eddings%2c+d %26+l + +pie%9c%f1+reginy JS27Z24I2GN3PPD35B4C7BN24T7BZHVELSLLH6I

background image

DAVID & LEIGH EDDINGS

PIEŚŃ REGINY

Przełożyła: Agnieszka Barbara Ciepłowska

Wydanie polskie: 2003

background image

3

Angeli oraz Pat -
za wszystkie rady dotyczące polityki i religii,
jakich mi udzieliły,
zanim wróciły do Irlandii

background image

3

Preludium

ANDANTE

Les Greenleaf oraz mój ojciec, Ben Austin, służyli w Wietnamie w tej samej jedno-

stce. Dwadzieścia pięć lat później nadal potrafili całymi popołudniami roztrząsać wo-
jenne przygody. Obaj wyrośli w Everett, miasteczku położonym sześćdziesiąt kilome-
trów na północ od Seattle. Obaj pracowali w tym samym zakładzie stolarki budowla-
nej.

Poza tym wszystko ich dzieliło. Mój ojciec w zakładzie był traczem, Les — szefem.

Les Greenleaf był katolikiem, republikaninem i członkiem Narodowego Stowarzyszenia
Pracodawców; mój tata — metodystą, demokratą i działaczem związków zawodowych.
Les Greenleaf lokował pieniądze i grał na giełdzie, tata żył od wypłaty do wypłaty.
Znajdowali się po przeciwnych stronach grubego i wysokiego muru.

Tymczasem wojenne braterstwo zdołało pokonać wszelkie przeszkody. Najwyraźniej

człowiek mocno się przywiązuje do kumpla, który pod obstrzałem osłania mu rufę.

¬ ¬ ¬

Wróćmy do lat sześćdziesiątych. W tamtym czasie każdy młody człowiek unikał

powołania do służby wojskowej oraz wyjazdu na wojnę w Wietnamie. Dzieciaki z boga-
tych domów mogły się postarać o odroczenie ze względu na studia, jeśli były wystarcza-
jąco inteligentne, żeby się dostać do college’u, ale dzieciaki z klasy pracującej nie miały
tak luksusowego wyjścia.

Les i mój tata ukończyli szkołę średnią w 1967. Tata od razu ożenił się ze śliczną

Pauline Baker, swoją szkolną miłością, i zaczął pracę w zakładach Greenleafa.

Natomiast Les Greenleaf zapisał się na uniwersytet w Waszyngtonie, został duszą

towarzystwa i specjalistą od imprezowania. Wyrzucono go pod koniec drugiego roku.

Mój tata któregoś razu po sprzeczce z mamą, chcąc jej udowodnić, że jest czło-

wiekiem niezależnym, wstąpił do armii. Pewnie by tego nie zrobił, gdyby był trzeźwy.
Szczęśliwie zostało mu tyle przytomności umysłu, że zaciągnął się tylko na dwa lata, za-
miast zwyczajowych sześciu.

background image

4

5

Jak się potem okazało, Les Greenleaf trafił do wojska tego samego dnia, więc roz-

poczęli służbę razem.

Podczas tamtej drobnej, a brzemiennej w skutki sprzeczki moja mama była od nie-

dawna w ciąży, co w pewnym stopniu tłumaczyło, dlaczego okazała się wyjątkowo mało
tolerancyjna.

Tak czy inaczej Ben i Les poszli na wojnę, a moja mama została w domu, obrażona

na cały świat.

Miałem jakieś półtora roku, gdy wrócili. Byłem między gośćmi zaproszonymi na

ślub pana Lestera Greenleafa i panny Ingi Wurzberger. Jako jedyny przespałem calutką
ceremonię. Inga, bardzo typowa Niemka, chyba z Bawarii, pilnie studiowała na uniwer-
sytecie, gdy Les skupiał się na oblewaniu kolejnych egzaminów. Ślub miał miejsce w ko-
ściele katolickim, gdzie mój tata nie czuł się zbyt swobodnie, ale przyjaźń, jak zwykle,
zwyciężyła wszelkie przeszkody.

Inga i moja mama szybko znalazły wspólny język, więc kiedy byłem jeszcze berbe-

ciem, zaczęliśmy często odwiedzać Greenleafów w ich fantastycznym domu wybudo-
wanym w szykownej dzielnicy Everett. Ponieważ w tamtych czasach byłem absolutnie
rozkoszny, zawsze podczas tych wizyt stanowiłem centrum uwagi i nie przeczę, dosyć
mi się to podobało.

Ten dobry czas skończył się raptownie w roku 1977, gdy Inga napęczniała, a następ-

nie wydała owoc — bliźniaczki Reginę i Renatę, które bezapelacyjnie przejęły pałeczkę
w dziedzinie wzbudzania zachwytów. Szczerze mnie zasmuciła taka odmiana losu.

Regina i Renata były identyczne. Tak identyczne, że nawet Inga nie potrafiła ich od-

różnić. Kiedy zaczęły mówić, z początku wcale nie używały angielskiego. Podobno rze-
czą całkowicie naturalną jest tworzenie przez bliźnięta własnego języka, ale dzieci go
zapominają przed pójściem do przedszkola. Regina i Renata porozumiewały się tak
w najlepsze jeszcze w szkole średniej.

Istniała w tamtym czasie pewna zwariowana teoria mówiąca, że bliźnięta nie po-

winny być jednakowo ubierane, bo wyrosną na psychicznie skrzywione. Inga pogod-
nie ignorowała owe poglądy i podtrzymywała dawne zwyczaje, codziennie rano ubie-
rając dziewczynki w identyczne sukienki. Jedyną różnicę stanowiły wstążki: czerwona
we włosach Reginy, niebieska — Renaty. Co rano Inga uważnie sprawdzała imiona wy-
grawerowane na złotych bransoletkach dziewczynek, by się upewnić, że nie pomyliła
córek. Moim zdaniem właśnie te wstążki do włosów nasunęły dziewczynkom na myśl
coś, co rodzina Greenleafów nazywała „grą w zgadywanie bliźniaczek”. Zamieniały się
kokardami trzy, cztery razy dziennie, a gdy tylko nauczyły się odpinać klamerki branso-
letek z imionami, nikt już nie wiedział, która jest która.

Dziewczynki wykorzystywały tę „grę w zgadywanie bliźniaczek” do rozmaitych psi-

kusów, ale teraz, kiedy wracam myślą do tamtych czasów, zastanawiam się, czy przypad-

background image

4

5

kiem nie chciały nam w ten sposób powiedzieć czegoś ważnego. Śliczne blondyneczki
nie miały poczucia indywidualnej tożsamości. Chyba nigdy nie słyszałem, żeby któraś
z nich powiedziała „ja”. Regina i Renata zawsze mówiły „my”. Nawet każda z nich reago-
wała na oba imiona.

Greenleafów to irytowało, mnie natomiast nie przeszkadzało wcale. Rozwiązałem

„problem identyfikacji”, nazywając je Twinkie Twins*. Z początku trochę się na mnie za
to boczyły, ale niedługo okazało się, że przydomek najwyraźniej wpasował się w ich po-
jęcie o sobie, bo przestały w ogóle używać swych imion i zaczęły się zwracać do siebie
Twinkie albo Twink, nawet gdy używały własnego języka.

W jakiś szczególny sposób włączyło mnie to w ich prywatność. Nasze rodziny

utrzymywały bliskie kontakty od zawsze, a ponieważ byłem od dziewczynek siedem
lat starszy, traktowały mnie jak starszego brata. Wiązałem im buciki, wycierałem nosy,
naprawiałem trójkołowe rowerki. Zawsze kiedy coś popsuły, zapewniały się wzajem-
nie: „Markie naprawi”. Od czasu do czasu któraś z nich przez pomyłkę zwracała się do
mnie w języku bliźniaczym, a potem wydawały się zawiedzione, że nie rozumiałem ani
słowa.

Jako oficjalny zastępca starszego brata, przez znaczną część dzieciństwa oraz

wczesny okres dojrzewania wiele czasu spędzałem w towarzystwie Twinkie Twins.
Nauczyłem się ignorować ich nieszczególnie grzeczny nawyk: szeptały sobie wzajemnie
do ucha, chichocząc i rzucając na mnie chytre spojrzenia. Zanim przeszedłem do gim-
nazjum, zanim nastąpił w moim życiu ten przełomowy moment, który dla większości
nastolatków jest porównywalny z doświadczeniem natury religijnej — byłem w znacz-
nym stopniu uodporniony na ich wybryki.

¬ ¬ ¬

W maju, drugiego roku nauki w drugiej w moim życiu szkole, skończyłem szesna-

ście lat i zdobyłem prawo jazdy. Ojciec stanowczo oznajmił, że rodzinny samochód nie
będzie dla mnie dostępny, ale też obiecał sprawdzić w siedzibie związku, czy znajdzie
się jakaś praca na lato dla młodego człowieka. Nie miałem dużej nadziei, lecz tego dnia
wrócił do domu ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy.

— Znalazłem ci pracę w tartaku, Mark — oznajmił.
— Poważnie? — ucieszyłem się.
— Poważnie. Już od poniedziałku, jak tylko skończy się rok szkolny, możesz iść do

roboty.

— Co będę robił?
— Ciągnął łańcuch.
— Nie rozumiem.

*Tyle co: jasne, lśniące bliźniaczki (wszystkie przypisy tłumaczki).

background image

6

7

— I niech tak lepiej zostanie.
A dlaczego, zrozumiałem, kiedy wstąpiłem do związku zawodowego i zacząłem

pracować. Dowiedziałem się także, dlaczego zawsze były wolne miejsca przy zielonym
łańcuchu. W tartaku przerabiano pnie na deski. Najpierw ogromne sosny przez sześć
do ośmiu tygodni leżakowały w stawie, wchłaniając słoną wodę, przez co stawały się
bardzo, ale to bardzo ciężkie i tak nasiąknięte, że w czasie cięcia piłą bryzgały deszczem
kropel na wszystkie strony jak zepsuty prysznic. Potem ociekające wodą deski wyjeż-
dżały z tartaku na szerokiej taśmie rolek, nazywanej zielonym łańcuchem. Były chro-
powate, najeżone drzazgami i ciężkie jak ołów. „Ciągnięcie łańcucha” oznaczało podno-
szenie tych surowych dech z taśmy i układanie ich w sagi. Jest to zdecydowanie mało
przyjemne zajęcie. W nowocześniejszych tartakach instaluje się maszyny, które sortują,
przeciągają i układają drewno, ale tartak, w którym pracowałem tamtego lata, nie zmie-
nił się specjalnie od lat dwudziestych, więc trzeba było wszystko robić jak za dawnych
czasów. Nie bardzo mi się podobała ta robota, lecz naprawdę chciałem mieć własny sa-
mochód, więc jakoś wytrwałem.

Do tamtej pory byłem — w najlepszym wypadku — uczniem dość przeciętnym,

ale po lecie osiemdziesiątego szóstego moje zwyczaje uległy zmianie. Można by nawet
napisać na ten temat jakąś rozprawę psychologiczną, choćby pod tytułem „Siła moty-
wacyjna zielonego łańcucha”. Ja powiem tylko, że od jesieni stałem się znacznie pilniej-
szym uczniem.

Ciągnięcie łańcucha rzeczywiście pozwoliło mi zarobić na własny samochód, a było

to bardzo ważne dla szesnastolatka o gorącej głowie, jako że w jego otoczeniu naczelna
zasada głosiła: „Jeśli nie masz swoich czterech kółek — jesteś nikim”. Twinkie Twins nie
były pod szczególnym wrażeniem mojego porysowanego czarnego dodge’a rocznik 74,
ale przecież nie kupiłem go po to, żeby robić wrażenie akurat na nich. Chodziły dopiero
do trzeciej klasy i z założenia niewarte były mojej uwagi. Nadal miały jasne włosy, były
pulchne, pucołowate i chichotały z byle powodu.

¬ ¬ ¬

W cudownie słonecznym okresie mojego dorastania czas pędził jak szalony. Zanim

się obejrzałem, nadszedł dzień promocji. Złowieszcza perspektywa ciągnięcia łańcu-
cha znowu stanęła mi przed oczami, ale w tym punkcie mojego życia wkroczył do
akcji stary dobry Les Greenleaf. Na pewno odbyła się niejedna zakulisowa rozmowa,
skoro zaraz po tym, jak ukończyłem szkołę, okazało się „przypadkiem”, że właśnie jest
wolne miejsce w fabryce drzwi. Tata zaprowadził mnie tam uzbrojonego w reaktywo-
waną kartę związku zawodowego. W poniedziałek, zaraz po zakończeniu roku szkolne-
go, rozpocząłem pracę w zakładach Greenleafa. Zostałem robotnikiem. Nawet chodzi-
łem na zebrania związkowe.

background image

6

7

Myślę, że zwrotnym punktem mojego pierwszego roku w fabryce produkują-

cej drzwi był dzień, kiedy wszystkie dzieciaki w Everett poszły do szkoły — a ja nie.
Rozkoszowałem się tym prawie cały tydzień. Potem stopniowo zaczęło do mnie docie-
rać, że brakuje mi szkoły. Że strach przed zielonym łańcuchem, którego nabawiłem się
w czasie wakacji po drugiej klasie, przeobraził mnie na następne dwa lata w pojętnego
i pilnego ucznia. I że teraz, skończywszy szkołę, nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić.
Fabryka drzwi zajmowała mi tylko czterdzieści godzin tygodniowo, a tata bezustannie
okupował telewizor ustawiony na kanały sportowe. Tymczasem ja zawsze byłem głę-
boko przekonany, że świat się nie skończy, jeśli Seahawks z Seattle nie zdołają zwyciężyć
w rozgrywkach pucharowych. Żeby zapełnić puste godziny, zacząłem czytać i do lata
1990 przebrnąłem przez znaczną część niemałego księgozbioru biblioteki publicznej.

Dla zabicia czasu zacząłem tej jesieni uczęszczać na jakiś kurs wieczorowy organi-

zowany w miejscowym college’u i ukończyłem go jako najlepszy. Trochę się zdziwiłem,
że to takie łatwe.

W czasie semestru zimowego zapisałem się na inny kurs, który okazał się jeszcze ła-

twiejszy.

Tej samej zimy dłuższy czas chodziłem z jedną dziewczyną z college’u, w semestrze

wiosennym też byliśmy razem. Latem jednak zerwaliśmy, a ja zacząłem traktować kursy
jako swego rodzaju hobby. Nie stawiałem sobie żadnego konkretnego celu akademic-
kiego, można by powiedzieć, że specjalizowałem się we wszystkim.

„1001 specjalizacji” — niezły temat kursu, prawda?
Tak to trwało dwa lata, w czasie których zgromadziłem dość imponujący zasób

wszelkich wiadomości. Tata nie komentował moich poszukiwań w świecie nauki, ale
doglądał postępów.

Ponownie zapachniało intrygą w końcu listopada 1992. Na Święto Dziękczynienia

zostaliśmy zaproszeni do Greenleafów, a kiedy już za dużo zjedliśmy, mój tata i szef
wdali się w dyskusję, jak rozumiem, świetnie zaaranżowaną, dotyczącą aktualnego pro-
blemu fabryki drzwi. Pracowały tylko cztery piły, trzeba było redukować zamówienia,
bo każda piła mogła ciąć określoną, niewystarczającą ilość drzewa w czasie ośmiu go-
dzin. Oznaczało to, że szef musiał płacić za nadgodziny, co z początku bardzo się po-
dobało traczom, ale kiedy przeszło w zwyczaj, wzbudziło pomruki niezadowolenia na
temat dziesięcio- albo nawet dwunastogodzinnego dnia pracy. Rozwiązanie było naj-
prostsze pod słońcem. Nazywa się ono pracą na zmiany. Potrzebny był jeden robotnik
pracujący od czwartej po południu do wpół do pierwszej w nocy. Pięciu pracowników
przy czterech piłach wystarczyło, żeby szef nie musiał kupować nowej piły ani płacić
nadgodzin.

Zgadnijcie, kto został wybrany na tę nocną zmianę. I kto miał mnóstwo wolnego

czasu akurat wówczas, gdy w Community College w Everett odbywały się normalne
zajęcia. I kto został zmuszony do podjęcia nauki w zwykłym trybie. I kto jako jedyny
obecny przy rozmowie u Greenleafów nie miał pojęcia, do czego to wszystko zmierza.

background image

8

9

Zgadliście.
Moim zdaniem największy ubaw miały z tego Twinkie Twins. Były już w pierwszej

klasie gimnazjum, ale znowu zaczęło się szeptanie w mowie bliźniąt, obrzucanie mnie
bystrym spojrzeniem, głupawe uśmieszki i chichoty.

Podczas semestru zimowego dziewięćdziesiąt dwa i wiosennego dziewięćdziesiąt

trzy wzorowo odgrywałem rolę studenta, i tak spełniłem warunki wymagane do ubie-
gania się o dyplom. Cztery lata zajęło mi osiągnięcie celu, do którego przeciętny student
dociera w dwa, ale w końcu zdobyłem BA* i BSc* w pełnej chwale. Skończyłem w za-
sadzie profil humanistyczny, ale wsparty mnóstwem „kursów o wszystkim i o niczym”,
które zupełnie do niego nie pasowały.

Przeszedłem przez ceremonię płaszcza i kapelusza, podczas której wśród publicz-

ności obecni byli zarówno Austinowie, jak i Greenleafowie, a po uroczystości wrócili-
śmy do rezydencji Greenleafów na kolejną sesję z serii „pokierujmy Markiem we wła-
ściwy sposób”, podczas których zwykle byłem w mniejszości liczonej sześć do jednego.

Natarcie rozpoczęła Inga Greenleaf.
— Czyś ty się w ogóle zastanawiał, co robisz, Mark? — zapytała, wymachując odpi-

sem moich osiągnięć. — Oceny masz bardzo dobre, ale połowa kursów, na jakie uczęsz-
czałeś, nie jest nawet luźno związana z profilem humanistycznym.

— Kiedy na nie chodziłem, nie wiedziałem jeszcze, czym to się skończy — wyja-

śniłem. — Szedłem, gdzie się dało. Dopiero mniej więcej po roku zdecydowałem się na
profil humanistyczny.

— Zostały ci dość istotne luki. Dowiadywałam się na uniwersytecie stanowym, bę-

dziesz musiał latem nadrobić zaległości. Les rozmawiał z kilkoma bankami, twoje oceny
pozwalają ci na zaciągnięcie pożyczki studenckiej.

Zerknąłem na tatę. Dyskutowaliśmy na ten temat już od jakiegoś czasu. Lekko po-

kręcił głową.

— Nic z tego, Ingo — odezwałem się głosem bez wyrazu. — O pożyczce studenc-

kiej nie ma mowy. Wcześniej czy później będę musiał spłacać z pensji hipotekę i pew-
nie jeszcze raty za samochód... mój dodge ma już swoje lata. Nie mogę do tego dorzu-
cić jeszcze pożyczki studenckiej. Nie będę odsyłał trzech czwartych wypłaty do banku
na spłatę kredytów. Poszukam sobie pracy na pół etatu, ale nie będę brał pożyczki, nie
ma mowy.

— O rety! — wykrzyknęła jedna z bliźniaczek, klaszcząc w dłonie. — Zostanie

z nami!

— Cicho, Twink! — uciszyła ją matka. Chyba nawet nie zauważyła, że użyła wymy-

ślonego przeze mnie słowa.

Szef szacował nas wzrokiem spod przeciwległej ściany.
— Jak się tak zastanowić, Mark, to już masz pracę na pół etatu.

*Bachelor of Arts, Bachelor of Science — tytuły zdobywane w college’u

background image

8

9

— A to ona nie jest na cały? — zdziwiłem się teatralnie.
— Jasne że tak — odparł z diabelskim uśmiechem. — Ale jak się człowiek postara,

może być bardziej wydajny. Jeśli będziesz chciał, na pewno opędzisz robotę w cztery czy
pięć godzin. Gdybyś z czymś nie zdążył, nadrobisz w sobotę.

— A jeśli naprawdę poważnie myślisz o zdobyciu wykształcenia, możesz mieszkać

z nami i dojeżdżać na uniwersytet — dodała mama. — Nie stać nas, żeby cię posłać na
Harvard, ale jesteśmy w stanie zapewnić ci wyżywienie i dach nad głową. Nie będziesz
musiał wynajmować pokoju ani kupować jedzenia.

— Nasz starszy braciszek jednak nas opuści — westchnęła z udawanym smutkiem

jedna z bliźniaczek.

— Wszystko, co dobre, szybko się kończy — odparowałem.
— Kto nam będzie zawiązywał buciki? — spytała druga.
— Kto nam pomoże włożyć rękawiczki?
— Dacie sobie radę — pocieszyłem je. — Bądźcie dzielne i prawe, a wszystko się

ułoży.

Jednocześnie pokazały mi języki.
— Będziesz bardzo zajęty, Mark — odezwał się Les. — Nie zostanie ci wiele wol-

nego czasu. Nie powtórz mojego błędu. Imprezowałem tak skutecznie, że na drugim
roku zostałem relegowany ze studiów.

— Nie przepadam za imprezami, szefie. Nie podnieca mnie słuchanie podpitych fa-

cetów, którzy się licytują, kto pierwszy zrobi to z Rose Bowl. Naprawdę chciałbym po-
studiować. A jeśli się nie uda, no to po sprawie.

¬ ¬ ¬

Latem nadrobiłem wszelkie zaległości i pewnego pogodnego wrześniowego ranka

wyruszyłem zapisać się na University of Washington. Przebrnąwszy przez wszystkie
biurokratyczne nonsensy, jakiś czas błądziłem po wydeptanych ścieżkach prowadzą-
cych do świątyni wiedzy, a dodam, że były to ścieżki długie, ponieważ kampus miał co
najmniej trzy kilometry w każdą stronę. Wreszcie znalazłem Padelford Hall, siedzibę
anglistyki. Zlokalizowałem interesujące mnie sale wykładowe i wróciłem do Everett, do
pracy.

Wziąłem się do roboty pełną parą, jak sugerował szef; szybko wyszło na jaw, że za-

łatwiam ją w niecałe pięć godzin. Od razu poczułem się lepiej.

Semestr zaczynał się w następny poniedziałek, pierwszy wykład, literatura ame-

rykańska, zaplanowano na ósmą trzydzieści. Gdy do sali wszedł wykładowca, zapadła
dziwna, pełna zdumienia cisza.

— To Conrad! — usłyszałem zduszony szept za plecami.

background image

10

11

— Witam państwa — zaczął siwowłosy profesor o szeleszczącym głosie. — Wasz

wykładowca przeszedł niedawno operację wszczepienia bajpasów, wobec czego w tym
semestrze będę go zastępował. Zapewne nie wszyscy mnie znają. Jestem Ralph Conrad.
— Rozejrzał się po sali. — Zrobimy teraz chwilę przerwy, żeby co bardziej nieśmiali
mogli się wycofać na z góry upatrzone pozycje.

Interesujący sposób rozpoczynania wykładu. Myślałem, że to żart, więc się roze-

śmiałem.

— Czy powiedziałem coś zabawnego? — zapytał mnie, unosząc brew.
— Trochę mnie pan przestraszył — odparłem. — Przepraszam.
— Nic się nie stało, młody człowieku — odrzekł łaskawie. — Śmiech to zdrowie.

Śmiej się, póki możesz.

Rozejrzałem się dookoła. Co najmniej połowa studentów zbierała podręczniki

i chyłkiem umykała w stronę wyjścia.

Profesor Conrad objął wzrokiem tych, którzy zostali.
— Dzielne zuchy — mruknął, po czym spojrzał na mnie. — Nadal tu jesteś, młody

człowieku? — zdziwił się niegłośno.

Jego pewność siebie zaczęła mnie irytować.
— Przyszedłem tu, żeby się uczyć — odparłem. — Nie po to, żeby mieć z kim cho-

dzić na imprezy, i nie po to, żeby podrywać dziewczyny. Jestem gotów podjąć wyzwa-
nie, a kiedy opadnie kurz, pozostanę na polu walki.

Nie mogłem powiedzieć nic głupszego. Szybko się przekonałem, że staruszek był

nie do zdarcia. Jeździł na mnie jak na łysej kobyle, to prawda, ale przetrwałem wszyst-
ko. Był zagorzałym zwolennikiem starej teorii dowodzącej bezdyskusyjnej wyższości ta-
lentu nad innymi przymiotami. Gardził określeniem „postmodernistyczny”, a kompu-
tery uważał za diabelski wynalazek.

Miewał też chwile słabości — gdy rzewnie wspominał „stare dobre czasy”, kiedy to

anglistyka mieściła się w uświęconym, choć mocno zrujnowanym Parrington Hall, a on
uczęszczał na wykłady legendarnych profesorów, takich jak Ebey, Sophus Winther czy
E.E. Bostetter.

Twardo trzymałem się swojego postanowienia o podjęciu wyzwania; zdawało mi

się nawet, że dzięki tej postawie zyskałem odrobinę niechętnego szacunku ze strony po-
strachu wydziału. Nie posunąłbym się aż do tego, by stwierdzić, że byłem na tym kursie
prymusem, ale udało mi się z profesora Conrada wydusić notę A.

Na początku semestru zimowego zaskoczyła mnie wiadomość, że dostałem przy-

dział do nowego opiekuna naukowego — i to na jego żądanie.

Zgadujecie, kto był tym opiekunem?
— Panie Austin, udało się panu rozbudzić we mnie ciekawość — wyjaśnił profe-

sor Conrad, gdy spytałem go, po co zadawał sobie ten trud. — Studenci, którzy pracują
w okresie nauki, wybierają zwykle kierunek studiów odpowiadający ich karierze zawo-
dowej. Co panu kazało zgłębiać anglistykę?

background image

10

11

Wzruszyłem ramionami.
— Lubię czytać, a jeśli mogę dzięki temu zarabiać na życie, to tym lepiej.
— Co pan planuje? Zostać nauczycielem?
— Prawdopodobnie. Chyba że się zawezmę i napiszę największą powieść amery-

kańską.

— Czytałem pańskie prace, panie Austin — rzekł oschle. — Aby osiągnąć taki cel,

musiałby pan przejść bardzo długą drogę.

— To nic w porównaniu z ciągnięciem łańcucha.
— Nie rozumiem.
Wyjaśniłem mu. Wydawał się poruszony.
— Naprawdę ktoś jeszcze robi coś takiego?
— To się nazywa „zarabiać na chleb”. Jestem tutaj, bo nie chcę ciągnąć łańcucha

nigdy więcej, szefie.

Chyba nikt nigdy nie nazwał go „szefem”, bo nie bardzo wiedział, jak ma to przy-

jąć.

Zanim skończył się semestr zimowy, życie pracującego studenta zmieniło się dla

mnie w rutynę. Sporadycznie brakowało mi snu, ale zwykle mogłem sobie pofolgować
w weekendy.

Potem był semestr wiosenny i wakacje. Przez całe lato pracowałem, żeby zebrać tro-

chę kasy. W ciągu roku akademickiego parę razy było krucho z gotówką.

Twinkie Twins znalazły się w ostatniej klasie, bezsprzecznie rozkwitły. Włosy miały

chyba jeszcze jaśniejsze, pewnie za sprawą chemii, a oczy intensywnie niebieskie. Były
także w posiadaniu kilku innych atrybutów, które przyciągały uwagę męskiej części
szkoły.

Spoglądając wstecz, jestem niekiedy zaskoczony, że nigdy nie miałem kosmatych

myśli na temat bliźniaczek. Naprawdę były fantastyczne — wysokie, blond, świetnie
zbudowane, a w dodatku potrafiły patrzeć dziwnie wyzywająco. Pewnie dlatego się
nimi nie interesowałem, że były dla mnie istotą mnogą. Zawsze myślałem o nich „one”,
nigdy „ona”.

Jak słyszałem, chłopcy z ich szkoły nie mieli tego problemu, toteż bliźniaczki były

rozchwytywane. Skarżono się jedynie na to, że nie sposób ich rozdzielić.

Na drugim roku studiów wreszcie zmierzyłem się z „Moby Dickiem”. Pierwsze

zdanie: „Imię moje: Izmael”, a potem kultowe „po tom tylko zbiegł, by wam dać świa-
dectwo”* poruszają w moim sercu najczulsze struny. Kapitan Ahab mnie przerażał.
Obsesyjna potrzeba mszczenia się na białym wielorybie plasowała go w jednym rzędzie
z Hamletem i Otellem.

„Moby Dick” był czytany od deski do deski przez pokolenia studentów lepszych niż

ja i szczerze mówiąc, nie miałem ochoty na odgrzewane danie w ramach pracy wień-

*Tłumaczył Bronisław Zieliński.

background image

12

13

czącej fakultet. Naszym promotorem był, rzecz jasna, profesor Conrad, a ja miałem
dziwną pewność, że każdą próbę przedstawienia wcześniejszych opracowań książki
w nowej szacie poczyta sobie za osobistą obrazę.

Wtedy natknąłem się na interesującą informację. Okazało się, że Melville, w czasie

gdy pisał „Billy’ego Budda”, stale wypożyczał z Biblioteki Publicznej Nowego Jorku „Raj
odzyskany” Miltona. Zacząłem dostrzegać pomiędzy tymi dwiema pozycjami zastana-
wiające podobieństwa.

Profesor Conrad uznał tę ideę za dość interesującą.
— Taki temat nie da panu doktoratu z filozofii, panie Austin — stwierdził — ale na

MA* powinno od biedy wystarczyć.

— Mam pisać pracę, szefie? — spytałem.
— Koniecznie, panie mądraliński — oznajmił bez osłonek.
— Mądraliński?
— Chyba najwyższy czas, żeby pan wracał do Everett, robota czeka — zirytował się

w końcu.

Tego wieczoru, obrabiając kolejne drzwi w zakładach Greenleafa, rozważałem kwe-

stię pisania pracy naukowej. Był to krok tak czy inaczej nieunikniony. Ukończenie an-
glistyki bez tytułu odsuwało mnie na nie więcej niż dwa kroki od zielonego łańcucha.
Z tytułem magistra pewnie dostałbym pracę nauczyciela w miejscowym college’u. Była
to przyjemność dyskusyjna, bo jakoś nigdy mnie nie ciągnęło do uczenia, ale zawsze
coś.

Chodziłem w tamtym czasie z jedną dziewczyną; kiedy jej powiedziałem, że zamie-

rzam zostać na studiach, uszła z niej cała para. Chyba miała nadzieję szybko stanąć na
ślubnym kobiercu, co jedynie stanowiło dowód, że nie rozumiała twardych reguł rzą-
dzących światem. Jej ojciec był biznesmenem w Seattle, mój — robotnikiem w Everett.
Nie chciałbym się wydać zwolennikiem marksizmu, ale stary Karol co do jednego miał
rację: rzeczywiście istnieją realne różnice pomiędzy klasami. Dzieciak z bogatej rodziny
nie musi traktować wykształcenia zbyt poważnie, bo ma wiele innych możliwości do
wyboru. A dzieciak z klasy pracującej ma jedną szansę na zdobycie wykształcenia i nie
może pozwolić, żeby mu w tym cokolwiek przeszkodziło, wliczając dziewczyny oraz
ślub. Narodziny pierwszego dziecka prawie zawsze oznaczają, że człowiek do końca
życia będzie ciągnął łańcuch. Rzeczywistość potrafi być wyjątkowo paskudna.

¬ ¬ ¬

Sprawia mi to ogromny ból, więc opowiem krótko. Wiosną 1995 bliźniaczki zo-

stały zaproszone na kolejne „przyjęcie piwne”. Tym razem zorganizowane na plaży nie-
daleko Mukilteo, na południe od Everett. Nie mam pewności, kto akurat wtedy dostar-

*Master of Arts — jeden z tytułów zdobywanych na uniwersytecie.

background image

12

13

czył beczki z piwem, ale to nie jest ważne. Dzieciaki jak zwykle rozpaliły ognisko, z cza-
sem miały coraz bardziej zaczerwienione oczy i robiły coraz więcej hałasu. Było ich tam
czterdzieścioro, może pięćdziesięcioro, świętowali nadchodzący koniec roku, zbliżające
się rozdanie dyplomów. Około północy atmosfera zaczęła gęstnieć. Doszło do paru rę-
koczynów, coraz więcej par znikało w ciemnościach. Mniej więcej wtedy Regina i Re-
nata zdecydowały, że czas wracać do domu. Opuściły przyjęcie po angielsku, wsiadły
do swojego nowego pontiaka — dyplomowego prezentu od rodziców — i ruszyły do
Everett.

Regina, dominująca w tym tandemie, prawdopodobnie usiadła za kierownicą.

Renata także miała prawo jazdy, ale właściwie nigdy nie prowadziła. Pojechały skrótem
wijącym się przez Forest Park. W pobliżu ogrodu zoologicznego złapały gumę.

Według policji przypuszczalna kolejność zdarzeń była następująca: Regina wysia-

dła z samochodu i poszła do zoo, żeby stamtąd zadzwonić po pomoc. Renata czekała
w pontiaku, aż po jakimś czasie poszła szukać siostry.

Następnego ranka odnaleziono bliźniaczki w pobliżu ogrodu. Jedna była martwa.

Zgwałcona i zadźgana jakimś ostrym narzędziem. Druga siedziała obok ciała, z wyra-
zem kompletnego ogłupienia na twarzy. Na pytania policji odpowiadała w języku, któ-
rego nikt nie rozumiał.

¬ ¬ ¬

Wszelkie czynniki oficjalne — gliniarze z różnych wydziałów, śledczy, koroner

i tak dalej — przesłuchiwały państwa Greenleafów intensywnie, jednak dowiedziały
się niewiele. Rodzice dziewcząt byli zdruzgotani, ale nie mogli w niczym pomóc. Nigdy
nie umieli przetłumaczyć prywatnego języka córek. Nie potrafili ich nawet rozróżnić.
Wobec tego, gdy gliniarze odkryli, że to Regina była osobowością dominującą, przyjęli,
iż ona została zamordowana, a Renata oszalała.

Tyle że nikt nie potrafił tego udowodnić. Okazało się, że odciski stóp, rutynowo

pobierane od wszystkich noworodków, zaginęły gdzieś w archiwach szpitala w Everett,
a identyczne bliźnięta mają identyczne DNA. Logicznie wnioskując, należało dojść do
wniosku, iż to najprawdopodobniej Regina straciła życie, ale też logika nie wystarczała
do wypełnienia dokumentów.

Greenleafowie mało nie zemdleli, kiedy zobaczyli, że ich córka została w oficjalnych

raportach odnotowana jako „niezidentyfikowana biała kobieta”.

Ta, która przeżyła, nadal odpowiadała na wszystkie pytania w języku bliźniaczek,

więc w końcu rodzice, nie mając innego wyjścia, umieścili ją w pewnym sanatorium,
prywatnym zakładzie dla psychicznie chorych. Oczywiście musieli w tym celu wypeł-
nić papiery — arbitralnie określili córkę jako Renatę, choć przecież nie wiedzieli tego
na pewno.

background image

14

15

Sprawa morderstwa pozostała nierozwiązana.
Moi rodzice i ja byliśmy, oczywiście, na pogrzebie, ale niestety nie odczuliśmy żad-

nej „ulgi”, o jakiej opowiadają pracownicy pomocy socjalnej, bo nie mieliśmy pewności,
którą z dziewcząt pochowaliśmy.

Tamtego lata nie widywaliśmy szefa na terenie fabryki zbyt często. Zanim stracił

obie córki, zwykle bywał na placu składowym kilka razy dziennie. Po pogrzebie więk-
szość czasu spędzał w biurze.

¬ ¬ ¬

W sierpniu tego samego roku spotkała mnie jeszcze bardziej osobista tragedia.

W piątkowy wieczór moi rodzice wybrali się do Greenleafów, a wracając, natrafili na to,
co gliny nazywają „niebezpiecznym pościgiem”. Jakiś miejscowy pijak, któremu po ko-
lejnym aresztowaniu za „prowadzenie pojazdu w stanie upojenia alkoholowego” ode-
brano prawo jazdy, nawalił się w którymś podmiejskim barze jak stara brama. Patrol
drogowy dostrzegł brykę, którą woziło od krawężnika do krawężnika po całej szero-
kości Colby Avenue, jednej z głównych ulic Everett. Kiedy moczymorda usłyszał sy-
renę i zobaczył pulsujące czerwone światło za tylnym zderzakiem, najwyraźniej przy-
pomniał sobie ostrzeżenie sędziego odbierającego mu prawo jazdy. Perspektywa dwu-
dziestu lat w kiciu musiała go przerazić jak diabli, bo wcisnął gaz do dechy. Gliniarze ru-
szyli za nim, jakżeby inaczej. Ochlapus wypadł na skrzyżowanie na czerwonym świetle
i staranował moich staruszków. Miał wtedy na liczniku jakieś sto osiemdziesiąt. Zginęli
w tym zderzeniu wszyscy troje.

Wyłączyłem się z życia na jakiś tydzień, więc Les Greenleaf zajął się przygotowa-

niami do pogrzebu, wszystkimi formalnościami i załatwianiem spraw z towarzystwami
ubezpieczeniowymi.

Zdążyłem się już zapisać na semestr jesienny, ale zadzwoniłem do profesora Conrada

i poprosiłem o przeniesienie pracy naukowej na semestr zimowy. Tata był na tyle zapo-
biegliwy, że ubezpieczył hipotekę, więc nasz skromny domek na północy Everett, nieob-
ciążony żadnymi balastami finansowymi, należał teraz do mnie, w dodatku dzięki po-
lisom ubezpieczeniowym na życie obojga rodziców otrzymałem sporą sumę w gotów-
ce. Les Greenleaf zasugerował mi kilka inwestycji, tak więc znienacka zostałem kapita-
listą. Nie przypuszczam, żeby Bili Gates musiał się obawiać konkurencji z mojej strony,
ale przynajmniej mogłem studiować, nie zarabiając równocześnie na życie.

Wolałbym jednak zupełnie inne warunki.
Mimo wszystko nadal pracowałem w fabryce drzwi. Nie dla pieniędzy, lecz żeby

mieć co robić. Nie chciałem siedzieć w domu, pogrążony w smutku. Zauważyłem, że fa-
ceci w podobnej sytuacji zwykle zaglądają do kieliszka. Po tym, co zdarzyło się w sierp-
niu, zdecydowanie nie przepadałem za pijakami ani nie śpieszyłem się, żeby dołączyć
do grona wiecznie ubzdryngolonych.

background image

14

15

Tej jesieni często jeździłem do Seattle. Za każdym razem, kiedy się tam zjawiałem,

robiłem maleńki kroczek naprzód w swojej pracy na temat teorii dotyczącej Melville’a
i Miltona. Im bardziej się zagłębiałem w „Raj odzyskany”, tym mocniejsze zyskiwałem
przekonanie, że był on w dużym stopniu pierwowzorem „Billy’ego Budda”.

Chyba pod koniec października do państwa Greenleafów — i do mnie — dotarła

dla odmiany dobra wiadomość. Renata (uznaliśmy już wtedy za niemal całkowity pew-
nik, że w prywatnym sanatorium przebywa właśnie Renata) wreszcie się przebudziła.
Przestała używać wyłącznie mowy bliźniaczek, zaczęła odpowiadać na pytania po an-
gielsku.

Częste spotkania z doktorem Fallonem, szefem personelu w tym prywatnym zakła-

dzie, zaowocowały między innymi informacją, że istnienie osobistego języka bliźniaków
jest zjawiskiem powszechnym. Tak powszechnym, że nawet zyskało naukową nazwę:
kryptolalia. Doktor Fallon uświadomił nam, że występuje ono u rodzeństwa z nieomal
każdej ciąży mnogiej. Sekretna mowa bliźniaków nie jest szczególnie skomplikowa-
na, ale na przykład pięcioraczki potrafią już wymyślić język naprawdę złożony, którego
słownik i reguły gramatyczne mogłyby mieć objętość kilku tomów.

Pierwsze zdanie wypowiedziane przez Renatę w ogólnie zrozumiałym języku zdra-

dziło od razu, że nie doszła jeszcze do siebie. Jeżeli pacjent odzyskuje przytomność i py-
ta: „Kim jestem?”, zwykle wzbudza natychmiastową czujność psychiatrów.

Prywatne sanatorium, gdzie była leczona, znajdowało się w Lake Stevens. W pewne

deszczowe niedzielne popołudnie pojechałem tam w odwiedziny, razem z Ingą i Le-
sem.

Budynek kliniki, ukryty pomiędzy drzewami, stał nad brzegiem jeziora, na obsza-

rze wielkości jakichś dwu hektarów. W wysokim ogrodzeniu była tylko jedna brama
pilnowana przez strażnika. Klinika nie budziła wątpliwości, jakiego rodzaju jest insty-
tucją, lecz sprawiała miłe wrażenie. Typowe miejsce, gdzie bogacze mogli ukryć krew-
nych, którzy sprawiali kłopoty.

Doktor Wallace Fallon, lekko łysiejący mężczyzna po pięćdziesiątce, miał biuro

zdolne onieśmielić każdego. Poprosił nas, żebyśmy nie wywierali na Renatę żadnego
nacisku.

— Czasami wystarczy, by pacjent zobaczył znajomą twarz lub usłyszał jakieś zapa-

dłe w pamięć słowa. Dlatego właśnie poprosiłem państwa o przyjazd. Musimy jednak
być wyjątkowo ostrożni. Mam absolutną pewność, że amnezja Renaty stanowi ucieczkę
przed śmiercią siostry. Pacjentka nie jest jeszcze gotowa stawić czoła tym zdarzeniom.

— Ale odzyska pamięć? — spytała Inga.
— Nie sposób teraz niczego stwierdzić z całkowitą pewnością. Mam nadzieję, że

państwa wizyta pomoże Renacie zacząć odzyskiwać pamięć... a przynajmniej okruchy
pamięci. Jestem przekonany, że nie będzie wiedziała, co się przydarzyło siostrze. Te fakty

background image

zostały całkowicie wymazane z jej wspomnień. Proponuję, żeby państwo nie przeciągali
wizyty. Rozmowa powinna być lekka i dotyczyć tematów ogólnych. Podałem pacjentce
nieznaczną dawkę środków uspokajających, będę ją uważnie obserwował. Jeżeli zacznie
się denerwować, trzeba będzie zakończyć odwiedziny.

— A może hipnoza by ją wyciągnęła z amnezji? — spytałem.
— Prawdopodobnie, ale nie jest to zasadniczy cel w tej chwili. Utrata pamięci jest

azylem, którego Renata bardzo teraz potrzebuje. Trudno powiedzieć, jak długo po-
trwa taka sytuacja. Znane są przypadki amnezji, gdy nie udaje się przywrócić choremu
pamięci w ogóle. Taka osoba często żyje jak każdy z nas, tyle że nie ma wspomnień.
Niekiedy pacjent odzyskuje pamięć selektywną. Jedne fakty pamięta, innych sobie nie
przypomina. Trudno prognozować, jak będzie w przypadku Renaty.

— Chodźmy do niej — przerwała Inga raptownie.
Doktor Fallon kiwnął głową i wyprowadził nas ze swojego biura. Ruszyliśmy kory-

tarzem.

Pokój Renaty był dość duży i komfortowo urządzony. Wszystko, co ją otaczało, zo-

stało stworzone w jednym celu: miało wywoływać poczucie spokoju i bezpieczeństwa.
Miękki dywan w soczystych barwach, tradycyjne umeblowanie, zasłony w kolorze błę-
kitnym. Pokój hotelowy tej klasy kosztowałby zapewne jakieś sto dolarów za noc.

Renata siedziała w wygodnym fotelu bujanym przy oknie i niewidzącym wzrokiem

patrzyła na deszcz marszczący powierzchnię jeziora.

— Renato — odezwał się doktor Fallon łagodnie — przyszli twoi rodzice, przypro-

wadzili przyjaciela.

Uśmiechnęła się mglisto.
— Bardzo się cieszę — odparła niewyraźnie.
Pojęcie doktora Fallona o „niewielkiej dawce” środków uspokajających najwyraź-

niej znacznie różniło się od mojego. Moim zdaniem Renata została naszpikowana uspo-
kajaczami po uszy. Bez większego zainteresowania spojrzała na rodziców. Nie dała żad-
nego znaku, że ich rozpoznaje.

A potem przeniosła wzrok na mnie.
— Markie! — pisnęła radośnie. Zerwała się z fotela, podbiegła do mnie chwiej-

nym krokiem, rzuciła się w moje objęcia, płacząc i śmiejąc się jednocześnie. — Gdzieś
ty się podziewał? — pytała, przywarłszy do mnie rozpaczliwie. — Bez ciebie czułam się
okropnie samotna.

Trzymałem ją, taką zapłakaną, i patrzyłem na jej rodziców oraz doktora Fallona cał-

kowicie zbity z tropu. Sądząc z wyrazu ich twarzy, mieli nie większe pojęcie o tym, co
się dzieje, niż ja.

background image

Ruch Pierwszy

ADAGIO

background image

18

19

Rozdział 1

Co się właściwie dzieje? — spytał Les Greenleaf, gdy Renata po zastrzyku uspo-

kajającym zapadła w drzemkę, a my wróciliśmy do biura Fallona. — Powiedział pan, że
nic nie pamięta.

— Najwyraźniej amnezja nie jest tak całkowita, jak sądziliśmy — odparł Fallon,

uśmiechając się od ucha do ucha. — Możliwe, że byliśmy właśnie świadkami definityw-
nego przełomu.

— Dlaczego rozpoznała Marka, a nie nas? — Inga zdawała się urażona.
— Nie mam pojęcia — przyznał Fallon — jednak sam fakt, że w ogóle kogoś roz-

poznała, ma ogromne znaczenie. Dowodzi, że przeszłość nie jest dla niej absolutnie nie-
dostępna.

— Wobec tego odzyska pamięć? — spytała Inga.
— Na pewno przynajmniej częściowo. Jeszcze za wcześnie na dokładniejszą ocenę.

— Fallon przeniósł wzrok na mnie. — Czy będzie pan mógł zostać tutaj kilka dni?
Trudno powiedzieć dlaczego, ale najwyraźniej jest pan kluczem do pamięci Renaty,
więc chciałbym pana mieć pod ręką.

— Nie ma sprawy — zgodziłem się. — Muszę wpaść tylko na chwilę do domu, szef

mnie na pewno podrzuci. Spakuję trochę ubrań na zmianę i zaraz wracam.

— Doskonale. Chcę, żeby pan był przy Renacie, kiedy się obudzi. Pojawiła się mię-

dzy wami nić porozumienia, nie wolno jej zerwać.

Prosto z sanatorium Les z Ingą zawieźli mnie do domu. Wrzuciłem do walizki kilka

koszul i sweter, złapałem parę książek — i poprowadziłem swojego starego dodge’a
z powrotem do Lake Stevens. Nie mieściło mi się w głowie, że Renata rozpoznała tylko
mnie, wytrącało mnie to z równowagi. Przylgnęła do mnie w jakiejś dziwnej desperacji,
trochę jak rozbitek czepiający się tratwy ratunkowej.

— Moim zdaniem nie należy wtajemniczać w te plany rodziców dziewczyny, ale

chciałbym, żeby pan zamieszkał w pokoju Renaty — oznajmił Fallon, gdy z powro-
tem stawiłem się na miejscu. — Powinna zobaczyć pana od razu po przebudzeniu. Nie
wolno nam ryzykować zerwania więzi. Wszystkie pokoje są wyposażone w kamery,
więc będę was widział i słyszał. Proszę na nic nie nalegać, nie wspominać, dlaczego się
tu znalazła. Po prostu niech pan tam będzie.

background image

18

19

¬ ¬ ¬

Po zastrzyku doktora Fallona, Twink została wyłączona aż do następnego rana,

przez co zyskałem czas, żeby przemyśleć swoją rolę w tej sytuacji. Nie dałem sobie jesz-
cze rady ze smutkiem po śmierci rodziców, ale teraz miałem odsunąć na bok własne
problemy i skoncentrować się, tu i teraz, na Twink. Skoro mnie potrzebowała, to pewne
jak słońce na niebie, że jej nie opuszczę.

Przysunąłem fotel bujany do łóżka, podciągnąłem koc wysoko pod brodę i zasną-

łem.

Kiedy się zbudziłem następnego dnia rano, Renata ciągle jeszcze mocno spała, ale

trzymała mnie za rękę. Albo się przebudziła ze snu spowodowanego środkami uspo-
kajającymi i bezwiednie chwyciła cokolwiek, do czego sięgnęła dłonią, albo zrobiła to
przez sen. A może chciała wziąć za rękę właśnie mnie. Trudno powiedzieć.

Około siódmej przyniesiono śniadanie. Dotknąłem ramienia Twinkie.
— Hej, leniuchu! Pora wstawać! Słońce już wysoko.
Obudziła się, jak pragnę Boga, uśmiechnięta! Wariactwo! Nikt się nie uśmiecha o tej

godzinie!

— Przytul mnie — poprosiła.
— Jak tylko wstaniesz.
— Padalec! — rzuciła mi w odwecie, ale twarz jej promieniała.

¬ ¬ ¬

Ten pierwszy dzień był trochę dziwny. Twinkie nie spuszczała mnie z oka, ale też

cały czas miała nieobecny wyraz twarzy. Próbowałem czytać, tylko że strasznie trudno
się skoncentrować, kiedy człowiek czuje na sobie czyjeś spojrzenie.

Poza tym często i spontanicznie się do siebie przytulaliśmy.
Późnym popołudniem zajrzałem do doktora Fallona, który podpowiedział mi, bym

uprzedził Twinkie, że nie będę stałym wyposażeniem jej apartamentu.

— Powie jej pan, że musi niedługo wrócić do pracy. Trzeba jej uświadomić, że bę-

dzie pan ją często odwiedzał, ale też musi pan zarabiać na życie.

— To nie do końca prawda, panie doktorze. Mam w zapasie trochę gotówki.
— O tym proszę nie wspominać. Nie chcemy, żeby się uzależniła od pańskiej obec-

ności. Moim zdaniem najlepszym sposobem będzie stopniowe odzwyczajanie jej od
pana towarzystwa. Proszę zostać tu jeszcze kilka dni, a potem znaleźć jakiś powód, żeby
popołudniami wracać do Everett. Będziemy improwizowali, w zależności od jej reakcji.
Wcześniej czy później musi stanąć na własnych nogach.

— To pan jest specem, doktorze. Na pewno nie zrobię nic, co mogłoby ją skrzyw-

dzić.

background image

20

21

— Ona pana jeszcze zaskoczy.

¬ ¬ ¬

Po powrocie do pokoju Twinkie przeszedłem kolejną sesję uścisków. Wydawało mi

się to dziwaczne. W przeszłości nie było między mną a bliźniaczkami szczególnie bli-
skich kontaktów fizycznych, teraz miałem wrażenie, że gdziekolwiek się obrócę, czekają
na mnie jej rozłożone ramiona.

— Renata — odezwałem się wreszcie — zdajesz sobie sprawę, że tak naprawdę nie

jesteśmy sami? — Wskazałem kamerę.

— Przecież to nic z tych rzeczy. — Zlekceważyła sprawę. — Jest przytulanie i przy-

tulanie. Te sprawy nas nie dotyczą. Aha, i wolałabym, żebyś nie nazywał mnie Renatą.
Nie podoba mi się to imię.

— Tak?
— Jestem Twinkie, pamiętasz? Tylko nieznajomi nazywają mnie Renatą.

Przypomniało mi się, że jestem Twinkie, dokładnie w tej samej chwili, kiedy cię zoba-
czyłam. Z dużą ulgą uświadomiłam sobie, kim jestem naprawdę. Od tego całego „rena-
towania” niedobrze mi się robi.

— Wiesz, mała, nie wybieramy sobie imion sami. Robią to za nas rodzice.
— Fatalna sprawa. Ja się nazywam Twinkie i jestem tak śliczna i milutka, że nikt mi

niczego nie odmówi.

— Tylko się nie zagalopuj — przestrzegłem ją.
— Według ciebie nie jestem śliczna i milutka? — zatrzepotała rzęsami jak przymi-

lające się dziecko.

Roześmiałem się. Nie zdołałem się powstrzymać.
— Wygrałam! — zapiała z zachwytu. A potem rzuciła uwodzicielskie spojrzenie na

kamerę. — Pana też zakasowałam, prawda, doktoreńku? — spytała kpiąco, najwyraźniej
zwracając się do doktora Fallona, który prawie na pewno nas obserwował.

— Dlaczego „doktoreńku”? — zdziwiłem się.
— Wszyscy grzeczni i sympatyczni wariaci wymyślają przezwiska dla otaczających

nas ludzi i przedmiotów. Od dawna prowadzę imponujące konwersacje z mopeńkiem
i szczotunią. Nie są to szczególnie interesujący partnerzy, ale przecież człowiek musi
czasem z kimś pogadać, no nie?

— Coś ci się chyba pokręciło.
— Jasne. Dlatego jestem w wariatkowie. Tu jest oddział dla czubków. Szajbusów

i stukniętych trzymają w innym skrzydle. Nie powinniśmy z nimi rozmawiać, bo to
kruche istotki, załamują się, gdy człowiek obrzuci je twardym spojrzeniem. Jak tu tra-
fiłam, też nie byłam zbyt mocna, ale teraz, kiedy nareszcie wiem, kim jestem naprawdę,
wszystko jest już w porządku.

background image

20

21

Mądra dziewczyna. I godna podziwu. Miałem nadzieję, że doktor Fallon patrzy.

Byłem pewien, że jej zdystansowanie się wobec prawdziwego imienia ma jakieś szcze-
gólne znaczenie. Renata i Regina stały się nieważne. Może imię Twinkie miało być jej
paszportem, biletem powrotnym do świata ludzi, którzy uważali siebie za normalnych.

¬ ¬ ¬

Posiedziałem w sanatorium jeszcze kilka dni, a potem zacząłem wychodzić z kli-

niki. W zasadzie nie znikałem na długo. Jak tylko kończyłem pracę, wracałem do Lake
Stevens.

Odkąd Renata zmieniła imię na Twink, tempo jej powrotu do zdrowia zadziwiało

nawet doktora Fallona. Najwyraźniej przemiana w Twink była czymś w rodzaju wyjścia
awaryjnego. Twinkie zostawiła za sobą Reginę razem z Renatą i z każdym mijającym
dniem zdawała się odzyskiwać równowagę.

¬ ¬ ¬

Doktor Fallon zdecydował, że pacjentka radzi sobie na tyle dobrze, iż można ją pu-

ścić do domu na krótki urlop w okresie Bożego Narodzenia.

Święta przebiegły w minorowym nastroju. Rok 1995 nie był szczególnie łaskawy

dla nikogo spośród nas. Ciotka Twink, Mary, siostra jej taty, jako jedyna okazywała ra-
dość przez cały ten długi świąteczny weekend. Zawsze uwielbiała bliźniaczki i teraz od-
mówiła traktowania Twink jak towaru z usterką — a tak właśnie traktowali córkę Les
oraz Inga. Mary gładko omijała białe plamy w pamięci Twink i rozmawiała z nią cał-
kiem normalnie. Bardzo się do siebie zbliżyły w czasie tego długiego weekendu. Dzięki
temu nabrałem odwagi, żeby poruszyć temat, który od jakiegoś czasu bardzo mnie nie-
pokoił.

Dokładnie w dzień Bożego Narodzenia wziąłem się w garść i zawiadomiłem Twink,

że nasze zwyczaje ulegną zmianie.

— Będę mieszkał w domu — powiedziałem jej — ale kończę pracę w fabryce i za-

czynam chodzić na wykłady. Nauka zabierze mi sporo czasu, więc będę cię odwiedzał
trochę rzadziej.

— Dam sobie radę — zapewniła, a potem spojrzała na mnie naiwnie szeroko otwar-

tymi oczami. — Nie znasz pewnie najświeższych wieści. Bell, niesamowicie mądry facet,
dokonał fantastycznego wynalazku. Nazwał go telefonem. Super, prawda? Przez taki te-
lefon możemy pogadać, nawet jeśli nie ruszysz się z domu.

Mary znienacka wybuchnęła śmiechem.
— Dobrze już, wygrałaś. — Czułem się trochę głupio. — Czy będziesz miała coś

przeciwko, jeśli czasem zadzwonię, zamiast przyjeżdżać?

background image

22

23

— Dopóki będę wiedziała, że ci na mnie zależy, dam sobie radę. Jestem już dużą

dziewczynką, zauważyłeś może?

— Chyba powinniście to omówić z doktorem Fallonem — podsunęła zaniepoko-

jona Inga.

— Ingo, nic mi nie będzie — zapewniła ją Renata.
Z niewyjaśnionego powodu Twink nie potrafiła zwracać się do rodziców „mamo”

i „tato”, nazywała ich po imieniu. Postanowiłem zawiadomić o tym doktora Fallona.

¬ ¬ ¬

Po świętach wróciłem na uniwersytet i zostałem słuchaczem Podyplomowego

Studium Języka Angielskiego. Wtedy właśnie przekonałem się, jak głęboko w trzewia
ziemi sięga główny budynek biblioteki. Więcej go było pod powierzchnią niż na wierz-
chu. Podyplomowe Studium Języka Angielskiego zasadzało się na nauce „Jak odnaleźć
w bibliotece to, co ci potrzebne”.

Nadal jeździłem do Everett, mimo że dwie godziny drogi w jedną stronę uszczu-

plało nieco mój czas na naukę. Prowadziłem długie rozmowy z Twink. Wytworzył się
swoisty harmonogram naszych spotkań. Zjawiałem się u niej w weekendy, a w tygo-
dniu codziennie dzwoniłem. Doktor Fallon nie był z tego powodu specjalnie uszczęśli-
wiony, ale lekarze od świrów niekiedy tracą kontakt z rzeczywistością — to pewnie ry-
zyko zawodowe.

Czasami Twink miewała przebłyski wspomnień, w których nie potrafiła doszu-

kać się sensu. Zwolnienia ze szpitala wydłużały się i następowały coraz częściej. Doktor
Fallon nie powiedział nikomu głośno, co myśli, ale moim zdaniem doszedł do przeko-
nania, że Twinkie nie odzyska pamięci.

Inga Greenleaf z charakterystyczną dla Niemki skutecznością usunęła z domu

wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu wiązało się z Reginą.

¬ ¬ ¬

Gdy rozpoczął się semestr jesienny 1996 roku, profesor Conrad zdecydował, że

nadszedł czas, bym stanął po drugiej stronie katedry, więc nakłonił mnie do zrobienia
z siebie ofiary akademickiej odmiany niewolnictwa. Nie zbierałem bawełny. Uczyłem
angielskiego dzieciaki na pierwszym roku college’u. Kurs nazywał się „Zasady tworze-
nia tekstów” i bezlitośnie odsłaniał nieomal całkowity brak tej umiejętności u młodzie-
ży. Bardzo szybko zyskałem absolutną pewność, że jeśli jeszcze raz przeczytam: „Moim
zdaniem uważam, że...” — to dołączę do Twinkie w domu wariatów.

Wytrzymałem z „Zasadami tworzenia tekstów” dwa semestry, a z nadejściem wio-

sny 1997 wziąłem się za bary z moimi tezami i udowodniłem — przynajmniej dla wła-

background image

22

23

snej satysfakcji — że „Billy Budd” był mocno wzorowany na „Raju odzyskanym”, na
co wskazywał sam Billy oraz pan Claggart, walczący ze sobą o duszę kapitana Vere.
Ponieważ Billy musiał wygrać, drobna przypowieść Melville’a nie jest tak tragiczna,
jak się zwykło uważać. Moje teorie narobiły trochę szumu na wydziale i wystarczyły,
by moja kandydatura do tytułu została przyjęta, a potem poparta odpowiednim doku-
mentem uwiarygodnionym właściwymi pieczęciami oraz podpisami.

Twink, dowiedziawszy się, że zdobyłem tytuł naukowy, znalazła sobie nową zaba-

wę: traktowała mnie z bałwochwalczą czcią. Szybko mi się znudziła ta rozrywka, ale
Twinkie miała z tego niezły ubaw, więc diabła tam!

¬ ¬ ¬

Latem w dziewięćdziesiątym siódmym wziąłem sobie wolne. Mógłbym pochodzić

na kilka kursów podczas semestru letniego, ale potrzebowałem odpoczynku, a w do-
datku Renata zmieniła status w prywatnym wariatkowie doktora Fallona na pacjenta
dochodzącego, więc chciałem być pod ręką, gdyby jej się zaczęło pogarszać. Oczywiście
Fallon nie zamierzał jej tak znowu całkowicie puszczać luzem. Twink musiała w każde
piątkowe popołudnie stawiać się u niego na godzinne spotkanie, które psychiatrzy wolą
nazywać konsultacją — sto pięćdziesiąt doków za każdą wizytę. Twink nie była z tego
powodu specjalnie uszczęśliwiona, ale skoro stanowiło to jeden z warunków jej zwol-
nienia, choć niechętnie, poddała się rygorom.

Przypuszczam, że postanowiła się zapisać na uniwersytet w jakimś stopniu z po-

wodu moich powiązań z tą instytucją. Zdenerwowała tą decyzją rodziców, ale miała już
ułożony cały plan.

— Chyba uda mi się zamieszkać z ciocią Mary — wyłuszczyła ojcu. — W końcu to

nasza krewna. Narzucanie się krewnym jest jednym z niezbywalnych ludzkich praw,
dobrze mówię?

Szef nie wyglądał na przekonanego. Jak wspomniałem, był katolikiem, a jego siostra

rozwiodła się z mężem brutalem. W dodatku często wygłaszała komentarze na temat
„tego Polaka w Rzymie”, czym bardzo go raniła.

— Może i tak — odparł wymijająco. — Najpierw zapytajmy o zdanie doktora

Fallona.

Trudno było nie zauważyć, że stary dobry Les próbował na kogoś innego przerzu-

cić ciężar odpowiedzialności za podjęcie decyzji. Ja też miałem wątpliwości co do sensu
tego pomysłu, więc zabrałem się z szefem do kliniki.

— Interesujący projekt — ocenił doktor Fallon. — Pańska córka jest zamknięta

w sobie, więc studenckie towarzystwo może jej pomóc. Jedynym problemem, jaki do-
strzegam, jest stres związany z regularnym uczęszczaniem na wykłady, pisaniem prac
oraz testów. Nie mam pewności, czy jest już na to gotowa.

background image

24

25

— Mogłaby ze dwa semestry być wolnym słuchaczem — zaproponowałem.
— Jak to? — Les wydawał się zdziwiony.
— Wygląda to tak samo jak na studiach — wyjaśniłem. — Uczeń college’u przycho-

dzi na zajęcia i słucha wykładów. Twink nie musiałaby pisać prac, zaliczać sprawdzia-
nów ani zdawać testów, ponieważ nie musiałaby zdobywać promocji. To by chyba wy-
eliminowało stres, doktorze?

— Zapomniałem o takiej możliwości — przyznał Fallon.
— Mało kto z niej korzysta — zauważyłem. — Rzadko się spotyka kogoś, kto chodzi

do szkoły dla przyjemności, ale Twink jest w wyjątkowej sytuacji. Sprawdzę, jak trzeba
się do tego przygotować.

— Takie wyjście rzuca na sprawę zupełnie nowe światło — ocenił Fallon. — Renata

zyska szansę wzbogacenia swoich doświadczeń towarzyskich bez niepotrzebnego stre-
su. Kim jest z zawodu pańska siostra, panie Greenleaf?

— Gliniarzem.
— Policjantką? Naprawdę?
— Nie biega po ulicy z pałką i spluwą — wyjaśnił Les. — Jest dyspozytorką w ko-

misariacie północnego okręgu Seattle. Pracuje zwykle na nocną zmianę, więc za dnia
głównie sypia, ale poza tym jest całkiem normalna.

— A jak się odnosi do Renaty?
— Lubią się. Tak to w każdym razie wyglądało, kiedy się spotykały w czasie przepu-

stek. Mary zawsze uwielbiała bliźniaczki.

— Proszę z nią porozmawiać. Naświetlić jej sytuację i wyjaśnić, że to rodzaj ekspe-

rymentu. Jeśli Renata sobie poradzi — doskonale. Jeśli będzie żyła w zbyt dużym napię-
ciu, rozważymy cały projekt ponownie. Renata ufa panu Austinowi, więc najprawdopo-
dobniej da mu znać, jeśli sytuacja ją przerośnie. A pan Austin będzie miał na nią oko
i przekaże nam, jak się sprawy mają.

— Nadal nie jestem przekonany — wahał się Les. — Nie byli przecież tak zżyci,

zanim... — przerwał, najwyraźniej nie chcąc wracać do tragicznej śmierci Reginy.

— Szefie — włączyłem się do rozmowy — między Renatą a mną jest chyba coś ta-

kiego jak między panem a moim tatą. Twinkie Twins od najmłodszych lat były prze-
konane, że „Markie wszystko naprawi”. Może właśnie dlatego Renata rozpoznała mnie,
chociaż nie skojarzyła nikogo innego. Jestem „złota rączka”, a Renata wie, że coś tu
trzeba naprawić.

— Rzeczywistość jest nieco bardziej złożona — zauważył doktor Fallon — ale taka

teoria dość dokładnie wyjaśnia fakt, że Renata rozpoznała pana Austina. Korzystajmy
z tego. Moim zdaniem powinniśmy spróbować, panowie. Możemy kontrolować otocze-
nie Renaty, zapewnić jej bezpieczeństwo, odsunąć od niej stres, a ona dzięki temu roz-

background image

24

25

szerzy kontakty towarzyskie i może się otworzy. Będziemy ją wprowadzać w nową sy-
tuację stopniowo, obserwując, jak sobie radzi. Proszę jedynie, by nie opuszczała piątko-
wych spotkań. Zdecydowanie chcę mieć z nią bliski kontakt.

¬ ¬ ¬

Mary Greenleaf poznałem jeszcze przed narodzinami dziewczynek, ponieważ była

częstym gościem w domu swojego brata w Everett, gdy ja znajdowałem się tam w cen-
trum uwagi. Zawsze się lubiliśmy, a kiedy na świat przyszły bliźniaczki, ona jedna oka-
zała się na tyle miła, że nie zapomniała o mnie kompletnie, choć dla wszystkich innych
najwyraźniej przestałem istnieć.

Była dziesięć lat młodsza od brata, mieszkała w Seattle, w dzielnicy Wallingford, ja-

kieś pięć kilometrów od uniwersyteckiego kampusu. Pewnie dlatego Twink postano-
wiła zamiast do szkoły w Everett chodzić na wykłady do college’u uniwersyteckiego.

Mary wyszła za mąż młodo i niewiele czasu zajęło jej odkrycie, że popełniła strasz-

liwą pomyłkę. Wybranek uwielbiał bić żonę po pijanemu.

W tamtych latach poznała większość policjantów Seattle, ponieważ systematycznie

wsadzali jej męża do aresztu za stosowanie przemocy w rodzinie.

Następnie niedobrana para przebrnęła przez serię spotkań w poradni rodzinnej,

które im nic nie dały, potem sąd nakazał mężowi Mary trzymać się od niej z daleka, ale
i to nic nie zmieniło, gdyż ten prawdziwy mężczyzna uważał taki wyrok sądu za po-
gwałcenie jego prawa do lania żony, kiedy mu na to przyjdzie ochota.

Wreszcie Mary wystąpiła o rozwód, co rozzłościło księdza z jej parafii, a męża do-

prowadziło do furii. Pokręcił się trochę po różnych zapyziałych knajpach, aż w końcu
znalazł jakiegoś durnia, który zgodził się sprzedać mu spluwę. Wtedy otworzył sezon
myśliwski na żony, które nie lubią być maltretowane.

Na szczęście był kiepskim strzelcem, a spluwa nadawała się wyłącznie na złom i za-

blokowała się po trzecim strzale. Mimo wszystko zdołał trafić Mary w ramię, więc kiedy
zjawiły się gliny, zyskał szybki transport do stanowego więzienia obciążony zarzutem
usiłowania morderstwa.

Mary w zasadzie nie miała nic przeciwko temu.
Wiedziała jednak, że jej facet kiedyś w końcu wyjdzie z więzienia i chyba głów-

nie dlatego wybrała karierę zawodową w szeregach stróżów prawa. Gliniarz musi nosić
broń, a Mary była w zasadzie pewna, że wcześniej czy później będzie jej potrzebowa-
ła. Kobieta bardziej tchórzliwa zapewne zmieniłaby nazwisko i przeprowadziła się do
Minneapolis albo Bostonu, ale Mary nie brakowało odwagi.

Z początku większość wolnego czasu spędzała na strzelnicy, udoskonalając osobi-

stą wersję pojedynku na broń palną. Kościół nie uznał rozwodu, więc Mary liczyła się

background image

26

27

z możliwością, że będzie zmuszona zostać wdową. Tymczasem okazało się, że jej mąż
zadarł w kiciu z niewłaściwymi ludźmi i zszedł z ziemskiego padołu w sposób przykry
i gwałtowny, gdyż ktoś zadał mu kilkadziesiąt ciosów ostrym narzędziem.

Mary, usłyszawszy wieści, nie uznała za stosowne pogrążyć się w głębokiej żałobie.
Równa babka. Lubiłem ją.
Les Greenleaf nie skakał z radości, że Twink postanowiła się przeprowadzić do

Seattle. Chyba miał nadzieję, że jego siostra nie zechce mieszkać z bratanicą, ale Mary
szybko wyprowadziła go z błędu w tej kwestii. Zajrzeliśmy do niej, do Seattle, przedsta-
wić plany, w sierpniu dziewięćdziesiątego siódmego.

— Nie ma sprawy — zgodziła się od razu. — Na pewno nie będzie nam ciasno, a lu-

bię Ren od zawsze. Nie będziemy sobie przeszkadzać.

— Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że jest trochę... — Les szukał najwłaściwszego

słowa.

— Stuknięta? — podsunęła Mary usłużnie. — Tak, oczywiście, że wiem. Zdążyłam

się już przyzwyczaić do różnych wariatów, Les. Połowa ludzi, z którymi się stykam
w pracy, ma nie po kolei w głowie. Renacie będzie ze mną dobrze.

— Wobec tego... — zaczął bez przekonania — może umówmy się, że spróbujemy

przez jeden semestr, sprawdzimy, co z tego wyjdzie. Jeśli pojawią się kłopoty... — nie
dokończył.

— Ja też będę pod ręką, szefie — przypomniałem mu. — Wynajmę sobie pokój

gdzieś niedaleko i jakoś, razem z Mary, poprowadzimy Twinkie równym kursem.

— Kiedyś i tak będziesz musiał ją wypuścić spod klosza, Les — odezwała się Mary.

— Jeśli będziesz córkę chronił do końca życia, zrobisz z niej kalekę. Ja też ją kocham
i nie pozwolę ci jej skrzywdzić. Ma przyjechać tutaj i koniec dyskusji.

Mary nie miała zwyczaju bić piany, kiedy trzeba było podjąć decyzję.

¬ ¬ ¬

Zadanie przeprowadzenia Twink do Seattle spadło na moje barki. Jej ojciec musiał

zarządzać fabryką, a ja akurat i tak nie miałem nic ważnego do roboty. Sporo było jeż-
dżenia tam i z powrotem pomiędzy Everett i Seattle, oswajania Twink z nową sytuacją.
Zajęło to prawie dwa tygodnie. Są ludzie, którzy potrafią się przeprowadzić na drugi ko-
niec świata w krótszym czasie, ale nam akurat nie zależało na pośpiechu. Nie chcieli-
śmy Renaty stresować.

— Dlaczego wszyscy się tak przejmują moją przeprowadzką? — spytała mnie któ-

regoś razu, gdy wracaliśmy do Everett po kolejną partię jej ubrań. — Przecież nie je-
stem dzieckiem.

— Po prostu zależy nam, żebyś się znowu nie rozkleiła — wyjaśniłem.

background image

26

27

— Trzymam się całkiem nieźle. Prawdę mówiąc, nie mogę się już doczekać, kiedy

zamieszkam z Mary. Inga i Les obchodzą się ze mną jak ze zgniłym jajkiem. Przyda im
się trochę luzu. U Mary będę się czuła dużo swobodniej.

— Dobrze, niech ci będzie i tak. — Zastanowiłem się przez chwilę, ale wreszcie wy-

rzuciłem to z siebie: — Moim zdaniem szef to wyjątkowo nadopiekuńczy, zaborczy oj-
ciec. Od początku mu się ten pomysł nie podobał, tyle że doktor Fallon był innego zda-
nia. Fallon uważa, że tylko na tym skorzystasz, pod warunkiem że będziesz unikała stre-
su. A ojciec najchętniej trzymałby cię pod kloszem albo w sejfie.

— Wiem — przyznała. — Głównie dlatego zdecydowałam się na college przy uni-

wersytecie, a nie szkołę w Everett. Muszę się wyrwać spod opieki Lesa. Mój dom w Eve-
rett niewiele się różni od domu wariatów Fallona. Owszem, ciebie muszę mieć pod ręką,
ale Inga i Les zaczęli mi grać na nerwach. Niezależnie od tego, czy im się to podoba, czy
nie, w końcu kiedyś jednak dorosnę.

Trochę wytrąciła mnie z równowagi. Od wyjścia z sanatorium doktora Fallona wy-

dawała się cokolwiek bierna, a kiedy teraz jej słuchałem, bierność była ostatnim skoja-
rzeniem, jakie mogło przyjść na myśl. Miałem do czynienia z zupełnie nową Twinkie
i nie bardzo wiedziałem, do czego zmierza.

¬ ¬ ¬

W posępną niedzielę na początku września wybrałem się do Wallingford poszukać

jakiegoś miejsca dla siebie. Trzymałem się raczej bocznych ulic, zabudowanych star-
szymi domami pamiętającymi lepsze czasy. Prawie każdy miał wystawioną w oknie ta-
bliczkę z napisem POKOJE DO WYNAJĘCIA. Nie pierwsze pokolenie studentów wy-
rzuconych z kampusu szukało taniej stancji, a właściciele nieruchomości w całym
północnym Seattle usłużnie oferowali im pokoje, często niewiele droższe od miejsca
w domu noclegowym.

Do tego konkretnego domu przyciągnął mnie komentarz dodany do standardo-

wej tabliczki POKOJE DO WYNAJĘCIA. Głosił on: TYLKO DLA PRZYZWOITYCH
STUDENTÓW, przy czym „przyzwoitych” zostało podkreślone wściekłoczerwonym
flamastrem.

Podjechałem do krawężnika i jakiś czas przyglądałem się domowi. Na plus na-

leżało zapisać, że znajdował się pięć przecznic od domu Mary, a to był dość ważny
atut. Widywałem budynki w lepszym stanie, ale to mi specjalnie nie przeszkadzało.
Szukałem miejsca, gdzie mógłbym uczyć się i sypiać, a nie pałacu robiącego wrażenie
na gościach.

Wtedy zza rogu domu wyszedł potężny czarnoskóry mężczyzna. Niósł wielkie

kartonowe pudło. Miał ramiona potężne jak słupy, posiwiałe włosy oraz imponującą
brodę.

background image

28

29

Gdy znalazł się bliżej krawężnika, wysiadłem z wozu.
— Przepraszam — zagadnąłem go — czy pan może wie, dlaczego właścicielowi

tego domu zależy na tym, żeby wynająć pokoje „przyzwoitym” studentom?

Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.
— Trish jest zdecydowaną przeciwniczką wszelkich imprez wyprawianych w domu

— odparł głosem tak głębokim, że zdawał się dochodzić z jego butów.

— Trish?
— Patricia Erdlund. Oczywiście Szwedka. Dom należy do jej ciotki Grace, która

miała w zeszłym roku zawał. Wtedy mieszkała u ciotki Erika, ale sama nie dawała sobie
rady, więc zadzwoniła po starszą siostrę. Trish studiuje prawo, Erika zaczęła medycy-
nę. Wcale im się nie podobało życie w środku jednej wielkiej piwnej balangi. Ja siedzę
tu już szósty rok, siłą rzeczy trochę opanowałem przymykanie oczu i zatykanie uszu,
ale dziewczęta nie umiały się dostosować. Ogłosiły prohibicję, przez co dom prawie na-
tychmiast opustoszał. Teraz szukają odpowiednich lokatorów.

— Proszę nie wziąć mi za złe pytania — zacząłem ostrożnie — ale pan chyba już nie

jest w wieku studenckim? Uczy się pan?

— Owszem. Późno zacząłem. Miałem trzydzieści pięć lat. Nazywam się James

Forester. — Wyciągnął do mnie rękę.

— Mark Austin — przedstawiłem się, ściskając mu dłoń.
— A co studiujesz?
— Angielski.
— Już końcówka?
Pokiwałem głową.
— Może potem doktorat. A ty co studiujesz?
— Filozofię i religioznawstwo.
— Ilu lokatorów ma tu mieszkać?
— Na górze są jeszcze dwa wolne pokoje, na strychu parę klitek i kilka w piwni-

cy, ale te nie bardzo nadają się dla ludzi. Ciotka Grace wynajmowała je wszelkiej bie-
docie, która zawsze ma problemy z płaceniem czynszu, pewnie dlatego że zwykle wy-
daje wszystkie pieniądze na prochy i procenty. Tam było zawsze najgłośniej, więc Trish
i Erika już nie wynajmują piwnicy, szukają spokojnych, użytecznych lokatorów do nor-
malnych pokoi.

— Co to znaczy: użytecznych?
— Umowa obejmuje wykonywanie pewnych prac domowych. Ja jestem niezły

w hydraulice i radzę sobie z przewodami elektrycznymi, nie wysadzając korków zbyt
często. Dom jest zapuszczony, nikt tu nic nie robił przynajmniej z piętnaście lat, więc
podpada pod kategorię „do remontu”. Masz jakieś doświadczenie w takich sprawach?

— Znam się trochę na stolarce — przyznałem. — Parę lat pracowałem w fabryce

drzwi w Everett. Powiedzmy, że w razie potrzeby nie zginę.

background image

28

29

— To w zasadzie powinno wystarczyć. Dziewczęta nie planują wielkich zmian.

Pewnie co najwyżej będą chciały wymienić boazerię, na której ktoś trenował kick bo-
xing.

— No to nie ma problemu.
— Chyba nie będzie nam tu źle, Mark. Przyznam, że czuję się trochę przytłoczony.

Niełatwo być jedynym mężczyzną przy trzech młodych kobietach.

— A ta trzecia?
— Sylvia. Psychiczna. Dosłownie, bo studiuje psychologię i sama jest bardzo wraż-

liwa. Włoszka. Śliczna jak z obrazka, ale wyjątkowo nerwowa.

— Mieszkasz sam z dwiema Szwedkami i Włoszką? Stary, rzeczywiście potrzebna

ci pomoc.

— Jak amen w pacierzu. — Pomilczał chwilę. — Znasz się może trochę na mecha-

nice samochodowej? — zapytał w końcu.

— Niespecjalnie. Potrafię zmienić koło i wkręcić świece, jeśli już naprawdę muszę,

ale to w zasadzie wszystko. W razie większych problemów sięgam po większy młotek.
A co, komuś się psuje samochód?

— Właściwie wszystkim trzem dziewczętom, w każdym razie one tak uważają.

Tutejsi mechanicy na ich widok zmieniają się w mistrzów oskubywania, więc postano-
wiły wynająć pokój komuś, kto się na tym zna. Zeszłej zimy Sylvia chciała wytoczyć pro-
ces General Motors, bo jej wózek palił więcej, niż gwarantowała fabryka. Próbowałem
jej tłumaczyć, że samochód nagrzewający się rano przed domem na jałowym biegu, go-
dzinę dzień w dzień, też ciągnie trochę paliwa, ale ona twierdzi, że dopóki nie jedzie, nie
może zużywać benzyny.

— Poważnie?!
— Zupełnie poważnie. Sylvia nie ma najmniejszego pojęcia, co się dzieje pod maską

samochodu. Najwyraźniej uważa, że rozgrzewanie wozu czy używanie ciepłego na-
wiewu nie ma żadnego związku z wrzucaniem biegów i jazdą po ulicy. Próbowałem jej
tłumaczyć, ale to jak grochem o ścianę. — Smutno pokręcił głową. — No a teraz, skoro
już znasz niektóre nasze dziwactwa, nadal jesteś zainteresowany zawarciem umowy?

— Niezupełnie tak to sobie wyobrażałem — przyznałem z powątpiewaniem. — Nie

jestem przygotowany do unormowanego życia. Ostatnie parę lat żywiłem się głównie
hamburgerami...

— Erika na pewno ci wyjaśni, że Big Mac jest daniem prowadzącym najkrótszą

drogą na stół kardiochirurga. Dziewczęta matkują wszystkim dookoła. I w dodatku
mają cięte języki, lecz szybko się do tego przyzwyczaisz. Karmią dobrze i zajmują się
praniem. Żadne z nas nie śpi na pieniądzach, więc cena za pokój i wyżywienie jest do
przyjęcia. Ale, dla równowagi, zostaniesz pozbawiony sobót. Sobota jest tutaj ustawo-
wym dniem robót domowych. Jeśli chcesz, oprowadzę cię po włościach.

background image

30

— Panie są nieobecne?
— Owszem. W końcu jeszcze wakacje.
— W sumie mogę obejrzeć — przystałem.
— No to chodźmy. — Ruszył w stronę staromodnych drzwi wejściowych z drob-

nymi szklanymi wstawkami.

— Są jeszcze jakieś reguły, które powinienem znać? — spytałem już na ganku.
— Niespecjalnie trudne do przyjęcia. Zakaz prochów współgra z prohibicją, a za-

kaz głośnego słuchania muzyki mnie wcale nie przeszkadza.

— Zgadzam się bez zastrzeżeń. Coś jeszcze?
— Jeszcze tylko zakaz jakichkolwiek dwuznacznych propozycji. Dziewczęta nie są

z tych specjalnie pruderyjnych, ale miewały przykre doświadczenia.

— Zdarza się, ostatnio coraz częściej — zgodziłem się, gdy wchodziliśmy do przed-

pokoju.

— Reguły obowiązują obie strony — ciągnął. — Dziewczęta są nietykalne, ale pano-

wie też. Nie wolno nam ich zaczepiać, a im nie wolno nas prowokować. Fizyczne sprawy
nie wchodzą w rachubę.

— To się trzyma kupy — przyznałem. — Zaangażowanie emocjonalne może być

hałaśliwe.

Rozejrzałem się dookoła. Korytarz robił wrażenie wnętrza sprzed czasów drugiej

wojny światowej. Na piętro prowadziły szerokie schody z ciemnego drewna, a łukowate
przejście otwierało widok na salon, zdecydowanie większy niż takie pokoje w nowszych
domach.

— Tutaj na dole jest terytorium dziewcząt — objaśniał James. — Męski świat — pię-

tro wyżej.

Wprowadził mnie do salonu. Sufit znajdował się spory kawałek nad głową, okna

zdawały się wąskie i wysokie, ściany pokryto ciemną boazerią.

— Elegancko — zauważyłem.
— Trochę zapuszczone — skorygował James. — Zniszczone to wszystko, ale czło-

wiek faktycznie czuje się jak w domu. Jadalnia jest za tamtymi suwanymi drzwiami,
dalej kuchnia. Większość posiłków jadamy w kąciku śniadaniowym. Chodź na górę, po-
każę ci sypialnie.

Weszliśmy szerokimi schodami na pierwsze piętro.
— Ja mieszkam na tamtym końcu korytarza — wskazał James. — Obok jest łazien-

ka. Dwa pokoje na tym końcu stoją puste. — Otworzył drzwi po prawej stronie.

Pomieszczenie miało skośny sufit, jak to bywa na piętrze w starszych domach, i zde-

cydowanie przeszło swoje. Było nieco większe, niż się spodziewałem, a współczesne
meble zdawały się w tym obszernym wnętrzu małe jak dla przedszkolaka.

background image

30

— Gość, który tu mieszkał przed wprowadzeniem prohibicji, był zapijaczonym nie-

chlujem — wyjaśnił James — i wyżywał się na meblach. Zaczął nawet wymachiwać pię-
ściami, kiedy Trish wymówiła mu lokum, bo trzeci raz przyłapała go na szmuglowaniu
whisky do pokoju, ale przekonałem go, żeby się uspokoił.

— Jak przekonałeś?
— Zrzuciłem go ze schodów, a potem wywaliłem jego graty przez okno.
— Masz dar przekonywania.
— Odnosiłem niemałe sukcesy w tej dziedzinie. To jedna z korzyści, że człowiek

jest większy niż ciężarówka. Reszta wielbicieli imprez szybko pojęła w czym rzecz i już
wszyscy byli dla Trish wyjątkowo uprzejmi. No i jak ci się tu podoba? Chciałbyś się za-
domowić?

— Chyba spróbuję. Zależy mi na spokojnym kącie do nauki. Kiedy dziewczęta wra-

cają do domu?

— Jutro. Tak mi powiedziały. Dam ci numer telefonu. Zanim przyjdziesz, upewnij

się, że już są. Szepnę za tobą słówko młodym damom. Nie przewiduję trudności.

— Dzięki. Odezwę się.
Podaliśmy sobie ręce i poszedłem do samochodu.
James był z gatunku ojcującego starszego brata, a ja lubiłem ten typ człowieka.

Byłem pewien, że się polubimy. Dziewczęta mogły jeszcze, rzecz jasna, zrazić mnie do
wszystkiego, ale postanowiłem się nie uprzedzać, dopóki ich nie poznam. Całość wy-
glądała nieomal zbyt pięknie, żeby była prawdziwa, ale nie zamierzałem się ładować
w dyktaturę i odgrywać roli niewolnika. Musiałem zaczekać do następnego dnia, żeby
dokładnie wybadać sytuację.

background image

32

33

Rozdział 2

Mary Greenleaf przywitała mnie we frontowych drzwiach, położyła palec na

ustach.

— Zasnęła — powiedziała cicho. — Cały ten pośpiech tak jej się dał we znaki, że

w końcu padła zmordowana.

Wyszła na ganek i cicho zamknęła za sobą drzwi.
— Ale czuje się dobrze? — spytałem zaniepokojony.
— Jasne, po prostu zmęczyła się przeprowadzką.
— Mam tu jutro parę spraw do załatwienia — powiedziałem — więc wynajmę

pokój w motelu na kilka nocy. Gdybym miał się przydać, jestem w pobliżu.

Pokiwała głową.
— Ciekawe, swoją drogą, jak to możliwe, że kiedy wreszcie otrząsnęła się z szoku,

rozpoznała tylko ciebie.

— Bo ja już jestem taki atrakcyjny — zażartowałem. — Nie zauważyłaś do tej

pory?

— Jasne. Chcesz piwo?
— Nie, teraz nie mogę, ale dzięki.
— Znalazłeś już jakiś pokój?
— Chyba tak. Właścicielki wyjechały, lecz wracają jutro. Mam wrażenie, że będzie

nieźle. Wymagają spokojnego zachowania.

— To rzeczywiście nieźle — zauważyła Mary.
— Dom jest zapuszczony, ale spokój to rzadko spotykana zaleta na stancji.
— My, gliniarze, dobrze o tym wiemy. Ludzie z północnej dzielnicy bez przerwy

wydzwaniają ze skargami na zakłócanie ciszy nocnej. Zwłaszcza kiedy balangi przeno-
szą się na ulicę.

— Wcale mnie to nie dziwi. Aha, miałem cię o coś spytać... rozumiem, że jesteś dys-

pozytorką?

— Takie odnoszę wrażenie.
— I musisz mieć broń? — Oczywiście znałem odpowiedź, ale chciałem wiedzieć,

gdzie Mary przechowuje spluwę; mieć pewność, że Twink nie znajdzie gdzieś przypad-
kiem broni palnej.

background image

32

33

Mary uśmiechnęła się krzywo i odsunęła krawędź swetra, pokazując mi niewielką

kaburę na lewym biodrze.

— Noszę ją zawsze przy sobie — oznajmiła. — Myślałam, że już wszyscy o tym wie-

dzą. Gliniarz musi mieć broń pod ręką, wszystko jedno, czy jest na służbie, czy nie.

— Pewnie ci to czasami przeszkadza.
— Żebyś wiedział. — Lekko zmarszczyła brwi. — Czy Ren zrobiła prawo jazdy?

— zapytała.

— Zrobiła, jasne, a dlaczego pytasz?
— Najwyraźniej o tym nie pamięta. Podsunęłam myśl, żeby ojciec kupił jej samo-

chód, w końcu do kampusu jest z pięć kilometrów. Powiedziała, że nie prowadzi.

— Rzeczywiście, właściwie nie prowadziła. Zwykle jeśli się gdzieś wybierały, za kie-

rownicą siadała Regina.

— To pewnie wyjaśnia sprawę. Zresztą powiedziała, że ma w domu dziesięciobie-

gowy rower. Prosiła, żebyś go przywiózł, jak następnym razem będziesz w Everett.

— Daj spokój, jeśli będzie chciała gdzieś pojechać, zawsze ją podwiozę. Często pada,

a ja jeszcze nie widziałem roweru z wycieraczkami na przedniej szybie.

— Nie łapiesz, Mark. Ren nie szuka szofera, tylko niezależności. Jeśli się zgłosisz na

jej prywatnego taksówkarza, to tylko rozszerzysz klosz, pod który chciał ją wsadzić mój
brat. Nie wiem, jak często będzie korzystała z roweru, ale sam fakt, że będzie go tu miała,
zwiększy jej wiarę w siebie. A przecież o to chodzi, zgadza się?

— Masz łeb na karku, Mary. Ja bym główkował przynajmniej pół roku, żeby się tego

domyślić.

— A, jeszcze jeden drobiazg. Ren zapomniała wziąć pudło z kasetami i płytami.

Odtwarzacz wzięła, a taśmy i kompakty zostały w domu.

— Ciesz się, póki możesz — podsumowałem. — Dla takich dzieciaków jak ona co

głośniejsze, to lepsze.

— No to się zdziwisz, Mark. Ren uwielbia fugi Bacha i kwartety smyczkowe

Mozarta.

— Nie wiedziałem.
— O ile dobrze pamiętam, muzyką poważną pasjonowała się Regina. Może do

Renaty docierają jakieś echa przeszłości. Podejrzewam, że na świecie zdarzają się dziw-
niejsze przypadki.

— Co fakt, to fakt. Niezbadany jest umysł ludzki. Czas na mnie, muszę sobie znaleźć

jakiś nocleg, zanim we wszystkich motelach zabraknie miejsc. Powiedz Twink, że zajrzę
później. Zajrzę albo zadzwonię.

— Powtórzę.
Znalazłem wolne miejsce w motelu tuż przy Czterdziestej Piątej i resztę tej ponurej

niedzieli spędziłem nad Faulknerem. Można się przyzwyczaić do pisarzy z Południa.

Zadzwoniłem do Twink mniej więcej w porze kolacji. Wydawała się zadowolona

z życia, więc nie przedłużałem rozmowy.

background image

34

35

¬ ¬ ¬

Poniedziałek był deszczowy. Nic nowego. W Seattle prawie zawsze pada. Około

dziesiątej zadzwoniłem do Jamesa. Dowiedziałem się, że panie wróciły na włości.

— Powiedz im, że już jadę — rzuciłem, naciągając płaszcz i chwytając klucze.
Powitał mnie w drzwiach wejściowych.
— Poparłem twoją kandydaturę, Mark — oznajmił. — Myślę, że zostaniesz przy-

jęty.

— Dzięki, równy z ciebie chłop.
— Zaczekaj z podziękowaniami, aż poznasz nasze panie — ostrzegł mnie. — Trish

rozumie zwrot „przyzwoity student” zupełnie dosłownie, Erika jak najbardziej w prze-
nośni, a z Sylvią nigdy nic nie wiadomo. Są w kuchni.

— No to czas się stawić przed komisją kwalifikacyjną — zdecydowałem.
Tak jak wszystkie inne pomieszczenia w tym domu, kuchnia także była dość duża,

a po prawej stronie, za łukowatym przejściem, powiększona jeszcze o kącik śniadanio-
wy, o którym wspominał James.

Trzy młode kobiety najwyraźniej na mnie czekały. Przyszło mi do głowy, że James

mógł nieco przesadzić przy szkicowaniu obrazu moich kwalifikacji. Gdy wszedłem do
kuchni, panowała tam atmosfera powagi.

Jedna z sióstr Erdlund była klasyczną Szwedką: wysoka, biuściasta, jasnowłosa.

Druga była smuklejsza i miała włosy ciemnorude. Trzecia dziewczyna, zgodnie z tym
co powiedział James, drobna i śliczna jak z obrazka, miała oliwkową cerę, ogromne wil-
gotne oczy i krótko ścięte czarne włosy.

— Oto nasz rekrut, Trish — zwrócił się James do blondynki. — Nazywa się Mark

Austin. Studiuje anglistykę na ostatnim roku i jest członkiem związku zawodowego cie-
śli. Mark, to jest Trish, nasza słynna przywódczyni.

— Wolałabym, żebyś sobie nie żartował w ten sposób. — Wstała, obrzuciła mnie

szacującym spojrzeniem. Była prawie mojego wzrostu, ale to przecież nic szczególnego
w Seattle; tutaj blondynki po metr dziewięćdziesiąt tabunami biegają po ulicach.

— Wybacz, Trish — przeprosił James. — Ale nie bardzo mi przykro. Powiedzmy:

średnio.

— Wiecznie się z nas nabija — wyjaśniła mi Trish z uśmiechem. — Miło mi cię po-

znać. — Kiedy podaliśmy sobie dłonie, zwróciłem uwagę na jej mocny uścisk. — Czy
James wyjaśnił ci reguły panujące w tym domu?

— Zakaz używania alkoholu, narkotyków, słuchania głośnej muzyki i przedstawia-

nia dwuznacznych propozycji — wyrecytowałem. — Rozumiem, że planujecie też re-
nowację domu.

background image

34

35

— Pomoc w niej jest jednym z punktów umowy. Ustaliłyśmy niską cenę za pokój

i wyżywienie właśnie dlatego, że oczekujemy od lokatorów pomocy w pracach fizycz-
nych. Nasza ciotka będzie już mieszkała w domu spokojnej starości, więc chcemy przy-
gotować budynek do sprzedaży. Zamierzamy przeprowadzać prace w soboty, żeby przez
resztę tygodnia było cicho. James zajmuje się elektrycznością i hydrauliką, ty zostałbyś
naszym stolarzem. Czy to ci odpowiada?

Lekko wzruszyłem ramionami.
— W sumie tak. Znam się na stolarce. Dopóki nie wchodzi w grę zmiana struktury

budynku, powinienem dać sobie radę. Rozumiem, że chcecie uniknąć wszelkich pozwo-
leń oraz inspekcji budowlanych?

— Zdecydowanie. Gdybyśmy weszły w pozwolenia budowlane, nie obeszłoby się

bez oficjalnego zatrudnienia cieśli, a na to nas nie stać.

— Zawsze możemy zacząć żebrać — podrzuciła rudowłosa. — Sprzedawać ołówki

na rogu ulicy i zbierać pieniądze do puszki.

— Moja siostra, Erika — przedstawiła ją Trish z kwaśnym uśmiechem. — Najbardziej

wyszczekana mądrala w rodzime.

— Jak możesz, Trish! — Erika, wcielenie urażonej niewinności, szeroko otworzyła

oczy.

— Skoro już się sobie przedstawiamy — odezwała się drobna brunetka siedząca

przy stole — nazywam się Sylvia Cardinale.

— Zwracamy się do niej Santa Madonna lub Donna Sylvia — pouczył mnie James,

szczerząc do dziewczyny zęby w szerokim uśmiechu.

— Czy chciałbyś, żebym ci złożyła jakąś propozycję nie do odrzucenia? — spytała

złowieszczym tonem.

— E tam! — rzucił niezobowiązująco James.
— Czasem sobie żartujemy — wyjaśniła mi Trish przepraszającym tonem.

— Będziemy poważniejsi, kiedy już zaczniemy rok akademicki... w każdym razie taką
mam nadzieję. Chcesz obejrzeć wolne pokoje?

— James pokazał mi je wczoraj — odparłem. — Chciałbym się jeszcze rozejrzeć

w tym po prawej stronie schodów. Mam pewien pomysł.

— Proszę bardzo — zgodziła się i poprowadziła nas wszystkich na górę.
Pod interesującą mnie ścianą stało zniszczone łóżko. Zepchnąłem je na bok i wyją-

łem z kieszeni miarkę.

— Tak, chyba będzie dobrze — mruknąłem pod nosem.
— Co planujesz? — spytała Trish.
— Chciałbym tu zrobić półki na książki — odpowiedziałem, uderzając otwartą

dłonią w ścianę i szacując szerokość desek. — Trzydzieści pięć centymetrów wystar-
czy — oceniłem. Odwróciłem się do dziewcząt. — Plan mam taki: studenci zwykle sami

background image

36

37

stawiają coś w rodzaju regałów na półki, używając do tego cegieł i desek, ale taka kon-
strukcja jest chwiejna i od czasu do czasu całość diabli biorą. Przyszło mi do głowy, że
porządnego regału nic nie ruszy, a poza tym będzie na nim dużo więcej miejsca. Ja sam
potrzebuję naprawdę dużo miejsca na książki, mam ich od metra.

— Ile to może kosztować? — zapytała Trish.
— Niedużo — zapewniłem. — Chyba że będziesz chciała mieć półki z egzotycz-

nego drewna. Sosna jest u nas tania. A, jeszcze jedno. James wspomniał, że w piwnicy
jest kilka pustych pomieszczeń. Jeśli to możliwe, wolałbym znieść tam te meble i wsta-
wić tu swoje.

— Masz własne meble? — zdziwiła się Erika. — Większość studentów unika du-

żego bagażu.

— Mam dom w Everett — odparłem krótko, nie chcąc się wdawać w szczegóły.

— Zamierzam go wynająć, więc pewnie większość mebli trzeba będzie oddać na prze-
chowanie.

Trish przyjrzała się ścianom.
— Skoro i tak wyniesiemy stąd meble, można ten pokój odmalować, zanim się

wprowadzisz.

— Czyli, innymi słowy, stanęło na tym, że mogę tu zamieszkać? — spytałem.
— Chyba będziesz do nas pasował — zgodziła się Erika. — Zasady obowiązu-

jące w tym domu powinny cię uchronić przed drapieżnymi instynktami drzemiącymi
w dzikuskach mieszkających na parterze.

— Erika! — Trish była wyraźnie wstrząśnięta.
— Żartowałam. Nie denerwuj się.
— Powinnaś przemyśleć jedną kwestie, Trish — odezwał się James. — Ponieważ

ten dom będzie wynajmowany studentom tak długo, jak długo będzie istniał uniwersy-
tet, porządne półki na książki przydałyby się w każdym pokoju. Na pewno podniesie to
wartość całego budynku, zgodzisz się ze mną?

— Chyba tak — przyznała. — Mark, ile czasu zajmie ci zrobienie półek w tym po-

koju?

— Jakieś dwa, może trzy dni. A jak wpadnę w rutynę, w następnych pokojach bę-

dzie szybciej. Deski przytną mi na wymiar, więc piłowania będzie niewiele. Nie będę
używał gwoździ. Książki są ciężkie, gwoździe by się obluzowały. Dam śruby do drewna.
Przytwierdzę całość do ściany.

— Będziesz to wszystko malował?
— Wystarczą ze dwie warstwy lakieru podkładowego. Wyjdzie tanio i będzie ład-

nie wyglądało.

— Zostajesz z nami — oznajmiła Erika stanowczo.
— Spokojnie, narwańcu — obcięła ją Sylvia.

background image

36

37

— Kiedy chcesz się wprowadzić? — spytała Erika.
— Który dzisiaj... ósmy?
Pokiwała głową.
— Wykłady zaczynają się dwudziestego dziewiątego, ale chciałbym się urządzić tro-

chę wcześniej. Przewiezienie mebli i zrobienie regału nie potrwa długo... Możemy się
umówić na czternastego?

— Nie ma sprawy.

¬ ¬ ¬

Zajrzałem do motelu, a potem ruszyłem do Everett. Wycieraczki na przedniej szy-

bie usiłowały dotrzymać kroku rytmowi z „Bolera” Ravela, odgrywanego przez samo-
chodowy magnetofon.

W domu najpierw podkręciłem termostat. Potem zacząłem sortować graty: rzeczy

dla mnie mało istotne wynosiłem do jednego pokoju. Na stancji potrzebne mi będzie
tylko łóżko, biurko, szafa i książki.

Wieczorem zadzwoniłem do Twink. Wyglądało na to, że jest w niezłej formie, więc

rozmawialiśmy krótko. Potem znowu zabrałem się do segregowania i pakowania rze-
czy.

We wtorek około południa byłem już na prostej, więc poszedłem do biura agencji

wynajmu nieruchomości, które miało w moim imieniu zająć się kwestią domu. Dałem
im zapasowy komplet kluczy.

— Nie mam zbyt wiele czasu — poinformowałem agenta. — Chciałbym, żebyście

zorganizowali przewiezienie i przechowanie moich rzeczy.

— Możesz być zupełnie spokojny, Mark — zapewnił mnie agent jowialnie.

— Przecież za to nam płacisz.

— Aha, jeszcze jedno. Przydałoby się tam solidnie posprzątać. Możecie wynająć

kogoś, kto się tym zajmie?

— Zawsze to robimy. Mamy bogate doświadczenie w korzystnym prezentowaniu

wnętrz.

— Świetnie. Dla mnie to trochę nie ta parafia. Na jednych drzwiach napisałem

kredą wielki czerwony X. Tam są moje książki, ubrania i meble, które ze sobą zabie-
ram. Powiedzcie sprzątającym, żeby tego pokoju nie ruszali. Zabiorę rzeczy w najbliż-
szy weekend.

— Oczywiście. Niczym się nie przejmuj, Mark. Wszystkim się zajmiemy.
Jasne. W końcu zgarniają całkiem nielichy procent od miesięcznego czynszu.

background image

38

39

¬ ¬ ¬

Potem pojechałem do zakładów Greenleafa pogadać z szefem.
— Jak sobie radzi Renata? — spytał mnie z obawą.
— Wygląda na to, że się aklimatyzuje, szefie. Parę dni jej zajęło przystosowanie się

do stylu życia ciotki, a teraz już chyba jest całkiem zadowolona.

— Wciąż odnoszę wrażenie, że się pośpieszyliśmy. — Westchnął ciężko. — Znalazłeś

sobie jakieś mieszkanie?

— Znalazłem. Dosłownie kilka przecznic od domu Mary, więc gdyby Twink zaczęła

się rozklejać, zjawię się jak błyskawica.

— Doceniam wszystko, co dla nas robisz, Mark. Martwimy się o Renatę i chyba

tylko do ciebie możemy się zwrócić o pomoc.

Lekko wzruszyłem ramionami.
— Szefie, przyszło mi do głowy, że możemy ułatwić Twink wejście w studenckie to-

warzystwo. Chyba byłoby nieźle, gdyby zaczęła od moich wykładów. Na pierwszy ogień
będzie miała przed sobą znajomą twarz, więc nie będzie taka spięta. Jak się już trochę
przyzwyczai, stanie pewniej na własnych nogach, pójdzie gdzieś dalej, ale na razie chyba
lepiej nie rzucać jej od razu na głęboką wodę.

— To naprawdę świetny pomysł. Jestem ci wdzięczny, że tak się troszczysz o Rena-

tę. Dzięki tobie jestem dużo spokojniejszy.

— Po to się ma przyjaciół, szefie. — Wstałem. — Będziemy w kontakcie. Jeśli Twink

zacznie mieć jakieś poważniejsze problemy, dam znać, będziemy mogli ją przywieźć
do domu. Zajrzę jeszcze do doktora Fallona i zapytam, na co właściwie mam zwracać
uwagę. Pewnie należy się spodziewać jakichś sygnałów ostrzegawczych, chciałbym coś
o nich wiedzieć.

— Poświęcasz jej sprawom dużo czasu i energii, Mark.
— Czuję się trochę jak starszy brat, szefie. A, byłbym zapomniał. Twink prosiła,

żebym przywiózł jej rower i pudełko z taśmami i płytami. Zamierzała wziąć sama, ale
zapomniała. Chciałbym zajrzeć po te rzeczy wieczorem. — Przypomniałem sobie jesz-
cze o czymś. — Czy mógłbym czasem poszperać w tańszym towarze z tartaku?

— Budujesz dom? — Wyglądał na rozbawionego.
— Mam dom, szefie, ale on stoi w Everett, a ja studiuję w Seattle. Tam, gdzie teraz

wynajmę pokój, właścicielki chcą wprowadzić parę drobnych zmian, głównie porobić
półki. Gdybym mógł wyszukać na składzie tańsze deski, dziewczyny oszczędziłyby parę
dolców.

— Bierz, co ci trzeba.
— Dzięki, szefie. No, zbieram się, czas pogadać z doktorem Fallonem.

background image

38

39

¬ ¬ ¬

Niestety, doktor zapytany o alarmujące symptomy nie potrafił udzielić konkretnej

odpowiedzi. Zamiast tego zrobił mi wykład na temat „zachowania nacechowanego na-
tręctwami”.

— Czy mógłby pan zdefiniować, co powinienem uznać za natręctwo? — spytałem.
— Każde zachowanie skrajne. Natręctwem jest mycie rąk co pięć minut, niezwy-

kłe będzie nagłe zaniedbanie wyglądu, radykalne zmiany w nawykach żywieniowych.
Zna pan ją na tyle dobrze, że zauważy wszelkie niezwykłe objawy. Jeśli cokolwiek wyda
się panu nienormalne, proszę dzwonić. Może przydałoby się też poprosić o pomoc jej
ciotkę.

— Jak by pan określił szansę Twink na powrót do zdrowia? — zapytałem otwarcie.
— Aktualnie oszacowałbym je na pięćdziesiąt procent. Pierwszy semestr na uni-

wersytecie zapewne okaże się przełomowy. Jeśli Renata przetrwa ten czas bez przykrych
niespodzianek, szansę będą dużo większe.

— Innymi słowy, nic nie wiadomo.
— Można to tak określić.
— Jeśli znowu zacznie świrować, będzie musiała tu wrócić, prawda?
Skrzywił się na słowo „świrować”, ale nie zwrócił mi uwagi.
— Prawdopodobnie i tak będzie tu musiała jeszcze pobyć od czasu do czasu.

Wychodzenie z choroby psychicznej jest procesem długotrwałym i powolnym, na do-
datek zawsze zagrożonym nawrotami. Dlatego właśnie piątkowe sesje są tak ważne.
Muszę oceniać pacjentkę na podstawie cotygodniowych spotkań, to równoznaczne
z dbałością o jej bezpieczeństwo.

— Ponury z pana człowiek, doktorze.
— Mam ponury zawód. Proszę Renatę uważnie obserwować, zwłaszcza przez kilka

pierwszych tygodni. I natychmiast mnie informować o jakimkolwiek niezwykłym za-
chowaniu.

— Zrobię, co się da — obiecałem.

¬ ¬ ¬

Pojechałem z powrotem do Everett, zajrzałem do domu Greenleafów, żeby wziąć dla

Twink rower, płyty i kasety. Bagażnik miałem zapchany normalnymi rupieciami, które
zawsze wozi się w bagażniku samochodowym, więc przyczepiłem rower na dachu do-
dge’a i ruszyłem do Seattle. Kiedy dotarłem do motelu, zaparkowałem rower w pokoju
i poszedłem spać. Miałem za sobą kilka dość pracowitych dni, byłem wykończony.

Kiedy następnego dnia zajrzałem do Mary, ona sama jeszcze spała, ale Twink była

już na nogach, rześka i wypoczęta.

background image

40

41

— O, pamiętałeś o mojej prośbie — ucieszyła się, gdy wniosłem do kuchni pudełko

z jej taśmami i płytami. — Rower też przywiozłeś?

— Jasne. Zostawiłem go na dachu wozu. Gdzie wyładować?
— Postaw na razie z tyłu, na werandzie.
— Masz całkiem niezłą kolekcję — stuknąłem dłonią w pudełko.
— Niewiele z tego pamiętam — przyznała. — Po powrocie z wariatkowa dużo

czasu spędziłam na słuchaniu muzyki, ale nic nie poruszyło żadnych ukrytych wspo-
mnień. Po co byłeś w Everett?

— Musiałem zabrać trochę gratów i oddać meble na przechowanie. Jakiś czas nie

będę tam mieszkał, więc chcę wynająć dom.

— Wszystko się zmienia, prawda? — zauważyła ze smutkiem.
— Teoretycznie powinno być stale coraz lepiej.
— No jasne.
— Uśmiechnij się, mała. W swojej nieskończonej mądrości postanowiłem ci po-

zwolić uczestniczyć w wykładach superbelfra.

— A co to za jeden?
— Ja. Wleję ci do głowy tyle oleju, że aż popuścisz uszami. Jestem w tym taki dobry,

aż strach.

— Nie wygłupiaj się.
— Mówię poważnie. Uczę pierwszoroczniaków angielskiego, a doktor Fallon życzy

sobie, by życie ci się układało po różach — żebyś miała wokół siebie znajome twarze
i tak dalej. Postanowiłem ci ułatwić strzał. Wkroczysz w świat edukacji dzięki człowie-
kowi, którego dobrze znasz, a ja będę cię miał na oku, pokazując ci się jednocześnie od
najlepszej strony. Dobrze to wymyśliłem, co?

— Chwalipięta. Czysta zniewaga.
— Chwalę się, bo mam czym, mała. O której wstaje Mary?
— Koło drugiej. Wychodzi do pracy najwcześniej o siódmej.
— Dasz sobie jakoś radę sama? — zapytałem. — Mam trochę roboty.
— Nie ma sprawy — poklepała pudełko, które właśnie przywiozłem. — Posłucham

muzyki.

— Nie za głośno. Jak obudzisz Mary, możesz mieć problemy.
— Jakie?
— Twoja ciotka nosi broń. Przecież jest gliniarzem.
— Mam słuchawki. Zawsze się zachowuję cichutko jak myszka.
— Zadzwonię wieczorem, nie pakuj się w kłopoty.
— Będę grzeczna — obiecała.

background image

40

41

¬ ¬ ¬

Pojechałem na stancję wziąć wymiary na półki. Mój pokój był już zupełnie pusty,

więc postanowiłem załatwić się ze stolarką i malowaniem, zanim wynajmę ciężarówkę,
która przywiezie moje meble.

W drzwiach stanęła Trish. Przyglądała mi się z uwagą.
— Dlaczego mierzysz wszystko po kilka razy? — spytała.
— Zgadzam się ze słuszną zasadą, że lepiej trzy razy zmierzyć, bo przyciąć można

tylko raz. Trudno dosztukować przerżniętą deskę.

— Wyobrażam sobie. Doszłam do wniosku, że porządne półki w każdym pokoju to

doskonały pomysł. Studenci zawsze potrzebują mnóstwo miejsca na książki. — Weszła
do środka i usiadła na jedynym krześle. — A co stolarz robi na anglistyce? — zapytała
z ciekawością.

— Zacząłem w zasadzie od końca. Lubię czytać, a jeśli skończę anglistykę, będę tym

zarabiał na życie.

— Nasz tata pracuje w tartaku w Everett.
— Wy też jesteście z Everett?
— Nie, z Marysville, ale przecież trudno powiedzieć, gdzie się kończy jedno, a za-

czyna drugie.

— Racja. Jeszcze parę lat i od Vancouver aż do Portland będzie jedno wielkie mia-

sto. Długie jak makaron. A co ciebie skusiło do studiowania prawa? Klasa robotnicza,
jak nasi ojcowie, zwykle nieczęsto ma do czynienia z prawnikami.

— Tata w jakimś sensie zmusił nas obie do zdobycia „porządnego zawodu” — od-

parła. — Nie chciał, żebyśmy do końca życia pracowały jako kelnerki albo urzędniczki.
Erika jest dużo mądrzejsza ode mnie, więc zdobyła stypendium, a ja, jak tylko skończy-
łam szkołę, zaczęłam pracować w tutejszym biurze prawnym. Tata załatwił mi tę robo-
tę. Tam jeden z partnerów pociągnął za parę sznurków i zorganizował mi stypendium
na prawie.

— Rany, skąd ja to wszystko znam — westchnąłem. — Mój tata pracował jako tracz

w zakładzie stolarki budowlanej, a mnie, jak tylko skończyłem parę kursów w college’u,
wszyscy wypychali na uniwersytet. Mam wrażenie, że sprawa dojrzała do ujęcia w slo-
gan „Robotnicy wszystkich krajów, łączcie się! Posyłajcie swoje dzieci do college’u”.

— Zawsze to ruch w górę — uznała. — W końcu raczej rzecz pozytywna, tyle że

oddalamy się od rodziców, nie sądzisz? My z Eriką nie mamy już wiele wspólnego z na-
szymi staruszkami. Erika nie potrafi otworzyć ust, żeby nie użyć jakiegoś określenia me-
dycznego, a ja zaczynam mówić czystym prawniczym. Coraz częściej mam wrażenie, że
rodzice w ogóle nie rozumieją, o czym my mówimy. Smutne.

— Przynajmniej nadal żyją — powiedziałem. — Moi rodzice parę lat temu zginęli

w wypadku samochodowym.

background image

43

— Och! Współczuję.
— Cóż, człowiek dorasta w błogim przekonaniu, że zawsze wszystko będzie tak, jak

jest. A to nieprawda. Wszystko się zmienia. — Uśmiechnąłem się lekko. — Zdaje się, że
wchodzimy w paradę Jamesowi. Filozofia to jego działka. Ja powinienem rozprawiać
o formach czasowników, a ty o szkodach i krzywdach.

Roześmiała się.
— Zabawny jesteś.
— Możesz to zaliczyć do moich wad. Czasem nie mogę się pozbyć wrażenia, że do

wszystkiego podchodzimy zbyt poważnie. Odrobina wesołości nikomu jeszcze nie za-
szkodziła.

— Na prawie niewiele jest powodów do śmiechu — stwierdziła. — A w kancelarii

adwokackiej jest tak samo.

— Studiujesz i pracujesz.
— Jestem urzędniczką. Posadka załatwiona przez szefa z Marysville. Stypendium

pokrywa koszty nauki i podręczników, a praca pozwala się najeść.

— Zupełnie jakbym to skądś znał — podsumowałem, biorąc kolejny wymiar.
— Wierzę ci na słowo.
— Erika też pracuje?
— Tak, oczywiście. Mnóstwo czasu spędza w laboratorium, robi badania krwi i tak

dalej. Świetnie sobie radzi z igłą. Potrafi wyciągnąć z człowieka pół litra albo i litr, zanim
pacjent się zorientuje, że w ogóle zaczęła. Powiesz mi, jak ty zarabiasz na życie? Może
budujesz domy na lewo?

Westchnąłem ciężko.
— Nie, Trish. Gdybym chciał, pewnie dłuższy czas nie musiałbym się rozglądać za

robotą. Dzięki ubezpieczeniu po rodzicach mam kupę szmalu.

— Ile półek planujesz na tej ścianie? — szybko zmieniła temat.
— Jak najwięcej. Pod skośnym sufitem jest dużo miejsca. Oczywiście będą różnych

rozmiarów, bo książki nie są jednakowe. Myślę, że będę w każdym pokoju improwizo-
wał. Twoje podręczniki są prawie jednakowe, więc u ciebie półki będą grzeczne i rów-
niutkie. Moje nie będą takie porządne.

Trish wstała.
— Powinnam się już zająć kolacją — rzuciła.
— Miłej zabawy — odpowiedziałem i wróciłem do pomiarów.

background image

43

Rozdział 3

Czasem trzeba mieć trochę szczęścia. Deszcz przestał padać — na krótko — we

wtorek rano, toteż pognałem do najbliższego składu drewna. Przerzucanie wilgotnych
desek to prawdziwa katorga, więc warto robić to przy ładnej pogodzie. Byłoby mi ła-
twiej, gdybym miał pikap, ale nie miałem, więc poukładałem deski na dachu dodge-
’a. Nie jest to najlepszy sposób transportowania drewna, ale zdołałem czymś wyścielić
dach, a poza tym droga nie była daleka.

Kiedy stanąłem przed domem, akurat dzwonił do drzwi jakiś młodzieniec o dość

niechlujnym wyglądzie.

— Nikogo tam nie ma! — zawołałem do niego z samochodu.
— A wiadomo, kiedy się zjawią?! — odkrzyknął.
— Pewnie niedługo. Dziewczyny poszły po zakupy, bo spiżarka zaczęła świecić

pustkami.

— Ty tu mieszkasz? — zapytał, schodząc z ganku.
— Jeszcze nie, ale wprowadzam się w przyszłym tygodniu. Chcesz wynająć pokój?
— No właśnie. Przyjechałem aż z Enumclaw. O co chodzi z tym „przyzwoitym”?

— wskazał tabliczkę w oknie.

— Właścicielki mają szczególne wymagania — odparłem, siłując się z węzłami na

linach mocujących deski na dachu samochodu.

— Pomogę — zaoferował się.
— Dzięki. Trzeba zrzucić deski przy bocznej ścianie. Chciałbym je schować w piw-

nicy, zanim znowu zacznie padać.

— Mówiłeś coś o wymaganiach — przypomniał, kiedy już uporaliśmy się z wę-

złami.

W czasie gdy pomagał mi wyładować deski, naszkicowałem mu podstawowe zało-

żenia, a na koniec zacytowałem listę zakazów:

— Żadnego alkoholu, prochów, głośnej muzyki ani dwuznacznych propozycji.

One to nazywają rwaniem. Zależy im na ciszy, żeby każdy mógł się skoncentrować na
nauce.

background image

44

45

— Pewnie by mi pasowało — zastanowił się, gdy nosiliśmy deski do zewnętrznych

drzwi piwnicy.

— Jesteś studentem?
— Taki mam zamiar — odparł ponuro. — Pracuję dla Boeinga, zaproponowali mi

pożyczkę na studia. Okazja była za dobra, żeby nie skorzystać, więc poszedłem na ten
układ. Pokrywają koszty nauki i płacą mi regularną pensję, żeby wystarczyło na pod-
ręczniki. Teoretycznie będę studiować inżynierię lotniczą, ale mam nie mówić, nad
czym pracuję.

— Ściśle tajne?
— Tak jakby. Coś w rodzaju gwiezdnych wojen.
— Aha. Jeszcze się nie przedstawiłem. Mark Austin.
— Charlie West. — Uścisnęliśmy sobie ręce. — Czy panie Erdlund nalegają na cał-

kowitą prohibicję? — zapytał po chwili. — Zwykle wypijam po pracy kilka piw, więc
pewnie dmuchanie w balonik by mnie wyeliminowało.

— Nie, aż tak daleko się nie posunęły — zapewniłem. — Po prostu nie życzą sobie

imprez w domu. O ile mi wiadomo, nie wymagają purytańskiej moralności, tylko ciszy
i spokoju.

— No to może być. Pozwalają gotować w pokoju?
— Jeśli się decydujesz tu mieszkać, dostajesz wikt i opierunek. Panie gotują i piorą.
— A co robią panowie?
— Do nas należą cięższe prace. Hydraulika, stolarka i takie tam. Właśnie dlatego

taszczymy te dechy. Będę z nich robił półki. Dziewczęta szukają kogoś, kto sobie radzi
z naprawą samochodu. Zostały parę razy naciągnięte przez mechaników, którzy specja-
lizują się w wystawianiu kobylastych rachunków. Znasz się na mechanice samochodo-
wej?

— Gdybym chciał, pewnie bez większego problemu zbudowałbym samochód lewą

ręką przez sen. Ten pikap jest mój. Wygląda niepozornie, bo jeszcze go nie polakierowa-
łem, ale silnik — cudeńko. Nie każdy pikap wyciąga trzy machy.

— Dobry żart tynfa wart.
— Nie żartuję, słowo. Jeszcze nigdy mu nie docisnąłem do dechy. Prędkościomierz

dochodzi tylko do dwustu pięćdziesięciu, wystarczą dwie przecznice.

— O, to jesteś poważnym kandydatem, Charlie. Masz coś przeciwko temu, żeby

mieszkać pod jednym dachem z Murzynem?

— Nie. Zielony ludek może by mi trochę szarpał nerwy, podobno trzeba na takich

uważać. Mają mnóstwo fatalnych nawyków; spółkują z brzozami, jadają budynki pu-
bliczne, boską czcią otaczają ścieki i tak dalej. Co studiujesz?

— Anglistykę. Jak myślisz, czy Boeing płaciłby mi za siedzenie i czytanie

Chaucera?

background image

44

45

— Głowy bym za to nie dał, ale z Boeingiem nigdy nic nie wiadomo. Co to za

Murzyn?

— James. Studiuje filozofię.
— Ciężka sprawa — przyznał Charlie z podziwem.
— Lepiej z nim nie zadzierać — ostrzegłem. — Zbudowany jest jak George Foreman

i robi za goryla dziewcząt. Widowiskowo napina mięśnie. Kiedy Trish każe ci skakać,
James dopowiada, jak wysoko. Wykonał większość eksmisji po wejściu prohibicji w ży-
cie. Zwykle facet zrzucony ze schodów już za pierwszym razem łapie w czym rzecz.

— Zdaje się, że trafiłem do sympatycznego domu.
— Dziewczęta niedługo wrócą. Nie mam pewności, gdzie zniknęła Sylvia... pewnie

siedzi w laboratorium i próbuje doprowadzić do szaleństwa białe myszki.

— Ona też jest z Erdlundów?
— Nie, Erika i Trish to Szwedki, a Sylvia jest Włoszką na zaburzeniach umysło-

wych.

— Wesołe towarzystwo.
— Jesteś zainteresowany?
— Czuję się jak rekrut przed sierżantem.
— Został już tylko jeden wolny pokój, a chciałbym, żeby się ktoś tam wprowadził

przed rozpoczęciem roku akademickiego. W przeciwnym razie Trish może nas wszyst-
kich posłać na poszukiwania kandydata. Nie mam na to czasu, robię półki. Trish tak
bardzo zagustowała w tym pomyśle, że niedługo pewnie będę robił półki w łazienkach
i w szafach. Mam tylko nadzieję, że śruby do drewna wytrzymają brzemię odpowie-
dzialności.

— Składaj na wkręty i kołki rozporowe. Nic ich nie ruszy. Dom się rozleci, a twoje

półki zostaną.

— Dobra, spróbuję.
Akurat wracaliśmy przed dom, gdy podjechały siostry Erdlund. Trish prowadziła,

samochód się dławił i krztusił.

— Drobne problemy z gaźnikiem — zauważył Charlie.
— Potrafisz to naprawić? — spytałem.
— Bułka z masłem.
Dziewczęta wysiadły z samochodu i zaczęły z niego wyładowywać torby pełne wik-

tuałów.

— Cześć, dziewczyny. To jest pan złota rączka, który chciałby przystąpić do spółki.
— Dlaczego wy wszyscy zachowujecie się jak komedianci? — Trish przewróciła

oczami.

— Przepraszam. To jest Charlie West. Studiuje na koszt Boeinga, a w wolnym cza-

sie grzebie się w samochodach.

background image

46

47

— Naprawdę?
Charlie wlepił oczy w wysokie siostry i zatonął w nabożnym przerażeniu.
— Szwedki nie stały na górce, kiedy Pan Bóg wzrost rozdawał, co? — mruknął do

mnie. — Założę się, że są świetne w kosza.

Podeszliśmy do samochodu, przedstawiłem Charliego dziewczętom.
— Jak skłoniłeś Boeinga do finansowania studiów? — spytała go Erika.
— To był ich pomysł, nie mój — odparł Charlie. — Boeing chce zatrzymać ludzi

z pomysłami, które można ukraść i opatentować. Biorę udział w programie, o którym
nie wolno mi mówić, i jeśli przypadkiem wymyślę jakąś odlotową nową technologię,
właścicielem będzie firma, a mnie nie zapłaci nawet odsetek od praw autorskich.

— Myślałam, że zimna wojna się już skończyła.
— Ta poprzednia owszem, jak najbardziej — uświadomił ją Charlie. — Ale nad-

ciąga nowa. Przemysł lotniczy nienawidzi czasów pokoju, ponieważ podcinają korzenie
drzewa o liściach z zieloniutkich banknotów. Oczywiście, jeśli Boeing splajtuje, Seattle
zmieni się we wspomnienie miasta, więc chociaż wszyscy o pokoju mówią, nikt nie
podchodzi do tego poważnie. Pokój nie jest korzystny dla gospodarki. Chcecie poroz-
mawiać o grobach, robakach i epitafiach?

— Nie nadążam — przyznała się Erika.
— Szekspir — podpowiedziałem. — „Ryszard II”. Charlie jest najwyraźniej człowie-

kiem renesansu.

— Ale nie maluję sufitów — rzekł skromnie Charlie.
Przypuszczam, że jego aluzja do fresków Kaplicy Sykstyńskiej umknęła dziewczę-

tom.

— Mark zapoznał cię z zasadami? — spytała Trish.
— Da się z nimi żyć — odparł Charlie z obojętnym wzruszeniem ramion. — Pijam

piwo od czasu do czasu, ale to nie jest cel mojego życia. Mark powiedział, że macie
wolny pokój. Mogę go obejrzeć?

— Oczywiście — zgodziła się Trish. — Erika, najpierw zaniesiemy zakupy.
— Pomogę Markowi z resztą desek — zaoferował się Charlie. — Potem pokażecie

mi, gdzie mogę się zalęgnąć.

— Pilnuj go, żeby nie zniknął, Mark — przykazała mi Erika z dziwną gwałtowno-

ścią.

— Nawiedzone kobiety — uznał Charlie, gdy nieśliśmy resztę desek pod drzwi piw-

nicy.

— Nasze Szwedki nie lubią się lenić — zgodziłem się z nim bez dyskusji.
Kiedy skończyliśmy nosić materiał na półki, Trish oprowadziła Charliego po domu.

Obrzucił krótkim spojrzeniem pokój naprzeciwko mojego.

— Może być — oznajmił tonem niemal obojętnym. — Wrócę do Enumclaw i przy-

wiozę swoje graty. Mogę się rozłożyć z narzędziami w piwnicy, tam gdzie Mark prze-

background image

46

47

chowuje deski? Nie chcę ich zostawiać w samochodzie. Dobre narzędzia osiągają niesa-
mowite ceny na bazarach, nie chcę ryzykować, że ktoś mi je gwizdnie. Jeśli wszystkim
pasuje, to wprowadzę się w poniedziałek.

— Wszystko gra — uznała Trish.
— Mogę przemalować ściany? Różowe niespecjalnie mi pasują.
— To twój pokój — odparła Trish. — Wybierz sobie kolor, jaki ci się podoba.

¬ ¬ ¬

Cały ranek spędziłem w piwnicy, gruntując deski. Potem wybrałem się do żeleź-

niaka i kupiłem wkręty z kołkami. Zacząłem skręcać półki. Szło mi znacznie szybciej,
niż przypuszczałem, więc miałem za sobą dobrze ponad połowę roboty, kiedy uznałem,
że jak na jeden dzień stanowczo wystarczy.

Zadzwoniłem z motelu do Mary. Telefon odebrała Twink.
— Markie, gdzieś ty się podziewał?! — wykrzyknęła. — Dzwoniłam do ciebie dzi-

siaj już cztery razy!

— Robiłem półki. Wszystko w porządku?
— Tak, tylko czułam się trochę samotna. Może byśmy się wybrali do kina?
— Chcesz obejrzeć jakiś konkretny film?
— Niekoniecznie. Chciałam po prostu gdzieś się ruszyć.
— Jadłaś już obiad?
— Właśnie miałam zamiar wrzucić coś do mikrofali.
— To wybierzmy się coś zjeść.
— Chętnie.
— Wezmę prysznic i przebiorę się. Podjadę za jakąś godzinkę, dobrze?
Zdałem sobie sprawę, że przez ostatnie kilka dni wyraźnie zaniedbałem Twink.

Oczywiście, byłem zajęty, ale to mnie wcale nie usprawiedliwiało.

Zabrałem ją do chińskiej restauracji, gdzie napchaliśmy się po uszy wieprzowiną

słodko-kwaśną. Potem siedzieliśmy sobie nad herbatą i gadaliśmy aż do zamknięcia lo-
kalu. Twinkie wydawała się spokojna, ufna. Świetnie dawała sobie radę.

¬ ¬ ¬

Byłem pewien, że skończę montowanie półek i malowanie w piątek, więc przed

przeprowadzką do własnego pokoju czekała mnie jeszcze tylko jedna noc w motelu.

Wstałem dość wcześnie i jak tylko dotarłem do domu sióstr Erdlund, wziąłem się

do malowania. Chciałem, żeby farba porządnie wyschła, zanim wstawię meble.

Koło południa James wetknął głowę w drzwi.

background image

48

49

— Niemowlęcy błękit — zauważył.
— Ciągle jeszcze dorastam — zgodziłem się potulnie.
— Nie przejmuj się, młodziaku. Co to za Charlie, o którym dziewczęta mówią przez

cały czas?

— Inżynier lotnictwa, pracuje dla Boeinga. Jego hobby to samochody, dlatego sio-

strzyczki aż piszczą z radości.

— Naprawdę Boeing płaci mu za naukę? Czy facet mydli nam oczy?
— Myślę, że mówi prawdę. Jest z gatunku niedbałych przyjemniaczków. Cytuje

mroczne fragmenty Szekspira i ma znacznie większe pojęcie o włoskim renesan-
sie, niż można by się spodziewać po jakimkolwiek inżynierze. Niegłupi, to na pewno.
Wprowadza się w poniedziałek, więc będziesz mógł sam go ocenić.

— Mnie nikt nie proponował finansowania studiów.
— Studiujemy nie to, co trzeba.
— Wygląda na to, że prawie skończyłeś — zauważył.
— Jeszcze trzy półki na górze i wystarczy.
— Naprawdę potrzebujesz aż tylu?
— Teraz jeszcze nie, ale muszę sobie zostawić trochę miejsca na zapas. Jeśli się

studiuje anglistykę, domowa biblioteczka rozrasta się jak dobrze podlewany chwast.
Zabiorę się do półek, kiedy tylko skończę malowanie. Chcę zdążyć ze wszystkim przed
zamknięciem wypożyczalni samochodów. Po południu wynajmę ciężarówkę i jutro
z samego rana ruszam do Everett po swoje rzeczy.

— Pojadę z tobą — zdecydował James. — Ładowanie mebli to robota dla dwóch.
— Przyznam szczerze, miałem nadzieję, że to powiesz — uśmiechnąłem się sze-

roko.

— Masz tam wszystko spakowane?
— Gotowe do transportu — zapewniłem go i wróciłem do malowania.
Skończyłem wczesnym popołudniem, poszedłem do U-Haul i wypożyczyłem cię-

żarówkę.

¬ ¬ ¬

Ruszyliśmy wczesnym rankiem. Ponieważ była sobota, oczywiście padał deszcz.

W weekendy zawsze pada, zauważyliście? Od poniedziałku do piątku może być piękna
słoneczna pogoda, ale razem z sobotą pojawia się deszcz. W drodze trochę rozmawiali-
śmy. James powiedział, że zaczął studiować po tym, jak jego żona zmarła na raka.

— Musiałem się czymś zająć — stwierdził krótko. Najwyraźniej nie miał zamiaru

wdawać się w szczegóły.

Zapadła drętwa cisza, minęliśmy Lynnwood, cały czas w deszczu.

background image

48

49

— A co ciebie pchnęło na anglistykę? — spytał James w końcu.
— Chyba ślepe szczęście. — Opisałem mu swoje lata w college’u, potem studia na

wydziale „wszystkiego po trochu”.

— Wyglądasz mi na człowieka renesansu... Mark da Vinci, może Mark Borgia?
— To był z pewnością interesujący okres mojego życia. Jest, zdaje się, takie chińskie

przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach”...

— Chyba obiło mi się o uszy.
— Trudno to nazwać studiami. Uczyłem się wszystkiego, na co natrafiłem, nie wy-

bierałem żadnej specjalności. Chodziłem na kursy, które wydawały mi się interesujące.
A dlaczego ty zdecydowałeś się akurat na filozofię?

Wzruszył ramionami.
— Nie było wyjątkowych powodów. Wiesz, człowiek szuka sensu życia... albo uspra-

wiedliwienia dla śmierci... — Zawahał się. — Nie chcę wtykać nosa w nie swoje spra-
wy, ale jak to jest, że taki młody chłopak jak ty, który musi zarabiać na życie, ma własny
dom? Zwykle człowiek dochodzi do tego nieco dłużej.

— Przejąłem go w spadku. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, ale

okazało się, że wykupili ubezpieczenie na spłacenie hipoteki.

— Rozumiem — stwierdził i odpuścił temat.
Kiedy dotarliśmy do mojego domu w północnym Everett, podjechałem tyłem pod

ganek na froncie. Zaczęliśmy ładować moje meble i liczne kartony z książkami. Książki
nie są aż tak ciężkie jak mokra sól, ale niewiele im brakuje.

— Teraz już rozumiem, po co ci tyle półek — zauważył James, ocierając pot

z karku.

— To moje narzędzia pracy. — Ja też byłem mokry. — Jestem pewnie ostatnim stu-

dentem epoki prekomputerowej, więc książki zajmują w moim życiu sporo miejsca.
Wcale mi to nie przeszkadza. Lubię mieć tekst na kartce papieru, a nie na monitorze.
Przynajmniej nie robią na mnie wrażenia przerwy w dostawie prądu.

Na koniec jeszcze się rozejrzałem po pustym wnętrzu. Musiałem przy tym solidnie

wziąć się w garść, nie chciałem zacząć się mazać.

— Ciężka sprawa, co? — odezwał się James ze współczuciem.
— Co fakt, to fakt. Wychowałem się tutaj, więc po kątach czai się mnóstwo wspo-

mnień. Za domem rośnie wielka czereśnia. W sezonie bliźniaczki prawie z niej nie
schodziły. Zajadały się czereśniami, a we mnie strzelały pestkami.

— Jak to?
— Trzeba ścisnąć pestkę, jeszcze mokrą, między kciukiem a palcem wskazującym.

Jak człowiek nabierze wprawy, zwykle trafia do celu. Bliźniaczki uważały to za świetną
zabawę. To taka letnia wersja bitwy na śnieżki.

— Masz siostry bliźniaczki?

background image

50

51

— Niezupełnie. Były córkami najlepszego przyjaciela mojego taty.
— Były?
Musiałem chwilę pomyśleć. Trzeba było się liczyć z tym, że historia Twinkie Twins

i tak wypłynie przy jakiejś okazji, więc jaki sens robić z niej tajemnicę.

— Jedna z nich dwa lata temu została zamordowana. Drugiej trochę się przez to po-

mieszało pod sufitem, więc spędziła jakiś czas w prywatnym sanatorium. Teraz stara się
wrócić między ludzi. Mieszka u ciotki w Wallingford, pięć przecznic od naszej stancji.
Psychiatra uważa, że pomoże jej chodzenie na wykłady.

— Nie powiem, żeby uniwersytet był najlepszym miejscem na szukanie stabilności

umysłowej — zauważył James.

Zamknąłem dom na cztery spusty.
— Twink ma być pod dobrą opieką: moją i ciotki Mary.
Zatrzasnęliśmy i zamknęliśmy na skobel tylne drzwi ciężarówki, wsiedliśmy do szo-

ferki.

— Coś mi się zdaje, że jesteś zainteresowany tą ocalałą bliźniaczką. — James chciał,

żeby jego stwierdzenie zabrzmiało lekko.

— Nic z tych rzeczy co to zwykle — zapewniłem go, uruchamiając silnik. — Twinkie

Twins były dla mnie jak młodsze siostry, a jeśli się człowiek napatrzy na dziewczynę
w brudnej pieluszce, trudno, żeby potem miał w głowie jej romantyczny wizerunek. Ja
się nimi po prostu zawsze opiekowałem.

— Dlaczego Twinkie Twins?
— Taki rodzinny żart — przyznałem. — Nikt nie potrafił ich odróżnić, więc żeby

uniknąć pomyłek, zacząłem je nazywać Twink, i jakoś tak się przyjęło. Bardzo szybko
przestały być Reginą i Renatą, a zostały Twink i Twink.

— Sylvię doprowadziłbyś takim pomysłem do szału — zaśmiał się James.

— Koncepcja tożsamości mnogiej na pewno by się jej nie spodobała.

— Spotykamy takie zjawisko u pszczół. U mrówek też. W zbliżonej formie u koni

i wilków. Jeszcze u lwów i słoni, jeśli się chwilę zastanowić. Skoro zwierzęta mają taką
świadomość, to co, ludziom nie wolno? — Ostrożnie minąłem trawnik na froncie i wy-
jechałem na ulicę.

— Złapano mordercę?
— Nie. A nawet gdyby go złapali, nie jestem pewien, czy udałoby się go skazać.
— Nie rozumiem.
— Nie ma pewności, która z bliźniaczek została zamordowana.
— Co takiego?! — zdumiał się James.
— Nikt nie potrafił ich odróżnić, a w szpitalu zgubili odciski stóp zrobione nowo-

rodkom.

— Nie wystarczy spytać tę, która przeżyła?

background image

50

51

— Ona w ogóle nie wie, kim jest. Nic nie pamięta.
— Amnezja?
— Prawie całkowita.
— A co z DNA?
— Bliźnięta jednojajowe mają takie samo DNA. I przez to wszystko, jeśli policja

w ogóle kiedykolwiek złapie faceta, to może mu udowodni, że popełnił morderstwo, ale
raczej nie ma szans mu dowieść, kogo zabił. Dobry prawnik wyciągnie go z tego bez
problemu. Nie mam nic przeciwko.

— Co? Znowu nie rozumiem.
— W tym samym momencie, kiedy go wypuszczą, ja ogłaszam otwarcie sezonu my-

śliwskiego. Jeśli ciotka Twink nie upoluje drania pierwsza, sam chętnie się nim zajmę.
Na pewno wymyślę interesujący sposób, żeby go wysłać do lepszego świata. A jak mnie
przyskrzynią, wynajmę sobie Trish na obrońcę.

— Moim zdaniem ten drań jednak zostałby skazany. Morderstwo to morderstwo,

a jeśli tożsamość ofiary nie jest znana, zbrodniarz powinien być skazany za zamordo-
wanie osoby o niezidentyfikowanej tożsamości.

— Żyjesz w świecie filozoficznej perfekcji, James. Prawdziwe życie ma nieco więcej

wspólnego z walką, w której stosuje się ciosy poniżej pasa. Dlatego właśnie są nam po-
trzebni prawnicy. — Coś mi się przypomniało i zaśmiałem się głośno.

— Z czego się cieszysz?
— Wyobraź sobie, że Chaucer, w końcu czternastowieczny poeta, został kiedyś

aresztowany.

— Za co?
— Za pobicie prawnika.
— Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają — westchnął filozoficznie. Wyjechaliśmy

na autostradę.

¬ ¬ ¬

Dotarłszy na stancję, wnieśliśmy moje rzeczy do pokoju. Wszystko razem zajęło

nam sporo czasu, więc postanowiłem jeszcze jedną noc spędzić w motelu. Już i tak mia-
łem za sobą dość męczący dzień, byłem zbyt zmordowany, żeby się brać do układania
gratów. Oddałem ciężarówkę do U-Haul, zapłaciłem za wynajęcie i odebrałem swojego
dodge’a. Potem pojechałem sprawdzić, jak się miewa Twinkie. Nadal męczyły mnie wy-
rzuty sumienia, że ją zaniedbywałem.

Mary zaprosiła mnie na kolację.
— Nie takie złe to sanatorium, prawda? — zagadnęła, kiedy już siedzieliśmy nad

kawą.

background image

52

53

Nie zrozumiałem.
— Jakie sanatorium?
— Byłam na cotygodniowej wizycie u doktorka — wyjaśniła Twink. — Przyznaj się,

zapomniałeś, co?

— Wyleciało mi z głowy — przyznałem. — Jak poszło?
— Jak zwykle. Nic nowego ani niezwykłego. Fallon zadawał te same nudne pyta-

nia i zapisywał moje odpowiedzi w jakimś kretyńskim notesie. Nakłamałam tyle, żeby
się poczuł uszczęśliwiony, a w drodze powrotnej zajrzałyśmy do Ingi i Lesa, zjadłyśmy
z nimi obiad.

— Nie zmęczyła was ta wycieczka? — spytałem Mary.
— Niespecjalnie. Ruszyłyśmy stąd koło trzeciej, więc akurat ominęłyśmy szczyt

i korki.

— Mary, jeśli wycieczki do sanatorium okażą się dla ciebie kłopotliwe, mogę Twink

wozić. Zwykle nie jestem w piątki bardzo zajęty.

— Jakoś damy sobie radę.
— Twink, czy Fallon coś zaproponował?
— Nie powiedział absolutnie nic nowego — odparła. — Mam unikać stresu.

Fantastyczna rada, prawda? Podoba mi się!

— Bądź grzeczną dziewczynką.
Wywaliła na mnie język i zmieniła temat.
Do motelu wróciłem koło dziewiątej, padłem na łóżko jak ścięty. Przeprowadzka

naprawdę daje człowiekowi w kość.

¬ ¬ ¬

W niedzielę w południe miałem już ustawione łóżko i biurko, a większość ubrań

wisiała w szafie. Wtedy zacząłem rozpakowywanie książek. Po jakiejś godzinie sta-
wiania ich na półkach jak leci zorientowałem się, że osiągnąłem arcydzieło bałaganu.
Hemingwaya i Faulknera przemieszałem z Chaucerem i Spenserem, a Szekspir wylądo-
wał w bliskim towarzystwie Marka Twaina, Longfellowa oraz Walta Whitmana.

— Bezmyślny leń — rzuciłem pod własnym adresem.
Wiedziałem doskonale, że jeśli nie zaprowadzę w tym jakiegoś porządku natych-

miast, od zarania, najprawdopodobniej już na zawsze pozostanie mi straszliwy bajzel.
Dobrze jest mieć książki. Ale jeszcze trzeba móc z nich korzystać.

Westchnąłem ciężko i zacząłem rozkładać kolejne egzemplarze mojego księgo-

zbioru na podłodze, oddzielając literaturę angielską od amerykańskiej. Rozmaitości
gromadziłem na łóżku. Natrafiłem na mnóstwo różnych wydań, o których kompletnie
zapomniałem.

Do wieczora zdołałem zaprowadzić jaki taki ład, co dało mi poczucie, że dokona-

łem nie lada wyczynu. Teraz mogłem zmierzyć się z całym światem.

background image

52

53

Tego wieczoru po kolacji — a była to pierwsza w moim życiu epikurejska rozkosz

zapewniona przez siostry Erdlund — zadzwoniłem do Twink. Miała wyjątkowo po-
godny nastrój.

— Zacznij się przygotowywać do chodzenia na wykłady — powiedziałem.

— Początek semestru za dwa tygodnie. Mój wykład zaczyna się o wpół do drugiej, więc
nie będziesz musiała się zrywać bladym świtem. Mogę cię podwozić, jeśli zechcesz.

— Markie, ludzie wymyślili coś takiego jak autobusy. A ja jestem już całkiem dużą

dziewczynką.

— Masz jeszcze trochę czasu do namysłu. Będę przez te dwa tygodnie dość zajęty,

mam trochę roboty w kampusie.

— Przestań się tak zamartwiać, bo ci się zmarszczki porobią. Śpij dobrze.

¬ ¬ ¬

Następnego dnia rano pojechałem do kampusu i zajrzałem do profesora Conrada.
— Jak pan spędził wakacje, panie Austin? — spytał mnie z oszczędnym uśmie-

chem.

— Przedstawić temat w pięciuset słowach?
— Wystarczy streszczenie, nie będę z tego egzaminował.
— Przyznam się od razu: sporo czasu spędziłem na rozmowach z psychiatrą.
— Ma pan kłopoty tego rodzaju?
— Raczej nie, ale w razie czego przecież i tak dowiedziałbym się ostatni. Córka naj-

lepszego przyjaciela mojego ojca została niedawno zwolniona z kliniki, będzie tutaj
chodziła na wykłady. Najpierw pomagałem jej w przeprowadzce do domu ciotki w Wal-
lingford, a potem przeprowadzałem się sam. Wynająłem pokój niedaleko od niej i od
kampusu. Mieszkam z doborowym towarzystwem, pozostali studiują każde na innym
wydziale, więc będę się starał dbać o naszą reputację.

— Jeśli wystarczy mi cierpliwości, na pewno się doczekam, że zacznie pan dbać

także o swoje sprawy.

— Raczej nieprędko. Lato miałem dość pracowite, więc chyba na jakiś czas zakopię

się w bibliotece, żeby sobie wszystko poukładać w głowie.

— Proszę, proszę, doskonały plan — podsumował sarkastycznie.

¬ ¬ ¬

Resztę dnia spędziłem w bibliotece, na stancję wróciłem dopiero po ósmej. Trish

zrobiła mi awanturę, że nie stawiłem się na kolacji. Na szczęście dała się przeprosić, choć
nie było to łatwe, i nakarmiła mnie całkiem przyzwoicie. Tak, wyraźnie odczułem jej
mocno rozwinięty instynkt opiekuńczy.

background image

55

Po kolacji zadzwoniłem z salonu do Mary. Telefon odebrała Twink. W tle słysza-

łem jakieś dziwne dźwięki, w pierwszej chwili pomyślałem, że to kwestia fatalnego po-
łączenia.

— Nie, nie, to nie telefon — tłumaczyła Renata. — Słucham akurat takiej muzyki.
— Brzmi niezbyt melodyjnie. Co to takiego?
— Nie mam pojęcia. Ten, kto to nagrał, możliwe, że ja, zapomniał opisać kasetę.
— Jakby ktoś poszczuł stado psów gończych — zauważyłem.
— To raczej wilki. W każdym razie akurat w tym fragmencie. Potem wilczy skowyt

stopniowo przechodzi w kobiecy głos.

— Masz dziwne gusta muzyczne.
— Wolałbyś jakieś archiwa złotych przebojów?
— Posłuchałabyś lepiej „Koncertów brandenburskich” — zaproponowałem.

— Unikaj kiepskiej muzyki, szkoda czasu. W dodatku niszczy słuch, a może i zdrowie.
Mary już wyszła do pracy?

— Kąpie się. Strasznie mnie boli głowa, całkiem nie wiem dlaczego.
— Nastaw muzykę ciszej, weź dwie aspiryny i zadzwoń do mnie rano.
— Straaasznie śmieszne. Po prostu jak nie wiem co. Dobra, kończmy już. Muszę po-

słuchać wilków. — Głos miała trochę niepewny, w dodatku z przydźwiękiem dziwnej
gardłowej wibracji, której nigdy dotąd u niej nie słyszałem.

A potem ni stąd, ni zowąd odłożyła słuchawkę. Dłuższą chwilę gapiłem się na tele-

fon jak głupi, kompletnie zbity z tropu, nie rozumiejąc co, jak ani dlaczego.

background image

55

Rozdział 4

We wtorek James obudził mnie piętnaście po siódmej.
— Śniadanie — oznajmił stanowczo.
— Już idę — zobowiązałem się, przecierając zaspane oczy.
Najwyraźniej trochę potrwa, zanim się przyzwyczaję do regularnego trybu życia.

Ostatnie kilka lat jadłem, kiedy się trafiło, ale teraz przecież mieszkałem na stancji,
gdzie posiłki jadano o określonych porach i w ustalonych miejscach: śniadanie w kuch-
ni, a kolację w jadalnym. W kwestii lunchu mieliśmy nieco więcej swobody, bo nie dało
się dopasować naszych planów zajęć na uniwersytecie.

Ubrałem się, poczłapałem do łazienki, ogoliłem się i umyłem zęby. Następnie nos

poprowadził mnie do kuchni. Musiałem wypić trochę kawy, żeby w ogóle zacząć funk-
cjonować.

Dziewczęta, jeszcze w szlafrokach, kręciły się jak frygi. Przygotowywały śniadanie.

Poruszały się z bezwzględną skutecznością. Jamesa i Charliego jeszcze nie było.

Gołym okiem dostrzegłem, że za czasów ciotki Erdlund w domu obowiązywała

zasada swobodnego dostępu do kuchni i wszyscy mieszkańcy gotowali sobie sami.
Zostały po tamtych czasach dwie lodówki oraz spiżarnia. We współczesnych domach
nieczęsto spotyka się spiżarnie. Tak samo jak saloniki czy pokoje dzienne, które, zdaje
się, odeszły w przeszłość, kiedy dwudziesty wiek pogalopował w stronę minimalizowa-
nia przestrzeni mieszkalnej tworzonej z wielkiej płyty.

Zauważyłem także, iż drzwiczki szafek były już mocno zniszczone, a linoleum na

podłodze tak starożytne, że w miejscach największego natężenia ruchu pokrywający je
wzór został całkowicie starty. Przetarte miejsca wyglądały prawie jak ścieżka zwierzyny
w lesie.

— Mark, zechcesz wreszcie zejść nam z drogi? — spytała Trish zjadliwym tonem.
— Przepraszam. — Odsunąłem się nieco. — Jak skończę z półkami, to chyba zajmę

się kuchnią. Zdaje się, że niejedno przeszła.

— Pogadamy o tym później — oznajmiła Erika. Chwyciła mnie za ramię i odcią-

gnęła na bok. Wskazała krzesło w kącie. — Siadaj! — rozkazała, strzelając palcami.

background image

56

57

— Tak jest, proszę pani — odparłem posłusznie.
Przyniosła mi kubek kawy i pogłaskała po głowie.
— Dobry chłopiec — pochwaliła.
Odniosłem wrażenie, że Erika jest gwałtowniejsza od siostry. Jeśli naprawdę zamie-

rzała nieść pomoc chorym ludziom, będzie musiała jeszcze popracować nad zachowa-
niem przy łożu boleści. Utemperować troszkę swój silny charakter. Co fakt, to fakt.

Jej kawa też do słabych nie należała. Erika najwyraźniej była zdania, że jedynym

substytutem mocnej kawy jest mocniejsza kawa.

Sylvia nakryła do stołu, a Trish z niemałą wprawą smażyła naleśniki. Było przyjem-

nie, domowo i pachniało cudownie. Nabierałem coraz większej pewności, że zdołam się
przyzwyczaić.

Wkrótce zeszli James i Charlie, a wtedy wszyscy usiedliśmy przy stole i przypuścili-

śmy atak na niebiańskie delicje.

— Fantastyczne — pochwalił Charlie. — Nie jadłem naleśników od czasu, kiedy

pracowałem przy wyrębie.

— Mówiłeś, że jesteś zatrudniony w Boeingu — zdziwił się James.
— Do lotnictwa dołączyłem później. Próbowałem różnych fachów, jedne były lep-

sze, inne gorsze...

— Zdarzyło ci się ciągnąć łańcuch? — spytałem.
— O rany, owszem — westchnął ciężko. — To doświadczenie zapisuję w kolumnie

oznaczonej dużym minusem.

— Pełna zgoda, stary — przytaknąłem. — Dno, wodorosty i pięć metrów mułu.
— Z drugiej strony — podjął Charlie — nie do wiary, jakie niesamowite śnia-

dania dawali nam w obozie drwali. Zwykły, codzienny obiad w tartaku przypomina
ucztę w Święto Dziękczynienia. Drwal musi dobrze zjeść. Po płatkach ryżowych czło-
wiek nie porobi długo piłą łańcuchową. Dlatego najważniejszym budynkiem w obo-
zie drwali jest kuchnia. Jeśli szef jest na tyle głupi, że najmie złego kucharza, ekipa mu
się nie utrzyma nawet tydzień, a na dodatek wieści szybko się rozchodzą. Pod koniec
maja taki pechowiec nikogo już nie zatrudni. — Charlie rozparł się wygodnie na krze-
śle. — A jakie różne typy najmują się przy wyrębie! Biurem zatrudnienia jest tawerna
przy Skid Road, tutaj w Seattle, więc często trafiają się trunkowi. Akurat tego lata, kiedy
ja pracowałem w lesie, zjawił się jeden facet, który miał takie drgawki, że jak go chwy-
ciły na pryczy, to trząsł się cały barak. I ten człowiek pracował z dynamitem! Wypił całą
wodę po goleniu, poprawił tonikiem do włosów, w środę wsiadł do pociągu i wrócił do
Seattle. Obóz był głęboko w lesie, więc pociąg podjeżdżał do nas tylko trzy razy w tygo-
dniu: w niedziele, środy i piątki. Inaczej nie można było się tam dostać.

— Nie było żadnej drogi? — zdziwił się James.

background image

56

57

— Nie, nie było. Siedzieliśmy wciśnięci ze sto kilometrów w las, pnie zabierał po-

ciąg, więc po co komu droga? Najlepszy był nasz kucharz. Znał się na swojej robocie jak
nikt. Miał też obowiązek rozpalać ogień w piecach ogrzewających baraki. Jak pracowa-
liśmy na nocną zmianę, błyskawicznie stawiał nas na nogi, bo do rozpalania w piecach
używał benzyny. Huk był jak przy przekraczaniu bariery dźwięku.

— Pracowaliście na nocną zmianę? — spytała Sylvia zaciekawiona.
— Bywało, że wstawaliśmy o trzeciej rano. Kiedy zagrożenie pożarowe osiągało

konkretny punkt, straż leśna pozwalała drwalom pracować tylko do dziesiątej. Cięcie
drzew po ciemku piłą łańcuchową jest naprawdę niepowszednim doświadczeniem, mo-
żecie mi wierzyć.

— Wyobrażam sobie — przyznał James. — Aha, słuchajcie, Mark ma pytanie z za-

kresu prawa.

— Masz kłopoty z prawem? — zaniepokoiła się Trish.
— Nic mi o tym nie wiadomo — odparłem swobodnie. Opowiedziałem o bliź-

niaczkach, o tym jak Regina została zgwałcona i zamordowana — powiedziałem tyle,
ile Jamesowi. — Zakładając, że w ogóle kiedyś złapią faceta — dotarłem do pytania
— czy będzie trzeba zidentyfikować ofiarę, żeby go skazać?

— A co z DNA? Wszyscy zapomnieli o tym sposobie określania tożsamości?
— To na nic — stwierdziła Erika. — Bliźnięta jednojajowe mają identyczne DNA.

Rozumiem, że niemowlęce odciski stóp zaginęły?

Pokiwałem głową.
— Zdaje się, że ktoś w szpitalu źle je zarchiwizował. Powiedz, Trish, czy można ska-

zać mordercę, jeśli nie wiadomo, kto jest ofiarą?

— Na pewno! — Ale nie robiła wrażenia całkowicie przekonanej. — Na wszelki wy-

padek jeszcze popytam profesorów.

— Czy ta druga bliźniaczka doszła do siebie? — spytała Sylvia. — Chętnie bym

z nią porozmawiała.

— Pewnie będziesz miała okazję, mieszka parę przecznic stąd. Tylko bądź bardzo

ostrożna, żebyś jej nie zrobiła krzywdy.

— Ależ my tu mamy obrońcę uciśnionych! — zachwyciła się Trish.
— Nasi rodzice się przyjaźnili, więc byłem dla bliźniaczek jak starszy brat. Mówiłem

już Jamesowi: jeśli glinom się poszczęści i znajdą drania, który zamordował Reginę,
będę się trzymał nadziei, że ta kanalia jakoś się jednak wywinie. Wtedy sam chętnie
przedstawię mu kilka interesujących ofert, wykraczających daleko poza łagodne trak-
towanie przewidziane kodeksem karnym. Przypiekanie ogniem, rozgrzane do białości
stalowe haki i inne podobne propozycje nie do odrzucenia.

— Nieźle! — oceniła Erika. — Bestia z ciebie, co?
— Kto leczy Renatę? — spytała Sylvia.

background image

58

59

— Doktor Fallon. Była w jego prywatnym sanatorium.
— Słyszałam o nim. Podobno jest bardzo dobry.
— Możliwe — zgodziłem się. — Porozmawiajmy już o czymś innym.
— Nie ma sprawy — przystała spiesznie Trish i zręcznie zmieniła temat, pytając

o remont kuchennej podłogi.

Po śniadaniu wybrałem się do kampusu. Chciałem sprawdzić pewną teorię.

Wyglądało mi na to, że między Waltem Whitmanem a angielską grupą znaną jako pre-
rafaelici istniały dość ożywione kontakty.

Wszyscy mamy tendencję do szufladkowania pojęć. Zachowujemy się trochę tak,

jakby literatura brytyjska i amerykańska ewoluowały na dwóch różnych planetach.
A przecież poczta istnieje już od dawna, w dodatku Amerykanie używają prawie ta-
kiego samego języka jak Brytyjczycy. Możliwość transoceanicznych wpływów kulturo-
wych wyglądała mi na poważny temat studiów akademickich, toteż skierowałem się do
biblioteki, żeby go nieco podrążyć.

¬ ¬ ¬

W drodze powrotnej zajrzałem do Mary.
— Gdzieś ty zniknął? — spytała od progu. — Pod ziemię się zapadłeś? Dzwonię

i dzwonię, i nikt nie odbiera.

— Zakopałem się w bibliotece — wyjaśniłem. — A reszta ferajny też pewnie zała-

twiała swoje sprawy w kampusie. Co się dzieje?

— Renata ma za sobą fatalną noc. Jak wróciłam z pracy, już nie spała i pewnie po-

winnam dodać: na szczęście.

— Powiedziała, co jej jest?
— Miała koszmarne sny. Nie wiem, co jej się śniło, ale musiało być naprawdę prze-

rażające. Dziewczyna wyraźnie miotała się we śnie, bo ramiona ma całe posiniaczone.

— Może przenocuję dziś u ciebie? — zaproponowałem.
— Nie ma takiej potrzeby — odparła. — Dzisiaj nie pracuję, więc będę miała Renatę

na oku. — Spojrzała na mnie badawczo. — Potrafisz trzymać język za zębami? — spy-
tała wprost.

— Potrafię.
— Dałam jej proszki nasenne. Wolałabym, żeby jej psychiatra się o tym nie dowie-

dział.

— Jakieś specyfiki spod lady?
— Nie, po prostu cięższy kaliber. Właściwie każdy, kto pracuje na nocną zmianę, ma

dostęp do takich środków. Nie zamierzam regularnie szpikować Ren uspokajaczami, ale
jeśli znowu zdarzy jej się odlot, będę musiała ją uspokoić. Czasami trzeba trochę odejść
od sztywnej litery prawa.

background image

58

59

— Jasne. Przekręcę wieczorem, powiesz mi, jak się czuje.
— Pod warunkiem że w ogóle się obudzi. Była taka wykończona, że może spać

nawet do jutra rana.

— No i bardzo dobrze. Niech śpi. Najwyraźniej całe to zamieszanie z wykładami

jednak nadszarpnęło jej nerwy. Mieliśmy nadzieję, że udział w zajęciach na prawach
wolnego słuchacza oszczędzi jej stresu, ale chyba się pośpieszyliśmy.

— Będę ją obserwowała. W razie czego powiem, żeby nie chodziła na wykłady

przez parę tygodni albo nawet do przyszłego semestru.

— Nie wiem, czy to się uda — rzekłem z powątpiewaniem. — Jeśli szef coś zwącha,

będzie chciał ją ściągnąć do domu.

— Wobec tego dopilnujemy, żeby niczego nie zwąchał.
— Spróbować nie zaszkodzi. — Zerknąłem na zegarek. — Czas na mnie.
Jeśli wczorajszy dzień był standardowy, to muszę sobie zakodować, że moje panie

reagują wybuchowo na lokatorów, którzy spóźniają się na posiłki.

¬ ¬ ¬

Drzwi pokoju Charliego były otwarte na oścież, więc siłą rzeczy zajrzałem. Mój

nowy znajomy malował ściany.

— Człowieku, ale oberwiesz po uszach! — wyrwało mi się.
— Trish powiedziała, że mogę pomalować na taki kolor, jaki mi się podoba — rzekł

Charlie zadziornie.

— Z tym że jej to się raczej nie spodoba — stwierdziłem. — Czarno widzę twoją

przyszłość, przyjacielu. Nieczęsto się spotyka wnętrza w tym kolorze.

— Czerń jest barwą neutralną. Nikt nie robi wielkich oczu na widok pokoju poma-

lowanego na biało... albo na szaro.

— Czarny to co innego. A właściwie dlaczego malujesz na czarno?
— Dzięki temu zyskuję wrażenie otwartej przestrzeni, jak niebo nocą, nie wydaje

ci się?

— Co fakt, to fakt. Namalujesz gwiazdy?
Zmierzył sufit szacującym spojrzeniem.
— Raczej nie. Zależy mi na utrwaleniu efektu nieskończoności. Wtedy sufit będzie

tak blisko lub tak daleko, jak zechcę, a jeśli popatrzę w odpowiedni sposób, będę mógł
nawet go przemieszczać. Najważniejsze, żeby był jak najsłabiej zdefiniowany. Niedługo
biorę się do równań dotyczących ograniczeń przestrzennych, będę musiał je sobie wi-
zualizować. Przypuszczam, że czarne ściany i sufit mi pomogą.

— Tak czy inaczej, moim zdaniem Trish się wścieknie.
— Jakoś przeżyje. A właśnie, słyszałeś najnowsze wieści?

background image

60

61

Pokręciłem głową.
— Zanurkowałem w otchłań biblioteki. Zdarzyło się coś, o czym powinienem wie-

dzieć?

— Może trzeba będzie nosić w szkole kamizelki kuloodporne. Na terenie kampusu

zadźgano chłopaka. Niedaleko akademika sportowego.

— Z której drużyny?
— Z wioślarzy. Od tych długich smukłych łodzi wyścigowych. Chłopaki mieszkają

nad brzegiem jeziora Washington. W telewizji powiedzieli, że gliniarze uważają mor-
derstwo za część porachunków gangsterskich.

— Jasne — zgodziłem się bez entuzjazmu. — Dla policji nawet przejście przez ulicę

w niedozwolonym miejscu jest związane z porachunkami gangsterskimi.

— Czasami jednak mają rację, nie sądzisz?
— Ale teraz chyba trochę przesadzają. Gangi zwykle używają broni palnej, nie noży.

— Wzruszyłem ramionami bez przekonania. — Wątpię, żebyśmy z telewizji poznali
więcej szczegółów. W czasie śledztwa gliny wyciszają, co się da.

— Cześć, chłopcy! — zawołała Trish z parteru. — Wróciłyśmy. Co tam u was?
— Jeśli pytasz, czy jesteśmy ubrani, to tak, jak najbardziej! — odkrzyknąłem.
— Idę na górę.
— Czuj się jak u siebie. — Spojrzałem na Charliego. — Może lepiej zamknij drzwi

— zaproponowałem.

— Kiedyś i tak zobaczy — odparł. — Miejmy już te wrzaski i pretensje za sobą.
Tymczasem Trish zaskoczyła nas obu. Gdy dotarłszy na szczyt schodów, zajrzała do

pokoju Charliego, zaledwie lekko przechyliła głowę.

— Interesująca koncepcja — zauważyła.
— Nabijasz się ze mnie — uznał Charlie tonem ciężko poszkodowanego.
— Ten pokój jest twój — odparła. — To ty będziesz musiał w nim wytrzymać.

Słyszeli już panowie o wczorajszym morderstwie na terenie kampusu?

— Tylko to, co przekazała skrzynka dla idiotów — przyznał Charlie. — Czy w kam-

pusie zrobiło się nerwowo?

— Dziewczęta w akademikach są wystraszone. Erika i ja też musimy pomyśleć

o środkach ostrożności, skoro jakiś wariat gania tam z nożem w ręku. Często spędzamy
wieczory w bibliotece.

— Słyszałem, że gliniarze dopatrzyli się porachunków gangsterskich — stwier-

dził Charlie. — Zwykle nie jest to niebezpieczne dla postronnych, zwłaszcza jeśli za-
bójca używa noża. Dopiero kiedy bandyci zaczynają do siebie strzelać, trzeba się kryć.
Chłopcy z miasta kiepsko celują. Co będzie do jedzenia, robaczku? Przegapiłem lunch
i umieram z głodu.

background image

60

61

¬ ¬ ¬

Dziewczęta przygotowały kotlety schabowe, o niebo lepsze niż w studenckich ja-

dłodajniach. James odrobinę się spóźnił, czym zasłużył sobie na solidną reprymendę.
A ja w myślach dopisałem do listy praw obowiązujących w tym domu jeszcze jeden,
szczególnie ważny punkt: nie spóźniać się na kolację.

— Panowie, może skoczymy sobie dzisiaj do tawerny Pod Zieloną Latarnią? — spy-

tał Charlie.

— Zaczyna się — westchnęła Erika, wznosząc wzrok ku sufitowi.
— Nie zamierzamy się spić do nieprzytomności — zapewnił Charlie. — Chciałbym

tylko pogadać ze starszym bratem. Spytać go o tego chłopaka, którego zabito wczoraj
w kampusie. Mój braciak jest gliniarzem, więc będzie znał więcej szczegółów, niż podają
media. Zagląda Pod Zieloną Latarnię w drodze do domu prawie co wieczór. Pewnie mi
się uda coś z niego wyciągnąć. Będziemy wiedzieli, czy jest czego się bać.

— I tak nie mam nic lepszego do roboty, idę z tobą — zgodził się James. — Będę li-

czył, ile kufli wypijesz, a po powrocie odraportuję Trish całą prawdę.

— Nie rób mi tego!
— Spokojnie, żartowałem. Nie donoszę na przyjaciół.
— Słynna męska solidarność — uśmiechnęła się ironicznie Sylvia.
— Najczęściej scementowana budweiserem — dodała Erika. — Weź dziesięciu face-

tów, beczkę piwa, zamieszaj porządnie, a będą się trzymać razem do końca życia.

— Takie właśnie są męskie sprawy — oznajmiłem. — Przyjaźń rozkwita najczę-

ściej w sezonie myśliwskim albo tuż przed rozgrywkami pucharowymi. Nie jestem ki-
bicem piłki nożnej, więc dosłownie wypadam z tej gry. Dlatego, panowie, ruszajmy Pod
Zieloną Latarnię! Niech nasze kochane wątroby poczują, że żyjemy!

¬ ¬ ¬

Sierżant Robert West był typowym detektywem z Seattle i wydawał się mocno

zżyty ze swoim młodszym bratem, mimo wszystkich dzielących ich różnic.

Charlie przez kilka ładnych lat co chwila zmieniał pracę, tymczasem Bob, mając ja-

kieś czternaście lat, postanowił zostać policjantem i nigdy nie brał pod uwagę innego
zajęcia. Był wzorowym obywatelem, miał żonę, dwójkę dzieci i spłacony dom. Mieszkał
w Wallingford, po pracy zwykle wpadał Pod Zieloną Latarnię na dwa piwa — w piątki,
jak się później dowiedziałem, na trzy — i szedł do domu. Charlie twierdził, że można
według Roberta regulować zegarek. Bracia byli do siebie podobni, ale wątpię, by młod-
szy, nasz kolega, miał choćby blade pojęcie o wiązaniu krawata, podczas gdy starszy co-
dziennie chodził do pracy nienagannie ubrany.

background image

62

Charlie przedstawił bratu Jamesa i mnie, a potem zaraz przeszedł do rzeczy.
— Przymknij oko na przepisy służbowe, bracie. Zastanawiamy się z przyjaciółmi,

czy powinniśmy zacząć nosić w szkole kamizelki kuloodporne. Bo jeśli do kampusu
wprowadziło się parę gangów, to możemy tam zaraz mieć pole bitwy. Co wiadomo
o gościu, który został zadźgany wczoraj w nocy?

Bob zmierzył Jamesa i mnie uważnym spojrzeniem.
— Wszystko, co powiem, zostaje między nami — zażądał przyciszonym głosem.
— Jak kamień w wodę — obiecał James.
— No to słuchajcie. Ofiarą jest ważniak z chicagowskiego gangu. Najwyraźniej ktoś

chciał przesłać jego kumplom wiadomość. To, co zaszło wczoraj w nocy nad jeziorem,
trudno nazwać po prostu morderstwem. Normalnie facet skończyłby z nożem w ple-
cach. Wczorajszy zabójca zadał sobie sporo trudu i urządził prawdziwą jatkę.

— Jak się nazywał nieboszczyk?
— Julio Muńoz. Jego gang ostatnio przeniósł się w te strony, szukać wśród stu-

denckiej braci chętnych na różne upiększacze życia. Studenci speedują nie od dzisiaj,
ale zwykle musieli szukać dopalaczy w innej okolicy. Julio i jego przyjaciele postano-
wili otworzyć filię przedsiębiorstwa na terenie uniwersytetu. Wygląda na to, że ludzie
z jakiegoś innego gangu wpadli na ten sam pomysł, ale nie zgodzili się na konkurencję,
zwłaszcza cenową.

— Domyślacie się, jaki gang postanowił usunąć biednego Julia?
— Nie mamy nic konkretnego. Porucznik Kataryna uważa, że maczał w tym palce

Gepard, ale tej teorii nie można traktować poważnie, bo Kataryna ma na jego punkcie
obsesję. Próbuje go przygwoździć już chyba trzeci rok.

— Porucznik Kataryna? — powtórzył James niebotycznie zdumiony.
— W oczy mu tego nikt nie powie. — Bob uśmiechnął się lekko. — Naprawdę ma

na nazwisko Belcher.

— Przypuszczam, że zasłużył na to chwalebne przezwisko — uznał James.
— A ten Gepard to co za jeden? — spytałem.
— Miejscowa gruba ryba w biznesie narkotykowym. Prawdziwy psychol. W jego

żyłach płynie krew murzyńska, meksykańska, orientalna i zajadłego buldoga. Bardzo
chcielibyśmy go dorwać. Przeprowadza transakcje na wielką skalę, a od czasu do czasu
urządza sobie rozrywkę w postaci jakiegoś morderstwa. Nie możemy go przyszpilić, bo
nie ma nawet stałego adresu. Nigdy nie sypia dwa razy w tym samym łóżku i używa ze
trzystu pseudonimów. Za Muńozem ciągnie się rejestr wykroczeń tak długi, że na wo-
łowej skórze by nie spisał, za to Gepard nigdy nie wpadł, więc nawet nie wiemy, jak się
naprawdę nazywa. Mamy tylko przybliżony rysopis, nic więcej. Z niechęcią przyzna-
ję, że porucznik może mieć rację. Gepard lubi egzotyczne zagrywki, a zbrodnia popeł-
niona zeszłej nocy jest, delikatnie mówiąc, co najmniej egzotyczna. Widziałem już paru

background image

62

denatów sprawnie pokrojonych, ale ten, kto załatwił Julia, jeszcze rozrzucił kawałki jego
ciała nad brzegiem jeziora. Nie ma mowy, żeby ktokolwiek poskładał zwłoki w całość,
więc pewnie Muńoz będzie miał pogrzeb w solidnie zamkniętej trumnie.

— Innymi słowy, widziałeś ciało — wywnioskował Charlie.
— Oczywiście. Dotarłem na miejsce zbrodni zaraz po mundurowych. Ta sprawa

przyprawi koronera o niezły ból głowy. Zabójca Muńoza nie działał jak sprawny no-
żownik. Pokroił go, a nie zadźgał. Przypuszczam, że Julio umierał bardzo długo. No i nie
zabito go dla pieniędzy, to pewne. W tylnej kieszeni spodni miał wypchany portfel.

— Innymi słowy: wojna gangów — podsumował James.
— Tak przypuszczamy. W większości wypadków Julio był aresztowany właśnie

za przestępstwa związane z narkotykami. Co najmniej dziesięć razy. Był podejrzany
w paru strzelaninach i kilku sprawach o gwałt, ale nic mu nie udowodniono. Za handel
narkotykami też nie wsadzaliśmy go już ponad rok. Najwyraźniej awansował z ulicz-
nego handlarza na dostawcę. Można z tego wyciągnąć niezły szmal, ale zeszłej nocy naj-
wyraźniej coś mu nie wyszło.

— Został wyeliminowany — rzucił Charlie.
— Raczej wyszatkowany. Ten, kto go załatwił, miał chyba jakieś doświadczenie

w rozbieraniu mięsa, bo wyglądało, jakby próbował oddzielać kości nawet na martwym
Muńozie.

— Jakiś wariat? — zapytał Charlie.
— Bardzo prawdopodobne. Wszystko wskazuje na to, że morderca robił swoje

z prawdziwą przyjemnością. Będziemy chyba musieli zaczekać z autopsją, aż sprawdzi-
my, jakiego noża używał. Na razie nie odkryliśmy żadnych ran kłutych, wyłącznie cięte.
Co dziwne, nikt nic nie słyszał. Muńoz na pewno umierał bardzo długo, a nikt nie sły-
szał żadnych krzyków. Tylko wycie jakiegoś psa.

— Innymi słowy, uważasz, że nikt z kampusu nie ma nic wspólnego z zabójstwem?

— upewnił się Charlie.

— Raczej nie. Moim zdaniem Julio załatwiał nad jeziorem transakcję i tam dopa-

dła go opozycja. Nie przypuszczam, żebyście potrzebowali eskorty policyjnej w drodze
do szkoły, jeśli o to pytasz.

— W górę serca — podsumował Charlie.
— Miło mi cię było spotkać, braciszku — rzekł Bob z lekkim uśmiechem. Spojrzał

na zegarek. — Oho! Zrobiło się późno. — Wstał.

— Pozdrów ode mnie Eleanor i dzieciaki.
— Pozdrowię. Zajrzyj do nas w jakiejś wolnej chwili.
— Dzięki. Kiedyś na pewno wpadnę — obiecał Charlie.

background image

64

65

Rozdział 5

Ponieważ w tamtym tygodniu miałem dużo wolnego czasu, zgłosiłem się na ochot-

nika do roli szofera wiozącego Twink do Lake Stevens. Urządziłem się w nowym miej-
scu jeszcze przed rozpoczęciem semestru jesiennego i nie zostało mi nic sensownego
do roboty.

Co dziwne, piątek wstał jasny i słoneczny. Co jeszcze dziwniejsze, jadąc z Twink na

północ drogą międzystanową numer pięć, ani razu nie musiałem włączyć wycieraczek.

Doktor Fallon spędził z Twink zwyczajową godzinę i wydawał się całkowicie usa-

tysfakcjonowany jej postępami. W każdym razie nie zamknął jej w pokoju bez klamek.

Z sanatorium zawiozłem Twinkie prosto do Everett, na obiad z Ingą i Lesem. Te co-

tygodniowe wizyty w jej rodzinnym domu wydawały mi się nie najgorszym pomysłem,
a skoro i tak musiała w każdy piątek jechać na północ, wszystko pasowało.

¬ ¬ ¬

Następny tydzień ciągnął się w nieskończoność. Ja byłem już całkowicie przygoto-

wany do wykładów, tymczasem uniwersytet — wcale. Sporo czasu poświęciłem projek-
towaniu półek i parę razy zajrzałem do biblioteki, ale niewiele tam osiągnąłem.

Semestr jesienny zaczynał się w poniedziałek, dwudziestego dziewiątego września,

więc w końcu musiałem stawić czoło Johnowi Miltonowi. Jeżeli człowiek chce zrobić
doktorat z angielskiego, musi mieć w kieszeni zaliczenia z Chaucera, Szekspira i Milto-
na. Z Szekspirem zawsze rozumiałem się doskonale, Chaucera dość lubię, ale Milton wy-
daje mi się głupawy. „Kiedyż to czas, subtelny złodziej młodości, ukradł mój dwudziesty
trzeci rok życia?” — przecież to zdanie brzmi śmiesznie w ustach chłopaka, który jesz-
cze nie zaczął się regularnie golić. Zresztą Milton był zagorzałym purytaninem, a pury-
tanie zawsze mnie irytowali.

Seminarium z Miltona odbywało się rano — od wpół do ósmej do wpół do dziesią-

tej. Pierwsze spotkanie było dużo krótsze, poświęcone głównie kwestiom finansowym.
Profesorzy zwykle wolą się nie śpieszyć z podjęciem codziennej rutyny.

background image

64

65

Po zajęciach wróciłem do Wallingford, chciałem zamienić z Twinkie dwa słowa.
Żeby nie budzić Mary, obszedłem dom dookoła i zastukałem w szybę. Renata,

otworzywszy mi drzwi, położyła palec na ustach.

— Jeszcze śpi — szepnęła.
— Poważnie? Przecież już prawie południe!
— Nie wygłupiaj się. Chcesz kawy?
— Dzięki, ale wypiłem dziś już cztery kubki kawy parzonej przez Erikę, więc i tak

nie będę mógł zasnąć do północy.

— Taka mocna?
— Jak szatan. Wpadłem tylko powiedzieć, że przyjadę po ciebie mniej więcej o wpół

do pierwszej. Wykład zaczyna się o trzynastej trzydzieści, więc spokojnie zdążymy.

— Wcale nie musisz po mnie przyjeżdżać. Mam rower.
— Tak, mała, wiem. Ale pierwszego dnia chciałbym ci pokazać, gdzie dokładnie jest

Padelford Hall, gdzie moja kanciapa i jak dotrzeć do sali wykładowej. Potem, kiedy już
zrobimy rozpoznanie terenu, będziesz sobie mogła moknąć na rowerze do upojenia.

— Dobrze, w porządku — wydawała się podenerwowana.
— O co ci chodzi?
— Traktujecie mnie jak dziecko. A ja nie jestem już dzieckiem.
— Oszczędź sobie tych deklaracji niepodległości, dziecino. Chcę tylko mieć pew-

ność, że mniej więcej znasz okolicę, nim zaczniesz sama buszować po kampusie.

— „Dziecino”?! No, bomba!
— Żartowałem. Znam kampus jak własną kieszeń, więc oszczędzisz mnóstwo

czasu, jeśli pokażę ci skróty i miejsca, gdzie jest największy ruch w określonych porach
dnia. Nazwijmy to dniem inicjacji. Nie mam zamiaru cię obrażać ani naruszać twojego
konstytucyjnego prawa do bezradnego zagubienia się w pozbawionym litości świecie
nauki. Pozwól mi dzisiaj na ten jeden jedyny wybryk, dobrze?

— Tak, panie — odparła bez większego uczucia. — Twoja wola.
— Miałem nadzieję, że już skończyliśmy z tym dowcipem.
— Stara miłość nie rdzewieje. Skoro tak bardzo chcesz mnie traktować jak dziecko,

chyba jakoś wytrzymam przez jeden dzień. Byle tylko nie weszło ci to w krew.

— A, przy okazji, skoro już i tak cię dzisiaj obraziłem, załatwmy jeszcze jeden dro-

biazg. Nie strój się za bardzo. Dzieciaki zwykle przychodzą w codziennych ciuchach.
Dżinsy i bawełniana bluza to właściwie uniwersytecki mundurek. Pewnie zresztą i tak
nie włożyłabyś najlepszych ciuchów na deszcz, a tutaj pada bez przerwy.

— Ojej! — zasmuciła się kpiąco. — A zamierzałam urządzić rewię mody!
— Rewię możesz urządzić w jakiś słoneczny dzień. Wiele dziewcząt z pierwszego

roku stroi się na rozpoczęcie zajęć w najlepsze ciuchy, a potem, kiedy wychodzi na jaw,
że przesadziły, czują się niespecjalnie.

background image

66

67

— Jakie podręczniki będą potrzebne?
— Wszystkie ode mnie dostaniesz. Mam sporo zapasowych.
— Sama mogę sobie kupić. Stać mnie. Mam własną książeczkę czekową. Les bardzo

na to nalegał. Jest na niej mnóstwo gotówki.

— Nigdy nie odrzucaj daru oferowanego ze szczerego serca, zwłaszcza jeśli chodzi

o książki. No, trzymaj się, na razie. Jestem o wpół do pierwszej. Teraz muszę się wziąć za
„Raj utracony”, a wcale mnie to nie cieszy. Jakoś nie mogę się dostroić do Miliona.

— Biedaczysko — pogładziła mnie po policzku.
— No, nie przesadzajmy.
Wróciłem na stancję i wziąłem się do Miltona. Ten chłopaczek działał mi na nerwy

od początku do końca. Niemożliwy pozer. Przyznaję, miał talent, głowę nie od para-
dy, a w dodatku był członkiem rządu Cromwella. I co, koniecznie musi mi to wszystko
pchać przed oczy? Pisanie sonetów po łacinie jest chyba najwyższym stadium ekshibi-
cjonizmu, nie sądzicie?

¬ ¬ ¬

Odłożyłem Miltona około jedenastej i zszedłem na dół przegryźć jakąś kanapkę.

W kuchni była Erika, parzyła kawę.

— Cześć, Mark — rzuciła na mój widok. — Kawa prawie gotowa.
— Dzięki, ale jeszcze czuję te cztery kubki, które wypiłem na śniadanie.
— Jak sobie chcesz.
Na nosie miała okulary w rogowej oprawie, chyba ciężkie. Wyglądała w nich po-

ważniej i doroślej. Zdawały się w jakiś sposób dopełniać całości. Ciemnorude włosy,
złota skóra... nagle Erika wydała mi się istotą prawie nieziemską.

— Zaczęłaś nosić okulary?
— Od lat. Daję odetchnąć oczom od soczewek kontaktowych.
— Trish mówiła, że pracujesz — napomknąłem, grzebiąc w lodówce.
— W laboratorium medycznym. Nie jest to wielkie wyzwanie intelektualne, ale po-

zwala zapłacić rachunki. Czego ty właściwie tam szukasz?!

— Chcę sobie zrobić kanapkę. Wrzuciłbym coś na ząb.
— Usiądź, zrobię ci tę kanapkę.
— Dam sobie radę, naprawdę.
— Siadaj! — rozkazała. — Nienawidzę, jak mi się ludzie panoszą w kuchni. Ciotka

Grace była za grzeczna, żeby ustawić do pionu tych rozrywkowych chłopaczków. Co oni
wyprawiali! Szlag mnie trafiał przez ten bałagan.

— James mówił, że mieszkałyście tutaj, zanim wasza ciotka zachorowała — powie-

działem, schodząc jej z drogi i siadając w kąciku śniadaniowym.

background image

66

67

— Byłam kompletnie bez kasy. Pracowałam w laboratorium przy Sweedish

Hospital, ale mój tamtejszy szef był straszną świnią i nie potrafił utrzymać rąk przy
sobie. Wyleczyłam go z tego, a on w rewanżu wywalił mnie z roboty.

— Jak go wyleczyłaś?
— Chlusnęłam mu w twarz gorącą kawą.
— Aj, aj, aj!
— On powiedział mniej więcej to samo — stwierdziła ze złośliwym uśmieszkiem

— tylko dużo głośniej. W każdym razie u ciotki Grace był akurat wtedy wolny pokój.
Pozwoliła mi zamieszkać, póki nie stanę na nogi. — Zaczęła układać na chlebie różne
smakołyki. — Wtedy właśnie przyszedł mi do głowy pomysł programu „przyzwoity stu-
dent”. Mówię ci, trudno sobie wyobrazić, jaki tu był potworny harmider. No a potem
ciotka dostała zawału, ja wezwałam na pomoc Trish i zaprowadziłyśmy porządek.

— James opowiadał mi o tym przy pierwszym spotkaniu. Mówił, że popierał waszą

decyzję.

— Tak, to prawda. I całe szczęście, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie chce mu się

narazić. Prawdę mówiąc, miałam trochę kłopotu z przekonaniem Trish do idei wpro-
wadzenia prohibicji. Jakoś jej nie pasowała ta koncepcja, no i brakowało jej przekona-
nia.

— Trish? Ona i brak przekonania?
— Bała się o pieniądze. Potrzebowałyśmy sporej kasy na leczenie ciotki.

Powiedziałam jej, żeby nie była taki trzęsimajtek. Miałam absolutną pewność, że wcze-
śniej czy później znajdziemy właściwych lokatorów i wszystko się uda.

— No proszę, dostrzegam sprawy w zupełnie nowym świetle. Do tej pory uważa-

łem, że Trish tutaj rządzi. Najwyraźniej się pomyliłem.

— Mamy taki podział ról od czasów piaskownicy. Trish chce, żeby ludzie ją zauwa-

żali. Mnie to niepotrzebne, więc pozwalam jej wydawać rozkazy. Dopóki wydaje takie,
jak trzeba, nie mam nic przeciw temu. — Podeszła do mnie i podała mi talerz z dwiema
ogromnymi kanapkami. — Jedz.

— Tak jest — odpowiedziałem posłusznie.
Udała, że nie słyszy.
— Napijesz się mleka?
— Trochę już z tego wyrosłem.
— Na pewno ci nie zaszkodzi — uznała. Nalała mleka do szklanki, postawiła ją na

stole.

Ta dziewczyna będzie musiała nabrać ogłady, bez dwóch zdań.

background image

68

69

¬ ¬ ¬

Kiedy już zjadłem, pojechałem znowu do Mary, zabrać Twink. Było wiadomo, że

Mary nadal śpi, toteż od razu poszedłem na tył domu.

Twinkie już na mnie czekała. Miała na sobie czarny płaszcz nieprzemakalny z ro-

dzaju tych szeleszczących, które naprawdę dobrze chronią od deszczu. Tyle że okropnie
hałasują przy każdym ruchu.

— Wziąłeś mi książki? — spytała.
— Dostaniesz u mnie w biurze. Nie trzymam takich zapasów w domu, bo zajmują

za dużo miejsca. Chodź, jedziemy. Chcę uciec z nory, zanim się tam zaroi od pijawek.

— Co takiego?!
— No, mówię o wazeliniarzach. Wiesz, to ci gorsi studenci, którzy dzielą się na dwa

gatunki: jedni zaliczają dzięki temu, że śmieją się z kawałów z brodą opowiadanych
przez trzeciorzędnych profesorów, a drudzy to dzieciaki z przerośniętą osobowością,
które koniecznie chcą się ze mną zaprzyjaźnić, żeby móc uśmiechem wyprosić B plus,
chociaż należy im się C minus.

— Jesteś w kiepskim humorze — zauważyła, idąc do samochodu.
— Minie mi. Zawsze jestem nie w sosie pierwszego dnia. Mam absolutną pewność,

że znowu trafię na zwarty mur ignorancji, gnębi mnie to przepotwornie.

— Biedny Markie. Jeśli chcesz, możesz mi się wypłakać w rękaw. Powinnam ci

chyba pomamusiować, poczułbyś się lepiej.

Roześmiałem się.
— Pomamusiować? Skąd ci się to wzięło? — spytałem rozbawiony.
— Pewnie z wariatkowa — odparła swobodnie. — Doktoruś Fallon zawsze przepi-

sywał mamusiowanie albo tatusiowanie, kiedy komuś mocniej odbijało. Albo mamu-
siował, albo balsamował prozakiem. A możesz mi wierzyć, że prozakiem można przy
odrobinie dobrej woli uspokoić nawet czynny wulkan.

Żartowaliśmy sobie przez całą drogę do kampusu. Dopiero kiedy stanęliśmy w ga-

rażu Padelford, uświadomiłem sobie, że Twink przegnała wszystkie chmury znad mojej
głowy. A przecież to ja nią miałem się zajmować, nie odwrotnie!

— Gdzie mam sobie zająć miejsce w sali? — zapytała, wysiadając z dodge’a.
— Gdzie chcesz. Nikt nie będzie wiedział, że jesteś wolnym słuchaczem, i ja nie za-

mierzam nikogo o tym informować. Wmieszaj się w tłum.

— Jak mam się do ciebie zwracać?
— Tak samo jak inni. Raczej nie zdradzajmy, że się znamy. Nie ma takiej potrzeby.

Doktor Fallon uznał, że powinnaś tutaj poznać ludzi, rozszerzyć krąg znajomych, jak
to ujął. Ja nie do końca się z tym zgadzam, ale niech mu będzie, przynajmniej na razie.
Zanim się stąd zabierzemy, dam ci trochę czasu na pogaduszki. Niech to nie potrwa dłu-

background image

68

69

żej niż pół godziny, dobrze? Aha, i nie przejmuj się tym, co dzisiaj powiem. Mam przy-
gotowaną specjalną przemowę na pierwsze zajęcia, zawsze taką samą. Ściągnąłem ten
zwyczaj od mojego profesora. Nazywa się to „ustawianiem stada”. Jeżeli od razu na po-
czątku uda mi się paru baranów skłonić do zmiany grupy, mam znacznie łatwiejsze za-
danie później. Niech uprzykrzają życie komu innemu.

— Jesteś niemiły, Markie.
— Staram się, jak mogę.
Weszliśmy do budynku. Zaprowadziłem Twinkie do swojego biura, dałem jej obie-

cane podręczniki i pokazałem drogę do sali.

— Pospaceruj w holu, aż zaczną się schodzić pierwsi studenci — poradziłem.

— Potem rób to co inni. Nie siadaj w pierwszym rzędzie, ale też nie chowaj się na
samym końcu, tam zwykle lądują przypadki beznadziejne. Spróbuj się wtopić w tłum.

— Można odnieść wrażenie, że się urwałeś z kiepskiej powieści szpiegowskiej

— stwierdziła oskarżycielsko. — Zaraz zaczniesz rozprawiać o szyfrach i hasłach, prze-
braniach i atramencie sympatycznym.

— Może faktycznie odrobinę przesadzam — przyznałem.
— Z całą pewnością. Nie jestem dzieckiem i naprawdę potrafię dostosować się do

otoczenia.

— No dobrze. Dzisiejsze zajęcia nie potrwają długo. Załatwimy sprawy finansowe,

wygłoszę swoją zwyczajową przemowę i zniknę, zanim ktokolwiek zdąży zdecydować,
że czegoś ode mnie chce. Ty jeszcze trochę się pokręcisz i przyjdziesz do garażu. Będę
czekał w samochodzie.

— A dlaczego nie w biurze?
— Bo nie chcę ugrzęznąć tutaj do wieczora. W biurze pijawki wytropią mnie i do-

padną jak stado wygłodniałych wilków. Dasz sobie radę?

— Dam. Przestań się wreszcie o mnie martwić.
— Dobrze, w takim razie do zobaczenia po wykładzie.
Wróciłem do garażu po kilka zostawionych na tylnym siedzeniu gadżetów, dzięki

którym zyskiwałem oficjalny wygląd, a potem jeszcze raz powtórzyłem w myślach wy-
uczoną mowę, upewniając się, że uwypukliłem w niej wszystkie najważniejsze kwestie.
Pierwsze spotkanie w sali wykładowej nadaje ton wszystkim pozostałym zajęciom od-
bywającym się w semestrze, więc chciałem się upewnić, że jestem dobrze przygoto-
wany.

Pilnowałem czasu, toteż stanąłem w drzwiach sali dokładnie o pierwszej trzydzie-

ści. Podszedłem od razu do biurka, otworzyłem neseser i wyjąłem z niego stertę papie-
rów. Dopiero wtedy podniosłem wzrok na pierwszoroczniaków.

— Witam państwa — odezwałem się raźnym tonem. — Trafiliście na wydział an-

glistyki, kurs „Zasady tworzenia tekstów”. Mam na nazwisko Austin, będę was uczył.
Proszę o położenie kart wpisu po lewej stronie blatu. Zbierając je, rozdam program
kursu.

background image

70

71

Jak zwykle zaczęła się bezładna krzątanina. Nowi szukali kart w stertach innych pa-

pierów, jakie im dano w dniu zapisów.

— Prędzej, proszę — poganiałem ich. — Mamy na wszystko tylko godzinę, a nie

możemy się ograniczyć do przekazania kart.

Oczywiście w niczym to nie pomogło. Nigdy nie pomaga. Zawsze mija przynajm-

niej dziesięć minut, zanim zbiorę karty. Wreszcie rozdałem programy.

— Jeśli już są państwo gotowi — podjąłem — możemy zaczynać. Dla większości

z państwa jest to pierwszy dzień w college’u. Przekonacie się państwo, że jest tutaj zupeł-
nie inaczej niż w szkole, do której przywykliście. Jesteście już dorośli, dlatego stawiamy
wam znacznie większe wymagania. Znaleźliście się państwo tutaj, żeby studiować. Nie
po to, żeby zajmować miejsce. Macie pracować. Jeśli nie będziecie pracować, nie uzyska-
cie zaliczenia, a wtedy będziecie musieli zaczynać od początku. Tak więc trzeba dostać
promocję ode mnie lub od któregoś z moich kolegów. My stawiamy sobie za cel nauczyć
was, jak pisać prace, które wasi profesorowie będą mogli zrozumieć. Pismo zostało wy-
nalezione kilka tysięcy lat temu jako sposób przekazywania informacji pomiędzy isto-
tami ludzkimi. Ponieważ większość z was to istoty ludzkie, uznajemy tę umiejętność za
stosunkowo istotną. — Przerwałem, rozejrzałem się wokół. — Istoty innych gatunków
nie muszą jej opanować, wobec czego mogą teraz opuścić salę.

Śmiech, jak zwykle. Nie był to najmądrzejszy dowcip, ale odrobina humoru nigdy

nie zaszkodzi.

— Czy zechciałby pan bliżej określić pojęcie „istoty ludzkie”? — poprosił jakiś mło-

dziak siedzący bliżej frontu.

— Musi pan spytać kolegów z wydziału antropologii — odparłem. — Ja przychy-

lam się do teorii, że każdy, kto przy chodzeniu nie ciągnie kciuków po ziemi, jest naj-
prawdopodobniej istotą ludzką. Wróćmy jednak do tematu. Jako studenci będziecie
państwo musieli komunikować się z profesorami w sposób nieco bardziej skompliko-
wany niż chrząknięcia i pomrukiwania. Dlatego właśnie znaleźliście się tutaj. Mam was
nauczyć, jak pisać, wobec czego będziemy pisać... w każdym razie wy będziecie pisali,
a zaczniecie od razu. Pierwszym zadaniem będzie esej o długości co najmniej pięciuset
słów. Temat zawsze aktualny o tej porze roku, czyli „Jak spędziłem wakacje”. Ponieważ
prawdopodobnie robiliście to państwo co roku, począwszy od piątej klasy podstawów-
ki, nie powinniście mieć większych problemów. Będziecie oceniani za gramatykę, orto-
grafię, interpunkcję oraz treść. Termin mija w środę, wobec czego lepiej przysiąść fał-
dów.

Rozległ się szmer niezadowolenia.
— Kochani — pozwoliłem sobie na poufałość. — Jeżeli komuś się coś nie podoba,

tam są drzwi. Wolna droga.

Jak zwykle w takim wypadku zapadła głucha cisza pełna zdumienia. Nauczyciele

w wyższych szkołach w zasadzie nigdy nie zachęcają studentów do rezygnacji.

background image

70

71

— Nie jestem waszym przyjacielem — wyznałem szczerze. — Nie jestem tu po to,

żeby was uszczęśliwiać. Jeśli praca pisemna nie będzie odpowiadała standardom, trzeba
będzie ją napisać jeszcze raz, a potem jeszcze raz, i kolejny raz, i znowu. Będziecie pań-
stwo przepisywali swoje prace dotąd, aż zaczną wyglądać tak, jak powinny, a to i tak nie
zmienia faktu, że będziecie równocześnie pisali inne, aktualne prace, i że te aktualne
także będziecie najprawdopodobniej przepisywać. Jeśli nie weźmiecie się szybko do ro-
boty, wypracowania w krótkim czasie zaczną się piętrzyć w sposób trudny do wyobra-
żenia.

— Ile punktów zyskujemy za aktywność na wykładach? — spytał lekko przestra-

szonym tonem ten sam młodziak, który prosił o definicję istoty ludzkiej.

To pytanie także słyszę w każdym semestrze. Zwykle od tych bardziej wygadanych,

którzy prędzej umrą, niż coś napiszą.

— Nie ma za to żadnych punktów — oznajmiłem. — Jesteście tu po to, żeby pisać,

nie mówić. Jeśli chcecie mi coś przekazać, najlepiej na piśmie. Aha, i trzeba to wystu-
kać na klawiaturze, nie przyjmuję prac pisanych ręcznie. Czcionka i marginesy — stan-
dardowe. Możecie pobrać próbkę formatu MLA. To najnowsza norma stylu akademic-
kiego.

Jak zwykle ujrzałem twarze stężałe w wyrazie kompletnego osłupienia.
— e Modern Language Association — wytłumaczyłem skrót. — Organizacja

dbająca o poziom naszego języka. Spróbujcie państwo pisać pełnymi zdaniami, inne
mnie irytują. Aha, jeszcze jedno: natraficie państwo tutaj na cwaniaków, którzy będą
chcieli wam sprzedać gotowce. Nie wyrzucajcie pieniędzy w błoto. Większość tych wy-
pracowań czytałem, więc rozpoznam. Jeśli ktoś spróbuje mi wepchnąć cudzą pracę, bę-
dzie zaczynał kurs od początku, ponieważ z miejsca go obleję. Powinniście też państwo
wiedzieć, że nie mam żadnych przesądów co do kwestii liczebności grupy ani żadnej
innej statystyki. Gdyby się tak zdarzyło, że trafiłaby mi się klasa złożona z samych ba-
ranów, obleję wszystkich, co do jednego. I na koniec, jeśli zamierzacie zmienić rodzaj
kursu albo wykładowcę, należy tego dokonać w dziekanacie. Mnie proszę nie zawracać
głowy swoimi problemami.

Pozwoliłem im nieco przyswoić te informacje.
— Są jakieś pytania?
Zaległa ponura cisza. Nabrałem pewności, że moja wcale nieprzypadkowa

wzmianka o dziekanacie trafiła tu i ówdzie w czułe miejsce.

Rozejrzałem się dookoła.
— Nie ma pytań — stwierdziłem spokojnie. — Cisza. Nikt nawet nie piśnie. Tam

do licha!

Rozległ się nerwowy śmiech. Najwyraźniej dotarłem do większości obecnych.
— Widzę, że się rozumiemy — uznałem. — Na moich zajęciach obowiązuje twarda

zasada: reguły ustanawiam ja. Dopóki zechcecie państwo o tym pamiętać, wszystko bę-
dzie w porządku. To tyle na dzisiaj.

background image

72

73

Zgarnąłem karty wpisowe, wrzuciłem je do nesesera i wyszedłem na tyle szybko,

że nie zdążył mnie dopaść tłum pijawek. Kiedy wykładowca chce sobie oczyścić teren
w czasie pierwszych wykładów, strategia oparta na szorstkości jest naprawdę godna po-
lecenia. Przynosi niezłe rezultaty. Zaskoczenie i szybkie tempo wycinają maruderów,
podczas gdy przeciąganie sprawy dodaje im odwagi.

Poszedłem do garażu, otworzyłem samochód, usiadłem wygodnie i przerzuciłem

karty zgłoszeniowe, żeby sprawdzić, ile ich do mnie trafiło. Oczywiście za dużo. Zawsze
to samo. Moje nieprzyjazne wystąpienie miało skorygować ten stan. Terroryzm akade-
micki bezsprzecznie ma swoje uzasadnienie.

Czekając na Twink, czytałem „Raj utracony”. Zjawiła się jakieś pół godziny póź-

niej.

— Rzeczywiście byłeś w aż tak podłym humorze? — zapytała, siadając obok mnie.
— Owszem. Bardzo uraziłem uczucia dzieciaków?
— Strasznie się nabzdyczyli. Wszyscy są zgodni, że zadanie pracy pisemnej pierw-

szego dnia semestru stanowi coś w rodzaju naruszenia praw konstytucyjnych.

— Jejku, okropnie mi wstyd.
— Prawdę mówiąc, byłeś okropny — zachichotała. — Przed wykładem wspomnia-

łeś coś o stałej przemowie. Czy ty naprawdę zawsze na pierwszym semestrze dajesz lu-
dziom w kość?

Pokiwałem głową i uruchomiłem silnik.
— Jak najbardziej. I działa to doskonale. Trafiłem nawet na czarną listę wydziału

wychowania fizycznego.

— No to nieźle.
— Stamtąd przychodzą głównie wielkie, silne i durne dzieciaki, które puszą się

w drużynowych fioletowych mundurkach i ze wszystkich sił starają się popędzić kota
drużynom z Kalifornii. Trenerzy tych zespołów mają listę nazwisk, którą dają swoim
oswojonym gorylom. Lista jest zatytułowana: „Nie zapisuj się na kursy do tych facetów”.
Poczytuję sobie za honor, że moje nazwisko się tam znajduje.

— Jestem z ciebie dumna! — wykrzyknęła Renata.
Wyjechaliśmy z garażu.
— Uspokój się.
— Niektóre epitety, jakimi obrzucili cię studenci, nie nadawałyby się do druku.
— Doskonale. To znaczy, że moja przemowa nie przeszła bez echa.
— Ten mądrala, co prosił o definicję istoty ludzkiej, usiłował nawet stworzyć pe-

tycję, żeby przedstawić protest w rektoracie. Ale mało było zainteresowanych podpi-
saniem tego ważnego dokumentu. Spora część ludzi zdecydowała, że po prostu zmieni
wykładowcę.

— Doskonale. O to szło. Dzisiaj byłaś świadkiem jednego z posunięć wykorzy-

stywanych w rozgrywkach akademickich. Rektorat stara się zmusić asystentów i wy-

background image

72

73

kładowców do niewolniczej pracy, przyjmując możliwie najwięcej chętnych do każ-
dej grupy. Niektórzy asystenci, ludzie o miękkich sercach, tęsknią za aprobatą własnych
uczniów. Ja natomiast jestem twardy i wcale tego nie ukrywam. Mniej więcej po tygo-
dniu zwykle kończy się oddzielanie ziarna od plew i na moim kursie zostaje śmietanka,
natomiast mili i sympatyczni nauczyciele dostają w spadku cały chłam. Moi studenci
zapewne nawet niespecjalnie mnie potrzebują, ponieważ i tak już potrafią pisać całkiem
przyzwoite prace. Mięczaki natomiast dostają domorosłych literatów, którzy nie zdołają
przebrnąć od końca jednego zdania do początku drugiego, nawet gdyby od tego zale-
żało ich życie. Nauczyłem się zasad funkcjonowania akademickiego terroru od profe-
sora Conrada. Sam dźwięk jego nazwiska powoduje u niektórych drgawki.

Wyjechaliśmy już na Czterdziestą Piątą, prowadzącą do Wallingford.
— Moja praca na pewno ci się spodoba — stwierdziła Twink.
— Zapomniałaś, że nie jesteś prawdziwą studentką? Nie musisz nic pisać.
— Napiszę, bo chcę. Zobaczysz, jak przeczytasz, padniesz z wrażenia.
— Nie rozumiem. Przecież stopnie nie są ci do niczego potrzebne.
— Chcę coś udowodnić, mój ty najmądrzejszy zastępco starszego brata pod słoń-

cem. Nie rzucaj wyzwania, jeśli nie jesteś gotów go przyjąć. — Zamilkła na chwilę.
— Sam jesteś sobie winien. Czasami nie mam ochoty odpuścić. Powiedziałeś, że chcesz
dostać dobre wypracowanie. No to dostaniesz i w dodatku nawet nie będziesz musiał
go oceniać. Super, nie?

Zaskoczyła mnie całkowicie. Wcześniej nie była tak ekspansywna... w zasadzie

żadna z bliźniaczek taka nie była. Wiedziałem, że są inteligentne, to na pewno, ale nigdy
się tym nie przechwalały. Jasne, Renata była teraz starsza, a czas spędzony u doktora
Fallona sprawił prawdopodobnie, iż dojrzała wcześniej niż jej rówieśnicy. Przeciętny
student pierwszego roku college’u przychodzi do nas z bagażem doświadczeń z po-
przedniej szkoły. A uczniowie szkół średnich są zwykle istotami stadnymi i najbardziej
boją się odstawania od tłumu. W chwili debiutu w college’u co inteligentniejsi próbują
się oddzielić od stada i wyjść na swoje. Zwykle zajmuje im to około roku. Renata najwy-
raźniej przeskoczyła ten etap jednym susem.

Zdecydowanie podobała mi się ta nowa Renata, podejrzewałem, że doktor Fallon

zgodzi się z moimi odczuciami. Robiło się lepiej, niż ktokolwiek oczekiwał.

¬ ¬ ¬

Wysadziłem Twink pod domem Mary, wróciłem do kampusu i oddałem się ba-

daniom nad podobieństwami łączącymi Whitmana z Brytami. Skończyłem tuż przed
piątą, więc zdążyłem do domu akurat na kolację.

background image

74

— Trish, mam ci powiedzieć, że Charlie się spóźni — zagrzmiał James, gdy weszli-

śmy do jadalni. — Zdaje się, że coś nawaliło u Boeinga i szef programu, w który Charlie
jest zaangażowany, zwołał nagłą konferencję.

— Brzmi to strasznie złowieszczo — oceniła Erika. — Jeśli Boeing zwołuje nagłą

konferencję, może to oznaczać, że powinniśmy zacząć szukać schronu.

— Nic konkretnego nie powiedział — stwierdził James — ale mam wrażenie, że coś

im odpadło od większej całości, bo któryś z firmowych geniuszów zapomniał przeliczyć
cale na centymetry przy jakimś istotnym zespole związanym z bronią palną. Charlie,
opisując mi sytuację, używał wyjątkowo barwnego języka.

— No tak, cale czy centymetry... Taka pomyłka może trochę utrudnić trafienie do

celu — zgodziłem się. — Milimetr tu, milimetr tam... to się wszystko sumuje i klapa.

— Zwłaszcza jeśli ktoś usiłuje trafić w konkretny fragment pasa asteroid — przy-

taknął James.

— Sylvio, bardzo jesteś dzisiaj zajęta? — spytałem naszego domowego psychologa.
— A co, łepetyna ci szwankuje? — zaciekawił się James.
— Mam nadzieję, że nie. Chciałbym cię, Sylvio, spytać o zdanie na temat pewnego

dzisiejszego zdarzenia.

— Pytaj śmiało.
— Ta bliźniaczka, o której wam wspominałem, zrobiła dzisiaj coś, co mi się nie zga-

dza z jej charakterem. Chyba nie jest aż tak krucha i delikatna, jak się nam wszystkim
wydaje. Odniosłem wrażenie, że bardzo się jej śpieszy do niezależności. Czuje się ura-
żona nawet wtedy, kiedy proponuję jej podwiezienie, bo przecież ma rower. Chce nim
jeździć niezależnie od pogody.

— To pewnie odreagowanie okresu spędzonego w sanatorium. W takich zakładach

zwykle nie pozwala się pacjentom na samodzielność.

— Więc to rodzaj buntu?
— Raczej dążenie do odzyskania pewności siebie — skorygowała mnie Sylvia.

— Ogólnie rzecz biorąc, zachowanie do zaakceptowania, dopóki dziewczyna nie posu-
nie się za daleko. Możesz mi podać jakieś szczegóły? Na przykład co dziwnego stało się
dzisiaj?

— Znalazła się w Seattle, bo ustaliliśmy, że będzie przychodziła na moje wykłady,

na pierwszy rok anglistyki. W zasadzie ma udawać studentkę, żeby częściej bywać mię-
dzy ludźmi.

— Interesujący pomysł — zauważyła Erika. — W ten sposób została przeniesiona

z jednego zakładu do drugiego.

— W pewnym sensie, rzeczywiście — musiałem się zgodzić. — Zadałem dzisiaj wy-

pracowanie. Renata nie musi go pisać, a mimo to oznajmiła mi, że napisze. W dodatku
ma być tak dobre, że padnę z wrażenia.

background image

74

— Zadałeś pracę pisemną pierwszego dnia kursu? — spytała Trish z niedowierza-

niem. — Jesteś potworem!

— To mój sposób na selekcję. Najlepszy na wystraszenie imprezowiczów. A Renata

potraktowała to zadanie jak rzucenie rękawicy i zamierza ją podjąć.

— Ona się w tobie podkochuje — zawyrokowała Erika. — Przez pracę pisemną do

serca.

— Zejdź na ziemię — zaprotestowałem. — Nic z tych rzeczy.
— Nie bądź taki pewien — odezwała się Sylvia w zamyśleniu. — Wcale nie tak

rzadko się zdarza, że pacjent obdarza swojego terapeutę głębszymi uczuciami.

— Nie jestem jej terapeutą — sprostowałem.
— Nie? Stale się nią przejmujesz, starasz się na każdym kroku ułatwiać jej życie

i wychodzisz z siebie, jeśli stanie się cokolwiek wykraczającego poza absolutną normal-
ność. Robisz co w twojej mocy, żeby wyzdrowiała. Według definicji z mojego podręcz-
nika jesteś jej terapeutą.

— Chyba przegapiłaś jeden istotny szczegół — wtrącił James z namysłem.
— Jaki?
— Mark przez całe jej życie był dla niej starszym bratem. Jego jednego rozpoznała,

kiedy otrząsnęła się z szoku. Czy w tej sytuacji jest możliwe, żeby przedstawienie pod
tytułem „napiszę taką pracę, że padniesz z wrażenia”, było wywołane przez chęć zdoby-
cia uznania Marka?

— Chcesz powiedzieć, że Marka zaczęła traktować jak ojca?
— Coś w tym rodzaju.
— Serdeczne dzięki — wpadłem im w słowo, uśmiechając się ironicznie. — Teraz

dopiero mamy bigos. Czy Renata walczy o zwrócenie na siebie uwagi, czy szuka uzna-
nia?

— Wszystko i tak sprowadza się do jednego, prawda? — uznała Erika.
— Muszę poznać tę dziewczynę — uznała Sylvia. — Na razie powinieneś porozma-

wiać z doktorem Fallonem. On ją zna, więc pewnie będzie umiał ocenić, co się właści-
wie dzieje. Może to nic szczególnego, ale z drugiej strony... — nie dokończyła zdania.

Zacząłem żałować, że w ogóle się odezwałem. Sprawy Twinkie to był mój pro-

blem, a ja otworzyłem przed znajomymi drzwi, które może powinienem był zamykać
jak najszczelniej. Przyjaciele ze stancji wydawali się żywo zainteresowani zachowaniem
Renaty, a ja nie miałem pewności, czy chciałem, żeby zaczęli drążyć ten temat.

Tyle że naprawdę nie miałem pojęcia, co się dzieje w głowie Twink, a może któreś

z nich wpadłoby na jakiś dobry pomysł. Jeśli tak, to będę prosił o pomoc bez najmniej-
szej żenady.

background image

76

77

Rozdział 6

Tej nocy długo nie mogłem zasnąć, a kiedy wreszcie odpłynąłem w nieświado-

mość, nawiedził mnie dziwaczny sen z Milionem, Whitmanem i Twink w rolach głów-
nych. Z niewiadomego powodu prześladowali mnie wyjątkowo zgodnie, a żeby sprawy
skomplikowały się jeszcze bardziej, do akcji wmieszał się dodatkowo zielony łańcuch.

Nic dziwnego więc, że rano zszedłem na dół nie całkiem przytomny. James, Charlie

oraz brygada dziewcząt w szlafrokach tkwili przed kuchennym telewizorkiem stojącym
na blacie, wpatrywali się w ekran z uwagą i słuchali w skupionej ciszy.

— Co jest? — zapytałem.
— Jakiś gangsterzyna zakończył nocą swój podły żywot — poinformował mnie

Charlie. — Reporterzy twierdzą, że to powtórka z morderstwa Muńoza sprzed dwóch
tygodni.

— Następny pokrojony? — spytałem, nalewając sobie do kubka kawy zaparzonej

przez Erikę.

— Jak najbardziej. Niektórzy dziennikarze z lekka pozielenieli. Zdaje się, że różne

części ciała i wnętrzności nieboszczyka znajdują się na dość dużym obszarze.

Trish wydała z siebie zdławiony dźwięk.
— Mógłbyś się trochę opanować? — burknęła, patrząc na Charliego wymownie.
— Wybacz — zmitygował się. — Swoją drogą, najświeższy denat był, niestety,

znacznie bliżej naszego domu niż Muńoz. Znaleźli go nad brzegiem jeziora Green Lake
w Woodland Park, to raptem ze dwa kilometry stąd.

— Morderstwo miało miejsce na tyle blisko zoo, że zaniepokoiło zwierzęta — dodał

James. — Wspomniano o tym przed chwilą. Chyba wszyscy mieszkający niedaleko
parku słyszeli ryk lwów, trąbienie słoni i wycie wilków. Ktoś w końcu zaalarmował do-
zorców. Jeden z nich znalazł ciało i wezwał policję.

— No i tak — podjął Charlie. — Reporterzy wpadli w zbiorową histerię, a glinia-

rze ze stoickim spokojem twierdzą, że oba ostatnie morderstwa, dzisiejsze i to sprzed
dwóch tygodni w kampusie, może coś łączyć. Zastanawiające. W tej samej części miasta,
w ciągu dwóch tygodni w identyczny sposób traci życie dwóch facetów, a gliniarze su-
gerują, że te zdarzenia mogą — mogą! — mieć ze sobą coś wspólnego. Fantastycznie!

background image

76

77

— Przestań się wydurniać, Charlie! — Sylvia wyraźnie miała dosyć.
— Zawsze wścieka mnie obłuda — odparł Charlie. — Wszyscy dziennikarze wysi-

lają się jak nie wiem co, żeby wyglądać na poważnych, a najlepiej ponurych, ale w duchu
skaczą z radości, że mają czym zapełnić czas antenowy czy kolumny w gazecie.

— Mordercę nazwali Rzeźnikiem z Seattle — poinformowała mnie Trish. — Ten

przydomek będziemy przez najbliższy miesiąc albo dwa na pewno słyszeli bez chwili
przerwy, zupełnie jakby cała sprawa miała znaczenie międzynarodowe, a nie była po
prostu wojną podjazdową między rywalizującymi gangami. Wiesz, jacy potrafią być re-
porterzy.

— O tak, wiem doskonale — przyznałem. — Czekam na dzień, kiedy facet zapo-

wiadający pogodę dostanie przed kamerami zawału serca, bo w prognozach na na-
stępny dzień szansa deszczu i słońca będą po pięćdziesiąt procent. Czy ten dzisiejszy
trup też był Meksykańcem i dealerem?

— Nie — odpowiedziała mi Trish. — Nazywał się Lloyd Andrews. Ale też miał dość

obszerną kartotekę. Parę razy był aresztowany za narkotyki, popełnił też mnóstwo in-
nych przestępstw i wykroczeń.

— Drobna płotka — dorzucił Charlie. — Może upłynniał trochę koki od czasu do

czasu, ale więcej kupował, niż sprzedawał. Pechowiec. Taki jeśli ukradnie samochód, to
zaraz złapie gumę. Jeśli sobie wyobrazi, że jakaś lalunia na niego leci, kończy z oskar-
żeniem o próbę gwałtu. A jak zaplanuje włamanie, wybiera jedyny dom w okolicy wy-
posażony w system alarmowy. To jeden z tych, którzy przynoszą wstyd światu zbrodni.
Stanowczo nie był z tej samej półki co Muńoz, więc teoria porucznika Kataryny traci na
aktualności. Gepard nie brudzi sobie rąk takimi płotkami. Jego obchodzą grube ryby.

Trish zerknęła na kuchenny zegar.
— O rany! — wykrzyknęła. — Dziewczyny, czas ucieka. Bierzemy się do śniadania,

bo nam chłopcy schudną.

Wszystkie trzy zajęły się przygotowywaniem posiłku.
— Włączcie sobie telewizor w salonie — rozkazała Erika. — Przestańcie nam się

kręcić pod nogami.

— Tak jest — zahuczał zgodnie James głębokim basem. — Przejdźmy do salonu,

panowie.

We trzech ruszyliśmy do pokoju od frontu. James włączył stary, trochę śnieżący te-

lewizor i skupiliśmy się na śledzeniu programu.

„...Morderstwa są najnowszym ogniwem długiego łańcucha przykrych zdarzeń,

do jakich dochodziło tutaj, w naszej okolicy, w północno-zachodniej części stanu
Waszyngton — przypomniał nam reporter. — Władze nadal szukają śladów mogą-
cych doprowadzić do zidentyfikowania zabójcy znad Green River, trzeba też pamiętać,
że w tym rejonie zaczynał Ted Bundy. Rzeźnik z Seattle jednak wybiera na ofiary męż-
czyzn, w każdym razie do tej pory”.

background image

78

79

— Powinniśmy to powtórzyć dziewczynom — zawyrokował James.
— Trochę je rozstroiły te morderstwa w sąsiedztwie. Sprawa całkowicie zrozumia-

ła, skoro plącze się tu ktoś z ostrym nożem.

— Może przydałoby się pomyśleć o zorganizowaniu eskorty — zaproponowałem.

— Dodać jeszcze jedną zasadę do reguł obowiązujących w tym domu: Nikt nie wycho-
dzi samotnie po zmroku. Przynajmniej dopóki się to wszystko nie uspokoi albo Rzeźnik
nie zaszlachtuje kogoś w Olimpii czy w Bellingham.

— Ma to ręce i nogi — zgodził się Charlie. — Nie przypuszczam, żeby im naprawdę

coś groziło, bo oba zabójstwa są związane z porachunkami gangsterskimi, ale chyba
powinniśmy zorganizować jakąś ochronę, dopóki faceci z telewizji nie znajdą sobie
wdzięczniejszego tematu. Może wrócą do losu księżniczki Diany. Na przykład: „Pawana
dla zmarłej księżniczki jest utworem doskonałym, ale może się znudzić, jeśli się go wy-
słuchało po raz czterdziesty lub pięćdziesiąty”. Najdziwaczniejsze w tej całej historii jest
to, że media stale próbują wybielić same siebie i wykręcają się od odpowiedzialności za
ten wypadek samochodowy. Gdyby nie ogłoszono sezonu otwartego na księżniczkę Di,
te sępy ze złomem zamiast aparatów nie prześladowałyby jej na każdym kroku.

— Jak ci poszło wczoraj na tym pilnym zebraniu? — zapytałem Charliego. — James

powiedział, że jakiś półgłówek pomylił cale z centymetrami.

— Dokładnie tak. Ale akurat dział inżynierii jest bez zarzutu. Rysunki techniczne

były w centymetrach. To kupujący zawalił sprawę, nie my. Boeing tylko wydał milion
baksów z naszych podatków na komponent, który nie będzie pasował, ponieważ jakiś
idiota kupujący towar w życiu nie słyszał o systemie metrycznym. Zwalimy sprawę do
księgowości, niech oni się męczą, jak to wygładzić. Na pewno nie będą szczęśliwi, ale
trudno. Cięcia budżetowe spowodowały mocne przykręcenie śruby w Departamencie
Obrony, więc nie mamy już tak swobodnego dostępu do Fortu Knox jak dawniej.

— Fatalnie — zakpiłem. — Biedactwa.
— E, nie przejmuj się aż tak bardzo. Zastanów się, jak wiele cudownych wynalaz-

ków zawdzięczamy przemysłowi obronnemu: bombę wodorową, bombę neutronową,
gaz paraliżująco-drgawkowy, rakiety samonaprowadzające, broń laserową, no i cały
wybór ślicznych bakterii, dzięki którym ludzie zapadają na coraz bardziej wyrafino-
wane choroby, jak trąd, gruźlica albo świerzb. Czy moglibyśmy się bez tego obyć?

— Naprawdę nie wiem — odrzekłem. — Ale chętnie bym spróbował.

¬ ¬ ¬

Po śniadaniu znowu się rozeszliśmy. Jeszcze ani razu nie spotkaliśmy się na tere-

nie uniwersytetu. Każde z nas miało zajęcia w innym czasie i innym budynku. Żadne
ustawy antysegregacyjne nie odniosłyby na terenie uczelni skutku. Zapewne można
znieść segregację rasową albo płci, ale wydziałów? Niemożliwe.

background image

78

79

Przez cały ranek walczyłem z Miltonem, koncentrując się na „Aeropagitica”. Milton

był purytaninem do szpiku kości, a cenzura leży u podstaw etyki purytańskiej. Dlaczego
więc Johnny Milton namawia nas do drukowania, czego dusza zapragnie — i niech się
broni samo?

Tego dnia Twink nie przyszła na mój wykład o pierwszej trzydzieści. Zaniepokoiłem

się. Może zmieniła zdanie z powodu tego przedstawienia, jakie dała po wczorajszym
spotkaniu? Obietnica, że padnę z wrażenia, była przecież jednak arogancka. Może teraz
Renata nie miała odwagi spojrzeć mi w twarz?

Niezależnie od powodu i punktu widzenia wagary nie dawały jej żadnych korzy-

ści. Czy jej się podobało, czy nie, i tak musieliśmy spędzić ten semestr razem. Złożyłem
obietnicę i zamierzałem jej dotrzymać. Kiedy stało się oczywiste, że nieobecność
Twinkie to rzeczywiście nieobecność, a nie zwykłe spóźnienie, postanowiłem przy naj-
bliższej okazji powiedzieć małej, co o tym myślę. Jeśli jej się moja opinia nie spodoba,
tym dla niej gorzej.

Moja grupa pierwszoroczniaków była teraz znacznie mniej liczna. Widocznie do-

brze opracowana przemowa wygłoszona pierwszego dnia odniosła pożądany skutek
i znacząco przerzedziła stado. Teraz nadszedł czas na drugą stałą przemowę, w której
zdradzałem, że niczego, co dostanę w druku, nie będę traktował bałwochwalczo, jakby
to były tablice zniesione przez Mojżesza z góry Synaj. Następnie wszedłem na drogę
urzędowej logiki. Trochę otworzyli oczy, kiedy rzuciłem od niechcenia Post hoc, ergo
propter hoc
. Dostrzegłem jednak pewną parę, która wykazywała słabe oznaki zrozu-
mienia, a to zawsze podnosi człowieka na duchu. Próba nauczenia czegokolwiek grupy
ludzi składającej się wyłącznie z debili bywa potwornie deprymująca.

Zanim się rozstaliśmy, niedwuznacznie przypomniałem im, że praca pod tytułem

„Jak spędziłem wakacje” ma być gotowa na następny dzień. Miałem pewność, że w ten
sposób pozbędę się reszty bezmózgich pomyłek natury, a zostaną u mnie tylko ludzie
warci czasu i uwagi. O to właśnie chodziło w tej szopce z odgrywaniem srogiego pro-
fesora.

¬ ¬ ¬

Mary otworzyła mi w szlafroku, wyglądała na zmęczoną.
— Gdzie Renata? — spytałem. — Nie przyszła na wykład.
— Znowu miała fatalną noc — odparła Mary. — Te jej koszmary zaczynają mnie

martwić. Kiedy wróciłam z pracy, trzęsła się jak osika. Jeśli nic się nie zmieni, może
trzeba będzie ją znowu zamknąć w klinice.

— Nie jest chyba aż tak źle!
— Jest niedobrze. Znowu dałam jej pigułkę nasenną, ale nie chciałabym tego robić

często, żeby się nie uzależniła.

background image

80

81

— Porozmawiam o tym z doktorem Fallonem — postanowiłem. — Robię wszystko

co w mojej mocy, żeby oszczędzić Twink stresu, ale może popełniam jakieś błędy. Nawet
jeśli niewiele mi ta rozmowa da, to może przynajmniej lekarz przepisze jej jakiś odpo-
wiedni środek uspokajający.

— Od środków uspokajających już tylko krok do heroiny — ostrzegła mnie Mary.

— Lepiej nie brać, chyba że koniecznie trzeba.

— Poczekajmy, co powie Fallon. Miejmy nadzieję, że to jakieś chwilowe kłopoty

i przejdą, kiedy Twink przyzwyczai się do nowego trybu życia. Lepiej zostanę tu na
noc.

— Nie trzeba. Mam dzisiaj wolne, zapomniałeś?
— Faktycznie wyleciało mi z głowy. — Przyjrzałem się jej dokładniej. — Wyglądasz

okropnie — stwierdziłem otwarcie.

— Serdeczne dzięki! — prychnęła.
— Przecież wiesz, o co mi chodzi. Ledwo się trzymasz na nogach. Czy ty w ogóle

spałaś?

— Zdrzemnęłam się trochę na kanapie. Szczęście, że nie idę dzisiaj do pracy. Spanie

na służbie jest surowo zabronione.

— Czy wczoraj wieczorem przed twoim wyjściem do pracy Twink robiła coś dziw-

nego?

— Powiedziała mi, że siada do pisania pracy na twoje zajęcia... Swoją drogą, pojęcia

nie mam, jak się mogła nad tym skupić. Magnetofon ryczał na cały regulator.

— Słuchała czegoś dla małolatów?
— Raczej nie, chyba że ostatnio małolatom bardzo zmienił się gust. Brzmiało to tro-

chę, jakby jakaś kobieta śpiewała z watahą wilków.

— A, wiem. Spodobała jej się ta taśma. Była w pudełku z nagraniami, które przy-

wiozłem z Everett.

— Jak to się nazywa?
— Nie wiadomo. Któraś z bliźniaczek skopiowała nagranie z innej kasety, a może

z CD, i zapomniała opisać. Twink robi się trochę mało przytomna, kiedy tego słucha.
— Strzeliłem palcami. — Właśnie sobie przypomniałem, że tego samego słuchała przed
poprzednim atakiem koszmarów.

— Może powinniśmy trochę u niej poszperać, znaleźć tę kasetę, a potem niechcący

ją zgubić, co? Jeśli ta muzyka jest przyczyną kłopotów, niech Twinkie jej nie ma pod
ręką.

— Spytam doktora Fallona. Są jeszcze inne możliwości. Oba napady zdarzyły się

w poniedziałek, więc może Twink nie lubi poniedziałków? A może przyczyna jest jesz-
cze inna? Sprawdźmy, co Fallon ma do powiedzenia, potem coś postanowimy.

— Racja — zgodziła się Mary.

background image

80

81

— Spróbujesz się przespać?
— Jasne.

¬ ¬ ¬

Po powrocie do domu wygrzebałem numer telefonu doktora Fallona i zadzwoni-

łem do niego z aparatu w salonie.

— Mówi Mark Austin. Dzwonię, bo Renatę nocami prześladują koszmary. Muszą

być naprawdę przerażające, bo rano jest nie do życia.

— To dość powszechne zjawisko. Pacjenci przebywający poza ośrodkiem często

miewają koszmary senne.

— Może pan jej przepisać jakiś środek uspokajający? Ciotka dała jej pigułki nasen-

ne, ale chciałbym uzgodnić to z panem, zanim sytuacja zacznie się powtarzać.

— Jakie pigułki? — spytał Fallon ostrzejszym tonem.
— O, do licha, nie wiem.
— Powszechnie dostępne czy na receptę?
— Raczej na receptę.
Doktor Fallon zaklął siarczyście.
— Rozumiem, że nie był to najlepszy pomysł — zgadłem.
— Proszki nasenne są teraz dla Renaty stanowczo niewskazane. Podstawowym

składnikiem takich środków są barbiturany, a koszmary senne to jeden z symptomów
oczyszczania się organizmu właśnie z barbituranów.

— Można się od nich uzależnić?
— Jak najbardziej. Tutaj, w sanatorium czasami aplikujemy je pacjentom, ale w ści-

śle określonych dawkach. Nawet krótki powrót do barbituranów może zaprzepaścić
całe lata leczenia. Nie wolno dopuścić do tego, żeby się walały po kątach jak popcorn.

Nagle nabrałem lodowatej pewności.
— Doktorze, kiedy Twink trafiła do pana, naszpikował ją pan środkami nasenny-

mi, prawda?

— To rutynowe postępowanie. Pacjent psychotyczny musi zostać ustabilizowa-

ny, nim zaczniemy jakąkolwiek terapię. Ale my bardzo sumiennie kontrolujemy dawki,
a przechowujemy barbiturany równie mocno strzeżone jak opiaty. Jeśli ciotka Renaty
zostawia je w domu, gdzie popadnie, Bóg jeden wie, ile Renata zdążyła już sobie zorga-
nizować.

— Ona by tego nie zrobiła.
— Niech się pan nie oszukuje. Renata łatwo może zostać narkomanką.
— Czy te środki naprawdę są aż tak groźne?
— Szczególnie w przypadku osoby chorej psychicznie.

background image

82

83

— Doktorze, nie przesadzajmy. Renata czasami bywa mało przytomna, ale trudno

ją nazwać wariatką.

— Naprawdę? Kiedy do mnie trafiła, mówiła tylko w języku zrozumiałym wyłącz-

nie przez nią samą, a teraz, gdy wreszcie zaczęła się komunikować z otoczeniem, nadal
nie wie nawet, jak ma na imię. Jeśli to nie jest choroba psychiczna, to w każdym razie
pacjent jest na najlepszej drodze do takiej przypadłości. Proszę przekazać ciotce Renaty,
żeby zamknęła te przeklęte pigułki na siedem spustów w jakimś najciemniejszym kącie,
gdzie Renata ich nie znajdzie. Lepiej nie kusić losu. Co poza tym?

— Jeszcze za wcześnie na wnioski. Wykłady dopiero się zaczęły.
— Może Renata ma koszmary właśnie z powodu wykładów?
— Doktorze, zabrała się do tego z pieśnią na ustach. Chociaż nie jest studentką, po-

stanowiła napisać wypracowanie, którego nikt od niej nie wymagał. O tym też miałem
panu koniecznie powiedzieć. Aha, no i buntuje się za każdym razem, kiedy jej propo-
nuję pomoc. Chce jeździć na rowerze, niezależnie od pogody. Wczoraj wieczorem roz-
mawiałem o tym z moimi współlokatorami. Jedna z koleżanek specjalizuje się w choro-
bach umysłowych. Jej zdaniem to gwałtowne dążenie do samodzielności jest spowodo-
wane pobytem w pana sanatorium. Ponieważ życie osoby chorej psychicznie w klinice
jest szczegółowo kontrolowane, zdaniem Sylvii Renata może teraz przesadzać z umiło-
waniem wolności.

— Zgodziłbym się z tą opinią. Pańska przyjaciółka może nam się przydać. Czy po-

znała Renatę?

— Jeszcze nie, ale bardzo chce się z nią spotkać, zresztą pozostali też. Tylko wie

pan... wszyscy jesteśmy studentami ostatniego roku, więc w jakimś sensie dominujemy
nad Twinkie. Nie chciałbym jej onieśmielać.

— Czy pańscy przyjaciele znają sytuację Renaty?
— W ogólnych zarysach. Streściłem im, co przeszła.
— Powinienem porozmawiać z tą osobą od zaburzeń psychicznych... ma na imię

Sylvia, tak? Pan jest osobiście zaangażowany w sprawy Renaty, a pani Sylvia byłaby, jak
sądzę, znacznie bardziej obiektywna, mogłaby zauważyć symptomy, które panu umkną.
Chciałbym, żeby się ze mną skontaktowała. — Przerwał na chwilę. — Są może między
wami jakieś bliższe układy, o których powinienem wiedzieć?

— Takie układy byłyby wbrew zasadom obowiązującym na stancji. Lubię Sylvię, ale

nic z tych rzeczy. W skrócie rzecz ujmując, jest odrobinę sentymentalną Włoszką, ale to
twarda sztuka.

— Niech ją pan poprosi, by do mnie zadzwoniła.
— Da się zrobić. Zna pańską reputację, więc może być trochę zbyt wylewna na po-

czątku, ale potem się uspokoi. Muszę wracać do książek, panie doktorze.

— Owocnej nauki — pożegnał mnie rozbawionym tonem.

background image

82

83

¬ ¬ ¬

Tego dnia po kolacji Charlie zaproponował, żeby panowie wybrali się Pod Zieloną

Latarnię wypytać jego brata o fakty dotyczące wydarzenia w Woodland Park. James nie
wyraził ochoty. Zgłębiał Hegla; tezy, antytezy i syntezy wprawiały go w kiepski humor.

Brat Charliego siedział przy barze. Sączył piwo i z kwaśną miną patrzył w telewi-

zor, gdzie reporter lokalnej rozgłośni desperacko usiłował wprowadzić Rzeźnika z Se-
attle do pierwszej ligi.

— Nie masz tego dosyć w robocie? — spytał Charlie.
— Barman wybiera kanał — odparł Bob. — Telewizor jest jego własnością. Całe

miasto zwariowało na punkcie sprawy Rzeźnika. Zadzwonisz wreszcie do mamy?
Próbowała cię złapać cały zeszły tydzień.

— Coś się stało?
— Po prostu martwi się o ciebie. Takie już są matki. Zwłaszcza jeśli jeden ze szcze-

niaków zapomina się odezwać od czasu do czasu.

— Byłem bardzo zajęty.
— Nie mydlij mi oczu, mały. Zawsze można znaleźć pięć minut. Zadzwoń do niej.

Zdejmij mi to z głowy.

— Dobrze już, dobrze, nie denerwuj się, zadzwonię. Co słychać w sprawie najnow-

szych zdarzeń?

— Zmieniłeś specjalizację? Chcesz teraz być reporterem i prosisz o wywiad?
— Zejdź na ziemię. Nie podjąłbym się tego za żadne pieniądze. Każdemu się zda-

rza wyjść na osła, ale ci ludzie robią z siebie idiotów z własnej woli, i to przed kamerami.
Nie, nie. Rzecz w tym, że mieszkamy z trzema paniami, a one są cokolwiek zaniepoko-
jone całą tą sprawą Rzeźnika z Seattle. Jeśli nam powiesz, co się dokładnie dzieje, może
zdołamy dziewczęta uspokoić.

Bob rozejrzał się dookoła.
— Przejdźmy w jakieś spokojniejsze miejsce — zaproponował. — To nie są sprawy

do publicznego roztrząsania.

Przesiedliśmy się na tył sali, Charlie i ja zamówiliśmy po piwie.
— Jeśli plotki o Rzeźniku napędziły dziewczętom strachu, to najlepiej zrobicie, jeśli

wyposażycie swoje panie w pojemniki ciśnieniowe. Mogą być z pieprzem — oznajmił
Bob. — Wystarczy psiknąć napastnikowi w twarz, żeby go natychmiast obezwładnić.

— Nie pomyśleliśmy o tym — przyznałem. — Skąd to się bierze?
— Powinny być w każdym sklepie z bronią. Mógłbym wam przynieść z pracy, ale

my mamy dość duże. Te, które się robi specjalnie dla kobiet, są w formie breloczka.

— Wygodne. Zajmę się tym.
— Przypuszczam, że nigdy ich nie użyją, ale pewnie będą się czuły bezpieczniej.

background image

84

— Powiedz, co się właściwie stało — poprosił Charlie. — W telewizorze serwują

tylko mdłą papkę.

— Nie oczekujesz chyba, że z telewizji dowiesz się prawdy? Telewizja to przedsię-

biorstwo rozrywkowe, nie kopalnia wiedzy. No dobra, słuchajcie. Niewiele mamy do tej
pory. Na razie uwagę zwracają podobieństwa łączące to najnowsze morderstwo z tym
sprzed dwóch tygodni na terenie kampusu. Mamy dwóch przestępców, którzy dali się
pokroić na kawałki w podobnym terenie, późną nocą. Muńoz był prawdziwym krymi-
nalistą, natomiast Andrews dopiero miał zamiar opanować tę sztukę. Owszem, nawiązał
parę kontaktów z gangiem w północnym Seattle, ale trudno go uważać za członka tej
grupy. Porucznik Kataryna próbuje przekonać siebie samego, że Andrews był ważniej-
szy, niż to wynika z jego kartoteki, ale ta teoria nie przejdzie. Sam wsadziłem smarkacza
w zeszłym roku, to zupełnie inna klasa niż Muńoz. W dodatku pracował przy napełnia-
niu butli gazowych, z czego wynika jasno, że działalność kolidująca z prawem nie wy-
starczała, by zarobić na czynsz. Był drobną płotką, która po prostu znalazła się w złym
miejscu o niewłaściwym czasie.

— Czyli innymi słowy Rzeźnik z Seattle nie istnieje? — zapytał Charlie.
— Nie jestem pewien — odparł Bob. — Możliwe, że mamy do czynienia z firmo-

wym zabójcą.

— Nie rozumiem — przyznałem.
— Spotykamy się z tym dość często. Jeśli jakiś gang chce postawić na swoim tere-

nie znak „wstęp wzbroniony” i robi to poprzez siekanie członków rywalizującego gangu
na gulasz, to przesłanie zapewne dość szybko zostanie odebrane i zrozumiane. Te dwa
morderstwa mogły być robotą jednego wariata, ale może to też być nowy standard.
Przecież w końcu po co kroić trupa, skoro facet już dawno nie żyje?

— Czyli twoim zdaniem jest to coś w rodzaju ogłoszenia? — podsumował Charlie.

— „Tak skończy każdy, kto przekroczy granicę”, dobrze rozumiem?

— Twierdzę tylko, że istnieje taka możliwość. Nie znaleźliśmy innych punktów

stycznych łączących Andrewsa i Muńoza.

— Wobec tego teoria Kataryny o udziale Geparda może się jednak obronić — za-

uważył Charlie.

Bob pokręcił głową.
— To nie jego terytorium. On działa wyłącznie w śródmieściu. W jego wypadku

północne Seattle jest równie odległe jak obce państwo. Wątpię, żeby wiedział, jak do-
trzeć do Woodland Park, a gdyby nawet się tam znalazł, drzewa i trawa powiedziałyby
nam o nim wszystko. On się urodził w świecie betonu i słupów telefonicznych. Swoją
drogą najgorsze, że nie mamy nad czym pracować. Może po trzecim albo czwartym
morderstwie coś wymyślimy, zaczniemy rozumieć, z kim mamy do czynienia. Jak dotąd
wiemy niewiele.

background image

84

— Spodziewacie się następnych zbrodni? — zapytałem.
— Nie tylko my. Całe miasto wstrzymuje oddech. — Bob zerknął na zegarek.

— Muszę uciekać. Zadzwoń do mamy, Charlie. Dzisiaj, zanim zapomnisz.

— Jak tylko wrócę na stancję — obiecał Charlie.
— Chciałbym w to wierzyć — westchnął Bob. Odwrócił się i wyszedł.
— Mark, możemy powiedzieć dziewczynom, że nie ma się czego bać?
— Chyba jednak nie. Za mało wiemy, żeby ryzykować. Lepiej niech zachowają

ostrożność, zobaczymy, co będzie dalej, jak facet zabije jeszcze raz.

— Jeżeli zabije.
— Jeśli nic więcej się nie zdarzy, wrócimy do starych zwyczajów. A na razie kupię

dziewczynom te pojemniczki z pieprzem.

— Chyba trzeba. — Lekko wzruszył ramionami. — Uroki cywilizacji.
— Będziesz się teraz użalał nad sobą i stwierdzisz, że życie jest krótkie, brutalne

i pełne przykrych niespodzianek, a w dodatku niesie ze sobą samotność i biedę?

— Chyba faktycznie jest brutalne i pełne przykrych niespodzianek. — Dokończył

piwo. — Chodź. Mam dużo roboty.

background image

86

87

Rozdział 7

W środę rano na seminarium poświęconym Miltonowi byłem ledwo ciepły. Źle

funkcjonuję o tak wczesnej porze, w dodatku spotkanie zostało poświęcone głównie
przepychankom religijnym siedemnastego wieku. Kłótnie o wiarę zwykle poruszają
wszystkich, a oświadczenie jakiegoś entuzjasty, który stwierdzi: „Mój Bóg jest lepszy od
waszego!”, niemal z całkowitą pewnością prowadzi do kolejnej wojny.

Po wykładzie zajrzałem do sklepu z bronią i kupiłem trzy pojemniki z pieprzem,

breloczki rekomendowane przez Boba Westa. Pojemniczki nie wyglądały szczególnie
imponująco, ale pewnie zawierały dość pieprzu, żeby obezwładnić pojedynczego na-
pastnika, a nasze panie raczej nie będą musiały się bronić przed tłumem.

Wróciłem do Wallingford rozważyć kilka możliwych wersji pracy kończącej kurs

z Miltona. Natychmiast zrezygnowałem z porównywania pierwszych ksiąg „Raju utra-
conego” z „Piekłem” Dantego. Geografia i polityka piekła niespecjalnie mnie pociągały.
Może powinienem w ogóle zostawić w spokoju „Raj utracony” i skoncentrować się na
prozie Miltona?

Tuż po południu zrobiłem sobie kilka kanapek, żeby dotrwać do kolacji. Czasami

odnoszę wrażenie, jakbym jadał lunch bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej
potrzeby. Właściwie człowiek nie potrzebuje trzech posiłków dziennie, zwłaszcza jeśli
nie pracuje fizycznie. A jeżeli je, chociaż nie potrzebuje jedzenia, szybko przybiera na
wadze i osiąga stan, kiedy łatwiej go przeskoczyć, niż obejść. Kwestia diety urosła do
rozmiarów potężnej gałęzi amerykańskiego przemysłu, a przecież zwykła prymitywna
rada „odpuść sobie lunch” załatwiłaby bez mydła wszystkich strażników utrzymywa-
nia wagi.

Tymczasem jednak zrobiłem sobie diablo świetne kanapki, jeśli mogę się tak wyra-

zić.

Zjadłem, sprawdziłem godzinę. Dochodziła dwunasta trzydzieści, więc postanowi-

łem zadzwonić do Mary. Znowu padało. Jeśli Twink zamierzała dzisiaj być na wykła-
dzie, chciałem ją podwieźć.

— Już jej nie ma — usłyszałem od Mary. — Pojechała na rowerze.

background image

86

87

— Na litość boską, przecież pada!
— Mark, przypominam ci, że ona ma płaszcz przeciwdeszczowy. Nie denerwuj się

bez potrzeby.

— Wyszła z dołka?
— Czuje się świetnie. Radosna i rozpromieniona. Każdy ma wzloty i upadki, ale

trzeba przyznać, że Renata potrafi szybko wziąć się w garść. To chyba dobry znak, jak
myślisz?

— Mam nadzieję. Aha, rozmawiałem z doktorem Fallonem o tych pigułkach na-

sennych. Delikatnie mówiąc, nie był specjalnie uszczęśliwiony. Wygląda na to, że Twink
w sanatorium była uzależniona od barbituranów. Szybko się uspokaja po proszkach, ale
powinnaś je gdzieś zakamuflować. Zdaniem Fallona Twink może chcieć je łykać jak na-
łogowiec.

— To niedorzeczne!
— Powtarzam ci, co powiedział.
— Powtórz jemu, żeby się wypchał. Doskonale wiem, co robię. Dałam jej pigułkę

w dramatycznej sytuacji, dziewczyna była kłębkiem nerwów, a to się nie zdarza na tyle
często, żeby się od czegokolwiek uzależniła.

— Miło mi to słyszeć. Muszę kończyć. Ruszam na uniwersytet.
— Twink też będzie na wykładzie. Nie zamartwiaj się.
— Dobrze, proszę pani.

¬ ¬ ¬

W Padelford Hall sprawdziłem skrzynkę pocztową. Tak jak przypuszczałem, zna-

lazłem w niej sporo kart rezygnacyjnych. Poszedłem do biura i szybko skorygowałem
listę uczestników kursu. Byłem coraz bliżej celu. Jeszcze jeden solidny odsiew i grupa
zacznie mieć sensowne rozmiary.

W drzwiach sali stanąłem dokładnie o trzynastej trzydzieści. Ponieważ zamierza-

łem przywiązywać dużą wagę do punktualności, musiałem dawać dobry przykład.

Twink siedziała prawie na środku sali i uśmiechała się lekko, wyraźnie zadowolona

z siebie. Sprawdziłem listę i poprosiłem o złożenie prac.

— Drodzy państwo — zacząłem wykład. — Nadeszła pora, by poruszyć kwestię do-

kumentacji. Skupimy się dzisiaj na niepozornych uwagach kierowanych do czytelnika,
zamieszczanych zwykle u dołu strony, a zwanych przypisami. Są one przyjętym w aka-
demickiej etykiecie sposobem na usprawiedliwianie zdarzających się niekiedy drob-
nych kradzieży dóbr umysłowych. Możecie państwo bezkarnie przywłaszczyć sobie
w zasadzie każdą dowolną koncepcję, pod warunkiem że ją w tradycyjny sposób ozna-
czycie. Nie wypada zwyczajnie przyznać wprost, że skorzystaliście z bystrości umysłu

background image

88

89

Arystotelesa albo Toma Paine’a. Wasi profesorowie i tak będą wiedzieli, że powtarzacie
cudze myśli, więc nie musicie im tej informacji ciskać prosto w twarz. Przestrzegajcie
państwo wszystkich przyjętych zasad, a nie będziecie im przeszkadzali spać snem spra-
wiedliwych przy czytaniu waszych prac. Jeśli dojdziecie w tym do niejakiej wprawy, mo-
żecie nawet osiągnąć w ten sposób kolejny stopień naukowy, nie kalając mózgu żadną
oryginalną ideą. Po to tu właśnie jesteśmy, prawda? Chcemy zanurzyć się w miernocie
i cieszyć wolnością. Oryginalność wymaga myślenia, a większość ludzi boi się tego jak
diabeł święconej wody.

Do dzisiaj nie wiem, dlaczego właściwie to powiedziałem. Może z winy Miltona.

Tamta środa naprawdę była do niczego.

Napisałem na tablicy różne formy przypisów i w zasadzie odwaliłem temat za cały

semestr. Jeśli miałbym być całkowicie szczery, przyznałbym, że nie miałem tamtego
dnia najmniejszej ochoty uczyć.

Bardzo chciałem zamienić parę słów z Twink i upewnić się, że wszystko z nią w po-

rządku, ale okazała się dla mnie za szybka. Natomiast ponieważ sam wyszedłem z klasy
niewystarczająco szybko, dopadło mnie stadko pijawek. Musiałem słuchać, jak to uwa-
żają mój wykład o przypisach za „absolutnie fascynujący”, i zmarnowałem wiele czasu,
zanim się od nich uwolniłem.

Wpadłem do biura przejrzeć prace zebrane na początku wykładu. W środku stertki

natrafiłem na wypracowanie Renaty, którym tak mnie straszyła. Wiedziałem od razu, że
praca należy do niej, bo podpisała się jako Twinkie.

Odłożyłem inne papiery na bok, zacząłem czytać.

JAK SPĘDZIŁAM WAKACJE

Twinkie

Wakacje spędziłam w domu wariatów. Dla zabicia czasu słuchałam ich krzyków i na-

padów głośnego śmiechu. Normalni ludzie nie mają pojęcia, jak dobrze czasem być waria-
tem. Bardzo mnie to smuci. Ludzie żyjący w zwykłym świecie muszą codziennie się mierzyć
z rzeczywistością, która zwykle jest szara i ponura. Czas płynie tylko w jednym kierunku,
a klamki u drzwi nie potrafią mówić. Prawdziwy świr ma dużo łatwiejsze życie. Możemy
ubarwiać własny świat, jak tylko zechcemy, ponieważ musi nam być posłuszny.

Miłe, prawda?
W świecie wariatów nic nie jest prawdziwe, dlatego możemy zmieniać wszystko, co

nam się nie podoba. Jeżeli trafi się piękny dzień, może dla nas trwać i tysiąc lat, natomiast
każdy brzydki potrafimy cisnąć w niebyt, jeżeli słońce nas razi, zamkniemy je w jego po-
koju, a kiedy gwiazdom brakuje blasku, każemy im świecić jaśniej. Będą posłuszne, choćby
tylko po to, żeby nas uszczęśliwić.

background image

88

89

Dlatego właśnie świat wariatów jest znacznie milszy niż świat normalnych ludzi.

Zdecydowaliśmy, że można dla rozrywki od czasu do czasu odwiedzić tę zwykłą rzeczy-
wistość, lecz stanowczo nie życzymy sobie w niej żyć, bo grozi nam rozpaczą, jest brzydka
i nieszczęśliwa, a normalni ludzie chyba nigdy nie są zadowoleni. Ogromnie to przykre.

Mieszkańcy normalnego świata także mają zwyczaj odwiedzać nas niekiedy, ale

w domu wariatów nie ma z nich specjalnej korzyści. Zawsze są poważni i niespokojni, pra-
wie nigdy się nie śmieją. Chyba po prostu nie umieją patrzeć na życie, tak jak je widzą szaj-
busy, dlatego nawet nie podejrzewają, jakie jest zabawne. Nie potrafią się odprężyć, a kiedy
czubki w innych pokojach przy tym samym korytarzu zaczynają ćwiczyć wrzaski, w oczach
normalnych ludzi rośnie strach. Czy nie wiedzą, że krzyk to wielka sztuka? Na światowych
igrzyskach świrów perfekcyjnie rozegrana dziesięcioosobowa sztafeta we wrzaskach na-
prawdę warta byłaby złotego medalu.

Przeprowadziłam się teraz do zwykłego świata. Powinnam być poważna, nie powin-

nam się śmiać... staram się sprostać tym wymaganiom. Jeśli wlazłeś między wrony... Ale
czasem, wcale nie często, cichutko sobie pokrzyczę, na chwałę dawnych dobrych czasów.
Bardzo się staram krzyczeć grzecznie. W tym świecie nie należy budzić sąsiadów bladym
świtem. Na szczęście kilka cichych krzyków nikomu specjalnie nie przeszkadza, a ja śpię
potem znacznie lepiej.

Niekiedy śnię o świecie szaleńców, a wtedy klamki mi śpiewają i ściany tulą mnie w ra-

mionach. Lecę wysoko w niebo i patrzę na ten brudny, pełen rozpaczy, brzydki świat nor-
malnych ludzi, gdzie wszyscy są poważni, zatroskani i nie potrafią się cieszyć.

I śmieję się do rozpuku.

— Jezu! — wyrwało mi się. Delikatnie odłożyłem kartkę. — Jasny gwint! Ta dziew-

czyna ma talent!

Musiałem koniecznie się upewnić, czy praca rzeczywiście była tak dobra, jak sądzi-

łem, więc ruszyłem na poszukiwanie profesora Conrada. Miałem szczęście, był u sie-
bie.

— Zajęty pan jest, szefie? — spytałem.
— Ma pan jakieś kłopoty?
— Raczej nie można tego tak nazwać. Właśnie odkryłem prawdziwy diament. Jeśli

znajdzie pan kilka chwil, chciałbym poznać pana zdanie na ten temat. — Podałem mu
pracę Twink.

Zerknął na tytuł.
— Niemożliwe. — Jeszcze odrobina, a byłby się roześmiał. — „Jak spędziłam waka-

cje”?

— To dla pierwszoroczniaków, szefie. Większość z nich jest na etapie „byle dalej”. Ta

praca wydaje mi się powyżej przeciętnej. Chciałbym wiedzieć, co pan o niej myśli.

background image

90

91

Przeczytał wypracowanie Twink.
— Dobry Boże! — wykrzyknął w końcu.
— Zareagowałem podobnie — wyznałem.
— Niech pan tę osobę uważnie obserwuje — nakazał.
— Będę jej strzegł jak źrenicy oka. To jest ta dziewczyna, o której panu opowiada-

łem kilka tygodni temu.

— Czyli rzeczywiście była w odosobnieniu.
— Tak. Po tragicznej śmierci siostry na jakiś czas straciła kontakt z rzeczywistością.

Teraz jest wolną słuchaczką w mojej grupie. Nie musi pisać prac, a mimo to wzięła się
do roboty. Nawet jeśli zrobiła to tylko po to, żeby się pokazać, i tak jest niezła.

— Nie sposób się z panem nie zgodzić. Jeśli ta osoba pozostanie przy zdrowych

zmysłach, niech pan wyświadczy naszemu wydziałowi przysługę i pokieruje ją w odpo-
wiednią stronę. Taka perła zdarza się raz, najwyżej dwa razy na pokolenie. — Obrócił
krzesło i włączył kserokopiarkę. — Nie ma pan nic przeciwko, prawda?

— Oczywiście, że nie, szefie. Ja też zrobię parę odbitek.

¬ ¬ ¬

Nie można powiedzieć, że przestało padać, kiedy podjechałem pod stancję.

W dodatku Milton stale wisiał nade mną jak dodatkowa gradowa chmura, ale ja dzięki
wypracowaniu Twinkie byłem w doskonałym nastroju. Nawet perspektywa czytania
i oceniania sterty prac nie zepsuła mi humoru.

Poszedłem do kuchni, gdzie dziewczęta krzątały się przy kolacji.
— Mam dla was upominki, drogie panie — oznajmiłem.
— Tak? — zdziwiła się Trish. — A z jakiej okazji?
— Wczoraj wieczorem byłem z Charliem Pod Zieloną Latarnią, gadaliśmy z jego

starszym bratem. Bob miał pomysł, który wydał nam się sensowny. Kupiłem wam wy-
jątkowo użyteczne breloczki do kluczy. Chciałbym, żebyście wychodząc z domu, zawsze
miały je przy sobie. — Położyłem trzy breloczki na kuchennym blacie.

Erika wzięła jeden z nich w rękę.
— Co to za dziwo? — spytała.
— Spray pieprzowy. Nie baw się tym, bo pojemniczek jest naładowany. Wystarczy

nacisnąć i gotowe. Jeśli zdarzy ci się spotkać światowej sławy Rzeźnika z Seattle, jednym
psiknięciem w twarz popsujesz mu cały plan. Zostanie definitywnie wyłączony z akcji
przynajmniej na godzinę. Tak w każdym razie twierdził sprzedawca.

— Trzeba mieć na to pozwolenie? — zastanowiła się Trish z powątpiewaniem.
— Bob West nic o tym nie wspomniał, a przecież jest gliniarzem, więc zna prawo.
— Wiesz co, Mark... — Trish nadal miała wątpliwości. — Chyba wolałabym tego nie

nosić. Będzie mnie to denerwowało.

background image

90

91

— Lepiej być zdenerwowaną niż martwą — oświadczyła Erika. — Pomysł jest sen-

sowny, więc rób, co ci każą.

Trish jeszcze chwilę burczała coś niezadowolona, ale w końcu przypięła breloczek

do kluczy. Było w Erice coś takiego, że starsza siostra natychmiast stawała przy niej na
baczność.

¬ ¬ ¬

— Mark, coś ty taki radosny? — zapytał James przy kolacji. — Zachowujesz się, jak-

byś właśnie wygrał na loterii.

— Można to tak ująć — przyznałem. — Odkryłem dzisiaj niezaprzeczalny talent,

i to nie gdzie indziej, tylko na pierwszym roku anglistyki.

— I różę znajdziesz niekiedy pomiędzy chwastami — zauważył sentencjonalnie.

— Czyżby komuś udało się wykorzystać wyjątkowo zgrabnie dobrany idiom, jakiś bon
mot?

— Dużo, dużo więcej, staruszku — oznajmiłem z zadowoleniem.
— Podzielisz się z nami swoją radością? — spytała Sylvia z niedwuznacznie znie-

cierpliwioną miną.

— Obawiałem się, że nigdy nie spytasz. Przypadkiem mam ze sobą ksero tej pracy.
— Co za zbieg okoliczności — zauważyła Erika sucho.
— Bądź miła — zbeształem ją. — Moja grupa oddała dzisiaj prace pisemne. Między

zwykłymi, niewiele wartymi wypocinami znajdował się ten klejnot. — Podałem
Jamesowi pracę Twink. — Proszę, weź. Osłódź sobie życie zgorzkniałego badacza teo-
rii Hegla.

James wziął kartkę.
— Jak spędziłam wakacje — przeczytał głośno. — Napisała Twinkie.
— Czy to nie jest ta dziewczyna, którą niańczysz? — spytała mnie Erika.
— Tak, to ona. Czytaj, James. Zapoznaj nas z tym cudem.
Przeczytał wypracowanie Twink swoim dudniącym basem, a kiedy skończył, w ja-

dalni zapadła pełna zdumienia cisza.

— O rany! — westchnął po chwili Charlie.
— Miałeś rację, świetne — zgodziła się Sylvia. — Mark, muszę koniecznie poznać

tę dziewczynę.

— Naprawdę już ją wypuścili? — zapytał James. — Nie wydaje mi się, żeby była na

to gotowa.

— Popisuje się i tyle — powiedziałem. — W ogóle nie musiała pisać tej pracy. Jest

tylko wolnym słuchaczem.

— Nieczęsto spotyka się ludzi, którzy piszą wypracowania dla rozrywki — zauwa-

żył Charlie. — Czy dlatego zamknęli ją w domu wariatów?

background image

92

93

— Niezupełnie — odparłem. — Miała kilka innych problemów. I proszę, nie żartuj-

cie na ten temat. Zdaniem lekarza grożą jej nawroty. Taka jest, podobno, normalna kolej
rzeczy. Trochę jak przy rzucaniu palenia.

— Od psychozy można się uzależnić? — spytał Charlie.
— Słyszałeś, co napisała — odpowiedziałem. — Świat wariatów jest lepszy od rze-

czywistości, w której żyją normalni ludzie. Żadna klamka nie zrani twoich uczuć.
A poza tym tylko w wariatkowie możesz zebrać drużynę startującą w olimpiadzie
wrzasków. Pokazałem pracę Twink mojemu promotorowi, a on poradził mi tę dziew-
czynę otoczyć specjalną opieką. Nawet jeżeli pisała to lewą ręką przez sen, to i tak po-
biła na głowę wszystkich z pierwszego roku.

— Czy ona się zachowuje normalnie? — spytała Trish.
— Może zdefiniuj słowo „normalnie” — poprosiłem. — Nie chodzi po suficie, nie

uważa siebie za Napoleona, ale rzeczywiście bywa dziwna. Miewa lepsze i gorsze dni,
lecz to chyba część procesu powracania do zdrowia.

— Ona się w tobie kocha, Mark — oznajmiła Erika. — Nie udawaj, że nie wiesz.
— Zejdź na ziemię — uśmiechnąłem się szyderczo. — Uważa mnie za starszego

brata, nic więcej. Obie Twinkie Twins miały takie samo zdanie na mój temat. Od uro-
dzenia.

— Gdzie ona mieszka? — spytała Sylvia.
— U ciotki. Pięć przecznic stąd. Dlaczego pytasz?
— Pyta oczywiście dlatego, że chcemy ją poznać — oznajmiła Trish stanowczo.
— Jak sądzisz, ciotka wypuści ją wieczorem z domu? — drążyła Sylvia. — Może

byśmy ją zaprosili na kolację, na przykład jutro?

Nagle coś mi się przypomniało.
— Przepraszam cię, Sylvio, mam sklerozę. Wczoraj rozmawiałem z doktorem

Fallonem, miałem ci powtórzyć jego prośbę, żebyś zadzwoniła.

— Ja? — Sylvia była zdziwiona. — Po co?
— Kiedy rozmawialiśmy o kłopotach Twink, wspomniałem o twojej specjalizacji.

Najwyraźniej spodobała mu się możliwość wykorzystywania obserwacji bezstronnego
świadka, zorientowanego w temacie i z odpowiednim wykształceniem. Tym bardziej że
ja podobno nie wiem, co jest ważne. A ponieważ najwyraźniej i tak wszyscy chcą po-
znać Twinkie, zaprośmy ją jak najprędzej.

James wybuchnął śmiechem.
— Co cię tak śmieszy? — zapytała Trish.
— Propozycja Marka doskonale pasuje do zasad panujących w tym domu, nie

uważacie? Przecież my też stanowimy rodzaj instytucji, prawda? Musimy przestrzegać
reguł, wypełniamy określone obowiązki. Nagłe pojawienie się przyjaciółki Marka okre-
śla dokładniej, jaką instytucję zastępujemy.

background image

92

93

— To wcale nie jest śmieszne. — Trish spojrzała na niego z wyraźną dezaprobatą.
— Nie przeciągaj struny, James — poradził mu Charlie. — Nie obrażaj pań rządzą-

cych w kuchni. To najprostsza droga prowadząca do żałosnego stanu, kiedy to dostajesz
na śniadanie belki zapiekane z drzazgami i okraszone wykałaczkami.

Pożartowaliśmy sobie na ten temat jeszcze jakiś czas, a potem każde z nas wróciło

do swoich zajęć.

¬ ¬ ¬

W czwartek dopisało mi szczęście, bo nie dość, że Twink była na wykładzie, to jesz-

cze udało mi się ją złapać, zanim uciekła.

— Czego chcesz? — rzuciła zirytowana, kiedy chwyciłem ją za ramię.
— Nie burcz na mnie. Co robisz wieczorem?
— Miałam zamiar uratować świat, ale mogę z tym zaczekać. A co proponujesz?
— Chcę cię zaprosić do nas na kolację.
— Przyjdę — zgodziła się obojętnie.
— Zabiorę cię o piątej.
— Nic z tego. Przyjadę sama. Mieszkasz blisko ciotki.
— Skąd wiesz? Nie przypominam sobie, żebym ci dawał adres.
— Nic przede mną nie ukryjesz, Markie, powinieneś był to już zauważyć. Będę koło

piątej. Do zobaczenia. — Wyswobodziła ramię z mojego uścisku i ruszyła korytarzem.

Jeśli chciała mnie rozzłościć, świetnie jej poszło.
Wróciłem na stancję i resztę popołudnia poświęciłem na ocenianie wypracowań.

Gdy ktoś chce sobie zmarnować dzień, powinien godzinkę lub dwie przeznaczyć na
czytanie prac pisemnych stworzonych w pocie czoła przez studentów pierwszego roku
anglistyki. O wpół do piątej stanowczym gestem odsunąłem od siebie zadrukowane
kartki i zszedłem na dół sprawdzić, jak nasze dziewczęta dają sobie radę z gotowaniem.
Po raz pierwszy mieliśmy podjąć kogoś kolacją. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że
wszyscy jesteśmy z tego powodu odrobinę podenerwowani.

— Jedziesz już po nią? — spytała Trish.
— Uparła się, że przyjedzie na rowerze.
— Przecież pada.
— Nic nowego. Zresztą dzieli nas tylko parę przecznic, a Renata ma płaszcz prze-

ciwdeszczowy. Twierdzi, że wie, gdzie mieszkamy, lecz na wszelki wypadek wyjdę na
ganek.

— Niech żyje niezależność — podsumowała Sylvia — ale jak tak dalej pójdzie,

dziewczyna dostanie zapalenia płuc.

— E, przesadzasz — sprzeciwiła się Erika.

background image

94

95

Spojrzałem na zegarek.
— Wyjdę przed dom. Inaczej będzie nas długo szukać.
Stanąłem na ganku. Deszcz się nasilił. Byłem coraz bardziej zły. Czemu Twink upie-

rała się przy korzystaniu z roweru?

Prawie punktualnie o piątej wyłoniła się zza rogu, ubrana w ten śmieszny plasti-

kowy płaszcz przeciwdeszczowy, oblepiający ją dokładnie jak powłoka boeinga 747.
Zatrzymała się przed domem, na powitanie podniosła przednie koło.

— Uparta oślica! — zawołałem.
— Trzeba wiedzieć, czego się chce! — rzuciła mi w twarz moją własną mądrość.
Przyczepiliśmy rower łańcuchem do barierki. Renata zdjęła płaszcz, otrząsnęła go

z wody. Rozłożyła ręce na boki, okręciła się powoli.

— Jak wyglądam? — spytała.
— Może być — uznałem. — A, jeszcze drobiazg, zanim wejdziemy. Powinienem ci

chyba powiedzieć, że moi znajomi znają twoje wypracowanie.

Wzruszyła ramionami.
— Ech, ta sława! Co robić... — westchnęła przesadnie głęboko. — Podobało im

się?

— Zwaliło ich z nóg. Właśnie dlatego zostałaś zaproszona. Jeżeli Sylvia będzie ci za-

dawała zbyt wiele pytań, nie bierz jej tego za złe. Specjalizuje się w psychologii klinicz-
nej, więc może będzie chciała odkryć twoje prawdziwe „ja”.

— Marne szanse — stwierdziła Twink. — Straciłam kontakt ze swoim „ja” bardzo

dawno temu. Jak ci się podobała moja praca?

— Padłem z wrażenia, tak jak ostrzegałaś. Stanowczo masz się czym pochwalić. Jak

się czujesz? Mary wspomniała, że we wtorek było już dużo lepiej.

Wzruszyła ramionami.
— Każdemu zdarzają się kiepskie dni. Teraz już wszystko w porządku. Jestem

słodka i milutka.

— Chodź, czas na prezentację. Moi współlokatorzy to sympatyczni ludzie, więc nie

denerwuj się tylko dlatego, że ich jeszcze nie znasz. Twoja praca zrobiła na nich wraże-
nie, bardzo chcą cię poznać.

— To miło z ich strony. Nie przejmuj się tak strasznie, bo dostaniesz wrzodów.
Weszliśmy do domu, poprowadziłem Twink do kuchni. James i Charlie też już tam

byli.

— Zgadnijcie, kto do nas przyszedł na kolację — zagaiłem. Głupie to było, ale wy-

dawało mi się na miejscu.

— Czy on zawsze się tak wydurnia? — spytała Trish Renatę.
— Zwykle tak — odparła Twink natychmiast. — Czasami jest ciut mniej żenujący,

czasem znacznie gorszy. Może to zależy od fazy księżyca, nie mam pewności.

background image

94

95

— Może tak — zgodziła się Trish. — Wszystkie wiemy, jak to jest z chłopakami.

Nazywam się Patricia Erdlund. Tutaj występuję jako Trish, chyba dlatego że mieszkańcy
tego domu mają problemy z wymową słów zawierających więcej niż dwie sylaby.

— Zachowuj się — upomniała ją Erika.
— A to moja siostra, Erika — przedstawiła ją Trish. — Postrach Akademii

Medycznej. Tamta ślicznotka to Sylvia od zaburzeń psychicznych, ten włochaty mło-
dzieniec o dłoniach poplamionych smarem to Charlie Top Secret, który nie może zdra-
dzić, co studiuje, a ten wytworny dżentelmen ze srebrzystą brodą ma na imię James
i stale filozofuje, jeśli nie odgrywa goryla lub, jak kto woli, bramkarza.

Twink zachichotała.
— Powiedziałam coś śmiesznego? — spytała Trish.
— Od razu poczułam się prawie jak u siebie — wyjaśniła Twink. — Dopiero co wy-

puścili mnie z domu wariatów, a już trafiłam do następnego.

— Normalność nie jest dzisiaj w modzie — stwierdził Charlie. — Może dlatego że

jest nudna.

— Zauważyłam — zgodziła się Twink. — Kochany, złotousty Mark wyjawił mi, że

wczoraj zniszczył mój kamuflaż i biegał z moją pracą po całej uczelni, więc chyba nie
ma sensu, żebym się z czymkolwiek ukrywała. Jestem całkiem spokojną wariatką, nie
gryzę mebli i nie wymagam oddawania mi czci należnej bogom, chociaż przecież je-
stem boginią. To się dość często zdarza w wariatkowie. Wszystkie świry wiedzą dosko-
nale, że są bogami... pewnie dlatego lądują w zakładzie. Bogowie mają dość rozumu, by
się swoją boskością nie przechwalać na każdym kroku, ale przecież możemy przyjąć, że
wariatkowo to dom ogłupiałych bogów, którzy nie mają tyle oleju w głowie, żeby trzy-
mać język za zębami.

— Sylvia, masz temat rozprawy naukowej — oznajmiła Erika z twarzą całkowicie

pozbawioną wszelkiego wyrazu. — „Boskość obłędu”. Jeśli coś takiego napiszesz, zy-
skasz szansę zbadania lokalnych zakładów zamkniętych jako pensjonariuszka.

— Erika, nakryj stół — zarządziła Trish. — Kolacja prawie gotowa.
Tamtego wieczoru jedliśmy pieczoną szynkę. Muszę przyznać, że dziewczęta prze-

szły same siebie, pewnie ze względu na gościa.

Twink była wesoła i ogromnie towarzyska, mało brakowało, a byłaby świeciła,

iskrzyła i stepowała. Sylvia, co było do przewidzenia, zdominowała rozmowę przy stole.
Miała do Twink mnóstwo pytań. Przeczytała wiele podręczników i poznała niejedną
teorię dotyczącą dziedziny swoich studiów, lecz nie zyskała do tej pory okazji poroz-
mawiać z logicznie myślącym podmiotem swoich zainteresowań. Cały jej niezbyt długi
wstęp sprowadzał się właściwie do jednego pytania: jak jest naprawdę w zakładzie dla
psychicznie chorych?

— Niezbyt miło — przyznała Twink. — Człowiek nie może się pozbyć wrażenia,

że lekarze i terapeuci wiecznie mają o coś do niego pretensje. Zupełnie jakbyśmy ce-

background image

96

lowo robili im na złość. Dlatego często oszukujemy. Opowiadamy im wierutne bzdury,
bo fajnie patrzeć, jak tym ludziom oczy z orbit wyłażą, w wariatkowie to rozrywka nie
do pogardzenia. Najczęściej umiemy postawić na swoim. Ciągle zadaje się nam pytania,
na które nie chcemy odpowiadać, więc mamy dziesiątki sposobów na unikanie odpo-
wiedzi. Po kilku miesiącach u czubków człowiek się wyrabia. Szajbusy pomagają sobie
wzajemnie, można się też dość szybko dokształcić w trakcie sesji grupowych. Terapeuci
uważają, że mówienie potrafi wyleczyć z każdej dolegliwości. My natomiast wiemy, że
wystarczy mówić to, co chcą usłyszeć, a cieszą się jak dzieci, popiskują z radości — i dają
człowiekowi spokój. Jeśli naciskają za mocno, zawsze można przed nimi uciec, przybie-
rając nieprzenikniony wyraz twarzy i udając, że się ich w ogóle nie widzi.

— Przecież oni chcą pomóc chorym — zaprotestowała Sylvia.
— No jasne! — Głos Twink ociekał ironią. — Robią mnóstwo notatek, a potem wy-

machują nimi bez opamiętania podczas narady, żeby zrobić wrażenie na szefie. I nic
więcej ich nie interesuje, chyba się ze mną zgodzisz? Bo przecież jeśli nie przypodo-
bają się szefowi, mogą stracić robotę, a wtedy trzeba szukać uczciwej pracy. Tutaj mamy
nad nimi przewagę. Oni się boją, a my nie. Wszystko, co najgorsze, mamy już za sobą.
Wiemy, że przeszliśmy przez coś strasznego, tylko nie pamiętamy dokładnie, co to ta-
kiego było.

Sylvia zdawała się mocno dotknięta.
— Nie gniewaj się — przeprosiła Twink. — Za dużo gadam... — Impulsywnie ujęła

Sylvię za rękę. — Jesteś śliczna, bardzo miła i przerażająco szczera. Nie martw się, kiedy
już zaczniesz pracować w miejscu ponurego odosobnienia, wariaci nie będą się nad
tobą znęcali. Będą ci mówili tylko to, co zechcesz usłyszeć, dzięki czemu zyskasz do-
skonałe samopoczucie. Będą ci opowiadali same kłamstwa, ale w końcu co za różnica?
Robimy to z sympatii, bo obchodzi nas los osób, które lubimy. Obdarzamy uczuciami
znacznie hojniej niż normalni ludzie.

— Całe leczenie to jedna wielka blaga, tak? — chciał się upewnić Charlie.
— Jasne. Myślałam, że już się połapaliście. Jeśli ktoś chce się wydostać z wariatkowa,

wystarczy, że będzie mówił to, co lekarze chcą usłyszeć.

— Ty tak zrobiłaś? — naciskał Charlie.
— Przecież właśnie to powiedziałam. Pewnie jestem tak samo szurnięta jak wtedy,

kiedy mnie zamknęli, ale jak tylko przestali mnie szprycować pigułkami, zorientowa-
łam się, co trzeba zrobić, żeby wyjść. Jedyny mój problem polega na tym, że niewiele pa-
miętam z tego, co się stało, zanim dopadła mnie amnezja. Marka rozpoznaję, natomiast
nie zostały mi żadne wspomnienia dotyczące rodziców. Zdaje się, że miałam siostrę, ale
wcale się przy tym nie upieram. Czasami zdarzają mi się przebłyski, w których widuję
przeszłość, niestety, mają niewiele sensu. Nauczyłam się nimi nie przejmować. Nie na-
leży zaprzątać sobie głowy przeszłością, ona już nie wróci. Kiedy tylko zdałam sobie

background image

96

z tego sprawę, byłam gotowa do wyjścia z wariatkowa. Jeszcze chwilę zajęło mi przeko-
nanie do tego planu doktorka, ale mydliłam mu oczy tak długo, aż wreszcie mnie wy-
puścił. — Spojrzała na Sylvię ciepłym wzrokiem. — Tak właśnie jest w wariatkowie, ko-
chana. Mówimy to, co trzeba, żeby wszystko toczyło się tak, jak sobie tego życzymy.

— A czego właściwie sobie życzysz? — zapytała Sylvia.
— Najbardziej chciałabym, żeby ludzie przestali mi zadawać to pytanie. Przeszłość,

chociaż jej nie pamiętam, to już tylko przeszłość. W przeszłości stało się coś, przez co
ześwirowałam. Jeśli będę do niej wracała, szukała tamtych zdarzeń, a tego najwyraźniej
chcą wszyscy, którzy próbują mi pomóc, to pewnie oszaleję znowu. Muszę się rozstać
z przeszłością i zapomnieć o niej na dobre. Terapeutom takie rozwiązanie nie mieści się
w głowie, więc uszczęśliwiłam ich kilkoma interesującymi kłamstwami, i to wystarczy-
ło, żeby mnie wypuścili z domu bez klamek.

— Ale zdajesz sobie sprawę, że ta przerażająca przeszłość kiedyś do ciebie wróci?

— odezwała się Sylvia.

— Nie wróci. Zamknęłam za nią drzwi, zabarykadowałam je i zamurowałam. Teraz

mój czas przeszły zaczyna się w domu wariatów, w chwili gdy miałam dwadzieścia lat.
Nic, co się zdarzyło wcześniej, poza istnieniem Marka, nie ma najmniejszego znacze-
nia. Całe życie będę udawała normalną. A teraz może porozmawiajmy o pogodzie albo
o czymś innym, co ma jakieś prawdziwe znaczenie? Przeszłość jest martwa i zrobię
wszystko, żeby jej nic nie wskrzesiło.

Sylvia była wstrząśnięta. Renata właśnie skutecznie zamknęła jej drzwi przed

nosem, a przyszłej pani psycholog wcale się to nie podobało.

Szczerze mówiąc, mnie także nie uradowała ta deklaracja odcięcia się od przeszło-

ści. Niby całkiem rozsądna, ale kiedy przyjrzałem jej się bliżej, doszedłem do wniosku,
że pod spodem nie jest taka piękna ani bezproblemowa, jak się wydaje na pierwszy rzut
oka. Choćby regularne koszmary senne oznajmiały z całą mocą, że drzwi do przeszło-
ści Twink nie są tak szczelnie zamknięte, jak ona sama chciała wierzyć. Coś się zza nich
wydostawało, wyzwalała się podświadomość. Twinkie mogła udawać, że jest normalna,
kiedy nie spała, ale ja przeczuwałem, że jeszcze nie doszła do siebie.

background image

98

99

Rozdział 8

W sobotę, dzień ustawowo określony jako czas robót na rzecz stancji, przekonałem

Charliego, żebyśmy pojechali do Everett jego półciężarówką i poszperali na składowi-
sku zakładu Greenleafa w poszukiwaniu materiału na półki. Zaraz potem zadzwoniłem
do szefa z wiadomością, że przyjedziemy, i z prośbą, żeby o tym zawiadomił strażnika.

— Nieźle mnie ustawiła ta twoja szurnięta przyjaciółka — stwierdził Charlie, kiedy

już jechaliśmy na północ międzystanową numer pięć. — A Sylvię rozłożyła na obie ło-
patki.

— Twink jest w tym niezła — przyznałem. — Pozwala ludziom wchodzić z butami

do jej duszy, ale w pewnym miejscu stawia zakaz: ani kroku dalej. Swoją drogą, pewnie
dobrze to Sylvii zrobiło. Przydała jej się mała lekcja pokory.

— Marne szansę, żeby z niej skorzystała — prychnął Charlie. — Cały program jej

wydziału opiera się na rutynowym „czy chcesz o tym porozmawiać?”. Twinkie zmarno-
wała Sylvii przynajmniej jeden semestr, kiedy stwierdziła, że świry opowiadają terapeu-
tom bajki.

— Co za rozczarowanie — stwierdziłem. — Widziałeś się ostatnio z Bobem? Jeśli

gliniarze doszli do jakichś nowych odkrywczych wniosków w sprawie ostatniego zabój-
stwa, przydałoby się wiedzieć.

— Pewni są tylko jednego, że to porachunki gangsterskie — odparł Charlie.

— Kataryna dalej stawia na Geparda, ale reszta tego nie kupuje. Gliniarze z północnego
końca miasta nabrali przekonania, że to jakiś nowy gang oczyszcza sobie teren i dzięki
tym rzeźnickim pokazom chce wystraszyć konkurencję.

— No tak, parę autopsji na żywych facetach i pewnie osiągną cel. „Zjeżdżaj z na-

szego terenu albo wyprujemy ci flaki”. Krótko i treściwie.

Przy bramie fabryki stał posiwiały wartownik. Kiedy mnie zobaczył, gestem ręki dał

znać, żebyśmy przejeżdżali. Rozpoznałem go, ale nie mogłem sobie przypomnieć jego
imienia.

— Na końcu skręć w prawo — poinstruowałem Charliego. — Odpady są za tym

długim barakiem.

background image

98

99

Naturalnie bez przerwy mżyło, więc grzebanie w mokrym drewnie obudziło we

mnie nie takie znowu stare wspomnienia zielonego łańcucha. Prawie godzinę wybie-
raliśmy odpowiednie deski. W odpadach jest sporo całkiem dobrego drewna i wcale
mnie to nie dziwiło. Drzwi znajdują się zwykle na widoku, a framugi i ramy okienne
nie mogą mieć sęków, bo byłyby nieszczelne. Tak więc deski z jakimikolwiek skazami
natychmiast się odrzuca. Mój plan polegał na tym, żeby na poziomie oczu i wyżej robić
półki z nieskazitelnego drewna, a bliżej podłogi, gdzie widać tylko zewnętrzną krawędź,
z tanich desek poznaczonych sękami.

Jest mnóstwo sposobów na obniżenie kosztów, trzeba tylko je znać.

¬ ¬ ¬

Wróciliśmy do Wallingford, rozładowaliśmy pikap i zanieśliśmy deski do mojego

kąta w piwnicy. Po lunchu zacząłem brać pomiary w pokoju Jamesa. W tym samym
czasie Charlie pracował nad samochodem Trish.

— Panna Greenleaf nie jest specjalnie wylewną osobą — zauważył James, gdy zapi-

sywałem kolejne liczby. — Nie odpowiedziała właściwie na żadne pytanie Sylvii. A jej
wypracowanie odsłoniło przede mną kilka możliwości, których istnienia w ogóle nie
podejrzewałem.

— Niesamowita, prawda?
Właśnie wtedy rozległ się z dołu głos Trish:
— Mark, telefon do ciebie!
— Już idę! — odkrzyknąłem. Zbiegłem po schodach, pokonując po dwa stopnie

naraz, i chwilę później w salonie podniosłem słuchawkę. — Słucham?

— To ja — dobiegł mnie głos Mary. — Byłyśmy wczoraj z Twink w klinice Lake

Stevens, a w drodze powrotnej powiedziała mi, że chciałaby w niedzielę zajrzeć do ko-
ścioła. Idę dziś na noc do pracy, więc rano będę padała z nóg. Może ty byś ją podrzucił?
Wszystko razem potrwa jakąś godzinę z niedużym okładem.

— Nie ma sprawy.
— To świetnie. Dzisiaj po południu zawiozę ją do spowiedzi, żeby była na jutro go-

towa.

— A z czego ona ma się spowiadać? Nawet jeśli kiedyś zrobiła coś złego, to i tak nie

pamięta.

— Taka jest tradycja. Przed przystąpieniem do komunii trzeba iść do spowiedzi.
— Nawet jeśli nie ma się z czego spowiadać? To bez sensu.
— Religia nie musi być sensowna. A jeśli się dobrze zastanowić, to pewnie nawet

nie powinna. Wiesz, gdzie jest kościół pod wezwaniem świętego Benedykta?

— Zdaje się, że przy Woodland Park?

background image

100

101

— Tak. Na Pięćdziesiątej. Tamtejszy proboszcz to ojciec O’Donnell.
— Czyżby Szwed?
— Przestań się wygłupiać. Ren chce być na mszy o dziewiątej, więc przyjedź

o ósmej. Bądź pod krawatem.

— Tak jest, proszę pani.
Odłożyłem słuchawkę i poszedłem szukać Sylvii. Byłem w katolickim kościele raz

w życiu, na pogrzebie Reginy. Innymi słowy, nie miałem pojęcia o przebiegu normalnej
mszy. Na szczęście Sylvia mogła mi pomóc. Chyba wszyscy Włosi to katolicy.

— Nikt się nie obrazi, jeśli nie będziesz we właściwy sposób uczestniczył we mszy

— zapewniła mnie. — Chociaż wszyscy się zorientują, że nie jesteś katolikiem, jak tylko
wejdziesz do kościoła.

— Ciekawe.
— Pewne rzeczy robimy automatycznie, od razu po przekroczeniu progu domu bo-

żego. Nawet gdybyś naśladował te czynności bardzo zręcznie, i tak byłoby widać, że nie
wiesz, co robisz. Nie przejmuj się, nikt nie będzie miał do ciebie żadnych pretensji.

— To dobrze, kościół nie wpływa mi dobrze na nerwy. Chadzam tam na śluby i po-

grzeby, i tylko przy tych okazjach zdobywam wiedzę na temat wiary. Dzwoniłaś może
do doktora Fallona obgadać czwartkowy występ Twink?

Pokiwała głową.
— Powiedział, że kiedy wygaduje takie rzeczy, nie powinniśmy traktować jej zbyt

poważnie. Moim zdaniem przekształciła umiejętność stosowania uników w prawdziwą
sztukę. Mamy do czynienia z bardzo szczególną sytuacją. Zwykle pacjenta dręczy jakiś
głęboko ukryty mroczny sekret i terapeuta robi wszystko, by go poznać. W naszym wy-
padku wszyscy wiemy dokładnie, co dolega Renacie, tylko ona nie jest niczego świado-
ma. My znamy odpowiedź, a ona nie chce jej poznać.

— Nie będę się wymądrzał w sprawach z nie swojej branży. Powinienem wziąć się

do roboty, bo jeśli Trish przyłapie mnie na leniuchowaniu, dostanę po uszach.

¬ ¬ ¬

Tymczasem tego samego wieczoru Trish poruszyła zupełnie inną sprawę, niema-

jącą nic wspólnego z półkami, ponieważ akurat tego dnia, w czasie przygotowywania
kolacji, potknęła się o jedną z dziur w linoleum. Co prawda zdołała utrzymać równo-
wagę, ale kilka zrazów skorzystało z okazji i wybrało wolność.

— Mark, czy zmiana podłogi w kuchni to trudna sprawa? — zapytała.
— Niespecjalnie — oceniłem. — To linoleum ktoś kładł pewnie jeszcze w latach

pięćdziesiątych. W tamtych czasach rzeczywiście była to niemała sztuka. Kupowało się
materiał w wielkich belach, do kompletu koniecznie całe hektolitry kleju, no i oczy-

background image

100

101

wiście specjalny nóż. Potem człowiek przez tydzień chodził na czworakach i wymy-
ślał zupełnie nowe przekleństwa. Teraz kupuje się płytki spakowane w zgrabne pudła.
No, „płytki” to określenie potoczne, ale wygodne, bo ludzie wiedzą, o co chodzi. Płaty
mają bok długości mniej więcej metra, są produkowane z bezwoskowego winylu, a żeby
zrobić z nich podłogę, wystarczy zdjąć ze spodu ochronną warstwę papieru, położyć
w odpowiednim miejscu i przydeptać. Robota idzie błyskawicznie, a najlepsze jest to,
że można zacząć i skończyć, gdzie człowiekowi wygodnie. Nie trzeba rozwijać wielkiej
beli linoleum na środku pomieszczenia, a potem pracowicie dopasowywać po kątach.
Jedyna trudniejsza chwila to docinanie płytek przy ścianach i framugach.

— Drogie są?
— E, nie, jakieś dwadzieścia do trzydziestu pięciu dolarów za pudło, trzydzieści

sztuk. W sklepach można pożyczyć próbki, żeby spokojnie wybrać, co się chce.

— Trzeba się tym zająć. Ta podłoga zaczyna być niebezpieczna.
— W przyszłą sobotę zajrzę do sklepu — obiecałem.

¬ ¬ ¬

W niedzielę rano nie padało. Przyszło mi do głowy, że to dobry znak. Jeśli w ogóle

istnieje coś takiego jak dobre znaki. Ogoliłem się starannie, włożyłem najlepszą wyj-
ściową marynarkę oraz eleganckie spodnie. Dłuższą chwilę zajęło mi wiązanie krawa-
ta, ale w końcu osiągnąłem zamierzony cel. Zapisałem sobie w myślach, żeby koniecz-
nie kupić krawat przypinany albo na gumce. Nie ubieram się galowo na tyle często, żeby
nauczyć się porządnie wiązać ten symbol męskiej udręki.

Mary właśnie parkowała na podjeździe. Nigdy wcześniej nie widziałem jej w mun-

durze, wyglądała bardzo oficjalnie. Przypuszczam, że nie bez wpływu na mój osąd po-
została spluwa na biodrze. Mary obrzuciła mnie szacującym spojrzeniem.

— Nie masz garnituru? — spytała.
— Jakoś nigdy nie zdarzyło mi się kupić — odparłem. — Nieczęsto bywam w gar-

niturowym towarzystwie.

— Zobaczmy, jak się trzyma Ren — zarządziła Mary. — Wczoraj wieczorem, kiedy

wychodziłam do pracy, zdawała się podenerwowana. Nie była w kościele już ładnych
parę lat, chyba się obawia, że to i owo zapomniała.

— Byłbym zdziwiony, gdyby pamiętała cokolwiek. Przecież to się właśnie nazywa

amnezja.

— Od razu widać, że nie znasz katolików. Modlitwy i odpowiednie zachowanie

w czasie mszy przyswaja się od dziecka. Nie zapomina się ich nigdy, niezależnie od tego,
co się z człowiekiem dzieje.

— Pewnie wiesz, co mówisz. — Przytrzymałem jej drzwi.

background image

102

103

Twink czekała w kuchni, wyraźnie podekscytowana.
— Gdzieś ty się podziewał? — zapytała, mierząc mnie oskarżycielskim wzrokiem.
— Dopiero piętnaście po ósmej. Do kościoła mamy ze dwa kilometry. Spokojnie,

na pewno zdążymy.

— Macie mnóstwo czasu — zapewniła ją Mary. — Nie denerwuj się.
— Możemy już iść? — spytała mnie Twink. Chyba ledwo trzymała nerwy na

wodzy.

— Uciekajcie — zdecydowała Mary. — Nie hałasujcie po powrocie, bo ja tylko

wezmę prysznic i idę spać.

— Miłych snów — powiedziałem. — Po mszy zabiorę Twink do jakiejś knajpki.
Renata zmierzyła mnie krzywym spojrzeniem.
— Dobry z niego chłopak, prawda? — Uśmiechnęła się do ciotki nerwowo.
— Ujdzie w tłoku — oceniła Mary, ziewając. — No, idźcie już.
Ruszyliśmy z Twink do samochodu.
— Wolałabym, żeby się tak strasznie mną nie przejmowała — powiedziała Twink.

— Ostatnio mało sypia.

— Powałęsamy się trochę po południu — oznajmiłem, ruszając z podjazdu. — Jak

zostanie w domu sama, może się trochę prześpi.

— Przyda jej się.
Kościół Świętego Benedykta stoi przy ulicy Pięćdziesiątej, na południowym krańcu

Woodland Park i, jak rozumiem, wygląda jak kościół katolicki.

Założyłem sobie, że w czasie mszy zostanę dyskretnie gdzieś przy wejściu, ale Twink

mi na to nie pozwoliła. Wczepiła się w moją dłoń, jakby od tego zależało jej życie, i po-
ciągnęła mnie naprzód. Trudno powiedzieć, które z nas czuło się bardziej nieswojo, gdy
siadaliśmy w ławie blisko ołtarza, ale kiedy rozbrzmiały organy, Twink wyraźnie się roz-
luźniła, a nawet lekko do mnie uśmiechnęła.

Potem nastąpiły różne obrzędy, których nie rozumiałem, natomiast Renata prze-

szła przez nie bez najmniejszych potknięć. Słyszałem, jak ludzie siedzący w pobliżu ty-
tułowali księdza ojcze O. Nie miałem pojęcia, jak mam to rozumieć. Może było to coś
w rodzaju dziecięcego zająknienia? Zwracali się do tego człowieka z wyraźną sympa-
tią, więc mogło być to jakieś pieszczotliwe zdrobnienie jego imienia. A może miało coś
wspólnego ze śpiewnym irlandzkim akcentem, z jakim mówił ten człowiek. Często sły-
szałem ludzi udających Irlandczyków — zwykle w Dzień Świętego Patryka, kiedy wszy-
scy udają Irlandczyków — ale prawdziwy irlandzki zaśpiew ma melodię, której nie spo-
sób podrobić.

Niewiele też zrozumiałem z samej ceremonii związanej z komunią. Jestem pewien,

że w rzeczywistości działo się znacznie więcej, niż dostrzegałem. Tak czy inaczej Twink,

background image

102

103

kiedy wróciła do mnie po przyjęciu sakramentu, wydawała się spokojna, nawet pro-
mienna. Zanotowałem sobie w myślach, żeby w razie jakichkolwiek kłopotów zacią-
gnąć ją do Świętego Benedykta i oddać w ręce ojca O., który na pewno ją uspokoi.

Po mszy miała miejsce w drzwiach kościoła zwyczajowa wymiana kilku słów i uści-

ski rąk na pożegnanie. Twink jaśniała prawdziwym blaskiem. Przedstawiła mnie ojcu
O., który obrzucił mnie wyjątkowo zaintrygowanym spojrzeniem.

— To pan jest tym starszym bratem, o którym Renata tak często wspomina — rzekł,

wyciągając do mnie dłoń.

— Na pewno przesadza — uśmiechnąłem się, podając mu rękę.
— Ja? Ja przesadzam? — Twink obrzuciła nas spojrzeniem zranionej niewinności.
— Chciałbym z panem porozmawiać — rzekł ojciec O. — Możliwie najprędzej.
Natychmiast się zgodziłem.
— Mogę zajrzeć jutro po południu — zaproponowałem.
— Doskonale — zgodził się. — Około wpół do czwartej?
— Świetnie. — Odpłynęliśmy z tłumem w stronę wyjścia.
— Co to właściwie miało znaczyć? — zapytała Twink, kiedy już znaleźliśmy się

w samochodzie.

— A skąd ja mam wiedzieć? Jeszcze nie rozmawialiśmy, dopiero jesteśmy umówie-

ni. Chcesz zjeść w tej restauracji na czubku Kosmicznej Iglicy?

— Wyślesz mnie na Księżyc?
— Na razie nie. Aktualny rezydent przedłużył kontrakt na następny rok.
Żartowaliśmy sobie przez całą drogę. Bardzo dawno nie widziałem Twink tak swo-

bodnej i odprężonej. Jeżeli krótka wizyta w kościele wystarczała, żeby ją doprowadzić
do takiego cudownego stanu, mogę się umawiać z ojcem O. i zabierać ją do Świętego
Benedykta dwa razy dziennie.

¬ ¬ ¬

W poniedziałek rano nasz srebrnowłosy profesor od Miltona recytował obszerne

fragmenty „Raju utraconego”. Z początku jego głos zdradzał niejaką tremę, ale z czasem
dość szybko onieśmielenie zniknęło i profesor grzmiał niczym sam Pan Bóg przema-
wiający do Mojżesza na górze Synaj. Milton czasem wywiera na ludzi taki wpływ.

Tak, upewniłem się, „Raj utracony” to bogaty temat, ale moja praca będzie oparta na

solidniejszej podstawie, jeśli skupię się na dziełach prozą.

Po wykładzie zaszyłem się na jakiś czas w bibliotece, kontynuując tropienie więzi

między Whitmanem i Brytyjczykami. Znalazłem niepodważalny dowód, że Whitman
otrzymał egzemplarz „Poezji” Williama Blake’a we wczesnych latach siedemdziesiątych
dziewiętnastego wieku. Spróbujcie kiedyś z samego rana dobrać się do Miltona, Blake’a
i Whitmana po kolei. Głowa spuchnie wam jak balon.

background image

104

105

O dwunastej trzydzieści zafundowałem sobie hamburgera i dokładnie o pierwszej

trzydzieści stanąłem w drzwiach sali wykładowej, przed moją grupą pierwszorocznia-
ków. Twink siedziała na swoim miejscu, więc najwyraźniej nie miała za sobą nieprze-
spanej nocy. Oddałem studentom ich prace, nad którymi spędziłem tyle godzin, i od
razu wyznaczyłem temat następnej pracy pisemnej: „Co ja tutaj robię?”, co zostało skwi-
towane, jak zwykle, głośnym jękiem. Zauważyłem, że studenci pierwszego roku często
jęczą.

— Drodzy państwo, widzę, że tęsknicie za rozrywką — zacząłem. — Jeśli państwo

pozwolą, przestaniemy się nad sobą użalać i weźmiemy się do pracy. Państwa wypraco-
wania ujawniły pewne usterki, nad którymi dobrze byłoby się zastanowić. Rozważymy
dzisiaj funkcję przyimka. Zdaję sobie sprawę, jak wielką rolę odgrywa w tworzeniu prac
pisemnych aktualnie panująca moda, chociaż człowiek wyrażający się na piśmie zgod-
nie z jej aktualnymi trendami robi z siebie kompletnego idiotę. „Grał w koszykówkę na
sali gimnastycznej”. „Impreza odbywała się na stołówce”. Czyżby państwo byli na ba-
kier z krótkim i pożytecznym słówkiem „w”? Jest to słówko przydatne i zawsze chętne
do pomocy, wystarczy tylko dać mu szansę. Język może być bardzo precyzyjnym narzę-
dziem, zwłaszcza jeśli używa się go we właściwy sposób. Przyimki są spoiwem łączącym
słowa w zdania, pilnującym, by wyrazy nie rozbiegły się na wszystkie strony. Określają
stosunek pomiędzy innymi słowami w zdaniu. Proszę z nich korzystać z głową na
karku. Należy ich używać. Po to są. Nie imponują mi nowe mody. Zaczynam zgrzy-
tać zębami, kiedy oczami wyobraźni widzę imprezę odbywającą się na dachu stołówki.
Proszę nie popełniać takich błędów, ponieważ moja reakcja na podobne niedbalstwo
jest niczym w porównaniu z reperkusjami, jakie was spotkają u profesora. Zostaniecie
pożarci bez popijania.

Zyskałem w ten sposób ich zainteresowanie, słuchali mnie uważnie aż do końca

zajęć.

Kiedy podziękowałem studentom, Twink została w sali.
— Co cię dzisiaj ugryzło? — spytała.
— Dość mam oceniania prac, których nawet nie warto wziąć do ręki. To jest ta

mniej zabawna strona roli nauczyciela.

— Sam sobie jesteś winien. Gdybyś tyle nie zadawał, nie musiałbyś sprawdzać. Mam

ci przekazać podziękowania od cioci Mary. Odpoczęła wczoraj za wszystkie czasy, spała
prawie do czwartej.

— To dobrze. Jak wybieraliśmy się do kościoła, była potwornie zmordowana.

Naprawdę potrzebowała snu.

— Skoro już jesteśmy przy rozpieszczaniu Marka podziękowaniami, chciałabym

dorzucić coś także od siebie. Podobała mi się wczorajsza wycieczka do Kosmicznej
Iglicy. Nie wiedziałam, że ta restauracja się obraca. Fantastyczny widok na całe miasto.

background image

104

105

— No, chyba że akurat trafią się chmury i zasłonią wszystko.
— Pozdrów ode mnie swoich współlokatorów, dobrze? Cieszę się, że ich poznałam.
— Pozdrowię — obiecałem.
— Super. Muszę uciekać. Trzymaj się.
I już jej nie było.
Wyglądało na to, że ostatnio udało się nam, opiekunom Twinkie, uczynić jakiś

ogromny krok w stanowczo pożądanym kierunku. Twink wydawała się niemal nor-
malna.

Spojrzałem na zegarek i natychmiast ruszyłem do garażu. Mało brakowało, a zapo-

mniałbym o spotkaniu z ojcem O’Donnellem.

Kiedy dotarłem do kościoła, ksiądz właśnie wyszedł z drewnianej budki ustawionej

w bocznej nawie. Kiwnął, żebym poszedł za nim, więc razem przeszliśmy przez jakieś
drzwiczki obok ołtarza, gdzie starsza kobieta układała róże. Poprowadził mnie wąskim
korytarzem do swojego biura obstawionego książkami.

— Proszę, niech pan usiądzie. — Wskazał mi krzesło.
— Wolałbym, żeby ksiądz mówił mi po imieniu. Kiedy ktoś mnie tytułuje panem,

czuję się nieswojo.

— Zgoda. Poprosiłem, żebyś przyszedł, bo martwię się o Renatę, a wydaje się, że do-

brze ją znasz.

— Jestem przyjacielem rodziny.
— Zdajesz sobie sprawę, że ta dziewczyna ma jakiś ogromny kłopot?
— Jeżeli zdaniem księdza Renata jest w kiepskim stanie, to muszę księdza wy-

prowadzić z błędu. W porównaniu z tym, co było dwa lata temu, teraz jest po prostu
zdrowa jak ryba. Twink... to znaczy Renata niedawno wyszła z zakładu dla psychicznie
chorych.

— Podejrzewałem coś podobnego. W sobotę spowiadała się wyjątkowo chaotycz-

nie, od czasu do czasu wtrącała zdania w języku, którego nie potrafiłem nawet rozpo-
znać, a co dopiero zrozumieć.

— Chyba będę umiał pomóc. Powinien ksiądz, zdaje się, poznać kilka bardziej

skomplikowanych wątków z życia Renaty.

— Będę ci wdzięczny. Na razie jestem tak skołowany, że nie umiem się w tym zna-

leźć.

— Nie wiem, w jakim stopniu będę mógł pomóc. Twink ostatnio znajduje dużą

przyjemność w zbijaniu ludzi z pantałyku. — Opowiedziałem całą smutną historię aż
do dnia, kiedy Twink napisała pracę, która wszystkich zwaliła z nóg.

Ojciec O’Donnell wydawał się mocno wstrząśnięty.
— Chciałbym przeczytać tę pracę — poprosił.

background image

106

107

— Mam kilka odbitek, dam jedną księdzu. Czy coś z tego, co powiedziałem, zdoła

księdzu pomóc? Twink nadal nie do końca jest sobą, bo jest szalona. Nie do końca wa-
riatka, ale też nie całkiem normalna. Próbuje zachowywać się odpowiednio, ale czasami
jej nie wychodzi — z wiadomych powodów. Gdyby gliniarze dorwali tego drania, który
zabił jej siostrę, byłaby szansa na szybką poprawę, ale raczej nic z tego. Minęły już dwa
lata, więc pewnie facet może już spać spokojnie.

— Odpowie za swoje czyny. Uwierz mi, Mark, dosięgnie go kara.
— Ksiądz mówi o innym świecie. A ja chciałbym go dorwać na tym.
— Naszym zdaniem powinien się tym zająć Bóg.
— Proszę księdza, ja chcę tylko pomóc. Bóg może się zająć draniem, kiedy ja z nim

skończę.

— Może któregoś dnia o tym porozmawiamy. Cieszy mnie, że teraz chyba lepiej ro-

zumiem Renatę.

— Zakładając, że Twink to rzeczywiście Renata. Jeśli jest Reginą, trzeba będzie w le-

czeniu wracać do podstaw.

— A już mi się zaczął poprawiać nastrój — westchnął ojciec O’Donnell ponuro.
— Zawsze do usług.

¬ ¬ ¬

Reszta tygodnia upłynęła pogodnie, przyzwyczajaliśmy się do codzienności.
Gazety i telewizja niemiłosiernie eksploatowały Rzeźnika z Seattle, ale temat po-

woli się wyczerpywał. Nasz miejscowy nożownik stanowczo odłożył narzędzie zbrodni
na półkę, wobec czego media się nadąsały.

Sylvia nie dawała mi spokoju, żądając codziennych raportów z zachowania Twink.

Zaczęło we mnie kiełkować podejrzenie, że u podstaw tego zainteresowania tkwią po-
czątki jakiejś pracy naukowej, i nie byłbym wcale zdziwiony, gdybym odkrył w całej
sprawie dyskretny udział doktora Fallona.

Razem z Jamesem i Charliem byłem w tym tygodniu kilka razy Pod Zieloną

Latarnią, by podtrzymać kontakty z bratem Charliego. Śledztwo w sprawie Rzeźnika
z Seattle definitywnie utknęło w miejscu. Bob przyznał między wierszami, że policja
zwleka, czekając na kolejną zbrodnię.

— Nie mamy materiału — powiedział w czwartkowy wieczór. — Przeważa opinia,

że morderstwa są wynikiem porachunków między gangami, ale zawsze istnieje możli-
wość, że to robota jakiegoś seryjnego zabójcy. Jeśli te dwie zbrodnie są częścią wojny
podjazdowej, może się skończyć na dwóch. Jeżeli chodzi o wariata, prawie na pewno
będzie ich więcej. Szaleńcy zabijają z powodu swojego szaleństwa, więc zwykle robią to
dotąd, aż zostaną złapani.

background image

106

107

— Miło nam słyszeć dobre wieści — odezwał się Charlie. — A czy rozważacie moż-

liwość udziału wilkołaka? Albo może wampira?

— Nie wykluczamy niczego.
— Zawsze musisz zadać o jedno pytanie za dużo — zganił Charliego James. — Teraz

będziemy musieli się zaopatrzyć w czosnek i srebrne kule. — Spojrzał na Boba. — Jak
wygląda prawidłowe zatrzymanie wampira? Należy mu odczytać jego prawa przed czy
już po wbiciu kołka w serce?

— Będę musiał sprawdzić — odparł Bob ze śmiertelną powagą. — Nie pamiętam,

bo to nie zdarza się często.

¬ ¬ ¬

Mary zadzwoniła do mnie po powrocie Twink z cotygodniowej wizyty u doktora

Fallona. Zaprosiła mnie na kolację. Kiedy siedzieliśmy razem przy stole, opowiedziałem
o tym, czego dowiedzieliśmy się od Boba Westa na temat naszej miejscowej kryminal-
nej sławy.

— West jest dobrym policjantem — orzekła Mary. — Sumiennym i godnym zaufa-

nia. I na pewno zupełnie inny niż Kataryna.

— Jaka kataryna? — zainteresowała się Twinkie.
— Nasz porucznik — wyjaśniła Mary. — Ma na nazwisko Belcher, ale ponieważ nie

umie utrzymać języka za zębami, zyskał sobie takie przezwisko. Ma jeszcze jedną przy-
krą cechę. Normalnie glina powinien, korzystając z dowodów, dotrzeć do podejrzane-
go. Kataryna ma zwyczaj wybierać sobie podejrzanego zupełnie przypadkowo, może
ciągnąc zapałki albo wróżąc z kart? A potem szuka dowodów na potwierdzenie swo-
jej teorii.

— Bardzo chce wsadzić Geparda za morderstwa dokonane w naszej części miasta,

prawda? — zapytałem.

— Robi z siebie pośmiewisko — prychnęła Mary. — Gepard prędzej by umarł,

niż wystawił nos ze swojej dzielnicy. Kataryna goni za sławą, bo marzy o awansie.
Policjant, który dopadnie Geparda, ma awans w kieszeni, więc porucznik usiłuje obar-
czyć Geparda odpowiedzialnością za każde przestępstwo popełnione w obrębie Seattle.
Cokolwiek się zdarzy: kradzież w sklepie, morderstwo, przejście przez jezdnię na czer-
wonym świetle — Kataryna wszystkim zaraz opowiada, że głównym podejrzanym jest
Gepard.

— Dlaczego się tak na niego zawziął? — spytałem.
— Dwa lata pracował w śródmieściu. Któregoś dnia dostał wiarygodny cynk, gdzie

i kiedy dopaść Geparda. Schrzanił sprawę, bo zamiast siedzieć cicho, kłapał dziobem na
prawo i lewo. Za karę został przeniesiony do północnej części miasta i zrobi wszystko,
żeby wrócić do śródmieścia, gdzie znowu będzie mógł odgrywać szychę.

background image

108

— Polityka kadrowa policji nie zawsze jest całkowicie przejrzysta, prawda?
Mary uśmiechnęła się szeroko.
— Ale przynajmniej zabawna.

¬ ¬ ¬

W sobotę około dziesiątej rano skończyłem półki u Jamesa. Potem ruszyłem do

sklepu z materiałami do wystroju wnętrz i rozejrzałem się wśród pudeł z próbkami.
Mieli naprawdę obszerną kolekcję wszelkiego dobra: dywanów, płytek podłogowych,
tapet, paneli imitujących drewno i jeszcze paru różnych innych wynalazków. Chodziło
pewnie o to, żeby ułatwić klientom podejmowanie decyzji.

Przy okazji wtrącę pewną radę: nie należy kobietom proponować zbyt szero-

kiej gamy próbek do wyboru, jeśli chodzi o materiały do remontu domu lub wystroju
wnętrz. Gdy mają dwadzieścia czy trzydzieści możliwości, ogarnia je paraliż. Jeśli do-
brze pamiętam, Keats nazywał to „zdolnością negatywną”.

— Mark, coś ty zrobił najlepszego? — zżymał się James późnym popołudniem.

— Jeszcze raz usłyszę pytanie „jak ci się to podoba?”, a dostanę świra.

— Popełniłem wielki błąd — przyznałem. — Trzeba było wybrać dwa rodzaje:

jedne płytki ładne i drugie paskudne. W ten sposób byłoby znacznie prościej.

— Dzień, w którym człowiek się czegoś nauczy, nie jest dniem straconym — przy-

znał James.

Udałem, że nie słyszę.
— Postaram się dziewczęta trochę pogonić — westchnąłem. — Naprawdę muszę

oddać próbki przed zamknięciem sklepu.

Nie obyło się bez nacisków, ale do obiadu właścicielki stancji zawęziły obszar po-

szukiwań ideału do pięciu bardzo różnych wzorów. Wtedy zabrałem im wszystkie prób-
ki, poszedłem do sklepu i kupiłem po jednej płytce każdego z pięciu rodzajów, żeby
nasze panie mogły się zastanawiać dowolnie długo. Po krótkim namyśle kupiłem też
nóż do linoleum. Byłem pewien, że mam już jeden gdzieś między narzędziami, ale nie
chciało mi się go szukać, a pewnie i tak nie był w najlepszym stanie.

Później zadzwoniłem do Twink dowiedzieć się, czy chce rano iść do kościoła, ale

nie okazała entuzjazmu. Zdziwiło mnie to trochę. Zaraz jednak przypomniałem sobie,
jaka była wyczerpana, oczekując tej wyprawy w zeszły weekend, i postanowiłem dać jej
spokój.

¬ ¬ ¬

Nowy tydzień dobrze się zaczął. Studenci powoli się aklimatyzowali, moje badania

posuwały się żwawo do przodu, a na świecie nie działo się nic szczególnego.

background image

108

We wtorkowy ranek wszystkie gazety oraz wszyscy niecierpliwi reporterzy tele-

wizyjni dostali to, na co czekali z zapartym tchem. W okręgu Windemere, w Magnus-
son Park rozpościerającym się nad jeziorem Washington, pewien człowiek uprawiający
wcześnie rano jogging natknął się na zmasakrowane szczątki trzeciej ofiary Rzeźnika
z Seattle.

background image

110

111

Rozdział 9

Piliśmy w kuchni kawę zaparzoną przez Erikę i patrzyliśmy w malutki telewizo-

rek, słuchając domysłów na temat przebiegu zdarzeń. Zamordowany był tak jak po-
przednie ofiary drobnym przestępcą z dość bogatą kartoteką policyjną. Nazywał się
Daniel Garrison, popadał w konflikt z prawem raz po raz, od czasu gdy skończył pięt-
naście lat. Zanim dorósł do więzienia w Walla Walla, zanim trafił tam na kilka odsia-
dek, rok spędził w stanowym zakładzie poprawczym. Nawet przy najbardziej wytężo-
nej pracy żywej wyobraźni nie sposób go było nazwać groźnym przestępcą. Trudnił się
paserstwem, zdarzały mu się włamania, kradzieże samochodów, napad z bronią w ręku
— zdaje się, że był to śrubokręt — oraz parę oskarżeń o próbę gwałtu. Najwyraźniej był
chuchrowatym byle kim i gustował w ogromnych kobietach. Przynajmniej w jednym
wypadku aresztowanie go za usiłowanie gwałtu nosiło raczej cechy akcji ratunkowej,
gdyż niedoszła ofiara miała zdecydowanie więcej krzepy niż napastnik. Przed zjawie-
niem się policji prawie przerobiła mu twarz na krwawą miazgę.

— No, ten przypadek nie uszczęśliwi Kataryny, mogę się założyć — stwierdził

Charlie. — Nie padło jeszcze ani jedno słowo na temat narkotyków.

— Nasz lokalny nożownik wydaje się cięty na tutejsze płotki — zauważył James.

— Ten najnowszy był mniej więcej z tej samej półki co facet w Woodland Park.

— Może zbrodniarz to jakiś konserwatysta, który postanowił za pomocą rzeźnic-

kiego noża ulżyć budżetowi i doprowadzić do obniżki podatków? — zastanowił się
Charlie. — Trzymanie takich płotek w zamknięciu strasznie dużo kosztuje. Jakieś trzy-
dzieści pięć tysięcy rocznie za sztukę. Nożownik już poczynił oszczędności rzędu stu ty-
sięcy rocznie, a dopiero się rozpędza.

— Nie przypuszczam, żeby zasłużył na miejsce w panteonie chwały u konserwaty-

stów — sprzeciwiła się Erika. — Zanim coś by wygryzł z budżetu stanowego, musiałby
jeszcze stoczyć parę bitew z pomniejszymi zawodnikami.

background image

110

111

¬ ¬ ¬

Cały ranek spędziłem w bibliotece, tworząc próbną bibliografię dzieł prozą Miltona.

Potem przegryzłem w pośpiechu jakąś kanapkę i pognałem uczyć moich pierwszorocz-
niaków.

Twink znowu nie było. Niedobrze. Postanowiłem z nią o tym porozmawiać. Jako

wolny słuchacz mogła przychodzić na zajęcia lub nie, nikomu nie robiło to specjalnej
różnicy, ale jeśli zamierzała kiedyś poważnie uczęszczać na kursy, opuszczanie wykła-
dów było najprostszą drogą do oblania egzaminów.

Tego wieczoru razem z Charliem i Jamesem zajrzeliśmy Pod Zieloną Latarnię, by

sprawdzić, czy wyciągniemy od Boba Westa jakieś szczegóły na temat morderstwa
w Windermere.

— Jesteśmy prawie pewni, że Rzeźnik wybiera ofiary przypadkowo — zdradził nam

Bob. — Nie widzimy między nimi żadnych powiązań, poza tą jedną wspólną cechą, że
każdy z nich miał dość bogatą kartotekę. Garrison nawet nie zajmował się rozprowa-
dzaniem narkotyków. Prawdopodobnie brał coś od czasu do czasu, ale nigdy nie nakry-
liśmy go na sprzedaży. O ile nam wiadomo, po prostu miał pecha, znalazł się w niewła-
ściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

— Czyli mamy do czynienia z seryjnym mordercą? — spytał Charlie.
Bob pokręcił głową.
— Tak zwane morderstwa seryjne mają prawie zawsze podłoże seksualne, a ofia-

rami są kobiety lub dzieci. W tym wypadku ofiarami jak dotąd są mężczyźni hetero-
seksualni. Przyczyna musi być inna, jeszcze jej nie znaleźliśmy. Mnie najbardziej dziwi
brak jakiegokolwiek hałasu. Przecież ci faceci zostali pokrojeni jak indyki na Boże
Narodzenie, a my nie mamy ani jednego doniesienia o krzykach czy odgłosach szarpa-
niny. Ktoś powinien był coś usłyszeć. Wszyscy trzej umierali długo. Koroner twierdzi, że
za każdym razem trwało to przynajmniej piętnaście, nawet dwadzieścia minut. Rzeźnik
bardzo się stara przedłużać sprawę i zadawać jak najwięcej bólu. Miejsca zbrodni są
rzeczywiście nieco na uboczu, ale przecież głos niesie daleko, zwłaszcza nocą, a tu, jak
dotąd, nikt nic nie słyszał.

— A może ludzie coś słyszeli, ale boją się do tego przyznać? — spytałem bez prze-

konania.

— Nie oszukuj się — odparł Bob. — Jeśli w tej okolicy pies zaszczeka więcej niż dwa

razy, ludzie natychmiast wzywają policję.

— Myślałem, że powinni to robić tylko w razie zagrożenia — zdziwił się James.
— Teoretycznie tak — zgodził się Bob — ale różni ludzie przyjmują różną defini-

cję zagrożenia. W pojęciu niektórych naszych obywateli wystrzał z gaźnika dwie prze-
cznice od ich domu, jeśli zdarzy się po godzinie dwudziestej drugiej, to prawdziwe za-

background image

112

113

grożenie. W sąsiedztwie parku jest cicho, a wycie z bólu rzadko bywa ignorowane. Musi
być jakieś wyjaśnienie, ale niech mnie diabli, jeśli je widzę. — Roześmiał się niewesoło.
— Stary Kataryna ukuł nową teorię. Głosi teraz powstanie nowego, całkowicie niezna-
nego gangu rozprowadzającego narkotyki, toczącego otwartą wojnę z hałastrą Geparda.
Nikt mu nie wierzy. W takiej wojnie musiałoby brać udział paru niezłych zawodowców,
a tutaj, poza Muńozem, ofiary były zwykłymi śmieciami, pewnie nie umiały samodziel-
nie choćby zawiązać sznurowadeł.

— Rozmawiałem któregoś dnia z Mary Greenleaf, powiedziała mi, że biedny stary

Kataryna został wywalony ze śródmieścia za większą klapę.

— Znasz Mary? — spytał Bob zdziwiony.
— Tak. Mój tata i jej brat zaprzyjaźnili się w Wietnamie. Ona też uważa, że Kataryna

to jedna wielka pomyłka. Podobno stracił szansę na wsadzenie Geparda, bo za dużo kła-
pał dziobem.

— Co racja, to racja — przyznał Bob ze śmiechem. — Dostał cynk od kabla i miał

Geparda na widelcu. Ale on zawsze musi być w centrum uwagi. Zaczął się przechwalać,
zanim w ogóle ruszył na obławę. Niestety, Gepard ma lepsze źródła informacji niż cała
policja w Seattle, więc wiadomości dotarły do niego bardzo szybko. Kataryna zebrał się
wreszcie, wziął ze sobą pluton mundurowych i okrążył trzeciorzędny hotelik w śród-
mieściu, a tam już dawno nikogo nie było. O mało nie wyleciał z roboty za ten numer,
w najlepszym razie miał wrócić do roli krawężnika, ale jakoś się wywinął. Tyle że prze-
nieśli go na północ, teraz my musimy wysłuchiwać jego kretyńskich teorii.

— To by w każdym razie wyjaśniało jego obsesję na punkcie Geparda — stwierdził

James. — Próbuje się zrehabilitować.

— Bardzo możliwe — zgodził się Bob.
— Skoro Rzeźnik skupia się na krojeniu chłopaków, to nasze dziewczęta mogą się

czuć względnie bezpiecznie? — spytał brata Charlie.

— Lepiej nie ryzykować. Ciągle jeszcze za mało wiemy, żeby ocenić, co kieruje za-

bójcą. Szuka ofiar w parkach miejskich tuż po północy, a dziewczęta nieczęsto przecha-
dzają się samotnie w parku późną nocą. Wybór ofiary chyba nie spędza mordercy snu
z powiek. Nie włóczcie się w pojedynkę, póki go nie złapiemy. — Bob spojrzał na zega-
rek. — Czas na mnie — oznajmił stanowczo.

— No to właściwie znowu jesteśmy na starcie — stwierdził Charlie, gdy zostaliśmy

sami. — Nasze panie mają pojemniki z pieprzem, ale moim zdaniem powinny nosić
broń, jeśli wychodzą z domu po zmierzchu.

— Spójrz na tę sytuację z innej strony — powiedziałem. — Bardziej optymistycz-

nie. Właśnie zyskaliśmy szansę na okazanie szlachetnych uczuć opiekuńczych oraz peł-
nienie obowiązków rycerskich.

— Kto dzisiaj trzyma wartę? — spytał Charlie.
— Wiedziałem, że to się tak skończy — oznajmił James, kiedy ruszyliśmy do wyj-

ścia.

background image

112

113

¬ ¬ ¬

W piątek rano poszedłem na seminarium o Milionie, potem zajrzałem do biura

profesora Conrada zapoznać go z powiązaniami między Blakiem i Whitmanem.

— Wszystko pasuje, szefie. Whitman nie był malarzem ani miedziorytnikiem jak

Blake, więc jego poezja nie jest tak wizualna, ale nawet Swinburne zauważył podobień-
stwa. Oczywiście jeszcze zanim się ustatkował i przestał nadużywać, więc pewnie pa-
trzył trochę przez pryzmat dna butelki. Sporo poezji przepadło w dziejach ludzkości
przez alkohol i prochy.

— My lubimy popadać w przesadę. Wątpię, czy „Kubbla Khan” wyglądałby inaczej,

gdyby Coleridge nie palił opium. Myśli pan o jakimś innym wątku pracy? Bo porówny-
wanie Whitmana i Blake’a ma już z górą sto lat.

— Widzę pewną nową możliwość, szefie. Whitman poprawiał „Źdźbła trawy” wła-

ściwie aż do dnia śmierci. Skoro Brytyjczycy denerwowali go Blakiem, to przecież jest
możliwe, że fragmenty zaczerpnięte z jego twórczości wkradły się do późniejszych po-
prawek.

— Ma pan do dyspozycji variorum „Źdźbeł trawy” — oznajmił.
— Wiem — odparłem ponuro. — Niestety, Whitman zawsze mnie irytował, choć

nie potrafię określić dlaczego. Moim zdaniem Blake był lepszym poetą. Dostrzegał cały
świat, podczas gdy Whitman był tak zamknięty w sobie, że nie widział dalej niż czubek
własnego nosa. Swoją drogą, do variorum dotrę rzeczywiście bez kłopotu, bo w biblio-
tece są egzemplarze wszystkich pierwszych wydań, nawet nie muszę buszować po kom-
puterze w poszukiwaniu tekstów. Nie będzie mi specjalnie radośnie pracować ze straż-
nikiem za plecami, ale niech tam, są gorsze rzeczy na świecie.

— Cóż robić. Pierwsze wydania to wyjątkowo cenne tomy. Co chce pan osiągnąć?

Zamierza pan oskarżyć biednego starego Walta o plagiat?

— Aż tak daleko się nie posunę, szefie. Chciałbym tylko się dowiedzieć, czy to, co

pisał Blake, miało jakiś wpływ na późniejsze wydania „Źdźbeł trawy”. Nauczyliśmy się
na wydziale anglistyki szufladkować wiadomości. Ci, co badają Chaucera, nie rozma-
wiają ze specjalistami od Faulknera, a razem szydzą ze studentów zajmujących się okre-
sem wiktoriańskim. Czemu tak się dzieje? Przecież studiujemy ten sam język, a dobra
poezja lub proza może się narodzić w każdym czasie i wszędzie.

— Nawet w zakładzie dla psychicznie chorych. Jak się ma pańska przyjaciółka?
— Dwa tygodnie temu poszła do kościoła i wprawiła księdza w ogromne zakło-

potanie, bo zaczęła się spowiadać w języku bliźniąt. Sprawa dająca do myślenia, praw-
da? Czy spowiedź jest ważna, jeśli ksiądz nie ma najmniejszego pojęcia, co się do niego
mówi?

background image

114

115

— Nie jestem teologiem — odparł profesor Conrad oschle. — Tak samo jak nie

znam się na chorobach psychicznych. Proszę natomiast, żeby pan informował mnie na
bieżąco o postępach swojej protegowanej. Jeśli znowu coś napisze, choćby nową wersję
bluesa z zakładu zamkniętego, chciałbym jej pracę przeczytać.

— Wspomnę jej o tym. Pragnę podbudować jej wiarę w siebie. Proszę mi dać tro-

chę czasu, a cały kampus będzie jednym wielkim gronem wielbicieli jej talentu. Chociaż
pewnie kiedy wreszcie naprawdę odzyska równowagę, przestanie dobrze pisać. To jest
dopiero dylemat moralny do rozważania w taki ponury piątek jak dziś. Jeśli Twink po-
zostanie niespełna rozumu, będzie nieźle pisała; jeżeli jej się polepszy, pewnie zacznie
pisać takie samo byle co jak inni pierwszoroczniacy.

— Niech pan już idzie — odezwał się profesor Conrad ze znużeniem w głosie.
— Tak jest, szefie.
Miałem neseser pełen prac do przeczytania. Ruszyłem na stancję, żeby się w nich

zakopać po uszy.

¬ ¬ ¬

Tymczasem przed gankiem na froncie stał przypięty łańcuchem rower Renaty.

Wydało mi się to dość zagadkowe.

Twink była w salonie, pogrążona w burzliwej dyskusji z Sylvią.
— Znowu się zgubiłeś w bibliotece? — spytała mnie, gdy tylko przekroczyłem

próg.

— Nie, byłem u profesora Conrada. A ty nie powinnaś przypadkiem być u doktora

Fallona?

— Jego sekretarka zadzwoniła dziś rano i odwołała wizytę. W wariatkowie zda-

rzyło się coś takiego, że doktorek nie znalazł dla mnie czasu. Poczułam się samotna, nie-
chciana i zaniedbana, więc zadzwoniłam do ciebie. Nie było cię, odebrała Sylvia i zapro-
siła mnie do was. Kocham ciocię Mary całym sercem, ale ona mówi tylko o gliniarskich
sprawach. Mnie to nie interesuje aż tak bardzo, więc przyjechałam poopowiadać Sylvii
historyjki z wariatkowa.

— Pokazała mi zupełnie inny świat — przyznała Sylvia. — W zakładach zamknię-

tych dzieje się znacznie więcej, niż podejrzewałam.

— Nie miała pojęcia o samotności — wyjaśniła Twink. — O tym, że świrom daje się

jedzenie, picie i czystą pościel, ale nie serce. Nikt nie ma czasu z nimi zwyczajnie poroz-
mawiać, nie robiąc przy tym notatek. Kiedy na planie zjawia się notatnik, razem z nim
przychodzi samotność. — Wstała, podeszła do mnie, wyciągnęła ramiona. — Przytul
mnie.

— Aha, dobrze. — Odstawiłem neseser i objąłem ją mocno.

background image

114

115

— Markie dobrze przytula — wyjaśniła Twink, Sylvii. — Powinnaś czasem spróbo-

wać.

— Sprawy damsko-męskie są w tym domu na cenzurowanym — odparła Sylvia.

— Niemile widziane.

— Przytulanie nie ma z tym nic wspólnego — sprzeciwiła się Twink. — W każdym

domu powinien być oficjalny przytulacz. Nie ma prawa pytać ani komentować, tylko
przytulać. Serdeczny uścisk przegania samotność za siódmą górę. Ludzie z notatnikami
w ogóle nie mają o tym pojęcia. Oni stale tylko mówią, mówią i mówią, a to nie prowa-
dzi do niczego dobrego. Tak naprawdę potrzebujemy przytulania. — Westchnęła cięż-
ko. — Nikt ze świata normalnych ludzi nigdy nie zrozumie czubków, ale to nie jest ko-
nieczne. Serdeczny uścisk daje nam pewność, że nie przeszkadza wam nasze świrowa-
nie, że mimo to nas lubicie. A nam niczego więcej nie trzeba.

— Wiesz, Sylvio, nazwij to terapią uściskową — zaproponowałem. — Może znaj-

dziesz się dzięki temu w podręcznikach, na tej samej stronie co Freud albo Jung?

— Nie wysilaj się na kiepskie dowcipy — burknęła. — Aha, Renata zostaje na kola-

cję. Mary już o tym wie.

— Świetnie. A teraz, jeśli panie wybaczą, pójdę sprawdzać prace.

¬ ¬ ¬

Erika była przy kolacji w kiepskim humorze. Jej komputer się zbuntował, niewiele

brakowało, żeby go wyrzuciła przez okno.

— Nie denerwuj się — uspokajał ją James. — Charlie pewnie wie o komputerach

więcej niż Bill Gates.

— E, bez przesady — zaprzeczył skromnie Charlie. — Stary Bill potrafi zmusić

komputer nawet do tego, żeby podał łapę, aportował i na rozkaz dawał głos. Niestety, nie
przyjeżdża, zdaje się, na domowe wizyty, więc obejrzę ten sprzęt. Przypuszczam, że nie
stało się nic strasznego. Komputer potrafi zaleźć za skórę, jeśli człowiek ominie choćby
jeden krok w standardowym programie, no i uwielbia obwieszczać całemu światu, że
człowiek popełnił błąd. — Po chwili roześmiał się głośno.

— Co cię tak śmieszy? — spytała Erika.
— Przypomniała mi się jedna anegdota, która krąży po Boeingu od początku świa-

ta. Rzecz działa się w czasach, kiedy informację dla komputera wielkiego na kilka po-
mieszczeń szykowało się na kartach IBM. Jeden z inżynierów pożarł się z zakładem
ubezpieczeniowym. Pracownicy zakładu twierdzili, że nie zapłacił raty ubezpieczenia,
a on się z tym nie zgadzał. Główny problem polegał na tym, że inżynier nie mógł się
skontaktować z żadnym człowiekiem. Dostawał tylko tony pism dowodzących, że jest
firmie winien pieniądze. W końcu miał tego po czubek głowy. Poszedł do sklepu z arty-

background image

116

117

kułami metalowymi, kupił arkusz blachy nierdzewnej, przyciął ją w kształt karty IBM,
wyciął parę prostokątnych otworów i pomalował na kremowo. Wyglądało to jak praw-
dziwa karta. Namagnetyzował tę blachę i wysłał ją do zakładu ubezpieczeniowego. Jakiś
urzędnik, jeszcze z rana półprzytomny, wsadził blachę do komputera i w ten sposób
skutecznie wyczyścił mu pamięć. Nie zostało im kompletnie nic!

— Straszne! — wykrzyknęła Erika, ale jednocześnie wymknęło jej się dziwne

prychnięcie, jakby śmiech. — Co zrobili?

— A co mogli zrobić? Gdyby wokół sprawy podniósł się szum, niedługo wszyscy

klienci z pretensjami do zakładów używających komputerów mogliby w dowolnym
momencie kasować dane. Dużo nie brakowało, żeby era komputerów zmarła śmiercią
naturalną jeszcze w niemowlęctwie.

— Co było dalej? — chciała wiedzieć Twink.
— Na początek nasz inżynier mógł wreszcie porozmawiać z pracownikami zakładu

ubezpieczeniowego — odparł Charlie. — Nie wiedzieć czemu, wszyscy byli dla niego
wyjątkowo grzeczni. Jakimś cudem okazało się, że miał nadpłacone pięć lat ubezpiecze-
nia, wystarczyło tylko obiecać, że nigdy więcej nie powtórzy swojego numeru i nikomu
nie powie, co ani jak zrobił.

— Bardzo oryginalny wirus komputerowy — zauważył James.
— Słusznie — zgodził się Charlie. — Komputer przekształcony w tabula rasa nie

jest szczególnie przydatny.

— Wieki całe nie słyszałem tego określenia — powiedział James.
— Łacina jest jak wino: im starsza, tym lepsza — uśmiechnął się Charlie.

¬ ¬ ¬

Po kolacji Sylvia zabrała Twink do siebie i siedziały we dwie prawie do północy. Ja

rozbiłem obóz w salonie, zabrałem się do Miltona. Siedziałem nad nim, kiedy zeszły do
holu.

— Dobranoc, Markie — powiedziała Twink.
— Co zamierzasz teraz?
— Jadę do domu.
— Sama nie jedziesz, nie ma mowy. Odwiozę cię.
— A rower co? Zostanie tutaj? Nic z tego.
— Twinkie, sama nie pojedziesz. Zapomniałaś, że po okolicy kręci się wariat z no-

żem?

— Ojej! — zawołała z udawanym przerażeniem.
— Możesz się wydurniać, ile zechcesz, ale nie pojedziesz sama. Pożyczę pikap od

Charliego i odstawię cię na miejsce razem z rowerem.

— Nie wygłupiaj się.

background image

116

117

— Jestem śmiertelnie poważny. A w dodatku jestem od ciebie starszy, więc ja decy-

duję.

— Wiesz, Renata, Mark ma rację — włączyła się Sylvia. — Po zmierzchu nie jest naj-

bezpieczniej.

— Dobrze już, dobrze, niech wam będzie — poddała się Twink. — Ale nadal uwa-

żam, że to głupie.

— Lepiej nie ryzykować. Zaczekaj chwilę, zaraz wracam. — Poszedłem na górę, po-

życzyłem od Charliego kluczyki i już byłem z powrotem. Załadowałem rower, po kilku
minutach wsiedliśmy do szoferki i ruszyliśmy.

— Coś ty się nagle zrobił taki strasznie opiekuńczy? — spytała mnie Twink, gdy je-

chaliśmy pustą ulicą zalaną deszczem.

— Taka moja rola. Mam się tobą opiekować. Lepiej się do tego przyzwyczaj.
— Jesteś taki sam jak Les.
— Byłem pewien, że wiesz już o tym.
— Markie, ty mnie naprawdę lubisz.
— Oczywiście. Opiekowałem się tobą, kiedy jeszcze nosiłaś koszulę w zębach, i nie

planuję żadnych zmian.

— Cudownie.
— Nie przejmuj się tak strasznie. Każdy ma jakieś obowiązki. Ja akurat postanowi-

łem zajmować się Twinkie. Czasami trudno z tobą wytrzymać, ale to nic nie zmienia.
Wyjaśniliśmy sobie tę sporną kwestię?

— Tak jest. Tak, panie.
— Daj spokój!

¬ ¬ ¬

Po powrocie zastałem Sylvię nadal na nogach.
— Nigdy dotąd nie spotkałam tak silnej osobowości — powiedziała. — Jak tylko

uda mi się tę dziewczynę jakoś sklasyfikować, natychmiast wyskakuje z czymś zupełnie
nowym. Raz uważam, że cierpi na chorobę maniakalno-depresyjną, a następnego dnia
jestem pewna, że mam do czynienia z klasycznym przypadkiem syndromu rozszczepie-
nia osobowości. Zmienia się tak szybko, że za nią nie nadążam.

— Dlatego jest taka interesująca. Nigdy nie wiadomo, co zrobi. W obecności Twink

nie ma mowy o nudzie.

— Dowiedziałam się o pewnych sprawach, które chciałabym omówić z doktorem

Fallonem.

— Doktor Fallon liczy na twoją pomoc. Ja nie jestem specjalistą. Potrzebny nam na

miejscu ekspert, który będzie umiał przedstawić właściwą interpretację, na przykład
wytłumaczyć, co to, do licha, jest syndrom rozszczepienia osobowości.

background image

118

— Idź do wypożyczalni kaset i weź sobie „Trzy oblicza Ewy” — zaproponowa-

ła. — Hollywood rzadko robi coś jak należy, ale tym razem im się udało. Istnieją na
tym świecie ludzie, którzy mają więcej niż jedną osobowość. Bywa, że w jednym ciele
mieszkają dwie, trzy, a niekiedy nawet dwanaście zupełnie różnych osób, chociaż mogą
w ogóle o sobie nawzajem nie wiedzieć. Jane nie zdaje sobie sprawy z istnienia Suzy,
a Mabel nigdy nie słyszała o Barbarze. Przyjaźnią się z innymi ludźmi, mają odmienne
zainteresowania, czasem nawet mieszkają w różnych miejscach.

— Chyba trochę przesadzasz. Problemy Twink zaczęły się od tragicznej śmierci

Reginy, jest spora szansa, że Renata nigdy sobie tego nie uświadomi. Proponowałbym,
żeby zostawić ją w spokoju, dopóki daje sobie radę. Jak to się mówi, lepsze jest wrogiem
dobrego.

— Nie bądź taki pewny, że jest dobrze. Wczoraj znowu miała koszmary.
— Jak to? Pierwsze słyszę.
— Dowiedziałam się od Mary, kiedy do niej dzwoniłam po południu. Zanim uspo-

koiła Renatę, dzwoniła tutaj, lecz nikogo z nas nie było w domu. Renata też coś o tym
wspomniała, ale nie chciała rozwinąć tematu, więc dałam jej spokój.

— Od poprzedniego razu minęło sporo czasu. Może Twinkie funkcjonuje według

jakiegoś rytmu? Na przykład trzynaście dni w normalnym świecie i jeden z odlotem?
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, okresy trwania w naszym świecie powinny się
wydłużać, a świrowanie występować coraz rzadziej.

— Zawsze można mieć nadzieję — powiedziała Sylvia z powątpiewaniem.

¬ ¬ ¬

W sobotę, zaraz po śniadaniu, we dwóch z Jamesem wyprosiliśmy wszystkich

z kuchni i zaczęliśmy demontować listwy przypodłogowe oraz maskownice przy fra-
mugach, żeby przygotować pomieszczenie do kładzenia nowych płytek.

— A nie można zwyczajnie położyć płytek wzdłuż listew? — zapytał James.
— Nie ma mowy. Zawsze zostają szczeliny. Potem przy każdym myciu podłogi do-

staje się tam brudna woda i dosyć szybko zaczyna cuchnąć. A my tutaj jemy.

— Jasne. Wiedziałem, że musi być jakaś ważna przyczyna.
— W dodatku ta nie jest jedyna. Nie jestem mistrzem w posługiwaniu się nożem do

linoleum i czasami brzegi płyty nie są całkiem gładkie. Pod listwami zniknie większość
efektów mojej nieudolności. Sam wiesz, jak to jest: czego oczy nie widzą, tego sercu nie
żal. My dwaj będziemy wiedzieli o tych drobnych potknięciach, ale nikt inny się niczego
nie dopatrzy.

— Mógłbym to rozważać przez cały dzień.
— Po prostu nikomu nie mów, dobrze?

background image

118

Zaczęliśmy od ściany z oknem i posuwaliśmy się w stronę przeciwległej. Człowiek,

który wymyślił płytki linoleum od razu pokryte klejem, sprawił, że życie wielu fachow-
ców układających podłogi stało się dużo łatwiejsze. Jeśli pierwszy rządek położy się so-
lidnie i równo, resztę roboty można załatwić w niezłym tempie. Bułka z masłem, jak
mawia Charlie. Aż do momentu kiedy się dotrze do przeciwległej ściany. Wtedy zwy-
kle zaczyna się prawdziwa katorga. Trzeba wyjątkowo dokładnie mierzyć, a na dodatek
w starych domach ściany właściwie nigdy nie są rzeczywiście pionowe ani nie tworzą
kątów prostych. To dlatego że po paru latach dom osiada. Drzwi zaczynają się zacinać,
podłogi się paczą. Grawitacja to pewnie fajna rzecz, ale przez nią kładzenie płytek nie
jest całkiem prostą sprawą.

Na tym etapie bardzo się przydał nowy nóż do linoleum. Kiedy człowiek zabiera się

do dokładnego przycinania, porządny ostry nóż to jest właśnie to, czego mu potrzeba.

— Niebezpieczne narzędzie — zauważył James. — Nie chciałbym czymś takim

kroić indyka.

— Nie do tego został wymyślony. Ważne, żeby był ostry. Jeśli przytniesz porząd-

nie za pierwszym pociągnięciem, wszystko gra. Dlatego ma taki solidny uchwyt. Trzeba
go docisnąć, tak żeby wszedł w winyl jak w masło. Jeśli musisz ciąć w jednym miejscu
więcej niż raz, wszystko diabli biorą. No i trzeba ciąć bardzo ostrożnie, bo znacznie ła-
twiej niż winyl przeciąć własną skórę i uwierz mi, nie kończy się na skaleczeniu. Jedna
drobna pomyłka i lądujesz na pogotowiu. Z drugiej strony można się pocieszać, że zo-
stawia ładne proste blizny.

— Cięcie niech będzie twoją rolą, przyjacielu — zdecydował James. — Nie chcę

mieć do czynienia z tą brzytwą. — Zerknął na zegarek, potoczył wzrokiem po podło-
dze. — Uda nam się dzisiaj skończyć?

— Zależy, jak pójdzie z framugami — oceniłem. — Trochę się tego obawiam.

Czasem dopasowywanie płytki wokół framugi trwa dłużej niż układanie reszty podło-
gi. Powiedz Trish, że dzisiaj trzeba zamówić pizzę albo jakieś inne gotowe żarełko. Nie
wiem, czy uporamy się przed północą. Tak czy inaczej postarajmy się skończyć dzisiaj.
Nie przypuszczam, żebym dał radę spędzić na kolanach więcej niż jeden dzień, a poza
tym, jeśli kładzenie podłogi zajmie zbyt dużo czasu, będziemy mieli do czynienia z nie-
zadowoleniem naszych pań.

— Masz rację — zgodził się James. — Uprzedzę Trish. — Przyjrzał się naszej nowej

podłodze. — Naprawdę ładna. Nawet jeśli dziewczęta będą trochę zrzędziły, na pewno
spodoba im się twoja robota.

— Mam nadzieję. Nie chciałbym robić tego powtórnie. Wypracowania mogę spraw-

dzać do upadłego, ale podłogę lubię kłaść tylko raz.

background image

120

121

Rozdział l0

W niedzielę Twink chciała iść do kościoła. Kiedy wyszło na jaw, że muszę się pod-

dać i ogłosić, iż nie skończymy układania płytek na podłodze w sobotnią noc, Sylvia na
ochotnika zastąpiła mnie w roli szofera Twinkie, żebyśmy z Jamesem rano skończyli
układanie podłogi. Włączenie kuchni do użytku stało się na stancji kwestią prioryte-
tową.

W słoneczny niedzielny poranek usunęliśmy kilka niedociągnięć z poprzedniego

dnia i przybiliśmy na właściwych miejscach listwy przypodłogowe oraz maskownice.
Później wyrzuciliśmy wszystkie śmieci pozostałe po pracy, zebraliśmy narzędzia i prze-
tarliśmy podłogę mopem.

— Wygląda całkiem nieźle — ocenił James, rzucając ostatnie, szacujące spojrzenie.
— Ujdzie w tłoku — przytaknąłem. — Sfuszerowaliśmy to i owo, ale nie rzuca się

w oczy. To co, otwieramy podwoje?

— Chyba czas — zgodził się James. Wystawił głowę na korytarz i zawołał dziew-

częta.

— Jaka piękna! — wykrzyknęła Trish.
— To tylko podłoga — przypomniałem jej skromnie. — Nie dzieło sztuki.
— Przestań narzekać — skarciła mnie Erika. — Kuchnia wygląda na większą i ja-

śniejszą. Dobrze się spisaliście.

— Bardzo ładna podłoga — zachwycała się Trish. — Możemy po niej chodzić? Czy

trzeba czekać, aż wyschnie?

— Jest gotowa do użytku, słonko. Oddajemy wam kuchnię. — Omiotłem wnętrze

krytycznym spojrzeniem. — Chyba rzeczywiście wygląda lepiej. Chociaż o to nietrud-
no, bo stara podłoga już się nawet nie dała domyć. Czy Sylvia przypadkiem zdradziła,
o której wraca? W niedziele przejmuję Twink, żeby Mary mogła się wyspać. Pracowałem
kiedyś na nocną zmianę, więc mam pojęcie, jak to człowieka wyczerpuje.

— Nie powiedziała nic konkretnego — odparła Erika — ale chyba planuje spędzić

z Renatą cały dzień. Wygląda na to, że się polubiły, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby
się okazało, że Sylvią kierują jeszcze jakieś inne pobudki. Wyniknęło jej się coś o przy-
padku chorobowym, więc może ma nadzieję na interesujący temat pracy.

background image

120

121

— Tak?
— Renata ją fascynuje. Sylvia zdaje sobie sprawę z jej problemów, stara się je przy-

najmniej określić.

— Zdaje się, że zapomniała mi o tym powiedzieć.
— Nie miała zamiaru — oświecił mnie James. — Jesteś półoficjalnym opiekunem

Renaty, więc próbuje załatwić sprawę za twoimi plecami.

— Cudownie — stwierdziłem z kwaśną miną. — Oto mam kolejny powód do

zmartwienia.

— Sylvia Renaty nie skrzywdzi — zapewniła mnie Trish. — Specjalizuje się w cho-

robach psychicznych, więc wie, co robi.

— Nikt nie ma pojęcia, dzięki czemu Twink w ogóle się trzyma, nawet doktor

Fallon. Muszę porozmawiać z Sylvią, zanim sprawy zajdą za daleko.

Tymczasem Sylvia wróciła tego wieczoru bardzo późno, a ponieważ regulamin

stancji zabraniał przeprowadzania konferencji z udziałem mieszkańców obu pozio-
mów po dwudziestej drugiej, musiałem zaczekać.

¬ ¬ ¬

Przy śniadaniu w poniedziałkowy ranek Sylvia nadal promieniała, ogromnie pod-

ekscytowana swoim „tematem pracy naukowej”.

— Pacjenci z chorobami umysłowymi zwykle nie są skłonni do rozmowy, ograni-

czają się do pochrząkiwania i różnych pomruków — opowiadała. — Natomiast Renata
potrafi myśleć i jeszcze się tymi myślami podzielić. Potrafi opisać nie tylko własne za-
chowanie, lecz także szczególne cechy osób, które się razem z nią leczyły. Jest istną ko-
palnią informacji na temat różnych chorób umysłu, począwszy od standardowych i do-
brze znanych, po takie, które jeszcze nawet nie mają nazw.

Wtedy właśnie zdecydowałem się wkroczyć. Zanim posunie się za daleko.
— Co robisz jutro wieczorem? — spytałem.
— Czy ja dobrze słyszę? — uśmiechnęła się do mnie filuternie.
— Zachowuj się przyzwoicie — skarciłem ją. — Powinniśmy zajrzeć do doktora

Fallona, nim zaczniesz dogłębnie badać przypadek leżący u podstaw twojej pracy na-
ukowej. Twink nadal jest bardzo słaba psychicznie, łatwo ją skrzywdzić, więc przy-
puszczam, że w kontaktach z nią powinnaś przestrzegać jakichś podstawowych reguł.
O pewnych rzeczach nie należy z nią rozmawiać, nie wolno jej zadawać konkretnych
pytań.

— Wiem, co robię — odparła buńczucznie. — Nie skrzywdzę twojej ukochanej

Twinkie.

— Nie nadajemy na tej samej fali, słonko — powiedziałem głosem wypranym

z emocji. — Wobec tego powiem wprost: mogę wyprowadzić Renatę z Seattle w ciągu

background image

122

123

dwóch godzin i załatwić sprawę tak, że w życiu jej nie znajdziesz. Nie chciałbym tego
robić, ale zrobię, jeśli mnie zmusisz. Albo odwiedzimy Fallona, żebyś uzgodniła z nim
plan działania, albo możesz zapomnieć o całej sprawie, bo Renata zniknie. Ja tu rządzę,
ponieważ ja jestem za Renatę odpowiedzialny. Dotarło?

— Oj, oj, oj! — wyrwało się Erice. — Ale bojowy egzemplarz!
Sylvia wpatrywała się we mnie bez zmrużenia powiek. Była o krok od wybuchu.
— Spróbujmy odsunąć na bok ultimatum oraz wypowiedzenie wojny, do-

brze? — wtrącił się James. — Sylvio, czy masz coś przeciwko spotkaniu z doktorem
Fallonem?

— Oczywiście, że nie! — warknęła Sylvia. — Tylko nie życzę sobie, żeby ignorant

mówił mi, jak mam się zachowywać w sprawach, które znam o niebo lepiej od niego.

— Nie mówię ci, jak się masz zachowywać. — Ustąpiłem o krok. — Mówię tylko, że

ekspertem w tej dziedzinie jest doktor Fallon i on powinien ci podpowiedzieć, w jaki
sposób najlepiej obchodzić się z Twink, żeby jej nie zrobić krzywdy.

— Nie mam nic przeciwko spotkaniu z doktorem Fallonem — oznajmiła już spo-

kojnie. — Nie chcę zranić Renaty za nic w świecie, nawet przez przypadek. Ale mimo
wszystko nie stawiaj mi ultimatum i nie próbuj mi rozkazywać. Ja też potrafię pokazać
rogi.

— E, serio? — skrzywiłem się szkaradnie. Potem uśmiechnąłem się aż po ósemki.

— To co, zawrzemy pokój? — zaproponowałem.

— Jeśli obiecasz być grzeczny.
— Jasne.
— No to niech będzie — przystała z promiennym uśmiechem. — Niech żyje pokój.

— I zaraz posmutniała trochę. — Daleko byśmy nie zaszli z tymi wrzaskami i macha-
niem rękami... — Miło, że zauważyłaś.

¬ ¬ ¬

Po seminarium o Miltonie wróciłem na stancję i zadzwoniłem do doktora Fallona.
— Co się stało? Czy Renata ma kłopoty? — zapytał natychmiast.
— Nie, nie, z Renatą wszystko w porządku — odparłem. — Wygląda na to, że brak

piątkowego spotkania w żaden sposób jej nie zaszkodził. Dzwonię, bo moim zdaniem
przydałoby się, żeby pan porozmawiał z tą Sylvią z psychologii. Wspominałem panu
o niej, specjalizuje się w czubkach. Zamierza wykorzystać przypadek Twink do napi-
sania pracy naukowej, więc przyszło mi do głowy, że warto z nią o tym porozmawiać.
Sylvia jest inteligentna, ale może przydałoby się ją trochę wyhamować, dopóki nie zy-
skamy pewności, że dobrze robi. Chyba powinna dostać parę rad, co robić, a czego uni-
kać.

background image

122

123

— Słusznie.
— Jeśli nie jest pan bardzo zajęty jutro wieczorem, przywiózłbym ją, żebyście mogli

pogadać. Telefon to niezły wynalazek, ale czasem dobrze się spotkać twarzą w twarz.

— Racja. Może być wpół do ósmej?
— Nie ma sprawy. Do zobaczenia.

¬ ¬ ¬

Wtorek z dawien dawna był dla mnie dość sympatycznym dniem. Zaczęło się jesz-

cze w podstawówce. We wtorki i czwartki mieliśmy zajęcia praktyczne, a w poniedział-
ki, środy i piątki naukę w klasach.

Sylvia czekała jak na szpilkach, aż przejdzie fala ulicznych korków w okolicach

siedemnastej. Zdumiała mnie absolutnie, ubierając się w elegancki kostium wizyto-
wy. Postanowiłem tego jednak nie komentować. Chodziła tam i z powrotem jak tygrys
w klatce.

— No, jedziemy, słonko — rzuciłem za piętnaście szósta.
— Już miałam wrażenie, że nigdy się stąd nie ruszymy.
Wyjechaliśmy na międzystanową piątkę. Naturalnie padało. U nas ciągle pada.

Region zatoki Puget to jedno z nielicznych miejsc w całych Stanach, gdzie latem wy-
starczy podlewać trawnik trzy razy na tydzień.

Kiedy skręciliśmy na Snohomish i pojechaliśmy równiną na wschód, ruch wyraź-

nie zmalał.

— Przygnębiający widok — odezwała się Sylvia. Jechaliśmy akurat przez bagniste

okolice Ebey Slough. — Daleko jeszcze do sanatorium?

— Jakieś dziesięć kilometrów. Zostało pobudowane na uboczu, nie prowadzą do

niego podświetlone drogowskazy. Sąsiadom by się to raczej nie spodobało. Wariatkowo
trudno nazwać atrakcją turystyczną.

Na Cavalero’s Corner skręciliśmy w lewo i pojechaliśmy na strome wzgórze,

w stronę Lake Stevens. Wkrótce ukazał się ostatni zakręt. Jeszcze długi podjazd, minęli-
śmy bramę i zaparkowałem na dziedzińcu.

— Robi wrażenie — oceniła Sylvia. — To chyba spory teren?
— Ziemia nie jest tutaj droga — wyjaśniłem — a doktor Fallon ceni sobie dyskre-

cję. Wysokie budynki w takiej głuszy mogłyby przyciągać uwagę. No, czas ruszać do
boju.

— O rany... — wyrwało jej się.
— Nie bój się, słonko. Doktor Fallon to nie zły wilk. A w dodatku wszyscy mamy

ten sam cel, więc pewnie cię nie pogryzie.

background image

124

125

Kobieta w recepcji dobrze mnie znała, toteż od razu dała ręką znać, że możemy iść

dalej. Poprowadziłem Sylvię długim korytarzem, na jego końcu głośno zapukałem do
drzwi doktora Fallona.

— To tylko ja, doktorze! — krzyknąłem. — Niech pan nie strzela!
Sylvia zerknęła na mnie przestraszona.
— Żartuję.
— Proszę, proszę! — zawołał Fallon ze środka.
Otworzyłem drzwi przed Sylvią, weszliśmy. Fallon był chyba lekko zaskoczony.

Widział Sylvię po raz pierwszy.

— Jest mała, ale twarda, panie doktorze — oznajmiłem. — Oto Sylvia Cardinale,

dama, która zamierza napisać pracę naukową o Twinkie.

— Dzień dobry, panie doktorze. Czy on miał takie kłopoty zawsze, czy to jego naj-

nowsze zboczenie?

— Zachowuj się! — mruknąłem. — Poznaj doktora Fallona, eksperta od Twinkie.
— Cała przyjemność po mojej stronie — powiedziała Sylvia.
— Miło mi — uśmiechnął się doktor Fallon. — Proszę usiąść. Pan Austin wspomi-

nał, że chciałaby pani napisać pracę na temat przypadku Renaty Greenleaf, a liczy się
pani także z możliwością uzyskania na tej podstawie stopnia naukowego.

— To zależałoby w dużym stopniu od przyjęcia pracy, doktorze — odparła Sylvia.

— Szczerze mówiąc, Renata zbija mnie z tropu. Czasami jestem przekonana, że mamy
do czynienia z osobowością maniakalno-depresyjną, kiedy indziej podejrzewam syn-
drom rozszczepienia osobowości. Renata zmienia się niewyobrażalnie szybko.

— Nie zawsze udaje się poszczególnym chorym doczepić naukową etykietkę

— stwierdził doktor Fallon. — Przez lata praktyki nauczyłem się, że większość pacjen-
tów to przypadki niepowtarzalne. Nie można im postawić jednoznacznej diagnozy.
Renata ma za sobą traumę, a to zawsze komplikuje sprawę.

— Zauważyłam — stwierdziła Sylvia, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Tak przypuszczałem. Co pani wie o wypadkach, które spowodowały, że Renata

znalazła się w mojej klinice?

Sylvia przedstawiła podstawowe fakty. Fallon, słuchając jej, kiwał głową z aprobatą.

Nabrawszy odwagi, dziewczyna przeszła do własnych obserwacji.

— Renata bardzo często wspomina o samotności, podejrzewam, że to uczucie może

być symptomatyczne. Gdzieś w najgłębszych pokładach świadomości pozostała jej nie-
jasna świadomość, że czegoś lub kogoś jej brakuje.

— Brawo — powiedział Fallon. — Wiele osób przeoczyłoby ten objaw. Z pewnego

konkretnego punktu widzenia Renata straciła połowę siebie. Amnezja blokuje wszyst-
kie wspomnienia o Reginie, ale istnieje dokuczliwe poczucie straty, tęsknota za czymś,
czego pacjentka nawet nie potrafi sobie uświadomić. Nie sposób zaprzeczać szczegól-
nemu znaczeniu takiego stanu.

background image

124

125

— Tak, oczywiście — zgodziła się Sylvia. — Rozumiem, dlaczego Mark zaniepokoił

się moimi planami dotyczącymi pracy naukowej. Na pewno istnieją tak zwani eksper-
ci, którzy chcieliby wykorzystać w terapii metodę otwartego stawiania przed faktami.
Gdyby jakiś półgłówek postanowił opowiadać Renacie o śmierci jej siostry, dziewczyna
skończyłaby w kaanie bezpieczeństwa.

— Panie Austin, panna Cardinale wydaje się naszą wygraną na loterii — powiedział

Fallon. — Proszę dopilnować, żeby nam nie zniknęła z horyzontu.

— W dodatku jest niebrzydka — dorzuciłem swoje.
— Nie powinieneś tego zauważać — skarciła mnie Sylvia.
— Udawajmy, że nie zauważyłaś mojego zauważenia — odparłem.
Sylvia z szerokim uśmiechem na twarzy zwróciła się ponownie do doktora

Fallona.

— Rozmawiałam z Renatą w zeszłym tygodniu — powiedziała już poważnym

tonem — i dowiedziałam się czegoś bardzo interesującego. Na pewno wie pan o tym,
że nie lubi notatników? Przyznała wprost, że kiedy widzi, jak ktoś przystępuje do robie-
nia notatek, zaczyna zmyślać niestworzone historie, żeby ukryć prawdziwe uczucia.

Doktor Fallon pokiwał głową.
— To się już zdarzało. Renata zdołałaby pewnie doprowadzić do obłędu nawet

biednego Freuda. W naszym fachu sięga się po notatnik niemal automatycznie, a Re-
nata, widząc gotowe do zapisania kartki papieru, robi co może, żeby odejść od prawdy
możliwie najdalej.

— To mi nie ułatwi pisania pracy — poskarżyła się Sylvia.
— Może warto by było pogadać o tym z Charliem? — zamyśliłem się. — On będzie

umiał zainstalować pluskwę.

— Jasne! — ucieszyła się Sylvia. — Że też o tym nie pomyślałam.
— Najlepsze, że taka pluskwa łapie każde słowo — dodałem — łącznie z intona-

cją i innymi drobiazgami, które mogą pomóc dotrzeć do czegoś, co Twink próbuje
ukrywać. Notatki zwykle nie są tak dokładne, a taśma wychwyci wszystko. Co więcej,
Sylvia mogłaby przesyłać kopię nagrań do pana, doktorze. Wiedziałby pan dokładnie,
co się dzieje. — Roześmiałem się głośno. — Zaczynam się czuć jak w filmie z Jamesem
Bondem.

— Musimy korzystać ze wszystkiego, co może pomóc Renacie — oznajmił Fallon.

— Będę z panią szczery. Miałem pewne zastrzeżenia dotyczące kwestii pani pracy na
temat Renaty Greenleaf. Nagrywanie rozmów rzuca na tę sytuację zupełnie nowe świa-
tło. Spróbujmy, przekonamy się, co zyskamy.

background image

126

127

¬ ¬ ¬

Sylvia wsiadała do samochodu wyraźnie podekscytowana.
— Mark, jestem ci winna przysługę — stwierdziła. — Doktor Fallon kupił pomysł

z moją pracą tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy zaproponowałeś nagrywanie rozmów
na taśmę. — Wyjechaliśmy z dziedzińca. — Ale to chyba jeszcze nie koniec problemów
— zastanawiała się głośno.

— Nie? A co jeszcze?
— Będę musiała się starać, żebyśmy zawsze rozmawiały niedaleko mikrofonu.
— Gdzieś ty się podziewała przez ostatnich kilka lat? — zapytałem z niedowierza-

niem. — Charlie jest na bieżąco z najnowszą technologią, a FBI potrafi montować plu-
skwy w bieliźnie już od dłuższego czasu.

— Nie pomyślałam o tym — przyznała. — Jak to?! — oprzytomniała. — W mojej

bieliźnie?!!

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o wpół do jedenastej dotarliśmy na stancję. Od razu poszedłem na

górę, by skonsultować się z Charliem w kwestii dyskretnego nagrywania.

— Bułka z masłem — stwierdził. — Tylko powinieneś jeszcze pogadać z Trish.
— Po co?
— Jest na ten temat parę przepisów prawnych. Przecież każdy o tym wie.
— Zapomniałem. Doktor Fallon zdoła chyba przekonać jakiegoś sędziego do wy-

dania pozwolenia, ale nie wiem, czy taki akt ze Snohomish będzie ważny tutaj, w po-
wiecie King.

— Nie będziemy stawiać sprawy przed sądem — uświadomił mi — ale tak czy ina-

czej lepiej zawiadomić o wszystkim Trish i posłuchać, co ma do powiedzenia. Nie mar-
twi mnie nagięcie paru przepisów od czasu do czasu, lecz Sylvia będzie niedługo robiła
MS, więc lepiej, żeby te nagrania były zgodne z literą prawa. W przeciwnym razie jej
wydział mógłby rozprawę naukową posłać prosto do kosza. No a wtedy zaczęłaby nas
ganiać z kijem baseballowym.

— Zanim zrobię następny krok, omówię z Trish wszystko i jeszcze trochę — za-

pewniłem.

¬ ¬ ¬

Położyłem się spać z miłym uczuciem, że udało mi się coś osiągnąć, więc spałem

bardzo dobrze. Obudziłem się radosny i optymistycznie nastawiony do świata, i w ta-
kim właśnie nastroju zszedłem do kuchni w środę rano. Cała załoga stała skupiona
przed telewizorkiem.

background image

126

127

— Znowu?! — spytałem zdumiony.
— Tak, znowu — odparł Charlie. — Chyba mamy nową lokalną tradycję.
— Gdzieś blisko nas?
— Gas Works* Park nad jeziorem Union — odpowiedziała mi Erika. — Jakieś dzie-

sięć przecznic stąd.

— Gas Works?
— Nic na to nie poradzę — odparła, przewracając oczami. — W Seattle co krok

wyrasta jakiś dziwacznie nazwany park albo skwerek. Nie sprawdzałam ostatnio na
mapie, ale wcale by mnie nie zdziwił Park Śmietnisko albo Park Dopieszczania Roślin
Ściekami.

— Straciliśmy następnego młodocianego przestępcę? — spytałem.
— Niezupełnie — odezwał się James. — Ten człowiek miał czterdzieści siedem lat

i najwyraźniej nie był notowany przez policję. Przynajmniej nie tutaj. Sprowadził się do
Seattle mniej więcej rok temu, przyjechał z Kansas City. Lokalni gliniarze sprawdzają go
w tamtejszej policji.

— I w ten sposób — dorzucił Charlie — bierze w łeb teoria Kataryny oraz parę in-

nych. Facet z Kansas City na pewno przez rok nie zdołał nawiązać owocnych kontaktów
z jakimś tutejszym dealerem, a poza tym miał stałą pracę. Był nocnym stróżem w ja-
kimś dużym biurowcu w Ballard.

— To skąd się wziął w parku nad jeziorem? Czyżby miał wolne?
— Taka to już jest robota na noce — machnął ręką Charlie. — Po północy szef nie

zagląda do firmy zbyt często.

Zastanowiłem się przez chwilę.
— Innymi słowy, ten człowiek nie miał wiele wspólnego z tamtymi, którzy zostali

poszatkowani wcześniej?

— Dokładnie rzecz biorąc nic — zgodził się Charlie. — Rzeźnik najwyraźniej roz-

wija skrzydła. Jakiś nawiedzony.

— Coś musi łączyć te morderstwa — zaprotestowałem.
— Może i łączy — zgodził się James — tyle że policja nie wie, co to takiego.
— Najdziwniejsze, że nikt nic nie słyszał — dodała Erika. — Wszystkie ofiary umie-

rały bardzo długo. Ci ludzie na pewno krzyczeli, a nikt nic nie słyszał.

— Mojego brata też to zastanawia — przyznał Charlie. — Zwrócił na to uwagę po

morderstwie w Windemere. Nie daje mu to spokoju.

— Jak on się nazywał?
— Finley — powiedziała Trish. — Edward Finley.
— A może śmierć Muńoza była przypadkowa? Andrewsa, Garrisona i Finleya nie

sposób uznać za latynoskich dealerów. Musi być jakaś inna styczna, tylko gliniarze jesz-
cze jej nie odkryli. Albo odkryli, ale się tym nie chwalą.

*Roboty gazownicze.

background image

128

129

— Ja nadal twierdzę, że on wybiera ofiary na chybił trafił — stwierdził Charlie.

— Jak nabierze ochoty, wychodzi zapolować i sieka pierwszego faceta, jaki mu się na-
winie.

— Nie kupuję tego — sprzeciwiła się Sylvia. — Wszystko, co wiemy do tej pory,

świadczy o naturze psychotycznej, a ludzie chorzy umysłowo nie funkcjonują w ten
sposób. Przyczyna może być tak ukryta, że nie potrafimy jej dostrzec, ale na pewno coś
łączy te zbrodnie. Może wszyscy czterej zamordowani używali tej samej wody po gole-
niu albo gwizdali tę samą melodię... musi ich coś łączyć w umyśle Rzeźnika. Policja nie
rozwiąże tej sprawy, dopóki ktoś nie odkryje, co wspólnego mają ze sobą te przypadki.

— A kiedy już do tego dojdzie, media pogrążą się w głębokiej żałobie — stwierdził

Charlie z ironicznym uśmieszkiem. — Któregoś dnia jakaś telewizyjna znakomitość
ogłosi, że ostatnio nic szczególnego się nie zdarzyło, każe widzom wyłączyć odbiornik
i wziąć się do czytania jakiejś dobrej książki albo do sprzątania garażu.

¬ ¬ ¬

Następnego dnia Twink nie pojawiła się na wykładzie. Sprawa zaczynała mi się wy-

mykać z rąk. Miałem już dawno przeprowadzić z Renatą poważną rozmowę i odkła-
dałem ją z dnia na dzień, teraz postanowiłem dłużej nie zwlekać. Zadałem studentom
następne wypracowanie — tym razem nie jęczeli tak głośno. Udało mi się w znacz-
nym stopniu pozbyć pozorantów i obiboków, przetrwali stosunkowo kompetent-
ni. Przynajmniej mieli za sobą etap ciągłego pakowania się w kłopoty, więc mogliśmy
przejść do nieco bardziej skomplikowanych kwestii, jak zgodność podmiotu z orzecze-
niem czy imiesłowy.

Tego wieczoru po kolacji we trzech z Charliem i Jamesem poszliśmy, „jak zwykle

po morderstwie”, odwiedzić tawernę Pod Zieloną Latarnią, żeby usłyszeć zdanie Boba
Westa na temat ostatniej zbrodni.

— Przewidywałem, że się spotkamy — stwierdził Bob, kiedy przysiedliśmy się do

jego stolika. — Wasze zachowanie łatwo przewidzieć.

— Mieszkamy na polu bitwy — przypomniał mu Charlie. — A z gazet i telewizji

na pewno się nie dowiemy prawdy. Czy szef policji doszedł już do jakichś genialnych
wniosków? Z mediów można tylko poznać tożsamość ofiary, jej zawód i numer kolejny
zbrodni. Co słychać w sprawie Gas Works Park?

— Nie bardzo mamy nad czym pracować. Ostatnie morderstwo wywróciło do góry

nogami wszystkie teorie na temat Rzeźnika. Jedynym sukcesem, jeśli można to tak na-
zwać, jest tym razem świadek, który twierdzi, że coś słyszał, ale to drobny pijaczyna, za-
tankowany po korek. Podobno w czasie gdy miała miejsce zbrodnia, słyszał skowyt psa.

background image

128

129

Ponieważ jednak nie ma zegarka, może się mylić o kilka godzin. Ten park jest w dziel-
nicy handlowej, otaczają go butiki i inne lokale użytkowe, więc trudno znaleźć kogoś,
kto by potwierdził jego zeznania.

— Skoro to nie jest dzielnica mieszkalna, skąd by się tam wziął pies? — zapytał

James.

— Dziwne, prawda? — przyznał Bob. — Sprawdzamy ten wątek, ale bardzo praw-

dopodobne, że pies jest tego samego pochodzenia co różowe słonie.

— Moim zdaniem powinniśmy zadbać o dziewczęta — oznajmił James. — Zaczyna

tu być niebezpiecznie. Rzeźnik najwyraźniej wybiera ofiary na oślep, co oznacza, że
każdy musi się mieć na baczności.

— Co racja, to racja — zgodził się Bob. — A dziewczyny są naiwne, studentki colle-

ge’u miewają najdziwniejsze pomysły. Nasz pijaczek widział w parku jakąś małolatę na
rowerze. Przez miesiąc z niedużym hakiem zdarzyły się cztery morderstwa, wszystkie
w promieniu dziesięciu kilometrów od kampusu uniwersyteckiego, a ta sobie nocą jeź-
dzi po parku! Trzeba brać pod uwagę możliwość, że nasz Rzeźnik jest studentem. Jak
dotąd zginęli wyłącznie mężczyźni, ale jeśli James ma rację, jeśli Rzeźnik faktycznie wy-
biera ofiary losowo, to nikt nie jest bezpieczny. Powiedziałbym, że mimo breloczków
z pieprzem dziewczęta nie powinny wychodzić po zmierzchu same. Jeśli trzeba będzie,
możecie nawet skłamać, powiedzieć, że zabrakło wam papierosów czy musicie pożyczyć
książkę, wszystko jedno. Mieszkacie teraz w niebezpiecznej okolicy, musicie się strzec.

— Pocieszasz nas, jak umiesz, co? — odezwał się Charlie.
— Pytaliście, więc odpowiedziałem. Nie moja wina, że wam się odpowiedź nie po-

doba.

¬ ¬ ¬

Zaczęliśmy stosować system koleżeńskiej pomocy przy każdym wyjściu po zmro-

ku. Na szczęście dziewczęta właściwie się nie buntowały, więc do soboty dotrwaliśmy
bez żadnych przykrych zdarzeń.

W sobotę rano rozpocząłem działania operacyjne pod hasłem „półki na książki”

w pokoju Charliego. Pojęcia nie mam dlaczego, ale czarny sufit w jego pokoju działał
mi na nerwy.

— Nie patrz w górę — poradził Charlie, kiedy zacząłem się skarżyć.
— Co czytasz? — zapytałem z ciekawością. Zdawał się pogrążony bez reszty w lek-

turze niezbyt grubej książeczki.

— Kierkegaarda — odpowiedział. — Wydał parę interesujących tytułów, nie spo-

sób zaprzeczyć. To jest „Choroba na śmierć”. Już po samym tytule doskonale widać, że
to fantastyczna lektura na ponury dzień, co?

background image

— Nie powinieneś się dzisiaj zajmować samochodem Eriki?
— Nie dostałem od ręki potrzebnej części. Musieli ją zamówić.
— Wygodnie ci się złożyło.
— Nie przeczę. — Odłożył książkę. — Trzeba czasu, żeby to strawić — zauważył.
— Przecież ty jesteś od nauk ścisłych, co cię trafiło, że czytasz filozofię?
— James wspomniał o egzystencjalizmie. Zaciekawiło mnie, że ledwie garstka ludzi

ma prawo decydować o losach całej ludzkości.

— Niewdzięczna robota — zauważyłem — ale zdaniem egzystencjalistów ktoś musi

ją wykonać.

— Może powinienem się zgłosić na ochotnika. Ćwiczyłem już podejmowanie za-

sadniczych decyzji: która drużyna powinna się znaleźć w rozgrywkach światowych,
które dziewczyny są ładniejsze, brunetki czy blondynki, czy lepsze są fordy czy chevy...
no wiesz, poważne sprawy.

Wzruszyłem ramionami.
— Twoje decyzje byłyby pewnie tak samo dobre jak cudze — oceniłem. — Weź

drugi koniec taśmy, dobrze? Muszę mieć absolutną pewność, że dobrze zmierzyłem.
Miałbym o niebo łatwiejszą robotę, gdyby ten dom tak nie osiadł. Nic tutaj nie jest pio-
nowe ani poziome.

— Mieszkańcy też nie mieszczą się w żadnych ramach — zauważył Charlie.

— Każde z nas ma swoje odchylenia. I dzięki temu życie jest ciekawsze, zgodzisz się?

— Dopóki odchylenia nie zmieniają się w zboczenia, mój drogi. Jeśli ktoś wychyla

się za bardzo w lewo lub w prawo, to idzie w ślady Twinkie i ląduje w wariatkowie.

— No właśnie, a co z nią?
— Nie mam bladego pojęcia. Raz czuje się zupełnie dobrze, a kiedy indziej najchęt-

niej schowałaby się w szafie.

— Każdy ma lepsze i gorsze dni.
— To prawda. Ale jeśli Twink nie weźmie się w garść, wygra jej chora połowa.
— No to musimy się postarać, żeby się wzięła w garść.
— Powinniśmy spróbować.

background image

Ruch drugi

DIES IRAE

background image

132

133

Rozdział 11

Niedziela w domu panien Erdlund była zwykle dniem lenistwa. I jedynym dniem

tygodnia, gdy mogliśmy spać do późna, jeśli mieliśmy ochotę. Obiad jadło się dopiero
wówczas, kiedy już solidnie burczało w brzuchu.

Zszedłem na dół koło dziesiątej, ściągnięty zapachem kawy parzonej przez Erikę.
— Cześć, śpiochu — powitał mnie Charlie, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby.

— Już myśleliśmy, że nie zwleczesz się do południa.

— Nie czepiaj się go tak bezlitośnie. — Erika wzięła mnie w obronę. — Zaczekaj

przynajmniej, aż otworzy oczy. — Podała mi kubek kawy.

Przyjąłem go z wdzięcznością i usiadłem w kąciku śniadaniowym.
— Wiesz co, Trish — zagaił Charlie z nadzieją. — Chodzą za mną naleśniki.
— Nie widzę — odpowiedziała zamiast siostry Erika. Była zupełnie poważna.

— Może dostrzegam cień befsztyka, lecz ani śladu naleśników.

— Trish, powiedz jej, żeby się ze mnie nie nabijała.
— Dzieci, bądźcie grzeczne — odezwała się Trish. — Przestańcie się kłócić.
— Mamusiu, dzisiaj niedziela — wtrącił się James. — My się w niedzielę zawsze ba-

wimy.

Trish westchnęła ciężko, wzniosła wzrok do sufitu.
— Tak, tak, wiem.
— Gdzie Sylvia? — zapytałem, rozglądając się po kuchni.
— Szykuje się do kościoła — poinformowała mnie Erika. — Zabiera Renatę na

sumę.

— Dzięki temu, że Sylvia pisze pracę na temat Renaty, masz znacznie mniej obo-

wiązków, prawda? — zauważył Charlie.

— Przecież się nie skarżę — odparowałem. — Mamy zgodę na nagrywanie roz-

mów?

— Rozmawiałam o tym z panem Rankinem — powiedziała Trish. — Prowadzi

kancelarię adwokacką. Nie widzi żadnych problemów z prawnego punktu widzenia.
Ale postawił jeden warunek.

background image

132

133

— Jaki?
— Jego zdaniem jeśli Sylvia chce być całkowicie w zgodzie z prawem, powinna uzy-

skać zgodę Renaty na nagrywanie tych rozmów.

— Pięknie!
— Rankin jest z tych, co to lubią stawiać kropkę nad i — stwierdziła Trish. — Ale

trzeba mu przyznać, że zwykle wygrywa sprawy.

— Sylvia już się zajęła najnowszym problemem — dorzucił James.
— Od razu zaproponowała Renacie, żeby potraktowały nagrywanie jako substytut

zapisywania rozmowy w notatniku, co najwyraźniej sprawia Renacie poważne proble-
my. — Uśmiechnął się lekko. — Trzeba jednak wspomnieć, że nie powiedziała jej całej
prawdy. Kiedy Sylvia nagrywała zgodę Renaty, magnetofon stał na widoku, ale nasza
podstępna współlokatorka nie wspomniała nic o ukrytym mikrofonie, który będzie wy-
chwytywał większość dziewczęcych zwierzeń.

— Czy takie postępowanie jest legalne? — zapytałem Trish.
— Przypuszczam, że niecałkowicie niezgodne z prawem — odparła. — Przecież

Sylvia nie będzie używała taśm jako dowodu w sądzie.

— Gdzie ukryłeś mikrofon? — spytałem Charliego.
— Ja go nigdzie nie ukrywałem — zastrzegł się gwałtownie. — Proponowałem

Sylvii pomoc, ale powiedziała, żebym trzymał łapy przy sobie. Musiałem ekranować
mikrofon z jednej strony. Jest dosyć czuły i stale wychwytywał bicie jej serca.

— Nie przypuszczam, żeby był powód ciągnąć ten temat — oznajmiła Trish.

— Panowie, idźcie sobie pooglądać telewizję albo zajmijcie się swoimi sprawami. Tu
nam przeszkadzacie.

Razem z Jamesem i Charliem przeszliśmy do salonu. Usiedliśmy sobie wygodnie

i popijaliśmy kawę, podczas gdy dziewczęta szykowały śniadanie.

— Czy ten magnetofon nie będzie Sylvii przeszkadzał? — spytałem Charliego.

— Jeśli na przykład dziewczęta wybiorą się poszaleć w sklepach i akurat wtedy Twink
powie coś ważnego, Sylvia może nie zdążyć jej nagrać.

— Czyś ty w ogóle słyszał o miniaturyzacji? — Charlie był jednocześnie zdumiony

i rozbawiony. — Istnieją magnetofony wielkości paczki papierosów, a mikrofon to plu-
skwa, rodzaj maleńkiego radiotransmitera. Stać mnie na wymyślenie czegoś lepszego,
ale chciała nagrywać już od zaraz, więc musiałem się śpieszyć i dałem jej bardzo pod-
stawowe wyposażenie.

— Przypuszczam, że jest jej wszystko jedno, byle działało — stwierdziłem.

Podrapałem się po nieogolonym podbródku. — Z początku nie byłem zachwycony jej
planami — wyznałem. — Nie podobało mi się, że zamierza wykorzystać Twink jako
temat pracy naukowej. Ale muszę przyznać, że w ten sposób mam znacznie mniej na
głowie. Nie dość, że Sylvia wozi Renatę co tydzień do kliniki, to jeszcze teraz zaczęła

background image

134

135

z nią chodzić do kościoła. Oczywiście jeśli uda jej się napisać tę pracę i w dodatku zdo-
być na jej podstawie stopień naukowy, to chyba będzie można uznać, że nie zrzucam na
nią zbyt wiele, prawda?

— Powtarzaj to sobie jak najczęściej — poradził mi James — a może któregoś dnia

uwierzysz.

¬ ¬ ¬

W tamtym czasie byliśmy już wszyscy dobrze urządzeni. Studenckie życie nie przy-

pomina porządnej roboty z wyraźnie określonym zakresem obowiązków. Ja na przy-
kład walczyłem z Johnem Miltonem, sprawdzałem prace pierwszoroczniaków i pilno-
wałem Twinkie. Wszystko naraz.

Niespodziewanie Twink w środę znowu się rozkleiła. Nie przyszła na wykład, więc

jak tylko pozbyłem się studentów, natychmiast pojechałem do Wallingford, do Mary.

— Znowu ją dopadły te cholerne koszmary — usłyszałem od razu w drzwiach.
— Zdawało mi się, że miała z nich powoli wyrastać.
— Jakoś nie zauważyłam. Dałam jej proszek nasenny, śpi jak zabita. Nie wspominaj

o tym bez potrzeby swojej miłej współlokatorce. Jeśli doniesie na mnie Fallonowi, roz-
pęta się piekło.

— Rzeczywiście, delikatnie mówiąc, nie byłby zachwycony. A jak ty się czujesz?

Wyglądasz, jakbyś miała wszystkiego dosyć. Może chcesz się spokojnie przespać? Będę
miał oko na Renatę.

— Nic mi nie jest, jakoś przeżyję. Zmieniły mi się dyżury w tym tygodniu, dziś

w nocy mam wolne.

— Na pewno nie chcesz pomocy?
— Dam sobie radę. Renata mówiła mi coś o jakimś nagrywaniu. O co chodzi?
— Wpadliśmy na ten pomysł w zeszłym tygodniu. — Wyjaśniłem wszystko na

temat nagrywania taśm za wiedzą Renaty. — Twink nie wie, że Sylvia ma stale pluskwę
przy sobie, ani nie zdaje sobie sprawy, że kopie tych nagrań będzie dostawał Fallon.

— Sprytnie — oceniła Mary. — Parę razy spotkałam się z odrzuceniem sprawy, bo

jakiś nadgorliwiec zainstalował pluskwy bez zgody sędziego.

— Robimy wszystko, żeby sprawa była legalna. No a poza tym dzięki temu, że Sylvia

wozi Twink w piątki do Lake Stevens, a w niedziele do kościoła, tobie i mnie jest znacz-
nie łatwiej.

— O, jak miło, że to zauważyłeś — stwierdziła Mary z chytrym uśmieszkiem. — Les

dzwonił do mnie w sobotę, stwierdził, że oboje z Ingą są zachwyceni twoją przyja-
ciółką.

— No proszę, w towarzystwie zawsze weselej! — Nagle wpadłem na genialny po-

mysł. — A niech to!

background image

134

135

— Co?
— Przyszło mi coś do głowy. Może dzięki nagrywaniu rozmów uda się nam odkryć

przyczynę tych koszmarów, które zatruwają Twink życie?

— Bardzo bym chciała. Przypuszczam, że gdybyśmy się tego dowiedzieli, Ren mo-

głaby całkiem wyzdrowieć. Co dokładnie wymyśliłeś?

— Następnym razem, kiedy Twink trafi się zły dzień, wstrzymaj się trochę z poda-

niem pigułki nasennej. Zamiast tego zadzwoń do mnie, a ja przywiozę tu Sylvię jak naj-
szybciej, żeby nagrała wszystko, co Twink powie.

— Nie mówi w takich momentach zbyt składnie. — Mary wyraźnie miała wątpli-

wości.

— Może być tak, że dla ciebie czy dla mnie jej słowa nie mają sensu, ale doktor

Fallon czegoś się w nich dopatrzy. Wystarczy, że Sylvia zjawi się tutaj z tym swoim ukry-
tym mikrofonem. Nagra całe zdarzenie, potem przekaże taśmę Fallonowi. To prawie
jakby był przy tym obecny, a kiedy pozna szczegóły, może zdoła ocenić, co tak irytuje
naszą małą.

— Cóż, chyba można uznać, że zapracowałeś dzisiaj na swój chleb codzienny głową

— uznała Mary. — Jeśli Fallon będzie mógł zostać świadkiem zdarzeń, choćby słucha-
jąc taśmy, może da radę zwalczyć te koszmary, a jeśli to się skończy, Ren będzie na pro-
stej drodze do wyzdrowienia.

— Warto spróbować. Obgadam to z Sylvią, a ona spyta Fallona o zdanie. Na pewno

dasz sobie radę? Jeśli chcesz, mogę zostać.

— Znikaj. Ren śpi jak zabita, nie potrzebuje niańki.

¬ ¬ ¬

Dotarłszy na stancję, zapukałem do Sylvii.
— Pan wzywał? — zapytała, otwierając drzwi.
— Twink znowu miała koszmary — powiedziałem.
— Mam do niej pojechać?
— Po co? Mary dała jej proszek nasenny, więc usłyszałabyś tylko chrapanie. Ale

przyszedł nam do głowy pewien plan, który przydałoby się omówić z doktorem
Fallonem.

— Zamieniam się w słuch — oznajmiła ze zdawkowym uśmiechem.
— Następnym razem, kiedy Twinkie znowu będzie miała odlot, Mary, zamiast

podawać jej proszek nasenny, zadzwoni do mnie. Razem skoczymy tam błyskawicz-
nie i nagrasz majaki Twink na taśmę. Jak dotąd mogliśmy powiedzieć Fallonowi tylko
tyle, że Twink miewa od czasu do czasu koszmary. Nie potrafiliśmy mu podać żadnych
szczegółów. Jeśli uda ci się wydobyć z Twink jakieś detale o snach, które ją tak prze-
śladują, Fallon może zdoła odkryć ich źródło i będzie wiedział, jak ją z nich wyleczyć,
może hipnozą, może jakimiś środkami uspokajającymi...

background image

136

137

— Wyjątkowo zgrabny pomysł — oceniła Sylvia. — Masz talent, chłopie.
— Nie przesadzajmy. Po prostu studiuję przypadek Twink już od lat. Obgadaliśmy

z Mary tę sprawę i naszym zdaniem uwolnienie Twinkie od koszmarów byłoby naj-
prawdopodobniej rozwiązaniem większości jej problemów.

— Sprawa jest raczej nieco bardziej złożona, ale i tak zrobilibyśmy ogromny krok

we właściwą stronę.

— Wobec tego warto spróbować. Pamiętaj, żeby zawsze mieć zapasowe baterie do

magnetofonu, bo koszmary pojawiają się bez uprzedzenia, musimy być gotowi w każ-
dej chwili.

¬ ¬ ¬

W czwartek Twink przyszła na wykład i wydawała się zupełnie normalna.

Umocniłem się w przekonaniu, że jeśli zdołamy ją uwolnić od tych przeklętych kosz-
marów, szybko wróci do zdrowia.

Zaczął mi się kończyć zapas desek na półki, więc w sobotę pojechaliśmy z Char-

liem do Everett, by znowu przeczesać skład odpadów. Teraz, kiedy już się przyzwycza-
iłem do tygodniowego rytmu, te „pracujące soboty” traktowałem właściwie jak dni wy-
poczynku.

Wróciwszy na stancję, chwyciłem za taśmę mierniczą oraz notes i poszedłem do

pokoju Trish, by spisać dokładne wymiary półek.

— Długo to potrwa? — spytała. — Nie lubię bałaganu.
— Pewnie dam radę je zrobić w ciągu jednego dnia, więc za tydzień będziesz miała

bałagan tylko przez sobotę — powiedziałem. — Twoje książki są prawie wszystkie ta-
kich samych formatów, czyli nie będzie dużo pasowania i robota pójdzie szybciej. Coś
ci podpowiem.

— Co takiego?
— Nie śpiesz się przy przekładaniu książek. Ułóż je pod ścianą w odpowiednim po-

rządku. Są nie tylko tych samych formatów, ale jeszcze w podobnych kolorach, a masz
ich sporo. Jeśli je pomieszasz, będziesz porządkowała przez miesiąc. Ja do dziś nie mogę
znaleźć paru tomów.

— Skorzystam z twojej rady.

¬ ¬ ¬

Egzaminy śródsemestralne zaczęły się na uniwersytecie trzeciego listopada, w po-

niedziałek. Starsi nauczyciele akademiccy zwykle z utęsknieniem czekają na ten tydzień,
ponieważ zaraz potem zauważalnie ubywa studentów pierwszego roku. Jeżeli kochany
tatuś dowiaduje się, że junior zmarnował półtora miesiąca, najczęściej zamyka ksią-
żeczkę czekową i radzi synowi marnotrawnemu, żeby poszukał sobie roboty.

background image

136

137

W środę uraczyłem pierwszoroczniaków moim ulubionym testem „Popraw błędy

gramatyczne w poniższych tekstach”. Taki test to typowe podkładanie świni, ale dzięki
niemu da się szybko wyodrębnić osoby niekompetentne, a poza tym łatwo wystawić
oceny.

Tego wieczoru przy kolacji Sylvia powiedziała mi, że w piątek wieczorem jest umó-

wiona na spotkanie z promotorem.

— Muszę przy okazji porozmawiać z nim o nagrywaniu Renaty — wyjaśniła.

— Chcę mieć pewność, że nie będzie miał żadnych obiekcji. Nagrywamy prawie każdą
rozmowę z psychicznym, u jakiego się pojawimy, ale ja nagrywam Renatę w prawdzi-
wym życiu, nie w zakładzie dla umysłowo chorych, więc chcę wyjaśnić tę sprawę od
razu na samym początku.

— Słusznie. Nie należy podejmować zbędnego ryzyka.
— Cieszę się, że się ze mną zgadzasz. Tak czy inaczej, w piątek po południu będę za-

jęta. Możesz za mnie pojechać z Renatą do kliniki?

— Jasne, nie ma sprawy. Ile mniej więcej godzin nagrałaś?
— Z piętnaście. Większość to rozmowy o niczym. Będę musiała je przesłuchać, żeby

wyłapać ciekawsze fragmenty.

— Nie zazdroszczę ci. To nie będzie łatwa praca.
— Miło mi, że zwróciłeś na to uwagę. Zyskałam dowód, że potrafisz myśleć.
— Postaraj się czasem być sympatyczna.

¬ ¬ ¬

W czwartek złapałem Twink tuż przed zajęciami i powiedziałem jej, że w tym tygo-

dniu na wizytę do doktora Fallona jedzie ze mną.

— Sylwia chora? — spytała wyraźnie zmartwiona.
— Nie, nie, nic z tych rzeczy. Musi pogadać z promotorem i tyle.
— Całe szczęście. Polubiłam ją. Dziewczyna ma czasem potrzebę obgadania spraw

z inną dziewczyną. Ty jesteś bardzo miły, ale do babskich pogaduszek się nie nadajesz.
Przynajmniej na razie.

— Będę nad tym pracował.
— Nie fatyguj się, Sylvia mi wystarczy. — Zaśmiała się lekko.
— O co chodzi?
— O nic — odparła z chytrym uśmieszkiem.

¬ ¬ ¬

W piątek rano wróciłem do propozycji pracy na temat „Proza Miltona a jego po-

ezja”. Nie wyglądało to jednak szczególnie interesująco. Milton mnie irytował, miałem

background image

138

139

nadzieję, że zdołam to ukryć. Nie chciałem sprawić przykrości profesorowi, ale tak czy
inaczej teokracja cromwellowskich purytanów w siedemnastym wieku coś mi mocno
trąciła dyktaturą, tak bardzo krytykowaną w dwudziestym. Wygląda na to, że są na tym
świecie rzeczy niezmienne, a walka o stwierdzenie, czyj Bóg jest lepszy, nie skończy się
nigdy.

Po zajęciach nigdzie się nie śpieszyłem, więc zadzwoniłem do Twink i zapropono-

wałem, żebyśmy pojechali do Everett od razu.

— Południowe korki jeszcze nam nie grożą, na miejscu wybierzemy się gdzieś na

lunch.

— Jak na prawdziwej randce? — zapytała tonem układnej panienki.
— Niech będzie.
— Ojej, nie mam się w co ubrać!
— Daj spokój.
— Już będę grzeczna — obiecała.
— Wiem, wiem.
Dzień był pochmurny i wietrzny, jak to jesienią, ale przynajmniej nie padało — na

razie. Zaparkowałem przed frontowym wejściem do domu Mary, ale poszedłem do tyl-
nych drzwi, żeby jej nie obudzić. Zastukałem lekko, Twink otworzyła prawie natych-
miast.

— Śpi? — spytałem szeptem.
— Jak dziecko — odparła Twink. — Zostawiłam jej kartkę.
— Dobra. To znikamy.
— Coś jesteś dzisiaj niespokojny.
Wzruszyłem ramionami.
— Pewnie uczulenie na egzaminy. Mówią, że po paru latach człowiek się przyzwy-

czaja. Weź płaszcz przeciwdeszczowy. Przypuszczam, że będzie padało.

— Tutaj? Niemożliwe. Co ty wygadujesz?
Udałem, że nie słyszę. Wsiedliśmy do samochodu. Poprowadziłem najpierw obok

kampusu, potem na międzystanową piątkę w kierunku północnym. Ruch już zamierał,
jechaliśmy bez kłopotów.

— Zawsze wszyscy są tacy zdenerwowani w czasie egzaminów śródsemestralnych?

— spytała Twinkie. — Przypomina mi to koniec świata.

— Jeszcze nie widziałaś próby generalnej w strojach galowych na tydzień przed eg-

zaminami końcowymi — odparłem. — Wtedy dopiero się zaczyna. Wszyscy są potwor-
nie drażliwi. Prawdopodobnie dlatego że połowa studentów funkcjonuje na dopala-
czach.

— Naprawdę warto je brać?
— Stanowczo nie. Owszem, trzymają człowieka na nogach, ale drugiego czy trze-

ciego dnia coraz trudniej myśleć.

background image

138

139

Roześmiała się.
— Skąd ja to znam! Czy naprawdę cały świat jedzie na prochach?
— Drzewa chyba nie.
— Chodziło mi o ludzi. Na wszystko są pigułki! Proszki na uspokojenie i proszki na

pobudzenie. Na każde życzenie znajdzie się tabletka. Świat normalnych ludzi niewiele
się różni od świata wariatów. Wszyscy żyjemy na pigułkowej diecie.

— Istnieje pewna drobna różnica. Wariaci popijają proszki wodą, a my, normalni,

alkoholem.

— Chyba trudno po czymś takim rozsądnie myśleć.
— Fakt, trudno. Niestety, niektórzy odczuwają wówczas nieodpartą chęć, by siąść za

kółko i gnać do Idaho sto osiemdziesiąt na godzinę.

— Wariaci tego nie robią.
— Pewnie mają więcej rozsądku.
— Może dlatego zakłady dla umysłowo chorych czasami nazywa się azylem. Tylko

w takich miejscach biedne świry mogą się schronić przed strasznymi normalnymi.

— Nie moja działka. Podyskutuj o tym z doktorem Fallonem.

¬ ¬ ¬

Doktor Fallon wyglądał na rozczarowanego nieobecnością Sylvii. Zdaje się, że na-

prawdę bardzo chciał posłuchać przygotowywanych przez nią taśm.

Wziąłem go na stronę i zapoznałem z planem wymyślonym na wypadek następ-

nego ataku koszmarów.

— O tak, taka taśma bardzo by się przydała — stwierdził entuzjastycznie.
— Tak właśnie przypuszczałem.

¬ ¬ ¬

Po sesji z doktorem Fallonem zajrzeliśmy do rodziców Twink i zostaliśmy na kola-

cji.

W czasie gdy Twink z Ingą szykowały jedzenie, Les Greenleaf i ja pogadaliśmy

chwilę od serca.

— Mark, czy masz pewność, że z Renatą nie dzieje się nic złego? — zapytał mnie

tonem pełnym niepokoju.

— Zwykle wszystko jest w porządku, szefie — stwierdziłem zgodnie z prawdą.

— Od czasu do czasu miewa koszmary, ale chyba znaleźliśmy sposób, żeby spróbować
ją od nich uwolnić.

— Tak?

background image

140

141

Opowiedziałem mu o planie nagrania Twink po następnym ataku koszmarów.
— Miałem nadzieję, że powoli zaczną jej mijać — westchnął.
— Nadal się pojawiają. Nie bardzo często, ale ją eliminują z normalnego życia co

najmniej na jeden dzień. Doktor Fallon uważa chyba, że te sny są dla niej ostatnią prze-
szkodą na drodze do odzyskania zdrowia. Wydaje mi się, że kiedy sobie z nimi poradzi-
my, Twink będzie sobą.

— Mam nadzieję.
— Nie pan jeden, szefie. Wspiera ją jeszcze paru przyjaciół.
Po kolacji wróciliśmy do Seattle. Jak tylko wyjechaliśmy na międzystanową, Twink

zasnęła.

Około dziesiątej zaparkowałem przed domem Mary.
— Jesteśmy na miejscu, mała — powiedziałem, lekko dotykając ramienia Twinkie.
— Zdrzemnęłam się?
— Przespałaś całą drogę. Strasznie chrapiesz.
— Ja nie chrapię!
— Założysz się?
Odprowadziłem ją do drzwi, a potem wróciłem na stancję i położyłem się spać.

¬ ¬ ¬

W sobotę rano poszedłem do swojego miniwarsztatu w piwnicy i ostatni raz pola-

kierowałem półki do pokoju Trish. Właściwie byłem już pewien, że zdążę skończyć ro-
botę w ciągu jednego dnia.

Kiedy zabrałem się do działań na górze, Trish zaglądała do pokoju od czasu do

czasu, ale w zasadzie starała się nie przeszkadzać. Około południa byłem bliżej końca
niż początku, a ją chyba pokonała ciekawość, bo usiadła za biurkiem i przyglądała się,
co robię.

— Nie byłam pewna, czy to dobry pomysł — przyznała się w pewnej chwili — ale

teraz widzę, że faktycznie jest lepiej. Jak się tu wprowadziłyśmy, miałyśmy zamiar zrobić
szybki remont i natychmiast sprzedać dom. Teraz już nie jestem taka pewna... Niedługo
skończymy studia i wyprowadzimy się stąd, ale może upoważnimy kogoś do opieki nad
domem, nie będziemy go sprzedawać? W ten sposób ciotka Grace miałaby źródło sta-
łych dochodów.

— Pod warunkiem że się nie uwikłacie znowu w kontakty z rozrywkową mło-

dzieżą.

— Studenci ostatniego roku nie są już tak chętni do zabawy. Widzę, że nie zdajesz

sobie sprawy z tego, co się wokół dzieje. Nasz dom zyskał sobie doskonałą reputację.
Ludzie często pytają o wolne miejsce. Mało która stancja może zaoferować ciszę i spo-
kój.

background image

140

141

— Tyle że opinia o domu mogła powstać dzięki ludziom, którzy tu teraz mieszkają

— zasugerowałem. — Dopasowaliśmy się, co tu kryć.

— Masz rację — przyznała. — Od początku dobrze się rozumieliśmy. Prawie jak

w rodzinie.

— Rzeczywiście, mamusiujecie mi bez przerwy.
— Mamusiujemy?
— Wybacz. Twinkie wymyśliła to słowo. Kiedy któregoś razu użalałem się nad sobą,

zagroziła, że będzie mi mamusiować.

— Czasami dziwacznie się zachowuje.
— Normalna rzecz, przecież dopiero co wyszła z domu wariatów.
— Dziwne, ale właśnie dzięki niej się tak zżyliśmy, prawda? Wszyscy chcemy się

Renatą opiekować.

— Wygląda na to, że można się od niej uzależnić. Wystarczy, że dziewczyna spojrzy

na biedną, niewinną ofiarę i przepadło! — Zmierzyłem półki uważnym spojrzeniem.
— Prawie gotowe. Chyba skończę przed kolacją. A jak mnie ładnie poprosisz, pomogę
ci ustawiać książki.

— Musiałeś mi o tym przypomnieć, nie mogłeś sobie odmówić tej przyjemności,

co? — wytknęła mi z ciężkim westchnieniem.

¬ ¬ ¬

W poniedziałek udało mi się przebrnąć przez ocenianie testów śródsemestral-

nych moich pierwszoroczniaków. Czas mijał szybko. Czekały nas ferie z okazji Dnia
Dziękczynienia. Semestr jesienny jest naszpikowany różnymi feriami i szczególnymi
wydarzeniami. Zmieniła się pogoda, rześka przejrzysta jesień przegnała ponury smutek
zalegający nad zatoką Puget co roku, poczynając od dnia Święta Pracy.

Większość uwagi skoncentrowałem w tym tygodniu na Miltonie, brnąc mozolnie

przez jego „De Doctrina Christiana”, przy czym czytałem tłumaczenie, a nie łaciński
oryginał. Przyznaję, trochę mi kością w gardle staje jego bezkrytyczna akceptacja prze-
znaczenia. Przecież to najprostsza droga do usprawiedliwiania najgorszych zachowań
— i tak właśnie ta koncepcja była wykorzystywana przez całe wieki. Jednak w chwi-
li, gdy przestałem się tym denerwować, dostrzegłem wiele analogii pomiędzy tą pracą
a „Rajem utraconym”, na które znacznie szybciej niż ja zwracali uwagę studenci. Ciężka
to była harówa, ale poddałem się dopiero w środę wieczorem. Odłożyłem na bok wiel-
kie dzieło i poszedłem spać.

background image

142

¬ ¬ ¬

Trochę się zjeżyłem, kiedy w czwartek rano Charlie obudził mnie wiadomością, że

jest do mnie telefon.

Narzuciłem coś na siebie i zwlokłem się na dół do salonu, gdzie stał telefon.
— Tak? — odezwałem się zdawkowo.
— Mark? — Usłyszałem głos Mary.
— To ja. Co się stało?
— Przyjeżdżaj. Zabierz ze sobą tę dziewczynę z magnetofonem. Ren ma kłopoty.
— Zaraz będziemy. — Rzuciłem słuchawkę na widełki. — Sylvia! — wrzasnąłem.
— Co to za alarm?! — zawołał z kuchni Charlie.
— Twinkie znowu ma kłopoty. Gdzie jest Sylvia, do diabła!
— Ubiera się — powiedziała Trish.
— Niech się pośpieszy. — Pognałem na górę, wciągnąłem skarpetki, włożyłem buty,

chwyciłem płaszcz i minutę później byłem znowu na dole.

Sylvia wyglądała na lekko nieprzytomną, ale była gotowa do wyjścia.
— Mary powiedziała coś konkretnego? — spytała, gdy pędziliśmy do samochodu.
— Nic. Będziemy musieli improwizować. Przypuszczam, że lepiej nie naciskać

Twink tym razem. Wystarczy, jeśli ją nagramy.

— Chyba masz rację. Niech doktor Fallon decyduje, co robić.
Droga zajęła nam dosłownie pięć minut, drzwi frontowe były otwarte. Usłyszeliśmy

Twink natychmiast, jak tylko wysiedliśmy z samochodu. Było znacznie gorzej, niż się
spodziewałem. Używane przez Mary określenie „zły dzień” stanowczo nie odzwiercie-
dlało tych koszmarnych dźwięków. Twink krzyczała, wrzeszczała, wydawała z siebie
zwierzęce ryki.

Poprowadziłem Sylvię prosto do sypialni Twinkie. Mary była jeszcze w mundurze,

trzymała rozhisteryzowaną dziewczynę w ramionach, kołysała ją jak małego dzieciaka.

— Dzięki Bogu, żeście przyjechali! — wykrzyknęła. — Jest wyjątkowo źle. I chyba

będzie jeszcze gorzej.

— Dawno wróciłaś do domu? — spytałem.
— Jakieś pół godziny temu. Wtedy jeszcze nic się nie działo.
— Markie! — krzyknęła Twink. Zaczęła wyrywać się Mary, błagalnie wyciągała do

mnie ręce. — Jesteś nam potrzebny!

Liczba mnoga. Aż mi ciarki przeszły po grzbiecie. Ostatni raz słyszałem to od niej,

kiedy jeszcze żyła Regina.

— No, idź! — Sylvia pchnęła mnie lekko. — Rusz się!
Podszedłem do łóżka i delikatnie przejąłem od Mary szlochającą dziewczynę.

Objąłem ją, mocno przytuliłem, zacząłem kołysać.

background image

142

— Zrób coś, Mark, niech to się wreszcie skończy — poprosiła. — Znów się zaczyna

wilczy skowyt. Błagam, niech one przestaną.

Jeszcze wilki do kompletu. Nie miałem bladego pojęcia, co to właściwie ma zna-

czyć.

— Krew! — jęknęła przerażona. — Jestem umazana krwią! Cała we krwi!

— Wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz. — Zimno mi — odezwała się ciszej. — Strasznie
zimna woda!

A potem raptownie zbliżyła wargi do mojego ucha i zaczęła gorączkowo szeptać

— ale mówiła w języku, którego nie rozumiałem.

background image

144

145

Rozdział 12

Moim zdaniem czas z tym skończyć — uznała Mary niewesoło, kiedy Twink

jakiś czas szeptała mi w ucho w języku bliźniąt. — Podam jej proszek nasenny.

— Zaczekajmy jeszcze trochę — poprosiła Sylvia. — Może powie coś jeszcze, jeśli

po prostu... — nie dokończyła zdania.

— Już nic się nie da zrozumieć — powiedziała Mary. — Jak zacznie po swojemu,

tak już gada, aż zaśnie, tyle że zaśnie nieprędko, a o północy będzie ją słychać w Taco-
ma. Przechodziłyśmy już przez to, stąd wiem, co będzie dalej. Najwyższy czas położyć
ją spać.

— Mary ma rację — stwierdziłem. — Nie możemy dopuścić, żeby stan Twink się

pogorszył.

Sylvia westchnęła ciężko.
— To prawda — przyznała z żalem. — Gdyby jeszcze mówiła po angielsku, może

dałoby się odkryć źródło problemu.

— Obawiam się, że nic z tego nie będzie — powiedziała Mary. — Dam jej proszek

nasenny. Nie usłyszycie już nic sensownego. — Poszła do łazienki, chwilę później wró-
ciła z niewielką pigułką i szklanką wody. — Otwórz usta, Ren — odezwała się cicho.

Twink posłusznie otworzyła usta, a wówczas Mary położyła jej pigułkę na języku.
— Popij.
Odniosłem wrażenie, że Twink przyjęła lekarstwo z ulgą.
Po jakichś dziesięciu minutach zaczęło działać. Twinkie szeptała coraz wolniej, aż

wreszcie barbiturany ją wyciszyły. Po krótkiej chwili zasnęła.

— Pomóż mi ją rozebrać i położyć — zwróciła się Mary do Sylvii.
Oddałem Twink w ręce pań i wyszedłem z pokoju. Byłem wstrząśnięty tym, co

przed chwilą zobaczyłem. Stwierdzenie, że Twink miewała „złe dni”, było dużym niedo-
powiedzeniem. Nie spodziewałem się tak gwałtownej reakcji.

— Czy to zawsze wygląda tak samo? — spytała Sylvia, gdy razem z Mary wyszły

z sypialni.

background image

144

145

— Nie, nie zawsze — odparła Mary. — Za każdym razem jest trochę inaczej.

Czasami przechodzi na ten dziwaczny język jeszcze przed moim powrotem do domu.
Nie zauważyłam żadnej reguły.

— Dziwne... — zastanowiła się Sylvia, zmarszczywszy brwi. — Przy takich dolegli-

wościach chorzy zwykle powtarzają identyczny wzorzec.

— Niektóre elementy się powtarzają — przyznała Mary. — Zawsze mówi o wilkach,

o krwi i zimnej wodzie.

— Fragment o krwi wydaje się zrozumiały — oceniła Sylvia. — Koszmary senne

są prawie na pewno związane ze śmiercią Reginy. W stanie pełnej świadomości Renata
nic nie pamięta, natomiast na poziomie podświadomości dostaje od mózgu informa-
cję o siostrze bliźniaczce i o tym, co się z nią stało. Ta wiedza uzewnętrznia się w po-
staci koszmarów.

— Czy to znaczy, że Twink ciągle od nowa przeżywa tamtą noc? — zapytałem.
— Prawdopodobnie. Tyle że tego nie rozumie. Sny zawsze są pełne symboli. Część

z nich nie ma żadnego znaczenia. Krew to zapewne rzeczywiście krew, ale już wilki
i zimna woda mogą oznaczać coś zupełnie innego. Doktor Fallon pewnie umiałby po-
wiedzieć coś więcej. Dłuższy czas obserwował Renatę w sanatorium, więc może dałby
radę złamać ten szyfr. — Poklepała swoją torebkę. — Ta taśma jest na wagę złota. Do
tej pory mogliśmy doktorowi Fallonowi przedstawić tylko niezbyt szczegółowy opis
tego, co Renata mówi w czasie takich incydentów. Taśma natomiast pozwoli mu usły-
szeć każde słowo. Mark, wybrałbyś się jutro z nami? Znasz Renatę lepiej niż my, więc na
pewno rozumiesz z tego wszystkiego znacznie więcej niż ja.

— Sylvia ma rację — zauważyła Mary. — Może to być ten przełom, na który dok-

tor Fallon czeka.

— Chyba tak — zgodziłem się. — Pojedziemy tam wcześniej niż zwykle. Mam prze-

czucie, że Fallon będzie chciał mieć więcej niż godzinę na uporządkowanie tych spraw.

¬ ¬ ¬

Nie potrafiłem tego dnia wziąć się do jakiejkolwiek roboty. Mary zawsze określała

kłopoty Twink mianem „złego dnia”, ale teraz, kiedy zobaczyłem, jak to wygląda, nie
potrafiłem sobie wyobrazić, jakim cudem dziewczyna dochodzi do siebie tak szybko.
Najwyraźniej była silniejsza, niż nam się wydawało.

Tego wieczoru na stancji obgadaliśmy najnowsze wydarzenia. Sylvia puściła nam

nagranie z taśmy.

— Biedactwo — użaliła się Erika. — Inne „złe dni” wyglądały podobnie?
— Mary twierdzi, że w zasadzie poznaliśmy standard — powiedziała Sylvia.

— Zobaczymy, czy jutro Renata będzie w formie. Do tej pory zawsze odzyskiwała siły
do następnego dnia.

background image

146

147

— Jeżeli po czymś takim dojdzie do siebie w ciągu dwudziestu czterech godzin, to

jest twarda jak stal — zauważył Charlie.

— Aha, Eriko — odezwał się James — muszę w tym tygodniu błagać o zwolnie-

nie z sobotnich obowiązków. Odbieram z lotniska syna przyjaciela i odstawiam go do
domu. Zdarzyła mu się pilna sprawa rodzinna.

— Coś poważnego?
— Miejmy nadzieję, że nie. Jego matka znalazła się w szpitalu. Mieszkają w Everett,

a chłopak studiuje prawo na Harvardzie. Obiecałem go przetransportować, jak przy-
leci.

— Wyjeżdża z Harvardu w środku jesiennych egzaminów? — spytała Trish z nie-

dowierzaniem. — Strasznie ryzykuje.

— Nie dopytywałem się o szczegóły — przyznał James — ale podejrzewam, że dzie-

kan nagnie kilka reguł, by Andrew mógł załatwić swoje sprawy. Ten młodziak nazywa
się Andrew Perry. Na studiach radzi sobie doskonale. Nie można zapominać, że jest
czarnoskóry, więc na Harvardzie nikt nie będzie robił wokół sprawy wielkiego szumu.
Andrew nadrobi zaległości po powrocie.

— A co się dzieje z jego matką? — spytała Erika.
— Nowotwór jajników — odparł James. — Lekarze w Everett uważają, że zdążyli

z interwencją na czas, ale w takich sprawach nigdy nie ma pewności.

¬ ¬ ¬

W piątek z samego rana poszedłem na seminarium o Milionie. Kiedy wróciłem na

stancję, Sylvia już na mnie czekała.

— Wszystko gotowe — oznajmiła. — Doktor Fallon chce, żeby Mary też wpadła.

Była przy każdym nawrocie koszmarów, dlatego wie o nich więcej niż ty czy ja. Wy
dwoje macie przyjechać do niego wcześniej i wziąć ze sobą taśmę. Chciałby znać szcze-
góły, zanim przywiozę Renatę. Zabiorę ja na wyprawę po sklepach, trochę się powłó-
czymy, a wy w tym czasie powiecie mu wszystko, co wiecie. Potem znikniecie, zanim
Renata zjawi się na spotkaniu, bo doktor Fallon nie chce, żeby się zorientowała, co ro-
bimy.

— Bawimy się w szpiegów?
— Niezupełnie. Po prostu nie powinna odnieść wrażenia, że jest pod stałą opieką.

Jeśli się zorientuje, może się zamknąć w sobie, a wtedy będzie nam znacznie trudniej.

— Albo zacznie odpowiadać na jego pytania w języku bliźniaczek — dodałem.

— Mam przeczucie, że doktor wyszedłby z siebie, gdyby mu to zrobiła.

— Dzwoniłam już do Mary i wszystko umówiłam. Najpierw ja przyjdę po Renatę

i zabiorę ją na babską wyprawę. Powłóczymy się jakiś czas gdzieś w okolicach Northgate

background image

146

147

Mall, dopiero potem pojedziemy do kliniki. Ty zabierzesz Mary jakieś dziesięć minut po
moim wyjściu z Twinkie. Będziecie mieli mnóstwo czasu, żeby opowiedzieć Fallonowi,
co się wczoraj działo, i na czas wynieść się z jego gabinetu. Doktor chce, żeby wszystko
wyglądało jak zwykle. Ot, codzienna rutyna.

Sylvia była słodka, ale miała przykrą zdolność do zbędnego wykładania kawy na

ławę. Dałem jej piętnaście minut na zabranie Twink, potem ruszyłem po Mary.

— Jak myślisz, czy Fallon wciąż jest na mnie cięty za te pigułki nasenne? — spytała

już na autostradzie.

— Ostatnio nic od niego nie słyszałem na ten temat. Pewnie w końcu zdał sobie

sprawę, że nie faszerujesz nimi Twinkie co pięć minut.

— Mam zamiar poruszyć ten temat. Sama nie wiem dlaczego, ale ludzie, którzy

traktują mnie jak głupią, trochę mnie irytują.

— Jesteś wyraźnie przewrażliwiona — zażartowałem.
— Nie ma ludzi doskonałych — odparła gorzko.
Lubiliśmy się z Mary od zawsze. Twarda z niej była sztuka, ale pewnie takiej właśnie

opiekunki potrzebowała Twink.

Około wpół do jedenastej weszliśmy do gabinetu doktora Fallona.
— To jest ciotka Twink, Mary Greenleaf — przedstawiłem ją doktorowi.
— Miło mi wreszcie panią poznać.
— Powinniśmy byli spotkać się wcześniej — przyznała. — Mark ma taśmę, którą

Sylvia nagrała wczoraj. Chce pan ją przesłuchać, zanim przejdziemy do rzeczy?

— Może najpierw opowiedziałaby mi pani, co się działo, kiedy wróciła pani do

domu — poprosił doktor Fallon.

— To samo co w inne złe dni — odparła Mary. — Zdarzało się to już na tyle czę-

sto, że nie byłam szczególnie zaskoczona. Wróciłam z pracy mniej więcej za piętnaście
ósma. Usłyszałam Ren, jak tylko otworzyłam drzwi. Wiedziałam, co się dzieje, więc od
razu zadzwoniłam do Marka. Potem poszłam do jej sypialni. Zwykle, kiedy po powrocie
z pracy zastaję ją w takim stanie, daję jej proszek nasenny. Wiem, że panu się ten pomysł
nie podoba, ale naprawdę wiem, co robię. Widziałam w życiu wystarczająco wielu ludzi
ogarniętych histerią, by wiedzieć, że jeśli się ich nie uspokoi, skutki mogą być znacznie
poważniejsze. Zazwyczaj potrzebny jest naprawdę silny środek, żeby taką osobę wycią-
gnąć z kryzysu. Aha, a na taśmie nie ma nic nowego w porównaniu z poprzednimi na-
padami. W takie dni, kiedy po powrocie do domu zastaję Ren w trakcie ataku histerii,
zawsze słyszę o wilczym skowycie, krwi i zimnej wodzie. A potem Ren zaczyna mówić
w swoim języku. Nie pozwalam jej trwać w tym stanie długo. Im dłużej zwlekam z po-
daniem sedatywu, tym dłużej trwa, nim zacznie działać. — Spojrzała Fallonowi prosto
w oczy. — Jestem policjantką, więc mam dostęp do silnych środków. Od czasu do czasu
miewamy do czynienia z zatrzymanymi zachowującymi się agresywnie.

background image

148

149

— Czy uspokajanie ich sedatywem jest legalne?
— Nie chwalimy się tym na prawo i lewo, a w sądzie sprawa nie wypływa często.

Owszem, istnieją inne wyjścia, ale są to metody bardziej bezpośrednie i niezbyt przy-
jemne. Jeśli w dodatku dojdzie do złamania jakiejś kości w czasie uciszania agresyw-
nego pojmanego, obywatele się denerwują, robi się szum na temat brutalnych metod
działania policji. A porządny środek uspokajający załatwia sprawę, nie robiąc nikomu
krzywdy.

— W jakimś sensie stosujemy te same procedury — przyznał Fallon.
— To prawda. Zwłaszcza od czasu, gdy przestaliście przykuwać pacjentów łań-

cuchami do ściany. Tak czy inaczej ataki koszmarów Ren zwykle wyglądają podob-
nie. Widziałam je już tyle razy, że wiem, na jakim etapie zastaję ją po powrocie z pracy.
Najpierw zaczyna bredzić o wilczym skowycie, potem żali się, że jest cała umazana we
krwi, aż wreszcie jęczy, że woda jest strasznie zimna. Potem przechodzi na język, który
wymyśliły z Reginą, kiedy były dziećmi.

— Czy zwraca się w tym języku do pani?
— Nie przypuszczam. Odnoszę wrażenie, że mówi do Reginy.
— Sylvia jest przekonana, że koszmary Twink są powrotem do nocy, gdy zamor-

dowano Reginę — dorzuciłem. — Najwyraźniej Twink będzie do niej wracała, aż ktoś
znajdzie sposób, żeby te wspomnienia wymazać.

— Raczej nie do tego dążymy — sprzeciwił się Fallon. — Te traumatyczne wspo-

mnienia usiłują przedostać się do świadomości. Jeśli je zdusimy, zostaną w podświa-
domości i wcześniej czy później wrócą. Jeśli dojdzie do tego za dziesięć lat, skończy się
prawdziwą katastrofą. Widziałem już takie przypadki, zwykle pacjent zmieniał się w ro-
ślinę i zostawał stałym klientem jakiejś instytucji opiekuńczej.

— To byłoby zwycięstwo ciemnej strony osobowości Twink, prawda?
— Z całą pewnością — zgodził się zasępiony. Podniósł wzrok na Mary. — Jak

Renata zachowywała się dziś rano? — spytał.

— W zasadzie tak samo jak co dzień. Zwykle następnego dnia po ataku koszmarów

robi wrażenie trochę mało poważnej. Jest milutka, kochana i słodziutka, do rany przy-
łóż. Potem się uspokaja i przez tydzień czy dwa zachowuje całkiem normalnie. Aż przy-
chodzi kolejny atak i wszystko powtarza się od początku. Po pierwszych dwóch razach
przyszło mi do głowy, że może nawroty koszmarów są w jakiś sposób związane z jej na-
turalnym cyklem fizjologicznym, ale tak nie jest.

— Posłuchajmy tej taśmy — poprosił. — Chciałbym raz przesłuchać ją dokładnie

od początku do końca bez przerwy. Potem puścicie mi ją państwo po kawałku, opowia-
dając, co Renata robi w danym momencie.

background image

148

149

¬ ¬ ¬

Wróciliśmy do Seattle około wpół do drugiej. Podrzuciłem Mary do domu, poje-

chałem na stancję i do wieczora walczyłem z Miltonem. Pogodziłem się już ze świado-
mością, że w najlepszym razie uda mi się wyprodukować absolutnie przyziemne wypo-
ciny. Byłem w takiej samej sytuacji, kiedy przed maturą borykałem się ze Spenserem.
Niektórzy pisarze, najczęściej poeci, po prostu mi nie odpowiadają i już.

Około czwartej na piętro dotarł Charlie.
— Rzeźnik znowu zabił! — obwieścił głośno.
— Fantastycznie! — ucieszyłem się razem z nim. — Chorował czy co? Przecież od

Gas Works Park minęły chyba ze trzy tygodnie?

— Może pojechał na wakacje. Na przykład do Disneylandu.
— Gdzie jest nowy trup?
— Daleko na południe, w Des Moines.
— Rzeźnik wyniósł się do stanu Iowa?
— Nie, nie, mamy Des Moines tutaj, w zachodniej części powiatu Kent, obok stano-

wego parku Saltwater.

— W życiu nie słyszałem o tym parku. Czy to jeden z tych skwerów wciśniętych

między ulice?

— Wręcz przeciwnie. Jest duży, przylega do zatoki Puget. Na północ od drogi fede-

ralnej, dlatego więcej tam ludzi z powiatu Pierce niż z Seattle.

— To daleko stąd?
— Jakieś czterdzieści kilometrów. Na pewno nie w granicach pieszej wycieczki.
— Nasz nożownik wyraźnie się rozwija. I zmienia czas akcji. Dotąd nie atakował

w piątek.

— On nie zabił dzisiaj. Park jest duży, o tej porze roku mało kto się tam kręci.

Ciało zdążyło dobrze ostygnąć. Potrwa jeszcze trochę, zanim lekarze określą czas
zgonu. Ludzie z mediów nie mówią o niczym innym, tylko o zmianie obszaru działania
Rzeźnika. A moim zdaniem te przenosiny świadczą tylko o tym, że Rzeźnikowi coraz
trudniej znaleźć ofiarę w północnym Seattle. Wszyscy w tej części miasta omijają parki
szerokim łukiem, zwłaszcza po zachodzie słońca. No i trzeba przyznać, roi się w nich
od gliniarzy. Trudno się poświęcić pracy artystycznej, kiedy za każdym drzewem czyha
glina.

— Znają już tożsamość ofiary?
— Gliny nie puszczają pary z ust. Ale Bob pewnie wie. Założę się, że to kolejny nie-

bieski ptaszek. Telewizja przeprowadziła wywiad z jakimś sierżantem z tamtego okrę-
gu, nie był szczególnie przejęty. Gdyby Rzeźnik zamordował prezesa banku, na ekranie
wystąpiłby bardzo podekscytowany gliniarz wysokiego stopnia.

background image

150

151

— Tym razem Rzeźnik działał poza terenem Boba?
— Nie szkodzi. Bob i tak wie wszystko.

¬ ¬ ¬

Dziewczęta wyraźnie odetchnęły, dowiedziawszy się, że nasz lokalny rzezimieszek

przeniósł się w inną okolicę, więc przy kolacji panował swobodniejszy nastrój.

Podjedliśmy, a wtedy Charlie i ja wybraliśmy się Pod Zieloną Latarnię. James nie

dotrzymał nam tym razem towarzystwa, bo w sobotę o wpół do czwartej nad ranem
miał odbierać z lotniska swojego młodego przyjaciela, studenta Harvardu.

Bob West siedział już przy dyskretnym stoliku na tyłach.
— Co tak późno, chłopcy? — spytał nas na powitanie.
— Zatrzymała nas pora karmienia — poinformował go Charlie. — Dziewczęta

bardzo nie lubią zmian w rozkładzie jazdy. Co słychać na temat najnowszego morder-
stwa?

Bob wzruszył ramionami.
— Ofiarą jest kolejny oprych z dość bogatą kartoteką zawierającą ciekawy przekrój

drobniejszych przestępstw i wykroczeń. Nazywał się Phillip Cassinelli, ale nie zacznij-
cie podskakiwać i wykrzykiwać: „Mafia!”. Nie ta klasa. W większości wypadków aresz-
towano go za drobne kradzieże w sklepach i włamania do samochodów.

— Trudno go nazwać zbrodniarzem — zauważyłem.
— Słuszna uwaga — zgodził się Bob. — Marzy mi się, żeby nieszczęśni reporterzy

znaleźli sobie inną sensację. Nasze dowództwo zamierza stworzyć oddział specjalny,
a ponieważ byłem zaangażowany w śledztwo przy okazji dwóch zbrodni popełnionych
w tej części miasta, pewnie się nie wywinę od wcielenia do tej grupy. „Oddział specjal-
ny” brzmi dumnie, a to tylko inna forma niwelowania szkód. Ma to robić wrażenie, że
wpadliśmy na jakiś ślad, ale w rzeczywistości będzie tylko trzymać dziennikarzy na dy-
stans.

Nie miał uszczęśliwionej miny.

¬ ¬ ¬

W sobotę rano przystąpiłem do operacji pod kryptonimem „Półki w pokoju Sylvii”,

co jej specjalnie nie uszczęśliwiło. Była w trakcie odsłuchiwania nagranych na taśmy
rozmów z Twinkie i wyraźnie jej przeszkadzałem.

— Włóż słuchawki — poradziłem. — Nie będziesz słyszała, jak przeklinam.
Czas jakiś jeszcze burczała coś niezadowolona, ale wreszcie poddała się i postąpiła

zgodnie z radą.

background image

150

151

Robota szybko posuwała się naprzód, wczesnym popołudniem zacząłem widzieć

koniec.

— Mark, możesz mi poświęcić chwilkę? — spytała Sylvia, akurat gdy mocowałem

najwyższą półkę.

— Jasne, i tak przyda mi się przerwa. W czym rzecz?
— Odkryłam coś dziwnego. Wyobraź sobie, że głos Renaty zmienia się w trakcie na-

grania. Tam gdzie jest dużo materiału, nie słychać tego od razu, ale tam gdzie wykaso-
wałam wszystkie babskie plotki, różnicę słychać bardzo wyraźnie.

— Robisz zbitkę z kilku dni nagrań? — upewniłem się.
— Jasne. Często gadamy o niczym, teraz właśnie to powycinałam, zostawiłam tylko

fragmenty z ważnymi informacjami. Zwykle Renata ma jasny głos, prawie dziewczęcy.
Od czasu do czasu staje się on głębszy, wibrujący.

— Nie przywiązywałbym do tego większej wagi. Mało kto ma zawsze taki sam

głos, zwłaszcza w tym deszczowym mieście. Barometr skacze w dół i w górę jak jo-jo
i prawie każdy albo właśnie wychodzi z przeziębienia, albo dopiero co się przeziębił.
Wilgotność wykracza poza każdą znaną ludzkości skalę. Te zmiany głosu mogą być spo-
wodowane pogodą. Może obgadaj to z Eriką, zanim rozdmuchasz sprawę?

— Może powinnam. — Roześmiała się ponuro. — Niewiele brakowało, a znowu

bym się uczepiła rozszczepienia osobowości. Jeśli to tylko skutek zmian pogody, głupio
by wyszło. Dzięki za podpowiedz.

— Nie ma sprawy, słonko, czego się nie robi dla przyjaciół. Jesteśmy moralnie zobo-

wiązani do wzajemnej pomocy.

— Jeśli ty się nie zdradzisz przed Trish, ja też tego nie zrobię.
— Jedziesz jutro z Twink do kościoła?
— Chyba tak. Nie poszła do spowiedzi, ale na mszę raczej pojedziemy. Renata bar-

dzo się przywiązała do ojca O’Donnella. Może dlatego że on tak śmiesznie mówi z ir-
landzkim akcentem.

— Pozdrówcie go ode mnie.
— Próbował cię nawrócić?
— Jak dotąd nie. Po prostu się polubiliśmy. — Skończyłem wkręcać haki trzymające

najwyższą półkę. — Słonko, twój pokój znów należy do ciebie — oznajmiłem.

— Jakim cudem mam ustawić książki na tej najwyższej półce? — zapytała.
— Jedz dużo płatków kukurydzianych, to może urośniesz.
— Spadaj!
— Nie musisz korzystać z najwyższych półek. Ustaw tam pluszowe misie i lalki

Barbie, a książki na niższych. Ja jestem tylko robol od stolarki. Układanie rzeczy na pół-
kach to twoje zadanie.

background image

152

153

¬ ¬ ¬

W niedzielę, nie wiedzieć czemu, obudziłem się dosyć wcześnie, a kiedy zszedłem na

parter, w kąciku śniadaniowym zastałem Erikę popijającą kawę nad gazetą. Odruchowo
wstała i nalała mi kubek smolistej używki.

— Erika, potrafię to zrobić sam. Nie musisz się zrywać na równe nogi, jak tylko po-

jawię się w zasięgu wzroku.

— Ciii...! — wróciła na miejsce i pchnęła w moją stronę tytułową stronę gazety.

— Zobacz, wygląda na to, że nasz lokalny morderca znowu wkroczył do akcji.

— W którym parku dzisiaj?
— Tym razem nie w parku. Robotnicy zatrudnieni przy budowie autostrady w oko-

licy Woodinville dopiero co znaleźli następne ciało. Jak zwykle pocięte na kawałki, ale
tym razem jeszcze wrzucone do kanału, więc całe pokryte nieczystościami. Któremuś
z robotników wpadło tam jakieś narzędzie, szukali go w kilku. Gdyby nie oni, ciało
pewnie zgniłoby doszczętnie i nie zostało nigdy odkryte.

— Cudownie — stwierdziłem. — Czyli możliwe, że po całym powiecie King leżą

nieodnalezione ofiary Rzeźnika. Teraz mamy przypadki morderstw odkrytych i nieod-
krytych. Jak długo nieboszczyk leżał w kanale?

— W gazecie nic o tym nie ma. Jeśli dłużej niż tydzień, autopsja nie da żadnych

konkretów. Rozkład ciała zależy od wielu czynników, zwłaszcza o tej porze roku. Na
przykład od temperatury otoczenia, od wilgotności podłoża...

— Daruj mi takie szczegóły przed śniadaniem — poprosiłem. — Będziemy rozbie-

rać to ciało na części, jak już napełnię czymś żołądek.

— Taki jesteś delikatny?
— Ledwo co wstałem. Daj mi trochę czasu, zanim się pogrążysz w plastycznych opi-

sach rozkładu, dobra?

— Jak sobie życzysz.
Świeżo odkryte pod Woodinville ciało zdominowało rozmowy przy śniadaniu.

Większość z nas odczuła pewną ulgę. Zbrodnia dokonana pod Woodinville oraz mor-
derstwo w Saltwater Park pozwalały sądzić, że Rzeźnik nie ogranicza się wyłącznie do
terenu północnego Seattle.

— Jak się czuje żona twojego przyjaciela, James? — Trish gładko zmieniła temat.
— Lekarze uważają, że zdążyli z operacją w samą porę — odparł James głębokim

basem. — Tak czy inaczej Andrew zostanie przynajmniej do Bożego Narodzenia.

— Czy to jego staruszek jest właścicielem Perry Construction Company? — spy-

tał Charlie.

— Owszem, to on — potwierdził James. — Zaczynał od samego dołu. Pewnie nadal

ma na dłoniach odciski od łopaty, ale odkąd się znaliśmy jako dzieciaki, przeszedł długą
drogę.

background image

152

153

— Pracowałem któregoś lata dla Perry Construction — powiedział Charlie. — Tam

się nauczyłem używać motyki.

— Jest jakaś praca, której nie znasz? — spytałem Charliego.
— Parę — przyznał. — Na przykład zaciągnąłem się kiedyś na kuter rybacki.

Chciałem łowić łososie między wyspą Bancouver a Kolumbią Brytyjską, ale musiałem
zmykać na ląd już w Port Townsend. Okazało się, że mam wrażliwy żołądek.

— Wrażliwy żołądek... — powtórzyła Erika.
— Chorobę morską — uściślił Charlie. — Zapadam na nią nieodwołalnie.

Próbowałem wszelkich środków zaradczych, ale nic nie pomagało. Całą drogę do Port
Townsend wisiałem za burtą, starając się omijać większe gwoździe. Nie jestem stwo-
rzony na marynarza. Przykra sprawa, człowiek się może niejednego nauczyć na takim
kutrze rybackim. — Spojrzał na Jamesa. — Czy ja dobrze słyszałem? Dzieciak starego
Perry’ego studiuje na Harvardzie?

— Jak najbardziej — przytaknął James. — I z tego co słyszałem, idzie jak burza. Jest

na prawie. Jego iloraz inteligencji przekracza wszelkie przyzwoite granice. Dziekan wy-
działu prawa postarał się, żeby Andrew przeszedł testy wcześniej.

— Tak można? — zainteresowała się Sylvia.
— Harvard jest prywatną uczelnią. Mogą robić, co im się żywnie podoba. A na do-

datek w przypadku Andrew egzaminy są najprawdopodobniej formalnością. Jestem
w zasadzie pewien, że gdyby tylko chciał, mógłby bez większego wysiłku zdać teraz eg-
zamin końcowy.

Trish westchnęła, ale nie odezwała się słowem.

¬ ¬ ¬

Siedemnastego, w poniedziałek, nastąpił wyraźny przełom w sprawie Rzeźnika

z Seattle. Kiedy wróciłem ze spotkania z moimi studentami pierwszego roku, Charlie
tkwił przed kuchennym odbiornikiem telewizyjnym.

— Co jest? — spytałem.
— Chyba dobre wieści — odparł. — Jakiś facet zgłosił się dziś koło dziesiątej rano

na posterunek w okręgu północnym i oznajmił, że jest Rzeźnikiem z Seattle. Reporterzy
nie mówią o niczym innym, ale gliniarze nie są zbyt wylewni.

— No i co? To już nie będziemy musieli defilować z palcem na spuście pieprz-

niczki?

— Za wcześnie na świętowanie. Najpierw pogadajmy z Bobem. Coś mi tu podej-

rzanie pachnie.

Tego wieczoru po kolacji wybraliśmy się we trzech Pod Zieloną Latarnię, sprawdzić,

czy dostaniemy jakieś konkretne informacje na temat tego przyznania się do winy.

background image

155

— Czekałem na was — stwierdził Bob. — Chodźmy do stolika, pogadamy.
Wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje.
— Czy zeznanie, które wymusiliście z podejrzanego, kończy sprawę Rzeźnika?

— spytał Charlie.

— Zejdź na ziemię, mały — pohamował go Bob. — Ten świr, co się zgłosił dzi-

siaj rano, to tylko wariat szukający rozgłosu. Bez przerwy się tacy trafiają, a im więcej
szumu w mediach wokół sprawy, tym więcej szaleńców przyznaje się do winy. Zwykle
udaje nam się utrzymać to w tajemnicy, nie mamy przecieków do gazet i telewizji.

— To co się stało tym razem? — spytał James.
— Wyobraźcie sobie, biedak trafił akurat na Katarynę.
— Żartujesz! — roześmiał się Charlie.
— Jestem śmiertelnie poważny. Zdaje się, że sierżant dyżurny miał zwichrowane

poczucie humoru. Kiedy pojawił się ten czubek, wymachując rękami i wykrzykując coś
bez sensu, sierżant dyżurny, śmiertelnie poważny, zaprowadził go prosto do Kataryny,
a porucznik zabrał szajbusa do pokoju przesłuchań i łyknął wszystko, co facet mu podał:
przynętę, haczyk, żyłkę i wędkę. Następnie nasz bohaterski obrońca wolności, ukochany
synalek mamuni, zadzwonił do dziennikarza telewizyjnego i przekazał mu anonimowy
przeciek. A dziennikarz puścił wszystko w eter, nie fatygując się nawet, żeby cokolwiek
sprawdzić.

— Ktoś będzie miał kłopoty — ocenił Charlie.
— Pewne jak w banku — zgodził się Bob ze złośliwym uśmiechem. — Dziennikarz

będzie przez pół roku tylko czytał prognozę pogody, a Kataryna wróci do wypisywania
mandatów... jeśli będzie miał szczęście i całkiem nie wyleci z policji.

— Oto cena sławy. — James uśmiechnął się lekko.
— Co racja, to racja — zgodził się Bob. — Trzech frajerów gotowych było zro-

bić wszystko, żeby okryć się sławą, żeby ich nazwiska rozbłysły w świetle reflektorów.
Pierwszy lepszy świr wszedł prosto z ulicy i złożył zeznanie, dzięki któremu zrównał
się z Tedem Bundym. Kataryna uwierzył w tę wyssaną z palca historyjkę, nie fatygu-
jąc się, żeby cokolwiek sprawdzić. Dziennikarz telewizyjny puścił na antenę bajeczkę
Kataryny w sekundę po tym, jak Kataryna skończył mówić, bo bał się, żeby ktoś inny go
nie ubiegł. Gdyby któryś z nich poświęcił kilka chwil na sprawdzenie tej dętej historyjki,
dowiedziałby się, że ten świr w ciągu ostatnich dziesięciu lat zwiedził parę zakładów za-
mkniętych i często pozostawał pod troskliwą opieką pielęgniarzy. I w ten sposób jedy-
nym skutkiem pędu ku sławie jest kiepska opinia o komendzie policji i stacji telewizyj-
nej. Nadal musicie być ostrożni. Rzeźnik jest na wolności i ma się świetnie. W dodatku
ma nóż i lubi go używać.

background image

155

Rozdział 13

Czas mknął pośpiesznie ku Świętu Dziękczynienia, na uniwersytecie chyba nikt

nie myślał o nauce. Zbliżająca się przerwa w nauce zawsze wyczynia ze studentami
dziwne rzeczy, a przerwy w nauce są co chwilę: Święto Drzew, rocznica urodzin Johna
Dillingera czy Dzień Świstaka. Swoją drogą, mam absolutną pewność, że hasło „dajmy
sobie spokój z tym odpoczywaniem i weźmy się do roboty” nie zyskałoby szczególnej
popularności.

Dwudziestego drugiego, w sobotę, znaleziono poćwiartowane zwłoki następ-

nej ofiary Rzeźnika. W Luther Burbank Park na wyspie Mercer leżącej na jeziorze
Washington.

Razem z Jamesem i Charliem nie mogliśmy jak zwykle w takich wypadkach zaj-

rzeć Pod Zieloną Latarnię po standardową dawkę niestandardowych informacji, ponie-
waż Bob West nie pracował w soboty, a w dni wolne od pracy nie zaglądał do knajpki.
Zostaliśmy tylko z histerycznymi wiadomościami wylewającymi się szerokim strumie-
niem z telewizora.

Nieboszczyk został zidentyfikowany jako Anthony Purvis, trzydziestoletni biały

mężczyzna bez przeszłości kryminalnej i z tego właśnie powodu wszystkie dotychcza-
sowe teorie rozpadły się w proch i pył. Biedny Kataryna najpewniej pogrążył się w głę-
bokiej żałobie, ponieważ Gepard w żaden sposób nie byłby zainteresowany kimś takim
jak ostatnia ofiara.

Tymczasem znalazł się jeden reporter, który ruszył się z wygodnego stołka, poje-

chał nad jezioro i zrobił kilka wywiadów z ludźmi mieszkającymi w okolicach parku.
Kilkoro z nich powiedziało mu, że mniej więcej w czasie morderstwa słyszeli psi sko-
wyt. Zdarzyło się to już w poprzednich wypadkach, więc reporter usiłował zrobić
wielką sprawę z psiego skowytu, ale kiedy zaczął opowiadać o tym, że psy dysponują
percepcją ponadzmysłową, poddałem się i wróciłem do Miltona.

background image

156

157

¬ ¬ ¬

W niedzielę rano Sylvia kiepsko się czuła, więc poprosiła mnie, żebym zawiózł

Twinkie do kościoła. I tak nie miałem nic pilnego do roboty, więc się zgodziłem i za-
dzwoniłem do Mary zawiadomić Twink o zmianie planów. Odebrała ciotka.

— Kto u was wczoraj okupował telefon caluteńki dzień? — spytała. — Ren znowu

miała atak histerii, chciałam się skontaktować z Sylvią, ale cały czas było zajęte.

— A niech to! Pewnie ktoś źle odłożył słuchawkę. Nieczęsto korzystamy z salonu,

więc nikt nie usłyszał buczenia. Straciliśmy coś szczególnego?

— Raczej nie. Ten ranek wyglądał podobnie jak tamten, który nagraliście dwa ty-

godnie temu.

— Jak się czuje Twink? Sylvia jest nie do życia, prosiła mnie, żebym ją zastąpił

w wyprawie do kościoła. Może lepiej w ogóle z tego zrezygnować?

— Ren jest w doskonałej formie. Powinieneś o tym wiedzieć. Zły dzień trwa u niej

tylko jeden dzień. Następnego ranka zachowuje się, jakby nic się nie stało. Nie przy-
puszczam, żeby w ogóle pamiętała te przykre zdarzenia.

— Powinniśmy chyba wspomnieć o tym doktorowi Fallonowi. To może być

ważne.

— Może i może. Ren jest już prawie gotowa do wyjścia, więc chwytaj marynarkę

w garść i ruszaj. Powiem dziewczynie, że zastępujesz dzisiaj Sylvię. Nie rób za dużo za-
mieszania na temat wczorajszych koszmarów. Nie ma potrzeby jej martwić czymś, co
odeszło w przeszłość.

— Pewnie masz rację. Powiedz Twink, że będę za jakieś pół godziny.
— Powiem. Nie zapomnij o krawacie.

¬ ¬ ¬

Twink czekała na mnie przy kuchennym stole. Pociła się strasznie nad książeczką

czekową.

— Problemy? — rzuciłem zdawkowo.
— Nic mi się nie zgadza — stwierdziła bez specjalnego żalu, machając wyciągiem

bankowym. — Bank zamknął miesiąc zupełnie inną kwotą niż ja.

— Odłóż to na razie — poradziłem. — Czeka na nas ojciec O.
— A co się stało Sylvii?
— Nie ma się czym przejmować. Zdaje się, że kobiece sprawy.
— Aha. Możemy po mszy skoczyć do Northgate Mall? Chciałabym zrobić zakupy

świąteczne.

— Nie za wcześnie?

background image

156

157

— Został już tylko miesiąc. Dlatego właśnie usiłowałam dojść do ładu z finansami.
— Ile ci brakuje?
— Jakichś sześciuset, może ośmiuset dolarów.
— O rany, mam nadzieję, że nie zamierzasz zostać księgową. Kiedy ostatnio spraw-

dzałaś wyciągi?

— Chyba w sierpniu. A może we wrześniu.
— Wiesz co, daruj to sobie. Na pewno nie znajdziesz błędów. Przyjmij za dobrą mo-

netę dane z banku i przestań sobie tym zawracać głowę.

— A jeśli mnie oszukują?
— Mało prawdopodobne. Jak federalni wykryją oszustwa bankowe, prezes zwykle

ląduje w pace na jakieś dwadzieścia lat. Dobrze ci radzę, zapisz stan konta podany przez
bank i przyjmij, że tak właśnie jest. A teraz zostaw te przyziemne sprawy, siostro. Czeka
na ciebie Bóg, istota najwyższa.

— Lepiej nie gadaj takich rzeczy przy ojcu O., bo będzie próbował cię nawrócić.

Oczywiście dla twojego dobra — zapewniła mnie, składając wyciąg z konta.

— Oczywiście — zgodziłem się ironicznie.
— Bądź grzecznym chłopcem — skarciła mnie złośliwie.

¬ ¬ ¬

Usiedliśmy bliżej wejścia, w tylnych ławkach. Może dlatego że Twink nie była u spo-

wiedzi, nie czuła potrzeby, żeby tym razem znaleźć się przed samym ołtarzem. Trochę
już poznałem obrządek katolicki. Większości nadal nie rozumiałem, ale przynajmniej
wiedziałem już mniej więcej, na co się zanosi.

Po ceremonii uformowała się zwyczajowa kolejka złożona z parafian, którzy wy-

chodząc z kościoła, zatrzymywali się na chwilę przy ojcu O., by zamienić z nim dwa
słowa. W końcu i my do niego dotarliśmy. Po kilku chwilach wymiany uprzejmości za-
pytał, czy zechciałbym do niego zajrzeć któregoś dnia.

— Oczywiście — zgodziłem się natychmiast. — Może być jutro?
— Jak najbardziej.
— Co wy znowu knujecie? — spytała Twink.
— Pogadamy sobie na męskie tematy, mała. O polowaniu, łowieniu ryb, piłce noż-

nej, pięknych samochodach i szybkich kobietach.

— Tych ostatnich unikam jak ognia — zastrzegł się ojciec O. — Biskup nam nie po-

zwala.

— Biskupi to, zdaje się, ludzie, którzy nie potrafią się zrelaksować? — domyśliła się

Twink z chytrym uśmieszkiem.

— Pewnie na skutek ryzyka zawodowego — zgodził się kapłan.

background image

158

159

¬ ¬ ¬

Pojechaliśmy do Northgate Mall, przekąsiliśmy coś, a później musiałem krok

w krok za Twink zajrzeć do każdego butiku w całej tej galerii handlowej. „Robienie za-
kupów” równa się określeniu „okrutna niezasłużona kara” i plasuje się tuż obok koła
tortur oraz zgniatania kciuków. Wyrok pięć do dziesięciu lat robienia zakupów byłby
prawdopodobnie natychmiast odrzucony w głosowaniu jawnym Sądu Najwyższego.
Powiedziałem to Twink, ale ona tylko się zaśmiała i spytała, co szykuję dla niej na
Gwiazdkę.

¬ ¬ ¬

Do kościoła Świętego Benedykta wybrałem się następnego popołudnia około trze-

ciej. Poszliśmy z ojcem O. do zakrystii.

— Martwię się o Renatę — wyznał. — Jej kłopoty wyraźnie rosną. Czasami w kon-

fesjonale głos jej się tak zmienia, że tracę pewność, kto właściwie do mnie mówi.

— Jedna z moich koleżanek ze stancji, Sylvia, wspomniała o tym nie dalej jak wczo-

raj — powiedziałem w zamyśleniu. — Nagrywa swoje rozmowy z Twink. Przy przegry-
waniu taśm zauważyła tę zmianę głosu. Zbagatelizowałem sprawę, przekonywałem ją,
że to pewnie kaprysy pogody, ciśnienie, wilgotność i tak dalej. Ale jeśli ksiądz także sły-
szy te zmiany głosu w czasie jednej spowiedzi, to chyba nie może być skutek pogody.

— Raczej nie — zgodził się ze mną. — Niepokoi mnie jeszcze coś. Mówiłem ci

chyba, że Renata zaczyna niekiedy używać jakiegoś niezrozumiałego języka?

— Tak.
— Zawsze w takich wypadkach zdecydowanie mówi tym drugim głosem.

Normalnie mówi jasnym sopranem, w takich razach przechodzi na głębszy kontralt.

— Stanowczo powinien o tym się dowiedzieć jej psychiatra. Twinkie nie ma żad-

nego powodu, żeby używać języka bliźniaczek ot tak, dla rozrywki. Jedyną osobą na
tym świecie, która ją rozumiała, była Regina, a przecież Twink nie pamięta, że siostra
w ogóle kiedykolwiek istniała. Wygląda mi na to, że dziewczyna zaczyna się rozklejać
w konfesjonale.

— Czy ta zmiana głosu i używanie niezrozumiałego języka mogłyby zostać uznane

za wczesny sygnał ostrzegawczy? Na przykład: jeśli Renacie zmieni się głos przy piątko-
wej spowiedzi, to znaczy, że we wtorek nawiedzą ją koszmary? Czy to ma jakiś sens?

— Możliwe. Powtórzę wszystko Sylvii z prośbą, żeby przekazała doktorowi

Fallonowi. Współpracują ze sobą od jakiegoś czasu. Gdybyśmy potrafili przewidzieć,
kiedy Twink nawiedzą koszmary, byłby to na pewno duży krok w stronę znalezienia
rozwiązania. Zostawię księdzu numer telefonu na stancję. Wszyscy mieszkańcy są mniej

background image

158

159

więcej na bieżąco z problemami Twink, więc każdemu można zostawić wiadomość, dla
mnie czy dla Sylvii. Przyjęliśmy, że koszmary są powodem „złych dni” Renaty, ale jeśli
ksiądz ma rację, to może raczej zmiany głosu prowadzą do koszmarów i właśnie z nimi
powinniśmy walczyć. A może zajrzymy tu z Sylvią wieczorem, żebyście mogli wszystko
omówić? O której ksiądz zamyka kościół?

— Wcale nie zamykam. Jestem staromodnym księdzem i nie wierzę w chronienie

kościoła za pomocą zamków. Tutaj drzwi zawsze są otwarte. Jeśli ktoś mnie potrzebu-
je, jestem do dyspozycji.

— Oto prawdziwe poświęcenie.
— Tego wymaga moja rola — uśmiechnął się ksiądz.

¬ ¬ ¬

Zaraz po powrocie na stancję obgadałem sprawę z Sylvią. Zgodziliśmy się, że wcze-

sne ostrzeżenie przekazane przez ojca O’Donnella mogłoby się okazać wyjątkowo
cenne, więc po kolacji wybraliśmy się do kościoła.

Zostawiłem samochód na parkingu, weszliśmy po schodach, następnie przez

ogromne frontowe odrzwia do kruchty. Sylvia automatycznie umoczyła końce pal-
ców w naczyniu ze święconą wodą, przyklękła i przeżegnała się. Nie jestem pewien, czy
w ogóle miała świadomość, że to zrobiła.

Wnętrze kościoła było pogrążone w półmroku, cienie ścieliły się na figurach róż-

nych świętych spoglądających na ławy i ołtarz.

— Witam — odezwał się ojciec O’Donnell. Jego głos przetoczył się echem po pu-

stym kościele.

Rozejrzałem się dookoła i dopiero po chwili zauważyłem go w przejściu obok ołta-

rza. Dziwnie się człowiek czuje, wchodząc do pustego kościoła po zmroku. Trochę mi
mrówki przeszły po plecach.

— To ja! — zawołałem. — Przywiozłem Sylvię, tak jak się umawialiśmy.
— Chodźcie, zapraszam.
Kiedy przechodziliśmy w poprzek głównej nawy, na wprost ołtarza znowu przy-

klęknęła. Słyszałem wcześniej, że te drobne gesty katolik wykonuje całkiem odruchowo,
nieświadomie, ale nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia jest to prawda.

Wąskim korytarzem poszliśmy za ojcem O. do zakrystii.
— Skąd ksiądz wiedział, że przyszliśmy? — zapytałem.
— W kruchcie jest czujnik ruchu — odparł z lekkim uśmiechem. — Nie zamykam

drzwi na klucz, ale to nie znaczy, że jestem nieostrożny.

— Nowoczesna technologia w kościele? Trudno mi się z tym pogodzić.
— Wybacz mu, ojcze — zaintonowała Sylvia — gdyż nie wie, co czyni.

background image

160

161

— Czy ty się ze mnie przypadkiem nie nabijasz? — spytałem podejrzliwie.
— Wybacz, Mark, sam się prosiłeś — stwierdziła Sylvia. Wyjęła z torebki magneto-

fon kieszonkowy i usiadła. — Dźwięk jest zadziwiająco dobry. Przyniosłam kilka taśm,
żeby ksiądz mógł porównać różne głosy Renaty i ewentualnie rozpoznać ten, którym
mówi przy spowiedzi.

— Czy nie łamiemy jakichś ważnych zasad? — spytałem ich oboje. — Słyszałem

o świętości sakramentu spowiedzi, ale nie jestem całkiem pewien, co to właściwie zna-
czy.

— Nie robimy nic złego — zapewnił mnie ojciec O. — Nie zdradzę żadnych szcze-

gółów poznanych w czasie świętego sakramentu. Chcę tylko posłuchać różnych gło-
sów.

— No cóż, ksiądz wie najlepiej — przyznałem. — I to nie ja będę miał starcia z bi-

skupem w razie czego.

— Kochany z niego chłopak, prawda? — zwrócił się ksiądz do Sylvii, przesadzając

mocno z irlandzkim akcentem.

— Małpiszon — oceniła Sylvia krótko. — Najpierw słychać na taśmie mój głos.

Nagrywałam datę i godzinę, żeby nie pomylić rozmów. Z początku nie było mi łatwo,
bo na studiach uczymy się robić notatki, a nie nagrywać. Za pierwszym razem zgrałam
taśmę bez dyktowania dat i wyszedł straszny groch z kapustą.

— Wzięłaś tę taśmę nagraną po nocnych koszmarach? — spytałem.
— Oczywiście — odparła Sylvia, patrząc na mnie z góry. — Przecież jest najważ-

niejsza. — Przejrzała nalepki na kilku miniaturowych kasetach. — Puszczę tę — zdecy-
dowała. — Najwyraźniej słychać różnicę w głosie.

Włożyła taśmę do magnetofonu i włączyła urządzenie.
„Szósty listopada, wtorek, trzecia po południu” — usłyszeliśmy jej głos.
„Czasami to jest okropnie frustrujące — mówiła Twink w zamyśleniu. — Dziewczęta

z korporacji studenckich ciągle opowiadają o starych dobrych czasach, kiedy to były
w szkole średniej. A ja nie pamiętam «starych dobrych czasów». Zupełnie jakbym
gdzieś zgubiła dzieciństwo. I wcale mi się to nie podoba”.

„Dwunasty listopada, środa, dziesiąta rano” — zapowiedziała Sylvia z głośnika.
„Ja po prostu muszę to robić. Nikt mnie nie rozumie i wszyscy chcą mi wejść w dro-

gę, ale i tak mnie nie powstrzymają. Trzeba to zrobić, więc to zrobię, niezależnie od ceny,
jaką będę musiała zapłacić”. — Trudno było uwierzyć, że to także Twinkie.

Sylvia zatrzymała taśmę.
— Czy takie głosy słyszy ksiądz w konfesjonale? — spytała.
— Właśnie takie — odpowiedział. — Kiedy słuchałem tej drugiej wypowiedzi, aż

mi ciarki przeszły. Chociaż nie rozumiałem, o czym mówiła. Czy zdradziła ci, co takiego
musi koniecznie zrobić?

background image

160

161

— Nawet się nie zająknęła — rzekła Sylvia ponuro. — Wychodzę z siebie za każdym

razem, kiedy o tym wspomina.

— Jeszcze spytam Mary — odezwałem się — ale mam wrażenie, że w tym samym

tygodniu w czwartek Twink miała problemy z koszmarami.

— Owszem, masz rację — potwierdziła Sylvia. — Jestem tego pewna.
— No to może odkryliśmy jakąś prawidłowość — stwierdziłem ostrożnie.

— Zmiana głosu była w środę, potem nocą koszmary, a w czwartek od rana zły dzień.
Widać zależność między zmianą głosu, przejściem na język bliźniąt i koszmarami.

— Może i tak — zastanowiła się Sylvia. — Mimo wszystko chciałabym dysponować

jakimś solidniejszym potwierdzeniem, nim zacznę świętować zwycięstwo.

— Puść nam taśmę nagraną rano u Mary — poprosiłem. — Niech ojciec O. posłu-

cha, jaki Twink ma głos, kiedy jest w najgorszym stanie.

Sylvia znalazła właściwą kasetę. Ojciec O. wydawał się zdumiony natężeniem głosu

Twink, a gdy usłyszał mowę bliźniąt, plasnął otwartą dłonią o blat biurka.

— To jest to! — wykrzyknął. — Właśnie tego języka używa w konfesjonale. Zupełnie

jakby sepleniła.

— Bliźniaczki wymyśliły ten język, akurat kiedy ząbkowały — wyjaśniłem.
— Skoro używa tej mowy, może pamięta, że miała siostrę, z którą tak rozmawiała?

— zastanowił się ojciec O’Donnell.

— Ale tylko w chwilach, kiedy zaczyna wariować? — dokończyłem pytanie.

— Nigdy nie mówi w języku bliźniaczek w normalnym stanie ducha.

— Moim zdaniem powinnaś omówić z doktorem Fallonem możliwość, że zmiany

w głosie Renaty mogą poprzedzać, a kto wie, może nawet powodować koszmary i na-
wrót choroby — powiedział ojciec O’Donnell. — Proponuję też, żebyś ją regularnie
przyprowadzała do spowiedzi. Ten drugi głos nie pojawia się za każdym razem, ale jeśli
można go traktować jako ostrzeżenie, lepiej nie przegapić tej zmiany.

— Doskonały pomysł — zgodziła się Sylvia.

¬ ¬ ¬

Moja grupa pierwszoroczniaków w środę kompletnie nie potrafiła się skupić, więc

nie widziałem sensu, żeby próbować im cokolwiek włożyć do głów. Zebrałem prace,
przestrzegłem ich, żeby jechali ostrożnie, i puściłem wolno.

— Szybko poszło — zauważyła Twink, która została ze mną w pustej sali.
— I tak duchem nie byli tutaj — odparłem. — Nie chciałem tracić czasu i energii.

Chodź, znikamy stąd, nim zaczną się korki.

— Naprawdę koniecznie musimy jechać na Święto Dziękczynienia do Ingi i Lesa?

— poskarżyła się żałośnie.

background image

162

163

— Jasne — odparłem bez litości.
— Przy mnie robią się okropnie przewrażliwieni.
— Wysil się i pomóż Indze w kuchni — zaproponowałem. — Zachowuj się jak

człowiek z normalnego świata. Może dzięki temu będzie spokojniejsza. A jeśli Inga się
uspokoi, Les też na pewno będzie mniej nerwowy.

— Nie mam bladego pojęcia o gotowaniu.
— No to zyskasz doskonałą okazję, żeby się podciągnąć. Twoja matka świetnie go-

tuje, więc może cię wprowadzić we wszystkie tajniki.

— Nie popuścisz, prawda?
— Jasne.
— Możesz przestać z tym „jasne”? — rozzłościła się.
— Nie denerwuj się. Jedziemy na Święto Dziękczynienia do domu i nie ma dysku-

sji. Nie stanie ci się krzywda, jeśli okażesz rodzicom trochę uprzejmości, więc przestań
wiercić mi dziurę w brzuchu.

— Dobrze, już dobrze — poddała się zrezygnowana.

¬ ¬ ¬

W drodze na północ towarzyszyła nam przedziwna zmiana pogody: nie dość, że

nie padało, to jeszcze dzień był jasny, a nawet słoneczny. Może dobry omen? A może po
prostu bóg deszczu zbierał siły na czas ferii bożonarodzeniowych.

Moje znęcanie się nad Twinkie wreszcie osiągnęło skutek — była dla Ingi i Lesa

przynajmniej grzeczna. Nawet posłuchała mojej rady i pomagała Indze w kuch-
ni. Zyskałem dzięki temu sposobność, by zamienić z Lesem kilka słów na osobności.
Powiedziałem mu, że zamierzamy traktować zmianę głosu Twink jako system ostrze-
gawczy, bo podejrzewamy, iż to sygnalizuje koszmary.

— Oby była dla niej jakaś nadzieja — westchnął. — Nie podoba mi się ten ekspe-

ryment z przeprowadzką — przyznał. — Szczerze mówiąc, właściwie miałem zamiar
kazać jej wracać do domu.

— Szefie, nie byłoby z tego żadnych korzyści. Jeśli tutaj wróci, do końca życia zosta-

nie jedną nogą w świecie wariatów i pewnie w rezultacie skończy w zakładzie zamknię-
tym. Jeżeli natomiast zostanie w Seattle, gdzie Sylvia ma ją stale na oku, zyskamy znacz-
nie większą szansę na znalezienie skutecznego sposobu, żeby ją przywrócić do świata
normalnych ludzi. A przecież o to nam wszystkim chodzi.

— Pewnie masz rację.
Odetchnąłem z ulgą. Nawet nie przypuszczałem, że tak niewiele brakowało, by

Twink wróciła do domu. Co tu kryć, szef trzymał w ręku klucz i to on decydował, czy
zamknie gdzieś dziewczynę do końca życia.

background image

162

163

¬ ¬ ¬

Pierwszego grudnia, w poniedziałek zaczynały się wykłady, ale wszyscy już żyli

tylko przerwą świąteczną. Sezon świąteczny zaczyna się właściwie zaraz po dniu Święta
Pracy, zwłaszcza jeśli chodzi o ofertę handlową. Wszelki rodzaj falstartu jest charakte-
rystycznym dziwactwem Amerykanów. Każdy chce być pierwszy. Brytyjczycy potrafią
wybrać nowy rząd w półtora miesiąca, nam trzeba na to dwóch lat.

Nie wysiliłem się specjalnie w ten poniedziałek. W końcu każdy potrzebuje czasem

odrobiny laby. Mimo wszystko przestrzegłem swoich uczniów przed niebezpieczeń-
stwami tego semestru. Ktoś, kto nie podchodzi do nauki śmiertelnie poważnie, może
zaprzepaścić całkiem dobre stopnie, jeśli zbliżające się Boże Narodzenie przewróci mu
w głowie. Oczywiście ci, którzy przyszli na uczelnię poimprezować w dobrym towarzy-
stwie, prawie zawsze w tym właśnie czasie dochodzą do wniosku, że już i tak zawalili se-
mestr jesienny, więc po Dniu Dziękczynienia nawet się nie fatygują na uniwersytet.

¬ ¬ ¬

Tego wieczoru po kolacji James przekazał nam wiadomość, że lekarze opiekujący

się panią Perry są pewni, iż zdążyli z operacją raka na czas, wobec czego pacjentka cał-
kowicie powróci do zdrowia.

Po jedzeniu, gdy we trzech człapaliśmy po schodach do męskiej krainy, Charlie za-

proponował wyprawę Pod Zieloną Latarnię i krótkie rozpoznanie, czy jego brat ma ja-
kieś nowe wiadomości na temat Rzeźnika.

— Nie było nas w mieście przez cały czterodniowy weekend. Kto wie, może coś

straciliśmy. Jeśli mamy odgrywać rycerzy w lśniących zbrojach, powinniśmy być na bie-
żąco.

— Racja — stwierdziłem.
— Ja się raczej nie wybiorę — powiedział James. — Porobiły mi się zaległości.
— Nie ma sprawy — zbagatelizował Charlie. — Przekażemy ci najświeższe wieści

po powrocie. Mark, idziemy?

— Tylko wezmę płaszcz.
W tawernie było mało gości, Bob West siedział na stołku przy barze.
— Jak żyjesz, wielki bracie? — przywitał go Charlie.
— Głównie na resztkach indyka — westchnął Bob. — Jak zawsze po Święcie

Dziękczynienia.

— Kupuj mniejszego indyka — poradził mu Charlie. — No i co, są jakieś ekscytu-

jące wieści na temat naszego lokalnego nożownika? Może pokroił kolejnego drobnego
przestępcę w czasie Święta Dziękczynienia i zjadł go polanego sosem żurawinowym?

background image

164

— Nie ma nowego trupa — odrzekł Bob — ale dostaliśmy z wydziału policji z Kan-

sas City informacje na temat Finleya.

— To ten z Gas Works Park? — upewnił się Charlie.
Bob pokiwał głową.
— Finley był notowany, jak najbardziej, tyle że nie za handel narkotykami ani za

kradzieże. Parę razy wpadł za molestowanie seksualne i za próbę gwałtu. Jest zarejestro-
wany jako przestępca seksualny. Miał się tutaj zgłosić na policję zaraz po przyjeździe, ale
najwyraźniej zapomniał.

— Wygodnie — powiedziałem.
— Bardzo często tak bywa. Jeśli chodzi o pilnowanie przestępców seksualnych, nie

działamy dość skutecznie. Wystarczy, że facet przekroczy granicę stanu i nie pakuje się
w kłopoty. Możliwe, że gliniarze z Kansas City próbowali mieć Finleya na oku, ale wy-
starczyło, że znalazł się na zachód od Denver, a mógł się czuć swobodny.

— Cóż, ustrój demokratyczny ma także kilka wad — stwierdził Charlie.
— Zwykle jednak dajemy sobie radę nawet z takimi, którzy próbują zniknąć

— stwierdził Bob.

— I niech nas ta myśl podnosi na duchu — podsumował Charlie optymistycznie.

¬ ¬ ¬

Do końca tego tygodnia koncentrowałem się na pracy o Milionie, bardziej po to, by

mieć ją już z głowy, niż kierowany wielkim entuzjazmem. Ponieważ wielki poeta pre-
zentował zupełnie inne niż ja podejście do większości spraw, zapowiadało się, że moja
praca będzie w zasadzie grzecznym uchyleniem kapelusza mniej więcej w jego stronę,
równoznacznym z definitywnym pożegnaniem.

W czwartek późnym popołudniem Sylvia dostała telefon od doktora Fallona. Chciał

się spotkać z Twinkie w piątek o dziesiątej rano, a nie jak zwykle po południu. Sylvia nie
była tym zachwycona, więc zaproponowałem, że ją wyręczę.

— Dzięki, ale nic z tego — odparła. — Muszę jechać sama. Powinnam omówić parę

drobiazgów z doktorem Fallonem twarzą w twarz, a nie przez telefon.

— Tylko nie mów, że nie proponowałem ci pomocy.
— Kochany z ciebie chłopak — stwierdziła oschle.
Następnego dnia około południa skończyłem pisać. Ostatnie czytanie potwier-

dziło wcześniejsze podejrzenia, że nie będzie to praca, która zostawi po sobie trwały
ślad w dziejach ludzkości. Tak czy inaczej musiała wystarczyć. Było o wiele za późno na
próbę stworzenia lepszej.

— Nikt nie jest doskonały — mruknąłem, odłożyłem kartki i zszedłem na dół zro-

bić sobie kanapki.

background image

164

W kuchni zastałem Erikę, zastąpiła mi drogę do lodówki.
— Siadaj — rozkazała. — Ja naszykuję.
— Dobra. Dzięki. Mogłabyś po południu pozdejmować książki z półek? Dzisiaj je

pomierzę, jutro zbuduję twój regał. Pewnie skończę przed kolacją.

— Oby.
Kiedy zjedliśmy, wziąłem taśmę mierniczą, poszedłem do jej pokoju i wziąłem się

do spisywania wymiarów regału. Sylvia wróciła około wpół do trzeciej.

— Jak wam poszło? — spytałem.
— Mniej więcej tak jak zwykle — odpowiedziała. — Masz jakieś pilne zajęcia w po-

niedziałek?

— Nie przypominam sobie, a dlaczego pytasz?
— Doktor Fallon będzie brał udział w konferencji zwołanej na terenie uniwersyte-

tu, więc skoro już będzie w Seattle, chce się przy okazji spotkać z ojcem O’Donnellem.
Przypuszczam, że planuje seminarium z Renatą w roli głównej. Masz być ty, ja, Mary
i ksiądz. Każde z nas dysponuje informacjami o zachowaniu Renaty, doktor Fallon
chciałby je zebrać wszystkie razem i sprawdzić, co z tego wyniknie. Moim zdaniem
Fallon jest mocno zaniepokojony tymi zmianami głosu.

— Na twoim miejscu pogadałbym z ojcem O. — zaproponowałem. — Jeśli mamy

zorganizować takie spotkanie, najlepszym miejscem będzie kościół.

— Też do tego doszłam — przytaknęła.

background image

166

167

Rozdział 14

W sobotę po śniadaniu zszedłem do swojego miniwarsztatu w piwnicy i zająłem

się przycinaniem desek do wymiarów, które zdjąłem w pokoju Eriki w piątek po połu-
dniu.

— Będę trochę hałasował — ostrzegłem ją, kiedy przyniosłem do pokoju pierwszą

partię drewna. — Jeśli chcesz się skupić, raczej idź do biblioteki.

— Nie mam nic ważnego do roboty — odparła. — Za to dajesz mi pretekst, żebym

mogła poleniuchować. Chyba że cię denerwuje, jeśli ktoś ci się przygląda przy pracy.

— Nie przeszkadza mi to — stwierdziłem. — Będę się starał jak najmniej przekli-

nać.

— Słyszałam już w życiu parę grubszych słów. Potrafię to znieść.
Najpierw umocowałem boki regału. Miałem trochę szczęścia, ściany były prawie

pionowe, więc uporałem się z tym dość szybko.

— Nieźle ci idzie — zauważyła Erika.
— Robiłem to już pięć razy — wyjaśniłem. — Dochodzę do wprawy. Tutaj na dole

będziesz miała miejsce na większe książki, a na górze ustaw wydania kieszonkowe.
Zakładając, że będziesz w ogóle korzystała z górnej półki. Musiałabyś kupić drabinę.

— Może kupię, kto wie — odparła. — Kilka pudeł z książkami trzymam w piwnicy,

a wolałabym przechowywać księgozbiór w pokoju.

— Widzę, że też nie przepadasz za lekturami w formie elektronicznej.
Wydała z siebie dźwięk oznaczający mdłości.
— Jak ty się zachowujesz! — wykrzyknąłem. — Jestem wstrząśnięty. Zaszokowany.
— Niedobrze mi się robi od tych komputeromaniaków.
— Tu akurat się z tobą zgadzam — przyznałem. Walnąłem pięścią w pionową deskę,

weszła na miejsce. — Trzyma się — oceniłem. — Dla odmiany los się do mnie uśmiech-
nął. U Sylvii miałem potworne problemy ze ściankami regału.

— Ile ci zajmie robienie doktoratu? — spytała Erika znienacka.
— Jeszcze przynajmniej dwa lata. A dlaczego pytasz?
— Z ciekawości. Zżyliśmy się, prawda?

background image

166

167

— Może dlatego, że jadamy razem. Wspólne posiłki jakoś łączą ludzi.
— Przez żołądek do serca? E, moim zdaniem to coś więcej. — W jej głosie brzmiały

tęskne nuty.

— O co ci właściwie chodzi? Wal.
— Przykro mi będzie się wyprowadzić. Będę tęskniła za tym domem i za wami też.
— Pozostaniemy w kontakcie.
— Ile razy ja to już słyszałam!
— Nie wiem, czy Trish ci wspominała, ale mnie mówiła, że dostaje pytania o wolne

miejsca na stancji. Wyraźnie zyskaliśmy w kampusie niezłą reputację. Imprezowicze
nie są oczywiście zainteresowani, ale nawet na uniwerku zdarzają się ludzie, którzy nie
robią specjalizacji z imprez. Kiedy się stąd wyprowadzimy cum laude, będziesz miała
długą kolejkę chętnych.

— Najpierw my skończymy studia. Nie chcę, żeby mi się jacyś obcy plątali po

domu.

— Czyżbyś była sentymentalna? A ja myślałem, że jesteś jak góra lodowa.
— To tylko poza. Dzięki niej trzymam na bezpieczną odległość różnych donżu-

anów. Erika Lodowata nie leży w ramach ich zainteresowań. Mam te same potrzeby co
każdy normalny człowiek, ale się z nimi nie zdradzam. Dlatego między innymi odpo-
wiadają mi panujące tutaj zasady. Żadnego podrywania, więc trzymacie ręce przy sobie,
a ja nawet nie mam kosmatych myśli na temat Jamesa, Charliego czy twój. W każdym
razie niezbyt często.

— Erika!
Roześmiała się od ucha do ucha.
— Mam cię! — oznajmiła triumfalnie.
— Mądrala.
— Jak możesz się do mnie tak odzywać! — rzuciła mi spod rzęs ckliwe spojrzenie

zranionej niewinności, które wydało mi się aż nazbyt znajome.

— Bierzesz lekcje u Twinkie? — spytałem z kwaśną miną. Wytrąciła mnie z rów-

nowagi. Już prawie uwierzyłem, że jest jedną z tych dziewczyn, które nie mają nic, co
by w dużym przybliżeniu przypominało poczucie humoru. Widać się pomyliłem. Ta
dziewczyna była wewnętrznie dużo bogatsza, niż przypuszczałem.

¬ ¬ ¬

Wszystkimi sprawami dotyczącymi organizacji naszego spotkania w kościele

Świętego Benedykta zajęła się Sylvia. Zjawiliśmy się u ojca O’Donnella w poniedziałek
o wpół do ósmej wieczorem.

background image

168

169

Sylvia przedstawiła sobie wzajemnie księdza i lekarza. Z początku wydawali się

odrobinę spięci. W końcu rzeczywiście pola ich zainteresowań leżały po dwóch prze-
ciwnych stronach dość wysokiego muru, więc pewnie obaj chcieli się upewnić, że
w konkretnych kwestiach nie zabrną w ślepą uliczkę.

— Sylvia wspomniała o pewnej możliwości — zaczął Fallon — dotyczącej powta-

rzalnych zachowań Renaty poprzedzających u niej epizody psychotyczne. Chciałbym
usłyszeć jak najwięcej szczegółów. Mogą być bardzo ważne.

— Część z nich jest związana z kryptolalią, którą ja nazywałem językiem bliźnia-

czek, zanim Sylvia nauczyła mnie naukowego terminu — odezwałem się. — Ponieważ
Twink nie pamięta swojego dzieciństwa ani Reginy, nie powinna też używać języka, któ-
rym posługiwały się tylko one dwie. W każdym razie nie wówczas, kiedy funkcjonuje
jako normalny człowiek. Mary wspominała, że po ataku koszmarów Renata zawsze ma-
jaczy, a potem przechodzi na język bliźniaczek. Jeżeli rozumujemy właściwie, koszmary
są odtworzeniem nocy tragicznej śmierci Reginy.

— To duże uproszczenie — uznał Fallon — ale na razie przyjmijmy taką tezę.
— Rzecz w tym, że język bliźniaczek pojawia się także, gdy Twink przystępuje do

spowiedzi. Ojciec O’Donnell mówił mi o tym wcześniej, ale chyba nie zwróciłem na ten
fakt szczególnej uwagi. Przyzwyczaiłem się, że bliźniaczki stale porozumiewają się mię-
dzy sobą tym seplenieniem, więc nie przyszło mi do głowy, że jest w tym nawrocie coś
dziwnego, ale rzeczywiście, jeżeli Twink w ogóle nie pamięta Reginy, to z kim rozma-
wia?

— Potem wypłynęła kwestia dwóch różnych głosów — podjął ojciec O’Donnell.

— Czasami nie byłem pewien, czy spowiadam jedną, czy dwie młode kobiety naraz.

— Mnie także bardzo to martwi — włączyła się Sylvia. — Zmiany głosu są bardzo

wyraźne, kiedy słucha się taśm. Byłam o krok od wskrzeszenia swojej teorii o rozszcze-
pionej osobowości, ale nawrót kryptolalii przeczy takiemu założeniu, prawda?

— Na razie jeszcze nic nie odrzucajmy — stwierdził Fallon.
— Tak czy inaczej — odezwałem się — ojciec O. doszedł do wniosku, że pojawie-

nie się drugiego głosu i nawrót mowy bliźniąt mogą stanowić coś w rodzaju ostrzeże-
nia. Przepowiadają kolejny atak koszmarów sennych i wystąpienie psychozy. Czy to ma
jakiś sens?

— A jeżeli Ren w taki właśnie sposób woła o pomoc? — zastanowiła się Mary.

— Może dziewczyna czuje, że zbliża się zły dzień, i błaga nas, żebyśmy wkroczyli do
akcji, tylko że używa języka dla nas niezrozumiałego.

— To chyba możliwe — zgodził się Fallon. — Czy następnego dnia pamięta coś

z tych wydarzeń?

— Wygląda na to, że nie. Po pierwszych kilku razach pytałam ją, czy czuje się lepiej,

a ona sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie wiedziała, o co mi chodzi. Ale następnego
dnia w ogóle jest mocno rozkojarzona.

background image

168

169

— Czy możliwe, żebyśmy mieli do czynienia z fugą? — spytała Sylvia Fallona.

— A w każdym razie z odmianą stanu fugi? Renata, przechodząc na kryptolalię, wydaje
się tracić kontakt z rzeczywistością.

— Można rozważyć tę hipotezę — uznał Fallon.
— Fuga? — zdziwiłem się. — To chyba określenie muzyczne.
— W dziedzinie zaburzeń psychicznych ma nieco inne znaczenie — objaśniła mnie

Sylvia. — To reakcja na coś tak strasznego, że pacjent nie może znieść nawet myśli na
ten temat. Zwykle wiąże się z utratą własnej tożsamości. Niekiedy pacjent zachowuje się
jak zwykle, sprawia wrażenie całkiem normalnego. Może to trwać długie godziny, nawet
dni, a kiedy dochodzi do siebie, nie pamięta absolutnie nic, co się działo w tym czasie.

— Muszę przyznać, że ten opis pasuje do Ren — stwierdziła Mary.
— Stan fugi może trwać znacznie dłużej, niż nam się wydaje — dodałem. — Może

zaczyna się razem ze zmianą głosu i nawrotem języka bliźniaczek, najczęściej w konfe-
sjonale. Potem zjawiają się koszmary, Twink budzi się, mówi o wilkach, krwi i zimnej
wodzie tak długo, jak długo zdoła to wytrzymać. Później zaczyna mówić językiem bliź-
niaczek. A następnego dnia nic nie pamięta. — Spojrzałem na Fallona. — Czy to wy-
gląda na fugę?

— W dużym stopniu — stwierdził. — W zasadzie fuga jest ucieczką od rzeczywi-

stości. Pacjent może uciec nawet od siebie. W tym wypadku Renata zdaje się uciekać
w język bliźniaczek... w taki sam sposób jak to miało miejsce przez pół roku po śmierci
jej siostry. Wraca do zrozumiałego języka, gdy sytuacja się unormuje, i wszelkie wspo-
mnienia o koszmarach zanikają w jej pamięci.

— A co ją wytrąca z równowagi w czasie spowiedzi? — spytała Mary.
— Wybuchy emocjonalne zdarzają się w konfesjonale często — odezwał się ojciec

O’Donnell. — Sam akt przystąpienia do świętego sakramentu wywiera na człowieka
ogromny wpływ, otwiera go i znosi bariery. Akcentujemy potrzebę przystępowania do
spowiedzi, ponieważ wcale nie należą do rzadkości sytuacje, gdy wierny dopiero w kon-
fesjonale uświadamia sobie popełnienie grzechów, o których całkowicie zapomniał.

— Wszystko to prowadzi do wniosku, że Renata najprawdopodobnie jest na prostej

drodze do kolejnego załamania i zamknięcia w sanatorium — stwierdził Fallon. — To
przykre, ale nie takie znowu niespotykane.

— A mój głupi brat wykorzysta to jako pretekst, żeby zabrać dziewczynę do domu

i do końca życia trzymać pod kluczem — dodała Mary.

Fallon uśmiechnął się lekko.
— Niech pani to zostawi mnie — poprosił. — Przypuszczam, że będę mógł go po-

hamować, jeśli okaże się to konieczne.

background image

170

171

¬ ¬ ¬

Po konferencji na temat Twinkie w kościele Świętego Benedykta poczuliśmy się

z Sylvią mocno podniesieni na duchu. Nie rozwiązaliśmy jeszcze wszystkich proble-
mów, ale mieliśmy poczucie, że zrobiliśmy jakiś postęp. Nasze dobre samopoczucie
trwało jeszcze przez cały wtorek, ale potem przyszła środa i Twink znowu miała odlot.

Właśnie siedziałem na seminarium o Milionie, kiedy Mary zadzwoniła na stancję.

Szczęściem Sylvia jeszcze nie wyszła, więc złapała magnetofon i czym prędzej pojechała
do Twink.

Tymczasem Twinkie zdążyła już przejść przez kwestię wilków, krwi i zimnej wody,

więc Sylvia zdołała nagrać jedynie obszerną przemowę w języku bliźniaczek. Nie była
z tego powodu szczególnie uszczęśliwiona i kiedy około dziesiątej wróciłem na stancję,
powitała mnie dość barwnym sprawozdaniem.

— Szkoda, że nie dotarłam tam chociaż trochę wcześniej! — irytowała się.
— Przecież nie musisz tam być we własnej osobie — powiedziałem jej. — Myślałem

nad tym. Magnetofon na kasety normalnej wielkości kosztuje może dwadzieścia pięć
dolców, nie więcej. Kupię go i pokażę Mary, jak obsługiwać. Będzie mogła nagrać
wszystko, jak tylko wróci do domu i zorientuje się, że Twink ma napad. A teraz musi
dzwonić i czekać na twój przyjazd.

Przez dłuższą chwilę Sylvia tylko mi się przyglądała, potem z lekko ogłupiałą miną

opuściła wzrok.

— Nie wiem, dlaczego mi to nie przyszło do głowy.
— Chyba nie chcesz, żebym odpowiedział na to pytanie, słonko? — zaśmiałem się.

— Tak czy inaczej, w ten sposób odpada teoria ojca O’Donnella na temat konfesjonału,
prawda? Twink ostatnio nie była u spowiedzi, a jednak znowu miała zły dzień.

— Może w podświadomości przygotowywała się do tego od dłuższego czasu — za-

stanowiła się Sylvia. — Nie przypuszczam, żeby istniał jakiś konkretny termin, a ty co
o tym myślisz?

— To twoja działka. Jak słucham twoich rozmów z Fallonem, mam wrażenie, że roz-

mawiacie w obcym języku. Czy tym razem też Mary podała Twink środek nasenny?

Sylvia pokiwała głową.
— Mniej więcej pół godziny po moim przyjściu. Renata zasnęła prawie natych-

miast.

— Może to i dobrze.

¬ ¬ ¬

Twink jak zwykle otrząsnęła się z koszmarów szybko i całkowicie. Po ciężkiej śro-

dzie w czwartek zjawiła się na moim wykładzie wesoła i zadowolona z życia, tryskająca
energią. Nie potrafiłem pojąć, jakim cudem następnego dnia po tak dużych kłopotach
Twink zawsze była na wysokich obrotach.

background image

170

171

Kiedy wszedłem do klasy, było w niej dość głośno.
— Proszę o spokój — odezwałem się, stanąwszy przed katedrą. — Warto mi po-

święcić chwilę uwagi. Pora się wziąć do pracy. Następny tydzień jest ostatnim tygo-
dniem semestru jesiennego, więc chyba najwyższy czas zacząć myśleć o egzaminach
końcowych. Podejrzewam, że każde z was potrafiłoby bez najmniejszego trudu skom-
ponować hymny pochwalne na cześć przyimków czy zaimków, ale byłoby to nudne,
w tej sprawie chyba nie ma między nami niezgody. W każdym razie ja mógłbym się za-
nudzić na śmierć. Zastanówmy się wobec tego nad czymś bardziej ekscytującym.

Zrobiłem pauzę, oczywiście dla efektu. Nagle strzeliłem palcami.
— A gdybyśmy tak napisali wypracowanie? — spytałem, jakby ten pomysł spadł na

mnie niczym grom z jasnego nieba. — Jesteście studentami college’u już całe trzy mie-
siące, a przyszliście tutaj, żeby się nauczyć jak najwięcej, mam rację? Dobrze, wobec tego
może mi właśnie o tym opowiecie. Mamy przed sobą ostatnie wypracowanie, będzie
ono jednocześnie waszym egzaminem końcowym. Wpadniecie tutaj w przyszły wto-
rek, rzucicie mi pracę na biurko i możecie uciekać... Chyba że będziecie chcieli usłyszeć
jakąś mowę pożegnalną wygłoszoną przez waszego kochanego starego superbelfra.

— Czy pan ma na myśli najbliższy wtorek? — spytał ktoś.
— Będę potrzebował trochę czasu, żeby ocenić wasze prace. Super belfer jest jednak

odrobinę wolniejszy od kuli karabinowej.

— Jaki jest temat pracy? — rozległ się inny głos.
— Niech będzie „Czego się nauczyłem w tym semestrze”.
— Z angielskiego?
— Po co się ograniczać do spraw tak przyziemnych? Jeśli najważniejsza była dla was

w tym semestrze świadomość, ile trwa zmiana świateł przy Czterdziestej Trzeciej, na-
piszcie właśnie o tym. Ja mogę tylko mieć nadzieję, że niektórzy spośród was nauczyli
się czegoś bardziej interesującego, ale nie mnie o tym decydować. Czekam na solidną
treść, kochani moi. Macie tutaj, zdaje się, rozwijać sztukę myślenia, a ja powinienem był
was nauczyć przelewać myśli na papier. Przekonajmy się, czy wykonaliśmy swoje zada-
nia.

— Ten temat jest bardzo niekonkretny — zaprotestowała dziewczyna siedząca

w jednym z pierwszych rzędów.

— Rzeczywiście — zgodziłem się. — Celowo zostawiam wam szerokie pole do po-

pisu. Piłka jest po waszej stronie boiska. Zróbcie z tego możliwie najlepszy użytek.
Poproszę o jakieś pięćset słów. Przy okazji dam wam dobrą radę: należałoby zacząć my-
śleć o tej pracy znacznie wcześniej niż dwudziesta druga trzydzieści w poniedziałkowy
wieczór. Nie chciałbym wam pokrzyżować planów, ale prawdopodobnie wiecie, że wy-
pracowanie napisane w pół godziny zostanie ocenione tak, jak na to zasługuje... rozu-
miemy się, prawda? Poświęćcie mu trochę czasu. Postarajcie się, żeby wam podniosło
średnią ocen, dobrze?

background image

172

173

Twink po wykładzie zwlekała z wyjściem.
— Jesteś paskudny, Markie — oskarżyła mnie bez pardonu.
— Staram się — odparłem z zadowoloną miną. — Przyjechałaś dzisiaj na rowerze?
— Nie, podrzuciła mnie koleżanka.
— Dziewczyny próbują cię zwerbować do żeńskiej korporacji?
— Wszystko jest możliwe. Nie chwaliłam się pobytem w wariatkowie. Zrobiłam

z tego mroczną tajemnicę.

— Wobec tego może podwiozę cię do Mary?
— Już myślałam, że nigdy mi tego nie zaproponujesz.
— No to komu w drogę, temu czas.
Wolnym krokiem poszliśmy do garażu, tam wsiedliśmy do mojego starego kocha-

nego dodge’a.

— Zamierzam jeszcze raz uraczyć cię moją pracą — oznajmiła Twink, gdy już kie-

rowaliśmy się w stronę Wallingford. — Dawno nie napisałam dla ciebie wypracowania.

— Czujesz przypływ natchnienia?
Wzruszyła ramionami.
— Mam ochotę napisać pracę, może właśnie teraz jest dobry czas, żeby spróbować.

Temat mi podchodzi, sporo się w tym semestrze nauczyłam.

— W to nie wątpię. Znowu zwalisz mnie z nóg?
— Czy ja wiem? — Powiedziała to jakimś innym głosem. — Lepiej się bawię, jeśli

piszę bez dokładnego planu. — Kaszlnęła. — Mam straszną chrypę — rzuciła od nie-
chcenia. — Chyba coś mnie łapie.

Na spotkaniu w kościele Świętego Benedykta snuliśmy śmiałe teorie na temat

zmian głosu Twink, a teraz najwyraźniej zanosiło się na to, że nadawały się wyłącznie
do kosza. Wszystko przez jedno spokojne stwierdzenie: mam straszną chrypę.

¬ ¬ ¬

Ponieważ skończyłem robić półki, na sobotę w tamtym tygodniu nie miałem żad-

nych planów i brak konkretnego zajęcia zdecydowanie mi przeszkadzał. Łaziłem po
całym domu z taśmą mierniczą w ręku i rozglądałem się za jakąś robotą.

W końcu zapukałem do drzwi Trish.
— Znajdziesz dla mnie chwilę? — spytałem.
— Jasne — przystała natychmiast. — O co chodzi?
— Nie mam nic do roboty.
Wybuchnęła śmiechem.
— A poza tym dobrze się czujesz?

background image

172

173

— Nie wiem, co ze sobą zrobić i tyle. Przyzwyczaiłem się do tych pracujących sobót

i jeśli nic nie robię, czuję się winny. Może bym się zajął szaami i szufladami kuchen-
nymi? Widać po nich lata służby, gdybym wyczyścił drewno na wierzchu, lepiej by pa-
sowały do nowej podłogi.

— Proszę bardzo — zezwoliła mi łaskawie. — Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to

półkami spłaciłeś swoje zobowiązania wobec tego domu.

— Rzecz w tym, Trish, że ja się szybko przyzwyczajam — wyjaśniłem. — W soboty

miałem pracować jak przyzwoity człowiek i jeśli nie mam zajęcia dla rąk, robię się draż-
liwy.

— No to się weź za te szuflady — poradziła mi tonem, jakim mogłaby się do niezno-

śnego dziecka odezwać kochająca rodzicielka.

— Dobrze, mamusiu — odrzekłem z nieskrywaną ulgą.

¬ ¬ ¬

We wtorek ostatniego tygodnia semestru uczniowie oddali mi końcowe prace.

Odkąd stadko pierwszorocznych baranków widocznie zmalało dzięki mojej taktyce ter-
roru stosowanej w czasie pierwszych dwóch tygodni, mógłbym w zasadzie być dumny
z tych, którzy przetrwali. Przekształcili się w dość kompetentną grupę, a ten i ów nawet
wykazywał przebłyski prawdziwego talentu.

Zebrałem wypracowania, wsadziłem do nesesera i zmierzyłem studentów wzro-

kiem.

— To już koniec, moi mili — oznajmiłem. — Więcej nie będę was męczył. Ponieważ

prawdopodobnie jesteście zajęci kuciem do egzaminów, proponuję, żebyśmy sobie od-
puścili jutrzejszy wykład. Jak wykorzystacie ten czas, wasza sprawa, ale ja wam radzę
go nie zmarnować. Skoncentrujcie się na przedmiocie, który sprawia wam najwię-
cej kłopotów, weźcie się z nim za bary. Poprawcie stopnie. Życie płynie, a wasze aka-
demickie oceny pozostają bez zmian. Głupie D minus ze śmiesznego kursu, który nie
ma najmniejszego znaczenia w waszej przyszłej specjalizacji, będzie was prześladowało
do końca życia. Zajrzyjcie tu w czwartek, odbierzecie swoje prace i rozstaniemy się jak
przyjaciele, dobrze? Możecie iść.

Sala opustoszała w mgnieniu oka. Twink i jej najnowsza koleżanka z żeńskiego

klubu znalazły się przy drzwiach jako jedne z pierwszych. Ja sam nigdy nie przepada-
łem za tymi korporacjami studenckimi snobizującymi się na grekę: te wszystkie Delta
coś tam i Sigma licho wie jaka nigdy mnie właściwie nie obchodziły, ale przyjaciółka
Twink wyraźnie miała silną motywację, którą można by określić krótko jako skupie-
nie na głównym celu pobytu w college’u, czyli znalezieniu sobie odpowiedniego męża.

background image

174

175

Mimo wszystko Twink dobrze zrobiła, nie ujawniając się z pobytem w azylu u Fallona.
Niezależnie od aktualnej mody panującej w żeńskich stowarzyszeniach, promującej to-
lerancję i otwarte umysły, członkinie korporacji nie były pewnie aż tak tolerancyjne.

Po powrocie na stancję zaparkowałem przy biurku i przerzuciłem prace, szukając

wypracowania Twink. Odsunąłem inne kartki i przygotowałem się do spadania z krze-
sła.

CZEGO SIĘ NAUCZYŁAM W TYM SEMESTRZE

Twinkie

Przede wszystkim nauczyłam się, że normalni ludzie są jeszcze dziwniejsi niż świry. Wy,

normalni, traktujecie siebie stanowczo zbyt poważnie. Naprawdę nie potraficie się śmiać
z własnych przywar? My, wariaci, opanowujemy tę umiejętność na samym początku.

Powinniście czasem spróbować. Dzięki temu życie jest dużo zabawniejsze.
Nauczyłam się także, iż zegary i kalendarze są dla ludzi żyjących w normalnym świe-

cie ważne wręcz nieprawdopodobnie. Czy naprawdę nigdy nie słyszeliście zwrotu „mniej
więcej”? Czy rzeczywiście świat się skończy, jeśli ktoś się spóźni minutę lub dwie?

Czy faktycznie jest to dla was takie ważne?
Zwróciłam też uwagę na inną ciekawostkę. Ludzie normalni chyba wszyscy wierzą, że

istnieje wyraźna granica pomiędzy dobrem a złem. My, świry, wiemy doskonale, że to tak
naprawdę jedno i to samo, zależy tylko, z której strony się patrzy. Dobra i zła nie da się od-
dzielić. Każde zło zawiera w sobie mnóstwo dobra, każde dobro ocieka złem. Wszystko za-
leży od punktu widzenia.

Hej, wy, normalni, rozchmurzcie się!
Nauczyłam się jeszcze, że ludzie z normalnego świata lepiej się czują w grupie i bar-

dzo się boją, że mogliby być choć odrobinę inni niż pozostali. Jeśli wszyscy noszą niebieskie
wstążki, normalny człowiek prędzej umrze, niż zawiąże sobie czerwoną.

Naprawdę sądzicie, że to kogokolwiek obchodzi, że to jakaś różnica?
Gdy doktorek Fallon zwolnił mnie wreszcie ze swojego śmiesznego wariatkowa, wie-

działam, że muszę swój pobyt w azylu zachować w tajemnicy. Normalni ludzie śmiertelnie
się boją nas, psycholi. Prawdopodobnie dlatego że robimy różne rzeczy, które im by nigdy
nie przyszły do głowy. Zawsze mamy konkretne powody, by robić to, co robimy, a że wy nie
rozumiecie tych powodów, to jeszcze nie znaczy, że robimy źle.

Mam rację?
Ale najważniejsza nauka z tego semestru to świadomość, że muszę ukrywać swoje

myśli, bo jeśli normalni ludzie dowiedzą się, co mam w głowie, odeślą mnie natychmiast
z powrotem do wariatkowa, a ja jeszcze nie mogę tam wrócić.

Jestem już bardzo zmęczona. Niedługo, już za chwilę pójdę spać, a kiedy zasnę, będę

miała piękne sny i nie zdarzy się już nic złego.

background image

174

175

— Co jest, u licha? — mruknąłem pod nosem.
Ta praca zaczynała się podobnie jak poprzednia, ale gdzieś w trakcie zginęła

grzeczna rozświergotana dziewczynka, a na jej miejscu wyrosła osoba poważna i bar-
dzo dziwna.

Przykuł moją uwagę zwłaszcza fragment o wstążkach. Na pierwszy rzut oka wyda-

wał się ledwie zastanawiający, ale kiedy przeczytałem pracę po raz drugi, w głowie ode-
zwały mi się dzwonki alarmowe. Twink mogła napisać choćby o wstążkach zielonych
i różowych. Nie zrobiła tego. Czerwone i niebieskie krzyczały do mnie z papieru, po-
nieważ bliźniaczki w dzieciństwie nosiły niebieskie i czerwone wstążki, którymi cią-
gle się zamieniały. To wspomnienie z czasów ukrytych w amnezji dawało mocne pod-
stawy do obaw, że Twink rozpędem szykowała się do powrotu pod ścisłą opiekę dok-
tora Fallona.

Na własnej rozklekotanej kopiarce, nabytej z trzeciej ręki, zrobiłem kilka kopii wy-

pracowania. Sylvia na pewno będzie chciała je mieć, drugi egzemplarz dla profesora
Conrada, no i oczywiście dla doktora Fallona. Obdarłby mnie ze skóry, gdyby go nie
dostał.

¬ ¬ ¬

Przed kolacją zdążyłem ocenić z połowę prac. Zdałem sobie sprawę, że w semestrze

jesiennym solidnie zapracowałem na wypłatę. Ci z mojej grupy, którzy przetrwali po-
czątek, oddali mi całkiem przyzwoite prace. Wobec czego należało uznać, że zwyczajowy
zwrot profesora Conrada „nie będę zbierał śmieci” zadziałał. Studenci zwykle robią to,
czego się człowiek po nich spodziewa. Jeśli niewiele od nich oczekujesz, niewiele dosta-
jesz. A jeśli ustawiasz poprzeczkę na wysokości księżyca, to może jej nie przeskoczą, ale
będą próbowali. Poczułem się znacznie lepiej. W dalszą drogę przez dżunglę edukacji
wypuściłem grupkę uczniów plasujących się zdecydowanie powyżej średniej, a przecież
chodzi o to, żeby się uczyli, prawda?

Przy kolacji wypracowanie Renaty nadal nie dawało mi spokoju, więc pewnie

byłem cokolwiek ponury.

— Co cię gryzie, Mark? — zainteresował się Charlie. — Masz depresję przedbożo-

narodzeniową?

— Stary, Boże Narodzenie mnie nie rusza, jeśli nie muszę za często oglądać reklam

w telewizji. Myślę nad wypracowaniem Twink. Muszę przyznać, że parę drobiazgów
mnie martwi.

— I nic nie mówisz?! — wykrzyknęła Sylvia.
— No właśnie mówię. Odbiłem jej pracę, mam kopię dla ciebie i dla doktora Fallona.

Może by mu ją przefaksować?

background image

177

— A co cię martwi? — zapytał James.
— Właściwie to dokładnie nie wiem. Poprzednia praca Twinkie była pogodna i żar-

tobliwa. Ta zaczyna się podobnie, ale w trakcie zmienia charakter. Trzymaj. — Pchnąłem
w jego stronę jeden z arkuszy. — Masz odpowiednie warunki wokalne. Przeczytaj na
głos. Ja pewnie bym zaczął pluć na boki. Zwróć uwagę na definicję dobra i zła, uważam,
że jest niezwykła.

James przyjrzał się kartce papieru.
— O, widzę, że daleko zawędrowaliście od pierwszego wypracowania i od tematu

„Jak spędziłem wakacje” — zauważył.

— A ta praca jaki ma tytuł? — spytał Charlie.
— „Czego się nauczyłem w tym semestrze” — odpowiedział James.
— Na trzydzieści stron? — zapytała Erika.
— Pięćset słów — skorygowałem. — Chciałem sprawdzić, czy potrafią dotrzeć do

sedna.

— No to posłuchajmy — zwróciła się Sylvia do Jamesa.
Odchrząknął i przeczytał nam wypracowanie. Kiedy skończył, pierwszy odezwał

się Charlie.

— Dziwaczna ta twoja mała. O co jej chodzi na końcu?
— Nie mam bladego pojęcia — przyznałem.
— Wygląda na to, że znowu szykuje się odlot. — Erika spojrzała pytająco na

Sylvię.

— Rzeczywiście, nie brzmi to najlepiej — przyznała Sylvia.
— Najbardziej martwi mnie ten fragment o wstążkach — powiedziałem. — Kiedy

bliźniaczki miały jakieś trzy lata, matka wiązała im włosy czerwoną i niebieską wstąż-
ką, żeby je rozróżnić, a dziewczynki podmieniały wstążki, jak tylko Inga odwróciła się
do nich tyłem. Twink wyraźnie napisała właśnie o tych kolorach. Czy może to oznaczać
budzenie się jakiegoś echa przeszłości?

— Możliwe — stwierdziła Sylvia.
— Byłam przekonana, że ona nie pamięta nic z nocnych koszmarów — zastano-

wiła się Trish. — A tu na końcu pisze tak, jakby wiedziała, że z jej snami może być coś
mocno nie w porządku.

— Sporo wątków porusza w tej pracy, to nie podlega dyskusji — stwierdził

Charlie.

— Chyba wybiorę się jutro do kliniki Lake Stevens — zdecydowała Sylvia.

— Bezsprzecznie coś tu się dzieje, lepiej, żeby doktor Fallon był na bieżąco. Może on
wymyśli coś mądrego, dzięki czemu Renata weźmie się w garść.

— Mam nadzieję — westchnąłem. — Jeśli Twink się kompletnie rozsypie, to już

pewnie nie dojdzie do siebie.

background image

177

Rozdział 15

W środę wcześnie rano Sylvia pojechała do Lake Stevens. Najwyraźniej wypra-

cowanie Twink poważnie ją zaniepokoiło, no i w końcu przecież sprawa dotyczyła jej
stopnia naukowego. Gdyby Twink kompletnie zwariowała i wróciła do kliniki, Sylvia
musiałaby znaleźć sobie jakiś inny temat.

Po śniadaniu wybrałem się na seminarium. Pracę o Milionie miałem już gotową do

oddania, więc właściwie siedziałem tam bez sensu.

Potem wstąpiłem do Mary, by sprawdzić, jak się ma Twink. Ciągle mnie martwiło

jej wypracowanie. Jeszcze latem pomysł, żeby uczęszczała na wykłady jako wolny słu-
chacz, wydawał mi się całkiem rozsądny, ale teraz już nie byłem taki pewien swego.
Możliwe, że się pośpieszyliśmy, że rzuciliśmy ją na głęboką wodę, choć wcale nie była
gotowa.

Mary nie położyła się jeszcze spać i to ona otworzyła drzwi.
— Jak się czuje Twinkie? — spytałem.
— Leży przeziębiona — odparła Mary. — Skrzypi jak stara szafa.
— Ma gorączkę?
— Na razie nie. Głównie kaszle, no i mówi z trudem.
— Wobec tego teorię dwóch różnych głosów mamy w zasadzie z głowy, nie są-

dzisz? Jeśli jest podatna na bronchit albo jakąś inną zarazę, to zmiany głosu nie mają nic
wspólnego ze stanem umysłu, dobrze myślę?

— Chciałabym jeszcze usłyszeć, co ma na ten temat do powiedzenia Sylvia. Podobno

to ona jest ekspertem.

— Twinkie nie śpi?
— Jeszcze parę minut temu nie spała. Chcesz z nią pogadać?
— Chyba powinienem. Mam ją zabrać do domu na ferie bożonarodzeniowe. Jeśli

wykluje się coś poważniejszego, trzeba będzie się z tym wyjazdem wstrzymać. Parę
kichnięć to jedno, ale obustronne zapalenie płuc to już zupełnie inna para kaloszy.

— Racja. Chodź, pogadaj z nią, zanim zaśnie.
Poszliśmy razem do sypialni Twink. Zza drzwi dobiegł mnie rozrywający płuca ka-

szel. Mary zapukała.

background image

178

179

— Ren, Mark do ciebie przyszedł — powiedziała. — Masz ochotę na odwiedziny?
— Wchodźcie, tylko się za bardzo nie zbliżajcie — odpowiedziała Twink zachryp-

niętym głosem. — Żebyście się nie zarazili.

Weszliśmy.
— Jak się czujesz? — spytałem.
— Paskudnie — przyznała. — Nie podchodź za blisko. Na pewno nie życzysz sobie

takiej rozrywki. — Na łóżku obok niej leżało pudełko chusteczek higienicznych, a na
podłodze stała wielka papierowa torba, już przynajmniej do połowy zapełniona zuży-
tymi chusteczkami.

— Może jutro nie przychodź na wykład — podsunąłem jej. — Zostań w domu, wy-

grzej się. Zresztą i tak tylko rozdam prace i pożegnam uczniów, więc niewiele stracisz.

— A podobała ci się moja praca?
— Znowu podbiłaś świat.
— No to super. — Chwycił ją kolejny atak kaszlu. — Koszmar. Spróbuję się zdrzem-

nąć. Kaszlę tak od wczoraj, mam już dość.

— Śpij dobrze. Niedługo przyjedzie Święty Mikołaj, nie chcesz go chyba witać na

leżąco.

— Nie mogę się go doczekać — przyznała słabo.

¬ ¬ ¬

Po powrocie na stancję wziąłem się znowu do oceniania prac. Nienawidzę, jak coś

takiego wisi mi nad głową.

Koło południa James wspiął się na piętro i zastukał do moich drzwi.
— Mamy następne morderstwo — zahuczał.
— Czy ten facet nie ma nic lepszego do roboty? — zirytowałem się. — Który to

trup?

— Ósmy — uświadomił mnie James. — Jeżeli liczyć też tego pod Woodinville.
— A ten nowy gdzie?
— W Discovery Park, na terenie wojskowym. Tym razem nasz nożownik załatwił

marynarza.

— Coś nowego. Czy telewizyjne sępy już ogłosiły otwarcie sezonu polowań?
Uśmiechnął się lekko.
— Wygląda na to, że faktycznie kamień spadł im z serca. Prawie miesiąc minął od

morderstwa na Mercer Island, więc temat zaczął się wyczerpywać. Reporterzy już nie
wiedzieli, co mówić, żeby się utrzymać przed kamerami. Aha, ten marynarz był czar-
noskóry.

background image

178

179

— Precz z segregacją rasową? Czy nie zrobiło ci się cieplej w okolicach serca, James?

Nasz lokalny nożownik nie ma, zdaje się, żadnych uprzedzeń. Zabija każdego, kto mu się
nawinie pod rękę. A może nawet określa odpowiednie proporcje?

— Przestań się wygłupiać.
— Wybacz. Zaraz zejdę na dół i popatrzę sobie, jak faceci z telewizora skaczą z ra-

dości. Tylko skończę sprawdzać prace. Najpierw obowiązek, potem przyjemność.

— Jak sobie chcesz.

¬ ¬ ¬

Przeczytałem ostatnie wypracowanie i dopiero wtedy zszedłem pooglądać histe-

rię w telewizji. Wszystko wskazywało na to, że ktoś nie dopuścił do rozpowszechniania
szczegółów na temat najnowszego morderstwa, a to poważnie rozsierdziło dziennika-
rzy. Poznali tylko nazwisko, stopień i numer służbowy zabitego marynarza, więc dostali
informacje nieco zbyt skąpe jak na podstawę do zbudowania fascynującej historii bu-
dzącej grozę. Wojsko stanowczo nabrało wody w usta, utrzymując, że inni nie powinni
wtykać nosa w ich sprawy, wydano też zapewne kilka konkretnych rozkazów dotyczą-
cych rozmów z przedstawicielami mediów.

Reporter, który słyszy: „Nie wolno mi udzielać żadnych informacji na ten temat”,

dostaje piany na ustach. Nawet zabawnie to wygląda.

Parę detali jednak udało im się uzyskać. Zamordowany nazywał się omas Walton

i w chwili gdy został napadnięty przez Rzeźnika, był po cywilnemu. Nie zaszedł bardzo
wysoko, chociaż służył już na drugim sześcioletnim kontrakcie. Najwyraźniej wpadł
parę razy w kłopoty, ale marynarka nie zamierzała zdradzić kiedy ani dlaczego. To także
nie uszczęśliwiało dziennikarzy.

Po kolacji ruszyliśmy we trzech, z Charliem i Jamesem, na zwyczajową wycieczkę

Pod Zieloną Latarnię, sprawdzić, czy dowiemy się czegoś o morderstwie Waltona od
brata Charliego.

Bob West był potwornie wkurzony na marynarkę.
— Nie chcą pisnąć ani słowa na temat wykroczeń Waltona — wściekał się. — Na

dodatek odmówili wydania ciała, więc nie możemy przeprowadzić autopsji. Podobno
mają to załatwić ich lekarze, ale przecież wojskowe łapiduchy nie mają pojęcia o pato-
logii.

— Może powiat King powinien wystąpić o przekazanie zwłok? — zastanowił się

James.

Bob pokręcił głową.
— Ciało zostało odkryte na terenie wojskowym. To obszar federalny, więc nie pod-

lega jurysdykcji powiatu. W przypadku morderstwa zwykle możemy liczyć na współ-

background image

180

181

pracę, ale tym razem, jak widać, nie. Ciekaw jestem, czy dojdzie do jakiegoś tuszowania.
Walton z pewnością miewał kłopoty, ale marynarka milczy jak zaklęta. Wyznają zasadę,
że brudy trzeba prać we własnym domu, i nie zamierzają pisnąć ani słowa. Nie wiem,
czy mam rację, ale domyślam się, że Walton nawalił w jakiejś poważnej sprawie, przez
co powinien był pójść na państwowy wikt i opierunek. No i teraz ci z marynarki chro-
nią własne tyłki, więc nie pozwolą nam nawet zerknąć w jego kartotekę.

— Możesz uzyskać nakaz sądowy? — spytał Charlie.
— Mam wzywać przed sąd ważniaków z marynarki? Dzieciaku, zejdź na ziemię! To

grząski grunt. Nikt nie będzie się narażał w nadziei, że może na coś się to przyda. Do
tego morderstwa nie będziemy mieli dostępu.

¬ ¬ ¬

W czwartek po śniadaniu Sylvia wzięła mnie na bok.
— Chyba pojawiły się nowe kłopoty.
— Jakie?
— Doktor Fallon jest właściwie pewien, że Renata znajduje się na krawędzi załama-

nia. Bardzo go rozdrażniło jej wypracowanie.

— Prawdopodobnie wyczytał z niego więcej, niż tam jest w rzeczywistości. Studenci

pierwszego roku często piszą prace mocno nieskoordynowane. Zabrną w kozi róg i nie
wiedzą, jak się wykaraskać. Twink trafiła w ślepy zaułek i nie potrafiła wybrnąć. Ostatni
fragment, ten o snach, to prawdziwy gest rozpaczy, oby tylko zakończyć jakąś konklu-
zją.

— Nie jestem tego taka pewna. Koszmary tak czy inaczej stanowią sedno jej proble-

mów, a ona ma nadzieję się od nich uwolnić.

— Nie można tego wykluczyć, ale ja stawiałbym jednak na przypadek. Twink jest

na poziomie pierwszego roku, więc wyraz „przepisać” nie istnieje w jej słowniku w od-
niesieniu do wypracowania. Każde słowo zapisane przez pierwszoroczniaka na papie-
rze jest niczym wyryte w kamieniu. Studenci pierwszego roku nie potrafią krytycznie
przeczytać swojej pracy, a „redakcja” to dla nich słowo obsceniczne.

— Z punktu widzenia psychiatry sprawa wygląda nieco inaczej. Moim zdaniem ten

fragment o snach ma charakter freudowski. Zakładam, że Renata nawet nie chciała tego
napisać, że wymknęło się jej to podświadomie. Przypuszczam, że doktor Fallon miałby
podobny pogląd na tę sprawę.

— Poczekamy, zobaczymy, ale pewnie spotkamy się z nim dopiero po Bożym

Narodzeniu. Jutro mam zawieźć Twink do domu, jeśli tylko jej się nie pogorszy, a przez
najbliższe tygodnie wiele się może zmienić. Na razie trochę mi się udało zagadać jej
ojca, ale i tak będę musiał rozwinąć swoje talenty oratorskie, by pozwolił jej po świę-

background image

180

181

tach wrócić do Seattle. Nie jest uszczęśliwiony, że Fallon poparł propozycję przepro-
wadzki do Mary. Jeśli się dowie, że Twink ma poważne kłopoty, może zareagować bar-
dziej stanowczo.

— O kurczę... — zmartwiła się Sylvia. — O tym nie pomyślałam.
— Lepiej weź tę ewentualność pod uwagę, bo wcale nie jest nieprawdopodobna.

¬ ¬ ¬

Zajrzałem na chwilkę do Mary, sprawdzić, jak się ma chora. Gdyby do ostatnich

atrakcji doszła gorączka, nie wyciągałbym Twink z łóżka.

— W zasadzie głównie kicha — oznajmiła Mary. — Nadal jest zachrypnięta i zu-

żywa nieprzeciętne ilości chusteczek do nosa, ale gorączki nie ma. Spakuję ją i jutro mo-
żecie jechać do Everett.

— Zdaje się, że powinna jeszcze zajrzeć do Fallona?
— Jeśli będziesz zajęty, Inga z nią pojedzie.
— Nie mam nic pilnego do roboty — stwierdziłem. — Ale tak czy inaczej, kiedy już

Twink się zadomowi u rodziców, raczej wrócę. Nie zamierzam spędzić dwóch tygodni
na oglądaniu w telewizji Rudolfa Czerwononosego. Powinienem w czasie ferii przysiąść
fałdów.

— Starzejesz się, Mark.
— Wiem. Przygnębiające, prawda? Prześpij się, Mary, znowu wyglądasz, jakbyś ko-

nała ze zmęczenia.

— Spadaj!
— To rozumiem — uśmiechnąłem się szeroko.

¬ ¬ ¬

Po lunchu pojechałem na uczelnię i oddałem prace swoim studentom. Wyglądali na

lekko rozdrażnionych, więc się streszczałem.

— Muszę przyznać, że radziliście sobie w tym semestrze całkiem nieźle — zaczą-

łem od komplementu. — Niekiedy logika trochę blakła, ale z czasem będziecie nad
nią panowali coraz lepiej. Trzymajcie się standardowych plików wydruku, zwłaszcza
kiedy będziecie mieli do czynienia z wydziałem historii. Tam wszyscy zwracają baczną
uwagę na odpowiedni format nagłówków i stopek. Jeszcze jedna sprawa i już się że-
gnamy. Warto wyrobić w sobie cenny nawyk: nim zaczniecie państwo cokolwiek pisać,
poświęćcie kilka chwil na obmyślenie i przelanie na papier choćby najskromniejszego
szkicu. Jeśli wdacie się w różne zawiłości, nie wiedząc, dokąd chcecie dotrzeć, macie
pięćdziesiąt procent szans, że wyłożycie się na pierwszym zakręcie, a im dłużej będzie-

background image

182

183

cie czekali z napisaniem pracy, tym gorsze będziecie mieli szansę. Jeśli praca jest zadana
na środę rano, nie czekajcie z jej rozpoczęciem do godziny duchów poprzedniej nocy.
Dajcie sobie czas na pisanie. Taki sposób działania podniesie wam średnią ocen. Życzę
państwu szczęśliwych świąt. Prowadźcie ostrożnie. To wszystko.

Trochę pompatycznie, no i co z tego? I tak żadne z nich nie zapamięta nawet słowa

mojej przemowy, więc w sumie co za różnica?

¬ ¬ ¬

W piątek rano wpadłem na miltonowskie seminarium właściwie tylko po to, żeby

oddać pracę. Chociaż irytowało mnie sztywne podejście Miltona do spraw teologicz-
nych, musiałem przyznać, że był rzeczywiście wielkim poetą. Wolałbym jedynie, żeby
szybciej docierał do sedna.

Kiedy miły profesor, wyrecytowawszy nam całego „Lycidasa”, zakończył kurs i pu-

ścił nas do domu, pojechałem do Mary sprawdzić, jak się ma Twink. Niebo pociemnia-
ło, ale deszcz nie padał. Postanowiłem zawieźć Twinkie do domu, jeśli tylko nie będzie
się to łączyło z dużym ryzykiem. Mary noc w noc wychodziła do pracy, natomiast Inga
nie musiała wychodzić z domu wcale, więc mogłaby mieć Twink na oku i wezwać leka-
rza, gdyby jej się pogorszyło.

Twink siedziała przy stole w kuchni. Była w szlafroku, ale przecież wstała z łóżka

i funkcjonowała, zdaje się, całkiem nieźle.

— To chyba jednak nie było prawdziwe przeziębienie — oznajmiła. — Może jakaś

trzydniówka.

— Im szybciej mija, tym lepiej. Gdzie Mary?
— Kąpie się. Jak zawsze po pracy.
— Przetrwasz jakoś podróż do Everett?
— Naprawdę muszę siedzieć dwa tygodnie z Ingą i Lesem?
— Jasne.
— Znowu będziesz mi wciąż powtarzał to swoje „jasne”? — zdenerwowała się.
— Jasne.
— Jesteś wredny!
— Nieprawda. To ty jesteś nie w sosie, bo masz za sobą dwudniową trzydniówkę

i w dodatku kichasz. Spróbuj dostrzec pozytywne strony mojego „jasne”. To słowo
krótkie, treściwe i niepozostawiające miejsca na kontrargumenty. Jedziesz na Boże
Narodzenie do domu, żeby podtrzymać dobre układy z Ingą i Lesem. Pomożesz ma-
musi w kuchni, przyniesiesz tatusiowi fajkę i kapcie, kiedy wróci do domu po ciężkim
dniu pracy. Nie zdradzisz się z przeziębieniem i zrobisz co w twojej mocy, żeby się za-
chowywać jak normalny człowiek z normalnego świata. Ponieważ Les może w każdej
chwili zmienić plany pod tytułem „Twinkie uczęszcza do college’u”. Staraj się, żeby był
absolutnie szczęśliwy. Traktuj to jak inwestycję w przyszłość.

background image

182

183

— Pewnie masz rację — westchnęła. Potem spojrzała na mnie z ukosa. — A skoro

już przy tym jesteśmy, to jakie są plany na semestr zimowy? Będę chodziła na twoje wy-
kłady?

— Jeśli będziesz chciała, czemu nie. Ale może wolałabyś dla odmiany posłuchać

czegoś innego?

— Czy któreś z twoich współlokatorów też wykłada?
— James zaczyna kurs „Wprowadzenie do filozofii”, Sylvia wykłada „Podstawy psy-

chologii”. Musiałbym spytać, czy w następnym semestrze też poprowadzi grupę.

— Chciałabym w miarę możliwości obracać się między znajomymi — wyjaśniła

Twink. — I tak już wiedzą, że jestem wariatką, więc nie będę im musiała niczego wyja-
śniać.

— Proponowałbym, żebyś na ich wykłady także chodziła jako wolny słuchacz.

Ostatnio dość często zdarzały ci się złe dni, lepiej unikać stresu. Spokojnie, powo-
li. Zapoznaj się bliżej z dziewczętami z korporacji studenckiej, daj sobie czas, żeby się
zadomowić na uczelni i porządnie zapuścić korzenie, zanim postanowisz zostać stu-
dentką pełną gębą.

— Zobaczymy — odchrząknęła. — Chciałabym się już pozbyć tej chrypy — burk-

nęła i poszła się przebrać.

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o wpół do jedenastej zajechaliśmy pod dom Greenleafów.
Wyładowałem bagaże Twink, a potem, kiedy się rozpakowywała i urządzała, kręci-

łem się bez celu.

— Nie masz ochoty się zdrzemnąć? — podpowiedziałem jej w końcu. — Po połu-

dniu czeka nas wycieczka do Lake Stevens, a ty wyglądasz, jakbyś była na ostatnich no-
gach.

— Niezła myśl. Jak myślisz, dałoby się odwołać spotkanie z powodu mojej cho-

roby?

— Nie przypuszczam. Doktor Fallon strasznie się za tobą stęsknił i zacznie toczyć

pianę z pyska, jeśli się wykręcisz od wizyty.

— Pewnie jak zwykle masz rację. Idź, poprzeszkadzaj Indze, a ja się faktycznie

zdrzemnę.

Inga siedziała w kuchni wpatrzona w niewielki telewizorek nastawiony na stację

z Seattle. Jakaś młoda kobieta nawijała z szybkością karabinu maszynowego, a o czym?
O czymże innym, jeśli nie o Rzeźniku z Seattle.

— Bardzo nas martwi ten morderca grasujący w dzielnicy uniwersyteckiej — zwró-

ciła się do mnie. — Czy Renata może być w niebezpieczeństwie?

background image

184

185

— To mało prawdopodobne. Po pierwsze, Rzeźnik morduje mężczyzn, po drugie,

grasuje nocą. Nie wypuszczamy Twink samej po zmroku. Jeśli chce się gdzieś wybrać,
ma za szofera mnie albo Sylvię. Brat Charliego Westa jest gliniarzem, mówił nam, że do-
póki nie złapią Rzeźnika, bezpieczniej nigdzie się nie wybierać nocą samemu. Robimy
wszystko, żeby Twink była bezpieczna.

— Wierzę ci, ale też chciałabym wiedzieć, co naprawdę się z nią dzieje. Doktor

Fallon nie mówi nam wszystkiego.

— Twink nadal miewa problemy — przyznałem. — Od czasu do czasu przechodzi

atak koszmarów. Kiedy się z niego otrząśnie, wszystko jest w jak najlepszym porządku
przez mniej więcej dwa tygodnie. Potem znowu wracają koszmary.

— Czy chodzi regularnie do kościoła?
— Trudno powiedzieć, że regularnie. Bywa dwie czy trzy niedziele z rzędu i wy-

raźnie widać, że dobrze jej to robi. A potem nie chodzi. Bardzo lubi ojca O’Donnella.
Chociaż przyznaję, to nic szczególnego, bo wszyscy go lubią. Ten jego cudowny ir-
landzki akcent nie jest pewnie bez znaczenia. Ksiądz jeszcze nie wtrąca co drugie słowo
„na Boga!”, ale czasami niewiele brakuje.

— Miałam okazję go poznać — powiedziała z nikłym uśmiechem.
— No to wiesz, że jest nie tylko dobry, ale jeszcze niegłupi. Właśnie on zauważył, że

Twink często zmienia się głos. Zwrócił na to uwagę w konfesjonale.

— Nie powinien mówić o sprawach spowiedzi! — wykrzyknęła.
— Nikomu nie zdradził, co Twink mówiła. Powiedział nam tylko, że zmienia jej się

głos. Sylvia uważa, że te zmiany głosu mogą być czymś w rodzaju ostrzeżenia, ale ostat-
nio ma kłopot z obroną tej teorii, zwłaszcza że Twink się podziębiła i miała potężną
chrypę.

— Przejdzie jej. Obie dziewczynki często miewały chrypę i katar. Podejrzewam, że

to jakaś alergia.

— Powiem o tym dzisiaj Fallonowi. Może da jej jakieś lekarstwo. Jeśli objawami są

tylko katar i kaszel, dobry środek przeciwalergiczny powinien jej pomóc, a my przesta-
niemy tracić czas na roztrząsanie kwestii tajemniczych zmian głosu.

¬ ¬ ¬

Po południu Twink nadal chrypiała, więc w drodze do Lake Stevens podkręciłem

w samochodzie ogrzewanie. Stanowczo nie chciałem, żeby się przeziębiła tuż przed
Bożym Narodzeniem.

— Co ci jest? — spytał doktor Fallon, usłyszawszy jej pierwsze słowa. — Źle się czu-

jesz?

— Trochę mnie pozatykało — odparła zgrzytliwie. — Pewnie jakiś drobny wirus,

nie pełnoetatowe przeziębienie.

background image

184

185

— Inga podejrzewa alergię — wtrąciłem się. — Powiedziała, że Renacie od dzieciń-

stwa często zdarzały się nawroty kichania i kaszlu. Czy są jakieś pigułki na alergię, które
by temu zaradziły?

— Jest parę — odpowiedział. — A poza tym jak się czujesz, Renato?
— Zaczynam się nudzić z braku zajęć — odparła. — Po świętach zapiszę się na jakiś

nowy kurs, a może nawet na dwa. Tyle że przyzwyczaiłam się do ludzi, którzy przycho-
dzili na wykłady Marka, a teraz będę musiała poznać nowych. Nie wiem, czy gładko mi
pójdzie. Świry potrzebują stabilizacji, a na uniwersytecie początek semestru przypo-
mina trzęsienie ziemi. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby zostać studentką z prawdziwego
zdarzenia. Jeszcze jeden semestr w roli wolnego słuchacza na pewno mi nie zaszkodzi.

— Chcesz omówić te problemy?
— Omawianie ich w niczym nie pomoże. Radzę sobie z nimi po swojemu, a z dru-

giej strony nawet nie mam pewności, czy umiałabym je ująć w słowa. — Spojrzała na
mnie tak, jak to tylko ona potrafiła: troszkę bokiem, pochylając głowę. — Czyny są waż-
niejsze od słów, prawda?

— Wytarte, wyświechtane, mało oryginalne, wyciągnięte z lamusa. Tak to zwykle

bywa z banalnymi opiniami.

— Jednak niedaleko jej do prawdy. Ciągle jeszcze miewam te „złe dni”, o których

mówi ciocia Mary, ale jestem coraz bliżej rozwiązania. Ucieka przede mną, lecz nie bę-
dzie to trwało wiecznie. Jak tylko poznam jego twarz, Twinkie będzie mogła już na za-
wsze zostać normalną osobą. Super, co?

¬ ¬ ¬

Rozmyślałem nad tym tajemniczym oświadczeniem przez całą drogę do Seattle.

Twink bardzo wyraźnie zachowywała się w ten sposób celowo, ale ja obawiałem się
nadchodzącego kryzysu. Główny problem polegał na tym, że Twinkie nie miała za-
miaru nikomu powiedzieć jasno, z czym się mocowała. Wydawała się absolutnie prze-
świadczona o słuszności tego, co zamierza zrobić, a to mi wyglądało na bezapelacyjną
kwalifikację do pobytu w domu o pokojach bez klamek.

Na stancji o mało nie padłem z wrażenia. Oto Trish, Erika i Sylvia ubierały w salo-

nie choinkę.

— Nic nie rozumiem — przyznałem szczerze.
— Przecież lada moment nadejdą radosne święta — odezwała się Erika. — Słyszałeś

już o tym?

— Uznałyśmy, że warto postawić choinkę — wyjaśniła Trish. — Co prawda na Boże

Narodzenie wszyscy się rozjeżdżamy, ale i tutaj możemy sobie urządzić symboliczną
Gwiazdkę. W niedzielę ci pasuje?

background image

186

187

— Pojutrze? Tak, jasne.
— Zamierzamy nawet znieść przy tej wyjątkowej okazji zakaz spożywania alkoholu

i wypić kilka łyków grzanego piwa — dorzuciła Sylvia, wieszając bombki na gałązkach
sztucznego drzewka.

— Ale podrywanie nadal nie wchodzi w rachubę — zastrzegła Erika. — Chociaż

kto wie, jak się będzie zachowywała Trish, kiedy się ubzdryngoli... Nie trać nadziei.

— Dosyć już tego — odezwała się Trish. — Wystarczy tej błazenady.
— Robisz się strasznie ponura, siostrzyczko — stwierdziła Erika. — Pamiętaj,

śmiech to zdrowie.

¬ ¬ ¬

— Nie przesadzajmy z prezentami gwiazdkowymi — zarządziła Trish przy sobot-

nim śniadaniu. — Ważne, żeby nikt nie czuł się zakłopotany.

— Do dziesięciu baksów? — zaproponował Charlie.
— Dobrze — zgodziła się Erika. — Mimo wszystko nie czułabym się bardzo zakło-

potana, gdyby ktoś mi zafundował diamenty. Ale ludzie pewnie zaczęliby gadać.

— Czyli nie drożej niż dziesięć dolarów, tak? — podsumowała Trish, patrząc na nas

po kolei.

— Poddajemy to pod głosowanie? — spytał James.
— Przewodniczący zebrania wybierze komisję skrutacyjną — oznajmiła Trish.
— Zgłaszam się — oznajmiłem, przypominając sobie czasy, gdy chadzałem na spo-

tkania związkowe.

— Ja także — przyłączył się Charlie.
— Kto jest za, proszę podnieść rękę — odezwała się Trish, podchwytując ton.
Wszyscy wyraziliśmy swoją aprobatę.
— Wniosek przeszedł — oznajmiła Trish, stukając knykciami w blat stołu.
— Nie zapytałaś, kto jest przeciw i kto się wstrzymuje — wytknąłem jej.
— Czy masz jakieś obiekcje co do wyniku głosowania?
— Nie, ale powinnaś spytać.
— To głupie.
— Prawo wyraźnie określa, że powinnaś dać opozycji szansę sprzeciwu. Nie brałaś

udziału w zebraniach związków zawodowych?

— W życiu nie należałam do żadnego związku.
— Niemożliwe! — oburzył się Charlie. — Mark, najwyższy czas stworzyć związek

i zorganizować strajk.

— Z tym strajkiem raczej bym uważał — pohamował go James. — Jak się posu-

niesz za daleko, może ci zacząć burczeć w brzuchu, bo Międzynarodowy Związek Pań
Przygotowujących Posiłki rozstawi pikiety na linii drzwi kuchennych.

background image

186

187

— Wiesz co, Charlie, facet mądrze gada — poparłem Jamesa. — Nie przeciągajmy

struny.

— Jakbym słuchała naszego taty — stwierdziła Erika. — Jest bardzo aktywnym

członkiem związku zawodowego cieśli. Jego zdaniem do związku powinien należeć
każdy, a strajk trzeba koniecznie urządzić przynajmniej raz do roku, choćby po to, żeby
właściciel wiedział, że mu ludzie patrzą na ręce.

Jeszcze jakiś czas żartowaliśmy sobie przy śniadaniu. Nic nas nie goniło, więc mie-

liśmy czas pobyć ze sobą. Zżyliśmy się w ciągu tych trzech wspólnych miesięcy, czuli-
śmy się jak w rodzinie. Pewnie właśnie dlatego postanowiliśmy sobie urządzić przyję-
cie bożonarodzeniowe. Jasne było dla wszystkich, że kiedyś się rozstaniemy, ale na razie
mieszkaliśmy pod jednym dachem i to wystarczyło jako powód do wspólnego święto-
wania.

¬ ¬ ¬

Po kolacji w niedzielę zebraliśmy się w saloniku. Żartowaliśmy i śmialiśmy się z ku-

powanych w ostatniej chwili gwiazdkowych upominków. Nie da się nabyć czegoś przy-
zwoitego poniżej dziesięciu dolarów. Moim zdaniem wszelkie rekordy pobiła Erika. Nie
mam pojęcia, gdzie znalazła krawat, który wręczyła Charliemu, ale był absolutnie kosz-
marny. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pokazałby się ludziom z czymś takim na szyi.

Po obejrzeniu prezentów siedzieliśmy przy choince, popijaliśmy grzane piwo

i świetnie się bawiliśmy.

— A co tam u naszej ulubionej świruski? — spytał mnie Charlie. — Dawno tu nie

zaglądała.

— Przechodzi huśtawkę nastrojów — wyjaśniłem. — Raz jest promienna i szczęśli-

wa, a raz smutna i zagubiona. Doprowadza swojego psychiatrę do obłędu.

— Jak to, dlaczego? — zaniepokoiła się Sylvia.
— W piątek byłem z nią w Lake Stevens. Wszystko wskazuje na to, że nasza bły-

skotliwa teoria na temat zasadniczego znaczenia zmiany głosu nie zdołała się obronić.
Twink ma alergię. I to by było tyle. Jej matka twierdzi, że bliźniaczki miały regularne na-
pady kichania zależnie od tego, jakie ziółko akurat kwitło. Aha, no i w piątek Twink pla-
nowała przyszły semestr. Powiedziała Fallonowi, że zastanawia się, na jakie kursy pójść
jako wolny słuchacz.

— Przyślij ją do mnie — podsunął James. — Będę miał „Wstęp do filozofii”.
— Do mnie też może przychodzić — zaproponowała Sylvia. — Zimą wykładam

psychologię.

— No, taka mieszanka to nawet najzdrowszego człowieka doprowadzi prostą drogą

do zakładu zamkniętego na cztery spusty — zauważył Charlie. — A ponieważ na doda-

background image

tek Twink ma zwyczaj pisać prace, chociaż wcale nie musi, w końcu paru profesorów
zacznie sobie wyrywać resztki włosów z głowy. Będzie mogła zapoczątkować paranoję
egzystencjalną.

— Albo może stoicką depresję maniakalną — dodała Erika.
— Utylitaryzm schizofreniczny? — podrzuciła Trish.
— Sylvio, nie będzie nam łatwo — zamyślił się James. — Jeśli będziemy uczyli

Renatę, pewnie oboje powariujemy.

— Przynajmniej zostanie w rodzinie — podsumował Charlie. — Ta dziewczyna to

prawdziwy skarb, więc zrobimy wszystko, żeby była z nami jak najdłużej.

background image

Ruch trzeci

APPASSIONATA

background image

190

191

Rozdział 16

Zawsze w czasie zapisów na semestr zimowy jest wyjątkowo dużo zamieszania,

może dlatego że Nowy Rok zdaje się odsuwać wszystko w czasie. Na szczęście zareje-
strowanie Twinkie na kursach prowadzonych przez Jamesa i Sylvię okazało się względ-
nie łatwym zadaniem, ponieważ nie wymagało wiele papierkowej roboty.

Przekonałem profesora Conrada, że odsłużyłem już swoje jako uczący asystent,

więc choć niechętnie, jednak odpuścił mi tę pańszczyznę. Ponieważ nie musiałem
ubiegać się o stypendium, żeby mieć co jeść, a jednocześnie chciałem się pozbyć po-
smaku Miltona, zapisałem się na dwa seminaria ze współczesnej powieści amerykań-
skiej. Może się to wydać cokolwiek aroganckie, ale postanowiłem jednocześnie studio-
wać Hemingwaya i Faulknera.

Załatwiwszy wszystkie formalności związane z rejestracją, zajrzałem do biura pro-

fesora Conrada. Zawsze należy podtrzymywać bliskie kontakty z szefem.

— Czy ma pan jakieś problemy? — zapytał mnie od wejścia.
— W zasadzie nie — odparłem. — Chciałem tylko podziękować za wsparcie, bo

dostałem się na seminaria bez kłopotów.

— Nic nie zrobiłem w tym kierunku — oznajmił. — Twoja rozprawa naukowa,

młody człowieku, pozostała niektórym w pamięci. Jak się miewa pańska protegowana?

— Twinkie? Bywało lepiej. Mam przeczucie, że jest na prostej drodze do domu bez

klamek. W semestrze zimowym też będzie chodziła na kursy znajomych wykładowców,
ale i tak nie mam pewności, czy dotrwa do wiosny.

— Przykro mi to słyszeć. Czy wyjaśniła ostatni akapit tej drugiej pracy?
— Nie powiedziała nic. Nawet pytania swojego psychiatry na ten temat zostawiła

bez odpowiedzi.

— Czy i ta praca została wydrukowana? Myśli pan o karierze agenta literackiego?
— Niekoniecznie. To wypracowanie było lekko szurnięte, więc zrobiliśmy odbitkę

dla doktora Fallona. Dostał ją w komplecie z kopiami taśm nagranymi przez Sylvię od
świrów.

— Sylvia od świrów...

background image

190

191

— To taki nasz domowy żarcik. Sylvia robi specjalizację z chorób psychicznych i pi-

sze pracę naukową na temat przypadku Twink. Wystarczy, że Twink otworzy usta, a Sy-
lvia już włącza magnetofon.

— Obraca się pan w bardzo szczególnym towarzystwie.
— Wiem... Swoją drogą to zabawne. Dzień po dniu uczestniczę w sympozjum z sze-

ściu różnych dziedzin wiedzy. — Zerknąłem na zegarek. — Muszę jeszcze skoczyć do
biblioteki, szefie. Wyjątkowo skąpo u mnie z Faulknerem.

— Życzę miłej zabawy.
— Serdeczne dzięki — odparłem ironicznie.
— Naprawdę nie ma za co.
I po co ja się wdaję w gierki słowne z profesorem Conradem! Powinienem mieć

więcej oleju w głowie.

¬ ¬ ¬

Sylvia w ten piątek nie miała czasu nawet się podrapać, więc to ja zabrałem Twinkie

na cotygodniową wizytę w cyrku doktora Fallona. Nie wiedzieć czemu, wydawała się
spięta i niespokojna.

— Co cię dręczy, mała? — spytałem, kiedy już wyjechaliśmy na autostradę.
— Zawsze tak jest na początku semestru? — zapytała. — Ruch jak na dworcu.

Nowe kursy, nowi nauczyciele, nowy plan zajęć, nowi studenci... wszystko wywrócone
do góry nogami.

— Będziesz musiała się przyzwyczaić. Spójrz na to z innej strony. Ponoć rozmaitość

jest solą życia.

— Ja tam bym wolała się ponudzić. My, świry, nie przepadamy za zmianami.
— Już nie jesteś wariatką, zapomniałaś? Przecież udajesz normalnego człowieka.
— Tylko na wierzchu. W głębi duszy nadal jestem zdrowo stuknięta.
— No to udawaj. Jeśli będziesz odpowiednio długo grała normalną osobę, wejdzie

ci to w krew.

— Nie dałabym w zakład własnej głowy. Jakiś czas jechaliśmy w milczeniu.
— Jak się znajduje właściciela samochodu? — zapytała Twink po dłuższej chwili.
— Jeśli zna się numer rejestracyjny, w ogóle nie ma problemu. A już zwłaszcza

dla ciebie. Przecież Mary pracuje w policji. Podaj jej numer, a ona zajrzy do kompu-
tera i w ciągu trzydziestu sekund będzie znała nazwisko właściciela, adres, grupę krwi
i pewnie odciski palców, nie wspominając o ewentualnych wykroczeniach czy przestęp-
stwach.

— Nie pomyślałam o tym — przyznała. — Jakoś zapomniałam.
— Szukasz kogoś konkretnego? Czy to ważna sprawa?

background image

192

193

— Nie, pytam z czystej ciekawości. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem rozmawiały-

śmy z dziewczynami o różnych sprawach i jedna powiedziała, że policja nie może zdra-
dzać takich informacji. Że są zastrzeżone. Do użytku wewnętrznego albo coś w tym
stylu.

— Niezupełnie — odparłem. — Oto są przyjemności życia w epoce komputerów.

Nie ma już czegoś takiego jak prywatność.

— Charlie też potrafiłby dotrzeć do takich informacji?
— Nie pomyślałem o nim — przyznałem. — Przypuszczam, że potrafiłby wy-

ciągnąć z komputera czyjeś nazwisko. Pewnie wystarczy, jeśli wciśnie parę klawiszy.
Słuchaj, zdaje się, że właśnie odkryliśmy kopalnię złota! Wielu ludzi gotowych byłoby
zapłacić za to, żeby zniknąć z konkretnych baz danych. Moglibyśmy założyć korporację
Legalizacja Anonimowości. Komputery by powariowały.

— Trudno znaleźć do tego bardziej kompetentne osoby — podrzuciła gładko.
Nie wiedzieć czemu ta niemądra rozmowa o komputerach najwyraźniej wprawiła

ją w dobry nastrój. W czasie popołudniowej sesji z doktorem Fallonem Renata była
spokojna i opanowana. Przypuszczam, że w rozmowie ze świrem nie trzeba się bardzo
wysilać, żeby było zabawnie. „Śmiech jest najlepszym lekarstwem” — powiedzenie stare
jak świat, ale zawsze aktualne, szczególnie w przypadku Twink. W obu pracach podkre-
ślała, że ludzie normalni powinni się nauczyć śmiać z siebie samych. Jeśli parę żartów
miało jej pomóc, gotów byłem kupować na tony broszurki z dowcipami.

Spotkanie z doktorem Fallonem przeszło gładko, Twink była w drodze powrotnej

do Seattle szczęśliwa i zadowolona z życia. Może niepotrzebnie się o nią aż tak martwi-
liśmy. Nie kwalifikowała się do powrotu na stały pobyt w azylu.

Na stacji benzynowej zadzwoniłem z automatu na stancję. Odebrała Trish.
— Cześć, co mamy dziś na kolację? — spytałem.
— Klopsy i spaghetti, a dlaczego pytasz?
— Wystarczyłoby też dla Twinkie?
— Jak ona się czuje? — Trish wyraźnie była niezdecydowana. — Jest w dobrym na-

stroju?

— Jak najbardziej. Radosna i rozpromieniona. Rzadko wychodzi z domu, dlatego

przyszło mi do głowy, że dobrze by jej zrobiła kolacja w naszym towarzystwie.

— Zgoda, zaproś ją. Jest bardzo sympatyczna, jeśli zachowuje się normalnie. Tylko

kiedy świruje, działa ludziom na nerwy. — Trish roześmiała się krótko. — No i stało się.
Zanim ją poznałam, nie używałam takich zwrotów. Przywieź ją. Spaghetti na pewno nie
zabraknie.

I tak Twinkie zjadła z nami kolację tamtego wieczoru, była duszą towarzystwa, bo

akurat odgrywała rolę fantastycznej dziewczyny. Miała naprawdę dobry dzień.

background image

192

193

¬ ¬ ¬

W zasadzie wyczerpałem możliwości sobotnich zajęć fizycznych, więc w tym tygo-

dniu postanowiłem uporządkować trochę warsztat w piwnicy. Doszedłem do wniosku,
że przydałby się tam jakiś stół, nie zaszkodziłoby parę półek na narzędzia. Charlie trzy-
mał swoje w jednym kącie, James w drugim, a moje leżały wszędzie. Może gdybym za-
prowadził w piwnicy trochę porządku, nie traciłbym tyle czasu na szukanie konkret-
nego narzędzia, które się zawsze zawieruszy akurat wtedy, kiedy jest potrzebne.

Zrobiłem kilka szkiców i sprawdziłem zapasy drewna ze składu odpadów. W sumie

niewiele zrobiłem w tę sobotę, ale przynajmniej znalazłem sobie jakieś zajęcie.

¬ ¬ ¬

James spędził większą część przerwy świątecznej w Everett. Przekazał nam wia-

domość, że pani Perry wraca do zdrowia. Jamesowi wyraźnie spadł kamień z serca.
Człowiek niechętnie myśli o raku. Co fakt, to fakt.

Przy sobotniej kolacji powiedział nam, że w niedzielę rano będzie jechał do Everett,

bo zawozi Andrew na lotnisko.

— Syn przyjaciela doszedł do wniosku, że już czas wracać na Harvard.
— Pewnie będzie musiał to i owo nadrobić — domyślił się Charlie.
— O której odlatuje? — spytała Trish.
— Koło dziewiętnastej — odparł James. — Dlaczego pytasz?
— Zaproś go do nas na obiad. Chyba wszyscy chcemy go poznać.
— Zadzwonię do niego, zapytam, co on na to.

¬ ¬ ¬

Mniej więcej w południe James i jego przyjaciel z Harvardu pojawili się w na-

szej kuchni. Andrew Perry okazał się szczupłym młodym człowiekiem, który w prze-
ciwieństwie do wielu swoich kolegów z uczelni potrafił dostrzec całkiem spory obszar
świata poza własnym nosem. Słowo „Harvard” nie padało z jego ust przy każdym zda-
niu. James nam go przedstawił, chłopak dostał od Eriki kawy i szybko wsiąkł w towa-
rzystwo.

Trish naturalnie zadawała mu wiele pytań i wydawała się odrobinę zasmucona, sły-

sząc nazwiska niektórych spośród jego profesorów. Chyba w każdej dziedzinie istnieją
niepodważalne autorytety, naukowe sławy, a na Harvardzie zgromadziło się ich zdecy-
dowanie więcej niż gdzie indziej.

— James wspominał, że wasz dom zdobył sobie nie lada reputację wśród studentów

— powiedział Andrew. — Podobno wszyscy chcą tu mieszkać.

background image

194

195

— Wszyscy poza imprezowiczami — uściślił Charlie. — Owszem, robią maślane

oczy do naszych pań, ale odstrasza ich prohibicja. Rozrywkowi chłopcy lubią sobie
wypić.

— Mieliśmy szczęście — stwierdziła Erika. — Dobrze się dobraliśmy. Każde z nas

studiuje co innego, rozmowy przy kolacji zawsze są ciekawe, szczególnie na temat pracy
Sylvii.

— Dlaczego? — zainteresował się Andrew.
— Sylvia pisze o przypadku Twinkie — wziął się do wyjaśniania Charlie. — Mark

przedstawił nam prawdziwą wariatkę. Bywa denerwująca, ale w ogóle jest fajna.

— O, byłbym zapomniał. — James strzelił palcami. — Sylvio, zdaje się, że Andrew

zna odpowiedź na jedną z zagadek. Wie, dlaczego Renata po ataku koszmarów zawsze
mówi o wilkach.

— Czy ta Twinkie to dziewczyna, której siostrę zamordowano parę lat temu w Fo-

rest Park? — zapytał Andrew.

— Tak, to ona. Mark zna jej rodzinę, my poznaliśmy ją samą w semestrze jesien-

nym. No, mów.

— Niewiele jest do powiedzenia — stwierdził Andrew. — Nasz dom stoi nieda-

leko Forest Park. Wszyscy doskonale pamiętamy noc morderstwa. Jeden z sąsiadów ma
psiarnię, eksperymentował wtedy z tworzeniem nowych ras. Chciał skrzyżować ala-
skan husky i dzikiego wilka. Nie osiągnął jakichś spektakularnych wyników, bo ciągle
otrzymywał wilki, a to nie są słodkie domowe psiaczki. W każdym razie tej nocy, kiedy
w parku zamordowano dziewczynę, wilki jakby dostały szału. Wyły przez całą noc,
a nawet jeszcze po wschodzie słońca.

— W gazetach nic o tym nie było — stwierdziłem zdziwiony.
Andrew wzruszył ramionami.
— My powiedzieliśmy policji wszystko.
— Więc dlatego Renata ciągle majaczy o wilczym skowycie! — wykrzyknęła Sylvia.

— Teraz już rozumiem! Mark, mieliśmy rację. Renata wraca w koszmarach do nocy
morderstwa. Muszę to powiedzieć doktorowi Fallonowi.

Ja jednak, muszę przyznać, miałem pewne wątpliwości. Jeżeli wilczy skowyt prze-

rażał Twink, to dlaczego potrafiła godzinami słuchać tej nieoznakowanej taśmy, na któ-
rej jakaś kobieta śpiewała z wilkami? Jeżeli wilczy skowyt był częścią koszmaru, nie po-
winna tak się wsłuchiwać w ten dziwaczny utwór...

Nadal nie wszystko do siebie pasowało.
Ponieważ Sylvia zapaliła się do nowej teorii, nie afiszowałem się ze swoimi wątpli-

wościami. Tak czy inaczej jedno wiedziałem z absolutną pewnością: prośbą, groźbą czy
sposobem musiałem zdobyć kopię tej taśmy.

background image

194

195

¬ ¬ ¬

Wykłady zaczynały się piątego stycznia, w poniedziałek. A ja w semestrze zimo-

wym nie prowadziłem żadnej grupy. Czysta radość.

Seminarium z Hemingwaya zajmowało mi dwie godziny z samego rana, zaraz

potem leciałem na Faulknera. Pozwolę sobie na mały wtręt na temat stylu. Hemingway
potrafił pisać zdania w zasadzie jednowyrazowe, tymczasem Faulkner spacerkiem dążył
do celu tak okrężną drogą, że nie sposób u niego upolować podmiotu.

Trafił mi się w tym semestrze rozkład zajęć jak marzenie każdego studenta. Oba

wykłady miałem rano, więc popołudnia zostawały do mojej dyspozycji. Było mi tak do-
brze, że aż czułem się winny... ale tylko trochę.

Czegoś mi jednak brakowało. Jakiś czas nie mogłem rozszyfrować tego uczucia,

ale wreszcie olśniło mnie, że przestałem widywać Twink na zajęciach przez cztery dni
w tygodniu. Co prawda nafaszerowałem Sylvię i Jamesa dobrymi radami na jej temat,
ale przecież w końcu to jednak ja byłem za nią odpowiedzialny. Co innego, kiedy by-
wała u mnie na wykładach — zawsze mogłem ją mieć na oku. A teraz straciłem tę oka-
zję i musiałem polegać na sprawozdaniach z drugiej ręki albo spędzać większość cen-
nego wolnego czasu u Mary.

Zrobiło mi się odrobinę mniej radośnie.
Sylvia miała wykłady w poniedziałki, środy i piątki, a James tylko we wtorki

i czwartki, chociaż musiał włożyć wybranym studentom do głów ładne parę setek lat fi-
lozofii. Kurs Sylvii był ogólnodostępny, tak jak mój, toteż i ona dostała na wstępie pełen
przekrój studenckiej braci, łącznie z durniami i kretynami. James, szczęśliwiec, prowa-
dził kurs, na który dostali się tylko studenci z wysoką średnią ocen, więc nie trzeba ich
było wyrzucać na siłę.

— Jak tam Twinkie, wszystko z nią w porządku? — spytałem Sylvię przy kolacji

tego wieczoru.

— Była trochę zamknięta w sobie, ale widziałam ją krótko. Pierwszego dnia tylko

zbieram karty wpisu i zadaję coś do przeczytania. Nikt jeszcze nie potrafi się skupić,
więc szkoda czasu na prawdziwy wykład.

— To się nazywa tumiwisizm, tak? — spytał Charlie, niewinnie uśmiechnięty.
— Nic podobnego! — zdenerwowała się Sylvia.
— Charlie, uważaj — przestrzegł James. — Sylvia bywa wybuchowa.
— Wiesz co, stary, sam to zauważyłem.
— Zauważyłbym, gdybyś zauważył — zauważył James.

background image

196

197

¬ ¬ ¬

Po kolacji wybraliśmy się we trzech Pod Zieloną Latarnię, sprawdzić, czy Bob ma do

powiedzenia coś nowego i ekscytującego na temat Rzeźnika z Seattle.

— Co tam słychać dobrego? — spytał brata Charlie, gdy już wycofaliśmy się w za-

ciszny kąt i usiedliśmy przy stoliku.

— Nie ma dobrych wieści, braciszku — odparł Bob z kwaśną miną. — Chcesz usły-

szeć złe?

— Większość już znam — stwierdził Charlie. — Zbliżacie się do pojmania naszego

nożownika?

— Ani o krok — przyznał Bob. — Pamiętacie tego marynarza, który został pocięty

tuż przed Bożym Narodzeniem?

— Tego Murzyna? — upewnił się James.
— No właśnie. Powiedziałem wam, że w naszym wydziale wszyscy chodzili wkurze-

ni, bo marynarka nie wydała nam ciała w celu przeprowadzenia autopsji. Zgadza się?

— Zgadza — przytaknął James. — Powiedziałeś, że lekarze z marynarki mają za-

miar zabrać się do tego sami, a wyniki przekazać policji.

— I tak się właśnie stało. Trzeba przyznać, że nasi patolodzy wyglądają teraz nie naj-

lepiej — stwierdził Bob szczerze. — Byli pewni, że mądrale z marynarki nie mają poję-
cia o przeprowadzaniu autopsji, a jest całkiem odwrotnie. Wojskowi okazali się praw-
dziwymi zawodowcami. Przeprowadzili testy, które by naszym nawet do głowy nie
przyszły, no i odkryli coś, co nasi kompletnie przegapili.

— Poważnie? — zdziwił się Charlie. — A co takiego?
— Wiecie, co to kurara?
— Trucizna — podrzucił Charlie.
— W zasadzie tak. To wyciąg z pewnej rośliny, używany przez niektóre plemiona

Indian z amazońskiej dżungli do zatruwania strzał. Przedostając się do krwi, paraliżuje
zwierzę — albo człowieka. W krwi marynarza znajdowała się potężna dawka kurary.

— A, to dlatego nikt nic nie słyszał, gdy Rzeźnik kroił swoje ofiary żywcem na ka-

wałki — powiedział Charlie.

— No właśnie. A kiedy już znaleźli we krwi marynarza kurarę, to zbadali go centy-

metr po centymetrze pod mikroskopem. Zgadnijcie, gdzie był ślad po igle.

— Pewnie w krtani? — spytał Charlie zduszonym głosem.
— Zgadłeś, braciszku — oznajmił Bob. — Wygląda na to, że Rzeźnik biega ze strzy-

kawką do zastrzyków podskórnych napełnioną kurarą i kiedy upatrzy sobie face-
ta, wbija mu igłę w szyję. Stąd brak jakichkolwiek odgłosów zbrodni. Kurara parali-
żuje struny głosowe oraz płuca, więc napadnięty nawet nie piśnie, chociaż jest krojony
na kawałki. No i oczywiście w ciągu kilku sekund traci zdolność ruchu, więc nie może
uciec ani nawet podnieść ręki.

background image

196

197

— Skąd się bierze kurarę? — spytałem. — To chyba dość egzotyczny specyfik?
— Od patologów dowiedzieliśmy się, że jest dostępny w każdej przyzwoicie zaopa-

trzonej aptece. Używa się go do czasowego porażenia mięśni oddechowych, najczęściej
w przypadku ataku padaczki, ale przypuszczam, że także w innych chorobach powodu-
jących konwulsje.

— Może wobec tego Rzeźnik jest lekarzem? Albo pielęgniarzem czy aptekarzem?

— zastanowił się James.

— Niekoniecznie — stwierdził Bob. — Owszem, zapewne jest to osoba zna-

jąca działanie kurary, ale może to być na przykład ktoś, kto miał w rodzinie epilepty-
ka. Właściwości kurary nie są żadną tajemnicą. Zresztą kiedy już dowiedzieliśmy się,
że Rzeźnik używa kurary, któryś z chłopaków przepytał komputer na tę okoliczność
i okazało się, że w październiku zeszłego roku skradziono ją z apteki w Queen Anne.
Włamanie było niezwykłe, bo złodziej nie tknął opiatów ani żadnych innych poprawia-
czy nastroju, zwinął tylko kurarę.

— Mieliście wielkie szczęście, że lekarze z marynarki przeprowadzili autopsję.
— Nie przesadzajmy — zaprotestował Bob słabo. — Nasi patolodzy sprawdzają

dziesiątki ciał. Czasami zdarza im się śpieszyć, to wszystko. Przecież nie będą szukali
trucizny w ciele faceta, który został wypatroszony jak ryba. Przyczyna śmierci była wi-
doczna na pierwszy rzut oka, więc skoncentrowali się na oznaczeniu dokładnego czasu
zgonu. A tamtych z marynarki nic nie goniło, mogli się zająć szczegółami. Zrobili nawet
parę egzotycznych posunięć. Na przykład wymierzyli każde cięcie i zadrapanie na ciele
tego marynarza. Doszli do zadziwiającej konkluzji.

— Jakiej? — zainteresował się Charlie.
— Ich zdaniem Rzeźnik korzysta z narzędzia domowej roboty. Jego nóż ma za-

krzywione ostrze długości najwyżej siedmiu centymetrów. Podobno morderca naj-
pierw wbija w ofiarę czubek noża, potem ciągnie przez ciało: ramiona, gardło, brzuch...
Napadnięty, sparaliżowany kurara, nie może się w tym czasie ruszyć ani wydać z siebie
żadnego dźwięku, więc Rzeźnik kroi, jak długo zechce. Jeśli się troszkę postara, zabawa
może trwać nawet godzinę.

— Ble! — skrzywił się Charlie.
— Co racja, to racja — zgodził się Bob. — Musimy złapać tego świra. Jakaś strzela-

nina czy zwykłe zadźganie nożem to jedno, ale Rzeźnikowi najwyraźniej nie wystarcza
sam fakt, że pozbawia ofiarę życia. On chce zadawać jak najwięcej bólu. Mam przeczu-
cie, że gdyby tylko mógł, utrzymywałby krojonego faceta przy życiu nawet tydzień, od-
cinając od czasu do czasu to, tamto czy owo. Najgorsze, że taki siekany nie może się ani
ruszyć, ani nawet krzyczeć.

background image

199

¬ ¬ ¬

Przez pierwszy tydzień semestru zimowego panowało lekkie zamieszanie. Zawsze

chwilę trwa, nim się wszystko ułoży. W czwartek rano czytałem „Wiosenne potoki”
Hemingwaya. Świetnie się bawiłem dzięki tej skandalicznej parodii nudnego i przycięż-
kiego pisarstwa niegdyś sławnego Sherwooda Andersena. Jeśli można Hemingwayowi
wierzyć, machnął ten kawałek w dziesięć dni, a przecież stworzył jedno z większych
oszustw literackich dwudziestego wieku. Dostał od Scribnera bardzo interesującą pro-
pozycję dotyczącą debiutanckiej powieści „Słońce też wschodzi”, ale wcześniej zdążył
podpisać kontrakt z Boni and Liveright, gdzie publikował także Anderson. Ponieważ
Anderson był numerem jeden w Boni and Liveright, więc kiedy Hemingway stworzył
kpinę pod tytułem „Wiosenne potoki”, wydawnictwo nie chciało mieć z nim do czynie-
nia. Dzięki temu pozbył się niewolniczej umowy i natychmiast podpisał porozumienie
ze Scribnerem — za dużo większe pieniądze. Spryciarz.

Mniej więcej o dziewiątej z dołu zawołała mnie Erika.
— Mark, telefon do ciebie!
— Już idę! — Ruszyłem pędem po schodach.
Dzwoniła Mary.
— Ren znowu ma kłopoty — powiedziała.
— Cholera! Przecież miało jej to mijać!
— Jakoś nie mija. Gdy wróciłam z pracy, już zaczynało być źle. Nagrałam jakieś

piętnaście minut, a potem dałam jej pigułkę.

— Powiedziała coś innego niż zwykle?
— Nie. Moim zdaniem będzie w kółko przechodziła przez to samo, dopóki ktoś

nie zrozumie, o co chodzi. I przypuszczam, że nie mamy dużo czasu, bo ona tego długo
nie wytrzyma. Któregoś dnia po prostu nie wróci z takiego odskoku. Wtedy wyląduje
u doktora Fallona i nie przypuszczam, żeby jeszcze kiedykolwiek miała okazję pomy-
śleć o studiach.

— Pewnie masz rację. Powinniśmy wziąć zady w troki i sprawdzić, czy Fallon albo

Sylvia potrafią chodzić na wyższym biegu. Zdaje się, że czas nam się kurczy.

— Spróbuj znaleźć Sylvię. I przegraj tę taśmę, zanim ją zgubię.
— Już się biorę do roboty — obiecałem.

background image

199

Rozdział 17

Sylvia była tego dnia na terenie uniwersytetu, a że szukanie jej mogłoby mi zająć

cały dzień, skorzystałem z innego wyjścia. Miałem stary dwukasetowy magnetofon,
który posłałem na emeryturę w chwili, kiedy zaopatrzyłem się w lepszy sprzęt audio.
Znalazłem go teraz na dnie szafy, wetknąłem w kieszeń kilka czystych taśm i zszedłem
na dół.

— Co się dzieje? — spytała Erika.
— Twinkie znowu odjechała — powiedziałem. — Mary nagrała większą część

sceny, więc jadę zrobić kopie. Sylvia będzie chciała mieć jedną, Fallon też, na pewno.

— Ma te ataki coraz częściej, prawda?
— Tak, rzeczywiście. Mary twierdzi, że jeśli szybko czegoś nie wymyślimy, Twink

wróci do zakładu zamkniętego już na dobre.

— Cholera! — wyrwało się jej.
— Jak najbardziej — nie miałem zamiaru protestować.

¬ ¬ ¬

Mary na mnie czekała.
— Gdzie Sylvia? — spytała od wejścia.
— Gdzieś na uczelni — odpowiedziałem. — Nie mam najmniejszego zamiaru jej

szukać. Jak wróci do domu, dostanie przegraną taśmę.

— Dobry pomysł — przyznała Mary. — Idź do kuchni. Zmieścisz się razem z tą

szafą grającą, a nie narobisz mi bałaganu w salonie.

— Nie ma sprawy.
Zrobiłem kilka kopii taśmy nagranej przez Mary i właśnie miałem pakować cały

majdan, kiedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

— Mary, czy Twink puszczała ci kiedyś swoją ulubioną taśmę?
— Tę, gdzie jakaś kobieta śpiewa ze stadem wilków?
— No właśnie. Często jej słucha?

background image

200

201

— Na tyle często, że mam serdecznie dosyć. A dlaczego pytasz?
— Wiesz doskonale, że Twink, kiedy odlatuje, skarży się na wilczy skowyt. Nie dziwi

cię, że w „normalne” dni słucha tej taśmy?

— Rzeczywiście, masz rację, to dziwne.
— Skoro ciągle tego słucha, pewnie taśma jest w magnetofonie. Mogłabyś zakraść

się tam po cichu, żeby Twinkie nie obudzić? Chciałbym tę taśmę też przegrać. Może
Sylvia albo doktor Fallon domyślą się dzięki temu nagraniu, co się dzieje z Twink?

— Nie muszę się zakradać. Nie obudziłoby jej teraz nawet trzęsienie ziemi. Zaraz ci

przyniosę tę kasetę.

— Dzięki. Mam przeczucie, że może się okazać bardzo ważna.
— No to skopiuj ją kilka razy.

¬ ¬ ¬

Około trzeciej po południu Sylvia wróciła do domu i przeczytała wiadomość, którą

przyczepiłem jej na drzwiach taśmą klejącą.

— Hej, tam na górze! — zawołała, stojąc u podnóża schodów.
Wystawiłem głowę na korytarz.
— Mogłabyś przyjść na górę? Twink znowu miała zły dzień, Mary nagrała więk-

szość tego, co się działo, a ja skopiowałem tę taśmę.

— Było tym razem coś nowego? — spytała, wchodząc na piętro.
— Mary nic takiego nie wyłapała. Ja też właściwie mam wrażenie, jakbym słuchał

nagrania z listopada.

— Daj posłuchać — poleciła mi Sylvia.
Zaczęło się od jęków na temat wilczego skowytu. Skoro już Andrew Perry wyjaśnił

nam sprawę wilków w pobliżu Forest Park, sprawa wydawała się znacznie bardziej zro-
zumiała. Potem nastąpił fragment o tym, że Twink jest cała umazana krwią. Pewnie od-
nosił się do czegoś, co nie znalazło się w policyjnych raportach ani artykułach praso-
wych. Może kiedy znalazła zamordowaną siostrę, objęła ją, a wtedy na pewno była cała
we krwi. Jednego nadal nie rozumiałem — tego urywku o zimnej wodzie. Regina zo-
stała zamordowana pod koniec maja, a wtedy było ciepło.

— Głos jest zupełnie inny — zauważyła Sylvia. — Zwróciłeś na to uwagę?
— Nie zauważyłem żadnej zmiany.
— Pewnie dlatego że nie słuchałeś listopadowej taśmy tyle razy co ja. Jest wyraźna

różnica. Tutaj Renata mówi głosem bardziej spiętym i pełnym przerażenia. Puść jesz-
cze raz.

Przewinąłem taśmę, wcisnąłem odtwarzanie. Długą chwilę słuchałem z natężoną

uwagą.

background image

200

201

— Może i masz rację — oceniłem, zatrzymując taśmę. — Chyba poprzednio bar-

dziej słuchałem, co mówi, a nie w jaki sposób. Rzeczywiście wydaje się bardziej pod-
ekscytowana.

— Puść dalej.
— Dalej jest już tylko język bliźniaczek.
— Nieważne. Chcę posłuchać tonu, nie słów.
Silne emocje w głosie Twink dały się słyszeć także w drugiej części nagrania.

Powiedziałbym nawet, że były wyraźniejsze.

— Wygląda na to, że Twink się rozsypuje — stwierdziłem ponuro, kiedy już od-

słuchaliśmy całe nagranie. — A, mam dla ciebie coś jeszcze. Przegrałem tę taśmę, któ-
rej Twink słucha bez przerwy. — Włożyłem kasetę do magnetofonu. — Weź się w garść
— ostrzegłem. — Mocna rzecz.

Wcisnąłem klawisz.
Kobiecy głos złączył się w unisono z wilczym skowytem. Sylvia miała coraz więk-

sze oczy.

Wreszcie nagranie dobiegło końca.
— Dobry Boże! Co to właściwie jest?
— Nie mam bladego pojęcia — przyznałem. — Kaseta nie jest opisana, licho wie,

mogła to nagrać Regina. Pierwszy raz usłyszałem to jesienią, zaraz po tym jak Twink
przeprowadziła się do Mary. Zadzwoniłem do niej któregoś wieczoru i usłyszałem to
nagranie w tle. Twink miała jakiś rozmarzony głos i powiedziała, żebym jej nie prze-
szkadzał słuchać, jak wilki dla niej śpiewają. No i odłożyła słuchawkę. Właściwie za-
pomniałem o tej scenie, przypomniała mi się, dopiero kiedy Twink zaczęła majaczyć
o wilczym skowycie. Czy to nie dziwne, że kiedy jest normalna, słucha tego na okrągło,
a jak zeświruje, jęczy, że słyszy wilki?

— Spytam o zdanie doktora Fallona — postanowiła Sylvia. — Dla mnie to za trud-

ne. Ale zgadzam się z tobą. Ta taśma prawdopodobnie jest bardzo ważna.

— Cieszę się, że ci się podobała.
— Tego nie powiedziałam. Może się okazać ważna, ale mnie przeraża.

¬ ¬ ¬

W piątek rano, zaraz po wykładzie, Sylvia zabrała Twink do kliniki Lake Stevens.

Robiła dobrą minę do złej gry, ale była wyraźnie zmartwiona.

Ja po seminariach wróciłem na stancję, bo żołądek przypomniał mi o lunchu.

W kuchni siedział Charlie przed odbiornikiem telewizyjnym.

— Co nowego? — spytałem.

background image

202

203

— Znaleźli następnego sztywniaka — odparł. — Gdzieś w okolicy Auburn. Leżał

już jakiś czas, w każdym razie na tyle długo, że koroner nie potrafi dokładnie określić
daty zgonu. Cała czereda z telewizji nie posiada się z wrażenia, ale gliniarze chyba nie-
wiele skorzystają z tego trupa. Mocno przeterminowany.

— Wiedzą już, jak się nazywał?
— Pracują nad tym. Albo postanowili nie puszczać pary z gęby. Bob pewnie coś

wie, ale w końcu co za różnica, Auburn jest dość daleko stąd. Wieczorem sprawdzimy,
co ma do powiedzenia mój wielki brat.

Zrobiłem sobie parę kanapek, a Charlie w tym czasie przypinał kąśliwe komentarze

różnym dziennikarzom telewizyjnym, którzy próbowali wjechać na historii Rzeźnika
do panteonu sławy. Jak się tak człowiek przyjrzy, piranie z telewizorni to jednak żało-
sna zgraja. Wieczna i desperacka potrzeba przykuwania uwagi publiczności prowadzi
ich najkrótszą drogą do absurdu, a ich pobożne stwierdzenia w stylu „opinia publiczna
ma prawo się dowiedzieć” są żywym przykładem na przeoczenie jednego istotnego
faktu, tego mianowicie, że opinia publiczna może już mieć powyżej uszu całego tematu.
W każdym razie mnie już zaczynało się zbierać na mdłości.

¬ ¬ ¬

Po kolacji powędrowaliśmy we trzech Pod Zieloną Latarnię, by zasięgnąć języka

u Boba Westa. Przypuszczam, że gdyby ktoś chciał się temu przyjrzeć bliżej, doszedłby
do wniosku, że jesteśmy równie głupi jak cała reszta pustogłowych miłośników sensa-
cji, głodnym wzrokiem pożerających ekran telewizyjny w oczekiwaniu na najmniejszą
wzmiankę na upragniony temat.

Bob wydawał się lekko spięty.
— Co cię ugryzło, braciszku? — zainteresował się Charlie.
— Za dużo kłapię dziobem — przyznał szczerze Bob. — Informację o kurarze mu-

sicie zachować wyłącznie dla siebie, panowie. Nie chcemy przecieków. Okazuje się, że
jest to jedyna solidna podstawa do dalszego dochodzenia, a jeśli wieść się rozejdzie,
facet może zmienić zwyczaje. Albo wyemigrować do Chicago.

— Rozumiem, że u tego sztywnego z Auburn też znaleźliście kurarę? — spytał

James.

— Jasne. Ciało nie było w najlepszym stanie, ale koroner i tak wykrył ślady tej tru-

cizny. Najwyraźniej morderca korzystał z niej od początku, od Muńoza, tego zabitego
we wrześniu. Nie mamy jeszcze dowodów, ale domyślamy się, że facet nie jest z gatunku
dwumetrowych byków ważących sto kilo. Używa kurary, a nie siły, trucizną obezwład-
nia ofiarę, która usiłuje z nim walczyć.

— Znacie już nazwisko ofiary z Auburn? — zapytałem.

background image

202

203

— Larson. Samuel Larson. Kolejny niebieski ptaszek, jak większość ofiar Rzeźnika.

Aresztowany najczęściej za kradzieże sklepowe i posiadanie sprzętu do zażywania nar-
kotyków. Jakiś czas temu w Tacoma był podejrzany o gwałt, ale wtedy jeszcze ludzie nie
zdawali sobie sprawy, że w kwestiach identyfikacji osób DNA jest znacznie lepszym do-
wodem niż odciski palców. Ofiara przed zgłoszeniem gwałtu wzięła długą i gorącą ką-
piel, a potem nie potrafiła z całą pewnością zidentyfikować Larsona, więc gliniarze nie
mieli wystarczających dowodów, żeby wnieść sprawę do sądu.

— W życiorysach ofiar Rzeźnika często się przewija gwałt albo usiłowanie gwałtu,

prawda? — zauważył James.

— I w sumie nic w tym dziwnego — stwierdził Bob. — Mamy do czynienia ze spe-

cyficzną subkulturą. Dziewczęta, które się zadają z takimi opryszkami, najczęściej nie
należą do osób o wysokim ilorazie inteligencji, w dodatku linia oddzielająca w tym śro-
dowisku gwałt od aktu seksualnego jest bardzo cienka. Jeśli dziewczyna nie wrzeszczy
wniebogłosy ani nie wyciąga noża, chłopak, który zresztą jest zwykle pijany albo na-
ćpany, będzie przekonany, że po prostu ma skromną partnerkę. Oni nie czekają na for-
malne zezwolenie. W zasadzie każdy z tych złodziejaszków ma na koncie przynajm-
niej jedno oskarżenie o gwałt. — Spojrzał na zegarek. — Muszę uciekać — stwierdził.
— Pamiętajcie, co wam powiedziałem. Informację o kurarze zatrzymajcie dla siebie. To
nasz jedyny atut, więc nie zawalcie sprawy.

¬ ¬ ¬

Weekend spędziłem z Hemingwayem. Pisarze okresu międzywojennego miewali

dziwaczne nawyki, jeśli chodzi o pracę. Na przykład F. Scott Fitzgerald podobno na-
pisał raz opowiadanie, siedząc na torach wyścigów konnych. A ojczulek Hemingway,
mieszkając w Paryżu w latach dwudziestych, chadzał do niewielkiego bistra mieszczą-
cego się przy wąskiej brukowanej ulicy i każdego ranka o szóstej rano siadał na meta-
lowym krześle przy stoliczku nakrytym obrusem w kratkę. Pisał dopóty, dopóki do-
brze mu szło, a przerywał jedynie wówczas, gdy wiedział, co się dalej wydarzy w jego
opowieści. Stworzył tam kilka klasycznych pozycji literatury dwudziestowiecznej, ko-
rzystając z kieszonkowego notesu i ogryzka ołówka, który ostrzył najprawdopodobniej
nożem. To tyle w kwestii komentarza do stwierdzenia, że nie sposób napisać dobrej po-
wieści bez komputera.

Ciągle jeszcze byłem trochę przybity całym semestrem w towarzystwie Miltona

i musiałem odrobinę zwiększyć obroty, żeby się dostroić do Hemingwaya. Ludzie
z epoki pierwszej wojny światowej mieli ponure życie. Koszmary, z jakimi się spotkali
na froncie, przekraczają granice wyobraźni. Musieli się zdrowo wziąć w garść, żeby nie
zwariować. Zazwyczaj opisywali rzeczywistość z obiektywnością klinicysty. Nie do-

background image

204

205

ceniali emocji. Czytając Hemingwaya, nie sposób pozostać obojętnym. Trzeba razem
z nim przeżyć wszystko. Moim zdaniem lata sześćdziesiąte poważnie zaszkodziły litera-
turze amerykańskiej. To całe „wywnętrzanie się” nie dało dobrych rezultatów.

¬ ¬ ¬

Ponieważ w semestrze zimowym nie uczyłem i nie mogłem mieć Twinkie na oku,

jak to się działo w semestrze jesiennym, musiałem mieć nadzieję, że James i Sylvia
mnie odpowiednio wyręczą. Nadal była „w rodzinie”, jeśli można to tak określić, ale
mimo wszystko o krok dalej ode mnie niż poprzednio, więc trochę się denerwowałem.
I Sylvię, i Jamesa darzyła zaufaniem, bez dwóch zdań, ale siłą rzeczy gorzej niż ja znali
Twinkie. Mógłbym dostrzec drobiazgi, na które oni nie zwrócą uwagi, Twink pewnie
powiedziałaby mi o sprawach, o których im nawet nie wspomni.

— Bez przerwy zadaje mi pytania, na które nie umiem odpowiedzieć — powiedział

nam James przy wtorkowej kolacji. — Wciąż kłócimy się na temat systemu karnego, dys-
kutujemy, czy rzeczywiście spełnia swój cel.

— Ciekawe — odezwała się Trish.
— Renata twierdzi, że określona liczba lat w więzieniu nie jest w najmniejszym

stopniu środkiem zapobiegawczym, jeśli przestępca czuje, że sumienie nakazuje mu po-
pełnić przestępstwo. Czasami mam wrażenie, jakbym słuchał jakiegoś mafiosa: „Jeżeli
Luciano przyłożył mojemu kumplowi, mam moralny obowiązek odstrzelić mu łeb”.
W tym momencie przestajemy rozmawiać o regułach prawa i wchodzimy na teren mo-
ralnego usprawiedliwienia.

— To śmieszne! — wykrzyknęła Trish.
— Może i śmieszne, ale prowadzi do kilku interesujących pytań, prawda?
— Jeżeli uważasz, że trudno ci sobie radzić z tą dziewczyną, powinieneś posłuchać,

jak na moich zajęciach mówi o psychozach — stwierdziła Sylvia. — Potrafi wręcz pal-
nąć wykład. Utrzymuje, że psychoza jest postrzegana jako taka jedynie przez świat ze-
wnętrzny. My uważamy takiego człowieka za chorego, natomiast on wie, że jest zupeł-
nie normalny.

— Witajcie we wspaniałym świecie Twinkie — rzekłem. — Teraz już wiecie, ile roz-

rywki miałem w zeszłym semestrze.

¬ ¬ ¬

We wtorek do zbrodni popełnionych przez Rzeźnika przyznała się następna osoba.

Tym razem jednak dziennikarze zadali sobie trud sprawdzenia faceta, zanim pognali
do studio, by stanąć przed kamerą. Okazał się kolejnym świrem, który przyznałby się

background image

204

205

dokładnie do wszystkiego. Jeden z reporterów, wyjątkowo istota myśląca w tym gronie,
poczynił ciekawą obserwację. Mianowicie najnowszy uzurpator cierpiał na specyficzną
odmianę hipochondrii. Zamiast odkrywać u siebie wszystkie znane choroby, wykony-
wał wariackie telefony, przyznając się do zbrodni, których w żaden sposób nie mógł po-
pełnić. Hipochondryk pragnie zwrócić na siebie uwagę lekarza, natomiast facet, który
bierze na siebie cudze zbrodnie, chce przyciągnąć zainteresowanie gliniarzy i mediów.
Prawdziwy czubek może posunąć się nawet do tego, że zabije kogoś sławnego wyłącz-
nie po to, żeby jego nazwisko ukazało się w gazetach. Innymi słowy: „Patrzcie na mnie!
To ja!”, posunięte do ostateczności.

W tym konkretnym wypadku wariat dostał w zamian za przedstawienie dwa ty-

godnie obserwacji na oddziale psychiatrycznym szpitala miejskiego. Sylvia przynio-
sła nam wieści, że powinien właściwie na stałe wylądować w zakładzie zamkniętym,
ale ponieważ nie stanowił rzeczywistego zagrożenia, pewnie wkrótce będzie wolny jak
ptak.

¬ ¬ ¬

W czwartek wstałem bardzo wcześnie. Przez godzinkę czytałem „Wściekłość

i wrzask” Faulknera, a potem zszedłem na dół, mając nadzieję, że kawa Eriki rozjaśni
mi w głowie.

Tymczasem Erika i Charlie siedzieli w kuchni przyklejeni do telewizora.
— Rzeźnik wrócił do korzeni — obwieścił Charlie. — Dziś w nocy zadźgał faceta

w Montlake Park, to nie dalej niż pięć kilometrów stąd.

— Fatalnie — skrzywiłem się. — Zaczynam go mieć powyżej uszu. — Udało mi

się dotrzeć do ekspresu, zanim Erika mi przeszkodziła. Obrzuciła mnie ciężkim spoj-
rzeniem. — Nie denerwuj się — poprosiłem. — Zobacz, naprawdę potrafię sobie nalać
kawy. — Napełniłem kubek. — Zauważ, nawet nie rozlałem na podłogę.

— Mądrala się znalazł.
— Nie gniewaj się. — Usiadłem. — Gdzie właściwie jest Montlake Park? — zapyta-

łem Charliego.

— Naturalnie w okręgu Montlake. Naprzeciwko kampusu, po drugiej stronie zatoki

Portage. W zasadzie na naszym podwórku.

— Kolejny niebieski ptaszek?
— Jak najbardziej. Uzależniony od kokainy, w ciągu ostatnich kilku lat przymy-

kany parę razy za różne drobniejsze przestępstwa i wykroczenia. Ale za to nasz nożow-
nik robi się nieostrożny. Trzeba przyznać, że gliny naprawdę rzetelnie patrolują wszyst-
kie parki w północnym Seattle, niewiele brakowało, żeby któryś przyłapał chłoptasia na
gorącym uczynku.

background image

206

207

¬ ¬ ¬

Tego ranka najpierw poszedłem do biblioteki, a potem zajrzałem do biura profesora

Conrada. Ot tak, dla podtrzymania kontaktu.

— Jak tam pańska zwariowana przyjaciółka? — spytał mnie profesor Conrad.
— Trudno powiedzieć, szefie — odpowiedziałem szczerze. — Chodzi w tym seme-

strze na psychologię i filozofię, nadal ma dość poważne problemy, raczej niezwiązane
z kursami.

— Jeśli nie skróci pan smyczy tej dziewczynie, zgarnie ją jakiś inny wydział

— ostrzegł mnie z powagą.

— Nic nie poradzę, szefie. Moi współlokatorzy też ją lubią. Ale niech się pan nie

martwi. Już ich sobie owinęła wokół palca. Zadaje pytania, na które nie potrafią odpo-
wiedzieć.

— To rozumiem — stwierdził z wyraźną sympatią.

¬ ¬ ¬

Wróciłem na stancję prawie w południe. Na moich drzwiach tkwiła żółta samo-

przylepna karteczka. „Muszę z tobą pogadać. James”. Wstawiłem neseser do swojego po-
koju, poszedłem trochę dalej korytarzem i zastukałem do Jamesa. Otworzył niemal na-
tychmiast.

— Co się stało?
— Renata dziwnie się zachowywała w czasie zajęć.
— Co w tym nowego?
— Nie, nie, tym razem zachowywała się naprawdę dziwnie. Kiedy zacząłem wykład,

miała wyjątkowo dużo do powiedzenia, chociaż sensu w tym nie było za grosz. A potem
nagle urwała w środku zdania, rozejrzała się dookoła, jakby w ogóle nie wiedziała, gdzie
się znajduje. Po sekundzie chwyciła swoje książki i wypadła z sali wykładowej.

— To coś zupełnie nowego.
— Owszem — zgodził się. — Nigdy wcześniej nic podobnego jej się nie zdarzyło.

Lepiej sprawdź, co się z nią dzieje. Mam nadzieję, że to nic poważnego.

— Dobra, zbieram się.
I tak właśnie zrobiłem. Pojechałem od razu do Mary, zapukałem do kuchennych

drzwi, ale nikt mi nie otworzył. Wobec czego obszedłem dom dookoła i zajrzałem
w okna pokoju Twink. Niestety, zasłony były zaciągnięte.

— Do licha! — mruknąłem pod nosem.
W tej sytuacji nie miałem wyboru. Podszedłem do frontowych drzwi i zadzwoni-

łem. Mary raczej nie będzie uszczęśliwiona, ale musiałem przecież znaleźć Twink.

background image

206

207

Zadzwoniłem jeszcze raz. Po kilku minutach Mary otworzyła mi drzwi. Była w szla-

froku, zaspana przecierała oczy.

— Przepraszam, nie chciałem cię obudzić — powiedziałem — ale muszę znaleźć

Renatę.

— Poszła na uczelnię. Przecież doskonale o tym wiesz.
— Może i poszła, a nawet doszła, ale nie została. James powiedział, że zachowywała

się bardzo dziwnie, a w końcu wyskoczyła z sali jak oparzona. Mogłabyś sprawdzić, czy
wróciła do domu?

— Wejdź. — Mary otworzyła szerzej drzwi. Podeszła do pokoju Twink i zastuka-

ła. Nie było żadnej odpowiedzi, więc zajrzała do środka. — Nie ma nikogo! — zawołała
w moją stronę.

— Cholera jasna! — zakląłem serdecznie. — Do diabła, gdzie ona jest? Jeśli James

ma rację, mogła się kompletnie rozsypać!

— Ma jakieś ulubione miejsce na terenie kampusu?
— Może klub korporacji studenckiej. Nie jest jeszcze członkinią, ale spędza z tymi

dziewczętami sporo czasu.

— Zadzwoń tam, ja się w tym czasie ubiorę.
— Muszę znaleźć numer. Masz książkę telefoniczną?
I właśnie wtedy otworzyły się drzwi.
— Mark, skąd się tu wziąłeś? — zapytała Twink niebotycznie zdumiona. — Kto ci

pozwolił budzić ciocię Mary?

— Gdzieś ty się podziewała?!! — wrzasnąłem. — James powiedział, że wyleciałaś

z sali jak do pożaru.

— Dajcie wy mi wreszcie święty spokój! — wściekła się Twink. — Nie mogę nawet

kichnąć spokojnie! Zjadłam coś nieświeżego i mam kłopoty z żołądkiem. Musiałam
bardzo szybko znaleźć toaletę.

— A... — Czułem się jak ostatni głupek. — James odebrał to zupełnie inaczej.

Powiedział, że mówiłaś coś dziwnego, a potem wyskoczyłaś jak oparzona.

Wzniosła oczy do sufitu.
— Tematem był Platon — odezwała się do mnie takim tonem, jakby coś tłumaczyła

niezbyt lotnemu dziecku. — Znasz go ze słyszenia, prawda? No więc miałam parę świa-
tłych pomysłów na temat jego teorii i chciałam się nimi podzielić z Jamesem, ale nagle
się okazało, że muszę koniecznie iść do toalety. Możliwe, że nie mówiłam zbyt skład-
nie, ale natura wzywała mnie wielkim głosem! — Przerwała raptownie. — Wybacz.
Powtórka z rozrywki. — Obróciła się na pięcie i pobiegła do łazienki.

— Chyba rozwiązaliśmy problem — zauważyła Mary cokolwiek rozbawionym

tonem.

— Zdaje się, że zrobiłem z siebie idiotę — przyznałem. — Chyba jestem przewraż-

liwiony.

background image

209

— Zauważyłam — przytaknęła z ziewnięciem.
— Przepraszam, że cię obudziłem. Wrócę teraz do domu i na jakiś czas schowam

się przed ludźmi.

— Świetna myśl — uznała.

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o wpół do drugiej znalazłem się z powrotem na stancji. Wszyscy sie-

dzieli w kuchni, oglądali telewizję.

— Co się stało? — spytałem.
— Lepiej usiądź, stary — poradził mi Charlie. — W Seattle właśnie doszło do re-

wolucji.

— Ktoś mi to przetłumaczy? — rzuciłem w stronę pozostałych.
— Jakieś pół godziny temu w telewizji podali — przejęła pałeczkę Trish — że

w Montlake Park policja znalazła na scenie zbrodni odcisk buta. Obok ciała była ka-
łuża, częściowo błoto, częściowo krew... Rzeźnik wdepnął w to, a jeden z gliniarzy miał
tyle rozumu, żeby zrobić gipsowy odcisk, zanim ślad wysechł i rozpadł się w proch.

— Czy odcisk buta naprawdę jest takim przełomowym śladem?
— Ten jest — stwierdziła Erika z naciskiem. — Ponieważ wskazuje na to, że nasza

miejscowa sława nosi takie fajne sportowe butki, które miłym zbiegiem okoliczności
mają na podeszwie odlew z rozmiarem.

— No i co z tego? — zniecierpliwiłem się.
— No i to z tego — włączyła się Trish — że but ma numer osiem.
— Tak?
— I jest mniej więcej o cztery centymetry krótszy niż męska ósemka — dorzucił

Charlie. — To jest ślad damskiego buta. Czyli wygląda na to, że Rzeźnik z Seattle jest
kobietą.

— Żartujesz!
— Gliny są tego zupełnie pewne, a dziennikarze mało nie poszaleli. — Wyszczerzył

do mnie zęby w szerokim uśmiechu. — A teraz uważaj, będzie najlepsze. Jakaś repor-
terka z dramatycznym zacięciem już wymyśliła pseudonim w zastępstwie Rzeźnika
z Seattle. Jak ci się podoba Kubusia Rozpruwaczka?

background image

209

Rozdział 18

Zaraz po kolacji James, Charlie i ja poszliśmy Pod Zieloną Latarnię. Wycieczkę

poprzedziła krótka, ale burzliwa kłótnia z paniami. Stanowczo zamierzały wybrać się
z nami. Charlie musiał wysilić swoją elokwencję, by przekonać dziewczęta, że jego brat
z pewnością będzie milczał jak głaz, jeżeli przy dyskretnym stoliku pojawią się z nami
trzy obce osoby. Nie poszło łatwo i musieliśmy wysłuchać paru niezadowolonych wy-
krzykników, które można by zaklasyfikować pod wspólnym hasłem „męskie szowini-
styczne świnie”.

Bob West był poważnie wkurzony.
— Najchętniej odprowadziłbym Katarynę do szpitala weterynaryjnego, żeby go

uśpili — wyrzekał. — Jeżeli ten baran nie nauczy się trzymać gęby na kłódkę”, nigdy nie
złapiemy mordercy!

— Mam rozumieć, że to Kataryna spowodował przeciek do prasy na temat odcisku

buta w Montlake Park? — spytał Charlie.

— Udowodnić mu nic nie mogę — przyznał Bob. — Ale to dokładnie w jego stylu.

Wystarczy, że w odległości przecznicy od Kataryny pojawia się dziennikarz, ten debil
flaki z siebie wypruje, byle mieć o czym pogadać.

— Wiecie, kogo tym razem zamordowano? — spytałem.
— Nazywał się Kowalski — odparł Bob. — Roger Kowalski. Był po sufit naszpryco-

wany koką, ale kurarę też w nim znaleźli.

— Ładna mieszanka. Pewnie wyjątkowo skuteczna — zauważył Charlie.
— O, jak najbardziej. Zwłaszcza jeśli równocześnie jakaś dama chętnie popracuje

nożem, korzystając z tego, że człowiek powędrował schodami do nieba.

— Skoro gliniarze byli tak blisko, jakim cudem morderczyni uciekła? — zapyta-

łem.

— O ile wiadomo, jeszcze zanim znaleźli Kowalskiego, odpłynęła.
— Odpłynęła?! W styczniu?!
— Mark, ulotnienie się z miejsca zbrodni jest jednak dość istotną kwestią.
— Czy ten odcisk stopy może być próbą zamazania śladów? — zastanowił się James.

— Nie można wykluczyć, że jakiś niski mężczyzna wcisnął się w damskie buty...

background image

210

211

— Ta teoria nie przejdzie — oznajmił Bob. — Jest jeszcze parę drobiazgów, o któ-

rych Kataryna nie wiedział, więc nie mógł ich, na szczęście, zdradzić dziennikarzom.
Rozmawiałem z tymi dwoma mundurowymi z patrolu. Powiedzieli, że morderca
Kowalskiego podśpiewywał sobie przy pracy! Na litość boską!

— Podśpiewywał? Jak to? — zapytał James z niedowierzaniem.
— Ano tak. Mnie w pierwszej chwili też nie chciało się to pomieścić w głowie, ale

obaj przysięgali na własne głowy, że słyszeli śpiew... albo może raczej coś w rodzaju la-
mentu... Tak czy inaczej, z pewnością był to żeński głos.

Moi towarzysze prawdopodobnie odnieśli wrażenie, że się zamyśliłem. Rzeczywiście,

tak właśnie było. Parę zapadek w moim mózgu trafiło we właściwe miejsca, a od wnio-
sków zrobiło mi się zimno. Wolałem się nie odzywać.

— Mark, co ci jest? — spytał Charlie, kiedy Bob zebrał się do domu. — Zachowujesz

się, jakbyś gdzieś wyemigrował myślami.

— Wybacz. Zamyśliłem się.
— Jest nad czym myśleć, to prawda — zgodził się Charlie. — Coś mi się zdaje, że lu-

dzie mediów będą jakiś czas błądzić po omacku. No, czas na nas, panowie. Nie wiem, co
tam u was, ale na mnie czeka robota.

— Zakładasz wobec tego, że panie nie będą miały ochoty przywiązać nas do krze-

seł natychmiast po tym, jak przekroczymy próg domu? — zapytał James. — Bracie, nie
przypuszczam, żeby się zadowoliły krótkim streszczeniem tego, co właśnie usłyszeliśmy
od twojego brata.

¬ ¬ ¬

James miał absolutną rację. Dziewczęta oczekiwały sprawozdania z najdrobniej-

szymi szczegółami. Pozwoliłem mówić głównie Jamesowi i Charliemu. Potrzebowałem
czasu, żeby się zastanowić nad kilkoma niepokojącymi możliwościami.

Siedzieliśmy w kuchni i maglowaliśmy poszczególne morderstwa prawie do półno-

cy. Bez dwóch zdań, musieliśmy się przyzwyczaić do koncepcji, że sprawcą jest kobie-
ta. Ku memu zaskoczeniu Sylyia nie doszła do wniosków, które mnie tak mocno zanie-
pokoiły. Nie było powiedziane, że nie dojdzie do nich później, ale jak na razie cieszyłem
się, że zyskałem trochę czasu.

W końcu poszliśmy spać. Byłem pewien, że nie będę spał dobrze.
Odkrycie, że Rzeźnik z Seattle jest kobietą, postawiło mnie twarzą w twarz z pa-

roma nieprzyjemnymi domysłami. Wchodziło w grę kilka przykrych pytań bez odpo-
wiedzi, a najgorsze z nich brzmiało: Czy Renata jest morderczynią? Ponieważ więk-
szość, może nawet wszystkie ofiary miały na koncie oskarżenia o przestępstwa seksual-
ne, a Reginę zamordował gwałciciel, Bóg mi świadkiem, Renata miała motyw. A fakt, że
Mary pracowała na nocną zmianę, dawał jej mnóstwo możliwości.

background image

210

211

Nasze założenie, że koszmary nawiedzające Twinkie są powrotem do nocy, gdy

Regina została zgwałcona i zamordowana, trudno by pewnie nazwać pozbawionymi
logiki, ale przecież istniało prawdopodobieństwo, że były czymś całkowicie odmien-
nym. Że nie były snem. Że były rzeczywistością. Że Twink nie przeżywała czegoś, co
zdarzyło się wiosną dziewięćdziesiątego piątego, ale coś, co się działo zaledwie kilka go-
dzin wcześniej.

Najbardziej niepokoiła mnie uwaga rzucona przez Boba niemal od niechcenia.

Morderczyni uciekła tylko dlatego, że odpłynęła w ciemnościach. Może dla glinia-
rzy, którzy deptali jej po piętach, wyglądało to na rozpaczliwy pomysł umożliwiający
ucieczkę, ale może było to, wbrew pozorom, stałe zachowanie? Krojenie kogoś żywcem
należy zaliczyć raczej do brudnej roboty. Skoro jest pod ręką jezioro, rzeka czy zatoka
Puget, najłatwiej zanurzyć się w wodzie i zmyć z siebie krew. A to by wyjaśniało majaki
Twink na temat zimnej wody.

Idąc dalej tym tropem, należałoby przyjąć, że jej „złe dni” następowały zawsze po

nocy, w której dokonano morderstwa. Jeśli zdarzyło jej się kilka ataków niepowiąza-
nych z doniesieniami o fatalnych zdarzeniach, to zapewne oznaczało, że gliniarze nie
odnaleźli jeszcze wszystkich ciał. Czyli każdy „zły dzień” Twink by oznaczał, że gdzieś
w luźno pojmowanym pobliżu przybywał nowy trup.

Tutaj jednak zabrnąłem w ślepą uliczkę. Zeszłej nocy doszło do morderstwa, a prze-

cież dzisiaj rano o Twink można było powiedzieć różne rzeczy, tylko nie to, że odlecia-
ła. Przyszła na wykład Jamesa jak normalny człowiek i poza kłopotami z żołądkiem nic
jej nie dolegało.

Najwyraźniej czekało mnie żmudne sprawdzanie faktów. Tak naprawdę chciałem

zdobyć niepodważalny dowód, że Twinkie nie popełniła żadnego z tych morderstw,
a dowodzenie zaprzeczenia to błąd metodologiczny. Byłoby najlepiej, gdyby zdarzyła się
zbrodnia, której Twink w żaden sposób nie mogła popełnić. Na przykład w noc, kiedy
Mary nie wychodziła do pracy. Albo może wówczas, gdy Twink nie było w mieście.

— O, do diabła! — wyrwało mi się, bo usłużna pamięć podsunęła mi pewne fakty.

Twink nie mogła być Rzeźnikiem. Nie miała samochodu. Do Woodinville był spory ka-
wałek drogi, a do Des Moines jeszcze dalej. Twink miała rower, ale miejsce zbrodni od-
ległe o pięćdziesiąt czy osiemdziesiąt kilometrów dyskwalifikowało ją jako morderczy-
nię. Przecież nie jechała na miejsce przestępstwa autobusem, na miłość boską!

Innymi słowy, Twinkie była niewinna. Wobec tego czemu wciąż miałem w żołądku

lodowatą gulę?

Wiedziałem, że będzie mnie to wszystko niepokoiło, dopóki nie porównam daty

morderstw ze „złymi dniami” Twinkie. Miałem ogromną nadzieję, że nie będą do siebie
w żaden sposób pasowały. Pierwszy krok, zdobycie dat zbrodni, nie powinien nastrę-
czać żadnych problemów. W uniwersyteckiej bibliotece znajdowały się wszystkie wy-
dania „Seattle Times” prawie od początku dwudziestego wieku, więc odszukanie odpo-
wiednich doniesień będzie łatwe.

background image

212

213

Natomiast oznaczenie „złych dni” Twinkie mogło się okazać nieco trudniejsze.

Chyba że Mary prowadziła pamiętnik. Jeśli nie, raczej nie pamięta dokładnych dat.
Nieco lepszym źródłem informacji mogła być Sylvia. W końcu pisała pracę na temat
Twinkie. Może nie objęła badaniami czasu pierwszego morderstwa, ale mniej więcej od
początku listopada powinna mieć zanotowane daty, kiedy zdarzyły się napady koszma-
rów u osoby stanowiącej temat jej pracy.

Moim następnym kłopotem było wymyślenie, jak poprosić Sylvię o te daty, nie

zdradzając, po co mi są potrzebne, i nie budząc jej podejrzeń. To mogło się okazać naj-
trudniejsze.

¬ ¬ ¬

W piątek po seminarium udało mi się złapać Sylvię, zanim wyszła, żeby zabrać

Twink do kliniki.

— Znajdziesz dla mnie chwilkę, słonko? — zapytałem.
— Jasne. A o co chodzi?
— Mary trochę mnie wystraszyła — skłamałem gładko. — Wspomniała, że jej zda-

niem Twinkie jest na prostej drodze do powrotu na stałe do doktora Fallona. — To aku-
rat była prawda. — Możliwe, że mam zbyt bogatą wyobraźnię, ale zdaje się, że „złe dni”
zdarzają się Twink coraz częściej. Może notowałaś je na potrzeby swojej pracy?

— Oczywiście. Daty są w takich wypadkach szczególnie istotne.
— Pewnie gdzieś od początku listopada?
— Nawet wcześniej, bo przecież Renata spotyka się co piątek z doktorem Fallonem.

On zawsze szczegółowo ją wypytuje i jest doskonale zorientowany, kiedy zdarzały jej się
fugi. Renata nie zdaje sobie sprawy, że od czasu przeprowadzki do Seattle ma w życio-
rysie całkiem pokaźną liczbę sześciodniowych tygodni. Wiedziałam, że doktor Fallon
skrupulatnie odnotowuje te daty, więc poprosiłam go o informacje. Możesz sobie tę listę
skserować. — Wróciła do swojego pokoju i po chwili wyszła z kartką papieru w dłoni.
— Proszę — podała mi listę. — Tylko nie zgub.

— Zaraz ci oddam.
— Nie ma pośpiechu.
— Lepiej nie ryzykować — zdecydowałem. — U mnie walają się tony papierów,

więc jedna kartka łatwo może zginąć w czarnej dziurze, jeśli tylko wypuszczę ją z rąk.
— Pognałem na górę, włączyłem leciwą kserokopiarkę i skopiowałem listę. Popędziłem
na dół i wręczyłem Sylvii oryginał. — Jestem ci winien przysługę — wydyszałem.

— Nie przejmuj się — odparła ze złośliwym uśmieszkiem. — Jeśli tylko będę czegoś

od ciebie chciała, na pewno ci przypomnę.

Nie miałem złudzeń.

background image

212

213

— To taka włoska tradycja — wyjaśniła. — Mamy zwyczaj kolekcjonować długi

wdzięczności. — Spojrzała na zegarek. — Czas na mnie. Doktor Fallon ma świra na
punkcie punktualności.

¬ ¬ ¬

Wrzuciłem uzyskaną od Sylvii listę do nesesera i ruszyłem do biblioteki, poganiany

nadzieją, że daty nie będą się zgadzały.

Śmierć Muńoza, niekwestionowana sensacja, zajmowała pierwszą stronę, głównie

dlatego że ofiara była znana jako dealer narkotyków. Podobieństwa łączące to morder-
stwo i dwa następne spowodowało, że one także weszły na pierwsze kolumny. Wtedy
jeszcze wszyscy dziennikarze podchwycili myśl Kataryny, że zabójstwa są wynikiem
porachunków między gangami. Cóż, trzeba przyznać, że byłem Katarynie wdzięczny za
obsesję na punkcie Geparda. Andrews i Garrison byli tak drobnymi płotkami, że w nor-
malnych warunkach zasłużyliby co najwyżej na jakiś niepozorny akapit na stronie trzy-
dziestej siódmej. Natomiast możliwość, że istnieje jakieś powiązanie między śmiercią
Muńoza a ich zejściem z tego świata, ustawiła te ofiary w świetle reflektorów.

Natomiast od chwili gdy media wymyśliły przydomek „Rzeźnik z Seattle”, każdy

nieszczęśnik, jaki dał się zadźgać, automatycznie trafiał między wiadomości z pierwszej
strony, więc wkrótce udało mi się odnaleźć wszystkie daty i miejsca.

Niemiłe przeczucie ogarnęło mnie już na etapie przeglądania grudniowych nume-

rów. Miałem dwie listy dat, które idealnie do siebie pasowały. Owszem, Twinkie miała
trzy czy cztery „złe dni” niepoprzedzone żadnym odkrytym morderstwem, ale to akurat
wcale mnie specjalnie nie pocieszało. Z drugiej strony odkryto przecież zwłoki, które
także trafiły na pierwsze strony gazet — jak te z Woodimdlle czy z Auburn i jeszcze
parę innych — a dokładnej daty śmierci nie udało się określić, więc jednak nie mogłem
zamknąć na to oczu. Chociaż bardzo mi się ten pomysł nie podobał, jednak moja teo-
ria niebezpiecznie dobrze pasowała do dowodów. Najwyraźniej istniał niezaprzeczalny
związek pomiędzy zbrodniami i psychotycznymi epizodami Twink.

Wychodząc z biblioteki, używałem słów nienadających się do druku.

¬ ¬ ¬

Gazety zachłystywały się przydomkiem „Kubusia Rozpruwaczka”. Wszystkie tytuły

go natychmiast podchwyciły. Analogie były aż nazbyt widoczne, a media uwielbiają na-
zbyt widoczne analogie. Ludzie o kurzych móżdżkach, którzy z wywieszonym ozorem
ganiają za czymkolwiek, co przypominałoby sensację i nadawałoby się do pokazania
na telewizyjnym ekranie, nie są specjalnie bystrzy, więc niewiele trzeba, żeby ich wyki-

background image

214

215

wać. Dziennikarze prasowi są nieco bystrzejsi, ale nie przesadzajmy z komplementami.
Telewidzowie, słuchacze i czytelnicy byli do znudzenia faszerowani historią o powro-
cie Kuby Rozpruwacza. Próby porównywania londyńskich tragedii mających miejsce
pod koniec dziewiętnastego wieku z wydarzeniami końca dwudziestego wieku w Se-
attle zdawały się cokolwiek chybione i przynajmniej częściowo miały źródło w wyraź-
nej niechęci niektórych reporterek do rodzaju męskiego. Tak czy inaczej ofiarami rze-
czywiście byli przestępcy seksualni, więc co bardziej agresywne damy z mediów popy-
chały sensację w stronę zabójstwa w obronie własnej. Głowę bym dał, że przed sądem
nie brzmiałoby to najlepiej, natomiast w środkach masowego przekazu sprzedawało się
doskonale.

W innych okolicznościach może bym się nawet pośmiał z tego aplauzu wznoszo-

nego na cześć domorosłej sprawiedliwości, ale tym razem nie było mi do śmiechu. Na
pewno nie muszę wam tłumaczyć dlaczego.

¬ ¬ ¬

Przez cały weekend walczyłem z rosnącymi podejrzeniami i nie mogłem się na

niczym skupić. Za każdym razem, kiedy siadałem do czytania Hemingwaya albo
Faulknera, orientowałem się po chwili, że gapię się w ścianę i usiłuję wyszukać jakieś
dziury we własnej teorii. Ze wszystkich sił starałem się nie dać po sobie poznać, że coś
jest nie tak, ale moi współlokatorzy na pewno się zorientowali, że mam jakieś pro-
blemy.

Przy poniedziałkowej kolacji James zaproponował, żebyśmy się przeszli we trzech

Pod Zieloną Latarnię.

— Chciałbym spytać Boba o jedną sprawę — wyjaśnił.
— Tak? — zaciekawił się Charlie. — A dokładnie o co?
James uśmiechnął się słabo.
— Nie chcę wam popsuć zabawy — odparł tylko.
— No jak, Mark? Idziemy się rozerwać? — spytał mnie Charlie.
— Niech będzie — zgodziłem się ponuro. — Pójdę po płaszcz.

¬ ¬ ¬

Tym razem brat Charliego siedział przy barze, więc przeszliśmy we czterech do sto-

lika.

— Co się stało? — zapytał Bob.
— James ma do ciebie pytanie — wyjaśnił Charlie.
— Jakie? — Bob spojrzał na naszego przyjaciela.

background image

214

215

— W czasie weekendu przyszło mi coś do głowy — zaczął James. — Mamy w piw-

nicy warsztat. W sobotę zszedłem tam po klucz i wpadło mi w oko jedno z narzędzi
Marka. Zacząłem się nad czymś zastanawiać. Lekarze z marynarki, którzy przeprowa-
dzili autopsję Waltona, uznali, że narzędziem zbrodni jest jakiś nóż domowej roboty, ale
moim zdaniem przegapili dość istotny drobiazg. Jesienią kładliśmy z Markiem nową
podłogę w kuchni. Kiedy trzeba było dopasować linoleum przy framugach, Mark uży-
wał do przycinania specjalnego narzędzia. Zupełnie o tym zapomniałem, ale kiedy je
zobaczyłem w sobotę, zacząłem się zastanawiać, czy Rzeźnik mógł używać noża do li-
noleum.

Bob tylko zamrugał kilka razy.
— O, cholera! — wyrwało mu się wreszcie. — No jasne! Rany! Dlaczego nikt na to

nie wpadł! Wszystko się zgadza: krótki, zagięty, bardzo ostry. Zostawiałby ślady dokład-
nie takie, jakie oglądamy od września zeszłego roku.

— I można go kupić w każdym sklepie z narzędziami za niecałe dziesięć dolców

— dokończył Charlie.

— Jesteśmy ci winni ogromną wdzięczność, James — stwierdził Bob.
— Powinienem był skojarzyć to wcześniej — odparł James. — A zaświtało mi, do-

piero jak zerknąłem na narzędzia Marka.

— Widzisz, Bob? — Charlie pokazał wszystkie zęby w szerokim uśmiechu. — Jeśli

jeszcze kiedyś trafi ci się jakiś problem nie do rozwiązania, daj nam znać. Na pewno
ci pomożemy. A przy okazji, jak Kataryna radzi sobie z odkryciem, że Rzeźnik jest ko-
bietą?

— Nie jest absolutnie szczęśliwy, co prawda, to prawda — zaśmiał się Bob. — Gepard

w zeszłym tygodniu wyjechał z miasta.

— Aj, aj, aj! — zmartwił się Charlie. — Co za szkoda! Biedny stary Kataryna.

A z jakiego powodu Gepard ruszył na poszukiwanie nowych terenów łowieckich?

— Według naszych informatorów, przestraszył się Rozpruwaczki. Kiedy Kataryna

wygadał się, że Rzeźnik jest kobietą, Gepard wpadł w panikę. Według jednego kabla
jest pewien, że panienka z nożem szuka właśnie jego. Inne zabójstwa to tylko wprawki,
a głównym celem jest on. Rozumiem, że od czwartku, kiedy telewizja podała tę sensację,
Gepard nie wychodził spod łóżka, trząsł się ze strachu i bełkotał z przerażenia. Wreszcie
spakował w papierową torbę tygodniowy zapas prochów, czyste skarpetki, wskoczył do
bryki i odjechał sto pięćdziesiąt na godzinę.

— W końcu wychodzi na to, że faktycznie jest ziarnko prawdy w tej historii o nie-

złomnej bohaterce, którą głoszą reporterki — zastanowił się Charlie. — Rozpruwaczka
wygnała Geparda z miasta, chociaż nawet nie podeszła do faceta. Czy wasz ptaszek do-
niósł, dokąd udał się Gepard?

background image

216

— Ostatnim razem widziano go, jak jechał na południe — odpowiedział Bob.

— Może do Tijuany, ale równie dobrze mógł uznać, że to za blisko, by się poczuć bez-
piecznie. Mógł pojechać do Mexico City albo do Buenos Aires. Najwyraźniej chce się
znaleźć możliwie najdalej od Seattle.

— Będzie nam go bardzo brakowało — stwierdził James.
— Nam nie tak bardzo jak Katarynie — roześmiał się Bob. — On wszystkie swoje

nadzieje wiązał z teorią o winie Geparda, a przez Rozpruwaczkę kompletnie stracił
grunt pod nogami.

— Straszne — westchnął Charlie. — Jaka szkoda!
— Chłopaki, muszę uciekać — powiedział Bob. — W drodze do domu zajrzę do

sklepu z narzędziami. Skoro będę przekonywał koronera, że narzędziem zbrodni we
wszystkich tych morderstwach był nóż do linoleum, nie zaszkodzi, jeśli mu pokażę,
o czym mówię.

¬ ¬ ¬

Choć bardzo się starałem zaprzeczyć teorii, że Twinkie jest Rzeźnikiem z Seattle, nie

dawała mi spokoju. Zbyt wiele szczegółów do niej pasowało. No i nasuwało się następne
oczywiste pytanie: co mam, do diabła, z tym zrobić?

Z całą pewnością nie zamierzałem umawiać się z Bobem i opowiadać mu o swoich

domysłach. Kiedy wszystko dogłębnie przemyślałem, odkryłem w sobie dość silną ten-
dencję do przyznania racji wojowniczym feministkom twierdzącym, że te morderstwa
były zabójstwami popełnionymi w samoobronie. Istniało spore prawdopodobieństwo,
że każdy zamordowany był gwałcicielem, który w pełni zasłużył na swój los. To zresztą
nieważne. Twink bezsprzecznie miała poważne kłopoty, była chora psychicznie i po-
trzebowała opieki lekarskiej. Najprawdopodobniej powinna wrócić do sanatorium dok-
tora Fallona. A ja marzyłem tylko o zdobyciu solidnego dowodu, obojętne jakim spo-
sobem, rozstrzygającego — jest czy nie jest Rzeźnikiem. Gdyby się okazało, że to ona,
miałem zamiar przedstawić swoje odkrycia Fallonowi i przekonać go, żeby po cichu za-
mknął Twink w zakładzie. Zbrodnie ustaną, pół roku później media znajdą sobie jakąś
inną sensację.

Następne pytanie brzmiało: Jak zyskać pewność? Jak, do licha ciężkiego, miałem to

udowodnić lub zaprzeczyć swoim podejrzeniom?

Postanowiłem trzymać wartę. Nie skakałem z radości, że wpadłem na taki pomysł,

ale jakoś nie potrafiłem wymyślić nic innego.

Żeby było jeszcze trudniej, musiałem być jedynym wartownikiem. Nie mogłem za-

ciągnąć na służbę ani Jamesa, ani Charliego, ani nikogo innego. Musiałem sobie pora-
dzić sam, co oznaczało, że musiałem też zapomnieć o spaniu. Wytrzymam tak jakieś
cztery czy pięć dni, potem prawdopodobnie zapadnę w śpiączkę. To na nic.

background image

216

Nie, z całą pewnością nie dam rady mieć Twinkie na oku dwadzieścia cztery go-

dziny na dobę przez tydzień na okrągło. Ale też im dłużej o tym rozmyślałem, tym bar-
dziej do mnie docierało, że nie muszę pełnić warty przez całą dobę. Wszystkie morder-
stwa popełniono po północy. Poza tym mogłem sobie darować czuwanie w noce, gdy
Mary nie pracowała. Jeżeli Twink rzeczywiście ruszała na polowanie, robiła to raczej
pod nieobecność ciotki. Mary wyruszała do pracy około dziesiątej. Wobec czego mo-
głem obserwować dom od dziesiątej do jakiejś pierwszej czy drugiej nad ranem. Jeśli
Twink do tej pory nie wyjdzie, będzie jasne, że tej nocy nigdzie się nie wybiera.

W ten sposób cały pomysł nabrał realnych kształtów. Owszem, będę cokolwiek nie-

dospany, ale wytrzymam na pewno dłużej niż tydzień.

— Tam, do diabła — mruknąłem. — Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

background image

218

219

Rozdział 19

W czwartek, w tym tygodniu, kiedy dokonano morderstwa w Montlake, podjąłem

pierwszą próbę wcielenia się w prywatnego detektywa. Szczerze mówiąc, czułem się tro-
chę głupio, bo w końcu żaden ze mnie Sam Spade czy Mike Hammer. Przygotowałem
sobie parę historyjek, na wypadek gdyby ktoś mnie spytał, dokąd się wybieram późnym
wieczorem, ale dopisało mi szczęście — kiedy wychodziłem, reszta ferajny siedziała we
własnych pokojach, więc nie musiałem nikogo okłamywać.

Mniej więcej o wpół do dziesiątej przejechałem koło domu Mary. Jej samochód

nadal stał przed frontem, więc jasne, że jeszcze nie wyszła do pracy. Zaparkowałem
mniej więcej przecznicę dalej, po przeciwnej stronie ulicy. Widziałem stamtąd dom,
a nie stałem dokładnie naprzeciwko. Mary rozpoznałaby mojego starego dodge’a, więc
nie chciałem podjeżdżać za blisko. Jak już wyjdzie do pracy, będę mógł w razie potrzeby
przestawić wóz bliżej. Nie byłem całkiem pewien, czy powinienem ukrywać swojego
gruchota także przed Twink. Chyba w stanie fugi mogła nie rozpoznać nawet mnie.
Zanotowałem sobie w pamięci, żeby zapytać o to Sylvię.

Jakieś pięć po dziesiątej Mary wyszła z domu i wsiadła do samochodu. Miałem

pewność, że nie będzie przejeżdżała obok mojego miejsca postoju, ale nie chciałem ry-
zykować, więc tak czy inaczej schowałem się za deską rozdzielczą i tam przeczekałem,
aż odjechała.

Przestawiłem brykę bliżej skrzyżowania i czekałem. Miałem nadzieję, że nie będę

musiał tak sterczeć wiecznie. Żeby się pozbyć wszelkich podejrzeń, potrzebne mi było
tylko jedno krwawe morderstwo popełnione akurat tej nocy, kiedy pilnowałem domu
Mary. Jeśli Twink będzie grzecznie spała, w czasie gdy Rozpruwaczka wypatroszy kolej-
nego faceta, będzie to dowód negatywny, do diabła z metodologią.

Po wyjściu Mary światło w salonie paliło się mniej więcej do wpół do dwunastej.

Potem zgasło, natomiast zapaliło się w łazience i świeciło się tam jakieś pół godziny.
Twinkie pewnie brała kąpiel. Szansę na to, że wyjdzie z domu, systematycznie malały.

A może nie? Wiedziałem o stanie fugi tak niewiele, że właściwie niczego nie mo-

głem być pewien. Jeśli było to coś w rodzaju lunatykowania, to może Twink powinna
iść do łóżka i koniecznie zasnąć, zanim władanie nad ciałem przejmie jej druga osobo-
wość?

background image

218

219

Nadal uważnie obserwowałem dom. Światło w łazience zgasło, po chwili na po-

dwórko padł blask z kuchennego okna. Postanowiłem następnym razem znaleźć jakieś
lepsze miejsce postoju; powinienem widzieć także tył domu.

Wreszcie rozbłysło światło w sypialni Twink. To okno widziałem doskonale. Po ja-

kichś piętnastu minutach zgasło i cały dom pogrążył się w ciemności.

Spojrzałem na zegarek. Prawie dziesięć po dwunastej. Jeżeli Twinkie była

Rozpruwaczką i planowała zabójstwo tej nocy, powinna się pośpieszyć.

Uznałem, że kluczem do całej sprawy jest rower. Nie wyobrażałem sobie, żeby

miała odbywać piesze wycieczki. Dopóki rower stał przypięty łańcuchem na werandzie,
Twink najprawdopodobniej była w łóżku.

O wpół do pierwszej uruchomiłem silnik, podjechałem do końca przecznicy i skrę-

ciłem w lewo, w alejkę między posesjami. Wolno przejechałem obok domu Mary.

Rower Twinkie był na werandzie. Wróciłem na dawne miejsce. Siedziałem i patrzy-

łem. Za piętnaście druga ponownie wjechałem w alejkę. Rower nadal stał, więc posta-
nowiłem wracać na stancję. Twinkie już nie miałaby czasu, żeby wyjść z domu, znaleźć
sobie ofiarę, poszatkować ją na kawałki, oczyścić się i dotrzeć do domu przed powrotem
Mary z pracy. Cała ta procedura była nieco bardziej skomplikowana i czasochłonna niż
zwykłe strzelanie z samochodu.

Zdałem sobie sprawę, że popełniłem parę głupstw, ale w końcu był to mój pierw-

szy występ w roli prywatnego detektywa. Miałem pewność, że z czasem nabiorę wpra-
wy. Jednocześnie miałem też nadzieję, że nie będzie to trwało zbyt długo. Potrzebne mi
było morderstwo popełnione w czasie, gdy Twink siedzi w domu Mary, gdy będę wi-
dział albo ją samą, albo przynajmniej jej rower. Wtedy będę mógł skończyć z wciela-
niem się w Sherlocka Holmesa.

¬ ¬ ¬

Kiedy rano Charlie huknął pięścią w moje drzwi, miałem piasek pod powiekami.
— Ranek już nastał! — obwieścił donośnie. — Nadeszła pora karmienia!
— Powiedz dziewczynom, że już schodzę — odpowiedziałem, siadając na łóżku.

— Za dwie minuty.

Wystarczyła jedna noc wartowania, a już byłem mocno niedospany. Cztery czy pięć

godzin snu na dobę z pewnością mi nie wystarczy. Wciągnąłem na siebie jakieś ubranie,
z trudem dotarłem do łazienki, spryskałem twarz zimną wodą i umyłem zęby. Noga za
nogą powlokłem się na dół.

— Przepraszam za spóźnienie — powiedziałem, wchodząc do kuchni. — Chyba za-

pomniałem nastawić budzik.

— O której wróciłeś? — spytała Trish. — Słyszałam, jak wychodziłeś, ale kiedy wra-

całeś, pewnie już dawno spałam.

background image

220

221

— Jakoś chyba koło drugiej — odparłem mało precyzyjnie. — Miałem sprawę do

załatwienia.

— O, czyżby na horyzoncie pojawiła się jakaś dziewczyna? — Charlie uśmiechnął

się chytrze.

Licho wie dlaczego, ale jego domysł nie został przyjęty entuzjastycznie. Dziewczęta

zamilkły, atmosfera wyraźnie się ochłodziła. Zdobyłem się na kilka mało przekonują-
cych słów zaprzeczenia, ale zdaje się, że tylko pogorszyłem sytuację.

Połknąłem śniadanie w pośpiechu i uciekłem do kampusu. Czekali na mnie

Hemingway i Faulkner.

¬ ¬ ¬

Wróciłem na stancję w południe. Sylvia była w kuchni, przygotowywała kanapkę.
— Wyglądasz okropnie — zauważyła.
— Mało spałem — odpowiedziałem. — Pójdę się przespać. Twinkie była na twoim

wykładzie?

— Była. W każdym razie ciałem. Sprawiała wrażenie, że myślami znajduje się zu-

pełnie gdzie indziej. Kiedy po zajęciach przypomniałam jej, że dziś piątek i mamy ru-
tynowe spotkanie z doktorem Fallonem, była wyraźnie zaskoczona. Moim zdaniem nie
pamiętała, że jedziemy dziś do Lake Steyens.

— Od czasu do czasu bywa roztargniona. Oboje o tym wiemy. Jeśli uda ci się po-

rozmawiać z jej psychiatrą w cztery oczy, daj mu znać, że Mary się niepokoi. Jest prze-
konana, że Twink zbliża się do punktu krytycznego. Jeśli bardzo szybko nie znajdziemy
jakiegoś wyjścia, możemy ją stracić.

— Tryskasz dzisiaj dobrym humorem, nie da się ukryć — stwierdziła kwaśno.

¬ ¬ ¬

Zdrzemnąłem się trochę, ale i tak przy kolacji byłem nieprzytomny.
— Lecę do biblioteki — oznajmiłem, wstając od stołu.
— Pojadę z tobą — zaoferował się James. — Ustaliliśmy przecież, że po zmroku nikt

nie wychodzi sam.

— Nie, dzięki, nie trzeba. — Chwyciłem swoje rzeczy i nim ktokolwiek zdążył się

sprzeciwić, byłem za drzwiami. — Nie czekajcie na mnie — rzuciłem przez ramię.

Nie był to najgrzeczniejszy sposób powiedzenia, żeby się odwalili. Trudno, miałem

dość kłopotów, jeszcze mi tylko tego brakowało, żeby towarzystwo ze stancji zaczęło
wtykać nos w moje prywatne sprawy.

Zanim doszedłem do samochodu, już zdążyłem pożałować swojego zachowania, ale

i tak było za późno, by cokolwiek zmienić.

background image

220

221

Rzeczywiście pojechałem do biblioteki, chociaż nie miało to większego sensu.

Z braku snu nadal byłem mało przytomny, a w dodatku martwiłem się, że tę noc Twink
może uznać za wyśmienity czas na polowanie.

Do Wallingford dotarłem około dziewiątej trzydzieści. Zaparkowałem kilka prze-

cznic dalej. Nie chciałem czatować co noc w tym samym miejscu.

Wysiadłem, zamknąłem samochód i wolnym krokiem poszedłem w stronę domu

Mary, udając, zapewne z dużą przesadą, swobodę i nonszalancję. O tak, my, prywatni
detektywi, tak właśnie czasem się zachowujemy. Przesada jest głupia, a ja widocznie
cierpiałem na ciężki przypadek dramatyzmu teatralnego.

Ulokowałem się za odpowiednio wysokim żywopłotem, mniej więcej półtorej prze-

cznicy od obiektu, i czekałem.

Pięć po dziesiątej Mary wyszła, ubrana w mundur, z bronią na biodrze — i wsiadła

do samochodu.

Skuliłem się, żeby mnie nie dostrzegła, przejeżdżając obok. A potem wróciłem do

samochodu. Było zimno jak jasna cholera, znad jeziora Green Lake nadpływała lodo-
wata mgła. Jeszcze tego mi było trzeba. Nawet jeśli Twink wyjdzie z domu, miałem
coraz większe szansę zgubić ją w gęstym białym tumanie.

Podjechałem bliżej, zaparkowałem w tym samym miejscu co poprzedniej nocy.

Stamtąd mogłem obserwować dom.

Światło w salonie świeciło mniej więcej do za piętnaście dwunasta. Zgasło. Na kilka

chwil rozbłysło w łazience.

O wpół do pierwszej jedyne światło w domu paliło się w sypialni Twink. Kiedy

i ono zgasło, uruchomiłem silnik i pojechałem kawałek alejką obok posesji. Rower
Twink stał na werandzie, więc stwierdziłem, że najwyższy czas się przespać.

¬ ¬ ¬

W soboty zawsze sypialiśmy dłużej, toteż odrobiłem trochę zaległości. Całe to war-

towanie stanowczo bardzo mnie męczyło.

Trish usmażyła tego ranka placki, obżarliśmy się nieprzytomnie.
— Kto jest tą szczęśliwą wybranką? — spytał mnie Charlie, kiedy już siedzieliśmy

przy kawie.

— Jaką wybranką? — Nie miałem ochoty wdawać się w dyskusje.
— Daj spokój. Jeśli facet wraca do domu zdrowo po północy, powód może być tylko

jeden.

— Trish, czy mogę się w tym wypadku powołać na piątą poprawkę?
— Jeśli dzięki temu lepiej się poczujesz... — odparła mało przyjaznym tonem.
— Daj spokój, Charlie — poprosiłem. — Nie twoja sprawa.

background image

222

223

— Ja tylko próbowałem podtrzymać rozmowę — wzruszył ramionami. Zaraz

potem wstał. — Czas na mnie. Książki czekają — obwieścił.

Atmosfera tego ranka była zdecydowanie chłodna, chociaż, przyznaję szczerze, po-

jęcia nie mam dlaczego. Poszedłem do warsztatu w piwnicy, głównie po to, żeby zejść
z oczu dziewczynom. Wszystkie trzy miały do mnie tysiąc pretensji, jak tylko pojawi-
łem się w zasięgu wzroku. Chociaż obowiązująca w tym domu reguła zakazująca pod-
rywu nie nakazywała celibatu, panie zachowywały się, jakbym złamał prawo. Rzucona
przez Charliego żartobliwa uwaga, że mam dziewczynę, nikogo nie śmieszyła. Trish,
Erika i Sylvia wydawały się urażone.

Może był to przykład grupowej zaborczości. Kobiety bywają dziwaczne.
Swoją drogą, kiedy przemyślałem sprawę, doszedłem do wniosku, że moja teore-

tyczna ukochana pomoże mi rozwiązać problem, który na pewno objawiłby się w naj-
bliższym czasie. Stanowczo nie chciałem zaznajamiać współlokatorów ze swoimi po-
dejrzeniami ani zdradzać im, że co noc sterczę jak kołek przed domem Mary. Skoro
byli przekonani, że chodzę z jakąś dziewczyną, to choć wprawiło ich to w nie najlepszy
humor, przynajmniej nie będą dociekali, co robię naprawdę. Ani dlaczego. Uznałem, że
najlepiej będzie, jeśli przed wyjściem z domu zrobię odpowiednie wrażenie. Owszem,
było to cokolwiek nieuczciwe, a może nawet odrobinę niehonorowe, ale zakładałem, że
cel uświęca środki.

Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej mi się ten pomysł podobał, więc kiedy się

wziąłem do planowania stołu narzędziowego, czułem się całkiem nieźle.

¬ ¬ ¬

Po kolacji poszedłem na piętro i przebrałem się. Skoro miałem udawać, że idę na

randkę, powinienem odpowiednio wyglądać. Tym razem nikt nie zaproponował, że ze
mną wyjdzie.

Już kiedy wsiadałem do samochodu, było mglisto, a wszystko wskazywało na to, że

z czasem będzie jeszcze gorzej. Obawiałem się, że zła pogoda skomplikuje mi zadanie.
Gdyby Twinkie naprawdę była Rozpruwaczką i postanowiła ruszyć na polowanie aku-
rat dzisiaj, byłoby mi bardzo trudno ją śledzić. Nawet gdybym zobaczył, że wychodzi
z domu, z łatwością rozpłynie się w tej nieszczęsnej mgle.

Wyszedłem ze stancji dość wcześnie, bardziej po to, by przekonać ferajnę, że wybie-

ram się na spotkanie z moją teoretyczną ukochaną, niż z prawdziwej potrzeby. Wobec
czego, zamiast siedzieć w samochodzie i patrzeć, jak mgła gęstnieje, postanowiłem prze-
jechać się trochę po alejkach w sąsiedztwie Mary, by zdobyć jakieś pojęcie o tej okolicy.
Jeśli Twink wyjechałaby z domu na rowerze, miałbym spore kłopoty. Ludzie często par-
kują w alejkach, chociaż w zasadzie jest to zabronione. Na rowerze można wtedy przeje-
chać bez najmniejszego problemu, natomiast samochodem — w żaden sposób. Drobne
rozpoznanie terenu wydawało się stanowczo pożądane.

background image

222

223

W elegantszych osiedlach boczne alejki są zwykle dość zadbane, ale gdzie indziej...

Nie do wiary, co można tam znaleźć. Stare samochody, przerdzewiałe lodówki i piecyki
oraz pogniecione, dziurawe pojemniki na śmiecie to tylko pierwsze z brzegu przykłady.
Prowadzenie samochodu przez taką alejkę przypomina jazdę po torze przeszkód. Wcale
mi to nie poprawiło humoru.

Mniej więcej za piętnaście dziesiąta zaparkowałem w tym samym miejscu co po-

przedniej nocy i zacząłem rozważać możliwe wyjścia. Mogłem kupić rower i wozić go
w bagażniku. Wyciągnąłbym go w ciągu niecałej minuty i popedałował za Twink, obo-
jętne dokąd by pojechała.

Ten pomysł wstrząsnął mną do głębi. Miałem udowodnić, że Twinkie nie jest mor-

derczynią, a tu proszę bardzo, siedzę i planuję, jak udowodnić, że to ona jest Rzeźnikiem
z Seattle. Albo Rozpruwaczką. Wszystko jedno.

Mary wyszła z domu o zwykłej godzinie. Pojechała do pracy. Ja zaparkowałem bli-

żej, żeby lepiej widzieć dom.

O dziesiątej trzydzieści światło w salonie zgasło. Zapaliło się w łazience. Potem zga-

sło tam, a rozbłysło w kuchni. Po chwili, podobnie jak w dwie poprzednie noce, rozja-
rzyło się w sypialni Twink.

Mniej więcej po kwadransie cały dom pogrążył się w ciemności.
Nawet nie zaglądałem na werandę. Uruchomiłem silnik i pojechałem do domu.

¬ ¬ ¬

W niedzielę i poniedziałek Mary miała wolne, więc aż do wtorku nie musiałem się

wcielać w prywatnego detektywa. Zyskałem dzięki temu możliwość przemyślenia kilku
spraw. Jak dotąd udało mi się jedynie stracić mnóstwo czasu, który normalnie przezna-
czyłbym na sen. Nie udało mi się natomiast zaprzeczyć swoim podejrzeniom ani ich po-
twierdzić. Dowiedziałem się jedynie, że Twink nie wychodzi szukać zdobyczy za każ-
dym razem, kiedy Mary jest w pracy.

Swego czasu polowałem dostatecznie często, by wiedzieć, iż myśliwy nie strzela za

każdym razem, kiedy podnosi broń. Podobnie jest z wędkowaniem. Bywają dni, kiedy
po prostu nic nie bierze i już. Cały ten Rzeźnik z Seattle, a raczej Rozpruwaczka, za-
biła na pewno osiem razy. O tylu jej ofiarach było nam wiadomo. Prawdopodobnie le-
żało gdzieś jeszcze pięć trupów, których nie znaleziono do tej pory, zabici z Woodinville
i Auburn zostali przecież znalezieni przypadkiem. Aby osiągnąć tak imponujące wyniki,
Rzeźnik z Seattle musiałby szukać nowej ofiary prawie co noc, a Twinkie straciła wiele
okazji. Zapalony myśliwy nie postępuje w ten sposób.

Powinienem był właściwie poczuć się lepiej. Przecież nie zamierzałem przypisać

Twinkie zbrodni dokonywanych przez Rzeźnika z Seattle. Chciałem udowodnić, że to

background image

224

225

nie ona szatkowała facetów od zeszłej jesieni. Jeżeli prawdziwa Rozpruwaczka zechcia-
łaby wykazać chociaż niewielką wolę współpracy i pociąć jakiegoś niebieskiego ptaszka
w czasie, gdy ja trzymałem straż na progu domu Mary, pewny, że Twink nie ruszyła się
stamtąd na krok, spadłby mi kamień z serca.

Około południa w niedzielę zastukał do moich drzwi James.
— Znajdziesz dla mnie chwilkę? — zapytał cicho.
— Jasne, wejdź. Zamknął za sobą drzwi.
— Miałbyś ochotę powiedzieć, co cię martwi? — zaproponował łagodnym głosem.

— Że masz problem, widać gołym okiem. Kto wie, może ci pomogę?

James był pewnie moim najbliższym kumplem od wielu lat i czułem ogromną

pokusę, żeby wyłożyć kawę na ławę. W ostatniej chwili jednak się powstrzymałem.
Wszystkie moje podejrzenia dotyczące Twink opierały się na domysłach, których nie
mogłem udowodnić. Nie zamierzałem się zachowywać jak Kataryna.

— Masz rację, James — przyznałem. — Trochę to sprawka pogody... mgła zawsze

mnie przygnębia. A kwestia druga i znacznie ważniejsza to moja teoria na temat Blake’a
i Whitmana. Rozłazi się w szwach. Myślałem, że przyszpilę Whitmana, ale staruszek jest,
jak na mnie, o wiele za cwany. Jestem zupełnie pewien mocnych powiązań, lecz Walt
był na tyle sprytny, że trudno je udowodnić. Zęby pewnie zjem na szukaniu dowodów,
a i tak nic nie wskóram. Będę się musiał wycofać rakiem i znaleźć sobie inny temat
pracy. Trudno się dziwić, że nie skaczę z radości.

Zdobył się na słaby uśmiech.
— Odniosłem wrażenie, że to coś znacznie bardziej osobistego.
— Mało znam bardziej osobistych tragedii niż taka katastrofa. To przecież uniwer-

sytecka wersja trzęsienia ziemi.

— Niech ci będzie — zgodził się gładko.
Mimo wszystko w jego głosie brzmiało powątpiewanie. Powinienem bardziej uwa-

żać, co robię. Najwyraźniej byłem nieostrożny.

¬ ¬ ¬

W poniedziałek rano zaliczyłem obecność na obu seminariach, a resztę dnia spę-

dziłem na lekturze Faulknera. Hemingway opisywał świat realny, więc nietrudno było
dotrzymać mu kroku. Natomiast fikcyjne hrabstwo Yoknapatawpha Faulknera plasuje
autora pomiędzy budowniczymi świata, a do tego trzeba odrobinę przywyknąć.

Ponieważ Mary w poniedziałkową noc miała wolne i nie musiałem wbijać wzroku

w mglistą ciemność, udało mi się podgonić robotę.

Trzeciego lutego, we wtorek, zajrzałem do biblioteki, by wyszukać jakieś krytyczne

opracowania Faulknera. Najnowsze opinie, jakie udało mi się znaleźć, dotyczyły sprawy

background image

224

225

jego „niepoprawności politycznej”. Słowo „Murzyn” przewija się w jego twórczości wy-
jątkowo często, a to natychmiast wywołuje u niektórych krytyków przykre objawy, cha-
rakteryzujące się głównie wystąpieniem piany na ustach. Natomiast fakt, że był on do-
skonałym kronikarzem kultury i mowy wczesnych lat dwudziestego wieku na wiejskich
terenach Missisipi, stanowczo tym krytykom umyka.

Po południu mgła trochę zrzedła, ale prognoza pogody nie obiecywała nic dobrego.

Czekał nas kolejny tydzień przymrozków i mgły. Jeżeli Twinkie faktycznie wybierze się
na polowanie w tym tygodniu, trudno mi będzie ją śledzić.

Tego wieczoru po kolacji przebrałem się, żeby podtrzymać mit o tajemniczej uko-

chanej. Zdecydowałem, że podobam się mojej fikcyjnej dziewczynie jako tajemniczy
przystojniak wystrojony w ciuchy o mrocznym charakterze. Miałem sporo szczęścia
— ciemne swetry doskonale wtapiają się w noc.

Kiedy wychodziłem z domu, nikt się do mnie nie odezwał, ale myśleli dość głośno.
Zająłem swoją zwyczajową pozycję mniej więcej półtorej przecznicy od celu

i uważnie go obserwowałem. O dziesiątej pięć, punktualnie, Mary wsiadła do samocho-
du. Można było według niej regulować zegarek.

Odczekałem, aż wyniesie się z najbliższej okolicy, a wtedy podjechałem bliżej, żeby

lepiej widzieć dom. Wredna mgła stanowczo komplikowała sprawę.

Światło w salonie nadal jasno błyszczało, tak samo jak w poprzednie noce, gdy peł-

niłem wartę. Zaczynało to być nudne. Twink nie zamierzała się nigdzie wybierać, a ja
powinienem był smacznie spać. Jedyną moją rozrywką było uruchamianie od czasu do
czasu silnika i włączanie wycieraczek. Mgła szybko osiadała.

A potem zabłysło światło w sypialni Twink. Taka kolejność nie pasowała do jej na-

wyków, ale mogło być ku temu tysiąc powodów.

Na wszelki wypadek podjechałem jednak do końca przecznicy i zaparkowałem

w miejscu, skąd widziałem także werandę.

Mniej więcej wtedy światło w sypialni zgasło i na krótko zapaliło się oświetlenie

kuchni.

— Pewnie zajrzała do lodówki — mruknąłem z cicha.
Ale wtedy otworzyły się tylne drzwi i Twink wyszła na werandę. Zamknęła dom

na klucz, po czym jakiś czas odpinała łańcuch, którym zabezpieczony był rower.
Podniosłem do oczu lornetkę, chciałem ją widzieć jak najwyraźniej.

W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że wstrzymuję oddech. Powoli wypuściłem

powietrze z płuc.

Sprowadziła rower po stopniach werandy, wyszła na alejkę. Tam wskoczyła na sio-

dełko i pojechała w prawo.

Włączyłem silnik, zawróciłem na końcu przecznicy i pognałem w stronę skrzyżo-

wania. Nie włączyłem świateł.

background image

227

Zanim dotarłem do krzyżówki, Twink była już przy następnej przecznicy. Minęła

światła, wtedy widziałem ją dość wyraźnie. Miała na sobie ten błyszczący czarny płaszcz
przeciwdeszczowy. Pedałowała spokojnie i równo.

Przydepnąłem gaz, żeby jej nie stracić z oczu. Nie wyglądało na to, żeby się gdzieś

śpieszyła, ale mgła i ten nieszczęsny czarny płaszcz utrudniały mi zadanie. Zegar na
desce rozdzielczej wskazywał dwudziestą trzecią dziesięć, co mi uświadomiło, że Twink
wyszła z domu równiutko o jedenastej, dokładnie w momencie kiedy Mary zaczynała
swoją zmianę. Nie wyglądało to najlepiej. W poprzednie noce, gdy obserwowałem dom
Mary i nic się nie działo, już nieomal zdołałem się przekonać, że moje podejrzenia były
wyssane z palca. Teraz spadły na mnie znowu, a ten czarny płaszcz przeciwdeszczowy,
który Twink miała na sobie, jeszcze je utwierdzał.

Jechała Trzydziestą Dziewiątą na wschód, przez elegancką okolicę, aż skręciła

w Sunnyside, w prawo. Jechałem za nią niedaleko, ale przecież cały czas bez świateł,
więc raczej nie zdawała sobie sprawy, że ją śledzę. Tymczasem gdy znalazłem się na
skrzyżowaniu Trzydziestej Dziewiątej i Sunnyside, już jej nie zobaczyłem.

¬ ¬ ¬

Prawie dwie godziny krążyłem we mgle, ale jedynym moim osiągnięciem było zu-

życie sporej ilości paliwa. Koło północy widziałem już nie dalej niż na pół przecznicy,
wszystko przez tę przeklętą mgłę. Wreszcie się poddałem i pojechałem pod dom Mary.
W salonie ciągle było jasno, ale szybki wypad w alejkę pozwolił mi się upewnić, że
rower nie wrócił na werandę w czasie, gdy ja błądziłem po zamglonej okolicy.

No i co miałem robić? Nie miałem ochoty natknąć się na Twinkie, jeśli rzeczywiście

w jakimś ciemnym zakątku parku kroiła kolejnego nieszczęśnika na kawałki. Miałem
prawie całkowitą pewność, że mnie by nie zaatakowała, ale w słowie „prawie” mieści się
ocean niepewności, prawda?

Zaparkowałem przecznicę od domu Mary, otworzyłem okno, żeby widzieć budynek

bez uruchamiania wycieraczek co pięć minut. Poziom wilgotności wynosił jakieś dwie-
ście procent, ponieważ mgła skraplała się na wszystkim, co nie znajdowało się w cią-
głym ruchu. Zewsząd dobiegało żałosne kapanie kropel wody z linii telefonicznych
i z gałęzi drzew.

Mniej więcej co kwadrans wjeżdżałem w alejkę i sprawdzałem werandę, ale nie-

potrzebnie, bo Twinkie, wróciwszy około drugiej trzydzieści, wcale się nie skrada-
ła. Przyjechała od frontu, poprowadziła rower dookoła domu, wepchnęła na werandę,
a chwilę później rozbłysło światło w kuchni. Zgasło światło w salonie, zapaliło się w ła-
zience. Z zewnątrz dom wyglądał całkiem zwyczajnie, nikt nie spojrzałby na ten budy-
nek po raz drugi. Tymczasem Bóg tylko jeden wiedział, co się działo we wnętrzu.

background image

227

Rozdział 20

Z wiadomych przyczyn nie spałem tej nocy zbyt dobrze. Rano zastanowiłem się,

czy nie powinienem odpuścić sobie wykładów. Gdyby w telewizji pojawiły się jakieś za-
pierające dech w piersiach wiadomości, chciałem być na bieżąco. Nie miałem pewno-
ści, co zrobię, jeśli tej nocy popełniono morderstwo, ale zamierzałem na wszelki wypa-
dek słuchać dziennika.

Właśnie. W tym tkwiło sedno problemu. Jeżeli Twink rzeczywiście była

Rozpruwaczką i jeśli będę miał szczęście — lub nieszczęście — złapać ją na gorącym
uczynku, to co miałem z tym fantem zrobić? Z całą pewnością nie wydałbym jej po-
licji. Stanowczo najlepszym rozwiązaniem wydawało mi się wyłożenie wszystkiego
Fallonowi. Jeżeli Twink faktycznie zarżnęła zeszłej nocy jakiegoś faceta, to dzisiaj ma
zły dzień i Mary zaaplikowała jej pigułkę nasenną. Wtedy muszę działać dostatecznie
szybko, by ją odwieźć do wariatkowa jeszcze przed zachodem słońca. Nie byłoby to
najszczęśliwsze rozwiązanie, jednak o wiele lepsze niż straszliwy proces o morderstwo.
Gdyby wszystko poszło gładko, moglibyśmy na czas dyskretnie usunąć Twink w bez-
pieczne miejsce.

Owszem, morderstwa popełnione przez Rzeźnika z Seattle pozostałyby niewyja-

śnione, ale to przeszkadzało mi najmniej.

Jedynym słabym punktem mojej błyskotliwej teorii był brak morderstwa.

Najwyraźniej, jeżeli Twinkie rzeczywiście tropiła zeszłej nocy ofiarę, to jej się nie po-
wiodło. A mnie czekały kolejne nużące godziny wyczekiwania pod domem Mary.

Około szóstej przyszła do kuchni Erika.
— Skąd się tu wziąłeś o tej porannej godzinie? — spytała zdziwiona.
— Nie mogłem spać.
— Dlaczego nie włączyłeś ekspresu do kawy?
— A powinienem?
— No pewnie! Gdzieś ty się urodził? Przecież po to go szykuję codziennie wieczo-

rem. Wystarczy wcisnąć guzik.

— Nie wiedziałem.

background image

228

229

— Faceci! — wyrwało jej się szczerze. — Są jakieś nowe sensacje w telewizji?
— Mgła będzie prawdopodobnie utrzymywała się co najmniej przez tydzień — do-

niosłem.

— Niemożliwe! Aż trudno uwierzyć! Mgła w Seattle!
— Mądrala.
— Chodź tutaj.
— Tylko nie bij! — zastrzegłem.
— Do mnie!
Ślizgiem opuściłem miejsce za stołem.
— To jest ekspres do kawy — oznajmiła. — Nadążasz?
— Bez przesady.
— To jest przełącznik: włączone, wyłączone. — Wdusiła go, zapaliło się czerwone

światełko. — Widzisz, co trzeba zrobić? Wystarczy nacisnąć guzik i kawa sama zacznie
się parzyć. Ten, kto pierwszy przychodzi do kuchni, wciska guzik. Taki mamy moralny
obowiązek: pierwsza osoba w kuchni włącza ekspres do kawy. Zrozumiałeś?

— Tak jest!
Poklepała mnie po głowie.
— Grzeczny chłopiec. A teraz usuń się z drogi. Dziś ja robię śniadanie, nie lubię, jak

mi się ktoś kręci pod nogami. Zmykaj.

— Tak jest!
Erika najwyraźniej musiała wypić przynajmniej jeden kubek kawy, żeby zacząć nor-

malnie funkcjonować, a wyglądało na to, że przedtem nie należy jej wchodzić w drogę.

¬ ¬ ¬

Tego ranka na obu seminariach nie byłem szczególnie uważnym słuchaczem. Wiele

myśli kłębiło mi się w głowie, bardzo chciałem wrócić przed telewizor, dowiedzieć się,
czy Twinkie znalazła w nocy jakąś ofiarę.

Po Faulknerze pognałem z powrotem na stancję i na resztę dnia rozłożyłem się

przed telewizorem w salonie. W rezultacie, jak mógłby to ująć Hemingway, otrzymałem
jedynie wielką stertę nada. A potem, w ramach ukoronowania tego bezproduktywnego
dnia, zostałem przy kolacji potraktowany z lodowatą uprzejmością. Moja hipotetyczna
ukochana wyraźnie stawała kością w gardle mieszkańcom zamku Erdlund.

Zostawiłem towarzystwo około dziewiątej, a pół godziny później, wystrojony jak

stróż w Boże Ciało, ulotniłem się ze stancji.

Zaparkowałem w tym samym miejscu co zwykle i wbiłem wzrok w dom Mary.

Zgodnie z przewidywaniami, wyszła dokładnie pięć po dziesiątej. Poczekałem, aż się
oddali, i podjechałem na lepszy punkt obserwacyjny.

background image

228

229

Mniej więcej po półgodzinie mgła zaczęła mi zamarzać na przedniej szybie.

Musiałem uruchomić silnik i nastawić dmuchawę na maksimum. Zamarznięta przed-
nia szyba oznaczała wypadnięcie z gry.

Całe szczęście, że szybko zareagowałem, ponieważ gdzieś za dziesięć jedenasta za-

paliło się światło w sypialni Twink, tak samo jak poprzedniej nocy. Widać Twink pla-
nowała wycieczkę.

Znowu wyszła tylnymi drzwiami, punktualnie o jedenastej, odczepiła rower i po-

jechała alejką w kierunku Trzydziestej Dziewiątej. Tą ulicą jechałem za nią jakieś pół
przecznicy, tym razem na tyle blisko, że widziałem, w którą alejkę skręciła z Sunnyside.

Pojechałem do końca następnej przecznicy, ale nie zauważyłem, żeby wyjeżdżała

z odnogi. Pojęcia nie mam, jak to się stało, ale gdzieś mi zniknęła.

Jakiś czas krążyłem po sąsiednich uliczkach, nawet zapaliłem reflektory, ale jej nie

znalazłem. W końcu wróciłem tam, gdzie ją zgubiłem, i zaparkowałem tuż przy krawęż-
niku. Musiała być jakaś przyczyna, dla której Twink wracała stale w to samo miejsce.
Wysiadłem z dodge’a, wszedłem w alejkę. Znalazłem, jak zwykle w takich miejscach,
mnóstwo gratów zagradzających drogę. Nie miałem szans tędy przejechać, chyba że
chciałbym sobie wydrapać fantazyjne wzorki na karoserii.

Mniej więcej w połowie alejki stał duży pojemnik na śmiecie, tarasował drogę dość

dokładnie. Fakt, śmieciarze nie zawsze mają cierpliwość przy ustawianiu kontenerów,
niekiedy zrzucają je z paki jak leci. Ponieważ jednak kontenery mają kółka — małe bo
małe, ale mają — spróbowałem go przepchnąć. Wystarczyłby metr. Pojemnik był wyła-
dowany, ale co tam, przyłożyłem się, a nuż się uda.

Ani drgnął. Przyszło mi do głowy, że może coś go z drugiej strony blokuje.

Obszedłem kontener dookoła, sprawdzić, czy dam radę usunąć to ewentualne coś.

A tam, sprytnie ukryty za kontenerem, stał rower Twinkie.

¬ ¬ ¬

Bez sensu. Przecież w najbliższej okolicy nie było ani jednego parku, dlaczego więc

pozostawiła rower w tej alejce? Coś tu stanowczo nie pasowało.

Wtedy przyszło mi do głowy, że ona może mieć gdzieś w pobliżu chłopaka.

Usiłowałem odsunąć od siebie ten pomysł, ale z drugiej strony, gdyby faktycznie miała
chłopaka, wiele by to tłumaczyło. Chyba mi mózg zamarzał — gotów byłem rozważać
możliwość, że Twink jest morderczynią, ale sam pomysł, że może mieć chłopaka, o któ-
rym nikt nic nie wie, wytrącił mnie z równowagi.

Każdy miewa czasem takie odbicia.
Próbowałem zebrać myśli. Niezależnie od tego, co robiła, znowu mi zniknęła. Może

zorientowała się, że za nią jadę, i schowała rower, żeby się mnie pozbyć. Przez tę nie-

background image

230

231

szczęsną mgłę i czarny płaszcz przeciwdeszczowy była prawie niewidzialna. Jeśli szu-
kała ofiary, mogła się zaczaić właściwie w dowolnym miejscu. Mogła poczekać, aż
wrócę do domu, wtedy zjawić się tutaj, zabrać rower i pojechać w ciemną noc, szukać
kolejnego nieszczęśnika.

Tego było już dla mnie za wiele. Wróciłem pod dom Mary.
Twink pojawiła się kilka minut po drugiej nad ranem, weszła do środka i zapewne

położyła się spać.

Poddałem się i wróciłem na stancję.

¬ ¬ ¬

W czwartek nie miałem wykładów, więc zasiadłem w salonie przed telewizorem,

żeby się dowiedzieć, czy Rozpruwaczka kogoś dopadła. Wiedziałem, że Mary da nam
znać, jeśli Twink znowu będzie miała odlot, ale chciałem zyskać absolutną pewność. Po
morderstwie w Montlake Park Twink mogło się coś zmienić.

James pojawił się przed jedenastą.
— Co to, zacząłeś oglądać opery mydlane? — spytał rozbawiony.
— Chłonę najświeższe wiadomości, staruszku — odparłem. — Twink była dziś na

twoim wykładzie?

— Owszem, była. Podchodzi do sprawy znacznie poważniej niż niejeden student.
— Wszystko z nią w porządku?
— Na moje oko, jak najbardziej. — Przyjrzał mi się badawczo. — Mark, czy coś cię

niepokoi?

Właściwie miałem zamiar go zbyć, lecz akurat doszedłem do punktu, kiedy po pro-

stu musiałem z kimś pogadać.

— Jest coś... ale chciałbym, żeby to zostało między nami, dobrze?
— Nie ma sprawy. — Usiadł na jednym z bujanych foteli. — O co chodzi?
— Całe miasto nie mówi o niczym innym, tylko o Rozpruwaczce.
— Zauważyłem — stwierdził.
— Jakiś czas temu przyszła mi do głowy pewna myśl, która nie daje mi spokoju.
— Jaka?
— Kiedy gliniarze znaleźli odcisk stopy, który w pewnym sensie dowodził, że

Rzeźnik z Seattle jest kobietą, sprawdziłem to i owo. Okazało się, że za każdym razem,
kiedy Rzeźnikowi zdarzyło się kogoś sprzątnąć, Twinkie miała zły dzień.

— Doszukujesz się jakichś stycznych? Renata ogląda te ponure historie w telewizji

i zaczyna chodzić po ścianach? Coś w tym rodzaju?

— Nie przypuszczam, żeby telewizja miała tu cokolwiek do rzeczy. Twink odlaty-

wała nawet wtedy, kiedy gliniarze nie znaleźli ciała.

background image

230

231

— Poważnie?!
— Zupełnie poważnie. Posłuchaj mnie teraz. Mam nadzieję, że znajdziesz w moim

rozumowaniu jakąś wielką czarną dziurę, w którą wpadnie cała moja teoria. Wtedy
może zdołam się wreszcie spokojnie zdrzemnąć. Kiedy Twink wyszła od Fallona, nie
miała w ogóle pojęcia o istnieniu Reginy.

— Tak twierdzi Sylvia — przytaknął James.
— Fallon z kolei twierdzi, że Twink wie o Reginie, ale na poziomie podświadomo-

ści, stąd się biorą nocne koszmary.

— To tylko teoria.
— Wiem, wiem. I uważam, że jest bardzo daleka od prawdy. Moim zdaniem Twink

wcale nie ma koszmarnych snów. Przypuszczam, że reaguje na wydarzenia znacznie
świeższe niż śmierć Reginy. Zauważ, za każdym razem ofiarą jest przestępca seksualny,
a Renata z całą pewnością miałaby motyw, żeby zabijać gwałcicieli.

— W zasadzie... rzeczywiście. Ale nie mieści mi się w głowie, żeby była zdolna do

tego, co robi Rzeźnik.

— Kiedy jest normalna, oczywiście nie, tu pełna zgoda. Ale jeśli traci poczucie

własnej tożsamości, może być zdolna do wszystkiego. Po fakcie zostają jej niewyraźne
wspomnienia drastycznych szczegółów i wtedy zaczyna walić głową w mur. Nie chcę
w to wierzyć, ale też nie mogę przestać o tym myśleć. No a teraz pokaż mi grube błędy
w tym rozumowaniu.

— Nie poganiaj mnie. — Zmarszczył brwi. — Może powinieneś raczej porozma-

wiać o tym z Sylvią?

— Sylvia nie podejdzie do tego na chłodno, przecież wiesz. Twinkie owinęła ją sobie

wokół małego palca. Nawet gdyby się zdarzyło, że Sylvia przydybałaby Twinkie na go-
rącym uczynku, nie uwierzyłaby własnym oczom.

— Chyba masz rację.
— A poza tym — dodałem — panie ostatnio są na mnie złe. Kupiły tę bajeczkę

Charliego o mojej tajemniczej ukochanej. Pojęcia nie mam, dlaczego w ogóle je to ob-
chodzi, ale najwyraźniej uważają, że to jednak ich sprawa.

— Tak to już bywa z kobietami. Bywają zaborcze. Czasami zachowują się bez sensu,

ale taka już natura bestii.

— Bestii?
— E, tak mi się wyrwało. Daj mi się zastanowić nad twoją teorią. Muszę się z nią

trochę oswoić. Pewnie istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że jest coś warta, ale głowy
w zakład bym nie dawał.

Nie miałem odwagi przyznać, że śledziłem Twink. Nie chciałem się ośmieszać.

background image

232

233

¬ ¬ ¬

Tego wieczoru wyszedłem ze stancji o zwykłej porze, ale się nie przebierałem.

Uznałem, że do tej pory zdołałem już stworzyć odpowiednie pozory, więc nie musiałem
się dłużej wysilać. Ale James odprowadził mnie dziwnym spojrzeniem.

Mgła była wyjątkowo gęsta, do tego stopnia, że ze swojego stałego punktu obserwa-

cyjnego w ogóle nie widziałem domu. Zaryzykowałem i podjechałem trochę bliżej.

Mary wyszła o zwykłej porze. Zacząłem uważną obserwację. Stwierdziłem już

wcześniej, że Twink była w zasadzie równie punktualna jak ciotka, więc jeśli miała ja-
kieś plany wyjściowe na tę noc, to pewnie opuści dom dokładnie o jedenastej.

Jedenasta nastała i minęła, a światła w domu Mary nie powtórzyły rytmu z po-

przedniej nocy. Wywnioskowałem, że dziś Twinkie nigdzie się nie wybiera. Może ze
względu na mgłę. Myśliwy musi widzieć, co robi.

O wpół do dwunastej postanowiłem wykonać odwrót. Byłem pewien, że Twink bę-

dzie już siedziała w domu.

¬ ¬ ¬

W piątek miałem wykłady, więc zanim wróciłem na stancję, Sylvia i Twink już

dawno pojechały do Lake Stevens.

Popołudnie spędziłem na czytaniu „Komu bije dzwon”. Czasami nie doceniamy

Hemingwaya. Jego zainteresowanie walkami byków i polowaniem na grubą zwierzynę
ustawia go w tłumie różnych macho ogólnie uważanych za niepoprawnych politycznie
w tamtych czasach. A przecież staruszek naprawdę potrafił pisać, jeśli tylko się do cze-
goś przyłożył.

Gdzieś o wpół do piątej zadzwoniła do mnie Mary. Była lekko wkurzona.
— Mark, czy ty naprawdę nie potrafisz utrzymać języka za zębami? — spytała re-

torycznie.

— A co narozrabiałem?
— Ren zadaje się z dziewczętami z korporacji studenckiej. Zdaje się, że jedna

z nich poczuła miętę do jakiegoś faceta, który jeździ poobijanym staruteńkim pikapem.
Dziewczyna podała Ren numer rejestracyjny, a potem ty wyskoczyłeś z usłużną infor-
macją, że ja mogę określić właściciela tego złomu.

— A nie możesz?
— Oczywiście, że mogę, ale teraz za każdym razem, jak któraś małolata będzie

chciała zdobyć jakieś informacje, poleci z tym do Ren, żebym jej pomogła.

— Wybacz, zupełnie o tym nie pomyślałem — przyznałem. — Szczerze mówiąc,

zdziwiło mnie, że Twinkie sama do tego nie doszła.

background image

232

233

— Pewnie w końcu by na to wpadła — zgodziła się Mary. — Po prostu musiałam

komuś nagadać. Zrzucić na kogoś winę.

— Jeśli dzięki temu czujesz się lepiej, to nie ma sprawy.
Roześmiała się.
— Dajmy już spokój. Swoją drogą i tak dziewczyna musiała pomylić numer.

Wyciągnęłam z komputera Waltera Fergussona. Pracownik budowlany, dobiega czter-
dziestki. Nie przypuszczam, żeby rajcował dziewczynę z college’u.

— Może kupił brykę od jakiegoś przystojnego młodziaka.
— Nie, ma ją od dziesięciu lat. Mieszka niedaleko jeziora Green Lake, więc pewnie

włóczy się po tej okolicy. Będę się upierać, że dziewczyna pomyliła numery.

— Może facet pożycza cztery kółka młodszemu bratu?
— A, owszem, to możliwe.
— Czy ten Fergusson jest notowany przez policję? Wiesz, bo jeśli tak, to Twink po-

winna ostrzec koleżankę.

— Jest czysty. Daj spokój, gdyby sprzedawał towar, stać by go było na coś lepszego

niż GMC z osiemdziesiątego drugiego roku. Nie gniewaj się, że na ciebie naskoczyłam.
Wkurzyłam się. Druga dyspozytorka ma grypę, więc i tak nie wiem, w co najpierw ręce
włożyć, a tu jeszcze to. Minie trochę czasu, zanim będę mogła przespać noc.

— Twink wróciła już z Lake Stevens?
— Nie, nie. Zwykle w piątki po wizycie u doktora Fallona dziewczęta jadą jeszcze na

kolację z Ingą i Lesem. Pewnie wróci, zanim wyjdę do pracy. No, muszę coś zjeść, umie-
ram z głodu.

— Smacznego.
— Dzięki.
Odłożyłem słuchawkę na widełki i jakiś czas stałem, wpatrując się w podłogę.

Historyjka, którą Twink opowiedziała Mary, w zasadzie mogła być prawdziwa. Twinkie
rzeczywiście zaprzyjaźniła się z kilkoma dziewczętami z korporacji studenckiej i któraś
z nich mogła ją poprosić o sprawdzenie właściciela samochodu. Ale facet jeżdżący pięt-
nastoletnim pikapem musiałby wyglądać jak Mister Ameryki, żeby zwrócić na siebie
uwagę dziewczyny z tego środowiska. To po prostu zalatywało fałszem na odległość.

¬ ¬ ¬

O wpół do dziewiątej wieczorem mgła była tak gęsta, że można ją było kroić nożem.

W zasadzie mógłbym sobie odpuścić wartowanie tej nocy, ale nie chciałem ryzyko-
wać. Głównym moim celem było udowodnienie samemu sobie, że Twinkie nie ma nic
wspólnego z tymi wszystkimi morderstwami, a to oznaczało, że musiałem sterczeć pod
domem Mary regularnie. Na pewno groziło to redukcją czasu na sen, ale w zasadzie nie
miałem wyboru.

background image

234

235

Na szczęście Twink była istotą przestrzegającą nawyków. Jeżeli miała zamiar się do-

kądś wybrać, będzie w drzwiach punktualnie o jedenastej. Jeśli do jedenastej piętnaście
nie wyjdzie z domu, mogę wracać i iść spać. Bardzo potrzebowałem snu.

Mary wyszła o zwykłej godzinie. Ledwo ją widziałem we mgle, chociaż zaparkowa-

łem bardzo blisko jej frontowych drzwi.

Podjąłem pewne ryzyko. Byłem w zasadzie pewien, że Twink, jeśli wybierze się na

polowanie, znowu upchnie rower za kontenerem na śmiecie w alejce przy Sunnyside
Avenue tak samo jak w środową noc. Wiedziałem, gdzie ta alejka jest, i mogłem tam
dojechać szybciej niż ona na rowerze, więc wysiadłem i wszedłem w odnogę za domem
Mary. Z powodu mgły nie widziałem z ulicy zbyt dobrze, dlatego musiałem podejść bli-
żej.

Jedenasta minęła, a rower Twink nadal stał na werandzie, wobec czego zdecydowa-

łem się porzucić posterunek.

Wracając do samochodu, wpadłem na pewien pomysł. Mógłbym zdobyć nożyce

do metalu, zakraść się tutaj około trzeciej nad ranem, przeciąć łańcuch i ukraść rower
Twinkie. Dzięki temu przynajmniej na jakiś czas zatrzymałbym ją w domu.

Zrezygnowałem z tego pomysłu. Jeżeli zacznę ingerować na tym etapie, prawdopo-

dobnie stracę szansę udowodnienia, że Twinkie nie może być Rozpruwaczką.

¬ ¬ ¬

W sobotni poranek mgła nadal zasłaniała świat. Obudziłem się zmęczony i przy-

gnębiony. Mimo to byłem zdecydowany poczynić jakieś postępy. Wiedziony odruchem
zajrzałem do książki telefonicznej, szukając adresu Waltera Fergussona. Jak się okazało,
było takich trzech, ale jeden mieszkał daleko na południowym krańcu miasta, a drugi
w szykownym domu spokojnej starości. Wobec czego pozostał mi jeden, zameldowany
dość blisko, bo na East Green Lake Way.

Im dłużej o tym myślałem, tym mniej przekonująca wydawała mi się historyjka

Twink o koleżance z korporacji studenckiej rozkochanej w facecie mocno po trzydzie-
stce, który jeździ poobijanym piętnastoletnim pikapem. Miałem trochę wolnego czasu,
a Fergusson mieszkał nie tak znowu daleko od stancji, więc postanowiłem się tam prze-
jechać i rozejrzeć.

Okazało się, że zajmował mieszkanie w bloku po zachodniej stronie jeziora Green

Lake. Przed wejściem stał zdezelowany szary GMC z osiemdziesiątego drugiego roku.
Zaparkowałem w bocznej uliczce. Nie byłem do końca pewien, jak daleko chcę się po-
sunąć. Przecież nie trzeba było specjalnie wysilać wyobraźni, żeby znaleźć pretekst i za-
stukać do drzwi Fergussona. Twinkie zainteresowała się tym człowiekiem, więc i mnie
on zaciekawił. Wysiadłem z samochodu, wyszedłem za róg.

background image

234

235

Mgła trochę się uniosła. Spojrzałem w stronę jeziora. Po drugiej stronie ulicy roz-

ciągał się park. To słowo obudziło w mojej głowie pewne skojarzenia. Jeżeli Twink rze-
czywiście była seryjnym mordercą, do tej pory wybierała ofiary na chybił trafił. Skoro
teraz namierzała konkretny cel, musiała mieć bardzo ważny powód.

Podszedłem do budynku, do frontowych drzwi i przyjrzałem się skrzynkom pocz-

towym. Nazwisko Fergusson znajdowało się obok numeru 2-A. Niewiele mi to dawa-
ło. Za to na skrzynce oznaczonej 1-A znajdowała się informacja: DOZORCZYNI, a ni-
żej: Sharon Walcott. Nasunęło mi to pewien pomysł. Wróciłem do dodge’a i ruszy-
łem w poszukiwaniu automatu telefonicznego. Znalazłem go w pobliskim sklepiku.
Przekartkowałem książkę telefoniczną i szybko znalazłem numer Sharon Walcott za-
mieszkałej pod adresem Green Lake Drive. Wrzuciłem kilka monet do otworu i wystu-
kałem numer.

— Halo? — odezwał się żeński głos.
— Szukam pana Waltera Fergussona — oznajmiłem. — W książce telefonicznej jest

ich trzech, nie mam pewności, z którym powinienem się skontaktować.

— A dlaczego pan dzwoni do mnie?
— Próbowałem do niego, ale ma zajęty telefon. Widzi pani, mam dość ważną spra-

wę. Chodzi o sprawy rodzinne. Ten Fergusson, którego szukam, jest moim dalekim ku-
zynem. Muszę się z nim porozumieć. Ma jakieś trzydzieści pięć, czterdzieści lat, ostatnio
kiedy o nim słyszałem, pracował jako robotnik budowlany. Jeśli ten, którego pani zna,
jest prawnikiem albo maklerem, to na pewno nie ten.

— Walt może być tym właściwym — poinformowała mnie. — Jest po trzydziestce

i kładzie drewniane panele ścienne. Dostanie jakiś spadek?

— Spadkiem bym tego nie nazwał... — ostudziłem ją. — Zmarła nasza cioteczna

babka, trzeba załatwić jakieś formalności prawne, żeby jej córka mogła sprzedać dom.
Muszę złapać Walta, bo przydałoby się, żeby podpisał kilka papierów. Nie wie pani, czy
zastanę go w domu za jakiś czas? Przepraszam, że pani przeszkadzam, ale do niego nie
mogę się dodzwonić.

— W weekendy nie wstaje przed południem — odpowiedziała. — Pewnie ściszył

telefon, żeby dzwonek go nie obudził. Albo nawet zdjął słuchawkę z widełek.

— No to wszystko jasne.
— Jeśli pan sobie życzy, mogę mu wsunąć pod drzwi karteczkę z informacją i pana

numerem telefonu. Jak się obudzi, pewnie do pana zadzwoni.

— Nie mam tutaj telefonu. Jestem przejazdem, w interesach. Nie widziałem Walta

od czasów piaskownicy, wątpię, czy go w ogóle rozpoznam. Mogłaby mi go pani opi-
sać?

— Po trzydziestce, tak jak pan powiedział. Łysieje na czubku głowy, ma trochę nad-

wagi i cały czas chodzi w ubraniu roboczym. Odludek z niego, ale nocami często wy-
chodzi. Jeśli zostawi mi pan swoje nazwisko, powiem mu, że chciał się pan z nim skon-
taktować.

background image

237

— Marlowe — rzuciłem nazwisko powieściowego prywatnego detektywa. — Phillip

Marlowe. Walt pewnie wcale mnie nie pamięta. Ile mieszkań jest w tym budynku?
Pewnie będę musiał się wybrać.

— Tylko cztery. Walt mieszka na pierwszym piętrze od frontu.
— Dziękuję za pomoc — zakończyłem. — Nie będę pani dłużej przeszkadzał.

— Odwiesiłem słuchawkę.

Jeśli Twink miała na celowniku Fergussona, to przynajmniej wiedziałem, dokąd iść,

gdyby mi zniknęła, kiedy się następnym razem wybierze na polowanie.

¬ ¬ ¬

Wieczorem biały tuman wrócił ze zdwojoną siłą, a Twink znowu siedziała w domu.

Zaczekałem do wpół do dwunastej i wróciłem na stancję.

Mary poszła do pracy także w niedzielną noc, więc kolejny raz obserwowałem

jej dom, ale znów nic się nie działo. Mgła zdawała się stałym elementem krajobrazu.
Wyglądało na to, że dopóki się nie podniesie, Twinkie nie zaplanuje kolejnej wyprawy.

background image

237

Rozdział 21

Dziewiątego lutego, w poniedziałek, z samego rana zbudził się wiatr i dość szybko

przegonił mgłę. Zaraz po obudzeniu ucieszyłem się, widząc, że wreszcie zniknęła, ale
kiedy się głębiej zastanowiłem, zacząłem tego żałować. Ten gęsty mroźny tuman w ja-
kimś stopniu zatrzymywał Twinkie w domu. Teraz, kiedy zniknął, Twink pewnie znowu
ruszy w teren.

Przy śniadaniu nie byłem szczególnie towarzyski. Myśli kłębiły mi się w głowie,

w jakimś sensie obawiałem się, że jeśli zacznę mówić, wymknie mi się coś, co powinie-
nem zachować dla siebie. W zasadzie miałem jedynie kilka niepotwierdzonych podej-
rzeń. Nie wolno mi było latać po okolicy i kłapać dziobem jak Kataryna. Powinienem
nobliwie milczeć i robić swoje, dopóki nie uzyskam czegoś konkretnego. No bo cóż,
owszem, Twinkie wybierała się czasem w miasto nocą. Wielkie rzeczy. Mnóstwo ludzi
wychodzi z domu po zmroku. Przecież w Seattle nie obowiązuje zasypianie z kurami.
Co dalej? Wyjechała na rowerze po wyjściu Mary do pracy, a następnego ranka nie zna-
leziono żadnego trupa. Nie było to tak do końca dowodem negatywnym, lecz nadal mu-
siałem się trzymać założenia, że człowiek jest niewinny, dopóki nie udowodni mu się
winy.

Stawiłem się na obu seminariach po kolei, ale na żadnym nie byłem uważnym

słuchaczem. Po wykładach zakopałem się w bibliotece właściwie na całe popołudnie,
głównie po to, żeby umknąć swoich współlokatorów. Byłem spięty, zamknięty w sobie
i nie miałem najmniejszej ochoty odpowiadać na ich pytania. Stanowczo nie był to czas
na serdeczne zwierzenia.

Wróciłem dopiero na kolację. Przełknąłem ją, nie zauważając, co jem, grzecznie

przeprosiłem ferajnę i wyniosłem się w diabły.

Przepraszać mogłem później. Akurat teraz nie byłem w nastroju do rozmowy.
Wróciłem do biblioteki, ale tylko traciłem czas. W ogóle nie mogłem się skupić.

Poddałem się i wróciłem do samochodu.

Wiatr, który rozpędził mgłę, teraz zamarł i biała wata zaczęła znowu przesłaniać

świat. Nie była aż taka gęsta jak w czasie weekendu, lecz pozwalała widzieć tylko na od-
ległość przecznicy. Dalej wszystko się zamazywało.

background image

238

239

Pojechałem do Wallingford, zaparkowałem na stałym miejscu. Jeśli to potrwa dłu-

żej, będę musiał sobie zorganizować jakiś zastępczy samochód.

Kiedy Mary wyszła do pracy, podjechałem w alejkę obok jej domu. Trochę ryzyko-

wałem, ale miałem przeczucie, że Twink, jeśli wybierze się na polowanie, w ogóle mnie
nie zauważy.

Za piętnaście jedenasta rozbłysło światło w jej sypialni, po paru minutach zgasło.

Potem na krótko zapaliło się w kuchni; po chwili Twink zjawiła się na werandzie.

Siedziałem nieruchomo, aż zniknęła u wylotu alejki, a potem pojechałem prosto na

Sunnyside. Zaparkowałem obok wjazdu w alejkę i czekałem. Muszę przyznać, że byłem
bardzo zdenerwowany. Minęła chyba wieczność, zanim ponownie zobaczyłem Twinkie.
Znowu miała na sobie ten sam czarny płaszcz przeciwdeszczowy. Szła pieszo. Pojęcia
nie miałem, dlaczego upycha rower za kontenerem na śmieci.

Doszła do rogu — i wsiadła do zaparkowanej tam hondy.
No tak. To wiele wyjaśniało. Bardzo wiele. Oczywiście, chowała rower za kontene-

rem, bo miała inny środek transportu. Poczułem ucisk w żołądku. Do tej pory czepia-
łem się pokrzepiającej świadomości, że niektóre zabójstwa dokonane przez Rzeźnika
z Seattle miały miejsce zbyt daleko; Twink nie dotarłaby tam rowerem w jedną noc.
Tymczasem ona miała samochód! Samochód, o którym nikt z nas nie wiedział.
Samochód, dzięki któremu mogła się przemieszczać w terenie o promieniu co najmniej
stu kilometrów, w czasie gdy Mary była w pracy.

Przez dłuższą chwilę auto stało w miejscu, ale wydobywające się z rury wydecho-

wej spaliny świadczyły o tym, że silnik pracuje. Nie rozumiałem, co się właściwie dzieje,
ale wreszcie mnie olśniło: Twinkie musiała przecież zaczekać, aż rozmarzną szyby. Mgła
była, mróz był, więc na pewno miała lód na szybach.

Po jakichś pięciu minutach zapaliła reflektory i odjechała. Pozwoliłem jej się wy-

przedzić mniej więcej o przecznicę, a potem sam włączyłem światła i pojechałem za
nią. Byłem niemal całkowicie pewien, że znam cel tej wyprawy, ale nie chciałem ryzy-
kować.

Jechała Sunnyside na północ, potem skręciła w lewo w Piątą i zawróciła na połu-

dnie przy końcu Woodland Park. Zjechała w prawo w Green Lake Way i ruszyła już
prosto w stronę okolicy, gdzie mieszkał Fergusson. Jeśli się nie myliłem, Twink nie szu-
kała ofiary na chybił trafił. Nie tym razem. Tym razem szukała konkretnego faceta, a ten
facet miał na nazwisko Fergusson. Nie byłem pewien powodu jej zachowania, ale prze-
rażająco wiele faktów zaczynało do siebie doskonale pasować. O to jednak mogłem się
martwić później. Na razie usiłowałem się trzymać na tyle blisko, żeby mi nie zniknęła
we mgle.

Przejechała przed budynkiem, w którym mieszkał Fergusson, i zaparkowała dwie

przecznice dalej. Minąłem ją, skręciłem w lewo w jakąś boczną uliczkę, zostawiłem sa-

background image

238

239

mochód i pobiegłem z powrotem na główną ulicę. Kiedy znowu zobaczyłem tę szarą
hondę, odniosłem wrażenie, że silnik nadal pracuje. Cofnąłem się kilka kroków, żeby
wyjść z kręgu światła, i czekałem.

Po chwili Twink otworzyła drzwiczki; na moment zapaliło się mdłe światło we wnę-

trzu samochodu. Tym razem nie była ubrana w płaszcz przeciwdeszczowy, chyba prze-
rzuciła go przez ramię.

Podniosłem do oczu lornetkę. Wyregulowałem ostrość.
O mało się nie udławiłem z wrażenia. Twinkie miała na sobie wyjątkowo krótką

spódniczkę oraz bluzkę, która bardzo niewiele pozostawiała domysłom i wyobraź-
ni. Określenie „przynęta” samo się cisnęło na usta. Twink prezentowała swoje wdzięki,
jakby zachwalała towar, bez dwóch zdań.

Przeszła na drugą stronę ulicy i wolnym krokiem defilowała po chodniku tuż przed

domem, w którym mieszkał Fergusson. Takiej Twinkie w ogóle nie znałem. Odkąd wy-
szła z zakładu doktora Fallona, w zasadzie pod wieloma względami sprawiała wraże-
nie, jakby była rodzaju nijakiego. Zawsze ubierała się ładnie, zwykle się lekko malo-
wała, ale w jej zachowaniu nigdy nie było żadnych elementów seksualnej prowokacji.
Chyba założyłem, że gwałt i mord dokonane na Reginie stłumiły w Renacie instynkt
płci. Najwyraźniej stan fugi go uwalniał. Dowód miałem właśnie przed oczami. Jeżeli
Twinkie przechadzała się po parkach i budowach w Seattle i okolicach w taki sposób,
jak teraz paradowała przed budynkiem, w którym mieszkał Fergusson, to bez najmniej-
szych kłopotów zwracała na siebie uwagę dokładnie takich facetów, jakich zamierzała
skusić. Można by powiedzieć: sama się prosiła.

Uniosłem nieco lornetkę, żeby spojrzeć w okna Fergussona. W pokoju od frontu

było ciemno, ale i tak dostrzegłem zarys postaci.

Powiedziałbym, że Twinkie jak najbardziej pobudziła ciekawość lokatora.
Dotarła do końca budynku. Znalazła się blisko mnie, więc ukryłem się za drzewem,

żeby uniknąć sytuacji, w której jedno z nas musiałoby powiedzieć: „O, cześć, co ty tu
robisz?”. Odczekałem kilka minut, potem znowu wystawiłem głowę. Twink już zrobiła
w tył zwrot i teraz szła w przeciwną stronę tą samą drogą. Wolno, zmysłowo.

Zarys postaci Fergussona zniknął.
Twinkie przeszła na drugą stronę ulicy, stanęła. Nawet przez lornetkę już jej dobrze

nie widziałem, bo znad jeziora podnosiła się coraz gęściejsza mgła.

Kątem oka dostrzegłem ruch po mojej stronie ulicy. Spojrzałem przez lornetkę

w tamtą stronę. Ciemna postać, nieomal sam cień, sunęła wzdłuż boku budynku. Byłem
całkowicie pewien, że to Fergusson. Szedł bardzo szybko. On stanowczo nie chciał
zwracać na siebie uwagi.

Twink obróciła się i leniwym krokiem ruszyła w głąb parku. Sprawiała wrażenie,

jakby jej się nigdzie nie śpieszyło.

background image

240

241

Wtedy cholerna mgła zawirowała i przesłoniła wszystko. Widziałem może na pięć

metrów, nie dalej. No cóż, jeżeli ja ich nie widziałem, to oni także nie mogli zobaczyć
mnie, więc przeszedłem przez ulicę. Byłem w tej grze trzecim graczem, a moja prze-
waga polegała na tym, że tamci dwoje w ogóle nie zdawali sobie sprawy z mojej obec-
ności.

Nie wiedziałem, co zrobię, jeśli się znienacka natknę we mgle na któreś z nich lub

na oboje.

Mgła w mieście wygląda zupełnie inaczej niż na wsi. Jest połyskliwa, bo odbija

światła uliczne i reflektory pojazdów, podczas gdy za miastem jest biała, ale i ciemna.
W mieście drzewa i krzewy wyłaniają się z białej waty całkiem niespodziewanie.

Przyszło mi do głowy, że narażam się na całkiem realne niebezpieczeństwo. Gdzieś

tam we mgle był Fergusson, który miał stanowczo złe zamiary. Była tam także Twinkie
i być może, miała zamiary jeszcze gorsze. Jeżeli przypadkiem pomyli mnie z Fergusso-
nem, to skończę jako następna ofiara Rozpruwaczki. W życiu nie przyszło mi do głowy,
żeby się bać którejś z Twinkie Twins, ale gdyby jedna z nich rzuciła się na mnie ze strzy-
kawką pełną kurary, nie miałbym nawet czasu dać jej znać, że to ja. A nawet gdybym
zdążył, istniała też możliwość, że jeśli Twink rzeczywiście znajduje się w stanie fugi,
w ogóle by nie wiedziała, kim jestem.

Od tej chwili bardzo się starałem być wyjątkowo ostrożny.
Nagle między drzewa wdarł się snop jasnego światła. Ktoś z ulicy omiatał park re-

flektorem. Nietrudno było się domyślić, kto był taki ciekawski — od pewnego czasu po-
licję Seattle wyjątkowo interesowało, co się dzieje w parkach.

Innymi słowy, robiło się tłoczno. Moja jedyna przewaga polegała na tym, że wie-

działem o wszystkich innych graczach.

Strumień światła odsunął się ode mnie powoli, więc wyszedłem zza krzewów, za

którymi się ukryłem.

A wtedy gdzieś z dala, znad brzegu jeziora dobiegł mnie pewien szczególny dźwięk,

który zmroził mi krew w żyłach. Wibrujący kobiecy głos wyśpiewujący minorową pieśń
bez słów. Nie była to nawet określona melodia, ale i tak rozpoznałem ją natychmiast.
Bóg mi świadkiem, słyszałem ją już dostatecznie często. Ten dźwięk dochodzący gdzieś
z pokładów mgły nieomal perfekcyjnie naśladował głos kobiety śpiewającej na nie-
oznaczonej kasecie, której Twinkie słuchała godzinami. Z oddali rozbrzmiał drugi głos
i przyłączył się do śpiewu kobiety w straszliwym kontrapunkcie. Przeszedł mnie zimny
dreszcz. Zdałem sobie sprawę, że to wilki z zoo zawyły w odpowiedzi na prymitywną
pieśń kobiety skrytej we mgle nad brzegiem jeziora.

Promień reflektora wrócił. Przeczesywał białą noc coraz bliżej mnie, w miarę jak

policyjny wóz posuwał się wzdłuż Green Lake Way. Policjanci musieli usłyszeć te same
dźwięki, które dotarły do mnie, ale z pewnością nie wiedzieli o nich tyle co ja.

background image

240

241

W jakimś sensie straciłem wtedy zdolność jasnego myślenia. Gliniarze najczęściej

pracują w parach, więc wiedziałem, że za kilka chwil dwóch gliniarzy — obaj z bro-
nią — zacznie przeszukiwać siną, połyskliwą ciemność nad brzegiem jeziora, chcąc
się przekonać, co to za dziwny hałas zwrócił ich uwagę. Jeżeli znajdą dziewczynę
tnącą Fergussona na kawałki, zapewne będą najpierw strzelać, a potem zadawać pyta-
nia. Stanowczo musiałem znaleźć Renatę pierwszy. Nie wiedziałem, co zrobię, kiedy ją
znajdę, ale o to mogłem się martwić później. Teraz najważniejsze było usunąć ją z linii
ognia.

Nie mógłbym z ręką na sercu powiedzieć, że biegłem przez ten gęsty biały tuman,

ale starałem się iść jak najszybciej.

Światło reflektora zawróciło jeszcze raz, więc szybko się schyliłem. Jeśli gliniarze

mieli broń w pogotowiu, mogłem zostać ich pierwszym celem.

Renata ciągle śpiewała gdzieś w oddali, wilki z ogrodu zoologicznego jej wtórowa-

ły, stąd miałem pewność, że jeszcze nie skończyła z Fergussonem.

Strumień światła z Green Lake Way przesunął się obok mnie i znieruchomiał.

Domyśliłem się, że samochód policyjny stanął. Minie najwyżej kilka chwil, zanim gli-
niarze dojdą do wniosku, że jednak muszą wysiąść i wejść do parku.

Ruszyłem biegiem. Z początku zamierzałem dopaść Renatę, zanim wstrzyknie

Fergussonowi kurarę, ale przestałem mieć na to szansę w chwili, gdy zniknęła mi we
mgle. Teraz mogłem tylko mieć nadzieję, że zdołam ją usunąć gliniarzom sprzed nosa,
by nie przyłapali jej na gorącym uczynku.

Śpiew rozbrzmiał w mocnym crescendo, a potem zamilkł, nieomal z żalem. Wilki

jednak śpiewały nadal.

A potem usłyszałem cichy plusk. Renata skończyła ze swoją ofiarą i weszła do wody.

Przynajmniej nie złapią jej nad zakrwawionym ciałem Fergussona.

Obejrzałem się przez ramię. Widziałem dwa światła latarek. Zbliżały się do jeziora.

Czyli policjanci wyszli z samochodu.

Gdzieś daleko usłyszałem wycie syren. Innymi słowy, poprosili o wsparcie. Jak na

ironię losu, dzwoniąc do centrali, najprawdopodobniej rozmawiali z Mary.

Tak czy inaczej, ciągle jeszcze znacznie ich wyprzedzałem. Jeśli szczęście mi dopi-

sze, zdążę złapać Renatę, kiedy będzie wychodziła z wody, i usunę ją ze sceny zbrodni,
zanim zostanie aresztowana. Obym tylko zdołał wsadzić ją do samochodu, wtedy już na
pewno dam radę zawieźć ją do domu Mary. Potem poszukam w apteczce środków na-
sennych. Jeśli wszystko się powiedzie, przed świtem Twink będzie z powrotem w zakła-
dzie doktora Fallona.

Pewien problem stanowiły jednak czerwone błyskające światła, które pojawiły się

na ulicy. Przybyło wsparcie. Lada moment park zaroi się od gliniarzy. W ciemnościach
rozbłysły kolejne latarki.

background image

242

243

Dotarłem do brzegu jeziora i ruszyłem wzdłuż lustra wody. Mgła ograniczała wi-

doczność do kilku metrów, więc nie wiedziałem, czy Renata brodzi na płyciźnie, czy
pływa na głębszej wodzie.

I wtedy znów usłyszałem cichy plusk: Zyskałem odpowiedź na swoje pytanie.

Renata płynęła. Obejrzałem się i zrozumiałem dlaczego. Liczne światełka latarek roz-
jaśniały właściwie cały park. Renata była szalona, ale nie aż tak, żeby ruszyć prosto
w otwarte ramiona policji.

Szedłem dalej tuż przy brzegu, nadsłuchując rzadkich cichych plusków. Nie widzia-

łem prawie nic, ale słyszałem tyle, że mogłem podążać w tę samą stronę co Renata.

W pewnym momencie dojrzałem w trawie, niedaleko wody, plastikowy czarny

płaszcz przeciwdeszczowy. Parę metrów dalej, obok pnia drzewa leżało coś nierucho-
mego. Miałem absolutną pewność, że to ciało Fergussona. Chyba nie myślałem wtedy
zbyt trzeźwo, bo przyszło mi do głowy, że gdybym odciągnął trupa od brzegu jeziora
i schował w krzakach, gliniarze nie znaleźliby go tak szybko. W ten sposób dałbym
Renacie więcej czasu na ucieczkę. Trzeba było działać błyskawicznie. Latarki błyskały
coraz bliżej.

Właśnie kiedy byłem tuż obok nieruchomej postaci, reflektor z któregoś policyj-

nego samochodu przebił się przez mgłę. Padłem na ziemię.

Gdy odważyłem się podnieść głowę, spojrzałem prosto w twarz Fergussona.

W poświacie mgły rozjarzonej reflektorem ujrzałem znacznie więcej, niżbym sobie ży-
czył. Na twarzy martwego mężczyzny zastygł wyraz najwyższego przerażenia. Nie za-
pomnę go nigdy. Fergusson rozpoznał twarz dziewczyny, którą trzy lata wcześniej za-
mordował.

Zwymiotowałem. Cofałem się tyłem, na czworakach, jak krab salwujący się uciecz-

ką. Wreszcie się odwróciłem, podniosłem na nogi i pobiegłem skulony w stronę wody.

Robiło się krucho z czasem. Musiałem wyprzedzić gliniarzy, ale Renata nie płynęła

zbyt szybko. Pewnie nawet się nie śpieszyła. Wyglądało na to, że unika jedynie światła
latarek. Ja też przed nimi uciekałem, tyle że dla mnie było to bardziej skomplikowane
zadanie, bo jednocześnie usiłowałem nie zgubić Twink.

W pewnym momencie gdzieś za plecami usłyszałem wołanie. Obejrzałem się i spo-

strzegłem, że wszystkie światła latarek skupiły się w jednym miejscu, tym, które nie-
dawno opuściłem. Gliniarze znaleźli Fergussona, a raczej to, co z niego zostało. Miałem
szansę zyskać trochę czasu. Ja od początku wiedziałem, co się może zdarzyć. Policjanci
szukali jedynie źródła dziwnych dźwięków. Odkrycie ciała Fergussona zatrzyma ich na
kilka chwil, nim sobie uświadomią, że o mało nie złapali Rozpruwaczki za rękę. Pierwsi
dwaj słyszeli śpiew Renaty, ale nie zdawali sobie sprawy, co oznaczał.

Ciche pluski wyraźnie oddaliły się od brzegu. Niedobrze. Mogła się utopić. Na

pewno zbrodnia ją nieźle nakręciła, a woda była lodowata. Kiedy Renata odzyska świa-
domość, może przestać płynąć — i utonąć.

background image

242

243

Brzeg jeziora skręcał w lewo, światła z ulicy zgubiły się we mgle. Skowyt wilków

zdawał się coraz bliższy. Nagle zrozumiałem, że sam park pomiędzy Green Lake Way
a jeziorem został już za mną, teraz znaleźliśmy się w Woodland Park.

Raz jeszcze zerknąłem przez ramię. Światła latarek nadal tkwiły w tym samym

miejscu. Odetchnąłem odrobinę.

Ale od dłuższej chwili nie usłyszałem żadnego plusku, co mnie mocno zaniepoko-

iło.

Zaraz jednak spostrzegłem coś, co mi wyjaśniło sytuację. Szczęśliwym zbiegiem

okoliczności trafiłem na wąską piaszczystą plażę, na której widać było krótki rządek od-
cisków stóp prowadzących z wody w stronę trawnika.

To na pewno była Renata. Nie tak znowu wiele osób chodzi sobie popływać w lu-

tym po północy.

A zamarzająca mgła, którą przeklinałem równo cały tydzień, raptem wydała mi się

darem niebios, ponieważ osadzając się na doskonale utrzymanym trawniku, powlokła
go bladobiałym kruchym welonem. Na tej płaszczyźnie doskonale widoczny był ślad,
jaki Renata zostawiła po wyjściu z jeziora.

¬ ¬ ¬

Teraz łatwo mi było za nią iść, tyle że gliniarzom równie łatwo będzie znaleźć ten

trop. Pobiegłem za Twink, ale klucząc po trawie tam i z powrotem, zygzakując, miesza-
jąc swoje ślady prowadzące w różne strony z prostą linią odcisków jej stóp. Miałem na-
dzieję, że to na jakiś czas zatrzyma policjantów, jeśli któryś z nich jest na tyle inteligent-
ny, by dojść do wniosku, że morderca Fergussona prawdopodobnie jest ciągle w pobli-
żu. Jeżeli zaczną szukać wszyscy, narobią pewnie więcej śladów niż ja.

Byłem pewien, że Renata zacznie szukać schronienia. I to niedługo. Było mroźno,

a ona ociekała wodą. Poza tym była skąpo ubrana. Jeśli nie znajdzie szybko jakiegoś cie-
płego miejsca, grozi jej o zapalenie płuc.

Odciski stóp wiodły na południe. Puściłem się biegiem. Musiałem ją znaleźć, zanim

wyjdzie na Pięćdziesiątą. Na betonie przestanie zostawiać ślady.

Zobaczyłem ją. Dzięki Bogu, że czarny płaszcz przeciwdeszczowy został w parku.

Ukryła się za drzewem, wyraźnie czekając na przerwę w ruchu, żeby przejść na drugą
stronę ulicy. Nawet gdy jej umysł był zaćmiony, nadal była wystarczająco bystra, żeby się
ukrywać, dopóki nie oddali się od szczątków Fergussona.

Skuliłem się za jakimś większym krzakiem i obserwowałem ją uważnie. Mgła spo-

wijała całe miasto, ale w pewnej chwili zawirowała, ukazując mi znajomą sylwetkę
wznoszącą się nad dachami — była to wieża kościoła Świętego Benedykta.

Z początku przyjąłem, że Renata spróbuje dostać się na alejkę, gdzie zostawiła

rower, i stamtąd wrócić do domu Mary. Potem odczekałaby dzień czy dwa, podjechała
autobusem w okolicę, gdzie zaparkowała, i przestawiła samochód bliżej domu.

background image

244

245

Tymczasem bliskość świątyni otwierała zupełnie nowe możliwości. Przypuszczam,

że kościół oznaczał dla Twinkie bezpieczeństwo. Czy zdążała do Świętego Benedykta od
chwili, gdy wyszła z wody?

Co więcej, może kościół miał inne jeszcze, prawne znaczenie jako azyl? Czy oj-

ciec O’Donnell mógł zamknąć gliniarzom drzwi tego przybytku przed nosem?
Przypuszczałem, że raczej nie, ale w naszym systemie prawnym zostało mnóstwo non-
sensów obowiązujących od czasów średniowiecza.

Z napięciem obserwowałem, jak Renata wychynęła zza drzewa i przebiegła przez

ulicę. Udało jej się zapaść w cień po drugiej stronie.

— Diabła tam! — burknąłem pod nosem i też puściłem się biegiem. Renata była

już ładny kawałek dalej, szła Stone Way. Na rogu skręciła w prawo. Teraz byłem pewien.
Rzeczywiście szła do kościoła.

Przyśpieszyłem i znalazłem się na tym samym rogu dwie minuty później. Za nic

w świecie nie chciałem jej zgubić właśnie teraz. Widziałem ją wyraźnie. Szła prosto do
wrót świątyni.

Zostały jej tylko dwie przecznice, szybko je pokonała. Wspięła się po schodach

frontowego wejścia, a ja odetchnąłem z ulgą.

Ojciec O’Donnell zostawił kościół otwarty, tak jak miał w zwyczaju, więc Renata

bez trudu dostała się do środka.

A ja co miałem robić? Nie mogłem przecież deptać jej po piętach!
W tej chwili drzwi kościoła się otworzyły i ksiądz wystawił głowę na zewnątrz.
— Halo? — odezwał się cokolwiek nieprzytomnym głosem. Pewnie czujnik ruchu

zamontowany w kruchcie dał mu znać, że ma gościa, ale najwyraźniej ojciec O’Donnell
nie dostrzegł Renaty.

— Proszę księdza! — zawołałem.
— Mark? To ty?
— To ja. Przed chwilą weszła tutaj Renata.
— Nie widziałem jej.
W trzech susach pokonałem schody.
— Mamy duże kłopoty, ojcze — oznajmiłem.
— Wejdźmy do środka.
— Chwileczkę, niech mnie ksiądz wysłucha. Renata nie jest sobą. Śledzę ją od kilku

godzin, wiem, że lepiej teraz się do niej nie zbliżać. Jest niebezpieczna.

— Renata?! Dajże spokój, nie żartuj sobie ze mnie.
— Jestem śmiertelnie poważny. Trudno mi się z tym pogodzić, ale to Renata jest

tym seryjnym zabójcą, który morduje mężczyzn w okolicy zatoki Puget od zeszłej je-
sieni.

— Renata?!

background image

244

245

— Ja też nie mogłem w to uwierzyć, ale właśnie przed chwilą dopadła kolejną ofiarę.

Przypuszczam, że gliny depczą nam po piętach, więc będę się streszczał. Renata w zasa-
dzie robiła wrażenie, że powraca do zdrowia, ale tak naprawdę stale jej się pogarszało.
Przypuszczam, że teraz w ogóle nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje, ale fakty są takie, że
kiedy traci świadomość swoich czynów, rusza na polowanie. Jest jak anioł zemsty. Nie
potrafię tego udowodnić, lecz przypuszczam, że facet, którego właśnie dorwała, był jej
celem od września. To on zamordował jej siostrę.

— Boże słodki!
— Proszę księdza — odezwałem się z bólem — nie powinna być osądzana, ale

trzeba jej przeszkodzić. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie zabijała wszystkich mężczyzn, jak
leci: księdza, mnie, listonosza, bez różnicy!

— Może popełniłem... — urwał. — Co proponujesz?
— Powinna jak najprędzej się znaleźć w klinice. Pewnie lekarz ją nafaszeruje pro-

chami po uszy, ale przynajmniej będzie bezpieczna. Nie może się dostać w ręce policji,
nikt jej tam nie zrozumie. Chciałbym, żeby Renaty nie spotkała żadna krzywda.

— Amen. Wejdźmy, spróbujemy ją znaleźć.
— Zgoda, ale bądźmy ostrożni. O ile wiem, nadal ma nóż. Może przydałoby się za-

mknąć wejście. Zyskamy pewność, że nie ucieknie. Gliniarze mają nerwy napięte do
granic wytrzymałości i mogą strzelać bez pytania.

Wróciliśmy do kruchty i ojciec O’Donnell zamknął ciężkie odrzwia.
— Chodźmy do ołtarza — szepnął. — Spróbujmy z nią porozmawiać, może da się

ją przekonać i wyjdzie z ukrycia.

— Spróbować warto — przystałem. — Nie chciałbym się z nią siłować.
Ruszyliśmy wolno mroczną nawą. Chyba obaj byliśmy nieźle wystraszeni. Ja na

pewno.

— Może ty pierwszy się do niej odezwij? — zaproponował ksiądz.
Już miałem się zgodzić, kiedy usłyszałem jakieś niewyraźne dźwięki dochodzące

z bocznego ołtarza.

— Słyszę ją — szepnąłem. — Jest tam.
Obaj wytężyliśmy słuch, ale niewiele nam to dało. Rozpoznałem pełen sepleniących

dźwięków język znany wyłącznie bliźniaczkom. Jeśli Renata mówiła do siebie w bliźnia-
czym, to z całą pewnością nie była przy zdrowych zmysłach.

Ostrożnie podszedłem bliżej, wytężając wzrok, by dostrzec ją w ciemnej niszy, gdzie

stała figura świętego Benedykta z dłonią uniesioną w geście błogosławieństwa.

Właśnie w tej chwili światła przejeżdżającego samochodu prześlizgnęły się po ko-

ścielnym witrażu.

Nie wierzyłem własnym oczom. Mógłbym przysiąc, że przez tę krótką chwilę wi-

działem dwie młode dziewczyny.

background image

Ojciec O’Donnell miał trudności ze złapaniem oddechu.
— Matko przenajświętsza! — wyrwało mu się.
Powoli zbliżaliśmy się do niszy. Teraz już znacznie wyraźniej widziałem dwie po-

staci. Były identyczne, tyle że jedna z nich miała mokre włosy. Nie zdawały sobie
sprawy z naszej obecności, pewnie nawet nie uświadamiały sobie, gdzie się znajdują.
Gorączkowo szeptały, niekiedy tylko wyrywało im się głośniejsze słowo. Jeden z głosów
był udręczony, drugi triumfujący.

Po chwili jedna z postaci zaczęła szlochać, druga objęła ją i wyraźnie pocieszała.
Potem, na oczach moich i ojca O’Donnella, dwie postacie zaczęły się łączyć w jed-

ną, a sepleniące dźwięki mowy bliźniaczek zmieniły się w pieśń, którą już słyszałem tej
nocy.

Światła kolejnego samochodu omiotły wnętrze kościoła, rzucając na ściany barwy

z witraży. Przez chwilę widzieliśmy Renatę zupełnie wyraźnie. Upadła na podłogę,
wzrok miała nieprzytomny, a twarz dziwnie spokojną. Śpiewała cichutko pod czujnym
wzrokiem świętego Benedykta.

background image

Ruch czwarty

AGNUS DEI

background image

248

249

Rozdział 22

Razem z ojcem O’Donnellem staliśmy nad Renatą w niemym zdumieniu.
— Przyniosę jakiś koc, trzeba ją okryć — odezwał się ksiądz cicho.
Wreszcie odzyskałem zdolność myślenia.
— Powinniśmy wezwać karetkę.
— Tak — zgodził się poważnie. — Zimna dzisiaj noc.
— Jakbym nie wiedział — mruknąłem pod nosem.
— Gdzie ona się tak zmoczyła?
— Weszła do jeziora, żeby zmyć z siebie krew. Potem zobaczyła światła latarek, więc

popłynęła do plaży. Jakieś pięćset metrów. Powinna jak najszybciej się znaleźć w szpita-
lu. Zabiorę ją do Lake Stevens, jak wyzdrowieje.

— Przyniosę koc i wezwę karetkę. — Ksiądz pośpieszył do zakrystii.

¬ ¬ ¬

Ambulans zjawił się po dziesięciu minutach. Sanitariusze pozwolili mi wsiąść do

karetki. Ktoś musiał im pomóc wypełnić dokumenty, a mój samochód został przy
Green Lake Way.

— Odezwę się — obiecałem księdzu.
Patrzył na nas, stojąc w drzwiach kościoła. Twarz miał zasmuconą.
Kierowca włączył kogut i syrenę, chociaż ruch był niewielki, więc bardzo szybko

znaleźliśmy się w szpitalu przy kampusie. Renata dygotała gwałtownie i jęczała bez
przerwy, choć nadal dały się słyszeć tony tej pieśni, którą nagrałem z jej ulubionej taśmy.
Trzymałem dziewczynę za rękę, ale wątpię, żeby sobie z tego zdawała sprawę.

Gdy dotarliśmy na pogotowie, jakaś kobieta potrzebowała ode mnie informacji

do wypełnienia całej góry papierów. Starałem się jej pomóc, ale kompletnie nie byłem
w nastroju do odpowiadania na dziesiątki pytań.

— Dziewczyna jest psychicznie chora — uciąłem w końcu. — Uznała, że jest

świetna pogoda na pływanie.

background image

248

249

— W lutym? — zdumiała się urzędniczka.
— Naprawdę ma kłopoty z głową. Ale jej staruszek śpi na pieniądzach, więc niech

się pani nie przejmuje rachunkami.

— Czy może mi pan podać jego imię, nazwisko, adres i numer telefonu?
— Niech mi pani poda aparat, zadzwonię do niego. Sam pani wszystko powie.
Les wydawał się lekko nieprzytomny. Nic dziwnego, w końcu była druga nad

ranem.

— Szefie, Renata znowu miała odlot — powiedziałem. — Wpadła do wody w Wo-

odland Park i usiłowała się ogrzać w kościele Świętego Benedykta. Jest teraz w szpi-
talu uniwersyteckim. Trzeba podać różne informacje do karty. Dam znać, jak się czuje
Twink, gdy tylko będę coś wiedział. — Podałem słuchawkę kobiecie z recepcji i posze-
dłem zasięgnąć języka.

Nie uzyskałem zbyt szczegółowych odpowiedzi, więc usiadłem w poczekalni i nie

ruszyłem się stamtąd jakieś pół godziny, aż zjawił się lekarz. Był to dość młody człowiek,
ale wyglądał na kompetentnego fachowca.

— Panna Greenleaf doznała hipotermii — poinformował mnie. — Musimy postę-

pować ostrożnie, żeby nie spowodować szoku.

— I bez tego ma dosyć kłopotów — przyznałem.
Milczał przez kilka chwil i widocznie zdecydował się załatwić sprawę prosto z mo-

stu.

— Skoro już jesteśmy przy kłopotach, to chciałbym wiedzieć, czy panna Greenleaf

ma jakieś problemy psychiczne. Nie sposób zrozumieć, co mówi.

— Panie doktorze, ona jest wariatką — odparłem szczerze. — W zeszłym roku zo-

stała zwolniona z kliniki psychiatrycznej, ale nadal miewa odjazdy. Wszyscy sądziliśmy,
że zdrowieje. Byliśmy naiwni. Niech pan jej jakoś pomoże się pozbierać, a ja zaraz ją za-
biorę do prywatnego sanatorium.

— Aż tak źle? — Lekarz był zaskoczony.
— Dużo gorzej. Proszę na siebie uważać, potrafi być niebezpieczna.
— Kiedy już będzie można ją zwolnić z oddziału intensywnej opieki medycznej,

przeniesiemy ją na oddział psychiatryczny. Jak pan się na to zapatruje?

— Nie wiedziałem, że macie tu oddział psychiatryczny.
— To duży szpital, nie tylko klinika, gdzie łata się uczniaków, którzy po pijaku

spadają ze schodów. Mamy tutaj praktyki, a studenci medycyny muszą się zapoznać
z wszelkimi przypadkami.

— Powinienem był o tym wiedzieć — przyznałem. — Jedna z moich współloka-

torek jest na medycynie, lecz nieczęsto opowiada o tym, co się dzieje w szkole. Pewnie
dlatego że jej nie pytamy. Nie mamy ochoty na kliniczne opisy autopsji przy kolacji.

— Pan także studiuje?

background image

250

251

Pokiwałem głową.
— Angielski. Rozbieram na części pierwsze zdania, nie ludzi.
Uśmiechnął się lekko.
— Przestrzegę personel przed panną Greenleaf — zapewnił mnie na odchodnym.

¬ ¬ ¬

Zadzwoniłem do ojca O’Donnella z najnowszymi wiadomościami. Podpowiedział

mi, że powinienem się skontaktować z Mary. Poszperawszy chwilę w portfelu, znala-
złem numer do komisariatu. Sama mi go kiedyś podała. Chwilę trwało, zanim mnie
z nią połączono, ale każdego przekonywałem, że to bardzo ważna sprawa rodzinna,
więc w końcu ludzie po drugiej stronie drutu dali mi ją do telefonu.

— Nie powinieneś mi przeszkadzać w pracy — zrugała mnie na początek.
— Mary, pojawił się poważny problem. Twinkie znowu miała odlot. Włóczyła się

po Woodland Park i wpadła do jeziora. Doznała wychłodzenia. Jestem z nią w szpitalu
uniwersyteckim. Chyba dobrze by było, gdybyś tu przyjechała po pracy.

— Zawiadomiłeś Lesa?
— Tak, zadzwoniłem do niego od razu, jak przyjechaliśmy.
— Skąd się o wszystkim dowiedziałeś?
Oho... Teraz musiałem być ostrożny. Istniała niewielka możliwość, że nasza roz-

mowa jest nagrywana.

— Trafiła do kościoła Świętego Benedykta i ojciec O’Donnell mnie zawiadomił

— odparłem. Nie chciałem się zagłębiać w szczegóły.

— Przyjadę zaraz po dyżurze — obiecała.
Odwiesiłem słuchawkę i wróciłem do poczekalni. Jak dotąd, szło nie najgorzej. Jeśli

dobrze rozegram sprawę, nadal mam szansę zabrać Twink prosto do doktora Fallona.
Zgoda, Fergusson nie żył i to właśnie Twinkie pozbawiła go życia. No i co z tego? Moja
rola polegała na tym, żeby odstawić Twink w bezpieczne miejsce, zanim dopadną ją
gliny. Wykonałem kawał dobrej roboty, myląc ślady na trawie i łgając niemało, więc
jeśli mi szczęście dopisze, może gliniarze nieprędko skojarzą fakty i uda mi się wy-
wieźć Twink z miasta. Kiedy zniknęła mi z oczu i dopadła Fergussona, myślałem, że już
wszystko przepadło, ale teraz znowu zaczynałem mieć nadzieję, że jakoś ją z tego wy-
ciągnę.

¬ ¬ ¬

Zdrzemnąłem się w poczekalni. O siódmej rano zadzwoniłem na stancję. Telefon

odebrała Erika.

background image

250

251

— Tak?
— To ja, słonko, Mark. Jestem na intensywnej opiece w szpitalu uniwersyteckim.

Renata dzisiaj znowu odjechała, wpadła do wody, a potem jeszcze włóczyła się po
Woodland Park. Na koniec trafiła do kościoła i ojciec O. wezwał karetkę.

— Hipotermia?
— Tak mi powiedzieli. Wrócę, jak będę miał pewność, że już jej nic nie grozi.
— Chyba jesteś zmęczony.
— Mało spałem. Staram się być przytomny na wszelki wypadek. Przydałoby mi się

trochę twojej kawy.

— Idź do szpitalnej kawiarenki. Tamtejsza kawa nie jest pierwszej klasy, ale daje nie-

złego kopa.

— Spróbuję. Przekaż wiadomości reszcie, dobrze?
— Nie ma sprawy.
Odwiesiłem słuchawkę i poszedłem do toalety. Kiedy myłem ręce, nagle zamar-

łem ze zgrozy, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Na samym przedzie kurtki widniała
krwawa smuga. Zdaje się, że w parku znalazłem się za blisko ciała Fergussona, a po-
tem paradowałem w miejscach publicznych, świecąc ludziom w oczy krwawą plamą.
Spróbowałem ją zmyć, ale nie wszystko zeszło. W końcu zrezygnowałem i tylko zdją-
łem kurtkę.

¬ ¬ ¬

Powinienem był się domyślić, że dziewczęta nie zostawią sprawy odłogiem, lecz

byłem już naprawdę zmęczony. Minęły może trzy kwadranse, kiedy Erika i Sylvia zja-
wiły się w szpitalu.

— Wy poczekajcie tutaj — zarządziła Erika — a ja pójdę się dowiedzieć, na czym

faktycznie stoimy.

— Mark, wyglądasz okropnie — stwierdziła Sylvia.
— I tak się czuję.
— Co się naprawdę stało?
— Sam chciałbym wiedzieć. Renata zjawiła się w kościele, ociekając wodą i sypiąc

soplami. Majaczyła coś w języku bliźniaczek i dygotała tak, że mogła spowodować trzę-
sienie ziemi. Ojciec O. skontaktował się ze mną i wezwał karetkę.

— Przecież nie było cię w domu. Jak się z tobą skontaktował? Nie kłam, człowieku,

jak masz watę w głowie. Z każdym kłamstwem coraz bardziej się pogrążasz.

— Akurat wróciłem — odparłem trochę za szybko. — Usłyszałem telefon i to był

właśnie ojciec O. Ponieważ dzwonił do mnie, nikogo nie budziłem.

Sylvia obrzuciła mnie sceptycznym spojrzeniem. Chyba nikt nie kupiłby takiego

łgarstwa.

background image

252

253

Wróciła Erika. Wyglądała na bardzo zmartwioną.
— Renata już wcześniej była przeziębiona — oznajmiła. — Hipotermia dołożyła

swoje, więc teraz ma wysoką gorączkę i najprawdopodobniej obustronne zapalenie
płuc.

— A niech to! — wykrzyknęła Sylvia. — Fatalnie!
— Rzeczywiście, zapalenie płuc to nie żarty — zgodziła się Erika — ale z drugiej

strony, jeśli kiedykolwiek postanowisz mieć zapalenie płuc, to koniecznie w szpitalu.
Tutaj wszyscy się na tym znają. Zostanę, będę trzymać rękę na pulsie. Wy już idźcie, nie
ma sensu, żebyście tu siedzieli. Sylvia, zaprowadź Marka do domu i połóż spać. Ledwo
się trzyma na nogach.

¬ ¬ ¬

Sylvia odwiozła mnie na stancję, ale na piętro, do męskiej łazienki poszedłem już

sam. Wyprałem przód kurtki i uważnie obejrzałem resztę ubrań. Nie znalazłem więcej
krwawych plam, lecz postanowiłem i tak nie ryzykować. Poszedłem do pokoju i wsa-
dziłem ubranie do plastikowego worka. Jak sprawy przycichną, skoczę do pralni. Na
razie byłem zbyt zmęczony, żeby jasno myśleć, więc padłem na łóżko. Chyba nigdy
w życiu nie byłem taki zmordowany.

Miałem absolutną pewność, że przespałem całą dobę na okrągło, tymczasem oka-

zało się, że wstałem o pierwszej po południu. Nadal byłem mocno znużony, ale za bar-
dzo martwiłem się o Renatę, żeby jeszcze usnąć. Wstałem, włożyłem na siebie czyste
ubranie i inną kurtkę.

Drzwi Charliego były otwarte, więc opowiedziałem mu tę samą historyjkę, którą

nakarmiłem Sylvię. Nie popatrzył na mnie aż tak sceptycznie jak ona, więc chyba na-
bierałem wprawy.

— Podwiózłbyś mnie do szpitala? — zapytałem na koniec. — Mój samochód został

na mieście, bo pojechałem karetką.

— Jasne — zgodził się. — Nie ma sprawy.
W poczekalni zastaliśmy Mary.
— Dzwoniłam do Lesa — powiedziała. — Powinien wiedzieć, że Ren ma zapalenie

płuc. Niedługo przyjadą tu we dwoje z Ingą.

— Twink jest w lepszym stanie? — spytałem z nadzieją.
— Nadal leży na OIOM-ie. Czy odpowiedziałam na twoje pytanie?

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o wpół do czwartej przyszedł Bob West. Rozejrzał się po poczekalni,

upewnił, że nie ma w niej nikogo obcego.

background image

252

253

— Mark, co jest grane, do ciężkiej cholery? — zapytał cicho, z napięciem. — Szpital

zawiadomił policję. Robili spis zawartości torebki, którą Greenleaf miała przewieszoną
przez pierś, i znaleźli w niej strzykawkę jednorazową. Sprawdzili sprzęt rutynowo na
obecność heroiny i kokainy, a znaleźli kurarę!

Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że położyłem sprawę. Taki byłem ogłuszony

tym, co zdarzyło się w kościele, że zapomniałem o tej torebce. Mój plan obejmujący
trzymanie buzi na kłódkę i dyskretne przerzucenie Twink do sanatorium Fallona prze-
padł ze szczętem.

— Kurarę?! — wykrzyknęła Mary. — Niemożliwe!
— Sprawdzali trzy razy — stwierdził Bob. — Zaalarmowaliśmy wszystkie ośrodki

zdrowia, prosiliśmy o natychmiastowe powiadomienie w przypadku znalezienia kurary,
ze względu na możliwość powiązania z morderstwami popełnianymi przez Rzeźnika.
Co ta dziewczyna robiła ze strzykawką pełną kurary?

— Co jeszcze było w torbie? — zapytałem z idiotyczną nadzieją, że Twink wyrzu-

ciła nóż do linoleum.

— Same interesujące fidrygałki — odparł ironicznie. — Dwa różańce, jeden czer-

wony i jeden niebieski. Prawo jazdy wystawione na Reginę Greenleaf. Na zdjęciu jest ta
sama dziewczyna, która teraz leży na oddziale intensywnej opieki medycznej, ale ona
przecież ma na imię Renata. Czy może się mylę? I był tam jeszcze jeden drobiazg: nóż
do linoleum poplamiony krwią. Właśnie robimy testy DNA, ale chyba wszyscy wiemy,
czyja to krew, prawda? Lepiej mów, co wiesz, i to już, teraz. Miałeś piekielne szczęście, że
to ja odebrałem telefon ze szpitala. Gdyby to był Kataryna, siedziałaby ci na karku po-
łowa miejskiej policji wsparta paroma jednostkami SWAT.

Wiedziałem, że nie popuści, póki nie dostanie ode mnie informacji, ale najpierw

musiałem zadać jedno pytanie.

— Kto może zostać uniewinniony ze względu na niepoczytalność?
— Ten kto ma zdrowo nie po kolei. Zwłaszcza w przypadku tak nagłośnionej spra-

wy. Jest nóż, jest kurara, trudno o łatwiejsze zadanie dla prokuratury. Nie zgodzi się na
niepoczytalność.

— Nie rozumiem — wtrącił się Charlie. — O czym wy właściwie rozmawiacie?
— Przejrzyj na oczy, mały — powiedział Bob. — Ta wasza Renata Greenleaf jest

Rozpruwaczką.

— Przecież to jeszcze dziecko! — zaprotestował Charlie.
Drzwi poczekalni się otworzyły i stanęły w nich dwie osoby o zmęczonych twa-

rzach.

— Poszukajmy jakiegoś spokojniejszego miejsca — zaproponowałem. — Sytuacja

jest delikatna.

— Czekaj — rozkazał mi Bob. — Zaraz wracam.

background image

254

Nie wiem, jakie wpływy wykorzystał, ale kilka minut później wrócił w towarzystwie

szpitalnego strażnika, który zaprowadził nas wszystkich do pustego gabinetu w głów-
nym budynku.

— No, Mark — odezwał się Bob, gdy już zostaliśmy tylko we czworo — najwyższy

czas, żebyś mi opowiedział, co się wydarzyło tej nocy.

— Muszę zacząć od wcześniejszych wydarzeń. Mary będzie mogła potwierdzić

większość tego, co powiem. Renata Greenleaf miała siostrę bliźniaczkę, Reginę. Kiedy
kończyły szkołę w Everett, w maju dziewięćdziesiątego piątego...

— Co to ma do rzeczy? — spytał Bob. — Przejdź do sprawy.
— Mówię ci o sprawie — stwierdziłem. — Wszystko to dotyczy morderstw doko-

nanych przez Rzeźnika z Seattle.

Opowiedziałem mu całą historię. Poza tym, co widziałem poprzedniej nocy. O tym

nie umiałem powiedzieć nikomu.

— Dlaczego do mnie z tym nie przyszedłeś?
— Bo miałem nadzieję, że się mylę. Gdyby pokrojono w kawałki następnego go-

ścia akurat w czasie, kiedy siedziałem pod jej drzwiami, miałbym dowód, że nie jest
Rzeźnikiem. — Wyrwało mi się ciężkie westchnienie. — Stało się inaczej. Przypuszczam,
że wreszcie zebrała się w sobie na tyle, by spytać Mary o nazwisko właściciela tego sta-
rego pikapa. Na pewno zdawała sobie sprawę, że Mary skojarzy fakty, jak tylko rozej-
dzie się wieść o śmierci Fergussona. Może dlatego zwlekała z prośbą o tę informację tak
długo, aż zabicie Fergussona stało się ważniejsze niż uniknięcie kary.

— Masz dar opowiadania — stwierdziła Mary oschle.
— Rzeczywiście — przyznał Charlie. — A teraz powinniśmy wymyślić, jak pomóc

Twink. Czy ktoś ma jakąś propozycję?

— To nie będzie łatwe, braciszku — stwierdził Bob. — Gdyby Fergusson był je-

dyną jej ofiarą, sąd mógłby przystać na zabójstwo w samoobronie albo czyn popeł-
niony w stanie ograniczonej poczytalności umysłowej. Niestety, w tej sprawie roi się
od trupów. Co park, to następny sztywny. To już duża sprawa, media wpadną w szał.
A to z kolei oznacza, że prokurator okręgowy musi być bezlitosny, zwłaszcza że ma za-
miar się ubiegać o reelekcję. Gdyby sprawa nie miała takiego rozgłosu, może dałoby się
ją podciągnąć pod chorobę psychiczną, ale ten proces będzie stale na pierwszych stro-
nach gazet.

— Jak cię tak słucham, zaczynam odnosić wrażenie, że jesteś po naszej stronie

— stwierdziła Mary.

— Każdy człowiek o minimalnym poczuciu przyzwoitości będzie współczuł tej

małej. Mówię to oczywiście nieoficjalnie. Mary, czy twojego brata stać na prawnika
z najwyższej półki?

— Nawet na dziesięciu — odparła z szerokim uśmiechem.

background image

254

¬ ¬ ¬

Rozmyślnie unikałem jakiejkolwiek wzmianki o... Widzeniu? Wizji? Cudzie?

O zjawisku, którego świadkiem byliśmy z ojcem O. w kościele. Teraz, gdy znale-
ziono przy Twink strzykawkę ze śladami kurary oraz nóż do linoleum umazany krwią
Fergussona, trzeba się było liczyć z procesem sądowym. Wiedziałem, że niezależnie od
mojej woli zostanę gwiazdorem pośród świadków obrony. A jeżeli jako świadek zacznę
opowiadać historie o duchach, mogę wszystko zaprzepaścić.

background image

256

257

Rozdział 23

Następnego dnia zaspałem, chyba dlatego że na pierwszym piętrze było nienatural-

nie cicho. James i Charlie pewnie chodzili na paluszkach i porozumiewali się wyłącznie
szeptem, żeby mi nie przeszkadzać. Kiedyś jednak musiałem się obudzić, bez względu
na zmęczenie. Człowiek szybko dostraja się do konkretnego rytmu, a większość studen-
tów musi być przytomna dość wczesnym rankiem. Tak więc definitywnie obudziłem się
około dziewiątej. Wziąłem prysznic, ogoliłem się i umyłem zęby. Przez chwilę zastana-
wiałem się zupełnie poważnie, czy nie przeczekać w pokoju, aż wszyscy wyjdą z domu.
Nie byłem jeszcze gotowy na kolejną sesję pytań i odpowiedzi.

Ale że bardzo był mi potrzebny kubek kawy, jednak zszedłem na dół. Z kuchni do-

biegał głos Charliego.

— Gdyby Mark nie był taki zdenerwowany, pewnie by nie zapomniał zabrać

Twinkie tej torebki. A tak wszystko przepadło.

W tym momencie wszedłem do kuchni.
— Mam nadzieję, żeśmy cię nie obudzili? — spytał James. — Staraliśmy się być

cicho.

— Wszystko przez Erikę — stwierdziłem z bladym uśmiechem. — Zapach jej kawy

umarłego postawiłby na nogi.

— Już ci nalewam — zerwała się Erika.
— Dam sobie radę sam.
— Ciii! — Wskazała palcem moje krzesło. — Na miejsce — rozkazała. — Siad.

Zostań.

— Hau! Hau! — usiadłem posłusznie.
— Co my teraz zrobimy? — zapytała Sylvia zmartwiona.
— Nie wiem, słonko — odparłem zgodnie z prawdą. — Chyba będziemy improwi-

zować. Następny ruch należy do Boba Westa.

— Ja porozmawiam z panem Rankinem — oznajmiła Trish. — Jeżeli jest w Seattle

prawnik, który zdoła wybronić Renatę, to właśnie Rankin. Jest bezdyskusyjnie najlep-
szy.

— Przekażę to ojcu Renaty — obiecałem.

background image

256

257

¬ ¬ ¬

Około jedenastej zadzwonił do mnie Bob West.
— Zajęty jesteś? — spytał. — Masz jakieś wykłady albo pilne spotkania?
— Nie, a co się stało?
— Muszę jechać po samochód Renaty Greenleaf. Ty wiesz, gdzie on stoi i jak wyglą-

da, więc przydałaby mi się twoja pomoc.

— Nie ma sprawy. I tak muszę przyprowadzić swój. Oszczędzisz mi jazdy autobu-

sem.

— W służbie publicznej jesteśmy niezastąpieni — oznajmił. — Podjadę za jakieś pół

godziny.

— Będę gotowy.
Dziwaczna sprawa. Teoretycznie Bob i ja byliśmy przeciwnikami w sprawie

Twinkie, ale w ciągu paru miesięcy zdążyliśmy się poznać i polubić. Wbrew logice mia-
łem nadzieję, że sympatia pomoże nam pokonać bariery.

Wróciłem na górę, tylko po kurtkę.
— Co się dzieje? — spytał Charlie, gdy przechodziłem koło jego otwartych drzwi.
— Mam pokazać Bobowi, gdzie Renata zaparkowała samochód — odpowiedzia-

łem. — Moja bryka też tam stoi, zabiorę ją przy okazji.

— Pojadę z wami — zdecydował Charlie. — Nie mogę sobie dać rady z jednym

równaniem, może świeże powietrze rozjaśni mi w głowie.

— No i ta kusząca scena zbrodni, co?
— Uwielbiam dramatyczną scenerię — przyznał, szczerząc zęby w uśmiechu.

¬ ¬ ¬

Niedługo później zjawił się Bob. Mgła znowu spowiła miasto, ale było na tyle cie-

pło, że nie zamarzała przednia szyba.

— Kompletnie nie mogę pojąć, jakim cudem panna Greenleaf zdołała kupić samo-

chód tak, że nikt się nie połapał — wyznał Bob, czekając na zmianę świateł.

— Jej tata ma trochę grosza — wyjaśniłem. — Dziewczyna dysponuje całkiem nie-

złą kasą. — Coś mi się przypomniało. — O, do diabła! Chyba ciągle jeszcze nie jestem
całkiem przytomny. Któregoś razu, jak byłem u Mary tuż przed Bożym Narodzeniem,
Renata zmagała się z książeczką czekową. Nie mogła wyjść na zero, brakowało jej ja-
kichś sześciuset dolców. Ta jej honda to straszny złom, więcej niż sześćset baksów nie
jest warta. Pewnie za tyle poszła. Domyślam się tylko, ale wygląda mi na to, że druga
osobowość Renaty objawiała się czasem także za dnia. Przynajmniej w jednym wy-
padku, w chwili kupna samochodu. Renata stanowczo nic o nim nie wiedziała, czyli ta
druga osobowość miała przed nią tajemnice.

background image

258

259

— Nie przekonuje mnie ta „druga osobowość” — stwierdził Bob. — Dla mnie to

brzmi jak bajeczka.

— Lekarz psychiatra Renaty uważa to za prawdopodobną teorię — oznajmiłem.

— Ja z początku też tego nie rozumiałem. Sylvia określa taki stan naukowo fugą. Dla
mnie ten termin oznacza jakąś kompozycję Johanna Sebastiana Bacha. W muzyce po-
szczególne głosy podejmują temat według określonych zasad. Pewnie dlatego psychia-
trom pasowało to słowo. Renata nie wie, co robi jej druga osobowość, która może ku-
pować samochód, włóczyć się nocami i okradać apteki, po północy siekać facetów
na kawałki... po prostu korzystać z życia. — Bob obrzucił mnie ciężkim spojrzeniem.
— Wybacz. Tak czy inaczej rozszczepienie osobowości faktycznie się zdarza, to nie jest
żaden wymysł. Nie wiem, czy doktor Fallon by się ze mną zgodził, ale mam nieodparte
przeczucie, że tą drugą Renatą jest jej siostra bliźniaczka, Regina, i to właśnie ona szat-
kuje facetów od zeszłego września. Przypuszczam, że z początku siekała każdego, który
się do niej przystawiał, ale gdy Mary powiedziała Renacie, kto jest właścicielem pikapa,
Regina miała konkretny cel — przecież właśnie Fergusson był tym facetem, o którego
jej chodziło od samego początku.

— Ta fuga działa tylko w jedną stronę? — zapytał Bob. — Nocna Greenleaf wie

wszystko o dziennej, ale dzienna nie wie, że nocna w ogóle istnieje?

— Od czasu do czasu miewa przebłyski — sprostowałem. — I wtedy przechodzi za-

łamanie.

— Nie ma wątpliwości, że Fergusson był jej prawdziwym celem — uznał Bob.

— Wykonała na nim parę numerów ekstra. Koroner po zakończeniu autopsji nie wy-
glądał najlepiej. Fergusson dostał za swoje, nie da się zaprzeczyć. — Spojrzał na mnie
przepraszająco. — Muszę wziąć tę dziewczynę pod nadzór. Nie zamierzam jej wyciągać
ze szpitala, ale jeśli nie podejmę jakichś oficjalnych kroków, zanim Kataryna zwietrzy
sprawę, to on wpadnie do szpitala i zawlecze ją do więzienia. Jeżeli natomiast ja wezmę
pannę Greenleaf pod nadzór, będę mógł trochę nagiąć prawo. Zostanie w szpitalu, jak
długo się da. Może trzeba będzie trochę pokombinować, ale chyba uda się jej nie wsa-
dzać za kratki.

— Dzięki, Bob. To najważniejsze.

¬ ¬ ¬

Bob zaparkował niedaleko domu, w którym mieszkał Fergusson. Kluczyki znale-

zione w torebce Renaty pasowały do szarej hondy. Moja teoria o zastępczej osobowo-
ści Renaty znalazła silne potwierdzenie w dowodzie rejestracyjnym, który stwierdzał, że
właścicielem pojazdu jest Regina Greenleaf.

Bob wezwał holownik, a ja poszedłem za róg po własny samochód. Razem z Char-

liem wróciliśmy do domu.

background image

258

259

¬ ¬ ¬

Na piętrze na moich drzwiach tkwiła żółta samoprzylepna karteczka. „Ojciec O.

prosi o telefon”. Westchnąłem ciężko i zawróciłem na schody. Telefon był w salonie, na
dole.

— Dzień dobry, mówi Mark — przedstawiłem się, kiedy ksiądz odebrał telefon.

— Co się stało?

— Musimy porozmawiać o jednej sprawie w cztery oczy.
— Zaraz będę — obiecałem.
No właśnie, dobrze się złożyło, że akurat odzyskałem swoje cztery kółka.
W drodze do kościoła przez chwilę widziałem słońce. Nie trwało to długo, ale do-

brze było się przekonać na własne oczy, że ono jednak istnieje. Zaczynałem mieć ser-
decznie dosyć mgły.

Ojciec O’Donnell kręcił się przy ołtarzu. Minę miał nietęgą, wzrok ponury.
— Chodź, pójdziemy do zakrystii. Lepiej, żeby nas nikt nie słyszał.
— Zaczynam się denerwować — stwierdziłem, idąc za nim korytarzykiem obok oł-

tarza.

Wprowadził mnie do wnętrza, zamknął dokładnie drzwi. Usiedliśmy.
— Co z Renatą? — zapytał.
Powiedziałem mu, co wiedziałem: zapalenie płuc, torebka, policja.
— Najgorsze, że gliniarze mają tu czystą sprawę. Renata z całą pewnością jest

Rzeźnikiem z Seattle. Naszą jedyną nadzieją jest obrona na podstawie orzeczenia o cho-
robie psychicznej. Proszę księdza, nie jestem pewien, ale może to, co widzieliśmy tamtej
nocy, mniejsza już, co to właściwie było, pomogłoby Renacie?

— Nic z tego — oznajmił ponuro. — Opowiedziałem wszystko biskupowi, a on za-

bronił mi komukolwiek o tym wspominać.

— Co takiego?!
— Taka jest polityka kościelna. Nie wolno nam dyskutować o zjawiskach nadprzy-

rodzonych zdarzających się w kościele lub w jego pobliżu. Zwykle takie wizje są je-
dynie przypadkami masowej histerii, dlatego klerowi nie wolno angażować się w po-
dobne sprawy. Jeśli się przez chwilę zastanowisz, na pewno zrozumiesz, dlaczego tak się
dzieje.

— Tak, chyba rzeczywiście ma to swój sens — przyznałem. — Tylko że obaj wiemy,

co widzieliśmy.

— Nie mogę o tym zeznawać przed sądem, nie wolno mi będzie potwierdzić nicze-

go, co ty powiesz na ten temat. Wspomniałeś o tym komukolwiek?

— Nie. Szczerze mówiąc, nie potrafiłem.
— I niech tak zostanie. Czy Renatę chcą przenieść do więzienia?

background image

260

261

— Chyba nie. Ona nie wie, co się z nią dzieje. Będzie pod nadzorem policyjnym,

ale jeśli uda nam się przekonać sędziego, że działała w stanie niepoczytalności, sprawa
może nawet nie stanie na wokandzie. Renata po cichu trafi do jakiegoś domu dla psy-
chicznie chorych i zostanie tam do końca życia. Trudno to nazwać fantastyczną per-
spektywą na przyszłość, ale chyba lepszego wyjścia nie ma.

Na twarzy księdza pojawił się przebiegły grymas, wsparty znaczącym spojrzeniem

spod oka, tak charakterystycznym dla Irlandczyków.

— Może jednak istnieje lepsze wyjście. Zobaczę, co się da zrobić. Będę musiał przy-

pomnieć się tu i ówdzie, ale to w końcu nic nowego.

¬ ¬ ¬

Wróciłem do domu na kolację, a potem znowu pojechałem do szpitala. W pokoju

Renaty zastałem Ingę i Lesa. Oboje wyglądali bardzo mizernie. Wziąłem Lesa na
stronę.

— Szefie, może bym was zastąpił na nocnej zmianie — zaproponowałem.

— Powinniście się przespać.

— Sam nie wyglądasz najlepiej — odparł.
— Mam za sobą trudne dwa tygodnie — przyznałem — ale jestem ekspertem w sie-

dzeniu z Renatą w szpitalu, prawda?

Zerknął na Ingę.
— Chyba faktycznie powinienem ją stąd zabrać na jakiś czas — zastanowił się.

— Bardzo ciężko to wszystko przeżywa.

— Nie ona jedna, szefie. Wielu ludzi przejmuje się losem Renaty.
— Czy to się kiedyś wreszcie skończy? — spytał zdławionym głosem.
— Możemy tylko mieć nadzieję — wyrwało mi się. Gadałem straszne głupoty.

— Mary pewnie już nie śpi. Zadzwońcie do niej, niech Inga stąd idzie.

— Masz rację. Dzięki.
— Nie ma sprawy, szefie.
Po ich wyjściu przysunąłem dwa krzesła do łóżka Renaty, na jednym usiadłem, na

drugim oparłem stopy i przyjąłem doskonale mi znaną pozycję. Twink miała wenflon
w przedramieniu, a dolną część twarzy zasłaniała jej maska tlenowa. I tak ją słyszałem.
Maska tłumiła dźwięki, lecz mimo to wiedziałem, że Renata nie mówi po angielsku.

Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale wziąłem ją za rękę. Pewnie nawet nie wie-

działa, że jestem obok. Tak czy inaczej, ja poczułem się trochę lepiej.

background image

260

261

¬ ¬ ¬

Następnego dnia rano, około siódmej, w pokoju zjawił się lekarz w towarzystwie

Boba Westa i jednego mundurowego.

— Jak ona się czuje? — spytał mnie Bob.
— Nie widzę żadnej zmiany.
— To jest policjant Rauch. Będzie stał na straży pod drzwiami. Trzeba skompleto-

wać listę osób, które mają prawo tu wchodzić. Na razie zapisałem ciebie, jej rodziców
i Mary. Kogo dopisać?

— Czy ja wiem... Chyba wszystkich ze stancji. Sylvię i Erikę koniecznie, Jamesa

i Trish raczej też.

— A Charlie?
— No tak, on też.
— Zapisz mi ich nazwiska, dobrze? Ktoś jeszcze?
— Muszę spytać Lesa. Trish chce mu polecić prawnika, u którego pracuje. Ten ad-

wokat ma na nazwisko Rankin. Podobno jest nie do pokonania.

Bob kiwnął głową.
— Słyszałem o nim.
— Jeszcze psychiatra Renaty. Wallace Fallon. Aha, i ojciec O’Donnell. Jej ksiądz.
— Koniecznie.
Lekarz oglądał kartę choroby zawieszoną w nogach łóżka.
— Przepraszam pana — zwrócił się do mnie — czy chora nadal odzywa się wyłącz-

nie w tym specyficznym języku?

— Tak.
— To może być rezultat wysokiej gorączki — powiedział w zamyśleniu — ale jeśli

w krótkim czasie nic się nie zmieni, będę doradzał przeniesienie na oddział psychia-
tryczny. Bez wątpienia pacjentka nie zdoła odnaleźć się w rzeczywistości. — Spojrzał
pytająco na Boba.

Bob miał twarz doskonale pozbawioną wszelkiego wyrazu.
— Liczymy się z taką możliwością — ocenił. — Mark, co ty na to?
— Jak trzeba, to trzeba — stwierdziłem ugodowo.
Byłby to wielki krok oddalający nas od Kataryny oraz dziennikarzy, którym ślinka

ciekła na samą myśl o upiornym procesie kryminalnym. Jeżeli personel szpitala umieści
Renatę na oddziale psychiatrycznym, obrona zyska ważki argument w walce o uznanie
dziewczyny za osobę działającą pod wpływem choroby. Punkt dla nas.

background image

262

¬ ¬ ¬

Les ponownie zjawił się w szpitalu w południe. Inga nie przyszła.
— Bardzo źle się czuła — wyjaśnił mi Les. — Mary podetknęła jej pigułkę na-

senną.

— Cała Mary. Lubi, jak ludzie siedzą cicho i nie brudzą. Szefie, podjąłem się panu

coś przekazać. Jedna z dziewczyn, z którymi mieszkam na stancji, Trish Erdlund, stu-
diuje prawo i dorabia w kancelarii adwokackiej. Bardzo poleca Johna Rankina. To po-
dobno świetny prawnik. Potrzebny nam prawdziwy orzeł. Renata nie jest normalna, to
widać gołym okiem, ale prokurator będzie do upadłego walczył o wniesienie sprawy na
wokandę, bo może na tym zyskać spory elektorat, a zamierza się ubiegać o reelekcję.

— Znasz tego Rankina?
— Nigdy go nie spotkałem, ale Trish za niego ręczy. Może by pan porozmawiał

z tym Rankinem, szefie?

Nie tryskał entuzjazmem.
— Jak uważasz. Ja już sobie po prostu nie daję z tym rady.
— Poproszę Trish, żeby zdobyła jego wizytówkę, i podrzucę ją panu przy najbliż-

szej okazji.

— Jak chcesz.
Zdziwiłem się. Poważnie. Les Greenleaf nigdy się łatwo nie poddawał. Wyglądało na

to, że trafiło go tym razem wyjątkowo solidnie.

¬ ¬ ¬

Na stancji zastałem całą ferajnę w kuchni przed telewizorem.
— Jak się czuje Renata? — spytał mnie James.
— W zasadzie bez zmian — odpowiedziałem. — Gorączkę ma trochę mniejszą, ale

nadal mówi po bliźniaczemu. Rano Bob przyprowadził mundurowego, który będzie
siedział przed pokojem Twink. Lekarz chce ją przenieść na oddział psychiatryczny, jak
tylko wyjdzie z zapalenia płuc. Bob się na to zgodził. Nie powiedział tego głośno, ale
czuję, że facet jest po naszej stronie. A, i jeszcze jedno: rozmawiałem z Lesem. Obiecał,
że wynajmie Rankina.

— Fantastycznie! — ucieszyła się Trish. — Tylko on może przekonać sędziego do

wszczęcia przesłuchania mającego na celu ustalenie, czy Renata jest w stanie wziąć
udział w procesie karnym. Nie wolno dopuścić, żeby sprawa weszła na wokandę.
— Wydęła usta w zamyśleniu.

— Przypuszczam, że Rankin doprowadzi do przesłuchania wstępnego, podczas któ-

rego będzie mógł wykazać, że Renata nie jest zdolna współpracować w swojej sprawie

background image

262

z obroną. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, na tym się proces zakończy. Renata prosto z od-
działu psychiatrycznego przejdzie do jakiegoś zakładu zamkniętego, najlepiej do Lake
Stevens. Doktor Fallon będzie pewnie głównym świadkiem na każdym przesłuchaniu,
Mark i Sylvia też raczej zostaną wezwani.

— Jak sądzisz, czy przeciwko Rankinowi będzie występował sam prokurator okrę-

gowy? — spytała Sylvia.

Trish pokręciła głową:
— Nie przypuszczam. Jest zbyt ważną personą. Przyśle jakiegoś drugorzędnego

oskarżyciela, którego Rankin zje na śniadanie. — Spojrzała na mnie. — Czy Renata
nadal mówi tylko w języku bliźniaczek?

— Tak.
Trish zmarszczyła brwi w zastanowieniu.
— A jak się zachowuje? — spytała po chwili. — Krzyczy, rzuca się na ludzi?
— Bliźniaczki zawsze rozmawiały w swoim języku prawie szeptem — odparłem.

— Nie chciały, żeby je ktoś podsłuchał. Renata sama też rozmawia cicho.

— To dobrze — oceniła Trish. — Nie będzie przerywała biegu przesłuchania. Pan

Rankin na pewno będzie chciał, by w nim uczestniczyła, a przynajmniej była fizycznie
obecna. Jedno spojrzenie na Renatę powinno przekonać każdego sędziego.

background image

264

265

Rozdział 24

Oczywiście nie było sposobu na ukrycie wszystkich tych zdarzeń przed prasą

ani przed reporterami z wieczornych wiadomości każdej stacji telewizyjnej w stanie
Waszyngton. Sępy z mediów rzuciły się na temat jak złaknione krwi krokodyle, więc
pod koniec tygodnia gdziekolwiek się człowiek obrócił, musiał się natknąć na nowe
sensacyjne fakty — zwykle mocno wypaczone — z historii Rozpruwaczki.

Zapanowała niemal wszechobecna pogoń za pięcioma minutami sławy, która pro-

wadziła do powstawania wszelkiego rodzaju dziwacznych opowieści, począwszy od
stwierdzeń: „Chyba widziałam ją kiedyś w bibliotece”, a skończywszy na: „Od razu wy-
dała mi się jakaś dziwna”.

Medialne psy myśliwskie, spuszczone z łańcucha, wytropiły kilka przyjaciółek

Renaty z korporacji studenckiej, a w sobotę na chodniczku przy stancji ledwo mieścili
się dziennikarze i kamerzyści. Trish zawiadomiła nas, że pan Rankin dał nam stanowcze
polecenie, abyśmy na wszelkie pytania odpowiadali niezmiennie: „Bez komentarzy”.

Ciągle kursowałem tam i z powrotem pomiędzy stancją a szpitalem. W niedzielę

zdałem sobie sprawę, że w tym semestrze w żaden sposób nie zdołam napisać przyzwo-
itej pracy. Powiedziałem sobie „trudno” i postanowiłem wystąpić o urlop dziekański,
a seminaria dokończyć w bardziej sprzyjających warunkach.

Erika bywała w szpitalu jeszcze dłużej niż ja, no ale ona miała tam różne kontakty.

W niedzielę wieczorem powiedziała nam, że Renata wychodzi z zapalenia płuc i praw-
dopodobnie najpóźniej we wtorek zostanie przeniesiona na oddział psychiatryczny.

Trish na tę wiadomość o mało nie zaczęła z radości tańczyć po stole.
— O to walczyliśmy! — oznajmiła. — Jak tylko trafi na oddział psychiatryczny,

przed nami droga usłana różami. Przesłuchanie w sprawie stwierdzenia niepoczytalno-
ści mamy w zasadzie w kieszeni.

— Zawsze z niej była taka entuzjastka — mruknęła Erika. — Każdy drobiazg ją cie-

szy.

— Nie czepiaj się — odparowała Trish. — Jak ci idzie z doktorem Yamadą?
Erika nonszalancko wzruszyła ramionami.

background image

264

265

— Kupił mój pomysł i nie puści pary z ust, póki nie znajdzie się na miejscu dla

świadków.

— Co wy kombinujecie? — zainteresował się James.
— Nic takiego — odparła Erika z niewinną miną. — Doktor Yamada jest patolo-

giem sądowym. Pracuje w biurze koronera, a po południu wykłada patologię na na-
szym wydziale. Zaliczyłam u niego kilka kursów, więc znam go nie najgorzej. Przystał
na pewną moją propozycję.

— Jaką? — zapytał Charlie.
— To kwestie techniczne, nie ma co wchodzić w krwawe detale.
— Nienawidzę takiego spławiania — burknął Charlie.
— Biedaczek! — użaliła się nad nim Erika.

¬ ¬ ¬

Piętnastego lutego, w poniedziałek, pojechałem do Padelford Hall. Złapałem profe-

sora Conrada, zanim wyszedł na seminarium. Oczywiście znał najnowsze wiadomości
i zgodził się porozmawiać z moimi profesorami.

— Pańska sytuacja wcale nie jest wyjątkowa — zapewnił mnie. — W przypadku

studentów ostatniego roku zwykle nie sprzeciwiamy się takiemu rozwiązaniu. Po pro-
stu wstrzyma pan studia do czasu, gdy kryzys minie i będzie pan mógł ponownie zająć
się nauką. — Milczał przez chwilę. — Jak się czuje pańska przyjaciółka?

— Niezbyt dobrze — stwierdziłem zgodnie z prawdą. — Zapalenie płuc powoli

mija, ale wciąż nie ma z nią kontaktu. Obawiam się, że wyszła z kliniki doktora Fallona
tylko z jednego konkretnego powodu. A teraz, skoro wykonała zadanie, wróciła do
swojego świata.

— Szkoda — westchnął ciężko. — Tracimy wielki talent.
— Gówniany jest ten świat — podsumowałem szczerze.
Nie mogłem się rozkleić. Miałem sporo do zrobienia. Porozczulam się później.

Teraz musiałem wziąć się w garść.

¬ ¬ ¬

Tego wieczoru po kolacji Charlie wziął Jamesa i mnie na stronę.
— Chodźcie, chłopaki, zajrzymy do Boba — rzucił. — Jest naszym łącznikiem

z przeciwnikami, warto się dowiedzieć, jakie szykują niespodzianki.

— Czy nie będzie miał przez nas kłopotów? — spytał James.
— Przecież go nie wsypiemy — odparł Charlie. — Mój bracior doskonale wie, że

może nam ufać. Prawdę mówiąc, nie jestem taki znowu strasznie żywo zaintereso-

background image

266

267

wany tajemnicami gliniarzy. Uważam tylko, że dobrze byłoby wiedzieć, co zamierza
Kataryna. Bob nie daje mu się dopchać do sprawy, więc Kataryna pewnie pluje jadem
ze złości. Spójrzmy prawdzie w oczy, panowie. Bob wiele ryzykował, ustanawiając nad
Renatą nadzór policyjny, a Kataryna tylko czeka, żeby mojego braciszka wyrolować.
Jeśli chcemy mieć Boba po swojej stronie, musimy czasem troszkę pójść mu na rękę.

— On wie, co mówi, James — uznałem. — Bob jest nam bardzo potrzebny. Jeśli

Kataryna odsunie go od sprawy, wpadniemy w kłopoty po uszy.

— Racja — zgodził się James. — Chodźmy pogadać z wielkim bratem.
Zawiózł nas Pod Zieloną Latarnię swoją limuzyną. Nie wiedzieć czemu, ten termin

doprowadzał go do białej gorączki.

— To jest normalny przyzwoity samochód, a nie żadna limuzyna! — pieklił się za

każdym razem, kiedy któremuś z nas wyrwało się to bałwochwalcze, wazeliniarskie
określenie. James często używał słów, które dawno wyszły z użycia. Samochód, prawda,
etyka... takie osobliwe zwroty.

Bob siedział już przy stoliku w kącie, najwyraźniej się nas spodziewał. Z czego wy-

nikało jednoznacznie, że spotkanie było z góry zaplanowane. Bracia West tworzyli
zgrany zespół.

— Cześć, braciszku — zagaił Charlie. — Co nowego?
— Siadaj i nie głosuj — przyciął go Bob. — Mamy kłopoty.
W żołądku urosła mi wielka lodowata kula. Usiedliśmy wokół stołu. Bob pochylił

się nad blatem.

— Kataryna jest na mnie poważnie wkurzony — zaczął cicho — za to, jak się zają-

łem Renatą Greenleaf w zeszłym tygodniu. Robi, co może, żeby mnie wyłączyć ze spra-
wy. Szef trzyma moją stronę, więc Kataryna bruździ mu za plecami. Bardzo się starał za-
kumplować z prawnikami z biura prokuratora okręgowego, no i w końcu zdołał wmó-
wić jakiemuś idiocie, że jest naszym ekspertem od seryjnych morderców. To oczywiście
totalna bzdura, ale jeśli przekona o tym któregoś skretyniałego prokuratora, stanie na
podium dla świadków i będzie zmyślał, ile wlezie.

— Czy wasz szef może kazać mu się zamknąć? — spytał Charlie.
— Wbrew woli prokuratora nie. Kataryna ma obsesję na punkcie Geparda, a Roz-

pruwaczka wypędziła Geparda z miasta. Kataryna uważa, że przez tę morderczynię
stracił szansę na awans. Obwinia Renatę Greenleaf o wszystkie swoje nieszczęścia i za-
mierza się odwdzięczyć — obojętne jak, byle skutecznie. Ma w wydziale paru przydu-
pasów, obawiam się, że jeśli nadal będziemy odstawiać pogaduszki, dowie się o wszyst-
kim i zacznie kłapać dziobem na prawo i lewo w każdym kanale telewizyjnym, który
zechce go nagrać.

— Jasna cholera! — zagrzmiał James.
— Łagodnie powiedziane — stwierdził Bob. — Od dzisiaj trzymamy się od siebie na

dystans. Znam dobrze Katarynę, potrafię sobie wyobrazić, na co go stać. Zmusi proku-

background image

266

267

ratora, żeby wniósł sprawę na wokandę, najlepiej w dużej sali, gdzie od ściany do ściany
będą się ciągnęły stanowiska dla reporterów telewizyjnych. Teraz działa za kulisami, ale
jeśli sprawa stanie przed sądem, nie będzie się mógł powstrzymać i da publiczne przed-
stawienie. Sika w gacie za każdym razem, kiedy zobaczy kamerę, myśli tylko o wielkim
show w telewizorze. Jeśli dopadnie jakiegoś reportera, Renata Greenleaf straci jakie-
kolwiek szansę na przesłuchanie wstępne, jej sprawa od razu wyląduje w sądzie, dziew-
czyna będzie sądzona za morderstwo pierwszego stopnia. Kataryna oczywiście zosta-
nie zdegradowany, może nawet wyleci ze służby, ale nam to nie pomoże. — Zamilkł na
chwilę. — No dobra, ja wam nic nie mówiłem, rozumiemy się? Przekażcie prawnikowi
Renaty Greenleaf, że macie wiadomości „z wiarygodnego źródła”. Jeżeli Rankin jest taki
sprytny, jak mówią, będzie wiedział, jak przyhamować Katarynę. Teraz najważniejsze,
żeby nie stanął na podium dla świadków.

¬ ¬ ¬

Dziewczęta nie były szczęśliwe, kiedy po powrocie do domu podzieliliśmy się z nimi

najświeższymi nowinami. Sylvia sięgnęła do zasobów swojego słownika nienadającego
się do druku. Trish poszła prosto do telefonu i zaraz była z powrotem w kuchni.

— Uspokój się — rzuciła do Sylvii, która ciągle jeszcze kipiała nad filiżanką herbaty.

— Właśnie rozmawiałam z panem Rankinem. Nie spodobał mu się rozwój wydarzeń,
ale skoro już wie, co się dzieje, będzie mógł odpowiednio działać.

— Nie wsypałaś Boba? — upewnił się Charlie.
— No wiesz! Twój brat trzyma z nami, nie mam zamiaru pakować go w kłopoty.

Pan Rankin pewnie się domyśla, kto jest naszym tajemniczym informatorem, ale nawet
nie poruszył tego tematu.

— Jak wysadzić Katarynę z siodła? — spytał James.
— Biorąc pod uwagę okoliczności i stan Renaty, pan Rankin jest prawie pewien,

że uda się doprowadzić do przesłuchania zamkniętego, a przy tym zamierza pro-
sić sędziego o ustanowienie zakazu wstępu dla mediów. W ten sposób porucznikowi
Belcherowi upragnione występy publiczne przejdą koło nosa.

— Jaka straszna szkoda — użaliła się Erika. — Biedny Kataryna nie dostanie w tym

roku Oscara...

— Pan Rankin miał też dla nas dobre wieści — ciągnęła Trish. — Odbył kilka zaku-

lisowych rozmów z prokuratorem okręgowym, po których doszli do zgodnego wnio-
sku, że niezbędne jest przesłuchanie wstępne. Prokurator nie był zachwycony tą propo-
zycją, ale gdyby odmówił, Rankin ciągnąłby proces karny latami. No i teraz w zasadzie
wszystko zależy od tego, który sędzia będzie prowadził przesłuchanie. Jest kilku takich,
których nie chcemy widzieć za stołem sędziowskim.

background image

268

269

— Innymi słowy i tak musimy się zdać na łut szczęścia — podsumował Charlie.
— Jaki ty jesteś bystry! — wykrzyknęła Trish z udawanym zachwytem.
— Ustalono już datę przesłuchania wstępnego? — spytałem.
— Nie, datę ustali sędzia — odpowiedziała Trish. — Terminy są akurat dość napię-

te. Jeśli na przykład w którymś procesie dojdzie do porozumienia stron, będzie wolny
sędzia. Na razie nic nie wiadomo.

¬ ¬ ¬

Następnego dnia rano załatwiłem sobie dziekankę. Profesor Conrad musiał szep-

nąć dobre słowo na mój temat, bo nie robiono mi najmniejszych kłopotów... w każdym
razie administracyjnych. A skoro już zawiesiłem swoją karierę akademicką, nie miałem
nic do roboty. Mogłem tylko siedzieć i spokojnie się zamartwiać.

¬ ¬ ¬

W tamtym tygodniu Trish szła do pracy w kancelarii adwokackiej w czwartek.

Nigdy właściwie nie uściśliła, na czym polega jej praca. Domyślam się, że urzędnik w ta-
kiej firmie spędza wiele czasu na wertowaniu opasłych tomów w poszukiwaniu prece-
densów oraz wszelkich przydatnych kruczków prawnych.

Wróciła do domu w doskonałym nastroju.
— No, ruszyło się! — oznajmiła przy kolacji. — Przysiąc nie mogę, ale podejrze-

wam, że pan Rankin pociągnął za parę sznurków. Sędzią w sprawie Renaty będzie Alice
Compson. Jest ostra, ale sprawiedliwa, a w dodatku nie znosi, kiedy w sali sądowej tło-
czą się reporterzy. Prawie wszystkie prowadzone przez nią przesłuchania są zamknięte
dla publiczności i dla mediów. Dziennikarze psy na niej wieszają, ale ona i tak każe im
czekać aż do sporządzenia protokołu, a to potrafi trwać tydzień.

— Nic dziwnego, że są wściekli — stwierdził James z nikłym uśmiechem.
— Sędzia Compson w ogóle nie lubi się śpieszyć — podjęła Trish. — Nie daje się

poganiać w czasie procesu i jest niewrażliwa na potrzeby dziennikarzy. Niejeden repor-
ter wylądował za kratkami z zarzutem obrazy sądu.

— Już mi się ta kobieta podoba — ucieszył się Charlie.
— To jeszcze nie wszystko. Pan Rankin powiedział mi dzisiaj, że oskarżycielem na

tym wstępnym etapie będzie Roger Fielding. To nowy pracownik w biurze prokuratora,
pewnie jakiś młokos. Jestem gotowa iść o zakład, że to ten, który się nabrał na historyjkę
porucznika Belchera. — Zamilkła na chwilę. — Tak przy okazji, nie planujcie nic na so-
botę, dobrze? Pan Rankin chciałby spotkać się z nami rano. Przypuszczalnie będzie nas

background image

268

269

wszystkich wzywał na świadków w czasie przesłuchania wstępnego, a już na pewno bę-
dziemy mu potrzebni, jeśli dojdzie do procesu. Prawnicy nie lubią niespodzianek w ta-
kiej sytuacji, więc pan Rankin chce nas dobrze poznać.

— Wiadomo, kiedy może się rozpocząć proces? — zapytała Sylvia.
— Jeszcze nie — odpowiedziała Trish. — Wszystko zależy od sędzi Compson, a ona

nie będzie się śpieszyła i nie pozwoli się ponaglać.

¬ ¬ ¬

W sobotę rano padało. Nic dziwnego. Jeśli nie lubicie deszczu, powinniście się trzy-

mać jak najdalej od zatoki Puget.

Ponieważ James dysponował największym samochodem, on zawiózł nas do mia-

sta. Trish jako pracownica kancelarii adwokackiej miała stałą przepustkę, dzięki któ-
rej zaparkowaliśmy w garażu w podziemiach wieżowca. Windą pojechaliśmy na szes-
naste piętro. Dyskretny zapach luksusu unosił się z miękkich dywanów, ciemnej boaze-
rii i ogromnych okien.

— Klasa — ocenił Charlie.
— Nic szczególnego, zwykłe wygodnie urządzone miejsce pracy — stwierdziła

Trish. Poprowadziła nas przez duże ciche biuro, do sali konferencyjnej po zachodniej
stronie budynku. Zapukała.

— Proszę — dobiegł ze środka głęboki głos.
Weszliśmy do całkiem sporego pomieszczenia.
Mecenas Rankin podniósł się na nasze powitanie. Był przystojnym dżentelmenem

o siwych włosach i zdrowej cerze. Na pewno regularnie odwiedzał solarium. Ubierał się
z niedbałą elegancją. Wydawał się zupełnie spokojny.

— Przedstaw mi swoich przyjaciół, Patricio — poprosił. — I przejdziemy do

sprawy.

Trish przedstawiła nas po kolei, podając swojemu pracodawcy nasze nazwiska i kie-

runek studiów.

— Interesująca kombinacja — zauważył pan Rankin. — Zajmijmy się konkreta-

mi. Naszym głównym celem w czasie przesłuchania wstępnego będzie przekonanie
sędzi Compson o konieczności wszczęcia postępowania mającego na celu ustalenie, czy
Renata Greenleaf jest zdolna wziąć udział w procesie karnym. Historia pani Greenleaf
podsuwa, rzecz jasna, odpowiedź, o jaką nam chodzi, ale pan Fielding będzie, natural-
nie, usiłował pokrzyżować nam plany. Media i publiczność najprawdopodobniej także
będą się opowiadały za procesem karnym, który znajdzie odzwierciedlenie w wielkich
nagłówkach prasowych. My chcemy skierować sprawę na nieco inne tory. Dzisiaj prze-
gralibyśmy proces karny w ciągu jednego posiedzenia, najwyżej w dwa dni. Na przesłu-

background image

270

271

chaniu wstępnym będę was wszystkich powoływał na świadków, więc chcę posłuchać,
co macie do powiedzenia. Postarajcie się odprężyć. Mówcie normalnym tonem i nie
śpieszcie się, niezależnie od tego, jak bardzo Fielding będzie was ponaglał.

Sam Rankin miał piękny głęboki głos prawdziwego oratora, miało się wrażenie, że

oto przemawia członek senatu z prawdziwego zdarzenia. W jego ustach prognoza po-
gody brzmiałaby zapewne jak wstrząsające wieści.

— Pan Forester... — odwrócił się do Jamesa. — Kiedy pan poznał panią Greenleaf?
James musiał się chwilę zastanowić.
— Jeśli dobrze pamiętam, zjawiła się u nas na stancji któregoś wieczoru pod ko-

niec września albo na początku października zeszłego roku. Zaprosiliśmy ją na kolację.
Mark wspomniał o jej problemach, więc właściwie nie wiedzieliśmy, czego się spodzie-
wać. Tymczasem oczarowała nas wszystkich, ze swadą opowiadała o życiu w prywat-
nym sanatorium... nazywała je wariatkowem. Spędziła tam sporo czasu po tym, jak za-
mordowano jej siostrę.

Rankin patrzył na Jamesa wzrokiem pełnym podziwu.
— Ma pan wspaniały głos! — wykrzyknął z zachwytem. — Koniecznie musi pan

stanąć na miejscu dla świadków. Jakbym słyszał głos Boga!

— To pewnie zależy od definicji Boga — uśmiechnął się James. — Jeśli ma pan

ochotę, możemy o tym porozmawiać w wolnej chwili, przypuszczam jednak, że podium
dla świadków nie będzie najlepszym miejscem na taką dyskusję. Konieczność mówie-
nia prawdy, samej prawdy i tylko prawdy może nieco ograniczać spekulacje teologicz-
ne, prawda?

— Mógłbym słuchać tego człowieka cały dzień — oznajmił nam Rankin z szero-

kim uśmiechem.

— Tylko niech pan mu nie da mówić o Heglu — przestrzegł Charlie. — Kant może

być, ale Kierkegaard i Hegel przyprawiają mnie o gęsią skórkę.

— Patricia wspomniała, że pan studiuje na wydziale bardziej praktycznym niż filo-

zofia. — Rankin zwrócił się do Charliego.

— Jestem inżynierem — stwierdził Charlie. — Filozof pracuje nad teoriami, a inży-

nier dopasowuje śrubę do nakrętki. Faceci od teorii są zwykle pokryci kurzem biblio-
tecznym, my natomiast chodzimy w ubraniu zapaćkanym smarem i obsypanym meta-
lowym pyłem. No i jeszcze nam lepiej płacą.

— Kiedy pan po raz pierwszy spotkał panią Greenleaf?
— Tego samego wieczoru co James. Mark zaprosił ją na kolację. Chodziła wtedy

na jego wykłady jako wolny słuchacz i chociaż nie musiała, napisała pracę pod tytu-
łem „Jak spędziłam wakacje”. Wtedy się nią zainteresowaliśmy. Mark ma jeszcze kopie
tej pracy, więc może pan ją przeczytać. Niech pan czyta na siedząco i mocno się czegoś
trzyma, bo inaczej spadnie pan z krzesła. Mniej więcej w połowie semestru mała za-
częła tracić kontakt z rzeczywistością.

background image

270

271

— Używa pan wyjątkowo barwnego języka — zauważył Rankin.
— Ja jestem człowiek pracy — odparł Charlie, wzruszając ramionami. — Byłem ab-

solutnie szczęśliwy, kiedy dawali mi co tydzień wypłatę i święty spokój, żebym mógł po-
grzebać przy samochodzie. No, ale pewnie za dużo czytam.

Rankin kiwnął głową. Spojrzał na Erikę.
— Pani kolej, jeśli mogę prosić. Patricia wspomniała, że studiuje pani medycynę.
— Chcę leczyć ludzi — odpowiedziała Erika. — Do ukończenia studiów zostały mi

jeszcze dwa lata. Poznałam Twinkie tego samego wieczoru co wszyscy ze stancji.

— Twinkie? — zdziwił się Rankin.
— To przezwisko, które Mark wymyślił dla bliźniaczek. Moim zdaniem od śmierci

siostry Renata stanowczo wolała to określenie niż własne imię. Nie wiem, czy Sylvia
się ze mną zgodzi, ale wydaje mi się, że słowo „Twinkie” było symbolem obecności
Reginy w świecie Renaty. Kiedy się zastanawiam, dochodzę do wniosku, że to właśnie
brak Reginy jest przyczyną szaleństwa Renaty. Bliźniaczki były z sobą bardzo związa-
ne, a kiedy zabrakło Reginy, Renata poczuła ogromną samotność. Jakby została z niej
tylko połowa.

— Interesujący wątek — uznał Rankin. — Co pani o tym myśli? — zapytał Sylvię.
— Wolałabym, żeby Erika przestała teoretyzować w nie swojej dziedzinie — od-

parła Sylvia.

— Wielkie rzeczy! — burknęła Erika.
— Daj spokój, nie ma się o co obrażać — stwierdziła Sylvia ugodowo. Po czym od-

wróciła się do Rankina. — Erika ma talent do znajdowania dziury w całym. Jej zdaniem
Renata nie zdoła nigdy poradzić sobie ze stratą siostry. Udawała zdrową, żeby zyskać
możliwość wytropienia i zabicia Fergussona. Ja natomiast uważam, że nikt nie potrafi
w pełni zrozumieć mocy więzi istniejącej między bliźniętami. Są one związane wspólną
świadomością, dla nas całkowicie niewyobrażalną. Trish na pewno wspomniała, że za-
mierzałam pisać pracę na temat Renaty.

Rankin skinął głową.
— Przypuszczam, że ten fakt wypłynie w trakcie przesłuchania wstępnego.
— Tak podejrzewałam — przyznała Sylvia, po czym zmarszczyła brwi w zastano-

wieniu. — Stan Renaty nie przystaje do żadnych podręcznikowych definicji. Z początku
podejrzewałam syndrom rozszczepienia osobowości, ale szybko się przekonałam, że
to nie to. Bliźnięta są ze sobą tak niewyobrażalnie blisko, że stanowią niejako jedność.
Doktor Fallon, psychiatra Renaty, uważa, że jej kondycję bliżej określałaby fuga, ale
moim zdaniem to także nie oddaje stanu faktycznego. Może staniemy wobec koniecz-
ności ukucia zupełnie nowego terminu na określenie tego przypadku, na przykład...
osobowość bliźniacza.

— Widzę, że powinienem zaplanować dłuższą rozmowę z panią i doktorem

Fallonem — zamyślił się Rankin.

background image

272

— Mark, teraz twoja kolej — zdecydował Charlie.
— Dzięki, stary.
— Zawsze do usług.
— Panie Austin, czy ma pan jakieś obiekcje? — spytał Rankin. — Rzeczywiście, rolę

świadka nie zawsze można określić mianem wygranej na loterii, ale pańskie zeznania
będą, jak sądzę, kluczem do całej sprawy.

— Wiem i wcale mnie to nie cieszy.
— Był pan w kościele, kiedy Renata Greenleaf zjawiła się tam nocą dziesiątego lute-

go, prawda? Pańskie poprzednie oświadczenie nie brzmiało wiarygodnie.

— No cóż, coś w tym jest — przyznałem. — W rzeczywistości szedłem za nią, odkąd

wyszła z domu. — Opowiedziałem, jak śledziłem ją tej nocy. — Cały czas byłem za nią
o krok — przyznałem z żalem. Równocześnie uświadomiłem sobie, że Rankin dopro-
wadził mnie do tego szczególnego zdarzenia w całej historii, o którym nie mogłem
nikomu powiedzieć. Westchnąłem głęboko i umilkłem na dłuższą chwilę. — Ojciec
O’Donnell może zaświadczyć — podjąłem — że Renata mówiła w języku bliźniaczek.
Była przemoczona i zmarznięta, więc wezwaliśmy karetkę. Resztę pan zna. Gdybym
myślał trzeźwiej, pewnie zabrałbym Twink tę torebkę i dzisiaj byłaby już z powrotem
u doktora Fallona, a my nie musielibyśmy przez to wszystko przechodzić.

— Facet stoi twardo na ziemi, co? — zauważył Charlie. — Bystrzacha z ciebie, Mark.

Kto by przypuszczał? Najlepiej byłoby odholować Twinkie prosto do wariatkowa.

— Owszem, ale nie wykorzystałem tej szansy.
— Trudno ci się dziwić — stwierdził James.
— Tak czy inaczej, zawaliłem sprawę.
— Jeśli państwo pozwolą — odezwał się Rankin — chciałbym wam wszystkim po-

dziękować. Zapewniliście mi państwo wiele materiału do przemyśleń. Moim zdaniem
fakty dają nam w tym procesie ogromne szansę. To chyba tyle na razie.

Wszyscy grzecznie wstaliśmy.
— Panie Austin, czy mógłby pan zostać? — poprosił Rankin. — Nie zatrzymam

pana długo.

— Zaczekamy na dole — rzucił James, zamykając drzwi od zewnątrz.
— W kościele zdarzyło się coś jeszcze, prawda? — Rankin patrzył mi prosto w oczy.

— Coś pan ominął w tej interesującej opowieści.

Był spostrzegawczy i inteligentny, co fakt, to fakt.
— Chciałbym, żeby to zostało między nami — zastrzegłem.
— Skoro pan sobie tak życzy.
— Stanowczo. Ale chętnie to z siebie wyrzucę. — Westchnąłem. — Kiedy wszedłem

do kościoła, Renata już była w środku. Ukryła się przy bocznym ołtarzu. Słyszeliśmy ją,
ojciec O’Donnell i ja, ale jej nie widzieliśmy. W którymś momencie obok kościoła prze-

background image

272

jechał samochód, oświetlił na chwilę wnętrze. Wtedy ją zobaczyliśmy. Nie była sama.
Przed figurą świętego stały dwie dziewczyny. Były identyczne. Renata i Regina. Renata
płakała, a Regina ją obejmowała. Zaczęły się jakoś stapiać, łączyć... aż w końcu zmieniły
się w jedną, która zaczęła cicho śpiewać. Zakładam, że powinienem ją nazywać Renatą.

Pan Rankin miał oczy jak spodki i pobladłą twarz.
— Ojciec O’Donnell opowiedział o całym wydarzeniu biskupowi, a ten zabronił

mu rozgłaszać wieści. Nie wolno mu nawet potwierdzić moich słów. Zdaje się, że taka
jest polityka Kościoła. Zresztą w sądzie i tak by to nic nie zmieniło, więc nie ma sensu
o tym opowiadać. Renata odeszła, proszę pana, i nie wróci. W umyśle połączyła się
z Reginą. Znam bliźniaczki dość dobrze i jestem pewien, że inni ludzie dla nich po pro-
stu nie istnieją. Regina i Renata są razem, nikogo więcej nie potrzebują. Dopełniają się
nawzajem. Całe to postępowanie, przesłuchanie, proces, to tylko formalności. Twinkie
Twins są znowu razem i nie będą sobie zdawały sprawy, co się wokół nich dzieje, bo to
problemy naszego, a nie ich świata. Czy wie pan już wszystko, co chciał wiedzieć?

Patrzył na mnie, ale się nie odzywał, więc wyszedłem. Wsiadłem do windy i zjecha-

łem do garażu.

background image

274

275

Rozdział 25

Trish poinformowała nas, że przesłuchanie wstępne zostało wyznaczone na trze-

ciego marca, na dziesiątą rano. Media rozdmuchały sprawę do granic możliwości, więc
byłem pewien, że sala sądowa będzie pękała w szwach od łowców sensacji wspartych
tłumami ciekawskich oraz dziesiątkami kamer telewizyjnych.

Wstaliśmy tego ranka wcześnie, bo szykowaliśmy się wyjątkowo starannie. We

dwóch z Jamesem poświęciliśmy dłuższą chwilę oraz zużyliśmy wiele energii i cierpli-
wości na przekonanie Charliego, żeby włożył krawat. Częściowo dlatego, że miał tylko
jeden — ten straszliwy, który Erika podarowała mu na Boże Narodzenie. Pożyczyłem
mu któryś ze swoich. A potem musiałem mu go jeszcze zawiązać.

Wszyscy byliśmy podenerwowani, więc śniadanie nie zajęło nam dużo czasu. Za to

wypiliśmy po trzy kubki kawy zaparzonej przez Erikę.

James przekonał nas, że najlepiej będzie pojechać do miasta jego wozem.
— Trzymajmy się razem, kochani. Musimy się spodziewać ataku mediów, więc po-

łączmy siły.

— Racja — przyznała Trish. — I pamiętajcie, żeby na wszystkie pytania odpowia-

dać „bez komentarzy”.

— Szkoda — westchnął Charlie. — Chciałem zostać gwiazdą. Słuchajcie, jak myśli-

cie, zrobię na dziennikarzach wrażenie, odpowiadając na pytania po niemiecku?

— Nie szalej — przyhamowała go Trish. — Jeśli będziemy ignorowali dziennikarzy,

może dadzą nam spokój.

— Marne szanse — burknęła Erika.
Wyszliśmy z domu mniej więcej za piętnaście dziewiąta. James z gradową miną,

złowieszczo wielki i potężny, wyprowadził naszą mini-falangę na ulicę. Nie, nie miał
w ręku pały baseballowej, ale James nie musiał nic brać do ręki, żeby ludzie mu ustępo-
wali z drogi.

Dziennikarze zrobili nam przejście, kilku jednak próbowało zarzucić nas pytania-

mi. Trish odparła ich starania lodowatym „bez komentarzy”. Nie uszczęśliwiło to repor-
terów, ale w końcu przecież trudno zadowolić wszystkich, przyznacie chyba.

background image

274

275

Pan Rankin dał Trish przepustkę, więc James wjechał prosto do sądowego garażu,

skąd windą dostaliśmy się na czwarte piętro. Woźny sądowy sprawdził nasze dowody
tożsamości, odhaczył nas na liście i przepuścił. Dopiero teraz dziennikarze naprawdę
się wściekli, bo nie dość, że woźny wpuszczał tylko osoby wymienione na liście z imie-
nia i nazwiska, to jeszcze co jakieś cztery, pięć minut obwieszczał głośno:

— Przesłuchanie zamknięte. Prasie i publiczności wstęp wzbroniony.
Podniosły się głośne protesty, ale woźny miał broń, więc żądni sensacji ciekawscy

nie naciskali mocno.

Mecenas Rankin czekał na nas przy jednym ze stołów na froncie.
— Raczej nie będę was dzisiaj wzywał na świadków — oświadczył — lecz sędzia

Compson może się wdać w jakieś szczegóły proceduralne i przejść od razu do przesłu-
chania mającego na celu ustalenie poczytalności Renaty Greenleaf. Fieldingowi się to
nie spodoba, ale ja na wszelki wypadek chcę być gotowy. Usiądźcie w pierwszym rzę-
dzie i słuchajcie uważnie. W tym przesłuchaniu prokurator musi przedstawić oskarże-
nie.

— Czy Renata będzie na sali? — spytałem.
— Jak najbardziej. Musi być obecna przy stawianiu zarzutów.
— Przecież ona nie zrozumie ani słowa! — zaprotestowałem.
— Mam taką nadzieję. I mam nadzieję, że to będzie widać. Gdyż wówczas sędzia

Compson może uznać ją za niezdolną do stawania przed sądem, kto wie, może nawet
jeszcze dzisiaj. I to by zakończyło sprawę. Nie należy jednak spodziewać się zbyt wiele.

¬ ¬ ¬

Kilka minut później zjawił się Les Greenleaf. Nie było z nim Ingi, ale przyszła Mary.

Chociaż nie miała na sobie munduru, otaczała ją aura zdradzająca od pierwszego rzutu
oka stróża prawa. Oboje usiedli obok nas, w pierwszym rzędzie. Po kilku chwilach
spiesznie wszedł młody człowiek z neseserem.

— To Fielding — szepnęła Trish.
Tuż za prokuratorem zjawiły się jeszcze cztery osoby: umundurowany policjant,

Bob West, nieco zdenerwowany dżentelmen o orientalnych rysach oraz barczysty męż-
czyzna z ponurą twarzą, na której zwracały uwagę krzaczaste czarne brwi.

— To jest Kataryna — odezwała się cicho Mary.
— Już się bałem, że go zabraknie — powiedział Charlie.
Wówczas otworzyły się boczne drzwi w pobliżu stołu sędziowskiego i dwoje szpi-

talnych sanitariuszy wolno wprowadziło do sali sądowej Renatę.

Do tej pory wszystko, co się działo, wydawało mi się nie do końca realne, jak uliczna

parada z tańczącymi przebierańcami. Wraz z pojawieniem się Renaty wróciła rzeczywi-
stość. Wstrząsająca.

background image

276

277

¬ ¬ ¬

— Proszę wstać! — nakazał woźny sądowy.
Podnieśliśmy się z miejsc, a wówczas do sali weszła siwowłosa kobieta ubrana

w czarną togę. Usiadła za stołem sędziowskim.

— Proszę usiąść — powiedziała. Odczekała, aż wykonamy polecenie. Uderzyła

młotkiem w podkładkę. — Rozpoczynamy przesłuchanie wstępne — oznajmiła.
— Chciałabym mieć pewność, że wszyscy obecni znają reguły. Dzisiejsze posiedzenie
jest zamknięte dla mediów oraz publiczności. Sąd będzie wyjątkowo stanowczy wobec
osób, które rozpowszechnią jakiekolwiek ujawnione tutaj informacje. — Potoczyła
wokół groźnym wzrokiem. — Czy wszyscy mnie zrozumieli? Ujmując rzecz najkrócej,
nie wolno puścić pary z ust. Jeśli ktoś pomyli sąd z areną cyrkową, poniesie karę. Prasa
może korzystać ze swojej wolności gdzie indziej, a publiczność ma prawo wiedzieć do-
kładnie tyle, ile ja pozwolę. Ja prowadzę to przesłuchanie i ja ustanawiam reguły. Czy
wyrażam się jasno?

— O rany! — wyrwało się Charliemu.
— Ona nie żartuje — szepnęła Mary. — Ostra sztuka, lepiej nie wchodzić jej

w drogę.

— Oskarżenie i obrona podejdą do mnie — oznajmiła sędzia Compson.
Mecenas Rankin i nerwowy młody prokurator zbliżyli się do stołu sędziowskiego.

We trójkę odbyli krótką naradę, po czym oskarżyciel i mecenas wrócili na swoje miej-
sca.

— Panie Fielding, proszę wezwać pierwszego świadka — zarządziła sędzia

Compson.

— Oskarżenie wzywa na świadka Paula Murraya — odezwał się Fielding.
Umundurowany policjant wstał i podszedł do miejsca dla świadków. Został zaprzy-

siężony przez jednego z urzędników sądowych i usiadł na krześle obok stołu sędziow-
skiego.

— Czy to pan, razem z partnerem, odkrył ciało Waltera Fergussona w nocy z dzie-

wiątego na dziesiątego lutego bieżącego roku? — zapytał Fielding.

— Tak jest. To było po północy, dokładnie o pierwszej trzynaście. Z powodu serii

morderstw, jakie miały miejsce przez ostatnie pół roku, mieliśmy rozkaz regularnie
patrolować parki. Jadąc Green Lake Way, usłyszeliśmy dziwny dźwięk dochodzący
znad brzegu jeziora. Noc była bardzo mglista, więc mój partner poprosił o pomoc.
Przeprowadziliśmy wstępne rozpoznanie, w krótkim czasie zyskaliśmy wsparcie. Potem
odkryliśmy Waltera Fergussona, parę metrów od brzegu jeziora. Stwierdziłem, że był
martwy. Razem z innymi policjantami zabezpieczyliśmy teren. Mój partner wrócił do
samochodu i przez radio wezwał detektywów.

background image

276

277

— Czy może pan opisać, w jakim stanie znajdowało się ciało Fergussona? — po-

prosił Fielding.

— Nosiło ślady wielu ran ciętych. To dziwne, bo zwykle mordercy zadają nożem

rany kłute. Cięcia na ciele denata były długie i płytkie. Nie jestem ekspertem w dziedzi-
nie medycyny, ale powiedziałbym, że Walter Fergusson wykrwawił się na śmierć.

— Czy w ciągu ostatnich kilku miesięcy uczestniczył pan w śledztwie dotyczącym

podobnej sprawy?

— Tak, kilkakrotnie. Rany na ciele Waltera Fergussona przypominały te, jakie nosiły

inne ofiary, tyle że było ich znacznie więcej. Morderca posunął się tym razem nawet do
tego, że zdjął ofierze buty i pociął jej stopy.

Fielding skrzywił się teatralnie.
— Wysoki Sądzie, nie mam więcej pytań — oznajmił.
— Świadek należy do pana — sędzia Compson skinęła Rankinowi.
Mecenas Rankin podniósł się ze swojego miejsca.
— Czy może pan opisać hałas, jaki skłonił pana i partnera do przeszukania parku?
— To był bardzo dziwny dźwięk — przyznał Murray. — Nie słyszałem dobrze, ale

przypominał coś pomiędzy zawodzeniem a jękiem. Przypuszczam, że zaniepokoił zwie-
rzęta w pobliskim ogrodzie zoologicznym, bo wilki zaczęły wyć... trochę jakby śpiewały
razem z tą osobą nad brzegiem jeziora.

— Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie — powiedział Rankin.

¬ ¬ ¬

— Proszę wezwać następnego świadka — poleciła Fieldingowi sędzia Compson,

gdy umundurowany Murray wrócił na swoje miejsce.

— Oskarżenie wzywa na świadka sierżanta Roberta Westa — oznajmił Fielding.
Bob West był ubrany w ciemny garnitur, twarz miał pobladłą. Ci, którzy go znali,

mogli ocenić na pierwszy rzut oka, że nie jest zadowolony ze swojej roli. Został zaprzy-
siężony i usiadł na miejscu dla świadków.

— Nazywa się pan Robert West, jest pan sierżantem policji? — spytał Fielding.
— Tak jest.
— Pracuje pan jako detektyw w okręgu północnym?
— Tak jest.
— Jak długo jest pan w służbie prawa, sierżancie?
— Wkrótce minie dwanaście lat.
— Czy brał pan udział w dochodzeniu dotyczącym serii morderstw, które miały

miejsce w parkach na terenie północnego Seattle oraz w innych miejscowościach, poza
waszą jurysdykcją?

background image

278

279

— Tak jest.
— Czy określiłby pan te morderstwa jako zwykłe zbrodnie związane z porachun-

kami gangsterskimi?

— Można o nich powiedzieć wszystko, tylko nie to, że były zwykłe.
— Czy może pan uzasadnić tę opinię?
— Morderstwa dokonane nożem najczęściej nie bywają zaplanowane — stwier-

dził Bob. — W wielu wypadkach są skutkiem gwałtownego działania pod wpływem
chwili i głównym zamiarem przestępcy jest zadanie ofierze śmierci, możliwie szybko
i cicho. Zabójstwa dokonywane przez Rzeźnika z Seattle miały trwać możliwie najdłu-
żej. Można to było poznać choćby po niezbyt skutecznej broni.

— Proszę mi wybaczyć na chwilę — odezwał się w tym momencie Fielding.

Podszedł do stolika przed stołem sędziowskim i wziął w rękę nóż do linoleum. — Czy
to jest narzędzie mordu, o którym pan mówi?

— Jeśli na karteczce przyczepionej do rączki jest moje nazwisko, to tak.
— Za pozwoleniem Wysokiego Sądu, oskarżenie prosi o oznaczenie tego przed-

miotu jako dowód A — zwrócił się Fielding do sędzi Compson.

— Sąd wyraża zgodę.
— Ten nóż nie wygląda na szczególnie efektywną broń — zauważył Fielding.
— To zależy od zamiarów mordercy. Jeżeli chce uśmiercić szybko i cicho, to narzę-

dzie nie nadaje się do takiego celu. W tym wypadku natomiast sprawcy się nie śpieszy-
ło. Najważniejszym celem zabójcy było, jak się wydaje, zadawanie ofierze bólu.

— A jak morderca radził sobie z uciszeniem ofiary?
— Stosował dość oryginalną metodę. Długi czas nie umieliśmy wyjaśnić, jak to się

dzieje, że Rzeźnik może zadać takie rany, a ofiara zachowuje się cicho. Dopiero mor-
derstwo z siedemnastego grudnia dało nam odpowiedź. Miało ono miejsce na terenie
wojskowym, w Discovery Park. Ofiarą był omas Walton, żołnierz marynarki Stanów
Zjednoczonych. Lekarze z tej formacji odmówili wydania ciała koronerowi powiatu
King i sami wykonali autopsję. Przeprowadzili także wiele testów chemicznych, więk-
szość na występowanie narkotyków, ale nie tylko. Jeden z nich zdradził obecność we
krwi Waltona dość nietypowego środka.

— To znaczy?
— Kurary.
— Jak działa kurara?
— Nie jestem chemikiem, ale wiem, że to środek używany przez niektóre plemiona

indiańskie w Amazonii. Zatruwa się nim ostrza strzał, żeby sparaliżować zwierzynę.
Taki sam efekt wywiera kurara na ludzi. I właśnie przez nią ofiary zachowywały się
cicho. Zabójca robił im zastrzyk w gardło.

— Kurara jest chyba dość egzotycznym specyfikiem?

background image

278

279

— Nie tak bardzo, jak się wydaje. Używa się jej w medycynie, na przykład podaje się

pacjentom z zawałem. Tyle w każdym razie powiedział nam koroner. Jak rozumiem, jest
dostępna w każdej przyzwoicie zaopatrzonej aptece.

Fielding wrócił do stolika z dowodami i podniósł strzykawkę jednorazową z przy-

wiązaną do niej żółtą karteczką.

— Na przywieszce jest pańskie nazwisko oraz data dziesiąty lutego. Czy zechce

pan wyjaśnić sądowi, gdzie została znaleziona ta strzykawka i jakie ma znaczenie dla
sprawy?

— Tę strzykawkę personel szpitala uniwersyteckiego znalazł w torebce Renaty

Greenleaf. W tej samej torebce był nóż do linoleum i dwa różańce.

— Czy strzykawka została poddana testom chemicznym?
— Tak jest.
— Czy znaleziono w niej ślady jakiejś substancji?
— Znaleziono kurarę.
— Za pozwoleniem sądu, oskarżenie oznaczy strzykawkę jako dowód B — zwrócił

się Fielding do sędzi Compson.

— Sąd wyraża zgodę.
Fielding ponownie zwrócił się do Boba.
— Czy przeprowadzono jeszcze jakieś testy dotyczące dowodów rzeczowych?
— Tak. Oba dowody rzeczowe były sprawdzane na obecność krwi.
— Jakie uzyskano rezultaty?
— Laboratorium potwierdziło, że na nożu znajduje się krew Waltera Fergussona.

Na igle nie było wystarczającej ilości krwi, żeby przeprowadzić testy DNA, ale była to
krew tej samej grupy co krew Fergussona.

— Czy dowody te uprawniają do stwierdzenia, że Renata Greenleaf powinna być

brana pod uwagę jako podejrzana o zamordowanie Waltera Fergussona oraz o dokona-
nie innych licznych morderstw?

— Sposób działania zabójcy jest taki sam. W wielu morderstwach użyto kurary

i noża do linoleum.

— Czy to wystarczające powody, żeby aresztować Renatę Greenleaf?
— Z całą pewnością.
— Wobec tego aresztował ją pan.
— Nie, nie zrobiłem tego.
Fielding był zdumiony.
— Jak to? Na miłość boską, dlaczego?
Sędzia Compson huknęła młotkiem w podkładkę.
— Dość tej komedii — oznajmiła krótko.
— Przepraszam, Wysoki Sądzie — zmitygował się Fielding. Odwrócił się ponow-

nie do świadka. — Czy zechce pan wytłumaczyć sądowi, dlaczego nie aresztował pan
Renaty Greenleaf?

background image

280

281

— Niech pan spojrzy, to pan zobaczy, dlaczego! — Bob wycelował palcem w Re-

natę. — Niech pan podejdzie bliżej i przyjrzy się tej dziewczynie. Miałem dostateczny
powód, żeby ją aresztować, ale ona nie jest przy zdrowych zmysłach. W czasie areszto-
wania mamy obowiązek zaznajomić zatrzymanego z jego prawami, ale nie koniec na
tym. Musimy zyskać pewność, że on te prawa rozumie. Zamiast aresztować tę dziewczy-
nę, umieściłem ją pod nadzorem policyjnym, bo ona nie wiedziała, kim jest ani gdzie się
znajduje. Instytucję nadzoru utworzono właśnie z myślą o takich przypadkach. Nie mo-
żemy jej aresztować, dopóki jest w takim stanie. Rozmawiałem z jej lekarzem, powie-
dział mi, że nie zrozumiałaby ani jednego słowa.

— A gdyby to był podstęp? — Fielding desperacko czepiał się ostatniej szansy.
— Jeśli mamy kogoś aresztować, nie możemy gdybać — odparł Bob. — Musimy

mieć pewność.

— Świadek ma rację — oceniła sędzia Compson. — Sierżant West doskonale sobie

poradził w trudnej sytuacji, przestrzegając prawa.

Fielding zrozumiał w lot. Nie spodobała mu się postawa sędziny, ale miał dość ro-

zumu, żeby się z tym nie afiszować.

— Renata Greenleaf w dalszym ciągu znajduje się pod nadzorem? — spytał ku-

lawo.

— Tak jest — powiedział Bob. — Stale przebywa na oddziale psychiatrycznym

w szpitalu uniwersyteckim, a pod drzwiami jej pokoju stoi na straży policjant. W tej
chwili Renata Greenleaf jest fizycznie obecna w tej sali, ale przysiągłbym, że nie zdaje
sobie z tego sprawy.

— Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie — powiedział Fielding głosem bez wy-

razu.

— Świadek należy do pana — zwróciła się sędzia Compson do Rankina.
— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — powiedział mecenas.
— Rozsądna decyzja — rzuciła sędzia od niechcenia.
Renata szeptała coś do siebie w tajemniczym języku bliźniaczek. Sędzia Compson

dłuższą chwilę przyglądała się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W końcu lekko
pokręciła głową.

— Może pan wrócić na miejsce, sierżancie — powiedziała cicho.

¬ ¬ ¬

Charlie pokazał bratu uniesiony kciuk, ale Bob tylko wzruszył ramionami i usiadł

w milczeniu. Najwyraźniej nie był uszczęśliwiony.

— Proszę wezwać następnego świadka — odezwała się sędzia Compson.
— Oskarżenie wzywa doktora Yamadę — oznajmił Fielding.

background image

280

281

Nerwowy lekarz spiesznym krokiem przeszedł przez salę. Został zaprzysiężony.
— Nazywa się pan Hiroshi Yamada i jest pan lekarzem — zaczął Fielding.
— Tak, panie prokuratorze — odpowiedział Yamada.
— Od ośmiu lat pracuje pan jako patolog sądowy.
— Zgadza się.
— Przeprowadzał pan autopsję Waltera Fergussona dwunastego lutego tego roku.
— Tak.
— Co pan stwierdził?
— Walter Fergusson był białym mężczyzną w średnim wieku. Przyczyną śmierci

okazała się utrata krwi spowodowana przez liczne rany zadane nożem, głównie w tors,
około pięćdziesięciu godzin przed autopsją. Analiza chemiczna wykazała we krwi obec-
ność kurary oraz śladowych ilości kokainy. Poziom alkoholu we krwi wynosił pół pro-
centu.

— Może pan powiedzieć Wysokiemu Sądowi, ile ran od noża zadano ofierze?
Yamada sprawdził coś w dokumentach, z którymi podszedł do miejsca dla

świadka.

— Było ich... osiemdziesiąt trzy, o ile dobrze policzyliśmy. Wiele znajdowało się bar-

dzo blisko siebie, więc trudno to sprecyzować. Szczególnie ucierpiała okolica krocza.

— Czy może pan potwierdzić, że krew pobrana z noża to krew denata?
— Tak. Próbki DNA pozwoliły nam to stwierdzić z całkowitą pewnością. Odkryliśmy

też śladowe ilości innego DNA. Narzędzie nosiło ślady wcześniejszego użycia.

— Czy może pan stwierdzić, jak długo ofiara umierała?
— Nie potrafię tego określić precyzyjnie. Temperatura otoczenia była tamtej nocy

poniżej zera. Gdyby napaść miała miejsce latem, trwałoby to jakieś dziesięć, piętnaście
minut. Decydującą raną okazało się ostatnie cięcie, to jest podcięcie gardła, które otwo-
rzyło obie tętnice.

— Innymi słowy, wcześniejsze rany były zadawane w takie miejsca, gdzie sprawiały

ogromny ból, ale morderca wykończył ofiarę, podrzynając jej gardło.

— Można to tak ująć.
— Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie — oznajmił Fielding.
— Sąd jest panu za to wdzięczny. — Sędzia Compson miała cokolwiek niewyraźną

minę. — Świadek jest pański, panie Rankin.

Rankin, lekko odchylony do tyłu, słuchał Eriki, która szeptała coś do niego, prze-

chylona przez barierkę oddzielającą ławy dla publiczności od stolika obrony.

— Czy pan mnie słyszy? — spytała sędzia Compson.
— Przepraszam, Wysoki Sądzie. — Rankin wstał i podszedł do świadka. — Czy po-

równywał pan może DNA Waltera Fergussona z próbkami pobranymi z innych źródeł?
— zapytał.

background image

282

Yamada zerknął na Erikę, po czym skinął głową.
— Trzeba by się trochę cofnąć w czasie — powiedział — ale myślę, że to ma nieba-

gatelne znaczenie dla sprawy.

— Przyda nam się każda pomoc — stwierdził Rankin ze słabym uśmiechem.
— Wchodzi tu w grę śledztwo, które ciągnie się od ośmiu lat. Wykorzystywanie

DNA do identyfikacji jest procedurą stosunkowo nową, ale wyjątkowo cenną dla pa-
tologów. W ciągu minionych kilku lat zdarzyło się w okolicy zatoki Puget wiele gwał-
tów zakończonych morderstwem. Próbki płynów ustrojowych zabójcy, pobrane z ciał
ofiar, zostały zachowane. Testy wykazały, że gwałcicielem we wszystkich tych przypad-
kach był jeden sprawca. Zostali o tym uprzedzeni patolodzy we wszystkich okolicznych
szpitalach, dostaliśmy polecenie, żeby zwracać uwagę na wystąpienie ewentualnych po-
dobieństw. Koroner ze Snohomish potwierdził, że sprawcą morderstwa popełnionego
w roku 1995 jest ten sam osobnik. Testy DNA wykazały, iż to właśnie Walter Fergusson
był gwałcicielem poszukiwanym w powiecie King oraz winnym morderstwa w Snoho-
mish. — Yamada wydawał się podekscytowany.

— Sprzeciw, Wysoki Sądzie! — zaprotestował Fielding. — To nie ma związku ze

sprawą.

— Oddalam sprzeciw — oznajmiła sędzia Compson. — Sąd uważa zeznanie dok-

tora Yamady za wyjątkowo związane ze sprawą. Panie Rankin, proszę kontynuować.

— Kto był ofiarą gwałtu i morderstwa popełnionego w Snohomish? — zapytał

Rankin.

Yamada zajrzał do dokumentów.
— To była... Greenleaf. Regina Greenleaf.

¬ ¬ ¬

Sędzia Compson ogłosiła przerwę i poprosiła prawników do pokoju sędziow-

skiego.

Erika była rozradowana. Przez chwilę myślałem, że będziemy musieli ją związać, by

nie zaczęła podskakiwać.

— Udało się! — piszczała cała w skowronkach. — Podziałało! Podeszliśmy tego

zdurniałego prokuratora! Cudownie!

— Uspokój się — syknęła Sylvia. — Skąd wiedziałaś o innych gwałtach i morder-

stwach?

— Doktor Yamada opowiadał o nich na wykładach w zeszłym roku. Jest pod

ogromnym wrażeniem możliwości, jakie daje identyfikacja za pomocą DNA. Jego zda-
niem ta metoda wkrótce zastąpi porównywanie odcisków palców. Podawał tę serię
morderstw jako przykład jej zastosowania. Sam przeprowadzał testy. No i może sobie
pogratulować.

background image

282

¬ ¬ ¬

Gdy prawnicy wrócili na salę, Rankin miał zwycięskie spojrzenie, natomiast o Fiel-

dingu można było powiedzieć wiele, tylko nie to, że triumfuje.

— Proszę wstać! — polecił woźny sądowy i sędzia Compson z nieprzeniknionym

wyrazem twarzy zasiadła za stołem sędziowskim. Uderzyła młotkiem w podkładkę.

— Proszę zaprotokołować — poleciła — że pani Renata Greenleaf pozostanie na

czas niniejszego przesłuchania pod nadzorem policyjnym na oddziale psychiatrycznym
szpitala uniwersyteckiego. Będzie tam obserwowana przez lekarzy, którzy ocenią moż-
liwość jej uczestnictwa w procesie. — Zmierzyła groźnym spojrzeniem nas wszystkich,
siedzących po obu stronach sali sądowej. — Przypominam obecnym o zakazie udzie-
lania informacji mediom oraz jakimkolwiek osobom niezwiązanym bezpośrednio ze
sprawą. Przypominam także, iż pogwałcenie tego polecenia zostanie odebrane jako ob-
raza sądu. — Zamilkła na chwilę. — Rozumiemy się, poruczniku Belcher? — zapytała
wojowniczym tonem. — Ani słowa!

Potem uniosła młotek, prawie tak jakby wzięła w rękę sękaty kij.
— Dalszy ciąg przesłuchania dziesiątego marca o dziesiątej. — Stuk młotka za-

mknął wypowiedź.

Spojrzałem na Katarynę. Patrzył na sędzinę z nachmurzoną miną, zupełnie jak

dziecko, które właśnie odesłano do łóżka bez kolacji.

background image

284

285

Rozdział 26

Dziennikarze nadal tłoczyli się w korytarzu przed salą sadową. Tym razem także

uratował nas James. Miał talent do osiągania celu bez użycia siły. Reporterzy, choć nie-
chętnie, przepuścili nas do windy. Jeden tylko, wyjątkowo rozgorączkowany, rzucił
w stronę Charliego jakieś pytanie. Staliśmy wtedy przed windą, czekając, aż otworzą się
drzwi. Charlie zmierzył natręta spojrzeniem pełnym absolutnego niezrozumienia.

Nicht verstehen. Haben Sie Deutsch? — zapytał.
Dziennikarz tylko zamrugał zbity z tropu i cofnął się bez słowa.
— To było niezłe — uznała Erika, patrząc na Charliego z zachwytem.
— No wiesz, człowiek sam nie zna swoich talentów — odparł Charlie skromnie.
Kabina podjechała, weszliśmy bez zwłoki. James, osłaniający tyły, stanął w drzwiach,

więc żaden z pracowników mediów nie odważył się wsiąść z nami.

W garażu, o dziwo, nie zastaliśmy żadnych dziennikarzy. Albo obowiązywał ogólny

zakaz wstępu, albo sędzia Compson wydała odpowiednie polecenia. James bez prze-
szkód dowiózł nas na stancję.

Tam natomiast czekał na nas tłum. Dziennikarze, reporterzy, kamery, mikrofony...

W drodze do drzwi domu zaserwowaliśmy im cyrk lingwistyczny. Trish i Erika odpo-
wiadały — albo odmawiały odpowiedzi — wyłącznie po szwedzku, Charlie swobodnie
cytował „Odę do radości” Schillera, Sylvia jak karabin maszynowy trajkotała po włosku
(domyślam się, że ubarwiała swoją wypowiedź licznymi wstawkami obscenicznymi),
a James wygłosił obszerne oświadczenie po łacinie.

Czułem się zobligowany do podtrzymania honoru mowy ojczystej, więc wyrecy-

towałem początkowe strofy „Beowulfa” w zachodniosaksońskim. Zgoda, rzeczywiście
dałem przedstawienie. A co, skoro wszyscy się bawili, to i ja skorzystałem.

Udało nam się zachować powagę, dopóki nie znaleźliśmy się we wnętrzu i nie za-

mknęliśmy za sobą drzwi. A wtedy, jak na komendę, wszyscy razem wybuchnęliśmy
śmiechem.

— Widzieliście ich miny? — wył Charlie. — Ale numer!
— Mark, co to był za język, na litość boską? — spytała mnie Erika.

background image

284

285

— Angielski — odparłem niewinnie.
— Na moje ucho wcale nie brzmiał jak angielski.
— To taka starsza odmiana.
— Na ile starsza?
— Ma jakieś tysiąc trzysta lat. Mniej więcej.
— Słuchajcie — przerwał nam Charlie — chyba dzisiaj byliśmy górą, co? Rankin

będzie miał przesłuchanie o niepoczytalność.

— Jeszcze się nie ciesz — zgasiła go Trish. — Wygląda mi na to, że jesteśmy na

prostej drodze do wsadzenia Renaty do zakładu, w którym przesiedzi do końca życia.
Możemy tylko mieć nadzieję, że da się jej załatwić instytucję prywatną. Fielding będzie
dążył do osadzenia Renaty w jakiejś stanowej budzie dla umysłowo chorych.

Trzeba przyznać, że skutecznie popsuła nam humor.

¬ ¬ ¬

Sępy z mediów naprawdę bardzo, ale to bardzo miały za złe sędzi Compson zakaz

wstępu na salę przesłuchań i polecenie zachowania milczenia na temat wydarzeń zwią-
zanych ze sprawą. Z każdego kanału telewizyjnego wylewały się liczne komentarze na
temat przestrzegania i nieprzestrzegania pierwszej poprawki do konstytucji.

My tymczasem nadal bawiliśmy się w używanie języków obcych. Jedna ze stacji wy-

najęła tłumaczy, ale gościu, który przetłumaczył komentarze Sylvii, o mało nie wpędził
kanału w kłopoty, bo sprawa otarła się o komisję etyki. Okazało się, że Sylvia używała
wyjątkowo barwnego języka. Po tym zdarzeniu wreszcie zostawili nas w spokoju.

¬ ¬ ¬

W sobotę rano czytałem Faulknera. Mniej więcej o dziesiątej Trish zawołała z dołu,

że jest do mnie telefon. Odłożyłem książkę i pognałem do salonu.

— Mark? — To był ojciec O’Donnell. — Bardzo jesteś zajęty? Może byś do mnie

podjechał w wolniejszej chwili?

— Jasne. A co się stało?
— Mam dla odmiany dobrą wiadomość.
— Bóg jeden wie, jak bardzo mi się przyda.
— Tak — stwierdził spokojnie — zapewne wie.
— Przepraszam, wypsnęło mi się. Już jadę.
Czekał przy ołtarzu. Od razu poprowadził mnie do zakrystii, zupełnie jakby sądził,

że sam tam nie trafię. Zamknął drzwi, obaj usiedliśmy.

— Jak rozumiem — zaczął — sędzia prowadząca sprawę przychyla się do rozpoczę-

cia przesłuchania mającego na celu ustalenie poczytalności Renaty.

background image

286

287

— Skąd ksiądz o tym wie? — Zaskoczył mnie, przyznaję.
— Ma się swoje sposoby — odparł, mrużąc oko. — Jaki może być efekt takiego

przesłuchania?

— Trudno przewidzieć. Renatę rzeczywiście nie sposób nazwać normalną osobą,

ale była już w takim stanie po śmierci Reginy i przecież doszła do siebie. Sędzia może
kazać ją umieścić w jakimś zakładzie dla psychicznie chorych, w zasadzie beztermi-
nowo. I jeżeli Renata kiedykolwiek ozdrowieje na tyle, że będzie w stanie odpowiadać
w języku zrozumiałym dla większości ludzi, zostanie prosto z zakładu zawieziona do
sądu i będzie sądzona za morderstwo. I to nie za jedno.

Zasępił się.
— Innymi słowy, w przyszłości wszystko jest możliwe.
— Trish twierdzi, że parę razy się coś podobnego zdarzyło. Na przykład jeden facet

siedzi „czasowo” w Medical Lake już prawie dwadzieścia lat.

— To na nic — stwierdził ksiądz. — Musimy uzyskać decyzję, dzięki której Renata

nie stanie przed sądem.

— Owszem, przydałoby się. Tyle że jedynym wyjściem jest skazanie jej na pobyt

w jakimś stanowym zakładzie dla obłąkanych, a na to dziewczyna stanowczo nie zasłu-
guje.

— Istnieje pewna alternatywa — powiedział ksiądz. — Zdołałem przekonać bisku-

pa, że jest mi winien przysługę. Ja mu obiecałem, że nie wspomnę słowem o tym, co
widzieliśmy w kościele tamtej nocy, a on okazał się na tyle uprzejmy, że porozmawia
z matką przełożoną klasztoru, o którego istnieniu mało komu wiadomo.

— Tak?
— Mniszki nazywają się Siostry Nadziei, choć w rzeczywistości niewielką nadzieję

mają kobiety oddane im pod opiekę. Mieszkają u nich staruteńkie zakonnice, które już
nie dają sobie rady bez życzliwej pomocy. Są tam także kobiety naszej wiary, które nie
wstąpiły do zakonu, ale mają odpowiednią pozycję społeczną.

— To znaczy pieniądze?
— Kwestie natury finansowej również są poruszane przy zawieraniu porozumie-

nia, tak przynajmniej słyszałem. Jestem pewien, że jeśli ojciec Renaty zechce uczynić
darowiznę na rzecz klasztoru, matka przełożona łaskawszym okiem spojrzy na prośbę
o przyjęcie jego córki pod opiekę mniszek.

— Powiedzmy to po ludzku — zaproponowałem. — Zaszantażował ksiądz bisku-

pa, żeby zmusił matkę przełożoną do przyjęcia Renaty, a Les Greenleaf ma wręczyć ła-
pówkę. Dobrze zrozumiałem?

Skrzywił się niemiłosiernie.
— To stanowczo zbyt dosłowne ujęcie sprawy — zbeształ mnie. — Może zgodne

z prawdą, ale zbyt dosłowne. Rzecz w tym, by Renata znalazła się pod dobrą opieką
w bezpiecznym miejscu. I będzie to dla niej znacznie lepsze niż skazanie na pobyt w ja-
kimś zakładzie dla obłąkanych.

background image

286

287

— Pewnie wszystko jest lepsze niż państwowy zakład dla obłąkanych — zgodziłem

się bez oporu.

— Cóż, pozostaje jednak pewna przeszkoda do pokonania. Biskup wspomniał

matce przełożonej, że Renata jest w pewnym sensie sławna.

— Jak to?
— Nie sposób zaprzeczyć, że ostatnio sporo się o niej mówi. Matka przełożona nie

była z tego powodu uszczęśliwiona. Niektóre z pacjentek przebywających w klaszto-
rze należą do prominentnych rodzin. Jeżeli jakiś wścibski dziennikarz zacznie węszyć
wokół sprawy, może doprowadzić do tego, że takie czy inne nazwisko pojawi się w me-
diach.

— Rozumiem.
— Nawet samo istnienie zakonu jest sprawą poufną, natomiast lokalizację klasztoru

możesz zaliczyć do kwestii ściśle tajnych. Rozgłos, jaki powstał wokół sprawy Renaty,
bardzo nas martwi. Matka przełożona stanowczo nie życzy sobie tłumu reporterów
z kamerami telewizyjnymi na progu klasztoru.

— Nietrudno to zrozumieć, ale przecież zanim będziemy mogli się martwić repor-

terami na progu klasztoru, trzeba uzyskać zgodę sędzi Compson.

— Miejmy nadzieję, że nie będzie to wielkim problemem. Tak się składa, że kilku

wyjątkowo wpływowych członków rady miasta pomoże przekonać sędzię, iż stały
pobyt Renaty Greenleaf w klasztorze jest doskonałym wyjściem z sytuacji. Ci ludzie
często zasięgają rady biskupa. A biskup powoła się na kilka dawnych spraw, ponieważ
przypadek Renaty jest wyjątkowy. Nie robimy tego często, ale cóż, różne rzeczy się na
tym świecie zdarzają, więc musimy umieć się znaleźć również w takiej sytuacji. Zaufaj
mi, wiem, co mówię.

— Zawiadomię Lesa Greenleafa, sprawdzę, co on ma do powiedzenia na ten temat.

¬ ¬ ¬

Nie chciałem budzić płonnych nadziei, więc po powrocie do domu nikomu nie

wspomniałem o rozmowie z ojcem O’Donnellem.

Rankiem dziesiątego marca, we wtorek, wszyscy byliśmy podenerwowani. Sędzia

Compson zdawała się skłaniać w naszą stronę, ale nigdy nic nie wiadomo.

Dziennikarze najwyraźniej zrezygnowali z nękania nas pytaniami. Kiedy jechali-

śmy na przesłuchanie dotyczące niepoczytalności Renaty, żadnego nie było w zasięgu
wzroku. A gdy wysiedliśmy z windy na czwartym piętrze budynku sądu, zdumieni zo-
baczyliśmy pusty korytarz.

— Nie przypuszczałam, że posunie się aż do tego — powiedziała Trish.
— Kto? Co? — nie zrozumiał Charlie.

background image

288

289

— Sędzia Compson — wyjaśniła Trish. — Jak widać, zabroniła mediom wstępu na

czwarte piętro.

— Wolno jej? Oficjalnie?
— Charlie, sędzia może podjąć wszelkie kroki niezbędne do utrzymania porządku

w sali sądowej, chociaż ten krok rzeczywiście jest dość niezwykły. Przypuszczam, że pan
Rankin nam to wyjaśni. Zapytajmy.

Stojący przed drzwiami sali woźny sądowy sprawdził nasze nazwiska na liście i ge-

stem zaprosił nas do środka. Mecenas Rankin czekał przy stole obrony, razem z nim sie-
dzieli doktor Fallon i Les Greenleaf.

— Witam — odezwał się Rankin. — Cieszę się, że państwa widzę.
Les Greenleaf wyglądał na nieobecnego duchem.
Doktor Fallon miał lekko rozbawiony wyraz twarzy.
— Które z państwa wpadło na genialny pomysł, żeby odpowiadać dziennikarzom

w językach obcych?

— Charlie oczywiście — powiedziała Sylvia. — To nasz etatowy błazen.
— Nie mamy wiele czasu — rzekł Rankin — więc proszę mnie uważnie posłuchać.

Sędzia Compson utrzymała w mocy zakaz udzielania jakichkolwiek informacji me-
diom, więc nic z tego, co się dzieje na sali sądowej, nie przedostanie się do wieczornych
wiadomości. Ponieważ przeszliśmy do przesłuchania mającego na celu ustalenie, czy
pani Renata Greenleaf może stanąć przed sądem w procesie karnym, pierwsze skrzypce
będzie grała obrona, nie oskarżenie. Na początek zamierzam powołać na świadka dok-
tora Fallona. Wypytanie go zajmie trochę czasu. Trudno przewidzieć, jak długo będzie
go przesłuchiwało oskarżenie, ale prawdopodobnie żadne z was nie będzie zeznawało
w czasie dzisiejszego posiedzenia sądu. Gdyby jednak, zacznę wzywać państwa kolej-
no. Słuchajcie uważnie pytań stawianych doktorowi Fallonowi przez Fieldinga, bo wam
będzie zadawał podobne. — Zmierzył Charliego surowym wzrokiem. — Pan West po-
stąpi roztropnie, odpowiadając oskarżycielowi w języku angielskim. Sędzia Compson
nie ma szczególnie mocno rozwiniętego poczucia humoru, więc radzę panu nie błazno-
wać w tej sali. Verstehen Sie?

— Jawohl, mein Herr — odparł Charlie, strzelając obcasami.
Rankin westchnął i wzniósł oczy do nieba.

¬ ¬ ¬

Potem wszedł Fielding, tuż za nim Bob West i Kataryna. Zajęli swoje miejsca, a mo-

ment później dwoje biało ubranych sanitariuszy wprowadziło Renatę. Widać było od
razu, że dziewczyna nie ma pojęcia, co się z nią dzieje.

— Proszę wstać! — zawołał woźny sądowy, a kiedy wstaliśmy, weszła sędzia

Compson i zajęła swoje miejsce za stołem.

background image

288

289

— Proszę usiąść — poleciła.
Wszyscy usiedli.
— Celem niniejszego przesłuchania — zaczęła sędzia Compson — jest stwierdze-

nie, czy Renata Greenleaf może stanąć przed sądem. Wobec tego będziemy mniej re-
strykcyjnie przestrzegać niektórych formalności. Pozwolę sobie od czasu do czasu sama
zadać pytanie świadkowi. Jestem pewna, że ani oskarżenie, ani obrona nie będą wnosiły
sprzeciwu, jeśli niekiedy wtrącę się w przebieg dochodzenia. — Spojrzała na Fieldinga
i Rankina, znacząco unosząc brew.

— Pan Fielding i ja będziemy głęboko wdzięczni Wysokiemu Sądowi za wszelką

pomoc — odrzekł Rankin kwieciście.

— Ładnie pan to ujął — odwdzięczyła się sędzia Compson. — Może pan wezwać

swojego pierwszego świadka.

— Obrona wzywa na świadka doktora Wallace’a Fallona — powiedział Rankin.
Doktor Fallon podniósł się i przeszedł na miejsce dla świadków.
Został zaprzysiężony i usiadł.
— Jeśli Wysoki Sąd pozwoli, pominiemy kwestie uwierzytelniania wiarygodności

zawodowej doktora Fallona — zaproponował Rankin.

— Oskarżenie nie zgłasza sprzeciwu — stwierdził Fielding. — Osiągnięcia zawo-

dowe doktora Fallona są szeroko znane i wysoko cenione.

— Doskonale — zgodziła się sędzia Compson. — Obrona może kontynuować.
— Panie doktorze — zaczął Rankin — pan zna panią Renatę Greenleaf.
— Tak, znam. Kilka lat temu została moją pacjentką. Rodzice umieścili ją w moim

sanatorium wczesnym latem 1995 roku.

— Wobec tego stwierdza pan, że ta osoba rzeczywiście jest Renatą Greenleaf?
— Nie możemy mieć co do tego absolutnej pewności — odparł Fallon. — Jest albo

Renatą, albo Reginą Greenleaf. Wiemy tylko tyle. Którą z nich jest — nie potrafimy
stwierdzić.

— Czy mógłby pan to wyjaśnić? — poprosiła sędzia Compson.
— Regina i Renata Greenleaf były bliźniętami jednojajowymi, Wysoki Sądzie.

Pobierane zwyczajowo przy narodzinach odciski stóp zaginęły, a DNA jest u bliźniąt
jednojajowych identyczne. Wiemy jedynie, że młoda kobieta obecna na sali sądowej
jest jedną z bliźniaczek Greenleaf. Nie ma możliwości stwierdzenia, którą z nich, nawet
w przybliżeniu.

— Czy nie potrafiła sama określić własnej tożsamości? — spytała sędzia Compson.
— Nie, Wysoki Sądzie — odparł doktor Fallon. — Uraz po śmierci siostry był tak

wielki, że spowodował u pacjentki cofnięcie świadomości do wczesnego dzieciństwa, co
z kolei tłumaczyło niemożność mówienia i rozumienia języka angielskiego. Na wszelkie
pytania odpowiadała wyłącznie w kryptolalii.

background image

290

291

— Nie rozumiem — przerwała sędzia Compson.
— Termin ten oznacza dosłownie „tajny język”, Wysoki Sądzie — wyjaśnił doktor

Fallon. — W zasadzie każda para bliźniąt tworzy własny język, zanim zacznie używać
mowy swoich rodziców. W większości przypadków używanie tego prywatnego języka
wygasa przed ukończeniem przez bliźnięta trzech, najdalej czterech lat. Tymczasem sio-
stry Greenleaf nie straciły tej umiejętności. Były bardzo ze sobą zżyte, więc nic dziwne-
go, że bliźniaczka, która pozostała przy życiu, przeszła regres, który był ucieczką przed
traumą po śmierci siostry.

— Jak długo to trwało? — spytała sędzia Compson.
— Około pół roku. Któregoś ranka, bez wyraźnego powodu, zaczęła mówić po

angielsku. Niestety, pierwsze jej słowa to było pytanie, kim jest i gdzie się znajduje.
Najwidoczniej nie potrafiła zaakceptować tego, co się stało, więc ratowała się poprzez
wytarcie wszystkich wspomnień z poprzedniego życia.

— Amnezja? — upewniła się sędzia Compson.
— Jak najbardziej. Jej amnezja była ucieczką od rzeczywistości, a jednocześnie kom-

plikowała leczenie pacjentki, która niemal na pewno myślała w dwóch językach, z któ-
rych my rozumieliśmy tylko jeden. Jest absolutnie pewne, że mówiąc w prywatnym ję-
zyku, rozmawia ze swoją siostrą. We dwie miały swój osobny świat i do niego właśnie
uciekała pozostała przy życiu bliźniaczka.

— Przecież jej siostry już na tym świecie nie ma — sprzeciwiła się sędzia

Compson.

— Pani Greenleaf stanowczo ma odmienne zdanie w tej sprawie, Wysoki Sądzie.
Niewiele brakowało, a byłbym się udusił własnym oddechem. Przecież dok-

tor Fallon nie mógł wiedzieć, że w kościele widzieliśmy z księdzem obie dziewczyny.
Słyszeliśmy, jak Regina rozmawiała w języku bliźniaczek z udręczoną siostrą. A potem
objęła Renatę i złączyła się z nią w jedną osobę. I obie odeszły własną drogą, zostawia-
jąc za sobą nasz świat.

¬ ¬ ¬

Sędzia Compson zarządziła krótką przerwę, a kiedy wróciliśmy na salę, mecenas

Rankin zaczął w tym samym miejscu, w którym skończył.

— Doktorze Fallon, czy mamy rozumieć, że pani Greenleaf nie miała żadnych

wspomnień sprzed momentu, gdy odzyskała świadomość w pańskim sanatorium?

— Prawie żadnych — odparł Fallon. — Był jeden wyjątek. Nie rozpoznała własnych

rodziców, ale rozpoznała pana Marka Austina, przyjaciela rodziny Greenleafów. Pan
Austin był ważną postacią we wczesnym dzieciństwie bliźniaczek, ale nie potrafię defi-
nitywnie wyjaśnić, dlaczego pacjentka akurat jego zachowała w pamięci.

background image

290

291

— Jaka jest pańska aktualna diagnoza, doktorze? Psychoza paranoiczno-schizofre-

niczna? Maniakalno-depresyjna? — zapytał Rankin.

— Aktualnie skłaniam się ku stwierdzeniu fugi — odrzekł Fallon.
— Czy mógłby pan objaśnić ten termin?
— Fuga jest epizodem zmiany świadomości, w czasie którego pacjent zachowuje

się całkowicie odmiennie niż zwykle. Po ustaniu epizodu jest często ożywiony i jedno-
cześnie zmieszany. Nie odnotowałem takich zdarzeń w czasie pobytu pani Greenleaf
w sanatorium. Prawdopodobnie miały miejsce, ale były tak krótkie, że nie zdawałem
sobie sprawy z ich występowania. W aktualnym stanie pacjentki nie mogę zweryfiko-
wać swojej hipotezy, ale tak jak przypuszczałem przed recesją, jestem przekonany, że za-
stępczą osobowością mojej pacjentki jest jej bliźniacza siostra.

— Sprzeciw, Wysoki Sądzie — odezwał się Fielding. — To spekulacja.
— Oddalam — stwierdziła sędzia Compson. — Nie bierzemy udziału w procesie

karnym, więc możemy być bardziej elastyczni. Proszę kontynuować, doktorze.

— Tak, Wysoki Sądzie. Kiedy pani Greenleaf rozpoznała pana Austina, wracała do

zdrowia coraz szybciej, wobec czego zacząłem jej zezwalać na wizyty w domu rodzin-
nym. Późną wiosną 1997 roku poczyniła na tyle duże postępy, że zdecydowałem się
zmienić jej status na pacjenta dochodzącego. Wkrótce wyraziła chęć uczęszczania na
kursy organizowane przez University of Washington. — Poprawił się w krześle, zamy-
ślony utkwił wzrok w suficie. — Biorąc pod uwagę wszystko to, co się wydarzyło ostat-
nio, nie mogę być pewien, która z jej tożsamości podjęła decyzję w tamtym momen-
cie. Może była to Renata w swoim normalnym stanie, ale równie dobrze mogła to być
jej tożsamość związana ze stanem fugi. Jeżeli rzeczywiście do głosu doszła wtedy oso-
bowość Reginy, to przyznaję, całkowicie mnie wywiodła w pole. Sądziłem, że pobyt
u ciotki oraz uczęszczanie na wykłady przyśpieszy jej powrót do zdrowia. Tak się szczę-
śliwie złożyło, że pan Austin przeprowadził się na pobliską stancję, a jedną ze współlo-
katorek była pani Sylvia Cardinale, studentka ostatniego roku psychologii. Poznawszy
Renatę Greenleaf, postanowiła pisać na jej przykładzie pracę naukową.

Sędzia Compson spojrzała na zegarek.
— Czy możemy zrobić w tym miejscu przerwę? — zwróciła się do Rankina.

— Zbliża się pora lunchu.

— Właśnie miałem o to prosić, Wysoki Sądzie — powiedział obrońca.

— Podejmiemy przesłuchanie po przerwie.

— Jak pan sądzi, ile jeszcze potrwają zeznania doktora Fallona?
— Już niedługo, Wysoki Sądzie. Pan Fielding będzie miał świadka do dyspozycji

przez większą część popołudnia.

— Wobec tego sąd ogłasza przerwę do godziny trzynastej trzydzieści.

background image

292

Przekąsiliśmy coś w kafeterii. Trish zapewniła nas, że dziennikarzom nie wolno na-

gabywać ludzi w miejscu, gdzie się je, więc doczekaliśmy tam do końca przerwy. Był
z nami Les Greenleaf, ale jadł mało i mówił też niewiele.

— Trish, jak nam idzie twoim zdaniem? — zapytał Charlie z niezwykłą u niego po-

wagą.

— Nieźle — odparła z zapałem. — Pan Rankin zdołał przedstawić kilka drobia-

zgów, które byłyby nie do przyjęcia podczas procesu karnego. Sędzia Compson na wiele
mu pozwala.

— Innymi słowy: wygrywamy.
— Nie cieszmy się, dopóki nie usłyszymy pytań Fieldinga — ostudziła Charliego.
Sędzia Compson wznowiła przesłuchanie punktualnie o trzynastej trzydzieści,

a mecenas Rankin zaczął dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończył.

— Czy wiedział pan, panie doktorze, że pani Cardinale w celach naukowych nagry-

wała swoje rozmowy z panią Greenleaf?

— Wiedziałem. Renata także wiedziała, że jest nagrywana, nie miała nic przeciwko

temu.

— I przez cały ten czas na obszarze Seattle dochodziło do kolejnych morderstw?
— O ile dobrze wiem, tak. Pan Austin doszedł do pewnych wniosków, które uszły

naszej uwagi, podejrzewam, że będzie potrafił objaśnić to znacznie bardziej szczegó-
łowo niż ja.

— Gwoli podsumowania, pana zdaniem Renata Greenleaf znalazła się w nieodwra-

calnym stanie fugi.

— W zasadzie zawsze należy mieć nadzieję na wyzdrowienie pacjenta, ale biorąc

pod uwagę okoliczności, zaryzykowałbym stwierdzenie, że w tym wypadku szanse są
znikome.

— Wobec tego należałoby przyjąć, że jej alternatywna tożsamość, najprawdopodob-

niej siostra, symulowała wyzdrowienie w jednym konkretnym celu, a mianowicie po to,
żeby odnaleźć Waltera Fergussona i wywrzeć na nim zemstę.

— Wydaje się to bardzo prawdopodobne.
— A wcześniejsze zabójstwa były popełniane jedynie w celu nabrania wprawy?

— spytał Rankin.

— Nie posunąłbym się aż tak daleko. Raczej kusiła potencjalnych gwałcicieli w na-

dziei, że wcześniej czy później znajdzie tego właściwego. Alternatywna tożsamość funk-
cjonowała na bardzo prymitywnym poziomie, zwłaszcza na początku. Dopiero po kilku
zabójstwach uświadomiła sobie, że tablica rejestracyjna, którą Renata widziała podczas
morderstwa Reginy, miała decydujące znaczenie. W chwili gdy doszła do tego wnio-
sku, przypadkowe zabójstwa ustały, zaczęła szukać konkretnego człowieka, o którego
chodziło jej od września zeszłego roku. Następnie zemsta została dopełniona, więc pa-

background image

292

cjentka powróciła do czasów dzieciństwa, czyli do okresu sprzed tragicznej, przeraża-
jącej śmierci siostry. Nie mogę tego wszystkiego udowodnić, Renata jest jedyną na tym
świecie osobą, która rozumie język bliźniaczek, ale mimo to jestem niemal całkowicie
pewien, że widzi swoją siostrę, przebywa z nią razem. Nawet teraz, kiedy siedzi w tej
sali, rozmawia z Reginą o sprawach, których nikt spośród nas nie ma szans zrozumieć.

— Dziękuję panu, doktorze — rzekł Rankin cicho. Odwrócił się do sędzi Compson.

— Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie.

— Świadek należy do pana — zwróciła się sędzia Compson do Fieldinga.
Prokurator patrzył na Renatę z zafrasowanym wyrazem twarzy.
— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — powtórzył cicho.
— Doskonale — powiedziała sędzia. — Posiedzenie sądu zamknięte. Spotkamy się

jutro o dziesiątej. — I uderzyła młotkiem w podkładkę.

background image

294

295

Rozdział 27

We wtorkową noc nie spałem dobrze i przypuszczam, że nie byłem wyjątkiem po-

śród mieszkańców domu Erdlundów. Zeznanie doktora Fallona wyraźnie przykuło
uwagę sędzi Compson, ale czy wystarczy, by ją przekonać, że Renata nie powinna trafić
do stanowego psychiatryka, trudno było stwierdzić.

Poza tym pan Rankin oznajmił nam, że w środę będziemy kolejno wzywani na

świadków. Trema przed tym wystąpieniem też nie pomagała nam spać. Odnoszę wraże-
nie, że wszyscy z jednakową wdzięcznością powitaliśmy rankiem dobiegający z kuchni
zapach kawy Eriki.

— Mecenas Rankin prosił, żebyśmy dzisiaj przyszli wcześniej — powiedziała Trish

przy śniadaniu. — Wynajął dla nas jedną z sal konferencyjnych w budynku sądu. Nie
lubi żadnych niespodzianek, dlatego chciał uzgodnić z nami zeznania.

Po śniadaniu zerknęliśmy na kilka programów telewizyjnych. Wszyscy dziennika-

rze nadal byli mocno poirytowani z powodu blokady informacyjnej. Usłyszeliśmy jesz-
cze parę kazań na temat pierwszej poprawki oraz prawa obywateli do informacji. Nie
wiedzieć czemu, żaden z reporterów nie zająknął się słowem na temat prawa do pry-
watności. Dziwne, prawda?

Kwadrans po ósmej wyszliśmy z domu, a w budynku sądu Trish od razu zaprowa-

dziła nas do sali konferencyjnej. Była tam już Mary, ciągle jeszcze w mundurze, moim
zdaniem, zgodnie z sugestią Rankina. Przypuszczalnie był zdania, że nie zaszkodzi, jeśli
sędzia Compson zorientuje się, iż nie cała policja Seattle znajduje się po tej samej stro-
nie co Kataryna.

Był także Les Greenleaf, ale odniosłem wrażenie, że szef nadal niewiele widzi, słyszy

i rozumie. Najwyraźniej kiepsko dawał sobie radę z sytuacją.

— Skoro jesteśmy już wszyscy — odezwał się mecenas Rankin — powiem pań-

stwu, co się będzie dzisiaj działo. Jako pierwsza zeznaje pani Mary Greenleaf. Chcę
jak najszybciej przejść do opisania regularnie powracających kłopotów pani Renaty.
Sędzia Compson ma jeszcze świeżo w pamięci wczorajsze wyjaśnienia doktora Fallona.
Zeznanie pani Mary Greenleaf powinno przypomnieć większość faktów wyjawionych
przez doktora Fallona i doprowadzić do tego, że słowo „psychoza” będzie się samo

background image

294

295

pchało na usta. Potem będę wzywał państwa po kolei. Zaczniemy od pana Jamesa.
Wykorzystamy jego wspaniały głos. Poproszę, żeby pan ogólnie przedstawił sędzi
Compson siebie i współlokatorów. Chcę podkreślić fakt, że nie jesteście państwo zwy-
kłą grupą studentów, że nie połączyło was wszechpotężne zamiłowanie do rozrywki.

— Dam sobie radę — obiecał James grzmiącym głosem.
— Doskonale. Następnie Patricia ujawni swoje powiązania z naszą kancelarią.

Dalej pani Erika opowie o swoich studiach medycznych... już sam termin „studia me-
dyczne” każe ludziom wytężyć uwagę. W dalszej kolejności wezwę pana Charliego.
Wspomnimy krótko o spotkaniach z sierżantem Western. Stanowczo nie chcemy spra-
wić mu kłopotów, ale muszę pokazać powiązania między nim a mieszkańcami stan-
cji. Dysponowaliście państwo pewnymi informacjami, które nie były ogólnie dostępne,
i muszę wskazać sędzi Compson, jak do nich doszliście. Zgadzamy się?

— Byle tylko nie kazał pan wyprowadzać mojego brata z równowagi — zgodził się

Charlie — bo wtedy ja mogę mieć kłopoty.

— Będę ostrożny — obiecał Rankin. — Po panu Charliem przyjdzie czas na panią

Sylvię i kwestię jej pracy naukowej. — Spojrzał na Sylvię. — Przyniosła pani taśmy,
o które prosiłem?

Sylvia poklepała wypchaną torebkę.
— Mam je ze sobą — odpowiedziała.
— Doskonale. Nie wiem, czy będą nam potrzebne dzisiaj, ale lepiej mieć je pod ręką

na wszelki wypadek. Przypuszczam, że będę pani zadawał pytania bardziej szczegółowe
niż pozostałym, ponieważ pani praca odgrywa w sprawie istotną rolę.

Sylvia uśmiechnęła się blado.
— Doceniam to wyróżnienie.
Mecenas pochylił głowę w dwornym ukłonie. Ten facet miał klasę, co fakt, to fakt.
— Muszę przyznać — podjął — że nie wiem, jak daleko posunie się z pytaniami

pan Fielding ani ile czasu będzie potrzebował, ale mam nadzieję, że przed przerwą zdą-
żymy zakończyć przesłuchanie pani Cardinale. Dzięki temu całe popołudnie zostanie
nam na zeznania pana Marka Austina. Chciałbym, żeby sędzia Compson zyskała kla-
rowny obraz sprawy, zanim odroczy posiedzenie do jutra. Chciałbym też zakończyć
przesłuchanie pana Austina dzisiaj, żeby nie rozpraszać sędzi i pozwolić na jasną ocenę
sytuacji. — Spojrzał na zegarek. — Czas iść na górę — stwierdził. — Sędzia Compson
jest punktualna i tego samego wymaga od innych.

¬ ¬ ¬

Kiedy wkroczyliśmy do sali sądowej, oskarżyciel był już na miejscu. Brakowało

Boba Westa, natomiast Kataryna tkwił tuż za plecami Fieldinga, wyraźnie unieszczę-
śliwiony samym zaistnieniem przesłuchania w sprawie stwierdzenia niepoczytalności
oraz zakazem rozpowszechniania informacji.

background image

296

297

Przeszliśmy przez ceremoniał wstawania i siadania, sędzia zajęła swoje miejsce za

stołem. Wyglądała na zmęczoną. Mogłem się opierać tylko na domysłach, ale zaryzyko-
wałbym opinię, że zeznanie doktora Fallona wywarło na niej wielkie wrażenie.

— Obrona może wezwać następnego świadka — zezwoliła sędzia Compson.
— Obrona wzywa policjantkę Mary Greenleaf — powiedział Rankin.
Sędzia Compson gwałtownym ruchem uniosła głowę. Mary złożyła przysięgę

i usiadła na miejscu dla świadków.

— Pracuje pani w policji Seattle?
— Tak jest — odpowiedziała Mary.
— I jest pani spokrewniona z Renatą Greenleaf.
— Tak. To moja bratanica.
— Po zwolnieniu z sanatorium doktora Fallona zamieszkała z panią.
— Chciała chodzić na wykłady, na uniwersytet, a ja mieszkam w Wallingford.
— Poprzedni świadek zeznał, że pani Greenleaf miewała regularne nawroty dziw-

nego zachowania, czy to się zgadza?

— Tak. Ja nazwałam te incydenty złymi dniami, ale w rzeczywistości były dużo gor-

sze niż złe. Nie chciałam używać brutalnych terminów, takich jak wariactwo, obłęd, od-
jazd czy świrowanie, stąd wzięło się określenie „złe dni”.

— Czy może pani opisać sądowi takie zdarzenie?
— Najpierw Ren krzyczała, jęczała i bredziła coś bez sensu o wilczym skowycie,

krwi i zimnej wodzie, a potem przechodziła na język bliźniaczek, którego nikt poza
nimi nigdy nie rozumiał.

— Jak pani na to reagowała?
— Podawałam jej środek nasenny — odparła Mary szczerze. — Jestem w policji już

od paru lat i mam duże doświadczenie w radzeniu sobie z rozhisteryzowanymi ludź-
mi. Nie wolno takiego człowieka pozostawić samego. Nie wolno dopuścić, żeby zrobił
krzywdę sobie ani nikomu innemu. W takich wypadkach podajemy środek nasenny.

— Chwileczkę — przerwała sędzia Compson — czy to zgodne z prawem?
— Przypuszczam, że nie do końca, Wysoki Sądzie — przyznała Mary — ale jeśli

taki człowiek, na przykład aresztowany, wpada w histerię, musimy natychmiast podjąć
odpowiednie kroki. Nie mamy czasu prosić o zgodę sądu ani na żadne inne posunięcia
przewidziane prawem. Alternatywą jest pałka, a to jednak ekstremalne wyjście.

— Faktycznie — zgodziła się sędzia Compson.
— Zyskujemy w ten sposób na czasie, Wysoki Sądzie, a w takich sytuacjach zwy-

kle nie mamy go w nadmiarze. Pigułka działa znacznie łagodniej niż uderzenie pałką
w głowę.

— To prawda — przyznała sędzia. — Jak długo pani bratanica zwykle spała po za-

życiu środka nasennego?

background image

296

297

— Do następnego dnia rano — odpowiedziała Mary. — Wstawała zupełnie nor-

malna. Jestem w zasadzie pewna, że przesypiała całą dobę, ale przysiąc bym nie mogła,
bo pracuję na nocną zmianę, więc nie mogłam Renaty mieć cały czas na oku.

— Proszę obronę o zadawanie dalszych pytań.
— Dalsze pytania nie będą konieczne. Wysoki Sąd biegle przepytał świadka.
— Może jednak coś pan uzupełni? — spytała sędzia Compson głosem przepełnio-

nym słodyczą.

— Nie mam więcej pytań.
— Doskonale. Świadek do pańskiej dyspozycji, panie Fielding.
— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — rzekł Fielding. Może i był żółtodziobem, ale

jeśli nawet, to wiedział, kiedy trzymać dziób na kłódkę.

¬ ¬ ¬

— Obrona wzywa pana Jamesa Forestera — oznajmił mecenas Rankin.
James został zaprzysiężony i usiadł na miejscu dla świadków.
— Czy pan zna panią Greenleaf? — zapytał Rankin.
— Tak, poznaliśmy się. Jednym z lokatorów stancji, gdzie i ja mieszkam, jest pan

Mark Austin. Chyba nikt w całym Seattle nie zna Renaty lepiej niż on. Może z wyjąt-
kiem pani Mary Greenleaf. Jesienią Renata uczęszczała jako wolny słuchacz na kurs
pierwszego roku anglistyki prowadzony przez pana Austina. Napisała pracę zatytuło-
waną „Jak spędziłam wakacje”. Opisała w niej między innymi życie pacjenta w zakła-
dzie dla osób psychicznie chorych. Była to praca wyjątkowo oryginalna i skłaniająca
do przemyśleń. Pozwoliła nam zyskać całkowicie nowe spojrzenie na świat ludzi umy-
słowo chorych.

Wszyscy mieszkający teraz w domu sióstr Erdlund są studentami ostatniego roku,

ale każde z nas wybrało inną dyscyplinę: prawo, psychologię, inżynierię lotniczą, pan
Austin studiuje anglistykę, a ja filozofię. Wyrośliśmy już ze studenckich szaleństw i na-
szym głównym celem nie jest pęd od jednej imprezy do drugiej. Wypracowanie Renaty
Greenleaf dało nam do myślenia, wspólnie doszliśmy do wniosku, że chcielibyśmy po-
znać tę nietuzinkową i utalentowaną osobę. Postanowiliśmy zaprosić ją na kolację.
Renata Greenleaf przyjęła zaproszenie. Okazała się dziewczyną wyjątkowo intrygują-
cą. Po tym pierwszym spotkaniu wszyscy interesowaliśmy się jej postępami w powro-
cie do zdrowia, zwłaszcza od momentu, kiedy Sylvia Cardinale, która specjalizuje się
w psychologii klinicznej, zaczęła pisać pracę naukową na podstawie przypadku Renaty
Greenleaf. Wszyscy byliśmy świadkami wzlotów i upadków tej nieszczęsnej młodej ko-
biety, a jej ostatnie załamanie uderzyło w nas jak śmierć członka rodziny. — James za-
milkł na chwilę. — Ten proces, wydarzenia, które do niego doprowadziły, jeszcze po-

background image

298

299

głębiły nasze poczucie straty — dodał. — Renata, którą znaliśmy, nie byłaby zdolna do
zamordowania człowieka. Wyraźnie jednak istnieje inna Renata, kierująca się nieprze-
partym pragnieniem zemsty. — Skrzywił się lekko. — Pompatycznie to zabrzmiało, ale
taka jest prawda.

— Nic nie szkodzi, że pompatycznie — uspokoił go Rankin. — Nie mam więcej

pytań, Wysoki Sądzie.

— Świadek do pańskiej dyspozycji — zwróciła się sędzia Compson do Fieldinga.
— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — odparł prokurator.
Kataryna spojrzał na niego takim wzrokiem, że gdyby spojrzeniem można było

zabić, Fielding ległby jak rażony gromem.

¬ ¬ ¬

— Proszę wezwać następnego świadka — poleciła sędzia Compson, kiedy James

wrócił na swoje miejsce.

— Obrona wzywa panią Patricię Erdlund — powiedział Rankin.
Trish usiadła na miejscu dla świadków. Rankin krótko opowiedział o jej powiąza-

niach z jego kancelarią adwokacką.

— Muszę przyznać, że właśnie za namową pani Erdlund zgodziłem się przyjąć tę

sprawę. Jak nam już pięknie wyjaśnił pan Forester, studenci mieszkający w domu sióstr
Erdlund tworzą zżytą grupę i są żywo zainteresowani losami pani Renaty Greenleaf.

— Sąd pamięta o tym, proszę przystąpić do przesłuchania.
Trish potwierdziła, w jaki sposób Renata trafiła do naszej studenckiej rodziny, a po-

tem zaczęła cytować precedensy. Zauważyłem, że sędzia Compson robiła sporo nota-
tek.

Fielding miał do Trish kilka pytań, głównie dotyczących cytowanych przez nią pre-

cedensów. Trish odpowiadała mu płynnie w języku prawniczym, zadziwiając oboje
— i oskarżyciela, i sędzię. Zdobyła dla nas mnóstwo punktów.

¬ ¬ ¬

Po przesłuchaniu Trish sędzia Compson zarządziła krótką przerwę, a kiedy prze-

słuchanie zostało wznowione, Rankin wezwał na świadka Erikę. Zaczął od nieoczeki-
wanego pytania.

— Czy może nam pani powiedzieć, jak długo uczęszczała pani na kursy doktora

Yamady?

— O-o... — wyrwało się Erice.
— Czy zechciałaby pani wyjaśnić tę odpowiedź? — poprosił z lekkim uśmiechem.

background image

298

299

— Zaskoczył mnie pan — przyznała Erika. — Rzeczywiście, znam doktora Yamadę

dość dobrze. To ja mu podsunęłam myśl skontaktowania się z Biurem Koronera w Sno-
homish i pobrania od nich DNA próbki uzyskanej z ciała siostry Renaty. Ale to była
tylko sugestia. Nie planowałam fałszywych zeznań ani nic podobnego.

— Nie oskarżam pani. Po prostu uznałem, że ten wątek powinniśmy poruszyć. Co

panią skłoniło do podsuwania myśli doktorowi Yamadzie?

— Wydawało mi się, że logicznie kojarzę fakty. Cała ta sprawa z tablicą rejestra-

cyjną sugerowała, że warto szukać dowodu, który mógł świadczyć, iż Reginę Greenleaf
zamordował Fergusson. Ją i wiele innych dziewcząt. Jest coś perwersyjnego w skojarze-
niu, że jeden seryjny morderca wykańcza drugiego, prawda?

— Pozostawię to bez komentarza — odparł Rankin uprzejmie. — Nie mam więcej

pytań.

— Świadek do dyspozycji oskarżenia — oznajmiła sędzia Compson.
— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — stwierdził Fielding.

¬ ¬ ¬

— Obrona wzywa na świadka pana Charlesa Westa — oznajmił mecenas Rankin,

gdy Erika wróciła na swoje miejsce.

Charlie został zaprzysiężony i usiadł.
— Czy zechce pan opowiedzieć sądowi o swoich związkach ze świadkiem oskarże-

nia, Bobem Western?

Charlie wzruszył ramionami.
— To mój starszy brat.
— Czy określiłby pan łączące was więzi jako bardzo ścisłe?
— Jesteśmy w kontakcie — odpowiedział Charlie. — Wrzeszczy na mnie, jak za

długo nie dzwonię do mamy. Teraz widujemy się częściej niż jeszcze niedawno, kiedy
mieszkałem w Enumclaw.

— A dlaczego przeprowadził się pan do Seattle?
— Pracuję dla Boeinga, a tam ktoś doszedł do wniosku, że powinienem postudio-

wać.

— W czym się pan specjalizuje?
— Nie wolno mi o tym mówić. Ściśle tajne.
— Gdzie zwykle spotyka się pan z bratem?
— Pod Zieloną Latarnią w Wallingford. Bob wpada tam po pracy na piwo. Jak za-

częły się morderstwa popełniane przez Rzeźnika z Seattle, zaglądaliśmy tam z Jamesem
i Markiem, żeby się dowiedzieć z pierwszej ręki, co słychać w tych sprawach. Nie by-
liśmy specjalnie żądni sensacji, ale mieszkamy z dziewczynami, więc chcieliśmy wie-

background image

300

301

dzieć, czy coś im grozi. Seryjni mordercy zwykle zabijają kobiety, nie facetów, więc bali-
śmy się o nasze miłe panie. Bob doradził nam środki bezpieczeństwa. Mieliśmy nie wy-
chodzić samotnie po zmroku, a potem jeszcze kupiliśmy dziewczynom pojemniki z ga-
zem pieprzowym... tak na wszelki wypadek. W końcu wszyscy zaczęliśmy nosić te ae-
rozole przy kluczach.

— Czy przekazywał wam jakieś informacje na temat zabójstw? Jakieś wiadomości,

które nie były dostępne w gazetach czy telewizji?

— Nie będę sypał własnego brata. Powiedzmy, że nas ostrzegł, i dajmy już temu

spokój. — Charlie mówił niemal wojowniczym tonem.

— Wycofuję pytanie — westchnął Rankin.
Kataryna złapał prokuratora za ramię i przez chwilę chyba się o coś sprzecza-

li. Porucznik Belcher wydawał się podekscytowany, Fielding uspokajał go z trudem.
Najwyraźniej Kataryna chciał drążyć jakiś temat i oskarżyciel powtarzający „nie mam
pytań, Wysoki Sądzie” doprowadzał go do szału.

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o jedenastej trzydzieści Charlie opuścił miejsce dla świadków.

Wówczas sędzia Compson, Rankin i Fielding odbyli krótką naradę przy stole sędziow-
skim, dotyczącą najprawdopodobniej odpowiedniego momentu na przerwę na lunch.
Rankinowi zależało, żeby przesłuchać Sylvię jeszcze przed południem, i najwyraźniej
przekonał sędzię Compson do tej koncepcji. Obawiałem się niepotrzebnego pośpiechu,
ale z drugiej strony wyglądało na to, że adwokat wie, co robi, więc się nie odzywałem.

Rankin wrócił do stołu obrońcy.
— Obrona wzywa na świadka panią Sylvię Cardinale — powiedział.
Sylvia została zaprzysiężona, usiadła, a wtedy Rankin ustalił jej tożsamość i miejsce

zamieszkania.

— Jest pani studentką ostatniego roku psychologii na University of Washington.
— Tak.
— Tematem pani zainteresowań jest psychologia kliniczna.
— Zgadza się.
— Czy poznała pani panią Renatę Greenleaf i postanowiła pisać na temat jej pro-

blemów pracę naukową?

— Tak.
— Czy zechciałaby pani powiedzieć sądowi, co panią skłoniło do takiego pro-

jektu?

— Decydującym bodźcem była praca, którą Renata Greenleaf napisała w cza-

sie, gdy uczęszczała na wykłady Marka Austina — odpowiedziała Sylvia. — Mówił już

background image

300

301

o tej pracy pan Forester. Ja byłam nią szczególnie zainteresowana, ponieważ dawała mi
możliwość spojrzenia na świat z punktu widzenia pacjenta zakładu psychiatryczne-
go. Renata Greenleaf robiła wrażenie osoby bardzo inteligentnej i kontaktowej, mogą-
cej być źródłem informacji wyjątkowo dla mnie użytecznych. Wielu pacjentów ma po-
ważnie ograniczoną możliwość kontaktowania się z terapeutą, co w znacznym stopniu
utrudnia niesienie im pomocy. Doszłam do wniosku, że Renata Greenleaf zdoła pomóc
mi na wiele sposobów, o których przy innym pacjencie nie mogłabym nawet marzyć.
Ponadto jej choroba miała korzenie w traumie, a nie we wrodzonych predyspozycjach.
Doszłam do wniosku, że praca naukowa oparta na podstawie jak najściślejszych kon-
taktów osobowych mogłaby lec u podstaw zupełnie nowych metod terapii. — Sylvia
rzuciła szybkie spojrzenie w moją stronę. — Miałam trochę kłopotu z przekonaniem
do swojego pomysłu pana Austina, ponieważ jest wyjątkowo opiekuńczy w stosunku
do Renaty Greenleaf. Nasze rozmowy na ten temat przebiegały burzliwie, jeśli można to
tak ująć. W końcu uświadomił sobie, że moja praca nie będzie w niczym przypominała
laboratoryjnych eksperymentów przeprowadzanych na zwierzętach. Wówczas zapoznał
mnie z doktorem Fallonem, który także miał pewne obiekcje, dopóki nie uzgodniliśmy,
że materiałem do mojej pracy naukowej będą rozmowy nagrane na taśmie.

— Nagrywała pani wszystkie rozmowy z panią Greenleaf? — zapytał Rankin.
— Brakuje kilku najwcześniejszych — przyznała Sylvia. — Z początku robiłam no-

tatki, ale Renata, widząc kartki w moich rękach, zaczynała opowiadać niestworzone hi-
storie, które nie miały nic wspólnego z prawdą. W momencie gdy przeszłam na nagry-
wanie, przestała się denerwować i zachowywała się swobodnie.

— Udało się pani nagrać jej wypowiedzi podczas okresowego załamania, kiedy do-

chodziła do głosu psychoza? — spytał Rankin.

— Tak, mam to na taśmie — odpowiedziała Sylvia. — Te nagrania mogą przypra-

wić człowieka o koszmary. Doktor Fallon wyjaśnił już stan fugi, ale zrobił to w termi-
nach medycznych, natomiast nagrania są... przerażające. Z początku nie mieliśmy po-
jęcia, co je powoduje, teraz już wiemy. Mark najlepiej wyjaśni, co się stało, bo to on od-
krył prawdę.

— Czy ma pani ze sobą te taśmy?
— Tak, mam.
— Czy zamierza pan teraz proponować odtwarzanie tych taśm, panie mecenasie?

— spytała sędzia Compson.

— Wysoki Sądzie, jest ich ponad dwadzieścia, to prawie sześćdziesiąt godzin słucha-

nia. Możemy je oczywiście odtworzyć, jeśli sąd sobie życzy... — Rankin zawiesił głos.

— Zgadzam się z panem. Proszę o kopie tych taśm, ale odtwarzanie ich na sali są-

dowej mijałoby się z celem. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania do pani Cardinale?

Rankin zerknął w dokumenty.

background image

302

303

— Nie, Wysoki Sądzie — odparł. — To już wszystko.
— Świetnie. Sąd ogłasza przerwę do trzynastej trzydzieści.

¬ ¬ ¬

Poszliśmy na lunch do tej samej kafeterii. Byłem mocno podenerwowany, bo nie

miałem wątpliwości, że Rankin planował oprzeć się głównie na moim zeznaniu. Charlie,
miłośnik sportu, ujął to po swojemu.

— Mark, teraz ty jesteś pałkarzem. Będziesz najlepszy.
— Nie wystarczy, jeśli będę dobry?
— Nic z tego, stary. Potrzebny nam dobry sprint prosto do mety domowej.
— Charlie, daj mu spokój — wtrąciła się Trish. — Mark, spokojnie. Wystarczy, że

będziesz odpowiadał na pytania mecenasa Rankina. On wie, co robi, daj mu się popro-
wadzić. W końcu bierze za to pieniądze.

Licho wie dlaczego, ale niespecjalnie mnie to pocieszyło.

¬ ¬ ¬

Wróciliśmy do sali sądowej mniej więcej o pierwszej piętnaście, natomiast sędzia

Compson znalazła się na swoim miejscu równiutko wpół do drugiej. Sylvia usiadła jesz-
cze na miejscu dla świadków, ale Fielding nie miał do niej pytań. Jego ciągłe „nie mam
pytań, Wysoki Sądzie” zaczynało we mnie budzić obawy, że oskarżyciel, który w ten spo-
sób oddaje sprawę, nie utrzyma się długo w prokuraturze. Innymi słowy, musiał mieć
jakiegoś asa w rękawie.

— Proszę wezwać następnego świadka obrony — poleciła sędzia Compson.
— Obrona wzywa na świadka pana Marka Austina — obwieścił Rankin.
— No to zaczęło się — mruknąłem pod nosem. Podszedłem do miejsca dla świad-

ków. Złożyłem przysięgę. Usiadłem.

— Nazywa się pan Mark Austin.
— Tak.
— Jak długo zna pan Renatę Greenleaf?
— Od jej urodzenia. Nasi rodzice się przyjaźnili.
— Ile miał pan lat, kiedy przyszły na świat bliźniaczki Greenleaf?
— Siedem. Moi rodzice spędzali sporo czasu z rodziną Greenleafów, więc zostałem

dla bliźniaczek kimś w rodzaju zastępczego starszego brata. Pamiętam, że najlepszą ich
zabawą była gra w zgadywanie bliźniaczek.

— Co to była za gra?
— Muszę najpierw coś wyjaśnić. Kto słyszy o bliźniętach, myśli o istotach bar-

dzo podobnych jedna do drugiej. Ale najczęściej któraś jest centymetr wyższa albo ma

background image

302

303

odrobinę większe uszy. Istnieją jakieś drobne szczegóły, które pozwalają te osoby od-
różnić. Natomiast Regina i Renata były tak identyczne, że nawet ich matka nie potrafiła
stwierdzić, która jest która. Próbowała ułatwić sobie zadanie, zawiązując dziewczynkom
wstążki o różnych kolorach, ale bliźniaczki często zamieniały się kokardami. Państwo
Greenleaf i moi rodzice uważali ten zwyczaj za zabawny, mnie wydawał się niemądry.
Tyle że bliźniaczki nigdy się nie przejmowały moim osądem. Dla nich byłem po prostu
złotą rączką. Cokolwiek się zepsuło, miałem naprawić.

— Czy czuł się pan tym urażony?
— Nie, wcale. Były dla mnie jak młodsze siostrzyczki. Naprawianie wszystkiego, co

przestało działać, należy do normalnych obowiązków starszego brata.

— Co się wydarzyło wiosną 1995 roku?
— Wtedy bliźniaczki wyrosły już na piękne dziewczyny, więc szkolni koledzy kręcili

się koło nich jak pszczoły przy miodzie. Wszystko jedno, i tak nikomu nie udało się ich
rozdzielić, więc uniknęły zwykłych w tym wieku pierwszych doświadczeń. Wiosną dzie-
więćdziesiątego piątego brały udział w pikniku piwnym na plaży niedaleko Mukilteo.
Po północy atmosfera zgęstniała, więc dziewczyny wsiadły do samochodu i ruszyły
z powrotem do Everett. Pojechały jak zwykle skrótem przez Forest Park, niestety w po-
bliżu zoo złapały gumę. W każdym razie tam później znaleziono samochód. Rano pra-
cownicy parku natknęli się na obie dziewczyny. Jedna była zgwałcona i zamordowana,
druga bredziła coś niezrozumiale. Nikt nigdy nie zdołał udowodnić, która z nich stra-
ciła życie, a która ocalała. Nadał nie mamy żadnej pewności.

— Co się stało z tą, która przeżyła? — naciskał Rankin.
— Oszalała, więc rodzice umieścili ją w prywatnym sanatorium doktora Fallona,

w Lake Stevens.

— Cofnijmy się nieco w czasie — zaproponował Rankin. — Gdzie pan mieszkał

i czym się zajmował, zanim pani Greenleaf znalazła się w sanatorium?

— Studiowałem w University of Washington, ale mieszkałem z rodzicami, dojeż-

dżałem na uczelnię. W sierpniu dziewięćdziesiątego piątego moi rodzice zginęli w wy-
padku samochodowym, więc w semestrze jesiennym zrezygnowałem ze studiów.

— Wobec tego w czasie, gdy pani Greenleaf odzyskała świadomość, pan mieszkał

w Everett?

— Mieszkałem tam, kiedy zaczęła znowu mówić w zrozumiałym języku, jeśli to

ma pan na myśli. — Spojrzałem na Renatę, która przez cały czas coś do siebie szeptała.
— W listopadzie dziewięćdziesiątego piątego roku. Do tamtej chwili mówiła wyłącznie
w bliźniaczym, tak jak teraz. Kiedy wreszcie przeszła na angielski, nie miała nawet po-
jęcia, kim jest. Doktor Fallon mówił o tym wczoraj.

— A jednak pana sobie przypomniała, prawda?
— Rzeczywiście. Nikt nie wie dlaczego. Mam podejrzenie, że rozpoznała mnie, po-

nieważ nadal widziała we mnie złotą rączkę. Zdawała sobie sprawę, że potrzebuje po-

background image

304

305

mocy, więc jak zwykle zwróciła się do mnie. Ale to tylko domysły. Tak czy inaczej
doktor Fallon uznał to za punkt zaczepienia, więc spędzałem z Renatą dużo czasu.
Przyjeżdżałem po wyjściu z pracy, a potem po zajęciach na uczelni. Tak było przez cały
dziewięćdziesiąty szósty. Późną wiosną dziewięćdziesiątego siódmego została zwol-
niona z sanatorium. Wtedy pojawił się pomysł, żeby zaczęła uczęszczać na wykłady.
Doktor Fallon nie był pewien, czy jest już gotowa na taki stres, ale Renata bardzo się do
tego pomysłu zapaliła. Oczywiście nikt nie zdawał sobie sprawy, że zapamiętała numer
rejestracyjny samochodu Fergussona. Łatwo się było zorientować, że to wóz z powiatu
King, czyli prawie na pewno z Seattle. Nie mam oczywiście żadnych dowodów, ale do-
myślam się, że Renata wpadła na pomysł przeprowadzenia się do ciotki, żeby być bliżej
mordercy Reginy. Fergusson od samego początku stanowił jej główny cel.

— Sprzeciw, Wysoki Sądzie — zaprotestował Fielding. — To czysta spekulacja.
— Oddalony — odparła sędzia Compson. — Mamy tu do czynienia z przesłucha-

niem w sprawie ustalenia poczytalności, a nie z sądowym procesem karnym. Nie mu-
simy się sztywno trzymać reguł, jeśli dzięki temu lepiej poznamy prawdę. Panie Austin,
proszę kontynuować.

— W zeszłym roku jesienią wprowadziłem się na stancję w Seattle, więc byłem bli-

sko Renaty. Chcieliśmy, żeby wróciła do świata normalnych ludzi, a skoro tak się zło-
żyło, że akurat prowadziłem kurs dla studentów pierwszego roku anglistyki, zapropo-
nowałem, by uczęszczała na moje wykłady. Ponieważ dobrze mnie znała, minimalizo-
waliśmy stres, a jednocześnie mogłem obserwować, czy Renata nie zachowuje się dzi-
wacznie. Brała udział w kursie jako wolny słuchacz, mogła po prostu siedzieć i słu-
chać, lecz postanowiła napisać pracę, którą zadałem studentom. A pisała rewelacyjnie.
Gdybym się wtedy chwilę zastanowił, domyśliłbym się, że coś z nią jest nie w porząd-
ku. Moi współlokatorzy, przeczytawszy to wypracowanie, zapragnęli poznać jego autor-
kę. Wobec czego zaprosiliśmy Renatę na kolację. Rzuciła nas na kolana. Stąd się wzięła
praca naukowa Sylvii i nagrywanie rozmów.

— Kiedy w przybliżeniu przedstawił pan panią Greenleaf swoim przyjaciołom?
Zerknąłem na Trish.
— Pod koniec września? — spytałem.
Pokiwała głową.
— Proszę tego nie robić — upomniała mnie sędzia Compson.
— Przepraszam, Wysoki Sądzie. Chciałem się tylko upewnić, czy dobrze pamię-

tam. Tak czy inaczej było to po drugim zabójstwie dokonanym przez Rzeźnika z Seat-
tle. Morderstwa następowały mniej więcej co dwa tygodnie i za każdym razem, kiedy
kolejny facet był cięty na kawałki, Renata przechodziła „zły dzień”, o którym dzisiaj
rano wspominała Mary. Żadne z nas, mieszkających na stancji, niczego nie skojarzyło,
zresztą jak wszyscy byliśmy przekonani, że Rzeźnik jest mężczyzną. Dopiero po Bożym

background image

304

305

Narodzeniu policja odkryła, że to kobieta. Wtedy zacząłem sobie kojarzyć to i owo.
Postanowiłem obserwować dom Mary po jej wyjściu do pracy, no i się doczekałem, bo
Renata dosyć często urządzała sobie wycieczki. W końcu zapytała Mary o numer reje-
stracyjny, który miała wyryty w pamięci od tej strasznej nocy, kiedy została zamordo-
wana Regina. — Zamilkłem niezdecydowany. — To wyłącznie domysły — stwierdzi-
łem, patrząc na sędzię Compson. — Niczego nie mogę udowodnić.

— Zdaję sobie z tego sprawę — przytaknęła. — Proszę kontynuować.
— Domyślam się, że Renata w końcu postanowiła dopaść Fergussona. W każdym

razie tak zdecydowała jej druga osobowość. Jeśli dobrze rozumiem, co oznacza stan
fugi, to pewnie za dnia Renata nie miała pojęcia, co robi nocą. Śledziłem ją kilka razy,
niestety, ciągle ją gubiłem. I dopiero tej nocy, kiedy zabiła Fergussona, zorientowałem
się, że miała samochód. Kupiła go mniej więcej w połowie października, jako Regina
Greenleaf. Stał zaparkowany w bocznej uliczce, kilka przecznic od domu Mary. Renata
podjeżdżała tam rowerem, który ukrywała w alejce. W noc morderstwa do mieszkania
Fergussona przy Green Lake Way ruszyła samochodem. Miała na sobie czarny płaszcz
przeciwdeszczowy, a pod spodem niewiele. Zrobiła z siebie przynętę. No i akurat tej
nocy, z dziewiątego na dziesiątego lutego, Fergusson połknął haczyk. Widziałem na wła-
sne oczy, jak poszedł za nią do parku nad brzegiem jeziora Green Lake. Miałem nadzie-
ję, że powstrzymam Renatę, zanim go zacznie ćwiartować, ale zgubiłem ich we mgle.
— Przerwałem, bo musiałem odetchnąć głębiej i zebrać myśli. — Nie zdążyłem. Zabiła
Fergussona i weszła do jeziora, by zmyć z siebie krew. Wtedy byłem już niedaleko, za-
trzymałem się tylko na chwilę, żeby spojrzeć na Fergussona. Był martwy, bez dwóch
zdań, a twarz zastygła mu w wyrazie krańcowego przerażenia. Niczego nie mogę udo-
wodnić, ale mam nieodparte wrażenie, że widząc Renatę, zobaczył dziewczynę, którą
zgwałcił i zamordował wiosną dziewięćdziesiątego piątego. To przerażenie było dopeł-
nieniem zemsty bliźniaczek. Fergusson doskonale wiedział, dlaczego umiera, za co po-
nosi karę. — Przed oczami znów miałem jego twarz. — Mniej więcej wtedy zjawili się
policjanci, we mgle błyskały światła latarek. Renata też je zauważyła, więc popłynęła
w kierunku Woodland Park. Był przymrozek, toteż po wyjściu z wody zostawiła ślady
na oszronionej trawie. Dzięki temu mogłem ją gonić. Po wyjściu z parku skierowała się
prosto do kościoła Świętego Benedykta. Może kołatało jej się w głowie, że kościół jest
schronieniem, azylem... Schowała się przy jednym z bocznych ołtarzy. — Uświadomiłem
sobie, że właśnie wszedłem na grząski grunt i muszę być wyjątkowo ostrożny. Zrobiłem
dłuższą przerwę, odetchnąłem głęboko. — Ksiądz i ja słyszeliśmy jej szept — podjąłem.
— Myślę, że rozmawiała z Reginą i sama odgrywała obie role. Jestem pewien, że druga
osobowość Renaty, o której mówił doktor Fallon, to Regina. Wiem, że także teraz jest
z Renatą, tyle że Renata jako jedyna widzi ją i słyszy. Fuga się skończyła, bo Regina wy-
tropiła mordercę i wywarła na nim zemstę. Skoro zbrodniarz został ukarany, bliźniaczki

background image

307

są znowu razem, bliższe sobie niż kiedykolwiek dotąd, bo obie w jednym ciele. Nie liczy
się dla nich nikt inny, nie istnieje otaczający je świat. Przypuszczam, że będą tak do sie-
bie szeptały do końca życia. To chyba wszystko, Wysoki Sądzie. Chciałbym jeszcze tylko
dodać, że gdyby Regina nie dopadła Fergussona, pewnie sam wziąłbym go na cel.

— Umówmy się, że tego nie słyszałam — oznajmiła z naganą sędzia Compson.

— Panie mecenasie, czy obrona chce przedstawić jeszcze jakichś świadków?

— Nie, Wysoki Sądzie. To już wszyscy. Pan Austin wyjaśnił sprawę.
— Świadek jest do dyspozycji oskarżenia — oznajmiła sędzia Compson.
Fielding patrzył na Renatę. Wyglądał, jakby się miał rozpłakać. Trudno powiedzieć,

czy ze współczucia, czy z żalu, że przegra sprawę.

— Nie mam pytań, Wysoki Sądzie — powiedział ledwo dosłyszalnie.
— Poproszę o kopie wypracowań napisanych przez panią Greenleaf oraz pracy na-

ukowej pani Cardinale. Taśmy także, przede wszystkim.

— Dostarczę wszystko do godziny siedemnastej, Wysoki Sądzie — obiecał Rankin.
— Jeszcze jedną taśmę Wysoki Sąd powinien otrzymać — odezwałem się. — Renata

słuchała jej godzinami. A ten lament, który policjanci słyszeli w noc śmierci Fergussona,
bardzo przypominał nagranie z tej taśmy. To kobiecy głos śpiewający z wilkami.

— Tak, tę kasetę także proszę mi dostarczyć. Dziękuję, że pan o niej wspomniał.

Niechże pan już zejdzie z miejsca dla świadków.

Wróciłem między przyjaciół.
Sędzia Compson wyglądała na wzburzoną.
— Chciałabym przypomnieć wszystkim obecnym, że zdarzenia mające miejsce

w tej sali są ściśle poufne. Jeśli ktoś zacznie udzielać na ten temat jakichkolwiek infor-
macji, zostanie ukarany za obrazę sądu. Kiedy podejmę decyzję w sprawie, dam znać
prokuratorowi i obrońcy. Zamykam posiedzenie sądu.

background image

307

Rozdział 28

Wychodziłem z sali sądowej tuż za mecenasem Rankinem. Byłem wyczerpany.

Starałem się nie wracać myślami do swojego zeznania. Wiedziałem, że prowadziłoby
to tylko do niekończących się gdybań, które w efekcie nie dałyby nic, tylko czułbym się
jeszcze gorzej.

— Doskonała robota — pochwalił mnie Rankin. — Sędzia Compson będzie miała

o czym myśleć.

— Mam nadzieję — westchnąłem. — Czy pana zdaniem wypracowania Renaty

i kasety Sylvii wystarczą, żeby przekonać sąd, że to nie jest jedno wielkie oszustwo?
Wiadomo, ludzie się burzą, kiedy jakiemuś bogatemu dzieciakowi wszystko uchodzi
płazem, bo staruszków stać na przekupienie zgrai świadków.

— Nie przypuszczam, żeby sędzia Compson była szczególnie zainteresowana opi-

nią publiczną. Opiera swój osąd na faktach, a nie wieczornych wiadomościach.

— Przynajmniej Kataryna stracił grunt pod nogami — zauważyła Mary z niejaką

satysfakcją.

— O, co to, to prawda. — Charlie wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu. — Parę

razy miałem wrażenie, że jeszcze chwila i udusi Fieldinga. Zawsze kiedy oskarżyciel
mówił „nie mam pytań, Wysoki Sądzie”, Kataryna wyglądał, jakby miał paść na zawał.

— Jednego nie rozumiem — przyznała Sylvia. — Po zeznaniu doktora Fallona

Fielding wyraźnie oklapł, zupełnie jakby zrezygnował.

— Ten młody człowiek najwyraźniej ma sumienie — ocenił Rankin. — Moim zda-

niem zachowanie pani Greenleaf w sali sądowej przekonało go, że reprezentuje w tej
sprawie niewłaściwą stronę. Obiecujący przypadek. Muszę porozmawiać ze wspólnika-
mi. Bardzo możliwe, że po zakończeniu tej sprawy spróbujemy go wyłuskać z prokura-
tury.

— Czy moglibyśmy się stąd ulotnić? — spytałem. — Nie przepadam za budynkiem

sądu.

— Już was puszczam. Jeszcze jeden drobiazg. Mam taśmy pani Cardinale i kopie

wypracowań pani Renaty Greenleaf, ale potrzebna mi kaseta z nagraniem tego lamen-
tu, które pan obiecał sędzi Compson.

background image

308

309

— Mam ją w domu. Zaraz przywiozę.
— Doskonale. Niech sędzia nie czeka.

¬ ¬ ¬

Jakimś sposobem świat jednak dowiedział się o zakończeniu przesłuchania, bo

przed stancją roiło się od dziennikarzy i kamer. Nie mam pojęcia, na co właściwie mieli
nadzieję, bo przecież zakaz udzielania informacji, nałożony przez sąd, w dalszym ciągu
obowiązywał. Nawet gdybyśmy pałali ogromną ochotą, i tak nie mieliśmy prawa ni-
komu nic powiedzieć.

Wysiedliśmy z samochodu, James poprowadził nas do wejścia. W drodze raczyli-

śmy ludzi mediów interesującymi wypowiedziami w niezrozumiałych dla nich języ-
kach. W pewnej chwili jakaś nadgorliwa dziennikarka, której pewnie się zdawało, że
z racji płci ma szczególne przywileje, domagając się odpowiedzi, chwyciła Erikę za
ramię.

Popełniła duży błąd. Erika miała w ręku klucze, a do kółka przytroczony zapo-

mniany pojemnik z pieprzem. W następnej chwili przebojowa reporterka, zgięta wpół,
kaszląc, prychając i zasłaniając twarz, rzuciła się do tyłu. Fakt, solidna dawka pieprzu
robi swoje. Dziewczęta miały swoje preferencje. Trish w takiej sytuacji pewnie polega-
łaby na logice, Sylvia zareagowałaby emocjonalnie, natomiast Erika pokładała wiarę
w działaniu chemii.

Poszliśmy za jej przykładem i wszyscy wyjęliśmy pojemniki z gazem.
Dziennikarze szybko pojęli nasz punkt widzenia i natychmiast zrobili nam przej-

ście.

Gdy staliśmy już pod drzwiami, Erika posunęła się jeszcze o krok.
— Fantastyczna akcja, nie uważacie? — Uśmiechnęła się słodko do stada przelęk-

nionych dziennikarzy. — Możemy ją powtórzyć, kiedy tylko zechcecie. Przy najbliższej
okazji.

¬ ¬ ¬

Poszedłem na górę, wziąłem kopię taśmy, której Renata tak chętnie słuchała. Razem

z Jamesem i Charliem pojechaliśmy do centrum, do biura pana Rankina.

Licho wie dlaczego, pod domem nie było ani jednego dziennikarza.

¬ ¬ ¬

W okolicach siedemnastej większość kanałów telewizyjnych puściła montaż z wy-

stąpienia Eriki, ale tylko raz. Najwyraźniej któryś z producentów doszedł do wniosku,

background image

308

309

że odpowiadanie na natarczywe pytania dziennikarzy za pośrednictwem sprayu pie-
przowego może szybko zyskać na popularności, jeśli będzie zbyt często obecne na ekra-
nie.

Incydent przed drzwiami wejściowymi trochę poprawił nam humory, ale już przy

kolacji znowu byliśmy ponurzy.

Trish usiłowała ratować nastrój.
— Jestem właściwie pewna, że sędzia Compson wyda decyzję po naszej myśli

— oznajmiła. — Mecenas Rankin doskonale przedstawił sprawę, a zachowanie Renaty
w sądzie nie pozostawia wątpliwości, że w ogóle nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje.
Oskarżenie będzie podtrzymywało żądanie zamknięcia dziewczyny w jakimś zakładzie
dla umysłowo chorych, ale sensowniej byłoby, gdyby sędzia zezwoliła na powrót Renaty
do sanatorium doktora Fallona. Nie jest to może idealne rozwiązanie, ale najlepsze, na
jakie możemy mieć nadzieję.

— Może tak, a może nie — odezwałem się znienacka. Potoczyłem wzrokiem po

wszystkich siedzących przy stole. — Słuchajcie, to, co teraz powiem, zostaje między
nami, zgoda?

— Nie ma sprawy, tylko już mów — zniecierpliwiła się Sylvia. — Zdradź nam tę

swoją tajemnicę.

— Nie jest moja, słonko — odparłem. — Ojciec O’Donnell ma pewną propozycję,

już wprawił machinę w ruch. Biskup jest mu winien przysługę, ksiądz się na to powo-
łał. Powiedział mi, że jest pewien żeński klasztor, o którym w ogóle mało kto ma po-
jęcie. Zakonnice troszczą się tam o starsze siostry, które nie mogą już zadbać o siebie
same, bo mają Alzheimera. Przyjmują też niekiedy katoliczki z podobnymi problema-
mi. Są anielsko cierpliwe i serdeczne w stosunku do swoich podopiecznych. A klasztor
znajduje się gdzieś tu niedaleko, w zachodniej części stanu. Ojciec O. jest przekonany, że
to byłoby najlepsze rozwiązanie.

— Rzeczywiście, nawet lepsze niż sanatorium doktora Fallona — zgodziła się

Sylvia.

— To co, wstępujesz do klasztoru? — zapytał ją Charlie.
— Rysują się zupełnie nowe perspektywy — ciągnąłem. — Aha, ten biskup od ojca

O. wywarł spory nacisk na jakieś szychy w radzie miejskiej i postarał się, żeby zadziałali
dalej. Możemy przyjąć, że do tej pory wiadomości już dotarły do sędzi Compson.

— Jak się nazywa ten zakon? — spytała Sylvia.
— Ojciec O. prosił, żeby tego nie zdradzać.

¬ ¬ ¬

Pod koniec tygodnia stało się jasne, że sędzia Compson nie zamierza się śpieszyć.

Czekanie wyczerpywało mnie nerwowo. Naprawdę bardzo już chciałem skończyć z tym
wszystkim.

background image

310

311

— Mark, uspokój się — powiedziała Trish przy piątkowej kolacji. — Sędzia

Compson musi wziąć pod uwagę naprawdę wszystko. Jeśli zdecyduje, że Renata nie jest
zdolna stanąć przed sądem, prokurator okręgowy może wnieść apelację. Pewnie teraz
sędzia Compson szuka precedensów we wszystkich dostępnych źródłach i przeprowa-
dza konsultacje z tabunami psychiatrów, żeby się upewnić, że Renata nie „wyzdrowieje”
cudem za jakiś rok czy dwa. Zdarzyło się już nieraz, że pozwany dał dobre przedstawie-
nie, wylądował w jakimś zakładzie psychiatrycznym i w bardzo krótkim czasie wycho-
dził, doznawszy „cudownego uzdrowienia”. Niejednemu zbrodniarzowi udało się w ten
sposób wywinąć od kary za morderstwo, więc sądy apelacyjne przeczesują takie przy-
padki gęstym grzebieniem, by mieć absolutną pewność, że sędzia nie został oszukany.
A sędzi Compson jeszcze się nie zdarzyło, żeby jej decyzja została zmieniona przy ape-
lacji. Daj jej czas.

— Trish, nie przesadzaj — zaprotestował Charlie. — Twinkie jest przynajmniej

w takim samym stopniu nienormalna jak facet, który ćwiczył strzelanie, wykorzystując
jako cel prezydenta Reagana.

— Sędzia Compson na pewno zdaje sobie z tego sprawę — odparła Sylvia cierpli-

wie — ale nie chce ryzykować, że sąd apelacyjny odrzuci jej decyzję. I my też tego nie
chcemy, chyba się ze mną zgodzisz?

— W zasadzie tak — przyznał Charlie. — Jeżeli w końcu podejmie korzystną dla

nas decyzję, to bardzo bym chciał, żeby się tej decyzji nie dało podważyć w żaden spo-
sób. Niech Twinkie trafi do klasztoru i spokojnie sobie tam siedzi.

— Wydaje mi się, że nie bierzemy pod uwagę jeszcze jednej możliwości — powie-

dział James. — Jeżeli dojdzie do wniesienia apelacji, Renata powinna być obecna na sali
sądowej. Innymi słowy, może się zdarzyć, że będzie w nieskończoność przetrzymywana
na oddziale psychiatrycznym szpitala uniwersyteckiego, a jej sprawa będzie w nieskoń-
czoność pokonywała kolejne meandry systemu prawnego.

— Teoretycznie masz rację — przyznała Trish. — Ale mogą też na ten czas prze-

nieść ją w jakieś inne miejsce. — Zmarszczyła brwi. — Może taka właśnie była strategia
Fieldinga? Jeżeli Renata zostanie przeniesiona ze szpitala uniwersyteckiego do jakiejś
stanowej instytucji dla umysłowo chorych zbrodniarzy, oskarżyciel będzie mógł bawić
się apelacjami przez całe lata. Wobec czego byłoby to de facto zwycięstwo prokuratury.

— Całe szczęście, że nie jestem prawnikiem — oznajmił Charlie. — Jak na mój gust

za dużo w tej dziedzinie gdybania i niepewności. Ja lubię rzeczy proste. Jeśli nacisnę
guzik na rakiecie, to ona albo wystartuje, albo eksploduje od razu. I od razu wiadomo,
czy zrobiłem coś dobrze, czy źle.

— Prawo nierychliwe, ale sprawiedliwe — rzekł sentencjonalnie James. — Jak

widać, mocno nierychliwe.

— Czego się mnie czepiacie? — zniecierpliwiła się Trish.

background image

310

311

— Pożartować nie można? — spytał Charlie z niewinnym uśmiechem.

¬ ¬ ¬

No to poza obmyślaniem, jakie to jeszcze kłody będzie nam oskarżyciel rzucać pod

nogi, miałem kolejny powód do zmartwienia. Nie był to wesoły weekend.

W poniedziałek rano Trish odebrała telefon od mecenasa Rankina. Rozmawiała

z nim kilka minut, wreszcie przyszła do kuchni.

— Nadszedł wielki dzień — oznajmiła. — Sędzia Compson wyda orzeczenie dziś

o trzynastej.

— Pan Rankin niczego się nie dowiedział? — spytała Sylvia z napięciem w głosie.
— Sędzia Compson nie ma zwyczaju przedwcześnie zdradzać swoich rozstrzy-

gnięć — stwierdziła Trish. — Nigdy tego nie robi. — Uśmiechnęła się od ucha do ucha.
— Dziś po południu sprawa zostanie zamknięta na wieki wieków amen.

— Oby się udało — rzucił Charlie.
— Sędzia Compson wie, co robi — zapewniła go Trish. — Jedyne ryzyko polega na

tym, że sąd apelacyjny uzna jej orzeczenie za błędne.

— To się ociera o dyktaturę! Hura!
— Mniej więcej. Pamiętaj, że system prawny w dużym stopniu powstawał jeszcze

w średniowieczu. Nie wiedziałeś o tym?

— Postawiłem sobie za punkt honoru nie mieć do czynienia z wymiarem sprawie-

dliwości — odparł.

— Ciekawe dlaczego — mruknęła Erika.

¬ ¬ ¬

Przed dwunastą byliśmy już w sądzie, bo w domu wytrzymaliśmy tylko do jedena-

stej trzydzieści.

Mecenas Rankin i Les Greenleaf dołączyli do nas kwadrans przed pierwszą.
— Otrzymaliśmy pomoc z ratusza — powiedział Rankin. — Nie mówimy o tym

głośno, ale kilka dni temu pojawiła się pewna atrakcyjna możliwość.

— Klasztor — rzuciłem.
Zamrugał, wyraźnie zbity z tropu.
— Skąd wiesz? — zapytał:
— Ma się swoje źródła — odpowiedziałem, imitując irlandzki akcent.
— Powinienem był się domyślić — przyznał ponuro. — Powiedziałeś innym?
— Nie wchodziłem w szczegóły — odpowiedziałem. — Kazano mi trzymać język

za zębami. Jak pan sądzi, czy Fielding będzie się sprzeciwiał?

background image

312

313

— Fielding zrobi, co mu się każe — odparł Rankin. — Nie zdziwiłbym się, gdyby

prokurator okręgowy także odebrał kilka telefonów od wysoko postawionych oficjeli
w radzie miasta. Szczerze mówiąc, trochę mnie dziwi to całe zakulisowe zamieszanie.
Wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, dlaczego machina została puszczona w ruch.

— Pan wie dlaczego. Powiedziałem to panu jakiś czas temu.
Rankin był bystry. Prawie było widać, jak natychmiast sobie przypomina scenę,

którą kiedyś mu opisałem: Regina i Renata we dwie w mrocznym kościele...

— Czy to znaczy... — urwał raptownie.
— Jak najbardziej. Chyba lepiej będzie, jeśli zachowamy to dla siebie. I tak już

sprawa nie jest łatwa. Lepiej nie gmatwać jej takimi szczegółami.

— O czym tam tak szepczecie? — spytał Charlie.
— Nie wolno mi puścić pary z ust, staruszku. Zresztą lepiej, żebyś nie wiedział.

Miałbyś kłopoty ze snem.

— Aż tak źle?
— Nawet jeszcze gorzej. Każdy, kto zna tę tajemnicę, robi się mocno nerwowy.
— Poprę pana Austina — odezwał się Rankin. — Im mniej osób o tym wie, tym le-

piej. Wystarczy niewinna wzmianka, a znowu zaczną się domysły. Zostawmy to tak, jak
jest.

¬ ¬ ¬

Sędzia Compson weszła na salę punktualnie o godzinie trzynastej. Wyglądała mizer-

nie, a ja dałbym głowę, że znałem przyczynę. Najwyraźniej biskup od ojca O’Donnella
miał szerokie znajomości i potrafił mocno naciskać, żeby uzyskać pożądany skutek.

Sędzia uderzyła młotkiem w podkładkę mocniej niż zwykle.
— Sąd zdecydował, że pani Renata Greenleaf jest w tak znacznym stopniu nie-

sprawna umysłowo, iż nie może w tym stanie wziąć udziału w procesie karnym — ob-
wieściła. — Co za tym idzie, protokoły z niniejszej sprawy pozostaną tajne aż do ewen-
tualnego otwarcia przewodu sądowego.

Fielding wstał.
— Zgłaszam sprzeciw, Wysoki Sądzie — zaprotestował.
— Sprzeciw został odnotowany — odparła sędzia.
— Czy oskarżenie może się dowiedzieć, jakie kroki zostały powzięte w celu odsepa-

rowania pozwanej? — naciskał Fielding.

— Nie, oskarżenie nie może się dowiedzieć. Decyzja jeszcze nie zapadła, sąd nie bę-

dzie w tę sprawę ingerował, wobec czego tym bardziej nie zrobi tego oskarżenie. Proszę
usiąść.

Wtedy Kataryna zerwał się na równe nogi.

background image

312

313

— Tak się nie robi! Nie możesz jej puścić wolno! — wrzasnął.
— Proszę wyprowadzić tego człowieka z sali! — zażądała ostro sędzia Compson.

— I przetrzymać go do czasu zamknięcia posiedzenia.

Woźny sądowy i jeszcze dwaj jacyś urzędnicy z ponurą determinacją ruszyli

w stronę Kataryny.

¬ ¬ ¬

Ponieważ sędzia Compson utajniła protokoły z posiedzeń sądu, media oszala-

ły. Protesty, krzyki i oskarżenia o pogwałcenie prawa były prawdopodobnie słyszalne
w San Francisco i Kolumbii Brytyjskiej.

W porannym wydaniu wtorkowej gazety opublikowano dwie strony listów. Pełne

były narzekań i skarg na „bezprecedensowe pogwałcenie” prawa czytelników do wsa-
dzania nosa w sprawy, które w ogóle nie powinny ich obchodzić.

Potem, mniej więcej koło południa, przerwano program jednej z największych sieci

telewizyjnych. Tak się złożyło, że akurat siedzieliśmy przy lunchu i telewizor w kuchni
był włączony, przypadkiem na ten właśnie kanał.

Reporter wydawał się bardzo podniecony, po chwili kamera zjechała na... zgadnijcie

kogo? Oczywiście naszego starego znajomego, porucznika Katarynę.

Dziennikarz przedstawił go krótko, po czym Kataryna zaczął drewnianym głosem

czytać przygotowane oświadczenie. Nie szło mu to zbyt dobrze, więc po krótkiej chwili
zmiął kartki ze złością i rzucił je na ziemię. Wtedy popłynął z jego ust potok słów wy-
rzucanych ze złością, z prędkością szybkostrzelnego karabinu maszynowego.

„Mamy do czynienia z jednym z najbardziej karygodnych skandali w historii sto-

sowania prawa! Sędzia Compson to typowa przedstawicielka pełnych współczucia li-
berałów, którzy lekkomyślnie wypuszczają na wolność zabójców mordujących z zimną
krwią. W ogóle nie bierze pod uwagę bezpieczeństwa publicznego. Mało tego, reprezen-
tant oskarżenia także najwyraźniej brał udział w tym ewidentnym oszustwie. Nawet nie
zadawał świadkom pytań!”.

Kamera na krótko ukazała dziennikarza, który w teorii przeprowadzał wywiad.

Młody człowiek był bliski zawału. Na twarzy miał prawie komiczny wyraz absolutnego
niedowierzania.

Kataryna w ogóle nie zwracał na niego uwagi.
„Tak zwane przesłuchanie w sprawie ustalenia poczytalności to w tym wypadku

nic innego jak jedno wielkie przedstawienie, mające na celu zwolnienie od odpowie-
dzialności rozpuszczonego bachora z dzianej rodziny. Byle tylko nie dopuścić do pro-
cesu karnego! Renata Greenleaf zadźgała dziewięciu szanowanych obywateli! Ot tak
sobie, dla rozrywki! I za to wszystko sędzia pogroziła jej paluszkiem! Ja na to nie po-

background image

314

315

zwolę! Zamierzam nagłośnić tę sprawę. Będę mówił o wszystkich zakulisowych mani-
pulacjach, o przekupnych politykach, którzy chcą wyciszyć tę sprawę tak ohydną, że
niedobrze się robi. Próbują wsadzić tę morderczynię do klasztoru prowadzonego przez
zakonnice jak jakiś wiejski klub! Wystarczy zaproponować tym... jak im tam... Siostrom
Nadziei odpowiednią łapówkę, a zbrodniarka zamieszka w luksusowych warunkach!
I jeszcze będą jej usługiwały! Ta kobieta powinna się znaleźć w więzieniu! Lub co naj-
mniej w państwowym zakładzie dla umysłowo chorych kryminalistów. Powinna tra-
fić za kratki i zostać tam do końca życia. Na litość boską! Ale nie, nic z tego, będzie roz-
pieszczana i głaskana po główce. Nasz system prawny się nie sprawdza!” — Katarynie
oczy wychodziły z orbit, mało brakowało, a pociekłaby mu piana z ust.

Potem nastąpiło jeszcze jedno krótkie ujęcie reportera, który desperackimi gestami

usiłował skłonić kolegę do wyłączenia sprzętu. Tymczasem kamerzysta albo zasnął, albo
świetnie się bawił, albo też przemowa Kataryny wywarła na nim tak wielkie wrażenie,
że stracił zdolność ruchu.

Wreszcie obudził się ktoś w reżyserce i wrzucił na ekran reklamy.
— Ciekawe, czy sędzia Compson ma w niedalekiej przyszłości jakieś wolne terminy

— zastanowił się Charlie. — Chyba czas na kolejne przesłuchanie.

— Dopiero jak Kataryna wyjdzie z aresztu — sprostowała Trish. — Gdy sędzia

Compson usłyszy o jego wystąpieniu, natychmiast wsadzi go za obrazę sądu.

— Ojej! — westchnął Charlie. — Fatalnie.
— A tak przy okazji, czy zdajecie sobie sprawę, że ogłosił całemu światu nazwę za-

konu? — spytał James. — Matka przełożona nie będzie uszczęśliwiona. Może nawet
oznajmi biskupowi, żeby zapomniał o całym układzie.

— Może to zrobić? — zdziwił się Charlie. — Byłem przekonany, że biskup jest sze-

fem, którego wszyscy muszą słuchać.

— To nie tak — odezwała się Sylvia. — W Kościele rządzi hierarchia. Biskup nie

może rozkazywać matce przełożonej. Musiałby zadziałać odpowiednimi kanałami, a to
by trwało nawet całe lata. Nie mam zupełnej pewności, ale możliwe, że sprawa musia-
łaby się oprzeć nawet o Watykan.

— Obyśmy nie wpadli w kłopoty — powiedziała Erika z wahaniem.

¬ ¬ ¬

Tego popołudnia dotarła do nas jeszcze jedna wiadomość, która nieco poprawiła

nam humor. Sędzia Compson, dowiedziawszy się o przedstawieniu Kataryny, wsadziła
go za obrazę sądu, więc krewki glina stygł za kratkami. Poczuliśmy się odrobinę lepiej.

background image

314

315

¬ ¬ ¬

W sobotę przy śniadaniu Charlie cały promieniał.
— Słuchajcie, mam najświeższe nowiny na temat Kataryny — oznajmił z szerokim

uśmiechem. — Wczoraj wieczorem zadzwoniłem do Boba i dowiedziałem się, że stary
papla został zawieszony, a jak już sędzia Compson wypuści go z paki, wyleci ze służby.
Jego wczorajszy występ wkurzył parę osób na wysokich stołkach w policji, mają zamiar
go uglebić, żeby już więcej nie robił bagna.

— Biedaczysko — westchnęła Erika.
— Nie cieszmy się za bardzo — przyhamowała nas Trish. — Całe to jego gadanie

przed kamerą mogło zamknąć przed Renatą drzwi klasztoru. A w takim wypadku pozo-
staje nam tylko mieć nadzieję, że dziewczyna wyląduje w sanatorium doktora Fallona.

— Zawsze wyłazi z ciebie pesymistka — poskarżyła się Erika. — Więcej optymi-

zmu!

¬ ¬ ¬

Charlie miał tego wieczoru jakieś posiedzenie w Boeingu. Ja wziąłem sobie wolne

do czasu, aż wyjaśni się sprawa Twinkie, ale dla pozostałych życie toczyło się swoją ko-
leją.

Dochodziło wpół do dziewiątej, kiedy do moich drzwi zastukał James.
— Bardzo jesteś zajęty? — spytał.
Odłożyłem książkę.
— Niespecjalnie. A co?
Wszedł i usiadł.
— Jedna rzecz nie daje mi spokoju, chciałbym ją z tobą obgadać.
— Nie ma sprawy. O co chodzi?
— Z twojego zeznania zrozumiałem, że decyzja o tym, która z bliźniaczek przeżyła,

została podjęta dość arbitralnie.

Wzruszyłem ramionami.
— Tak to nam wszystkim pasowało. Nikt nie potrafił ich odróżnić, więc mogliśmy

się kierować tylko faktem, że Regina miała osobowość dominującą. Zwykle to ona po-
dejmowała decyzje dotyczące bliźniaczek. Renata najczęściej trzymała się w jej cieniu.

— Zwykle, najczęściej...
— Do czego zmierzasz? — spytałem.
— Mieliście dość niepewne podstawy do podejmowania ważnych decyzji. Wszyscy

oparliśmy się na założeniu, że Renata, ruszając na polowanie, zmieniała osobowość.
Przemieniała się w Reginę. Ale załóżmy, czysto teoretycznie, zupełnie inną możliwość.
Co się dzieje, jeżeli to Renata została zamordowana, a przeżyła Regina?

background image

316

317

Wolno pokiwałem głową.
— Możemy tak założyć, ale to nie pasuje do ich charakterów — sprzeciwiłem się.

— Regina dominowała. To ona poszłaby szukać telefonu.

— Możemy natomiast przyjąć, że bliźniaczki przekazywały sobie dominację tak

samo jak wstążki do włosów. Zastanówmy się nad taką kwestią: czy dziewczęta miały
poczucie odrębnych osobowości? Powiedziałeś nam, że prawie nigdy nie używały
słów „ty” czy „ja”. Zawsze mówiły „my”. Czy w ogóle istniała odrębna Regina i odrębna
Renata?

— Dlaczego ty mi to robisz? — spytałem. — Skąd ci się biorą takie pomysły?
— Szukam najłatwiejszego wyjścia. W mojej dziedzinie należy udzielać najprost-

szych odpowiedzi. Wszystkie te fugi i rozszczepienia osobowości wydają mi się tylko
zamykaniem oczu na fakt, że istnieje możliwość znacznie bardziej oczywista. Jeżeli bliź-
niaczki nie miały odrębnych osobowości, to nie ma najmniejszego znaczenia, która
z nich została zamordowana, prawda? Uważaj teraz: ta, która przeżyła, cierpiała na psy-
chozę z powodu śmierci siostry, zgoda?

— To akurat jest pewne — przyznałem.
— Spędziła pół roku w sanatorium Fallona, dochodząc do siebie, tak?
— To też oczywiste.
— Proste rozwiązania są oczywiste. Nie przebywała w tym czasie w odosobnieniu,

prawda? W pierwszym wypracowaniu napisanym na twoim kursie dała znać, że była
świadoma swojego otoczenia i mieszkających z nią ludzi, mam rację?

— Tak, tak sądzę.
— Wobec tego bliźniaczki zyskały pół roku na obmyślenie planu.
— James, teraz jest już tylko jedna bliźniaczka — sprostowałem.
— Nie byłbym taki pewien. I podejrzewam, że jeśli się trochę zastanowisz, też za-

czniesz mieć wątpliwości.

— Twierdzisz, że wszystko było jedną wielką mistyfikacją? Że Twinkie, już mniejsza

o to która, udawała chorobę psychiczną?

— Tego nie powiedziałem. Twinkie jest niezaprzeczalnie chora, prawdopodobnie

nieuleczalnie. Ale obłąkana nie znaczy przecież głupia. Twinkie, już mniejsza o to która,
jak to zgrabnie ująłeś, wyjątkowo przemyślnie manipulowała nami wszystkimi po to, by
osiągnąć jeden jedyny, ważny dla niej cel: żeby się zemścić. — Skrzywił się. — Chociaż
moim zdaniem „zemsta” nie jest tutaj najodpowiedniejszym słowem. Chyba „samo-
obrona” byłaby znacznie bardziej na miejscu. Skoro Fergusson ją zaatakował, chciała
się bronić.

— Po trzech latach? — spytałem z niedowierzaniem.
— Czy upływ czasu ma dla niej jakiekolwiek znaczenie? Wydaje mi się, że ona żyje

w ciągłej teraźniejszości.

background image

316

317

— To wariactwo! — zaprotestowałem.
— Ciekawie dobierasz słowa — zauważył. — Wszyscy uznaliśmy, że Twinkie zwykle

jest normalna, a niekiedy świruje. Ale prostsze i bardziej logiczne jest założenie, że jest
przez cały czas nienormalna, prawda? Sam fakt, że zdołała nas wszystkich wyprowadzić
w pole, nie zmienia jej w osobę normalną. Moim zdaniem nigdy nie zyskamy całkowitej
pewności, która z bliźniaczek przeżyła, ponieważ dla niej nie ma to najmniejszego zna-
czenia. W pewnym sensie obie zostały zamordowane i obie przeżyły. Swoją drogą jest
im znacznie łatwiej. Wreszcie mają jak każdy człowiek tylko dwie, a nie cztery ręce.

— To skąd się jej brały te „złe dni”, za każdym razem jak wypruła flaki kolejnemu

facetowi? — spytałem.

— A bardzo złe były te dni?
— No, mocno kiepskie. Słyszałeś taśmy Sylvii?
— Dramatyczne, rzeczywiście — zgodził się James. — A nie wydają ci się odrobinę

przesadzone?

— Twoim zdaniem od początku planowała obronę na podstawie choroby psychicz-

nej?

— Tego nie powiedziałem. Ale może chciała pokazać swoją bezradność? Słabość?

Te epizody były analogiczne do pozy, jaką przybierała, szukając ofiary. Unieruchomiła
nas, tak samo jak unieruchamiała zabijanych mężczyzn. Nam zaaplikowała udawaną
psychozę, im kurarę. Rezultat był ten sam — paraliż. Ani mordowane ofiary, ani my nie
mogliśmy nic zrobić. — Przerwał na chwilę. — Rozumiem, że w tej chwili wywracam
twoje osądy do góry nogami — rzekł przepraszająco — ale moim zdaniem powinniśmy
wziąć pod uwagę i taką możliwość. Bawiąc się w zamienianie rolami od najmłodszych
lat, dziewczynki zyskały sporą praktykę. Akurat ty powinieneś zdawać sobie sprawę, że
istnieje taka możliwość. Obojętne, która z bliźniaczek przeżyła, nie ma szans na powrót
do normalności, wobec czego pobyt w klasztorze jest dla niej najlepszym wyjściem.

— Tak, oczywiście. Natomiast jeśli o mnie chodzi, to po rozmowie z tobą też zacznę

sobie szukać jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie ktoś mi od początku poustawia w gło-
wie wszystko na odpowiednich miejscach. Niestety, zakonnice raczej nie rozpatrzą po-
zytywnie mojego podania o przyjęcie do klasztoru.

— Jesteś bardzo miłym chłopcem — oznajmił James z szerokim uśmiechem.

— Może nagną dla ciebie kilka zakonnych reguł.

— Serdeczne dzięki za pocieszenie.
— Drobiazg, nie ma o czym mówić.

¬ ¬ ¬

W poniedziałek rano zadzwonił do Trish mecenas Rankin. Wróciła do kuchni z za-

troskaną twarzą.

background image

318

— Sędzia Compson dziś po południu obwieści swoją ostateczną decyzję — powie-

działa. — Nie przypuszczam, żeby orzeczenie nam się podobało, ale lepiej pojedźmy do
sądu.

Nie wiem jak innym, ale mnie ten poranek wlókł się w nieskończoność. Pogoda

była pod psem, rzecz jasna znowu padało, a w takie dni wszystko idzie jeszcze gorzej.

Niewiele rozmawialiśmy w drodze do sądu. Bo i co nam zostało do powiedzenia?
Zdziwiłem się, zobaczywszy w sali sądowej ojca O’Donnella. Siedział z Lesem

Greenleafem. Uśmiechnął się do mnie przelotnie i zmrużył jedno oko.

Co to niby miało znaczyć?
Po chwili dwóch sanitariuszy wprowadziło Renatę. Zakładając, że to była Renata.

Nadal mruczała coś pod nosem i nie zwracała najmniejszej uwagi na otoczenie.

O godzinie pierwszej, jak zwykłe punktualnie, woźny kazał nam wszystkim wstać

i do sali weszła sędzia Compson. Wyglądała na osobę zdecydowaną, ale jednocześnie
zmartwioną.

— Proszę usiąść — poleciła nam. — Dzisiaj nie będziemy tu długo. Sprawa pani

Renaty Greenleaf sprawiała mi ogromne kłopoty od samego początku. Pozostaje mi
tylko mieć nadzieję, że podjęłam właściwą decyzję. Nie ma wątpliwości co do faktu, że
pozwana nie uświadamia sobie, co zachodzi w jej otoczeniu, i że jest chora psychicznie.
W tej kwestii moje postanowienie o jej niepoczytalności było z pewnością właściwe.
Tymczasem jednak ostateczna decyzja nie należy do łatwych. Pani Greenleaf z pewno-
ścią nie może podlegać karze pozbawienia wolności. Musi trafić w miejsce, gdzie zosta-
nie otoczona opieką wykraczającą poza usługi świadczone przez normalne zakłady dla
osób psychicznie chorych. Wobec powyższego sąd postanawia, że Renata Greenleaf zo-
stanie na resztę życia umieszczona w klasztorze zakonnym obrządku religijnego zgod-
nego z jej wyznaniem. — Sędzia Compson stuknęła młotkiem w podstawkę. — Sąd za-
myka przesłuchanie — oznajmiła.

Nieprawdopodobne. A jak zamierzała zmusić siostry zakonne do przyjęcia Renaty,

jeśli nie będą sobie tego życzyły? Działo się tu coś dziwnego. Przynajmniej wiedziałem,
kogo prosić o wyjaśnienia.

Jak tylko sędzia wyszła z sali, ruszyłem do ojca O’Donnella.
— Znowu ksiądz pociągnął za parę sznurków? — spytałem.
— E, nie, nie musiałem się posuwać aż do tego — odparł. — Wystarczyło, żeby

matka przełożona Sióstr Nadziei dostała pewną informację. Wobec czego ja jej tę infor-
mację dostarczyłem.

— Powiedział jej ksiądz?! — wykrzyknąłem zaskoczony. — Przecież biskup kazał

księdzu nie puszczać pary z gęby.

— Chodziło mu o rozmowy z niewtajemniczonymi. My, słudzy Kościoła, jesteśmy

jak rodzina. Znam matkę przełożoną od lat, cenimy sobie wzajemną przyjaźń, więc
czułem się zobligowany, żeby powiadomić ją o zdarzeniu tak ogromnego znaczenia.
Pomogło jej to podjąć właściwą decyzję.

background image

318

— Strasznie skomplikowane reguły rządzą tym waszym Kościołem — wytknąłem

mu oskarżycielsko.

— Cel uświęca środki — odparował gładko. — Usłyszałem od najwyższych autory-

tetów, że teraz już wszystko pójdzie po naszej myśli, uwierz mi, chłopcze.

background image

320

321

Rozdział 29

Oświadczenie dla mediów wydane przez sędzię Compson było wyjątkowo zwię-

złe i nie wspominało o klasztorze ani słowem. Wiadomo było jedynie, że nie dojdzie
do procesu. Wobec czego niespecjalnie było o czym trąbić w wiadomościach. Kataryna
w dalszym ciągu tkwił za kratkami za obrazę sądu, a żadna z pozostałych osób mają-
cych związek ze sprawą nie miała najmniejszej ochoty odpowiadać na pytania repor-
terów.

Dziennikarzom się to nie podobało.
Żeby było im jeszcze gorzej, tego samego wieczora, zanim zdołali się otrząsnąć

z szoku, Renata została przeniesiona ze szpitala uniwersyteckiego do sanatorium dok-
tora Fallona. W rozumieniu prawa nadal znajdowała się pod nadzorem, tyle że teraz
nadzorował ją Fallon. Rzecz polegała na tym, by stworzyć wrażenie, iż właśnie znalazła
się w ostatecznym miejscu pobytu. Po jakimś czasie sprawa przycichnie, a wtedy Renata
zostanie dyskretnie przeniesiona do klasztoru.

Na papierze wyglądało to nieźle, ale w rzeczywistości od razu zaczęliśmy natrafiać

na przeszkody. Jakiś plotkarz ze szpitala uniwersyteckiego powiedział dziennikarzom
o przenosinach Renaty już następnego ranka, więc wkrótce tuzin paparazzich koczował
pod bramą sanatorium doktora Fallona. Straż nie wpuszczała ich oczywiście nawet na
dziedziniec, ale z kolei oni nie dawali żadnych znaków, że zamierzają zrezygnować w ja-
kiejś przewidywalnej przyszłości.

Fallon przeprowadził telefoniczną konferencję z Lesem Greenleafem, w wyniku

której w środę rano na warcie stanęło kilku wyjątkowo nieprzyjaznych, a bardzo krzep-
kich strażników. Poinformowali dziennikarzy w krótkich i treściwych słowach, że ich
zachowanie stanowi pogwałcenie prawa, gdyż znajdują się na terenie prywatnym,
wobec czego powinni się możliwie najszybciej wynieść spod bramy azylu. Choć nie-
chętnie, reporterzy wycofali się w stronę autostrady i tam rozbili obóz przy drodze pań-
stwowej, już poza obszarem sanatorium. Dla odmiany usiłowali zatrzymywać każdy sa-
mochód, który skręcał do zakładu doktora Fallona lub z niego wyjeżdżał.

Fallon oznajmił swoim pracownikom, że natychmiast zwolni z pracy każdego, kto

odezwie się do reporterów na dowolny temat, choćby chciał podyskutować o pogo-
dzie.

background image

320

321

Tak czy inaczej sępy z mediów nadal okupowały wyjazd na główną drogę, więc

doktor Fallon podjął następny krok, jedyny logiczny w tej sytuacji. Zwrócił się z prośbą
do swojego serdecznego kolegi, z którym regularnie grywał w golfa, sędziego powiatu
Snohomish. I otrzymał to, o co prosił: sędzia zdecydował, że dziennikarze nie mogą się
znaleźć bliżej niż kilometr od wejścia do sanatorium.

Podniosła się wielka wrzawa, kilku reporterów, powiewając sztandarami wolności

prasy, rozmyślnie zlekceważyło sądowy nakaz. Skończyli za kratkami, aresztowani pod
zarzutem obrazy sądu.

Zaczynaliśmy się czuć, jakbyśmy grali w komedii, a nawet w farsie.
Nie było nam jednak do śmiechu. W piątek nabraliśmy przekonania, że czekanie,

aż reporterzy się znudzą i zajmą czym innym, potrwa dłużej, niż przewidywaliśmy.
W dodatku ojciec O’Donnell powiedział nam, że matka przełożona zaczyna się wyco-
fywać ze sprawy.

¬ ¬ ¬

Nadeszła przerwa semestralna i zbliżał się czas, żeby pomyśleć o kolejnych semina-

riach, ale miałem świadomość, że dopóki sprawa Renaty trwa, nie dam rady się skon-
centrować na nauce, więc na razie odpuściłem sobie nowe kursy. Dzięki temu zyskałem
czas, żeby się zamartwiać wszelkimi możliwościami, na jakie zwrócił moją uwagę James.
Wszystkie pytania bez odpowiedzi nagle stały się dla mnie ogromnie ważne. Chociaż
odpowiedzi przecież nie mogły nic zmienić. Twinkie, ta czy inna, zostanie w końcu
przeniesiona do klasztoru i tak się skończy ta cała historia. Mimo wszystko...

Wykłady semestru wiosennego zaczynały się szóstego kwietnia. Moi współloka-

torzy byli zajęci kupowaniem podręczników i wszystkim tym, co się zawsze odkłada
na ostatni tydzień. Dziwne było tylko to, że rzadko widywaliśmy Charliego. Znaliśmy
go całkiem nieźle, więc mieliśmy pewność, że coś knuje. Charlie właściwie zawsze coś
knuł.

Kiedy pokazał się na chwilę w niedzielę, tuż przed rozpoczęciem pierwszych wykła-

dów, Trish dopadła go bez litości.

— Gdzie się podziewasz? — naskoczyła na niego. — Co ty znowu kombinujesz?
— Mamusiu, nie gniewaj się na mnie, mam mnóstwo pracy — odparł z miną

skrzywdzonej niewinności.

— Wiecznie to samo — stwierdziła Erika. — Charlie, daj spokój. Nie darujemy ci,

póki nie puścisz pary. Przecież znasz nas nie od dzisiaj.

— Popsujecie mi całą zabawę.
— Zabawa, nie zabawa, gadaj! — rozkazała Erika.
— O ile mi wiadomo — zaczął Charlie — mamy drobny problem z Twinkie.

background image

322

323

— Coś ty? — zdziwiłem się. — Poważnie? Ale z ciebie bystrzacha!
— No dobra — spasował Charlie. — Do problemu należy mieć podejście logistycz-

ne. Twinkie znajduje się w punkcie A, czyli w wariatkowie Fallona, a my musimy ją
przerzucić do punktu B, do klasztoru.

— Jak najbardziej — zgodził się James. — Tu nikt nie będzie zaprzeczał.
— Głównym problemem jest stado psów gończych warujących na progu Fallona.

Zgadza się?

— Już wiem. Zgarniesz ich wszystkich i wsadzisz do schroniska — ucieszyła się

Erika.

— Niezła myśl — przyznał Charlie. — W schronisku przetrzymają ich siedem dni,

a potem uśpią.

— Jakoś bym to przeżył — wtrąciłem cmentarnym tonem.
— Ja też, ale ten numer raczej by nie przeszedł. Dlatego opracowałem plan, dzięki

któremu załatwimy sprawę, nie angażując oficjalnych instytucji. — Charlie lekko
zmarszczył brwi. — Nie jestem do końca pewien kilku technicznych szczegółów.
— Spojrzał na Trish. — Może wystarczy zgoda mecenasa Rankina, ale mam przeczu-
cie, że zanim skoczymy na głęboką wodę, będziemy musieli to i owo uzgodnić z sędzią
Compson. Mój plan zawiera przypuszczalnie kilka drobiazgów nie do końca dozwolo-
nych przez prawo, więc lepiej nie ryzykować, jeśli nie musimy.

— Umówię cię z panem Rankinem — obiecała Trish.
— I to ma być już wszystko? — zaprotestowała Sylvia. — Żadnych szczegółów?
— Jeszcze muszę to i owo dopracować, dzióbeńku — odparł Charlie. — Daj mi tro-

chę czasu, muszę zapiąć sprawę na ostatni guzik, a wtedy ujawnię już wszystko.

— Dzióbeńku! — powtórzyła wyniosłym tonem.
— Tak mi się tylko powiedziało. — Charlie wycofał się rakiem. — Na pewno nie

możesz uznać, że łamię reguły obowiązujące w tym domu. Przynajmniej na razie.

— I niech tak zostanie — stwierdziła Trish głosem cokolwiek pozbawionym wy-

razu.

¬ ¬ ¬

Zanim mecenas Rankin zdołał doprowadzić do spotkania z sędzią Compson, mi-

nęło kilka dni, ale w końcu przesłał wiadomość, że mamy się zebrać w jej biurze w bu-
dynku sądu. Siódmego kwietnia, we wtorek, o dziewiętnastej trzydzieści.

Z salonu zadzwoniłem do Lesa Greenleafa.
— Szefie, Charlie jest ostatnio strasznie tajemniczy, ale na pewno coś kombinuje.

Może dzięki niemu pozbędziemy się wreszcie tych cholernych dziennikarzy. O ile znam

background image

322

323

Charliego, sprawa będzie mocno skomplikowana i może nawet przysporzyć nam kło-
potów wobec sędzi Compson. Czy matka przełożona mimo wszystko zechce przyjąć
Twinkie?

— Tylko wówczas, jeśli zagwarantujemy bezpieczeństwo i spokój klasztoru — od-

parł. — To podstawowy warunek. Jeżeli pojawisz się przed bramą z przyjaciółką i tuzi-
nem reporterów, nikt wam nie otworzy.

— Zdaje się, że właśnie tego Charlie chce uniknąć. Szykuje coś, żeby wykiwać dzien-

nikarzy.

— Mam nadzieję.
— Jak się czuje Inga?
— Niezbyt dobrze — przyznał ze smutkiem. — Lekarz przepisał jej mocne środki

uspokajające. Chyba nieprędko dojdzie do siebie.

— Nie ona jedna, szefie. Mam wrażenie, że ja nigdy się z tego wszystkiego nie otrzą-

snę.

— Straciliśmy obie córki — rzekł ze łzami w głosie.
Co miałem powiedzieć? Pominąłem to stwierdzenie milczeniem.
— Wchodzi pan w to, szefie? Może sędzia Compson będzie chciała zadać panu kilka

pytań.

— Masz rację. Przyjadę.

¬ ¬ ¬

Starałem się pracować nad Hemingwayem, nadrobić trochę zimową dziekankę, ale

nie potrafiłem się skoncentrować, więc w końcu odłożyłem pracę, żeby móc się spokoj-
nie zamartwiać. Przez cały czas wracały do mnie pytania postawione przez Jamesa.

Charlie nadal tajemniczo milczał, co irytowało mnie jak diabli. Nie byłem w na-

stroju do zgadywanek.

W końcu nadszedł wtorek, a do tego czasu wszyscy już byliśmy zdenerwowani jak

nie wiem co. Twinkie nadal stanowiła temat numer jeden. Przy jedzeniu dziewczyny
wściekały się na Charliego, ale milczał jak głaz.

— Pojedziemy moim wozem — zdecydował James po kolacji. — Awansował już na

oficjalny środek transportu. A po występie Eriki ze sprayem pieprzowym każdy dzien-
nikarz w okolicy wie, że jesteśmy uzbrojeni po zęby.

— Wolnoć spozierać, alibo nie wolnoć tykać, boś martwy i pogrzebion — oznaj-

miła Erika z patosem.

— Dobrze powiedziane! — wykrzyknął Charlie entuzjastycznie.
Erika wzruszyła ramionami.
— Grunt to dotrzeć do sedna — stwierdziła.

background image

324

325

¬ ¬ ¬

Biuro sędzi Compson było od podłogi po sufit obstawione regałami z księgami

prawniczymi. Prawnicy i sędziowie nie muszą dużo inwestować w tapety, to fakt.

Mecenas Rankin, Les Greenleaf i Mary już czekali. Bob West pojawił się, zanim

usiedliśmy.

— Coś ty znowu wykombinował, mały? — spytał Charliego.
— Weź na wstrzymanie, brachu — odpowiedział Charlie. — Zamierzam dzisiaj wy-

łożyć kawę na ławę, żebym nie musiał się powtarzać.

— Mam nadzieję, że nie zmarnowałem czasu — westchnął Bob.
— Zaufaj mi.
— O, z przyjemnością — stwierdził Bob głosem ociekającym ironią.
— Czy obecni są wszyscy zainteresowani? — spytała sędzia Compson. Nie miała na

sobie czarnej togi. W sukience wyglądała prawie jak ukochana ciocia.

Rankin rozejrzał się dookoła.
— Tak, Alice, chyba wszyscy już są — odpowiedział. — Ewentualnie możemy po-

czekać na Fieldinga.

— John, dajmy sobie spokój, obejdziemy się bez niego. Jeżeli uznasz, że powinien

się dowiedzieć o czymś, co się tutaj wydarzy, możesz mu później opowiedzieć. — Objęła
nas wzrokiem. — To spotkanie nieoficjalne — stwierdziła. — Jestem tutaj po to, żeby
państwa wysłuchać i ewentualnie udzielić rady. John, zaczynaj.

— Młodszy brat Boba Westa chce ci przedstawić swój pomysł — powiedział Rankin.

— Nie wtajemniczył nas w szczegóły, więc jak na razie wiemy tyle co ty.

— Wobec tego wszystko w pańskich rękach — zwróciła się sędzia do Charliego.

— Proszę zaczynać.

— Tak jest! — ucieszył się Charlie. — Kiedy pani ogłosiła swoją decyzje, przyszedł

mi do głowy pewien pomysł — oznajmił z szerokim uśmiechem. — Mam wrażenie, że
ułożyłem doskonały plan, ale jeśli coś przeoczyłem, proszę dać mi znać. Wszystko spro-
wadza się do problemu bezpieczeństwa. Trzeba przenieść Twinkie z sanatorium dok-
tora Fallona do klasztoru, nie ciągnąc za sobą konwoju reporterów. Dobrze to ująłem?

— Tak — stwierdziła sędzia. — Jeżeli poprzez „Twinkie” rozumie pan Renatę

Greenleaf. Jakie pan znalazł wyjście z sytuacji?

— Z początku myślałem, że najlepszym rozwiązaniem byłby śmigłowiec. Ale potem

przypomniałem sobie, że parę stacji telewizyjnych też dysponuje śmigłowcami. Licho
wie, czy mają je stale pod ręką, ale lepiej nie ryzykować. Wszystko wskazywało na to, że
musimy trzymać się ziemi, a więc będzie nam potrzebny wabik. Może dalibyśmy sobie
radę, wykorzystując nieoznaczony samochód dostawczy, ale nadal istniało niebaga-
telne ryzyko. Mamy tylko jedną szansę, więc musimy za pierwszym razem trafić w dzie-
siątkę.

background image

324

325

— Przypuszczam, że wszyscy się z panem zgadzamy — stwierdził Rankin.
— Powiedzmy, że któregoś deszczowego popołudnia — podjął Charlie — przed sa-

natorium doktora Fallona zajedzie pięć identycznych czarnych limuzyn.

— A nie byłoby lepiej, gdyby się zjawiły po zmierzchu? — zapytał Bob.
— Nie. — Charlie zdecydowanie pokręcił głową. — Zależy nam na tym, żeby dzien-

nikarze zwrócili na nie uwagę. To ważna część planu. Kaczka musi dostrzec wabik,
zanim wyląduje na stawie tuż przy twoim stanowisku strzeleckim. Dobra. Mamy pięć
identycznych limuzyn przed drzwiami sanatorium. Będziemy też potrzebowali pięciu
wysokich blondynek, mniej więcej podobnych do siebie. Wyprowadzimy je z wariat-
kowa w tym samym czasie. Wszystkie powinny być ubrane w bluzy z kapturami. Każda
naciągnie kaptur na głowę, ale wypuści jedno czy dwa jasne pasma włosów, żeby ka-
mery z teleobiektywami wyłapały ten szczegół. Potem dziewczyny wsiądą do limuzyn.
Na razie wszystko jasne? — potoczył po nas wzrokiem.

— Nadal uważam, że powinniśmy zaczekać do zmroku — odezwał się Bob.

— Przecież dziennikarze po prostu będą śledzili każdą limuzynę.

— Mam taką nadzieję — obwieścił Charlie. — No dobrze. Jedziemy dalej. Mamy

pięć limuzyn z lustrzanymi szybami, dzięki czemu nie widać pasażerów. Samochody ru-
szają i rozjeżdżają się na cztery strony świata. Jedna jedzie w stronę Snohomish, druga
do Everett, trzecia na północ, w stronę Bellingham, następna na wschód, w kierunku
Stevens Pass, a ostatnia krąży bocznymi drogami wokół jeziora. Dziennikarze będą mu-
sieli się rozdzielić.

— Nadal nie wiem, do czego zmierzasz — przyznał James.
— Zaczekaj chwilę. Pięć limuzyn rozjechało się we wszystkie strony, za każdą z nich

wali tłum reporterów. Cały pic polega na tym, żeby trzymali się z daleka od bocznych
dróg dojazdowych. Dzięki naszej sztuczce będą tam, gdzie my ich wyprowadzimy.

— A jednocześnie będą ciągnęli tuż za limuzyną, za którą nie powinno ich być

— zauważył Bob. — Jesteś błyskotliwy, mały. Masz umysł światły jak noc w tunelu.

— Jeszcze nie skończyłem, wielki bracie — zaperzył się Charlie. — Pamiętacie, że

znajdujemy się w powiecie Snohomish? A ojciec Twinkie jest tutaj niezłym ważnia-
kiem, zgadza się? To chyba oznacza, że szeryf i stanowa drogówka będą po naszej stro-
nie, tak?

— Możliwe — przyznał Bob. — A co to zmienia?
— Tutaj właśnie zaczyna się robić ciekawie — oznajmił Charlie z radosnym uśmie-

chem. — Mówimy gliniarzom, która limuzyna pojedzie którą trasą. Oni po cichu usta-
wiają tam punkty kontrolne. To tylko pięć posterunków, na których policjanci przepro-
wadzą testy trzeźwości. Każdy posterunek będzie wzmocniony blokadą, a z tyłu też będą
gliniarze, na wszelki wypadek, żeby jakiś reporter mądrala nie zawrócił o sto osiemdzie-
siąt stopni i nie dał nogi. Gliniarze przepuszczą limuzyny, a potem sprawdzą alkoma-

background image

326

tem każdego w każdym samochodzie za limuzyną. Nie muszą się śpieszyć. W końcu
przecież bronią społeczeństwa przed pijanymi kierowcami, nie? Dmuchanie w balonik,
chodzenie po prostej i tak dalej powinno zatrzymać sępy przynajmniej na pół godzi-
ny. Dziennikarze nie będą mieli bladego pojęcia, w której limuzynie jedzie Twinkie, nie
będą także wiedzieli, dokąd jadą samochody. W tym czasie Twinkie zostanie dowieziona
do klasztoru, a limuzyna, która ją tam dostarczy, ruszy w dalszą drogę. Wszystkie pięć
wozów będzie krążyło po zachodnim stanie Waszyngton mniej więcej do południa na-
stępnego dnia. Czasem trzeba będzie się zatrzymać na stacji benzynowej, kiedy indziej
kupić Big Maca, wziąć bilet na autostradzie, żeby popędzić w inną stronę... kręcić ile się
da, byle ściągnąć uwagę na miejsca, które nie mają najmniejszego znaczenia. Wreszcie
wszystkie wozy zjeżdżają do garażu, a my wracamy do domu i idziemy spać. Są w tym
planie jakieś dziury? Z mojego punktu widzenia sępy z mediów dostaną tyle sprzecz-
nych informacji, że nie będą miały najmniejszego pojęcia, gdzie szukać Twinkie.

— Sierżancie West, czy taka akcja ma szansę powodzenia? — spytała sędzia

Compson.

— Przykro mi to powiedzieć, Wysoki Sądzie, ale mój młodszy brat znalazł chyba

najlepsze rozwiązanie problemu. Ten pomysł z punktami kontroli trzeźwości jest do-
skonały. Na wezwanie policji musi się zatrzymać każdy, bo jeśli tego nie zrobi, może tra-
fić za kratki.

— Podoba mi się to rozwiązanie — oznajmiła sędzia Compson z uśmiechem.
— Wysoki Sądzie, mam jeszcze jednego asa w rękawie, żeby powiększyć zamiesza-

nie — oznajmił Charlie. — Nie jest to złamanie prawa, tylko niewielkie nagięcie reguł.
A narobi sporo bałaganu, daję głowę.

— Może szczegóły logistyczne zostawimy panu — zaproponowała sędzia

Compson.

— Chętnie — zgodził się Charlie. — No to potrzebujemy jeszcze pięciu goryli z wa-

riatkowa.

— Ci ludzie nazywają się sanitariusze — zaoponował doktor Fallon zbolałym gło-

sem.

— Ogromnie przepraszam — znalazł się Charlie. — Aha, moim zdaniem pani Mary

Greenleaf powinna się odziać na biało i jechać z prawdziwą Twinkie. Mark niech pro-
wadzi, a ojciec O. też musi z nimi jechać, żeby wskazywać drogę. Nikt, naprawdę nikt
poza tą trójką nie będzie znał położenia klasztoru. Ojciec O. nie powinien się pokazy-
wać, żeby nikomu nie nasunęły się na myśl żadne powiązania z kościołem. W każdej
z pozostałych limuzyn musi być sobowtór Twinkie, szofer i ktoś w białym fartu-
chu. Trish może być jedną z fałszywych Twinkie bez żadnych przeróbek, Erika dosta-
nie blond perukę i będzie następną. Sylvię ubierzemy na biało, będzie odgrywała sa-
nitariuszkę, James i ja poprowadzimy dwa wozy. Innymi słowy, potrzebujemy jeszcze
dwóch szoferów, dwóch fałszywych Twinkie i trzech sanitariuszy.

background image

326

— Przyda się też ktoś, kto zapłaci rachunki — zauważył James. — Impreza zapo-

wiada się dosyć kosztownie.

— Niech to będzie moja sprawa — oznajmił Les Greenleaf.
— Miałem nadzieję, że to od pana usłyszę — przyznał Charlie. — Wróćmy do spra-

wy. W zeszłym tygodniu sporo jeździłem po okolicznych drogach. Udało mi się zna-
leźć bardzo dobre miejsca na punkty kontrolne. Mark z ojcem O. ustalą, gdzie ustawić
punkt kontrolny numer pięć, ten najważniejszy. Gadałem z jednym facetem w Everett,
który ma flotę limuzyn. Wszystkie jego wozy są wyposażone w radiostacje, więc bę-
dziemy mogli się porozumiewać. Pewnie przyda się jakiś szyfr w kluczowych kwestiach,
ale to już drobiazg. Potrzebuję jeszcze paru dni, żeby z każdym kierowcą przejechać
trasę wyznaczoną na dzień zero, no i kontrolę trzeźwości musimy dobrze zgrać w cza-
sie. Wszystkich dziennikarzy trzeba zatrzymać w tym samym momencie, żeby nie zdą-
żyli sobie przekazać ostrzeżenia. Jeśli dogadamy się z powiatem Snohomish, mój wielki
brat zorganizowałby patrole. Zna się na gliniarskiej robocie, będzie do tego najlepszy.

— Ma pan talent do takich działań — stwierdziła sędzia Compson. — Plan jest do-

skonale opracowany, ale jeśli wszystko pójdzie po pańskiej myśli, będzie pan miał media
na karku.

— I o to chodzi, Wysoki Sądzie — odparł Charlie. — Poćwiczymy trochę, żeby

każdy wiedział, co robić, i na pewno damy sobie radę.

Sędzia Compson spojrzała na Rankina, potem na Lesa Greenleaf a.
— Co panowie o tym sądzą? — spytała.
— Bierzmy się do roboty — odparł krótko Les.

¬ ¬ ¬

— Dobra, Charlie — odezwała się Erika, kiedy znaleźliśmy się z powrotem w gara-

żu. — A teraz gadaj, co to za as w rękawie, o którym tak tajemniczo milczysz.

— Skąd ja wiedziałem, że akurat ty o to spytasz... — zastanowił się Charlie. — No

dobra, słuchaj. Spędziłem w niedzielę trochę czasu w jednym z warsztatów Boeinga
i udało mi się wyprodukować pięć kompletów fałszywych tablic rejestracyjnych.

— Na litość boską, po co? — zdumiała się Erika.
— Wszystkie mają te same numery, dzióbku — odparł ze swoim charakterystycz-

nym uśmiechem. — Wszystkie limuzyny będą naprawdę identyczne; dziennikarze
szybko dojdą do wniosku, że mają do czynienia z magicznym wozem, który znajduje
się w pięciu miejscach naraz.

— Cud mniemany! — wykrzyknęła Erika z udawanym zachwytem. — Trzeba za-

wiadomić biskupa, żeby przesłał wiadomość do Watykanu.

— Charlie, jesteś niegrzecznym chłopcem — stwierdził James.
Musieliśmy się roześmiać.

background image

328

329

Koda

PAWANA

Przez resztę tego tygodnia i część następnego jeździliśmy po Snohomish, ucząc się

na pamięć kolejnych dróg. Ojciec O’Donnell zdradził nam, że klasztor znajduje się, ogól-
nie rzecz biorąc, w okolicy Granite Falls i więcej nie pisnął ani słowa. Razem z Char-
liem uznali niewielkie miasteczko Verlot za najlepszą lokalizację posterunku drogowe-
go. Podejrzewam, że Charlie usiłował wycisnąć z księdza coś więcej, ale wątpię, czy mu
się udało.

Ostatecznie zapięliśmy wszystko na ostatni guzik. Trish przekazała panu Rankinowi

oraz sędzi Compson, że naszym dniem zero będzie szesnasty kwietnia, czwartek.

¬ ¬ ¬

Mniej więcej o piątej po południu podjechałem pod kościół Świętego Benedykta.

Plan był dość napięty, określony co do minuty, więc doszedłem do wniosku, że lepiej
przyjechać do Everett za wcześnie niż za późno.

— Czy masz pewność, że nam się uda? — spytał ojciec O’Donnell.
Pędziliśmy już międzystanówką na północ.
— Powinno — odpowiedziałem. — Robiliśmy próby tak długo, że znamy każdy

ruch na pamięć. Nie ma powodu, żeby coś nie wyszło.

— Ech, zawsze można mieć nadzieję. — W jego głosie wyczułem brak wiary.

¬ ¬ ¬

Mniej więcej za piętnaście szósta zaparkowałem swojego kochanego starego do-

dge’a przy garażu limuzyn. Charlie i James już czekali w środku, było z nimi dwóch
ochroniarzy od doktora Fallona. Wszyscy mieliśmy na sobie garnitury. Charlie i ja mu-
sieliśmy ten odświętny strój wypożyczyć. James przyniósł dla wszystkich szoferskie
czapki, żebyśmy wyglądali bardziej oficjalnie.

background image

328

329

— Zobacz, jakie piękne tablice rejestracyjne. — Charlie z nieskrywaną dumą poka-

zał mi pięć limuzyn z identycznymi numerami.

Fałszywe tablice przymocował na prawdziwych, pasowały jak ulał. Nie potrafiłem

ich odróżnić od oryginalnych, poza tym, oczywiście, że wszystkie były identyczne.

— Fantastyczna robota — pogratulowałem mu szczerze. — Czyżbyś trenował w ja-

kimś państwowym zakładzie blacharskim?

— Coś ty! — oburzył się Charlie. — Takie tablice robią w więzieniu stanowym

w Walla Walla, a tam mnie nie było i nie będzie.

— Jeśli będziesz nadal łamał prawo, trafisz tam na pewno. Wcześniej czy później.
— Ale masz szampański humor — stwierdził Charlie.
— Kiedy ruszamy? — zapytałem.
— Bob twierdzi, że powinniśmy dotrzeć pod wariatkowo o osiemnastej trzydzieści

trzy — powiedział Charlie. — Na miejscu będziemy musieli się śpieszyć. Tak czy inaczej
musimy wyjechać o osiemnastej pięćdziesiąt dwie. Posterunki na drodze zaczną dzia-
łać o dziewiętnastej czterdzieści dwie. Możemy przyśpieszyć albo jechać wolniej, byle-
byśmy byli na miejscu o czasie.

— Będzie jeszcze dość jasno, żebyśmy z Markiem znaleźli zjazd w drogę prowa-

dzącą do klasztoru? — spytał ojciec O’Donnell. — Nie jest oznaczony.

— Tutaj nie ma problemu — zapewnił go Charlie. — Ale za to przydałoby się, że-

byście odczekali chwilę, kiedy już oddacie Twinkie zakonnicom. Powinniście wyjechać
z tej bocznej drogi dopiero po zmroku. Na takich traktach nie ma dużego ruchu, więc
w razie czego będziecie widzieli reflektory wozów reporterskich, jeśli jakieś znajdą się
blisko za wami. I to właśnie jest główna przyczyna tego całego zamieszania z dokład-
nym ustawieniem czasu. Nie chcemy, żeby któryś z dziennikarzy widział, jak znikacie
albo jak wracacie. Kiedy już znowu włączycie się do tańca, będziemy na prostej drodze.
— Charlie spojrzał na zegarek. — Muszę się odezwać do Boba, dać mu znać, że jesteśmy
gotowi. — Usiadł na przednim siedzeniu jednej z limuzyn i podniósł mikrofon.

— Czy na pewno żaden z reporterów nie będzie mógł podsłuchać naszych rozmów

przez radio? — zaniepokoił się ojciec O’Donnell.

— Nie mają dużych szans — odpowiedziałem. — Jesteśmy na zastrzeżonej często-

tliwości, a nawet gdyby któryś nas przypadkiem usłyszał, lecąc po skali, nie zorientuje
się, o czym mowa. Będziemy używali języka szachowego. Ja na przykład jestem pion-
kiem króla. Kiedy powiem: „Pionek króla cztery”, to będzie znaczyło, że minąłem pierw-
szy zakręt. Później, kiedy już będziemy na drodze do Verlot, przekażę: „Pionek króla
sześć. Szach”. Jeżeli gliniarzom uda się zatrzymać reporterów, w eter pójdzie hasło:
„Szach i mat!”. Wygrywamy partię. Trish jest królową, James wieżą, Erika gońcem,
a Charlie koniem.

— Wyjątkowo przebiegle — stwierdził z uznaniem.

background image

330

331

— Naturalnie. James i Charlie lubią grać w szachy, to oni opracowali system.

W każdym samochodzie radio będzie obsługiwało któreś z nas, a szyfr znamy na pa-
mięć.

— A jeśli coś pójdzie źle i dziennikarze przemkną się przez blokadę przed Verlot?

— zapytał ksiądz.

Wzruszyłem ramionami.
— Zrobimy w tył zwrot i wrócimy do sanatorium doktora Fallona. Odczekamy pół

roku albo coś koło tego i spróbujemy jeszcze raz. Może tym razem będą to wozy do-
stawcze albo karetki? My dwaj decydujemy o wszystkim i nie skręcimy do klasztoru,
dopóki nie będziemy absolutnie pewni, że nikt za nami nie jedzie.

¬ ¬ ¬

Wyjechaliśmy z garażu o siedemnastej pięćdziesiąt dwie. Prawdopodobnie wyglą-

daliśmy jak kondukt pogrzebowy, a może złowieszczy konwój ciągnący na zjazd mafii.
Sunęliśmy dostojnie Hewitt Avenue na wschód, w stronę Everett. Równiną pojechali-
śmy do Cavalero’s Corner, a potem zboczem wzgórza w stronę Lake Stevens.

Kiedy skręciliśmy pod sanatorium Fallona, w głośniczku zaskrzeczał głos Boba.
— Czarny król do wieży trzy.
Bob sprawdzał częstotliwość dziennikarzy.
— Zauważyli nas — przetłumaczyłem ojcu O’Donnellowi. — Ale myśmy to prze-

widzieli.

Wjechaliśmy za Charliem na dziedziniec, zaparkowaliśmy w równym rządku, zwra-

cając bacznie uwagę, żeby nie było widać kolejnych tablic rejestracyjnych.

— Niech się ksiądz nie pokazuje — przypomniałem ojcu O’Donnellowi. — Żaden

dziennikarz nie może księdza zauważyć.

— Racja — przytaknął. — Ale będzie zabawa, co?
— Pod warunkiem że wszystko pójdzie po naszej myśli. — Wysiadłem z limuzyny.
Pięciu szoferów weszło do biura doktora Fallona.
Trish i Erika były ubrane w bawełniane bluzy z kapturami. Erika miała na głowie

blond perukę, w której nie wyglądała zbyt korzystnie. Obok nich stały jeszcze dwie
wysokie blondynki. W jednej z nich rozpoznałem pielęgniarkę pracującą u doktora
Fallona.

Z kolei Mary i Sylvia były ubrane w standardowy biały strój składający się ze spodni

oraz koszuli, typowy dla pracowników kliniki. Trzy pozostałe sanitariuszki nie musiały
nikogo udawać, ponieważ faktycznie wykonywały taki właśnie zawód w sanatorium
doktora Fallona. W zasadzie Sylvia nie musiałaby brać udziału w tej maskaradzie, bo
doktor Fallon mógł oddelegować do akcji dowolną liczbę sanitariuszy, a wystarczyło

background image

330

331

nas pięcioro, żeby w każdej limuzynie radio obsługiwał ktoś znający szyfr. Mieliśmy
jednak na tyle rozwinięty instynkt samozachowawczy, żeby jej o tym nie wspominać;
wszyscy pamiętaliśmy, że Sylvia łatwo się denerwuje. Miała jechać z Jamesem, który,
zdaje się, potrafił najskuteczniej ją uspokajać.

— Gdzie Twinkie? — spytał Charlie, rozglądając się po biurze.
— Zaraz ją przyprowadzą — odpowiedział doktor Fallon. — Czy wszystko poszło

zgodnie z planem? Bo jeśli mamy odwoływać akcję, to nie ma sensu męczyć dziewczyny
szykowaniem. Nie przypuszczam, żeby w jakikolwiek sposób zareagowała na dzisiejszą
zmianę rytmu, a już zwłaszcza ożywieniem, ale lepiej nie ryzykować, jeśli to nie jest ko-
nieczne. Czy wszystko idzie po naszej myśli?

— Jasne! — stwierdził Charlie. — Na pewno parę kamer z teleobiektywami filmuje

dziedziniec, ale zaparkowaliśmy tak, że nie mogą odczytać tablic rejestracyjnych, więc
niech sobie kręcą. — Zerknął na zegarek. — Mamy dziewięć minut do wyjazdu.

— Zadbałeś o dłuższe przewody do mikrofonów? — spytała Charliego Trish.

— Erika i ja będziemy przecież jechały z tyłu.

— Wszystko gotowe — odparł. — Pamiętajcie, że po wyjściu z budynku szybkim

krokiem podchodzimy do wozów i od razu wsiadamy. Nie możemy dać kamerom wię-
cej niż trzydzieści sekund. Mark, Mary i Twinkie pójdą pierwsi. Muszą zniknąć sprzed
obiektywów jak najprędzej. Do każdej następnej limuzyny jak najszybciej wsiada szofer,
sanitariuszka i fałszywa Twinkie. Miejcie pod ręką kartkę z szyfrem. Jeśli coś pomylicie,
Bob się wścieknie. Może pomyśleć, że odwołaliśmy akcję.

— Charlie — odezwał się James zbolałym tonem. — Słyszeliśmy to kilkadziesiąt

razy. Daj wreszcie spokój.

— Dobra, dobra...
Spojrzałem na zegarek.
— Robi się późno — zauważyłem. — Zaczynajmy.
Doktor Fallon skinął głową. Wcisnął guzik interkomu.
Kilka chwil później jedna z sanitariuszek wprowadziła do biura Twinkie. Renata

znów mówiła do siebie w bliźniaczym i najwyraźniej w ogóle nie dostrzegała otaczają-
cych ją ludzi. Zakładając, że to była Renata. Jeśli przypadkiem, jak podejrzewał James,
była to Regina, to kto mógł przewidzieć, co dostrzegała albo kogo rozpoznawała?

Mary delikatnie nasunęła jej na głowę kaptur, spod którego wyciągnęła tylko jedno

pasmo jasnych włosów. Pozostałe dziewczęta zrobiły to samo, żeby jak najbardziej przy-
pominać Twinkie.

— No i jak? — spytał mnie Charlie.
— Nieźle — oceniłem. — Od drzwi wejściowych do limuzyn jest najwyżej pięć me-

trów. Chyba dam radę doprowadzić Renatę do samochodu, zanim dziennikarze ustawią
kamery na przyzwoite zbliżenie. Zresztą nie będą wiedzieli, na kim się skupić. Mam na-
dzieję, że nie wyłapią za dużo szczegółów.

background image

332

333

— No to do roboty — rzucił Charlie.

¬ ¬ ¬

Razem z Mary wyprowadziliśmy Renatę przez frontowe drzwi. Obie znalazły się

na tylnym siedzeniu w piętnaście sekund. Zadziwiające, jak szybko człowiek potrafi się
ruszać, jeżeli naprawdę musi. Czapkę z daszkiem miałem naciągniętą głęboko na oczy.
Błyskawicznie znalazłem się za kierownicą. W tym czasie pozostałe dziewczęta dotarły
do samochodów.

Ojciec O’Donnell siedział skulony na siedzeniu obok kierowcy.
— Nie musi się ksiądz tak ukrywać — powiedziałem. — Mamy lustrzane szyby. My

widzimy, nas nie widać. Taki cud techniki.

— Nic nie poradzę — westchnął. — Kwestia przyzwyczajenia.
— Konik do królowej trzy — zabrzmiał w radio głos Charliego.
— Roszada potwierdzona — odparł Bob.
— To oznacza, że ruszamy — powiedziałem Mary i ojcu O. Spojrzałem na zegar

na desce rozdzielczej. — Osiemnasta pięćdziesiąt dwie, punktualnie — stwierdziłem.
— Dokładnie zgodnie z planem.

Pierwszy wyjechał z dziedzińca wóz Charliego. Jakżeby inaczej. Za nim pozostałe li-

muzyny rządkiem sunęły długim dojazdem prowadzącym do drogi publicznej.

— Konik do gońca pięć — odraportował Charlie Bobowi, zawiadamiając go, że

opuściliśmy teren sanatorium.

— Gdzie teraz jedziemy? — spytał mnie ojciec O’Donnell.
— Wracamy do Cavalero’s Corner — odpowiedziałem. — Tam jest ogromny węzeł

komunikacyjny, łatwo nam będzie się rozdzielić.

— Czarny król do wieży — odpowiedział Bob zwięźle.
— A to co miało znaczyć? — zdumiał się ojciec O’Donnell.
— Bob monitoruje rozmowy dziennikarzy — wyjaśniłem. — Właśnie wezwali

wsparcie. Prawdopodobnie zbliżają się do nas nowe zespoły telewizyjne z kamerami.
Zaraz zaczniemy zmieniać pozycje w rzędzie. Najpierw James odpadnie do tyłu, ja go
przepuszczę. Potem limuzyna z Eriką minie nas obu i tak dalej. Trzeba się liczyć z tym,
że niektórzy z goniących za nami dziennikarzy byli w sądzie podczas przesłuchania,
więc mogli któreś z nas rozpoznać, kiedy wychodziliśmy z sanatorium. Będziemy co
jakiś czas zamieniać się miejscami, żeby już kompletnie się pogubili i nie wiedzieli, kto
jedzie w którym samochodzie.

— Sprytne! — przyznał ojciec O’Donnell.
— Cały Charlie — oddałem sprawiedliwość koledze.
— Czarna królowa do pionka króla, cztery — oznajmiła Trish jadąca na szarym

końcu konwoju.

background image

332

333

— Już za nami gonią — przetłumaczyłem. — Za każdym razem, kiedy pada infor-

macja o czarnym kolorze, podajemy wiadomości o reporterach. Doszliśmy do niezłej
wprawy.

— Czy był już jakiś gambit w czarnych? — zapytał Charlie.
— Na razie nie — odpowiedział Bob. — W razie czego dam znać.
— Musimy być szybsi i sprytniejsi od reporterów. — Mary i ojciec O’Donnell słu-

chali mnie uważnie. — Jeszcze nie włączyli do akcji śmigłowców, a do Cavalero’s Corner
niedaleko. Kiedy się rozjedziemy na wszystkie strony świata, będziemy górą.

¬ ¬ ¬

U stóp wzgórza limuzyny znowu zmieniły pozycję w rzędzie. Byłem wtedy akurat

w środku, więc przyhamowałem, żeby mnie wyprzedzili Charlie i Erika. A potem skrę-
ciłem w prawo, w Sunnyside Boulevard i pojechałem w stronę Marysyille. James i Trish
docisnęli z lekka gaz, żeby nie została po mnie luka. W czasie planowania całej akcji
braliśmy pod uwagę możliwość, że uda mi się odłączyć od kolumny niezauważenie, ale
nie opieraliśmy na tym wszystkich dalszych działań.

— Pionek do króla, cztery — posłałem w eter, dając znać Bobowi, że już odbiłem od

kolumny. — Mary, sprawdź, co się dzieje za nami — poprosiłem, nie odrywając wzroku
od drogi. — Mamy towarzystwo?

Mary jakiś czas obserwowała drogę przez tylną szybę.
— Naliczyłam trzy samochody. Siedzą nam na ogonie — odraportowała. — Nie,

czekaj chwilę. Jeden to zmęczony życiem pikap, dziennikarze takimi nie jeżdżą.

— Masz rację. Ale tak czy inaczej miej na niego oko. Jeśli jest z tej okolicy, zaraz

skręci w jakąś boczną drogę.

— Czy tędy dojedziemy do Granite Falls? — zapytał ojciec O’Donnell.
— Będziemy musieli parę razy zawinąć — powiedziałem — ale jak wyjedziemy na

dziewiątkę, będziemy już na prostej drodze. — Spojrzałem na zegarek na desce rozdziel-
czej. — Mamy jakieś dziesięć minut spóźnienia, nadrobię to pomiędzy Granite Falls
a Verlot. Tam będziemy jechali boczną drogą, nie ma na niej dużego ruchu. Jak tylko
miniemy patrol drogowy, który zatrzyma dziennikarzy, będę księdza prosił o wskazy-
wanie drogi.

— Pikap właśnie skręcił — poinformowała Mary. — Jadą za nami dwa wozy.
— Świetnie. Póki nie mamy na karku śmigłowca, powinniśmy się wywinąć.
— Za dużo się martwisz — stwierdziła. — Sprawa Twinkie nie jest już takim znowu

newsem z pierwszych stron, a korzystanie ze śmigłowca to diabelnie kosztowna sprawa.
Żaden szef stacji, jeśli tylko jest przy zdrowych zmysłach, nie będzie się pakował w ta-
kie wydatki, żeby zyskać parę migawek z dźwiękiem.

background image

334

335

— Obyś miała rację.
— Królowa do gońca, trzy — odezwała się Trish.
— Piękne zgranie w czasie — stwierdziłem, zerkając na zegarek. — Wyjechała na

skrót do Snohomish.

W następnej chwili posypały się raporty zaszyfrowane językiem szachowym, bo

każdy, kto skręcał z głównej drogi, meldował zmianę sytuacji. Jeżeli ktoś próbował pro-
wadzić tę grę na szachownicy, od początku miałby ogromne problemy, a do tej pory
już na pewno stracił o niej jakiekolwiek pojęcie. W naszej rozgrywce brało udział sześć
osób, wykonywaliśmy posunięcia wykraczające daleko poza szachownicę i tylko nie-
które nasze odzywki można było oczami wyobraźni dostrzec na planszy.

Kiedy dotarliśmy do Granite Falls, byliśmy jakieś półtorej minuty po czasie, więc

docisnąłem gaz, żeby trochę podgonić. W następnej chwili minęliśmy znak drogowy
„Verlot 20 kilometrów”.

— Jak miniesz Verlot, w Silverton skręcić na Darrington — powiedział ojciec

O’Donnell. — I zaraz trzeba zwolnić. Musimy mieć pewność, że nikt za nami nie je-
dzie.

— Dobrze. To mało zaludniona okolica.
— Znasz ją?
— Tata zabierał mnie na ryby nad południową odnogę Stillaguamish. Złowiliśmy

tam niejedną piękną sztukę. Czy droga do klasztoru nie jest w ogóle oznaczona?

— Wcale — przyznał ksiądz. — Wygląda jak ścieżka dla służby leśnej. Mniej więcej

kilometr w głąb lasu jest brama. Zawsze zamknięta, ale mam klucz.

— Dobrze. Jak już miniemy posterunek w Verlot, nie będę się odzywał przez radio.

Nie przypuszczam, żeby ktokolwiek złamał nasz szyfr, ale strzeżonego pan Bóg strze-
że, prawda?

¬ ¬ ¬

Tuż przed granicą Verlot dostrzegłem trzy wozy policyjne zaparkowane na pobo-

czu. Jeden z policjantów gestem kazał mi jechać. Potem zobaczyłem w lusterku wstecz-
nym, jak dwa samochody wyjechały na drogę, blokując ją skutecznie, trzeci pojechał
w przeciwną stronę niż ja, żeby odciąć dziennikarzom odwrót.

— Pionek do króla, sześć — rzuciłem w eter. — Szach. — Dwa reporterskie samo-

chody wyhamowały z piskiem opon. — Szach i mat — oznajmiłem radośnie.

Szybko posypały się następne doniesienia: szach i mat, znowu: szach i mat. Co tu

kryć, unieszczęśliwiliśmy ładnych paru dziennikarzy.

— Dokąd pojedziemy, kiedy już zostawimy Ren w klasztorze? — spytała Mary.

background image

334

335

— Najpierw do Darrington, stamtąd z powrotem w stronę Arlington — powiedzia-

łem. — Później piątką do Mont Vernon. Tam zatrzymamy się po benzynę, na wypadek
gdyby nas ktoś zauważył i znowu zaczął śledzić. Potem przejedziemy się po powiecie
Skagit i mniej więcej o drugiej nad ranem będziemy z powrotem w Everett.

— Czeka nas długa noc.
— Ale na pewno warto.

¬ ¬ ¬

W Silverton skręciłem w lewo, przejechałem przez most spinający oba brzegi

Stillaguamish i skierowałem się w stronę Darrington. Spojrzałem na zachód. Słońce
barwiło chmury na czerwono.

— Jak daleko jeszcze do skrętu? — zapytałem ojca O’Donnella.
— Jakieś pięć kilometrów. Zwolnij. Droga nie jest oznakowana, jeśli będziesz jechał

za szybko, możemy ją przeoczyć.

Zszedłem do jakichś sześćdziesięciu na godzinę. Pełzliśmy tak w żółwim tempie

wąską dwupasmówką, a słońce już całe niebo na zachodzie zalało szkarłatem. Ojciec
O’Donnell z uwagą wypatrywał przez przednią szybę odpowiedniego miejsca.

— Jest! — wykrzyknął, wskazując palcem drogę.
W zasadzie była to wąska, zryta koleinami dróżka odchodząca w prawo. Wyglądała

rzeczywiście tak samo jak tysiące ścieżek, którymi porusza się służba leśna.

— Zagrożenie matem usunięte — zabrzmiał Bob w radio.
— Fantastycznie. — Przyhamowałem i skręciłem w tę niby-drogę. — Patrole dro-

gowe właśnie puściły reporterów — wyjaśniłem księdzu. — Są ze czterdzieści kilome-
trów za nami, a za chwilę zrobi się ciemno. Przypuszczam, że jakiś czas trudno będzie
wytrzymać z Charliem, ale też trzeba przyznać, że jego plan się powiódł.

— I to jest najważniejsze — przypomniała mi Mary. — Niech puchnie z dumy,

skoro musi.

— Jak się czuje Renata?
— Jest zupełnie spokojna. Może coś przeczuwa? Na pewno nie zdaje sobie sprawy,

co się z nią dzieje, ale chyba odbiera od nas wrażenie radości i szczęścia.

Jeżeli James miał rację chociaż częściowo, to Twink znacznie lepiej zdawała sobie

sprawę z tego, co się wokół niej dzieje, niż potrafiliśmy dostrzec. Zanosiłem modły do
wszystkich bogów na ziemi i w niebie, żeby był uprzejmy zachować swoje rewelacje do
użytku osobistego. Co chwilę stawałem twarzą w twarz z coraz bardziej niepokojącą
możliwością, że wiozę nie Renatę, ale Reginę.

— Już widać bramę — odezwał się ojciec O’Donnell. — Stań, ja otworzę.

background image

336

Wysiadł, otworzył bramę kluczem, a następnie pchnął jej skrzydła. Ruszyłem, sta-

nąłem po kilku metrach, poczekałem, aż ksiądz zamknie bramę na klucz i wsiądzie do
limuzyny.

— Daleko jeszcze? — spytałem.
— Jakiś kilometr. Jedź powoli. Droga nie jest w najlepszym stanie. W ślimaczym

tempie pokonywałem metr za metrem z prędkością najwyżej dziesięciu kilometrów na
godzinę. Wreszcie znaleźliśmy się na czymś w rodzaju pętli, w miejscu gdzie droga po-
zwalała zawrócić.

— Zatrzymaj się tutaj — polecił mi ksiądz. — Powiem matce przełożonej, że już je-

steśmy.

— Dobrze.
Znów zatrzymałem samochód, tym razem przekręciłem kluczyk w stacyjce i wyłą-

czyłem silnik.

Ojciec O’Donnell wysiadł i ruszył przez podmokłą łąkę w stronę ścieżki ledwie wi-

docznej między drzewami. Pełno jest takich ścieżek prowadzących donikąd. Szybko
zniknął w lesie.

Spojrzałem w lusterko wsteczne. Mary tuliła Twinkie w ramionach, kołysała ją

miarowo w przód i w tył, a po policzkach płynęły jej łzy. Cóż z tego, że udało nam
się doprowadzić do najlepszego wyjścia z sytuacji, jakie potrafiliśmy wymyślić? I tak
było nam bardzo ciężko. Starałem się nie myśleć o teoriach, które podsunął mi James.
W zasadzie rzeczywiście nie było ważne, którą z bliźniaczek przytula Mary. Renata czy
Regina... A może obie, i Renata, i Regina miały wkrótce opuścić nas na zawsze. Czekała
mnie długa noc za kierownicą, więc nie mogłem poddać się emocjom.

Zmierzch zaczął wypełzać spomiędzy pni, ale na polanie widoczność była jeszcze

dobra.

U wylotu ścieżki pojawił się ojciec O’Donnell. Skinął na nas dłonią.
— Możesz ją odprowadzić? — poprosiła Mary. — Ja chyba nie dam rady. — Głos

miała dziwnie zdławiony.

— Nie ma sprawy. — Wysiadłem, otworzyłem tylne drzwi. — Twink, to ja, Markie

— odezwałem się łagodnie. — Zaraz będzie po wszystkim.

Wyciągnęła do mnie obie ręce. W jej oczach pojawił się błysk... może przebłysk zro-

zumienia? Pytanie?

Pewnie mogłem ją poprowadzić ścieżką, jakoś jednak wydało mi się to niewłaści-

we, więc wziąłem ją na ręce. Objęła mnie za szyję i kiedy tak szedłem podmokłą łąką,
szeptała do mnie coś w bliźniaczym, taka delikatna i krucha. Miękkie słowa dziecięcej
mowy, sekretnego języka bliźniaczek, ogrzewały mi policzek.

Podążyłem za ojcem O’Donnellem wąską ścieżką. Między drzewami było już ciem-

no. Po jakichś stu metrach otworzyła się przed nami jeszcze jedna polana, na niej stał
klasztor.

background image

336

Był to niski szary budynek, ukryty w lesie jak w gnieździe, otoczony murem.

Przypuszczam, że nie był widoczny nawet z powietrza.

— Zaczekaj tutaj — polecił mi ojciec O’Donnell.
Podszedł do furtki, do której prowadziła wąziutka dróżka wysypana żwirem.

Pociągnął za mosiężny łańcuch, a wtedy usłyszałem niegłośny czysty ton dzwonka po
drugiej stronie. Chwilę później furtka się otworzyła i stanęła w niej zakonnica ubrana
w habit.

Trwał wtedy taki moment absolutnej świeżości, który zdarza się tylko tuż przed

wschodem słońca i tuż po jego zachodzie, kiedy świat wygląda jak drzeworyt, kiedy nie
ma cieni.

Postawiłem Renatę na dróżce, przytuliłem na chwilkę.
— Tak będzie najlepiej, Twinkie — powiedziałem ze smutkiem. — Nie będziesz tu

sama. Żegnaj.

Dotknęła mojej twarzy czubeczkami palców i cmoknęła mnie w policzek. A potem

powiedziała do mnie w bliźniaczym coś, czego nie zrozumiałem, natomiast „Markie”
zrozumiałem doskonale. Wyraźnie mnie rozpoznała, co znaczyło, że do pewnego stop-
nia jednak wiedziała, co się z nią dzieje.

Później odwróciła się i odeszła w ten stalowoszary, pozbawiony cieni zmierzch, do

furtki, gdzie czekali ojciec O’Donnell i matka przełożona.

Widziałem wszystko bardzo wyraźnie, bo jeszcze nie zrobiło się ciemno, więc wiem

z całkowitą pewnością, że mogę wierzyć własnym oczom. Postać Twinkie jakby się za-
mgliła i w następnej chwili Renata nie była sama. Szły do klasztoru we dwie. Na mo-
ment jeszcze się odwróciły i spojrzały na mnie. Obie były uśmiechnięte.

Ojciec O’Donnell przeżegnał się i zszedł im z drogi.
Matka przełożona wzięła je za ręce i poprowadziła do środka.
Furtkę zamknięto.
Ojciec O’Donnell, idąc dróżką w moją stronę, miał łzy w oczach. Minął mnie i po-

szedł dalej, do limuzyny.

Już miałem ruszyć za nim, gdy zaintrygowało mnie coś, co leżało na żwirowej dróż-

ce. To były dwie wstążki, niebieska i czerwona.

Schyliłem się, podniosłem obie. Wydały mi się ciepłe. Wyglądały na zupełnie nowe,

nie miały żadnych zagnieceń ani zabrudzeń. Właściwie wcale nie byłem zdziwiony.
Regina i Renata pewnie jak zwykle bawiły się w ulubioną grę. I nieważne było, która jest
która, bo zawsze były Twinkie. Zostawiły mi ten prezent pożegnalny, by mi dać znać,
że znowu są dziećmi i że nic z tego, co się wydarzyło, nie miało dla nich najmniejszego
znaczenia. Znowu były razem i tylko to się liczyło. Teraz już wszystko było dobrze.

Schowałem wstążki do kieszeni. Odwróciłem się i poszedłem do limuzyny, do ojca

O’Donnella, do Mary. Powoli zapadała noc, a my nieprędko mieliśmy pójść spać.

background image

SPIS TREŚCI

Preludium

3

ANDANTE

Ruch Pierwszy

17

ADAGIO

Rozdział 1

18

Rozdział 2

32

Rozdział 3

43

Rozdział 4

55

Rozdział 5

64

Rozdział 6

76

Rozdział 7

86

Rozdział 8

98

Rozdział 9

110

Rozdział l0

120

Ruch drugi

131

DIES IRAE

Rozdział 11

132

Rozdział 12

144

Rozdział 13

155

Rozdział 14

166

Rozdział 15

177

background image

Ruch trzeci

189

APPASSIONATA

Rozdział 16

190

Rozdział 17

199

Rozdział 18

209

Rozdział 19

218

Rozdział 20

227

Rozdział 21

237

Ruch czwarty

247

AGNUS DEI

Rozdział 22

248

Rozdział 23

256

Rozdział 24

264

Rozdział 25

274

Rozdział 26

284

Rozdział 27

294

Rozdział 28

307

Rozdział 29

320

Koda

328

PAWANA


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ustawa z dnia 25 06 1999 r o świadcz pien z ubezp społ w razie choroby i macierz
Test wyboru pol pien z neta, UMCS, Polityka Pieniężna GALBARCZYK
rynek kap i pien
Sciaga tetnice pachowa+pien
Prezentacja pień mózgu[1]
eddings, d belgariada t1 pionek proroctwa PKQ6XDQDXAVOI4FJPOX63RJBX6VEENQYLDNDIPI
Zagadnienia z polityki pien 2007
Neurologia . Skrypt, 2 - Pień mózgu, Ćwiczenia - rdzeń kręgowy - mózgowie (pień mózgu)
pol pien
Pień 6 opis
ęHuna a Pieniądze cz III – pień problemów
Podstawy polityki pien 2007 id Nieznany
Pien mozgu
6 pien
(1)Rynek kap pien- charakt rynku fin, Zarządzanie
NBP i Rada Pol it Pien
biologiia nerwy czaszkowe, pień mózgu itp
ZW Pol pien PP 2011 2012 odcinek 1 dla studentów slides z wykładów w dniach 02 16 10 2011

więcej podobnych podstron