku. — Z początku nie byłem zachwycony jej 
planami — wyznałem. — Nie podobało mi się, że zamierza wykorzystać Twink jako 
temat pracy naukowej. Ale muszę przyznać, że w ten sposób mam znacznie mniej na 
głowie. Nie dość, że Sylvia wozi Renatę co tydzień do kliniki, to jeszcze teraz zaczęła 

background image

134

135

z nią chodzić do kościoła. Oczywiście jeśli uda jej się napisać tę pracę i w dodatku zdo-
być na jej podstawie stopień naukowy, to chyba będzie można uznać, że nie zrzucam na 
nią zbyt wiele, prawda?

— Powtarzaj to sobie jak najczęściej — poradził mi James — a może któregoś dnia 

uwierzysz.

¬ ¬ ¬

W tamtym czasie byliśmy już wszyscy dobrze urządzeni. Studenckie życie nie przy-

pomina porządnej roboty z wyraźnie określonym zakresem obowiązków. Ja na przy-
kład walczyłem z Johnem Miltonem, sprawdzałem prace pierwszoroczniaków i pilno-
wałem Twinkie. Wszystko naraz.

Niespodziewanie Twink w środę znowu się rozkleiła. Nie przyszła na wykład, więc 

jak tylko pozbyłem się studentów, natychmiast pojechałem do Wallingford, do Mary.

— Znowu ją dopadły te cholerne koszmary — usłyszałem od razu w drzwiach.
— Zdawało mi się, że miała z nich powoli wyrastać.
— Jakoś nie zauważyłam. Dałam jej proszek nasenny, śpi jak zabita. Nie wspominaj 

o tym bez potrzeby swojej miłej współlokatorce. Jeśli doniesie na mnie Fallonowi, roz-
pęta się piekło.

—  Rzeczywiście,  delikatnie  mówiąc,  nie  byłby  zachwycony. A jak  ty  się  czujesz? 

Wyglądasz, jakbyś miała wszystkiego dosyć. Może chcesz się spokojnie przespać? Będę 
miał oko na Renatę.

—  Nic  mi  nie  jest,  jakoś  przeżyję.  Zmieniły  mi  się  dyżury  w tym  tygodniu,  dziś 

w nocy mam wolne.

— Na pewno nie chcesz pomocy?
— Dam sobie radę. Renata mówiła mi coś o jakimś nagrywaniu. O co chodzi?
—  Wpadliśmy  na  ten  pomysł  w zeszłym  tygodniu.  — Wyjaśniłem  wszystko  na 

temat nagrywania taśm za wiedzą Renaty. — Twink nie wie, że Sylvia ma stale pluskwę 
przy sobie, ani nie zdaje sobie sprawy, że kopie tych nagrań będzie dostawał Fallon.

— Sprytnie — oceniła Mary. — Parę razy spotkałam się z odrzuceniem sprawy, bo 

jakiś nadgorliwiec zainstalował pluskwy bez zgody sędziego.

— Robimy wszystko, żeby sprawa była legalna. No a poza tym dzięki temu, że Sylvia 

wozi Twink w piątki do Lake Stevens, a w niedziele do kościoła, tobie i mnie jest znacz-
nie łatwiej.

— O, jak miło, że to zauważyłeś — stwierdziła Mary z chytrym uśmieszkiem. — Les 

dzwonił  do  mnie  w sobotę,  stwierdził,  że  oboje  z Ingą  są  zachwyceni  twoją  przyja-
ciółką.

— No proszę, w towarzystwie zawsze weselej! — Nagle wpadłem na genialny po-

mysł. — A niech to!

background image

134

135

— Co?
— Przyszło mi coś do głowy. Może dzięki nagrywaniu rozmów uda się nam odkryć 

przyczynę tych koszmarów, które zatruwają Twink życie?

— Bardzo bym chciała. Przypuszczam, że gdybyśmy się tego dowiedzieli, Ren mo-

głaby całkiem wyzdrowieć. Co dokładnie wymyśliłeś?

— Następnym razem, kiedy Twink trafi się zły dzień, wstrzymaj się trochę z poda-

niem pigułki nasennej. Zamiast tego zadzwoń do mnie, a ja przywiozę tu Sylvię jak naj-
szybciej, żeby nagrała wszystko, co Twink powie.

— Nie mówi w takich momentach zbyt składnie. — Mary wyraźnie miała wątpli-

wości.

— Może być tak, że dla ciebie czy dla mnie jej słowa nie mają sensu, ale doktor 

Fallon czegoś się w nich dopatrzy. Wystarczy, że Sylvia zjawi się tutaj z tym swoim ukry-
tym mikrofonem. Nagra całe zdarzenie, potem przekaże taśmę Fallonowi. To prawie 
jakby był przy tym obecny, a kiedy pozna szczegóły, może zdoła ocenić, co tak irytuje 
naszą małą.

— Cóż, chyba można uznać, że zapracowałeś dzisiaj na swój chleb codzienny głową 

— uznała Mary. — Jeśli Fallon będzie mógł zostać świadkiem zdarzeń, choćby słucha-
jąc taśmy, może da radę zwalczyć te koszmary, a jeśli to się skończy, Ren będzie na pro-
stej drodze do wyzdrowienia.

— Warto spróbować. Obgadam to z Sylvią, a ona spyta Fallona o zdanie. Na pewno 

dasz sobie radę? Jeśli chcesz, mogę zostać.

— Znikaj. Ren śpi jak zabita, nie potrzebuje niańki.

¬ ¬ ¬

Dotarłszy na stancję, zapukałem do Sylvii.
— Pan wzywał? — zapytała, otwierając drzwi.
— Twink znowu miała koszmary — powiedziałem.
— Mam do niej pojechać?
— Po co? Mary dała jej proszek nasenny, więc usłyszałabyś tylko chrapanie. Ale 

przyszedł  nam  do  głowy  pewien  plan,  który  przydałoby  się  omówić  z doktorem 
Fallonem.

— Zamieniam się w słuch — oznajmiła ze zdawkowym uśmiechem.
—  Następnym  razem,  kiedy  Twinkie  znowu  będzie  miała  odlot,  Mary,  zamiast 

podawać jej proszek nasenny, zadzwoni do mnie. Razem skoczymy tam błyskawicz-
nie i nagrasz majaki Twink na taśmę. Jak dotąd mogliśmy powiedzieć Fallonowi tylko 
tyle, że Twink miewa od czasu do czasu koszmary. Nie potrafiliśmy mu podać żadnych 
szczegółów. Jeśli uda ci się wydobyć z Twink jakieś detale o snach, które ją tak prze-
śladują, Fallon może zdoła odkryć ich źródło i będzie wiedział, jak ją z nich wyleczyć, 
może hipnozą, może jakimiś środkami uspokajającymi...

background image

136

137

— Wyjątkowo zgrabny pomysł — oceniła Sylvia. — Masz talent, chłopie.
— Nie przesadzajmy. Po prostu studiuję przypadek Twink już od lat. Obgadaliśmy 

z Mary  tę  sprawę  i naszym  zdaniem  uwolnienie  Twinkie  od  koszmarów  byłoby  naj-
prawdopodobniej rozwiązaniem większości jej problemów.

— Sprawa jest raczej nieco bardziej złożona, ale i tak zrobilibyśmy ogromny krok 

we właściwą stronę.

— Wobec tego warto spróbować. Pamiętaj, żeby zawsze mieć zapasowe baterie do 

magnetofonu, bo koszmary pojawiają się bez uprzedzenia, musimy być gotowi w każ-
dej chwili.

¬ ¬ ¬

W  czwartek  Twink  przyszła  na  wykład  i wydawała  się  zupełnie  normalna. 

Umocniłem się w przekonaniu, że jeśli zdołamy ją uwolnić od tych przeklętych kosz-
marów, szybko wróci do zdrowia.

Zaczął mi się kończyć zapas desek na półki, więc w sobotę pojechaliśmy z Char-

liem do Everett, by znowu przeczesać skład odpadów. Teraz, kiedy już się przyzwycza-
iłem do tygodniowego rytmu, te „pracujące soboty” traktowałem właściwie jak dni wy-
poczynku.

Wróciwszy na stancję, chwyciłem za taśmę mierniczą oraz notes i poszedłem do 

pokoju Trish, by spisać dokładne wymiary półek.

— Długo to potrwa? — spytała. — Nie lubię bałaganu.
— Pewnie dam radę je zrobić w ciągu jednego dnia, więc za tydzień będziesz miała 

bałagan tylko przez sobotę — powiedziałem. — Twoje książki są prawie wszystkie ta-
kich samych formatów, czyli nie będzie dużo pasowania i robota pójdzie szybciej. Coś 
ci podpowiem.

— Co takiego?
— Nie śpiesz się przy przekładaniu książek. Ułóż je pod ścianą w odpowiednim po-

rządku. Są nie tylko tych samych formatów, ale jeszcze w podobnych kolorach, a masz 
ich sporo. Jeśli je pomieszasz, będziesz porządkowała przez miesiąc. Ja do dziś nie mogę 
znaleźć paru tomów.

— Skorzystam z twojej rady.

¬ ¬ ¬

Egzaminy śródsemestralne zaczęły się na uniwersytecie trzeciego listopada, w po-

niedziałek. Starsi nauczyciele akademiccy zwykle z utęsknieniem czekają na ten tydzień, 
ponieważ zaraz potem zauważalnie ubywa studentów pierwszego roku. Jeżeli kochany 
tatuś  dowiaduje  się,  że  junior  zmarnował  półtora  miesiąca,  najczęściej  zamyka  ksią-
żeczkę czekową i radzi synowi marnotrawnemu, żeby poszukał sobie roboty.

background image

136

137

W środę uraczyłem pierwszoroczniaków moim ulubionym testem „Popraw błędy 

gramatyczne w poniższych tekstach”. Taki test to typowe podkładanie świni, ale dzięki 
niemu da się szybko wyodrębnić osoby niekompetentne, a poza tym łatwo wystawić 
oceny.

Tego wieczoru przy kolacji Sylvia powiedziała mi, że w piątek wieczorem jest umó-

wiona na spotkanie z promotorem.

—  Muszę  przy  okazji  porozmawiać  z nim  o nagrywaniu  Renaty  — wyjaśniła. 

— Chcę mieć pewność, że nie będzie miał żadnych obiekcji. Nagrywamy prawie każdą 
rozmowę z psychicznym, u jakiego się pojawimy, ale ja nagrywam Renatę w prawdzi-
wym życiu, nie w zakładzie dla umysłowo chorych, więc chcę wyjaśnić tę sprawę od 
razu na samym początku.

— Słusznie. Nie należy podejmować zbędnego ryzyka.
— Cieszę się, że się ze mną zgadzasz. Tak czy inaczej, w piątek po południu będę za-

jęta. Możesz za mnie pojechać z Renatą do kliniki?

— Jasne, nie ma sprawy. Ile mniej więcej godzin nagrałaś?
— Z piętnaście. Większość to rozmowy o niczym. Będę musiała je przesłuchać, żeby 

wyłapać ciekawsze fragmenty.

— Nie zazdroszczę ci. To nie będzie łatwa praca.
— Miło mi, że zwróciłeś na to uwagę. Zyskałam dowód, że potrafisz myśleć.
— Postaraj się czasem być sympatyczna.

¬ ¬ ¬

W czwartek złapałem Twink tuż przed zajęciami i powiedziałem jej, że w tym tygo-

dniu na wizytę do doktora Fallona jedzie ze mną.

— Sylwia chora? — spytała wyraźnie zmartwiona.
— Nie, nie, nic z tych rzeczy. Musi pogadać z promotorem i tyle.
— Całe szczęście. Polubiłam ją. Dziewczyna ma czasem potrzebę obgadania spraw 

z inną dziewczyną. Ty jesteś bardzo miły, ale do babskich pogaduszek się nie nadajesz. 
Przynajmniej na razie.

— Będę nad tym pracował.
— Nie fatyguj się, Sylvia mi wystarczy. — Zaśmiała się lekko.
— O co chodzi?
— O nic — odparła z chytrym uśmieszkiem.

¬ ¬ ¬

W piątek rano wróciłem do propozycji pracy na temat „Proza Miltona a jego po-

ezja”. Nie wyglądało to jednak szczególnie interesująco. Milton mnie irytował, miałem 

background image

138

139

nadzieję, że zdołam to ukryć. Nie chciałem sprawić przykrości profesorowi, ale tak czy 
inaczej teokracja cromwellowskich purytanów w siedemnastym wieku coś mi mocno 
trąciła dyktaturą, tak bardzo krytykowaną w dwudziestym. Wygląda na to, że są na tym 
świecie rzeczy niezmienne, a walka o stwierdzenie, czyj Bóg jest lepszy, nie skończy się 
nigdy.

Po zajęciach nigdzie się nie śpieszyłem, więc zadzwoniłem do Twink i zapropono-

wałem, żebyśmy pojechali do Everett od razu.

— Południowe korki jeszcze nam nie grożą, na miejscu wybierzemy się gdzieś na 

lunch.

— Jak na prawdziwej randce? — zapytała tonem układnej panienki.
— Niech będzie.
— Ojej, nie mam się w co ubrać!
— Daj spokój.
— Już będę grzeczna — obiecała.
— Wiem, wiem.
Dzień był pochmurny i wietrzny, jak to jesienią, ale przynajmniej nie padało — na 

razie. Zaparkowałem przed frontowym wejściem do domu Mary, ale poszedłem do tyl-
nych drzwi, żeby jej nie obudzić. Zastukałem lekko, Twink otworzyła prawie natych-
miast.

— Śpi? — spytałem szeptem.
— Jak dziecko — odparła Twink. — Zostawiłam jej kartkę.
— Dobra. To znikamy.
— Coś jesteś dzisiaj niespokojny.
Wzruszyłem ramionami.
— Pewnie uczulenie na egzaminy. Mówią, że po paru latach człowiek się przyzwy-

czaja. Weź płaszcz przeciwdeszczowy. Przypuszczam, że będzie padało.

— Tutaj? Niemożliwe. Co ty wygadujesz?
Udałem, że nie słyszę. Wsiedliśmy do samochodu. Poprowadziłem najpierw obok 

kampusu, potem na międzystanową piątkę w kierunku północnym. Ruch już zamierał, 
jechaliśmy bez kłopotów.

— Zawsze wszyscy są tacy zdenerwowani w czasie egzaminów śródsemestralnych? 

— spytała Twinkie. — Przypomina mi to koniec świata.

— Jeszcze nie widziałaś próby generalnej w strojach galowych na tydzień przed eg-

zaminami końcowymi — odparłem. — Wtedy dopiero się zaczyna. Wszyscy są potwor-
nie  drażliwi.  Prawdopodobnie  dlatego  że  połowa  studentów  funkcjonuje  na  dopala-
czach.

— Naprawdę warto je brać?
— Stanowczo nie. Owszem, trzymają człowieka na nogach, ale drugiego czy trze-

ciego dnia coraz trudniej myśleć.

background image

138

139

Roześmiała się.
— Skąd ja to znam! Czy naprawdę cały świat jedzie na prochach?
— Drzewa chyba nie.
— Chodziło mi o ludzi. Na wszystko są pigułki! Proszki na uspokojenie i proszki na 

pobudzenie. Na każde życzenie znajdzie się tabletka. Świat normalnych ludzi niewiele 
się różni od świata wariatów. Wszyscy żyjemy na pigułkowej diecie.

— Istnieje pewna drobna różnica. Wariaci popijają proszki wodą, a my, normalni, 

alkoholem.

— Chyba trudno po czymś takim rozsądnie myśleć.
— Fakt, trudno. Niestety, niektórzy odczuwają wówczas nieodpartą chęć, by siąść za 

kółko i gnać do Idaho sto osiemdziesiąt na godzinę.

— Wariaci tego nie robią.
— Pewnie mają więcej rozsądku.
— Może dlatego zakłady dla umysłowo chorych czasami nazywa się azylem. Tylko 

w takich miejscach biedne świry mogą się schronić przed strasznymi normalnymi.

— Nie moja działka. Podyskutuj o tym z doktorem Fallonem.

¬ ¬ ¬

Doktor Fallon wyglądał na rozczarowanego nieobecnością Sylvii. Zdaje się, że na-

prawdę bardzo chciał posłuchać przygotowywanych przez nią taśm.

Wziąłem go na stronę i zapoznałem z planem wymyślonym na wypadek następ-

nego ataku koszmarów.

— O tak, taka taśma bardzo by się przydała — stwierdził entuzjastycznie.
— Tak właśnie przypuszczałem.

¬ ¬ ¬

Po sesji z doktorem Fallonem zajrzeliśmy do rodziców Twink i zostaliśmy na kola-

cji.

W  czasie  gdy  Twink  z Ingą  szykowały  jedzenie,  Les  Greenleaf  i ja  pogadaliśmy 

chwilę od serca.

— Mark, czy masz pewność, że z Renatą nie dzieje się nic złego? — zapytał mnie 

tonem pełnym niepokoju.

—  Zwykle  wszystko  jest  w porządku,  szefie  — stwierdziłem  zgodnie  z prawdą. 

— Od czasu do czasu miewa koszmary, ale chyba znaleźliśmy sposób, żeby spróbować 
ją od nich uwolnić.

— Tak?

background image

140

141

Opowiedziałem mu o planie nagrania Twink po następnym ataku koszmarów.
— Miałem nadzieję, że powoli zaczną jej mijać — westchnął.
— Nadal się pojawiają. Nie bardzo często, ale ją eliminują z normalnego życia co 

najmniej na jeden dzień. Doktor Fallon uważa chyba, że te sny są dla niej ostatnią prze-
szkodą na drodze do odzyskania zdrowia. Wydaje mi się, że kiedy sobie z nimi poradzi-
my, Twink będzie sobą.

— Mam nadzieję.
— Nie pan jeden, szefie. Wspiera ją jeszcze paru przyjaciół.
Po kolacji wróciliśmy do Seattle. Jak tylko wyjechaliśmy na międzystanową, Twink 

zasnęła.

Około dziesiątej zaparkowałem przed domem Mary.
— Jesteśmy na miejscu, mała — powiedziałem, lekko dotykając ramienia Twinkie.
— Zdrzemnęłam się?
— Przespałaś całą drogę. Strasznie chrapiesz.
— Ja nie chrapię!
— Założysz się?
Odprowadziłem ją do drzwi, a potem wróciłem na stancję i położyłem się spać.

¬ ¬ ¬

W sobotę rano poszedłem do swojego miniwarsztatu w piwnicy i ostatni raz pola-

kierowałem półki do pokoju Trish. Właściwie byłem już pewien, że zdążę skończyć ro-
botę w ciągu jednego dnia.

Kiedy  zabrałem  się  do  działań  na  górze,  Trish  zaglądała  do  pokoju  od  czasu  do 

czasu, ale w zasadzie starała się nie przeszkadzać. Około południa byłem bliżej końca 
niż początku, a ją chyba pokonała ciekawość, bo usiadła za biurkiem i przyglądała się, 
co robię.

— Nie byłam pewna, czy to dobry pomysł — przyznała się w pewnej chwili — ale 

teraz widzę, że faktycznie jest lepiej. Jak się tu wprowadziłyśmy, miałyśmy zamiar zrobić 
szybki remont i natychmiast sprzedać dom. Teraz już nie jestem taka pewna... Niedługo 
skończymy studia i wyprowadzimy się stąd, ale może upoważnimy kogoś do opieki nad 
domem, nie będziemy go sprzedawać? W ten sposób ciotka Grace miałaby źródło sta-
łych dochodów.

—  Pod  warunkiem  że  się  nie  uwikłacie  znowu  w kontakty  z rozrywkową  mło-

dzieżą.

— Studenci ostatniego roku nie są już tak chętni do zabawy. Widzę, że nie zdajesz 

sobie sprawy z tego, co się wokół dzieje. Nasz dom zyskał sobie doskonałą reputację. 
Ludzie często pytają o wolne miejsce. Mało która stancja może zaoferować ciszę i spo-
kój.

background image

140

141

— Tyle że opinia o domu mogła powstać dzięki ludziom, którzy tu teraz mieszkają 

— zasugerowałem. — Dopasowaliśmy się, co tu kryć.

— Masz rację — przyznała. — Od początku dobrze się rozumieliśmy. Prawie jak 

w rodzinie.

— Rzeczywiście, mamusiujecie mi bez przerwy.
— Mamusiujemy?
— Wybacz. Twinkie wymyśliła to słowo. Kiedy któregoś razu użalałem się nad sobą, 

zagroziła, że będzie mi mamusiować.

— Czasami dziwacznie się zachowuje.
— Normalna rzecz, przecież dopiero co wyszła z domu wariatów.
— Dziwne, ale właśnie dzięki niej się tak zżyliśmy, prawda? Wszyscy chcemy się 

Renatą opiekować.

— Wygląda na to, że można się od niej uzależnić. Wystarczy, że dziewczyna spojrzy 

na biedną, niewinną ofiarę i przepadło! — Zmierzyłem półki uważnym spojrzeniem. 
— Prawie gotowe. Chyba skończę przed kolacją. A jak mnie ładnie poprosisz, pomogę 
ci ustawiać książki.

— Musiałeś mi o tym przypomnieć, nie mogłeś sobie odmówić tej przyjemności, 

co? — wytknęła mi z ciężkim westchnieniem.

¬ ¬ ¬

W  poniedziałek  udało  mi  się  przebrnąć  przez  ocenianie  testów  śródsemestral-

nych  moich  pierwszoroczniaków.  Czas  mijał  szybko.  Czekały  nas  ferie  z okazji  Dnia 
Dziękczynienia.  Semestr  jesienny  jest  naszpikowany  różnymi  feriami  i szczególnymi 
wydarzeniami. Zmieniła się pogoda, rześka przejrzysta jesień przegnała ponury smutek 
zalegający nad zatoką Puget co roku, poczynając od dnia Święta Pracy.

Większość uwagi skoncentrowałem w tym tygodniu na Miltonie, brnąc mozolnie 

przez jego „De Doctrina Christiana”, przy czym czytałem tłumaczenie, a nie łaciński 
oryginał. Przyznaję, trochę mi kością w gardle staje jego bezkrytyczna akceptacja prze-
znaczenia. Przecież to najprostsza droga do usprawiedliwiania najgorszych zachowań 
— i tak właśnie ta koncepcja była wykorzystywana przez całe wieki. Jednak w chwi-
li, gdy przestałem się tym denerwować, dostrzegłem wiele analogii pomiędzy tą pracą 
a „Rajem utraconym”, na które znacznie szybciej niż ja zwracali uwagę studenci. Ciężka 
to była harówa, ale poddałem się dopiero w środę wieczorem. Odłożyłem na bok wiel-
kie dzieło i poszedłem spać.

background image

142

¬ ¬ ¬

Trochę się zjeżyłem, kiedy w czwartek rano Charlie obudził mnie wiadomością, że 

jest do mnie telefon.

Narzuciłem coś na siebie i zwlokłem się na dół do salonu, gdzie stał telefon.
— Tak? — odezwałem się zdawkowo.
— Mark? — Usłyszałem głos Mary.
— To ja. Co się stało?
— Przyjeżdżaj. Zabierz ze sobą tę dziewczynę z magnetofonem. Ren ma kłopoty.
— Zaraz będziemy. — Rzuciłem słuchawkę na widełki. — Sylvia! — wrzasnąłem.
— Co to za alarm?! — zawołał z kuchni Charlie.
— Twinkie znowu ma kłopoty. Gdzie jest Sylvia, do diabła!
— Ubiera się — powiedziała Trish.
— Niech się pośpieszy. — Pognałem na górę, wciągnąłem skarpetki, włożyłem buty, 

chwyciłem płaszcz i minutę później byłem znowu na dole.

Sylvia wyglądała na lekko nieprzytomną, ale była gotowa do wyjścia.
— Mary powiedziała coś konkretnego? — spytała, gdy pędziliśmy do samochodu.
—  Nic.  Będziemy  musieli  improwizować.  Przypuszczam,  że  lepiej  nie  naciskać 

Twink tym razem. Wystarczy, jeśli ją nagramy.

— Chyba masz rację. Niech doktor Fallon decyduje, co robić.
Droga zajęła nam dosłownie pięć minut, drzwi frontowe były otwarte. Usłyszeliśmy 

Twink natychmiast, jak tylko wysiedliśmy z samochodu. Było znacznie gorzej, niż się 
spodziewałem. Używane przez Mary określenie „zły dzień” stanowczo nie odzwiercie-
dlało  tych  koszmarnych  dźwięków.  Twink  krzyczała,  wrzeszczała,  wydawała  z siebie 
zwierzęce ryki.

Poprowadziłem Sylvię prosto do sypialni Twinkie. Mary była jeszcze w mundurze, 

trzymała rozhisteryzowaną dziewczynę w ramionach, kołysała ją jak małego dzieciaka.

— Dzięki Bogu, żeście przyjechali! — wykrzyknęła. — Jest wyjątkowo źle. I chyba 

będzie jeszcze gorzej.

— Dawno wróciłaś do domu? — spytałem.
— Jakieś pół godziny temu. Wtedy jeszcze nic się nie działo.
— Markie! — krzyknęła Twink. Zaczęła wyrywać się Mary, błagalnie wyciągała do 

mnie ręce. — Jesteś nam potrzebny!

Liczba mnoga. Aż mi ciarki przeszły po grzbiecie. Ostatni raz słyszałem to od niej, 

kiedy jeszcze żyła Regina.

— No, idź! — Sylvia pchnęła mnie lekko. — Rusz się!
Podszedłem  do  łóżka  i delikatnie  przejąłem  od  Mary  szlochającą  dziewczynę. 

Objąłem ją, mocno przytuliłem, zacząłem kołysać.

background image

142

— Zrób coś, Mark, niech to się wreszcie skończy — poprosiła. — Znów się zaczyna 

wilczy skowyt. Błagam, niech one przestaną.

Jeszcze wilki do kompletu. Nie miałem bladego pojęcia, co to właściwie ma zna-

czyć.

—  Krew!  — jęknęła  przerażona.  — Jestem  umazana  krwią!  Cała  we  krwi! 

— Wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz. — Zimno mi — odezwała się ciszej. — Strasznie 
zimna woda!

A potem raptownie zbliżyła wargi do mojego ucha i zaczęła gorączkowo szeptać 

— ale mówiła w języku, którego nie rozumiałem.

background image

144

145

Rozdział 12

—  Moim  zdaniem  czas  z tym  skończyć  — uznała  Mary  niewesoło,  kiedy  Twink 

jakiś czas szeptała mi w ucho w języku bliźniąt. — Podam jej proszek nasenny.

— Zaczekajmy jeszcze trochę — poprosiła Sylvia. — Może powie coś jeszcze, jeśli 

po prostu... — nie dokończyła zdania.

— Już nic się nie da zrozumieć — powiedziała Mary. — Jak zacznie po swojemu, 

tak już gada, aż zaśnie, tyle że zaśnie nieprędko, a o północy będzie ją słychać w Taco-
ma. Przechodziłyśmy już przez to, stąd wiem, co będzie dalej. Najwyższy czas położyć 
ją spać.

— Mary ma rację — stwierdziłem. — Nie możemy dopuścić, żeby stan Twink się 

pogorszył.

Sylvia westchnęła ciężko.
— To prawda — przyznała z żalem. — Gdyby jeszcze mówiła po angielsku, może 

dałoby się odkryć źródło problemu.

— Obawiam się, że nic z tego nie będzie — powiedziała Mary. — Dam jej proszek 

nasenny. Nie usłyszycie już nic sensownego. — Poszła do łazienki, chwilę później wró-
ciła z niewielką pigułką i szklanką wody. — Otwórz usta, Ren — odezwała się cicho.

Twink posłusznie otworzyła usta, a wówczas Mary położyła jej pigułkę na języku.
— Popij.
Odniosłem wrażenie, że Twink przyjęła lekarstwo z ulgą.
Po jakichś dziesięciu minutach zaczęło działać. Twinkie szeptała coraz wolniej, aż 

wreszcie barbiturany ją wyciszyły. Po krótkiej chwili zasnęła.

— Pomóż mi ją rozebrać i położyć — zwróciła się Mary do Sylvii.
Oddałem  Twink  w ręce  pań  i wyszedłem  z pokoju.  Byłem  wstrząśnięty  tym,  co 

przed chwilą zobaczyłem. Stwierdzenie, że Twink miewała „złe dni”, było dużym niedo-
powiedzeniem. Nie spodziewałem się tak gwałtownej reakcji.

— Czy to zawsze wygląda tak samo? — spytała Sylvia, gdy razem z Mary wyszły 

z sypialni.

background image

144

145

—  Nie,  nie  zawsze  — odparła  Mary.  — Za  każdym  razem  jest  trochę  inaczej. 

Czasami przechodzi na ten dziwaczny język jeszcze przed moim powrotem do domu. 
Nie zauważyłam żadnej reguły.

— Dziwne... — zastanowiła się Sylvia, zmarszczywszy brwi. — Przy takich dolegli-

wościach chorzy zwykle powtarzają identyczny wzorzec.

— Niektóre elementy się powtarzają — przyznała Mary. — Zawsze mówi o wilkach, 

o krwi i zimnej wodzie.

— Fragment o krwi wydaje się zrozumiały — oceniła Sylvia. — Koszmary senne 

są prawie na pewno związane ze śmiercią Reginy. W stanie pełnej świadomości Renata 
nic nie pamięta, natomiast na poziomie podświadomości dostaje od mózgu informa-
cję o siostrze bliźniaczce i o tym, co się z nią stało. Ta wiedza uzewnętrznia się w po-
staci koszmarów.

— Czy to znaczy, że Twink ciągle od nowa przeżywa tamtą noc? — zapytałem.
— Prawdopodobnie. Tyle że tego nie rozumie. Sny zawsze są pełne symboli. Część 

z nich  nie  ma  żadnego  znaczenia.  Krew  to  zapewne  rzeczywiście  krew,  ale  już  wilki 
i zimna woda mogą oznaczać coś zupełnie innego. Doktor Fallon pewnie umiałby po-
wiedzieć coś więcej. Dłuższy czas obserwował Renatę w sanatorium, więc może dałby 
radę złamać ten szyfr. — Poklepała swoją torebkę. — Ta taśma jest na wagę złota. Do 
tej  pory  mogliśmy  doktorowi  Fallonowi  przedstawić  tylko  niezbyt  szczegółowy  opis 
tego, co Renata mówi w czasie takich incydentów. Taśma natomiast pozwoli mu usły-
szeć każde słowo. Mark, wybrałbyś się jutro z nami? Znasz Renatę lepiej niż my, więc na 
pewno rozumiesz z tego wszystkiego znacznie więcej niż ja.

— Sylvia ma rację — zauważyła Mary. — Może to być ten przełom, na który dok-

tor Fallon czeka.

— Chyba tak — zgodziłem się. — Pojedziemy tam wcześniej niż zwykle. Mam prze-

czucie, że Fallon będzie chciał mieć więcej niż godzinę na uporządkowanie tych spraw.

¬ ¬ ¬

Nie potrafiłem tego dnia wziąć się do jakiejkolwiek roboty. Mary zawsze określała 

kłopoty Twink mianem „złego dnia”, ale teraz, kiedy zobaczyłem, jak to wygląda, nie 
potrafiłem sobie wyobrazić, jakim cudem dziewczyna dochodzi do siebie tak szybko. 
Najwyraźniej była silniejsza, niż nam się wydawało.

Tego wieczoru na stancji obgadaliśmy najnowsze wydarzenia. Sylvia puściła nam 

nagranie z taśmy.

— Biedactwo — użaliła się Erika. — Inne „złe dni” wyglądały podobnie?
—  Mary  twierdzi,  że  w zasadzie  poznaliśmy  standard  — powiedziała  Sylvia. 

— Zobaczymy, czy jutro Renata będzie w formie. Do tej pory zawsze odzyskiwała siły 
do następnego dnia.

background image

146

147

— Jeżeli po czymś takim dojdzie do siebie w ciągu dwudziestu czterech godzin, to 

jest twarda jak stal — zauważył Charlie.

— Aha, Eriko — odezwał się James — muszę w tym tygodniu błagać o zwolnie-

nie z sobotnich obowiązków. Odbieram z lotniska syna przyjaciela i odstawiam go do 
domu. Zdarzyła mu się pilna sprawa rodzinna.

— Coś poważnego?
— Miejmy nadzieję, że nie. Jego matka znalazła się w szpitalu. Mieszkają w Everett, 

a chłopak studiuje prawo na Harvardzie. Obiecałem go przetransportować, jak przy-
leci.

— Wyjeżdża z Harvardu w środku jesiennych egzaminów? — spytała Trish z nie-

dowierzaniem. — Strasznie ryzykuje.

— Nie dopytywałem się o szczegóły — przyznał James — ale podejrzewam, że dzie-

kan nagnie kilka reguł, by Andrew mógł załatwić swoje sprawy. Ten młodziak nazywa 
się Andrew Perry. Na studiach radzi sobie doskonale. Nie można zapominać, że jest 
czarnoskóry, więc na Harvardzie nikt nie będzie robił wokół sprawy wielkiego szumu. 
Andrew nadrobi zaległości po powrocie.

— A co się dzieje z jego matką? — spytała Erika.
— Nowotwór jajników — odparł James. — Lekarze w Everett uważają, że zdążyli 

z interwencją na czas, ale w takich sprawach nigdy nie ma pewności.

¬ ¬ ¬

W piątek z samego rana poszedłem na seminarium o Milionie. Kiedy wróciłem na 

stancję, Sylvia już na mnie czekała.

— Wszystko gotowe — oznajmiła. — Doktor Fallon chce, żeby Mary też wpadła. 

Była przy  każdym  nawrocie  koszmarów,  dlatego wie o nich więcej niż ty czy ja. Wy 
dwoje macie przyjechać do niego wcześniej i wziąć ze sobą taśmę. Chciałby znać szcze-
góły, zanim przywiozę Renatę. Zabiorę ja na wyprawę po sklepach, trochę się powłó-
czymy, a wy w tym czasie powiecie mu wszystko, co wiecie. Potem znikniecie, zanim 
Renata zjawi się na spotkaniu, bo doktor Fallon nie chce, żeby się zorientowała, co ro-
bimy.

— Bawimy się w szpiegów?
— Niezupełnie. Po prostu nie powinna odnieść wrażenia, że jest pod stałą opieką. 

Jeśli się zorientuje, może się zamknąć w sobie, a wtedy będzie nam znacznie trudniej.

—  Albo  zacznie  odpowiadać  na  jego  pytania  w języku  bliźniaczek  — dodałem. 

— Mam przeczucie, że doktor wyszedłby z siebie, gdyby mu to zrobiła.

— Dzwoniłam już do Mary i wszystko umówiłam. Najpierw ja przyjdę po Renatę 

i zabiorę ją na babską wyprawę. Powłóczymy się jakiś czas gdzieś w okolicach Northgate 

background image

146

147

Mall, dopiero potem pojedziemy do kliniki. Ty zabierzesz Mary jakieś dziesięć minut po 
moim wyjściu z Twinkie. Będziecie mieli mnóstwo czasu, żeby opowiedzieć Fallonowi, 
co się wczoraj działo, i na czas wynieść się z jego gabinetu. Doktor chce, żeby wszystko 
wyglądało jak zwykle. Ot, codzienna rutyna.

Sylvia była słodka, ale miała przykrą zdolność do zbędnego wykładania kawy na 

ławę. Dałem jej piętnaście minut na zabranie Twink, potem ruszyłem po Mary.

— Jak myślisz, czy Fallon wciąż jest na mnie cięty za te pigułki nasenne? — spytała 

już na autostradzie.

— Ostatnio nic od niego nie słyszałem na ten temat. Pewnie w końcu zdał sobie 

sprawę, że nie faszerujesz nimi Twinkie co pięć minut.

—  Mam  zamiar  poruszyć  ten  temat.  Sama  nie  wiem  dlaczego,  ale  ludzie,  którzy 

traktują mnie jak głupią, trochę mnie irytują.

— Jesteś wyraźnie przewrażliwiona — zażartowałem.
— Nie ma ludzi doskonałych — odparła gorzko.
Lubiliśmy się z Mary od zawsze. Twarda z niej była sztuka, ale pewnie takiej właśnie 

opiekunki potrzebowała Twink.

Około wpół do jedenastej weszliśmy do gabinetu doktora Fallona.
— To jest ciotka Twink, Mary Greenleaf — przedstawiłem ją doktorowi.
— Miło mi wreszcie panią poznać.
— Powinniśmy byli spotkać się wcześniej — przyznała. — Mark ma taśmę, którą 

Sylvia nagrała wczoraj. Chce pan ją przesłuchać, zanim przejdziemy do rzeczy?

—  Może  najpierw  opowiedziałaby  mi  pani,  co  się  działo,  kiedy  wróciła  pani  do 

domu — poprosił doktor Fallon.

— To samo co w inne złe dni — odparła Mary. — Zdarzało się to już na tyle czę-

sto, że nie byłam szczególnie zaskoczona. Wróciłam z pracy mniej więcej za piętnaście 
ósma. Usłyszałam Ren, jak tylko otworzyłam drzwi. Wiedziałam, co się dzieje, więc od 
razu zadzwoniłam do Marka. Potem poszłam do jej sypialni. Zwykle, kiedy po powrocie 
z pracy zastaję ją w takim stanie, daję jej proszek nasenny. Wiem, że panu się ten pomysł 
nie podoba, ale naprawdę wiem, co robię. Widziałam w życiu wystarczająco wielu ludzi 
ogarniętych histerią, by wiedzieć, że jeśli się ich nie uspokoi, skutki mogą być znacznie 
poważniejsze. Zazwyczaj potrzebny jest naprawdę silny środek, żeby taką osobę wycią-
gnąć z kryzysu. Aha, a na taśmie nie ma nic nowego w porównaniu z poprzednimi na-
padami. W takie dni, kiedy po powrocie do domu zastaję Ren w trakcie ataku histerii, 
zawsze słyszę o wilczym skowycie, krwi i zimnej wodzie. A potem Ren zaczyna mówić 
w swoim języku. Nie pozwalam jej trwać w tym stanie długo. Im dłużej zwlekam z po-
daniem sedatywu, tym dłużej trwa, nim zacznie działać. — Spojrzała Fallonowi prosto 
w oczy. — Jestem policjantką, więc mam dostęp do silnych środków. Od czasu do czasu 
miewamy do czynienia z zatrzymanymi zachowującymi się agresywnie.

background image

148

149

— Czy uspokajanie ich sedatywem jest legalne?
— Nie chwalimy się tym na prawo i lewo, a w sądzie sprawa nie wypływa często. 

Owszem, istnieją inne wyjścia, ale są to metody bardziej bezpośrednie i niezbyt przy-
jemne. Jeśli w dodatku dojdzie do złamania jakiejś kości w czasie uciszania agresyw-
nego pojmanego, obywatele się denerwują, robi się szum na temat brutalnych metod 
działania policji. A porządny środek uspokajający załatwia sprawę, nie robiąc nikomu 
krzywdy.

— W jakimś sensie stosujemy te same procedury — przyznał Fallon.
—  To  prawda.  Zwłaszcza  od  czasu,  gdy  przestaliście  przykuwać  pacjentów  łań-

cuchami  do  ściany.  Tak  czy  inaczej  ataki  koszmarów  Ren  zwykle  wyglądają  podob-
nie. Widziałam je już tyle razy, że wiem, na jakim etapie zastaję ją po powrocie z pracy. 
Najpierw zaczyna bredzić o wilczym skowycie, potem żali się, że jest cała umazana we 
krwi, aż wreszcie jęczy, że woda jest strasznie zimna. Potem przechodzi na język, który 
wymyśliły z Reginą, kiedy były dziećmi.

— Czy zwraca się w tym języku do pani?
— Nie przypuszczam. Odnoszę wrażenie, że mówi do Reginy.
— Sylvia jest przekonana, że koszmary Twink są powrotem do nocy, gdy zamor-

dowano Reginę — dorzuciłem. — Najwyraźniej Twink będzie do niej wracała, aż ktoś 
znajdzie sposób, żeby te wspomnienia wymazać.

— Raczej nie do tego dążymy — sprzeciwił się Fallon. — Te traumatyczne wspo-

mnienia usiłują przedostać się do świadomości. Jeśli je zdusimy, zostaną w podświa-
domości i wcześniej czy później wrócą. Jeśli dojdzie do tego za dziesięć lat, skończy się 
prawdziwą katastrofą. Widziałem już takie przypadki, zwykle pacjent zmieniał się w ro-
ślinę i zostawał stałym klientem jakiejś instytucji opiekuńczej.

— To byłoby zwycięstwo ciemnej strony osobowości Twink, prawda?
—  Z całą  pewnością  — zgodził  się  zasępiony.  Podniósł  wzrok  na  Mary.  — Jak 

Renata zachowywała się dziś rano? — spytał.

— W zasadzie tak samo jak co dzień. Zwykle następnego dnia po ataku koszmarów 

robi wrażenie trochę mało poważnej. Jest milutka, kochana i słodziutka, do rany przy-
łóż. Potem się uspokaja i przez tydzień czy dwa zachowuje całkiem normalnie. Aż przy-
chodzi kolejny atak i wszystko powtarza się od początku. Po pierwszych dwóch razach 
przyszło mi do głowy, że może nawroty koszmarów są w jakiś sposób związane z jej na-
turalnym cyklem fizjologicznym, ale tak nie jest.

— Posłuchajmy tej taśmy — poprosił. — Chciałbym raz przesłuchać ją dokładnie 

od początku do końca bez przerwy. Potem puścicie mi ją państwo po kawałku, opowia-
dając, co Renata robi w danym momencie.

background image

148

149

¬ ¬ ¬

Wróciliśmy do Seattle około wpół do drugiej. Podrzuciłem Mary do domu, poje-

chałem na stancję i do wieczora walczyłem z Miltonem. Pogodziłem się już ze świado-
mością, że w najlepszym razie uda mi się wyprodukować absolutnie przyziemne wypo-
ciny. Byłem w takiej samej sytuacji, kiedy przed maturą borykałem się ze Spenserem. 
Niektórzy pisarze, najczęściej poeci, po prostu mi nie odpowiadają i już.

Około czwartej na piętro dotarł Charlie.
— Rzeźnik znowu zabił! — obwieścił głośno.
— Fantastycznie! — ucieszyłem się razem z nim. — Chorował czy co? Przecież od 

Gas Works Park minęły chyba ze trzy tygodnie?

— Może pojechał na wakacje. Na przykład do Disneylandu.
— Gdzie jest nowy trup?
— Daleko na południe, w Des Moines.
— Rzeźnik wyniósł się do stanu Iowa?
— Nie, nie, mamy Des Moines tutaj, w zachodniej części powiatu Kent, obok stano-

wego parku Saltwater.

— W życiu nie słyszałem o tym parku. Czy to jeden z tych skwerów wciśniętych 

między ulice?

— Wręcz przeciwnie. Jest duży, przylega do zatoki Puget. Na północ od drogi fede-

ralnej, dlatego więcej tam ludzi z powiatu Pierce niż z Seattle.

— To daleko stąd?
— Jakieś czterdzieści kilometrów. Na pewno nie w granicach pieszej wycieczki.
— Nasz nożownik wyraźnie się rozwija. I zmienia czas akcji. Dotąd nie atakował 

w piątek.

—  On  nie  zabił  dzisiaj.  Park  jest  duży,  o tej  porze  roku  mało  kto  się  tam  kręci. 

Ciało  zdążyło  dobrze  ostygnąć.  Potrwa  jeszcze  trochę,  zanim  lekarze  określą  czas 
zgonu. Ludzie z mediów nie mówią o niczym innym, tylko o zmianie obszaru działania 
Rzeźnika. A moim zdaniem te przenosiny świadczą tylko o tym, że Rzeźnikowi coraz 
trudniej znaleźć ofiarę w północnym Seattle. Wszyscy w tej części miasta omijają parki 
szerokim łukiem, zwłaszcza po zachodzie słońca. No i trzeba przyznać, roi się w nich 
od gliniarzy. Trudno się poświęcić pracy artystycznej, kiedy za każdym drzewem czyha 
glina.

— Znają już tożsamość ofiary?
— Gliny nie puszczają pary z ust. Ale Bob pewnie wie. Założę się, że to kolejny nie-

bieski ptaszek. Telewizja przeprowadziła wywiad z jakimś sierżantem z tamtego okrę-
gu, nie był szczególnie przejęty. Gdyby Rzeźnik zamordował prezesa banku, na ekranie 
wystąpiłby bardzo podekscytowany gliniarz wysokiego stopnia.

background image

150

151

— Tym razem Rzeźnik działał poza terenem Boba?
— Nie szkodzi. Bob i tak wie wszystko.

¬ ¬ ¬

Dziewczęta wyraźnie odetchnęły, dowiedziawszy się, że nasz lokalny rzezimieszek 

przeniósł się w inną okolicę, więc przy kolacji panował swobodniejszy nastrój.

Podjedliśmy, a wtedy Charlie i ja wybraliśmy się Pod Zieloną Latarnię. James nie 

dotrzymał nam tym razem towarzystwa, bo w sobotę o wpół do czwartej nad ranem 
miał odbierać z lotniska swojego młodego przyjaciela, studenta Harvardu.

Bob West siedział już przy dyskretnym stoliku na tyłach.
— Co tak późno, chłopcy? — spytał nas na powitanie.
—  Zatrzymała  nas  pora  karmienia  — poinformował  go  Charlie.  — Dziewczęta 

bardzo nie lubią zmian w rozkładzie jazdy. Co słychać na temat najnowszego morder-
stwa?

Bob wzruszył ramionami.
— Ofiarą jest kolejny oprych z dość bogatą kartoteką zawierającą ciekawy przekrój 

drobniejszych przestępstw i wykroczeń. Nazywał się Phillip Cassinelli, ale nie zacznij-
cie podskakiwać i wykrzykiwać: „Mafia!”. Nie ta klasa. W większości wypadków aresz-
towano go za drobne kradzieże w sklepach i włamania do samochodów.

— Trudno go nazwać zbrodniarzem — zauważyłem.
— Słuszna uwaga — zgodził się Bob. — Marzy mi się, żeby nieszczęśni reporterzy 

znaleźli  sobie  inną  sensację.  Nasze  dowództwo  zamierza  stworzyć  oddział  specjalny, 
a ponieważ byłem zaangażowany w śledztwo przy okazji dwóch zbrodni popełnionych 
w tej części miasta, pewnie się nie wywinę od wcielenia do tej grupy. „Oddział specjal-
ny” brzmi dumnie, a to tylko inna forma niwelowania szkód. Ma to robić wrażenie, że 
wpadliśmy na jakiś ślad, ale w rzeczywistości będzie tylko trzymać dziennikarzy na dy-
stans.

Nie miał uszczęśliwionej miny.

¬ ¬ ¬

W sobotę rano przystąpiłem do operacji pod kryptonimem „Półki w pokoju Sylvii”, 

co jej specjalnie nie uszczęśliwiło. Była w trakcie odsłuchiwania nagranych na taśmy 
rozmów z Twinkie i wyraźnie jej przeszkadzałem.

— Włóż słuchawki — poradziłem. — Nie będziesz słyszała, jak przeklinam.
Czas jakiś jeszcze burczała coś niezadowolona, ale wreszcie poddała się i postąpiła 

zgodnie z radą.

background image

150

151

Robota szybko posuwała się naprzód, wczesnym popołudniem zacząłem widzieć 

koniec.

— Mark, możesz mi poświęcić chwilkę? — spytała Sylvia, akurat gdy mocowałem 

najwyższą półkę.

— Jasne, i tak przyda mi się przerwa. W czym rzecz?
— Odkryłam coś dziwnego. Wyobraź sobie, że głos Renaty zmienia się w trakcie na-

grania. Tam gdzie jest dużo materiału, nie słychać tego od razu, ale tam gdzie wykaso-
wałam wszystkie babskie plotki, różnicę słychać bardzo wyraźnie.

— Robisz zbitkę z kilku dni nagrań? — upewniłem się.
— Jasne. Często gadamy o niczym, teraz właśnie to powycinałam, zostawiłam tylko 

fragmenty z ważnymi informacjami. Zwykle Renata ma jasny głos, prawie dziewczęcy. 
Od czasu do czasu staje się on głębszy, wibrujący.

—  Nie  przywiązywałbym  do  tego  większej  wagi.  Mało  kto  ma  zawsze  taki  sam 

głos, zwłaszcza w tym deszczowym mieście. Barometr skacze w dół i w górę jak jo-jo 
i prawie każdy albo właśnie wychodzi z przeziębienia, albo dopiero co się przeziębił. 
Wilgotność wykracza poza każdą znaną ludzkości skalę. Te zmiany głosu mogą być spo-
wodowane pogodą. Może obgadaj to z Eriką, zanim rozdmuchasz sprawę?

—  Może  powinnam.  — Roześmiała  się  ponuro.  — Niewiele  brakowało,  a znowu 

bym się uczepiła rozszczepienia osobowości. Jeśli to tylko skutek zmian pogody, głupio 
by wyszło. Dzięki za podpowiedz.

— Nie ma sprawy, słonko, czego się nie robi dla przyjaciół. Jesteśmy moralnie zobo-

wiązani do wzajemnej pomocy.

— Jeśli ty się nie zdradzisz przed Trish, ja też tego nie zrobię.
— Jedziesz jutro z Twink do kościoła?
— Chyba tak. Nie poszła do spowiedzi, ale na mszę raczej pojedziemy. Renata bar-

dzo się przywiązała do ojca O’Donnella. Może dlatego że on tak śmiesznie mówi z ir-
landzkim akcentem.

— Pozdrówcie go ode mnie.
— Próbował cię nawrócić?
— Jak dotąd nie. Po prostu się polubiliśmy. — Skończyłem wkręcać haki trzymające 

najwyższą półkę. — Słonko, twój pokój znów należy do ciebie — oznajmiłem.

— Jakim cudem mam ustawić książki na tej najwyższej półce? — zapytała.
— Jedz dużo płatków kukurydzianych, to może urośniesz.
— Spadaj!
—  Nie  musisz  korzystać  z najwyższych  półek.  Ustaw  tam  pluszowe  misie  i lalki 

Barbie, a książki na niższych. Ja jestem tylko robol od stolarki. Układanie rzeczy na pół-
kach to twoje zadanie.

background image

152

153

¬ ¬ ¬

W niedzielę, nie wiedzieć czemu, obudziłem się dosyć wcześnie, a kiedy zszedłem na 

parter, w kąciku śniadaniowym zastałem Erikę popijającą kawę nad gazetą. Odruchowo 
wstała i nalała mi kubek smolistej używki.

— Erika, potrafię to zrobić sam. Nie musisz się zrywać na równe nogi, jak tylko po-

jawię się w zasięgu wzroku.

—  Ciii...!  — wróciła  na  miejsce  i pchnęła  w moją  stronę  tytułową  stronę  gazety. 

— Zobacz, wygląda na to, że nasz lokalny morderca znowu wkroczył do akcji.

— W którym parku dzisiaj?
— Tym razem nie w parku. Robotnicy zatrudnieni przy budowie autostrady w oko-

licy Woodinville dopiero co znaleźli następne ciało. Jak zwykle pocięte na kawałki, ale 
tym razem jeszcze wrzucone do kanału, więc całe pokryte nieczystościami. Któremuś 
z robotników  wpadło  tam  jakieś  narzędzie,  szukali  go  w kilku.  Gdyby  nie  oni,  ciało 
pewnie zgniłoby doszczętnie i nie zostało nigdy odkryte.

— Cudownie — stwierdziłem. — Czyli możliwe, że po całym powiecie King leżą 

nieodnalezione ofiary Rzeźnika. Teraz mamy przypadki morderstw odkrytych i nieod-
krytych. Jak długo nieboszczyk leżał w kanale?

— W gazecie nic o tym nie ma. Jeśli dłużej niż tydzień, autopsja nie da żadnych 

konkretów. Rozkład ciała zależy od wielu czynników, zwłaszcza o tej porze roku. Na 
przykład od temperatury otoczenia, od wilgotności podłoża...

— Daruj mi takie szczegóły przed śniadaniem — poprosiłem. — Będziemy rozbie-

rać to ciało na części, jak już napełnię czymś żołądek.

— Taki jesteś delikatny?
— Ledwo co wstałem. Daj mi trochę czasu, zanim się pogrążysz w plastycznych opi-

sach rozkładu, dobra?

— Jak sobie życzysz.
Świeżo  odkryte  pod  Woodinville  ciało  zdominowało  rozmowy  przy  śniadaniu. 

Większość z nas odczuła pewną ulgę. Zbrodnia dokonana pod Woodinville oraz mor-
derstwo w Saltwater Park pozwalały sądzić, że Rzeźnik nie ogranicza się wyłącznie do 
terenu północnego Seattle.

— Jak się czuje żona twojego przyjaciela, James? — Trish gładko zmieniła temat.
— Lekarze uważają, że zdążyli z operacją w samą porę — odparł James głębokim 

basem. — Tak czy inaczej Andrew zostanie przynajmniej do Bożego Narodzenia.

— Czy to jego staruszek jest właścicielem Perry Construction Company? — spy-

tał Charlie.

— Owszem, to on — potwierdził James. — Zaczynał od samego dołu. Pewnie nadal 

ma na dłoniach odciski od łopaty, ale odkąd się znaliśmy jako dzieciaki, przeszedł długą 
drogę.

background image

152

153

— Pracowałem któregoś lata dla Perry Construction — powiedział Charlie. — Tam 

się nauczyłem używać motyki.

— Jest jakaś praca, której nie znasz? — spytałem Charliego.
—  Parę  — przyznał.  — Na  przykład  zaciągnąłem  się  kiedyś  na  kuter  rybacki. 

Chciałem łowić łososie między wyspą Bancouver a Kolumbią Brytyjską, ale musiałem 
zmykać na ląd już w Port Townsend. Okazało się, że mam wrażliwy żołądek.

— Wrażliwy żołądek... — powtórzyła Erika.
—  Chorobę  morską  — uściślił  Charlie.  — Zapadam  na  nią  nieodwołalnie. 

Próbowałem wszelkich środków zaradczych, ale nic nie pomagało. Całą drogę do Port 
Townsend wisiałem za burtą, starając się omijać większe gwoździe. Nie jestem stwo-
rzony na marynarza. Przykra sprawa, człowiek się może niejednego nauczyć na takim 
kutrze rybackim. — Spojrzał na Jamesa. — Czy ja dobrze słyszałem? Dzieciak starego 
Perry’ego studiuje na Harvardzie?

— Jak najbardziej — przytaknął James. — I z tego co słyszałem, idzie jak burza. Jest 

na prawie. Jego iloraz inteligencji przekracza wszelkie przyzwoite granice. Dziekan wy-
działu prawa postarał się, żeby Andrew przeszedł testy wcześniej.

— Tak można? — zainteresowała się Sylvia.
— Harvard jest prywatną uczelnią. Mogą robić, co im się żywnie podoba. A na do-

datek  w przypadku  Andrew  egzaminy  są  najprawdopodobniej  formalnością.  Jestem 
w zasadzie pewien, że gdyby tylko chciał, mógłby bez większego wysiłku zdać teraz eg-
zamin końcowy.

Trish westchnęła, ale nie odezwała się słowem.

¬ ¬ ¬

Siedemnastego,  w poniedziałek,  nastąpił  wyraźny  przełom  w sprawie  Rzeźnika 

z Seattle. Kiedy wróciłem ze spotkania z moimi studentami pierwszego roku, Charlie 
tkwił przed kuchennym odbiornikiem telewizyjnym.

— Co jest? — spytałem.
— Chyba dobre wieści — odparł. — Jakiś facet zgłosił się dziś koło dziesiątej rano 

na posterunek w okręgu północnym i oznajmił, że jest Rzeźnikiem z Seattle. Reporterzy 
nie mówią o niczym innym, ale gliniarze nie są zbyt wylewni.

—  No  i co?  To  już  nie  będziemy  musieli  defilować  z palcem  na  spuście  pieprz-

niczki?

— Za wcześnie na świętowanie. Najpierw pogadajmy z Bobem. Coś mi tu podej-

rzanie pachnie.

Tego wieczoru po kolacji wybraliśmy się we trzech Pod Zieloną Latarnię, sprawdzić, 

czy dostaniemy jakieś konkretne informacje na temat tego przyznania się do winy.

background image

155

— Czekałem na was — stwierdził Bob. — Chodźmy do stolika, pogadamy.
Wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje.
—  Czy  zeznanie,  które  wymusiliście  z podejrzanego,  kończy  sprawę  Rzeźnika? 

— spytał Charlie.

—  Zejdź  na  ziemię,  mały  — pohamował  go  Bob.  — Ten  świr,  co  się  zgłosił  dzi-

siaj rano, to tylko wariat szukający rozgłosu. Bez przerwy się tacy trafiają, a im więcej 
szumu w mediach wokół sprawy, tym więcej szaleńców przyznaje się do winy. Zwykle 
udaje nam się utrzymać to w tajemnicy, nie mamy przecieków do gazet i telewizji.

— To co się stało tym razem? — spytał James.
— Wyobraźcie sobie, biedak trafił akurat na Katarynę.
— Żartujesz! — roześmiał się Charlie.
— Jestem śmiertelnie poważny. Zdaje się, że sierżant dyżurny miał zwichrowane 

poczucie humoru. Kiedy pojawił się ten czubek, wymachując rękami i wykrzykując coś 
bez sensu, sierżant dyżurny, śmiertelnie poważny, zaprowadził go prosto do Kataryny, 
a porucznik zabrał szajbusa do pokoju przesłuchań i łyknął wszystko, co facet mu podał: 
przynętę, haczyk, żyłkę i wędkę. Następnie nasz bohaterski obrońca wolności, ukochany 
synalek mamuni, zadzwonił do dziennikarza telewizyjnego i przekazał mu anonimowy 
przeciek. A dziennikarz puścił wszystko w eter, nie fatygując się nawet, żeby cokolwiek 
sprawdzić.

— Ktoś będzie miał kłopoty — ocenił Charlie.
— Pewne jak w banku — zgodził się Bob ze złośliwym uśmiechem. — Dziennikarz 

będzie przez pół roku tylko czytał prognozę pogody, a Kataryna wróci do wypisywania 
mandatów... jeśli będzie miał szczęście i całkiem nie wyleci z policji.

— Oto cena sławy. — James uśmiechnął się lekko.
—  Co  racja,  to  racja  — zgodził  się  Bob.  — Trzech  frajerów  gotowych  było  zro-

bić wszystko, żeby okryć się sławą, żeby ich nazwiska rozbłysły w świetle reflektorów. 
Pierwszy lepszy świr wszedł prosto z ulicy i złożył zeznanie, dzięki któremu zrównał 
się z Tedem Bundym. Kataryna uwierzył w tę wyssaną z palca historyjkę, nie fatygu-
jąc się, żeby cokolwiek sprawdzić. Dziennikarz telewizyjny puścił na antenę bajeczkę 
Kataryny w sekundę po tym, jak Kataryna skończył mówić, bo bał się, żeby ktoś inny go 
nie ubiegł. Gdyby któryś z nich poświęcił kilka chwil na sprawdzenie tej dętej historyjki, 
dowiedziałby się, że ten świr w ciągu ostatnich dziesięciu lat zwiedził parę zakładów za-
mkniętych i często pozostawał pod troskliwą opieką pielęgniarzy. I w ten sposób jedy-
nym skutkiem pędu ku sławie jest kiepska opinia o komendzie policji i stacji telewizyj-
nej. Nadal musicie być ostrożni. Rzeźnik jest na wolności i ma się świetnie. W dodatku 
ma nóż i lubi go używać.

background image

155

Rozdział 13

Czas  mknął  pośpiesznie  ku  Świętu  Dziękczynienia,  na  uniwersytecie  chyba  nikt 

nie  myślał  o nauce.  Zbliżająca  się  przerwa  w nauce  zawsze  wyczynia  ze  studentami 
dziwne rzeczy, a przerwy w nauce są co chwilę: Święto Drzew, rocznica urodzin Johna 
Dillingera czy Dzień Świstaka. Swoją drogą, mam absolutną pewność, że hasło „dajmy 
sobie spokój z tym odpoczywaniem i weźmy się do roboty” nie zyskałoby szczególnej 
popularności.

Dwudziestego  drugiego,  w sobotę,  znaleziono  poćwiartowane  zwłoki  następ-

nej  ofiary  Rzeźnika.  W Luther  Burbank  Park  na  wyspie  Mercer  leżącej  na  jeziorze 
Washington.

Razem z Jamesem i Charliem nie mogliśmy jak zwykle w takich wypadkach zaj-

rzeć Pod Zieloną Latarnię po standardową dawkę niestandardowych informacji, ponie-
waż Bob West nie pracował w soboty, a w dni wolne od pracy nie zaglądał do knajpki. 
Zostaliśmy tylko z histerycznymi wiadomościami wylewającymi się szerokim strumie-
niem z telewizora.

Nieboszczyk  został  zidentyfikowany  jako  Anthony  Purvis,  trzydziestoletni  biały 

mężczyzna bez przeszłości kryminalnej i z tego właśnie powodu wszystkie dotychcza-
sowe teorie rozpadły się w proch i pył. Biedny Kataryna najpewniej pogrążył się w głę-
bokiej żałobie, ponieważ Gepard w żaden sposób nie byłby zainteresowany kimś takim 
jak ostatnia ofiara.

Tymczasem znalazł się jeden reporter, który ruszył się z wygodnego stołka, poje-

chał nad jezioro i zrobił kilka wywiadów z ludźmi mieszkającymi w okolicach parku. 
Kilkoro z nich powiedziało mu, że mniej więcej w czasie morderstwa słyszeli psi sko-
wyt.  Zdarzyło  się  to  już  w poprzednich  wypadkach,  więc  reporter  usiłował  zrobić 
wielką sprawę z psiego skowytu, ale kiedy zaczął opowiadać o tym, że psy dysponują 
percepcją ponadzmysłową, poddałem się i wróciłem do Miltona.

background image

156

157

¬ ¬ ¬

W  niedzielę  rano  Sylvia  kiepsko  się  czuła,  więc  poprosiła  mnie,  żebym  zawiózł 

Twinkie do kościoła. I tak nie miałem nic pilnego do roboty, więc się zgodziłem i za-
dzwoniłem do Mary zawiadomić Twink o zmianie planów. Odebrała ciotka.

— Kto u was wczoraj okupował telefon caluteńki dzień? — spytała. — Ren znowu 

miała atak histerii, chciałam się skontaktować z Sylvią, ale cały czas było zajęte.

— A niech to! Pewnie ktoś źle odłożył słuchawkę. Nieczęsto korzystamy z salonu, 

więc nikt nie usłyszał buczenia. Straciliśmy coś szczególnego?

— Raczej nie. Ten ranek wyglądał podobnie jak tamten, który nagraliście dwa ty-

godnie temu.

—  Jak  się  czuje  Twink?  Sylvia  jest  nie  do  życia,  prosiła  mnie,  żebym  ją  zastąpił 

w wyprawie do kościoła. Może lepiej w ogóle z tego zrezygnować?

— Ren jest w doskonałej formie. Powinieneś o tym wiedzieć. Zły dzień trwa u niej 

tylko jeden dzień. Następnego ranka zachowuje się, jakby nic się nie stało. Nie przy-
puszczam, żeby w ogóle pamiętała te przykre zdarzenia.

—  Powinniśmy  chyba  wspomnieć  o tym  doktorowi  Fallonowi.  To  może  być 

ważne.

— Może i może. Ren jest już prawie gotowa do wyjścia, więc chwytaj marynarkę 

w garść i ruszaj. Powiem dziewczynie, że zastępujesz dzisiaj Sylvię. Nie rób za dużo za-
mieszania na temat wczorajszych koszmarów. Nie ma potrzeby jej martwić czymś, co 
odeszło w przeszłość.

— Pewnie masz rację. Powiedz Twink, że będę za jakieś pół godziny.
— Powiem. Nie zapomnij o krawacie.

¬ ¬ ¬

Twink czekała na mnie przy kuchennym stole. Pociła się strasznie nad książeczką 

czekową.

— Problemy? — rzuciłem zdawkowo.
— Nic mi się nie zgadza — stwierdziła bez specjalnego żalu, machając wyciągiem 

bankowym. — Bank zamknął miesiąc zupełnie inną kwotą niż ja.

— Odłóż to na razie — poradziłem. — Czeka na nas ojciec O.
— A co się stało Sylvii?
— Nie ma się czym przejmować. Zdaje się, że kobiece sprawy.
— Aha. Możemy po mszy skoczyć do Northgate Mall? Chciałabym zrobić zakupy 

świąteczne.

— Nie za wcześnie?

background image

156

157

— Został już tylko miesiąc. Dlatego właśnie usiłowałam dojść do ładu z finansami.
— Ile ci brakuje?
— Jakichś sześciuset, może ośmiuset dolarów.
— O rany, mam nadzieję, że nie zamierzasz zostać księgową. Kiedy ostatnio spraw-

dzałaś wyciągi?

— Chyba w sierpniu. A może we wrześniu.
— Wiesz co, daruj to sobie. Na pewno nie znajdziesz błędów. Przyjmij za dobrą mo-

netę dane z banku i przestań sobie tym zawracać głowę.

— A jeśli mnie oszukują?
— Mało prawdopodobne. Jak federalni wykryją oszustwa bankowe, prezes zwykle 

ląduje w pace na jakieś dwadzieścia lat. Dobrze ci radzę, zapisz stan konta podany przez 
bank i przyjmij, że tak właśnie jest. A teraz zostaw te przyziemne sprawy, siostro. Czeka 
na ciebie Bóg, istota najwyższa.

— Lepiej nie gadaj takich rzeczy przy ojcu O., bo będzie próbował cię nawrócić. 

Oczywiście dla twojego dobra — zapewniła mnie, składając wyciąg z konta.

— Oczywiście — zgodziłem się ironicznie.
— Bądź grzecznym chłopcem — skarciła mnie złośliwie.

¬ ¬ ¬

Usiedliśmy bliżej wejścia, w tylnych ławkach. Może dlatego że Twink nie była u spo-

wiedzi, nie czuła potrzeby, żeby tym razem znaleźć się przed samym ołtarzem. Trochę 
już poznałem obrządek katolicki. Większości nadal nie rozumiałem, ale przynajmniej 
wiedziałem już mniej więcej, na co się zanosi.

Po ceremonii uformowała się zwyczajowa kolejka złożona z parafian, którzy wy-

chodząc z kościoła, zatrzymywali się na chwilę przy ojcu O., by zamienić z nim dwa 
słowa. W końcu i my do niego dotarliśmy. Po kilku chwilach wymiany uprzejmości za-
pytał, czy zechciałbym do niego zajrzeć któregoś dnia.

— Oczywiście — zgodziłem się natychmiast. — Może być jutro?
— Jak najbardziej.
— Co wy znowu knujecie? — spytała Twink.
— Pogadamy sobie na męskie tematy, mała. O polowaniu, łowieniu ryb, piłce noż-

nej, pięknych samochodach i szybkich kobietach.

— Tych ostatnich unikam jak ognia — zastrzegł się ojciec O. — Biskup nam nie po-

zwala.

— Biskupi to, zdaje się, ludzie, którzy nie potrafią się zrelaksować? — domyśliła się 

Twink z chytrym uśmieszkiem.

— Pewnie na skutek ryzyka zawodowego — zgodził się kapłan.

background image

158

159

¬ ¬ ¬

Pojechaliśmy  do  Northgate  Mall,  przekąsiliśmy  coś,  a później  musiałem  krok 

w krok za Twink zajrzeć do każdego butiku w całej tej galerii handlowej. „Robienie za-
kupów” równa się określeniu „okrutna niezasłużona kara” i plasuje się tuż obok koła 
tortur oraz zgniatania kciuków. Wyrok pięć do dziesięciu lat robienia zakupów byłby 
prawdopodobnie  natychmiast  odrzucony  w głosowaniu  jawnym  Sądu  Najwyższego. 
Powiedziałem  to  Twink,  ale  ona  tylko  się  zaśmiała  i spytała,  co  szykuję  dla  niej  na 
Gwiazdkę.

¬ ¬ ¬

Do kościoła Świętego Benedykta wybrałem się następnego popołudnia około trze-

ciej. Poszliśmy z ojcem O. do zakrystii.

— Martwię się o Renatę — wyznał. — Jej kłopoty wyraźnie rosną. Czasami w kon-

fesjonale głos jej się tak zmienia, że tracę pewność, kto właściwie do mnie mówi.

— Jedna z moich koleżanek ze stancji, Sylvia, wspomniała o tym nie dalej jak wczo-

raj — powiedziałem w zamyśleniu. — Nagrywa swoje rozmowy z Twink. Przy przegry-
waniu taśm zauważyła tę zmianę głosu. Zbagatelizowałem sprawę, przekonywałem ją, 
że to pewnie kaprysy pogody, ciśnienie, wilgotność i tak dalej. Ale jeśli ksiądz także sły-
szy te zmiany głosu w czasie jednej spowiedzi, to chyba nie może być skutek pogody.

—  Raczej  nie  — zgodził  się  ze  mną.  — Niepokoi  mnie  jeszcze  coś.  Mówiłem  ci 

chyba, że Renata zaczyna niekiedy używać jakiegoś niezrozumiałego języka?

— Tak.
—  Zawsze  w takich  wypadkach  zdecydowanie  mówi  tym  drugim  głosem. 

Normalnie mówi jasnym sopranem, w takich razach przechodzi na głębszy kontralt.

— Stanowczo powinien o tym się dowiedzieć jej psychiatra. Twinkie nie ma żad-

nego powodu, żeby używać języka bliźniaczek ot tak, dla rozrywki. Jedyną osobą na 
tym świecie, która ją rozumiała, była Regina, a przecież Twink nie pamięta, że siostra 
w ogóle kiedykolwiek istniała. Wygląda mi na to, że dziewczyna zaczyna się rozklejać 
w konfesjonale.

— Czy ta zmiana głosu i używanie niezrozumiałego języka mogłyby zostać uznane 

za wczesny sygnał ostrzegawczy? Na przykład: jeśli Renacie zmieni się głos przy piątko-
wej spowiedzi, to znaczy, że we wtorek nawiedzą ją koszmary? Czy to ma jakiś sens?

—  Możliwe.  Powtórzę  wszystko  Sylvii  z prośbą,  żeby  przekazała  doktorowi 

Fallonowi. Współpracują ze sobą od jakiegoś czasu. Gdybyśmy potrafili przewidzieć, 
kiedy Twink nawiedzą koszmary, byłby to na pewno duży krok w stronę znalezienia 
rozwiązania. Zostawię księdzu numer telefonu na stancję. Wszyscy mieszkańcy są mniej 

background image

158

159

więcej na bieżąco z problemami Twink, więc każdemu można zostawić wiadomość, dla 
mnie czy dla Sylvii. Przyjęliśmy, że koszmary są powodem „złych dni” Renaty, ale jeśli 
ksiądz ma rację, to może raczej zmiany głosu prowadzą do koszmarów i właśnie z nimi 
powinniśmy walczyć. A może zajrzymy tu z Sylvią wieczorem, żebyście mogli wszystko 
omówić? O której ksiądz zamyka kościół?

— Wcale nie zamykam. Jestem staromodnym księdzem i nie wierzę w chronienie 

kościoła za pomocą zamków. Tutaj drzwi zawsze są otwarte. Jeśli ktoś mnie potrzebu-
je, jestem do dyspozycji.

— Oto prawdziwe poświęcenie.
— Tego wymaga moja rola — uśmiechnął się ksiądz.

¬ ¬ ¬

Zaraz po powrocie na stancję obgadałem sprawę z Sylvią. Zgodziliśmy się, że wcze-

sne  ostrzeżenie  przekazane  przez  ojca  O’Donnella  mogłoby  się  okazać  wyjątkowo 
cenne, więc po kolacji wybraliśmy się do kościoła.

Zostawiłem  samochód  na  parkingu,  weszliśmy  po  schodach,  następnie  przez 

ogromne  frontowe  odrzwia  do  kruchty.  Sylvia  automatycznie  umoczyła  końce  pal-
ców w naczyniu ze święconą wodą, przyklękła i przeżegnała się. Nie jestem pewien, czy 
w ogóle miała świadomość, że to zrobiła.

Wnętrze kościoła było pogrążone w półmroku, cienie ścieliły się na figurach róż-

nych świętych spoglądających na ławy i ołtarz.

— Witam — odezwał się ojciec O’Donnell. Jego głos przetoczył się echem po pu-

stym kościele.

Rozejrzałem się dookoła i dopiero po chwili zauważyłem go w przejściu obok ołta-

rza. Dziwnie się człowiek czuje, wchodząc do pustego kościoła po zmroku. Trochę mi 
mrówki przeszły po plecach.

— To ja! — zawołałem. — Przywiozłem Sylvię, tak jak się umawialiśmy.
— Chodźcie, zapraszam.
Kiedy przechodziliśmy w poprzek głównej nawy, na wprost ołtarza znowu przy-

klęknęła. Słyszałem wcześniej, że te drobne gesty katolik wykonuje całkiem odruchowo, 
nieświadomie, ale nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia jest to prawda.

Wąskim korytarzem poszliśmy za ojcem O. do zakrystii.
— Skąd ksiądz wiedział, że przyszliśmy? — zapytałem.
— W kruchcie jest czujnik ruchu — odparł z lekkim uśmiechem. — Nie zamykam 

drzwi na klucz, ale to nie znaczy, że jestem nieostrożny.

— Nowoczesna technologia w kościele? Trudno mi się z tym pogodzić.
— Wybacz mu, ojcze — zaintonowała Sylvia — gdyż nie wie, co czyni.

background image

160

161

— Czy ty się ze mnie przypadkiem nie nabijasz? — spytałem podejrzliwie.
— Wybacz, Mark, sam się prosiłeś — stwierdziła Sylvia. Wyjęła z torebki magneto-

fon kieszonkowy i usiadła. — Dźwięk jest zadziwiająco dobry. Przyniosłam kilka taśm, 
żeby ksiądz mógł porównać różne głosy Renaty i ewentualnie rozpoznać ten, którym 
mówi przy spowiedzi.

— Czy nie łamiemy jakichś ważnych zasad? — spytałem ich oboje. — Słyszałem 

o świętości sakramentu spowiedzi, ale nie jestem całkiem pewien, co to właściwie zna-
czy.

— Nie robimy nic złego — zapewnił mnie ojciec O. — Nie zdradzę żadnych szcze-

gółów poznanych w czasie świętego sakramentu. Chcę tylko posłuchać różnych gło-
sów.

— No cóż, ksiądz wie najlepiej — przyznałem. — I to nie ja będę miał starcia z bi-

skupem w razie czego.

— Kochany z niego chłopak, prawda? — zwrócił się ksiądz do Sylvii, przesadzając 

mocno z irlandzkim akcentem.

—  Małpiszon  — oceniła  Sylvia  krótko.  — Najpierw  słychać  na  taśmie  mój  głos. 

Nagrywałam datę i godzinę, żeby nie pomylić rozmów. Z początku nie było mi łatwo, 
bo na studiach uczymy się robić notatki, a nie nagrywać. Za pierwszym razem zgrałam 
taśmę bez dyktowania dat i wyszedł straszny groch z kapustą.

— Wzięłaś tę taśmę nagraną po nocnych koszmarach? — spytałem.
— Oczywiście — odparła Sylvia, patrząc na mnie z góry. — Przecież jest najważ-

niejsza. — Przejrzała nalepki na kilku miniaturowych kasetach. — Puszczę tę — zdecy-
dowała. — Najwyraźniej słychać różnicę w głosie.

Włożyła taśmę do magnetofonu i włączyła urządzenie.
„Szósty listopada, wtorek, trzecia po południu” — usłyszeliśmy jej głos.
„Czasami to jest okropnie frustrujące — mówiła Twink w zamyśleniu. — Dziewczęta 

z korporacji studenckich ciągle opowiadają o starych dobrych czasach, kiedy to były 
w szkole  średniej.  A ja  nie  pamiętam  «starych  dobrych  czasów».  Zupełnie  jakbym 
gdzieś zgubiła dzieciństwo. I wcale mi się to nie podoba”.

„Dwunasty listopada, środa, dziesiąta rano” — zapowiedziała Sylvia z głośnika.
„Ja po prostu muszę to robić. Nikt mnie nie rozumie i wszyscy chcą mi wejść w dro-

gę, ale i tak mnie nie powstrzymają. Trzeba to zrobić, więc to zrobię, niezależnie od ceny, 
jaką będę musiała zapłacić”. — Trudno było uwierzyć, że to także Twinkie.

Sylvia zatrzymała taśmę.
— Czy takie głosy słyszy ksiądz w konfesjonale? — spytała.
— Właśnie takie — odpowiedział. — Kiedy słuchałem tej drugiej wypowiedzi, aż 

mi ciarki przeszły. Chociaż nie rozumiałem, o czym mówiła. Czy zdradziła ci, co takiego 
musi koniecznie zrobić?

background image

160

161

— Nawet się nie zająknęła — rzekła Sylvia ponuro. — Wychodzę z siebie za każdym 

razem, kiedy o tym wspomina.

— Jeszcze spytam Mary — odezwałem się — ale mam wrażenie, że w tym samym 

tygodniu w czwartek Twink miała problemy z koszmarami.

— Owszem, masz rację — potwierdziła Sylvia. — Jestem tego pewna.
—  No  to  może  odkryliśmy  jakąś  prawidłowość  — stwierdziłem  ostrożnie. 

— Zmiana głosu była w środę, potem nocą koszmary, a w czwartek od rana zły dzień. 
Widać zależność między zmianą głosu, przejściem na język bliźniąt i koszmarami.

— Może i tak — zastanowiła się Sylvia. — Mimo wszystko chciałabym dysponować 

jakimś solidniejszym potwierdzeniem, nim zacznę świętować zwycięstwo.

— Puść nam taśmę nagraną rano u Mary — poprosiłem. — Niech ojciec O. posłu-

cha, jaki Twink ma głos, kiedy jest w najgorszym stanie.

Sylvia znalazła właściwą kasetę. Ojciec O. wydawał się zdumiony natężeniem głosu 

Twink, a gdy usłyszał mowę bliźniąt, plasnął otwartą dłonią o blat biurka.

— To jest to! — wykrzyknął. — Właśnie tego języka używa w konfesjonale. Zupełnie 

jakby sepleniła.

— Bliźniaczki wymyśliły ten język, akurat kiedy ząbkowały — wyjaśniłem.
— Skoro używa tej mowy, może pamięta, że miała siostrę, z którą tak rozmawiała? 

— zastanowił się ojciec O’Donnell.

—  Ale  tylko  w chwilach,  kiedy  zaczyna  wariować?  — dokończyłem  pytanie. 

— Nigdy nie mówi w języku bliźniaczek w normalnym stanie ducha.

— Moim zdaniem powinnaś omówić z doktorem Fallonem możliwość, że zmiany 

w głosie Renaty mogą poprzedzać, a kto wie, może nawet powodować koszmary i na-
wrót  choroby  — powiedział  ojciec  O’Donnell.  — Proponuję  też,  żebyś  ją  regularnie 
przyprowadzała do spowiedzi. Ten drugi głos nie pojawia się za każdym razem, ale jeśli 
można go traktować jako ostrzeżenie, lepiej nie przegapić tej zmiany.

— Doskonały pomysł — zgodziła się Sylvia.

¬ ¬ ¬

Moja grupa pierwszoroczniaków w środę kompletnie nie potrafiła się skupić, więc 

nie widziałem sensu, żeby próbować im cokolwiek włożyć do głów. Zebrałem prace, 
przestrzegłem ich, żeby jechali ostrożnie, i puściłem wolno.

— Szybko poszło — zauważyła Twink, która została ze mną w pustej sali.
— I tak duchem nie byli tutaj — odparłem. — Nie chciałem tracić czasu i energii. 

Chodź, znikamy stąd, nim zaczną się korki.

— Naprawdę koniecznie musimy jechać na Święto Dziękczynienia do Ingi i Lesa? 

— poskarżyła się żałośnie.

background image

162

163

— Jasne — odparłem bez litości.
— Przy mnie robią się okropnie przewrażliwieni.
—  Wysil  się  i pomóż  Indze  w kuchni  — zaproponowałem.  — Zachowuj  się  jak 

człowiek z normalnego świata. Może dzięki temu będzie spokojniejsza. A jeśli Inga się 
uspokoi, Les też na pewno będzie mniej nerwowy.

— Nie mam bladego pojęcia o gotowaniu.
— No to zyskasz doskonałą okazję, żeby się podciągnąć. Twoja matka świetnie go-

tuje, więc może cię wprowadzić we wszystkie tajniki.

— Nie popuścisz, prawda?
— Jasne.
— Możesz przestać z tym „jasne”? — rozzłościła się.
— Nie denerwuj się. Jedziemy na Święto Dziękczynienia do domu i nie ma dysku-

sji. Nie stanie ci się krzywda, jeśli okażesz rodzicom trochę uprzejmości, więc przestań 
wiercić mi dziurę w brzuchu.

— Dobrze, już dobrze — poddała się zrezygnowana.

¬ ¬ ¬

W drodze na północ towarzyszyła nam przedziwna zmiana pogody: nie dość, że 

nie padało, to jeszcze dzień był jasny, a nawet słoneczny. Może dobry omen? A może po 
prostu bóg deszczu zbierał siły na czas ferii bożonarodzeniowych.

Moje znęcanie się nad Twinkie wreszcie osiągnęło skutek — była dla Ingi i Lesa 

przynajmniej  grzeczna.  Nawet  posłuchała  mojej  rady  i pomagała  Indze  w kuch-
ni. Zyskałem dzięki temu sposobność, by zamienić z Lesem kilka słów na osobności. 
Powiedziałem mu, że zamierzamy traktować zmianę głosu Twink jako system ostrze-
gawczy, bo podejrzewamy, iż to sygnalizuje koszmary.

— Oby była dla niej jakaś nadzieja — westchnął. — Nie podoba mi się ten ekspe-

ryment  z przeprowadzką  — przyznał.  — Szczerze  mówiąc,  właściwie  miałem  zamiar 
kazać jej wracać do domu.

— Szefie, nie byłoby z tego żadnych korzyści. Jeśli tutaj wróci, do końca życia zosta-

nie jedną nogą w świecie wariatów i pewnie w rezultacie skończy w zakładzie zamknię-
tym. Jeżeli natomiast zostanie w Seattle, gdzie Sylvia ma ją stale na oku, zyskamy znacz-
nie większą szansę na znalezienie skutecznego sposobu, żeby ją przywrócić do świata 
normalnych ludzi. A przecież o to nam wszystkim chodzi.

— Pewnie masz rację.
Odetchnąłem  z ulgą.  Nawet  nie  przypuszczałem,  że  tak  niewiele  brakowało,  by 

Twink wróciła do domu. Co tu kryć, szef trzymał w ręku klucz i to on decydował, czy 
zamknie gdzieś dziewczynę do końca życia.

background image

162

163

¬ ¬ ¬

Pierwszego  grudnia,  w poniedziałek  zaczynały  się  wykłady,  ale  wszyscy  już  żyli 

tylko przerwą świąteczną. Sezon świąteczny zaczyna się właściwie zaraz po dniu Święta 
Pracy, zwłaszcza jeśli chodzi o ofertę handlową. Wszelki rodzaj falstartu jest charakte-
rystycznym dziwactwem Amerykanów. Każdy chce być pierwszy. Brytyjczycy potrafią 
wybrać nowy rząd w półtora miesiąca, nam trzeba na to dwóch lat.

Nie wysiliłem się specjalnie w ten poniedziałek. W końcu każdy potrzebuje czasem 

odrobiny  laby.  Mimo  wszystko  przestrzegłem  swoich  uczniów  przed  niebezpieczeń-
stwami tego semestru. Ktoś, kto nie podchodzi do nauki śmiertelnie poważnie, może 
zaprzepaścić całkiem dobre stopnie, jeśli zbliżające się Boże Narodzenie przewróci mu 
w głowie. Oczywiście ci, którzy przyszli na uczelnię poimprezować w dobrym towarzy-
stwie, prawie zawsze w tym właśnie czasie dochodzą do wniosku, że już i tak zawalili se-
mestr jesienny, więc po Dniu Dziękczynienia nawet się nie fatygują na uniwersytet.

¬ ¬ ¬

Tego wieczoru po kolacji James przekazał nam wiadomość, że lekarze opiekujący 

się panią Perry są pewni, iż zdążyli z operacją raka na czas, wobec czego pacjentka cał-
kowicie powróci do zdrowia.

Po jedzeniu, gdy we trzech człapaliśmy po schodach do męskiej krainy, Charlie za-

proponował wyprawę Pod Zieloną Latarnię i krótkie rozpoznanie, czy jego brat ma ja-
kieś nowe wiadomości na temat Rzeźnika.

— Nie było nas w mieście przez cały czterodniowy weekend. Kto wie, może coś 

straciliśmy. Jeśli mamy odgrywać rycerzy w lśniących zbrojach, powinniśmy być na bie-
żąco.

— Racja — stwierdziłem.
— Ja się raczej nie wybiorę — powiedział James. — Porobiły mi się zaległości.
— Nie ma sprawy — zbagatelizował Charlie. — Przekażemy ci najświeższe wieści 

po powrocie. Mark, idziemy?

— Tylko wezmę płaszcz.
W tawernie było mało gości, Bob West siedział na stołku przy barze.
— Jak żyjesz, wielki bracie? — przywitał go Charlie.
—  Głównie  na  resztkach  indyka  — westchnął  Bob.  — Jak  zawsze  po  Święcie 

Dziękczynienia.

— Kupuj mniejszego indyka — poradził mu Charlie. — No i co, są jakieś ekscytu-

jące wieści na temat naszego lokalnego nożownika? Może pokroił kolejnego drobnego 
przestępcę w czasie Święta Dziękczynienia i zjadł go polanego sosem żurawinowym?

background image

164

— Nie ma nowego trupa — odrzekł Bob — ale dostaliśmy z wydziału policji z Kan-

sas City informacje na temat Finleya.

— To ten z Gas Works Park? — upewnił się Charlie.
Bob pokiwał głową.
— Finley był notowany, jak najbardziej, tyle że nie za handel narkotykami ani za 

kradzieże. Parę razy wpadł za molestowanie seksualne i za próbę gwałtu. Jest zarejestro-
wany jako przestępca seksualny. Miał się tutaj zgłosić na policję zaraz po przyjeździe, ale 
najwyraźniej zapomniał.

— Wygodnie — powiedziałem.
— Bardzo często tak bywa. Jeśli chodzi o pilnowanie przestępców seksualnych, nie 

działamy dość skutecznie. Wystarczy, że facet przekroczy granicę stanu i nie pakuje się 
w kłopoty. Możliwe, że gliniarze z Kansas City próbowali mieć Finleya na oku, ale wy-
starczyło, że znalazł się na zachód od Denver, a mógł się czuć swobodny.

— Cóż, ustrój demokratyczny ma także kilka wad — stwierdził Charlie.
—  Zwykle  jednak  dajemy  sobie  radę  nawet  z takimi,  którzy  próbują  zniknąć 

— stwierdził Bob.

— I niech nas ta myśl podnosi na duchu — podsumował Charlie optymistycznie.

¬ ¬ ¬

Do końca tego tygodnia koncentrowałem się na pracy o Milionie, bardziej po to, by 

mieć ją już z głowy, niż kierowany wielkim entuzjazmem. Ponieważ wielki poeta pre-
zentował zupełnie inne niż ja podejście do większości spraw, zapowiadało się, że moja 
praca będzie w zasadzie grzecznym uchyleniem kapelusza mniej więcej w jego stronę, 
równoznacznym z definitywnym pożegnaniem.

W czwartek późnym popołudniem Sylvia dostała telefon od doktora Fallona. Chciał 

się spotkać z Twinkie w piątek o dziesiątej rano, a nie jak zwykle po południu. Sylvia nie 
była tym zachwycona, więc zaproponowałem, że ją wyręczę.

— Dzięki, ale nic z tego — odparła. — Muszę jechać sama. Powinnam omówić parę 

drobiazgów z doktorem Fallonem twarzą w twarz, a nie przez telefon.

— Tylko nie mów, że nie proponowałem ci pomocy.
— Kochany z ciebie chłopak — stwierdziła oschle.
Następnego  dnia  około  południa  skończyłem  pisać.  Ostatnie  czytanie  potwier-

dziło wcześniejsze podejrzenia, że nie będzie to praca, która zostawi po sobie trwały 
ślad w dziejach ludzkości. Tak czy inaczej musiała wystarczyć. Było o wiele za późno na 
próbę stworzenia lepszej.

— Nikt nie jest doskonały — mruknąłem, odłożyłem kartki i zszedłem na dół zro-

bić sobie kanapki.

background image

164

W kuchni zastałem Erikę, zastąpiła mi drogę do lodówki.
— Siadaj — rozkazała. — Ja naszykuję.
— Dobra. Dzięki. Mogłabyś po południu pozdejmować książki z półek? Dzisiaj je 

pomierzę, jutro zbuduję twój regał. Pewnie skończę przed kolacją.

— Oby.
Kiedy zjedliśmy, wziąłem taśmę mierniczą, poszedłem do jej pokoju i wziąłem się 

do spisywania wymiarów regału. Sylvia wróciła około wpół do trzeciej.

— Jak wam poszło? — spytałem.
— Mniej więcej tak jak zwykle — odpowiedziała. — Masz jakieś pilne zajęcia w po-

niedziałek?

— Nie przypominam sobie, a dlaczego pytasz?
— Doktor Fallon będzie brał udział w konferencji zwołanej na terenie uniwersyte-

tu, więc skoro już będzie w Seattle, chce się przy okazji spotkać z ojcem O’Donnellem. 
Przypuszczam, że planuje seminarium z Renatą w roli głównej. Masz być ty, ja, Mary 
i ksiądz.  Każde  z nas  dysponuje  informacjami  o zachowaniu  Renaty,  doktor  Fallon 
chciałby  je  zebrać  wszystkie  razem  i sprawdzić,  co  z tego  wyniknie.  Moim  zdaniem 
Fallon jest mocno zaniepokojony tymi zmianami głosu.

— Na twoim miejscu pogadałbym z ojcem O. — zaproponowałem. — Jeśli mamy 

zorganizować takie spotkanie, najlepszym miejscem będzie kościół.

— Też do tego doszłam — przytaknęła.

background image

166

167

Rozdział 14

W sobotę po śniadaniu zszedłem do swojego miniwarsztatu w piwnicy i zająłem 

się przycinaniem desek do wymiarów, które zdjąłem w pokoju Eriki w piątek po połu-
dniu.

— Będę trochę hałasował — ostrzegłem ją, kiedy przyniosłem do pokoju pierwszą 

partię drewna. — Jeśli chcesz się skupić, raczej idź do biblioteki.

— Nie mam nic ważnego do roboty — odparła. — Za to dajesz mi pretekst, żebym 

mogła poleniuchować. Chyba że cię denerwuje, jeśli ktoś ci się przygląda przy pracy.

— Nie przeszkadza mi to — stwierdziłem. — Będę się starał jak najmniej przekli-

nać.

— Słyszałam już w życiu parę grubszych słów. Potrafię to znieść.
Najpierw umocowałem boki regału. Miałem trochę szczęścia, ściany były prawie 

pionowe, więc uporałem się z tym dość szybko.

— Nieźle ci idzie — zauważyła Erika.
— Robiłem to już pięć razy — wyjaśniłem. — Dochodzę do wprawy. Tutaj na dole 

będziesz  miała  miejsce  na  większe  książki,  a na  górze  ustaw  wydania  kieszonkowe. 
Zakładając, że będziesz w ogóle korzystała z górnej półki. Musiałabyś kupić drabinę.

— Może kupię, kto wie — odparła. — Kilka pudeł z książkami trzymam w piwnicy, 

a wolałabym przechowywać księgozbiór w pokoju.

— Widzę, że też nie przepadasz za lekturami w formie elektronicznej.
Wydała z siebie dźwięk oznaczający mdłości.
— Jak ty się zachowujesz! — wykrzyknąłem. — Jestem wstrząśnięty. Zaszokowany.
— Niedobrze mi się robi od tych komputeromaniaków.
— Tu akurat się z tobą zgadzam — przyznałem. Walnąłem pięścią w pionową deskę, 

weszła na miejsce. — Trzyma się — oceniłem. — Dla odmiany los się do mnie uśmiech-
nął. U Sylvii miałem potworne problemy ze ściankami regału.

— Ile ci zajmie robienie doktoratu? — spytała Erika znienacka.
— Jeszcze przynajmniej dwa lata. A dlaczego pytasz?
— Z ciekawości. Zżyliśmy się, prawda?

background image

166

167

— Może dlatego, że jadamy razem. Wspólne posiłki jakoś łączą ludzi.
— Przez żołądek do serca? E, moim zdaniem to coś więcej. — W jej głosie brzmiały 

tęskne nuty.

— O co ci właściwie chodzi? Wal.
— Przykro mi będzie się wyprowadzić. Będę tęskniła za tym domem i za wami też.
— Pozostaniemy w kontakcie.
— Ile razy ja to już słyszałam!
— Nie wiem, czy Trish ci wspominała, ale mnie mówiła, że dostaje pytania o wolne 

miejsca  na  stancji. Wyraźnie  zyskaliśmy  w kampusie  niezłą  reputację.  Imprezowicze 
nie są oczywiście zainteresowani, ale nawet na uniwerku zdarzają się ludzie, którzy nie 
robią specjalizacji z imprez. Kiedy się stąd wyprowadzimy cum laude, będziesz miała 
długą kolejkę chętnych.

—  Najpierw  my  skończymy  studia.  Nie  chcę,  żeby  mi  się  jacyś  obcy  plątali  po 

domu.

— Czyżbyś była sentymentalna? A ja myślałem, że jesteś jak góra lodowa.
— To tylko poza. Dzięki niej trzymam na bezpieczną odległość różnych donżu-

anów. Erika Lodowata nie leży w ramach ich zainteresowań. Mam te same potrzeby co 
każdy normalny człowiek, ale się z nimi nie zdradzam. Dlatego między innymi odpo-
wiadają mi panujące tutaj zasady. Żadnego podrywania, więc trzymacie ręce przy sobie, 
a ja nawet nie mam kosmatych myśli na temat Jamesa, Charliego czy twój. W każdym 
razie niezbyt często.

— Erika!
Roześmiała się od ucha do ucha.
— Mam cię! — oznajmiła triumfalnie.
— Mądrala.
— Jak możesz się do mnie tak odzywać! — rzuciła mi spod rzęs ckliwe spojrzenie 

zranionej niewinności, które wydało mi się aż nazbyt znajome.

— Bierzesz lekcje u Twinkie? — spytałem z kwaśną miną. Wytrąciła mnie z rów-

nowagi. Już prawie uwierzyłem, że jest jedną z tych dziewczyn, które nie mają nic, co 
by w dużym przybliżeniu przypominało poczucie humoru. Widać się pomyliłem. Ta 
dziewczyna była wewnętrznie dużo bogatsza, niż przypuszczałem.

¬ ¬ ¬

Wszystkimi  sprawami  dotyczącymi  organizacji  naszego  spotkania  w kościele 

Świętego Benedykta zajęła się Sylvia. Zjawiliśmy się u ojca O’Donnella w poniedziałek 
o wpół do ósmej wieczorem.

background image

168

169

Sylvia  przedstawiła  sobie  wzajemnie  księdza  i lekarza.  Z początku  wydawali  się 

odrobinę spięci. W końcu rzeczywiście pola ich zainteresowań leżały po dwóch prze-
ciwnych  stronach  dość  wysokiego  muru,  więc  pewnie  obaj  chcieli  się  upewnić,  że 
w konkretnych kwestiach nie zabrną w ślepą uliczkę.

— Sylvia wspomniała o pewnej możliwości — zaczął Fallon — dotyczącej powta-

rzalnych zachowań Renaty poprzedzających u niej epizody psychotyczne. Chciałbym 
usłyszeć jak najwięcej szczegółów. Mogą być bardzo ważne.

— Część z nich jest związana z kryptolalią, którą ja nazywałem językiem bliźnia-

czek, zanim Sylvia nauczyła mnie naukowego terminu — odezwałem się. — Ponieważ 
Twink nie pamięta swojego dzieciństwa ani Reginy, nie powinna też używać języka, któ-
rym posługiwały się tylko one dwie. W każdym razie nie wówczas, kiedy funkcjonuje 
jako normalny człowiek. Mary wspominała, że po ataku koszmarów Renata zawsze ma-
jaczy, a potem przechodzi na język bliźniaczek. Jeżeli rozumujemy właściwie, koszmary 
są odtworzeniem nocy tragicznej śmierci Reginy.

— To duże uproszczenie — uznał Fallon — ale na razie przyjmijmy taką tezę.
— Rzecz w tym, że język bliźniaczek pojawia się także, gdy Twink przystępuje do 

spowiedzi. Ojciec O’Donnell mówił mi o tym wcześniej, ale chyba nie zwróciłem na ten 
fakt szczególnej uwagi. Przyzwyczaiłem się, że bliźniaczki stale porozumiewają się mię-
dzy sobą tym seplenieniem, więc nie przyszło mi do głowy, że jest w tym nawrocie coś 
dziwnego, ale rzeczywiście, jeżeli Twink w ogóle nie pamięta Reginy, to z kim rozma-
wia?

—  Potem  wypłynęła  kwestia  dwóch  różnych  głosów  — podjął  ojciec  O’Donnell. 

— Czasami nie byłem pewien, czy spowiadam jedną, czy dwie młode kobiety naraz.

— Mnie także bardzo to martwi — włączyła się Sylvia. — Zmiany głosu są bardzo 

wyraźne, kiedy słucha się taśm. Byłam o krok od wskrzeszenia swojej teorii o rozszcze-
pionej osobowości, ale nawrót kryptolalii przeczy takiemu założeniu, prawda?

— Na razie jeszcze nic nie odrzucajmy — stwierdził Fallon.
— Tak czy inaczej — odezwałem się — ojciec O. doszedł do wniosku, że pojawie-

nie się drugiego głosu i nawrót mowy bliźniąt mogą stanowić coś w rodzaju ostrzeże-
nia. Przepowiadają kolejny atak koszmarów sennych i wystąpienie psychozy. Czy to ma 
jakiś sens?

—  A jeżeli  Ren  w taki  właśnie  sposób  woła  o pomoc?  — zastanowiła  się  Mary. 

— Może dziewczyna czuje, że zbliża się zły dzień, i błaga nas, żebyśmy wkroczyli do 
akcji, tylko że używa języka dla nas niezrozumiałego.

—  To  chyba  możliwe  — zgodził  się  Fallon.  — Czy  następnego  dnia  pamięta  coś 

z tych wydarzeń?

— Wygląda na to, że nie. Po pierwszych kilku razach pytałam ją, czy czuje się lepiej, 

a ona sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie wiedziała, o co mi chodzi. Ale następnego 
dnia w ogóle jest mocno rozkojarzona.

background image

168

169

—  Czy  możliwe,  żebyśmy  mieli  do  czynienia  z fugą?  — spytała  Sylvia  Fallona. 

— A w każdym razie z odmianą stanu fugi? Renata, przechodząc na kryptolalię, wydaje 
się tracić kontakt z rzeczywistością.

— Można rozważyć tę hipotezę — uznał Fallon.
— Fuga? — zdziwiłem się. — To chyba określenie muzyczne.
— W dziedzinie zaburzeń psychicznych ma nieco inne znaczenie — objaśniła mnie 

Sylvia. — To reakcja na coś tak strasznego, że pacjent nie może znieść nawet myśli na 
ten temat. Zwykle wiąże się z utratą własnej tożsamości. Niekiedy pacjent zachowuje się 
jak zwykle, sprawia wrażenie całkiem normalnego. Może to trwać długie godziny, nawet 
dni, a kiedy dochodzi do siebie, nie pamięta absolutnie nic, co się działo w tym czasie.

— Muszę przyznać, że ten opis pasuje do Ren — stwierdziła Mary.
— Stan fugi może trwać znacznie dłużej, niż nam się wydaje — dodałem. — Może 

zaczyna się razem ze zmianą głosu i nawrotem języka bliźniaczek, najczęściej w konfe-
sjonale. Potem zjawiają się koszmary, Twink budzi się, mówi o wilkach, krwi i zimnej 
wodzie tak długo, jak długo zdoła to wytrzymać. Później zaczyna mówić językiem bliź-
niaczek. A następnego dnia nic nie pamięta. — Spojrzałem na Fallona. — Czy to wy-
gląda na fugę?

— W dużym stopniu — stwierdził. — W zasadzie fuga jest ucieczką od rzeczywi-

stości. Pacjent może uciec nawet od siebie. W tym wypadku Renata zdaje się uciekać 
w język bliźniaczek... w taki sam sposób jak to miało miejsce przez pół roku po śmierci 
jej siostry. Wraca do zrozumiałego języka, gdy sytuacja się unormuje, i wszelkie wspo-
mnienia o koszmarach zanikają w jej pamięci.

— A co ją wytrąca z równowagi w czasie spowiedzi? — spytała Mary.
— Wybuchy emocjonalne zdarzają się w konfesjonale często — odezwał się ojciec 

O’Donnell. — Sam  akt  przystąpienia  do  świętego sakramentu wywiera na człowieka 
ogromny wpływ, otwiera go i znosi bariery. Akcentujemy potrzebę przystępowania do 
spowiedzi, ponieważ wcale nie należą do rzadkości sytuacje, gdy wierny dopiero w kon-
fesjonale uświadamia sobie popełnienie grzechów, o których całkowicie zapomniał.

— Wszystko to prowadzi do wniosku, że Renata najprawdopodobnie jest na prostej 

drodze do kolejnego załamania i zamknięcia w sanatorium — stwierdził Fallon. — To 
przykre, ale nie takie znowu niespotykane.

— A mój głupi brat wykorzysta to jako pretekst, żeby zabrać dziewczynę do domu 

i do końca życia trzymać pod kluczem — dodała Mary.

Fallon uśmiechnął się lekko.
— Niech pani to zostawi mnie — poprosił. — Przypuszczam, że będę mógł go po-

hamować, jeśli okaże się to konieczne.

background image

170

171

¬ ¬ ¬

Po  konferencji  na  temat  Twinkie  w kościele  Świętego  Benedykta  poczuliśmy  się 

z Sylvią  mocno  podniesieni  na  duchu.  Nie  rozwiązaliśmy  jeszcze  wszystkich  proble-
mów,  ale  mieliśmy  poczucie,  że  zrobiliśmy  jakiś  postęp.  Nasze  dobre  samopoczucie 
trwało jeszcze przez cały wtorek, ale potem przyszła środa i Twink znowu miała odlot.

Właśnie siedziałem na seminarium o Milionie, kiedy Mary zadzwoniła na stancję. 

Szczęściem Sylvia jeszcze nie wyszła, więc złapała magnetofon i czym prędzej pojechała 
do Twink.

Tymczasem Twinkie zdążyła już przejść przez kwestię wilków, krwi i zimnej wody, 

więc Sylvia zdołała nagrać jedynie obszerną przemowę w języku bliźniaczek. Nie była 
z tego powodu szczególnie uszczęśliwiona i kiedy około dziesiątej wróciłem na stancję, 
powitała mnie dość barwnym sprawozdaniem.

— Szkoda, że nie dotarłam tam chociaż trochę wcześniej! — irytowała się.
— Przecież nie musisz tam być we własnej osobie — powiedziałem jej. — Myślałem 

nad tym. Magnetofon na kasety normalnej wielkości kosztuje może dwadzieścia pięć 
dolców,  nie  więcej.  Kupię  go  i pokażę  Mary,  jak  obsługiwać.  Będzie  mogła  nagrać 
wszystko, jak tylko wróci do domu i zorientuje się, że Twink ma napad. A teraz musi 
dzwonić i czekać na twój przyjazd.

Przez dłuższą chwilę Sylvia tylko mi się przyglądała, potem z lekko ogłupiałą miną 

opuściła wzrok.

— Nie wiem, dlaczego mi to nie przyszło do głowy.
— Chyba nie chcesz, żebym odpowiedział na to pytanie, słonko? — zaśmiałem się. 

— Tak czy inaczej, w ten sposób odpada teoria ojca O’Donnella na temat konfesjonału, 
prawda? Twink ostatnio nie była u spowiedzi, a jednak znowu miała zły dzień.

— Może w podświadomości przygotowywała się do tego od dłuższego czasu — za-

stanowiła się Sylvia. — Nie przypuszczam, żeby istniał jakiś konkretny termin, a ty co 
o tym myślisz?

— To twoja działka. Jak słucham twoich rozmów z Fallonem, mam wrażenie, że roz-

mawiacie w obcym języku. Czy tym razem też Mary podała Twink środek nasenny?

Sylvia pokiwała głową.
—  Mniej  więcej  pół  godziny  po  moim  przyjściu.  Renata  zasnęła  prawie  natych-

miast.

— Może to i dobrze.

¬ ¬ ¬

Twink jak zwykle otrząsnęła się z koszmarów szybko i całkowicie. Po ciężkiej śro-

dzie w czwartek zjawiła się na moim wykładzie wesoła i zadowolona z życia, tryskająca 
energią. Nie potrafiłem pojąć, jakim cudem następnego dnia po tak dużych kłopotach 
Twink zawsze była na wysokich obrotach.

background image

170

171

Kiedy wszedłem do klasy, było w niej dość głośno.
— Proszę o spokój — odezwałem się, stanąwszy przed katedrą. — Warto mi po-

święcić chwilę uwagi. Pora się wziąć do pracy. Następny tydzień jest ostatnim tygo-
dniem  semestru  jesiennego,  więc  chyba  najwyższy  czas  zacząć  myśleć  o egzaminach 
końcowych. Podejrzewam, że każde z was potrafiłoby bez najmniejszego trudu skom-
ponować hymny pochwalne na cześć przyimków czy zaimków, ale byłoby to nudne, 
w tej sprawie chyba nie ma między nami niezgody. W każdym razie ja mógłbym się za-
nudzić na śmierć. Zastanówmy się wobec tego nad czymś bardziej ekscytującym.

Zrobiłem pauzę, oczywiście dla efektu. Nagle strzeliłem palcami.
— A gdybyśmy tak napisali wypracowanie? — spytałem, jakby ten pomysł spadł na 

mnie niczym grom z jasnego nieba. — Jesteście studentami college’u już całe trzy mie-
siące, a przyszliście tutaj, żeby się nauczyć jak najwięcej, mam rację? Dobrze, wobec tego 
może mi właśnie o tym opowiecie. Mamy przed sobą ostatnie wypracowanie, będzie 
ono  jednocześnie  waszym  egzaminem  końcowym. Wpadniecie  tutaj  w przyszły  wto-
rek, rzucicie mi pracę na biurko i możecie uciekać... Chyba że będziecie chcieli usłyszeć 
jakąś mowę pożegnalną wygłoszoną przez waszego kochanego starego superbelfra.

— Czy pan ma na myśli najbliższy wtorek? — spytał ktoś.
— Będę potrzebował trochę czasu, żeby ocenić wasze prace. Super belfer jest jednak 

odrobinę wolniejszy od kuli karabinowej.

— Jaki jest temat pracy? — rozległ się inny głos.
— Niech będzie „Czego się nauczyłem w tym semestrze”.
— Z angielskiego?
— Po co się ograniczać do spraw tak przyziemnych? Jeśli najważniejsza była dla was 

w tym semestrze świadomość, ile trwa zmiana świateł przy Czterdziestej Trzeciej, na-
piszcie właśnie o tym. Ja mogę tylko mieć nadzieję, że niektórzy spośród was nauczyli 
się czegoś bardziej interesującego, ale nie mnie o tym decydować. Czekam na solidną 
treść, kochani moi. Macie tutaj, zdaje się, rozwijać sztukę myślenia, a ja powinienem był 
was nauczyć przelewać myśli na papier. Przekonajmy się, czy wykonaliśmy swoje zada-
nia.

—  Ten  temat  jest  bardzo  niekonkretny  — zaprotestowała  dziewczyna  siedząca 

w jednym z pierwszych rzędów.

— Rzeczywiście — zgodziłem się. — Celowo zostawiam wam szerokie pole do po-

pisu.  Piłka  jest  po  waszej  stronie  boiska.  Zróbcie  z tego  możliwie  najlepszy  użytek. 
Poproszę o jakieś pięćset słów. Przy okazji dam wam dobrą radę: należałoby zacząć my-
śleć o tej pracy znacznie wcześniej niż dwudziesta druga trzydzieści w poniedziałkowy 
wieczór. Nie chciałbym wam pokrzyżować planów, ale prawdopodobnie wiecie, że wy-
pracowanie napisane w pół godziny zostanie ocenione tak, jak na to zasługuje... rozu-
miemy się, prawda? Poświęćcie mu trochę czasu. Postarajcie się, żeby wam podniosło 
średnią ocen, dobrze?

background image

172

173

Twink po wykładzie zwlekała z wyjściem.
— Jesteś paskudny, Markie — oskarżyła mnie bez pardonu.
— Staram się — odparłem z zadowoloną miną. — Przyjechałaś dzisiaj na rowerze?
— Nie, podrzuciła mnie koleżanka.
— Dziewczyny próbują cię zwerbować do żeńskiej korporacji?
— Wszystko  jest  możliwe.  Nie  chwaliłam  się  pobytem  w wariatkowie.  Zrobiłam 

z tego mroczną tajemnicę.

— Wobec tego może podwiozę cię do Mary?
— Już myślałam, że nigdy mi tego nie zaproponujesz.
— No to komu w drogę, temu czas.
Wolnym krokiem poszliśmy do garażu, tam wsiedliśmy do mojego starego kocha-

nego dodge’a.

— Zamierzam jeszcze raz uraczyć cię moją pracą — oznajmiła Twink, gdy już kie-

rowaliśmy się w stronę Wallingford. — Dawno nie napisałam dla ciebie wypracowania.

— Czujesz przypływ natchnienia?
Wzruszyła ramionami.
— Mam ochotę napisać pracę, może właśnie teraz jest dobry czas, żeby spróbować. 

Temat mi podchodzi, sporo się w tym semestrze nauczyłam.

— W to nie wątpię. Znowu zwalisz mnie z nóg?
— Czy ja wiem? — Powiedziała to jakimś innym głosem. — Lepiej się bawię, jeśli 

piszę bez dokładnego planu. — Kaszlnęła. — Mam straszną chrypę — rzuciła od nie-
chcenia. — Chyba coś mnie łapie.

Na  spotkaniu  w kościele  Świętego  Benedykta  snuliśmy  śmiałe  teorie  na  temat 

zmian głosu Twink, a teraz najwyraźniej zanosiło się na to, że nadawały się wyłącznie 
do kosza. Wszystko przez jedno spokojne stwierdzenie: mam straszną chrypę.

¬ ¬ ¬

Ponieważ skończyłem robić półki, na sobotę w tamtym tygodniu nie miałem żad-

nych  planów  i brak  konkretnego  zajęcia  zdecydowanie  mi  przeszkadzał.  Łaziłem  po 
całym domu z taśmą mierniczą w ręku i rozglądałem się za jakąś robotą.

W końcu zapukałem do drzwi Trish.
— Znajdziesz dla mnie chwilę? — spytałem.
— Jasne — przystała natychmiast. — O co chodzi?
— Nie mam nic do roboty.
Wybuchnęła śmiechem.
— A poza tym dobrze się czujesz?

background image

172

173

— Nie wiem, co ze sobą zrobić i tyle. Przyzwyczaiłem się do tych pracujących sobót 

i jeśli nic nie robię, czuję się winny. Może bym się zajął szaami i szufladami kuchen-
nymi? Widać po nich lata służby, gdybym wyczyścił drewno na wierzchu, lepiej by pa-
sowały do nowej podłogi.

— Proszę bardzo — zezwoliła mi łaskawie. — Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to 

półkami spłaciłeś swoje zobowiązania wobec tego domu.

— Rzecz w tym, Trish, że ja się szybko przyzwyczajam — wyjaśniłem. — W soboty 

miałem pracować jak przyzwoity człowiek i jeśli nie mam zajęcia dla rąk, robię się draż-
liwy.

— No to się weź za te szuflady — poradziła mi tonem, jakim mogłaby się do niezno-

śnego dziecka odezwać kochająca rodzicielka.

— Dobrze, mamusiu — odrzekłem z nieskrywaną ulgą.

¬ ¬ ¬

We  wtorek  ostatniego  tygodnia  semestru  uczniowie  oddali  mi  końcowe  prace. 

Odkąd stadko pierwszorocznych baranków widocznie zmalało dzięki mojej taktyce ter-
roru stosowanej w czasie pierwszych dwóch tygodni, mógłbym w zasadzie być dumny 
z tych, którzy przetrwali. Przekształcili się w dość kompetentną grupę, a ten i ów nawet 
wykazywał przebłyski prawdziwego talentu.

Zebrałem  wypracowania,  wsadziłem  do  nesesera  i zmierzyłem  studentów  wzro-

kiem.

— To już koniec, moi mili — oznajmiłem. — Więcej nie będę was męczył. Ponieważ 

prawdopodobnie jesteście zajęci kuciem do egzaminów, proponuję, żebyśmy sobie od-
puścili jutrzejszy wykład. Jak wykorzystacie ten czas, wasza sprawa, ale ja wam radzę 
go  nie  zmarnować.  Skoncentrujcie  się  na  przedmiocie,  który  sprawia  wam  najwię-
cej kłopotów, weźcie się z nim za bary. Poprawcie stopnie. Życie płynie, a wasze aka-
demickie oceny pozostają bez zmian. Głupie D minus ze śmiesznego kursu, który nie 
ma najmniejszego znaczenia w waszej przyszłej specjalizacji, będzie was prześladowało 
do końca życia. Zajrzyjcie tu w czwartek, odbierzecie swoje prace i rozstaniemy się jak 
przyjaciele, dobrze? Możecie iść.

Sala  opustoszała  w mgnieniu  oka.  Twink  i jej  najnowsza  koleżanka  z żeńskiego 

klubu znalazły się przy drzwiach jako jedne z pierwszych. Ja sam nigdy nie przepada-
łem za tymi korporacjami studenckimi snobizującymi się na grekę: te wszystkie Delta 
coś tam i Sigma licho wie jaka nigdy mnie właściwie nie obchodziły, ale przyjaciółka 
Twink wyraźnie miała silną motywację, którą można by określić krótko jako skupie-
nie na głównym celu pobytu w college’u, czyli znalezieniu sobie odpowiedniego męża. 

background image

174

175

Mimo wszystko Twink dobrze zrobiła, nie ujawniając się z pobytem w azylu u Fallona. 
Niezależnie od aktualnej mody panującej w żeńskich stowarzyszeniach, promującej to-
lerancję i otwarte umysły, członkinie korporacji nie były pewnie aż tak tolerancyjne.

Po powrocie na stancję zaparkowałem przy biurku i przerzuciłem prace, szukając 

wypracowania Twink. Odsunąłem inne kartki i przygotowałem się do spadania z krze-
sła.

CZEGO SIĘ NAUCZYŁAM W TYM SEMESTRZE

Twinkie

Przede wszystkim nauczyłam się, że normalni ludzie są jeszcze dziwniejsi niż świry. Wy, 

normalni, traktujecie siebie stanowczo zbyt poważnie. Naprawdę nie potraficie się śmiać 
z własnych przywar? My, wariaci, opanowujemy tę umiejętność na samym początku.

Powinniście czasem spróbować. Dzięki temu życie jest dużo zabawniejsze.
Nauczyłam się także, iż zegary i kalendarze są dla ludzi żyjących w normalnym świe-

cie ważne wręcz nieprawdopodobnie. Czy naprawdę nigdy nie słyszeliście zwrotu „mniej 
więcej”? Czy rzeczywiście świat się skończy, jeśli ktoś się spóźni minutę lub dwie?

Czy faktycznie jest to dla was takie ważne?
Zwróciłam też uwagę na inną ciekawostkę. Ludzie normalni chyba wszyscy wierzą, że 

istnieje wyraźna granica pomiędzy dobrem a złem. My, świry, wiemy doskonale, że to tak 
naprawdę jedno i to samo, zależy tylko, z której strony się patrzy. Dobra i zła nie da się od-
dzielić. Każde zło zawiera w sobie mnóstwo dobra, każde dobro ocieka złem. Wszystko za-
leży od punktu widzenia.

Hej, wy, normalni, rozchmurzcie się!
Nauczyłam się jeszcze, że ludzie z normalnego świata lepiej się czują w grupie i bar-

dzo się boją, że mogliby być choć odrobinę inni niż pozostali. Jeśli wszyscy noszą niebieskie 
wstążki, normalny człowiek prędzej umrze, niż zawiąże sobie czerwoną.

Naprawdę sądzicie, że to kogokolwiek obchodzi, że to jakaś różnica?
Gdy doktorek Fallon zwolnił mnie wreszcie ze swojego śmiesznego wariatkowa, wie-

działam, że muszę swój pobyt w azylu zachować w tajemnicy. Normalni ludzie śmiertelnie 
się boją nas, psycholi. Prawdopodobnie dlatego że robimy różne rzeczy, które im by nigdy 
nie przyszły do głowy. Zawsze mamy konkretne powody, by robić to, co robimy, a że wy nie 
rozumiecie tych powodów, to jeszcze nie znaczy, że robimy źle.

Mam rację?
Ale  najważniejsza  nauka  z tego  semestru  to  świadomość,  że  muszę  ukrywać  swoje 

myśli, bo jeśli normalni ludzie dowiedzą się, co mam w głowie, odeślą mnie natychmiast 
z powrotem do wariatkowa, a ja jeszcze nie mogę tam wrócić.

Jestem już bardzo zmęczona. Niedługo, już za chwilę pójdę spać, a kiedy zasnę, będę 

miała piękne sny i nie zdarzy się już nic złego.

background image

174

175

— Co jest, u licha? — mruknąłem pod nosem.
Ta  praca  zaczynała  się  podobnie  jak  poprzednia,  ale  gdzieś  w trakcie  zginęła 

grzeczna rozświergotana dziewczynka, a na jej miejscu wyrosła osoba poważna i bar-
dzo dziwna.

Przykuł moją uwagę zwłaszcza fragment o wstążkach. Na pierwszy rzut oka wyda-

wał się ledwie zastanawiający, ale kiedy przeczytałem pracę po raz drugi, w głowie ode-
zwały mi się dzwonki alarmowe. Twink mogła napisać choćby o wstążkach zielonych 
i różowych. Nie zrobiła tego. Czerwone i niebieskie krzyczały do mnie z papieru, po-
nieważ  bliźniaczki  w dzieciństwie  nosiły  niebieskie  i czerwone  wstążki,  którymi  cią-
gle się zamieniały. To wspomnienie z czasów ukrytych w amnezji dawało mocne pod-
stawy do obaw, że Twink rozpędem szykowała się do powrotu pod ścisłą opiekę dok-
tora Fallona.

Na własnej rozklekotanej kopiarce, nabytej z trzeciej ręki, zrobiłem kilka kopii wy-

pracowania. Sylvia na pewno będzie chciała je mieć, drugi egzemplarz dla profesora 
Conrada, no i oczywiście dla doktora Fallona. Obdarłby mnie ze skóry, gdyby go nie 
dostał.

¬ ¬ ¬

Przed kolacją zdążyłem ocenić z połowę prac. Zdałem sobie sprawę, że w semestrze 

jesiennym solidnie zapracowałem na wypłatę. Ci z mojej grupy, którzy przetrwali po-
czątek, oddali mi całkiem przyzwoite prace. Wobec czego należało uznać, że zwyczajowy 
zwrot profesora Conrada „nie będę zbierał śmieci” zadziałał. Studenci zwykle robią to, 
czego się człowiek po nich spodziewa. Jeśli niewiele od nich oczekujesz, niewiele dosta-
jesz. A jeśli ustawiasz poprzeczkę na wysokości księżyca, to może jej nie przeskoczą, ale 
będą próbowali. Poczułem się znacznie lepiej. W dalszą drogę przez dżunglę edukacji 
wypuściłem grupkę uczniów plasujących się zdecydowanie powyżej średniej, a przecież 
chodzi o to, żeby się uczyli, prawda?

Przy  kolacji  wypracowanie  Renaty  nadal  nie  dawało  mi  spokoju,  więc  pewnie 

byłem cokolwiek ponury.

— Co cię gryzie, Mark? — zainteresował się Charlie. — Masz depresję przedbożo-

narodzeniową?

— Stary, Boże Narodzenie mnie nie rusza, jeśli nie muszę za często oglądać reklam 

w telewizji.  Myślę  nad  wypracowaniem  Twink.  Muszę  przyznać,  że  parę  drobiazgów 
mnie martwi.

— I nic nie mówisz?! — wykrzyknęła Sylvia.
— No właśnie mówię. Odbiłem jej pracę, mam kopię dla ciebie i dla doktora Fallona. 

Może by mu ją przefaksować?

background image

177

— A co cię martwi? — zapytał James.
— Właściwie to dokładnie nie wiem. Poprzednia praca Twinkie była pogodna i żar-

tobliwa. Ta zaczyna się podobnie, ale w trakcie zmienia charakter. Trzymaj. — Pchnąłem 
w jego stronę jeden z arkuszy. — Masz odpowiednie warunki wokalne. Przeczytaj na 
głos. Ja pewnie bym zaczął pluć na boki. Zwróć uwagę na definicję dobra i zła, uważam, 
że jest niezwykła.

James przyjrzał się kartce papieru.
— O, widzę, że daleko zawędrowaliście od pierwszego wypracowania i od tematu 

„Jak spędziłem wakacje” — zauważył.

— A ta praca jaki ma tytuł? — spytał Charlie.
— „Czego się nauczyłem w tym semestrze” — odpowiedział James.
— Na trzydzieści stron? — zapytała Erika.
— Pięćset słów — skorygowałem. — Chciałem sprawdzić, czy potrafią dotrzeć do 

sedna.

— No to posłuchajmy — zwróciła się Sylvia do Jamesa.
Odchrząknął  i przeczytał  nam  wypracowanie.  Kiedy  skończył,  pierwszy  odezwał 

się Charlie.

— Dziwaczna ta twoja mała. O co jej chodzi na końcu?
— Nie mam bladego pojęcia — przyznałem.
—  Wygląda  na  to,  że  znowu  szykuje  się  odlot.  — Erika  spojrzała  pytająco  na 

Sylvię.

— Rzeczywiście, nie brzmi to najlepiej — przyznała Sylvia.
— Najbardziej martwi mnie ten fragment o wstążkach — powiedziałem. — Kiedy 

bliźniaczki miały jakieś trzy lata, matka wiązała im włosy czerwoną i niebieską wstąż-
ką, żeby je rozróżnić, a dziewczynki podmieniały wstążki, jak tylko Inga odwróciła się 
do nich tyłem. Twink wyraźnie napisała właśnie o tych kolorach. Czy może to oznaczać 
budzenie się jakiegoś echa przeszłości?

— Możliwe — stwierdziła Sylvia.
— Byłam przekonana, że ona nie pamięta nic z nocnych koszmarów — zastano-

wiła się Trish. — A tu na końcu pisze tak, jakby wiedziała, że z jej snami może być coś 
mocno nie w porządku.

—  Sporo  wątków  porusza  w tej  pracy,  to  nie  podlega  dyskusji  — stwierdził 

Charlie.

—  Chyba  wybiorę  się  jutro  do  kliniki  Lake  Stevens  — zdecydowała  Sylvia. 

— Bezsprzecznie coś tu się dzieje, lepiej, żeby doktor Fallon był na bieżąco. Może on 
wymyśli coś mądrego, dzięki czemu Renata weźmie się w garść.

—  Mam  nadzieję  — westchnąłem.  — Jeśli  Twink  się  kompletnie  rozsypie,  to  już 

pewnie nie dojdzie do siebie.

background image

177

Rozdział 15

W  środę  wcześnie  rano  Sylvia  pojechała  do  Lake  Stevens.  Najwyraźniej  wypra-

cowanie Twink poważnie ją zaniepokoiło, no i w końcu przecież sprawa dotyczyła jej 
stopnia naukowego. Gdyby Twink kompletnie zwariowała i wróciła do kliniki, Sylvia 
musiałaby znaleźć sobie jakiś inny temat.

Po śniadaniu wybrałem się na seminarium. Pracę o Milionie miałem już gotową do 

oddania, więc właściwie siedziałem tam bez sensu.

Potem wstąpiłem do Mary, by sprawdzić, jak się ma Twink. Ciągle mnie martwiło 

jej wypracowanie. Jeszcze latem pomysł, żeby uczęszczała na wykłady jako wolny słu-
chacz, wydawał mi się całkiem rozsądny, ale teraz już nie byłem taki pewien swego. 
Możliwe, że się pośpieszyliśmy, że rzuciliśmy ją na głęboką wodę, choć wcale nie była 
gotowa.

Mary nie położyła się jeszcze spać i to ona otworzyła drzwi.
— Jak się czuje Twinkie? — spytałem.
— Leży przeziębiona — odparła Mary. — Skrzypi jak stara szafa.
— Ma gorączkę?
— Na razie nie. Głównie kaszle, no i mówi z trudem.
— Wobec  tego  teorię  dwóch  różnych  głosów  mamy  w zasadzie  z głowy,  nie  są-

dzisz? Jeśli jest podatna na bronchit albo jakąś inną zarazę, to zmiany głosu nie mają nic 
wspólnego ze stanem umysłu, dobrze myślę?

— Chciałabym jeszcze usłyszeć, co ma na ten temat do powiedzenia Sylvia. Podobno 

to ona jest ekspertem.

— Twinkie nie śpi?
— Jeszcze parę minut temu nie spała. Chcesz z nią pogadać?
— Chyba powinienem. Mam ją zabrać do domu na ferie bożonarodzeniowe. Jeśli 

wykluje  się  coś  poważniejszego,  trzeba  będzie  się  z tym  wyjazdem  wstrzymać.  Parę 
kichnięć to jedno, ale obustronne zapalenie płuc to już zupełnie inna para kaloszy.

— Racja. Chodź, pogadaj z nią, zanim zaśnie.
Poszliśmy razem do sypialni Twink. Zza drzwi dobiegł mnie rozrywający płuca ka-

szel. Mary zapukała.

background image

178

179

— Ren, Mark do ciebie przyszedł — powiedziała. — Masz ochotę na odwiedziny?
— Wchodźcie, tylko się za bardzo nie zbliżajcie — odpowiedziała Twink zachryp-

niętym głosem. — Żebyście się nie zarazili.

Weszliśmy.
— Jak się czujesz? — spytałem.
— Paskudnie — przyznała. — Nie podchodź za blisko. Na pewno nie życzysz sobie 

takiej rozrywki. — Na łóżku obok niej leżało pudełko chusteczek higienicznych, a na 
podłodze stała wielka papierowa torba, już przynajmniej do połowy zapełniona zuży-
tymi chusteczkami.

— Może jutro nie przychodź na wykład — podsunąłem jej. — Zostań w domu, wy-

grzej się. Zresztą i tak tylko rozdam prace i pożegnam uczniów, więc niewiele stracisz.

— A podobała ci się moja praca?
— Znowu podbiłaś świat.
— No to super. — Chwycił ją kolejny atak kaszlu. — Koszmar. Spróbuję się zdrzem-

nąć. Kaszlę tak od wczoraj, mam już dość.

— Śpij dobrze. Niedługo przyjedzie Święty Mikołaj, nie chcesz go chyba witać na 

leżąco.

— Nie mogę się go doczekać — przyznała słabo.

¬ ¬ ¬

Po powrocie na stancję wziąłem się znowu do oceniania prac. Nienawidzę, jak coś 

takiego wisi mi nad głową.

Koło południa James wspiął się na piętro i zastukał do moich drzwi.
— Mamy następne morderstwo — zahuczał.
— Czy ten facet nie ma nic lepszego do roboty? — zirytowałem się. — Który to 

trup?

— Ósmy — uświadomił mnie James. — Jeżeli liczyć też tego pod Woodinville.
— A ten nowy gdzie?
— W Discovery Park, na terenie wojskowym. Tym razem nasz nożownik załatwił 

marynarza.

— Coś nowego. Czy telewizyjne sępy już ogłosiły otwarcie sezonu polowań?
Uśmiechnął się lekko.
— Wygląda na to, że faktycznie kamień spadł im z serca. Prawie miesiąc minął od 

morderstwa na Mercer Island, więc temat zaczął się wyczerpywać. Reporterzy już nie 
wiedzieli, co mówić, żeby się utrzymać przed kamerami. Aha, ten marynarz był czar-
noskóry.

background image

178

179

— Precz z segregacją rasową? Czy nie zrobiło ci się cieplej w okolicach serca, James? 

Nasz lokalny nożownik nie ma, zdaje się, żadnych uprzedzeń. Zabija każdego, kto mu się 
nawinie pod rękę. A może nawet określa odpowiednie proporcje?

— Przestań się wygłupiać.
— Wybacz. Zaraz zejdę na dół i popatrzę sobie, jak faceci z telewizora skaczą z ra-

dości. Tylko skończę sprawdzać prace. Najpierw obowiązek, potem przyjemność.

— Jak sobie chcesz.

¬ ¬ ¬

Przeczytałem  ostatnie  wypracowanie  i dopiero  wtedy  zszedłem  pooglądać  histe-

rię w telewizji. Wszystko wskazywało na to, że ktoś nie dopuścił do rozpowszechniania 
szczegółów na temat najnowszego morderstwa, a to poważnie rozsierdziło dziennika-
rzy. Poznali tylko nazwisko, stopień i numer służbowy zabitego marynarza, więc dostali 
informacje nieco zbyt skąpe jak na podstawę do zbudowania fascynującej historii bu-
dzącej grozę. Wojsko stanowczo nabrało wody w usta, utrzymując, że inni nie powinni 
wtykać nosa w ich sprawy, wydano też zapewne kilka konkretnych rozkazów dotyczą-
cych rozmów z przedstawicielami mediów.

Reporter, który słyszy: „Nie wolno mi udzielać żadnych informacji na ten temat”, 

dostaje piany na ustach. Nawet zabawnie to wygląda.

Parę detali jednak udało im się uzyskać. Zamordowany nazywał się omas Walton 

i w chwili gdy został napadnięty przez Rzeźnika, był po cywilnemu. Nie zaszedł bardzo 
wysoko,  chociaż  służył  już  na  drugim  sześcioletnim  kontrakcie.  Najwyraźniej  wpadł 
parę razy w kłopoty, ale marynarka nie zamierzała zdradzić kiedy ani dlaczego. To także 
nie uszczęśliwiało dziennikarzy.

Po kolacji ruszyliśmy we trzech, z Charliem i Jamesem, na zwyczajową wycieczkę 

Pod Zieloną Latarnię, sprawdzić, czy dowiemy się czegoś o morderstwie Waltona od 
brata Charliego.

Bob West był potwornie wkurzony na marynarkę.
— Nie chcą pisnąć ani słowa na temat wykroczeń Waltona — wściekał się. — Na 

dodatek odmówili wydania ciała, więc nie możemy przeprowadzić autopsji. Podobno 
mają to załatwić ich lekarze, ale przecież wojskowe łapiduchy nie mają pojęcia o pato-
logii.

— Może powiat King powinien wystąpić o przekazanie zwłok? — zastanowił się 

James.

Bob pokręcił głową.
— Ciało zostało odkryte na terenie wojskowym. To obszar federalny, więc nie pod-

lega jurysdykcji powiatu. W przypadku morderstwa zwykle możemy liczyć na współ-

background image

180

181

pracę, ale tym razem, jak widać, nie. Ciekaw jestem, czy dojdzie do jakiegoś tuszowania. 
Walton z pewnością miewał kłopoty, ale marynarka milczy jak zaklęta. Wyznają zasadę, 
że brudy trzeba prać we własnym domu, i nie zamierzają pisnąć ani słowa. Nie wiem, 
czy mam rację, ale domyślam się, że Walton nawalił w jakiejś poważnej sprawie, przez 
co powinien był pójść na państwowy wikt i opierunek. No i teraz ci z marynarki chro-
nią własne tyłki, więc nie pozwolą nam nawet zerknąć w jego kartotekę.

— Możesz uzyskać nakaz sądowy? — spytał Charlie.
— Mam wzywać przed sąd ważniaków z marynarki? Dzieciaku, zejdź na ziemię! To 

grząski grunt. Nikt nie będzie się narażał w nadziei, że może na coś się to przyda. Do 
tego morderstwa nie będziemy mieli dostępu.

¬ ¬ ¬

W czwartek po śniadaniu Sylvia wzięła mnie na bok.
— Chyba pojawiły się nowe kłopoty.
— Jakie?
— Doktor Fallon jest właściwie pewien, że Renata znajduje się na krawędzi załama-

nia. Bardzo go rozdrażniło jej wypracowanie.

— Prawdopodobnie wyczytał z niego więcej, niż tam jest w rzeczywistości. Studenci 

pierwszego roku często piszą prace mocno nieskoordynowane. Zabrną w kozi róg i nie 
wiedzą, jak się wykaraskać. Twink trafiła w ślepy zaułek i nie potrafiła wybrnąć. Ostatni 
fragment, ten o snach, to prawdziwy gest rozpaczy, oby tylko zakończyć jakąś konklu-
zją.

— Nie jestem tego taka pewna. Koszmary tak czy inaczej stanowią sedno jej proble-

mów, a ona ma nadzieję się od nich uwolnić.

— Nie można tego wykluczyć, ale ja stawiałbym jednak na przypadek. Twink jest 

na poziomie pierwszego roku, więc wyraz „przepisać” nie istnieje w jej słowniku w od-
niesieniu do wypracowania. Każde słowo zapisane przez pierwszoroczniaka na papie-
rze jest niczym wyryte w kamieniu. Studenci pierwszego roku nie potrafią krytycznie 
przeczytać swojej pracy, a „redakcja” to dla nich słowo obsceniczne.

— Z punktu widzenia psychiatry sprawa wygląda nieco inaczej. Moim zdaniem ten 

fragment o snach ma charakter freudowski. Zakładam, że Renata nawet nie chciała tego 
napisać, że wymknęło się jej to podświadomie. Przypuszczam, że doktor Fallon miałby 
podobny pogląd na tę sprawę.

—  Poczekamy,  zobaczymy,  ale  pewnie  spotkamy  się  z nim  dopiero  po  Bożym 

Narodzeniu. Jutro mam zawieźć Twink do domu, jeśli tylko jej się nie pogorszy, a przez 
najbliższe tygodnie wiele się może zmienić. Na razie trochę mi się udało zagadać jej 
ojca, ale i tak będę musiał rozwinąć swoje talenty oratorskie, by pozwolił jej po świę-

background image

180

181

tach wrócić do Seattle. Nie jest uszczęśliwiony, że Fallon poparł propozycję przepro-
wadzki do Mary. Jeśli się dowie, że Twink ma poważne kłopoty, może zareagować bar-
dziej stanowczo.

— O kurczę... — zmartwiła się Sylvia. — O tym nie pomyślałam.
— Lepiej weź tę ewentualność pod uwagę, bo wcale nie jest nieprawdopodobna.

¬ ¬ ¬

Zajrzałem na chwilkę do Mary, sprawdzić, jak się ma chora. Gdyby do ostatnich 

atrakcji doszła gorączka, nie wyciągałbym Twink z łóżka.

— W zasadzie głównie kicha — oznajmiła Mary. — Nadal jest zachrypnięta i zu-

żywa nieprzeciętne ilości chusteczek do nosa, ale gorączki nie ma. Spakuję ją i jutro mo-
żecie jechać do Everett.

— Zdaje się, że powinna jeszcze zajrzeć do Fallona?
— Jeśli będziesz zajęty, Inga z nią pojedzie.
— Nie mam nic pilnego do roboty — stwierdziłem. — Ale tak czy inaczej, kiedy już 

Twink się zadomowi u rodziców, raczej wrócę. Nie zamierzam spędzić dwóch tygodni 
na oglądaniu w telewizji Rudolfa Czerwononosego. Powinienem w czasie ferii przysiąść 
fałdów.

— Starzejesz się, Mark.
— Wiem. Przygnębiające, prawda? Prześpij się, Mary, znowu wyglądasz, jakbyś ko-

nała ze zmęczenia.

— Spadaj!
— To rozumiem — uśmiechnąłem się szeroko.

¬ ¬ ¬

Po lunchu pojechałem na uczelnię i oddałem prace swoim studentom. Wyglądali na 

lekko rozdrażnionych, więc się streszczałem.

— Muszę przyznać, że radziliście sobie w tym semestrze całkiem nieźle — zaczą-

łem  od  komplementu.  — Niekiedy  logika  trochę  blakła,  ale  z czasem  będziecie  nad 
nią panowali coraz lepiej. Trzymajcie się standardowych plików wydruku, zwłaszcza 
kiedy będziecie mieli do czynienia z wydziałem historii. Tam wszyscy zwracają baczną 
uwagę na odpowiedni format nagłówków i stopek. Jeszcze jedna sprawa i już się że-
gnamy. Warto wyrobić w sobie cenny nawyk: nim zaczniecie państwo cokolwiek pisać, 
poświęćcie kilka chwil na obmyślenie i przelanie na papier choćby najskromniejszego 
szkicu. Jeśli wdacie się w różne zawiłości, nie wiedząc, dokąd chcecie dotrzeć, macie 
pięćdziesiąt procent szans, że wyłożycie się na pierwszym zakręcie, a im dłużej będzie-

background image

182

183

cie czekali z napisaniem pracy, tym gorsze będziecie mieli szansę. Jeśli praca jest zadana 
na środę rano, nie czekajcie z jej rozpoczęciem do godziny duchów poprzedniej nocy. 
Dajcie sobie czas na pisanie. Taki sposób działania podniesie wam średnią ocen. Życzę 
państwu szczęśliwych świąt. Prowadźcie ostrożnie. To wszystko.

Trochę pompatycznie, no i co z tego? I tak żadne z nich nie zapamięta nawet słowa 

mojej przemowy, więc w sumie co za różnica?

¬ ¬ ¬

W piątek rano wpadłem na miltonowskie seminarium właściwie tylko po to, żeby 

oddać pracę. Chociaż irytowało mnie sztywne podejście Miltona do spraw teologicz-
nych, musiałem przyznać, że był rzeczywiście wielkim poetą. Wolałbym jedynie, żeby 
szybciej docierał do sedna.

Kiedy miły profesor, wyrecytowawszy nam całego „Lycidasa”, zakończył kurs i pu-

ścił nas do domu, pojechałem do Mary sprawdzić, jak się ma Twink. Niebo pociemnia-
ło, ale deszcz nie padał. Postanowiłem zawieźć Twinkie do domu, jeśli tylko nie będzie 
się to łączyło z dużym ryzykiem. Mary noc w noc wychodziła do pracy, natomiast Inga 
nie musiała wychodzić z domu wcale, więc mogłaby mieć Twink na oku i wezwać leka-
rza, gdyby jej się pogorszyło.

Twink siedziała przy stole w kuchni. Była w szlafroku, ale przecież wstała z łóżka 

i funkcjonowała, zdaje się, całkiem nieźle.

— To chyba jednak nie było prawdziwe przeziębienie — oznajmiła. — Może jakaś 

trzydniówka.

— Im szybciej mija, tym lepiej. Gdzie Mary?
— Kąpie się. Jak zawsze po pracy.
— Przetrwasz jakoś podróż do Everett?
— Naprawdę muszę siedzieć dwa tygodnie z Ingą i Lesem?
— Jasne.
— Znowu będziesz mi wciąż powtarzał to swoje „jasne”? — zdenerwowała się.
— Jasne.
— Jesteś wredny!
— Nieprawda. To ty jesteś nie w sosie, bo masz za sobą dwudniową trzydniówkę 

i w dodatku  kichasz.  Spróbuj  dostrzec  pozytywne  strony  mojego  „jasne”.  To  słowo 
krótkie,  treściwe  i niepozostawiające  miejsca  na  kontrargumenty.  Jedziesz  na  Boże 
Narodzenie do domu, żeby podtrzymać dobre układy z Ingą i Lesem. Pomożesz ma-
musi w kuchni, przyniesiesz tatusiowi fajkę i kapcie, kiedy wróci do domu po ciężkim 
dniu pracy. Nie zdradzisz się z przeziębieniem i zrobisz co w twojej mocy, żeby się za-
chowywać jak normalny człowiek z normalnego świata. Ponieważ Les może w każdej 
chwili zmienić plany pod tytułem „Twinkie uczęszcza do college’u”. Staraj się, żeby był 
absolutnie szczęśliwy. Traktuj to jak inwestycję w przyszłość.

background image

182

183

— Pewnie masz rację — westchnęła. Potem spojrzała na mnie z ukosa. — A skoro 

już przy tym jesteśmy, to jakie są plany na semestr zimowy? Będę chodziła na twoje wy-
kłady?

— Jeśli będziesz chciała, czemu nie. Ale może wolałabyś dla odmiany posłuchać 

czegoś innego?

— Czy któreś z twoich współlokatorów też wykłada?
— James zaczyna kurs „Wprowadzenie do filozofii”, Sylvia wykłada „Podstawy psy-

chologii”. Musiałbym spytać, czy w następnym semestrze też poprowadzi grupę.

—  Chciałabym  w miarę  możliwości  obracać  się  między  znajomymi  — wyjaśniła 

Twink. — I tak już wiedzą, że jestem wariatką, więc nie będę im musiała niczego wyja-
śniać.

—  Proponowałbym,  żebyś  na  ich  wykłady  także  chodziła  jako  wolny  słuchacz. 

Ostatnio  dość  często  zdarzały  ci  się  złe  dni,  lepiej  unikać  stresu.  Spokojnie,  powo-
li. Zapoznaj się bliżej z dziewczętami z korporacji studenckiej, daj sobie czas, żeby się 
zadomowić na uczelni i porządnie zapuścić korzenie, zanim postanowisz zostać stu-
dentką pełną gębą.

— Zobaczymy — odchrząknęła. — Chciałabym się już pozbyć tej chrypy — burk-

nęła i poszła się przebrać.

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o wpół do jedenastej zajechaliśmy pod dom Greenleafów.
Wyładowałem bagaże Twink, a potem, kiedy się rozpakowywała i urządzała, kręci-

łem się bez celu.

— Nie masz ochoty się zdrzemnąć? — podpowiedziałem jej w końcu. — Po połu-

dniu czeka nas wycieczka do Lake Stevens, a ty wyglądasz, jakbyś była na ostatnich no-
gach.

—  Niezła  myśl.  Jak  myślisz,  dałoby  się  odwołać  spotkanie  z powodu  mojej  cho-

roby?

— Nie przypuszczam. Doktor Fallon strasznie się za tobą stęsknił i zacznie toczyć 

pianę z pyska, jeśli się wykręcisz od wizyty.

—  Pewnie  jak  zwykle  masz  rację.  Idź,  poprzeszkadzaj  Indze,  a ja  się  faktycznie 

zdrzemnę.

Inga siedziała  w kuchni  wpatrzona  w niewielki telewizorek nastawiony na  stację 

z Seattle. Jakaś młoda kobieta nawijała z szybkością karabinu maszynowego, a o czym? 
O czymże innym, jeśli nie o Rzeźniku z Seattle.

— Bardzo nas martwi ten morderca grasujący w dzielnicy uniwersyteckiej — zwró-

ciła się do mnie. — Czy Renata może być w niebezpieczeństwie?

background image

184

185

— To mało prawdopodobne. Po pierwsze, Rzeźnik morduje mężczyzn, po drugie, 

grasuje nocą. Nie wypuszczamy Twink samej po zmroku. Jeśli chce się gdzieś wybrać, 
ma za szofera mnie albo Sylvię. Brat Charliego Westa jest gliniarzem, mówił nam, że do-
póki nie złapią Rzeźnika, bezpieczniej nigdzie się nie wybierać nocą samemu. Robimy 
wszystko, żeby Twink była bezpieczna.

— Wierzę  ci,  ale  też  chciałabym  wiedzieć,  co  naprawdę  się  z nią  dzieje.  Doktor 

Fallon nie mówi nam wszystkiego.

— Twink nadal miewa problemy — przyznałem. — Od czasu do czasu przechodzi 

atak koszmarów. Kiedy się z niego otrząśnie, wszystko jest w jak najlepszym porządku 
przez mniej więcej dwa tygodnie. Potem znowu wracają koszmary.

— Czy chodzi regularnie do kościoła?
— Trudno powiedzieć, że regularnie. Bywa dwie czy trzy niedziele z rzędu i wy-

raźnie widać, że dobrze jej to robi. A potem nie chodzi. Bardzo lubi ojca O’Donnella. 
Chociaż  przyznaję,  to  nic  szczególnego,  bo  wszyscy  go  lubią.  Ten  jego  cudowny  ir-
landzki akcent nie jest pewnie bez znaczenia. Ksiądz jeszcze nie wtrąca co drugie słowo 
„na Boga!”, ale czasami niewiele brakuje.

— Miałam okazję go poznać — powiedziała z nikłym uśmiechem.
— No to wiesz, że jest nie tylko dobry, ale jeszcze niegłupi. Właśnie on zauważył, że 

Twink często zmienia się głos. Zwrócił na to uwagę w konfesjonale.

— Nie powinien mówić o sprawach spowiedzi! — wykrzyknęła.
— Nikomu nie zdradził, co Twink mówiła. Powiedział nam tylko, że zmienia jej się 

głos. Sylvia uważa, że te zmiany głosu mogą być czymś w rodzaju ostrzeżenia, ale ostat-
nio ma kłopot z obroną tej teorii, zwłaszcza że Twink się podziębiła i miała potężną 
chrypę.

— Przejdzie jej. Obie dziewczynki często miewały chrypę i katar. Podejrzewam, że 

to jakaś alergia.

— Powiem o tym dzisiaj Fallonowi. Może da jej jakieś lekarstwo. Jeśli objawami są 

tylko katar i kaszel, dobry środek przeciwalergiczny powinien jej pomóc, a my przesta-
niemy tracić czas na roztrząsanie kwestii tajemniczych zmian głosu.

¬ ¬ ¬

Po południu Twink nadal chrypiała, więc w drodze do Lake Stevens podkręciłem 

w samochodzie  ogrzewanie.  Stanowczo  nie  chciałem,  żeby  się  przeziębiła  tuż  przed 
Bożym Narodzeniem.

— Co ci jest? — spytał doktor Fallon, usłyszawszy jej pierwsze słowa. — Źle się czu-

jesz?

— Trochę mnie pozatykało — odparła zgrzytliwie. — Pewnie jakiś drobny wirus, 

nie pełnoetatowe przeziębienie.

background image

184

185

— Inga podejrzewa alergię — wtrąciłem się. — Powiedziała, że Renacie od dzieciń-

stwa często zdarzały się nawroty kichania i kaszlu. Czy są jakieś pigułki na alergię, które 
by temu zaradziły?

— Jest parę — odpowiedział. — A poza tym jak się czujesz, Renato?
— Zaczynam się nudzić z braku zajęć — odparła. — Po świętach zapiszę się na jakiś 

nowy kurs, a może nawet na dwa. Tyle że przyzwyczaiłam się do ludzi, którzy przycho-
dzili na wykłady Marka, a teraz będę musiała poznać nowych. Nie wiem, czy gładko mi 
pójdzie.  Świry  potrzebują  stabilizacji,  a na  uniwersytecie  początek  semestru  przypo-
mina trzęsienie ziemi. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby zostać studentką z prawdziwego 
zdarzenia. Jeszcze jeden semestr w roli wolnego słuchacza na pewno mi nie zaszkodzi.

— Chcesz omówić te problemy?
— Omawianie ich w niczym nie pomoże. Radzę sobie z nimi po swojemu, a z dru-

giej strony nawet nie mam pewności, czy umiałabym je ująć w słowa. — Spojrzała na 
mnie tak, jak to tylko ona potrafiła: troszkę bokiem, pochylając głowę. — Czyny są waż-
niejsze od słów, prawda?

— Wytarte, wyświechtane, mało oryginalne, wyciągnięte z lamusa. Tak to zwykle 

bywa z banalnymi opiniami.

— Jednak niedaleko jej do prawdy. Ciągle jeszcze miewam te „złe dni”, o których 

mówi ciocia Mary, ale jestem coraz bliżej rozwiązania. Ucieka przede mną, lecz nie bę-
dzie to trwało wiecznie. Jak tylko poznam jego twarz, Twinkie będzie mogła już na za-
wsze zostać normalną osobą. Super, co?

¬ ¬ ¬

Rozmyślałem  nad  tym  tajemniczym  oświadczeniem  przez  całą  drogę  do  Seattle. 

Twink  bardzo  wyraźnie  zachowywała  się  w ten  sposób  celowo,  ale  ja  obawiałem  się 
nadchodzącego  kryzysu.  Główny  problem  polegał  na  tym,  że  Twinkie  nie  miała  za-
miaru nikomu powiedzieć jasno, z czym się mocowała. Wydawała się absolutnie prze-
świadczona o słuszności tego, co zamierza zrobić, a to mi wyglądało na bezapelacyjną 
kwalifikację do pobytu w domu o pokojach bez klamek.

Na stancji o mało nie padłem z wrażenia. Oto Trish, Erika i Sylvia ubierały w salo-

nie choinkę.

— Nic nie rozumiem — przyznałem szczerze.
— Przecież lada moment nadejdą radosne święta — odezwała się Erika. — Słyszałeś 

już o tym?

— Uznałyśmy, że warto postawić choinkę — wyjaśniła Trish. — Co prawda na Boże 

Narodzenie wszyscy się rozjeżdżamy, ale i tutaj możemy sobie urządzić symboliczną 
Gwiazdkę. W niedzielę ci pasuje?

background image

186

187

— Pojutrze? Tak, jasne.
— Zamierzamy nawet znieść przy tej wyjątkowej okazji zakaz spożywania alkoholu 

i wypić kilka łyków grzanego piwa — dorzuciła Sylvia, wieszając bombki na gałązkach 
sztucznego drzewka.

— Ale podrywanie nadal nie wchodzi w rachubę — zastrzegła Erika. — Chociaż 

kto wie, jak się będzie zachowywała Trish, kiedy się ubzdryngoli... Nie trać nadziei.

— Dosyć już tego — odezwała się Trish. — Wystarczy tej błazenady.
—  Robisz  się  strasznie  ponura,  siostrzyczko  — stwierdziła  Erika.  — Pamiętaj, 

śmiech to zdrowie.

¬ ¬ ¬

— Nie przesadzajmy z prezentami gwiazdkowymi — zarządziła Trish przy sobot-

nim śniadaniu. — Ważne, żeby nikt nie czuł się zakłopotany.

— Do dziesięciu baksów? — zaproponował Charlie.
— Dobrze — zgodziła się Erika. — Mimo wszystko nie czułabym się bardzo zakło-

potana, gdyby ktoś mi zafundował diamenty. Ale ludzie pewnie zaczęliby gadać.

— Czyli nie drożej niż dziesięć dolarów, tak? — podsumowała Trish, patrząc na nas 

po kolei.

— Poddajemy to pod głosowanie? — spytał James.
— Przewodniczący zebrania wybierze komisję skrutacyjną — oznajmiła Trish.
— Zgłaszam się — oznajmiłem, przypominając sobie czasy, gdy chadzałem na spo-

tkania związkowe.

— Ja także — przyłączył się Charlie.
— Kto jest za, proszę podnieść rękę — odezwała się Trish, podchwytując ton.
Wszyscy wyraziliśmy swoją aprobatę.
— Wniosek przeszedł — oznajmiła Trish, stukając knykciami w blat stołu.
— Nie zapytałaś, kto jest przeciw i kto się wstrzymuje — wytknąłem jej.
— Czy masz jakieś obiekcje co do wyniku głosowania?
— Nie, ale powinnaś spytać.
— To głupie.
— Prawo wyraźnie określa, że powinnaś dać opozycji szansę sprzeciwu. Nie brałaś 

udziału w zebraniach związków zawodowych?

— W życiu nie należałam do żadnego związku.
— Niemożliwe! — oburzył się Charlie. — Mark, najwyższy czas stworzyć związek 

i zorganizować strajk.

— Z tym strajkiem raczej bym uważał — pohamował go James. — Jak się posu-

niesz za daleko, może ci zacząć burczeć w brzuchu, bo Międzynarodowy Związek Pań 
Przygotowujących Posiłki rozstawi pikiety na linii drzwi kuchennych.

background image

186

187

— Wiesz co, Charlie, facet mądrze gada — poparłem Jamesa. — Nie przeciągajmy 

struny.

—  Jakbym  słuchała  naszego  taty  — stwierdziła  Erika.  — Jest  bardzo  aktywnym 

członkiem  związku  zawodowego  cieśli.  Jego  zdaniem  do  związku  powinien  należeć 
każdy, a strajk trzeba koniecznie urządzić przynajmniej raz do roku, choćby po to, żeby 
właściciel wiedział, że mu ludzie patrzą na ręce.

Jeszcze jakiś czas żartowaliśmy sobie przy śniadaniu. Nic nas nie goniło, więc mie-

liśmy czas pobyć ze sobą. Zżyliśmy się w ciągu tych trzech wspólnych miesięcy, czuli-
śmy się jak w rodzinie. Pewnie właśnie dlatego postanowiliśmy sobie urządzić przyję-
cie bożonarodzeniowe. Jasne było dla wszystkich, że kiedyś się rozstaniemy, ale na razie 
mieszkaliśmy pod jednym dachem i to wystarczyło jako powód do wspólnego święto-
wania.

¬ ¬ ¬

Po kolacji w niedzielę zebraliśmy się w saloniku. Żartowaliśmy i śmialiśmy się z ku-

powanych w ostatniej chwili gwiazdkowych upominków. Nie da się nabyć czegoś przy-
zwoitego poniżej dziesięciu dolarów. Moim zdaniem wszelkie rekordy pobiła Erika. Nie 
mam pojęcia, gdzie znalazła krawat, który wręczyła Charliemu, ale był absolutnie kosz-
marny. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pokazałby się ludziom z czymś takim na szyi.

Po  obejrzeniu  prezentów  siedzieliśmy  przy  choince,  popijaliśmy  grzane  piwo 

i świetnie się bawiliśmy.

— A co tam u naszej ulubionej świruski? — spytał mnie Charlie. — Dawno tu nie 

zaglądała.

— Przechodzi huśtawkę nastrojów — wyjaśniłem. — Raz jest promienna i szczęśli-

wa, a raz smutna i zagubiona. Doprowadza swojego psychiatrę do obłędu.

— Jak to, dlaczego? — zaniepokoiła się Sylvia.
— W piątek byłem z nią w Lake Stevens. Wszystko wskazuje na to, że nasza bły-

skotliwa teoria na temat zasadniczego znaczenia zmiany głosu nie zdołała się obronić. 
Twink ma alergię. I to by było tyle. Jej matka twierdzi, że bliźniaczki miały regularne na-
pady kichania zależnie od tego, jakie ziółko akurat kwitło. Aha, no i w piątek Twink pla-
nowała przyszły semestr. Powiedziała Fallonowi, że zastanawia się, na jakie kursy pójść 
jako wolny słuchacz.

— Przyślij ją do mnie — podsunął James. — Będę miał „Wstęp do filozofii”.
—  Do  mnie  też  może  przychodzić  — zaproponowała  Sylvia.  — Zimą  wykładam 

psychologię.

— No, taka mieszanka to nawet najzdrowszego człowieka doprowadzi prostą drogą 

do zakładu zamkniętego na cztery spusty — zauważył Charlie. — A ponieważ na doda-

background image

tek Twink ma zwyczaj pisać prace, chociaż wcale nie musi, w końcu paru profesorów 
zacznie sobie wyrywać resztki włosów z głowy. Będzie mogła zapoczątkować paranoję 
egzystencjalną.

— Albo może stoicką depresję maniakalną — dodała Erika.
— Utylitaryzm schizofreniczny? — podrzuciła Trish.
—  Sylvio,  nie  będzie  nam  łatwo  — zamyślił  się  James.  — Jeśli  będziemy  uczyli 

Renatę, pewnie oboje powariujemy.

— Przynajmniej zostanie w rodzinie — podsumował Charlie. — Ta dziewczyna to 

prawdziwy skarb, więc zrobimy wszystko, żeby była z nami jak najdłużej.

background image

Ruch trzeci

APPASSIONATA

background image

190

191

Rozdział 16

Zawsze  w czasie  zapisów  na  semestr  zimowy  jest  wyjątkowo  dużo  zamieszania, 

może dlatego że Nowy Rok zdaje się odsuwać wszystko w czasie. Na szczęście zareje-
strowanie Twinkie na kursach prowadzonych przez Jamesa i Sylvię okazało się względ-
nie łatwym zadaniem, ponieważ nie wymagało wiele papierkowej roboty.

Przekonałem  profesora  Conrada,  że  odsłużyłem  już  swoje  jako  uczący  asystent, 

więc  choć  niechętnie,  jednak  odpuścił  mi  tę  pańszczyznę.  Ponieważ  nie  musiałem 
ubiegać się o stypendium, żeby mieć co jeść, a jednocześnie chciałem się pozbyć po-
smaku Miltona, zapisałem się na dwa seminaria ze współczesnej powieści amerykań-
skiej. Może się to wydać cokolwiek aroganckie, ale postanowiłem jednocześnie studio-
wać Hemingwaya i Faulknera.

Załatwiwszy wszystkie formalności związane z rejestracją, zajrzałem do biura pro-

fesora Conrada. Zawsze należy podtrzymywać bliskie kontakty z szefem.

— Czy ma pan jakieś problemy? — zapytał mnie od wejścia.
— W zasadzie  nie  — odparłem.  — Chciałem  tylko  podziękować  za  wsparcie,  bo 

dostałem się na seminaria bez kłopotów.

—  Nic  nie  zrobiłem  w tym  kierunku  — oznajmił.  — Twoja  rozprawa  naukowa, 

młody człowieku, pozostała niektórym w pamięci. Jak się miewa pańska protegowana?

— Twinkie? Bywało lepiej. Mam przeczucie, że jest na prostej drodze do domu bez 

klamek. W semestrze zimowym też będzie chodziła na kursy znajomych wykładowców, 
ale i tak nie mam pewności, czy dotrwa do wiosny.

— Przykro mi to słyszeć. Czy wyjaśniła ostatni akapit tej drugiej pracy?
— Nie powiedziała nic. Nawet pytania swojego psychiatry na ten temat zostawiła 

bez odpowiedzi.

— Czy i ta praca została wydrukowana? Myśli pan o karierze agenta literackiego?
— Niekoniecznie. To wypracowanie było lekko szurnięte, więc zrobiliśmy odbitkę 

dla doktora Fallona. Dostał ją w komplecie z kopiami taśm nagranymi przez Sylvię od 
świrów.

— Sylvia od świrów...

background image

190

191

— To taki nasz domowy żarcik. Sylvia robi specjalizację z chorób psychicznych i pi-

sze pracę naukową na temat przypadku Twink. Wystarczy, że Twink otworzy usta, a Sy-
lvia już włącza magnetofon.

— Obraca się pan w bardzo szczególnym towarzystwie.
— Wiem... Swoją drogą to zabawne. Dzień po dniu uczestniczę w sympozjum z sze-

ściu różnych dziedzin wiedzy. — Zerknąłem na zegarek. — Muszę jeszcze skoczyć do 
biblioteki, szefie. Wyjątkowo skąpo u mnie z Faulknerem.

— Życzę miłej zabawy.
— Serdeczne dzięki — odparłem ironicznie.
— Naprawdę nie ma za co.
I po co ja się wdaję w gierki słowne z profesorem Conradem! Powinienem mieć 

więcej oleju w głowie.

¬ ¬ ¬

Sylvia w ten piątek nie miała czasu nawet się podrapać, więc to ja zabrałem Twinkie 

na cotygodniową wizytę w cyrku doktora Fallona. Nie wiedzieć czemu, wydawała się 
spięta i niespokojna.

— Co cię dręczy, mała? — spytałem, kiedy już wyjechaliśmy na autostradę.
—  Zawsze  tak  jest  na  początku  semestru?  — zapytała.  — Ruch  jak  na  dworcu. 

Nowe kursy, nowi nauczyciele, nowy plan zajęć, nowi studenci... wszystko wywrócone 
do góry nogami.

— Będziesz musiała się przyzwyczaić. Spójrz na to z innej strony. Ponoć rozmaitość 

jest solą życia.

— Ja tam bym wolała się ponudzić. My, świry, nie przepadamy za zmianami.
— Już nie jesteś wariatką, zapomniałaś? Przecież udajesz normalnego człowieka.
— Tylko na wierzchu. W głębi duszy nadal jestem zdrowo stuknięta.
— No to udawaj. Jeśli będziesz odpowiednio długo grała normalną osobę, wejdzie 

ci to w krew.

— Nie dałabym w zakład własnej głowy. Jakiś czas jechaliśmy w milczeniu.
— Jak się znajduje właściciela samochodu? — zapytała Twink po dłuższej chwili.
—  Jeśli  zna  się  numer  rejestracyjny,  w ogóle  nie  ma  problemu.  A już  zwłaszcza 

dla ciebie. Przecież Mary pracuje w policji. Podaj jej numer, a ona zajrzy do kompu-
tera i w ciągu trzydziestu sekund będzie znała nazwisko właściciela, adres, grupę krwi 
i pewnie odciski palców, nie wspominając o ewentualnych wykroczeniach czy przestęp-
stwach.

— Nie pomyślałam o tym — przyznała. — Jakoś zapomniałam.
— Szukasz kogoś konkretnego? Czy to ważna sprawa?

background image

192

193

— Nie, pytam z czystej ciekawości. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem rozmawiały-

śmy z dziewczynami o różnych sprawach i jedna powiedziała, że policja nie może zdra-
dzać takich informacji. Że są zastrzeżone. Do użytku wewnętrznego albo coś w tym 
stylu.

— Niezupełnie — odparłem. — Oto są przyjemności życia w epoce komputerów. 

Nie ma już czegoś takiego jak prywatność.

— Charlie też potrafiłby dotrzeć do takich informacji?
—  Nie  pomyślałem  o nim  — przyznałem.  — Przypuszczam,  że  potrafiłby  wy-

ciągnąć  z komputera  czyjeś  nazwisko.  Pewnie  wystarczy,  jeśli  wciśnie  parę  klawiszy. 
Słuchaj, zdaje się, że właśnie odkryliśmy kopalnię złota! Wielu ludzi gotowych byłoby 
zapłacić za to, żeby zniknąć z konkretnych baz danych. Moglibyśmy założyć korporację 
Legalizacja Anonimowości. Komputery by powariowały.

— Trudno znaleźć do tego bardziej kompetentne osoby — podrzuciła gładko.
Nie wiedzieć czemu ta niemądra rozmowa o komputerach najwyraźniej wprawiła 

ją  w dobry  nastrój. W czasie  popołudniowej  sesji  z doktorem  Fallonem  Renata  była 
spokojna i opanowana. Przypuszczam, że w rozmowie ze świrem nie trzeba się bardzo 
wysilać, żeby było zabawnie. „Śmiech jest najlepszym lekarstwem” — powiedzenie stare 
jak świat, ale zawsze aktualne, szczególnie w przypadku Twink. W obu pracach podkre-
ślała, że ludzie normalni powinni się nauczyć śmiać z siebie samych. Jeśli parę żartów 
miało jej pomóc, gotów byłem kupować na tony broszurki z dowcipami.

Spotkanie z doktorem Fallonem przeszło gładko, Twink była w drodze powrotnej 

do Seattle szczęśliwa i zadowolona z życia. Może niepotrzebnie się o nią aż tak martwi-
liśmy. Nie kwalifikowała się do powrotu na stały pobyt w azylu.

Na stacji benzynowej zadzwoniłem z automatu na stancję. Odebrała Trish.
— Cześć, co mamy dziś na kolację? — spytałem.
— Klopsy i spaghetti, a dlaczego pytasz?
— Wystarczyłoby też dla Twinkie?
— Jak ona się czuje? — Trish wyraźnie była niezdecydowana. — Jest w dobrym na-

stroju?

— Jak najbardziej. Radosna i rozpromieniona. Rzadko wychodzi z domu, dlatego 

przyszło mi do głowy, że dobrze by jej zrobiła kolacja w naszym towarzystwie.

— Zgoda, zaproś ją. Jest bardzo sympatyczna, jeśli zachowuje się normalnie. Tylko 

kiedy świruje, działa ludziom na nerwy. — Trish roześmiała się krótko. — No i stało się. 
Zanim ją poznałam, nie używałam takich zwrotów. Przywieź ją. Spaghetti na pewno nie 
zabraknie.

I tak Twinkie zjadła z nami kolację tamtego wieczoru, była duszą towarzystwa, bo 

akurat odgrywała rolę fantastycznej dziewczyny. Miała naprawdę dobry dzień.

background image

192

193

¬ ¬ ¬

W zasadzie wyczerpałem możliwości sobotnich zajęć fizycznych, więc w tym tygo-

dniu postanowiłem uporządkować trochę warsztat w piwnicy. Doszedłem do wniosku, 
że przydałby się tam jakiś stół, nie zaszkodziłoby parę półek na narzędzia. Charlie trzy-
mał swoje w jednym kącie, James w drugim, a moje leżały wszędzie. Może gdybym za-
prowadził w piwnicy trochę porządku, nie traciłbym tyle czasu na szukanie konkret-
nego narzędzia, które się zawsze zawieruszy akurat wtedy, kiedy jest potrzebne.

Zrobiłem kilka szkiców i sprawdziłem zapasy drewna ze składu odpadów. W sumie 

niewiele zrobiłem w tę sobotę, ale przynajmniej znalazłem sobie jakieś zajęcie.

¬ ¬ ¬

James  spędził  większą  część  przerwy  świątecznej  w Everett.  Przekazał  nam  wia-

domość,  że  pani  Perry  wraca  do  zdrowia.  Jamesowi  wyraźnie  spadł  kamień  z serca. 
Człowiek niechętnie myśli o raku. Co fakt, to fakt.

Przy sobotniej kolacji powiedział nam, że w niedzielę rano będzie jechał do Everett, 

bo zawozi Andrew na lotnisko.

— Syn przyjaciela doszedł do wniosku, że już czas wracać na Harvard.
— Pewnie będzie musiał to i owo nadrobić — domyślił się Charlie.
— O której odlatuje? — spytała Trish.
— Koło dziewiętnastej — odparł James. — Dlaczego pytasz?
— Zaproś go do nas na obiad. Chyba wszyscy chcemy go poznać.
— Zadzwonię do niego, zapytam, co on na to.

¬ ¬ ¬

Mniej  więcej  w południe  James  i jego  przyjaciel  z Harvardu  pojawili  się  w na-

szej kuchni. Andrew Perry okazał się szczupłym młodym człowiekiem, który w prze-
ciwieństwie do wielu swoich kolegów z uczelni potrafił dostrzec całkiem spory obszar 
świata poza własnym nosem. Słowo „Harvard” nie padało z jego ust przy każdym zda-
niu. James nam go przedstawił, chłopak dostał od Eriki kawy i szybko wsiąkł w towa-
rzystwo.

Trish naturalnie zadawała mu wiele pytań i wydawała się odrobinę zasmucona, sły-

sząc nazwiska niektórych spośród jego profesorów. Chyba w każdej dziedzinie istnieją 
niepodważalne autorytety, naukowe sławy, a na Harvardzie zgromadziło się ich zdecy-
dowanie więcej niż gdzie indziej.

— James wspominał, że wasz dom zdobył sobie nie lada reputację wśród studentów 

— powiedział Andrew. — Podobno wszyscy chcą tu mieszkać.

background image

194

195

— Wszyscy  poza  imprezowiczami  — uściślił  Charlie.  — Owszem,  robią  maślane 

oczy  do  naszych  pań,  ale  odstrasza  ich  prohibicja.  Rozrywkowi  chłopcy  lubią  sobie 
wypić.

— Mieliśmy szczęście — stwierdziła Erika. — Dobrze się dobraliśmy. Każde z nas 

studiuje co innego, rozmowy przy kolacji zawsze są ciekawe, szczególnie na temat pracy 
Sylvii.

— Dlaczego? — zainteresował się Andrew.
— Sylvia pisze o przypadku Twinkie — wziął się do wyjaśniania Charlie. — Mark 

przedstawił nam prawdziwą wariatkę. Bywa denerwująca, ale w ogóle jest fajna.

— O, byłbym zapomniał. — James strzelił palcami. — Sylvio, zdaje się, że Andrew 

zna odpowiedź na jedną z zagadek. Wie, dlaczego Renata po ataku koszmarów zawsze 
mówi o wilkach.

— Czy ta Twinkie to dziewczyna, której siostrę zamordowano parę lat temu w Fo-

rest Park? — zapytał Andrew.

— Tak, to ona. Mark zna jej rodzinę, my poznaliśmy ją samą w semestrze jesien-

nym. No, mów.

—  Niewiele  jest  do  powiedzenia  — stwierdził Andrew.  — Nasz  dom  stoi  nieda-

leko Forest Park. Wszyscy doskonale pamiętamy noc morderstwa. Jeden z sąsiadów ma 
psiarnię,  eksperymentował  wtedy  z tworzeniem  nowych  ras.  Chciał  skrzyżować  ala-
skan husky i dzikiego wilka. Nie osiągnął jakichś spektakularnych wyników, bo ciągle 
otrzymywał wilki, a to nie są słodkie domowe psiaczki. W każdym razie tej nocy, kiedy 
w parku  zamordowano  dziewczynę,  wilki  jakby  dostały  szału.  Wyły  przez  całą  noc, 
a nawet jeszcze po wschodzie słońca.

— W gazetach nic o tym nie było — stwierdziłem zdziwiony.
Andrew wzruszył ramionami.
— My powiedzieliśmy policji wszystko.
— Więc dlatego Renata ciągle majaczy o wilczym skowycie! — wykrzyknęła Sylvia. 

— Teraz  już  rozumiem!  Mark,  mieliśmy  rację.  Renata  wraca  w koszmarach  do  nocy 
morderstwa. Muszę to powiedzieć doktorowi Fallonowi.

Ja jednak, muszę przyznać, miałem pewne wątpliwości. Jeżeli wilczy skowyt prze-

rażał Twink, to dlaczego potrafiła godzinami słuchać tej nieoznakowanej taśmy, na któ-
rej jakaś kobieta śpiewała z wilkami? Jeżeli wilczy skowyt był częścią koszmaru, nie po-
winna tak się wsłuchiwać w ten dziwaczny utwór...

Nadal nie wszystko do siebie pasowało.
Ponieważ Sylvia zapaliła się do nowej teorii, nie afiszowałem się ze swoimi wątpli-

wościami. Tak czy inaczej jedno wiedziałem z absolutną pewnością: prośbą, groźbą czy 
sposobem musiałem zdobyć kopię tej taśmy.

background image

194

195

¬ ¬ ¬

Wykłady  zaczynały  się  piątego  stycznia,  w poniedziałek. A ja  w semestrze  zimo-

wym nie prowadziłem żadnej grupy. Czysta radość.

Seminarium  z Hemingwaya  zajmowało  mi  dwie  godziny  z samego  rana,  zaraz 

potem leciałem na Faulknera. Pozwolę sobie na mały wtręt na temat stylu. Hemingway 
potrafił pisać zdania w zasadzie jednowyrazowe, tymczasem Faulkner spacerkiem dążył 
do celu tak okrężną drogą, że nie sposób u niego upolować podmiotu.

Trafił mi się w tym semestrze rozkład zajęć jak marzenie każdego studenta. Oba 

wykłady miałem rano, więc popołudnia zostawały do mojej dyspozycji. Było mi tak do-
brze, że aż czułem się winny... ale tylko trochę.

Czegoś  mi  jednak  brakowało.  Jakiś  czas  nie  mogłem  rozszyfrować  tego  uczucia, 

ale wreszcie olśniło mnie, że przestałem widywać Twink na zajęciach przez cztery dni 
w tygodniu. Co prawda nafaszerowałem Sylvię i Jamesa dobrymi radami na jej temat, 
ale przecież w końcu to jednak ja byłem za nią odpowiedzialny. Co innego, kiedy by-
wała u mnie na wykładach — zawsze mogłem ją mieć na oku. A teraz straciłem tę oka-
zję i musiałem polegać na sprawozdaniach z drugiej ręki albo spędzać większość cen-
nego wolnego czasu u Mary.

Zrobiło mi się odrobinę mniej radośnie.
Sylvia  miała  wykłady  w poniedziałki,  środy  i piątki,  a James  tylko  we  wtorki 

i czwartki, chociaż musiał włożyć wybranym studentom do głów ładne parę setek lat fi-
lozofii. Kurs Sylvii był ogólnodostępny, tak jak mój, toteż i ona dostała na wstępie pełen 
przekrój studenckiej braci, łącznie z durniami i kretynami. James, szczęśliwiec, prowa-
dził kurs, na który dostali się tylko studenci z wysoką średnią ocen, więc nie trzeba ich 
było wyrzucać na siłę.

—  Jak  tam  Twinkie,  wszystko  z nią  w porządku?  — spytałem  Sylvię  przy  kolacji 

tego wieczoru.

— Była trochę zamknięta w sobie, ale widziałam ją krótko. Pierwszego dnia tylko 

zbieram karty wpisu i zadaję coś do przeczytania. Nikt jeszcze nie potrafi się skupić, 
więc szkoda czasu na prawdziwy wykład.

— To się nazywa tumiwisizm, tak? — spytał Charlie, niewinnie uśmiechnięty.
— Nic podobnego! — zdenerwowała się Sylvia.
— Charlie, uważaj — przestrzegł James. — Sylvia bywa wybuchowa.
— Wiesz co, stary, sam to zauważyłem.
— Zauważyłbym, gdybyś zauważył — zauważył James.

background image

196

197

¬ ¬ ¬

Po kolacji wybraliśmy się we trzech Pod Zieloną Latarnię, sprawdzić, czy Bob ma do 

powiedzenia coś nowego i ekscytującego na temat Rzeźnika z Seattle.

— Co tam słychać dobrego? — spytał brata Charlie, gdy już wycofaliśmy się w za-

ciszny kąt i usiedliśmy przy stoliku.

— Nie ma dobrych wieści, braciszku — odparł Bob z kwaśną miną. — Chcesz usły-

szeć złe?

— Większość już znam — stwierdził Charlie. — Zbliżacie się do pojmania naszego 

nożownika?

— Ani o krok — przyznał Bob. — Pamiętacie tego marynarza, który został pocięty 

tuż przed Bożym Narodzeniem?

— Tego Murzyna? — upewnił się James.
— No właśnie. Powiedziałem wam, że w naszym wydziale wszyscy chodzili wkurze-

ni, bo marynarka nie wydała nam ciała w celu przeprowadzenia autopsji. Zgadza się?

— Zgadza — przytaknął James. — Powiedziałeś, że lekarze z marynarki mają za-

miar zabrać się do tego sami, a wyniki przekazać policji.

— I tak się właśnie stało. Trzeba przyznać, że nasi patolodzy wyglądają teraz nie naj-

lepiej — stwierdził Bob szczerze. — Byli pewni, że mądrale z marynarki nie mają poję-
cia o przeprowadzaniu autopsji, a jest całkiem odwrotnie. Wojskowi okazali się praw-
dziwymi  zawodowcami.  Przeprowadzili  testy,  które  by  naszym  nawet  do  głowy  nie 
przyszły, no i odkryli coś, co nasi kompletnie przegapili.

— Poważnie? — zdziwił się Charlie. — A co takiego?
— Wiecie, co to kurara?
— Trucizna — podrzucił Charlie.
— W zasadzie tak. To wyciąg z pewnej rośliny, używany przez niektóre plemiona 

Indian z amazońskiej dżungli do zatruwania strzał. Przedostając się do krwi, paraliżuje 
zwierzę — albo człowieka. W krwi marynarza znajdowała się potężna dawka kurary.

— A, to dlatego nikt nic nie słyszał, gdy Rzeźnik kroił swoje ofiary żywcem na ka-

wałki — powiedział Charlie.

— No właśnie. A kiedy już znaleźli we krwi marynarza kurarę, to zbadali go centy-

metr po centymetrze pod mikroskopem. Zgadnijcie, gdzie był ślad po igle.

— Pewnie w krtani? — spytał Charlie zduszonym głosem.
— Zgadłeś, braciszku — oznajmił Bob. — Wygląda na to, że Rzeźnik biega ze strzy-

kawką  do  zastrzyków  podskórnych  napełnioną  kurarą  i kiedy  upatrzy  sobie  face-
ta,  wbija  mu  igłę  w szyję.  Stąd  brak  jakichkolwiek  odgłosów  zbrodni.  Kurara  parali-
żuje struny głosowe oraz płuca, więc napadnięty nawet nie piśnie, chociaż jest krojony 
na kawałki. No i oczywiście w ciągu kilku sekund traci zdolność ruchu, więc nie może 
uciec ani nawet podnieść ręki.

background image

196

197

— Skąd się bierze kurarę? — spytałem. — To chyba dość egzotyczny specyfik?
— Od patologów dowiedzieliśmy się, że jest dostępny w każdej przyzwoicie zaopa-

trzonej aptece. Używa się go do czasowego porażenia mięśni oddechowych, najczęściej 
w przypadku ataku padaczki, ale przypuszczam, że także w innych chorobach powodu-
jących konwulsje.

— Może wobec tego Rzeźnik jest lekarzem? Albo pielęgniarzem czy aptekarzem? 

— zastanowił się James.

—  Niekoniecznie  — stwierdził  Bob.  — Owszem,  zapewne  jest  to  osoba  zna-

jąca działanie kurary, ale może to być na przykład ktoś, kto miał w rodzinie epilepty-
ka. Właściwości kurary nie są żadną tajemnicą. Zresztą kiedy już dowiedzieliśmy się, 
że Rzeźnik używa kurary, któryś z chłopaków przepytał komputer na tę okoliczność 
i okazało się, że w październiku zeszłego roku skradziono ją z apteki w Queen Anne. 
Włamanie było niezwykłe, bo złodziej nie tknął opiatów ani żadnych innych poprawia-
czy nastroju, zwinął tylko kurarę.

— Mieliście wielkie szczęście, że lekarze z marynarki przeprowadzili autopsję.
—  Nie  przesadzajmy  — zaprotestował  Bob  słabo.  — Nasi  patolodzy  sprawdzają 

dziesiątki ciał. Czasami zdarza im się śpieszyć, to wszystko. Przecież nie będą szukali 
trucizny w ciele faceta, który został wypatroszony jak ryba. Przyczyna śmierci była wi-
doczna na pierwszy rzut oka, więc skoncentrowali się na oznaczeniu dokładnego czasu 
zgonu. A tamtych z marynarki nic nie goniło, mogli się zająć szczegółami. Zrobili nawet 
parę egzotycznych posunięć. Na przykład wymierzyli każde cięcie i zadrapanie na ciele 
tego marynarza. Doszli do zadziwiającej konkluzji.

— Jakiej? — zainteresował się Charlie.
—  Ich  zdaniem  Rzeźnik  korzysta  z narzędzia  domowej  roboty.  Jego  nóż  ma  za-

krzywione  ostrze  długości  najwyżej  siedmiu  centymetrów.  Podobno  morderca  naj-
pierw wbija w ofiarę czubek noża, potem ciągnie przez ciało: ramiona, gardło, brzuch... 
Napadnięty, sparaliżowany kurara, nie może się w tym czasie ruszyć ani wydać z siebie 
żadnego dźwięku, więc Rzeźnik kroi, jak długo zechce. Jeśli się troszkę postara, zabawa 
może trwać nawet godzinę.

— Ble! — skrzywił się Charlie.
— Co racja, to racja — zgodził się Bob. — Musimy złapać tego świra. Jakaś strzela-

nina czy zwykłe zadźganie nożem to jedno, ale Rzeźnikowi najwyraźniej nie wystarcza 
sam fakt, że pozbawia ofiarę życia. On chce zadawać jak najwięcej bólu. Mam przeczu-
cie, że gdyby tylko mógł, utrzymywałby krojonego faceta przy życiu nawet tydzień, od-
cinając od czasu do czasu to, tamto czy owo. Najgorsze, że taki siekany nie może się ani 
ruszyć, ani nawet krzyczeć.

background image

199

¬ ¬ ¬

Przez pierwszy tydzień semestru zimowego panowało lekkie zamieszanie. Zawsze 

chwilę  trwa,  nim  się  wszystko  ułoży. W czwartek  rano  czytałem „Wiosenne  potoki” 
Hemingwaya. Świetnie się bawiłem dzięki tej skandalicznej parodii nudnego i przycięż-
kiego pisarstwa niegdyś sławnego Sherwooda Andersena. Jeśli można Hemingwayowi 
wierzyć,  machnął  ten  kawałek  w dziesięć  dni,  a przecież  stworzył  jedno  z większych 
oszustw literackich dwudziestego wieku. Dostał od Scribnera bardzo interesującą pro-
pozycję dotyczącą debiutanckiej powieści „Słońce też wschodzi”, ale wcześniej zdążył 
podpisać kontrakt z Boni and Liveright, gdzie publikował także Anderson. Ponieważ 
Anderson był numerem jeden w Boni and Liveright, więc kiedy Hemingway stworzył 
kpinę pod tytułem „Wiosenne potoki”, wydawnictwo nie chciało mieć z nim do czynie-
nia. Dzięki temu pozbył się niewolniczej umowy i natychmiast podpisał porozumienie 
ze Scribnerem — za dużo większe pieniądze. Spryciarz.

Mniej więcej o dziewiątej z dołu zawołała mnie Erika.
— Mark, telefon do ciebie!
— Już idę! — Ruszyłem pędem po schodach. 
Dzwoniła Mary.
— Ren znowu ma kłopoty — powiedziała.
— Cholera! Przecież miało jej to mijać!
— Jakoś nie mija. Gdy wróciłam z pracy, już zaczynało być źle. Nagrałam jakieś 

piętnaście minut, a potem dałam jej pigułkę.

— Powiedziała coś innego niż zwykle?
— Nie. Moim zdaniem będzie w kółko przechodziła przez to samo, dopóki ktoś 

nie zrozumie, o co chodzi. I przypuszczam, że nie mamy dużo czasu, bo ona tego długo 
nie wytrzyma. Któregoś dnia po prostu nie wróci z takiego odskoku. Wtedy wyląduje 
u doktora Fallona i nie przypuszczam, żeby jeszcze kiedykolwiek miała okazję pomy-
śleć o studiach.

— Pewnie masz rację. Powinniśmy wziąć zady w troki i sprawdzić, czy Fallon albo 

Sylvia potrafią chodzić na wyższym biegu. Zdaje się, że czas nam się kurczy.

— Spróbuj znaleźć Sylvię. I przegraj tę taśmę, zanim ją zgubię.
— Już się biorę do roboty — obiecałem.

background image

199

Rozdział 17

Sylvia była tego dnia na terenie uniwersytetu, a że szukanie jej mogłoby mi zająć 

cały  dzień,  skorzystałem  z innego  wyjścia.  Miałem  stary  dwukasetowy  magnetofon, 
który posłałem na emeryturę w chwili, kiedy zaopatrzyłem się w lepszy sprzęt audio. 
Znalazłem go teraz na dnie szafy, wetknąłem w kieszeń kilka czystych taśm i zszedłem 
na dół.

— Co się dzieje? — spytała Erika.
—  Twinkie  znowu  odjechała  — powiedziałem.  — Mary  nagrała  większą  część 

sceny, więc jadę zrobić kopie. Sylvia będzie chciała mieć jedną, Fallon też, na pewno.

— Ma te ataki coraz częściej, prawda?
— Tak, rzeczywiście. Mary twierdzi, że jeśli szybko czegoś nie wymyślimy, Twink 

wróci do zakładu zamkniętego już na dobre.

— Cholera! — wyrwało się jej.
— Jak najbardziej — nie miałem zamiaru protestować.

¬ ¬ ¬

Mary na mnie czekała.
— Gdzie Sylvia? — spytała od wejścia.
— Gdzieś na uczelni — odpowiedziałem. — Nie mam najmniejszego zamiaru jej 

szukać. Jak wróci do domu, dostanie przegraną taśmę.

— Dobry pomysł — przyznała Mary. — Idź do kuchni. Zmieścisz się razem z tą 

szafą grającą, a nie narobisz mi bałaganu w salonie.

— Nie ma sprawy.
Zrobiłem kilka kopii taśmy nagranej przez Mary i właśnie miałem pakować cały 

majdan, kiedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

— Mary, czy Twink puszczała ci kiedyś swoją ulubioną taśmę?
— Tę, gdzie jakaś kobieta śpiewa ze stadem wilków?
— No właśnie. Często jej słucha?

background image

200

201

— Na tyle często, że mam serdecznie dosyć. A dlaczego pytasz?
— Wiesz doskonale, że Twink, kiedy odlatuje, skarży się na wilczy skowyt. Nie dziwi 

cię, że w „normalne” dni słucha tej taśmy?

— Rzeczywiście, masz rację, to dziwne.
— Skoro ciągle tego słucha, pewnie taśma jest w magnetofonie. Mogłabyś zakraść 

się tam po cichu, żeby Twinkie nie obudzić? Chciałbym tę taśmę też przegrać. Może 
Sylvia albo doktor Fallon domyślą się dzięki temu nagraniu, co się dzieje z Twink?

— Nie muszę się zakradać. Nie obudziłoby jej teraz nawet trzęsienie ziemi. Zaraz ci 

przyniosę tę kasetę.

— Dzięki. Mam przeczucie, że może się okazać bardzo ważna.
— No to skopiuj ją kilka razy.

¬ ¬ ¬

Około trzeciej po południu Sylvia wróciła do domu i przeczytała wiadomość, którą 

przyczepiłem jej na drzwiach taśmą klejącą.

— Hej, tam na górze! — zawołała, stojąc u podnóża schodów.
Wystawiłem głowę na korytarz.
— Mogłabyś przyjść na górę? Twink znowu miała zły dzień, Mary nagrała więk-

szość tego, co się działo, a ja skopiowałem tę taśmę.

— Było tym razem coś nowego? — spytała, wchodząc na piętro.
— Mary nic takiego nie wyłapała. Ja też właściwie mam wrażenie, jakbym słuchał 

nagrania z listopada.

— Daj posłuchać — poleciła mi Sylvia.
Zaczęło się od jęków na temat wilczego skowytu. Skoro już Andrew Perry wyjaśnił 

nam sprawę wilków w pobliżu Forest Park, sprawa wydawała się znacznie bardziej zro-
zumiała. Potem nastąpił fragment o tym, że Twink jest cała umazana krwią. Pewnie od-
nosił się do czegoś, co nie znalazło się w policyjnych raportach ani artykułach praso-
wych. Może kiedy znalazła zamordowaną siostrę, objęła ją, a wtedy na pewno była cała 
we krwi. Jednego nadal nie rozumiałem — tego urywku o zimnej wodzie. Regina zo-
stała zamordowana pod koniec maja, a wtedy było ciepło.

— Głos jest zupełnie inny — zauważyła Sylvia. — Zwróciłeś na to uwagę?
— Nie zauważyłem żadnej zmiany.
— Pewnie dlatego że nie słuchałeś listopadowej taśmy tyle razy co ja. Jest wyraźna 

różnica. Tutaj Renata mówi głosem bardziej spiętym i pełnym przerażenia. Puść jesz-
cze raz.

Przewinąłem  taśmę,  wcisnąłem  odtwarzanie.  Długą  chwilę  słuchałem  z natężoną 

uwagą.

background image

200

201

— Może i masz rację — oceniłem, zatrzymując taśmę. — Chyba poprzednio bar-

dziej słuchałem, co mówi, a nie w jaki sposób. Rzeczywiście wydaje się bardziej pod-
ekscytowana.

— Puść dalej.
— Dalej jest już tylko język bliźniaczek.
— Nieważne. Chcę posłuchać tonu, nie słów.
Silne  emocje  w głosie  Twink  dały  się  słyszeć  także  w drugiej  części  nagrania. 

Powiedziałbym nawet, że były wyraźniejsze.

— Wygląda na to, że Twink się rozsypuje — stwierdziłem ponuro, kiedy już od-

słuchaliśmy całe nagranie. — A, mam dla ciebie coś jeszcze. Przegrałem tę taśmę, któ-
rej Twink słucha bez przerwy. — Włożyłem kasetę do magnetofonu. — Weź się w garść 
— ostrzegłem. — Mocna rzecz.

Wcisnąłem klawisz.
Kobiecy głos złączył się w unisono z wilczym skowytem. Sylvia miała coraz więk-

sze oczy.

Wreszcie nagranie dobiegło końca.
— Dobry Boże! Co to właściwie jest?
— Nie mam bladego pojęcia — przyznałem. — Kaseta nie jest opisana, licho wie, 

mogła to nagrać Regina. Pierwszy raz usłyszałem to jesienią, zaraz po tym jak Twink 
przeprowadziła się do Mary. Zadzwoniłem do niej któregoś wieczoru i usłyszałem to 
nagranie w tle. Twink miała jakiś rozmarzony głos i powiedziała, żebym jej nie prze-
szkadzał słuchać, jak wilki dla niej śpiewają. No i odłożyła słuchawkę. Właściwie za-
pomniałem o tej scenie, przypomniała mi się, dopiero kiedy Twink zaczęła majaczyć 
o wilczym skowycie. Czy to nie dziwne, że kiedy jest normalna, słucha tego na okrągło, 
a jak zeświruje, jęczy, że słyszy wilki?

— Spytam o zdanie doktora Fallona — postanowiła Sylvia. — Dla mnie to za trud-

ne. Ale zgadzam się z tobą. Ta taśma prawdopodobnie jest bardzo ważna.

— Cieszę się, że ci się podobała.
— Tego nie powiedziałam. Może się okazać ważna, ale mnie przeraża.

¬ ¬ ¬

W piątek rano, zaraz po wykładzie, Sylvia zabrała Twink do kliniki Lake Stevens. 

Robiła dobrą minę do złej gry, ale była wyraźnie zmartwiona.

Ja  po  seminariach  wróciłem  na  stancję,  bo  żołądek  przypomniał  mi  o lunchu. 

W kuchni siedział Charlie przed odbiornikiem telewizyjnym.

— Co nowego? — spytałem.

background image

202

203

— Znaleźli następnego sztywniaka — odparł. — Gdzieś w okolicy Auburn. Leżał 

już jakiś czas, w każdym razie na tyle długo, że koroner nie potrafi dokładnie określić 
daty zgonu. Cała czereda z telewizji nie posiada się z wrażenia, ale gliniarze chyba nie-
wiele skorzystają z tego trupa. Mocno przeterminowany.

— Wiedzą już, jak się nazywał?
— Pracują nad tym. Albo postanowili nie puszczać pary z gęby. Bob pewnie coś 

wie, ale w końcu co za różnica, Auburn jest dość daleko stąd. Wieczorem sprawdzimy, 
co ma do powiedzenia mój wielki brat.

Zrobiłem sobie parę kanapek, a Charlie w tym czasie przypinał kąśliwe komentarze 

różnym dziennikarzom telewizyjnym, którzy próbowali wjechać na historii Rzeźnika 
do panteonu sławy. Jak się tak człowiek przyjrzy, piranie z telewizorni to jednak żało-
sna zgraja. Wieczna i desperacka potrzeba przykuwania uwagi publiczności prowadzi 
ich najkrótszą drogą do absurdu, a ich pobożne stwierdzenia w stylu „opinia publiczna 
ma  prawo  się  dowiedzieć”  są  żywym  przykładem  na  przeoczenie  jednego  istotnego 
faktu, tego mianowicie, że opinia publiczna może już mieć powyżej uszu całego tematu. 
W każdym razie mnie już zaczynało się zbierać na mdłości.

¬ ¬ ¬

Po kolacji powędrowaliśmy we trzech Pod Zieloną Latarnię, by zasięgnąć języka 

u Boba Westa. Przypuszczam, że gdyby ktoś chciał się temu przyjrzeć bliżej, doszedłby 
do wniosku, że jesteśmy równie głupi jak cała reszta pustogłowych miłośników sensa-
cji, głodnym wzrokiem pożerających ekran telewizyjny w oczekiwaniu na najmniejszą 
wzmiankę na upragniony temat.

Bob wydawał się lekko spięty.
— Co cię ugryzło, braciszku? — zainteresował się Charlie.
— Za dużo kłapię dziobem — przyznał szczerze Bob. — Informację o kurarze mu-

sicie zachować wyłącznie dla siebie, panowie. Nie chcemy przecieków. Okazuje się, że 
jest  to  jedyna  solidna  podstawa  do  dalszego  dochodzenia,  a jeśli  wieść  się  rozejdzie, 
facet może zmienić zwyczaje. Albo wyemigrować do Chicago.

—  Rozumiem,  że  u tego  sztywnego  z Auburn  też  znaleźliście  kurarę?  — spytał 

James.

— Jasne. Ciało nie było w najlepszym stanie, ale koroner i tak wykrył ślady tej tru-

cizny. Najwyraźniej morderca korzystał z niej od początku, od Muńoza, tego zabitego 
we wrześniu. Nie mamy jeszcze dowodów, ale domyślamy się, że facet nie jest z gatunku 
dwumetrowych byków ważących sto kilo. Używa kurary, a nie siły, trucizną obezwład-
nia ofiarę, która usiłuje z nim walczyć.

— Znacie już nazwisko ofiary z Auburn? — zapytałem.

background image

202

203

— Larson. Samuel Larson. Kolejny niebieski ptaszek, jak większość ofiar Rzeźnika. 

Aresztowany najczęściej za kradzieże sklepowe i posiadanie sprzętu do zażywania nar-
kotyków. Jakiś czas temu w Tacoma był podejrzany o gwałt, ale wtedy jeszcze ludzie nie 
zdawali sobie sprawy, że w kwestiach identyfikacji osób DNA jest znacznie lepszym do-
wodem niż odciski palców. Ofiara przed zgłoszeniem gwałtu wzięła długą i gorącą ką-
piel, a potem nie potrafiła z całą pewnością zidentyfikować Larsona, więc gliniarze nie 
mieli wystarczających dowodów, żeby wnieść sprawę do sądu.

— W życiorysach ofiar Rzeźnika często się przewija gwałt albo usiłowanie gwałtu, 

prawda? — zauważył James.

— I w sumie nic w tym dziwnego — stwierdził Bob. — Mamy do czynienia ze spe-

cyficzną subkulturą. Dziewczęta, które się zadają z takimi opryszkami, najczęściej nie 
należą do osób o wysokim ilorazie inteligencji, w dodatku linia oddzielająca w tym śro-
dowisku gwałt od aktu seksualnego jest bardzo cienka. Jeśli dziewczyna nie wrzeszczy 
wniebogłosy ani nie wyciąga noża, chłopak, który zresztą jest zwykle pijany albo na-
ćpany, będzie przekonany, że po prostu ma skromną partnerkę. Oni nie czekają na for-
malne  zezwolenie. W zasadzie  każdy  z tych  złodziejaszków  ma  na  koncie  przynajm-
niej jedno oskarżenie o gwałt. — Spojrzał na zegarek. — Muszę uciekać — stwierdził. 
— Pamiętajcie, co wam powiedziałem. Informację o kurarze zatrzymajcie dla siebie. To 
nasz jedyny atut, więc nie zawalcie sprawy.

¬ ¬ ¬

Weekend  spędziłem  z Hemingwayem.  Pisarze  okresu  międzywojennego  miewali 

dziwaczne nawyki, jeśli chodzi o pracę. Na przykład F. Scott Fitzgerald podobno na-
pisał raz opowiadanie, siedząc na torach wyścigów konnych. A ojczulek Hemingway, 
mieszkając w Paryżu w latach dwudziestych, chadzał do niewielkiego bistra mieszczą-
cego się przy wąskiej brukowanej ulicy i każdego ranka o szóstej rano siadał na meta-
lowym krześle przy stoliczku nakrytym obrusem w kratkę. Pisał dopóty, dopóki do-
brze mu szło, a przerywał jedynie wówczas, gdy wiedział, co się dalej wydarzy w jego 
opowieści. Stworzył tam kilka klasycznych pozycji literatury dwudziestowiecznej, ko-
rzystając z kieszonkowego notesu i ogryzka ołówka, który ostrzył najprawdopodobniej 
nożem. To tyle w kwestii komentarza do stwierdzenia, że nie sposób napisać dobrej po-
wieści bez komputera.

Ciągle  jeszcze  byłem  trochę  przybity  całym  semestrem  w towarzystwie  Miltona 

i musiałem  odrobinę  zwiększyć  obroty,  żeby  się  dostroić  do  Hemingwaya.  Ludzie 
z epoki pierwszej wojny światowej mieli ponure życie. Koszmary, z jakimi się spotkali 
na froncie, przekraczają granice wyobraźni. Musieli się zdrowo wziąć w garść, żeby nie 
zwariować.  Zazwyczaj  opisywali  rzeczywistość  z obiektywnością  klinicysty.  Nie  do-

background image

204

205

ceniali emocji. Czytając Hemingwaya, nie sposób pozostać obojętnym. Trzeba razem 
z nim przeżyć wszystko. Moim zdaniem lata sześćdziesiąte poważnie zaszkodziły litera-
turze amerykańskiej. To całe „wywnętrzanie się” nie dało dobrych rezultatów.

¬ ¬ ¬

Ponieważ w semestrze zimowym nie uczyłem i nie mogłem mieć Twinkie na oku, 

jak  to  się  działo  w semestrze  jesiennym,  musiałem  mieć  nadzieję,  że  James  i Sylvia 
mnie odpowiednio wyręczą. Nadal była „w rodzinie”, jeśli można to tak określić, ale 
mimo wszystko o krok dalej ode mnie niż poprzednio, więc trochę się denerwowałem. 
I Sylvię, i Jamesa darzyła zaufaniem, bez dwóch zdań, ale siłą rzeczy gorzej niż ja znali 
Twinkie. Mógłbym dostrzec drobiazgi, na które oni nie zwrócą uwagi, Twink pewnie 
powiedziałaby mi o sprawach, o których im nawet nie wspomni.

— Bez przerwy zadaje mi pytania, na które nie umiem odpowiedzieć — powiedział 

nam James przy wtorkowej kolacji. — Wciąż kłócimy się na temat systemu karnego, dys-
kutujemy, czy rzeczywiście spełnia swój cel.

— Ciekawe — odezwała się Trish.
—  Renata  twierdzi,  że  określona  liczba  lat  w więzieniu  nie  jest  w najmniejszym 

stopniu środkiem zapobiegawczym, jeśli przestępca czuje, że sumienie nakazuje mu po-
pełnić przestępstwo. Czasami mam wrażenie, jakbym słuchał jakiegoś mafiosa: „Jeżeli 
Luciano  przyłożył  mojemu  kumplowi,  mam  moralny  obowiązek  odstrzelić  mu  łeb”. 
W tym momencie przestajemy rozmawiać o regułach prawa i wchodzimy na teren mo-
ralnego usprawiedliwienia.

— To śmieszne! — wykrzyknęła Trish.
— Może i śmieszne, ale prowadzi do kilku interesujących pytań, prawda?
— Jeżeli uważasz, że trudno ci sobie radzić z tą dziewczyną, powinieneś posłuchać, 

jak na moich zajęciach mówi o psychozach — stwierdziła Sylvia. — Potrafi wręcz pal-
nąć wykład. Utrzymuje, że psychoza jest postrzegana jako taka jedynie przez świat ze-
wnętrzny. My uważamy takiego człowieka za chorego, natomiast on wie, że jest zupeł-
nie normalny.

— Witajcie we wspaniałym świecie Twinkie — rzekłem. — Teraz już wiecie, ile roz-

rywki miałem w zeszłym semestrze.

¬ ¬ ¬

We wtorek do zbrodni popełnionych przez Rzeźnika przyznała się następna osoba. 

Tym razem jednak dziennikarze zadali sobie trud sprawdzenia faceta, zanim pognali 
do studio, by stanąć przed kamerą. Okazał się kolejnym świrem, który przyznałby się 

background image

204

205

dokładnie do wszystkiego. Jeden z reporterów, wyjątkowo istota myśląca w tym gronie, 
poczynił ciekawą obserwację. Mianowicie najnowszy uzurpator cierpiał na specyficzną 
odmianę hipochondrii. Zamiast odkrywać u siebie wszystkie znane choroby, wykony-
wał wariackie telefony, przyznając się do zbrodni, których w żaden sposób nie mógł po-
pełnić. Hipochondryk pragnie zwrócić na siebie uwagę lekarza, natomiast facet, który 
bierze na siebie cudze zbrodnie, chce przyciągnąć zainteresowanie gliniarzy i mediów. 
Prawdziwy czubek może posunąć się nawet do tego, że zabije kogoś sławnego wyłącz-
nie po to, żeby jego nazwisko ukazało się w gazetach. Innymi słowy: „Patrzcie na mnie! 
To ja!”, posunięte do ostateczności.

W tym konkretnym wypadku wariat dostał w zamian za przedstawienie dwa ty-

godnie  obserwacji  na  oddziale  psychiatrycznym  szpitala  miejskiego.  Sylvia  przynio-
sła nam wieści, że powinien właściwie na stałe wylądować w zakładzie zamkniętym, 
ale ponieważ nie stanowił rzeczywistego zagrożenia, pewnie wkrótce będzie wolny jak 
ptak.

¬ ¬ ¬

W  czwartek  wstałem  bardzo  wcześnie.  Przez  godzinkę  czytałem  „Wściekłość 

i wrzask” Faulknera, a potem zszedłem na dół, mając nadzieję, że kawa Eriki rozjaśni 
mi w głowie.

Tymczasem Erika i Charlie siedzieli w kuchni przyklejeni do telewizora.
— Rzeźnik wrócił do korzeni — obwieścił Charlie. — Dziś w nocy zadźgał faceta 

w Montlake Park, to nie dalej niż pięć kilometrów stąd.

—  Fatalnie  — skrzywiłem  się.  — Zaczynam  go  mieć  powyżej  uszu.  — Udało  mi 

się dotrzeć do ekspresu, zanim Erika mi przeszkodziła. Obrzuciła mnie ciężkim spoj-
rzeniem. — Nie denerwuj się — poprosiłem. — Zobacz, naprawdę potrafię sobie nalać 
kawy. — Napełniłem kubek. — Zauważ, nawet nie rozlałem na podłogę.

— Mądrala się znalazł.
— Nie gniewaj się. — Usiadłem. — Gdzie właściwie jest Montlake Park? — zapyta-

łem Charliego.

— Naturalnie w okręgu Montlake. Naprzeciwko kampusu, po drugiej stronie zatoki 

Portage. W zasadzie na naszym podwórku.

— Kolejny niebieski ptaszek?
—  Jak  najbardziej.  Uzależniony  od  kokainy,  w ciągu  ostatnich  kilku  lat  przymy-

kany parę razy za różne drobniejsze przestępstwa i wykroczenia. Ale za to nasz nożow-
nik robi się nieostrożny. Trzeba przyznać, że gliny naprawdę rzetelnie patrolują wszyst-
kie parki w północnym Seattle, niewiele brakowało, żeby któryś przyłapał chłoptasia na 
gorącym uczynku.

background image

206

207

¬ ¬ ¬

Tego ranka najpierw poszedłem do biblioteki, a potem zajrzałem do biura profesora 

Conrada. Ot tak, dla podtrzymania kontaktu.

— Jak tam pańska zwariowana przyjaciółka? — spytał mnie profesor Conrad.
— Trudno powiedzieć, szefie — odpowiedziałem szczerze. — Chodzi w tym seme-

strze na psychologię i filozofię, nadal ma dość poważne problemy, raczej niezwiązane 
z kursami.

—  Jeśli  nie  skróci  pan  smyczy  tej  dziewczynie,  zgarnie  ją  jakiś  inny  wydział 

— ostrzegł mnie z powagą.

— Nic nie poradzę, szefie. Moi współlokatorzy też ją lubią. Ale niech się pan nie 

martwi. Już ich sobie owinęła wokół palca. Zadaje pytania, na które nie potrafią odpo-
wiedzieć.

— To rozumiem — stwierdził z wyraźną sympatią.

¬ ¬ ¬

Wróciłem na stancję prawie w południe. Na moich drzwiach tkwiła żółta samo-

przylepna karteczka. „Muszę z tobą pogadać. James”. Wstawiłem neseser do swojego po-
koju, poszedłem trochę dalej korytarzem i zastukałem do Jamesa. Otworzył niemal na-
tychmiast.

— Co się stało?
— Renata dziwnie się zachowywała w czasie zajęć.
— Co w tym nowego?
— Nie, nie, tym razem zachowywała się naprawdę dziwnie. Kiedy zacząłem wykład, 

miała wyjątkowo dużo do powiedzenia, chociaż sensu w tym nie było za grosz. A potem 
nagle urwała w środku zdania, rozejrzała się dookoła, jakby w ogóle nie wiedziała, gdzie 
się znajduje. Po sekundzie chwyciła swoje książki i wypadła z sali wykładowej.

— To coś zupełnie nowego.
— Owszem — zgodził się. — Nigdy wcześniej nic podobnego jej się nie zdarzyło. 

Lepiej sprawdź, co się z nią dzieje. Mam nadzieję, że to nic poważnego.

— Dobra, zbieram się.
I tak właśnie zrobiłem. Pojechałem od razu do Mary, zapukałem do kuchennych 

drzwi,  ale  nikt  mi  nie  otworzył.  Wobec  czego  obszedłem  dom  dookoła  i zajrzałem 
w okna pokoju Twink. Niestety, zasłony były zaciągnięte.

— Do licha! — mruknąłem pod nosem.
W tej sytuacji nie miałem wyboru. Podszedłem do frontowych drzwi i zadzwoni-

łem. Mary raczej nie będzie uszczęśliwiona, ale musiałem przecież znaleźć Twink.

background image

206

207

Zadzwoniłem jeszcze raz. Po kilku minutach Mary otworzyła mi drzwi. Była w szla-

froku, zaspana przecierała oczy.

— Przepraszam, nie chciałem cię obudzić — powiedziałem — ale muszę znaleźć 

Renatę.

— Poszła na uczelnię. Przecież doskonale o tym wiesz.
— Może i poszła, a nawet doszła, ale nie została. James powiedział, że zachowywała 

się bardzo dziwnie, a w końcu wyskoczyła z sali jak oparzona. Mogłabyś sprawdzić, czy 
wróciła do domu?

— Wejdź. — Mary otworzyła szerzej drzwi. Podeszła do pokoju Twink i zastuka-

ła. Nie było żadnej odpowiedzi, więc zajrzała do środka. — Nie ma nikogo! — zawołała 
w moją stronę.

— Cholera jasna! — zakląłem serdecznie. — Do diabła, gdzie ona jest? Jeśli James 

ma rację, mogła się kompletnie rozsypać!

— Ma jakieś ulubione miejsce na terenie kampusu?
— Może klub korporacji studenckiej. Nie jest jeszcze członkinią, ale spędza z tymi 

dziewczętami sporo czasu.

— Zadzwoń tam, ja się w tym czasie ubiorę.
— Muszę znaleźć numer. Masz książkę telefoniczną?
I właśnie wtedy otworzyły się drzwi.
— Mark, skąd się tu wziąłeś? — zapytała Twink niebotycznie zdumiona. — Kto ci 

pozwolił budzić ciocię Mary?

— Gdzieś ty się podziewała?!! — wrzasnąłem. — James powiedział, że wyleciałaś 

z sali jak do pożaru.

— Dajcie wy mi wreszcie święty spokój! — wściekła się Twink. — Nie mogę nawet 

kichnąć  spokojnie!  Zjadłam  coś  nieświeżego  i mam  kłopoty  z żołądkiem.  Musiałam 
bardzo szybko znaleźć toaletę.

—  A...  — Czułem  się  jak  ostatni  głupek.  — James  odebrał  to  zupełnie  inaczej. 

Powiedział, że mówiłaś coś dziwnego, a potem wyskoczyłaś jak oparzona.

Wzniosła oczy do sufitu.
— Tematem był Platon — odezwała się do mnie takim tonem, jakby coś tłumaczyła 

niezbyt lotnemu dziecku. — Znasz go ze słyszenia, prawda? No więc miałam parę świa-
tłych pomysłów na temat jego teorii i chciałam się nimi podzielić z Jamesem, ale nagle 
się okazało, że muszę koniecznie iść do toalety. Możliwe, że nie mówiłam zbyt skład-
nie,  ale  natura  wzywała  mnie  wielkim  głosem!  — Przerwała  raptownie.  — Wybacz. 
Powtórka z rozrywki. — Obróciła się na pięcie i pobiegła do łazienki.

—  Chyba  rozwiązaliśmy  problem  — zauważyła  Mary  cokolwiek  rozbawionym 

tonem.

— Zdaje się, że zrobiłem z siebie idiotę — przyznałem. — Chyba jestem przewraż-

liwiony.

background image

209

— Zauważyłam — przytaknęła z ziewnięciem.
— Przepraszam, że cię obudziłem. Wrócę teraz do domu i na jakiś czas schowam 

się przed ludźmi.

— Świetna myśl — uznała.

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o wpół do drugiej znalazłem się z powrotem na stancji. Wszyscy sie-

dzieli w kuchni, oglądali telewizję.

— Co się stało? — spytałem.
— Lepiej usiądź, stary — poradził mi Charlie. — W Seattle właśnie doszło do re-

wolucji.

— Ktoś mi to przetłumaczy? — rzuciłem w stronę pozostałych.
—  Jakieś  pół  godziny  temu  w telewizji  podali  — przejęła  pałeczkę  Trish  — że 

w Montlake Park policja znalazła na scenie zbrodni odcisk buta. Obok ciała była ka-
łuża, częściowo błoto, częściowo krew... Rzeźnik wdepnął w to, a jeden z gliniarzy miał 
tyle rozumu, żeby zrobić gipsowy odcisk, zanim ślad wysechł i rozpadł się w proch.

— Czy odcisk buta naprawdę jest takim przełomowym śladem?
— Ten jest — stwierdziła Erika z naciskiem. — Ponieważ wskazuje na to, że nasza 

miejscowa sława nosi takie fajne sportowe butki, które miłym zbiegiem okoliczności 
mają na podeszwie odlew z rozmiarem.

— No i co z tego? — zniecierpliwiłem się.
— No i to z tego — włączyła się Trish — że but ma numer osiem.
— Tak?
— I jest mniej więcej o cztery centymetry krótszy niż męska ósemka — dorzucił 

Charlie. — To jest ślad damskiego buta. Czyli wygląda na to, że Rzeźnik z Seattle jest 
kobietą.

— Żartujesz!
— Gliny są tego zupełnie pewne, a dziennikarze mało nie poszaleli. — Wyszczerzył 

do mnie zęby w szerokim uśmiechu. — A teraz uważaj, będzie najlepsze. Jakaś repor-
terka  z dramatycznym  zacięciem  już  wymyśliła  pseudonim  w zastępstwie  Rzeźnika 
z Seattle. Jak ci się podoba Kubusia Rozpruwaczka?

background image

209

Rozdział 18

Zaraz  po  kolacji  James,  Charlie  i ja  poszliśmy  Pod  Zieloną  Latarnię. Wycieczkę 

poprzedziła krótka, ale burzliwa kłótnia z paniami. Stanowczo zamierzały wybrać się 
z nami. Charlie musiał wysilić swoją elokwencję, by przekonać dziewczęta, że jego brat 
z pewnością będzie milczał jak głaz, jeżeli przy dyskretnym stoliku pojawią się z nami 
trzy obce osoby. Nie poszło łatwo i musieliśmy wysłuchać paru niezadowolonych wy-
krzykników, które można by zaklasyfikować pod wspólnym hasłem „męskie szowini-
styczne świnie”.

Bob West był poważnie wkurzony.
—  Najchętniej  odprowadziłbym  Katarynę  do  szpitala  weterynaryjnego,  żeby  go 

uśpili — wyrzekał. — Jeżeli ten baran nie nauczy się trzymać gęby na kłódkę”, nigdy nie 
złapiemy mordercy!

— Mam rozumieć, że to Kataryna spowodował przeciek do prasy na temat odcisku 

buta w Montlake Park? — spytał Charlie.

— Udowodnić mu nic nie mogę — przyznał Bob. — Ale to dokładnie w jego stylu. 

Wystarczy, że w odległości przecznicy od Kataryny pojawia się dziennikarz, ten debil 
flaki z siebie wypruje, byle mieć o czym pogadać.

— Wiecie, kogo tym razem zamordowano? — spytałem.
— Nazywał się Kowalski — odparł Bob. — Roger Kowalski. Był po sufit naszpryco-

wany koką, ale kurarę też w nim znaleźli.

— Ładna mieszanka. Pewnie wyjątkowo skuteczna — zauważył Charlie.
— O, jak najbardziej. Zwłaszcza jeśli równocześnie jakaś dama chętnie popracuje 

nożem, korzystając z tego, że człowiek powędrował schodami do nieba.

— Skoro gliniarze byli tak blisko, jakim cudem morderczyni uciekła? — zapyta-

łem.

— O ile wiadomo, jeszcze zanim znaleźli Kowalskiego, odpłynęła.
— Odpłynęła?! W styczniu?!
— Mark, ulotnienie się z miejsca zbrodni jest jednak dość istotną kwestią.
— Czy ten odcisk stopy może być próbą zamazania śladów? — zastanowił się James. 

— Nie można wykluczyć, że jakiś niski mężczyzna wcisnął się w damskie buty...

background image

210

211

— Ta teoria nie przejdzie — oznajmił Bob. — Jest jeszcze parę drobiazgów, o któ-

rych Kataryna nie wiedział, więc nie mógł ich, na szczęście, zdradzić dziennikarzom. 
Rozmawiałem  z tymi  dwoma  mundurowymi  z patrolu.  Powiedzieli,  że  morderca 
Kowalskiego podśpiewywał sobie przy pracy! Na litość boską!

— Podśpiewywał? Jak to? — zapytał James z niedowierzaniem.
— Ano tak. Mnie w pierwszej chwili też nie chciało się to pomieścić w głowie, ale 

obaj przysięgali na własne głowy, że słyszeli śpiew... albo może raczej coś w rodzaju la-
mentu... Tak czy inaczej, z pewnością był to żeński głos.

Moi towarzysze prawdopodobnie odnieśli wrażenie, że się zamyśliłem. Rzeczywiście, 

tak właśnie było. Parę zapadek w moim mózgu trafiło we właściwe miejsca, a od wnio-
sków zrobiło mi się zimno. Wolałem się nie odzywać.

— Mark, co ci jest? — spytał Charlie, kiedy Bob zebrał się do domu. — Zachowujesz 

się, jakbyś gdzieś wyemigrował myślami.

— Wybacz. Zamyśliłem się.
— Jest nad czym myśleć, to prawda — zgodził się Charlie. — Coś mi się zdaje, że lu-

dzie mediów będą jakiś czas błądzić po omacku. No, czas na nas, panowie. Nie wiem, co 
tam u was, ale na mnie czeka robota.

— Zakładasz wobec tego, że panie nie będą miały ochoty przywiązać nas do krze-

seł natychmiast po tym, jak przekroczymy próg domu? — zapytał James. — Bracie, nie 
przypuszczam, żeby się zadowoliły krótkim streszczeniem tego, co właśnie usłyszeliśmy 
od twojego brata.

¬ ¬ ¬

James  miał  absolutną  rację.  Dziewczęta  oczekiwały  sprawozdania  z najdrobniej-

szymi szczegółami. Pozwoliłem mówić głównie Jamesowi i Charliemu. Potrzebowałem 
czasu, żeby się zastanowić nad kilkoma niepokojącymi możliwościami.

Siedzieliśmy w kuchni i maglowaliśmy poszczególne morderstwa prawie do półno-

cy. Bez dwóch zdań, musieliśmy się przyzwyczaić do koncepcji, że sprawcą jest kobie-
ta. Ku memu zaskoczeniu Sylyia nie doszła do wniosków, które mnie tak mocno zanie-
pokoiły. Nie było powiedziane, że nie dojdzie do nich później, ale jak na razie cieszyłem 
się, że zyskałem trochę czasu.

W końcu poszliśmy spać. Byłem pewien, że nie będę spał dobrze.
Odkrycie, że Rzeźnik z Seattle jest kobietą, postawiło mnie twarzą w twarz z pa-

roma nieprzyjemnymi domysłami. Wchodziło w grę kilka przykrych pytań bez odpo-
wiedzi,  a najgorsze  z nich  brzmiało:  Czy  Renata  jest  morderczynią?  Ponieważ  więk-
szość, może nawet wszystkie ofiary miały na koncie oskarżenia o przestępstwa seksual-
ne, a Reginę zamordował gwałciciel, Bóg mi świadkiem, Renata miała motyw. A fakt, że 
Mary pracowała na nocną zmianę, dawał jej mnóstwo możliwości.

background image

210

211

Nasze  założenie,  że  koszmary  nawiedzające  Twinkie  są  powrotem  do  nocy,  gdy 

Regina została zgwałcona i zamordowana, trudno by pewnie nazwać pozbawionymi 
logiki, ale przecież istniało prawdopodobieństwo, że były czymś całkowicie odmien-
nym. Że nie były snem. Że były rzeczywistością. Że Twink nie przeżywała czegoś, co 
zdarzyło się wiosną dziewięćdziesiątego piątego, ale coś, co się działo zaledwie kilka go-
dzin wcześniej.

Najbardziej  niepokoiła  mnie  uwaga  rzucona  przez  Boba  niemal  od  niechcenia. 

Morderczyni  uciekła  tylko  dlatego,  że  odpłynęła  w ciemnościach.  Może  dla  glinia-
rzy, którzy deptali jej po piętach, wyglądało to na rozpaczliwy pomysł umożliwiający 
ucieczkę, ale może było to, wbrew pozorom, stałe zachowanie? Krojenie kogoś żywcem 
należy zaliczyć raczej do brudnej roboty. Skoro jest pod ręką jezioro, rzeka czy zatoka 
Puget, najłatwiej zanurzyć się w wodzie i zmyć z siebie krew. A to by wyjaśniało majaki 
Twink na temat zimnej wody.

Idąc dalej tym tropem, należałoby przyjąć, że jej „złe dni” następowały zawsze po 

nocy, w której dokonano morderstwa. Jeśli zdarzyło jej się kilka ataków niepowiąza-
nych z doniesieniami o fatalnych zdarzeniach, to zapewne oznaczało, że gliniarze nie 
odnaleźli jeszcze wszystkich ciał. Czyli każdy „zły dzień” Twink by oznaczał, że gdzieś 
w luźno pojmowanym pobliżu przybywał nowy trup.

Tutaj jednak zabrnąłem w ślepą uliczkę. Zeszłej nocy doszło do morderstwa, a prze-

cież dzisiaj rano o Twink można było powiedzieć różne rzeczy, tylko nie to, że odlecia-
ła. Przyszła na wykład Jamesa jak normalny człowiek i poza kłopotami z żołądkiem nic 
jej nie dolegało.

Najwyraźniej czekało mnie żmudne sprawdzanie faktów. Tak naprawdę chciałem 

zdobyć  niepodważalny  dowód,  że  Twinkie  nie  popełniła  żadnego  z tych  morderstw, 
a dowodzenie zaprzeczenia to błąd metodologiczny. Byłoby najlepiej, gdyby zdarzyła się 
zbrodnia, której Twink w żaden sposób nie mogła popełnić. Na przykład w noc, kiedy 
Mary nie wychodziła do pracy. Albo może wówczas, gdy Twink nie było w mieście.

— O, do diabła! — wyrwało mi się, bo usłużna pamięć podsunęła mi pewne fakty. 

Twink nie mogła być Rzeźnikiem. Nie miała samochodu. Do Woodinville był spory ka-
wałek drogi, a do Des Moines jeszcze dalej. Twink miała rower, ale miejsce zbrodni od-
ległe o pięćdziesiąt czy osiemdziesiąt kilometrów dyskwalifikowało ją jako morderczy-
nię. Przecież nie jechała na miejsce przestępstwa autobusem, na miłość boską!

Innymi słowy, Twinkie była niewinna. Wobec tego czemu wciąż miałem w żołądku 

lodowatą gulę?

Wiedziałem, że będzie mnie to wszystko niepokoiło, dopóki nie porównam daty 

morderstw ze „złymi dniami” Twinkie. Miałem ogromną nadzieję, że nie będą do siebie 
w żaden sposób pasowały. Pierwszy krok, zdobycie dat zbrodni, nie powinien nastrę-
czać żadnych problemów. W uniwersyteckiej bibliotece znajdowały się wszystkie wy-
dania „Seattle Times” prawie od początku dwudziestego wieku, więc odszukanie odpo-
wiednich doniesień będzie łatwe.

background image

212

213

Natomiast  oznaczenie  „złych  dni”  Twinkie  mogło  się  okazać  nieco  trudniejsze. 

Chyba  że  Mary  prowadziła  pamiętnik.  Jeśli  nie,  raczej  nie  pamięta  dokładnych  dat. 
Nieco lepszym źródłem informacji mogła być Sylvia. W końcu pisała pracę na temat 
Twinkie. Może nie objęła badaniami czasu pierwszego morderstwa, ale mniej więcej od 
początku listopada powinna mieć zanotowane daty, kiedy zdarzyły się napady koszma-
rów u osoby stanowiącej temat jej pracy.

Moim  następnym  kłopotem  było  wymyślenie,  jak  poprosić  Sylvię  o te  daty,  nie 

zdradzając, po co mi są potrzebne, i nie budząc jej podejrzeń. To mogło się okazać naj-
trudniejsze.

¬ ¬ ¬

W  piątek  po  seminarium  udało  mi  się  złapać  Sylvię,  zanim  wyszła,  żeby  zabrać 

Twink do kliniki.

— Znajdziesz dla mnie chwilkę, słonko? — zapytałem.
— Jasne. A o co chodzi?
— Mary trochę mnie wystraszyła — skłamałem gładko. — Wspomniała, że jej zda-

niem Twinkie jest na prostej drodze do powrotu na stałe do doktora Fallona. — To aku-
rat była prawda. — Możliwe, że mam zbyt bogatą wyobraźnię, ale zdaje się, że „złe dni” 
zdarzają się Twink coraz częściej. Może notowałaś je na potrzeby swojej pracy?

— Oczywiście. Daty są w takich wypadkach szczególnie istotne.
— Pewnie gdzieś od początku listopada?
— Nawet wcześniej, bo przecież Renata spotyka się co piątek z doktorem Fallonem. 

On zawsze szczegółowo ją wypytuje i jest doskonale zorientowany, kiedy zdarzały jej się 
fugi. Renata nie zdaje sobie sprawy, że od czasu przeprowadzki do Seattle ma w życio-
rysie całkiem pokaźną liczbę sześciodniowych tygodni. Wiedziałam, że doktor Fallon 
skrupulatnie odnotowuje te daty, więc poprosiłam go o informacje. Możesz sobie tę listę 
skserować. — Wróciła do swojego pokoju i po chwili wyszła z kartką papieru w dłoni. 
— Proszę — podała mi listę. — Tylko nie zgub.

— Zaraz ci oddam.
— Nie ma pośpiechu.
—  Lepiej  nie  ryzykować  — zdecydowałem.  — U mnie  walają  się  tony  papierów, 

więc jedna kartka łatwo może zginąć w czarnej dziurze, jeśli tylko wypuszczę ją z rąk. 
— Pognałem na górę, włączyłem leciwą kserokopiarkę i skopiowałem listę. Popędziłem 
na dół i wręczyłem Sylvii oryginał. — Jestem ci winien przysługę — wydyszałem.

— Nie przejmuj się — odparła ze złośliwym uśmieszkiem. — Jeśli tylko będę czegoś 

od ciebie chciała, na pewno ci przypomnę.

Nie miałem złudzeń.

background image

212

213

—  To  taka  włoska  tradycja  — wyjaśniła.  — Mamy  zwyczaj  kolekcjonować  długi 

wdzięczności.  — Spojrzała  na  zegarek.  — Czas  na  mnie.  Doktor  Fallon  ma  świra  na 
punkcie punktualności.

¬ ¬ ¬

Wrzuciłem uzyskaną od Sylvii listę do nesesera i ruszyłem do biblioteki, poganiany 

nadzieją, że daty nie będą się zgadzały.

Śmierć Muńoza, niekwestionowana sensacja, zajmowała pierwszą stronę, głównie 

dlatego że ofiara była znana jako dealer narkotyków. Podobieństwa łączące to morder-
stwo i dwa następne spowodowało, że one także weszły na pierwsze kolumny. Wtedy 
jeszcze  wszyscy  dziennikarze  podchwycili  myśl  Kataryny,  że  zabójstwa  są  wynikiem 
porachunków między gangami. Cóż, trzeba przyznać, że byłem Katarynie wdzięczny za 
obsesję na punkcie Geparda. Andrews i Garrison byli tak drobnymi płotkami, że w nor-
malnych warunkach zasłużyliby co najwyżej na jakiś niepozorny akapit na stronie trzy-
dziestej siódmej. Natomiast możliwość, że istnieje jakieś powiązanie między śmiercią 
Muńoza a ich zejściem z tego świata, ustawiła te ofiary w świetle reflektorów.

Natomiast  od  chwili  gdy  media  wymyśliły  przydomek „Rzeźnik  z Seattle”,  każdy 

nieszczęśnik, jaki dał się zadźgać, automatycznie trafiał między wiadomości z pierwszej 
strony, więc wkrótce udało mi się odnaleźć wszystkie daty i miejsca.

Niemiłe przeczucie ogarnęło mnie już na etapie przeglądania grudniowych nume-

rów. Miałem dwie listy dat, które idealnie do siebie pasowały. Owszem, Twinkie miała 
trzy czy cztery „złe dni” niepoprzedzone żadnym odkrytym morderstwem, ale to akurat 
wcale mnie specjalnie nie pocieszało. Z drugiej strony odkryto przecież zwłoki, które 
także  trafiły  na  pierwsze  strony  gazet  — jak  te  z Woodimdlle  czy  z Auburn  i jeszcze 
parę innych — a dokładnej daty śmierci nie udało się określić, więc jednak nie mogłem 
zamknąć na to oczu. Chociaż bardzo mi się ten pomysł nie podobał, jednak moja teo-
ria niebezpiecznie dobrze pasowała do dowodów. Najwyraźniej istniał niezaprzeczalny 
związek pomiędzy zbrodniami i psychotycznymi epizodami Twink.

Wychodząc z biblioteki, używałem słów nienadających się do druku.

¬ ¬ ¬

Gazety zachłystywały się przydomkiem „Kubusia Rozpruwaczka”. Wszystkie tytuły 

go natychmiast podchwyciły. Analogie były aż nazbyt widoczne, a media uwielbiają na-
zbyt widoczne analogie. Ludzie o kurzych móżdżkach, którzy z wywieszonym ozorem 
ganiają za czymkolwiek, co przypominałoby sensację i nadawałoby się do pokazania 
na telewizyjnym ekranie, nie są specjalnie bystrzy, więc niewiele trzeba, żeby ich wyki-

background image

214

215

wać. Dziennikarze prasowi są nieco bystrzejsi, ale nie przesadzajmy z komplementami. 
Telewidzowie, słuchacze i czytelnicy byli do znudzenia faszerowani historią o powro-
cie Kuby Rozpruwacza. Próby porównywania londyńskich tragedii mających miejsce 
pod koniec dziewiętnastego wieku z wydarzeniami końca dwudziestego wieku w Se-
attle zdawały się cokolwiek chybione i przynajmniej częściowo miały źródło w wyraź-
nej niechęci niektórych reporterek do rodzaju męskiego. Tak czy inaczej ofiarami rze-
czywiście byli przestępcy seksualni, więc co bardziej agresywne damy z mediów popy-
chały sensację w stronę zabójstwa w obronie własnej. Głowę bym dał, że przed sądem 
nie brzmiałoby to najlepiej, natomiast w środkach masowego przekazu sprzedawało się 
doskonale.

W innych okolicznościach może bym się nawet pośmiał z tego aplauzu wznoszo-

nego na cześć domorosłej sprawiedliwości, ale tym razem nie było mi do śmiechu. Na 
pewno nie muszę wam tłumaczyć dlaczego.

¬ ¬ ¬

Przez  cały  weekend  walczyłem  z rosnącymi  podejrzeniami  i nie  mogłem  się  na 

niczym  skupić.  Za  każdym  razem,  kiedy  siadałem  do  czytania  Hemingwaya  albo 
Faulknera, orientowałem się po chwili, że gapię się w ścianę i usiłuję wyszukać jakieś 
dziury we własnej teorii. Ze wszystkich sił starałem się nie dać po sobie poznać, że coś 
jest  nie  tak,  ale  moi  współlokatorzy  na  pewno  się  zorientowali,  że  mam  jakieś  pro-
blemy.

Przy poniedziałkowej kolacji James zaproponował, żebyśmy się przeszli we trzech 

Pod Zieloną Latarnię.

— Chciałbym spytać Boba o jedną sprawę — wyjaśnił.
— Tak? — zaciekawił się Charlie. — A dokładnie o co?
James uśmiechnął się słabo.
— Nie chcę wam popsuć zabawy — odparł tylko.
— No jak, Mark? Idziemy się rozerwać? — spytał mnie Charlie.
— Niech będzie — zgodziłem się ponuro. — Pójdę po płaszcz.

¬ ¬ ¬

Tym razem brat Charliego siedział przy barze, więc przeszliśmy we czterech do sto-

lika.

— Co się stało? — zapytał Bob.
— James ma do ciebie pytanie — wyjaśnił Charlie.
— Jakie? — Bob spojrzał na naszego przyjaciela.

background image

214

215

— W czasie weekendu przyszło mi coś do głowy — zaczął James. — Mamy w piw-

nicy warsztat. W sobotę zszedłem tam po klucz i wpadło mi w oko jedno z narzędzi 
Marka. Zacząłem się nad czymś zastanawiać. Lekarze z marynarki, którzy przeprowa-
dzili autopsję Waltona, uznali, że narzędziem zbrodni jest jakiś nóż domowej roboty, ale 
moim zdaniem przegapili dość istotny drobiazg. Jesienią kładliśmy z Markiem nową 
podłogę w kuchni. Kiedy trzeba było dopasować linoleum przy framugach, Mark uży-
wał do przycinania specjalnego narzędzia. Zupełnie o tym zapomniałem, ale kiedy je 
zobaczyłem w sobotę, zacząłem się zastanawiać, czy Rzeźnik mógł używać noża do li-
noleum.

Bob tylko zamrugał kilka razy.
— O, cholera! — wyrwało mu się wreszcie. — No jasne! Rany! Dlaczego nikt na to 

nie wpadł! Wszystko się zgadza: krótki, zagięty, bardzo ostry. Zostawiałby ślady dokład-
nie takie, jakie oglądamy od września zeszłego roku.

— I można go kupić w każdym sklepie z narzędziami za niecałe dziesięć dolców 

— dokończył Charlie.

— Jesteśmy ci winni ogromną wdzięczność, James — stwierdził Bob.
— Powinienem był skojarzyć to wcześniej — odparł James. — A zaświtało mi, do-

piero jak zerknąłem na narzędzia Marka.

— Widzisz, Bob? — Charlie pokazał wszystkie zęby w szerokim uśmiechu. — Jeśli 

jeszcze kiedyś trafi ci się jakiś problem nie do rozwiązania, daj nam znać. Na pewno 
ci pomożemy. A przy okazji, jak Kataryna radzi sobie z odkryciem, że Rzeźnik jest ko-
bietą?

— Nie jest absolutnie szczęśliwy, co prawda, to prawda — zaśmiał się Bob. — Gepard 

w zeszłym tygodniu wyjechał z miasta.

—  Aj,  aj,  aj!  — zmartwił  się  Charlie.  — Co  za  szkoda!  Biedny  stary  Kataryna. 

A z jakiego powodu Gepard ruszył na poszukiwanie nowych terenów łowieckich?

— Według naszych informatorów, przestraszył się Rozpruwaczki. Kiedy Kataryna 

wygadał się, że Rzeźnik jest kobietą, Gepard wpadł w panikę. Według jednego kabla 
jest pewien, że panienka z nożem szuka właśnie jego. Inne zabójstwa to tylko wprawki, 
a głównym celem jest on. Rozumiem, że od czwartku, kiedy telewizja podała tę sensację, 
Gepard nie wychodził spod łóżka, trząsł się ze strachu i bełkotał z przerażenia. Wreszcie 
spakował w papierową torbę tygodniowy zapas prochów, czyste skarpetki, wskoczył do 
bryki i odjechał sto pięćdziesiąt na godzinę.

— W końcu wychodzi na to, że faktycznie jest ziarnko prawdy w tej historii o nie-

złomnej bohaterce, którą głoszą reporterki — zastanowił się Charlie. — Rozpruwaczka 
wygnała Geparda z miasta, chociaż nawet nie podeszła do faceta. Czy wasz ptaszek do-
niósł, dokąd udał się Gepard?

background image

216

—  Ostatnim  razem  widziano  go,  jak  jechał  na  południe  — odpowiedział  Bob. 

— Może do Tijuany, ale równie dobrze mógł uznać, że to za blisko, by się poczuć bez-
piecznie. Mógł pojechać do Mexico City albo do Buenos Aires. Najwyraźniej chce się 
znaleźć możliwie najdalej od Seattle.

— Będzie nam go bardzo brakowało — stwierdził James.
— Nam nie tak bardzo jak Katarynie — roześmiał się Bob. — On wszystkie swoje 

nadzieje  wiązał  z teorią  o winie  Geparda,  a przez  Rozpruwaczkę  kompletnie  stracił 
grunt pod nogami.

— Straszne — westchnął Charlie. — Jaka szkoda!
— Chłopaki, muszę uciekać — powiedział Bob. — W drodze do domu zajrzę do 

sklepu  z narzędziami.  Skoro  będę  przekonywał  koronera,  że  narzędziem  zbrodni  we 
wszystkich  tych  morderstwach  był  nóż  do  linoleum,  nie  zaszkodzi,  jeśli  mu  pokażę, 
o czym mówię.

¬ ¬ ¬

Choć bardzo się starałem zaprzeczyć teorii, że Twinkie jest Rzeźnikiem z Seattle, nie 

dawała mi spokoju. Zbyt wiele szczegółów do niej pasowało. No i nasuwało się następne 
oczywiste pytanie: co mam, do diabła, z tym zrobić?

Z całą pewnością nie zamierzałem umawiać się z Bobem i opowiadać mu o swoich 

domysłach. Kiedy wszystko dogłębnie przemyślałem, odkryłem w sobie dość silną ten-
dencję do przyznania racji wojowniczym feministkom twierdzącym, że te morderstwa 
były zabójstwami popełnionymi w samoobronie. Istniało spore prawdopodobieństwo, 
że każdy zamordowany był gwałcicielem, który w pełni zasłużył na swój los. To zresztą 
nieważne. Twink bezsprzecznie miała poważne kłopoty, była chora psychicznie i po-
trzebowała opieki lekarskiej. Najprawdopodobniej powinna wrócić do sanatorium dok-
tora Fallona. A ja marzyłem tylko o zdobyciu solidnego dowodu, obojętne jakim spo-
sobem, rozstrzygającego — jest czy nie jest Rzeźnikiem. Gdyby się okazało, że to ona, 
miałem zamiar przedstawić swoje odkrycia Fallonowi i przekonać go, żeby po cichu za-
mknął Twink w zakładzie. Zbrodnie ustaną, pół roku później media znajdą sobie jakąś 
inną sensację.

Następne pytanie brzmiało: Jak zyskać pewność? Jak, do licha ciężkiego, miałem to 

udowodnić lub zaprzeczyć swoim podejrzeniom?

Postanowiłem trzymać wartę. Nie skakałem z radości, że wpadłem na taki pomysł, 

ale jakoś nie potrafiłem wymyślić nic innego.

Żeby było jeszcze trudniej, musiałem być jedynym wartownikiem. Nie mogłem za-

ciągnąć na służbę ani Jamesa, ani Charliego, ani nikogo innego. Musiałem sobie pora-
dzić sam, co oznaczało, że musiałem też zapomnieć o spaniu. Wytrzymam tak jakieś 
cztery czy pięć dni, potem prawdopodobnie zapadnę w śpiączkę. To na nic.

background image

216

Nie, z całą pewnością nie dam rady mieć Twinkie na oku dwadzieścia cztery go-

dziny na dobę przez tydzień na okrągło. Ale też im dłużej o tym rozmyślałem, tym bar-
dziej do mnie docierało, że nie muszę pełnić warty przez całą dobę. Wszystkie morder-
stwa popełniono po północy. Poza tym mogłem sobie darować czuwanie w noce, gdy 
Mary nie pracowała. Jeżeli Twink rzeczywiście ruszała na polowanie, robiła to raczej 
pod nieobecność ciotki. Mary wyruszała do pracy około dziesiątej. Wobec czego mo-
głem obserwować dom od dziesiątej do jakiejś pierwszej czy drugiej nad ranem. Jeśli 
Twink do tej pory nie wyjdzie, będzie jasne, że tej nocy nigdzie się nie wybiera.

W ten sposób cały pomysł nabrał realnych kształtów. Owszem, będę cokolwiek nie-

dospany, ale wytrzymam na pewno dłużej niż tydzień.

— Tam, do diabła — mruknąłem. — Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

background image

218

219

Rozdział 19

W czwartek, w tym tygodniu, kiedy dokonano morderstwa w Montlake, podjąłem 

pierwszą próbę wcielenia się w prywatnego detektywa. Szczerze mówiąc, czułem się tro-
chę głupio, bo w końcu żaden ze mnie Sam Spade czy Mike Hammer. Przygotowałem 
sobie parę historyjek, na wypadek gdyby ktoś mnie spytał, dokąd się wybieram późnym 
wieczorem, ale dopisało mi szczęście — kiedy wychodziłem, reszta ferajny siedziała we 
własnych pokojach, więc nie musiałem nikogo okłamywać.

Mniej  więcej  o wpół  do  dziesiątej  przejechałem  koło  domu  Mary.  Jej  samochód 

nadal  stał  przed  frontem,  więc  jasne,  że  jeszcze  nie  wyszła  do  pracy.  Zaparkowałem 
mniej  więcej  przecznicę  dalej,  po  przeciwnej  stronie  ulicy. Widziałem  stamtąd  dom, 
a nie stałem dokładnie naprzeciwko. Mary rozpoznałaby mojego starego dodge’a, więc 
nie chciałem podjeżdżać za blisko. Jak już wyjdzie do pracy, będę mógł w razie potrzeby 
przestawić wóz bliżej. Nie byłem całkiem pewien, czy powinienem ukrywać swojego 
gruchota także przed Twink. Chyba w stanie fugi mogła nie rozpoznać nawet mnie. 
Zanotowałem sobie w pamięci, żeby zapytać o to Sylvię.

Jakieś  pięć  po  dziesiątej  Mary  wyszła  z domu  i wsiadła  do  samochodu.  Miałem 

pewność, że nie będzie przejeżdżała obok mojego miejsca postoju, ale nie chciałem ry-
zykować, więc tak czy inaczej schowałem się za deską rozdzielczą i tam przeczekałem, 
aż odjechała.

Przestawiłem brykę bliżej skrzyżowania i czekałem. Miałem nadzieję, że nie będę 

musiał tak sterczeć wiecznie. Żeby się pozbyć wszelkich podejrzeń, potrzebne mi było 
tylko jedno krwawe morderstwo popełnione akurat tej nocy, kiedy pilnowałem domu 
Mary. Jeśli Twink będzie grzecznie spała, w czasie gdy Rozpruwaczka wypatroszy kolej-
nego faceta, będzie to dowód negatywny, do diabła z metodologią.

Po wyjściu Mary światło w salonie paliło się mniej więcej do wpół do dwunastej. 

Potem zgasło, natomiast zapaliło się w łazience i świeciło się tam jakieś pół godziny. 
Twinkie pewnie brała kąpiel. Szansę na to, że wyjdzie z domu, systematycznie malały.

A może nie? Wiedziałem o stanie fugi tak niewiele, że właściwie niczego nie mo-

głem być pewien. Jeśli było to coś w rodzaju lunatykowania, to może Twink powinna 
iść do łóżka i koniecznie zasnąć, zanim władanie nad ciałem przejmie jej druga osobo-
wość?

background image

218

219

Nadal  uważnie  obserwowałem  dom.  Światło  w łazience  zgasło,  po  chwili  na  po-

dwórko padł blask z kuchennego okna. Postanowiłem następnym razem znaleźć jakieś 
lepsze miejsce postoju; powinienem widzieć także tył domu.

Wreszcie rozbłysło światło w sypialni Twink. To okno widziałem doskonale. Po ja-

kichś piętnastu minutach zgasło i cały dom pogrążył się w ciemności.

Spojrzałem  na  zegarek.  Prawie  dziesięć  po  dwunastej.  Jeżeli  Twinkie  była 

Rozpruwaczką i planowała zabójstwo tej nocy, powinna się pośpieszyć.

Uznałem,  że  kluczem  do  całej  sprawy  jest  rower.  Nie  wyobrażałem  sobie,  żeby 

miała odbywać piesze wycieczki. Dopóki rower stał przypięty łańcuchem na werandzie, 
Twink najprawdopodobniej była w łóżku.

O wpół do pierwszej uruchomiłem silnik, podjechałem do końca przecznicy i skrę-

ciłem w lewo, w alejkę między posesjami. Wolno przejechałem obok domu Mary.

Rower Twinkie był na werandzie. Wróciłem na dawne miejsce. Siedziałem i patrzy-

łem. Za piętnaście druga ponownie wjechałem w alejkę. Rower nadal stał, więc posta-
nowiłem wracać na stancję. Twinkie już nie miałaby czasu, żeby wyjść z domu, znaleźć 
sobie ofiarę, poszatkować ją na kawałki, oczyścić się i dotrzeć do domu przed powrotem 
Mary z pracy. Cała ta procedura była nieco bardziej skomplikowana i czasochłonna niż 
zwykłe strzelanie z samochodu.

Zdałem sobie sprawę, że popełniłem parę głupstw, ale w końcu był to mój pierw-

szy występ w roli prywatnego detektywa. Miałem pewność, że z czasem nabiorę wpra-
wy. Jednocześnie miałem też nadzieję, że nie będzie to trwało zbyt długo. Potrzebne mi 
było morderstwo popełnione w czasie, gdy Twink siedzi w domu Mary, gdy będę wi-
dział albo ją samą, albo przynajmniej jej rower. Wtedy będę mógł skończyć z wciela-
niem się w Sherlocka Holmesa.

¬ ¬ ¬

Kiedy rano Charlie huknął pięścią w moje drzwi, miałem piasek pod powiekami.
— Ranek już nastał! — obwieścił donośnie. — Nadeszła pora karmienia!
— Powiedz dziewczynom, że już schodzę — odpowiedziałem, siadając na łóżku. 

— Za dwie minuty.

Wystarczyła jedna noc wartowania, a już byłem mocno niedospany. Cztery czy pięć 

godzin snu na dobę z pewnością mi nie wystarczy. Wciągnąłem na siebie jakieś ubranie, 
z trudem dotarłem do łazienki, spryskałem twarz zimną wodą i umyłem zęby. Noga za 
nogą powlokłem się na dół.

— Przepraszam za spóźnienie — powiedziałem, wchodząc do kuchni. — Chyba za-

pomniałem nastawić budzik.

— O której wróciłeś? — spytała Trish. — Słyszałam, jak wychodziłeś, ale kiedy wra-

całeś, pewnie już dawno spałam.

background image

220

221

— Jakoś chyba koło drugiej — odparłem mało precyzyjnie. — Miałem sprawę do 

załatwienia.

— O, czyżby na horyzoncie pojawiła się jakaś dziewczyna? — Charlie uśmiechnął 

się chytrze.

Licho wie dlaczego, ale jego domysł nie został przyjęty entuzjastycznie. Dziewczęta 

zamilkły, atmosfera wyraźnie się ochłodziła. Zdobyłem się na kilka mało przekonują-
cych słów zaprzeczenia, ale zdaje się, że tylko pogorszyłem sytuację.

Połknąłem  śniadanie  w pośpiechu  i uciekłem  do  kampusu.  Czekali  na  mnie 

Hemingway i Faulkner.

¬ ¬ ¬

Wróciłem na stancję w południe. Sylvia była w kuchni, przygotowywała kanapkę.
— Wyglądasz okropnie — zauważyła.
— Mało spałem — odpowiedziałem. — Pójdę się przespać. Twinkie była na twoim 

wykładzie?

— Była. W każdym razie ciałem. Sprawiała wrażenie, że myślami znajduje się zu-

pełnie gdzie indziej. Kiedy po zajęciach przypomniałam jej, że dziś piątek i mamy ru-
tynowe spotkanie z doktorem Fallonem, była wyraźnie zaskoczona. Moim zdaniem nie 
pamiętała, że jedziemy dziś do Lake Steyens.

— Od czasu do czasu bywa roztargniona. Oboje o tym wiemy. Jeśli uda ci się po-

rozmawiać z jej psychiatrą w cztery oczy, daj mu znać, że Mary się niepokoi. Jest prze-
konana, że Twink zbliża się do punktu krytycznego. Jeśli bardzo szybko nie znajdziemy 
jakiegoś wyjścia, możemy ją stracić.

— Tryskasz dzisiaj dobrym humorem, nie da się ukryć — stwierdziła kwaśno.

¬ ¬ ¬

Zdrzemnąłem się trochę, ale i tak przy kolacji byłem nieprzytomny.
— Lecę do biblioteki — oznajmiłem, wstając od stołu.
— Pojadę z tobą — zaoferował się James. — Ustaliliśmy przecież, że po zmroku nikt 

nie wychodzi sam.

— Nie, dzięki, nie trzeba. — Chwyciłem swoje rzeczy i nim ktokolwiek zdążył się 

sprzeciwić, byłem za drzwiami. — Nie czekajcie na mnie — rzuciłem przez ramię.

Nie był to najgrzeczniejszy sposób powiedzenia, żeby się odwalili. Trudno, miałem 

dość kłopotów, jeszcze mi tylko tego brakowało, żeby towarzystwo ze stancji zaczęło 
wtykać nos w moje prywatne sprawy.

Zanim doszedłem do samochodu, już zdążyłem pożałować swojego zachowania, ale 

i tak było za późno, by cokolwiek zmienić.

background image

220

221

Rzeczywiście  pojechałem  do  biblioteki,  chociaż  nie  miało  to  większego  sensu. 

Z braku snu nadal byłem mało przytomny, a w dodatku martwiłem się, że tę noc Twink 
może uznać za wyśmienity czas na polowanie.

Do Wallingford dotarłem około dziewiątej trzydzieści. Zaparkowałem kilka prze-

cznic dalej. Nie chciałem czatować co noc w tym samym miejscu.

Wysiadłem, zamknąłem samochód i wolnym krokiem poszedłem w stronę domu 

Mary, udając, zapewne z dużą przesadą, swobodę i nonszalancję. O tak, my, prywatni 
detektywi,  tak  właśnie  czasem  się  zachowujemy.  Przesada  jest  głupia,  a ja  widocznie 
cierpiałem na ciężki przypadek dramatyzmu teatralnego.

Ulokowałem się za odpowiednio wysokim żywopłotem, mniej więcej półtorej prze-

cznicy od obiektu, i czekałem.

Pięć po dziesiątej Mary wyszła, ubrana w mundur, z bronią na biodrze — i wsiadła 

do samochodu.

Skuliłem się, żeby mnie nie dostrzegła, przejeżdżając obok. A potem wróciłem do 

samochodu. Było zimno jak jasna cholera, znad jeziora Green Lake nadpływała lodo-
wata  mgła.  Jeszcze  tego  mi  było  trzeba.  Nawet  jeśli  Twink  wyjdzie  z domu,  miałem 
coraz większe szansę zgubić ją w gęstym białym tumanie.

Podjechałem  bliżej,  zaparkowałem  w tym  samym  miejscu  co  poprzedniej  nocy. 

Stamtąd mogłem obserwować dom.

Światło w salonie świeciło mniej więcej do za piętnaście dwunasta. Zgasło. Na kilka 

chwil rozbłysło w łazience.

O  wpół  do  pierwszej  jedyne  światło  w domu  paliło  się  w sypialni  Twink.  Kiedy 

i ono  zgasło,  uruchomiłem  silnik  i pojechałem  kawałek  alejką  obok  posesji.  Rower 
Twink stał na werandzie, więc stwierdziłem, że najwyższy czas się przespać.

¬ ¬ ¬

W soboty zawsze sypialiśmy dłużej, toteż odrobiłem trochę zaległości. Całe to war-

towanie stanowczo bardzo mnie męczyło.

Trish usmażyła tego ranka placki, obżarliśmy się nieprzytomnie.
— Kto jest tą szczęśliwą wybranką? — spytał mnie Charlie, kiedy już siedzieliśmy 

przy kawie.

— Jaką wybranką? — Nie miałem ochoty wdawać się w dyskusje.
— Daj spokój. Jeśli facet wraca do domu zdrowo po północy, powód może być tylko 

jeden.

— Trish, czy mogę się w tym wypadku powołać na piątą poprawkę?
— Jeśli dzięki temu lepiej się poczujesz... — odparła mało przyjaznym tonem.
— Daj spokój, Charlie — poprosiłem. — Nie twoja sprawa.

background image

222

223

—  Ja  tylko  próbowałem  podtrzymać  rozmowę  — wzruszył  ramionami.  Zaraz 

potem wstał. — Czas na mnie. Książki czekają — obwieścił.

Atmosfera tego ranka była zdecydowanie chłodna, chociaż, przyznaję szczerze, po-

jęcia nie mam dlaczego. Poszedłem do warsztatu w piwnicy, głównie po to, żeby zejść 
z oczu dziewczynom. Wszystkie trzy miały do mnie tysiąc pretensji, jak tylko pojawi-
łem się w zasięgu wzroku. Chociaż obowiązująca w tym domu reguła zakazująca pod-
rywu nie nakazywała celibatu, panie zachowywały się, jakbym złamał prawo. Rzucona 
przez  Charliego  żartobliwa  uwaga,  że  mam  dziewczynę,  nikogo  nie  śmieszyła.  Trish, 
Erika i Sylvia wydawały się urażone.

Może był to przykład grupowej zaborczości. Kobiety bywają dziwaczne.
Swoją drogą, kiedy przemyślałem sprawę, doszedłem do wniosku, że moja teore-

tyczna ukochana pomoże mi rozwiązać problem, który na pewno objawiłby się w naj-
bliższym czasie. Stanowczo nie chciałem zaznajamiać współlokatorów ze swoimi po-
dejrzeniami ani zdradzać im, że co noc sterczę jak kołek przed domem Mary. Skoro 
byli przekonani, że chodzę z jakąś dziewczyną, to choć wprawiło ich to w nie najlepszy 
humor, przynajmniej nie będą dociekali, co robię naprawdę. Ani dlaczego. Uznałem, że 
najlepiej będzie, jeśli przed wyjściem z domu zrobię odpowiednie wrażenie. Owszem, 
było to cokolwiek nieuczciwe, a może nawet odrobinę niehonorowe, ale zakładałem, że 
cel uświęca środki.

Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej mi się ten pomysł podobał, więc kiedy się 

wziąłem do planowania stołu narzędziowego, czułem się całkiem nieźle.

¬ ¬ ¬

Po kolacji poszedłem na piętro i przebrałem się. Skoro miałem udawać, że idę na 

randkę, powinienem odpowiednio wyglądać. Tym razem nikt nie zaproponował, że ze 
mną wyjdzie.

Już kiedy wsiadałem do samochodu, było mglisto, a wszystko wskazywało na to, że 

z czasem będzie jeszcze gorzej. Obawiałem się, że zła pogoda skomplikuje mi zadanie. 
Gdyby Twinkie naprawdę była Rozpruwaczką i postanowiła ruszyć na polowanie aku-
rat dzisiaj, byłoby mi bardzo trudno ją śledzić. Nawet gdybym zobaczył, że wychodzi 
z domu, z łatwością rozpłynie się w tej nieszczęsnej mgle.

Wyszedłem ze stancji dość wcześnie, bardziej po to, by przekonać ferajnę, że wybie-

ram się na spotkanie z moją teoretyczną ukochaną, niż z prawdziwej potrzeby. Wobec 
czego, zamiast siedzieć w samochodzie i patrzeć, jak mgła gęstnieje, postanowiłem prze-
jechać się trochę po alejkach w sąsiedztwie Mary, by zdobyć jakieś pojęcie o tej okolicy. 
Jeśli Twink wyjechałaby z domu na rowerze, miałbym spore kłopoty. Ludzie często par-
kują w alejkach, chociaż w zasadzie jest to zabronione. Na rowerze można wtedy przeje-
chać bez najmniejszego problemu, natomiast samochodem — w żaden sposób. Drobne 
rozpoznanie terenu wydawało się stanowczo pożądane.

background image

222

223

W elegantszych osiedlach boczne alejki są zwykle dość zadbane, ale gdzie indziej... 

Nie do wiary, co można tam znaleźć. Stare samochody, przerdzewiałe lodówki i piecyki 
oraz pogniecione, dziurawe pojemniki na śmiecie to tylko pierwsze z brzegu przykłady. 
Prowadzenie samochodu przez taką alejkę przypomina jazdę po torze przeszkód. Wcale 
mi to nie poprawiło humoru.

Mniej więcej za piętnaście dziesiąta zaparkowałem w tym samym miejscu co po-

przedniej nocy i zacząłem rozważać możliwe wyjścia. Mogłem kupić rower i wozić go 
w bagażniku. Wyciągnąłbym go w ciągu niecałej minuty i popedałował za Twink, obo-
jętne dokąd by pojechała.

Ten pomysł wstrząsnął mną do głębi. Miałem udowodnić, że Twinkie nie jest mor-

derczynią, a tu proszę bardzo, siedzę i planuję, jak udowodnić, że to ona jest Rzeźnikiem 
z Seattle. Albo Rozpruwaczką. Wszystko jedno.

Mary wyszła z domu o zwykłej godzinie. Pojechała do pracy. Ja zaparkowałem bli-

żej, żeby lepiej widzieć dom.

O dziesiątej trzydzieści światło w salonie zgasło. Zapaliło się w łazience. Potem zga-

sło tam, a rozbłysło w kuchni. Po chwili, podobnie jak w dwie poprzednie noce, rozja-
rzyło się w sypialni Twink.

Mniej więcej po kwadransie cały dom pogrążył się w ciemności.
Nawet nie zaglądałem na werandę. Uruchomiłem silnik i pojechałem do domu.

¬ ¬ ¬

W niedzielę i poniedziałek Mary miała wolne, więc aż do wtorku nie musiałem się 

wcielać w prywatnego detektywa. Zyskałem dzięki temu możliwość przemyślenia kilku 
spraw. Jak dotąd udało mi się jedynie stracić mnóstwo czasu, który normalnie przezna-
czyłbym na sen. Nie udało mi się natomiast zaprzeczyć swoim podejrzeniom ani ich po-
twierdzić. Dowiedziałem się jedynie, że Twink nie wychodzi szukać zdobyczy za każ-
dym razem, kiedy Mary jest w pracy.

Swego czasu polowałem dostatecznie często, by wiedzieć, iż myśliwy nie strzela za 

każdym razem, kiedy podnosi broń. Podobnie jest z wędkowaniem. Bywają dni, kiedy 
po prostu nic nie bierze i już. Cały ten Rzeźnik z Seattle, a raczej Rozpruwaczka, za-
biła na pewno osiem razy. O tylu jej ofiarach było nam wiadomo. Prawdopodobnie le-
żało gdzieś jeszcze pięć trupów, których nie znaleziono do tej pory, zabici z Woodinville 
i Auburn zostali przecież znalezieni przypadkiem. Aby osiągnąć tak imponujące wyniki, 
Rzeźnik z Seattle musiałby szukać nowej ofiary prawie co noc, a Twinkie straciła wiele 
okazji. Zapalony myśliwy nie postępuje w ten sposób.

Powinienem był właściwie poczuć się lepiej. Przecież nie zamierzałem przypisać 

Twinkie zbrodni dokonywanych przez Rzeźnika z Seattle. Chciałem udowodnić, że to 

background image

224

225

nie ona szatkowała facetów od zeszłej jesieni. Jeżeli prawdziwa Rozpruwaczka zechcia-
łaby wykazać chociaż niewielką wolę współpracy i pociąć jakiegoś niebieskiego ptaszka 
w czasie, gdy ja trzymałem straż na progu domu Mary, pewny, że Twink nie ruszyła się 
stamtąd na krok, spadłby mi kamień z serca.

Około południa w niedzielę zastukał do moich drzwi James.
— Znajdziesz dla mnie chwilkę? — zapytał cicho.
— Jasne, wejdź. Zamknął za sobą drzwi.
— Miałbyś ochotę powiedzieć, co cię martwi? — zaproponował łagodnym głosem. 

— Że masz problem, widać gołym okiem. Kto wie, może ci pomogę?

James  był  pewnie  moim  najbliższym  kumplem  od  wielu  lat  i czułem  ogromną 

pokusę,  żeby  wyłożyć  kawę  na  ławę.  W ostatniej  chwili  jednak  się  powstrzymałem. 
Wszystkie moje podejrzenia dotyczące Twink opierały się na domysłach, których nie 
mogłem udowodnić. Nie zamierzałem się zachowywać jak Kataryna.

— Masz rację, James — przyznałem. — Trochę to sprawka pogody... mgła zawsze 

mnie przygnębia. A kwestia druga i znacznie ważniejsza to moja teoria na temat Blake’a 
i Whitmana. Rozłazi się w szwach. Myślałem, że przyszpilę Whitmana, ale staruszek jest, 
jak na mnie, o wiele za cwany. Jestem zupełnie pewien mocnych powiązań, lecz Walt 
był na tyle sprytny, że trudno je udowodnić. Zęby pewnie zjem na szukaniu dowodów, 
a i tak  nic  nie  wskóram.  Będę  się  musiał  wycofać  rakiem  i znaleźć  sobie  inny  temat 
pracy. Trudno się dziwić, że nie skaczę z radości.

Zdobył się na słaby uśmiech.
— Odniosłem wrażenie, że to coś znacznie bardziej osobistego.
— Mało znam bardziej osobistych tragedii niż taka katastrofa. To przecież uniwer-

sytecka wersja trzęsienia ziemi.

— Niech ci będzie — zgodził się gładko.
Mimo wszystko w jego głosie brzmiało powątpiewanie. Powinienem bardziej uwa-

żać, co robię. Najwyraźniej byłem nieostrożny.

¬ ¬ ¬

W poniedziałek rano zaliczyłem obecność na obu seminariach, a resztę dnia spę-

dziłem na lekturze Faulknera. Hemingway opisywał świat realny, więc nietrudno było 
dotrzymać mu kroku. Natomiast fikcyjne hrabstwo Yoknapatawpha Faulknera plasuje 
autora pomiędzy budowniczymi świata, a do tego trzeba odrobinę przywyknąć.

Ponieważ Mary w poniedziałkową noc miała wolne i nie musiałem wbijać wzroku 

w mglistą ciemność, udało mi się podgonić robotę.

Trzeciego lutego, we wtorek, zajrzałem do biblioteki, by wyszukać jakieś krytyczne 

opracowania Faulknera. Najnowsze opinie, jakie udało mi się znaleźć, dotyczyły sprawy 

background image

224

225

jego „niepoprawności politycznej”. Słowo „Murzyn” przewija się w jego twórczości wy-
jątkowo często, a to natychmiast wywołuje u niektórych krytyków przykre objawy, cha-
rakteryzujące się głównie wystąpieniem piany na ustach. Natomiast fakt, że był on do-
skonałym kronikarzem kultury i mowy wczesnych lat dwudziestego wieku na wiejskich 
terenach Missisipi, stanowczo tym krytykom umyka.

Po południu mgła trochę zrzedła, ale prognoza pogody nie obiecywała nic dobrego. 

Czekał nas kolejny tydzień przymrozków i mgły. Jeżeli Twinkie faktycznie wybierze się 
na polowanie w tym tygodniu, trudno mi będzie ją śledzić.

Tego wieczoru po kolacji przebrałem się, żeby podtrzymać mit o tajemniczej uko-

chanej. Zdecydowałem, że podobam się mojej fikcyjnej dziewczynie jako tajemniczy 
przystojniak  wystrojony  w ciuchy  o mrocznym  charakterze.  Miałem  sporo  szczęścia 
— ciemne swetry doskonale wtapiają się w noc.

Kiedy wychodziłem z domu, nikt się do mnie nie odezwał, ale myśleli dość głośno.
Zająłem  swoją  zwyczajową  pozycję  mniej  więcej  półtorej  przecznicy  od  celu 

i uważnie go obserwowałem. O dziesiątej pięć, punktualnie, Mary wsiadła do samocho-
du. Można było według niej regulować zegarek.

Odczekałem, aż wyniesie się z najbliższej okolicy, a wtedy podjechałem bliżej, żeby 

lepiej widzieć dom. Wredna mgła stanowczo komplikowała sprawę.

Światło w salonie nadal jasno błyszczało, tak samo jak w poprzednie noce, gdy peł-

niłem wartę. Zaczynało to być nudne. Twink nie zamierzała się nigdzie wybierać, a ja 
powinienem był smacznie spać. Jedyną moją rozrywką było uruchamianie od czasu do 
czasu silnika i włączanie wycieraczek. Mgła szybko osiadała.

A potem zabłysło światło w sypialni Twink. Taka kolejność nie pasowała do jej na-

wyków, ale mogło być ku temu tysiąc powodów.

Na  wszelki  wypadek  podjechałem  jednak  do  końca  przecznicy  i zaparkowałem 

w miejscu, skąd widziałem także werandę.

Mniej więcej wtedy światło w sypialni zgasło i na krótko zapaliło się oświetlenie 

kuchni.

— Pewnie zajrzała do lodówki — mruknąłem z cicha.
Ale wtedy otworzyły się tylne drzwi i Twink wyszła na werandę. Zamknęła dom 

na  klucz,  po  czym  jakiś  czas  odpinała  łańcuch,  którym  zabezpieczony  był  rower. 
Podniosłem do oczu lornetkę, chciałem ją widzieć jak najwyraźniej.

W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że wstrzymuję oddech. Powoli wypuściłem 

powietrze z płuc.

Sprowadziła rower po stopniach werandy, wyszła na alejkę. Tam wskoczyła na sio-

dełko i pojechała w prawo.

Włączyłem silnik, zawróciłem na końcu przecznicy i pognałem w stronę skrzyżo-

wania. Nie włączyłem świateł.

background image

227

Zanim dotarłem do krzyżówki, Twink była już przy następnej przecznicy. Minęła 

światła, wtedy widziałem ją dość wyraźnie. Miała na sobie ten błyszczący czarny płaszcz 
przeciwdeszczowy. Pedałowała spokojnie i równo.

Przydepnąłem gaz, żeby jej nie stracić z oczu. Nie wyglądało na to, żeby się gdzieś 

śpieszyła, ale mgła i ten  nieszczęsny czarny płaszcz utrudniały mi zadanie. Zegar na 
desce rozdzielczej wskazywał dwudziestą trzecią dziesięć, co mi uświadomiło, że Twink 
wyszła z domu równiutko o jedenastej, dokładnie w momencie kiedy Mary zaczynała 
swoją zmianę. Nie wyglądało to najlepiej. W poprzednie noce, gdy obserwowałem dom 
Mary i nic się nie działo, już nieomal zdołałem się przekonać, że moje podejrzenia były 
wyssane z palca. Teraz spadły na mnie znowu, a ten czarny płaszcz przeciwdeszczowy, 
który Twink miała na sobie, jeszcze je utwierdzał.

Jechała  Trzydziestą  Dziewiątą  na  wschód,  przez  elegancką  okolicę,  aż  skręciła 

w Sunnyside,  w prawo.  Jechałem  za  nią  niedaleko,  ale  przecież  cały  czas  bez  świateł, 
więc raczej nie zdawała sobie sprawy, że ją śledzę. Tymczasem gdy znalazłem się na 
skrzyżowaniu Trzydziestej Dziewiątej i Sunnyside, już jej nie zobaczyłem.

¬ ¬ ¬

Prawie dwie godziny krążyłem we mgle, ale jedynym moim osiągnięciem było zu-

życie sporej ilości paliwa. Koło północy widziałem już nie dalej niż na pół przecznicy, 
wszystko przez tę przeklętą mgłę. Wreszcie się poddałem i pojechałem pod dom Mary. 
W salonie  ciągle  było  jasno,  ale  szybki  wypad  w alejkę  pozwolił  mi  się  upewnić,  że 
rower nie wrócił na werandę w czasie, gdy ja błądziłem po zamglonej okolicy.

No i co miałem robić? Nie miałem ochoty natknąć się na Twinkie, jeśli rzeczywiście 

w jakimś ciemnym zakątku parku kroiła kolejnego nieszczęśnika na kawałki. Miałem 
prawie całkowitą pewność, że mnie by nie zaatakowała, ale w słowie „prawie” mieści się 
ocean niepewności, prawda?

Zaparkowałem przecznicę od domu Mary, otworzyłem okno, żeby widzieć budynek 

bez uruchamiania wycieraczek co pięć minut. Poziom wilgotności wynosił jakieś dwie-
ście procent, ponieważ mgła skraplała się na wszystkim, co nie znajdowało się w cią-
głym  ruchu.  Zewsząd  dobiegało  żałosne  kapanie  kropel  wody  z linii  telefonicznych 
i z gałęzi drzew.

Mniej  więcej  co  kwadrans  wjeżdżałem  w alejkę  i sprawdzałem  werandę,  ale  nie-

potrzebnie,  bo  Twinkie,  wróciwszy  około  drugiej  trzydzieści,  wcale  się  nie  skrada-
ła. Przyjechała od frontu, poprowadziła rower dookoła domu, wepchnęła na werandę, 
a chwilę później rozbłysło światło w kuchni. Zgasło światło w salonie, zapaliło się w ła-
zience. Z zewnątrz dom wyglądał całkiem zwyczajnie, nikt nie spojrzałby na ten budy-
nek po raz drugi. Tymczasem Bóg tylko jeden wiedział, co się działo we wnętrzu.

background image

227

Rozdział 20

Z wiadomych przyczyn nie spałem tej nocy zbyt dobrze. Rano zastanowiłem się, 

czy nie powinienem odpuścić sobie wykładów. Gdyby w telewizji pojawiły się jakieś za-
pierające dech w piersiach wiadomości, chciałem być na bieżąco. Nie miałem pewno-
ści, co zrobię, jeśli tej nocy popełniono morderstwo, ale zamierzałem na wszelki wypa-
dek słuchać dziennika.

Właśnie.  W tym  tkwiło  sedno  problemu.  Jeżeli  Twink  rzeczywiście  była 

Rozpruwaczką i jeśli będę miał szczęście — lub nieszczęście — złapać ją na gorącym 
uczynku, to co miałem z tym fantem zrobić? Z całą pewnością nie wydałbym jej po-
licji.  Stanowczo  najlepszym  rozwiązaniem  wydawało  mi  się  wyłożenie  wszystkiego 
Fallonowi. Jeżeli Twink faktycznie zarżnęła zeszłej nocy jakiegoś faceta, to dzisiaj ma 
zły dzień i Mary zaaplikowała jej pigułkę nasenną. Wtedy muszę działać dostatecznie 
szybko, by ją odwieźć do wariatkowa jeszcze przed zachodem słońca. Nie byłoby to 
najszczęśliwsze rozwiązanie, jednak o wiele lepsze niż straszliwy proces o morderstwo. 
Gdyby wszystko poszło gładko, moglibyśmy na czas dyskretnie usunąć Twink w bez-
pieczne miejsce.

Owszem,  morderstwa  popełnione  przez  Rzeźnika  z Seattle  pozostałyby  niewyja-

śnione, ale to przeszkadzało mi najmniej.

Jedynym  słabym  punktem  mojej  błyskotliwej  teorii  był  brak  morderstwa. 

Najwyraźniej, jeżeli Twinkie rzeczywiście tropiła zeszłej nocy ofiarę, to jej się nie po-
wiodło. A mnie czekały kolejne nużące godziny wyczekiwania pod domem Mary.

Około szóstej przyszła do kuchni Erika.
— Skąd się tu wziąłeś o tej porannej godzinie? — spytała zdziwiona.
— Nie mogłem spać.
— Dlaczego nie włączyłeś ekspresu do kawy?
— A powinienem?
— No pewnie! Gdzieś ty się urodził? Przecież po to go szykuję codziennie wieczo-

rem. Wystarczy wcisnąć guzik.

— Nie wiedziałem.

background image

228

229

— Faceci! — wyrwało jej się szczerze. — Są jakieś nowe sensacje w telewizji?
— Mgła będzie prawdopodobnie utrzymywała się co najmniej przez tydzień — do-

niosłem.

— Niemożliwe! Aż trudno uwierzyć! Mgła w Seattle!
— Mądrala.
— Chodź tutaj.
— Tylko nie bij! — zastrzegłem.
— Do mnie!
Ślizgiem opuściłem miejsce za stołem.
— To jest ekspres do kawy — oznajmiła. — Nadążasz?
— Bez przesady.
— To jest przełącznik: włączone, wyłączone. — Wdusiła go, zapaliło się czerwone 

światełko. — Widzisz, co trzeba zrobić? Wystarczy nacisnąć guzik i kawa sama zacznie 
się parzyć. Ten, kto pierwszy przychodzi do kuchni, wciska guzik. Taki mamy moralny 
obowiązek: pierwsza osoba w kuchni włącza ekspres do kawy. Zrozumiałeś?

— Tak jest!
Poklepała mnie po głowie.
— Grzeczny chłopiec. A teraz usuń się z drogi. Dziś ja robię śniadanie, nie lubię, jak 

mi się ktoś kręci pod nogami. Zmykaj.

— Tak jest!
Erika najwyraźniej musiała wypić przynajmniej jeden kubek kawy, żeby zacząć nor-

malnie funkcjonować, a wyglądało na to, że przedtem nie należy jej wchodzić w drogę.

¬ ¬ ¬

Tego ranka na obu seminariach nie byłem szczególnie uważnym słuchaczem. Wiele 

myśli kłębiło mi się w głowie, bardzo chciałem wrócić przed telewizor, dowiedzieć się, 
czy Twinkie znalazła w nocy jakąś ofiarę.

Po  Faulknerze  pognałem  z powrotem  na  stancję  i na  resztę  dnia  rozłożyłem  się 

przed telewizorem w salonie. W rezultacie, jak mógłby to ująć Hemingway, otrzymałem 
jedynie wielką stertę nada. A potem, w ramach ukoronowania tego bezproduktywnego 
dnia, zostałem przy kolacji potraktowany z lodowatą uprzejmością. Moja hipotetyczna 
ukochana wyraźnie stawała kością w gardle mieszkańcom zamku Erdlund.

Zostawiłem towarzystwo około dziewiątej, a pół godziny później, wystrojony jak 

stróż w Boże Ciało, ulotniłem się ze stancji.

Zaparkowałem  w tym  samym  miejscu  co  zwykle  i wbiłem  wzrok  w dom  Mary. 

Zgodnie z przewidywaniami, wyszła dokładnie pięć po dziesiątej. Poczekałem, aż się 
oddali, i podjechałem na lepszy punkt obserwacyjny.

background image

228

229

Mniej  więcej  po  półgodzinie  mgła  zaczęła  mi  zamarzać  na  przedniej  szybie. 

Musiałem uruchomić silnik i nastawić dmuchawę na maksimum. Zamarznięta przed-
nia szyba oznaczała wypadnięcie z gry.

Całe szczęście, że szybko zareagowałem, ponieważ gdzieś za dziesięć jedenasta za-

paliło się światło w sypialni Twink, tak samo jak poprzedniej nocy. Widać Twink pla-
nowała wycieczkę.

Znowu wyszła tylnymi drzwiami, punktualnie o jedenastej, odczepiła rower i po-

jechała alejką w kierunku Trzydziestej Dziewiątej. Tą ulicą jechałem za nią jakieś pół 
przecznicy, tym razem na tyle blisko, że widziałem, w którą alejkę skręciła z Sunnyside.

Pojechałem do końca następnej przecznicy, ale nie zauważyłem, żeby wyjeżdżała 

z odnogi. Pojęcia nie mam, jak to się stało, ale gdzieś mi zniknęła.

Jakiś czas krążyłem po sąsiednich uliczkach, nawet zapaliłem reflektory, ale jej nie 

znalazłem. W końcu wróciłem tam, gdzie ją zgubiłem, i zaparkowałem tuż przy krawęż-
niku. Musiała być jakaś przyczyna, dla której Twink wracała stale w to samo miejsce. 
Wysiadłem  z dodge’a,  wszedłem  w alejkę.  Znalazłem,  jak  zwykle  w takich  miejscach, 
mnóstwo  gratów  zagradzających  drogę.  Nie  miałem  szans  tędy  przejechać,  chyba  że 
chciałbym sobie wydrapać fantazyjne wzorki na karoserii.

Mniej więcej w połowie alejki stał duży pojemnik na śmiecie, tarasował drogę dość 

dokładnie. Fakt, śmieciarze nie zawsze mają cierpliwość przy ustawianiu kontenerów, 
niekiedy zrzucają je z paki jak leci. Ponieważ jednak kontenery mają kółka — małe bo 
małe, ale mają — spróbowałem go przepchnąć. Wystarczyłby metr. Pojemnik był wyła-
dowany, ale co tam, przyłożyłem się, a nuż się uda.

Ani  drgnął.  Przyszło  mi  do  głowy,  że  może  coś  go  z drugiej  strony  blokuje. 

Obszedłem kontener dookoła, sprawdzić, czy dam radę usunąć to ewentualne coś.

A tam, sprytnie ukryty za kontenerem, stał rower Twinkie.

¬ ¬ ¬

Bez sensu. Przecież w najbliższej okolicy nie było ani jednego parku, dlaczego więc 

pozostawiła rower w tej alejce? Coś tu stanowczo nie pasowało.

Wtedy  przyszło  mi  do  głowy,  że  ona  może  mieć  gdzieś  w pobliżu  chłopaka. 

Usiłowałem odsunąć od siebie ten pomysł, ale z drugiej strony, gdyby faktycznie miała 
chłopaka, wiele by to tłumaczyło. Chyba mi mózg zamarzał — gotów byłem rozważać 
możliwość, że Twink jest morderczynią, ale sam pomysł, że może mieć chłopaka, o któ-
rym nikt nic nie wie, wytrącił mnie z równowagi.

Każdy miewa czasem takie odbicia.
Próbowałem zebrać myśli. Niezależnie od tego, co robiła, znowu mi zniknęła. Może 

zorientowała się, że za nią jadę, i schowała rower, żeby się mnie pozbyć. Przez tę nie-

background image

230

231

szczęsną mgłę i czarny płaszcz przeciwdeszczowy była prawie niewidzialna. Jeśli szu-
kała  ofiary,  mogła  się  zaczaić  właściwie  w dowolnym  miejscu.  Mogła  poczekać,  aż 
wrócę do domu, wtedy zjawić się tutaj, zabrać rower i pojechać w ciemną noc, szukać 
kolejnego nieszczęśnika.

Tego było już dla mnie za wiele. Wróciłem pod dom Mary.
Twink pojawiła się kilka minut po drugiej nad ranem, weszła do środka i zapewne 

położyła się spać.

Poddałem się i wróciłem na stancję.

¬ ¬ ¬

W czwartek nie miałem wykładów, więc zasiadłem w salonie przed telewizorem, 

żeby się dowiedzieć, czy Rozpruwaczka kogoś dopadła. Wiedziałem, że Mary da nam 
znać, jeśli Twink znowu będzie miała odlot, ale chciałem zyskać absolutną pewność. Po 
morderstwie w Montlake Park Twink mogło się coś zmienić.

James pojawił się przed jedenastą.
— Co to, zacząłeś oglądać opery mydlane? — spytał rozbawiony.
— Chłonę najświeższe wiadomości, staruszku — odparłem. — Twink była dziś na 

twoim wykładzie?

— Owszem, była. Podchodzi do sprawy znacznie poważniej niż niejeden student.
— Wszystko z nią w porządku?
— Na moje oko, jak najbardziej. — Przyjrzał mi się badawczo. — Mark, czy coś cię 

niepokoi?

Właściwie miałem zamiar go zbyć, lecz akurat doszedłem do punktu, kiedy po pro-

stu musiałem z kimś pogadać.

— Jest coś... ale chciałbym, żeby to zostało między nami, dobrze?
— Nie ma sprawy. — Usiadł na jednym z bujanych foteli. — O co chodzi?
— Całe miasto nie mówi o niczym innym, tylko o Rozpruwaczce.
— Zauważyłem — stwierdził.
— Jakiś czas temu przyszła mi do głowy pewna myśl, która nie daje mi spokoju.
— Jaka?
—  Kiedy  gliniarze  znaleźli  odcisk  stopy,  który  w pewnym  sensie  dowodził,  że 

Rzeźnik z Seattle jest kobietą, sprawdziłem to i owo. Okazało się, że za każdym razem, 
kiedy Rzeźnikowi zdarzyło się kogoś sprzątnąć, Twinkie miała zły dzień.

— Doszukujesz się jakichś stycznych? Renata ogląda te ponure historie w telewizji 

i zaczyna chodzić po ścianach? Coś w tym rodzaju?

— Nie przypuszczam, żeby telewizja miała tu cokolwiek do rzeczy. Twink odlaty-

wała nawet wtedy, kiedy gliniarze nie znaleźli ciała.

background image

230

231

— Poważnie?!
— Zupełnie poważnie. Posłuchaj mnie teraz. Mam nadzieję, że znajdziesz w moim 

rozumowaniu  jakąś  wielką  czarną  dziurę,  w którą  wpadnie  cała  moja  teoria. Wtedy 
może zdołam się wreszcie spokojnie zdrzemnąć. Kiedy Twink wyszła od Fallona, nie 
miała w ogóle pojęcia o istnieniu Reginy.

— Tak twierdzi Sylvia — przytaknął James.
— Fallon z kolei twierdzi, że Twink wie o Reginie, ale na poziomie podświadomo-

ści, stąd się biorą nocne koszmary.

— To tylko teoria.
— Wiem, wiem. I uważam, że jest bardzo daleka od prawdy. Moim zdaniem Twink 

wcale nie ma koszmarnych snów. Przypuszczam, że reaguje na wydarzenia znacznie 
świeższe niż śmierć Reginy. Zauważ, za każdym razem ofiarą jest przestępca seksualny, 
a Renata z całą pewnością miałaby motyw, żeby zabijać gwałcicieli.

— W zasadzie... rzeczywiście. Ale nie mieści mi się w głowie, żeby była zdolna do 

tego, co robi Rzeźnik.

—  Kiedy  jest  normalna,  oczywiście  nie,  tu  pełna  zgoda. Ale  jeśli  traci  poczucie 

własnej tożsamości, może być zdolna do wszystkiego. Po fakcie zostają jej niewyraźne 
wspomnienia drastycznych szczegółów i wtedy zaczyna walić głową w mur. Nie chcę 
w to wierzyć, ale też nie mogę przestać o tym myśleć. No a teraz pokaż mi grube błędy 
w tym rozumowaniu.

— Nie poganiaj mnie. — Zmarszczył brwi. — Może powinieneś raczej porozma-

wiać o tym z Sylvią?

— Sylvia nie podejdzie do tego na chłodno, przecież wiesz. Twinkie owinęła ją sobie 

wokół małego palca. Nawet gdyby się zdarzyło, że Sylvia przydybałaby Twinkie na go-
rącym uczynku, nie uwierzyłaby własnym oczom.

— Chyba masz rację.
— A poza  tym  — dodałem  — panie  ostatnio  są  na  mnie  złe.  Kupiły  tę  bajeczkę 

Charliego o mojej tajemniczej ukochanej. Pojęcia nie mam, dlaczego w ogóle je to ob-
chodzi, ale najwyraźniej uważają, że to jednak ich sprawa.

— Tak to już bywa z kobietami. Bywają zaborcze. Czasami zachowują się bez sensu, 

ale taka już natura bestii.

— Bestii?
— E, tak mi się wyrwało. Daj mi się zastanowić nad twoją teorią. Muszę się z nią 

trochę oswoić. Pewnie istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że jest coś warta, ale głowy 
w zakład bym nie dawał.

Nie miałem odwagi przyznać, że śledziłem Twink. Nie chciałem się ośmieszać.

background image

232

233

¬ ¬ ¬

Tego  wieczoru  wyszedłem  ze  stancji  o zwykłej  porze,  ale  się  nie  przebierałem. 

Uznałem, że do tej pory zdołałem już stworzyć odpowiednie pozory, więc nie musiałem 
się dłużej wysilać. Ale James odprowadził mnie dziwnym spojrzeniem.

Mgła była wyjątkowo gęsta, do tego stopnia, że ze swojego stałego punktu obserwa-

cyjnego w ogóle nie widziałem domu. Zaryzykowałem i podjechałem trochę bliżej.

Mary  wyszła  o zwykłej  porze.  Zacząłem  uważną  obserwację.  Stwierdziłem  już 

wcześniej, że Twink była w zasadzie równie punktualna jak ciotka, więc jeśli miała ja-
kieś plany wyjściowe na tę noc, to pewnie opuści dom dokładnie o jedenastej.

Jedenasta  nastała  i minęła,  a światła  w domu  Mary  nie  powtórzyły  rytmu  z po-

przedniej nocy. Wywnioskowałem, że dziś Twinkie nigdzie się nie wybiera. Może ze 
względu na mgłę. Myśliwy musi widzieć, co robi.

O wpół do dwunastej postanowiłem wykonać odwrót. Byłem pewien, że Twink bę-

dzie już siedziała w domu.

¬ ¬ ¬

W  piątek  miałem  wykłady,  więc  zanim  wróciłem  na  stancję,  Sylvia  i Twink  już 

dawno pojechały do Lake Stevens.

Popołudnie  spędziłem  na  czytaniu „Komu  bije  dzwon”.  Czasami  nie  doceniamy 

Hemingwaya. Jego zainteresowanie walkami byków i polowaniem na grubą zwierzynę 
ustawia go w tłumie różnych macho ogólnie uważanych za niepoprawnych politycznie 
w tamtych czasach. A przecież staruszek naprawdę potrafił pisać, jeśli tylko się do cze-
goś przyłożył.

Gdzieś o wpół do piątej zadzwoniła do mnie Mary. Była lekko wkurzona.
— Mark, czy ty naprawdę nie potrafisz utrzymać języka za zębami? — spytała re-

torycznie.

— A co narozrabiałem?
—  Ren  zadaje  się  z dziewczętami  z korporacji  studenckiej.  Zdaje  się,  że  jedna 

z nich poczuła miętę do jakiegoś faceta, który jeździ poobijanym staruteńkim pikapem. 
Dziewczyna podała Ren numer rejestracyjny, a potem ty wyskoczyłeś z usłużną infor-
macją, że ja mogę określić właściciela tego złomu.

— A nie możesz?
—  Oczywiście,  że  mogę,  ale  teraz  za  każdym  razem,  jak  któraś  małolata  będzie 

chciała zdobyć jakieś informacje, poleci z tym do Ren, żebym jej pomogła.

— Wybacz,  zupełnie  o tym  nie  pomyślałem  — przyznałem.  — Szczerze  mówiąc, 

zdziwiło mnie, że Twinkie sama do tego nie doszła.

background image

232

233

— Pewnie w końcu by na to wpadła — zgodziła się Mary. — Po prostu musiałam 

komuś nagadać. Zrzucić na kogoś winę.

— Jeśli dzięki temu czujesz się lepiej, to nie ma sprawy.
Roześmiała się.
—  Dajmy  już  spokój.  Swoją  drogą  i tak  dziewczyna  musiała  pomylić  numer. 

Wyciągnęłam z komputera Waltera Fergussona. Pracownik budowlany, dobiega czter-
dziestki. Nie przypuszczam, żeby rajcował dziewczynę z college’u.

— Może kupił brykę od jakiegoś przystojnego młodziaka.
— Nie, ma ją od dziesięciu lat. Mieszka niedaleko jeziora Green Lake, więc pewnie 

włóczy się po tej okolicy. Będę się upierać, że dziewczyna pomyliła numery.

— Może facet pożycza cztery kółka młodszemu bratu?
— A, owszem, to możliwe.
— Czy ten Fergusson jest notowany przez policję? Wiesz, bo jeśli tak, to Twink po-

winna ostrzec koleżankę.

— Jest czysty. Daj spokój, gdyby sprzedawał towar, stać by go było na coś lepszego 

niż GMC z osiemdziesiątego drugiego roku. Nie gniewaj się, że na ciebie naskoczyłam. 
Wkurzyłam się. Druga dyspozytorka ma grypę, więc i tak nie wiem, w co najpierw ręce 
włożyć, a tu jeszcze to. Minie trochę czasu, zanim będę mogła przespać noc.

— Twink wróciła już z Lake Stevens?
— Nie, nie. Zwykle w piątki po wizycie u doktora Fallona dziewczęta jadą jeszcze na 

kolację z Ingą i Lesem. Pewnie wróci, zanim wyjdę do pracy. No, muszę coś zjeść, umie-
ram z głodu.

— Smacznego.
— Dzięki.
Odłożyłem  słuchawkę  na  widełki  i jakiś  czas  stałem,  wpatrując  się  w podłogę. 

Historyjka, którą Twink opowiedziała Mary, w zasadzie mogła być prawdziwa. Twinkie 
rzeczywiście zaprzyjaźniła się z kilkoma dziewczętami z korporacji studenckiej i któraś 
z nich mogła ją poprosić o sprawdzenie właściciela samochodu. Ale facet jeżdżący pięt-
nastoletnim pikapem musiałby wyglądać jak Mister Ameryki, żeby zwrócić na siebie 
uwagę dziewczyny z tego środowiska. To po prostu zalatywało fałszem na odległość.

¬ ¬ ¬

O wpół do dziewiątej wieczorem mgła była tak gęsta, że można ją było kroić nożem. 

W zasadzie  mógłbym  sobie  odpuścić  wartowanie  tej  nocy,  ale  nie  chciałem  ryzyko-
wać. Głównym moim celem było udowodnienie samemu sobie, że Twinkie nie ma nic 
wspólnego z tymi wszystkimi morderstwami, a to oznaczało, że musiałem sterczeć pod 
domem Mary regularnie. Na pewno groziło to redukcją czasu na sen, ale w zasadzie nie 
miałem wyboru.

background image

234

235

Na szczęście Twink była istotą przestrzegającą nawyków. Jeżeli miała zamiar się do-

kądś wybrać, będzie w drzwiach punktualnie o jedenastej. Jeśli do jedenastej piętnaście 
nie wyjdzie z domu, mogę wracać i iść spać. Bardzo potrzebowałem snu.

Mary wyszła o zwykłej godzinie. Ledwo ją widziałem we mgle, chociaż zaparkowa-

łem bardzo blisko jej frontowych drzwi.

Podjąłem pewne ryzyko. Byłem w zasadzie pewien, że Twink, jeśli wybierze się na 

polowanie, znowu upchnie rower za kontenerem na śmiecie w alejce przy Sunnyside 
Avenue tak samo jak w środową noc. Wiedziałem, gdzie ta alejka jest, i mogłem tam 
dojechać szybciej niż ona na rowerze, więc wysiadłem i wszedłem w odnogę za domem 
Mary. Z powodu mgły nie widziałem z ulicy zbyt dobrze, dlatego musiałem podejść bli-
żej.

Jedenasta minęła, a rower Twink nadal stał na werandzie, wobec czego zdecydowa-

łem się porzucić posterunek.

Wracając do samochodu, wpadłem na pewien pomysł. Mógłbym zdobyć nożyce 

do metalu, zakraść się tutaj około trzeciej nad ranem, przeciąć łańcuch i ukraść rower 
Twinkie. Dzięki temu przynajmniej na jakiś czas zatrzymałbym ją w domu.

Zrezygnowałem z tego pomysłu. Jeżeli zacznę ingerować na tym etapie, prawdopo-

dobnie stracę szansę udowodnienia, że Twinkie nie może być Rozpruwaczką.

¬ ¬ ¬

W sobotni poranek mgła nadal zasłaniała świat. Obudziłem się zmęczony i przy-

gnębiony. Mimo to byłem zdecydowany poczynić jakieś postępy. Wiedziony odruchem 
zajrzałem do książki telefonicznej, szukając adresu Waltera Fergussona. Jak się okazało, 
było takich trzech, ale jeden mieszkał daleko na południowym krańcu miasta, a drugi 
w szykownym domu spokojnej starości. Wobec czego pozostał mi jeden, zameldowany 
dość blisko, bo na East Green Lake Way.

Im  dłużej  o tym  myślałem,  tym  mniej  przekonująca  wydawała  mi  się  historyjka 

Twink o koleżance z korporacji studenckiej rozkochanej w facecie mocno po trzydzie-
stce, który jeździ poobijanym piętnastoletnim pikapem. Miałem trochę wolnego czasu, 
a Fergusson mieszkał nie tak znowu daleko od stancji, więc postanowiłem się tam prze-
jechać i rozejrzeć.

Okazało się, że zajmował mieszkanie w bloku po zachodniej stronie jeziora Green 

Lake. Przed wejściem stał zdezelowany szary GMC z osiemdziesiątego drugiego roku. 
Zaparkowałem w bocznej uliczce. Nie byłem do końca pewien, jak daleko chcę się po-
sunąć. Przecież nie trzeba było specjalnie wysilać wyobraźni, żeby znaleźć pretekst i za-
stukać do drzwi Fergussona. Twinkie zainteresowała się tym człowiekiem, więc i mnie 
on zaciekawił. Wysiadłem z samochodu, wyszedłem za róg.

background image

234

235

Mgła trochę się uniosła. Spojrzałem w stronę jeziora. Po drugiej stronie ulicy roz-

ciągał się park. To słowo obudziło w mojej głowie pewne skojarzenia. Jeżeli Twink rze-
czywiście była seryjnym mordercą, do tej pory wybierała ofiary na chybił trafił. Skoro 
teraz namierzała konkretny cel, musiała mieć bardzo ważny powód.

Podszedłem do budynku, do frontowych drzwi i przyjrzałem się skrzynkom pocz-

towym. Nazwisko Fergusson znajdowało się obok numeru 2-A. Niewiele mi to dawa-
ło. Za to na skrzynce oznaczonej 1-A znajdowała się informacja: DOZORCZYNI, a ni-
żej:  Sharon Walcott.  Nasunęło  mi  to  pewien  pomysł. Wróciłem  do  dodge’a  i ruszy-
łem  w poszukiwaniu  automatu  telefonicznego.  Znalazłem  go  w pobliskim  sklepiku. 
Przekartkowałem książkę telefoniczną i szybko znalazłem numer Sharon Walcott za-
mieszkałej pod adresem Green Lake Drive. Wrzuciłem kilka monet do otworu i wystu-
kałem numer.

— Halo? — odezwał się żeński głos.
— Szukam pana Waltera Fergussona — oznajmiłem. — W książce telefonicznej jest 

ich trzech, nie mam pewności, z którym powinienem się skontaktować.

— A dlaczego pan dzwoni do mnie?
— Próbowałem do niego, ale ma zajęty telefon. Widzi pani, mam dość ważną spra-

wę. Chodzi o sprawy rodzinne. Ten Fergusson, którego szukam, jest moim dalekim ku-
zynem. Muszę się z nim porozumieć. Ma jakieś trzydzieści pięć, czterdzieści lat, ostatnio 
kiedy o nim słyszałem, pracował jako robotnik budowlany. Jeśli ten, którego pani zna, 
jest prawnikiem albo maklerem, to na pewno nie ten.

— Walt może być tym właściwym — poinformowała mnie. — Jest po trzydziestce 

i kładzie drewniane panele ścienne. Dostanie jakiś spadek?

— Spadkiem bym tego nie nazwał... — ostudziłem ją. — Zmarła nasza cioteczna 

babka, trzeba załatwić jakieś formalności prawne, żeby jej córka mogła sprzedać dom. 
Muszę złapać Walta, bo przydałoby się, żeby podpisał kilka papierów. Nie wie pani, czy 
zastanę go w domu za jakiś czas? Przepraszam, że pani przeszkadzam, ale do niego nie 
mogę się dodzwonić.

— W weekendy nie wstaje przed południem — odpowiedziała. — Pewnie ściszył 

telefon, żeby dzwonek go nie obudził. Albo nawet zdjął słuchawkę z widełek.

— No to wszystko jasne.
— Jeśli pan sobie życzy, mogę mu wsunąć pod drzwi karteczkę z informacją i pana 

numerem telefonu. Jak się obudzi, pewnie do pana zadzwoni.

— Nie mam tutaj telefonu. Jestem przejazdem, w interesach. Nie widziałem Walta 

od czasów piaskownicy, wątpię, czy go w ogóle rozpoznam. Mogłaby mi go pani opi-
sać?

— Po trzydziestce, tak jak pan powiedział. Łysieje na czubku głowy, ma trochę nad-

wagi i cały czas chodzi w ubraniu roboczym. Odludek z niego, ale nocami często wy-
chodzi. Jeśli zostawi mi pan swoje nazwisko, powiem mu, że chciał się pan z nim skon-
taktować.

background image

237

— Marlowe — rzuciłem nazwisko powieściowego prywatnego detektywa. — Phillip 

Marlowe.  Walt  pewnie  wcale  mnie  nie  pamięta.  Ile  mieszkań  jest  w tym  budynku? 
Pewnie będę musiał się wybrać.

— Tylko cztery. Walt mieszka na pierwszym piętrze od frontu.
—  Dziękuję  za  pomoc  — zakończyłem.  — Nie  będę  pani  dłużej  przeszkadzał. 

— Odwiesiłem słuchawkę.

Jeśli Twink miała na celowniku Fergussona, to przynajmniej wiedziałem, dokąd iść, 

gdyby mi zniknęła, kiedy się następnym razem wybierze na polowanie.

¬ ¬ ¬

Wieczorem biały tuman wrócił ze zdwojoną siłą, a Twink znowu siedziała w domu. 

Zaczekałem do wpół do dwunastej i wróciłem na stancję.

Mary  poszła  do  pracy  także  w niedzielną  noc,  więc  kolejny  raz  obserwowałem 

jej dom, ale znów nic się nie działo. Mgła zdawała się stałym elementem krajobrazu. 
Wyglądało na to, że dopóki się nie podniesie, Twinkie nie zaplanuje kolejnej wyprawy.

background image

237

Rozdział 21

Dziewiątego lutego, w poniedziałek, z samego rana zbudził się wiatr i dość szybko 

przegonił mgłę. Zaraz po obudzeniu ucieszyłem się, widząc, że wreszcie zniknęła, ale 
kiedy się głębiej zastanowiłem, zacząłem tego żałować. Ten gęsty mroźny tuman w ja-
kimś stopniu zatrzymywał Twinkie w domu. Teraz, kiedy zniknął, Twink pewnie znowu 
ruszy w teren.

Przy  śniadaniu  nie  byłem  szczególnie  towarzyski.  Myśli  kłębiły  mi  się  w głowie, 

w jakimś sensie obawiałem się, że jeśli zacznę mówić, wymknie mi się coś, co powinie-
nem zachować dla siebie. W zasadzie miałem jedynie kilka niepotwierdzonych podej-
rzeń. Nie wolno mi było latać po okolicy i kłapać dziobem jak Kataryna. Powinienem 
nobliwie milczeć i robić swoje, dopóki nie uzyskam czegoś konkretnego. No bo cóż, 
owszem, Twinkie wybierała się czasem w miasto nocą. Wielkie rzeczy. Mnóstwo ludzi 
wychodzi z domu po zmroku. Przecież w Seattle nie obowiązuje zasypianie z kurami. 
Co dalej? Wyjechała na rowerze po wyjściu Mary do pracy, a następnego ranka nie zna-
leziono żadnego trupa. Nie było to tak do końca dowodem negatywnym, lecz nadal mu-
siałem się trzymać założenia, że człowiek jest niewinny, dopóki nie udowodni mu się 
winy.

Stawiłem  się  na  obu  seminariach  po  kolei,  ale  na  żadnym  nie  byłem  uważnym 

słuchaczem. Po wykładach zakopałem się w bibliotece właściwie na całe popołudnie, 
głównie po to, żeby umknąć swoich współlokatorów. Byłem spięty, zamknięty w sobie 
i nie miałem najmniejszej ochoty odpowiadać na ich pytania. Stanowczo nie był to czas 
na serdeczne zwierzenia.

Wróciłem  dopiero  na  kolację.  Przełknąłem  ją,  nie  zauważając,  co  jem,  grzecznie 

przeprosiłem ferajnę i wyniosłem się w diabły.

Przepraszać mogłem później. Akurat teraz nie byłem w nastroju do rozmowy.
Wróciłem  do  biblioteki,  ale  tylko  traciłem  czas. W ogóle  nie  mogłem  się  skupić. 

Poddałem się i wróciłem do samochodu.

Wiatr, który rozpędził mgłę, teraz zamarł i biała wata zaczęła znowu przesłaniać 

świat. Nie była aż taka gęsta jak w czasie weekendu, lecz pozwalała widzieć tylko na od-
ległość przecznicy. Dalej wszystko się zamazywało.

background image

238

239

Pojechałem do Wallingford, zaparkowałem na stałym miejscu. Jeśli to potrwa dłu-

żej, będę musiał sobie zorganizować jakiś zastępczy samochód.

Kiedy Mary wyszła do pracy, podjechałem w alejkę obok jej domu. Trochę ryzyko-

wałem, ale miałem przeczucie, że Twink, jeśli wybierze się na polowanie, w ogóle mnie 
nie zauważy.

Za piętnaście jedenasta rozbłysło światło w jej sypialni, po paru minutach zgasło. 

Potem na krótko zapaliło się w kuchni; po chwili Twink zjawiła się na werandzie.

Siedziałem nieruchomo, aż zniknęła u wylotu alejki, a potem pojechałem prosto na 

Sunnyside. Zaparkowałem obok wjazdu w alejkę i czekałem. Muszę przyznać, że byłem 
bardzo zdenerwowany. Minęła chyba wieczność, zanim ponownie zobaczyłem Twinkie. 
Znowu miała na sobie ten sam czarny płaszcz przeciwdeszczowy. Szła pieszo. Pojęcia 
nie miałem, dlaczego upycha rower za kontenerem na śmieci.

Doszła do rogu — i wsiadła do zaparkowanej tam hondy.
No tak. To wiele wyjaśniało. Bardzo wiele. Oczywiście, chowała rower za kontene-

rem, bo miała inny środek transportu. Poczułem ucisk w żołądku. Do tej pory czepia-
łem się pokrzepiającej świadomości, że niektóre zabójstwa dokonane przez Rzeźnika 
z Seattle miały miejsce zbyt daleko; Twink nie dotarłaby tam rowerem w jedną noc. 
Tymczasem  ona  miała  samochód!  Samochód,  o którym  nikt  z nas  nie  wiedział. 
Samochód, dzięki któremu mogła się przemieszczać w terenie o promieniu co najmniej 
stu kilometrów, w czasie gdy Mary była w pracy.

Przez dłuższą chwilę auto stało w miejscu, ale wydobywające się z rury wydecho-

wej spaliny świadczyły o tym, że silnik pracuje. Nie rozumiałem, co się właściwie dzieje, 
ale wreszcie mnie olśniło: Twinkie musiała przecież zaczekać, aż rozmarzną szyby. Mgła 
była, mróz był, więc na pewno miała lód na szybach.

Po jakichś pięciu minutach zapaliła reflektory i odjechała. Pozwoliłem jej się wy-

przedzić  mniej  więcej  o przecznicę,  a potem  sam  włączyłem  światła  i pojechałem  za 
nią. Byłem niemal całkowicie pewien, że znam cel tej wyprawy, ale nie chciałem ryzy-
kować.

Jechała Sunnyside na północ, potem skręciła w lewo w Piątą i zawróciła na połu-

dnie przy końcu Woodland Park. Zjechała w prawo w Green Lake Way i ruszyła już 
prosto w stronę okolicy, gdzie mieszkał Fergusson. Jeśli się nie myliłem, Twink nie szu-
kała ofiary na chybił trafił. Nie tym razem. Tym razem szukała konkretnego faceta, a ten 
facet miał na nazwisko Fergusson. Nie byłem pewien powodu jej zachowania, ale prze-
rażająco wiele faktów zaczynało do siebie doskonale pasować. O to jednak mogłem się 
martwić później. Na razie usiłowałem się trzymać na tyle blisko, żeby mi nie zniknęła 
we mgle.

Przejechała przed budynkiem, w którym mieszkał Fergusson, i zaparkowała dwie 

przecznice dalej. Minąłem ją, skręciłem w lewo w jakąś boczną uliczkę, zostawiłem sa-

background image

238

239

mochód i pobiegłem z powrotem na główną ulicę. Kiedy znowu zobaczyłem tę szarą 
hondę, odniosłem wrażenie, że silnik nadal pracuje. Cofnąłem się kilka kroków, żeby 
wyjść z kręgu światła, i czekałem.

Po chwili Twink otworzyła drzwiczki; na moment zapaliło się mdłe światło we wnę-

trzu samochodu. Tym razem nie była ubrana w płaszcz przeciwdeszczowy, chyba prze-
rzuciła go przez ramię.

Podniosłem do oczu lornetkę. Wyregulowałem ostrość.
O mało się nie udławiłem z wrażenia. Twinkie miała na sobie wyjątkowo krótką 

spódniczkę  oraz  bluzkę,  która  bardzo  niewiele  pozostawiała  domysłom  i wyobraź-
ni. Określenie „przynęta” samo się cisnęło na usta. Twink prezentowała swoje wdzięki, 
jakby zachwalała towar, bez dwóch zdań.

Przeszła na drugą stronę ulicy i wolnym krokiem defilowała po chodniku tuż przed 

domem, w którym mieszkał Fergusson. Takiej Twinkie w ogóle nie znałem. Odkąd wy-
szła z zakładu doktora Fallona, w zasadzie pod wieloma względami sprawiała wraże-
nie, jakby była rodzaju nijakiego. Zawsze ubierała się ładnie, zwykle się lekko malo-
wała, ale w jej zachowaniu nigdy nie było żadnych elementów seksualnej prowokacji. 
Chyba założyłem, że gwałt i mord dokonane na Reginie stłumiły w Renacie instynkt 
płci. Najwyraźniej stan fugi go uwalniał. Dowód miałem właśnie przed oczami. Jeżeli 
Twinkie przechadzała się po parkach i budowach w Seattle i okolicach w taki sposób, 
jak teraz paradowała przed budynkiem, w którym mieszkał Fergusson, to bez najmniej-
szych kłopotów zwracała na siebie uwagę dokładnie takich facetów, jakich zamierzała 
skusić. Można by powiedzieć: sama się prosiła.

Uniosłem nieco lornetkę, żeby spojrzeć w okna Fergussona. W pokoju od frontu 

było ciemno, ale i tak dostrzegłem zarys postaci.

Powiedziałbym, że Twinkie jak najbardziej pobudziła ciekawość lokatora.
Dotarła do końca budynku. Znalazła się blisko mnie, więc ukryłem się za drzewem, 

żeby uniknąć sytuacji, w której jedno z nas musiałoby powiedzieć: „O, cześć, co ty tu 
robisz?”. Odczekałem kilka minut, potem znowu wystawiłem głowę. Twink już zrobiła 
w tył zwrot i teraz szła w przeciwną stronę tą samą drogą. Wolno, zmysłowo.

Zarys postaci Fergussona zniknął.
Twinkie przeszła na drugą stronę ulicy, stanęła. Nawet przez lornetkę już jej dobrze 

nie widziałem, bo znad jeziora podnosiła się coraz gęściejsza mgła.

Kątem  oka  dostrzegłem  ruch  po  mojej  stronie  ulicy.  Spojrzałem  przez  lornetkę 

w tamtą stronę. Ciemna postać, nieomal sam cień, sunęła wzdłuż boku budynku. Byłem 
całkowicie  pewien,  że  to  Fergusson.  Szedł  bardzo  szybko.  On  stanowczo  nie  chciał 
zwracać na siebie uwagi.

Twink obróciła się i leniwym krokiem ruszyła w głąb parku. Sprawiała wrażenie, 

jakby jej się nigdzie nie śpieszyło.

background image

240

241

Wtedy cholerna mgła zawirowała i przesłoniła wszystko. Widziałem może na pięć 

metrów, nie dalej. No cóż, jeżeli ja ich nie widziałem, to oni także nie mogli zobaczyć 
mnie, więc przeszedłem przez ulicę. Byłem w tej grze trzecim graczem, a moja prze-
waga polegała na tym, że tamci dwoje w ogóle nie zdawali sobie sprawy z mojej obec-
ności.

Nie wiedziałem, co zrobię, jeśli się znienacka natknę we mgle na któreś z nich lub 

na oboje.

Mgła  w mieście  wygląda  zupełnie  inaczej  niż  na  wsi.  Jest  połyskliwa,  bo  odbija 

światła uliczne i reflektory pojazdów, podczas gdy za miastem jest biała, ale i ciemna. 
W mieście drzewa i krzewy wyłaniają się z białej waty całkiem niespodziewanie.

Przyszło mi do głowy, że narażam się na całkiem realne niebezpieczeństwo. Gdzieś 

tam we mgle był Fergusson, który miał stanowczo złe zamiary. Była tam także Twinkie 
i być może, miała zamiary jeszcze gorsze. Jeżeli przypadkiem pomyli mnie z Fergusso-
nem, to skończę jako następna ofiara Rozpruwaczki. W życiu nie przyszło mi do głowy, 
żeby się bać którejś z Twinkie Twins, ale gdyby jedna z nich rzuciła się na mnie ze strzy-
kawką pełną kurary, nie miałbym nawet czasu dać jej znać, że to ja. A nawet gdybym 
zdążył,  istniała  też  możliwość,  że  jeśli  Twink  rzeczywiście  znajduje  się  w stanie  fugi, 
w ogóle by nie wiedziała, kim jestem.

Od tej chwili bardzo się starałem być wyjątkowo ostrożny.
Nagle między drzewa wdarł się snop jasnego światła. Ktoś z ulicy omiatał park re-

flektorem. Nietrudno było się domyślić, kto był taki ciekawski — od pewnego czasu po-
licję Seattle wyjątkowo interesowało, co się dzieje w parkach.

Innymi słowy, robiło się tłoczno. Moja jedyna przewaga polegała na tym, że wie-

działem o wszystkich innych graczach.

Strumień światła odsunął się ode mnie powoli, więc wyszedłem zza krzewów, za 

którymi się ukryłem.

A wtedy gdzieś z dala, znad brzegu jeziora dobiegł mnie pewien szczególny dźwięk, 

który zmroził mi krew w żyłach. Wibrujący kobiecy głos wyśpiewujący minorową pieśń 
bez słów. Nie była to nawet określona melodia, ale i tak rozpoznałem ją natychmiast. 
Bóg mi świadkiem, słyszałem ją już dostatecznie często. Ten dźwięk dochodzący gdzieś 
z pokładów  mgły  nieomal  perfekcyjnie  naśladował  głos  kobiety  śpiewającej  na  nie-
oznaczonej kasecie, której Twinkie słuchała godzinami. Z oddali rozbrzmiał drugi głos 
i przyłączył się do śpiewu kobiety w straszliwym kontrapunkcie. Przeszedł mnie zimny 
dreszcz. Zdałem sobie sprawę, że to wilki z zoo zawyły w odpowiedzi na prymitywną 
pieśń kobiety skrytej we mgle nad brzegiem jeziora.

Promień reflektora wrócił. Przeczesywał białą noc coraz bliżej mnie, w miarę jak 

policyjny wóz posuwał się wzdłuż Green Lake Way. Policjanci musieli usłyszeć te same 
dźwięki, które dotarły do mnie, ale z pewnością nie wiedzieli o nich tyle co ja.

background image

240

241

W jakimś sensie straciłem wtedy zdolność jasnego myślenia. Gliniarze najczęściej 

pracują w parach, więc wiedziałem, że za kilka chwil dwóch gliniarzy — obaj z bro-
nią  — zacznie  przeszukiwać  siną,  połyskliwą  ciemność  nad  brzegiem  jeziora,  chcąc 
się  przekonać,  co  to  za  dziwny  hałas  zwrócił  ich  uwagę.  Jeżeli  znajdą  dziewczynę 
tnącą Fergussona na kawałki, zapewne będą najpierw strzelać, a potem zadawać pyta-
nia. Stanowczo musiałem znaleźć Renatę pierwszy. Nie wiedziałem, co zrobię, kiedy ją 
znajdę, ale o to mogłem się martwić później. Teraz najważniejsze było usunąć ją z linii 
ognia.

Nie mógłbym z ręką na sercu powiedzieć, że biegłem przez ten gęsty biały tuman, 

ale starałem się iść jak najszybciej.

Światło reflektora zawróciło jeszcze raz, więc szybko się schyliłem. Jeśli gliniarze 

mieli broń w pogotowiu, mogłem zostać ich pierwszym celem.

Renata ciągle śpiewała gdzieś w oddali, wilki z ogrodu zoologicznego jej wtórowa-

ły, stąd miałem pewność, że jeszcze nie skończyła z Fergussonem.

Strumień  światła  z Green  Lake  Way  przesunął  się  obok  mnie  i znieruchomiał. 

Domyśliłem się, że samochód policyjny stanął. Minie najwyżej kilka chwil, zanim gli-
niarze dojdą do wniosku, że jednak muszą wysiąść i wejść do parku.

Ruszyłem  biegiem.  Z początku  zamierzałem  dopaść  Renatę,  zanim  wstrzyknie 

Fergussonowi kurarę, ale przestałem mieć na to szansę w chwili, gdy zniknęła mi we 
mgle. Teraz mogłem tylko mieć nadzieję, że zdołam ją usunąć gliniarzom sprzed nosa, 
by nie przyłapali jej na gorącym uczynku.

Śpiew rozbrzmiał w mocnym crescendo, a potem zamilkł, nieomal z żalem. Wilki 

jednak śpiewały nadal.

A potem usłyszałem cichy plusk. Renata skończyła ze swoją ofiarą i weszła do wody. 

Przynajmniej nie złapią jej nad zakrwawionym ciałem Fergussona.

Obejrzałem się przez ramię. Widziałem dwa światła latarek. Zbliżały się do jeziora. 

Czyli policjanci wyszli z samochodu.

Gdzieś daleko usłyszałem wycie syren. Innymi słowy, poprosili o wsparcie. Jak na 

ironię losu, dzwoniąc do centrali, najprawdopodobniej rozmawiali z Mary.

Tak czy inaczej, ciągle jeszcze znacznie ich wyprzedzałem. Jeśli szczęście mi dopi-

sze, zdążę złapać Renatę, kiedy będzie wychodziła z wody, i usunę ją ze sceny zbrodni, 
zanim zostanie aresztowana. Obym tylko zdołał wsadzić ją do samochodu, wtedy już na 
pewno dam radę zawieźć ją do domu Mary. Potem poszukam w apteczce środków na-
sennych. Jeśli wszystko się powiedzie, przed świtem Twink będzie z powrotem w zakła-
dzie doktora Fallona.

Pewien problem stanowiły jednak czerwone błyskające światła, które pojawiły się 

na ulicy. Przybyło wsparcie. Lada moment park zaroi się od gliniarzy. W ciemnościach 
rozbłysły kolejne latarki.

background image

242

243

Dotarłem do brzegu jeziora i ruszyłem wzdłuż lustra wody. Mgła ograniczała wi-

doczność do kilku metrów, więc nie wiedziałem, czy Renata brodzi na płyciźnie, czy 
pływa na głębszej wodzie.

I  wtedy  znów  usłyszałem  cichy  plusk:  Zyskałem  odpowiedź  na  swoje  pytanie. 

Renata płynęła. Obejrzałem się i zrozumiałem dlaczego. Liczne światełka latarek roz-
jaśniały  właściwie  cały  park.  Renata  była  szalona,  ale  nie  aż  tak,  żeby  ruszyć  prosto 
w otwarte ramiona policji.

Szedłem dalej tuż przy brzegu, nadsłuchując rzadkich cichych plusków. Nie widzia-

łem prawie nic, ale słyszałem tyle, że mogłem podążać w tę samą stronę co Renata.

W  pewnym  momencie  dojrzałem  w trawie,  niedaleko  wody,  plastikowy  czarny 

płaszcz przeciwdeszczowy. Parę metrów dalej, obok pnia drzewa leżało coś nierucho-
mego. Miałem absolutną pewność, że to ciało Fergussona. Chyba nie myślałem wtedy 
zbyt trzeźwo, bo przyszło mi do głowy, że gdybym odciągnął trupa od brzegu jeziora 
i schował  w krzakach,  gliniarze  nie  znaleźliby  go  tak  szybko. W ten  sposób  dałbym 
Renacie więcej czasu na ucieczkę. Trzeba było działać błyskawicznie. Latarki błyskały 
coraz bliżej.

Właśnie kiedy byłem tuż obok nieruchomej postaci, reflektor z któregoś policyj-

nego samochodu przebił się przez mgłę. Padłem na ziemię.

Gdy  odważyłem  się  podnieść  głowę,  spojrzałem  prosto  w twarz  Fergussona. 

W poświacie mgły rozjarzonej reflektorem ujrzałem znacznie więcej, niżbym sobie ży-
czył. Na twarzy martwego mężczyzny zastygł wyraz najwyższego przerażenia. Nie za-
pomnę go nigdy. Fergusson rozpoznał twarz dziewczyny, którą trzy lata wcześniej za-
mordował.

Zwymiotowałem. Cofałem się tyłem, na czworakach, jak krab salwujący się uciecz-

ką. Wreszcie się odwróciłem, podniosłem na nogi i pobiegłem skulony w stronę wody.

Robiło się krucho z czasem. Musiałem wyprzedzić gliniarzy, ale Renata nie płynęła 

zbyt szybko. Pewnie nawet się nie śpieszyła. Wyglądało na to, że unika jedynie światła 
latarek. Ja też przed nimi uciekałem, tyle że dla mnie było to bardziej skomplikowane 
zadanie, bo jednocześnie usiłowałem nie zgubić Twink.

W pewnym momencie gdzieś za plecami usłyszałem wołanie. Obejrzałem się i spo-

strzegłem, że wszystkie światła latarek skupiły się w jednym miejscu, tym, które nie-
dawno opuściłem. Gliniarze znaleźli Fergussona, a raczej to, co z niego zostało. Miałem 
szansę zyskać trochę czasu. Ja od początku wiedziałem, co się może zdarzyć. Policjanci 
szukali jedynie źródła dziwnych dźwięków. Odkrycie ciała Fergussona zatrzyma ich na 
kilka chwil, nim sobie uświadomią, że o mało nie złapali Rozpruwaczki za rękę. Pierwsi 
dwaj słyszeli śpiew Renaty, ale nie zdawali sobie sprawy, co oznaczał.

Ciche  pluski  wyraźnie  oddaliły  się  od  brzegu.  Niedobrze.  Mogła  się  utopić.  Na 

pewno zbrodnia ją nieźle nakręciła, a woda była lodowata. Kiedy Renata odzyska świa-
domość, może przestać płynąć — i utonąć.

background image

242

243

Brzeg jeziora skręcał w lewo, światła z ulicy zgubiły się we mgle. Skowyt wilków 

zdawał się coraz bliższy. Nagle zrozumiałem, że sam park pomiędzy Green Lake Way 
a jeziorem został już za mną, teraz znaleźliśmy się w Woodland Park.

Raz  jeszcze  zerknąłem  przez  ramię.  Światła  latarek  nadal  tkwiły  w tym  samym 

miejscu. Odetchnąłem odrobinę.

Ale od dłuższej chwili nie usłyszałem żadnego plusku, co mnie mocno zaniepoko-

iło.

Zaraz  jednak  spostrzegłem  coś,  co  mi  wyjaśniło  sytuację.  Szczęśliwym  zbiegiem 

okoliczności trafiłem na wąską piaszczystą plażę, na której widać było krótki rządek od-
cisków stóp prowadzących z wody w stronę trawnika.

To na pewno była Renata. Nie tak znowu wiele osób chodzi sobie popływać w lu-

tym po północy.

A zamarzająca mgła, którą przeklinałem równo cały tydzień, raptem wydała mi się 

darem niebios, ponieważ osadzając się na doskonale utrzymanym trawniku, powlokła 
go bladobiałym kruchym welonem. Na tej płaszczyźnie doskonale widoczny był ślad, 
jaki Renata zostawiła po wyjściu z jeziora.

¬ ¬ ¬

Teraz łatwo mi było za nią iść, tyle że gliniarzom równie łatwo będzie znaleźć ten 

trop. Pobiegłem za Twink, ale klucząc po trawie tam i z powrotem, zygzakując, miesza-
jąc swoje ślady prowadzące w różne strony z prostą linią odcisków jej stóp. Miałem na-
dzieję, że to na jakiś czas zatrzyma policjantów, jeśli któryś z nich jest na tyle inteligent-
ny, by dojść do wniosku, że morderca Fergussona prawdopodobnie jest ciągle w pobli-
żu. Jeżeli zaczną szukać wszyscy, narobią pewnie więcej śladów niż ja.

Byłem pewien, że Renata zacznie szukać schronienia. I to niedługo. Było mroźno, 

a ona ociekała wodą. Poza tym była skąpo ubrana. Jeśli nie znajdzie szybko jakiegoś cie-
płego miejsca, grozi jej o zapalenie płuc.

Odciski stóp wiodły na południe. Puściłem się biegiem. Musiałem ją znaleźć, zanim 

wyjdzie na Pięćdziesiątą. Na betonie przestanie zostawiać ślady.

Zobaczyłem ją. Dzięki Bogu, że czarny płaszcz przeciwdeszczowy został w parku. 

Ukryła się za drzewem, wyraźnie czekając na przerwę w ruchu, żeby przejść na drugą 
stronę ulicy. Nawet gdy jej umysł był zaćmiony, nadal była wystarczająco bystra, żeby się 
ukrywać, dopóki nie oddali się od szczątków Fergussona.

Skuliłem się za jakimś większym krzakiem i obserwowałem ją uważnie. Mgła spo-

wijała  całe  miasto,  ale  w pewnej  chwili  zawirowała,  ukazując  mi  znajomą  sylwetkę 
wznoszącą się nad dachami — była to wieża kościoła Świętego Benedykta.

Z  początku  przyjąłem,  że  Renata  spróbuje  dostać  się  na  alejkę,  gdzie  zostawiła 

rower, i stamtąd wrócić do domu Mary. Potem odczekałaby dzień czy dwa, podjechała 
autobusem w okolicę, gdzie zaparkowała, i przestawiła samochód bliżej domu.

background image

244

245

Tymczasem bliskość świątyni otwierała zupełnie nowe możliwości. Przypuszczam, 

że kościół oznaczał dla Twinkie bezpieczeństwo. Czy zdążała do Świętego Benedykta od 
chwili, gdy wyszła z wody?

Co  więcej,  może  kościół  miał  inne  jeszcze,  prawne  znaczenie  jako  azyl?  Czy  oj-

ciec  O’Donnell  mógł  zamknąć  gliniarzom  drzwi  tego  przybytku  przed  nosem? 
Przypuszczałem, że raczej nie, ale w naszym systemie prawnym zostało mnóstwo non-
sensów obowiązujących od czasów średniowiecza.

Z napięciem obserwowałem, jak Renata wychynęła zza drzewa i przebiegła przez 

ulicę. Udało jej się zapaść w cień po drugiej stronie.

— Diabła tam! — burknąłem pod nosem i też puściłem się biegiem. Renata była 

już ładny kawałek dalej, szła Stone Way. Na rogu skręciła w prawo. Teraz byłem pewien. 
Rzeczywiście szła do kościoła.

Przyśpieszyłem i znalazłem się na tym samym rogu dwie minuty później. Za nic 

w świecie nie chciałem jej zgubić właśnie teraz. Widziałem ją wyraźnie. Szła prosto do 
wrót świątyni.

Zostały  jej  tylko  dwie  przecznice,  szybko  je  pokonała. Wspięła  się  po  schodach 

frontowego wejścia, a ja odetchnąłem z ulgą.

Ojciec O’Donnell zostawił kościół otwarty, tak jak miał w zwyczaju, więc Renata 

bez trudu dostała się do środka.

A ja co miałem robić? Nie mogłem przecież deptać jej po piętach!
W tej chwili drzwi kościoła się otworzyły i ksiądz wystawił głowę na zewnątrz.
— Halo? — odezwał się cokolwiek nieprzytomnym głosem. Pewnie czujnik ruchu 

zamontowany w kruchcie dał mu znać, że ma gościa, ale najwyraźniej ojciec O’Donnell 
nie dostrzegł Renaty.

— Proszę księdza! — zawołałem.
— Mark? To ty?
— To ja. Przed chwilą weszła tutaj Renata.
— Nie widziałem jej.
W trzech susach pokonałem schody.
— Mamy duże kłopoty, ojcze — oznajmiłem.
— Wejdźmy do środka.
— Chwileczkę, niech mnie ksiądz wysłucha. Renata nie jest sobą. Śledzę ją od kilku 

godzin, wiem, że lepiej teraz się do niej nie zbliżać. Jest niebezpieczna.

— Renata?! Dajże spokój, nie żartuj sobie ze mnie.
— Jestem śmiertelnie poważny. Trudno mi się z tym pogodzić, ale to Renata jest 

tym seryjnym zabójcą, który morduje mężczyzn w okolicy zatoki Puget od zeszłej je-
sieni.

— Renata?!

background image

244

245

— Ja też nie mogłem w to uwierzyć, ale właśnie przed chwilą dopadła kolejną ofiarę. 

Przypuszczam, że gliny depczą nam po piętach, więc będę się streszczał. Renata w zasa-
dzie robiła wrażenie, że powraca do zdrowia, ale tak naprawdę stale jej się pogarszało. 
Przypuszczam, że teraz w ogóle nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje, ale fakty są takie, że 
kiedy traci świadomość swoich czynów, rusza na polowanie. Jest jak anioł zemsty. Nie 
potrafię tego udowodnić, lecz przypuszczam, że facet, którego właśnie dorwała, był jej 
celem od września. To on zamordował jej siostrę.

— Boże słodki!
—  Proszę  księdza  — odezwałem  się  z bólem  — nie  powinna  być  osądzana,  ale 

trzeba jej przeszkodzić. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie zabijała wszystkich mężczyzn, jak 
leci: księdza, mnie, listonosza, bez różnicy!

— Może popełniłem... — urwał. — Co proponujesz?
— Powinna jak najprędzej się znaleźć w klinice. Pewnie lekarz ją nafaszeruje pro-

chami po uszy, ale przynajmniej będzie bezpieczna. Nie może się dostać w ręce policji, 
nikt jej tam nie zrozumie. Chciałbym, żeby Renaty nie spotkała żadna krzywda.

— Amen. Wejdźmy, spróbujemy ją znaleźć.
— Zgoda, ale bądźmy ostrożni. O ile wiem, nadal ma nóż. Może przydałoby się za-

mknąć wejście. Zyskamy pewność, że nie ucieknie. Gliniarze mają nerwy napięte do 
granic wytrzymałości i mogą strzelać bez pytania.

Wróciliśmy do kruchty i ojciec O’Donnell zamknął ciężkie odrzwia.
— Chodźmy do ołtarza — szepnął. — Spróbujmy z nią porozmawiać, może da się 

ją przekonać i wyjdzie z ukrycia.

— Spróbować warto — przystałem. — Nie chciałbym się z nią siłować.
Ruszyliśmy  wolno  mroczną  nawą.  Chyba  obaj  byliśmy  nieźle  wystraszeni.  Ja  na 

pewno.

— Może ty pierwszy się do niej odezwij? — zaproponował ksiądz.
Już miałem się zgodzić, kiedy usłyszałem jakieś niewyraźne dźwięki dochodzące 

z bocznego ołtarza.

— Słyszę ją — szepnąłem. — Jest tam.
Obaj wytężyliśmy słuch, ale niewiele nam to dało. Rozpoznałem pełen sepleniących 

dźwięków język znany wyłącznie bliźniaczkom. Jeśli Renata mówiła do siebie w bliźnia-
czym, to z całą pewnością nie była przy zdrowych zmysłach.

Ostrożnie podszedłem bliżej, wytężając wzrok, by dostrzec ją w ciemnej niszy, gdzie 

stała figura świętego Benedykta z dłonią uniesioną w geście błogosławieństwa.

Właśnie w tej chwili światła przejeżdżającego samochodu prześlizgnęły się po ko-

ścielnym witrażu.

Nie wierzyłem własnym oczom. Mógłbym przysiąc, że przez tę krótką chwilę wi-

działem dwie młode dziewczyny.

background image

Ojciec O’Donnell miał trudności ze złapaniem oddechu.
— Matko przenajświętsza! — wyrwało mu się.
Powoli zbliżaliśmy się do niszy. Teraz już znacznie wyraźniej widziałem dwie po-

staci.  Były  identyczne,  tyle  że  jedna  z nich  miała  mokre  włosy.  Nie  zdawały  sobie 
sprawy z naszej obecności, pewnie nawet nie uświadamiały sobie, gdzie się znajdują. 
Gorączkowo szeptały, niekiedy tylko wyrywało im się głośniejsze słowo. Jeden z głosów 
był udręczony, drugi triumfujący.

Po chwili jedna z postaci zaczęła szlochać, druga objęła ją i wyraźnie pocieszała.
Potem, na oczach moich i ojca O’Donnella, dwie postacie zaczęły się łączyć w jed-

ną, a sepleniące dźwięki mowy bliźniaczek zmieniły się w pieśń, którą już słyszałem tej 
nocy.

Światła kolejnego samochodu omiotły wnętrze kościoła, rzucając na ściany barwy 

z witraży.  Przez  chwilę  widzieliśmy  Renatę  zupełnie  wyraźnie.  Upadła  na  podłogę, 
wzrok miała nieprzytomny, a twarz dziwnie spokojną. Śpiewała cichutko pod czujnym 
wzrokiem świętego Benedykta.

background image

Ruch czwarty

AGNUS DEI

background image

248

249

Rozdział 22

Razem z ojcem O’Donnellem staliśmy nad Renatą w niemym zdumieniu.
— Przyniosę jakiś koc, trzeba ją okryć — odezwał się ksiądz cicho.
Wreszcie odzyskałem zdolność myślenia.
— Powinniśmy wezwać karetkę.
— Tak — zgodził się poważnie. — Zimna dzisiaj noc.
— Jakbym nie wiedział — mruknąłem pod nosem.
— Gdzie ona się tak zmoczyła?
— Weszła do jeziora, żeby zmyć z siebie krew. Potem zobaczyła światła latarek, więc 

popłynęła do plaży. Jakieś pięćset metrów. Powinna jak najszybciej się znaleźć w szpita-
lu. Zabiorę ją do Lake Stevens, jak wyzdrowieje.

— Przyniosę koc i wezwę karetkę. — Ksiądz pośpieszył do zakrystii.

¬ ¬ ¬

Ambulans zjawił się po dziesięciu minutach. Sanitariusze pozwolili mi wsiąść do 

karetki.  Ktoś  musiał  im  pomóc  wypełnić  dokumenty,  a mój  samochód  został  przy 
Green Lake Way.

— Odezwę się — obiecałem księdzu.
Patrzył na nas, stojąc w drzwiach kościoła. Twarz miał zasmuconą.
Kierowca włączył kogut i syrenę, chociaż ruch był niewielki, więc bardzo szybko 

znaleźliśmy  się  w szpitalu  przy  kampusie.  Renata  dygotała  gwałtownie  i jęczała  bez 
przerwy, choć nadal dały się słyszeć tony tej pieśni, którą nagrałem z jej ulubionej taśmy. 
Trzymałem dziewczynę za rękę, ale wątpię, żeby sobie z tego zdawała sprawę.

Gdy  dotarliśmy  na  pogotowie,  jakaś  kobieta  potrzebowała  ode  mnie  informacji 

do wypełnienia całej góry papierów. Starałem się jej pomóc, ale kompletnie nie byłem 
w nastroju do odpowiadania na dziesiątki pytań.

—  Dziewczyna  jest  psychicznie  chora  — uciąłem  w końcu.  — Uznała,  że  jest 

świetna pogoda na pływanie.

background image

248

249

— W lutym? — zdumiała się urzędniczka.
— Naprawdę ma kłopoty z głową. Ale jej staruszek śpi na pieniądzach, więc niech 

się pani nie przejmuje rachunkami.

— Czy może mi pan podać jego imię, nazwisko, adres i numer telefonu?
— Niech mi pani poda aparat, zadzwonię do niego. Sam pani wszystko powie.
Les  wydawał  się  lekko  nieprzytomny.  Nic  dziwnego,  w końcu  była  druga  nad 

ranem.

— Szefie, Renata znowu miała odlot — powiedziałem. — Wpadła do wody w Wo-

odland  Park  i usiłowała  się  ogrzać  w kościele  Świętego  Benedykta.  Jest  teraz  w szpi-
talu uniwersyteckim. Trzeba podać różne informacje do karty. Dam znać, jak się czuje 
Twink, gdy tylko będę coś wiedział. — Podałem słuchawkę kobiecie z recepcji i posze-
dłem zasięgnąć języka.

Nie uzyskałem zbyt szczegółowych odpowiedzi, więc usiadłem w poczekalni i nie 

ruszyłem się stamtąd jakieś pół godziny, aż zjawił się lekarz. Był to dość młody człowiek, 
ale wyglądał na kompetentnego fachowca.

— Panna Greenleaf doznała hipotermii — poinformował mnie. — Musimy postę-

pować ostrożnie, żeby nie spowodować szoku.

— I bez tego ma dosyć kłopotów — przyznałem.
Milczał przez kilka chwil i widocznie zdecydował się załatwić sprawę prosto z mo-

stu.

— Skoro już jesteśmy przy kłopotach, to chciałbym wiedzieć, czy panna Greenleaf 

ma jakieś problemy psychiczne. Nie sposób zrozumieć, co mówi.

— Panie doktorze, ona jest wariatką — odparłem szczerze. — W zeszłym roku zo-

stała zwolniona z kliniki psychiatrycznej, ale nadal miewa odjazdy. Wszyscy sądziliśmy, 
że zdrowieje. Byliśmy naiwni. Niech pan jej jakoś pomoże się pozbierać, a ja zaraz ją za-
biorę do prywatnego sanatorium.

— Aż tak źle? — Lekarz był zaskoczony.
— Dużo gorzej. Proszę na siebie uważać, potrafi być niebezpieczna.
— Kiedy już będzie można ją zwolnić z oddziału intensywnej opieki medycznej, 

przeniesiemy ją na oddział psychiatryczny. Jak pan się na to zapatruje?

— Nie wiedziałem, że macie tu oddział psychiatryczny.
—  To  duży  szpital,  nie  tylko  klinika,  gdzie  łata  się  uczniaków,  którzy  po  pijaku 

spadają  ze  schodów.  Mamy  tutaj  praktyki,  a studenci  medycyny  muszą  się  zapoznać 
z wszelkimi przypadkami.

—  Powinienem  był  o tym  wiedzieć  — przyznałem.  — Jedna  z moich  współloka-

torek jest na medycynie, lecz nieczęsto opowiada o tym, co się dzieje w szkole. Pewnie 
dlatego że jej nie pytamy. Nie mamy ochoty na kliniczne opisy autopsji przy kolacji.

— Pan także studiuje?

background image

250

251

Pokiwałem głową.
— Angielski. Rozbieram na części pierwsze zdania, nie ludzi.
Uśmiechnął się lekko.
— Przestrzegę personel przed panną Greenleaf — zapewnił mnie na odchodnym.

¬ ¬ ¬

Zadzwoniłem do ojca O’Donnella z najnowszymi wiadomościami. Podpowiedział 

mi, że powinienem się skontaktować z Mary. Poszperawszy chwilę w portfelu, znala-
złem numer do komisariatu. Sama mi go kiedyś podała. Chwilę trwało, zanim mnie 
z nią  połączono,  ale  każdego  przekonywałem,  że  to  bardzo  ważna  sprawa  rodzinna, 
więc w końcu ludzie po drugiej stronie drutu dali mi ją do telefonu.

— Nie powinieneś mi przeszkadzać w pracy — zrugała mnie na początek.
— Mary, pojawił się poważny problem. Twinkie znowu miała odlot. Włóczyła się 

po Woodland Park i wpadła do jeziora. Doznała wychłodzenia. Jestem z nią w szpitalu 
uniwersyteckim. Chyba dobrze by było, gdybyś tu przyjechała po pracy.

— Zawiadomiłeś Lesa?
— Tak, zadzwoniłem do niego od razu, jak przyjechaliśmy.
— Skąd się o wszystkim dowiedziałeś?
Oho...  Teraz  musiałem  być  ostrożny.  Istniała  niewielka  możliwość,  że  nasza  roz-

mowa jest nagrywana.

—  Trafiła  do  kościoła  Świętego  Benedykta  i ojciec  O’Donnell  mnie  zawiadomił 

— odparłem. Nie chciałem się zagłębiać w szczegóły.

— Przyjadę zaraz po dyżurze — obiecała.
Odwiesiłem słuchawkę i wróciłem do poczekalni. Jak dotąd, szło nie najgorzej. Jeśli 

dobrze rozegram sprawę, nadal mam szansę zabrać Twink prosto do doktora Fallona. 
Zgoda, Fergusson nie żył i to właśnie Twinkie pozbawiła go życia. No i co z tego? Moja 
rola polegała na tym, żeby odstawić Twink w bezpieczne miejsce, zanim dopadną ją 
gliny. Wykonałem  kawał  dobrej  roboty,  myląc  ślady  na  trawie  i łgając  niemało,  więc 
jeśli  mi  szczęście  dopisze,  może  gliniarze  nieprędko  skojarzą  fakty  i uda  mi  się  wy-
wieźć Twink z miasta. Kiedy zniknęła mi z oczu i dopadła Fergussona, myślałem, że już 
wszystko przepadło, ale teraz znowu zaczynałem mieć nadzieję, że jakoś ją z tego wy-
ciągnę.

¬ ¬ ¬

Zdrzemnąłem się w poczekalni. O siódmej rano zadzwoniłem na stancję. Telefon 

odebrała Erika.

background image

250

251

— Tak?
— To ja, słonko, Mark. Jestem na intensywnej opiece w szpitalu uniwersyteckim. 

Renata  dzisiaj  znowu  odjechała,  wpadła  do  wody,  a potem  jeszcze  włóczyła  się  po 
Woodland Park. Na koniec trafiła do kościoła i ojciec O. wezwał karetkę.

— Hipotermia?
— Tak mi powiedzieli. Wrócę, jak będę miał pewność, że już jej nic nie grozi.
— Chyba jesteś zmęczony.
— Mało spałem. Staram się być przytomny na wszelki wypadek. Przydałoby mi się 

trochę twojej kawy.

— Idź do szpitalnej kawiarenki. Tamtejsza kawa nie jest pierwszej klasy, ale daje nie-

złego kopa.

— Spróbuję. Przekaż wiadomości reszcie, dobrze?
— Nie ma sprawy.
Odwiesiłem  słuchawkę  i poszedłem  do  toalety.  Kiedy  myłem  ręce,  nagle  zamar-

łem ze zgrozy, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Na samym przedzie kurtki widniała 
krwawa smuga. Zdaje się, że w parku znalazłem się za blisko ciała Fergussona, a po-
tem paradowałem w miejscach publicznych, świecąc ludziom w oczy krwawą plamą. 
Spróbowałem ją zmyć, ale nie wszystko zeszło. W końcu zrezygnowałem i tylko zdją-
łem kurtkę.

¬ ¬ ¬

Powinienem  był  się  domyślić,  że  dziewczęta  nie  zostawią  sprawy  odłogiem,  lecz 

byłem już naprawdę zmęczony. Minęły może trzy kwadranse, kiedy Erika i Sylvia zja-
wiły się w szpitalu.

— Wy poczekajcie tutaj — zarządziła Erika — a ja pójdę się dowiedzieć, na czym 

faktycznie stoimy.

— Mark, wyglądasz okropnie — stwierdziła Sylvia.
— I tak się czuję.
— Co się naprawdę stało?
— Sam chciałbym wiedzieć. Renata zjawiła się w kościele, ociekając wodą i sypiąc 

soplami. Majaczyła coś w języku bliźniaczek i dygotała tak, że mogła spowodować trzę-
sienie ziemi. Ojciec O. skontaktował się ze mną i wezwał karetkę.

— Przecież nie było cię w domu. Jak się z tobą skontaktował? Nie kłam, człowieku, 

jak masz watę w głowie. Z każdym kłamstwem coraz bardziej się pogrążasz.

— Akurat wróciłem — odparłem trochę za szybko. — Usłyszałem telefon i to był 

właśnie ojciec O. Ponieważ dzwonił do mnie, nikogo nie budziłem.

Sylvia obrzuciła mnie sceptycznym spojrzeniem. Chyba nikt nie kupiłby takiego 

łgarstwa.

background image

252

253

Wróciła Erika. Wyglądała na bardzo zmartwioną.
—  Renata  już  wcześniej  była  przeziębiona  — oznajmiła.  — Hipotermia  dołożyła 

swoje,  więc  teraz  ma  wysoką  gorączkę  i najprawdopodobniej  obustronne  zapalenie 
płuc.

— A niech to! — wykrzyknęła Sylvia. — Fatalnie!
— Rzeczywiście, zapalenie płuc to nie żarty — zgodziła się Erika — ale z drugiej 

strony, jeśli kiedykolwiek postanowisz mieć zapalenie płuc, to koniecznie w szpitalu. 
Tutaj wszyscy się na tym znają. Zostanę, będę trzymać rękę na pulsie. Wy już idźcie, nie 
ma sensu, żebyście tu siedzieli. Sylvia, zaprowadź Marka do domu i połóż spać. Ledwo 
się trzyma na nogach.

¬ ¬ ¬

Sylvia odwiozła mnie na stancję, ale na piętro, do męskiej łazienki poszedłem już 

sam. Wyprałem przód kurtki i uważnie obejrzałem resztę ubrań. Nie znalazłem więcej 
krwawych plam, lecz postanowiłem i tak nie ryzykować. Poszedłem do pokoju i wsa-
dziłem ubranie do plastikowego worka. Jak sprawy przycichną, skoczę do pralni. Na 
razie  byłem  zbyt  zmęczony,  żeby  jasno  myśleć,  więc  padłem  na  łóżko.  Chyba  nigdy 
w życiu nie byłem taki zmordowany.

Miałem absolutną pewność, że przespałem całą dobę na okrągło, tymczasem oka-

zało się, że wstałem o pierwszej po południu. Nadal byłem mocno znużony, ale za bar-
dzo martwiłem się o Renatę, żeby jeszcze usnąć. Wstałem, włożyłem na siebie czyste 
ubranie i inną kurtkę.

Drzwi Charliego były otwarte, więc opowiedziałem mu tę samą historyjkę, którą 

nakarmiłem Sylvię. Nie popatrzył na mnie aż tak sceptycznie jak ona, więc chyba na-
bierałem wprawy.

— Podwiózłbyś mnie do szpitala? — zapytałem na koniec. — Mój samochód został 

na mieście, bo pojechałem karetką.

— Jasne — zgodził się. — Nie ma sprawy.
W poczekalni zastaliśmy Mary.
— Dzwoniłam do Lesa — powiedziała. — Powinien wiedzieć, że Ren ma zapalenie 

płuc. Niedługo przyjadą tu we dwoje z Ingą.

— Twink jest w lepszym stanie? — spytałem z nadzieją.
— Nadal leży na OIOM-ie. Czy odpowiedziałam na twoje pytanie?

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o wpół do czwartej przyszedł Bob West. Rozejrzał się po poczekalni, 

upewnił, że nie ma w niej nikogo obcego.

background image

252

253

— Mark, co jest grane, do ciężkiej cholery? — zapytał cicho, z napięciem. — Szpital 

zawiadomił policję. Robili spis zawartości torebki, którą Greenleaf miała przewieszoną 
przez pierś, i znaleźli w niej strzykawkę jednorazową. Sprawdzili sprzęt rutynowo na 
obecność heroiny i kokainy, a znaleźli kurarę!

Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że położyłem sprawę. Taki byłem ogłuszony 

tym, co zdarzyło się w kościele, że zapomniałem o tej torebce. Mój plan obejmujący 
trzymanie buzi na kłódkę i dyskretne przerzucenie Twink do sanatorium Fallona prze-
padł ze szczętem.

— Kurarę?! — wykrzyknęła Mary. — Niemożliwe!
— Sprawdzali trzy razy — stwierdził Bob. — Zaalarmowaliśmy wszystkie ośrodki 

zdrowia, prosiliśmy o natychmiastowe powiadomienie w przypadku znalezienia kurary, 
ze względu na możliwość powiązania z morderstwami popełnianymi przez Rzeźnika. 
Co ta dziewczyna robiła ze strzykawką pełną kurary?

— Co jeszcze było w torbie? — zapytałem z idiotyczną nadzieją, że Twink wyrzu-

ciła nóż do linoleum.

— Same interesujące fidrygałki — odparł ironicznie. — Dwa różańce, jeden czer-

wony i jeden niebieski. Prawo jazdy wystawione na Reginę Greenleaf. Na zdjęciu jest ta 
sama dziewczyna, która teraz leży na oddziale intensywnej opieki medycznej, ale ona 
przecież ma na imię Renata. Czy może się mylę? I był tam jeszcze jeden drobiazg: nóż 
do linoleum poplamiony krwią. Właśnie robimy testy DNA, ale chyba wszyscy wiemy, 
czyja to krew, prawda? Lepiej mów, co wiesz, i to już, teraz. Miałeś piekielne szczęście, że 
to ja odebrałem telefon ze szpitala. Gdyby to był Kataryna, siedziałaby ci na karku po-
łowa miejskiej policji wsparta paroma jednostkami SWAT.

Wiedziałem, że nie popuści, póki nie dostanie ode mnie informacji, ale najpierw 

musiałem zadać jedno pytanie.

— Kto może zostać uniewinniony ze względu na niepoczytalność?
— Ten kto ma zdrowo nie po kolei. Zwłaszcza w przypadku tak nagłośnionej spra-

wy. Jest nóż, jest kurara, trudno o łatwiejsze zadanie dla prokuratury. Nie zgodzi się na 
niepoczytalność.

— Nie rozumiem — wtrącił się Charlie. — O czym wy właściwie rozmawiacie?
— Przejrzyj na oczy, mały — powiedział Bob. — Ta wasza Renata Greenleaf jest 

Rozpruwaczką.

— Przecież to jeszcze dziecko! — zaprotestował Charlie.
Drzwi  poczekalni  się  otworzyły  i stanęły  w nich  dwie  osoby  o zmęczonych  twa-

rzach.

— Poszukajmy jakiegoś spokojniejszego miejsca — zaproponowałem. — Sytuacja 

jest delikatna.

— Czekaj — rozkazał mi Bob. — Zaraz wracam.

background image

254

Nie wiem, jakie wpływy wykorzystał, ale kilka minut później wrócił w towarzystwie 

szpitalnego strażnika, który zaprowadził nas wszystkich do pustego gabinetu w głów-
nym budynku.

— No, Mark — odezwał się Bob, gdy już zostaliśmy tylko we czworo — najwyższy 

czas, żebyś mi opowiedział, co się wydarzyło tej nocy.

—  Muszę  zacząć  od  wcześniejszych  wydarzeń.  Mary  będzie  mogła  potwierdzić 

większość tego, co powiem. Renata Greenleaf miała siostrę bliźniaczkę, Reginę. Kiedy 
kończyły szkołę w Everett, w maju dziewięćdziesiątego piątego...

— Co to ma do rzeczy? — spytał Bob. — Przejdź do sprawy.
— Mówię ci o sprawie — stwierdziłem. — Wszystko to dotyczy morderstw doko-

nanych przez Rzeźnika z Seattle.

Opowiedziałem mu całą historię. Poza tym, co widziałem poprzedniej nocy. O tym 

nie umiałem powiedzieć nikomu.

— Dlaczego do mnie z tym nie przyszedłeś?
— Bo miałem nadzieję, że się mylę. Gdyby pokrojono w kawałki następnego go-

ścia akurat w czasie, kiedy siedziałem pod jej drzwiami, miałbym dowód, że nie jest 
Rzeźnikiem. — Wyrwało mi się ciężkie westchnienie. — Stało się inaczej. Przypuszczam, 
że wreszcie zebrała się w sobie na tyle, by spytać Mary o nazwisko właściciela tego sta-
rego pikapa. Na pewno zdawała sobie sprawę, że Mary skojarzy fakty, jak tylko rozej-
dzie się wieść o śmierci Fergussona. Może dlatego zwlekała z prośbą o tę informację tak 
długo, aż zabicie Fergussona stało się ważniejsze niż uniknięcie kary.

— Masz dar opowiadania — stwierdziła Mary oschle.
— Rzeczywiście — przyznał Charlie. — A teraz powinniśmy wymyślić, jak pomóc 

Twink. Czy ktoś ma jakąś propozycję?

—  To  nie  będzie  łatwe,  braciszku  — stwierdził  Bob.  — Gdyby  Fergusson  był  je-

dyną  jej  ofiarą,  sąd  mógłby  przystać  na  zabójstwo  w samoobronie  albo  czyn  popeł-
niony  w stanie  ograniczonej  poczytalności  umysłowej.  Niestety,  w tej  sprawie  roi  się 
od trupów. Co park, to następny sztywny. To już duża sprawa, media wpadną w szał. 
A to z kolei oznacza, że prokurator okręgowy musi być bezlitosny, zwłaszcza że ma za-
miar się ubiegać o reelekcję. Gdyby sprawa nie miała takiego rozgłosu, może dałoby się 
ją podciągnąć pod chorobę psychiczną, ale ten proces będzie stale na pierwszych stro-
nach gazet.

—  Jak  cię  tak  słucham,  zaczynam  odnosić  wrażenie,  że  jesteś  po  naszej  stronie 

— stwierdziła Mary.

—  Każdy  człowiek  o minimalnym  poczuciu  przyzwoitości  będzie  współczuł  tej 

małej.  Mówię  to  oczywiście  nieoficjalnie.  Mary,  czy  twojego  brata  stać  na  prawnika 
z najwyższej półki?

— Nawet na dziesięciu — odparła z szerokim uśmiechem.

background image

254

¬ ¬ ¬

Rozmyślnie  unikałem  jakiejkolwiek  wzmianki  o...  Widzeniu?  Wizji?  Cudzie? 

O zjawisku,  którego  świadkiem  byliśmy  z ojcem  O.  w kościele.  Teraz,  gdy  znale-
ziono przy Twink strzykawkę ze śladami kurary oraz nóż do linoleum umazany krwią 
Fergussona, trzeba się było liczyć z procesem sądowym. Wiedziałem, że niezależnie od 
mojej woli zostanę gwiazdorem pośród świadków obrony. A jeżeli jako świadek zacznę 
opowiadać historie o duchach, mogę wszystko zaprzepaścić.

background image

256

257

Rozdział 23

Następnego dnia zaspałem, chyba dlatego że na pierwszym piętrze było nienatural-

nie cicho. James i Charlie pewnie chodzili na paluszkach i porozumiewali się wyłącznie 
szeptem, żeby mi nie przeszkadzać. Kiedyś jednak musiałem się obudzić, bez względu 
na zmęczenie. Człowiek szybko dostraja się do konkretnego rytmu, a większość studen-
tów musi być przytomna dość wczesnym rankiem. Tak więc definitywnie obudziłem się 
około dziewiątej. Wziąłem prysznic, ogoliłem się i umyłem zęby. Przez chwilę zastana-
wiałem się zupełnie poważnie, czy nie przeczekać w pokoju, aż wszyscy wyjdą z domu. 
Nie byłem jeszcze gotowy na kolejną sesję pytań i odpowiedzi.

Ale że bardzo był mi potrzebny kubek kawy, jednak zszedłem na dół. Z kuchni do-

biegał głos Charliego.

—  Gdyby  Mark  nie  był  taki  zdenerwowany,  pewnie  by  nie  zapomniał  zabrać 

Twinkie tej torebki. A tak wszystko przepadło.

W tym momencie wszedłem do kuchni.
—  Mam  nadzieję,  żeśmy  cię  nie  obudzili?  — spytał  James.  — Staraliśmy  się  być 

cicho.

— Wszystko przez Erikę — stwierdziłem z bladym uśmiechem. — Zapach jej kawy 

umarłego postawiłby na nogi.

— Już ci nalewam — zerwała się Erika.
— Dam sobie radę sam.
—  Ciii!  — Wskazała  palcem  moje  krzesło.  — Na  miejsce  — rozkazała.  — Siad. 

Zostań.

— Hau! Hau! — usiadłem posłusznie.
— Co my teraz zrobimy? — zapytała Sylvia zmartwiona.
— Nie wiem, słonko — odparłem zgodnie z prawdą. — Chyba będziemy improwi-

zować. Następny ruch należy do Boba Westa.

— Ja porozmawiam z panem Rankinem — oznajmiła Trish. — Jeżeli jest w Seattle 

prawnik, który zdoła wybronić Renatę, to właśnie Rankin. Jest bezdyskusyjnie najlep-
szy.

— Przekażę to ojcu Renaty — obiecałem.

background image

256

257

¬ ¬ ¬

Około jedenastej zadzwonił do mnie Bob West.
— Zajęty jesteś? — spytał. — Masz jakieś wykłady albo pilne spotkania?
— Nie, a co się stało?
— Muszę jechać po samochód Renaty Greenleaf. Ty wiesz, gdzie on stoi i jak wyglą-

da, więc przydałaby mi się twoja pomoc.

— Nie ma sprawy. I tak muszę przyprowadzić swój. Oszczędzisz mi jazdy autobu-

sem.

— W służbie publicznej jesteśmy niezastąpieni — oznajmił. — Podjadę za jakieś pół 

godziny.

— Będę gotowy.
Dziwaczna  sprawa.  Teoretycznie  Bob  i ja  byliśmy  przeciwnikami  w sprawie 

Twinkie, ale w ciągu paru miesięcy zdążyliśmy się poznać i polubić. Wbrew logice mia-
łem nadzieję, że sympatia pomoże nam pokonać bariery.

Wróciłem na górę, tylko po kurtkę.
— Co się dzieje? — spytał Charlie, gdy przechodziłem koło jego otwartych drzwi.
— Mam pokazać Bobowi, gdzie Renata zaparkowała samochód — odpowiedzia-

łem. — Moja bryka też tam stoi, zabiorę ją przy okazji.

—  Pojadę  z wami  — zdecydował  Charlie.  — Nie  mogę  sobie  dać  rady  z jednym 

równaniem, może świeże powietrze rozjaśni mi w głowie.

— No i ta kusząca scena zbrodni, co?
— Uwielbiam dramatyczną scenerię — przyznał, szczerząc zęby w uśmiechu.

¬ ¬ ¬

Niedługo później zjawił się Bob. Mgła znowu spowiła miasto, ale było na tyle cie-

pło, że nie zamarzała przednia szyba.

— Kompletnie nie mogę pojąć, jakim cudem panna Greenleaf zdołała kupić samo-

chód tak, że nikt się nie połapał — wyznał Bob, czekając na zmianę świateł.

— Jej tata ma trochę grosza — wyjaśniłem. — Dziewczyna dysponuje całkiem nie-

złą kasą. — Coś mi się przypomniało. — O, do diabła! Chyba ciągle jeszcze nie jestem 
całkiem przytomny. Któregoś razu, jak byłem u Mary tuż przed Bożym Narodzeniem, 
Renata zmagała się z książeczką czekową. Nie mogła wyjść na zero, brakowało jej ja-
kichś sześciuset dolców. Ta jej honda to straszny złom, więcej niż sześćset baksów nie 
jest warta. Pewnie za tyle poszła. Domyślam się tylko, ale wygląda mi na to, że druga 
osobowość  Renaty  objawiała  się  czasem  także  za  dnia.  Przynajmniej  w jednym  wy-
padku, w chwili kupna samochodu. Renata stanowczo nic o nim nie wiedziała, czyli ta 
druga osobowość miała przed nią tajemnice.

background image

258

259

— Nie przekonuje mnie ta „druga osobowość” — stwierdził Bob. — Dla mnie to 

brzmi jak bajeczka.

—  Lekarz  psychiatra  Renaty  uważa  to  za  prawdopodobną  teorię  — oznajmiłem. 

— Ja z początku też tego nie rozumiałem. Sylvia określa taki stan naukowo fugą. Dla 
mnie ten termin oznacza jakąś kompozycję Johanna Sebastiana Bacha. W muzyce po-
szczególne głosy podejmują temat według określonych zasad. Pewnie dlatego psychia-
trom pasowało to słowo. Renata nie wie, co robi jej druga osobowość, która może ku-
pować  samochód,  włóczyć  się  nocami  i okradać  apteki,  po  północy  siekać  facetów 
na kawałki... po prostu korzystać z życia. — Bob obrzucił mnie ciężkim spojrzeniem. 
— Wybacz. Tak czy inaczej rozszczepienie osobowości faktycznie się zdarza, to nie jest 
żaden wymysł. Nie wiem, czy doktor Fallon by się ze mną zgodził, ale mam nieodparte 
przeczucie, że tą drugą Renatą jest jej siostra bliźniaczka, Regina, i to właśnie ona szat-
kuje facetów od zeszłego września. Przypuszczam, że z początku siekała każdego, który 
się do niej przystawiał, ale gdy Mary powiedziała Renacie, kto jest właścicielem pikapa, 
Regina miała konkretny cel — przecież właśnie Fergusson był tym facetem, o którego 
jej chodziło od samego początku.

—  Ta  fuga  działa  tylko  w jedną  stronę?  — zapytał  Bob.  — Nocna  Greenleaf  wie 

wszystko o dziennej, ale dzienna nie wie, że nocna w ogóle istnieje?

— Od czasu do czasu miewa przebłyski — sprostowałem. — I wtedy przechodzi za-

łamanie.

—  Nie  ma  wątpliwości,  że  Fergusson  był  jej  prawdziwym  celem  — uznał  Bob. 

— Wykonała na nim parę numerów ekstra. Koroner po zakończeniu autopsji nie wy-
glądał najlepiej. Fergusson dostał za swoje, nie da się zaprzeczyć. — Spojrzał na mnie 
przepraszająco. — Muszę wziąć tę dziewczynę pod nadzór. Nie zamierzam jej wyciągać 
ze szpitala, ale jeśli nie podejmę jakichś oficjalnych kroków, zanim Kataryna zwietrzy 
sprawę, to on wpadnie do szpitala i zawlecze ją do więzienia. Jeżeli natomiast ja wezmę 
pannę Greenleaf pod nadzór, będę mógł trochę nagiąć prawo. Zostanie w szpitalu, jak 
długo się da. Może trzeba będzie trochę pokombinować, ale chyba uda się jej nie wsa-
dzać za kratki.

— Dzięki, Bob. To najważniejsze.

¬ ¬ ¬

Bob zaparkował niedaleko domu, w którym mieszkał Fergusson. Kluczyki znale-

zione w torebce Renaty pasowały do szarej hondy. Moja teoria o zastępczej osobowo-
ści Renaty znalazła silne potwierdzenie w dowodzie rejestracyjnym, który stwierdzał, że 
właścicielem pojazdu jest Regina Greenleaf.

Bob wezwał holownik, a ja poszedłem za róg po własny samochód. Razem z Char-

liem wróciliśmy do domu.

background image

258

259

¬ ¬ ¬

Na piętrze na  moich drzwiach  tkwiła  żółta  samoprzylepna karteczka. „Ojciec O. 

prosi o telefon”. Westchnąłem ciężko i zawróciłem na schody. Telefon był w salonie, na 
dole.

—  Dzień  dobry,  mówi  Mark  — przedstawiłem  się,  kiedy  ksiądz  odebrał  telefon. 

— Co się stało?

— Musimy porozmawiać o jednej sprawie w cztery oczy.
— Zaraz będę — obiecałem.
No właśnie, dobrze się złożyło, że akurat odzyskałem swoje cztery kółka.
W drodze do kościoła przez chwilę widziałem słońce. Nie trwało to długo, ale do-

brze było się przekonać na własne oczy, że ono jednak istnieje. Zaczynałem mieć ser-
decznie dosyć mgły.

Ojciec O’Donnell kręcił się przy ołtarzu. Minę miał nietęgą, wzrok ponury.
— Chodź, pójdziemy do zakrystii. Lepiej, żeby nas nikt nie słyszał.
— Zaczynam się denerwować — stwierdziłem, idąc za nim korytarzykiem obok oł-

tarza.

Wprowadził mnie do wnętrza, zamknął dokładnie drzwi. Usiedliśmy.
— Co z Renatą? — zapytał.
Powiedziałem mu, co wiedziałem: zapalenie płuc, torebka, policja.
—  Najgorsze,  że  gliniarze  mają  tu  czystą  sprawę.  Renata  z całą  pewnością  jest 

Rzeźnikiem z Seattle. Naszą jedyną nadzieją jest obrona na podstawie orzeczenia o cho-
robie psychicznej. Proszę księdza, nie jestem pewien, ale może to, co widzieliśmy tamtej 
nocy, mniejsza już, co to właściwie było, pomogłoby Renacie?

— Nic z tego — oznajmił ponuro. — Opowiedziałem wszystko biskupowi, a on za-

bronił mi komukolwiek o tym wspominać.

— Co takiego?!
— Taka jest polityka kościelna. Nie wolno nam dyskutować o zjawiskach nadprzy-

rodzonych  zdarzających  się  w kościele  lub  w jego  pobliżu.  Zwykle  takie  wizje  są  je-
dynie przypadkami masowej histerii, dlatego klerowi nie wolno angażować się w po-
dobne sprawy. Jeśli się przez chwilę zastanowisz, na pewno zrozumiesz, dlaczego tak się 
dzieje.

— Tak, chyba rzeczywiście ma to swój sens — przyznałem. — Tylko że obaj wiemy, 

co widzieliśmy.

— Nie mogę o tym zeznawać przed sądem, nie wolno mi będzie potwierdzić nicze-

go, co ty powiesz na ten temat. Wspomniałeś o tym komukolwiek?

— Nie. Szczerze mówiąc, nie potrafiłem.
— I niech tak zostanie. Czy Renatę chcą przenieść do więzienia?

background image

260

261

— Chyba nie. Ona nie wie, co się z nią dzieje. Będzie pod nadzorem policyjnym, 

ale jeśli uda nam się przekonać sędziego, że działała w stanie niepoczytalności, sprawa 
może nawet nie stanie na wokandzie. Renata po cichu trafi do jakiegoś domu dla psy-
chicznie chorych i zostanie tam do końca życia. Trudno to nazwać fantastyczną per-
spektywą na przyszłość, ale chyba lepszego wyjścia nie ma.

Na twarzy księdza pojawił się przebiegły grymas, wsparty znaczącym spojrzeniem 

spod oka, tak charakterystycznym dla Irlandczyków.

— Może jednak istnieje lepsze wyjście. Zobaczę, co się da zrobić. Będę musiał przy-

pomnieć się tu i ówdzie, ale to w końcu nic nowego.

¬ ¬ ¬

Wróciłem do domu na kolację, a potem znowu pojechałem do szpitala. W pokoju 

Renaty  zastałem  Ingę  i Lesa.  Oboje  wyglądali  bardzo  mizernie.  Wziąłem  Lesa  na 
stronę.

—  Szefie,  może  bym  was  zastąpił  na  nocnej  zmianie  — zaproponowałem. 

— Powinniście się przespać.

— Sam nie wyglądasz najlepiej — odparł.
— Mam za sobą trudne dwa tygodnie — przyznałem — ale jestem ekspertem w sie-

dzeniu z Renatą w szpitalu, prawda?

Zerknął na Ingę.
—  Chyba  faktycznie  powinienem  ją  stąd  zabrać  na  jakiś  czas  — zastanowił  się. 

— Bardzo ciężko to wszystko przeżywa.

— Nie ona jedna, szefie. Wielu ludzi przejmuje się losem Renaty.
— Czy to się kiedyś wreszcie skończy? — spytał zdławionym głosem.
—  Możemy  tylko  mieć  nadzieję  — wyrwało  mi  się.  Gadałem  straszne  głupoty. 

— Mary pewnie już nie śpi. Zadzwońcie do niej, niech Inga stąd idzie.

— Masz rację. Dzięki.
— Nie ma sprawy, szefie.
Po ich wyjściu przysunąłem dwa krzesła do łóżka Renaty, na jednym usiadłem, na 

drugim oparłem stopy i przyjąłem doskonale mi znaną pozycję. Twink miała wenflon 
w przedramieniu, a dolną część twarzy zasłaniała jej maska tlenowa. I tak ją słyszałem. 
Maska tłumiła dźwięki, lecz mimo to wiedziałem, że Renata nie mówi po angielsku.

Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale wziąłem ją za rękę. Pewnie nawet nie wie-

działa, że jestem obok. Tak czy inaczej, ja poczułem się trochę lepiej.

background image

260

261

¬ ¬ ¬

Następnego dnia rano, około siódmej, w pokoju zjawił się lekarz w towarzystwie 

Boba Westa i jednego mundurowego.

— Jak ona się czuje? — spytał mnie Bob.
— Nie widzę żadnej zmiany.
— To jest policjant Rauch. Będzie stał na straży pod drzwiami. Trzeba skompleto-

wać listę osób, które mają prawo tu wchodzić. Na razie zapisałem ciebie, jej rodziców 
i Mary. Kogo dopisać?

—  Czy  ja  wiem...  Chyba  wszystkich  ze  stancji.  Sylvię  i Erikę  koniecznie,  Jamesa 

i Trish raczej też.

— A Charlie?
— No tak, on też.
— Zapisz mi ich nazwiska, dobrze? Ktoś jeszcze?
— Muszę spytać Lesa. Trish chce mu polecić prawnika, u którego pracuje. Ten ad-

wokat ma na nazwisko Rankin. Podobno jest nie do pokonania.

Bob kiwnął głową.
— Słyszałem o nim.
— Jeszcze psychiatra Renaty. Wallace Fallon. Aha, i ojciec O’Donnell. Jej ksiądz.
— Koniecznie.
Lekarz oglądał kartę choroby zawieszoną w nogach łóżka.
— Przepraszam pana — zwrócił się do mnie — czy chora nadal odzywa się wyłącz-

nie w tym specyficznym języku?

— Tak.
— To może być rezultat wysokiej gorączki — powiedział w zamyśleniu — ale jeśli 

w krótkim czasie nic się nie zmieni, będę doradzał przeniesienie na oddział psychia-
tryczny. Bez wątpienia pacjentka nie zdoła odnaleźć się w rzeczywistości. — Spojrzał 
pytająco na Boba.

Bob miał twarz doskonale pozbawioną wszelkiego wyrazu.
— Liczymy się z taką możliwością — ocenił. — Mark, co ty na to?
— Jak trzeba, to trzeba — stwierdziłem ugodowo.
Byłby to wielki krok oddalający nas od Kataryny oraz dziennikarzy, którym ślinka 

ciekła na samą myśl o upiornym procesie kryminalnym. Jeżeli personel szpitala umieści 
Renatę na oddziale psychiatrycznym, obrona zyska ważki argument w walce o uznanie 
dziewczyny za osobę działającą pod wpływem choroby. Punkt dla nas.

background image

262

¬ ¬ ¬

Les ponownie zjawił się w szpitalu w południe. Inga nie przyszła.
—  Bardzo  źle  się  czuła  — wyjaśnił  mi  Les.  — Mary  podetknęła  jej  pigułkę  na-

senną.

— Cała Mary. Lubi, jak ludzie siedzą cicho i nie brudzą. Szefie, podjąłem się panu 

coś przekazać. Jedna z dziewczyn, z którymi mieszkam na stancji, Trish Erdlund, stu-
diuje prawo i dorabia w kancelarii adwokackiej. Bardzo poleca Johna Rankina. To po-
dobno świetny prawnik. Potrzebny nam prawdziwy orzeł. Renata nie jest normalna, to 
widać gołym okiem, ale prokurator będzie do upadłego walczył o wniesienie sprawy na 
wokandę, bo może na tym zyskać spory elektorat, a zamierza się ubiegać o reelekcję.

— Znasz tego Rankina?
— Nigdy go nie spotkałem, ale Trish za niego ręczy. Może by pan porozmawiał 

z tym Rankinem, szefie?

Nie tryskał entuzjazmem.
— Jak uważasz. Ja już sobie po prostu nie daję z tym rady.
— Poproszę Trish, żeby zdobyła jego wizytówkę, i podrzucę ją panu przy najbliż-

szej okazji.

— Jak chcesz.
Zdziwiłem się. Poważnie. Les Greenleaf nigdy się łatwo nie poddawał. Wyglądało na 

to, że trafiło go tym razem wyjątkowo solidnie.

¬ ¬ ¬

Na stancji zastałem całą ferajnę w kuchni przed telewizorem.
— Jak się czuje Renata? — spytał mnie James.
— W zasadzie bez zmian — odpowiedziałem. — Gorączkę ma trochę mniejszą, ale 

nadal  mówi  po  bliźniaczemu.  Rano  Bob  przyprowadził  mundurowego,  który  będzie 
siedział przed pokojem Twink. Lekarz chce ją przenieść na oddział psychiatryczny, jak 
tylko wyjdzie z zapalenia płuc. Bob się na to zgodził. Nie powiedział tego głośno, ale 
czuję, że facet jest po naszej stronie. A, i jeszcze jedno: rozmawiałem z Lesem. Obiecał, 
że wynajmie Rankina.

— Fantastycznie! — ucieszyła się Trish. — Tylko on może przekonać sędziego do 

wszczęcia  przesłuchania  mającego  na  celu  ustalenie,  czy  Renata  jest  w stanie  wziąć 
udział  w procesie  karnym.  Nie  wolno  dopuścić,  żeby  sprawa  weszła  na  wokandę. 
— Wydęła usta w zamyśleniu.

— Przypuszczam, że Rankin doprowadzi do przesłuchania wstępnego, podczas któ-

rego będzie mógł wykazać, że Renata nie jest zdolna współpracować w swojej sprawie 

background image

262

z obroną. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, na tym się proces zakończy. Renata prosto z od-
działu psychiatrycznego przejdzie do jakiegoś zakładu zamkniętego, najlepiej do Lake 
Stevens. Doktor Fallon będzie pewnie głównym świadkiem na każdym przesłuchaniu, 
Mark i Sylvia też raczej zostaną wezwani.

— Jak sądzisz, czy przeciwko Rankinowi będzie występował sam prokurator okrę-

gowy? — spytała Sylvia.

Trish pokręciła głową:
—  Nie  przypuszczam.  Jest  zbyt  ważną  personą.  Przyśle  jakiegoś  drugorzędnego 

oskarżyciela,  którego  Rankin  zje  na  śniadanie.  — Spojrzała  na  mnie.  — Czy  Renata 
nadal mówi tylko w języku bliźniaczek?

— Tak.
Trish zmarszczyła brwi w zastanowieniu.
— A jak się zachowuje? — spytała po chwili. — Krzyczy, rzuca się na ludzi?
—  Bliźniaczki  zawsze  rozmawiały  w swoim  języku  prawie  szeptem  — odparłem. 

— Nie chciały, żeby je ktoś podsłuchał. Renata sama też rozmawia cicho.

— To dobrze — oceniła Trish. — Nie będzie przerywała biegu przesłuchania. Pan 

Rankin na pewno będzie chciał, by w nim uczestniczyła, a przynajmniej była fizycznie 
obecna. Jedno spojrzenie na Renatę powinno przekonać każdego sędziego.

background image

264

265

Rozdział 24

Oczywiście  nie  było  sposobu  na  ukrycie  wszystkich  tych  zdarzeń  przed  prasą 

ani  przed  reporterami  z wieczornych  wiadomości  każdej  stacji  telewizyjnej  w stanie 
Waszyngton. Sępy z mediów rzuciły się na temat jak złaknione krwi krokodyle, więc 
pod koniec tygodnia gdziekolwiek się człowiek obrócił, musiał się natknąć na nowe 
sensacyjne fakty — zwykle mocno wypaczone — z historii Rozpruwaczki.

Zapanowała niemal wszechobecna pogoń za pięcioma minutami sławy, która pro-

wadziła  do  powstawania  wszelkiego  rodzaju  dziwacznych  opowieści,  począwszy  od 
stwierdzeń: „Chyba widziałam ją kiedyś w bibliotece”, a skończywszy na: „Od razu wy-
dała mi się jakaś dziwna”.

Medialne  psy  myśliwskie,  spuszczone  z łańcucha,  wytropiły  kilka  przyjaciółek 

Renaty z korporacji studenckiej, a w sobotę na chodniczku przy stancji ledwo mieścili 
się dziennikarze i kamerzyści. Trish zawiadomiła nas, że pan Rankin dał nam stanowcze 
polecenie, abyśmy na wszelkie pytania odpowiadali niezmiennie: „Bez komentarzy”.

Ciągle  kursowałem  tam  i z powrotem  pomiędzy  stancją  a szpitalem. W niedzielę 

zdałem sobie sprawę, że w tym semestrze w żaden sposób nie zdołam napisać przyzwo-
itej  pracy.  Powiedziałem  sobie „trudno”  i postanowiłem  wystąpić  o urlop  dziekański, 
a seminaria dokończyć w bardziej sprzyjających warunkach.

Erika bywała w szpitalu jeszcze dłużej niż ja, no ale ona miała tam różne kontakty. 

W niedzielę wieczorem powiedziała nam, że Renata wychodzi z zapalenia płuc i praw-
dopodobnie najpóźniej we wtorek zostanie przeniesiona na oddział psychiatryczny.

Trish na tę wiadomość o mało nie zaczęła z radości tańczyć po stole.
—  O to  walczyliśmy!  — oznajmiła.  — Jak  tylko  trafi  na  oddział  psychiatryczny, 

przed nami droga usłana różami. Przesłuchanie w sprawie stwierdzenia niepoczytalno-
ści mamy w zasadzie w kieszeni.

— Zawsze z niej była taka entuzjastka — mruknęła Erika. — Każdy drobiazg ją cie-

szy.

— Nie czepiaj się — odparowała Trish. — Jak ci idzie z doktorem Yamadą?
Erika nonszalancko wzruszyła ramionami.

background image

264

265

— Kupił mój pomysł i nie puści pary z ust, póki nie znajdzie się na miejscu dla 

świadków.

— Co wy kombinujecie? — zainteresował się James.
— Nic takiego — odparła Erika z niewinną miną. — Doktor Yamada jest patolo-

giem sądowym. Pracuje w biurze koronera, a po południu wykłada patologię na na-
szym wydziale. Zaliczyłam u niego kilka kursów, więc znam go nie najgorzej. Przystał 
na pewną moją propozycję.

— Jaką? — zapytał Charlie.
— To kwestie techniczne, nie ma co wchodzić w krwawe detale.
— Nienawidzę takiego spławiania — burknął Charlie.
— Biedaczek! — użaliła się nad nim Erika.

¬ ¬ ¬

Piętnastego lutego, w poniedziałek, pojechałem do Padelford Hall. Złapałem profe-

sora Conrada, zanim wyszedł na seminarium. Oczywiście znał najnowsze wiadomości 
i zgodził się porozmawiać z moimi profesorami.

— Pańska sytuacja wcale nie jest wyjątkowa — zapewnił mnie. — W przypadku 

studentów ostatniego roku zwykle nie sprzeciwiamy się takiemu rozwiązaniu. Po pro-
stu wstrzyma pan studia do czasu, gdy kryzys minie i będzie pan mógł ponownie zająć 
się nauką. — Milczał przez chwilę. — Jak się czuje pańska przyjaciółka?

—  Niezbyt  dobrze  — stwierdziłem  zgodnie  z prawdą.  — Zapalenie  płuc  powoli 

mija, ale wciąż nie ma z nią kontaktu. Obawiam się, że wyszła z kliniki doktora Fallona 
tylko  z jednego  konkretnego  powodu.  A teraz,  skoro  wykonała  zadanie,  wróciła  do 
swojego świata.

— Szkoda — westchnął ciężko. — Tracimy wielki talent.
— Gówniany jest ten świat — podsumowałem szczerze.
Nie  mogłem  się  rozkleić.  Miałem  sporo  do  zrobienia.  Porozczulam  się  później. 

Teraz musiałem wziąć się w garść.

¬ ¬ ¬

Tego wieczoru po kolacji Charlie wziął Jamesa i mnie na stronę.
—  Chodźcie,  chłopaki,  zajrzymy  do  Boba  — rzucił.  — Jest  naszym  łącznikiem 

z przeciwnikami, warto się dowiedzieć, jakie szykują niespodzianki.

— Czy nie będzie miał przez nas kłopotów? — spytał James.
— Przecież go nie wsypiemy — odparł Charlie. — Mój bracior doskonale wie, że 

może  nam  ufać.  Prawdę  mówiąc,  nie  jestem  taki  znowu  strasznie  żywo  zaintereso-

background image

266

267

wany  tajemnicami  gliniarzy.  Uważam  tylko,  że  dobrze  byłoby  wiedzieć,  co  zamierza 
Kataryna. Bob nie daje mu się dopchać do sprawy, więc Kataryna pewnie pluje jadem 
ze złości. Spójrzmy prawdzie w oczy, panowie. Bob wiele ryzykował, ustanawiając nad 
Renatą  nadzór  policyjny,  a Kataryna  tylko  czeka,  żeby  mojego  braciszka  wyrolować. 
Jeśli chcemy mieć Boba po swojej stronie, musimy czasem troszkę pójść mu na rękę.

— On wie, co mówi, James — uznałem. — Bob jest nam bardzo potrzebny. Jeśli 

Kataryna odsunie go od sprawy, wpadniemy w kłopoty po uszy.

— Racja — zgodził się James. — Chodźmy pogadać z wielkim bratem.
Zawiózł nas Pod Zieloną Latarnię swoją limuzyną. Nie wiedzieć czemu, ten termin 

doprowadzał go do białej gorączki.

— To jest normalny przyzwoity samochód, a nie żadna limuzyna! — pieklił się za 

każdym  razem,  kiedy  któremuś  z nas  wyrwało  się  to  bałwochwalcze,  wazeliniarskie 
określenie. James często używał słów, które dawno wyszły z użycia. Samochód, prawda, 
etyka... takie osobliwe zwroty.

Bob siedział już przy stoliku w kącie, najwyraźniej się nas spodziewał. Z czego wy-

nikało  jednoznacznie,  że  spotkanie  było  z góry  zaplanowane.  Bracia  West  tworzyli 
zgrany zespół.

— Cześć, braciszku — zagaił Charlie. — Co nowego?
— Siadaj i nie głosuj — przyciął go Bob. — Mamy kłopoty.
W żołądku urosła mi wielka lodowata kula. Usiedliśmy wokół stołu. Bob pochylił 

się nad blatem.

— Kataryna jest na mnie poważnie wkurzony — zaczął cicho — za to, jak się zają-

łem Renatą Greenleaf w zeszłym tygodniu. Robi, co może, żeby mnie wyłączyć ze spra-
wy. Szef trzyma moją stronę, więc Kataryna bruździ mu za plecami. Bardzo się starał za-
kumplować z prawnikami z biura prokuratora okręgowego, no i w końcu zdołał wmó-
wić jakiemuś idiocie, że jest naszym ekspertem od seryjnych morderców. To oczywiście 
totalna bzdura, ale jeśli przekona o tym któregoś skretyniałego prokuratora, stanie na 
podium dla świadków i będzie zmyślał, ile wlezie.

— Czy wasz szef może kazać mu się zamknąć? — spytał Charlie.
— Wbrew woli prokuratora nie. Kataryna ma obsesję na punkcie Geparda, a Roz-

pruwaczka  wypędziła  Geparda  z miasta.  Kataryna  uważa,  że  przez  tę  morderczynię 
stracił szansę na awans. Obwinia Renatę Greenleaf o wszystkie swoje nieszczęścia i za-
mierza się odwdzięczyć — obojętne jak, byle skutecznie. Ma w wydziale paru przydu-
pasów, obawiam się, że jeśli nadal będziemy odstawiać pogaduszki, dowie się o wszyst-
kim i zacznie kłapać dziobem na prawo i lewo w każdym kanale telewizyjnym, który 
zechce go nagrać.

— Jasna cholera! — zagrzmiał James.
— Łagodnie powiedziane — stwierdził Bob. — Od dzisiaj trzymamy się od siebie na 

dystans. Znam dobrze Katarynę, potrafię sobie wyobrazić, na co go stać. Zmusi proku-

background image

266

267

ratora, żeby wniósł sprawę na wokandę, najlepiej w dużej sali, gdzie od ściany do ściany 
będą się ciągnęły stanowiska dla reporterów telewizyjnych. Teraz działa za kulisami, ale 
jeśli sprawa stanie przed sądem, nie będzie się mógł powstrzymać i da publiczne przed-
stawienie. Sika w gacie za każdym razem, kiedy zobaczy kamerę, myśli tylko o wielkim 
show w telewizorze. Jeśli dopadnie jakiegoś reportera, Renata Greenleaf straci jakie-
kolwiek szansę na przesłuchanie wstępne, jej sprawa od razu wyląduje w sądzie, dziew-
czyna będzie sądzona za morderstwo pierwszego stopnia. Kataryna oczywiście zosta-
nie zdegradowany, może nawet wyleci ze służby, ale nam to nie pomoże. — Zamilkł na 
chwilę. — No dobra, ja wam nic nie mówiłem, rozumiemy się? Przekażcie prawnikowi 
Renaty Greenleaf, że macie wiadomości „z wiarygodnego źródła”. Jeżeli Rankin jest taki 
sprytny, jak mówią, będzie wiedział, jak przyhamować Katarynę. Teraz najważniejsze, 
żeby nie stanął na podium dla świadków.

¬ ¬ ¬

Dziewczęta nie były szczęśliwe, kiedy po powrocie do domu podzieliliśmy się z nimi 

najświeższymi nowinami. Sylvia sięgnęła do zasobów swojego słownika nienadającego 
się do druku. Trish poszła prosto do telefonu i zaraz była z powrotem w kuchni.

— Uspokój się — rzuciła do Sylvii, która ciągle jeszcze kipiała nad filiżanką herbaty. 

— Właśnie rozmawiałam z panem Rankinem. Nie spodobał mu się rozwój wydarzeń, 
ale skoro już wie, co się dzieje, będzie mógł odpowiednio działać.

— Nie wsypałaś Boba? — upewnił się Charlie.
— No wiesz! Twój brat trzyma z nami, nie mam zamiaru pakować go w kłopoty. 

Pan Rankin pewnie się domyśla, kto jest naszym tajemniczym informatorem, ale nawet 
nie poruszył tego tematu.

— Jak wysadzić Katarynę z siodła? — spytał James.
— Biorąc pod uwagę okoliczności i stan Renaty, pan Rankin jest prawie pewien, 

że  uda  się  doprowadzić  do  przesłuchania  zamkniętego,  a przy  tym  zamierza  pro-
sić sędziego o ustanowienie zakazu wstępu dla mediów. W ten sposób porucznikowi 
Belcherowi upragnione występy publiczne przejdą koło nosa.

— Jaka straszna szkoda — użaliła się Erika. — Biedny Kataryna nie dostanie w tym 

roku Oscara...

— Pan Rankin miał też dla nas dobre wieści — ciągnęła Trish. — Odbył kilka zaku-

lisowych rozmów z prokuratorem okręgowym, po których doszli do zgodnego wnio-
sku, że niezbędne jest przesłuchanie wstępne. Prokurator nie był zachwycony tą propo-
zycją, ale gdyby odmówił, Rankin ciągnąłby proces karny latami. No i teraz w zasadzie 
wszystko zależy od tego, który sędzia będzie prowadził przesłuchanie. Jest kilku takich, 
których nie chcemy widzieć za stołem sędziowskim.

background image

268

269

— Innymi słowy i tak musimy się zdać na łut szczęścia — podsumował Charlie.
— Jaki ty jesteś bystry! — wykrzyknęła Trish z udawanym zachwytem.
— Ustalono już datę przesłuchania wstępnego? — spytałem.
— Nie, datę ustali sędzia — odpowiedziała Trish. — Terminy są akurat dość napię-

te. Jeśli na przykład w którymś procesie dojdzie do porozumienia stron, będzie wolny 
sędzia. Na razie nic nie wiadomo.

¬ ¬ ¬

Następnego dnia rano załatwiłem sobie dziekankę. Profesor Conrad musiał szep-

nąć dobre słowo na mój temat, bo nie robiono mi najmniejszych kłopotów... w każdym 
razie administracyjnych. A skoro już zawiesiłem swoją karierę akademicką, nie miałem 
nic do roboty. Mogłem tylko siedzieć i spokojnie się zamartwiać.

¬ ¬ ¬

W  tamtym  tygodniu  Trish  szła  do  pracy  w kancelarii  adwokackiej  w czwartek. 

Nigdy właściwie nie uściśliła, na czym polega jej praca. Domyślam się, że urzędnik w ta-
kiej firmie spędza wiele czasu na wertowaniu opasłych tomów w poszukiwaniu prece-
densów oraz wszelkich przydatnych kruczków prawnych.

Wróciła do domu w doskonałym nastroju.
— No, ruszyło się! — oznajmiła przy kolacji. — Przysiąc nie mogę, ale podejrze-

wam, że pan Rankin pociągnął za parę sznurków. Sędzią w sprawie Renaty będzie Alice 
Compson. Jest ostra, ale sprawiedliwa, a w dodatku nie znosi, kiedy w sali sądowej tło-
czą się reporterzy. Prawie wszystkie prowadzone przez nią przesłuchania są zamknięte 
dla publiczności i dla mediów. Dziennikarze psy na niej wieszają, ale ona i tak każe im 
czekać aż do sporządzenia protokołu, a to potrafi trwać tydzień.

— Nic dziwnego, że są wściekli — stwierdził James z nikłym uśmiechem.
— Sędzia Compson w ogóle nie lubi się śpieszyć — podjęła Trish. — Nie daje się 

poganiać w czasie procesu i jest niewrażliwa na potrzeby dziennikarzy. Niejeden repor-
ter wylądował za kratkami z zarzutem obrazy sądu.

— Już mi się ta kobieta podoba — ucieszył się Charlie.
— To jeszcze nie wszystko. Pan Rankin powiedział mi dzisiaj, że oskarżycielem na 

tym wstępnym etapie będzie Roger Fielding. To nowy pracownik w biurze prokuratora, 
pewnie jakiś młokos. Jestem gotowa iść o zakład, że to ten, który się nabrał na historyjkę 
porucznika Belchera. — Zamilkła na chwilę. — Tak przy okazji, nie planujcie nic na so-
botę, dobrze? Pan Rankin chciałby spotkać się z nami rano. Przypuszczalnie będzie nas 

background image

268

269

wszystkich wzywał na świadków w czasie przesłuchania wstępnego, a już na pewno bę-
dziemy mu potrzebni, jeśli dojdzie do procesu. Prawnicy nie lubią niespodzianek w ta-
kiej sytuacji, więc pan Rankin chce nas dobrze poznać.

— Wiadomo, kiedy może się rozpocząć proces? — zapytała Sylvia.
— Jeszcze nie — odpowiedziała Trish. — Wszystko zależy od sędzi Compson, a ona 

nie będzie się śpieszyła i nie pozwoli się ponaglać.

¬ ¬ ¬

W sobotę rano padało. Nic dziwnego. Jeśli nie lubicie deszczu, powinniście się trzy-

mać jak najdalej od zatoki Puget.

Ponieważ James dysponował największym samochodem, on zawiózł nas do mia-

sta. Trish jako pracownica kancelarii adwokackiej miała stałą przepustkę, dzięki któ-
rej zaparkowaliśmy w garażu w podziemiach wieżowca. Windą pojechaliśmy na szes-
naste piętro. Dyskretny zapach luksusu unosił się z miękkich dywanów, ciemnej boaze-
rii i ogromnych okien.

— Klasa — ocenił Charlie.
—  Nic  szczególnego,  zwykłe  wygodnie  urządzone  miejsce  pracy  — stwierdziła 

Trish. Poprowadziła nas przez duże ciche biuro, do sali konferencyjnej po zachodniej 
stronie budynku. Zapukała.

— Proszę — dobiegł ze środka głęboki głos.
Weszliśmy do całkiem sporego pomieszczenia.
Mecenas Rankin podniósł się na nasze powitanie. Był przystojnym dżentelmenem 

o siwych włosach i zdrowej cerze. Na pewno regularnie odwiedzał solarium. Ubierał się 
z niedbałą elegancją. Wydawał się zupełnie spokojny.

—  Przedstaw  mi  swoich  przyjaciół,  Patricio  — poprosił.  — I przejdziemy  do 

sprawy.

Trish przedstawiła nas po kolei, podając swojemu pracodawcy nasze nazwiska i kie-

runek studiów.

—  Interesująca  kombinacja  — zauważył  pan  Rankin.  — Zajmijmy  się  konkreta-

mi.  Naszym  głównym  celem  w czasie  przesłuchania  wstępnego  będzie  przekonanie 
sędzi Compson o konieczności wszczęcia postępowania mającego na celu ustalenie, czy 
Renata Greenleaf jest zdolna wziąć udział w procesie karnym. Historia pani Greenleaf 
podsuwa, rzecz jasna, odpowiedź, o jaką nam chodzi, ale pan Fielding będzie, natural-
nie, usiłował pokrzyżować nam plany. Media i publiczność najprawdopodobniej także 
będą się opowiadały za procesem karnym, który znajdzie odzwierciedlenie w wielkich 
nagłówkach prasowych. My chcemy skierować sprawę na nieco inne tory. Dzisiaj prze-
gralibyśmy proces karny w ciągu jednego posiedzenia, najwyżej w dwa dni. Na przesłu-

background image

270

271

chaniu wstępnym będę was wszystkich powoływał na świadków, więc chcę posłuchać, 
co macie do powiedzenia. Postarajcie się odprężyć. Mówcie normalnym tonem i nie 
śpieszcie się, niezależnie od tego, jak bardzo Fielding będzie was ponaglał.

Sam Rankin miał piękny głęboki głos prawdziwego oratora, miało się wrażenie, że 

oto przemawia członek senatu z prawdziwego zdarzenia. W jego ustach prognoza po-
gody brzmiałaby zapewne jak wstrząsające wieści.

— Pan Forester... — odwrócił się do Jamesa. — Kiedy pan poznał panią Greenleaf?
James musiał się chwilę zastanowić.
— Jeśli dobrze pamiętam, zjawiła się u nas na stancji któregoś wieczoru pod ko-

niec września albo na początku października zeszłego roku. Zaprosiliśmy ją na kolację. 
Mark wspomniał o jej problemach, więc właściwie nie wiedzieliśmy, czego się spodzie-
wać. Tymczasem oczarowała nas wszystkich, ze swadą opowiadała o życiu w prywat-
nym sanatorium... nazywała je wariatkowem. Spędziła tam sporo czasu po tym, jak za-
mordowano jej siostrę.

Rankin patrzył na Jamesa wzrokiem pełnym podziwu.
— Ma pan wspaniały głos! — wykrzyknął z zachwytem. — Koniecznie musi pan 

stanąć na miejscu dla świadków. Jakbym słyszał głos Boga!

—  To  pewnie  zależy  od  definicji  Boga  — uśmiechnął  się  James.  — Jeśli  ma  pan 

ochotę, możemy o tym porozmawiać w wolnej chwili, przypuszczam jednak, że podium 
dla świadków nie będzie najlepszym miejscem na taką dyskusję. Konieczność mówie-
nia prawdy, samej prawdy i tylko prawdy może nieco ograniczać spekulacje teologicz-
ne, prawda?

— Mógłbym słuchać tego człowieka cały dzień — oznajmił nam Rankin z szero-

kim uśmiechem.

— Tylko niech pan mu nie da mówić o Heglu — przestrzegł Charlie. — Kant może 

być, ale Kierkegaard i Hegel przyprawiają mnie o gęsią skórkę.

— Patricia wspomniała, że pan studiuje na wydziale bardziej praktycznym niż filo-

zofia. — Rankin zwrócił się do Charliego.

— Jestem inżynierem — stwierdził Charlie. — Filozof pracuje nad teoriami, a inży-

nier dopasowuje śrubę do nakrętki. Faceci od teorii są zwykle pokryci kurzem biblio-
tecznym, my natomiast chodzimy w ubraniu zapaćkanym smarem i obsypanym meta-
lowym pyłem. No i jeszcze nam lepiej płacą.

— Kiedy pan po raz pierwszy spotkał panią Greenleaf?
— Tego samego wieczoru co James. Mark zaprosił ją na kolację. Chodziła wtedy 

na jego wykłady jako wolny słuchacz i chociaż nie musiała, napisała pracę pod tytu-
łem „Jak spędziłam wakacje”. Wtedy się nią zainteresowaliśmy. Mark ma jeszcze kopie 
tej pracy, więc może pan ją przeczytać. Niech pan czyta na siedząco i mocno się czegoś 
trzyma, bo inaczej spadnie pan z krzesła. Mniej więcej w połowie semestru mała za-
częła tracić kontakt z rzeczywistością.

background image

270

271

— Używa pan wyjątkowo barwnego języka — zauważył Rankin.
— Ja jestem człowiek pracy — odparł Charlie, wzruszając ramionami. — Byłem ab-

solutnie szczęśliwy, kiedy dawali mi co tydzień wypłatę i święty spokój, żebym mógł po-
grzebać przy samochodzie. No, ale pewnie za dużo czytam.

Rankin kiwnął głową. Spojrzał na Erikę.
— Pani kolej, jeśli mogę prosić. Patricia wspomniała, że studiuje pani medycynę.
— Chcę leczyć ludzi — odpowiedziała Erika. — Do ukończenia studiów zostały mi 

jeszcze dwa lata. Poznałam Twinkie tego samego wieczoru co wszyscy ze stancji.

— Twinkie? — zdziwił się Rankin.
— To przezwisko, które Mark wymyślił dla bliźniaczek. Moim zdaniem od śmierci 

siostry Renata stanowczo wolała to określenie niż własne imię. Nie wiem, czy Sylvia 
się  ze  mną  zgodzi,  ale  wydaje  mi  się,  że  słowo „Twinkie”  było  symbolem  obecności 
Reginy w świecie Renaty. Kiedy się zastanawiam, dochodzę do wniosku, że to właśnie 
brak Reginy jest przyczyną szaleństwa Renaty. Bliźniaczki były z sobą bardzo związa-
ne, a kiedy zabrakło Reginy, Renata poczuła ogromną samotność. Jakby została z niej 
tylko połowa.

— Interesujący wątek — uznał Rankin. — Co pani o tym myśli? — zapytał Sylvię.
— Wolałabym, żeby Erika przestała teoretyzować w nie swojej dziedzinie — od-

parła Sylvia.

— Wielkie rzeczy! — burknęła Erika.
— Daj spokój, nie ma się o co obrażać — stwierdziła Sylvia ugodowo. Po czym od-

wróciła się do Rankina. — Erika ma talent do znajdowania dziury w całym. Jej zdaniem 
Renata nie zdoła nigdy poradzić sobie ze stratą siostry. Udawała zdrową, żeby zyskać 
możliwość wytropienia i zabicia Fergussona. Ja natomiast uważam, że nikt nie potrafi 
w pełni zrozumieć mocy więzi istniejącej między bliźniętami. Są one związane wspólną 
świadomością, dla nas całkowicie niewyobrażalną. Trish na pewno wspomniała, że za-
mierzałam pisać pracę na temat Renaty.

Rankin skinął głową.
— Przypuszczam, że ten fakt wypłynie w trakcie przesłuchania wstępnego.
— Tak podejrzewałam — przyznała Sylvia, po czym zmarszczyła brwi w zastano-

wieniu. — Stan Renaty nie przystaje do żadnych podręcznikowych definicji. Z początku 
podejrzewałam  syndrom  rozszczepienia  osobowości,  ale  szybko  się  przekonałam,  że 
to nie to. Bliźnięta są ze sobą tak niewyobrażalnie blisko, że stanowią niejako jedność. 
Doktor  Fallon,  psychiatra  Renaty,  uważa,  że  jej  kondycję  bliżej  określałaby  fuga,  ale 
moim zdaniem to także nie oddaje stanu faktycznego. Może staniemy wobec koniecz-
ności  ukucia  zupełnie  nowego  terminu  na  określenie  tego  przypadku,  na  przykład... 
osobowość bliźniacza.

—  Widzę,  że  powinienem  zaplanować  dłuższą  rozmowę  z panią  i doktorem 

Fallonem — zamyślił się Rankin.

background image

272

— Mark, teraz twoja kolej — zdecydował Charlie.
— Dzięki, stary.
— Zawsze do usług.
— Panie Austin, czy ma pan jakieś obiekcje? — spytał Rankin. — Rzeczywiście, rolę 

świadka nie zawsze można określić mianem wygranej na loterii, ale pańskie zeznania 
będą, jak sądzę, kluczem do całej sprawy.

— Wiem i wcale mnie to nie cieszy.
— Był pan w kościele, kiedy Renata Greenleaf zjawiła się tam nocą dziesiątego lute-

go, prawda? Pańskie poprzednie oświadczenie nie brzmiało wiarygodnie.

— No cóż, coś w tym jest — przyznałem. — W rzeczywistości szedłem za nią, odkąd 

wyszła z domu. — Opowiedziałem, jak śledziłem ją tej nocy. — Cały czas byłem za nią 
o krok — przyznałem z żalem. Równocześnie uświadomiłem sobie, że Rankin dopro-
wadził  mnie  do  tego  szczególnego  zdarzenia  w całej  historii,  o którym  nie  mogłem 
nikomu  powiedzieć.  Westchnąłem  głęboko  i umilkłem  na  dłuższą  chwilę.  — Ojciec 
O’Donnell może zaświadczyć — podjąłem — że Renata mówiła w języku bliźniaczek. 
Była  przemoczona  i zmarznięta,  więc  wezwaliśmy  karetkę.  Resztę  pan  zna.  Gdybym 
myślał trzeźwiej, pewnie zabrałbym Twink tę torebkę i dzisiaj byłaby już z powrotem 
u doktora Fallona, a my nie musielibyśmy przez to wszystko przechodzić.

— Facet stoi twardo na ziemi, co? — zauważył Charlie. — Bystrzacha z ciebie, Mark. 

Kto by przypuszczał? Najlepiej byłoby odholować Twinkie prosto do wariatkowa.

— Owszem, ale nie wykorzystałem tej szansy.
— Trudno ci się dziwić — stwierdził James.
— Tak czy inaczej, zawaliłem sprawę.
— Jeśli państwo pozwolą — odezwał się Rankin — chciałbym wam wszystkim po-

dziękować. Zapewniliście mi państwo wiele materiału do przemyśleń. Moim zdaniem 
fakty dają nam w tym procesie ogromne szansę. To chyba tyle na razie.

Wszyscy grzecznie wstaliśmy.
—  Panie Austin,  czy  mógłby  pan  zostać?  — poprosił  Rankin.  — Nie  zatrzymam 

pana długo.

— Zaczekamy na dole — rzucił James, zamykając drzwi od zewnątrz.
— W kościele zdarzyło się coś jeszcze, prawda? — Rankin patrzył mi prosto w oczy. 

— Coś pan ominął w tej interesującej opowieści.

Był spostrzegawczy i inteligentny, co fakt, to fakt.
— Chciałbym, żeby to zostało między nami — zastrzegłem.
— Skoro pan sobie tak życzy.
— Stanowczo. Ale chętnie to z siebie wyrzucę. — Westchnąłem. — Kiedy wszedłem 

do kościoła, Renata już była w środku. Ukryła się przy bocznym ołtarzu. Słyszeliśmy ją, 
ojciec O’Donnell i ja, ale jej nie widzieliśmy. W którymś momencie obok kościoła prze-

background image

272

jechał samochód, oświetlił na chwilę wnętrze. Wtedy ją zobaczyliśmy. Nie była sama. 
Przed figurą świętego stały dwie dziewczyny. Były identyczne. Renata i Regina. Renata 
płakała, a Regina ją obejmowała. Zaczęły się jakoś stapiać, łączyć... aż w końcu zmieniły 
się w jedną, która zaczęła cicho śpiewać. Zakładam, że powinienem ją nazywać Renatą.

Pan Rankin miał oczy jak spodki i pobladłą twarz.
—  Ojciec  O’Donnell  opowiedział  o całym  wydarzeniu  biskupowi,  a ten  zabronił 

mu rozgłaszać wieści. Nie wolno mu nawet potwierdzić moich słów. Zdaje się, że taka 
jest polityka Kościoła. Zresztą w sądzie i tak by to nic nie zmieniło, więc nie ma sensu 
o tym  opowiadać.  Renata  odeszła,  proszę  pana,  i nie  wróci. W umyśle  połączyła  się 
z Reginą. Znam bliźniaczki dość dobrze i jestem pewien, że inni ludzie dla nich po pro-
stu nie istnieją. Regina i Renata są razem, nikogo więcej nie potrzebują. Dopełniają się 
nawzajem. Całe to postępowanie, przesłuchanie, proces, to tylko formalności. Twinkie 
Twins są znowu razem i nie będą sobie zdawały sprawy, co się wokół nich dzieje, bo to 
problemy naszego, a nie ich świata. Czy wie pan już wszystko, co chciał wiedzieć?

Patrzył na mnie, ale się nie odzywał, więc wyszedłem. Wsiadłem do windy i zjecha-

łem do garażu.

background image

274

275

Rozdział 25

Trish poinformowała nas, że przesłuchanie wstępne zostało wyznaczone na trze-

ciego marca, na dziesiątą rano. Media rozdmuchały sprawę do granic możliwości, więc 
byłem pewien, że sala sądowa będzie pękała w szwach od łowców sensacji wspartych 
tłumami ciekawskich oraz dziesiątkami kamer telewizyjnych.

Wstaliśmy  tego  ranka  wcześnie,  bo  szykowaliśmy  się  wyjątkowo  starannie.  We 

dwóch z Jamesem poświęciliśmy dłuższą chwilę oraz zużyliśmy wiele energii i cierpli-
wości na przekonanie Charliego, żeby włożył krawat. Częściowo dlatego, że miał tylko 
jeden — ten straszliwy, który Erika podarowała mu na Boże Narodzenie. Pożyczyłem 
mu któryś ze swoich. A potem musiałem mu go jeszcze zawiązać.

Wszyscy byliśmy podenerwowani, więc śniadanie nie zajęło nam dużo czasu. Za to 

wypiliśmy po trzy kubki kawy zaparzonej przez Erikę.

James przekonał nas, że najlepiej będzie pojechać do miasta jego wozem.
— Trzymajmy się razem, kochani. Musimy się spodziewać ataku mediów, więc po-

łączmy siły.

— Racja — przyznała Trish. — I pamiętajcie, żeby na wszystkie pytania odpowia-

dać „bez komentarzy”.

— Szkoda — westchnął Charlie. — Chciałem zostać gwiazdą. Słuchajcie, jak myśli-

cie, zrobię na dziennikarzach wrażenie, odpowiadając na pytania po niemiecku?

— Nie szalej — przyhamowała go Trish. — Jeśli będziemy ignorowali dziennikarzy, 

może dadzą nam spokój.

— Marne szanse — burknęła Erika.
Wyszliśmy  z domu  mniej  więcej  za  piętnaście  dziewiąta.  James  z gradową  miną, 

złowieszczo wielki i potężny, wyprowadził naszą mini-falangę na ulicę. Nie, nie miał 
w ręku pały baseballowej, ale James nie musiał nic brać do ręki, żeby ludzie mu ustępo-
wali z drogi.

Dziennikarze zrobili nam przejście, kilku jednak próbowało zarzucić nas pytania-

mi. Trish odparła ich starania lodowatym „bez komentarzy”. Nie uszczęśliwiło to repor-
terów, ale w końcu przecież trudno zadowolić wszystkich, przyznacie chyba.

background image

274

275

Pan Rankin dał Trish przepustkę, więc James wjechał prosto do sądowego garażu, 

skąd windą dostaliśmy się na czwarte piętro. Woźny sądowy sprawdził nasze dowody 
tożsamości, odhaczył nas na liście i przepuścił. Dopiero teraz dziennikarze naprawdę 
się wściekli, bo nie dość, że woźny wpuszczał tylko osoby wymienione na liście z imie-
nia i nazwiska, to jeszcze co jakieś cztery, pięć minut obwieszczał głośno:

— Przesłuchanie zamknięte. Prasie i publiczności wstęp wzbroniony.
Podniosły się głośne protesty, ale woźny miał broń, więc żądni sensacji ciekawscy 

nie naciskali mocno.

Mecenas Rankin czekał na nas przy jednym ze stołów na froncie.
— Raczej nie będę was dzisiaj wzywał na świadków — oświadczył — lecz sędzia 

Compson może się wdać w jakieś szczegóły proceduralne i przejść od razu do przesłu-
chania mającego na celu ustalenie poczytalności Renaty Greenleaf. Fieldingowi się to 
nie spodoba, ale ja na wszelki wypadek chcę być gotowy. Usiądźcie w pierwszym rzę-
dzie i słuchajcie uważnie. W tym przesłuchaniu prokurator musi przedstawić oskarże-
nie.

— Czy Renata będzie na sali? — spytałem.
— Jak najbardziej. Musi być obecna przy stawianiu zarzutów.
— Przecież ona nie zrozumie ani słowa! — zaprotestowałem.
— Mam taką nadzieję. I mam nadzieję, że to będzie widać. Gdyż wówczas sędzia 

Compson może uznać ją za niezdolną do stawania przed sądem, kto wie, może nawet 
jeszcze dzisiaj. I to by zakończyło sprawę. Nie należy jednak spodziewać się zbyt wiele.

¬ ¬ ¬

Kilka minut później zjawił się Les Greenleaf. Nie było z nim Ingi, ale przyszła Mary. 

Chociaż nie miała na sobie munduru, otaczała ją aura zdradzająca od pierwszego rzutu 
oka  stróża  prawa.  Oboje  usiedli  obok  nas,  w pierwszym  rzędzie.  Po  kilku  chwilach 
spiesznie wszedł młody człowiek z neseserem.

— To Fielding — szepnęła Trish.
Tuż  za  prokuratorem  zjawiły  się  jeszcze  cztery  osoby:  umundurowany  policjant, 

Bob West, nieco zdenerwowany dżentelmen o orientalnych rysach oraz barczysty męż-
czyzna z ponurą twarzą, na której zwracały uwagę krzaczaste czarne brwi.

— To jest Kataryna — odezwała się cicho Mary.
— Już się bałem, że go zabraknie — powiedział Charlie.
Wówczas otworzyły się boczne drzwi w pobliżu stołu sędziowskiego i dwoje szpi-

talnych sanitariuszy wolno wprowadziło do sali sądowej Renatę.

Do tej pory wszystko, co się działo, wydawało mi się nie do końca realne, jak uliczna 

parada z tańczącymi przebierańcami. Wraz z pojawieniem się Renaty wróciła rzeczywi-
stość. Wstrząsająca.

background image

276

277

¬ ¬ ¬

— Proszę wstać! — nakazał woźny sądowy.
Podnieśliśmy  się  z miejsc,  a wówczas  do  sali  weszła  siwowłosa  kobieta  ubrana 

w czarną togę. Usiadła za stołem sędziowskim.

—  Proszę  usiąść  — powiedziała.  Odczekała,  aż  wykonamy  polecenie.  Uderzyła 

młotkiem  w podkładkę.  — Rozpoczynamy  przesłuchanie  wstępne  — oznajmiła. 
— Chciałabym mieć pewność, że wszyscy obecni znają reguły. Dzisiejsze posiedzenie 
jest zamknięte dla mediów oraz publiczności. Sąd będzie wyjątkowo stanowczy wobec 
osób,  które  rozpowszechnią  jakiekolwiek  ujawnione  tutaj  informacje.  — Potoczyła 
wokół groźnym wzrokiem. — Czy wszyscy mnie zrozumieli? Ujmując rzecz najkrócej, 
nie wolno puścić pary z ust. Jeśli ktoś pomyli sąd z areną cyrkową, poniesie karę. Prasa 
może korzystać ze swojej wolności gdzie indziej, a publiczność ma prawo wiedzieć do-
kładnie tyle, ile ja pozwolę. Ja prowadzę to przesłuchanie i ja ustanawiam reguły. Czy 
wyrażam się jasno?

— O rany! — wyrwało się Charliemu.
—  Ona  nie  żartuje  — szepnęła  Mary.  — Ostra  sztuka,  lepiej  nie  wchodzić  jej 

w drogę.

— Oskarżenie i obrona podejdą do mnie — oznajmiła sędzia Compson.
Mecenas Rankin i nerwowy młody prokurator zbliżyli się do stołu sędziowskiego. 

We trójkę odbyli krótką naradę, po czym oskarżyciel i mecenas wrócili na swoje miej-
sca.

—  Panie  Fielding,  proszę  wezwać  pierwszego  świadka  — zarządziła  sędzia 

Compson.

— Oskarżenie wzywa na świadka Paula Murraya — odezwał się Fielding.
Umundurowany policjant wstał i podszedł do miejsca dla świadków. Został zaprzy-

siężony przez jednego z urzędników sądowych i usiadł na krześle obok stołu sędziow-
skiego.

— Czy to pan, razem z partnerem, odkrył ciało Waltera Fergussona w nocy z dzie-

wiątego na dziesiątego lutego bieżącego roku? — zapytał Fielding.

— Tak jest. To było po północy, dokładnie o pierwszej trzynaście. Z powodu serii 

morderstw,  jakie  miały  miejsce  przez  ostatnie  pół  roku,  mieliśmy  rozkaz  regularnie 
patrolować  parki.  Jadąc  Green  Lake  Way,  usłyszeliśmy  dziwny  dźwięk  dochodzący 
znad  brzegu  jeziora.  Noc  była  bardzo  mglista,  więc  mój  partner  poprosił  o pomoc. 
Przeprowadziliśmy wstępne rozpoznanie, w krótkim czasie zyskaliśmy wsparcie. Potem 
odkryliśmy Waltera Fergussona, parę metrów od brzegu jeziora. Stwierdziłem, że był 
martwy. Razem z innymi policjantami zabezpieczyliśmy teren. Mój partner wrócił do 
samochodu i przez radio wezwał detektywów.

background image

276

277

— Czy może pan opisać, w jakim stanie znajdowało się ciało Fergussona? — po-

prosił Fielding.

— Nosiło ślady wielu ran ciętych. To dziwne, bo zwykle mordercy zadają nożem 

rany kłute. Cięcia na ciele denata były długie i płytkie. Nie jestem ekspertem w dziedzi-
nie medycyny, ale powiedziałbym, że Walter Fergusson wykrwawił się na śmierć.

— Czy w ciągu ostatnich kilku miesięcy uczestniczył pan w śledztwie dotyczącym 

podobnej sprawy?

— Tak, kilkakrotnie. Rany na ciele Waltera Fergussona przypominały te, jakie nosiły 

inne ofiary, tyle że było ich znacznie więcej. Morderca posunął się tym razem nawet do 
tego, że zdjął ofierze buty i pociął jej stopy.

Fielding skrzywił się teatralnie.
— Wysoki Sądzie, nie mam więcej pytań — oznajmił.
— Świadek należy do pana — sędzia Compson skinęła Rankinowi.
Mecenas Rankin podniósł się ze swojego miejsca.
— Czy może pan opisać hałas, jaki skłonił pana i partnera do przeszukania parku?
— To był bardzo dziwny dźwięk — przyznał Murray. — Nie słyszałem dobrze, ale 

przypominał coś pomiędzy zawodzeniem a jękiem. Przypuszczam, że zaniepokoił zwie-
rzęta w pobliskim ogrodzie zoologicznym, bo wilki zaczęły wyć... trochę jakby śpiewały 
razem z tą osobą nad brzegiem jeziora.

— Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie — powiedział Rankin.

¬ ¬ ¬

—  Proszę  wezwać  następnego  świadka  — poleciła  Fieldingowi  sędzia  Compson, 

gdy umundurowany Murray wrócił na swoje miejsce.

— Oskarżenie wzywa na świadka sierżanta Roberta Westa — oznajmił Fielding.
Bob West był ubrany w ciemny garnitur, twarz miał pobladłą. Ci, którzy go znali, 

mogli ocenić na pierwszy rzut oka, że nie jest zadowolony ze swojej roli. Został zaprzy-
siężony i usiadł na miejscu dla świadków.

— Nazywa się pan Robert West, jest pan sierżantem policji? — spytał Fielding.
— Tak jest.
— Pracuje pan jako detektyw w okręgu północnym?
— Tak jest.
— Jak długo jest pan w służbie prawa, sierżancie?
— Wkrótce minie dwanaście lat.
— Czy brał pan udział w dochodzeniu dotyczącym serii morderstw, które miały 

miejsce w parkach na terenie północnego Seattle oraz w innych miejscowościach, poza 
waszą jurysdykcją?

background image

278

279

— Tak jest.
— Czy określiłby pan te morderstwa jako zwykłe zbrodnie związane z porachun-

kami gangsterskimi?

— Można o nich powiedzieć wszystko, tylko nie to, że były zwykłe.
— Czy może pan uzasadnić tę opinię?
—  Morderstwa  dokonane  nożem  najczęściej  nie  bywają  zaplanowane  — stwier-

dził  Bob.  — W wielu  wypadkach  są  skutkiem  gwałtownego  działania  pod  wpływem 
chwili i głównym zamiarem przestępcy jest zadanie ofierze śmierci, możliwie szybko 
i cicho. Zabójstwa dokonywane przez Rzeźnika z Seattle miały trwać możliwie najdłu-
żej. Można to było poznać choćby po niezbyt skutecznej broni.

—  Proszę  mi  wybaczyć  na  chwilę  — odezwał  się  w tym  momencie  Fielding. 

Podszedł do stolika przed stołem sędziowskim i wziął w rękę nóż do linoleum. — Czy 
to jest narzędzie mordu, o którym pan mówi?

— Jeśli na karteczce przyczepionej do rączki jest moje nazwisko, to tak.
—  Za  pozwoleniem Wysokiego  Sądu,  oskarżenie  prosi  o oznaczenie  tego  przed-

miotu jako dowód A — zwrócił się Fielding do sędzi Compson.

— Sąd wyraża zgodę.
— Ten nóż nie wygląda na szczególnie efektywną broń — zauważył Fielding.
— To zależy od zamiarów mordercy. Jeżeli chce uśmiercić szybko i cicho, to narzę-

dzie nie nadaje się do takiego celu. W tym wypadku natomiast sprawcy się nie śpieszy-
ło. Najważniejszym celem zabójcy było, jak się wydaje, zadawanie ofierze bólu.

— A jak morderca radził sobie z uciszeniem ofiary?
— Stosował dość oryginalną metodę. Długi czas nie umieliśmy wyjaśnić, jak to się 

dzieje, że Rzeźnik może zadać takie rany, a ofiara zachowuje się cicho. Dopiero mor-
derstwo z siedemnastego grudnia dało nam odpowiedź. Miało ono miejsce na terenie 
wojskowym, w Discovery Park. Ofiarą był omas Walton, żołnierz marynarki Stanów 
Zjednoczonych.  Lekarze  z tej  formacji  odmówili  wydania  ciała  koronerowi  powiatu 
King i sami wykonali autopsję. Przeprowadzili także wiele testów chemicznych, więk-
szość na występowanie narkotyków, ale nie tylko. Jeden z nich zdradził obecność we 
krwi Waltona dość nietypowego środka.

— To znaczy?
— Kurary.
— Jak działa kurara?
— Nie jestem chemikiem, ale wiem, że to środek używany przez niektóre plemiona 

indiańskie  w Amazonii.  Zatruwa  się  nim  ostrza  strzał,  żeby  sparaliżować  zwierzynę. 
Taki  sam  efekt  wywiera  kurara  na  ludzi.  I właśnie  przez  nią  ofiary  zachowywały  się 
cicho. Zabójca robił im zastrzyk w gardło.

— Kurara jest chyba dość egzotycznym specyfikiem?

background image

278

279

— Nie tak bardzo, jak się wydaje. Używa się jej w medycynie, na przykład podaje się 

pacjentom z zawałem. Tyle w każdym razie powiedział nam koroner. Jak rozumiem, jest 
dostępna w każdej przyzwoicie zaopatrzonej aptece.

Fielding wrócił do stolika z dowodami i podniósł strzykawkę jednorazową z przy-

wiązaną do niej żółtą karteczką.

—  Na  przywieszce  jest  pańskie  nazwisko  oraz  data  dziesiąty  lutego.  Czy  zechce 

pan wyjaśnić sądowi, gdzie została znaleziona ta strzykawka i jakie ma znaczenie dla 
sprawy?

—  Tę  strzykawkę  personel  szpitala  uniwersyteckiego  znalazł  w torebce  Renaty 

Greenleaf. W tej samej torebce był nóż do linoleum i dwa różańce.

— Czy strzykawka została poddana testom chemicznym?
— Tak jest.
— Czy znaleziono w niej ślady jakiejś substancji?
— Znaleziono kurarę.
— Za pozwoleniem sądu, oskarżenie oznaczy strzykawkę jako dowód B — zwrócił 

się Fielding do sędzi Compson.

— Sąd wyraża zgodę.
Fielding ponownie zwrócił się do Boba.
— Czy przeprowadzono jeszcze jakieś testy dotyczące dowodów rzeczowych?
— Tak. Oba dowody rzeczowe były sprawdzane na obecność krwi.
— Jakie uzyskano rezultaty?
— Laboratorium potwierdziło, że na nożu znajduje się krew Waltera Fergussona. 

Na igle nie było wystarczającej ilości krwi, żeby przeprowadzić testy DNA, ale była to 
krew tej samej grupy co krew Fergussona.

— Czy dowody te uprawniają do stwierdzenia, że Renata Greenleaf powinna być 

brana pod uwagę jako podejrzana o zamordowanie Waltera Fergussona oraz o dokona-
nie innych licznych morderstw?

—  Sposób  działania  zabójcy  jest  taki  sam. W wielu  morderstwach  użyto  kurary 

i noża do linoleum.

— Czy to wystarczające powody, żeby aresztować Renatę Greenleaf?
— Z całą pewnością.
— Wobec tego aresztował ją pan.
— Nie, nie zrobiłem tego.
Fielding był zdumiony.
— Jak to? Na miłość boską, dlaczego?
Sędzia Compson huknęła młotkiem w podkładkę.
— Dość tej komedii — oznajmiła krótko.
— Przepraszam, Wysoki Sądzie — zmitygował się Fielding. Odwrócił się ponow-

nie do świadka. — Czy zechce pan wytłumaczyć sądowi, dlaczego nie aresztował pan 
Renaty Greenleaf?

background image

280

281

— Niech pan spojrzy, to pan zobaczy, dlaczego! — Bob wycelował palcem w Re-

natę. — Niech pan podejdzie bliżej i przyjrzy się tej dziewczynie. Miałem dostateczny 
powód, żeby ją aresztować, ale ona nie jest przy zdrowych zmysłach. W czasie areszto-
wania mamy obowiązek zaznajomić zatrzymanego z jego prawami, ale nie koniec na 
tym. Musimy zyskać pewność, że on te prawa rozumie. Zamiast aresztować tę dziewczy-
nę, umieściłem ją pod nadzorem policyjnym, bo ona nie wiedziała, kim jest ani gdzie się 
znajduje. Instytucję nadzoru utworzono właśnie z myślą o takich przypadkach. Nie mo-
żemy jej aresztować, dopóki jest w takim stanie. Rozmawiałem z jej lekarzem, powie-
dział mi, że nie zrozumiałaby ani jednego słowa.

— A gdyby to był podstęp? — Fielding desperacko czepiał się ostatniej szansy.
— Jeśli mamy kogoś aresztować, nie możemy gdybać — odparł Bob. — Musimy 

mieć pewność.

— Świadek ma rację — oceniła sędzia Compson. — Sierżant West doskonale sobie 

poradził w trudnej sytuacji, przestrzegając prawa.

Fielding zrozumiał w lot. Nie spodobała mu się postawa sędziny, ale miał dość ro-

zumu, żeby się z tym nie afiszować.

—  Renata  Greenleaf  w dalszym  ciągu  znajduje  się  pod  nadzorem?  — spytał  ku-

lawo.

—  Tak  jest  — powiedział  Bob.  — Stale  przebywa  na  oddziale  psychiatrycznym 

w szpitalu uniwersyteckim, a pod drzwiami jej pokoju stoi na straży policjant. W tej 
chwili Renata Greenleaf jest fizycznie obecna w tej sali, ale przysiągłbym, że nie zdaje 
sobie z tego sprawy.

— Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie — powiedział Fielding głosem bez wy-

razu.

— Świadek należy do pana — zwróciła się sędzia Compson do Rankina.
— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — powiedział mecenas.
— Rozsądna decyzja — rzuciła sędzia od niechcenia.
Renata szeptała coś do siebie w tajemniczym języku bliźniaczek. Sędzia Compson 

dłuższą chwilę przyglądała się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W końcu lekko 
pokręciła głową. 

— Może pan wrócić na miejsce, sierżancie — powiedziała cicho.

¬ ¬ ¬

Charlie pokazał bratu uniesiony kciuk, ale Bob tylko wzruszył ramionami i usiadł 

w milczeniu. Najwyraźniej nie był uszczęśliwiony.

— Proszę wezwać następnego świadka — odezwała się sędzia Compson.
— Oskarżenie wzywa doktora Yamadę — oznajmił Fielding.

background image

280

281

Nerwowy lekarz spiesznym krokiem przeszedł przez salę. Został zaprzysiężony.
— Nazywa się pan Hiroshi Yamada i jest pan lekarzem — zaczął Fielding.
— Tak, panie prokuratorze — odpowiedział Yamada.
— Od ośmiu lat pracuje pan jako patolog sądowy.
— Zgadza się.
— Przeprowadzał pan autopsję Waltera Fergussona dwunastego lutego tego roku.
— Tak.
— Co pan stwierdził?
— Walter Fergusson był białym mężczyzną w średnim wieku. Przyczyną śmierci 

okazała się utrata krwi spowodowana przez liczne rany zadane nożem, głównie w tors, 
około pięćdziesięciu godzin przed autopsją. Analiza chemiczna wykazała we krwi obec-
ność kurary oraz śladowych ilości kokainy. Poziom alkoholu we krwi wynosił pół pro-
centu.

— Może pan powiedzieć Wysokiemu Sądowi, ile ran od noża zadano ofierze?
Yamada  sprawdził  coś  w dokumentach,  z którymi  podszedł  do  miejsca  dla 

świadka.

— Było ich... osiemdziesiąt trzy, o ile dobrze policzyliśmy. Wiele znajdowało się bar-

dzo blisko siebie, więc trudno to sprecyzować. Szczególnie ucierpiała okolica krocza.

— Czy może pan potwierdzić, że krew pobrana z noża to krew denata?
— Tak. Próbki DNA pozwoliły nam to stwierdzić z całkowitą pewnością. Odkryliśmy 

też śladowe ilości innego DNA. Narzędzie nosiło ślady wcześniejszego użycia.

— Czy może pan stwierdzić, jak długo ofiara umierała?
— Nie potrafię tego określić precyzyjnie. Temperatura otoczenia była tamtej nocy 

poniżej zera. Gdyby napaść miała miejsce latem, trwałoby to jakieś dziesięć, piętnaście 
minut. Decydującą raną okazało się ostatnie cięcie, to jest podcięcie gardła, które otwo-
rzyło obie tętnice.

— Innymi słowy, wcześniejsze rany były zadawane w takie miejsca, gdzie sprawiały 

ogromny ból, ale morderca wykończył ofiarę, podrzynając jej gardło.

— Można to tak ująć.
— Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie — oznajmił Fielding.
— Sąd jest panu za to wdzięczny. — Sędzia Compson miała cokolwiek niewyraźną 

minę. — Świadek jest pański, panie Rankin.

Rankin, lekko odchylony do tyłu, słuchał Eriki, która szeptała coś do niego, prze-

chylona przez barierkę oddzielającą ławy dla publiczności od stolika obrony.

— Czy pan mnie słyszy? — spytała sędzia Compson.
— Przepraszam, Wysoki Sądzie. — Rankin wstał i podszedł do świadka. — Czy po-

równywał pan może DNA Waltera Fergussona z próbkami pobranymi z innych źródeł? 
— zapytał.

background image

282

Yamada zerknął na Erikę, po czym skinął głową.
— Trzeba by się trochę cofnąć w czasie — powiedział — ale myślę, że to ma nieba-

gatelne znaczenie dla sprawy.

— Przyda nam się każda pomoc — stwierdził Rankin ze słabym uśmiechem.
— Wchodzi  tu  w grę  śledztwo,  które  ciągnie  się  od  ośmiu  lat. Wykorzystywanie 

DNA do identyfikacji jest procedurą stosunkowo nową, ale wyjątkowo cenną dla pa-
tologów. W ciągu minionych kilku lat zdarzyło się w okolicy zatoki Puget wiele gwał-
tów zakończonych morderstwem. Próbki płynów ustrojowych zabójcy, pobrane z ciał 
ofiar, zostały zachowane. Testy wykazały, że gwałcicielem we wszystkich tych przypad-
kach był jeden sprawca. Zostali o tym uprzedzeni patolodzy we wszystkich okolicznych 
szpitalach, dostaliśmy polecenie, żeby zwracać uwagę na wystąpienie ewentualnych po-
dobieństw. Koroner ze Snohomish potwierdził, że sprawcą morderstwa popełnionego 
w roku 1995 jest ten sam osobnik. Testy DNA wykazały, iż to właśnie Walter Fergusson 
był gwałcicielem poszukiwanym w powiecie King oraz winnym morderstwa w Snoho-
mish. — Yamada wydawał się podekscytowany.

—  Sprzeciw, Wysoki  Sądzie!  — zaprotestował  Fielding.  — To  nie  ma  związku  ze 

sprawą.

— Oddalam sprzeciw — oznajmiła sędzia Compson. — Sąd uważa zeznanie dok-

tora Yamady za wyjątkowo związane ze sprawą. Panie Rankin, proszę kontynuować.

—  Kto  był  ofiarą  gwałtu  i morderstwa  popełnionego  w Snohomish?  — zapytał 

Rankin.

Yamada zajrzał do dokumentów.
— To była... Greenleaf. Regina Greenleaf.

¬ ¬ ¬

Sędzia  Compson  ogłosiła  przerwę  i poprosiła  prawników  do  pokoju  sędziow-

skiego.

Erika była rozradowana. Przez chwilę myślałem, że będziemy musieli ją związać, by 

nie zaczęła podskakiwać.

—  Udało  się!  — piszczała  cała  w skowronkach.  — Podziałało!  Podeszliśmy  tego 

zdurniałego prokuratora! Cudownie!

— Uspokój się — syknęła Sylvia. — Skąd wiedziałaś o innych gwałtach i morder-

stwach?

—  Doktor  Yamada  opowiadał  o nich  na  wykładach  w zeszłym  roku.  Jest  pod 

ogromnym wrażeniem możliwości, jakie daje identyfikacja za pomocą DNA. Jego zda-
niem  ta  metoda  wkrótce  zastąpi  porównywanie  odcisków  palców.  Podawał  tę  serię 
morderstw jako przykład jej zastosowania. Sam przeprowadzał testy. No i może sobie 
pogratulować.

background image

282

¬ ¬ ¬

Gdy prawnicy wrócili na salę, Rankin miał zwycięskie spojrzenie, natomiast o Fiel-

dingu można było powiedzieć wiele, tylko nie to, że triumfuje.

— Proszę wstać! — polecił woźny sądowy i sędzia Compson z nieprzeniknionym 

wyrazem twarzy zasiadła za stołem sędziowskim. Uderzyła młotkiem w podkładkę.

— Proszę zaprotokołować — poleciła — że pani Renata Greenleaf pozostanie na 

czas niniejszego przesłuchania pod nadzorem policyjnym na oddziale psychiatrycznym 
szpitala uniwersyteckiego. Będzie tam obserwowana przez lekarzy, którzy ocenią moż-
liwość jej uczestnictwa w procesie. — Zmierzyła groźnym spojrzeniem nas wszystkich, 
siedzących po obu stronach sali sądowej. — Przypominam obecnym o zakazie udzie-
lania informacji mediom oraz jakimkolwiek osobom niezwiązanym bezpośrednio ze 
sprawą. Przypominam także, iż pogwałcenie tego polecenia zostanie odebrane jako ob-
raza sądu. — Zamilkła na chwilę. — Rozumiemy się, poruczniku Belcher? — zapytała 
wojowniczym tonem. — Ani słowa!

Potem uniosła młotek, prawie tak jakby wzięła w rękę sękaty kij.
—  Dalszy  ciąg  przesłuchania  dziesiątego  marca  o dziesiątej.  — Stuk  młotka  za-

mknął wypowiedź.

Spojrzałem  na  Katarynę.  Patrzył  na  sędzinę  z nachmurzoną  miną,  zupełnie  jak 

dziecko, które właśnie odesłano do łóżka bez kolacji.

background image

284

285

Rozdział 26

Dziennikarze nadal tłoczyli się w korytarzu przed salą sadową. Tym razem także 

uratował nas James. Miał talent do osiągania celu bez użycia siły. Reporterzy, choć nie-
chętnie,  przepuścili  nas  do  windy.  Jeden  tylko,  wyjątkowo  rozgorączkowany,  rzucił 
w stronę Charliego jakieś pytanie. Staliśmy wtedy przed windą, czekając, aż otworzą się 
drzwi. Charlie zmierzył natręta spojrzeniem pełnym absolutnego niezrozumienia.

— Nicht verstehen. Haben Sie Deutsch? — zapytał.
Dziennikarz tylko zamrugał zbity z tropu i cofnął się bez słowa.
— To było niezłe — uznała Erika, patrząc na Charliego z zachwytem.
— No wiesz, człowiek sam nie zna swoich talentów — odparł Charlie skromnie.
Kabina podjechała, weszliśmy bez zwłoki. James, osłaniający tyły, stanął w drzwiach, 

więc żaden z pracowników mediów nie odważył się wsiąść z nami.

W garażu, o dziwo, nie zastaliśmy żadnych dziennikarzy. Albo obowiązywał ogólny 

zakaz wstępu, albo sędzia Compson wydała odpowiednie polecenia. James bez prze-
szkód dowiózł nas na stancję.

Tam natomiast czekał na nas tłum. Dziennikarze, reporterzy, kamery, mikrofony... 

W drodze do drzwi domu zaserwowaliśmy im cyrk lingwistyczny. Trish i Erika odpo-
wiadały — albo odmawiały odpowiedzi — wyłącznie po szwedzku, Charlie swobodnie 
cytował „Odę do radości” Schillera, Sylvia jak karabin maszynowy trajkotała po włosku 
(domyślam się, że ubarwiała swoją wypowiedź licznymi wstawkami obscenicznymi), 
a James wygłosił obszerne oświadczenie po łacinie.

Czułem się zobligowany do podtrzymania honoru mowy ojczystej, więc wyrecy-

towałem początkowe strofy „Beowulfa” w zachodniosaksońskim. Zgoda, rzeczywiście 
dałem przedstawienie. A co, skoro wszyscy się bawili, to i ja skorzystałem.

Udało nam się zachować powagę, dopóki nie znaleźliśmy się we wnętrzu i nie za-

mknęliśmy  za  sobą  drzwi. A wtedy,  jak  na  komendę,  wszyscy  razem  wybuchnęliśmy 
śmiechem.

— Widzieliście ich miny? — wył Charlie. — Ale numer!
— Mark, co to był za język, na litość boską? — spytała mnie Erika.

background image

284

285

— Angielski — odparłem niewinnie.
— Na moje ucho wcale nie brzmiał jak angielski.
— To taka starsza odmiana.
— Na ile starsza?
— Ma jakieś tysiąc trzysta lat. Mniej więcej.
— Słuchajcie — przerwał nam Charlie — chyba dzisiaj byliśmy górą, co? Rankin 

będzie miał przesłuchanie o niepoczytalność.

—  Jeszcze  się  nie  ciesz  — zgasiła  go  Trish.  — Wygląda  mi  na  to,  że  jesteśmy  na 

prostej drodze do wsadzenia Renaty do zakładu, w którym przesiedzi do końca życia. 
Możemy tylko mieć nadzieję, że da się jej załatwić instytucję prywatną. Fielding będzie 
dążył do osadzenia Renaty w jakiejś stanowej budzie dla umysłowo chorych.

Trzeba przyznać, że skutecznie popsuła nam humor.

¬ ¬ ¬

Sępy z mediów naprawdę bardzo, ale to bardzo miały za złe sędzi Compson zakaz 

wstępu na salę przesłuchań i polecenie zachowania milczenia na temat wydarzeń zwią-
zanych ze sprawą. Z każdego kanału telewizyjnego wylewały się liczne komentarze na 
temat przestrzegania i nieprzestrzegania pierwszej poprawki do konstytucji.

My tymczasem nadal bawiliśmy się w używanie języków obcych. Jedna ze stacji wy-

najęła tłumaczy, ale gościu, który przetłumaczył komentarze Sylvii, o mało nie wpędził 
kanału w kłopoty, bo sprawa otarła się o komisję etyki. Okazało się, że Sylvia używała 
wyjątkowo barwnego języka. Po tym zdarzeniu wreszcie zostawili nas w spokoju.

¬ ¬ ¬

W sobotę rano czytałem Faulknera. Mniej więcej o dziesiątej Trish zawołała z dołu, 

że jest do mnie telefon. Odłożyłem książkę i pognałem do salonu.

— Mark? — To był ojciec O’Donnell. — Bardzo jesteś zajęty? Może byś do mnie 

podjechał w wolniejszej chwili?

— Jasne. A co się stało?
— Mam dla odmiany dobrą wiadomość.
— Bóg jeden wie, jak bardzo mi się przyda.
— Tak — stwierdził spokojnie — zapewne wie.
— Przepraszam, wypsnęło mi się. Już jadę.
Czekał przy ołtarzu. Od razu poprowadził mnie do zakrystii, zupełnie jakby sądził, 

że sam tam nie trafię. Zamknął drzwi, obaj usiedliśmy.

— Jak rozumiem — zaczął — sędzia prowadząca sprawę przychyla się do rozpoczę-

cia przesłuchania mającego na celu ustalenie poczytalności Renaty.

background image

286

287

— Skąd ksiądz o tym wie? — Zaskoczył mnie, przyznaję.
—  Ma  się  swoje  sposoby  — odparł,  mrużąc  oko.  — Jaki  może  być  efekt  takiego 

przesłuchania?

— Trudno przewidzieć. Renatę rzeczywiście nie sposób nazwać normalną osobą, 

ale była już w takim stanie po śmierci Reginy i przecież doszła do siebie. Sędzia może 
kazać  ją  umieścić  w jakimś  zakładzie  dla  psychicznie  chorych,  w zasadzie  beztermi-
nowo. I jeżeli Renata kiedykolwiek ozdrowieje na tyle, że będzie w stanie odpowiadać 
w języku zrozumiałym dla większości ludzi, zostanie prosto z zakładu zawieziona do 
sądu i będzie sądzona za morderstwo. I to nie za jedno.

Zasępił się.
— Innymi słowy, w przyszłości wszystko jest możliwe.
— Trish twierdzi, że parę razy się coś podobnego zdarzyło. Na przykład jeden facet 

siedzi „czasowo” w Medical Lake już prawie dwadzieścia lat.

— To na nic — stwierdził ksiądz. — Musimy uzyskać decyzję, dzięki której Renata 

nie stanie przed sądem.

— Owszem, przydałoby się. Tyle że jedynym wyjściem jest skazanie jej na pobyt 

w jakimś stanowym zakładzie dla obłąkanych, a na to dziewczyna stanowczo nie zasłu-
guje.

— Istnieje pewna alternatywa — powiedział ksiądz. — Zdołałem przekonać bisku-

pa, że jest mi winien przysługę. Ja mu obiecałem, że nie wspomnę słowem o tym, co 
widzieliśmy w kościele tamtej nocy, a on okazał się na tyle uprzejmy, że porozmawia 
z matką przełożoną klasztoru, o którego istnieniu mało komu wiadomo.

— Tak?
— Mniszki nazywają się Siostry Nadziei, choć w rzeczywistości niewielką nadzieję 

mają kobiety oddane im pod opiekę. Mieszkają u nich staruteńkie zakonnice, które już 
nie dają sobie rady bez życzliwej pomocy. Są tam także kobiety naszej wiary, które nie 
wstąpiły do zakonu, ale mają odpowiednią pozycję społeczną.

— To znaczy pieniądze?
— Kwestie natury finansowej również są poruszane przy zawieraniu porozumie-

nia, tak przynajmniej słyszałem. Jestem pewien, że jeśli ojciec Renaty zechce uczynić 
darowiznę na rzecz klasztoru, matka przełożona łaskawszym okiem spojrzy na prośbę 
o przyjęcie jego córki pod opiekę mniszek.

— Powiedzmy to po ludzku — zaproponowałem. — Zaszantażował ksiądz bisku-

pa, żeby zmusił matkę przełożoną do przyjęcia Renaty, a Les Greenleaf ma wręczyć ła-
pówkę. Dobrze zrozumiałem?

Skrzywił się niemiłosiernie.
— To stanowczo zbyt dosłowne ujęcie sprawy — zbeształ mnie. — Może zgodne 

z prawdą, ale zbyt dosłowne. Rzecz w tym, by Renata znalazła się pod dobrą opieką 
w bezpiecznym miejscu. I będzie to dla niej znacznie lepsze niż skazanie na pobyt w ja-
kimś zakładzie dla obłąkanych.

background image

286

287

— Pewnie wszystko jest lepsze niż państwowy zakład dla obłąkanych — zgodziłem 

się bez oporu.

—  Cóż,  pozostaje  jednak  pewna  przeszkoda  do  pokonania.  Biskup  wspomniał 

matce przełożonej, że Renata jest w pewnym sensie sławna.

— Jak to?
— Nie sposób zaprzeczyć, że ostatnio sporo się o niej mówi. Matka przełożona nie 

była  z tego  powodu  uszczęśliwiona.  Niektóre  z pacjentek  przebywających  w klaszto-
rze należą do prominentnych rodzin. Jeżeli jakiś wścibski dziennikarz zacznie węszyć 
wokół sprawy, może doprowadzić do tego, że takie czy inne nazwisko pojawi się w me-
diach.

— Rozumiem.
— Nawet samo istnienie zakonu jest sprawą poufną, natomiast lokalizację klasztoru 

możesz zaliczyć do kwestii ściśle tajnych. Rozgłos, jaki powstał wokół sprawy Renaty, 
bardzo  nas  martwi.  Matka  przełożona  stanowczo  nie  życzy  sobie  tłumu  reporterów 
z kamerami telewizyjnymi na progu klasztoru.

— Nietrudno to zrozumieć, ale przecież zanim będziemy mogli się martwić repor-

terami na progu klasztoru, trzeba uzyskać zgodę sędzi Compson.

— Miejmy nadzieję, że nie będzie to wielkim problemem. Tak się składa, że kilku 

wyjątkowo  wpływowych  członków  rady  miasta  pomoże  przekonać  sędzię,  iż  stały 
pobyt  Renaty  Greenleaf  w klasztorze  jest  doskonałym  wyjściem  z sytuacji.  Ci  ludzie 
często zasięgają rady biskupa. A biskup powoła się na kilka dawnych spraw, ponieważ 
przypadek Renaty jest wyjątkowy. Nie robimy tego często, ale cóż, różne rzeczy się na 
tym świecie zdarzają, więc musimy umieć się znaleźć również w takiej sytuacji. Zaufaj 
mi, wiem, co mówię.

— Zawiadomię Lesa Greenleafa, sprawdzę, co on ma do powiedzenia na ten temat.

¬ ¬ ¬

Nie  chciałem  budzić  płonnych  nadziei,  więc  po  powrocie  do  domu  nikomu  nie 

wspomniałem o rozmowie z ojcem O’Donnellem.

Rankiem dziesiątego marca, we wtorek, wszyscy byliśmy podenerwowani. Sędzia 

Compson zdawała się skłaniać w naszą stronę, ale nigdy nic nie wiadomo.

Dziennikarze  najwyraźniej  zrezygnowali  z nękania  nas  pytaniami.  Kiedy  jechali-

śmy na przesłuchanie dotyczące niepoczytalności Renaty, żadnego nie było w zasięgu 
wzroku. A gdy wysiedliśmy z windy na czwartym piętrze budynku sądu, zdumieni zo-
baczyliśmy pusty korytarz.

— Nie przypuszczałam, że posunie się aż do tego — powiedziała Trish.
— Kto? Co? — nie zrozumiał Charlie.

background image

288

289

— Sędzia Compson — wyjaśniła Trish. — Jak widać, zabroniła mediom wstępu na 

czwarte piętro.

— Wolno jej? Oficjalnie?
— Charlie, sędzia może podjąć wszelkie kroki niezbędne do utrzymania porządku 

w sali sądowej, chociaż ten krok rzeczywiście jest dość niezwykły. Przypuszczam, że pan 
Rankin nam to wyjaśni. Zapytajmy.

Stojący przed drzwiami sali woźny sądowy sprawdził nasze nazwiska na liście i ge-

stem zaprosił nas do środka. Mecenas Rankin czekał przy stole obrony, razem z nim sie-
dzieli doktor Fallon i Les Greenleaf.

— Witam — odezwał się Rankin. — Cieszę się, że państwa widzę.
Les Greenleaf wyglądał na nieobecnego duchem.
Doktor Fallon miał lekko rozbawiony wyraz twarzy.
— Które z państwa wpadło na genialny pomysł, żeby odpowiadać dziennikarzom 

w językach obcych?

— Charlie oczywiście — powiedziała Sylvia. — To nasz etatowy błazen.
— Nie mamy wiele czasu — rzekł Rankin — więc proszę mnie uważnie posłuchać. 

Sędzia  Compson  utrzymała  w mocy  zakaz  udzielania  jakichkolwiek  informacji  me-
diom, więc nic z tego, co się dzieje na sali sądowej, nie przedostanie się do wieczornych 
wiadomości. Ponieważ przeszliśmy do przesłuchania mającego na celu ustalenie, czy 
pani Renata Greenleaf może stanąć przed sądem w procesie karnym, pierwsze skrzypce 
będzie grała obrona, nie oskarżenie. Na początek zamierzam powołać na świadka dok-
tora Fallona. Wypytanie go zajmie trochę czasu. Trudno przewidzieć, jak długo będzie 
go przesłuchiwało oskarżenie, ale prawdopodobnie żadne z was nie będzie zeznawało 
w czasie dzisiejszego posiedzenia sądu. Gdyby jednak, zacznę wzywać państwa kolej-
no. Słuchajcie uważnie pytań stawianych doktorowi Fallonowi przez Fieldinga, bo wam 
będzie zadawał podobne. — Zmierzył Charliego surowym wzrokiem. — Pan West po-
stąpi roztropnie, odpowiadając oskarżycielowi w języku angielskim. Sędzia Compson 
nie ma szczególnie mocno rozwiniętego poczucia humoru, więc radzę panu nie błazno-
wać w tej sali. Verstehen Sie?

— Jawohl, mein Herr — odparł Charlie, strzelając obcasami.
Rankin westchnął i wzniósł oczy do nieba.

¬ ¬ ¬

Potem wszedł Fielding, tuż za nim Bob West i Kataryna. Zajęli swoje miejsca, a mo-

ment później dwoje biało ubranych sanitariuszy wprowadziło Renatę. Widać było od 
razu, że dziewczyna nie ma pojęcia, co się z nią dzieje.

—  Proszę  wstać!  — zawołał  woźny  sądowy,  a kiedy  wstaliśmy,  weszła  sędzia 

Compson i zajęła swoje miejsce za stołem.

background image

288

289

— Proszę usiąść — poleciła.
Wszyscy usiedli.
— Celem niniejszego przesłuchania — zaczęła sędzia Compson — jest stwierdze-

nie, czy Renata Greenleaf może stanąć przed sądem. Wobec tego będziemy mniej re-
strykcyjnie przestrzegać niektórych formalności. Pozwolę sobie od czasu do czasu sama 
zadać pytanie świadkowi. Jestem pewna, że ani oskarżenie, ani obrona nie będą wnosiły 
sprzeciwu, jeśli niekiedy wtrącę się w przebieg dochodzenia. — Spojrzała na Fieldinga 
i Rankina, znacząco unosząc brew.

— Pan Fielding i ja będziemy głęboko wdzięczni Wysokiemu Sądowi za wszelką 

pomoc — odrzekł Rankin kwieciście.

— Ładnie pan to ujął — odwdzięczyła się sędzia Compson. — Może pan wezwać 

swojego pierwszego świadka.

— Obrona wzywa na świadka doktora Wallace’a Fallona — powiedział Rankin.
Doktor Fallon podniósł się i przeszedł na miejsce dla świadków.
Został zaprzysiężony i usiadł.
— Jeśli Wysoki Sąd pozwoli, pominiemy kwestie uwierzytelniania wiarygodności 

zawodowej doktora Fallona — zaproponował Rankin.

— Oskarżenie nie zgłasza sprzeciwu — stwierdził Fielding. — Osiągnięcia zawo-

dowe doktora Fallona są szeroko znane i wysoko cenione.

— Doskonale — zgodziła się sędzia Compson. — Obrona może kontynuować.
— Panie doktorze — zaczął Rankin — pan zna panią Renatę Greenleaf.
— Tak, znam. Kilka lat temu została moją pacjentką. Rodzice umieścili ją w moim 

sanatorium wczesnym latem 1995 roku.

— Wobec tego stwierdza pan, że ta osoba rzeczywiście jest Renatą Greenleaf?
— Nie możemy mieć co do tego absolutnej pewności — odparł Fallon. — Jest albo 

Renatą,  albo  Reginą  Greenleaf. Wiemy  tylko  tyle.  Którą  z nich  jest  — nie  potrafimy 
stwierdzić.

— Czy mógłby pan to wyjaśnić? — poprosiła sędzia Compson.
—  Regina  i Renata  Greenleaf  były  bliźniętami  jednojajowymi,  Wysoki  Sądzie. 

Pobierane zwyczajowo przy narodzinach odciski stóp zaginęły, a DNA jest u bliźniąt 
jednojajowych identyczne. Wiemy jedynie, że młoda kobieta obecna na sali sądowej 
jest jedną z bliźniaczek Greenleaf. Nie ma możliwości stwierdzenia, którą z nich, nawet 
w przybliżeniu.

— Czy nie potrafiła sama określić własnej tożsamości? — spytała sędzia Compson.
— Nie, Wysoki Sądzie — odparł doktor Fallon. — Uraz po śmierci siostry był tak 

wielki, że spowodował u pacjentki cofnięcie świadomości do wczesnego dzieciństwa, co 
z kolei tłumaczyło niemożność mówienia i rozumienia języka angielskiego. Na wszelkie 
pytania odpowiadała wyłącznie w kryptolalii.

background image

290

291

— Nie rozumiem — przerwała sędzia Compson.
— Termin ten oznacza dosłownie „tajny język”, Wysoki Sądzie — wyjaśnił doktor 

Fallon. — W zasadzie każda para bliźniąt tworzy własny język, zanim zacznie używać 
mowy swoich rodziców. W większości przypadków używanie tego prywatnego języka 
wygasa przed ukończeniem przez bliźnięta trzech, najdalej czterech lat. Tymczasem sio-
stry Greenleaf nie straciły tej umiejętności. Były bardzo ze sobą zżyte, więc nic dziwne-
go, że bliźniaczka, która pozostała przy życiu, przeszła regres, który był ucieczką przed 
traumą po śmierci siostry.

— Jak długo to trwało? — spytała sędzia Compson.
—  Około  pół  roku.  Któregoś  ranka,  bez  wyraźnego  powodu,  zaczęła  mówić  po 

angielsku.  Niestety,  pierwsze  jej  słowa  to  było  pytanie,  kim  jest  i gdzie  się  znajduje. 
Najwidoczniej nie potrafiła zaakceptować tego, co się stało, więc ratowała się poprzez 
wytarcie wszystkich wspomnień z poprzedniego życia.

— Amnezja? — upewniła się sędzia Compson.
— Jak najbardziej. Jej amnezja była ucieczką od rzeczywistości, a jednocześnie kom-

plikowała leczenie pacjentki, która niemal na pewno myślała w dwóch językach, z któ-
rych my rozumieliśmy tylko jeden. Jest absolutnie pewne, że mówiąc w prywatnym ję-
zyku, rozmawia ze swoją siostrą. We dwie miały swój osobny świat i do niego właśnie 
uciekała pozostała przy życiu bliźniaczka.

—  Przecież  jej  siostry  już  na  tym  świecie  nie  ma  — sprzeciwiła  się  sędzia 

Compson.

— Pani Greenleaf stanowczo ma odmienne zdanie w tej sprawie, Wysoki Sądzie.
Niewiele  brakowało,  a byłbym  się  udusił  własnym  oddechem.  Przecież  dok-

tor Fallon nie mógł wiedzieć, że w kościele widzieliśmy z księdzem obie dziewczyny. 
Słyszeliśmy, jak Regina rozmawiała w języku bliźniaczek z udręczoną siostrą. A potem 
objęła Renatę i złączyła się z nią w jedną osobę. I obie odeszły własną drogą, zostawia-
jąc za sobą nasz świat.

¬ ¬ ¬

Sędzia Compson zarządziła krótką przerwę, a kiedy wróciliśmy na salę, mecenas 

Rankin zaczął w tym samym miejscu, w którym skończył.

—  Doktorze  Fallon,  czy  mamy  rozumieć,  że  pani  Greenleaf  nie  miała  żadnych 

wspomnień sprzed momentu, gdy odzyskała świadomość w pańskim sanatorium?

— Prawie żadnych — odparł Fallon. — Był jeden wyjątek. Nie rozpoznała własnych 

rodziców,  ale  rozpoznała  pana  Marka Austina,  przyjaciela  rodziny  Greenleafów.  Pan 
Austin był ważną postacią we wczesnym dzieciństwie bliźniaczek, ale nie potrafię defi-
nitywnie wyjaśnić, dlaczego pacjentka akurat jego zachowała w pamięci.

background image

290

291

— Jaka jest pańska aktualna diagnoza, doktorze? Psychoza paranoiczno-schizofre-

niczna? Maniakalno-depresyjna? — zapytał Rankin.

— Aktualnie skłaniam się ku stwierdzeniu fugi — odrzekł Fallon.
— Czy mógłby pan objaśnić ten termin?
— Fuga jest epizodem zmiany świadomości, w czasie którego pacjent zachowuje 

się całkowicie odmiennie niż zwykle. Po ustaniu epizodu jest często ożywiony i jedno-
cześnie zmieszany. Nie odnotowałem takich zdarzeń w czasie pobytu pani Greenleaf 
w sanatorium. Prawdopodobnie miały miejsce, ale były tak krótkie, że nie zdawałem 
sobie sprawy z ich występowania. W aktualnym stanie pacjentki nie mogę zweryfiko-
wać swojej hipotezy, ale tak jak przypuszczałem przed recesją, jestem przekonany, że za-
stępczą osobowością mojej pacjentki jest jej bliźniacza siostra.

— Sprzeciw, Wysoki Sądzie — odezwał się Fielding. — To spekulacja.
— Oddalam — stwierdziła sędzia Compson. — Nie bierzemy udziału w procesie 

karnym, więc możemy być bardziej elastyczni. Proszę kontynuować, doktorze.

— Tak, Wysoki Sądzie. Kiedy pani Greenleaf rozpoznała pana Austina, wracała do 

zdrowia coraz szybciej, wobec czego zacząłem jej zezwalać na wizyty w domu rodzin-
nym. Późną wiosną 1997 roku poczyniła na tyle duże postępy, że zdecydowałem się 
zmienić jej status na pacjenta dochodzącego. Wkrótce wyraziła chęć uczęszczania na 
kursy organizowane przez University of Washington. — Poprawił się w krześle, zamy-
ślony utkwił wzrok w suficie. — Biorąc pod uwagę wszystko to, co się wydarzyło ostat-
nio, nie mogę być pewien, która z jej tożsamości podjęła decyzję w tamtym momen-
cie. Może była to Renata w swoim normalnym stanie, ale równie dobrze mogła to być 
jej tożsamość związana ze stanem fugi. Jeżeli rzeczywiście do głosu doszła wtedy oso-
bowość  Reginy,  to  przyznaję,  całkowicie  mnie  wywiodła  w pole.  Sądziłem,  że  pobyt 
u ciotki oraz uczęszczanie na wykłady przyśpieszy jej powrót do zdrowia. Tak się szczę-
śliwie złożyło, że pan Austin przeprowadził się na pobliską stancję, a jedną ze współlo-
katorek była pani Sylvia Cardinale, studentka ostatniego roku psychologii. Poznawszy 
Renatę Greenleaf, postanowiła pisać na jej przykładzie pracę naukową.

Sędzia Compson spojrzała na zegarek.
—  Czy  możemy  zrobić  w tym  miejscu  przerwę?  — zwróciła  się  do  Rankina. 

— Zbliża się pora lunchu.

—  Właśnie  miałem  o to  prosić,  Wysoki  Sądzie  — powiedział  obrońca. 

— Podejmiemy przesłuchanie po przerwie.

— Jak pan sądzi, ile jeszcze potrwają zeznania doktora Fallona?
— Już niedługo, Wysoki Sądzie. Pan Fielding będzie miał świadka do dyspozycji 

przez większą część popołudnia.

— Wobec tego sąd ogłasza przerwę do godziny trzynastej trzydzieści.

background image

292

Przekąsiliśmy coś w kafeterii. Trish zapewniła nas, że dziennikarzom nie wolno na-

gabywać ludzi w miejscu, gdzie się je, więc doczekaliśmy tam do końca przerwy. Był 
z nami Les Greenleaf, ale jadł mało i mówił też niewiele.

— Trish, jak nam idzie twoim zdaniem? — zapytał Charlie z niezwykłą u niego po-

wagą.

—  Nieźle  — odparła  z zapałem.  — Pan  Rankin  zdołał  przedstawić  kilka  drobia-

zgów, które byłyby nie do przyjęcia podczas procesu karnego. Sędzia Compson na wiele 
mu pozwala.

— Innymi słowy: wygrywamy.
— Nie cieszmy się, dopóki nie usłyszymy pytań Fieldinga — ostudziła Charliego.
Sędzia  Compson  wznowiła  przesłuchanie  punktualnie  o trzynastej  trzydzieści, 

a mecenas Rankin zaczął dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończył.

— Czy wiedział pan, panie doktorze, że pani Cardinale w celach naukowych nagry-

wała swoje rozmowy z panią Greenleaf?

— Wiedziałem. Renata także wiedziała, że jest nagrywana, nie miała nic przeciwko 

temu.

— I przez cały ten czas na obszarze Seattle dochodziło do kolejnych morderstw?
— O ile dobrze wiem, tak. Pan Austin doszedł do pewnych wniosków, które uszły 

naszej uwagi, podejrzewam, że będzie potrafił objaśnić to znacznie bardziej szczegó-
łowo niż ja.

— Gwoli podsumowania, pana zdaniem Renata Greenleaf znalazła się w nieodwra-

calnym stanie fugi.

— W zasadzie zawsze należy mieć nadzieję na wyzdrowienie pacjenta, ale biorąc 

pod uwagę okoliczności, zaryzykowałbym stwierdzenie, że w tym wypadku szanse są 
znikome.

— Wobec tego należałoby przyjąć, że jej alternatywna tożsamość, najprawdopodob-

niej siostra, symulowała wyzdrowienie w jednym konkretnym celu, a mianowicie po to, 
żeby odnaleźć Waltera Fergussona i wywrzeć na nim zemstę.

— Wydaje się to bardzo prawdopodobne.
—  A wcześniejsze  zabójstwa  były  popełniane  jedynie  w celu  nabrania  wprawy? 

— spytał Rankin.

— Nie posunąłbym się aż tak daleko. Raczej kusiła potencjalnych gwałcicieli w na-

dziei, że wcześniej czy później znajdzie tego właściwego. Alternatywna tożsamość funk-
cjonowała na bardzo prymitywnym poziomie, zwłaszcza na początku. Dopiero po kilku 
zabójstwach uświadomiła sobie, że tablica rejestracyjna, którą Renata widziała podczas 
morderstwa Reginy, miała decydujące znaczenie. W chwili gdy doszła do tego wnio-
sku, przypadkowe zabójstwa ustały, zaczęła szukać konkretnego człowieka, o którego 
chodziło jej od września zeszłego roku. Następnie zemsta została dopełniona, więc pa-

background image

292

cjentka powróciła do czasów dzieciństwa, czyli do okresu sprzed tragicznej, przeraża-
jącej śmierci siostry. Nie mogę tego wszystkiego udowodnić, Renata jest jedyną na tym 
świecie osobą, która rozumie język bliźniaczek, ale mimo to jestem niemal całkowicie 
pewien, że widzi swoją siostrę, przebywa z nią razem. Nawet teraz, kiedy siedzi w tej 
sali, rozmawia z Reginą o sprawach, których nikt spośród nas nie ma szans zrozumieć.

— Dziękuję panu, doktorze — rzekł Rankin cicho. Odwrócił się do sędzi Compson. 

— Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie.

— Świadek należy do pana — zwróciła się sędzia Compson do Fieldinga.
Prokurator patrzył na Renatę z zafrasowanym wyrazem twarzy.
— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — powtórzył cicho.
— Doskonale — powiedziała sędzia. — Posiedzenie sądu zamknięte. Spotkamy się 

jutro o dziesiątej. — I uderzyła młotkiem w podkładkę.

background image

294

295

Rozdział 27

We wtorkową noc nie spałem dobrze i przypuszczam, że nie byłem wyjątkiem po-

śród  mieszkańców  domu  Erdlundów.  Zeznanie  doktora  Fallona  wyraźnie  przykuło 
uwagę sędzi Compson, ale czy wystarczy, by ją przekonać, że Renata nie powinna trafić 
do stanowego psychiatryka, trudno było stwierdzić.

Poza  tym  pan  Rankin  oznajmił  nam,  że  w środę  będziemy  kolejno  wzywani  na 

świadków. Trema przed tym wystąpieniem też nie pomagała nam spać. Odnoszę wraże-
nie, że wszyscy z jednakową wdzięcznością powitaliśmy rankiem dobiegający z kuchni 
zapach kawy Eriki.

— Mecenas Rankin prosił, żebyśmy dzisiaj przyszli wcześniej — powiedziała Trish 

przy śniadaniu. — Wynajął dla nas jedną z sal konferencyjnych w budynku sądu. Nie 
lubi żadnych niespodzianek, dlatego chciał uzgodnić z nami zeznania.

Po śniadaniu zerknęliśmy na kilka programów telewizyjnych. Wszyscy dziennika-

rze nadal byli mocno poirytowani z powodu blokady informacyjnej. Usłyszeliśmy jesz-
cze parę kazań na temat pierwszej poprawki oraz prawa obywateli do informacji. Nie 
wiedzieć czemu, żaden z reporterów nie zająknął się słowem na temat prawa do pry-
watności. Dziwne, prawda?

Kwadrans po ósmej wyszliśmy z domu, a w budynku sądu Trish od razu zaprowa-

dziła nas do sali konferencyjnej. Była tam już Mary, ciągle jeszcze w mundurze, moim 
zdaniem, zgodnie z sugestią Rankina. Przypuszczalnie był zdania, że nie zaszkodzi, jeśli 
sędzia Compson zorientuje się, iż nie cała policja Seattle znajduje się po tej samej stro-
nie co Kataryna.

Był także Les Greenleaf, ale odniosłem wrażenie, że szef nadal niewiele widzi, słyszy 

i rozumie. Najwyraźniej kiepsko dawał sobie radę z sytuacją.

—  Skoro  jesteśmy  już  wszyscy  — odezwał  się  mecenas  Rankin  — powiem  pań-

stwu,  co  się  będzie  dzisiaj  działo.  Jako  pierwsza  zeznaje  pani  Mary  Greenleaf.  Chcę 
jak  najszybciej  przejść  do  opisania  regularnie  powracających  kłopotów  pani  Renaty. 
Sędzia Compson ma jeszcze świeżo w pamięci wczorajsze wyjaśnienia doktora Fallona. 
Zeznanie pani Mary Greenleaf powinno przypomnieć większość faktów wyjawionych 
przez  doktora  Fallona  i doprowadzić  do  tego,  że  słowo „psychoza”  będzie  się  samo 

background image

294

295

pchało  na  usta.  Potem  będę  wzywał  państwa  po  kolei.  Zaczniemy  od  pana  Jamesa. 
Wykorzystamy  jego  wspaniały  głos.  Poproszę,  żeby  pan  ogólnie  przedstawił  sędzi 
Compson siebie i współlokatorów. Chcę podkreślić fakt, że nie jesteście państwo zwy-
kłą grupą studentów, że nie połączyło was wszechpotężne zamiłowanie do rozrywki.

— Dam sobie radę — obiecał James grzmiącym głosem.
—  Doskonale.  Następnie  Patricia  ujawni  swoje  powiązania  z naszą  kancelarią. 

Dalej pani Erika opowie o swoich studiach medycznych... już sam termin „studia me-
dyczne”  każe  ludziom  wytężyć  uwagę.  W dalszej  kolejności  wezwę  pana  Charliego. 
Wspomnimy krótko o spotkaniach z sierżantem Western. Stanowczo nie chcemy spra-
wić mu kłopotów, ale muszę pokazać powiązania między nim a mieszkańcami stan-
cji. Dysponowaliście państwo pewnymi informacjami, które nie były ogólnie dostępne, 
i muszę wskazać sędzi Compson, jak do nich doszliście. Zgadzamy się?

— Byle tylko nie kazał pan wyprowadzać mojego brata z równowagi — zgodził się 

Charlie — bo wtedy ja mogę mieć kłopoty.

— Będę ostrożny — obiecał Rankin. — Po panu Charliem przyjdzie czas na panią 

Sylvię  i kwestię  jej  pracy  naukowej.  — Spojrzał  na  Sylvię.  — Przyniosła  pani  taśmy, 
o które prosiłem?

Sylvia poklepała wypchaną torebkę.
— Mam je ze sobą — odpowiedziała.
— Doskonale. Nie wiem, czy będą nam potrzebne dzisiaj, ale lepiej mieć je pod ręką 

na wszelki wypadek. Przypuszczam, że będę pani zadawał pytania bardziej szczegółowe 
niż pozostałym, ponieważ pani praca odgrywa w sprawie istotną rolę.

Sylvia uśmiechnęła się blado.
— Doceniam to wyróżnienie.
Mecenas pochylił głowę w dwornym ukłonie. Ten facet miał klasę, co fakt, to fakt.
— Muszę przyznać — podjął — że nie wiem, jak daleko posunie się z pytaniami 

pan Fielding ani ile czasu będzie potrzebował, ale mam nadzieję, że przed przerwą zdą-
żymy zakończyć przesłuchanie pani Cardinale. Dzięki temu całe popołudnie zostanie 
nam na zeznania pana Marka Austina. Chciałbym, żeby sędzia Compson zyskała kla-
rowny  obraz  sprawy,  zanim  odroczy  posiedzenie  do  jutra.  Chciałbym  też  zakończyć 
przesłuchanie pana Austina dzisiaj, żeby nie rozpraszać sędzi i pozwolić na jasną ocenę 
sytuacji. — Spojrzał na zegarek. — Czas iść na górę — stwierdził. — Sędzia Compson 
jest punktualna i tego samego wymaga od innych.

¬ ¬ ¬

Kiedy  wkroczyliśmy  do  sali  sądowej,  oskarżyciel  był  już  na  miejscu.  Brakowało 

Boba Westa, natomiast Kataryna tkwił tuż za plecami Fieldinga, wyraźnie unieszczę-
śliwiony samym zaistnieniem przesłuchania w sprawie stwierdzenia niepoczytalności 
oraz zakazem rozpowszechniania informacji.

background image

296

297

Przeszliśmy przez ceremoniał wstawania i siadania, sędzia zajęła swoje miejsce za 

stołem. Wyglądała na zmęczoną. Mogłem się opierać tylko na domysłach, ale zaryzyko-
wałbym opinię, że zeznanie doktora Fallona wywarło na niej wielkie wrażenie.

— Obrona może wezwać następnego świadka — zezwoliła sędzia Compson.
— Obrona wzywa policjantkę Mary Greenleaf — powiedział Rankin.
Sędzia  Compson  gwałtownym  ruchem  uniosła  głowę.  Mary  złożyła  przysięgę 

i usiadła na miejscu dla świadków.

— Pracuje pani w policji Seattle?
— Tak jest — odpowiedziała Mary.
— I jest pani spokrewniona z Renatą Greenleaf.
— Tak. To moja bratanica.
— Po zwolnieniu z sanatorium doktora Fallona zamieszkała z panią.
— Chciała chodzić na wykłady, na uniwersytet, a ja mieszkam w Wallingford.
— Poprzedni świadek zeznał, że pani Greenleaf miewała regularne nawroty dziw-

nego zachowania, czy to się zgadza?

— Tak. Ja nazwałam te incydenty złymi dniami, ale w rzeczywistości były dużo gor-

sze niż złe. Nie chciałam używać brutalnych terminów, takich jak wariactwo, obłęd, od-
jazd czy świrowanie, stąd wzięło się określenie „złe dni”.

— Czy może pani opisać sądowi takie zdarzenie?
—  Najpierw  Ren  krzyczała,  jęczała  i bredziła  coś  bez  sensu  o wilczym  skowycie, 

krwi  i zimnej  wodzie,  a potem  przechodziła  na  język  bliźniaczek,  którego  nikt  poza 
nimi nigdy nie rozumiał.

— Jak pani na to reagowała?
— Podawałam jej środek nasenny — odparła Mary szczerze. — Jestem w policji już 

od paru lat i mam duże doświadczenie w radzeniu sobie z rozhisteryzowanymi ludź-
mi. Nie wolno takiego człowieka pozostawić samego. Nie wolno dopuścić, żeby zrobił 
krzywdę sobie ani nikomu innemu. W takich wypadkach podajemy środek nasenny.

— Chwileczkę — przerwała sędzia Compson — czy to zgodne z prawem?
— Przypuszczam, że nie do końca, Wysoki Sądzie — przyznała Mary — ale jeśli 

taki człowiek, na przykład aresztowany, wpada w histerię, musimy natychmiast podjąć 
odpowiednie kroki. Nie mamy czasu prosić o zgodę sądu ani na żadne inne posunięcia 
przewidziane prawem. Alternatywą jest pałka, a to jednak ekstremalne wyjście.

— Faktycznie — zgodziła się sędzia Compson.
— Zyskujemy w ten sposób na czasie, Wysoki Sądzie, a w takich sytuacjach zwy-

kle nie mamy go w nadmiarze. Pigułka działa znacznie łagodniej niż uderzenie pałką 
w głowę.

— To prawda — przyznała sędzia. — Jak długo pani bratanica zwykle spała po za-

życiu środka nasennego?

background image

296

297

— Do następnego dnia rano — odpowiedziała Mary. — Wstawała zupełnie nor-

malna. Jestem w zasadzie pewna, że przesypiała całą dobę, ale przysiąc bym nie mogła, 
bo pracuję na nocną zmianę, więc nie mogłam Renaty mieć cały czas na oku.

— Proszę obronę o zadawanie dalszych pytań.
— Dalsze pytania nie będą konieczne. Wysoki Sąd biegle przepytał świadka.
— Może jednak coś pan uzupełni? — spytała sędzia Compson głosem przepełnio-

nym słodyczą.

— Nie mam więcej pytań.
— Doskonale. Świadek do pańskiej dyspozycji, panie Fielding.
— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — rzekł Fielding. Może i był żółtodziobem, ale 

jeśli nawet, to wiedział, kiedy trzymać dziób na kłódkę.

¬ ¬ ¬

— Obrona wzywa pana Jamesa Forestera — oznajmił mecenas Rankin.
James został zaprzysiężony i usiadł na miejscu dla świadków.
— Czy pan zna panią Greenleaf? — zapytał Rankin.
— Tak, poznaliśmy się. Jednym z lokatorów stancji, gdzie i ja mieszkam, jest pan 

Mark Austin. Chyba nikt w całym Seattle nie zna Renaty lepiej niż on. Może z wyjąt-
kiem pani Mary Greenleaf. Jesienią Renata uczęszczała jako wolny słuchacz na kurs 
pierwszego roku anglistyki prowadzony przez pana Austina. Napisała pracę zatytuło-
waną „Jak spędziłam wakacje”. Opisała w niej między innymi życie pacjenta w zakła-
dzie dla osób psychicznie chorych. Była to praca wyjątkowo oryginalna i skłaniająca 
do przemyśleń. Pozwoliła nam zyskać całkowicie nowe spojrzenie na świat ludzi umy-
słowo chorych.

Wszyscy mieszkający teraz w domu sióstr Erdlund są studentami ostatniego roku, 

ale każde z nas wybrało inną dyscyplinę: prawo, psychologię, inżynierię lotniczą, pan 
Austin studiuje anglistykę, a ja filozofię. Wyrośliśmy już ze studenckich szaleństw i na-
szym głównym celem nie jest pęd od jednej imprezy do drugiej. Wypracowanie Renaty 
Greenleaf dało nam do myślenia, wspólnie doszliśmy do wniosku, że chcielibyśmy po-
znać  tę  nietuzinkową  i utalentowaną  osobę.  Postanowiliśmy  zaprosić  ją  na  kolację. 
Renata Greenleaf przyjęła zaproszenie. Okazała się dziewczyną wyjątkowo intrygują-
cą. Po tym pierwszym spotkaniu wszyscy interesowaliśmy się jej postępami w powro-
cie do zdrowia, zwłaszcza od momentu, kiedy Sylvia Cardinale, która specjalizuje się 
w psychologii klinicznej, zaczęła pisać pracę naukową na podstawie przypadku Renaty 
Greenleaf. Wszyscy byliśmy świadkami wzlotów i upadków tej nieszczęsnej młodej ko-
biety, a jej ostatnie załamanie uderzyło w nas jak śmierć członka rodziny. — James za-
milkł na chwilę. — Ten proces, wydarzenia, które do niego doprowadziły, jeszcze po-

background image

298

299

głębiły nasze poczucie straty — dodał. — Renata, którą znaliśmy, nie byłaby zdolna do 
zamordowania człowieka. Wyraźnie jednak istnieje inna Renata, kierująca się nieprze-
partym pragnieniem zemsty. — Skrzywił się lekko. — Pompatycznie to zabrzmiało, ale 
taka jest prawda.

— Nic nie szkodzi, że pompatycznie — uspokoił go Rankin. — Nie mam więcej 

pytań, Wysoki Sądzie.

— Świadek do pańskiej dyspozycji — zwróciła się sędzia Compson do Fieldinga.
— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — odparł prokurator.
Kataryna  spojrzał  na  niego  takim  wzrokiem,  że  gdyby  spojrzeniem  można  było 

zabić, Fielding ległby jak rażony gromem.

¬ ¬ ¬

— Proszę wezwać następnego świadka — poleciła sędzia Compson, kiedy James 

wrócił na swoje miejsce.

— Obrona wzywa panią Patricię Erdlund — powiedział Rankin.
Trish usiadła na miejscu dla świadków. Rankin krótko opowiedział o jej powiąza-

niach z jego kancelarią adwokacką.

— Muszę przyznać, że właśnie za namową pani Erdlund zgodziłem się przyjąć tę 

sprawę. Jak nam już pięknie wyjaśnił pan Forester, studenci mieszkający w domu sióstr 
Erdlund tworzą zżytą grupę i są żywo zainteresowani losami pani Renaty Greenleaf.

— Sąd pamięta o tym, proszę przystąpić do przesłuchania.
Trish potwierdziła, w jaki sposób Renata trafiła do naszej studenckiej rodziny, a po-

tem zaczęła cytować precedensy. Zauważyłem, że sędzia Compson robiła sporo nota-
tek.

Fielding miał do Trish kilka pytań, głównie dotyczących cytowanych przez nią pre-

cedensów.  Trish  odpowiadała  mu  płynnie  w języku  prawniczym,  zadziwiając  oboje 
— i oskarżyciela, i sędzię. Zdobyła dla nas mnóstwo punktów.

¬ ¬ ¬

Po przesłuchaniu Trish sędzia Compson zarządziła krótką przerwę, a kiedy prze-

słuchanie zostało wznowione, Rankin wezwał na świadka Erikę. Zaczął od nieoczeki-
wanego pytania.

— Czy może nam pani powiedzieć, jak długo uczęszczała pani na kursy doktora 

Yamady?

— O-o... — wyrwało się Erice.
— Czy zechciałaby pani wyjaśnić tę odpowiedź? — poprosił z lekkim uśmiechem.

background image

298

299

— Zaskoczył mnie pan — przyznała Erika. — Rzeczywiście, znam doktora Yamadę 

dość dobrze. To ja mu podsunęłam myśl skontaktowania się z Biurem Koronera w Sno-
homish i pobrania od nich DNA próbki uzyskanej z ciała siostry Renaty. Ale to była 
tylko sugestia. Nie planowałam fałszywych zeznań ani nic podobnego.

— Nie oskarżam pani. Po prostu uznałem, że ten wątek powinniśmy poruszyć. Co 

panią skłoniło do podsuwania myśli doktorowi Yamadzie?

— Wydawało mi się, że logicznie kojarzę fakty. Cała ta sprawa z tablicą rejestra-

cyjną sugerowała, że warto szukać dowodu, który mógł świadczyć, iż Reginę Greenleaf 
zamordował Fergusson. Ją i wiele innych dziewcząt. Jest coś perwersyjnego w skojarze-
niu, że jeden seryjny morderca wykańcza drugiego, prawda?

— Pozostawię to bez komentarza — odparł Rankin uprzejmie. — Nie mam więcej 

pytań.

— Świadek do dyspozycji oskarżenia — oznajmiła sędzia Compson.
— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — stwierdził Fielding.

¬ ¬ ¬

— Obrona wzywa na świadka pana Charlesa Westa — oznajmił mecenas Rankin, 

gdy Erika wróciła na swoje miejsce.

Charlie został zaprzysiężony i usiadł.
— Czy zechce pan opowiedzieć sądowi o swoich związkach ze świadkiem oskarże-

nia, Bobem Western?

Charlie wzruszył ramionami.
— To mój starszy brat.
— Czy określiłby pan łączące was więzi jako bardzo ścisłe?
—  Jesteśmy  w kontakcie  — odpowiedział  Charlie.  — Wrzeszczy  na  mnie,  jak  za 

długo nie dzwonię do mamy. Teraz widujemy się częściej niż jeszcze niedawno, kiedy 
mieszkałem w Enumclaw.

— A dlaczego przeprowadził się pan do Seattle?
— Pracuję dla Boeinga, a tam ktoś doszedł do wniosku, że powinienem postudio-

wać.

— W czym się pan specjalizuje?
— Nie wolno mi o tym mówić. Ściśle tajne.
— Gdzie zwykle spotyka się pan z bratem?
— Pod Zieloną Latarnią w Wallingford. Bob wpada tam po pracy na piwo. Jak za-

częły się morderstwa popełniane przez Rzeźnika z Seattle, zaglądaliśmy tam z Jamesem 
i Markiem, żeby się dowiedzieć z pierwszej ręki, co słychać w tych sprawach. Nie by-
liśmy specjalnie żądni sensacji, ale mieszkamy z dziewczynami, więc chcieliśmy wie-

background image

300

301

dzieć, czy coś im grozi. Seryjni mordercy zwykle zabijają kobiety, nie facetów, więc bali-
śmy się o nasze miłe panie. Bob doradził nam środki bezpieczeństwa. Mieliśmy nie wy-
chodzić samotnie po zmroku, a potem jeszcze kupiliśmy dziewczynom pojemniki z ga-
zem pieprzowym... tak na wszelki wypadek. W końcu wszyscy zaczęliśmy nosić te ae-
rozole przy kluczach.

— Czy przekazywał wam jakieś informacje na temat zabójstw? Jakieś wiadomości, 

które nie były dostępne w gazetach czy telewizji?

— Nie będę sypał własnego brata. Powiedzmy, że nas ostrzegł, i dajmy już temu 

spokój. — Charlie mówił niemal wojowniczym tonem.

— Wycofuję pytanie — westchnął Rankin.
Kataryna  złapał  prokuratora  za  ramię  i przez  chwilę  chyba  się  o coś  sprzecza-

li.  Porucznik  Belcher  wydawał  się  podekscytowany,  Fielding  uspokajał  go  z trudem. 
Najwyraźniej Kataryna chciał drążyć jakiś temat i oskarżyciel powtarzający „nie mam 
pytań, Wysoki Sądzie” doprowadzał go do szału.

¬ ¬ ¬

Mniej  więcej  o jedenastej  trzydzieści  Charlie  opuścił  miejsce  dla  świadków. 

Wówczas sędzia Compson, Rankin i Fielding odbyli krótką naradę przy stole sędziow-
skim, dotyczącą najprawdopodobniej odpowiedniego momentu na przerwę na lunch. 
Rankinowi zależało, żeby przesłuchać Sylvię jeszcze przed południem, i najwyraźniej 
przekonał sędzię Compson do tej koncepcji. Obawiałem się niepotrzebnego pośpiechu, 
ale z drugiej strony wyglądało na to, że adwokat wie, co robi, więc się nie odzywałem.

Rankin wrócił do stołu obrońcy.
— Obrona wzywa na świadka panią Sylvię Cardinale — powiedział.
Sylvia została zaprzysiężona, usiadła, a wtedy Rankin ustalił jej tożsamość i miejsce 

zamieszkania.

— Jest pani studentką ostatniego roku psychologii na University of Washington.
— Tak.
— Tematem pani zainteresowań jest psychologia kliniczna.
— Zgadza się.
— Czy poznała pani panią Renatę Greenleaf i postanowiła pisać na temat jej pro-

blemów pracę naukową?

— Tak.
—  Czy  zechciałaby  pani  powiedzieć  sądowi,  co  panią  skłoniło  do  takiego  pro-

jektu?

—  Decydującym  bodźcem  była  praca,  którą  Renata  Greenleaf  napisała  w cza-

sie, gdy uczęszczała na wykłady Marka Austina — odpowiedziała Sylvia. — Mówił już 

background image

300

301

o tej pracy pan Forester. Ja byłam nią szczególnie zainteresowana, ponieważ dawała mi 
możliwość  spojrzenia  na  świat  z punktu  widzenia  pacjenta  zakładu  psychiatryczne-
go. Renata Greenleaf robiła wrażenie osoby bardzo inteligentnej i kontaktowej, mogą-
cej być źródłem informacji wyjątkowo dla mnie użytecznych. Wielu pacjentów ma po-
ważnie ograniczoną możliwość kontaktowania się z terapeutą, co w znacznym stopniu 
utrudnia niesienie im pomocy. Doszłam do wniosku, że Renata Greenleaf zdoła pomóc 
mi na wiele sposobów, o których przy innym pacjencie nie mogłabym nawet marzyć. 
Ponadto jej choroba miała korzenie w traumie, a nie we wrodzonych predyspozycjach. 
Doszłam do wniosku, że praca naukowa oparta na podstawie jak najściślejszych kon-
taktów osobowych mogłaby lec u podstaw zupełnie nowych metod terapii. — Sylvia 
rzuciła szybkie spojrzenie w moją stronę. — Miałam trochę kłopotu z przekonaniem 
do swojego pomysłu pana Austina, ponieważ jest wyjątkowo opiekuńczy w stosunku 
do Renaty Greenleaf. Nasze rozmowy na ten temat przebiegały burzliwie, jeśli można to 
tak ująć. W końcu uświadomił sobie, że moja praca nie będzie w niczym przypominała 
laboratoryjnych eksperymentów przeprowadzanych na zwierzętach. Wówczas zapoznał 
mnie z doktorem Fallonem, który także miał pewne obiekcje, dopóki nie uzgodniliśmy, 
że materiałem do mojej pracy naukowej będą rozmowy nagrane na taśmie.

— Nagrywała pani wszystkie rozmowy z panią Greenleaf? — zapytał Rankin.
— Brakuje kilku najwcześniejszych — przyznała Sylvia. — Z początku robiłam no-

tatki, ale Renata, widząc kartki w moich rękach, zaczynała opowiadać niestworzone hi-
storie, które nie miały nic wspólnego z prawdą. W momencie gdy przeszłam na nagry-
wanie, przestała się denerwować i zachowywała się swobodnie.

— Udało się pani nagrać jej wypowiedzi podczas okresowego załamania, kiedy do-

chodziła do głosu psychoza? — spytał Rankin.

— Tak, mam to na taśmie — odpowiedziała Sylvia. — Te nagrania mogą przypra-

wić człowieka o koszmary. Doktor Fallon wyjaśnił już stan fugi, ale zrobił to w termi-
nach medycznych, natomiast nagrania są... przerażające. Z początku nie mieliśmy po-
jęcia, co je powoduje, teraz już wiemy. Mark najlepiej wyjaśni, co się stało, bo to on od-
krył prawdę.

— Czy ma pani ze sobą te taśmy?
— Tak, mam.
— Czy zamierza pan teraz proponować odtwarzanie tych taśm, panie mecenasie? 

— spytała sędzia Compson.

— Wysoki Sądzie, jest ich ponad dwadzieścia, to prawie sześćdziesiąt godzin słucha-

nia. Możemy je oczywiście odtworzyć, jeśli sąd sobie życzy... — Rankin zawiesił głos.

— Zgadzam się z panem. Proszę o kopie tych taśm, ale odtwarzanie ich na sali są-

dowej mijałoby się z celem. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania do pani Cardinale?

Rankin zerknął w dokumenty.

background image

302

303

— Nie, Wysoki Sądzie — odparł. — To już wszystko.
— Świetnie. Sąd ogłasza przerwę do trzynastej trzydzieści.

¬ ¬ ¬

Poszliśmy na lunch do tej samej kafeterii. Byłem mocno podenerwowany, bo nie 

miałem wątpliwości, że Rankin planował oprzeć się głównie na moim zeznaniu. Charlie, 
miłośnik sportu, ujął to po swojemu.

— Mark, teraz ty jesteś pałkarzem. Będziesz najlepszy.
— Nie wystarczy, jeśli będę dobry?
— Nic z tego, stary. Potrzebny nam dobry sprint prosto do mety domowej.
— Charlie, daj mu spokój — wtrąciła się Trish. — Mark, spokojnie. Wystarczy, że 

będziesz odpowiadał na pytania mecenasa Rankina. On wie, co robi, daj mu się popro-
wadzić. W końcu bierze za to pieniądze.

Licho wie dlaczego, ale niespecjalnie mnie to pocieszyło.

¬ ¬ ¬

Wróciliśmy do sali sądowej mniej więcej o pierwszej piętnaście, natomiast sędzia 

Compson znalazła się na swoim miejscu równiutko wpół do drugiej. Sylvia usiadła jesz-
cze na miejscu dla świadków, ale Fielding nie miał do niej pytań. Jego ciągłe „nie mam 
pytań, Wysoki Sądzie” zaczynało we mnie budzić obawy, że oskarżyciel, który w ten spo-
sób oddaje sprawę, nie utrzyma się długo w prokuraturze. Innymi słowy, musiał mieć 
jakiegoś asa w rękawie.

— Proszę wezwać następnego świadka obrony — poleciła sędzia Compson.
— Obrona wzywa na świadka pana Marka Austina — obwieścił Rankin.
— No to zaczęło się — mruknąłem pod nosem. Podszedłem do miejsca dla świad-

ków. Złożyłem przysięgę. Usiadłem.

— Nazywa się pan Mark Austin.
— Tak.
— Jak długo zna pan Renatę Greenleaf?
— Od jej urodzenia. Nasi rodzice się przyjaźnili.
— Ile miał pan lat, kiedy przyszły na świat bliźniaczki Greenleaf?
— Siedem. Moi rodzice spędzali sporo czasu z rodziną Greenleafów, więc zostałem 

dla bliźniaczek kimś w rodzaju zastępczego starszego brata. Pamiętam, że najlepszą ich 
zabawą była gra w zgadywanie bliźniaczek.

— Co to była za gra?
—  Muszę  najpierw  coś  wyjaśnić.  Kto  słyszy  o bliźniętach,  myśli  o istotach  bar-

dzo podobnych jedna do drugiej. Ale najczęściej któraś jest centymetr wyższa albo ma 

background image

302

303

odrobinę większe uszy. Istnieją jakieś drobne szczegóły, które pozwalają te osoby od-
różnić. Natomiast Regina i Renata były tak identyczne, że nawet ich matka nie potrafiła 
stwierdzić, która jest która. Próbowała ułatwić sobie zadanie, zawiązując dziewczynkom 
wstążki o różnych kolorach, ale bliźniaczki często zamieniały się kokardami. Państwo 
Greenleaf i moi rodzice uważali ten zwyczaj za zabawny, mnie wydawał się niemądry. 
Tyle że bliźniaczki nigdy się nie przejmowały moim osądem. Dla nich byłem po prostu 
złotą rączką. Cokolwiek się zepsuło, miałem naprawić.

— Czy czuł się pan tym urażony?
— Nie, wcale. Były dla mnie jak młodsze siostrzyczki. Naprawianie wszystkiego, co 

przestało działać, należy do normalnych obowiązków starszego brata.

— Co się wydarzyło wiosną 1995 roku?
— Wtedy bliźniaczki wyrosły już na piękne dziewczyny, więc szkolni koledzy kręcili 

się koło nich jak pszczoły przy miodzie. Wszystko jedno, i tak nikomu nie udało się ich 
rozdzielić, więc uniknęły zwykłych w tym wieku pierwszych doświadczeń. Wiosną dzie-
więćdziesiątego piątego brały udział w pikniku piwnym na plaży niedaleko Mukilteo. 
Po  północy  atmosfera  zgęstniała,  więc  dziewczyny  wsiadły  do  samochodu  i ruszyły 
z powrotem do Everett. Pojechały jak zwykle skrótem przez Forest Park, niestety w po-
bliżu zoo złapały gumę. W każdym razie tam później znaleziono samochód. Rano pra-
cownicy parku natknęli się na obie dziewczyny. Jedna była zgwałcona i zamordowana, 
druga bredziła coś niezrozumiale. Nikt nigdy nie zdołał udowodnić, która z nich stra-
ciła życie, a która ocalała. Nadał nie mamy żadnej pewności.

— Co się stało z tą, która przeżyła? — naciskał Rankin.
— Oszalała, więc rodzice umieścili ją w prywatnym sanatorium doktora Fallona, 

w Lake Stevens.

—  Cofnijmy  się  nieco  w czasie  — zaproponował  Rankin.  — Gdzie  pan  mieszkał 

i czym się zajmował, zanim pani Greenleaf znalazła się w sanatorium?

— Studiowałem w University of Washington, ale mieszkałem z rodzicami, dojeż-

dżałem na uczelnię. W sierpniu dziewięćdziesiątego piątego moi rodzice zginęli w wy-
padku samochodowym, więc w semestrze jesiennym zrezygnowałem ze studiów.

— Wobec tego w czasie, gdy pani Greenleaf odzyskała świadomość, pan mieszkał 

w Everett?

—  Mieszkałem  tam,  kiedy  zaczęła  znowu  mówić  w zrozumiałym  języku,  jeśli  to 

ma pan na myśli. — Spojrzałem na Renatę, która przez cały czas coś do siebie szeptała. 
— W listopadzie dziewięćdziesiątego piątego roku. Do tamtej chwili mówiła wyłącznie 
w bliźniaczym, tak jak teraz. Kiedy wreszcie przeszła na angielski, nie miała nawet po-
jęcia, kim jest. Doktor Fallon mówił o tym wczoraj.

— A jednak pana sobie przypomniała, prawda?
— Rzeczywiście. Nikt nie wie dlaczego. Mam podejrzenie, że rozpoznała mnie, po-

nieważ nadal widziała we mnie złotą rączkę. Zdawała sobie sprawę, że potrzebuje po-

background image

304

305

mocy,  więc  jak  zwykle  zwróciła  się  do  mnie. Ale  to  tylko  domysły.  Tak  czy  inaczej 
doktor  Fallon  uznał  to  za  punkt  zaczepienia,  więc  spędzałem  z Renatą  dużo  czasu. 
Przyjeżdżałem po wyjściu z pracy, a potem po zajęciach na uczelni. Tak było przez cały 
dziewięćdziesiąty  szósty.  Późną  wiosną  dziewięćdziesiątego  siódmego  została  zwol-
niona  z sanatorium. Wtedy  pojawił  się  pomysł,  żeby  zaczęła  uczęszczać  na  wykłady. 
Doktor Fallon nie był pewien, czy jest już gotowa na taki stres, ale Renata bardzo się do 
tego pomysłu zapaliła. Oczywiście nikt nie zdawał sobie sprawy, że zapamiętała numer 
rejestracyjny samochodu Fergussona. Łatwo się było zorientować, że to wóz z powiatu 
King, czyli prawie na pewno z Seattle. Nie mam oczywiście żadnych dowodów, ale do-
myślam się, że Renata wpadła na pomysł przeprowadzenia się do ciotki, żeby być bliżej 
mordercy Reginy. Fergusson od samego początku stanowił jej główny cel.

— Sprzeciw, Wysoki Sądzie — zaprotestował Fielding. — To czysta spekulacja.
— Oddalony — odparła sędzia Compson. — Mamy tu do czynienia z przesłucha-

niem w sprawie ustalenia poczytalności, a nie z sądowym procesem karnym. Nie mu-
simy się sztywno trzymać reguł, jeśli dzięki temu lepiej poznamy prawdę. Panie Austin, 
proszę kontynuować.

— W zeszłym roku jesienią wprowadziłem się na stancję w Seattle, więc byłem bli-

sko Renaty. Chcieliśmy, żeby wróciła do świata normalnych ludzi, a skoro tak się zło-
żyło, że akurat prowadziłem kurs dla studentów pierwszego roku anglistyki, zapropo-
nowałem, by uczęszczała na moje wykłady. Ponieważ dobrze mnie znała, minimalizo-
waliśmy stres, a jednocześnie mogłem obserwować, czy Renata nie zachowuje się dzi-
wacznie.  Brała  udział  w kursie  jako  wolny  słuchacz,  mogła  po  prostu  siedzieć  i słu-
chać, lecz postanowiła napisać pracę, którą zadałem studentom. A pisała rewelacyjnie. 
Gdybym się wtedy chwilę zastanowił, domyśliłbym się, że coś z nią jest nie w porząd-
ku. Moi współlokatorzy, przeczytawszy to wypracowanie, zapragnęli poznać jego autor-
kę. Wobec czego zaprosiliśmy Renatę na kolację. Rzuciła nas na kolana. Stąd się wzięła 
praca naukowa Sylvii i nagrywanie rozmów.

— Kiedy w przybliżeniu przedstawił pan panią Greenleaf swoim przyjaciołom?
Zerknąłem na Trish.
— Pod koniec września? — spytałem. 
Pokiwała głową.
— Proszę tego nie robić — upomniała mnie sędzia Compson.
—  Przepraszam, Wysoki  Sądzie.  Chciałem  się  tylko  upewnić,  czy  dobrze  pamię-

tam. Tak czy inaczej było to po drugim zabójstwie dokonanym przez Rzeźnika z Seat-
tle. Morderstwa następowały mniej więcej co dwa tygodnie i za każdym razem, kiedy 
kolejny  facet  był  cięty  na  kawałki,  Renata  przechodziła „zły  dzień”,  o którym  dzisiaj 
rano wspominała Mary. Żadne z nas, mieszkających na stancji, niczego nie skojarzyło, 
zresztą jak wszyscy byliśmy przekonani, że Rzeźnik jest mężczyzną. Dopiero po Bożym 

background image

304

305

Narodzeniu  policja  odkryła,  że  to  kobieta. Wtedy  zacząłem  sobie  kojarzyć  to  i owo. 
Postanowiłem obserwować dom Mary po jej wyjściu do pracy, no i się doczekałem, bo 
Renata dosyć często urządzała sobie wycieczki. W końcu zapytała Mary o numer reje-
stracyjny, który miała wyryty w pamięci od tej strasznej nocy, kiedy została zamordo-
wana  Regina. — Zamilkłem  niezdecydowany. — To wyłącznie domysły — stwierdzi-
łem, patrząc na sędzię Compson. — Niczego nie mogę udowodnić.

— Zdaję sobie z tego sprawę — przytaknęła. — Proszę kontynuować.
— Domyślam się, że Renata w końcu postanowiła dopaść Fergussona. W każdym 

razie tak zdecydowała jej druga osobowość. Jeśli dobrze rozumiem, co oznacza stan 
fugi, to pewnie za dnia Renata nie miała pojęcia, co robi nocą. Śledziłem ją kilka razy, 
niestety, ciągle ją gubiłem. I dopiero tej nocy, kiedy zabiła Fergussona, zorientowałem 
się, że miała samochód. Kupiła go mniej więcej w połowie października, jako Regina 
Greenleaf. Stał zaparkowany w bocznej uliczce, kilka przecznic od domu Mary. Renata 
podjeżdżała tam rowerem, który ukrywała w alejce. W noc morderstwa do mieszkania 
Fergussona przy Green Lake Way ruszyła samochodem. Miała na sobie czarny płaszcz 
przeciwdeszczowy,  a pod  spodem  niewiele.  Zrobiła  z siebie  przynętę.  No  i akurat  tej 
nocy, z dziewiątego na dziesiątego lutego, Fergusson połknął haczyk. Widziałem na wła-
sne oczy, jak poszedł za nią do parku nad brzegiem jeziora Green Lake. Miałem nadzie-
ję, że powstrzymam Renatę, zanim go zacznie ćwiartować, ale zgubiłem ich we mgle. 
— Przerwałem, bo musiałem odetchnąć głębiej i zebrać myśli. — Nie zdążyłem. Zabiła 
Fergussona i weszła do jeziora, by zmyć z siebie krew. Wtedy byłem już niedaleko, za-
trzymałem się tylko na chwilę, żeby spojrzeć na Fergussona. Był martwy, bez dwóch 
zdań, a twarz zastygła mu w wyrazie krańcowego przerażenia. Niczego nie mogę udo-
wodnić, ale mam nieodparte wrażenie, że widząc Renatę, zobaczył dziewczynę, którą 
zgwałcił i zamordował wiosną dziewięćdziesiątego piątego. To przerażenie było dopeł-
nieniem zemsty bliźniaczek. Fergusson doskonale wiedział, dlaczego umiera, za co po-
nosi karę. — Przed oczami znów miałem jego twarz. — Mniej więcej wtedy zjawili się 
policjanci, we mgle błyskały światła latarek. Renata też je zauważyła, więc popłynęła 
w kierunku Woodland Park. Był przymrozek, toteż po wyjściu z wody zostawiła ślady 
na oszronionej trawie. Dzięki temu mogłem ją gonić. Po wyjściu z parku skierowała się 
prosto do kościoła Świętego Benedykta. Może kołatało jej się w głowie, że kościół jest 
schronieniem, azylem... Schowała się przy jednym z bocznych ołtarzy. — Uświadomiłem 
sobie, że właśnie wszedłem na grząski grunt i muszę być wyjątkowo ostrożny. Zrobiłem 
dłuższą przerwę, odetchnąłem głęboko. — Ksiądz i ja słyszeliśmy jej szept — podjąłem. 
— Myślę, że rozmawiała z Reginą i sama odgrywała obie role. Jestem pewien, że druga 
osobowość Renaty, o której mówił doktor Fallon, to Regina. Wiem, że także teraz jest 
z Renatą, tyle że Renata jako jedyna widzi ją i słyszy. Fuga się skończyła, bo Regina wy-
tropiła mordercę i wywarła na nim zemstę. Skoro zbrodniarz został ukarany, bliźniaczki 

background image

307

są znowu razem, bliższe sobie niż kiedykolwiek dotąd, bo obie w jednym ciele. Nie liczy 
się dla nich nikt inny, nie istnieje otaczający je świat. Przypuszczam, że będą tak do sie-
bie szeptały do końca życia. To chyba wszystko, Wysoki Sądzie. Chciałbym jeszcze tylko 
dodać, że gdyby Regina nie dopadła Fergussona, pewnie sam wziąłbym go na cel.

—  Umówmy  się,  że  tego  nie  słyszałam  — oznajmiła  z naganą  sędzia  Compson. 

— Panie mecenasie, czy obrona chce przedstawić jeszcze jakichś świadków?

— Nie, Wysoki Sądzie. To już wszyscy. Pan Austin wyjaśnił sprawę.
— Świadek jest do dyspozycji oskarżenia — oznajmiła sędzia Compson.
Fielding patrzył na Renatę. Wyglądał, jakby się miał rozpłakać. Trudno powiedzieć, 

czy ze współczucia, czy z żalu, że przegra sprawę.

— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — powiedział ledwo dosłyszalnie.
— Poproszę o kopie wypracowań napisanych przez panią Greenleaf oraz pracy na-

ukowej pani Cardinale. Taśmy także, przede wszystkim.

— Dostarczę wszystko do godziny siedemnastej, Wysoki Sądzie — obiecał Rankin.
— Jeszcze jedną taśmę Wysoki Sąd powinien otrzymać — odezwałem się. — Renata 

słuchała jej godzinami. A ten lament, który policjanci słyszeli w noc śmierci Fergussona, 
bardzo przypominał nagranie z tej taśmy. To kobiecy głos śpiewający z wilkami.

— Tak, tę kasetę także proszę mi dostarczyć. Dziękuję, że pan o niej wspomniał. 

Niechże pan już zejdzie z miejsca dla świadków.

Wróciłem między przyjaciół.
Sędzia Compson wyglądała na wzburzoną.
—  Chciałabym  przypomnieć  wszystkim  obecnym,  że  zdarzenia  mające  miejsce 

w tej sali są ściśle poufne. Jeśli ktoś zacznie udzielać na ten temat jakichkolwiek infor-
macji, zostanie ukarany za obrazę sądu. Kiedy podejmę decyzję w sprawie, dam znać 
prokuratorowi i obrońcy. Zamykam posiedzenie sądu.

background image

307

Rozdział 28

Wychodziłem  z sali  sądowej  tuż  za  mecenasem  Rankinem.  Byłem  wyczerpany. 

Starałem się nie wracać myślami do swojego zeznania. Wiedziałem, że prowadziłoby 
to tylko do niekończących się gdybań, które w efekcie nie dałyby nic, tylko czułbym się 
jeszcze gorzej.

— Doskonała robota — pochwalił mnie Rankin. — Sędzia Compson będzie miała 

o czym myśleć.

—  Mam  nadzieję  — westchnąłem.  — Czy  pana  zdaniem  wypracowania  Renaty 

i kasety  Sylvii  wystarczą,  żeby  przekonać  sąd,  że  to  nie  jest  jedno  wielkie  oszustwo? 
Wiadomo,  ludzie  się  burzą,  kiedy  jakiemuś  bogatemu  dzieciakowi  wszystko  uchodzi 
płazem, bo staruszków stać na przekupienie zgrai świadków.

— Nie przypuszczam, żeby sędzia Compson była szczególnie zainteresowana opi-

nią publiczną. Opiera swój osąd na faktach, a nie wieczornych wiadomościach.

— Przynajmniej Kataryna stracił grunt pod nogami — zauważyła Mary z niejaką 

satysfakcją.

— O, co to, to prawda. — Charlie wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu. — Parę 

razy  miałem  wrażenie,  że  jeszcze  chwila  i udusi  Fieldinga.  Zawsze  kiedy  oskarżyciel 
mówił „nie mam pytań, Wysoki Sądzie”, Kataryna wyglądał, jakby miał paść na zawał.

—  Jednego  nie  rozumiem  — przyznała  Sylvia.  — Po  zeznaniu  doktora  Fallona 

Fielding wyraźnie oklapł, zupełnie jakby zrezygnował.

— Ten młody człowiek najwyraźniej ma sumienie — ocenił Rankin. — Moim zda-

niem zachowanie pani Greenleaf w sali sądowej przekonało go, że reprezentuje w tej 
sprawie niewłaściwą stronę. Obiecujący przypadek. Muszę porozmawiać ze wspólnika-
mi. Bardzo możliwe, że po zakończeniu tej sprawy spróbujemy go wyłuskać z prokura-
tury.

— Czy moglibyśmy się stąd ulotnić? — spytałem. — Nie przepadam za budynkiem 

sądu.

— Już was puszczam. Jeszcze jeden drobiazg. Mam taśmy pani Cardinale i kopie 

wypracowań pani Renaty Greenleaf, ale potrzebna mi kaseta z nagraniem tego lamen-
tu, które pan obiecał sędzi Compson.

background image

308

309

— Mam ją w domu. Zaraz przywiozę.
— Doskonale. Niech sędzia nie czeka.

¬ ¬ ¬

Jakimś  sposobem  świat  jednak  dowiedział  się  o zakończeniu  przesłuchania,  bo 

przed stancją roiło się od dziennikarzy i kamer. Nie mam pojęcia, na co właściwie mieli 
nadzieję, bo przecież zakaz udzielania informacji, nałożony przez sąd, w dalszym ciągu 
obowiązywał. Nawet gdybyśmy pałali ogromną ochotą, i tak nie mieliśmy prawa ni-
komu nic powiedzieć.

Wysiedliśmy z samochodu, James poprowadził nas do wejścia. W drodze raczyli-

śmy  ludzi  mediów  interesującymi  wypowiedziami  w niezrozumiałych  dla  nich  języ-
kach. W pewnej chwili jakaś nadgorliwa dziennikarka, której pewnie się zdawało, że 
z racji  płci  ma  szczególne  przywileje,  domagając  się  odpowiedzi,  chwyciła  Erikę  za 
ramię.

Popełniła  duży  błąd.  Erika  miała  w ręku  klucze,  a do  kółka  przytroczony  zapo-

mniany pojemnik z pieprzem. W następnej chwili przebojowa reporterka, zgięta wpół, 
kaszląc, prychając i zasłaniając twarz, rzuciła się do tyłu. Fakt, solidna dawka pieprzu 
robi swoje. Dziewczęta miały swoje preferencje. Trish w takiej sytuacji pewnie polega-
łaby  na  logice,  Sylvia  zareagowałaby  emocjonalnie,  natomiast  Erika  pokładała  wiarę 
w działaniu chemii.

Poszliśmy za jej przykładem i wszyscy wyjęliśmy pojemniki z gazem.
Dziennikarze szybko pojęli nasz punkt widzenia i natychmiast zrobili nam przej-

ście.

Gdy staliśmy już pod drzwiami, Erika posunęła się jeszcze o krok.
— Fantastyczna akcja, nie uważacie? — Uśmiechnęła się słodko do stada przelęk-

nionych dziennikarzy. — Możemy ją powtórzyć, kiedy tylko zechcecie. Przy najbliższej 
okazji.

¬ ¬ ¬

Poszedłem na górę, wziąłem kopię taśmy, której Renata tak chętnie słuchała. Razem 

z Jamesem i Charliem pojechaliśmy do centrum, do biura pana Rankina.

Licho wie dlaczego, pod domem nie było ani jednego dziennikarza.

¬ ¬ ¬

W okolicach siedemnastej większość kanałów telewizyjnych puściła montaż z wy-

stąpienia Eriki, ale tylko raz. Najwyraźniej któryś z producentów doszedł do wniosku, 

background image

308

309

że odpowiadanie na natarczywe pytania dziennikarzy za pośrednictwem sprayu pie-
przowego może szybko zyskać na popularności, jeśli będzie zbyt często obecne na ekra-
nie.

Incydent przed drzwiami wejściowymi trochę poprawił nam humory, ale już przy 

kolacji znowu byliśmy ponurzy.

Trish usiłowała ratować nastrój.
—  Jestem  właściwie  pewna,  że  sędzia  Compson  wyda  decyzję  po  naszej  myśli 

— oznajmiła. — Mecenas Rankin doskonale przedstawił sprawę, a zachowanie Renaty 
w sądzie nie pozostawia wątpliwości, że w ogóle nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje. 
Oskarżenie będzie podtrzymywało żądanie zamknięcia dziewczyny w jakimś zakładzie 
dla umysłowo chorych, ale sensowniej byłoby, gdyby sędzia zezwoliła na powrót Renaty 
do sanatorium doktora Fallona. Nie jest to może idealne rozwiązanie, ale najlepsze, na 
jakie możemy mieć nadzieję.

—  Może  tak,  a może  nie  — odezwałem  się  znienacka.  Potoczyłem  wzrokiem  po 

wszystkich  siedzących  przy  stole.  — Słuchajcie,  to,  co  teraz  powiem,  zostaje  między 
nami, zgoda?

— Nie ma sprawy, tylko już mów — zniecierpliwiła się Sylvia. — Zdradź nam tę 

swoją tajemnicę.

— Nie jest moja, słonko — odparłem. — Ojciec O’Donnell ma pewną propozycję, 

już wprawił machinę w ruch. Biskup jest mu winien przysługę, ksiądz się na to powo-
łał. Powiedział mi, że jest pewien żeński klasztor, o którym w ogóle mało kto ma po-
jęcie. Zakonnice troszczą się tam o starsze siostry, które nie mogą już zadbać o siebie 
same, bo mają Alzheimera. Przyjmują też niekiedy katoliczki z podobnymi problema-
mi. Są anielsko cierpliwe i serdeczne w stosunku do swoich podopiecznych. A klasztor 
znajduje się gdzieś tu niedaleko, w zachodniej części stanu. Ojciec O. jest przekonany, że 
to byłoby najlepsze rozwiązanie.

—  Rzeczywiście,  nawet  lepsze  niż  sanatorium  doktora  Fallona  — zgodziła  się 

Sylvia.

— To co, wstępujesz do klasztoru? — zapytał ją Charlie.
— Rysują się zupełnie nowe perspektywy — ciągnąłem. — Aha, ten biskup od ojca 

O. wywarł spory nacisk na jakieś szychy w radzie miejskiej i postarał się, żeby zadziałali 
dalej. Możemy przyjąć, że do tej pory wiadomości już dotarły do sędzi Compson.

— Jak się nazywa ten zakon? — spytała Sylvia.
— Ojciec O. prosił, żeby tego nie zdradzać.

¬ ¬ ¬

Pod koniec tygodnia stało się jasne, że sędzia Compson nie zamierza się śpieszyć. 

Czekanie wyczerpywało mnie nerwowo. Naprawdę bardzo już chciałem skończyć z tym 
wszystkim.

background image

310

311

—  Mark,  uspokój  się  — powiedziała  Trish  przy  piątkowej  kolacji.  — Sędzia 

Compson musi wziąć pod uwagę naprawdę wszystko. Jeśli zdecyduje, że Renata nie jest 
zdolna stanąć przed sądem, prokurator okręgowy może wnieść apelację. Pewnie teraz 
sędzia Compson szuka precedensów we wszystkich dostępnych źródłach i przeprowa-
dza konsultacje z tabunami psychiatrów, żeby się upewnić, że Renata nie „wyzdrowieje” 
cudem za jakiś rok czy dwa. Zdarzyło się już nieraz, że pozwany dał dobre przedstawie-
nie, wylądował w jakimś zakładzie psychiatrycznym i w bardzo krótkim czasie wycho-
dził, doznawszy „cudownego uzdrowienia”. Niejednemu zbrodniarzowi udało się w ten 
sposób wywinąć od kary za morderstwo, więc sądy apelacyjne przeczesują takie przy-
padki gęstym grzebieniem, by mieć absolutną pewność, że sędzia nie został oszukany. 
A sędzi Compson jeszcze się nie zdarzyło, żeby jej decyzja została zmieniona przy ape-
lacji. Daj jej czas.

—  Trish,  nie  przesadzaj  — zaprotestował  Charlie.  — Twinkie  jest  przynajmniej 

w takim samym stopniu nienormalna jak facet, który ćwiczył strzelanie, wykorzystując 
jako cel prezydenta Reagana.

— Sędzia Compson na pewno zdaje sobie z tego sprawę — odparła Sylvia cierpli-

wie — ale nie chce ryzykować, że sąd apelacyjny odrzuci jej decyzję. I my też tego nie 
chcemy, chyba się ze mną zgodzisz?

— W zasadzie tak — przyznał Charlie. — Jeżeli w końcu podejmie korzystną dla 

nas decyzję, to bardzo bym chciał, żeby się tej decyzji nie dało podważyć w żaden spo-
sób. Niech Twinkie trafi do klasztoru i spokojnie sobie tam siedzi.

— Wydaje mi się, że nie bierzemy pod uwagę jeszcze jednej możliwości — powie-

dział James. — Jeżeli dojdzie do wniesienia apelacji, Renata powinna być obecna na sali 
sądowej. Innymi słowy, może się zdarzyć, że będzie w nieskończoność przetrzymywana 
na oddziale psychiatrycznym szpitala uniwersyteckiego, a jej sprawa będzie w nieskoń-
czoność pokonywała kolejne meandry systemu prawnego.

— Teoretycznie masz rację — przyznała Trish. — Ale mogą też na ten czas prze-

nieść ją w jakieś inne miejsce. — Zmarszczyła brwi. — Może taka właśnie była strategia 
Fieldinga? Jeżeli Renata zostanie przeniesiona ze szpitala uniwersyteckiego do jakiejś 
stanowej instytucji dla umysłowo chorych zbrodniarzy, oskarżyciel będzie mógł bawić 
się apelacjami przez całe lata. Wobec czego byłoby to de facto zwycięstwo prokuratury.

— Całe szczęście, że nie jestem prawnikiem — oznajmił Charlie. — Jak na mój gust 

za dużo w tej dziedzinie gdybania i niepewności. Ja lubię rzeczy proste. Jeśli nacisnę 
guzik na rakiecie, to ona albo wystartuje, albo eksploduje od razu. I od razu wiadomo, 
czy zrobiłem coś dobrze, czy źle.

—  Prawo  nierychliwe,  ale  sprawiedliwe  — rzekł  sentencjonalnie  James.  — Jak 

widać, mocno nierychliwe.

— Czego się mnie czepiacie? — zniecierpliwiła się Trish.

background image

310

311

— Pożartować nie można? — spytał Charlie z niewinnym uśmiechem.

¬ ¬ ¬

No to poza obmyślaniem, jakie to jeszcze kłody będzie nam oskarżyciel rzucać pod 

nogi, miałem kolejny powód do zmartwienia. Nie był to wesoły weekend.

W  poniedziałek  rano  Trish  odebrała  telefon  od  mecenasa  Rankina.  Rozmawiała 

z nim kilka minut, wreszcie przyszła do kuchni.

— Nadszedł wielki dzień — oznajmiła. — Sędzia Compson wyda orzeczenie dziś 

o trzynastej.

— Pan Rankin niczego się nie dowiedział? — spytała Sylvia z napięciem w głosie.
—  Sędzia  Compson  nie  ma  zwyczaju  przedwcześnie  zdradzać  swoich  rozstrzy-

gnięć — stwierdziła Trish. — Nigdy tego nie robi. — Uśmiechnęła się od ucha do ucha. 
— Dziś po południu sprawa zostanie zamknięta na wieki wieków amen.

— Oby się udało — rzucił Charlie.
— Sędzia Compson wie, co robi — zapewniła go Trish. — Jedyne ryzyko polega na 

tym, że sąd apelacyjny uzna jej orzeczenie za błędne.

— To się ociera o dyktaturę! Hura!
— Mniej więcej. Pamiętaj, że system prawny w dużym stopniu powstawał jeszcze 

w średniowieczu. Nie wiedziałeś o tym?

— Postawiłem sobie za punkt honoru nie mieć do czynienia z wymiarem sprawie-

dliwości — odparł.

— Ciekawe dlaczego — mruknęła Erika.

¬ ¬ ¬

Przed dwunastą byliśmy już w sądzie, bo w domu wytrzymaliśmy tylko do jedena-

stej trzydzieści.

Mecenas Rankin i Les Greenleaf dołączyli do nas kwadrans przed pierwszą.
—  Otrzymaliśmy  pomoc  z ratusza  — powiedział  Rankin.  — Nie  mówimy  o tym 

głośno, ale kilka dni temu pojawiła się pewna atrakcyjna możliwość.

— Klasztor — rzuciłem.
Zamrugał, wyraźnie zbity z tropu.
— Skąd wiesz? — zapytał:
— Ma się swoje źródła — odpowiedziałem, imitując irlandzki akcent.
— Powinienem był się domyślić — przyznał ponuro. — Powiedziałeś innym?
— Nie wchodziłem w szczegóły — odpowiedziałem. — Kazano mi trzymać język 

za zębami. Jak pan sądzi, czy Fielding będzie się sprzeciwiał?

background image

312

313

— Fielding zrobi, co mu się każe — odparł Rankin. — Nie zdziwiłbym się, gdyby 

prokurator okręgowy także odebrał kilka telefonów od wysoko postawionych oficjeli 
w radzie miasta. Szczerze mówiąc, trochę mnie dziwi to całe zakulisowe zamieszanie. 
Wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, dlaczego machina została puszczona w ruch.

— Pan wie dlaczego. Powiedziałem to panu jakiś czas temu.
Rankin  był  bystry.  Prawie  było  widać,  jak  natychmiast  sobie  przypomina  scenę, 

którą kiedyś mu opisałem: Regina i Renata we dwie w mrocznym kościele...

— Czy to znaczy... — urwał raptownie.
—  Jak  najbardziej.  Chyba  lepiej  będzie,  jeśli  zachowamy  to  dla  siebie.  I tak  już 

sprawa nie jest łatwa. Lepiej nie gmatwać jej takimi szczegółami.

— O czym tam tak szepczecie? — spytał Charlie.
—  Nie  wolno  mi  puścić  pary  z ust,  staruszku.  Zresztą  lepiej,  żebyś  nie  wiedział. 

Miałbyś kłopoty ze snem.

— Aż tak źle?
— Nawet jeszcze gorzej. Każdy, kto zna tę tajemnicę, robi się mocno nerwowy.
— Poprę pana Austina — odezwał się Rankin. — Im mniej osób o tym wie, tym le-

piej. Wystarczy niewinna wzmianka, a znowu zaczną się domysły. Zostawmy to tak, jak 
jest.

¬ ¬ ¬

Sędzia Compson weszła na salę punktualnie o godzinie trzynastej. Wyglądała mizer-

nie, a ja dałbym głowę, że znałem przyczynę. Najwyraźniej biskup od ojca O’Donnella 
miał szerokie znajomości i potrafił mocno naciskać, żeby uzyskać pożądany skutek.

Sędzia uderzyła młotkiem w podkładkę mocniej niż zwykle.
—  Sąd  zdecydował,  że  pani  Renata  Greenleaf  jest  w tak  znacznym  stopniu  nie-

sprawna umysłowo, iż nie może w tym stanie wziąć udziału w procesie karnym — ob-
wieściła. — Co za tym idzie, protokoły z niniejszej sprawy pozostaną tajne aż do ewen-
tualnego otwarcia przewodu sądowego.

Fielding wstał.
— Zgłaszam sprzeciw, Wysoki Sądzie — zaprotestował.
— Sprzeciw został odnotowany — odparła sędzia.
— Czy oskarżenie może się dowiedzieć, jakie kroki zostały powzięte w celu odsepa-

rowania pozwanej? — naciskał Fielding.

— Nie, oskarżenie nie może się dowiedzieć. Decyzja jeszcze nie zapadła, sąd nie bę-

dzie w tę sprawę ingerował, wobec czego tym bardziej nie zrobi tego oskarżenie. Proszę 
usiąść.

Wtedy Kataryna zerwał się na równe nogi.

background image

312

313

— Tak się nie robi! Nie możesz jej puścić wolno! — wrzasnął.
— Proszę wyprowadzić tego człowieka z sali! — zażądała ostro sędzia Compson. 

— I przetrzymać go do czasu zamknięcia posiedzenia.

Woźny  sądowy  i jeszcze  dwaj  jacyś  urzędnicy  z ponurą  determinacją  ruszyli 

w stronę Kataryny.

¬ ¬ ¬

Ponieważ  sędzia  Compson  utajniła  protokoły  z posiedzeń  sądu,  media  oszala-

ły. Protesty, krzyki i oskarżenia o pogwałcenie prawa były prawdopodobnie słyszalne 
w San Francisco i Kolumbii Brytyjskiej.

W porannym wydaniu wtorkowej gazety opublikowano dwie strony listów. Pełne 

były narzekań i skarg na „bezprecedensowe pogwałcenie” prawa czytelników do wsa-
dzania nosa w sprawy, które w ogóle nie powinny ich obchodzić.

Potem, mniej więcej koło południa, przerwano program jednej z największych sieci 

telewizyjnych. Tak się złożyło, że akurat siedzieliśmy przy lunchu i telewizor w kuchni 
był włączony, przypadkiem na ten właśnie kanał.

Reporter wydawał się bardzo podniecony, po chwili kamera zjechała na... zgadnijcie 

kogo? Oczywiście naszego starego znajomego, porucznika Katarynę.

Dziennikarz przedstawił go krótko, po czym Kataryna zaczął drewnianym głosem 

czytać przygotowane oświadczenie. Nie szło mu to zbyt dobrze, więc po krótkiej chwili 
zmiął kartki ze złością i rzucił je na ziemię. Wtedy popłynął z jego ust potok słów wy-
rzucanych ze złością, z prędkością szybkostrzelnego karabinu maszynowego.

„Mamy do czynienia z jednym z najbardziej karygodnych skandali w historii sto-

sowania prawa! Sędzia Compson to typowa przedstawicielka pełnych współczucia li-
berałów, którzy lekkomyślnie wypuszczają na wolność zabójców mordujących z zimną 
krwią. W ogóle nie bierze pod uwagę bezpieczeństwa publicznego. Mało tego, reprezen-
tant oskarżenia także najwyraźniej brał udział w tym ewidentnym oszustwie. Nawet nie 
zadawał świadkom pytań!”.

Kamera  na  krótko  ukazała  dziennikarza,  który  w teorii  przeprowadzał  wywiad. 

Młody człowiek był bliski zawału. Na twarzy miał prawie komiczny wyraz absolutnego 
niedowierzania.

Kataryna w ogóle nie zwracał na niego uwagi.
„Tak zwane przesłuchanie w sprawie  ustalenia poczytalności to w tym wypadku 

nic innego jak jedno wielkie przedstawienie, mające na celu zwolnienie od odpowie-
dzialności rozpuszczonego bachora z dzianej rodziny. Byle tylko nie dopuścić do pro-
cesu karnego! Renata Greenleaf zadźgała dziewięciu szanowanych obywateli! Ot tak 
sobie, dla rozrywki! I za to wszystko sędzia pogroziła jej paluszkiem! Ja na to nie po-

background image

314

315

zwolę! Zamierzam nagłośnić tę sprawę. Będę mówił o wszystkich zakulisowych mani-
pulacjach,  o przekupnych  politykach,  którzy  chcą  wyciszyć  tę  sprawę  tak  ohydną,  że 
niedobrze się robi. Próbują wsadzić tę morderczynię do klasztoru prowadzonego przez 
zakonnice jak jakiś wiejski klub! Wystarczy zaproponować tym... jak im tam... Siostrom 
Nadziei  odpowiednią  łapówkę,  a zbrodniarka  zamieszka  w luksusowych  warunkach! 
I jeszcze będą jej usługiwały! Ta kobieta powinna się znaleźć w więzieniu! Lub co naj-
mniej w państwowym zakładzie dla umysłowo chorych kryminalistów. Powinna tra-
fić za kratki i zostać tam do końca życia. Na litość boską! Ale nie, nic z tego, będzie roz-
pieszczana i głaskana po główce. Nasz system prawny się nie sprawdza!” — Katarynie 
oczy wychodziły z orbit, mało brakowało, a pociekłaby mu piana z ust.

Potem nastąpiło jeszcze jedno krótkie ujęcie reportera, który desperackimi gestami 

usiłował skłonić kolegę do wyłączenia sprzętu. Tymczasem kamerzysta albo zasnął, albo 
świetnie się bawił, albo też przemowa Kataryny wywarła na nim tak wielkie wrażenie, 
że stracił zdolność ruchu.

Wreszcie obudził się ktoś w reżyserce i wrzucił na ekran reklamy.
— Ciekawe, czy sędzia Compson ma w niedalekiej przyszłości jakieś wolne terminy 

— zastanowił się Charlie. — Chyba czas na kolejne przesłuchanie.

—  Dopiero  jak  Kataryna  wyjdzie  z aresztu  — sprostowała  Trish.  — Gdy  sędzia 

Compson usłyszy o jego wystąpieniu, natychmiast wsadzi go za obrazę sądu.

— Ojej! — westchnął Charlie. — Fatalnie.
— A tak przy okazji, czy zdajecie sobie sprawę, że ogłosił całemu światu nazwę za-

konu?  — spytał  James.  — Matka  przełożona  nie  będzie  uszczęśliwiona.  Może  nawet 
oznajmi biskupowi, żeby zapomniał o całym układzie.

— Może to zrobić? — zdziwił się Charlie. — Byłem przekonany, że biskup jest sze-

fem, którego wszyscy muszą słuchać.

— To nie tak — odezwała się Sylvia. — W Kościele rządzi hierarchia. Biskup nie 

może rozkazywać matce przełożonej. Musiałby zadziałać odpowiednimi kanałami, a to 
by trwało nawet całe lata. Nie mam zupełnej pewności, ale możliwe, że sprawa musia-
łaby się oprzeć nawet o Watykan.

— Obyśmy nie wpadli w kłopoty — powiedziała Erika z wahaniem.

¬ ¬ ¬

Tego popołudnia dotarła do nas jeszcze jedna wiadomość, która nieco poprawiła 

nam humor. Sędzia Compson, dowiedziawszy się o przedstawieniu Kataryny, wsadziła 
go za obrazę sądu, więc krewki glina stygł za kratkami. Poczuliśmy się odrobinę lepiej.

background image

314

315

¬ ¬ ¬

W sobotę przy śniadaniu Charlie cały promieniał.
— Słuchajcie, mam najświeższe nowiny na temat Kataryny — oznajmił z szerokim 

uśmiechem. — Wczoraj wieczorem zadzwoniłem do Boba i dowiedziałem się, że stary 
papla został zawieszony, a jak już sędzia Compson wypuści go z paki, wyleci ze służby. 
Jego wczorajszy występ wkurzył parę osób na wysokich stołkach w policji, mają zamiar 
go uglebić, żeby już więcej nie robił bagna.

— Biedaczysko — westchnęła Erika.
— Nie cieszmy się za bardzo — przyhamowała nas Trish. — Całe to jego gadanie 

przed kamerą mogło zamknąć przed Renatą drzwi klasztoru. A w takim wypadku pozo-
staje nam tylko mieć nadzieję, że dziewczyna wyląduje w sanatorium doktora Fallona.

— Zawsze wyłazi z ciebie pesymistka — poskarżyła się Erika. — Więcej optymi-

zmu!

¬ ¬ ¬

Charlie miał tego wieczoru jakieś posiedzenie w Boeingu. Ja wziąłem sobie wolne 

do czasu, aż wyjaśni się sprawa Twinkie, ale dla pozostałych życie toczyło się swoją ko-
leją.

Dochodziło wpół do dziewiątej, kiedy do moich drzwi zastukał James.
— Bardzo jesteś zajęty? — spytał.
Odłożyłem książkę.
— Niespecjalnie. A co?
Wszedł i usiadł.
— Jedna rzecz nie daje mi spokoju, chciałbym ją z tobą obgadać.
— Nie ma sprawy. O co chodzi?
— Z twojego zeznania zrozumiałem, że decyzja o tym, która z bliźniaczek przeżyła, 

została podjęta dość arbitralnie.

Wzruszyłem ramionami.
— Tak to nam wszystkim pasowało. Nikt nie potrafił ich odróżnić, więc mogliśmy 

się kierować tylko faktem, że Regina miała osobowość dominującą. Zwykle to ona po-
dejmowała decyzje dotyczące bliźniaczek. Renata najczęściej trzymała się w jej cieniu.

— Zwykle, najczęściej...
— Do czego zmierzasz? — spytałem.
— Mieliście dość niepewne podstawy do podejmowania ważnych decyzji. Wszyscy 

oparliśmy  się  na  założeniu,  że  Renata,  ruszając  na  polowanie,  zmieniała  osobowość. 
Przemieniała się w Reginę. Ale załóżmy, czysto teoretycznie, zupełnie inną możliwość. 
Co się dzieje, jeżeli to Renata została zamordowana, a przeżyła Regina?

background image

316

317

Wolno pokiwałem głową.
— Możemy tak założyć, ale to nie pasuje do ich charakterów — sprzeciwiłem się. 

— Regina dominowała. To ona poszłaby szukać telefonu.

—  Możemy  natomiast  przyjąć,  że  bliźniaczki  przekazywały  sobie  dominację  tak 

samo jak wstążki do włosów. Zastanówmy się nad taką kwestią: czy dziewczęta miały 
poczucie  odrębnych  osobowości?  Powiedziałeś  nam,  że  prawie  nigdy  nie  używały 
słów „ty” czy „ja”. Zawsze mówiły „my”. Czy w ogóle istniała odrębna Regina i odrębna 
Renata?

— Dlaczego ty mi to robisz? — spytałem. — Skąd ci się biorą takie pomysły?
— Szukam najłatwiejszego wyjścia. W mojej dziedzinie należy udzielać najprost-

szych odpowiedzi. Wszystkie te fugi i rozszczepienia osobowości wydają mi się tylko 
zamykaniem oczu na fakt, że istnieje możliwość znacznie bardziej oczywista. Jeżeli bliź-
niaczki  nie  miały  odrębnych  osobowości,  to  nie  ma  najmniejszego  znaczenia,  która 
z nich została zamordowana, prawda? Uważaj teraz: ta, która przeżyła, cierpiała na psy-
chozę z powodu śmierci siostry, zgoda?

— To akurat jest pewne — przyznałem.
— Spędziła pół roku w sanatorium Fallona, dochodząc do siebie, tak?
— To też oczywiste.
— Proste rozwiązania są oczywiste. Nie przebywała w tym czasie w odosobnieniu, 

prawda? W pierwszym wypracowaniu napisanym na twoim kursie dała znać, że była 
świadoma swojego otoczenia i mieszkających z nią ludzi, mam rację?

— Tak, tak sądzę.
— Wobec tego bliźniaczki zyskały pół roku na obmyślenie planu.
— James, teraz jest już tylko jedna bliźniaczka — sprostowałem.
— Nie byłbym taki pewien. I podejrzewam, że jeśli się trochę zastanowisz, też za-

czniesz mieć wątpliwości.

— Twierdzisz, że wszystko było jedną wielką mistyfikacją? Że Twinkie, już mniejsza 

o to która, udawała chorobę psychiczną?

— Tego nie powiedziałem. Twinkie jest niezaprzeczalnie chora, prawdopodobnie 

nieuleczalnie. Ale obłąkana nie znaczy przecież głupia. Twinkie, już mniejsza o to która, 
jak to zgrabnie ująłeś, wyjątkowo przemyślnie manipulowała nami wszystkimi po to, by 
osiągnąć jeden jedyny, ważny dla niej cel: żeby się zemścić. — Skrzywił się. — Chociaż 
moim  zdaniem „zemsta”  nie  jest  tutaj  najodpowiedniejszym  słowem.  Chyba „samo-
obrona” byłaby znacznie bardziej na miejscu. Skoro Fergusson ją zaatakował, chciała 
się bronić.

— Po trzech latach? — spytałem z niedowierzaniem.
— Czy upływ czasu ma dla niej jakiekolwiek znaczenie? Wydaje mi się, że ona żyje 

w ciągłej teraźniejszości.

background image

316

317

— To wariactwo! — zaprotestowałem.
— Ciekawie dobierasz słowa — zauważył. — Wszyscy uznaliśmy, że Twinkie zwykle 

jest normalna, a niekiedy świruje. Ale prostsze i bardziej logiczne jest założenie, że jest 
przez cały czas nienormalna, prawda? Sam fakt, że zdołała nas wszystkich wyprowadzić 
w pole, nie zmienia jej w osobę normalną. Moim zdaniem nigdy nie zyskamy całkowitej 
pewności, która z bliźniaczek przeżyła, ponieważ dla niej nie ma to najmniejszego zna-
czenia. W pewnym sensie obie zostały zamordowane i obie przeżyły. Swoją drogą jest 
im znacznie łatwiej. Wreszcie mają jak każdy człowiek tylko dwie, a nie cztery ręce.

— To skąd się jej brały te „złe dni”, za każdym razem jak wypruła flaki kolejnemu 

facetowi? — spytałem.

— A bardzo złe były te dni?
— No, mocno kiepskie. Słyszałeś taśmy Sylvii?
— Dramatyczne, rzeczywiście — zgodził się James. — A nie wydają ci się odrobinę 

przesadzone?

— Twoim zdaniem od początku planowała obronę na podstawie choroby psychicz-

nej?

— Tego nie powiedziałem. Ale może chciała pokazać swoją bezradność? Słabość? 

Te epizody były analogiczne do pozy, jaką przybierała, szukając ofiary. Unieruchomiła 
nas, tak samo jak unieruchamiała zabijanych mężczyzn. Nam zaaplikowała udawaną 
psychozę, im kurarę. Rezultat był ten sam — paraliż. Ani mordowane ofiary, ani my nie 
mogliśmy nic zrobić. — Przerwał na chwilę. — Rozumiem, że w tej chwili wywracam 
twoje osądy do góry nogami — rzekł przepraszająco — ale moim zdaniem powinniśmy 
wziąć pod uwagę i taką możliwość. Bawiąc się w zamienianie rolami od najmłodszych 
lat, dziewczynki zyskały sporą praktykę. Akurat ty powinieneś zdawać sobie sprawę, że 
istnieje taka możliwość. Obojętne, która z bliźniaczek przeżyła, nie ma szans na powrót 
do normalności, wobec czego pobyt w klasztorze jest dla niej najlepszym wyjściem.

— Tak, oczywiście. Natomiast jeśli o mnie chodzi, to po rozmowie z tobą też zacznę 

sobie szukać jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie ktoś mi od początku poustawia w gło-
wie wszystko na odpowiednich miejscach. Niestety, zakonnice raczej nie rozpatrzą po-
zytywnie mojego podania o przyjęcie do klasztoru.

—  Jesteś  bardzo  miłym  chłopcem  — oznajmił  James  z szerokim  uśmiechem. 

— Może nagną dla ciebie kilka zakonnych reguł.

— Serdeczne dzięki za pocieszenie.
— Drobiazg, nie ma o czym mówić.

¬ ¬ ¬

W poniedziałek rano zadzwonił do Trish mecenas Rankin. Wróciła do kuchni z za-

troskaną twarzą.

background image

318

— Sędzia Compson dziś po południu obwieści swoją ostateczną decyzję — powie-

działa. — Nie przypuszczam, żeby orzeczenie nam się podobało, ale lepiej pojedźmy do 
sądu.

Nie wiem jak innym, ale mnie ten poranek wlókł się w nieskończoność. Pogoda 

była pod psem, rzecz jasna znowu padało, a w takie dni wszystko idzie jeszcze gorzej.

Niewiele rozmawialiśmy w drodze do sądu. Bo i co nam zostało do powiedzenia?
Zdziwiłem  się,  zobaczywszy  w sali  sądowej  ojca  O’Donnella.  Siedział  z Lesem 

Greenleafem. Uśmiechnął się do mnie przelotnie i zmrużył jedno oko.

Co to niby miało znaczyć?
Po chwili dwóch sanitariuszy wprowadziło Renatę. Zakładając, że to była Renata. 

Nadal mruczała coś pod nosem i nie zwracała najmniejszej uwagi na otoczenie.

O godzinie pierwszej, jak zwykłe punktualnie, woźny kazał nam wszystkim wstać 

i do sali weszła sędzia Compson. Wyglądała na osobę zdecydowaną, ale jednocześnie 
zmartwioną.

— Proszę usiąść — poleciła nam. — Dzisiaj nie będziemy tu długo. Sprawa pani 

Renaty Greenleaf sprawiała mi ogromne kłopoty od samego początku. Pozostaje mi 
tylko mieć nadzieję, że podjęłam właściwą decyzję. Nie ma wątpliwości co do faktu, że 
pozwana nie uświadamia sobie, co zachodzi w jej otoczeniu, i że jest chora psychicznie. 
W tej  kwestii  moje  postanowienie  o jej  niepoczytalności  było  z pewnością  właściwe. 
Tymczasem jednak ostateczna decyzja nie należy do łatwych. Pani Greenleaf z pewno-
ścią nie może podlegać karze pozbawienia wolności. Musi trafić w miejsce, gdzie zosta-
nie otoczona opieką wykraczającą poza usługi świadczone przez normalne zakłady dla 
osób psychicznie chorych. Wobec powyższego sąd postanawia, że Renata Greenleaf zo-
stanie na resztę życia umieszczona w klasztorze zakonnym obrządku religijnego zgod-
nego z jej wyznaniem. — Sędzia Compson stuknęła młotkiem w podstawkę. — Sąd za-
myka przesłuchanie — oznajmiła.

Nieprawdopodobne. A jak zamierzała zmusić siostry zakonne do przyjęcia Renaty, 

jeśli nie będą sobie tego życzyły? Działo się tu coś dziwnego. Przynajmniej wiedziałem, 
kogo prosić o wyjaśnienia.

Jak tylko sędzia wyszła z sali, ruszyłem do ojca O’Donnella.
— Znowu ksiądz pociągnął za parę sznurków? — spytałem.
—  E,  nie,  nie  musiałem  się  posuwać  aż  do  tego  — odparł.  — Wystarczyło,  żeby 

matka przełożona Sióstr Nadziei dostała pewną informację. Wobec czego ja jej tę infor-
mację dostarczyłem.

— Powiedział jej ksiądz?! — wykrzyknąłem zaskoczony. — Przecież biskup kazał 

księdzu nie puszczać pary z gęby.

— Chodziło mu o rozmowy z niewtajemniczonymi. My, słudzy Kościoła, jesteśmy 

jak  rodzina.  Znam  matkę  przełożoną  od  lat,  cenimy  sobie  wzajemną  przyjaźń,  więc 
czułem  się  zobligowany,  żeby  powiadomić  ją  o zdarzeniu  tak  ogromnego  znaczenia. 
Pomogło jej to podjąć właściwą decyzję.

background image

318

— Strasznie skomplikowane reguły rządzą tym waszym Kościołem — wytknąłem 

mu oskarżycielsko.

— Cel uświęca środki — odparował gładko. — Usłyszałem od najwyższych autory-

tetów, że teraz już wszystko pójdzie po naszej myśli, uwierz mi, chłopcze.

background image

320

321

Rozdział 29

Oświadczenie dla mediów wydane przez sędzię Compson było wyjątkowo zwię-

złe i nie wspominało o klasztorze ani słowem. Wiadomo było jedynie, że nie dojdzie 
do procesu. Wobec czego niespecjalnie było o czym trąbić w wiadomościach. Kataryna 
w dalszym ciągu tkwił za kratkami za obrazę sądu, a żadna z pozostałych osób mają-
cych związek ze sprawą nie miała najmniejszej ochoty odpowiadać na pytania repor-
terów.

Dziennikarzom się to nie podobało.
Żeby  było  im  jeszcze  gorzej,  tego  samego  wieczora,  zanim  zdołali  się  otrząsnąć 

z szoku, Renata została przeniesiona ze szpitala uniwersyteckiego do sanatorium dok-
tora Fallona. W rozumieniu prawa nadal znajdowała się pod nadzorem, tyle że teraz 
nadzorował ją Fallon. Rzecz polegała na tym, by stworzyć wrażenie, iż właśnie znalazła 
się w ostatecznym miejscu pobytu. Po jakimś czasie sprawa przycichnie, a wtedy Renata 
zostanie dyskretnie przeniesiona do klasztoru.

Na papierze wyglądało to nieźle, ale w rzeczywistości od razu zaczęliśmy natrafiać 

na przeszkody. Jakiś plotkarz ze szpitala uniwersyteckiego powiedział dziennikarzom 
o przenosinach Renaty już następnego ranka, więc wkrótce tuzin paparazzich koczował 
pod bramą sanatorium doktora Fallona. Straż nie wpuszczała ich oczywiście nawet na 
dziedziniec, ale z kolei oni nie dawali żadnych znaków, że zamierzają zrezygnować w ja-
kiejś przewidywalnej przyszłości.

Fallon  przeprowadził  telefoniczną  konferencję  z Lesem  Greenleafem,  w wyniku 

której w środę rano na warcie stanęło kilku wyjątkowo nieprzyjaznych, a bardzo krzep-
kich strażników. Poinformowali dziennikarzy w krótkich i treściwych słowach, że ich 
zachowanie  stanowi  pogwałcenie  prawa,  gdyż  znajdują  się  na  terenie  prywatnym, 
wobec czego powinni się możliwie najszybciej wynieść spod bramy azylu. Choć nie-
chętnie, reporterzy wycofali się w stronę autostrady i tam rozbili obóz przy drodze pań-
stwowej, już poza obszarem sanatorium. Dla odmiany usiłowali zatrzymywać każdy sa-
mochód, który skręcał do zakładu doktora Fallona lub z niego wyjeżdżał.

Fallon oznajmił swoim pracownikom, że natychmiast zwolni z pracy każdego, kto 

odezwie  się  do  reporterów  na  dowolny  temat,  choćby  chciał  podyskutować  o pogo-
dzie.

background image

320

321

Tak  czy  inaczej  sępy  z mediów  nadal  okupowały  wyjazd  na  główną  drogę,  więc 

doktor Fallon podjął następny krok, jedyny logiczny w tej sytuacji. Zwrócił się z prośbą 
do swojego serdecznego kolegi, z którym regularnie grywał w golfa, sędziego powiatu 
Snohomish. I otrzymał to, o co prosił: sędzia zdecydował, że dziennikarze nie mogą się 
znaleźć bliżej niż kilometr od wejścia do sanatorium.

Podniosła się wielka wrzawa, kilku reporterów, powiewając sztandarami wolności 

prasy, rozmyślnie zlekceważyło sądowy nakaz. Skończyli za kratkami, aresztowani pod 
zarzutem obrazy sądu.

Zaczynaliśmy się czuć, jakbyśmy grali w komedii, a nawet w farsie.
Nie było nam jednak do śmiechu. W piątek nabraliśmy przekonania, że czekanie, 

aż  reporterzy  się  znudzą  i zajmą  czym  innym,  potrwa  dłużej,  niż  przewidywaliśmy. 
W dodatku ojciec O’Donnell powiedział nam, że matka przełożona zaczyna się wyco-
fywać ze sprawy.

¬ ¬ ¬

Nadeszła przerwa semestralna i zbliżał się czas, żeby pomyśleć o kolejnych semina-

riach, ale miałem świadomość, że dopóki sprawa Renaty trwa, nie dam rady się skon-
centrować na nauce, więc na razie odpuściłem sobie nowe kursy. Dzięki temu zyskałem 
czas, żeby się zamartwiać wszelkimi możliwościami, na jakie zwrócił moją uwagę James. 
Wszystkie pytania bez odpowiedzi nagle stały się dla mnie ogromnie ważne. Chociaż 
odpowiedzi  przecież  nie  mogły  nic  zmienić.  Twinkie,  ta  czy  inna,  zostanie  w końcu 
przeniesiona do klasztoru i tak się skończy ta cała historia. Mimo wszystko...

Wykłady  semestru  wiosennego  zaczynały  się  szóstego  kwietnia.  Moi  współloka-

torzy byli zajęci kupowaniem podręczników i wszystkim tym, co się zawsze odkłada 
na ostatni tydzień. Dziwne było tylko to, że rzadko widywaliśmy Charliego. Znaliśmy 
go całkiem nieźle, więc mieliśmy pewność, że coś knuje. Charlie właściwie zawsze coś 
knuł.

Kiedy pokazał się na chwilę w niedzielę, tuż przed rozpoczęciem pierwszych wykła-

dów, Trish dopadła go bez litości.

— Gdzie się podziewasz? — naskoczyła na niego. — Co ty znowu kombinujesz?
—  Mamusiu,  nie  gniewaj  się  na  mnie,  mam  mnóstwo  pracy  — odparł  z miną 

skrzywdzonej niewinności.

— Wiecznie to samo — stwierdziła Erika. — Charlie, daj spokój. Nie darujemy ci, 

póki nie puścisz pary. Przecież znasz nas nie od dzisiaj.

— Popsujecie mi całą zabawę.
— Zabawa, nie zabawa, gadaj! — rozkazała Erika.
— O ile mi wiadomo — zaczął Charlie — mamy drobny problem z Twinkie.

background image

322

323

— Coś ty? — zdziwiłem się. — Poważnie? Ale z ciebie bystrzacha!
— No dobra — spasował Charlie. — Do problemu należy mieć podejście logistycz-

ne.  Twinkie  znajduje  się  w punkcie A,  czyli  w wariatkowie  Fallona,  a my  musimy  ją 
przerzucić do punktu B, do klasztoru.

— Jak najbardziej — zgodził się James. — Tu nikt nie będzie zaprzeczał.
— Głównym problemem jest stado psów gończych warujących na progu Fallona. 

Zgadza się?

—  Już  wiem.  Zgarniesz  ich  wszystkich  i wsadzisz  do  schroniska  — ucieszyła  się 

Erika.

— Niezła myśl — przyznał Charlie. — W schronisku przetrzymają ich siedem dni, 

a potem uśpią.

— Jakoś bym to przeżył — wtrąciłem cmentarnym tonem.
— Ja też, ale ten numer raczej by nie przeszedł. Dlatego opracowałem plan, dzięki 

któremu  załatwimy  sprawę,  nie  angażując  oficjalnych  instytucji.  — Charlie  lekko 
zmarszczył  brwi.  — Nie  jestem  do  końca  pewien  kilku  technicznych  szczegółów. 
— Spojrzał na Trish. — Może wystarczy zgoda mecenasa Rankina, ale mam przeczu-
cie, że zanim skoczymy na głęboką wodę, będziemy musieli to i owo uzgodnić z sędzią 
Compson. Mój plan zawiera przypuszczalnie kilka drobiazgów nie do końca dozwolo-
nych przez prawo, więc lepiej nie ryzykować, jeśli nie musimy.

— Umówię cię z panem Rankinem — obiecała Trish.
— I to ma być już wszystko? — zaprotestowała Sylvia. — Żadnych szczegółów?
— Jeszcze muszę to i owo dopracować, dzióbeńku — odparł Charlie. — Daj mi tro-

chę czasu, muszę zapiąć sprawę na ostatni guzik, a wtedy ujawnię już wszystko.

— Dzióbeńku! — powtórzyła wyniosłym tonem.
— Tak mi się tylko powiedziało. — Charlie wycofał się rakiem. — Na pewno nie 

możesz uznać, że łamię reguły obowiązujące w tym domu. Przynajmniej na razie.

— I niech tak zostanie — stwierdziła Trish głosem cokolwiek pozbawionym wy-

razu.

¬ ¬ ¬

Zanim mecenas Rankin zdołał doprowadzić do spotkania z sędzią Compson, mi-

nęło kilka dni, ale w końcu przesłał wiadomość, że mamy się zebrać w jej biurze w bu-
dynku sądu. Siódmego kwietnia, we wtorek, o dziewiętnastej trzydzieści.

Z salonu zadzwoniłem do Lesa Greenleafa.
— Szefie, Charlie jest ostatnio strasznie tajemniczy, ale na pewno coś kombinuje. 

Może dzięki niemu pozbędziemy się wreszcie tych cholernych dziennikarzy. O ile znam 

background image

322

323

Charliego, sprawa będzie mocno skomplikowana i może nawet przysporzyć nam kło-
potów wobec sędzi Compson. Czy matka przełożona mimo wszystko zechce przyjąć 
Twinkie?

— Tylko wówczas, jeśli zagwarantujemy bezpieczeństwo i spokój klasztoru — od-

parł. — To podstawowy warunek. Jeżeli pojawisz się przed bramą z przyjaciółką i tuzi-
nem reporterów, nikt wam nie otworzy.

— Zdaje się, że właśnie tego Charlie chce uniknąć. Szykuje coś, żeby wykiwać dzien-

nikarzy.

— Mam nadzieję.
— Jak się czuje Inga?
— Niezbyt dobrze — przyznał ze smutkiem. — Lekarz przepisał jej mocne środki 

uspokajające. Chyba nieprędko dojdzie do siebie.

— Nie ona jedna, szefie. Mam wrażenie, że ja nigdy się z tego wszystkiego nie otrzą-

snę.

— Straciliśmy obie córki — rzekł ze łzami w głosie.
Co miałem powiedzieć? Pominąłem to stwierdzenie milczeniem.
— Wchodzi pan w to, szefie? Może sędzia Compson będzie chciała zadać panu kilka 

pytań.

— Masz rację. Przyjadę.

¬ ¬ ¬

Starałem się pracować nad Hemingwayem, nadrobić trochę zimową dziekankę, ale 

nie potrafiłem się skoncentrować, więc w końcu odłożyłem pracę, żeby móc się spokoj-
nie zamartwiać. Przez cały czas wracały do mnie pytania postawione przez Jamesa.

Charlie nadal tajemniczo milczał, co irytowało mnie jak diabli. Nie byłem w na-

stroju do zgadywanek.

W końcu nadszedł wtorek, a do tego czasu wszyscy już byliśmy zdenerwowani jak 

nie wiem co. Twinkie nadal stanowiła temat numer jeden. Przy jedzeniu dziewczyny 
wściekały się na Charliego, ale milczał jak głaz.

— Pojedziemy moim wozem — zdecydował James po kolacji. — Awansował już na 

oficjalny środek transportu. A po występie Eriki ze sprayem pieprzowym każdy dzien-
nikarz w okolicy wie, że jesteśmy uzbrojeni po zęby.

— Wolnoć spozierać, alibo nie wolnoć tykać, boś martwy i pogrzebion — oznaj-

miła Erika z patosem.

— Dobrze powiedziane! — wykrzyknął Charlie entuzjastycznie.
Erika wzruszyła ramionami.
— Grunt to dotrzeć do sedna — stwierdziła.

background image

324

325

¬ ¬ ¬

Biuro  sędzi  Compson  było  od  podłogi  po  sufit  obstawione  regałami  z księgami 

prawniczymi. Prawnicy i sędziowie nie muszą dużo inwestować w tapety, to fakt.

Mecenas  Rankin,  Les  Greenleaf  i Mary  już  czekali.  Bob West  pojawił  się,  zanim 

usiedliśmy.

— Coś ty znowu wykombinował, mały? — spytał Charliego.
— Weź na wstrzymanie, brachu — odpowiedział Charlie. — Zamierzam dzisiaj wy-

łożyć kawę na ławę, żebym nie musiał się powtarzać.

— Mam nadzieję, że nie zmarnowałem czasu — westchnął Bob.
— Zaufaj mi.
— O, z przyjemnością — stwierdził Bob głosem ociekającym ironią.
— Czy obecni są wszyscy zainteresowani? — spytała sędzia Compson. Nie miała na 

sobie czarnej togi. W sukience wyglądała prawie jak ukochana ciocia.

Rankin rozejrzał się dookoła.
— Tak, Alice, chyba wszyscy już są — odpowiedział. — Ewentualnie możemy po-

czekać na Fieldinga.

— John, dajmy sobie spokój, obejdziemy się bez niego. Jeżeli uznasz, że powinien 

się dowiedzieć o czymś, co się tutaj wydarzy, możesz mu później opowiedzieć. — Objęła 
nas wzrokiem. — To spotkanie nieoficjalne — stwierdziła. — Jestem tutaj po to, żeby 
państwa wysłuchać i ewentualnie udzielić rady. John, zaczynaj.

— Młodszy brat Boba Westa chce ci przedstawić swój pomysł — powiedział Rankin. 

— Nie wtajemniczył nas w szczegóły, więc jak na razie wiemy tyle co ty.

— Wobec  tego  wszystko  w pańskich  rękach  — zwróciła  się  sędzia  do  Charliego. 

— Proszę zaczynać.

— Tak jest! — ucieszył się Charlie. — Kiedy pani ogłosiła swoją decyzje, przyszedł 

mi do głowy pewien pomysł — oznajmił z szerokim uśmiechem. — Mam wrażenie, że 
ułożyłem doskonały plan, ale jeśli coś przeoczyłem, proszę dać mi znać. Wszystko spro-
wadza się do problemu bezpieczeństwa. Trzeba przenieść Twinkie z sanatorium dok-
tora Fallona do klasztoru, nie ciągnąc za sobą konwoju reporterów. Dobrze to ująłem?

—  Tak  — stwierdziła  sędzia.  — Jeżeli  poprzez  „Twinkie”  rozumie  pan  Renatę 

Greenleaf. Jakie pan znalazł wyjście z sytuacji?

— Z początku myślałem, że najlepszym rozwiązaniem byłby śmigłowiec. Ale potem 

przypomniałem sobie, że parę stacji telewizyjnych też dysponuje śmigłowcami. Licho 
wie, czy mają je stale pod ręką, ale lepiej nie ryzykować. Wszystko wskazywało na to, że 
musimy trzymać się ziemi, a więc będzie nam potrzebny wabik. Może dalibyśmy sobie 
radę,  wykorzystując  nieoznaczony  samochód  dostawczy,  ale  nadal  istniało  niebaga-
telne ryzyko. Mamy tylko jedną szansę, więc musimy za pierwszym razem trafić w dzie-
siątkę.

background image

324

325

— Przypuszczam, że wszyscy się z panem zgadzamy — stwierdził Rankin.
— Powiedzmy, że któregoś deszczowego popołudnia — podjął Charlie — przed sa-

natorium doktora Fallona zajedzie pięć identycznych czarnych limuzyn.

— A nie byłoby lepiej, gdyby się zjawiły po zmierzchu? — zapytał Bob.
— Nie. — Charlie zdecydowanie pokręcił głową. — Zależy nam na tym, żeby dzien-

nikarze  zwrócili  na  nie  uwagę.  To  ważna  część  planu.  Kaczka  musi  dostrzec  wabik, 
zanim wyląduje na stawie tuż przy twoim stanowisku strzeleckim. Dobra. Mamy pięć 
identycznych limuzyn przed drzwiami sanatorium. Będziemy też potrzebowali pięciu 
wysokich blondynek, mniej więcej podobnych do siebie. Wyprowadzimy je z wariat-
kowa w tym samym czasie. Wszystkie powinny być ubrane w bluzy z kapturami. Każda 
naciągnie kaptur na głowę, ale wypuści jedno czy dwa jasne pasma włosów, żeby ka-
mery z teleobiektywami wyłapały ten szczegół. Potem dziewczyny wsiądą do limuzyn. 
Na razie wszystko jasne? — potoczył po nas wzrokiem.

—  Nadal  uważam,  że  powinniśmy  zaczekać  do  zmroku  — odezwał  się  Bob. 

— Przecież dziennikarze po prostu będą śledzili każdą limuzynę.

— Mam taką nadzieję — obwieścił Charlie. — No dobrze. Jedziemy dalej. Mamy 

pięć limuzyn z lustrzanymi szybami, dzięki czemu nie widać pasażerów. Samochody ru-
szają i rozjeżdżają się na cztery strony świata. Jedna jedzie w stronę Snohomish, druga 
do Everett, trzecia na północ, w stronę Bellingham, następna na wschód, w kierunku 
Stevens Pass, a ostatnia krąży bocznymi drogami wokół jeziora. Dziennikarze będą mu-
sieli się rozdzielić.

— Nadal nie wiem, do czego zmierzasz — przyznał James.
— Zaczekaj chwilę. Pięć limuzyn rozjechało się we wszystkie strony, za każdą z nich 

wali tłum reporterów. Cały pic polega na tym, żeby trzymali się z daleka od bocznych 
dróg dojazdowych. Dzięki naszej sztuczce będą tam, gdzie my ich wyprowadzimy.

— A jednocześnie  będą  ciągnęli  tuż  za  limuzyną,  za  którą  nie  powinno  ich  być 

— zauważył Bob. — Jesteś błyskotliwy, mały. Masz umysł światły jak noc w tunelu.

— Jeszcze nie skończyłem, wielki bracie — zaperzył się Charlie. — Pamiętacie, że 

znajdujemy  się  w powiecie  Snohomish? A ojciec  Twinkie  jest  tutaj  niezłym  ważnia-
kiem, zgadza się? To chyba oznacza, że szeryf i stanowa drogówka będą po naszej stro-
nie, tak?

— Możliwe — przyznał Bob. — A co to zmienia?
— Tutaj właśnie zaczyna się robić ciekawie — oznajmił Charlie z radosnym uśmie-

chem. — Mówimy gliniarzom, która limuzyna pojedzie którą trasą. Oni po cichu usta-
wiają tam punkty kontrolne. To tylko pięć posterunków, na których policjanci przepro-
wadzą testy trzeźwości. Każdy posterunek będzie wzmocniony blokadą, a z tyłu też będą 
gliniarze, na wszelki wypadek, żeby jakiś reporter mądrala nie zawrócił o sto osiemdzie-
siąt stopni i nie dał nogi. Gliniarze przepuszczą limuzyny, a potem sprawdzą alkoma-

background image

326

tem każdego w każdym samochodzie za limuzyną. Nie muszą się śpieszyć. W końcu 
przecież bronią społeczeństwa przed pijanymi kierowcami, nie? Dmuchanie w balonik, 
chodzenie po prostej i tak dalej powinno zatrzymać sępy przynajmniej na pół godzi-
ny. Dziennikarze nie będą mieli bladego pojęcia, w której limuzynie jedzie Twinkie, nie 
będą także wiedzieli, dokąd jadą samochody. W tym czasie Twinkie zostanie dowieziona 
do klasztoru, a limuzyna, która ją tam dostarczy, ruszy w dalszą drogę. Wszystkie pięć 
wozów będzie krążyło po zachodnim stanie Waszyngton mniej więcej do południa na-
stępnego dnia. Czasem trzeba będzie się zatrzymać na stacji benzynowej, kiedy indziej 
kupić Big Maca, wziąć bilet na autostradzie, żeby popędzić w inną stronę... kręcić ile się 
da, byle ściągnąć uwagę na miejsca, które nie mają najmniejszego znaczenia. Wreszcie 
wszystkie wozy zjeżdżają do garażu, a my wracamy do domu i idziemy spać. Są w tym 
planie jakieś dziury? Z mojego punktu widzenia sępy z mediów dostaną tyle sprzecz-
nych informacji, że nie będą miały najmniejszego pojęcia, gdzie szukać Twinkie.

—  Sierżancie  West,  czy  taka  akcja  ma  szansę  powodzenia?  — spytała  sędzia 

Compson.

— Przykro mi to powiedzieć, Wysoki Sądzie, ale mój młodszy brat znalazł chyba 

najlepsze rozwiązanie problemu. Ten pomysł z punktami kontroli trzeźwości jest do-
skonały. Na wezwanie policji musi się zatrzymać każdy, bo jeśli tego nie zrobi, może tra-
fić za kratki.

— Podoba mi się to rozwiązanie — oznajmiła sędzia Compson z uśmiechem.
— Wysoki Sądzie, mam jeszcze jednego asa w rękawie, żeby powiększyć zamiesza-

nie — oznajmił Charlie. — Nie jest to złamanie prawa, tylko niewielkie nagięcie reguł. 
A narobi sporo bałaganu, daję głowę.

—  Może  szczegóły  logistyczne  zostawimy  panu  — zaproponowała  sędzia 

Compson.

— Chętnie — zgodził się Charlie. — No to potrzebujemy jeszcze pięciu goryli z wa-

riatkowa.

— Ci ludzie nazywają się sanitariusze — zaoponował doktor Fallon zbolałym gło-

sem.

— Ogromnie przepraszam — znalazł się Charlie. — Aha, moim zdaniem pani Mary 

Greenleaf powinna się odziać na biało i jechać z prawdziwą Twinkie. Mark niech pro-
wadzi, a ojciec O. też musi z nimi jechać, żeby wskazywać drogę. Nikt, naprawdę nikt 
poza tą trójką nie będzie znał położenia klasztoru. Ojciec O. nie powinien się pokazy-
wać, żeby nikomu nie nasunęły się na myśl żadne powiązania z kościołem. W każdej 
z pozostałych  limuzyn  musi  być  sobowtór  Twinkie,  szofer  i ktoś  w białym  fartu-
chu. Trish może być jedną z fałszywych Twinkie bez żadnych przeróbek, Erika dosta-
nie blond perukę i będzie następną. Sylvię ubierzemy na biało, będzie odgrywała sa-
nitariuszkę, James i ja poprowadzimy dwa wozy. Innymi słowy, potrzebujemy jeszcze 
dwóch szoferów, dwóch fałszywych Twinkie i trzech sanitariuszy.

background image

326

— Przyda się też ktoś, kto zapłaci rachunki — zauważył James. — Impreza zapo-

wiada się dosyć kosztownie.

— Niech to będzie moja sprawa — oznajmił Les Greenleaf.
— Miałem nadzieję, że to od pana usłyszę — przyznał Charlie. — Wróćmy do spra-

wy. W zeszłym tygodniu sporo jeździłem po okolicznych drogach. Udało mi się zna-
leźć bardzo dobre miejsca na punkty kontrolne. Mark z ojcem O. ustalą, gdzie ustawić 
punkt kontrolny numer pięć, ten najważniejszy. Gadałem z jednym facetem w Everett, 
który ma flotę limuzyn. Wszystkie jego wozy są wyposażone w radiostacje, więc bę-
dziemy mogli się porozumiewać. Pewnie przyda się jakiś szyfr w kluczowych kwestiach, 
ale to już drobiazg. Potrzebuję jeszcze paru dni, żeby z każdym kierowcą przejechać 
trasę wyznaczoną na dzień zero, no i kontrolę trzeźwości musimy dobrze zgrać w cza-
sie. Wszystkich dziennikarzy trzeba zatrzymać w tym samym momencie, żeby nie zdą-
żyli sobie przekazać ostrzeżenia. Jeśli dogadamy się z powiatem Snohomish, mój wielki 
brat zorganizowałby patrole. Zna się na gliniarskiej robocie, będzie do tego najlepszy.

— Ma pan talent do takich działań — stwierdziła sędzia Compson. — Plan jest do-

skonale opracowany, ale jeśli wszystko pójdzie po pańskiej myśli, będzie pan miał media 
na karku.

—  I o to  chodzi,  Wysoki  Sądzie  — odparł  Charlie.  — Poćwiczymy  trochę,  żeby 

każdy wiedział, co robić, i na pewno damy sobie radę.

Sędzia Compson spojrzała na Rankina, potem na Lesa Greenleaf a.
— Co panowie o tym sądzą? — spytała.
— Bierzmy się do roboty — odparł krótko Les.

¬ ¬ ¬

— Dobra, Charlie — odezwała się Erika, kiedy znaleźliśmy się z powrotem w gara-

żu. — A teraz gadaj, co to za as w rękawie, o którym tak tajemniczo milczysz.

— Skąd ja wiedziałem, że akurat ty o to spytasz... — zastanowił się Charlie. — No 

dobra,  słuchaj.  Spędziłem  w niedzielę  trochę  czasu  w jednym  z warsztatów  Boeinga 
i udało mi się wyprodukować pięć kompletów fałszywych tablic rejestracyjnych.

— Na litość boską, po co? — zdumiała się Erika.
— Wszystkie mają te same numery, dzióbku — odparł ze swoim charakterystycz-

nym  uśmiechem.  — Wszystkie  limuzyny  będą  naprawdę  identyczne;  dziennikarze 
szybko dojdą do wniosku, że mają do czynienia z magicznym wozem, który znajduje 
się w pięciu miejscach naraz.

— Cud mniemany! — wykrzyknęła Erika z udawanym zachwytem. — Trzeba za-

wiadomić biskupa, żeby przesłał wiadomość do Watykanu.

— Charlie, jesteś niegrzecznym chłopcem — stwierdził James.
Musieliśmy się roześmiać.

background image

328

329

Koda

PAWANA

Przez resztę tego tygodnia i część następnego jeździliśmy po Snohomish, ucząc się 

na pamięć kolejnych dróg. Ojciec O’Donnell zdradził nam, że klasztor znajduje się, ogól-
nie rzecz biorąc, w okolicy Granite Falls i więcej nie pisnął ani słowa. Razem z Char-
liem uznali niewielkie miasteczko Verlot za najlepszą lokalizację posterunku drogowe-
go. Podejrzewam, że Charlie usiłował wycisnąć z księdza coś więcej, ale wątpię, czy mu 
się udało.

Ostatecznie zapięliśmy wszystko na ostatni guzik. Trish przekazała panu Rankinowi 

oraz sędzi Compson, że naszym dniem zero będzie szesnasty kwietnia, czwartek.

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o piątej po południu podjechałem pod kościół Świętego Benedykta. 

Plan był dość napięty, określony co do minuty, więc doszedłem do wniosku, że lepiej 
przyjechać do Everett za wcześnie niż za późno.

— Czy masz pewność, że nam się uda? — spytał ojciec O’Donnell.
Pędziliśmy już międzystanówką na północ.
—  Powinno  — odpowiedziałem.  — Robiliśmy  próby  tak  długo,  że  znamy  każdy 

ruch na pamięć. Nie ma powodu, żeby coś nie wyszło.

— Ech, zawsze można mieć nadzieję. — W jego głosie wyczułem brak wiary.

¬ ¬ ¬

Mniej więcej za piętnaście szósta zaparkowałem swojego kochanego starego do-

dge’a  przy  garażu  limuzyn.  Charlie  i James  już  czekali  w środku,  było  z nimi  dwóch 
ochroniarzy od doktora Fallona. Wszyscy mieliśmy na sobie garnitury. Charlie i ja mu-
sieliśmy  ten  odświętny  strój  wypożyczyć.  James  przyniósł  dla  wszystkich  szoferskie 
czapki, żebyśmy wyglądali bardziej oficjalnie.

background image

328

329

— Zobacz, jakie piękne tablice rejestracyjne. — Charlie z nieskrywaną dumą poka-

zał mi pięć limuzyn z identycznymi numerami.

Fałszywe tablice przymocował na prawdziwych, pasowały jak ulał. Nie potrafiłem 

ich odróżnić od oryginalnych, poza tym, oczywiście, że wszystkie były identyczne.

— Fantastyczna robota — pogratulowałem mu szczerze. — Czyżbyś trenował w ja-

kimś państwowym zakładzie blacharskim?

—  Coś  ty!  — oburzył  się  Charlie.  — Takie  tablice  robią  w więzieniu  stanowym 

w Walla Walla, a tam mnie nie było i nie będzie.

— Jeśli będziesz nadal łamał prawo, trafisz tam na pewno. Wcześniej czy później.
— Ale masz szampański humor — stwierdził Charlie.
— Kiedy ruszamy? — zapytałem.
— Bob twierdzi, że powinniśmy dotrzeć pod wariatkowo o osiemnastej trzydzieści 

trzy — powiedział Charlie. — Na miejscu będziemy musieli się śpieszyć. Tak czy inaczej 
musimy wyjechać o osiemnastej pięćdziesiąt dwie. Posterunki na drodze zaczną dzia-
łać o dziewiętnastej czterdzieści dwie. Możemy przyśpieszyć albo jechać wolniej, byle-
byśmy byli na miejscu o czasie.

— Będzie jeszcze dość jasno, żebyśmy z Markiem znaleźli zjazd w drogę prowa-

dzącą do klasztoru? — spytał ojciec O’Donnell. — Nie jest oznaczony.

— Tutaj nie ma problemu — zapewnił go Charlie. — Ale za to przydałoby się, że-

byście odczekali chwilę, kiedy już oddacie Twinkie zakonnicom. Powinniście wyjechać 
z tej bocznej drogi dopiero po zmroku. Na takich traktach nie ma dużego ruchu, więc 
w razie czego będziecie widzieli reflektory wozów reporterskich, jeśli jakieś znajdą się 
blisko za wami. I to właśnie jest główna przyczyna tego całego zamieszania z dokład-
nym ustawieniem czasu. Nie chcemy, żeby któryś z dziennikarzy widział, jak znikacie 
albo jak wracacie. Kiedy już znowu włączycie się do tańca, będziemy na prostej drodze. 
— Charlie spojrzał na zegarek. — Muszę się odezwać do Boba, dać mu znać, że jesteśmy 
gotowi. — Usiadł na przednim siedzeniu jednej z limuzyn i podniósł mikrofon.

— Czy na pewno żaden z reporterów nie będzie mógł podsłuchać naszych rozmów 

przez radio? — zaniepokoił się ojciec O’Donnell.

— Nie mają dużych szans — odpowiedziałem. — Jesteśmy na zastrzeżonej często-

tliwości, a nawet gdyby któryś nas przypadkiem usłyszał, lecąc po skali, nie zorientuje 
się, o czym mowa. Będziemy używali języka szachowego. Ja na przykład jestem pion-
kiem króla. Kiedy powiem: „Pionek króla cztery”, to będzie znaczyło, że minąłem pierw-
szy zakręt. Później, kiedy już będziemy na drodze do Verlot, przekażę: „Pionek króla 
sześć.  Szach”.  Jeżeli  gliniarzom  uda  się  zatrzymać  reporterów,  w eter  pójdzie  hasło: 
„Szach  i mat!”.  Wygrywamy  partię.  Trish  jest  królową,  James  wieżą,  Erika  gońcem, 
a Charlie koniem.

— Wyjątkowo przebiegle — stwierdził z uznaniem.

background image

330

331

—  Naturalnie.  James  i Charlie  lubią  grać  w szachy,  to  oni  opracowali  system. 

W każdym samochodzie radio będzie obsługiwało któreś z nas, a szyfr znamy na pa-
mięć.

— A jeśli coś pójdzie źle i dziennikarze przemkną się przez blokadę przed Verlot? 

— zapytał ksiądz.

Wzruszyłem ramionami.
— Zrobimy w tył zwrot i wrócimy do sanatorium doktora Fallona. Odczekamy pół 

roku albo coś koło tego i spróbujemy jeszcze raz. Może tym razem będą to wozy do-
stawcze albo karetki? My dwaj decydujemy o wszystkim i nie skręcimy do klasztoru, 
dopóki nie będziemy absolutnie pewni, że nikt za nami nie jedzie.

¬ ¬ ¬

Wyjechaliśmy z garażu o siedemnastej pięćdziesiąt dwie. Prawdopodobnie wyglą-

daliśmy jak kondukt pogrzebowy, a może złowieszczy konwój ciągnący na zjazd mafii. 
Sunęliśmy dostojnie Hewitt Avenue na wschód, w stronę Everett. Równiną pojechali-
śmy do Cavalero’s Corner, a potem zboczem wzgórza w stronę Lake Stevens.

Kiedy skręciliśmy pod sanatorium Fallona, w głośniczku zaskrzeczał głos Boba.
— Czarny król do wieży trzy.
Bob sprawdzał częstotliwość dziennikarzy.
— Zauważyli nas — przetłumaczyłem ojcu O’Donnellowi. — Ale myśmy to prze-

widzieli.

Wjechaliśmy za Charliem na dziedziniec, zaparkowaliśmy w równym rządku, zwra-

cając bacznie uwagę, żeby nie było widać kolejnych tablic rejestracyjnych.

— Niech się ksiądz nie pokazuje — przypomniałem ojcu O’Donnellowi. — Żaden 

dziennikarz nie może księdza zauważyć.

— Racja — przytaknął. — Ale będzie zabawa, co?
— Pod warunkiem że wszystko pójdzie po naszej myśli. — Wysiadłem z limuzyny.
Pięciu szoferów weszło do biura doktora Fallona.
Trish i Erika były ubrane w bawełniane bluzy z kapturami. Erika miała na głowie 

blond  perukę,  w której  nie  wyglądała  zbyt  korzystnie.  Obok  nich  stały  jeszcze  dwie 
wysokie  blondynki.  W jednej  z nich  rozpoznałem  pielęgniarkę  pracującą  u doktora 
Fallona.

Z kolei Mary i Sylvia były ubrane w standardowy biały strój składający się ze spodni 

oraz koszuli, typowy dla pracowników kliniki. Trzy pozostałe sanitariuszki nie musiały 
nikogo  udawać,  ponieważ  faktycznie  wykonywały  taki  właśnie  zawód  w sanatorium 
doktora Fallona. W zasadzie Sylvia nie musiałaby brać udziału w tej maskaradzie, bo 
doktor Fallon mógł oddelegować do akcji dowolną liczbę sanitariuszy, a wystarczyło 

background image

330

331

nas  pięcioro,  żeby  w każdej  limuzynie  radio  obsługiwał  ktoś  znający  szyfr.  Mieliśmy 
jednak na tyle rozwinięty instynkt samozachowawczy, żeby jej o tym nie wspominać; 
wszyscy pamiętaliśmy, że Sylvia łatwo się denerwuje. Miała jechać z Jamesem, który, 
zdaje się, potrafił najskuteczniej ją uspokajać.

— Gdzie Twinkie? — spytał Charlie, rozglądając się po biurze.
— Zaraz ją przyprowadzą — odpowiedział doktor Fallon. — Czy wszystko poszło 

zgodnie z planem? Bo jeśli mamy odwoływać akcję, to nie ma sensu męczyć dziewczyny 
szykowaniem. Nie przypuszczam, żeby w jakikolwiek sposób zareagowała na dzisiejszą 
zmianę rytmu, a już zwłaszcza ożywieniem, ale lepiej nie ryzykować, jeśli to nie jest ko-
nieczne. Czy wszystko idzie po naszej myśli?

— Jasne! — stwierdził Charlie. — Na pewno parę kamer z teleobiektywami filmuje 

dziedziniec, ale zaparkowaliśmy tak, że nie mogą odczytać tablic rejestracyjnych, więc 
niech sobie kręcą. — Zerknął na zegarek. — Mamy dziewięć minut do wyjazdu.

—  Zadbałeś  o dłuższe  przewody  do  mikrofonów?  — spytała  Charliego  Trish. 

— Erika i ja będziemy przecież jechały z tyłu.

— Wszystko gotowe — odparł. — Pamiętajcie, że po wyjściu z budynku szybkim 

krokiem podchodzimy do wozów i od razu wsiadamy. Nie możemy dać kamerom wię-
cej niż trzydzieści sekund. Mark, Mary i Twinkie pójdą pierwsi. Muszą zniknąć sprzed 
obiektywów jak najprędzej. Do każdej następnej limuzyny jak najszybciej wsiada szofer, 
sanitariuszka i fałszywa Twinkie. Miejcie pod ręką kartkę z szyfrem. Jeśli coś pomylicie, 
Bob się wścieknie. Może pomyśleć, że odwołaliśmy akcję.

—  Charlie  — odezwał  się  James  zbolałym  tonem.  — Słyszeliśmy  to  kilkadziesiąt 

razy. Daj wreszcie spokój.

— Dobra, dobra...
Spojrzałem na zegarek.
— Robi się późno — zauważyłem. — Zaczynajmy.
Doktor Fallon skinął głową. Wcisnął guzik interkomu.
Kilka chwil później jedna z sanitariuszek wprowadziła do biura Twinkie. Renata 

znów mówiła do siebie w bliźniaczym i najwyraźniej w ogóle nie dostrzegała otaczają-
cych ją ludzi. Zakładając, że to była Renata. Jeśli przypadkiem, jak podejrzewał James, 
była to Regina, to kto mógł przewidzieć, co dostrzegała albo kogo rozpoznawała?

Mary delikatnie nasunęła jej na głowę kaptur, spod którego wyciągnęła tylko jedno 

pasmo jasnych włosów. Pozostałe dziewczęta zrobiły to samo, żeby jak najbardziej przy-
pominać Twinkie.

— No i jak? — spytał mnie Charlie.
— Nieźle — oceniłem. — Od drzwi wejściowych do limuzyn jest najwyżej pięć me-

trów. Chyba dam radę doprowadzić Renatę do samochodu, zanim dziennikarze ustawią 
kamery na przyzwoite zbliżenie. Zresztą nie będą wiedzieli, na kim się skupić. Mam na-
dzieję, że nie wyłapią za dużo szczegółów.

background image

332

333

— No to do roboty — rzucił Charlie.

¬ ¬ ¬

Razem z Mary wyprowadziliśmy Renatę przez frontowe drzwi. Obie znalazły się 

na tylnym siedzeniu w piętnaście sekund. Zadziwiające, jak szybko człowiek potrafi się 
ruszać, jeżeli naprawdę musi. Czapkę z daszkiem miałem naciągniętą głęboko na oczy. 
Błyskawicznie znalazłem się za kierownicą. W tym czasie pozostałe dziewczęta dotarły 
do samochodów.

Ojciec O’Donnell siedział skulony na siedzeniu obok kierowcy.
— Nie musi się ksiądz tak ukrywać — powiedziałem. — Mamy lustrzane szyby. My 

widzimy, nas nie widać. Taki cud techniki.

— Nic nie poradzę — westchnął. — Kwestia przyzwyczajenia.
— Konik do królowej trzy — zabrzmiał w radio głos Charliego.
— Roszada potwierdzona — odparł Bob.
— To oznacza, że ruszamy — powiedziałem Mary i ojcu O. Spojrzałem na zegar 

na  desce  rozdzielczej.  — Osiemnasta  pięćdziesiąt  dwie,  punktualnie  — stwierdziłem. 
— Dokładnie zgodnie z planem.

Pierwszy wyjechał z dziedzińca wóz Charliego. Jakżeby inaczej. Za nim pozostałe li-

muzyny rządkiem sunęły długim dojazdem prowadzącym do drogi publicznej.

—  Konik  do  gońca  pięć  — odraportował  Charlie  Bobowi,  zawiadamiając  go,  że 

opuściliśmy teren sanatorium.

— Gdzie teraz jedziemy? — spytał mnie ojciec O’Donnell.
— Wracamy do Cavalero’s Corner — odpowiedziałem. — Tam jest ogromny węzeł 

komunikacyjny, łatwo nam będzie się rozdzielić.

— Czarny król do wieży — odpowiedział Bob zwięźle.
— A to co miało znaczyć? — zdumiał się ojciec O’Donnell.
—  Bob  monitoruje  rozmowy  dziennikarzy  — wyjaśniłem.  — Właśnie  wezwali 

wsparcie. Prawdopodobnie zbliżają się do nas nowe zespoły telewizyjne z kamerami. 
Zaraz zaczniemy zmieniać pozycje w rzędzie. Najpierw James odpadnie do tyłu, ja go 
przepuszczę. Potem limuzyna z Eriką minie nas obu i tak dalej. Trzeba się liczyć z tym, 
że  niektórzy  z goniących  za  nami  dziennikarzy  byli  w sądzie  podczas  przesłuchania, 
więc  mogli  któreś  z nas  rozpoznać,  kiedy  wychodziliśmy  z sanatorium.  Będziemy  co 
jakiś czas zamieniać się miejscami, żeby już kompletnie się pogubili i nie wiedzieli, kto 
jedzie w którym samochodzie.

— Sprytne! — przyznał ojciec O’Donnell.
— Cały Charlie — oddałem sprawiedliwość koledze.
— Czarna królowa do pionka króla, cztery — oznajmiła Trish jadąca na szarym 

końcu konwoju.

background image

332

333

— Już za nami gonią — przetłumaczyłem. — Za każdym razem, kiedy pada infor-

macja o czarnym kolorze, podajemy wiadomości o reporterach. Doszliśmy do niezłej 
wprawy.

— Czy był już jakiś gambit w czarnych? — zapytał Charlie.
— Na razie nie — odpowiedział Bob. — W razie czego dam znać.
— Musimy być szybsi i sprytniejsi od reporterów. — Mary i ojciec O’Donnell słu-

chali mnie uważnie. — Jeszcze nie włączyli do akcji śmigłowców, a do Cavalero’s Corner 
niedaleko. Kiedy się rozjedziemy na wszystkie strony świata, będziemy górą.

¬ ¬ ¬

U stóp wzgórza limuzyny znowu zmieniły pozycję w rzędzie. Byłem wtedy akurat 

w środku, więc przyhamowałem, żeby mnie wyprzedzili Charlie i Erika. A potem skrę-
ciłem w prawo, w Sunnyside Boulevard i pojechałem w stronę Marysyille. James i Trish 
docisnęli z lekka gaz, żeby nie została po mnie luka. W czasie planowania całej akcji 
braliśmy pod uwagę możliwość, że uda mi się odłączyć od kolumny niezauważenie, ale 
nie opieraliśmy na tym wszystkich dalszych działań.

— Pionek do króla, cztery — posłałem w eter, dając znać Bobowi, że już odbiłem od 

kolumny. — Mary, sprawdź, co się dzieje za nami — poprosiłem, nie odrywając wzroku 
od drogi. — Mamy towarzystwo?

Mary jakiś czas obserwowała drogę przez tylną szybę.
—  Naliczyłam  trzy  samochody.  Siedzą  nam  na  ogonie  — odraportowała.  — Nie, 

czekaj chwilę. Jeden to zmęczony życiem pikap, dziennikarze takimi nie jeżdżą.

— Masz rację. Ale tak czy inaczej miej na niego oko. Jeśli jest z tej okolicy, zaraz 

skręci w jakąś boczną drogę.

— Czy tędy dojedziemy do Granite Falls? — zapytał ojciec O’Donnell.
— Będziemy musieli parę razy zawinąć — powiedziałem — ale jak wyjedziemy na 

dziewiątkę, będziemy już na prostej drodze. — Spojrzałem na zegarek na desce rozdziel-
czej.  — Mamy  jakieś  dziesięć  minut  spóźnienia,  nadrobię  to  pomiędzy  Granite  Falls 
a Verlot. Tam będziemy jechali boczną drogą, nie ma na niej dużego ruchu. Jak tylko 
miniemy patrol drogowy, który zatrzyma dziennikarzy, będę księdza prosił o wskazy-
wanie drogi.

— Pikap właśnie skręcił — poinformowała Mary. — Jadą za nami dwa wozy.
— Świetnie. Póki nie mamy na karku śmigłowca, powinniśmy się wywinąć.
— Za dużo się martwisz — stwierdziła. — Sprawa Twinkie nie jest już takim znowu 

newsem z pierwszych stron, a korzystanie ze śmigłowca to diabelnie kosztowna sprawa. 
Żaden szef stacji, jeśli tylko jest przy zdrowych zmysłach, nie będzie się pakował w ta-
kie wydatki, żeby zyskać parę migawek z dźwiękiem.

background image

334

335

— Obyś miała rację.
— Królowa do gońca, trzy — odezwała się Trish.
— Piękne zgranie w czasie — stwierdziłem, zerkając na zegarek. — Wyjechała na 

skrót do Snohomish.

W następnej chwili posypały się raporty zaszyfrowane językiem szachowym, bo 

każdy, kto skręcał z głównej drogi, meldował zmianę sytuacji. Jeżeli ktoś próbował pro-
wadzić tę grę na szachownicy, od początku miałby ogromne problemy, a do tej pory 
już na pewno stracił o niej jakiekolwiek pojęcie. W naszej rozgrywce brało udział sześć 
osób, wykonywaliśmy posunięcia wykraczające daleko poza szachownicę i tylko nie-
które nasze odzywki można było oczami wyobraźni dostrzec na planszy.

Kiedy dotarliśmy do Granite Falls, byliśmy jakieś półtorej minuty po czasie, więc 

docisnąłem gaz, żeby trochę podgonić. W następnej chwili minęliśmy znak drogowy 
„Verlot 20 kilometrów”.

—  Jak  miniesz  Verlot,  w Silverton  skręcić  na  Darrington  — powiedział  ojciec 

O’Donnell. — I zaraz trzeba zwolnić. Musimy mieć pewność, że nikt za nami nie je-
dzie.

— Dobrze. To mało zaludniona okolica.
— Znasz ją?
— Tata zabierał mnie na ryby nad południową odnogę Stillaguamish. Złowiliśmy 

tam niejedną piękną sztukę. Czy droga do klasztoru nie jest w ogóle oznaczona?

— Wcale — przyznał ksiądz. — Wygląda jak ścieżka dla służby leśnej. Mniej więcej 

kilometr w głąb lasu jest brama. Zawsze zamknięta, ale mam klucz.

— Dobrze. Jak już miniemy posterunek w Verlot, nie będę się odzywał przez radio. 

Nie przypuszczam, żeby ktokolwiek złamał nasz szyfr, ale strzeżonego pan Bóg strze-
że, prawda?

¬ ¬ ¬

Tuż przed granicą Verlot dostrzegłem trzy wozy policyjne zaparkowane na pobo-

czu. Jeden z policjantów gestem kazał mi jechać. Potem zobaczyłem w lusterku wstecz-
nym, jak dwa samochody wyjechały na drogę, blokując ją skutecznie, trzeci pojechał 
w przeciwną stronę niż ja, żeby odciąć dziennikarzom odwrót.

— Pionek do króla, sześć — rzuciłem w eter. — Szach. — Dwa reporterskie samo-

chody wyhamowały z piskiem opon. — Szach i mat — oznajmiłem radośnie.

Szybko posypały się następne doniesienia: szach i mat, znowu: szach i mat. Co tu 

kryć, unieszczęśliwiliśmy ładnych paru dziennikarzy.

— Dokąd pojedziemy, kiedy już zostawimy Ren w klasztorze? — spytała Mary.

background image

334

335

— Najpierw do Darrington, stamtąd z powrotem w stronę Arlington — powiedzia-

łem. — Później piątką do Mont Vernon. Tam zatrzymamy się po benzynę, na wypadek 
gdyby nas ktoś zauważył i znowu zaczął śledzić. Potem przejedziemy się po powiecie 
Skagit i mniej więcej o drugiej nad ranem będziemy z powrotem w Everett.

— Czeka nas długa noc.
— Ale na pewno warto.

¬ ¬ ¬

W  Silverton  skręciłem  w lewo,  przejechałem  przez  most  spinający  oba  brzegi 

Stillaguamish  i skierowałem  się  w stronę  Darrington.  Spojrzałem  na  zachód.  Słońce 
barwiło chmury na czerwono.

— Jak daleko jeszcze do skrętu? — zapytałem ojca O’Donnella.
— Jakieś pięć kilometrów. Zwolnij. Droga nie jest oznakowana, jeśli będziesz jechał 

za szybko, możemy ją przeoczyć.

Zszedłem  do  jakichś  sześćdziesięciu  na  godzinę.  Pełzliśmy  tak  w żółwim  tempie 

wąską dwupasmówką, a słońce już całe niebo na zachodzie zalało szkarłatem. Ojciec 
O’Donnell z uwagą wypatrywał przez przednią szybę odpowiedniego miejsca.

— Jest! — wykrzyknął, wskazując palcem drogę.
W zasadzie była to wąska, zryta koleinami dróżka odchodząca w prawo. Wyglądała 

rzeczywiście tak samo jak tysiące ścieżek, którymi porusza się służba leśna.

— Zagrożenie matem usunięte — zabrzmiał Bob w radio.
— Fantastycznie. — Przyhamowałem i skręciłem w tę niby-drogę. — Patrole dro-

gowe właśnie puściły reporterów — wyjaśniłem księdzu. — Są ze czterdzieści kilome-
trów za nami, a za chwilę zrobi się ciemno. Przypuszczam, że jakiś czas trudno będzie 
wytrzymać z Charliem, ale też trzeba przyznać, że jego plan się powiódł.

—  I to  jest  najważniejsze  — przypomniała  mi  Mary.  — Niech  puchnie  z dumy, 

skoro musi.

— Jak się czuje Renata?
— Jest zupełnie spokojna. Może coś przeczuwa? Na pewno nie zdaje sobie sprawy, 

co się z nią dzieje, ale chyba odbiera od nas wrażenie radości i szczęścia.

Jeżeli James miał rację chociaż częściowo, to Twink znacznie lepiej zdawała sobie 

sprawę z tego, co się wokół niej dzieje, niż potrafiliśmy dostrzec. Zanosiłem modły do 
wszystkich bogów na ziemi i w niebie, żeby był uprzejmy zachować swoje rewelacje do 
użytku  osobistego.  Co  chwilę  stawałem  twarzą  w twarz  z coraz  bardziej  niepokojącą 
możliwością, że wiozę nie Renatę, ale Reginę.

— Już widać bramę — odezwał się ojciec O’Donnell. — Stań, ja otworzę.

background image

336

Wysiadł, otworzył bramę kluczem, a następnie pchnął jej skrzydła. Ruszyłem, sta-

nąłem po kilku metrach, poczekałem, aż ksiądz zamknie bramę na klucz i wsiądzie do 
limuzyny.

— Daleko jeszcze? — spytałem.
— Jakiś kilometr. Jedź powoli. Droga nie jest w najlepszym stanie. W ślimaczym 

tempie pokonywałem metr za metrem z prędkością najwyżej dziesięciu kilometrów na 
godzinę. Wreszcie znaleźliśmy się na czymś w rodzaju pętli, w miejscu gdzie droga po-
zwalała zawrócić.

— Zatrzymaj się tutaj — polecił mi ksiądz. — Powiem matce przełożonej, że już je-

steśmy.

— Dobrze.
Znów zatrzymałem samochód, tym razem przekręciłem kluczyk w stacyjce i wyłą-

czyłem silnik.

Ojciec O’Donnell wysiadł i ruszył przez podmokłą łąkę w stronę ścieżki ledwie wi-

docznej  między  drzewami.  Pełno  jest  takich  ścieżek  prowadzących  donikąd.  Szybko 
zniknął w lesie.

Spojrzałem  w lusterko  wsteczne.  Mary  tuliła  Twinkie  w ramionach,  kołysała  ją 

miarowo  w przód  i w tył,  a po  policzkach  płynęły  jej  łzy.  Cóż  z tego,  że  udało  nam 
się doprowadzić do najlepszego wyjścia z sytuacji, jakie potrafiliśmy wymyślić? I tak 
było nam bardzo ciężko. Starałem się nie myśleć o teoriach, które podsunął mi James. 
W zasadzie rzeczywiście nie było ważne, którą z bliźniaczek przytula Mary. Renata czy 
Regina... A może obie, i Renata, i Regina miały wkrótce opuścić nas na zawsze. Czekała 
mnie długa noc za kierownicą, więc nie mogłem poddać się emocjom.

Zmierzch zaczął wypełzać spomiędzy pni, ale na polanie widoczność była jeszcze 

dobra.

U wylotu ścieżki pojawił się ojciec O’Donnell. Skinął na nas dłonią.
— Możesz ją odprowadzić? — poprosiła Mary. — Ja chyba nie dam rady. — Głos 

miała dziwnie zdławiony.

— Nie ma sprawy. — Wysiadłem, otworzyłem tylne drzwi. — Twink, to ja, Markie 

— odezwałem się łagodnie. — Zaraz będzie po wszystkim.

Wyciągnęła do mnie obie ręce. W jej oczach pojawił się błysk... może przebłysk zro-

zumienia? Pytanie?

Pewnie mogłem ją poprowadzić ścieżką, jakoś jednak wydało mi się to niewłaści-

we, więc wziąłem ją na ręce. Objęła mnie za szyję i kiedy tak szedłem podmokłą łąką, 
szeptała do mnie coś w bliźniaczym, taka delikatna i krucha. Miękkie słowa dziecięcej 
mowy, sekretnego języka bliźniaczek, ogrzewały mi policzek.

Podążyłem za ojcem O’Donnellem wąską ścieżką. Między drzewami było już ciem-

no. Po jakichś stu metrach otworzyła się przed nami jeszcze jedna polana, na niej stał 
klasztor.

background image

336

Był  to  niski  szary  budynek,  ukryty  w lesie  jak  w gnieździe,  otoczony  murem. 

Przypuszczam, że nie był widoczny nawet z powietrza.

— Zaczekaj tutaj — polecił mi ojciec O’Donnell.
Podszedł  do  furtki,  do  której  prowadziła  wąziutka  dróżka  wysypana  żwirem. 

Pociągnął za mosiężny łańcuch, a wtedy usłyszałem niegłośny czysty ton dzwonka po 
drugiej stronie. Chwilę później furtka się otworzyła i stanęła w niej zakonnica ubrana 
w habit.

Trwał wtedy taki moment absolutnej świeżości, który zdarza się tylko tuż przed 

wschodem słońca i tuż po jego zachodzie, kiedy świat wygląda jak drzeworyt, kiedy nie 
ma cieni.

Postawiłem Renatę na dróżce, przytuliłem na chwilkę.
— Tak będzie najlepiej, Twinkie — powiedziałem ze smutkiem. — Nie będziesz tu 

sama. Żegnaj.

Dotknęła mojej twarzy czubeczkami palców i cmoknęła mnie w policzek. A potem 

powiedziała do mnie w bliźniaczym coś, czego nie zrozumiałem, natomiast „Markie” 
zrozumiałem doskonale. Wyraźnie mnie rozpoznała, co znaczyło, że do pewnego stop-
nia jednak wiedziała, co się z nią dzieje.

Później odwróciła się i odeszła w ten stalowoszary, pozbawiony cieni zmierzch, do 

furtki, gdzie czekali ojciec O’Donnell i matka przełożona.

Widziałem wszystko bardzo wyraźnie, bo jeszcze nie zrobiło się ciemno, więc wiem 

z całkowitą pewnością, że mogę wierzyć własnym oczom. Postać Twinkie jakby się za-
mgliła i w następnej chwili Renata nie była sama. Szły do klasztoru we dwie. Na mo-
ment jeszcze się odwróciły i spojrzały na mnie. Obie były uśmiechnięte.

Ojciec O’Donnell przeżegnał się i zszedł im z drogi.
Matka przełożona wzięła je za ręce i poprowadziła do środka.
Furtkę zamknięto.
Ojciec O’Donnell, idąc dróżką w moją stronę, miał łzy w oczach. Minął mnie i po-

szedł dalej, do limuzyny.

Już miałem ruszyć za nim, gdy zaintrygowało mnie coś, co leżało na żwirowej dróż-

ce. To były dwie wstążki, niebieska i czerwona.

Schyliłem się, podniosłem obie. Wydały mi się ciepłe. Wyglądały na zupełnie nowe, 

nie  miały  żadnych  zagnieceń  ani  zabrudzeń. Właściwie  wcale  nie  byłem  zdziwiony. 
Regina i Renata pewnie jak zwykle bawiły się w ulubioną grę. I nieważne było, która jest 
która, bo zawsze były Twinkie. Zostawiły mi ten prezent pożegnalny, by mi dać znać, 
że znowu są dziećmi i że nic z tego, co się wydarzyło, nie miało dla nich najmniejszego 
znaczenia. Znowu były razem i tylko to się liczyło. Teraz już wszystko było dobrze.

Schowałem wstążki do kieszeni. Odwróciłem się i poszedłem do limuzyny, do ojca 

O’Donnella, do Mary. Powoli zapadała noc, a my nieprędko mieliśmy pójść spać.

background image

SPIS TREŚCI

Preludium 

3

ANDANTE

Ruch Pierwszy 

17

ADAGIO

Rozdział 1 

18

Rozdział 2 

32

Rozdział 3 

43

Rozdział 4 

55

Rozdział 5 

64

Rozdział 6 

76

Rozdział 7 

86

Rozdział 8 

98

Rozdział 9 

110

Rozdział l0 

120

Ruch drugi 

131

DIES IRAE

Rozdział 11 

132

Rozdział 12 

144

Rozdział 13 

155

Rozdział 14 

166

Rozdział 15 

177

background image

Ruch trzeci 

189

APPASSIONATA

Rozdział 16 

190

Rozdział 17 

199

Rozdział 18 

209

Rozdział 19 

218

Rozdział 20 

227

Rozdział 21 

237

Ruch czwarty 

247

AGNUS DEI

Rozdział 22 

248

Rozdział 23 

256

Rozdział 24 

264

Rozdział 25 

274

Rozdział 26 

284

Rozdział 27 

294

Rozdział 28 

307

Rozdział 29 

320

Koda 

328

PAWANA


Document Outline