Plik j est zabezpieczony znakiem wodny m
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
Spis
treści
3 – Niedziela w światowej sławy uzdrowisku
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
Ty tuł ory ginału:
DAS
HAUS IN DER ROTHSCHILDALLEE
Przekład:
ANNA
KIEREJEWSKA
Redaktor
prowadzący : ADAM PLUSZKA
Redakcj a:
ANNA MIRKOWSKA
Korekta:
MARIOLA HAJNUS, JAN JAROSZUK
Proj ekt
okładki, opracowanie graficzne i ty pograficzne, łam anie: TO/STUDIO
Zdj ęcie
na
okładce: © Stephen Mulcahey / Arcangel Im ages
©
Library
of Congress, Goethe's Place and Goethe-Gutenburg Monum ent,
Frankfort
on Main (i.e. Frankfurt am Main), Germ any
Copy right
© 2007 by LangenMüller
at
F.A.
Herbig
Verlagsbuchhandlung Gm bH, München (
)
All
rights reserved.
Copy right
© for the translation by Anna Kierej ewska
Copy right
© for the Polish edition by Wy dawnictwo Marginesy,
Warszawa
2015
Przekład powstał dzięki
wsparciu
finansowem u Goethe-Institut
ze
środków Ministerstwa Spraw Zagraniczny ch Republiki Federalnej Niem iec.
Warszawa
2015
Wy danie
pierwsze
ISBN
978-83-64700-75-0
Wy dawnictwo
Marginesy
ul. Forteczna
1a
01-540
Warszawa
tel. (+48) 22 839 91 27
e-m ail:
Konwersj a:
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
Wnukowi
m oj ego brata,
Maxowi
Zweigowi, urodzonem u w dniu,
w który m napisałam ostatni wiersz tej książki,
i j ego wspaniały m rodzicom , Walterowi i Karin.
Ty lko
ten, kto ufa pokoleniu,
które
przy chodzi
po nim , poj ął,
co
oznacza ży cie.
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
1
C E L
O S I Ą G N I Ę T Y
F r a n k f u r t , 2 7
s t y c z n i a 1 9 0 0
Jak
zawsze od dwunastu lat dwudziestego siódm ego sty cznia nad Berlinem j aśniało słońce.
W dniu urodzin cesarza Wilhelm a II słońce i m ieszkańcy stolicy Rzeszy szli w zawody, kto
prom ienieć będzie większy m blaskiem . Ci drudzy śm iało przechadzali się wspaniały m i alej am i
i każdy z nich wiedział, że „cesarska pogoda” j est specj alnością ich m iasta.
Zdecy dowanie
m niej wierne cesarzowi okazały się sty czniowe wiatry, które ciągnęły
w kierunku Frankfurtu z Taunusu
. W niegdy siej szy m
wolny m
m ieście Rzeszy ludzie m ieli zby t
wiele oby watelskiej dum y i scepty cy zm u, by zawierzy ć nowom odny m m onarchisty czny m
m itom . Cesarskie urodziny by ły w odczuciu frankfurtczy ków dniem , który nie różnił się od
pozostały ch trzy dziestu dni m iesiąca. Z niezadowoleniem nazy wali sty czeń bezwzględny m
dzikusem . Za złą opinię ów zuchwały koleżka odpłacił tą sam ą m onetą. Często nawet j ego złą
sławę przy ćm iewały załam ania pogody prowadzące do tragedii.
Dwudziesty
siódm y sty cznia ty siąc dziewięćsetnego roku w piękny m m ieście nad Menem by ł
j ednak j askrawy m dowodem na to, że w m eteorologii zdawanie się na uogólnienia j est j eszcze
trudniej sze niż w inny ch, bardziej przewidy walny ch obszarach. Tam tej ostatniej sty czniowej
soboty we Frankfurcie by ło ciepło i słonecznie, a czubki wież kościelny ch bły szczały niczy m
pozłacane kopuły z księgi baśni. „Pogoda sprzy j a m arcowaniu” – zauważali wesoło spacerowicze
przechadzaj ący się brzegiem rzeki. Tego potocznego określenia uży wano wiosną, znakom icie
odzwierciedlało ono j ednak radość ży cia, którą w dniu czterdziesty ch pierwszy ch urodzin Jego
Wy sokości cesarza Wilhelm a II odczuwali ludzie – od gospód w dzielnicy Sachsenhausen
sły nący ch z wina j abłkowego aż po pola na wzgórzu Lohrberg. Niebo nad frankfurtczy kam i,
znany m i z tego, że wierzy li j edy nie w rzeczy, które m ogli zobaczy ć lub który ch m ogli dotknąć
albo spróbować, od ty godni nie by ło tak przej rzy ste i błękitne j ak dwudziestego siódm ego sty cznia
ty siąc dziewięćsetnego roku.
Tak
nieczęsta łaskawość pogody rozświetlała naj ciem niej szą izbę czeladną. Słońce dosięgało
wilgotny ch m urów w wąskich uliczkach i z niezwy kłą m ocą padało na pałace oraz przestronne
place, który ch by ło w m ieście coraz więcej . W świetle nadziei j asno poły skiwały pióra na
ogonach kurków. Stare wieże m iej skie wy glądały tak, j akby w nocy zostały wy czy szczone. Przy
ulicy Zeil oraz Kaiserstrasse wścibskie wróble na dachu ćwierkały, że niebawem nadej dzie
wiosna. Wy pucowane dorożki ciągnięte by ły przez dopiero co wy szczotkowane konie.
Na
koniec ostatniego ty godnia sty cznia tego nowego j eszcze stulecia barwny tłum we
Frankfurcie wiwatował na cześć świata j akby ten dopiero co powstał. Nawet ponuracy
uśm iechali się, gdy uchy lali kapelusza, przesy łaj ąc znaj om y m pozdrowienie. Starsze panie
poluźniały szale, pożądliwie wy stawiały twarze ku słońcu i wspom inały czasy, w który ch j eszcze
i do nich przy pły wały wiosenne m arzenia.
Młoda
kwiaciarka
w spódnicy w kratę i ciasno zasznurowany m gorsecie sprzedawała na placu
przed katedrą wiosenne kwiaty z cieplarni. Jakiś m łody m ężczy zna kupił czerwoną różę na długiej
łody dze. Sprzedawczy ni dy gnęła, różany kawaler zarum ienił się i w pośpiechu poszedł dalej .
W witry nie j ednej z lubiany ch cukierni, pom iędzy brzegiem Menu a Röm erbergiem
, na
wy sokim torcie bły szczały czerwone kandy zowane wiśnie i liście z trawiastozielonego
m arcepanu. Na niskim m urku naprzeciwko kawiarni siedziały dwa koty. My ły sobie wąsy i spod
przy m knięty ch powiek przy glądały się spacerowiczom . Młode psy ganiały własne ogony, starsze
kuśty kały w takim sam y m tem pie j ak ich sędziwi właściciele. Z j ednego z podwórzy dobiegały
radosne dźwięki katary nki i wznosiły się ku wierzchołkom drzew rosnący ch nad rzeką.
To, że cesarskie święto przy padało w sobotę, cieszy ło również zatwardziały ch republikanów.
Sobota
by ła przecież z reguły dniem pracy i obowiązków, podobnie j ak każdy inny dzień. Nawet
gospody nie zatrudniaj ące służbę przed niedzielą m iały na głowie ty le przy gotowań, że nastawał
wieczór, zanim znaj dowały chwilę, żeby odsapnąć. Dwudziestego siódm ego sty cznia ty siąc
dziewięćsetnego roku przy kładnej strażniczce dom owego ogniska dość by ło wy j rzeć przez okno,
aby stała się m arnotrawiącą czas m arzy cielką.
– Już czuj ę
zapach
wiosny – radowała się Betsy Sternberg, kiedy stoj ąc w nowej kuchni
o dziewiątej rano, wkładała do nowiutkiego pieca pierwsze z dwóch niedzielny ch ciast. By ł to
wy j ątkowo wy kwintny m igdałowiec z sułtankam i, przy ozdobiony kandy zowany m i fiołkam i,
według przepisu j ej ciotecznej babki Julchen. Uczy nna ciotka Julchen zwy kła na specj alne okazj e
przy sy łać delicj e – pierwsze ciasto upieczone w nowej kuchni by ło właśnie taką sposobnością.
Małżonek
Betsy
uważał trzeźwość za siostrę m ądrości. Dlatego też naty chm iast stłum ił w żonie
przedwczesne odurzenie wiosną.
– Wy daj e
m i
się – powiedział – że czuj esz raczej zapach sułtanek nam oczony ch w m oim
dobry m rum ie, droga Betsy. Od rum u bowiem kręci w nosie. Nie nauczy łaś się tego w swoim
dom u? Chodź, zapom nij na chwilę o cieście. Twój m ąż m a zam iar poddać się ży wiołowi.
– By le
nie
złowrogiem u
j ego
żona. Otrzy m ała staranne wy chowanie i by ła
obeznana w literaturze klasy cznej . Cy towała Schillera, kiedy ty lko nadarzała się sposobność.
Johann
Isidor Sternberg, prawie czterdziestoletni przedsiębiorca z niem ałą fortuną, poważany
i am bitny, od czterech ty godni posiadacz dom u, oj ciec j ednego sy na, założy ł ciężki czarny
płaszcz z szary m futrzany m kołnierzem i zdj ął z wieszaka kapelusz, który Betsy dzień wcześniej
odświeży ła parą. Nie chodził do sy nagogi regularnie co sobotę, podczas szabasu, który zbiegał się
w czasie z urodzinam i cesarza, m iał j ednak potrzebę pom odlić się za pom y ślność tegoż oraz
narodu niem ieckiego.
– Dzień wy j ątkowy – powiedział, szy kuj ąc się
do
wy j ścia z dom u – absolutnie wy j ątkowy. –
Johann Isidor pogładził żonę po włosach i dodał, żeby dbała o siebie.
– Odpowiadasz
teraz
za dwoj e – przy pom niał.
Policzki
Betsy zarum ieniły się. Czy j ej m ąż wiedział, j ak bardzo podniecało j ą, kiedy czy nił
aluzj e na tem at cielesności? My ślała o ty m , czule na niego spoglądaj ąc. Lewą ręką dotknęła
swego brzucha, usta układały się w słowo, którego nigdy nie odważy łaby się wy powiedzieć
w j ego obecności.
Johann
Isidor, który od dawna nie zaj m ował się j edy nie detaliczny m i hurtowy m handlem
suknem , nie ty lko w oczach swoj ej kochaj ącej m ałżonki by ł człowiekiem wy j ątkowy m . Pod
wielom a względam i wy przedzał swoj e czasy. By ł tolerancy j ny, żądny wiedzy, sprawiedliwy
w osądach, rozważny w działaniu i zawsze wy powiadał się w sposób odpowiedni do sy tuacj i,
również gdy rozm awiał z podwładny m i czy dziećm i. Nawet w towarzy stwie gości nie krępował
się pokazy wać, że żona i sy n znaczą dla niego więcej niż sława i honor. „Młody pan Sternberg”,
j ak nadal m ówiono o nim w wielu m iej scach, okazy wał hoj ność, kiedy nadarzała się okazj a.
Rozrzutny nie by ł nigdy. Już j ako chłopiec prowadził dokładną ewidencj ę księgową szklany ch
kulek.
Z okazj i
przeprowadzki
w alej ę Rothschildów Johann Isidor podarował swoj ej Betsy błękitne
lniane m akatki wy szy te drobny m ściegiem krzy ży kowy m . Zdobił j e napis: „Nie uskarżaj się na
poranek, znój i pracę niosący – wspaniale bowiem j est dbać o ludzi, który ch się kocha”. Prezent
kazał opakować w delikatny j edwabny papier i wręczy ł Betsy ze słowam i: „Na pam iątkę naszego
pierwszego wspólnego śniadania przy alei Rothschildów”.
– Ach,
j ak
ten papier szeleści – zauważy ła.
My śl, że m łoda żona
potrafi
wy raźnie ucieszy ć się z tak skrom nego podarunku, radowała j ej
m ęża j eszcze wtedy, gdy od strony ulicy zam y kał za sobą czarną bram ę z kutego żelaza.
Harm onia tej krótkiej scenki wy pełniała j ego serce ufnością. Skrom na m ałżonka by ła darem
niebios, gwarantem m ęskiego szczęścia, podporą i pociechą w ponure dni. Nadchodzące lata
j awiły się Johannowi Isidorowi j ako pełne słonecznecznego blasku. Tak j ak dzień, który właśnie się
rozpoczął.
– Dziękuj ę – wy m am rotał.
Obej rzał się dookoła zakłopotany.
Wieki
m inęły, odkąd ostatnio składał Bogu dziękczy nienie na
ulicy.
Choć pieśń o radosny m wędrowcu
doprawdy
nie by ła odpowiednia dla poważnego oby watela,
który m iał zam iar pój ść do sy nagogi i prosić o niebiańskie błogosławieństwo dla niem ieckiego
cesarza, to tenże oby watel wciąż nucił pod nosem j ej m elodię i sam sobie wy dawał się
uczniakiem , którem u zadowolony nauczy ciel powierzy ł szczególne zadanie. W bezgranicznie
dobry m nastroj u, który zupełnie nie współgrał z j ego usposobieniem , wy obrażał sobie, j ak bardzo
j ego droga Betsy poruszona będzie wieczorem , kiedy podczas kolacj i obok swoj ego talerza
znaj dzie paczuszkę przewiązaną wiśniową j edwabną wstążką. Na pam iątkę przeprowadzki do
własnego dom u Johann Isidor kupił w sklepie z anty kam i J& S Goldschm idt przy Kaiserstrasse
złotą broszę z pięciom a granatam i. Całkiem okazałą. „Oraz bardzo reprezentacy j ną” – potwierdził
m łodszy z Goldschm idtów.
Betsy
również się rozm arzy ła. Uśm iechaj ąc się, wy obrażała sobie ze szczegółam i, że j ej m ąż
dla uczczenia przeprowadzki do nowego m ieszkania nie podarował j ej prakty cznej m akatki, ale
ciem nozielony kapelusik z krem owy m strusim piórem , który j uż od dwóch ty godni podziwiała
w nowo otwarty m sklepie z nakry ciam i głowy przy Kaiserstrasse. Przy wołała się do porządku –
tego rodzaj u próżność przy stoi w naj lepszy m razie m łodej dziewczy nie, która nie poznała j eszcze,
co to powaga ży cia i wy rzeczenia. Z większą niż zazwy czaj energią skruszona m arzy cielka
otworzy ła okno. Głęboko wdy chała ostre zim owe powietrze i z tęsknotą spoglądała w stronę drzew
pośrodku szerokiej alei. Naraz zapragnęła biegać, skakać i śpiewać, tak j ak kiedy ś w dom u u oj ca,
gdy w ogrodzie kwitła j abłoń, a krzepka kucharka Auguste ubij ała w kuchni śm ietanę do ciasta.
„Nie chcę by ć dorosła” – powiedziała zasapana dziewczy nka z kręcony m i włosam i. „A więc
chcesz um rzeć j ako dziecko?” – zapy tał oj ciec. Jego córka nadal nie by ła pewna, czy srogo na nią
spoj rzał, czy się uśm iechnął.
– Ach – westchnęła
pani
Betsy. Obiem a rękam i przesuwała po zaokrąglony m brzuchu. Czekała
na m om ent rozwiązania. Wspom nienia bladły. Postanowiła, że w porze obiadowej pozwoli sobie
na kwadrans na powietrzu. Doktor Wolf, który znany by ł z równie postępowy ch, j ak
niekonwencj onalny ch m etod leczenia, zalecał codzienne spacery.
– Pozdrów
ode
m nie wszy stkich – zawołała za m ężem , on j ednak j uż j ej nie sły szał. Jeśli ty lko
nie m usiał m ieć na względzie żony i dziecka, j ego kroki stawały się długie i zdecy dowane.
Konary
drzew wciąż j eszcze uginały się pod ciężarem śniegu, który ty dzień wcześniej spadł
w ciągu j ednej ty lko nocy. Ty m większą przy j em ność sprawiało w tam ty m m om encie
obserwowanie płatków śniegu na zam arzniętej ziem i. Z każdy m krokiem Johann Isidor
rozkoszował się tą nagłą przem ianą zim owej krainy w świat wiary i nadziei na przy szłość. Jeszcze
w m iniony poniedziałek ży cie wy pełniały burze, m gły i lód. Wy delikacone kobiety z wy ższy ch
sfer m usiały cały m i dniam i chronić skórę. Młode dziewczęta, które pom im o wszelkich przestróg
odważy ły się wy j ść na ulicę, leżały ze zwichnięty m i kostkam i na szezlongach i robiły sobie zim ne
okłady. W niej edny m wy tworny m m ieszkaniu pachniało octem i nudą. Zam arzaj ący deszcz
w ciągu pięciu m inut sparaliżował ży cie w cały m m ieście, a m ężczy źni rozm awiali o nim j eszcze
na trzeci dzień.
Dochodziło
do
przerażaj ący ch karam boli. Do wy j ątkowo tragicznego zaj ścia doszło przy placu
Eschenheim er Tor. Dwa konie zaprzężone do ciężkiej dorożki, która przewróciła się na oblodzonej
drodze j ak blaszanka, trzeba by ło dobić. U trzech pasażerek skończy ło się na przerażeniu, wy padek
m iał dotkliwe skutki j edy nie dla podróżnego z Bad Hom burga, który j uż podczas oblężenia Pary ża
stracił lewą nogę. Mężczy zna z ciężkim i obrażeniam i m usiał zostać odwieziony do szpitala.
W końcu
zim a
choć na krótko zelżała. Dzień urodzin cesarza j uż o dziesiątej rano przepełniony
by ł radością ży cia. Wy fiokowane bony, zaj ęte rozm ową niczy m gadatliwe służące, pchały
dziecięce wózki przez zaśnieżone parki i skwery. Nawet w eleganckiej dzielnicy Westend dobrze
ułożeni chłopcy bawili się w tam ten wolny od szkoły dzień swawolnie, j ak huncwoty, które nie
m uszą się w dom u przed nikim tłum aczy ć. Ubrani w drogie m ary narskie czapki grali w piłkę,
dzwonili do obcy ch drzwi i z wrzaskiem uciekali, zanim oderwani od swoich zaj ęć m ieszkańcy
zdąży li ukarać ten wy stępek. Dziewczy nki w aksam itny ch płaszczach i czepkach dobrany ch pod
kolor, w towarzy stwie wciąż upom inaj ący ch j e m atek, zachowy wały się równie niesfornie j ak
chłopcy. Biegały tak, że aż fruwały im warkocze; piszcząc, uderzały o drewniane obręcze
i z m ęską krzepą podcinały bacikam i kolorowe bąki z drewna.
Na
kolei panował wzm ożony ruch. Przy stoj ne m łode dam y z wdziękiem kręciły piruety.
Czarne, sięgaj ące kostek botki, które m iały na nogach, i kolorowe szale ich towarzy szy bły szczały
w słońcu, tak j ak czerwone dachy pospiesznie ustawiony ch kram ów, w który ch wprawne
sprzedawczy nie oferowały grzane wino i pieczone kasztany. Znów pachniało Boży m
Narodzeniem , a pewnego znanego w cały m m ieście starego kawalera widziano, j ak wty kał po
groszu dwój ce licho ubrany ch dzieci.
Słońce sprawiało, że radośni
by li
i biedni, i bogaci. Pewien pom y słowy dziesięciolatek sam
przy gotował ślizgawkę – wy lał na chodnik duży dzbanek wody.
– Prusacy nadchodzą – zawołał
rezolutny
szpry nc. Nie wiedział, co oznacza to zdanie. Dziadek,
który zetknął się z Prusakam i we Frankfurcie, zwy kł w ten sposób przestrzegać wnuka.
– Gwiżdżę
na
Prusaków – skontrował j ego przy j aciel. Nie m iał dziadka ani oj ca. Miał j edy nie
m atkę oraz, co dało się wy czy tać z j ego twarzy, odwagę, której potrzeba osobom
poszkodowany m , by nie spuszczały głowy przy każdej zniewadze.
Również
przy
alei Rothschildów panowała krzątanina i budziło się ży cie. Czerwona piłka w żółte
kropki wy leciała na ulicę. Dorożkarz m usiał zaham ować i zaklął tak głośno, że j ego wrzask sły chać
by ło nawet na Burgstrasse. Z dala od dudniącego zgiełku stał Otto Wilhelm Sam uel Sternberg.
Czarnowłosy chłopiec o silny ch nogach i z lokam i, które j ego m atka uważała za czaruj ące,
a oj ciec w głębi duszy za nieco zniewieściałe, tkwił przy oknie w salonie, w który m nowe m eble
z ciem nozielonego weluru osłonięte by ły j eszcze biały m suknem . Na kosztowny m perskim
dy wanie ze starannie rozczesany m i frędzlam i nie leżał ani j eden paproch. Wy konana z dbałością
o naj m niej szy detal reprodukcj a
Wyspy
umarłych Böcklina,
chluba
starego m ieszkania, zawisła na
ścianie w cudownej złotej ram ie, której m ały Otto doty kał zawsze, kiedy nikt go nie widział ani
nie groził m u aresztem w piwniczny m składziku na węgiel. Bordowe aksam itne zasłony idealnie
układały się przy wy sokich oknach w salonie. Pani dom u poleciła obszy ć ich brzegi złotą
lam ówką, w m ateriale tkwiły j eszcze igły przy trzy m uj ące zakładki. Szy by biblioteczki lśniły tak,
że Otto widział w nich swoj e odbicie. Właśnie tego m alec nie chciał. Odczuwał zagubienie
i sm utek, pom im o że nikt go za nic nie skarcił. Miał wrażenie, j akby kazano m u wstać od stołu i bez
deseru odesłano do dziecięcego pokoj u.
Czterolatek
nic nie wiedział o urodzinach cesarza. Nie wiwatował na cześć słońca na niebie ani
śniegu na drzewach. W m ieszkaniu, w który m j eszcze czuć by ło klaj ster do tapet, a w który m j uż
unosił się zapach pasty do podłóg, popły nęły łzy. Dziecięce przy gnębienie ciąży ło m u na sercu.
Czy wiedział, że j ego ży cie nigdy nie będzie j uż tak beztroskie j ak w poprzednim m ieszkaniu? Otto
przy tknął czoło do świeżo wy glansowanego okna. Po drugiej stronie ulicy, pod drzewam i, bawiło
się czterech chłopców. Sm y k westchnął tak, j akby o ży ciu wiedział wszy stko. Chłopaczkowie,
wszy scy w szary ch włóczkowy ch czapkach, szam otali się, walcząc o piłkę, która chwilę wcześniej
wy padła spod kół dorożki.
– Ty głupku! –
Otto
usły szał krzy k naj wy ższego z całej czwórki.
– Sam j esteś głupek – zaprotestowało
trzech
pozostały ch.
Naj m łodszy członek
rodziny
Sternbergów zasłonił sobie prawą ręką lewe ucho i westchnął
j eszcze głośniej niż poprzednio. Gdy by j ego m atka nie by ła zaj ęta kandy zowany m i fiołkam i,
które m usiała ułoży ć na cieście m igdałowy m , pospieszy łaby, żeby sprawdzić, co się dziej e
z sy nem .
Wszy scy
w kwartecie radośnie poszturchuj ący ch się chłopców m ieli na sobie krótkie szare
spodenki, każde z nich załatane resztkam i kolorowego m ateriału z dam skich sukienek. Wełniane
pończochy – noszone w kom plecie z perkalową koszulką – chroniły chuderlawe dziecięce nogi
przed zim nem . Dwóch chłopców, czego niewiele później Otto m iał się dowiedzieć pom im o
zakazów m atki, by ło sy nam i gospodarza dom u naprzeciwko. Dwaj pozostali, sy nowie furm ana,
m ieszkali na sąsiedniej Egenolffstrasse.
– Ja też chcę – krzy knął z naciskiem
pierworodny
sy n Johanna Isidora Sternberga. Tupnął lewą
nogą i obiem a rękam i zabębnił w szy bę. Ledwie przy śniadaniu zabroniono m u sam em u otwierać
okna i drzwi w nowy m m ieszkaniu. Otto j eszcze nie poj ął, że j uż po wsze czasy nie będzie m ógł
wy biegać na ulicę i bawić się z rówieśnikam i. Od tam tego m om entu to j ego m atka m iała
decy dować, kto znaj duj e się na ty m sam y m szczeblu społeczny m co j ej sy n i z kim wolno m u
p r z e s t a w a ć . Równie m ało świadom y m ógł by ć
tego, dlaczego
świat z j eszcze głębszy m
szacunkiem niż wcześniej kłania się j ego am bitnem u, pod każdy m względem cenionem u oj cu.
Tuż
po
podpisaniu um owy kupna ziem i przy alei Rothschildów 9 rozpoczęto budowę
czteropiętrowej czy nszówki. Proj ektował j ą znany w m ieście architekt Waldem ar Josef Busch,
o który m m ówiono, że nawet z psiej budy uczy niłby wy tworne m ieszkanie. Dzięki pracy nad
posesj ą Sternbergów m łody inży nier budowlany w pełni potwierdził swoj ą dobrą reputacj ę.
Zleceniodawca dał m u wszakże wolną rękę i nie skąpił talarów ani wy rozum iałości. Jego dom by ł
od tam tej pory naj lepszy m świadectwem pierwszorzędnego rzem iosła i powodem do
m ieszczańskiej dum y. Miał krem owe ściany, co uważano za dosy ć śm iałe, ale zgodne z duchem
czasu, i kunsztowne, zwracaj ące uwagę wy sokie okna z ram am i pom alowany m i na kolor ochry,
piękne szerokie gzy m sy, przestronne balkony i dość pom paty czne drzwi z ciem nego drewna
i żółtego j ak słońce szkła. Te ostatnie by ły charaktery sty czne raczej dla Westendu niż nadal
j eszcze powściągliwego Nordendu, ale właśnie w kwestii drzwi nie by ło z inży nierem Buschem
dy skusj i.
– Im większy
blask, ty m
większe poważanie – zwy kł m awiać, kiedy zleceniodawca podawał
w wątpliwość, czy m ądre j est afiszowanie się z dobroby tem .
Mieszkania
w dom ach, które budował, leżały Waldem arowi Josefowi Buschowi na sercu
równie m ocno, j ak elewacj a zewnętrzna, m ury i obram ienia okien. Am bitny m łodzieniec
zaj m ował się nawet przy dom owy m i ogródkam i, pralniam i i piwnicam i. Pokoj e i j adalnie, które
planował, by ły prawdziwy m i salonam i. Sy pialnie sprawiały wrażenie wy tworny ch, również
pokoj e dla dzieci świadczy ły o oszałam iaj ącej sam oświadom ości czasów gry nderskich
W m ieszkaniu
przy
alei Rothschildów 9 położono naj lepszy parkiet dostępny w sprzedaży ;
sztukateria na sufitach z rokokowy m wzorem by ła uciechą dla oka, drogie tapety z j edwabiu
m iały przetrwać stulecia i każdy kierunek w m odzie. Wnękę na piec w salonie Sternbergów Busch
proponował wy łoży ć sły nny m i kaflam i z holenderskiego m iasta Delft.
– Nie
j estem
Rothschildem – odważy ł się w końcu zaoponować Johann Isidor.
– Tenże – poinform ował
go
Waldem ar Zuchwały – zaopatruj e się w piece kaflowe
u dworskiego dostawcy królowej Wiktorii.
Am bitny
m łody inży nier pozwalał sobie na kolej ne ekstrawagancj e. By ł stanowczy m
przeciwnikiem cy nkowy ch wanien stoj ący ch za kotarą w sy pialni, proj ektował więc łazienki,
w który ch m ieściły się zarówno wanna, j ak i um y walka. Na toaletę przewidział oddzielne
niewielkie pom ieszczenie z m niej szą um y walką. Nawet w dzielnicy Westend rozdzielanie łazienki
i toalety nie by ło w powszechny m zwy czaj u. Na każdy m piętrze w kory tarzu urządzono m alutki
schowek, spiżarnie by ły prawie tak duże j ak kuchnie, do który ch przy legały. W m ansardach dla
służby udało się nawet zam ontować m ałe piece. Ponadto przewidziano tam m iej sca na łóżko,
szafę i um y walkę.
– Nigdy
nie
wiadom o – przepowiadał Waldem ar Josef Busch – co przy niesie przy szłość. Może
nadej dą czasy, w który ch zam iast służby w m ansardach zam ieszkaj ą płacący za nie naj em cy.
Podwórze
przed
dom em , oświetlane przez j edną uliczną latarnię gazową, by ło tak szerokie, że
troj e dorosły ch m ogło swobodnie przechodzić j edno obok drugiego. Brzy dkie żelazne pręty
służące do trzepania pościeli i dy wanów, szpecące co poniektóre dom y, ustawiono w rogu ty lnego
dziedzińca. Rosła tam ogrom na wiśnia, z którą pan dom u nie chciał się rozstać.
– W dom u,
gdzie
sły chać ptaki – powiedział – pozostaj e szczęście.
W podwórzu znaj dowały się też bielarnia, bezpośrednie wej ście
do
wielkiej pralni oraz
m iej sce na piaskownicę i basenik dla Ottona oraz j ego planowanego rodzeństwa. W ogrodzie
przed dom em wiosną zam ierzano posadzić bez oraz założy ć klom b z różam i.
– Mogę j uż wy j ść
na
dwór? – zawołał znudzony chłopczy k. Ponieważ nie orientował się
j eszcze w nowy m otoczeniu, bezskutecznie m arudził pod sy pialnią rodziców.
– Nie, dopóki
Josepha
nie będzie m iała czasu ci towarzy szy ć – zaordy nowała m atka. Krótko
zastukotała w form ę do ciasta. – Ty w ogóle nie m asz rozeznania w okolicy, chłopcze. Tego by m i
j eszcze brakowało, żeby ś się zgubił od razu pierwszego dnia.
– Josepha – zaprotestował m ały buntownik, pociągaj ąc
nosem
– też nie m a rozeznania
w okolicy. A m nie – dodał w przy pły wie krnąbrności, o której wy plenieniu oj ciec wspom inał
przy naj m niej raz dziennie – Josepha też nie zna. Ani troszeczkę.
Otto
nie bez przy czy ny nosił im ię założy ciela Rzeszy. Jego oj ciec szanował Bism arcka bardziej
niż trzech pozostały ch niem ieckich cesarzy razem wzięty ch. To, że niespełna czteroletni m alec
by ł bardzo uparty i nieco gry m aśny, traktowano na razie j ako ty powo chłopięcą przy padłość.
Herm ine, j ego cioteczna babka ze strony oj ca pochodząca z Górnej Hesj i, uznawana za
nieprzy j em nie bezpośrednią i z lekka gburowatą, podczas ostatnich odwiedzin latem
przepowiadała: „Jeszcze się zdziwi ten m ały czort”. Jak to często by wa, ży cie potwierdziło j ej
słowa. Jeśli Bóg okaże się łaskawy wobec rodziców chłopca, za cztery m iesiące Otto m iał dzielić
się ich m iłością z kim ś j eszcze. Przy szły dziedzic nie by ł niczego świadom y. W wy ższy ch sferach
za niestosowne uchodziło rozm awianie z dziećm i, w szczególności z sy nam i, o odm ienny m stanie
ich m atki.
– Dlaczego –
Otto
nie dawał za wy graną – nie wolno m i się pobawić z ty m i dzieciam i na
dworze? – Znalazł drogę do kuchni i z rękam i skrzy żowany m i na plecach zatarasował dostęp do
piecy ka.
– Dlatego – skwitowała m atka. Jedną ręką odsunęła
sy na
z drogi. – Nie m ówi się „ty m i
dzieciam i”. Gdzieś ty się tego nauczy ł?
Nadszedł
czas, by
wy j aśnić Ottonowi Wilhelm owi Sam uelowi Sternbergowi, że m ałe dzieci
również m uszą przestrzegać towarzy skich reguł gry. Sy nowie dozorcy oraz dzieci furm ana nie
zaliczali się w opinii pani Betsy do grona wy brany ch przy j aciół j ej pierworodnego, który
przecież zam ieszkiwał pięciopokoj owe m ieszkanie z dwom a balkonam i i który w przy szłości
będzie nosił m ary narskie ubranko również w dni powszednie. Dla Sternbergów oznaczało to, że
m uszą się rozej rzeć za nowy m i towarzy szam i zabaw dla swoj ego pupilka.
– Kto z kim
przestaj e, takim
się staj e – wy m ruczała znad głowy Ottona przezorna m atka.
Przy
ulicy Sandweg we frankfurckim Ostendzie, gdzie przy szedł na świat, ludzie nie by li
kapry śni. Kobiety przy stawały tam na ulicy, aby pogawędzić, a m ężczy źni spoty kali się na
zakupach. Dzieci traktowano j ak m łode psy. Pozwalano im robić, co chciały, i karcono, gdy nie
dawały się naty chm iast przy wołać do porządku, ale m aluchy nie m usiały się troszczy ć
o społeczne konwenanse. Wolno im by ło bawić się na ulicy oraz decy dować, z kim się przy j aźnią.
W Ostendzie m ały Otto poznał wy łącznie tę beztroską stronę ży cia. Kto sły szał, j ak peroruj e, nie
wątpił, że by ł frankfurckim chłopcem , i to takim , który nie da sobie w kaszę dm uchać. Kiedy grał
w piłkę z m ały m Karlem z ulicy Baum weg i Heinerem z Ingolstädter Strasse, szy by drżały,
a serca rosły. Nikt z dorosły ch nie m ówił o m anierach czy trady cj i. Matki przy j aciół Ottona
opierały eleganckich ludzi, oj cowie zniknęli, zanim chłopcy zdąży li się narodzić. W m ały ch
m ieszkaniach unosił się zapach kapusty i żuru, a w sobotnie wieczory odby wało się szorowanie od
stóp do głów w m ałej ocy nkowanej balii, która stała na krześle w kuchni.
– Dziś
j est
dzień przełom u – oświadczy ł o poranku w dzień przeprowadzki oj ciec Ottona. Na
ogrom ny wóz załadowano szerokie dębowe łoże m ałżeńskie, stół z j adalni wraz z krzesłam i
i kom ódką, łóżeczko Ottona i j ego konia na biegunach, polakierowaną na biało dziecięcą szafę,
kom ody na toczony ch nóżkach, dwa stoliki na lwich łapach z m arm urowy m blatem , książki,
obrazy oraz duży wiszący zegar z wahadłem , który bił co pół godziny. Meble z sy pialni,
wy posażenie kuchni, naczy nia i m asy wny uszaty fotel oraz skrzy nie z ubraniam i załadowano na
drugi. Krzepkie konie pociągowe rżały. Przechodnie przy stawali, kobieta w niebieskim fartuchu
pokręciła głową i stęknęła: „Też chciałaby m m ieć kiedy ś ty le rzeczy ”.
– Psiakrew – powiedział m ały Otto.
– W ten sposób, m ój
sy nu
– ofuknął go oj ciec, którego ciągnęło ku nowem u ży ciu – wy rażaj ą
się j edy nie furm ani.
– Chcę zostać furm anem .
– Dziecku
nie
przy stoi m ówić o ty m , czego chce.
Głowa m ałej
rodziny
Sternbergów nadzwy czaj wcześnie spełniła swoj e m arzenie o szacunku
i bogactwie. Johann Isidor po części zawdzięczał to zupełnie niespodziewanem u w owy m
m om encie wsparciu ciotecznej babki Luise. Przem iła siostra nietaktownej Herm ine by ła m aj ętną
oraz bezdzietną wdową. Co zaś naj istotniej sze, ży wiła niety powe przekonanie, że posiadanie
bogactw przy nosi zm artwienia.
– Przy j em niej
j est
– powiedziała w szczęśliwą dla Johanna Isidora godzinę – dawać ciepłą niż
zim ną ręką.
W przeciwieństwie
do
swoj ego brata Sam y ’ego i j ego trzech sióstr, które j uż j ako m łode
dziewczy ny sprawiały wrażenie stary ch panien i by ły równie zawistne, j ak pam iętliwe,
ukochany siostrzeniec Luise wy dawał się j ej nieulękły, szczery i m ądry. Bogata ciotka
obdarowała go tak szczodrze, j akby by ł j ej własny m sy nem . Od tam tego czasu nie spędzała
ważny ch ży dowskich świąt ani urodzin ze swoim m opsem i m igreną w dom u w Kassel, ty lko
w zdrowiu i radosny m nastroj u z Johannem i j ego m ałą rodziną we Frankfurcie.
– Woda w Menie – zwy kła m ówić
przy
każdy m pożegnaniu – to doprawdy lekarstwo dla
takiego szalonego starego pudła.
– I wino j abłkowe też – zauważy ł Otto. W swoim dziecięcy m dążeniu
do
prawdy m iał oko tak
sam o baczne j ak j ego oj ciec.
Johann
Isidor nie należał do ty ch, którzy chcieliby się wy godnie urządzić na koszt starszej
bogatej kobiety. By ł pilny, energiczny i odważny, zadowolony ty lko wtedy, gdy rozwij ał nowe
pom y sły, i pochłonięty swy m awansem . Nie odpoczy wał nawet w piątkowe wieczory, które
pom im o zasy m ilowania celebrował j ak j ego przodkowie w trady cy j ny sposób, ani w pozostałe
święta religij ne. Kiedy powolny m krokiem szedł z sy nem do sy nagogi znaj duj ącej się przy parku
Friedberger Anlage, m aj ąc wszelkie powody, by dziękować za to, co zostało m u przeznaczone,
rozm y ślał, j akie cele chciałby j eszcze osiągnąć.
Handlarz
suknem Johann Isidor Sternberg by ł wprawny m kowalem swoj ego losu. Nieustaj ąco
dbał, by nie przegapić żadnej szansy, z uwagą obserwował giełdę i nie ty lko tam potrafił się
włączy ć w odpowiednim m om encie. W nowo wy budowany m dom u przy Hasengasse otworzy ł
sklep z guzikam i, lam ówkam i i inny m i wy robam i pasm antery j ny m i. Mówiło się, że w przy szłości
to w tej okolicy będzie się toczy ć ży cie, rzeczy wistość zaś przerosła nawet te przewidy wania. Do
klientek pasm anterii Sternberg należały dam y z wy ższy ch sfer, m ałżonki urzędników
i guwernantki, krawcowe wszelkiej proweniencj i oraz niej edna skrom na panna, która liczy ła się
z groszem i m iała wy czucie do rzeczy wy j ątkowy ch. Już po pół roku właściciel m usiał zatrudnić
drugiego sprzedawcę oraz ucznia.
– A co by ś powiedziała
na
sklep z kapeluszam i? – zapy tał pewnego dnia przy kolacj i żonę.
– A gdzież m ożna
taki
kupić?
– Nie
m am
poj ęcia, ale kapelusze nosi się zawsze.
– Teorety cznie m ógłby ś również szy ć
m undury
– skwitowała scepty cznie m ałżonka. – Woj ny
też będą zawsze.
Swój pom y sł
ostatecznie
pozostawił m ody stkom , niedługo później j ednak firm a Sternberg
wsławiła się naj lepszy m filcem i naj bardziej eleganckim i dodatkam i do finezy j ny ch dam skich
kapeluszy.
W roku ty siąc
osiem set
dziewięćdziesiąty m ósm y m Johann Isidor kupił udziały
w wy dawnictwie. Prowadziło ono interes niezwy kle dobry i zgodny z duchem czasu: publikowało
pocztówki. Co roku do m iasta zj eżdżało coraz więcej tury stów, wzrastało więc zapotrzebowanie na
pam iątki. Na krótko przed przełom em wieków rzutki kupiec nawiązał kontakt z pewny m
pry watny m bankiem . O pertraktacj ach co do uczestnictwa w ty m interesie nie wiedział nawet
Salom on, przy j aciel Johanna Isidora z m łody ch lat, prawnik, którego poradom ufał on
bezwzględnie. Pani Betsy coraz częściej sły szała, że j ej m ąż m a złote ręce.
Podobne
kom plem enty nieustannie wy czarowy wały uśm iech na twarzy tej rozważnej kobiety,
nigdy j ednak nie dawała poznać, ile tak naprawdę wie. Jej m ałżonek stał się właścicielem dom u
na sześć m iesięcy przed czterdziesty m i urodzinam i. Kiedy w później szy ch latach rozm owa
schodziła na tem at j ego m aj ętności, bez cienia skrępowania opowiadał, że początkowo m y ślał
o j akim ś skrom ny m dom ku na przedm ieściach Frankfurtu, a to „j ego m ądra żona” naj bardziej
przy czy niła się do sukcesu.
– Nie będzie
pan
żałował swoj ej decy zj i – powiedział notariusz w trakcie sporządzania um owy
sprzedaży. – Znawcy tem atu wiele się po Nordendzie spodziewaj ą.
– Ja
nigdy
niczego nie żałuj ę – oświadczy ł Johann Isidor. Ty lko ten, kto go nie znał, m ógłby
j ego pewność siebie pom y lić z py chą.
Wy bór
m ieszkania
w ich dom u pozostawił żonie, co całe ży cie stanowiło dla niej powód do
zadowolenia. Jak zawsze podj ęła decy zj ę z ekspercką przezornością.
– Na
pierwszy m
piętrze nie j est się narażony m na hałas ani kurz z końskich kopy t, ani na
żebraków – argum entowała. – A poza ty m służba nie będzie co chwilę latać na ulicę, żeby
traj kotać.
Lokale
na parterze i drugim piętrze nieruchom ości by ły j uż odnaj ęte na dobry ch warunkach,
ale j eszcze niezam ieszkane. Na te na trzecim i czwarty m także znaleźli się j uż zdecy dowani
chętni. Sternberg również j ako naj m odawca rozważał każdą ofertę po dwakroć. Podczas
pierwszego posiłku w nowy m dom u Betsy zapy tała z udawaną niewinnością, która niem al zawsze
sprawiała, że serce j ej m ęża zaczy nało topnieć, czy m ieszkania, które stoj ą puste, nie przy noszą
strat.
– Lokatorów – pouczy ł j ą –
nie
m ożna zm ieniać j ak rękawiczek. Ty lko ten, kto uprzednio
zdej m ie m iarę, j est potem zadowolony, m oj a droga.
Roztropny
przedsiębiorca chciał wy naj ąć pom ieszczenia na poddaszu wraz z m ieszkaniam i –
w dobry ch okolicach nie uchodziło kwaterować służby we własny m m ieszkaniu ani ograniczać się
do gosposi.
Wraz
z przeprowadzką w alej ę Rothschildów zm ienił się też status pani Sternberg. Przy ulicy
Sandweg, zgodnie ze sprawdzony m oby watelskim oby czaj em , wy znawano zasadę „skrom nie, acz
schludnie”. W co czwarty poniedziałek przy chodziła praczka, by ła też służąca Maria. Jej j ednak
pani dom u nie m ogła powierzy ć nawet m y cia codziennej zastawy, nie wspom inaj ąc
o kry ształowy ch kieliszkach, porcelanowy ch wazach czy drogich piecach kaflowy ch w salonie.
Betsy sam a prasowała również koszule m ęża i własne delikatne bluzki z j edwabiu. W piątki
czy ściła srebra, a przez cały ty dzień obierała warzy wa, dbała o m eble i wy sy łała Marię do
m leczarza j edy nie wtedy, gdy z powodu niedy spozy cj i sam a nie m ogła wy j ść z dom u. Pom im o
wszelkich zastrzeżeń Betsy nie chciała się z dziewczy ną rozstać. Zatrzy m ała również praczkę.
Dodatkowo zatrudniła Josephę, która po sześciu ty godniach wzbudzała zazdrość wszy stkich j ej
przy j aciółek, krewny ch i znaj om y ch.
– Złota
kobieta
– zachwy cała się pani dom u zaledwie po dwóch dniach.
– Złoto również
niekiedy
traci blask – tonował Johann Isidor. Nie ufał ani przedwcześnie
przy znawany m laurom , ani wielkim słowom .
Josepha
Krause, zatrudniona dopiero w dniu przeprowadzki, pom agała j uż podczas pakowania,
wy pucowała każdy kąt nowego lokum i każdy zakam arek piwnicy ; wy j ątkowo pieczołowicie
uprzątnęła podwórze i wy czy ściła nową bram ę z kutego żelaza.
– Ludzie
od
razu powinni widzieć, że wiem y, j ak by ć powinno – oświadczy ła. Próbowała też
dotrzeć do nieco trudnego sy na swoj ej pracodawczy ni. By ła przy ty m równie taktowna, j ak
niestrudzona. Nieraz j ednak korciło j ą, aby silną dłonią wy m ierzy ć m ałem u Ottonowi klapsa.
Josepha
pochodziła ze wsi w Wetterau. Kiedy obierała ziem niaki czy łuskała groch, a łaskawa
pani by ła akurat w kuchni, potrafiła długo i barwnie opowiadać o j abłkach, które tam rosły i które
dostarczano do Bad Nauheim u zawsze, gdy ty lko przy j eżdżała cary ca ze swy m i piękny m i
córkam i i rodzeństwem z Darm stadtu. Josepha nie tęskniła za krewny m i, właścicielam i m ałego
gospodarstwa. Nawet na Boże Narodzenie nie ciągnęło j ej do dom u. Pod każdy m względem by ła
dokładnie taką służącą, j akie ceniły kobiety z wy ższy ch sfer: um iej ącą gotować, bez zobowiązań
i własny ch potrzeb. Dużo przy j em niej by ło planować przy szłość właśnie z kim ś takim aniżeli
z lekkoduchem , który m a j eszcze pstro w głowie i apety t na ży cie.
Josepha
nie by ła j uż panną na wy daniu. Miała początki przerostu tarczy cy i m asy wne nogi,
a w ciem ny ch fartuchach chodziła nawet w niedzielę. Wy nikało stąd, że nie będzie raczej
stanowić zagrożenia dla oby czaj ności pana dom u, a kiedy m ały Otto podrośnie, nie stanie się
powodem do obaw i o j ego niewinność. Josepha by ła krzepka i zdrowa, do tego szczera, skrom na,
sum ienna i bogoboj na. Rzadko narzekała i nie stawiała żadny ch wy m agań co do j edzenia.
Wszy stko to wy nikało z referencj i, które przedłoży ła Sternbergom . Z gęsto zapisanej strony
pły nęła inform acj a, że panienka Josepha Walburga Krause j est na wskroś wierną służącą, z którą
ż a l s i ę r o z s t a ć
. Przez
ponad pięć lat pracowała w dom u lekarza przy eleganckiej
Forsthausstrasse we frankfurckiej dzielnicy Sachsenhausen. Przedstawiaj ąc się, powiedziała, że
„u doktorostwa”, którzy ku j ej zgry zocie sprowadzili się z powrotem na Bergstrasse, bardzo często
m usiała zastępować kucharkę chorą na woreczek żółciowy, dlatego zdoby ła szeroką wiedzę
o wy kwintnej kuchni. Jak m ówiła, potrafiła też piec, wekować owoce i warzy wa, przy gotować
m us śliwkowy i oprawiać kury.
– Pan
doktor
– chlapnęła j uż drugiego dnia w dom u Sternbergów – by ł obżartuchem . Za m oj ą
pieczeń wieprzową sprzedałby własną m atkę.
– Tutaj się
to
pani nie przy trafi – uprzedziła pani Betsy. – Jesteśm y Ży dam i i nie j em y
wieprzowiny.
Josepha
by ła zaskoczona, okazała się j ednak tolerancy j na i dobroduszna. Nie obruszy ła się.
– Nic
nie
szkodzi – oświadczy ła. – Państwo przecież też są ludźm i.
Maria, służąca z dwiem a
lewy m i
rękam i, pochodziła z Vogelsbergu. W poprzednim m ieszkaniu
spała na m ateracu w kuchni i m y ła się w wiadrze. By ła absolutnie przekonana, że po
przeprowadzce Sternbergów zostanie zwolniona. Ogarnęło j ą wzruszenie, kiedy dowiedziała się,
że ona także m a się przenieść w alej ę Rothschildów, a do tego zam ieszkać we własny m pokoj u.
Pół dnia nie potrafiła powiedzieć nic innego niż „tak” i „nie”. Prawie nie tknęła obiadu, choć
podano zupę z soczewicy, którą wy j ątkowo lubiła, i dwa razy krwawiła z nosa. Ta dziewczy na
z warkoczam i gruby m i i długim i j ak u Roszpunki by ła nieślubny m , a w związku z ty m nędznie
obdarowany m przez ży cie dzieckiem chłopskiej dziewki. Z perspekty wą posiadania własnej izby
Maria czuła się j ak księżniczka, którą widziała pewnego razu w książce z baj kam i m ałego Ottona.
Od tam tej pory nie m arzy ła j uż j ednak o złocie i klej notach, ale o m ałżeństwie z niej akim
Wernerem Hasslingerem oraz o pokoj u z kuchnią i bieżącą wodą. Od sześciu m iesięcy w wolne
od pracy niedzielne popołudnia posterunkowy Werner zabierał bowiem Marię na tańce,
a w ostatnim czasie, zanim dziewczy na wy szła z dom u, ciężarna pracodawczy ni surowo
napom niała j ą, by „nie dała się przy padkiem wrobić w dziecko”.
Betsy
Sternberg, urodzona j ako Bertha Luise Strauss, nieczęsto wy rażała się w sposób
odpowiadaj ący j ej czasom i światopoglądowi j ej klasy społecznej . Nie by ła ani arogancka, ani
dom inuj ąca i unikała zwracania na siebie uwagi bardziej , niż by ło trzeba. Pani Betsy
przeciwstawiała się przedwczesny m pochwałom i powierzchowny m pochlebstwom . Nie chciała,
żeby okazy wano j ej szacunek j edy nie ze względu na płeć. Nie zm ieniło się to nawet w trakcie
ciąż. Właśnie w okresie oczekiwania na potom ka, pani dom u wy kazy wała nad wy raz dobrą
kondy cj ę i świetny nastrój , gotowość do działania i stanowczość.
Betsy
by ła naj starszą z córek wcześnie owdowiałego handlarza precj ozam i i j ubilera
Siegfrieda Straussa z Pforzheim . Dziewczy nki wy chował on bez zarzutu, j ak j ednak powiadano,
dość swobodnie. Ku zdum ieniu krewny ch Siegfried zachęcał rezolutną córkę, by zaj m owała się
nie ty lko pracam i ręczny m i, ale też rozwij ała duchowo. Betsy dobrze grała na skrzy pcach
i porządnie na pianinie. Czy tała wszy stkie książki o m uzy ce, które przy nosił j ej nauczy ciel,
podczas rodzinny ch uroczy stości recy towała wiersze Eichendorffa oraz długie ballady Schillera.
„A m alować potrafi j ak Rem brandt” – zachwy cał się dziadek.
Dzięki
niem u
wnuczka j uż w wieku ośm iu lat potrafiła pły nnie czy tać po hebraj sku. Jako
dwunastolatka nauczy ła się od babki piec trady cy j ną plecioną chałkę z m akiem na szabasowy
wieczór. Po francusku Betsy Straussówna parlowała lepiej niż wszy scy j ej abszty fikanci. Miała
poczucie względności ży cia i anality czny um y sł, dzięki którem u nie m y liła przy czy n ze skutkam i.
Będąc żoną, m iała więc przez cały czas świadom ość, że splendor, który j ą otacza, w znakom itej
części zawdzięcza swem u am bitnem u m ężowi. Zawsze, kiedy patrzy ła w lustro, by ła wdzięczna
czasowi, że łaskawie obchodzi się z j ej urodą. W pierwszy ch m iesiącach drugiej ciąży, j ako
dwudziestoośm iolatka, wy dawała się wciąż tam tą dziewczy nką, która pod j abłonką w rodzinny m
Pforzheim bawiła się z siostram i w ciuciubabkę. Jej cera pozostała nieskazitelna, orzechowe
włosy bły szczały, zielone oczy em anowały radością ży cia. Naj większy m darem Betsy by ła
zdolność do pozostawania w dobry m nastroj u. Miała trzech studiuj ący ch braci oraz dwie siostry,
piękne niczy m Królewna Śnieżka; obie poślubiły m ężczy zn z ty tułem doktorskim , a j ednak to ona
całe ży cie pozostawała ulubienicą oj ca.
Jako
gospody ni by ła oszczędna, w m ałżeństwie uległa, j ako m atka oddana i zawsze cierpliwa.
Stanowcza stawała się j edy nie, gdy szło o j ej dzieci. Po narodzinach drugiego w dom u poj awić
się m iała niańka, później guwernantka. A kiedy ś – zwierzy ła się swem u m ężowi – m ogliby
zatrudnić nauczy ciela j azdy konnej dla Ottona. Cesarz siedział na koniu j uż j ako bardzo m ałe
dziecko.
– Wy budowaliśm y
dom , nie
pałac. Zapam iętaj to, drogie dziecko. Im m niej pragnień, ty m
większe zadowolenie.
Nie
zadowolony, lecz wprost dum ny j ak paw by ł ten rozważny m ałżonek, kiedy zapraszał kogoś
na bankiet. Obfity stół stanowił u nich oczy wiste prawo gości, a nie wy m óg losu. Pani Betsy
gotowała wy bornie, w sposób zdecy dowanie bardziej wy rafinowany, niż by ło to w zwy czaj u
w Hesj i, zawsze na naj wy ższy m poziom ie. Również to zawdzięczała oj cu – j ubiler Siegfried
Strauss w każdej sy tuacj i ży ciowej m iał bowiem na względzie to, że w przy padku drogocennego
kam ienia naj ważniej szy j est perfekcy j ny szlif. Kiedy Betsy, naj droższy j ego sercu bry lant,
ukończy ła gim nazj um dla dziewcząt, wy słał j ą na rok do znanej placówki w Montreux. Jej
wy chowanki kształcono na idealne panie dom u i gospody nie, um iej ące zarówno zabawiać inny ch
konwersacj ą, j ak i gotować oraz piec, a także obchodzić się ze służbą. Wiele osiem nastolatek od
razu po opuszczeniu szkolnej ławy zostawało żonam i. Żonam i eleganckich m ężczy zn, który ch stać
by ło, by potencj alną pannę m łodą pierwej obej rzeć, a potem zapy tać o wy sokość posagu.
Ortodoksy j na
część rodziny Straussów potrząsała głowam i. By li zgodni co do tego, że
„obłąkany Siegfried” swoj ą goj owską pozą zrazić m iał biedną dziewczy nę do własnej rodziny
i wiary oj ców. Betsy j ednakże nie doznała nawet naj m niej szego uszczerbku za sprawą wy j ścia na
spotkanie ze światem , poszerzenia hory zontów. Kiedy żegnała się ze Szwaj carią, nie uważała
gotowania za obowiązek ani brzem ię kobiety zam ężnej , lecz za sztukę. Wy kwintna francuska
kuchnia by ła j ej znana równie dobrze, j ak sm akowite j edzenie z badeńskich stron rodzinny ch.
Znała przepisy, który ch nie by ło j eszcze w żadnej niem ieckoj ęzy cznej książce kucharskiej .
Przy j aciele oraz znaj om i j adaj ący czasem obiady w dom u Sternbergów z przej ęciem
opowiadali o stekach z polędwicy sauté, wołowinie po burgundzku i pasztecikach z ciasta
francuskiego z gęsim i wątróbkam i.
– A to
wszy stko
w norm alną środę – relacj onowała pani Rose. Jej m ąż m iał fabry kę arty kułów
skórzany ch i każde lato spędzała w Karlsbadzie, wiedziała więc, j ak ży j ą wy tworni ludzie.
Dla
pani Betsy oczy wiste by ło, że m usi dać się pokierować swoj em u m ężowi. Jeden ty lko raz,
kiedy dowiedziała się o dom ku na obrzeżach m iasta, który Johann Isidor zam ierzał kupić, przej ęła
inicj aty wę. Gdy utrudzony po długim dniu siadał wieczorem do stołu, strażniczka dom owego
ogniska oży wiała się. Zawsze m iała w zanadrzu nowe argum enty przem awiaj ące za czy nszówką
w m ieście. Pewnego piątkowego wieczoru, pom iędzy faszerowany m szczupakiem a rosołem ,
dy plom aty cznie napom knęła o swoim błogosławionej pam ięci wuj u Heinrichu. Nie bez
przy czy ny. Ten niezapom niany człowiek dorobił się fortuny, która j eszcze dziesięć lat po j ego
śm ierci określana by ła przez wszy stkich krewny ch j ako niespoty kana. „Jedy nie głupcy
i m arzy ciele m arnotrawią swój kapitał, ładuj ąc go we własny dom ” – napom inał naj bliższy ch za
każdy m razem , kiedy ktoś chciał kupić dom , w który m by ło m iej sce j edy nie dla j ego własnej
rodziny. Nawet kiedy posiadał j uż dwa dom y w Pforzheim oraz j eden w Baden-Baden, i m ógłby
sobie pozwolić na to, by również w poniedziałek zj eść kurczaka, nadal wy naj m ował dwa pokoj e
w swoim m ieszkaniu.
Johann
Isidor przy glądał się portretowi błogosławionej pam ięci wuj a Betsy. Wisiał na ścianie
j adalni od dnia, kiedy się pobrali. Po dłuższy m zastanowieniu rzucił zwięzłe: „Ha!”. Twarz lekko
m u poczerwieniała. Ustąpił dziesięć m inut później , przy czy m pierwszy raz zakiełkowało w nim
podej rzenie, że na żonę wy brał kobietę o wielorakich przy m iotach. Bóg obdarował tę piękność nie
ty lko sprawny m i rękam i, powściągliwy m j ęzy kiem i radosny m usposobieniem , ale również
głową, której m iej sce by ło na m ęskim karku.
Po
raz pierwszy od swoich siódm y ch urodzin, gdy dostała lalkę z blond lokam i, której bardzo
długo pragnęła i naty chm iast spróbowała wy targować dla niej j eszcze j edwabną pelery nkę, ta
wspaniała kobieta nie zadowoliła się j edny m zwy cięstwem . Trzy dni po pam iętnej kolacj i zaczęła
m ówić o pewnej nieruchom ości przy alei Günthersburga. Ulica ta przecinała alej ę Rothschildów.
Neoklasy cy sty czny dom , który zachwy cił Betsy, wzniesiono z czerwonego piaskowca.
Przy pom inał zam ek. Miał wy kusze, okna różnej wielkości, wieży czki i balkony z m ały m i greckim i
kolum nam i. Architektoniczne cudo wy budowane rok wcześniej m ożna by ło kupić ty lko dlatego, że
potencj alny naby wca uległ w Bad Hom burgu ciężkiem u wy padkowi podczas j azdy konnej i nie
by ł j uż zdolny doprowadzić zakupu do końca.
Betsy
odkry ła ten dom podczas j ednego ze spacerów z Ottonem .
– Taka
chatka
to nie lada gratka – m ówiła wierszem , gdy opowiadała o nim przy niedzielnej
kawie i cieście ze śliwkam i. – Ależ ludzie by nam zazdrościli. – Oblała się rum ieńcem , zanim
j eszcze teatralnie westchnęła. Zawsty dzona spuściła głowę. Mąż spoj rzał na nią ze zdziwieniem .
– Py cha
poprzedza
upadek – zganił j ą. – Naj lepszy interes to taki, o który m się nie m ówi. –
Mim o podenerwowania okazał się j ednak wielkoduszny i złoży ł chwilową nieskrom ność Betsy na
karb j ej stanu. Wy rozum iali m ężowie akceptowali to, że żony przy nadziei przej awiały skłonność
do przekraczania granic. – Zobaczę – zaśm iał się roztropnie – czy uda się spełnić twoj e m arzenie,
by podłogę w j adalni i salonie wy łoży ć parkietem .
– Jak wspaniale! – powiedziała
Betsy. Jej
drugie westchnienie by ło oznaką ulgi.
Właściwie
Johann
Isidor Sternberg j uż wcześniej obej rzał wy stawiony na sprzedaż dom przy
alei Günthersburga. Nie odpowiadał ani j ego gustowi, ani naturze.
– To coś
dla
ludzi, którzy nie nauczy li się odróżniać złudzeń od prawdy – oznaj m ił pośrednikowi
składaj ącem u ofertę. Z lekka szorstko i bardzo zdecy dowanie. Od swego błogosławionej pam ięci
oj ca, handlarza by dłem z Schotten w Górnej Hesj i, Johann Isidor w porę nauczy ł się, że
m ężczy zna nigdy nie powinien zwracać uwagi swoj ą m aj ętnością. „Skrom ny wy gląd – wbij ał
m u do głowy oj ciec – j est ważniej szy niż nowe palto”.
Dlatego
też zapobiegliwy przedsiębiorca zdecy dował się naby ć dom przy alei Rothschildów.
Ponieważ
nigdy
nie zapom niał lekcj i udzielany ch m u przez oj ca, skłaniał się ku tem u, by
pierwszy posiłek w nowy m dom u by ł skrom ny.
– To
cesarz
obchodzi urodziny – przy pom niał, kiedy Betsy m iała planować j adłospis na sobotni
wieczór – nie j a.
– Przecież
specj alnie
zaprosiliśm y ciotkę Luise, aby świętowała z nam i.
– Właśnie
ona
m a za nic ludzi, który ch pieniądze się nie trzy m aj ą. W przeciwny m razie
j eszcze przez kilka lat m ieszkaliby śm y przy Sandweg. Wierz m i.
Z dum ą i godnością
pani
dom u nie m ogą j ednak wy grać nawet despoci. Podano kluseczki ze
szczupaka na przy stawkę, bulion po florenty ńsku według przepisu m adam e Suzette z pensj i
w Montreux, cielęcinę w m aderze, kurczaka w burgundzie oraz zapiekane ziem niaczane kuleczki,
a na deser chałkę m igdałową, której ciotka Luise nie potrafiła się oprzeć. Suto zastawiony stół by ł
zdecy dowanie po m y śli pani Betsy. Miała znakom ity nastrój i niczy m panna m łoda przepełniona
by ła radosny m oczekiwaniem .
Luise
Dreifuss wzniosła kieliszek. Czerwone wino pobły skiwało w świetle nowego ży randola.
Staruszka z zachwy tem przy glądała się swem u ukochanem u siostrzeńcowi. Przy pom niała sobie
pewną m aj ową noc, o której nie wiedział nikt poza nią.
– Za pom y ślność – powiedziała. – Mądrość
dom
buduj e, a rozsądek utrzy m uj e. My śl, że
j eszcze twoj e wnuki będą siedzieć przy ty m stole i cieszy ć się m igdałową chałką swej babki,
przepełnia m nie szczęściem .
Johann
Isidor nie by ł ani przesądny, ani pobożny. Mim o to m iał opory, by zaklinać przy szłość.
Spoj rzał naj pierw na zaokrąglony brzuch swej żony, a następnie na sztukaterię na suficie.
– Jak Bóg
da
– powiedział cicho.
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
2
W I O S E N N E P R Z E B U D Z E N I E
F r a n k f u r t , 2 1 m a r c a 1 9 1 0
Pani Betsy siedziała na rekam ierze obitej wiśniowy m pluszem , przy polakierowany m na biało
kawiarniany m stoliku, który m ąż podarował j ej z okazj i piętnastej rocznicy ślubu i który m iał
stanąć w ogrodzie zim owy m . Z lekkim i wy rzutam i sum ienia zam knęła książkę, którą przez ostatnie
pół godziny raczej kartkowała, niż czy tała. W tam ty ch czasach w każdy m towarzy stwie ktoś
rozpoczy nał rozm owę o Królewskiej Wysokości Thom asa Manna. Powieść ukazała się rok
wcześniej , a przy j aciółka Betsy, Margot Einstein, uchodząca za sawantkę i w związku z ty m
niezam ężna, podczas wtorkowej herbatki w kawiarni Stary Odwach wciąż rozpły wała się nad
„wy rafinowaną konstrukcj ą” tego dzieła. Mim o że Betsy by ła nader wrażliwa na współczesną
literaturę, uważała ty tuł książki Manna za zdecy dowanie bardziej intry guj ący niż j ą sam ą.
Drażniło j ą, że autor na m iej sce akcj i swoj ej opowieści wy brał fikcy j ne niem ieckie księstwo –
ponieważ pani Sternberg interesowała się niem iecką ary stokracj ą, dużą wagę przy wiązy wała do
autenty czności.
Jej zdaniem Królewska Wysokość by ła nie do porównania z Buddenbrookami, który ch
przeczy tał nawet Johann Isidor, m im o że nie lubił powieści, a m ężczy zn, którzy j e czy tali, uważał
za zniewieściały ch. Betsy ciarki przechodziły po plecach, kiedy przy pom inała sobie, j ak
z naj większy m trudem udało j ej się przekonać Johanna Isidora, by podczas obiadu w dom u
podwój nie doktory zowanego profesora germ anisty ki Eduarda Sohlego nie wy rażał przy
wszy stkich obecny ch swoj ej opinii na tem at bohaterów literackich i literatury w ogóle.
Wy soce poważany kupiec Sternberg, który swoj e sukcesy zawdzięczał tem u, że wiedział, kiedy
należy m ilczeć, i przeważnie to też robił, na koniec sześciodaniowego posiłku zj adł m nóstwo sera
cam em bert i wy pił cztery kieliszki burgunda. Ani j edno, ani drugie m u nie służy ło. Nie dosięgły
go j uż ostrzegawcze spoj rzenia żony, a szaleńczy potok słów Betsy m usiała nagle uciąć, co nie
ty lko wszy stkim obecny m , ale również j ej wy dało się wy j ątkowo niekobiece. Mim o to po
powrocie do dom u wy kurowała m ęża zim ny m i kom presam i na głowę i ciepły m i okładam i na
ciało i nie robiła m u, rzecz j asna, żadny ch wy rzutów.
Betsy zaj rzała do j adalni. Od trzech dni obok podobizny błogosławionej pam ięci wuj a
Heinricha wisiał tam oprawiony w nowoczesną drewnianą ram ę olej ny portret dum nego
gospodarza dom u. Sam Johann Isidor wcześnie rano wy j echał do Pary ża, by przeprowadzić
ważne operacj e bankowe oraz negocj acj e z pewną rozwij aj ącą się m anufakturą teksty lną. Dla
j ego żony oznaczało to, że przez cztery dni widy wać będzie j edy nie swoj e dzieci, dom ową służbę
oraz sąsiadki, które podobnie j ak ona robiły zakupy przy Höhenstrasse i Bergerstrasse. Betsy by ła
w podniosły m nastroj u, m im o że plany na naj bliższą przy szłość nie wy dawały się szczególnie
urozm aicone. Zarówno pogoda, j ak i kalendarz oznaj m iały początek wiosny.
Przy roda wcześnie zaczęła roztaczać coroczną m agię. W ogródku przed dom em kwitły
zawilce, w chińskiej wazie stoj ącej na m ały m em pirowy m stoliku pachniały pierwsze fiołki,
kwiaciarki w m ieście sprzedawały narcy zy i niezapom inaj ki oraz wspaniałe cieplarniane róże na
długich łody gach. Dziewczy nki chodziły w biały ch pończochach, a odważni chłopcy m ieli
odkry te kolana.
Na podwórze znów wróciły ptaki. Panią dom u przy alei Rothschildów dobiegały szczebiot
sikorek i gruchanie gołębi. Otworzy ła duże okno ogrodu zim owego, spoj rzała w dół, wzięła głęboki
wdech i poczuła dawne dziecięce pragnienie, by pochwy cić chm urę. Wiśnia puściła pączki.
Krzew forsy cj i obsy pał się j askrawą żółcią, bielarnia lśniła zielenią, barwą nadziei. Betsy nuciła:
„Wkrótce wiosna tu zawita, wszy stko zacznie znów rozkwitać”. Przy pom niała sobie o różowej
sukni z obszerny m i, powiewny m i rękawam i i o m łodzieńcu o im ionach Carl Theodor, który
wy ry ł j ej im ię na pniu brzozy. Z lekkim westchnieniem powróciła z rodzinny ch stron
i postanowiła wy korzy stać dobrą pogodę, by porządnie wy wietrzy ć j edwabne poduszki z sofy,
wy trzepać dy wany na podwórzu oraz polecić upranie odświętny ch sukienek swoich córek. Poza
ty m nadszedł czas, by uświadom ić Johannowi Isidorowi, że j ego pierworodnem u sy nowi
potrzebny j est nowy garnitur, a bliźniętom kurtki i buty.
– A twoj a żona – powiedziała Betsy – wy m arzy ła sobie piękny kapelusz, ogrom ny niczy m koło
u wozu, zielony j ak m ech, przy ozdobiony pióram i i kwiatam i. A także liliową suknię z szarfą
w pasie. – Jak zawsze, kiedy m ówiła do siebie, wpadła w ironiczny ton. Nowością by ło to, że
czuła, j ak się rum ieni. Może j uż prawie j ak j akaś m atrona, która na chwilę zapom niała, ile m a lat?
Uwagę pani Betsy zwracało od pewnego czasu to, że j ej przy kładnie troskliwy m ąż pom im o
dobroby tu wy chodził z powszechnego dla m ężczy zn przeświadczenia, że kobieta w wieku lat
trzy dziestu ośm iu nie m usi ubierać się m odnie. „Grunt, żeby by ło porządnie i schludnie” – tak
właśnie powiedział dwa ty godnie wcześniej .
– Nie po parkiecie! – krzy knęła Betsy w kierunku salonu.
Bliźnięta właśnie zam ierzały przeprowadzić dookoła m ebli wielkiego niedźwiedzia polarnego na
kółkach, wy łączną własność ich m łodszej siostry, którem u wolno by ło się poruszać j edy nie po
pokoj u dziecięcy m . Po Clarze ani Erwinie nie by ło j uż znać gorączki ani zapalenia gardła, które
na ty dzień odj ęło im apety t oraz siłę głosu. Mim o to doktor Mey erbeer zaordy nował
kategory czny zakaz wy chodzenia z dom u aż do niedzieli. Anna, opiekunka do dzieci, m iała wolne
popołudnie i nie m ogła wy j ść na spacer z naj m łodszą dziewczy nką. Py tanie, dlaczego Otto sam
z siebie zaj m ował się bratem i obiem a siostram i, j akby by li m u m ili i drodzy, przez godzinę
frapowało j ego m atkę, nie znalazła j ednak odpowiedzi. Jak zwy kle, kiedy oj ciec wy j eżdżał,
dzieciom wolno by ło bawić się w salonie. Teraz, pierwszego dnia wiosny, zdawały się wy j ątkowo
rozkoszować ty m niecodzienny m przy wilej em . Co naj m niej przez pół godziny nie nastąpiła ani
kłótnia o zabawki, ani nagły wy buch złości, nie padło nawet ani j edno głośne słowo. Nasłuchuj ąca
m atka, która znała wszy stkich czworo na ty le dobrze, że zwy kła nie ufać długim okresom rozej m u,
zm arszczy ła czoło. Sły szała, j ak j ej naj starszy sy n coś m ówi, zaraz potem – j ak bliźnięta klaszczą
w ręce i krzy czą „hurra”. Naj m łodsza, Victoria, piszczała. Otto m ruczał nisko niczy m niedźwiedź.
– Poczekaj ty lko – ostrzegł siostrzy czkę – j eszcze ci nie będzie do śm iechu, kiedy w twoj e
szóste urodziny z wielką pom pą wcisną ci do ręki pióro i zarzucą na plecy tornister. – Ku
ogrom nej uciesze m ałej zaczął chrząkać, udaj ąc prosię. Bliźnięta znów głośno okazy wały radość.
Matka dzieci uśm iechała się, m im o że słowa sy na, w który ch pobrzm iewało przekonanie
o doświadczeniu ży ciowy m , wzm ogły j ej czuj ność.
Z właściwą sobie podej rzliwością co do odchy leń od norm y rozm y ślała, czy pod pozorem
niespodziewanie rozgorzałej m iłości do rodzeństwa Otto czegoś nie knuj e, a j eśli knuj e, to kom u
chce zaim ponować i dlaczego. Po blisko osiem nastu m iesiącach aklim aty zacj i naj starszem u
z rodzeństwa naj m łodsze dziecko wciąż wy dawało się podej rzane i chłopak nie próbował nawet
wy przeć się pokrewieństwa dusz z biblij ny m Kainem . W każdy m razie j ego m atce wy dało się
podej rzane, że Otto, m istrz takty ki, nie rozpoczął negocj acj i, by popołudnie spędzić poza dom em ,
od razu po obiedzie. To, że w tak wspaniały dzień nie kusiło go, by szukać przy gód, i zam iast tego
zabawiał m łodsze dzieci, a na dodatek traktował j e tak, j akby by ły m ile widziany m i kom panam i,
wzbudzało w Betsy raczej dezorientacj ę niż zachwy t.
– Nie tak szorstko, Ottonie – upom niała go profilakty cznie.
– Dobrze – obiecał.
Marcowe słońce nagrzewało przeszklony front ogrodu zim owego letnim żarem . Światło
m igotało na fioletowo. To zaciszne m ałe pom ieszczenie j uż pierwszego dnia stało się azy lem
i raj em pani Betsy. Nigdy nie zapom inała o ogrodzie zim owy m , gdy skłaniała się do
podsum owania błogosławieństw, który m i w ży ciu została obdarzona. Również teraz rozej rzała się
wokoło i napawała się szczęściem posiadania własnego dom u. Liście fikusa – poprzedniego dnia
sam a czy ściła j e czarną herbatą – lśniły głęboką zielenią. Drogocennem u różowem u
bananowcowi, odm ianie, którą niedawno udało się wy hodować niem ieckim ogrodnikom , wy rósł
nowy liść, nerterze świetnie zrobiło przesadzenie, a pachnące pelargonie rzeczy wiście pachniały,
wy dzielały arom at eukaliptusa. W białej porcelanowej doniczce z niewielkim złoty m
cherubinkiem poły skiwał różowy kwiat hibiskusa. Znalazł się w ich dom u przed dwom a laty, ale
j eszcze nigdy nie kwitł. W ciągu nocy ze zwy kłej rośliny zielonej zm ienił się w olśniewaj ącą
piękność. Betsy uznała, że zapowiada to długą wiosnę.
Po chwili otrzeźwienia sum ienna pani dom u przestała m y śleć o wiosenny ch porządkach czy
nowy ch firankach w kuchni, nie m y ślała też o pierwszy ch rzodkiewkach ani o ty m , że niebawem
nadej dzie Pascha i m usi zawczasu zam ówić m acę oraz szczupaka. Pani Betsy m arzy ła o letnim
wy poczy nku – bez dzieci i obowiązków, j edy nie z m ężem , m oże w Karlsbadzie, do którego j uż od
dawna chciała poj echać, ponieważ o tam tej szej kuchni i kuracj ach uzdrowiskowy ch opowiadano
nieby wałe rzeczy. Albo w Bad Gastein, dokąd j eździło wielu ceniący ch wy godę. By ła wprawdzie
zdrowa na ciele i um y śle i nie potrzebowała kuracj i w uzdrowisku, podsy canie fantazj i sprawiało
j ej j ednak pewną przy j em ność, a udawało j ej się naj lepiej , gdy wędrowała śladam i sławny ch
ludzi. Do głowy przy szło j ej Merano. Nawet niestrudzona cesarzowa Austrii Elżbieta odnalazła
tam spokój . Z kolei Effi Briest z powieści Fontanego, bohaterka, z którą pani Betsy wciąż lubiła
łączy ć się w cierpieniu, j eździła nad rzekę Am izę, co m iało dowodzić j ej dobrego gustu.
– Ach – westchnęła Betsy – chy ba skończy się na Am izie. – Zawsty dzało j ą własne
niezadowolenie. Johann Isidor m iał nie naj lepsze zdanie o letnim wy poczy nku, a j eszcze gorsze
o kobietach, które wy j eżdżały na kuracj e do znany ch uzdrowisk, gdy ż ich m ężów kosztowało to
krocie. Betsy niekiedy podej rzewała, że spędzone na wsi m łodzieńcze lata oraz to, że oj ciec nie
ruszy ł się nigdy dalej niż do Frankfurtu, odcisnęły na j ej m ężu pewne piętno. Wstała z m iej sca
i popatrzy ła na podwórze naprzeciwko. Jak zwy kle o drugiej po południu przy długim stole siedział
siwy krawiec z j edną nogą założoną za drugą, z szy i zwisała m u m iara krawiecka, a u stóp leżał
rudy j am nik. Betsy pom achała do sąsiada, ale ten nie spoj rzał w górę, a j am nik spał.
Postanowiła, że następnego dnia zaniesie tam wszy stkie koszule Johanna Isidora, by przy szy ć do
nich nowe kołnierzy ki. Maj ętny kupiec Sternberg nie lubił się rozstawać z żadny m ze swoich
ubrań. „Mam ty lko j eden dom ” – zwy kł m ówić, gdy żona sugerowała m u zakup nowego palta czy
m odnej m ary narki.
To akurat nie by ło j uż zgodne z prawdą. Johann Isidor Sternberg, m agnat handlowy,
współwłaściciel pewnego renom owanego wy dawnictwa oraz człowiek zaangażowany w wy soce
intratne operacj e bankowe, pół roku wcześniej zakupił bliźniak przy Glauburgstrasse
i przeprowadził w nim kapitalny rem ont. Wciąż m iał też znaną w cały m m ieście pasm anterię
Sternberg przy Hasengasse. „Człowiek nie odcina się od tego, od czego zaczął – m awiał, gdy
okoliczności tego wy m agały – w przeciwny m razie traci grunt pod nogam i”.
Pani Betsy, pom im o dobroby tu, by ła równie m ało podatna na ekstrawagancj e j ak j ej
m ałżonek. Nigdy nie przy szłoby j ej do głowy, żeby zachowy wać się tak j ak j ej przy j aciółka
Henriette. Jej m ąż zbił m aj ątek na im porcie francuskich win oraz na sherry z Hiszpanii. Henriette
nawet po dom u nosiła bluzki z ręcznie tkanego delikatnego chińskiego j edwabiu oraz
wy dekoltowane suknie wieczorowe z Pary ża i również w dni powszednie kazała podawać ciasto
na paterze z fabry ki porcelany Hutschenreuther.
Kiedy Betsy by ła sam a z dziećm i, popołudniową czekoladę piło się w kuchni. Josepha
podawała do niej flam andzkie gofry z reńskim sy ropem j abłkowy m i snuła nowe opowieści
o rodzinie carskiej , która wciąż j eszcze przy j eżdżała do Bad Nauheim u. Piętnastoletnia Olga
i trzy nastoletnia Tatiana korzy stały z dobrodziej stw wód leczniczy ch, cary ca wy brała doktora
Georga Grotego na swoj ego lekarza. Pracowała z nim niej aka Hedwig, która by ła z kolei daleką
kuzy nką Josephy. Wszy stkie wiadom ości z carskiego dom u pochodziły więc niem alże z pierwszej
ręki.
Tego leniwego wiosennego dnia Betsy nawet nie przebrała się po południu. Miała na sobie
niebiesko-białą suknię w kratę, która, do czego nikom u by się nie przy znała, przy pom inała j ej
dziewczęce lata na pensj i w Montreux. Sukienka m iała niewielki koronkowy kołnierzy k, szeroki
m ateriałowy pas oraz obszerną spódnicę, w której m ogła, nie wy glądaj ąc przy ty m zanadto
wy zy waj ąco, podkurczać nogi, gdy półsiedząc, odpoczy wała na szezlongu. Choć Betsy urodziła
czworo dzieci, a m ała Victoria m iała zaledwie osiem naście m iesięcy, nadal by ła szczupła
i żwawa. Niektóre z j ej przy j aciółek uważały j ednakowoż, że zarówno ze względu na swoj ą
pozy cj ę społeczną, j ak i na wiek powinna się nieco zaokrąglić, stać się bardziej – j ak to określano
w wy ższy ch sferach – korpulentna. Ty m czasem wszędzie z zazdrością patrzono na j ej rześki
wy gląd i nieustannie dobry nastrój .
Betsy Sternberg, zwłaszcza gdy nie czuła się obserwowana, zdawała się zadowolona z ży cia
niczy m dziewczy nka, którą kiedy ś by ła.
– Twoj e siostry – stwierdził oj ciec podczas ostatniej wizy ty przed dwom a m iesiącam i – j uż od
dawna m ierzą ty le sam o wszerz, ile wzwy ż. A wchodząc po schodach, sapią j ak lokom oty wy.
Maj ą przy ty m m niej dzieci niż ty.
– Z połową swoich dzieci – powiedziała z uśm iechem ukochana córka handlarza precj ozam i
Siegfrieda Straussa – poradziłam sobie przecież za j edny m zam achem . Bliźnięta to wy j ątkowe
błogosławieństwo niebios.
W przy padku Clary i Erwina by ło to prawdą j edy nie do czasu, kiedy nauczy li się wy rażać
swoj e ży czenia. Ty lko oj ciec um iał ich okiełznać, kiedy z naj wy ższy m upodobaniem
wszy stkiem u się sprzeciwiali. Na ich fantazj ę oraz nieulękłość w przebij aniu się do świata
dorosły ch nauczy ciele nie m ieli rady. Ich m atkę regularnie wzy wano do szkoły Erwina, by
wy słuchała skarg, i za każdy m razem z ogrom ny m trudem udawało j ej się uspokoić pannę Hirt,
wy chowawczy nię klasy czwartej . Nazy wała ona Erwina szatanem i wróży ła m u w gim nazj um
m arny koniec. Po podobny ch dy skusj ach um acniało się zazwy czaj przekonanie panny Hirt co do
tego, że dzieci, które nie biorą udziału w zaj ęciach przy gotowuj ący ch do sakram entu kom unii
świętej , przeważnie wy kazuj ą tendencj ę do buńczuczności.
Clara, która j uż w wieku siedm iu lat potrafiła pły nnie czy tać i której pam ięć do liczb nawet
kry ty cznem u oj cu wy dała się nadzwy czaj na, nie m iała by ć posłana do zwy kłego gim nazj um dla
dziewcząt. Zapisano j ą do Gim nazj um im ienia Cesarzowej Wiktorii w Westendzie. Oznaczało to
wprawdzie, że przy szła uczennica pierwszej klasy j eszcze długo będzie potrzebowała asy sty
w drodze do szkoły, wy siłek ten wy dawał się j ednak rodzicom wart zachodu. Bardzo im się
podobało, że placówkę tę nazwano im ieniem czcigodnej m atki Wilhelm a II. Co ważniej sze,
w kręgach ży dowskich szkołę tę ceniono szczególnie. Mim o wszy stkich starań asy m ilacy j ny ch
Sternbergowie nie chcieli, aby ich Clara by ła j edy ną w klasie dziewczy nką pochodzenia
ży dowskiego.
Rodzicie m ieli j eszcze wątpliwości, czy Erwin j est równie poj ętny j ak j ego siostra. Mim o to
m iał w ślad za bratem pój ść do Gim nazj um Klasy cznego im ienia Cesarza Fry dery ka, kwadrans
piechotą z alei Rothschildów. Uchodziło ono za elitarną szkołę. Ku taj onem u zm artwieniu Ottona
j ego m łodszy brat, którego cenił j edy nie za posiadanie klocków m arki Anker i którego m iał za
cy m bała, zdał egzam in wstępny dużo lepiej niż kiedy ś on sam .
Nie rozm awiano wówczas za wiele o szkolnej przy szłości bliźniąt. Clara i Erwin interesowali się
na razie przede wszy stkim swoim i przy padaj ący m i w kwietniu dziesiąty m i urodzinam i. Każde
z nich zaży czy ło sobie po ty gry sie am urskim i lwie. Od roku w zoo ży ła wspaniała para ty gry sów
podziwiana przez frankfurtczy ków, a dwa lata wcześniej fauna ogrodu zoologicznego wzbogaciła
się o dwa lwy z Senegalu. Nawet Otto, który uważał się za zby t dorosłego, by stać przy klatkach
dzikich zwierząt, znał te lwy. „I to od grzy wy aż po ogon” – zwy kł, nadąsany, zauważać. Ponieważ
Gim nazj um Klasy czne im ienia Cesarza Fry dery ka sąsiadowało z zoo, chłopak m usiał, zgodnie
z poleceniem nauczy cieli, spędzać tam wiele godzin lekcy j ny ch, a nawet m alować senegalskie
lwy. Pośrednio posłuży ło to j ego rodzicom za pierwszą wskazówkę doty czącą upragnionego
zawodu ich naj starszego dziecka. Ku swoj em u ogrom nem u niezadowoleniu Betsy usły szała
bowiem , j ak j ej Otto szy dzi w rozm owie z przy j acielem Theem : „Czy m y ślisz, że oficer heskiej
gwardii dragońskiej kiedy kolwiek w ży ciu będzie m usiał nam alować lwa?”.
– Nikt w m oj ej rodzinie nigdy nie wpadł na pom y sł, by zostać żołnierzem – uty skiwała
wieczorem przerażona m atka.
– A m y ślisz, że w m oj ej wpadł? – odparł Johann Isidor. – Nie powinniśm y się denerwować.
W wieku czternastu lat chciałem zostać prokuratorem .
– Że też akurat prokuratorem ! I co cię od tego odwiodło?
– To, że m ój oj ciec wciąż powtarzał, że nie przy j m uj ą Ży dów.
Bliźnięta nie snuły j eszcze planów na przy szłość. Nie od razu dawały po sobie poznać skłonność
do kapry sów, to, że sprowokowane m ogły stać się zuchwałe niczy m dzieci z m arginesu i że
w naj lepszy m razie czuły respekt wobec oj ca i starszego brata. Na pierwszy rzut oka wy glądały
j ak radosne aniołki z pocztówek bożonarodzeniowy ch i wielkanocny ch.
Betsy zbierała takie pocztówki. Inspirowana nim i znów zaczęła ry sować i próbowała – chociaż
na próżno – zainteresować ry sunkiem przy naj m niej Clarę. Jeszcze więcej czasu poświęciła, by
trój kę starszy ch dzieci wprowadzić w swój ukochany świat m uzy ki. Przeczuwała, że raczej nie
odniesie sukcesu, a m im o to z nadziej ą co dzień siadała do fortepianu, który poił j ej duszę
odurzaj ący m i wiosenny m i m arzeniam i.
Świadom a obowiązków oraz wartości wy kształcenia m atka nieco apaty cznie kartkowała zapisy
nutowe dla początkuj ący ch. Uderzaj ąc w pierwszy klawisz, przeklęła nauczy cielkę, która uczy ła
bliźniaki gry na pianinie. Przy więdła stara panna, która nigdy się nie uśm iechała, od której zawsze
czuć by ło kam forą i która nieustannie chodziła przeziębiona, poradziła pani Sternberg, by ta
codziennie grała utwory, który ch Clara i Erwin m ieli się nauczy ć na następną lekcj ę. „Nie
pozostanie im nic innego, j ak wziąć przy kład z m atki” – stwierdziła panna Schiffer.
Betsy za skuteczniej sze sposoby na krnąbrność i niechęć do nauki skłonna by ła uważać raczej
wy m ierzenie policzka i areszt dom owy, m iała j ednak opory, by pły nąć pod prąd, zwłaszcza że by ł
to prąd nowatorski, cieszący się uznaniem specj alistów. Skłaniali się oni ku tem u, by nie zm uszać
dzieci, j ak kiedy ś, do m uzy ki czy ry sowania, lecz troskliwie kierować j e ku światu sztuki.
W przy padku Ottona, Clary i Erwina ziarno troskliwości zupełnie nie wzeszło. Dla gnuśnego tria
m uzy ka stała się interesuj ąca, dopiero gdy oj ciec, który nie m ógł się oprzeć żadnej nowince
technicznej , przy niósł do dom u gram ofon. Gdy by j ego przerażona m ałżonka nie interweniowała
i nie nałoży ła ry gory sty czny ch ograniczeń na czas korzy stania z tego „szatańskiego wy nalazku”,
ży cie rodzinne oraz dobry sm ak w okam gnieniu padły by ofiarą bzdurny ch szlagierów, które od
niedawna wszy scy katary niarze rzępolili po podwórzach i które służące nuciły podczas trzepania
dy wanów.
Zdeterm inowana obrończy ni kultury bez entuzj azm u grała utwór o wierny m palady nie, który,
zanim się rozchorowali, Erwin i Clara ćwiczy li podczas lekcj i. Żadne nie wy kazało choćby cienia
zdolności do przy woły wania czegokolwiek z pam ięci. Matka sły szała, j ak chichoczą w salonie.
Z pokrzy kiwań, który m i nawzaj em zachęcali się do działania, wy wnioskowała, że w dalszy m
ciągu absorbował ich niedźwiedź polarny na kółkach. Betsy wciąż by ła nastawiona do świata zby t
przy j aźnie, by interweniować. Pom y ślała o nauczy cielce m uzy ki i j ej zaleceniu, wy ciągnęła
z kom ody nuty do Jasia i Małgosi Engelberta Hum perdincka i zaczęła grać.
Betsy znała tego kom pozy tora j eszcze z czasów j ego pracy w konserwatorium im ienia Hocha
we Frankfurcie i bardzo go ceniła. Uśm iechaj ąc się na m y śl o pierwszy m z nim spotkaniu
i o ty m , że wciąż dobrze skry wa swą taj em nicę, zagrała Suse, droga Suse, co szeleści tam
w źdźbłach?, Braciszka i siostrzyczkę, a w końcu Mały piaskowy dziadek to ja.
Clara przeraźliwie ry knęła „hurra”, a Erwin j eszcze głośniej wy krzy knął „do broni, panowie”.
Matka z westchnieniem zam knęła pokry wę klawiatury i przeczuwaj ąc coś, pospieszy ła na plac
boj u. Przez kilka sekund stała w osłupieniu przy łukowaty m przej ściu m iędzy j adalnią a salonem .
Musiała się ham ować całą siłą woli, by w furii nie zacząć trząść swoim i dziećm i. Te m ałe czorty
o anielskich twarzy czkach za pom ocą farb wodny ch dom alowały horrendalnie drogiem u
niedźwiedziowi polarnem u firm y Steiff – Victoria dostała go w prezencie od ciotki Luise, która
by ła wnuczką absolutnie oczarowana – czarno-biało-czerwone siodło, a ze złotej lam ówki od
aksam itnej firany zm aj strowały obrożę, uzdę i lonżę. Ta lam ówka, pierwszorzędna ręczna robota
z Prowansj i, by ła w tam ty m czasie j edną z kosztowniej szy ch rzeczy w pasm anterii Sternberg.
Dopiero co z trudem wy czy szczona firana m iała dziurę na wy sokości m etra i rozdarte obrębienie.
Clara pierwsza zrozum iała, że nadeszła godzina sądu. Niezgrabnie dy gnęła i przez nos
powiedziała pardon. Słowo to oraz j ego wy m owa by ły ostatnim wspom nieniem po
dy sty ngowanej francuskiej piastunce, która u Sternbergów nie wy trzy m ała nawet sześciu
ty godni, a w dniu, w który m na zawsze opuściła dom przy alei Rothschildów, poprzy sięgła, że
nigdy więcej nie zatrudni się u kupca, zwłaszcza u niem ieckiego.
– Znikaj cie, pókim dobra – wrzasnęła Betsy. Ona również wspom inała m adem oiselle
Antoinette. Z łagodnej , sum iennej , roztropnej m atki stała się rozj uszoną Am azonką, która nie
oszczędzi nikogo, kto ograbi j ą z dum y pani dom u. Lewą nogą tupała o delikatny parkiet. Złowrogo
uniosła prawą rękę. Jej nerwy sm agał gniew nieznaj ący litości. Pani Sternberg, dla której
równowaga by ła pierwszy m m atczy ny m obowiązkiem , zapom niała wpierw o swoim
opanowaniu, a później o m anierach. Z całej siły zam achnęła się na Erwina, ale usły szawszy
własne sapanie, niem alże się przewróciła. Niewiele brakowało, a utraciłaby również kontrolę nad
własny m ciałem . Niem niej Betsy nie pozwoliłaby, aby j ej dziecku spadł choćby włos z głowy.
Mały chwat postanowił schronić się u służby i czm y chnął do kuchni. Gdy po j akim ś czasie j ego
prześladowczy ni go tam wy tropiła, Josepha właśnie pocieszała swego drogiego pupilka kawałkiem
wy śm ienitego angielskiego ciasta rum owego, które m atka chłopca upiekła na zbliżaj ące się
coty godniowe spotkanie przy kawie z przy j aciółkam i. Na parapecie przy cupnęła Clara, nieco
blada, by ć m oże nawet odrobinę świadom a swoj ej winy, lecz naj wy raźniej niepozbawiona
apety tu. Ona również kosztowała ciasta przy gotowanego z m y ślą o popołudniu w dam skim gronie,
ułożonego na pastelowozielonej paterze z serwisu, który j ej oj ciec polecił sprowadzić z Lim oges
i który przeznaczony by ł j edy nie dla wy branego kręgu gości.
– Poczekaj cie ty lko – zagroziła Betsy, zauważy wszy j ednak, że gniew j ej m inął, uznała walkę
za przegraną i wróciła do salonu.
Mała Victoria siedziała boso na podłodze, schowana prawie całkowicie za ciężką kotarą, i lizała
pudełko z farbam i Clary. Błękitny m uślinowy fartuszek by ł podarty, nowa beżowa sukienka
z j edwabiu ubrudzona granatową farbą. Otto, który przez całe popołudnie troskliwie opiekował się
m łodszy m rodzeństwem , gdzieś przepadł. Naj wy raźniej pozwolił m ałej Victorii pobawić się
j edny m ze swoich ołowiany ch żołnierzy ków, bo z kieszeni j ej sukienki wy glądał piechur z bronią
w pogotowiu. Rozglądaj ąc się j eszcze i podnosząc bosą córeczkę, która poczęła płakać
i przy pom inała m ałego przem oczonego kota, m atka uświadom iła sobie naraz wszy stkie dom owe
klęski. Pierwszy dzień wiosny, odurzenie słońcem , koloram i, wspom nieniam i i oczekiwaniem –
wszy stko to straciło dla niej czar. Betsy próbowała rozbudzić w sobie wisielczy hum or, który
skutecznie pom agał j ej na zły nastrój .
– Musisz lepiej pilnować swoj ego brata – powiedziała do dziewczy nki.
– Nie! – krzy knęła radośnie Victoria. By ło to j ej ulubione, bo nowo poznane, słowo.
Jej starszy brat od j akiegoś czasu nad krzy k przedkładał raczej m ilczący protest intelektualisty,
który zgłębił taj em nicę ży cia. Co do planów na popołudnie, nie próbował nawet negocj acj i
z m atką, które zwy kle całkowicie wy czerpy wały obie strony. Odkąd otrzy m ano zawiadom ienie,
że j ego prom ocj a do piątej klasy gim nazj um j est zagrożona, na oj cowskie polecenie znacznie
ograniczono Ottonowi swobodę organizacj i czasu wolnego. Choć uważał on takie traktowanie za
uwłaczaj ące godności czternastolatka, zazwy czaj stosował się do uciążliwy ch restry kcj i.
Właśnie pierwszego dnia wiosny obowiązy wał go areszt dom owy, którego czas trwania zależał
od m atczy nej pobłażliwości i zadań czekaj ący ch na odrobienie, co uczniowi czwartej klasy
gim nazj um Ottonowi Sternbergowi wy dawało się upokorzeniem m ogący m w przy szłości
rzutować na j ego osobowość. Przeklinał na zm ianę swój los, oj ca, nauczy ciela łaciny wraz
z dy rektorem szkoły i m odelem kształcenia, który sprawiał, że wciąż stawiano na m artwe j ęzy ki
zam iast na nauki przy rodnicze i współczesną technikę. A ponieważ surowy oj ciec rodziny bawił
przecież w Pary żu i w wy obrażeniach swego pierworodnego oddawał się grzechowi, Otto Śm iały
ze szczególną przy j em nością pozwolił sobie na odstępstwo od przy gnębiaj ący ch reguł.
Z zadowoleniem stwierdził, że nie j est ani kunktatorem , ani tchórzem , i odważnie wy korzy stał
sposobność, by oddalić od siebie Rękojmię Friedricha Schillera, której do j utra m iał się nauczy ć
na pam ięć. Bez słowa wy j aśnienia dezerter opuścił dom i rodzinę.
Zanim Betsy uzm y słowiła sobie drwinę, zastanawiała się, dokąd m ogło go ponieść. Spoj rzała
w lustro i bez skutku próbowała dodać sobie otuchy. Serce szalało, a um y sł pracował na
naj wy ższy ch obrotach. Czy żby zrozum iała raz na zawsze prawidłowość starą j ak świat?
Z pociesznego chłopca, który stawiał pierwsze kroki, trzy m aj ąc się ręki m atki, i wielkim i
dziecięcy m i oczam i podziwiał cuda ży cia, Otto stał się m łodzieńcem , który każdem u, kto go
słuchał, dawał do zrozum ienia, że nic, co ludzkie, nie j est m u obce. Sy pał m u się pierwszy zarost,
głos się załam y wał. Ołowiane woj sko drzem ało w kartonie i walczy ło o sławę i honor, j edy nie
gdy od m łodego pana Sternberga wy m agano, by zaj ął się rodzeństwem .
Nosił buty num er czterdzieści, a ponieważ rósł zarówno wzdłuż, j ak i wszerz, nieustannie
potrzebował nowy ch spodni. Jego m ary narski m undurek m usiał więc donaszać Erwin.
Celuloidowe ry by, które kiedy ś towarzy szy ły Ottonowi w kąpieli, puszczała teraz Clara, Victoria
zasy piała, sm oktaj ąc pluszowego zaj ączka, bez którego j ej naj starszy brat również zasy piać nie
chciał. On natom iast zaży czy ł sobie autom aty cznego repetiera
oraz oj ca, który nie by łby tak
zasadniczy i sarkasty czny i nie m ówiłby : „ży dowskie dziecko nie strzela”.
Czternastolatek interesował się zestawam i do golenia, rozklekotany m i roweram i oraz czapkam i
sportowy m i. Drogi silnik parowy z lat dziecięcy ch wy m ienił na tani środek na wzm ocnienie
m ięśni, co doprowadziło do awantury, gdy sprawa wy szła na j aw. Od poprzedniego lata adorował
– na dużą odległość – Julię von Tannenberg, piętnastoletnią siostrę kolegi z klasy, którego zaprosił
na swoj e urodziny ty lko dlatego, by na sprawdzianach z m atem aty ki pozwolił m u w końcu
zaglądać do swoj ego zeszy tu. Panienka von Tannenberg j eździła konno niczy m am azonka,
uprawiała łucznictwo i j eśli w ogóle m ówiła, to głównie o tenisie. Poza ty m nie zaszczy cała
znaj om y ch brata nawet spoj rzeniem swoich błękitny ch oczu. Wiedza, że ósm oklasista Sternberg
j est wy znania m oj żeszowego, wy starczała j ej za powód, aby unikać kontaktu z nim .
Nad biurkiem Ottona wisiała rotograwiura w białej żłobionej ram ie. Przedstawiała cesarza
Wilhelm a II z j edny m z j ego wnuków. Gdy dorastaj ący obieży świat Otto zatęsknił za ukry ty m i
skarbam i ży cia, pod osłoną nocy otwierał ram ę i wy ciągał (zza pleców Jego Wy sokości)
francuskie pocztówki z nad wy raz skąpo odziany m i dziewczętam i. Gdy by zostały odkry te,
strażniczka dom owego ogniska zarzuciłaby swem u sy nowi obcowanie z osobam i płci żeńskiej ,
które w j ej nom enklaturze określane by ły m ianem wszetecznic. Jej m ąż nazy wał j e raczej
„apety czny m i dam am i” – j ednakże ty lko w towarzy stwie swoich duchowy ch braci. Johann Isidor
nie m iał zresztą czasu, by dociekać, co tak naprawdę interesuj e j ego sy na. Mocno
zapracowanego oj ca rodziny bardziej zaj m owało układanie listy osób, które dwunastego lipca
zam ierzał zaprosić na pięćdziesiąte urodziny. Chciał bowiem należy cie uczcić ten j ubileusz,
a wy bór gości niespodziewanie zaczął nastręczać m u problem ów. O nocny ch lekturach chłopaka
wiedział j edy nie ty le, że w j ego pokoj u często j eszcze długo po północy pali się światło. Na
szafce nocnej ucznia Ottona S., wy łącznie dla niepoznaki, leżały Skarb w srebrnym jeziorze
i dopiero co wy dany czwarty tom przy gód Winnetou. Pod m ateracem zaś zdeponowane m iał on
skarby zgoła innego rodzaj u. Leżał tam podręcznik do ginekologii owinięty we „Frankfurter
Zeitung”. Heini Ochsenknecht, kolega z klasy o wy soce rozwinięty m zm y śle prakty czny m ,
wy kradł go z biblioteki oj ca i odstąpił Ottonowi za dwadzieścia groszy ty godniowo i codzienną
wy m ianę drugiego śniadania. Otto j ednak szy bko zaczął wątpić w to, czy aby ubił dobry interes.
Tęsknił za kanapkam i z wątrobianką, nie by ł w stanie zinterpretować większości ry cin w tej
naukowej publikacj i i nie potrafił przetłum aczy ć z łaciny fachowy ch term inów m edy czny ch.
Równie rozczarowuj ąca okazała się druga książka poży czona od Heiniego: obszerne om ówienie
prosty tucj i w anty ku, opatrzone reprodukcj am i fresków pom pej ańskich oraz fragm entam i tekstów
Owidiusza, który ch uczniom Gim nazj um Klasy cznego im ienia Cesarza Fry dery ka we
Frankfurcie by naj m niej nie udostępniano, a które by ły dla Ottona zby t zawikłane, aby pom ogły
m u posiąść upragnioną wiedzę. Nader chaoty czne napom knięcia oj ca o chorobach
wenery czny ch oraz pogadanka o zobowiązaniu m łody ch m ężczy zn do łożenia na utrzy m anie
nieślubny ch dzieci wy j aśniały interesuj ące Ottona sprawy j edy nie po części.
Przed rokiem obchodził bar m icwę, w związku z czy m zgodnie z doktry ną j udaizm u stał się
m ężczy zną. Nie budziło wątpliwości, że właśnie w tej kwestii m iał zam iar traktować wiarę
praoj ców bardzo poważnie. Dawniej , j eszcze j ako dziecko, od czasu do czasu rozm y ślał
wprawdzie o bitwach, woj nach i niem ieckich zwy cięstwach, ale dla m łodzieńca, który m by ł
teraz, ważniej sza od przeszłości by ła przy szłość, w której główną rolę odgry wały piękne kobiety
i silne m ęskie przy j aźnie, trwalsze niż wszelkie ży ciowe problem y.
Ku oburzeniu Ottona po obrzędzie bar m icwy rodzice nadal traktowali go j ak dziecko. „Aż dziw,
że oj ciec nie zakazał m i j eszcze m y ślenia” – skarży ł się przy j acielowi. Mim o to dzięki
cierpliwości i przy j ętej takty ce udało m u się częściowo uwolnić z krępuj ący ch go więzów.
Naj pierw poham ował się w m arzeniach i pragnieniach. Postanowił, że wielki świat, do którego go
ciągnęło, podbij e później , swój rodzinny Frankfurt odkry j e zaś niezwłocznie. Ani m atka, ani
oj ciec nie dorastali w duży m m ieście, dlatego dłużej niż inni wahali się, czy popuścić chłopakowi
cugli. By li nieufni, boj aźliwi i nawet w drobny ch sprawach nie poddawali się bez walki. W ich
opinii czternastolatek m iał czcić Boga i oj czy znę, słuchać rodziców i nie kalać swoj ej wiary. To,
że Otto ostatecznie odnalazł własną drogę zdecy dowanie wcześniej niż j ego rówieśnicy z tej
sam ej warstwy społecznej , zawdzięczał j edy nem u przy j acielowi, którego m iał w ży ciu znaleźć.
Wy bawca nazy wał się Theodorich Rudolf Bergham m er. Wołano na niego po prostu Theo. By ł
to niezwy kły m łodzieniec, który w ży cie Ottona wkroczy ł pewnie niczy m grecki heros uzbroj ony
w niewidoczny m iecz ognisty. Jedno j ego spoj rzenie wy starczy ło, by zrozum ieć, czego
chłopakowi brakuj e, i w m ig otworzy ć złotą klatkę ówczesny ch m ieszczańskich wzorców. Theo
m iał dopiero szesnaście lat, los j ednak sprawił, że wcześnie stał się on m ężczy zną. By ł radosny,
lecz nie uległy, uprzej m y niczy m dy plom ata, bezinteresowny, dowcipny i rezolutny. O j ego
wy borach ży ciowy ch decy dowały oddanie rodzinie, hart ducha oraz um iej ętność szy bkiego
podej m owania decy zj i. Na wszy stko m iał odpowiedź, lecz nie odzy wał się bez powodu.
Sy m paty czny chłopak wy wołał w gospodarzu konflikt wewnętrzny, z którego ten nie potrafił
znaleźć wy j ścia. Johann Isidor Sternberg m ógł j ednak winić za to wy łącznie siebie. By ł
przeciwnikiem uprzedzeń, wciąż starał się postępować m ądrze i z rozm y słem , nie m iał Theowi
absolutnie nic do zarzucenia, ale ten chłopak nie podobał m u się j ako przy j aciel sy na. Nie później
niż po kwadransie nachodziła go obawa, że Theo, który wcześnie się usam odzielnił, po przy j aźni
z m łodszy m i naiwny m j eszcze Ottonem spodziewa się korzy ści finansowy ch lub awansu
społecznego.
– Gdy pieniędzy wiele, wkoło przy j aciele – m awiał oj ciec, kiedy j ego naj starszy sy n po raz
pierwszy poj awił się na wieczerzy spóźniony.
– Zawsze przecież obawialiśm y się, że Otto nie znaj dzie sobie prawdziwego przy j aciela –
powiedziała później Betsy. – A poza ty m – zauważy ła z uśm iechem , który j ej m ąż całkiem
trafnie zinterpretował – właśnie Theo j est teraz ty m , który dy sponuj e pieniędzm i. Ma rower,
a j eśli j eszcze nie wiesz, to rower j est dla współczesnej m łodzieży obiektem westchnień.
– Czy j a m uszę to wiedzieć? W każdy m razie j est to do naszego j aśnie pana sy na podobne, że
nie szuka sobie przy j aciół w swoich kręgach.
– A czy ty j ako chłopiec przy j aźniłeś się wy łącznie z sy nam i handlarzy by dłem ?
Oj ciec Thea, nauczy ciel gim nazj alny, który na klatce schodowej zwy kł witać gospodarza
z lekkim zakłopotaniem , od czerwca ty siąc dziewięćset szóstego roku m ieszkał na trzecim piętrze.
Pół roku po ty m j ak w alej ę Rothschildów 9 sprowadziła się pięcioosobowa rodzina
Bergham m erów, wy darzy ła się tragedia. We „Frankfurter General-Anzeiger” poświęcono tem u
wstrząsaj ącem u zdarzeniu całe dwadzieścia wierszy i m iesiącam i stanowiło ono w okolicy tem at
rozm ów. Młoda pani Bergham m er, blond piękność, zawsze radosna i uczy nna, wpadła pod j edy ne
auto, które tam tego dnia przej eżdżało alej ą Nibelungów. Nie odzy skawszy przy tom ności,
trzy dziestodwulatka zm arła w szpitalu m iej skim , rzut beretem od m iej sca tragicznego wy padku.
Pozostawiła zrozpaczonego m ęża z trój ką dzieci. Naj starszy sy n, Theo, m iał wtedy dwanaście lat.
Naj m łodsze dziecko, ledwie sześciom iesięczne, ząbkowało, m iało gorączkę, kolki i nie nadążało
z trawieniem pokarm u. To właśnie napady gorączki m ałej Elise przy czy niły się j ednak do tego, że
j ej owdowiały oj ciec, doktor Bergham m er, stał się stanowczy. Uchodził bowiem za raczej
niezdecy dowanego. Zatrudnił Minchen Bockm ann, wy j ątkowo ochoczą i bardzo m łodą służącą.
By ła równie piękna j ak j ego m ałżonka, która zginęła w wy padku, nawet podczas pracy opinała
biust gorsetem , a w niedziele nakładała dwie koronkowe halki. Niedługo później cała ulica huczała
o ty m , że piękna Minchen zrobiłaby dla dzieci niem al wszy stko. „Dla pana dom u również” –
zwy kła dodawać Josepha, gdy zaczy nano m ówić o gorliwości Minchen. Wiedziała swoj e i m iała
racj ę, nawet j eśli j ej j ęzy k nieco się wy ostrzy ł. Po upły wie roku żałoby wdowiec Bergham m er
poślubił panienkę Bockm ann, która niezwy kle skutecznie zadbała o to, by znów m ógł dobrze spać
w nocy. Kochała j ego dzieci j ak własne, a j ako służącą zatrudniła tęgą kobietę o przerzedzony ch
włosach i duży ch stopach, której nawet w niedzielę do głowy nie przy szło, by sznurować gorset.
– Ta nowa m oże nawet uży wać chusteczek swoj ej poprzedniczki. Monogram się zgadza –
powiedziała Josepha do Marii, straszliwie zazdrosnej o szczęście, które przy padło w udziale
drugiej pani Bergham m er. Maria m iała wówczas blisko trzy dzieści lat i nie liczy ła na to, że j ej
posterunkowy się zdeklaruj e, m im o że wciąż przy j eżdżał po nią w niedziele, kiedy m iała
wy chodne.
Kiedy pani Betsy, która Schillera czy ty wała równie chętnie j ak wtedy, gdy by ła m łodą
dziewczy ną, znalazła w skrzy nce na listy zawiadom ienie o ślubie Bergham m erów, m im owolnie
przy pom niała sobie o Don Carlosie i j ego m iłości do m łodej m acochy. Fantazj a eroty czna pani
Sternberg zdecy dowanie wy przedzała w tej kwestii czas. Dopiero j ako szesnastolatek Theo
doszedł do wniosku, że ubóstwia Minchen w ciasno zasznurowany m gorsecie tak sam o j ak j ego
oj ciec.
Johann Isidor unikał kontaktu z naj em cam i z trzeciego piętra, zanim j eszcze Otto i Theo się
zaprzy j aźnili. Kiedy wy darzy ło się tam to nieszczęście, czuł się bowiem niezręcznie z m y ślą, że
j eśli okaże nauczy cielowi współczucie, ten m oże uznać go za natręta. Z biegiem lat okazało się
j eszcze, że doktor Bergham m er, choć pracował w gim nazj um , ideały wy chowawcze m iał bardzo
odm ienne od ty ch, który m hołdowali oddany cesarzowi gospodarz i j ego równie konserwaty wna
żona, wręcz socj alisty czne. Relacj onowane przez Ottona szczegóły związane z pom y słam i Thea
oraz swobodą dawaną m u przez oj ca wciąż na nowo rozbudzały niepokój w rodzinie, w której
oj cowski rozkaz by ł święty niczy m boskie przy kazanie.
Jeszcze j edna rzecz świadczy ła o ty m , że u Bergham m erów działy się rzeczy dziwne, niem al
j ak u bohem y. Języ k m ałej Elise, niesfornej niczy m chłopiec, gdy ż we wszy stkim naśladowała
ona swoich braci, by ł tem atem dy skusj i nawet w parku Günthersburga. Według plotek krążący ch
po kam ienicy Elise powiedziała do służącej „zam knij m ordę” i z zasady m ówiła na ty do
m leczarza z Höhenstrasse oraz szlifierza zza Taunusu. Bergham m erowie nie szanowali
regulam inu dom u, tak j ak pozostali lokatorzy. Przed ich drzwiam i często stały rupiecie, schody
i piwnica rzadko by ły odpowiednio wy sprzątane. Na zakurzony m oknie w kory tarzu na trzecim
piętrze Josepha napisała kiedy ś „brudasy ”, czem u j ednak ży wo zaprzeczy ła w konfrontacj i
z oburzoną panią Minchen. Pranie pokry te plam am i pleśni, które wisiało w suszarni w każdą
pierwszą środę m iesiąca, rzuciło się w oczy nawet pani Betsy. Choć zazwy czaj unikała wtrącania
się w ży cie pry watne swoich lokatorów, m iała, według Josephy, dwukrotnie nazwać
Bergham m erową flej ą.
Sternbergów naj bardziej konfundował rozwój Thea. Sy n doktora rzucił szkołę, zanim j eszcze
ukończy ł dziesiątą klasę. Ty dzień później zaczął term inować u pewnego frankfurckiego fotografa,
który specj alizował się w portretach.
– Wy koleił się – skom entowała Betsy, zdaj ąc m ężowi relacj ę z ty ch wy darzeń. Świadom ie
pom inęła renom ę pracodawcy Thea, którą cieszy ł się on w cały m m ieście. O surowej ocenie
gospody ni rzekom y wy kolej eniec dowiedział się z ust Ottona, ale na schodach witał j ą tak sam o
swobodnie j ak zwy kle. Miał tupet, żeby co dzień wy chodzić z dom u z podniesioną głową –
w niedbały m stroj u i głośno pogwizduj ąc. Na szy i nosił zazwy czaj czerwoną chustkę, a pewnego
razu Josepha m iała nawet wy patrzy ć go w czerwony ch skarpetach. Sternbergom brakowało na to
słów i by li bezradni. Nie należeli przecież do wy ższy ch sfer wy starczaj ąco długo, by cudze cele
ży ciowe akceptować tak sam o j ak własne.
„Chłopiec z dobrego dom u powinien zdać m aturę, pój ść na studia i uzy skać ty tuł doktora.
Nawet j eśli j ego oj ciec poślubił swoj ą służącą i prawdopodobnie głosuj e na socj alistów” – takim i
słowam i zwy kł reagować Sternberg oj ciec na niestosowną uwagę Ottona, że cesarz nie uzy skał
ty tułu doktora. Przeczuwał, kto podsunął ten argum ent. Obawy, że Otto chciałby pój ść w ślady
swoj ego idola i j ak on zby t wcześnie zrezy gnować ze szkoły, Johann Isidor m ógł j ednak
powierzy ć wy łącznie Bogu.
Jedy nie j ako przedsiębiorca zwy kł robić rzetelne rozeznanie w sprawie, którą się akurat
zaj m ował. Jako oj ciec polecił Ottonowi ograniczy ć stosunki z Theem do m inim um , które
n a k a z u j e d o b r e w y c h o w a n i e. Podczas dy skusj i, w której spodziewał się
ostatecznie przekonać sy na, że w ży ciu warto obcować j edy nie z ludźm i równy m i sobie,
powoły wał się na swą błogosławionej pam ięci babkę, Bism arcka, króla Salom ona i własne
ży ciowe doświadczenie. Nie py tał, j ak w ogóle doszło do tego, że chłopak zaprzy j aźnił się
z Theem . Jego żona również nie zgłębiała tego tem atu. Dlatego też ani oj ciec, ani m atka nie
dowiedzieli się, że j edy nem u w swoim ży ciu przy j acielowi ich sy n zawdzięczał ratunek w j ednej
z owy ch upokarzaj ący ch sy tuacj i, które nauczy ły trwogi wiele pokoleń ży dowskich dzieci
w Niem czech. Swego czasu nie oszczędzono też ani m ałego Johanna Isidora z Schotten, ani
uroczej Betsy Strauss z Pforzheim .
W drodze powrotnej z gim nazj um , w alei Habsburgów, Otto został zaatakowany przez klikę
uczniów ze szkoły powszechnej , chłopaków, który ch bała się cała okolica. Skorzy do bij aty ki
m łodzieniaszkowie robili wszy stko, by schwy cić wracaj ący ch do dom u gim nazj alistów
i nawy m y ślać im od zarozum iały ch snobów. Swoim ofiarom rozbij ali nosy, kaperowali ich czapki
i tornistry i obrzucali ich końskim łaj nem . Ottona urządzono tak ku przestrodze pozostały ch.
W kry ty czny m m om encie, gdy herszt bandy, trzy m aj ąc z ty łu szam oczącego się chłopaka,
wy szarpnął m u z ręki tornister, a z głowy zerwał czapkę i j edno i drugie przerzucił przez
dwum etrowe ogrodzenie, poj awił się Theo. Wszy scy napastnicy, z końskim łaj nem w pogotowiu,
na całe gardło skandowali: „Ży dowska świnia! Ży dowska świnia!”. Otto, otaczany zawsze
troskliwą opieką, sły szał to obelży we określenie pierwszy raz.
Theo zareagował spontanicznie. Do walki nie popy chał go chłopięcy zapał, by sprawdzić się
w bój ce, ale poczucie sprawiedliwości, em patia w stosunku do słabszy ch, przy zwoitość.
Młodszego brata Thea nie waży ł się tknąć żaden z ty ch, którzy zazdrościli m u trój kołowca
z konikiem . Wózek dla lalek j ego siostry chroniła sam a j uż ty lko sława starszego brata. Niej eden
chłopak brutalnie zaatakowany gdzieś w okolicach alei Rothschildów, Bergerstrasse i Prüfling, by ł
Theowi zobowiązany za nieoczekiwane zwy cięstwo nad góruj ący m przeciwnikiem , a niej eden
opry ch zawdzięczał m u lim o pod okiem . Theo często współczuł wątłem u Ottonowi, który witał się
z lokatoram i oj ca z takim zakłopotaniem , j akby cierpiał niedole całej ludzkości. Odkąd wy ciągnął
go z tarapatów, czuł się za niego odpowiedzialny. Nieporadność Ottona, gdy tłum m u ubliżał, a on
nawet nie próbował się bronić, na zawsze pozostała w pam ięci Thea. Kiedy ty lko m ógł,
eskortował chłopca w drodze do szkoły.
Dopiero wtedy tak naprawdę się poznali. Theo lubił Ottona za refleksy j ne usposobienie
i bły skotliwy dowcip, którego by się po nim nie spodziewał. Sam interesował się j edy nie
nowinkam i techniczny m i. Im ponowało m u to, że Otto co dzień czy ty wał gazety i relacj onował
wy darzenia ze świata, j ak gdy by opowiadał historie przy godowe. Niedługo później zwy czaj em
stało się, że w niedziele po obiedzie Theo przy chodził po przy j aciela, przy czy m tak uprzej m ie
i zm y ślnie zabiegał o zgodę j ego rodziców, że Sternbergom niezręcznie by ło obstawać przy
swoich obiekcj ach. Z początku przechadzali się po Ostparku i obserwowali chłopców woduj ący ch
na stawie swoj e łódki, później flanerowali wzdłuż Röderbergweg, próbowali flirtować
z dzierlatkam i, które chichocząc, biegały za swy m i rodzicam i, i tęsknie spoglądali za m łody m i
kobietam i w odświętny ch sukniach.
– Jak właściwie m ożna zapoznać się z taką dziewczy ną? – zapy tał Otto.
– Wy daj e m i się, że trzeba odczekać, aż się potknie i padnie ci do stóp – odpowiedział Theo.
– Pom y liło ci się z j abłkiem , które spadło Newtonowi na głowę.
Kiedy chłopcy poznali się lepiej , zaczęli opowiadać sobie sny, które nocam i wprawiały ich
w zakłopotanie. W takich chwilach zapom inali o swoich staraniach, by zachowy wać się tak, j ak
gdy by nic, co m ęskie, nie by ło im obce, i dziwili się niezm iernie, że w ich oj czy sty m j ęzy ku
w ogóle istniej ą słowa na nazwanie uczuć, które sprawiaj ą, że ciało naty chm iast staj e
w płom ieniach. Ponieważ Theo pracował, również Otto wcześniej wy doroślał. Ciągnęło go do
niezależności, ży cia w m ieście, do nowy ch wrażeń i tego, co nieznane. Ty dzień w ty dzień
wy m y ślał coraz to bardziej wiary godne wy m ówki, by wy m knąć się z kokonu dom u rodzinnego.
Fascy nowali go nowi znaj om i Thea. Kiedy ty lko ukończy li naukę, Otto zaczął z podziwem m y śleć
o sam odzielnie zarabiany ch przez nich pieniądzach, który m i płacili za papierosy oraz piwo i za
które fundowali lem oniadę dam om swy ch serc. By li kelneram i w znany ch kawiarniach,
pracownikam i hoteli, sprzedawcam i w eleganckich sklepach i prakty kantam i w siedzibach
prestiżowy ch zagraniczny ch przedsiębiorstw. Chłopakowi wy dawali się bogaci i bardzo by strzy.
W każdy m razie by li doj rzalsi, swobodniej si, bardziej towarzy scy i serdeczni niż j ego szkolni
koledzy. Im lepiej ich poznawał, ty m bardziej im zazdrościł. Mogli ubierać się zgodnie z własny m
upodobaniem , żaden nauczy ciel nie prześladował ich balladam i Schillera ani dziełam i rzy m skich
history ków, m atki nie przy m uszały ich do grania na pianinie. Nie j eździli z rodzicam i na letnisko
ani nie j adali obiadów pod ży randolem z czeskiego kry ształu, nie m usieli też ukry wać pod
m ateracam i książek, które chcieli przeczy tać. By li wolny m i ducham i, nikt j uż ich nie napom inał,
uczy li się, j ak twierdzili, „nie dla szkoły, lecz dla ży cia”. Rozm awiali o kobietach i m iłości, kiedy
ty lko chcieli, a twierdzenie Pitagorasa traktowali z taką sam ą oboj ętnością j ak Otto m atczy ny
nakaz, żeby co rano pić szklankę m leka.
Im ponowali m u Karl Kalubka, kelner w hotelu Bazy lej ski Dwór, oraz Willi Bleirich. Filiżanki,
który m i szalony Willi balansował w letnim ogródku kawiarni Stary Odwach, piętrzy ły się tak
wy soko, że panie w etolach z piór i w kapeluszach przy stroj ony ch kwiatam i biły brawo za każdy m
razem , gdy przy nosił im tort czekoladowy z górą bitej śm ietany. Zim ą towarzy szy ł
dżentelm enom w sali bilardowej i otrzy m y wał w prezencie cy gara, na które Johann Isidor nie
pozwalał sobie nawet od święta. Już oj ciec szalonego Willego by ł kelnerem . I to j akim ! W Bad
Gastein serwował duszonego karpia w rodzy nkach, m igdałach i sosie piernikowy m Bism arckowi
i cesarzowi Wilhelm owi, a żeby każdy wiedział, z kim m a do czy nienia, kalafior wciąż nazy wał
kapustą cy pry j ską.
Ze stary m Bleirichem Theo i Otto spędzili kiedy ś całe niedzielne popołudnie. Zafundował
chłopcom naj droższe lody z m enu kawiarni Stary Odwach: o sm aku m okki z pistacj am i
nam oczony m i w rum ie. Ostatecznie kiedy to by ły kelner hotelowy, którem u pozostały j edy nie
wspom nienia i j am nik z dusznościam i, znaj dy wał audy torium , przy słuchuj ące m u się
z otwarty m i ustam i i z utkwiony m w nim spoj rzeniem ? Sy n odziedziczy ł po oj cu talent do
opowiadania. Młody Bleirich wiedział zaś o frankfurckich wy ższy ch sferach więcej , niż obrotny
kupiec Johann Isidor Sternberg kiedy kolwiek m ógłby usły szeć. Willi po m istrzowsku prawił
zwłaszcza o rzeczach nieprzy zwoity ch i lubieżny ch. Nawet Theowi czerwieniały wówczas uszy.
Jednak gwiazda, która na firm am encie nowego ży cia Ottona przy ćm iewała wszy stkie
pozostałe, nazy wała się Paul Friedrich Hagen. By ł to wąsaty adonis, od którego aż bił blask.
Całowania w dłoń tak, by paniom łzy napły wały do oczu, nauczy ł się od pewnego wiedeńskiego
barona, szlagierów Zamki, które na księżycu leżą oraz Podaruj mi choć szczyptę miłości – od
m istrza operetki, Paula Linckego we własnej osobie. Paul Hagen m iał złote serce oraz m atkę,
która wy perswadowy wała m u każdą narzeczoną, przeciwko czem u nie protestował. Mim o to nie
by ł stary m kawalerem , ale radosny m pięćdziesięciolatkiem i kuzy nem oj ca Thea. Theem ,
swoim chrześniakiem , zachwy cał się tak, j ak inni m ężczy źni w j ego wieku zachwy cali się blond
subretkam i wy stępuj ący m i na scenie. Przede wszy stkim szy kowny Paul pracował j ako główny
księgowy w Teatrze Schum anna we Frankfurcie, uchodził więc za króla darm owy ch biletów. Theo
j uż j ako czternastolatek regularnie gościł w okazały m budy nku teatru z cudowny m i statuam i
i fasadą z białego piaskowca.
Kochał cy rk i ubóstwiał variétés, gdy j ednak w Schum annie trwał m iesiąc operetki, nie
opuszczał ani j ednego przedstawienia. Marzy ł, by zostać fotografem tak sławny m j ak j ego m istrz,
a potem fotografować j edy nie w teatrze. Otto nie przeczuwał nawet, że ten piękny świat pozorów
w ogóle istniej e. Zaległości nadrobił w ciągu j ednej ty lko nocy, i to wy łącznie dlatego, że
pierwszego dnia wiosny j ego m atka zapom niała zatrzasnąć złotą klatkę, a surowy j aśnie pan
oj ciec załatwiał w Pary żu swoj e interesy.
Dzięki Orfeuszowi, bohaterowi j ego ostatniego, ocenionego na ocenę m ierną zadania
dom owego, nawiązał znaj om ość z m uzą Talią. Stało się to za sprawą dzieła
Jacques’a Offenbacha, którego Sternberg senior zwy kł określać pogardliwie j ako „parszy wego
kolończy ka, który wszy stkim nam przy nosi wsty d”.
Otto przez lata ży wił obawę, że za j ego ży cia nie będzie żadnej woj ny, w której m ógłby zginąć
za oj czy znę. W Teatrze Schum anna we Frankfurcie nad Menem , ukry ty w loży i z walący m
sercem , w ciągu j ednej ty lko nocy oddany cesarzowi m łody Niem iec złoży ł w ofierze swoj e
patrioty czne ideały. Jego m oralność i niewinność legły w gruzach w chwili, w której spostrzegł
piękną Eury dy kę. We włosach m iała złote klam ry, na szy i złotą biżuterię, a j ej suknia podkreślała
wszy stkie kobiece krągłości. Otto, który wy ry ł kiedy ś na swoim sekretarzy ku słowa: dulce et
decorum est pro patria mori, uj rzał tę niewiastę i zapragnął zgrzeszy ć. Kiedy Eury dy ka podążała
za pszczelarzem , księciem piekieł, Otto snuł właśnie naj odważniej sze z m ęskich m arzeń. Nogi
tancerki kankana towarzy szy ły m u, gdy zasy piał.
Matka nie py tała Ottona, gdzie się podziewał. Za bardzo się obawiała, że j eśli później m iałaby
zrelacj onować to przesłuchanie m ężowi, dostarczy łaby m u przy puszczeń, który ch gwoli
m ałżeńskiej zgody wolała uniknąć. Obawiała się j ednak niepotrzebnie. W Pary żu Johann Isidor
nie zaj m ował się j edy nie interesam i. Uległ tlącej się od dłuższego czasu potrzebie bliższego
poznania legendarnie piękny ch m łody ch pary żanek. Kolej na om y łka pani Betsy doty czy ła sy na
tegoż oj ca. To, że Otto nie chciał ćwiczy ć gry na pianinie, nie oznaczało, j ak pochopnie przy j ęła
m atka,
absolutnego
braku
zainteresowań
m uzy czny ch.
Melodia
znanego
kupletu
Jacques’a Offenbacha Gdy byłem niegdyś księciem z Arkadii oraz piekielny spektakl z kankanem
nie uleciały z j ego pam ięci j uż nigdy.
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
3
N I E D Z I E L A W Ś W I A T O W E J S Ł A W Y
U Z D R O W I S K U
B a d e n - B a d e n , 2 8 c z e r w c a 1 9 1 4
We Frankfurcie chm ury nawet latem wy glądały j ak szara, napęczniała gąbka. W Baden-
Baden zaś o tej porze roku na południowy m niebie tańczy ły w korowodzie m iękkie pierzaste
obłoczki.
– Przy pom inaj ą pierzy ny pani Holle – powiedziała Betsy podczas śniadania na tarasie, na
który m zaży wano kąpieli słoneczny ch.
Jej córka Clara, m ądra ponad swoj e czternaście lat i dwa m iesiące, wzruszy ła z wy ższością
ram ionam i. Już chciała zapy tać m atkę, j ak czterdziestodwuletnia kobieta wpadła na tak infanty lne
porównanie, ponieważ j ednak zby t długo czekała na m ilczące przy zwolenie swego brata bliźniaka,
przegapiła okazj ę, by w gronie rodzinny m zaprezentować się j ako kry ty czna m łoda dam a,
odnosząca się do inny ch bez fałszy wie poj m owanej atencj i. Pod ostatnim i dwom a
wy pracowaniam i Clary Sternberg, uczennicy piątej klasy gim nazj um , nauczy ciel niem ieckiego
zapisał bowiem : „Języ kowo bez zarzutu, lecz za m ało fantazj i”.
– Za m ało fantazj i. – Erwin uśm iechnął się szy derczo. Wszy scy zgodzili się, że nie by ł ani
odrobinę złośliwy, chciał j edy nie dać popis świetnej pam ięci.
W południe letnie niebo w Baden-Baden przy nosiło niezwy kłe wieści. Wm awiało upoj onej
ży ciem m łodzieży, że m iłość trwać m oże wiecznie, człowiek potrafi zatrzy m ać czas i sięgnąć
gwiazd. Co starszy m j akiś błazen w chm urach wm awiał, że historia o fontannie m łodości to ponoć
nie wy m y sł poetów i m alarzy, ale szczera prawda, po którą wy starczy ty lko wy ciągnąć rękę.
Szczególnie wskazane m iało by ć przy ty m zaży wanie kąpieli w europej skich uzdrowiskach
przy naj m niej raz do roku oraz popij anie m ały m i ły kam i tam tej szej wody.
Dwudziestego ósm ego czerwca, j ednego z niewielu słoneczny ch i bezchm urny ch dni ty siąc
dziewięćset czternastego roku, kalendarz wskazy wał niedzielę. Godziny poranne stały się j uż
wprawdzie nieco parne i przy ciężkie, ale zry waj ący się co j akiś czas lekki wiatr oraz zapach
j aśm inu napawały radością i nadziej ą. Beztroska czereda rozbry kany ch chłopców z cienkim i
skórzany m i bacikam i w rękach ganiała się za plecam i spaceruj ący ch rodziców. Służy ły one do
lubianej zabawy w koniki. Równie swawolnie zachowy wały się m ałe dziewczy nki z piękny m i
kokardam i we włosach i filigranowy m i łańcuszkam i na szy j ach. Nie baczy ły na wy szukane
odświętne sukienki z falbanam i i wolantam i ani na czarne buciki z m iękkiej bądź lakierowanej
skóry zapinane na klam erki i zapom inały, że szlachetni książęta przy prowadzali do swy ch zam ków
j edy nie przy zwoite panienki.
Przy j ezdni, którzy latem zaludniali tętniące uczuciam i uzdrowisko i wprawiali w zachwy t
pracuj ący ch tam lekarzy, karczm arzy i sprzedawców, graj ków i dorożkarzy, wy różniali się
m iej skim i stroj am i. Przy brawszy wy tworne pozy, siedzieli – niektórzy wręcz na baczność – na
biało pom alowany ch ławkach naprzeciw pawilonu m uzy cznego i wokół kwietników, panie
w lekkich nakry ciach głowy, z rozłożony m i wachlarzam i i w naj znakom itszy m obuwiu. Zarówno
one, j ak i wielu panów m iało na sobie przewiewne ubrania w j asny ch kolorach. Ci w czapkach à
la grossadm iral książę Henry k przy pom inali kapitanów okrętów, a inni, w zielony ch m ary narkach
z j asny m i rogowy m i guzikam i – m y śliwy ch.
Jeśli pom inąć wy siłek fizy czny podczas wy czerpuj ącej kuracj i zdroj owej , niedziela w Baden-
Baden by ła dniem przy j em nie spokoj ny m . Głowa pozostawała wolna, m y śli lekkie, serce
radosne. Johann Isidor i Betsy także siedzieli na j ednej z ławek w parku zdroj owy m , a ży cie
wy dawało im się dziecięcą igraszką. Ich dłonie by ły ze sobą splecione, ram iona i kolana sty kały
się, sły szeli nawzaj em swój oddech, zdawało im się, że są m łodą zakochaną parą, której nie
podcięto j eszcze skrzy deł i która dokładnie wie, dokąd zm ierza.
– Tak zupełnie bez dzieci – zauważy ł Johann Isidor. Westchnął cicho z ulgą, a potem dodał bez
zażenowania: – Cudownie.
– Błogosławieństwo niebios – potwierdziła Betsy. – I nie m am nawet wy rzutów sum ienia.
– Przy j dą dopiero j utro, kiedy całą czwórkę porzucim y w lesie. Tak j ak rodzice Kopciuszka.
– Jasia i Małgosi – zaśm iała się Betsy. – Widać, że nigdy żadnem u z nich nie opowiadałeś baj ki.
– Powiedz m i j eszcze, że robią to m ężowie twoich przy j aciółek.
– Nie – przy znała Betsy – nie robią tego. Baj ki opowiadaj ą swoim żonom .
Od razu po śniadaniu Otto pożegnał się ze wszy stkim i i ku ich zaskoczeniu powiedział, że chce
się wy brać na wy stawę wy cinanek, o której dzień wcześniej pochlebnie napom knięto
w ogłoszeniach dla kuracj uszy. Erwin i Clara oświadczy li – również bez skrępowania – że wolą
zostać w hotelu i rozpocząć czy tanie obowiązkowej lektury na niem iecki. Po nakazie oj ca
i z dy skretny m wsparciem pieniężny m od m atki przy stali j ednak na to, by dwie godziny swego
cennego czasu przeznaczonego na naukę poświęcić m łodszej siostrze i nie poskram iać j ej od razu
za pom ocą ciasta m arm urkowego pozostałego ze śniadania.
– Mógłby m przy siąc – zaczął Johann Isidor i skinął w kierunku Fischm anna, sprzedawcy
alkoholi, którego przelotnie poznał we Frankfurcie – że oby dwoj e j uż dawno tem u zostawili nasz
skarb pod opieką m oj ej niespełna rozum u ciotecznej babki.
– Spokoj nie. Ta kobieta m a serce na dłoni i zupełnie oszalała na punkcie m ałej .
– A przecież to właśnie ona powinna naj lepiej wiedzieć, co m oże wy rosnąć z m ały ch
niewinny ch dzieci. Nie m ówię tu wy łącznie o j ej niewy darzony ch córkach. Mam na m y śli
również swoj ego brata Sam y ’ego, który m a się za drugiego Rem brandta.
Johann Isidor z zadowoleniem zam knął oczy, m im o że właśnie postanowił sobie znów dokładnie
wy liczy ć, ile pieniędzy dał j uż Sam y ’em u, by j ego nieszczęsna żona i dwój ka dzieci nie cierpiały
biedy. Rzeczy wistość um knęła m u j ednak w ułam ku sekundy. Chm ury przem ieniły się w baranki
hasaj ące po wiosenny ch łąkach, które pam iętał z lat dziecięcy ch, i zanim zdąży ł choć słowem
zaprotestować, uj rzał obrazy, poczuł zapachy i usły szał niepokoj ące dźwięki odległej przeszłości.
Gdy uzm y słowił sobie, że bez swego przy zwolenia został porwany do dom u, próbował wy przeć
ze świadom ości tam te widoki i tam ty ch ludzi, ale rozum odm ówił m u posłuszeństwa. Na łące za
dom em rodzinny m stał wóz drabiniasty. Jakiś kozioł m eczał. A m oże nastała j uż Rosz Haszana
i w sy nagodze dęto w barani róg, który w Nowy Rok m a przy pom inać Ży dom o ich grzechach?
Skrupulatny przedsiębiorca Sternberg, w którego ewidencj i księgowej nawet j edna cy fra nie
zakłócała ustalonego porządku, wsunął rękę do kieszeni nowej lnianej m ary narki. Nie m ieściło m u
się w głowie, że siwiej ący m ężczy zna przy tuszy, który wkrótce stanie się posiadaczem
pierwszego autom obilu, a którego naj starszy sy n j uż od dawna nie prosił o porady ży ciowe, tak
wy raźnie sły szy głos swej m atki.
Hanna Sternberg, z dom u Wertheim , pochodząca z Hanau nad Menem , która po ślubie
zam ieszkała w Schotten i tam też zm arła w połogu po urodzeniu piątego dziecka, m iała na sobie
niebieską podom kę. Pachniała rosołem i świeżo upieczoną chałką z m akiem , która co piątek leżała
obok butelki wina. W ręce trzy m ała krom kę chleba grubo pociągniętą żółty m m asłem .
Powiedziała, że Josi m usi się pospieszy ć. Dodała, że wkrótce rozpocznie się szabas i oj ciec
pogniewa się, j eśli j ej sy n znów nie poj awi się przy stole o czasie.
– Na niebie nie m a ani j ednej gwiazdy – odparł napom niany chłopak, i wówczas Johann Isidor
powiedział tonem , po który m każdy by go rozpoznał: – Jedy nie m atka nazy wała m nie Josi.
– To przez te wczoraj sze kąpiele – uspokoiła go żona. – Wszy scy tu m ówią, że źródła
nadwy rężaj ą nerwy i nawet na drugi dzień ludziom śnią się całkiem szalone rzeczy.
– Całkiem szalone – potwierdził Johann Isidor. – Co dobrego m oże z tego wszy stkiego
wy niknąć, skoro te źródła tak wy czerpuj ą, a dorosłem u m ężczy źnie ukazuj ą się zj awy ? Czegoś
m ocniej szego m ogę się przecież napić i w dom u. Za połowę ceny.
– W dom u na niedzielne śniadanie dostaniesz ty lko j edno ugotowane j aj ko, a nie dwa
zapiekane. A niedzielne ciasto podaj e się u nas dopiero po południu.
– Przecież się nie uskarżam . Stwierdzam j edy nie fakty.
Dzwon kolegiaty w Baden-Baden wy bił po raz dwunasty. By ł to m ocny dźwięk, który
oczy szczał m arzenia z pożądliwości, uszczy pliwości pozbawiał zadr, a obawom odbierał grozę.
Wśród purpurowy ch róż bzy czały pszczoły. Nad m ały m stawem z liliam i wodny m i krąży ły
ważki. Przem ądrzały chłopczy k w biały m m ary narskim ubranku, którego m atka j uż od bardzo
długiego czasu pochłonięta by ła rozm ową z m łodą kobietą w j asnoniebieskiej tiulowej sukience,
wetknął w ziem ię pom iędzy kwiaty drewniany kij ek z czarno-biało-czerwoną papierową
chorągiewką. Matka chciała go uderzy ć, m ały m ary narz okazał się j ednak odważny i zwinny.
Uchy lił się akurat we właściwy m m om encie. Kobieta straciła równowagę. Jej bohaterski sy n się
zaśm iał.
Mim o że Johann Isidor otworzy ł oczy ty lko na chwilę, zauważy ł śliwki w czekoladzie w złoty ch
papierkach. Cukierki te leżały pośród ciast na ladach cukierni i podstępnie, co dzień od nowa,
ograbiały Victorię z zadowolenia. Obiecano j ej bowiem , że j eśli będzie się zachowy wać
nienagannie, to dostanie j edną taką śliwkę, ale dopiero w dniu odj azdu. Te złote śliwki, stwierdził
z przerażeniem Johann Isidor, stawały się coraz większe. Krąży ły j edna wokół drugiej
i przy pom inały m u m iecz ognisty. Kto i skąd go przepędzał? Chwy cił się za szy j ę.
– Jak m y tu właściwie trafiliśm y ? – zapy tał.
– Py tasz na poważnie?
– Nie!
Johann Isidor Sternberg, który na j awie wierzy ł j edy nie w to, co widział i czego m ógł dotknąć,
na dobre powrócił z labiry ntu letnich m arzeń.
Cała szóstka Sternbergów wraz z Jettchen Bär, owdowiałą, zam ożną i osam otnioną ciotką pana
dom u, dziesięć dni wcześniej zatrzy m ała się w hotelu zdroj owy m Pod Jeleniem . Decy zj a o ty m ,
by i dzieci zabrać na kuracj ę, zapadła w ostatniej chwili – i doprawdy nie została podj ęta
dobrowolnie. Erwin i Clara m ieli poj echać do ciotek i rodzeństwa ciotecznego do Pforzheim , ale
siostry Betsy, niespodziewanie i ze zdawkowy m ty lko uzasadnieniem , przełoży ły swoj e
zaproszenie na ferie j esienne. Victoria została zabrana przede wszy stkim ze względu na nalegania
Jettchen. Przem iła ciotka z Darm stadtu w im ponuj ący m koronkowy m żabocie z Brukseli i z laską
zwieńczoną srebrny m lwim łbem m iała złote serce i nad wy raz szczodry gest. Po śm ierci
m aj ętnej ciotki Luise właśnie Jettchen została nestorką rodu. Po swej siostrze przej ęła zarówno
kosztowną rodową biżuterię, j ak i przy wiązanie do Johanna Isidora. Kochała też Betsy i spełniała
nawet te ży czenia dzieci, które uchodziły za nieskrom ne i niestosowne. Nieugięta okazała się
j edy nie w przy padku Murzy na z Togo, którego zaży czy ła sobie od niej Victoria.
Jettchen m niej poszczęściło się z własny m i dziećm i. Obie córki przed ślubem przy j ęły katolicki
chrzest i z roku na rok rozluźniały kontakty z m atką. Wnuków nie znała. Właśnie to doświadczenie
oraz wciąż pogłębiaj ąca się tęsknota za ży ciem rodzinny m sprawiły, że Jettchen z m łodej j eszcze
osoby o pogodny m , m arzy cielskim usposobieniu stała się sam otną, zgorzkniałą kobietą. Kiedy
w ty siąc dziewięćset czternasty m roku zm arła ciotka Luise, Betsy, j ak gdy by boskim
przy kazaniem by ło obsadzenie pustego krzesła przy rodzinny m stole, niezwłocznie zaprosiła
Jettchen do Frankfurtu na Paschę. Jeszcze zanim podano gorzkie zioła, które pierwszego wieczoru
przy pom inać m aj ą o wy j ściu dzieci Izraela z Egiptu, ciotka zakochała się w Victorii. Od tam tej
pory nazy wała j ą na zm ianę Vikusią oraz Serdeńkiem i w żaden sposób nie dała się odwieść od
pom y słu zabrania j ej na letnisko; twierdziła, że m ęcząca m ała m ądrala pozwoli j ej wreszcie
doświadczy ć uroków by cia babcią, które j ą om inęły, co dobrze wpły nie na j ej zdrowie. Dlatego
też nikogo w rodzinie nie zdziwiło, że j ako j edy na by ła zachwy cona ty m , że j ej Vikusia siedziała
ze wszy stkim i przy elegancko nakry ty m stole w hotelu, z nadąsaną m iną m aczała chleb w zupie
i swoim piękny m , donośny m głosem dom agała się pieczeni rzy m skiej oraz placka z czereśniam i
Josephy.
Sugestia, by wy brać się na kuracj ę do uzdrowiska, wy pły nęła od poczciwego doktora
Mey erbeera, który z biegiem lat stał się nie ty lko lekarzem Sternbergów, ale też przy j acielem
rodziny i j ej powiernikiem . Mey erbeer m iał dobre zdanie o niem ieckich uzdrowiskach. Jednakże
konkretny powód swego uznania podawał ty lko wtedy, gdy by ł akurat w dobry m nastroj u, i ty lko
w towarzy stwie naj lepszy ch przy j aciół. „W Bad Em s – zwy kł wy j aśniać – naty chm iast
wy kurowano m nie z choroby serca”. Nagłe ozdrowienie zawdzięczał swej zaradnej m ałżonce,
która poprzedniego lata, w przerwie pom iędzy koncertem w uzdrowisku a popołudniową kawą,
znalazła dla córki Em ilie przy stoj nego i m aj ętnego kandy data na m ęża. Panienkę Em ilie
w naj lepszy m razie dało się określić j ako niepospolite zj awisko. W chwili zam ążpój ścia m iała j uż
dwadzieścia pięć lat, nosiła okulary i wy kazy wała częstą niedy spozy cj ę.
Choć żm udne wy dawanie za m ąż słabowitej córki trudno by ło porówny wać z utrzy m uj ący m
się, bolesny m lum bago pana Sternberga, doktor Mey erbeer polecił m u uzdrowisko „w piękny m
Bad Em s, gdzie i nasz świętej pam ięci cesarz Wilhelm I oraz j ego zacna m ałżonka latam i
odby wali kuracj e”.
Johann Isidor poczuł nieprzy j em ne ukłucie. Jak to zazwy czaj by wało, wiedział zdecy dowanie
więcej , niż zam ierzał powiedzieć. Miał na przy kład świadom ość, że od woj ny w ty siąc osiem set
siedem dziesiąty m roku w Bad Em s rozprzestrzeniała się skry wana ksenofobia, m im o że m iasto
wciąż m iało opinię światowego uzdrowiska. Uprzedzenia i nieprzy chy lne traktowanie od długiego
czasu doty kały nie ty lko nieliczny ch francuskich kuracj uszy, którzy wciąż tam przy j eżdżali. Inni
rekonwalescenci katoliccy i ży dowscy też nie by li tam m ile widziani. W j edny m z sezonowy ch
sprawozdań kom isarz uzdrowiska poczy nił spostrzeżenie, że w m iej scach publiczny ch Ży dzi m ieli
rzekom o „brukać przestrzeń publiczną”. „Nie poj adę do Bad Em s” – powiedział Johann Isidor
w gabinecie doktora Mey erbeera.
– Niech pan się wy bierze do Baden-Baden – zaproponował bankier Weidenfeld, gdy spotkał
Sternberga w kawiarni Oblubieniec, a rozm owa m im ochodem zeszła na zbliżaj ący się wy j azd do
uzdrowiska. – Tam przy j m ą pana serdecznie, nawet j eśli nazy wa się pan Levy czy Cohn. –
Znany w cały m Frankfurcie bankier nie ty lko okazał się znawcą niem ieckich uzdrowisk, ale też
ty m j edny m ty lko zdaniem potwierdził, że prawdziwa j est krążąca wciąż plotka o j ego
pochodzeniu. Tenże finansista, którem u wszy scy schlebiali, wy wodził się z rodziny ży dowskiej .
Mim o przej ścia na protestanty zm i regularny ch datków na rzecz Kościoła nigdy, m im o
nieustaj ący ch starań, nie udało m u się zaprzeczy ć tem u, że od ślubu nosił nazwisko żony, a j ego
dziadek od strony m atki nazy wał się właśnie Nathan Levy i sprzedawał ludności wiej skiej
wy roby pasm antery j ne.
Jeszcze po latach Johann Isidor wspom inał tam tą rozm owę. Nie ty lko z tego powodu, że
Weidenfeld, uchodzący za nad wy raz powściągliwego, spontanicznie m u zaufał. Bankier dobitnie
uzm y słowił m u, że również ty m , którzy szukaj ą nowej wspólnoty, nie udaj e się uwolnić od swy ch
korzeni.
– Baden-Baden j est otwarte na świat – powiedział Weidenfeld – a to ważne w leczeniu
uzdrowiskowy m .
Z tego sam ego powodu polecił hotel zdroj owy Pod Jeleniem .
– Gustowny, ale nie pretensj onalny. Pod Jeleniem to rzeczy wiście m iej sce z trady cj am i.
I m aj ą tam dobrego kucharza.
Pani Betsy by ła zachwy cona, gdy dowiedziała się, kto polecił im Baden-Baden. Zaczerwieniła
się niczy m podlotek. Przy słuchuj ąc się m ężowi, zaczęła obm y ślać, które elem enty garderoby
nadadzą się na poby t w naj bardziej eleganckim uzdrowisku w Niem czech. Chociaż prawdę
m ówiąc, by ła zdania, że królowie europej scy, ary stokracj a oraz rosy j scy wielm oże wciąż
tłum nie ciągną do Baden-Baden, by spróbować szczęścia w kasy nie i o brzasku, po przepuszczeniu
m aj ątku, zastrzelić się w parku zdroj owy m .
– Albo podczas pełni księży ca – przy taknął Johann Isidor. – Niektórzy z ty ch pożałowania
godny ch ludzi – zaśm iał się – chodzą wręcz nago, bo przegrali swoj ą ostatnią koszulę. Ach, m oj a
słodka Betsy, niech Bóg zachowa ci to twoj e rom anty czne usposobienie. W Baden-Baden nie m a
j uż w ogóle salonów gier. W roku ty siąc osiem set siedem dziesiąty m drugim cesarz Wilhelm kazał
wszy stkie niem ieckie kasy na zam knąć. Baden-Baden znów stało się m iastem całkowicie
oby czaj ny m . Powiedziano m i też, że znowu j est tam j ak na prowincj i. Na koncert zostaniesz
wpuszczona nawet bez pelery nki z norek.
Pani Sternberg nie dawała j eszcze za wy graną. Zby t dużą odczuwała potrzebę, by godnie
zaprezentować się na wy j eździe i po powrocie opowiedzieć swy m nieskrom ny m przy j aciółkom ,
j ak wy padła. U nich też niezwłocznie zasięgnęła inform acj i i ku niezadowoleniu m ęża
zaproponowała hotel Messm er. Jak się dowiedział, zwy kł tam rezy dować cesarz Wilhelm podczas
swoich liczny ch poby tów w uzdrowisku.
– Ty lko że gdy on tam m ieszkał – wy j aśniła Betsy – to m iej sce nazy wało się Maison Messm er.
Cesarzowi nie wolno by ło przecież m ieszkać w hotelu.
– Hotel Pod Jeleniem nie będzie m usiał zm ieniać nazwy dla ży dowskiego kupca, sy na
handlarza by dłem z Schotten – odparł Johann Isidor. Nie spodobało m u się, że j ego żona,
powszechnie chwalona za skrom ność, j ako czterdziestodwulatka, m atka czwórki dzieci, wciąż
niekiedy pragnęła rzeczy niem ożliwy ch. – Bogaty m nie m oże się nazwać ten, kto nie j est
szczęśliwy – zacy tował ze skarbnicy przy słów swoj ej m atki.
On sam by ł z tej kwatery – ulokowanej w sam y m środku m iasta, a przy ty m z widokiem na
wspaniały park – bardziej niż zadowolony. Również Otto, który koniecznie chciał zostać we
Frankfurcie, nie m iał podczas pierwszy ch dziesięciu dni poby tu w Baden-Baden żadnego powodu
do narzekania i wszy stko określał j ako „cudowne” oraz „nadzwy czaj ne”, choć rodzice wciąż
traktowali go tak sam o j ak j ego naj m łodszą siostrę. Osiem nastoletniem u gim nazj aliście, którego
od otrzy m ania świadectwa doj rzałości nie dzielił nawet rok, obiecano nagrodę za dobre
sprawowanie. Jeśli sprostałby pokładany m w nim oczekiwaniom , drugą część letnich wakacj i
m iał spędzić u owdowiałego wuj a swej m atki. Mieszkał on w Pary żu, by ł oj cem czterech
dorosły ch sy nów i córki w wieku Ottona, pięknej j ak z obrazka. Toni chłopak znał ze zdj ęć, a wuj a,
z który m widy wał się podczas j ego wizy t we Frankfurcie, zapam iętał j ako niespoty kanie
szczodrego i w przy j em ny sposób liberalnego. Co zaś naj ważniej sze, j uż dwa lata wcześniej
zapowiedział on swem u siostrzeńcowi nadej ście p r a w d z i w e g o ż y c i a. Choć
Sternbergowie nigdy tak do końca nie ufali rodzinie z Pary ża, m ieli nadziej ę, że dzięki
odwiedzinom u wuj a ich naj starszy sy n polepszy swoj ą kom prom ituj ąco słabą znaj om ość
francuskiego. W końcu zagrożona by ła j ego m atura, a ty m sam y m i reputacj a całej rodziny.
Wbrew ich oczekiwaniom zdecy dowanie bardziej niż Pary ż interesowało Ottona Baden-
Baden. Ponieważ portier darzy ł sy m patią drobny ch czarnowłosy ch m łodzieńców, uczniowi
ostatniej klasy gim nazj um przy dzielono j eden z piękniej szy ch num erów j ednoosobowy ch
w cały m hotelu. Num erem ty m opiekowała się niezwy kle urodziwa pokoj ówka, która bezbłędnie
rozpoznawała gości j eszcze wolny ch od schorzeń, z który ch m iały leczy ć badeńskie źródła.
Szczególnie uczy nna okazy wała się dla nieśm iały ch m łody ch chłopców, którzy pod bielizną
chowali portm onetkę i cenną szpilkę do krawata zakończoną perłą.
Johann Isidor by ł j edy ny m , który odby wał kuracj ę zdroj ową. Diagnoza doktora Mey erbeera
została potwierdzona przez lekarza z Baden-Baden z ty tułem profesorskim , m onoklem , cy garem
oraz zwy czaj em rozliczania się po każdej konsultacj i.
– Ostateczny efekt – zaznaczy ł j ednak, żeby uniknąć wszelkich wątpliwości i pretensj i pacj enta
– zauważalny będzie j ednakże dopiero, gdy wróci pan do dom u.
– To dogodne – podsum ował Johann Isidor. – W każdy m razie dla lekarzy.
Kuracj a, którą odby wał po części w kąpielowy ch kabinach hotelowy ch, a dwa razy
w ty godniu w im ponuj ący ch łaźniach Friedrichsbadu, wy dawała m u się m ęcząca i odbierał j ą
j ako bezczelność wobec ludzi, którzy nie toleruj ą traktowania ich j ak krnąbrny ch uczniaków.
W dni, gdy j ego siły by ły szczególnie nadwy rężone, energiczny przedsiębiorca Sternberg,
którego stanowczość i j asność um y słu właściwą ludziom solidny m m ogliby w rodzinny ch
stronach poświadczy ć zarówno j ego przy j aciele, j ak i wrogowie, nie um iał określić, j ak
właściwie się czuj e. By ł wy m agaj ący m opieki niedołęgą czy to panowie doktorzy m ieli go za
starca? Nazby t często zauważał nowe obj awy znużenia. A m oże to, że w dni, w które brał kąpiele
j uż przed obiadem , z trudem powstrzy m y wał się od zaśnięcia, a zapadaj ąc w sen, m y ślał
o osobach, które dawno j uż odeszły, wy nikało stąd, że j ego pięćdziesiąt cztery lata zaczy nały m u
się dawać we znaki?
Naj bardziej niepokoiły go stany zawieszenia pom iędzy snem a j awą. Gdy kontury ży cia
traciły ostrość i gdy powracał ze świata zasnutego m głą, czuł się j ak ci starsi panowie
w kapeluszach panam a, którzy z wy ciągnięty m i nogam i i dogasaj ący m i cy garam i w ręku
siedzieli wokół pawilonu m uzy cznego i wszy scy j ak na rozkaz zasy piali, kiedy ty lko uzdrowiskowa
orkiestra zaczy nała grać. Johann Isidor by ł j ednakże w dobry m nastroj u, co zawdzięczał raczej
badeńskim winom po zm roku niż leczniczy m źródłom za dnia; ży cia dodała m u j urność, której się
j uż nie spodziewał. Miniona noc doprawdy nie by ła zwy czaj na. Zastanawiał się, czy to właśnie
dlatego Betsy wy glądała inaczej niż zazwy czaj .
– Podoba m i się twoj a nowa sukienka – powiedział.
– Tę sukienkę dwa lata tem u uszy ła m i Bachm aierowa na letnią zabawę w Ogrodzie
Palm owy m . Ale fry zurę m am nową. Od czwartku. Nic nie szkodzi. Nie m usi by ć ci wsty d.
Mam y przecież dopiero niedzielę.
Zakłopotany spoj rzał na kręcone włosy Betsy i cy try nowożółtą j edwabną kokardę z ty łu głowy,
nawy m y ślał sobie od zram olały ch durniów, lecz naty chm iast przem ógł swą słabość, nachy lił się
nad nią i z zam knięty m i oczam i pocałował w dłoń.
– Nadlatuj e orzeł – zanucił na m elodię starej piosenki dla dzieci.
– Rany boskie, Johann, dobrze się czuj esz? – zapy tała Betsy. Zerwała się z m iej sca i dotknęła
j ego czoła.
By ł niem alże pewien, że białe buty do kostek z ty m cały m m nóstwem guzików również by ły
nowe, nie chciał się j ednak ponownie skom prom itować i ty lko się uśm iechnął.
– Spokoj nie. Naj pewniej dostałem udaru słonecznego – odparł. – Na szczęście to się j uż więcej
nie zdarzy. Adler
– Sam widzisz. Wciąż powtarzam , że długie przeby wanie na słońcu ci nie służy.
– Ach, Betsy. Kocham cię. Nawet j eśli za m oim i plecam i obcinasz włosy i stałaś się tak
niedom y ślna, że woła to o pom stę do nieba. Erwin j uż dawno by zrozum iał. Że nie wspom nę
o Ottonie. Od dziesięciu m inut próbuj ę ci dać do zrozum ienia, że kupiłem auto. Adlera.
– Jeszcze o takim nie sły szałam . By ło bardzo drogie?
– Bardzo dobre. I solidne. Nikt nie będzie wy ty kać nas palcam i ani wy m y ślać nam od
bufonów. A do tego nie zbankrutuj ę. Możesz kupić sobie ty le butów, ile chcesz.
– A więc j ednak j e zauważy łeś. Maj ą tu bardzo eleganckie sklepy z obuwiem . Frankfurt
m ógłby z nich brać przy kład. Clarze też potrzebne są nowe buty. Zakochała się w takich, które
nazy waj ą się Mary Jane, zupełnie j ak dziewczy nka z j ej podręcznika do angielskiego. Młode
dziewczęta bardzo wcześnie zaczy naj ą się teraz interesować m odą.
– Ale nie m oj a córka. Clara j est przecież j eszcze dzieckiem . I do czego dziecku potrzebne są
m odne buty ? Może przecież donosić po tobie j akieś stare. To znaczy kiedy ś, gdy do nich dorośnie.
Zresztą i tak nikt nie zobaczy j ej stóp, gdy będzie z nam i siedzieć w aucie. Poza ty m ty lko j eden
odważy się zerkać na nogi m oj ej córki.
Pachniało cy nam onem i wanilią, potem wiatr przy wiał również zapach świeżo skoszonej
trawy. Właśnie to czy niło Baden-Baden przy j em ny m . Po latach pełny ch przepy chu oraz
kłębiący ch się iluzj i bogactwa i towarzy skich zaszczy tów m iasto powróciło do swy ch spokoj ny ch
początków. To przy j azne m iej sce nie by ło wiej ską osadą, a m im o to panowały tu sielski nastrój ,
niewy m uszona elegancj a i bezpretensj onalność. Ktoś taki j ak Johann Isidor Sternberg, który nie
urodził się pod szczęśliwą gwiazdą i który zaszedł wy soko dzięki własnem u wy siłkowi, czuł się
w Baden-Baden dobrze. Gdy siedział na j ednej z ławek w parku zdroj owy m i delektował się
owocam i swej pracy, nikt nie py tał go o pozy cj ę społeczną ani wy znanie. Mógł m arzy ć niczy m
m łokos i j ak starzec spoglądać wstecz. Wy biegał m y ślam i w przy szłość. W rodzinny m m ieście
sąsiedzi będą uchy lać przed nim kapelusza, gdy w niedzielę będzie wsiadał do swego zielonego
adlera, by żonę i udane dzieci zawieźć w góry Taunus czy nad Ren.
– Dokąd chciałaby ś poj echać bardziej , droga Betsy – zapy tał – do kawiarni Blum
w Wiesbaden czy do Kreinera do Königstein?
– Wiesbaden j est bardziej eleganckie – odparła Betsy – ale lepsze ciasto podaj ą u Kreinera.
– Masz, babo, placek. Od teraz j uż zawsze będziem y m iędzy m łotem a kowadłem . Mój oj ciec
m iał racj ę. Wciąż powtarzał, że dostatek niesie ze sobą zm artwienia.
– Chciałaby m m ieć te twoj e zm artwienia. I pieniądze Rothschilda.
– Moj e zm artwienia są również twoim i. Dobry Bóg tak to j uż urządził. A pieniędzy Rothschilda
wcale nie chciałby m m ieć. Zupełnie by m i się w głowie pom ieszało. A poza ty m nie m am aż
ty lu sy nów, który ch m ógłby m posłać w świat.
Johann Isidor nie przy wy kł do tego, by śm iać się publicznie. Czuł się tak, j akby rozdzierał ciszę
i przeszkadzał ludziom , którzy chcieli cieszy ć się spokoj em . Zakłopotany rozej rzał się dookoła
i wziął głęboki wdech. Powietrze by ło ciężkie i parne, on j ednak głowę m iał lekką, a serce wciąż
radosne. Może to wcale nie uroj enie nocy i rzeczy wiście odm łodniał w ciągu ostatnich dni.
Dobrze by ło tak pod pogodny m niebem wy liczać błogosławieństwa, który m i obdarował go Pan.
Mężczy zna m usi dziękować Bogu za j ego dobrodziej stwa tak długo, j ak długo j est w pełni sił
witalny ch.
– Nasze dzieci – sły szał własny głos – naj pewniej nie będą j uż wiedziały, j ak to j est dąży ć do
j akiegoś celu i cieszy ć się, gdy zostanie on osiągnięty. Ich oj ciec j ednak wciąż j est na ty m etapie.
Czasam i m y ślę sobie, że powinienem zawczasu wpoić im pokorę, ale nie wiem j ak.
– A m nie głowa aż puchnie. Mówisz rzeczy, który ch nie rozum iem .
– Istota m ałżeństwa polega na ty m , że m ężczy zna m ówi rzeczy, który ch j ego żona nie
rozum ie.
– O! Tego też nie zrozum iałam .
– Nie zam artwiaj się bez potrzeby, Betsy. Nie wszy scy m usim y by ć przecież m ądrzy. A co też
się dziś stało z naszą uzdrowiskową orkiestrą? Naprawdę zapom nieli zagrać Niedokończoną
Schuberta.
– Nie zapom nieli. Nigdy by nie zrobili czegoś podobnego. Przespałeś to. Pięknej młynarki
naj pewniej też nie sły szałeś.
– Dziś po południu będę bardziej uważał. Obiecuj ę. Święte słowo honoru, j ak powiedziałby
Erwin. Choć on nie m a j eszcze honoru. Jeśli on i Clara znów za późno zj awią się przy stole, to
m nie popam iętaj ą.
– O, j uż są. Stoj ą tam bardzo grzecznie i czekaj ą. Erwin nawet się uczesał.
– Nie wspom inaj o aucie. To m a by ć niespodzianka, kiedy wrócim y do dom u.
Ze względu na piękną pogodę niedzielny posiłek zj edli wy j ątkowo na tarasie. Scenę tę – pełną
światła i słońca, pulsuj ącą ży ciem , które upaj a – m ogliby nam alować francuscy im presj oniści,
którzy zrobili przecież furorę także w Niem czech. Młode j eszcze liście winorośli pięły się po
ochrowożółty ch m urach dom u. Do j esieni wciąż by ło daleko, od zim y dzieliła to m iej sce
wieczność. Gdy woda z m ałej fontanny, w której brały kąpiel dwa wróble, zraszała pelargonie
wiszące na balustradach i stoj ące w półcieniu fuksj e, te zaczy nały się m ienić w słońcu,
zapowiadaj ąc lato. Kot na niskim m urku zachowy wał się, j akby nigdy nie doświadczy ł uroków
polowania, i ogry zał sobie łapki. Na wewnętrzny m dziedzińcu panował przy j em ny chłód. Erwin,
który j eszcze nie przeczuwał, że j ęzy k barw pewnego dnia stanie się j ego własny m , w ty m
krótkim m om encie szczęścia uświadom ił sobie, że piękno olśniewa. Westchnął cicho.
Na środku biało nakry tego stołu stały kieliszki z szam panem i ciężkie szklanki z karm inowy m
sokiem m alinowy m dla dzieci, obok – kry ształowa żółtozielona waza w białe całuj ące się gołąbki
wy pełniona rozkwitły m i herbaciany m i różam i. Każdy z gości, nawet dzieci, witany by ł osobiście
przez właściciela hotelu, a do stołu odprowadzany przez m łode kelnerki.
– Sm acznego – powiedział gospodarz.
– Niebiosa wreszcie wy słuchały m oich m odłów – wy szeptała Betsy m ężowi do ucha.
Siedzenie z Victorią przy wielkim stole sprawiało, że każdy posiłek przy spieszał m atce puls
i pozbawiał j ą apety tu. Maniery, które dziewczy nka wówczas prezentowała, by ły niewspółm ierne
do ogrom nej potrzeby wy gadania się. Wy kwintna badeńska kuchnia z wy rafinowaną francuską
dom ieszką w naj lepszy m razie, gdy przy stawki by ły ozdobione świeży m i czereśniam i czy
m isternie wy drążony m i rzodkiewkam i, sprawiała, że dziewczy nka na chwilę się uspokaj ała.
Pom im o rozczulaj ący ch starań ciotki Jettchen, by w kry ty czny ch m om entach ratować sy tuacj ę,
a w razie zbliżaj ącej się nudy zabawiać ubóstwianą pupilkę, sześciolatce z trudem udawało się
grzecznie wy siedzieć przy stole dwie godziny. Albo lepiła z krom ek chleba stwory, które
wy glądały j ak brzuchate trolle, a który m kolor nadawała za pom ocą sosu bądź czerwonego wina,
albo wokół swoj ego nakry cia układała wianuszek z barwinków i fiołków, które wy ciągała
z drogocennej wazy stoj ącej w witry nie. Często dbała też o oprawę m uzy czną posiłku – śpiewała
wszy stkie francuskie piosenki dla dzieci, który ch w dom u nauczy ła się od m adem oiselle Lucile.
Większość gości m iała j uż dorosłe wnuki, a w ich pam ięci nie pozostał choćby cień wspom nienia,
dlaczego dzieci zachowuj ą się tak, a nie inaczej . Prawie każdy zaś z tego grona by ł j eszcze na ty le
sprawny, by z oburzeniem pokręcić głową, patrząc na Victorię.
– Wszy scy tu – zawy rokowała ży wiołowa psotnica j uż trzeciego dnia poby tu w Baden-Baden –
to wilki w kobiecy ch skórach, które chcą pożreć biednego Czerwonego Kapturka.
– Oto lekkostrawny letni posiłek – zaanonsował właściciel hotelu – którego przy gotowanie
sprawiło szefowi naszej kuchni szczególną radość. – Zam achał kartą z daniam i dnia i energicznie,
obróciwszy się wokół własnej osi, pocałował w rękę pewną zaskakuj ąco m łodą kobietę, która
przy by ła spóźniona. Przy pom inała Carm en. Na lekko odsłonięty ch, m lecznobiały ch ram ionach
m iała udrapowaną czarną koronkową chustę. W j ej kruczy ch włosach bły szczał czerwony
goździk. Hotelarz nazwał j ą hrabianką.
– Nie chcem y przecież – ciągnął – zepsuć sobie apety tu przed dzisiej szą kolacj ą.
Panie przy taknęły, ich srebrne loki falowały. Panowie o poczerwieniały ch twarzach cicho
postękiwali. Młoda Francuzka podniosła kieliszek. Uśm iechnęła się do piram idki m alutkich
bułeczek, gdy kelner nalewał j ej różowego szam pana.
Ptak świergotał na buku rosnący m na dziedzińcu.
– Kos w swy m czarny m płaszczu znów śpiewa o wczesny m cierpieniu wdów – wy recy towała
Victoria.
– Charmante! – wy krzy knęła francuska piękność. Zatarła drobne dłonie.
– Nauczy łam się tego od Josephy – powiedziała Victoria. Nie by ła przy zwy czaj ona do
kom plem entów od obcy ch ludzi. Pom im o to wstała i dy gnęła.
– Charmante, charmante – zachwy cała się m łoda hrabianka. – Niczy m m ała księżniczka.
To by ł j eden z naj szczęśliwszy ch dni w ży ciu Victorii. Nigdy go nie zapom niała. W ciągu
dwóch godzin spędzony ch tego ranka wy łącznie z Serdeńkiem ciotka Jettchen postanowiła
przy wołać własne dzieciństwo. W kasztanowy ch włosach Victoria m iała wielką kokardę z błękitnej
saty ny. Ta sam a kokarda z wetkniętą w środek złotą pszczółką o skrzy dełkach wy sadzany ch
kry ształkam i strasu dzień wcześniej zdobiła faluj ącą pierś ciotki. Owa ekstrawagancka
kom pozy cj a wy glądała na niedużej dziecięcej głowie j ak śm igło i wy dawało się, że Victoria lada
m om ent odleci. Nie dość na ty m . Na chudej szy i dziewczy nki dy ndała okazała kolia z uderzaj ąco
duży ch korali, pom iędzy który m i poły skiwały diam enty i złote perły. Diam entam i by ła
wy sadzana również drogocenna klam ra z początku dziewiętnastego wieku. Ciotka, która otrzy m ała
tę ozdobę w spadku po siostrze, nosiła j ą zawsze z przodu.
– Nasza siostrzy czka wy gląda niczy m wół zielonoświątkowy
– powiedziała Clara szeptem
do brata.
– Nie, j ak nadburm istrz z krainy Liliputów – odszepnął Erwin. – Wkrótce Serdeńko zaatakuj e
nas swoim noży kiem .
– Taisez-vous
– rozkazała Betsy. Szturchnęła Erwina pod stołem , a Clarze posłała ostre
spoj rzenie. Zwy czaj m ówienia przy dzieciach po francusku, j eśli chciało się coś przed nim i
ukry ć, wy niosła z dom u rodzinnego. Uśm iechnęła się, gdy ż wspom nieniam i sięgnęła właśnie do
j abłoni w Pforzheim i rozpostarty ch ram ion oj ca. Dostrzegł to j ej m ąż i m rugnął do niej . Chciał
zasy gnalizować żonie, że i on właśnie pom y ślał o m inionej nocy.
Victoria zanurzy ła j ęzy k głęboko w szklance. Na obrusie z białego adam aszku powstała m ała
kałuża soku m alinowego, która szy bko zam ieniła się w dużą plam ę.
– Mademoiselle Cochon
. – Erwin popisał się znaj om ością francuszczy zny.
– Co to znaczy ? – chciała wiedzieć Victoria.
Ubrana w falbaniastą sukienkę z cy try nowożółtego m uślinu, z ozdobam i we włosach i w kolii
przy pom inała j edną z ty ch francuskich lalek, które nie m iały prawa trafić do dziecięcy ch rąk.
Panie otrzy m y wały j e od swy ch krawców wprost do dom u, by m ogły sobie wy obrazić
zam ówione kreacj e.
– Ciocia Jettchen powiedziała, że wolno j ej by ło nosić ten naszy j nik również do szkoły. –
Victoria uprzedziła dalsze dy skusj e. – Codziennie by ło j ej wolno. Jej m am a by ła aniołem .
– I w wakacj e też by ło j ej wolno – naśm iewał się Erwin. – I gdy za karę szła do składziku na
węgiel w piwnicy, też by ło j ej wolno. Codziennie. Ale twoj a m am a nie j est aniołem .
– Oj , przestań – powiedziała Victoria ży czliwie – chcesz m nie ty lko zdenerwować. Nie m a
czegoś takiego j ak składzik na węgiel. Tak powiedziała ciocia Jettchen. W każdy m razie nie m a
takiego – dodała zachowawczo, gdy przy pom niała sobie o piecach kaflowy ch przy alei
Rothschildów, o pogrzebaczu i o składowany ch zim ą w dom u wiadrach z bry kietem – w który m
zam y ka się nieposłuszne dzieci.
Gdy podawano przy stawkę, dziewczy nka klaskała w dłonie j ak j ej francuska wielbicielka.
Zam iast j ednej z ty ch powszednich zup z naleśnikiem pocięty m w paski czy pierożkam i, które
sprawiały, że Serdeńko z Frankfurtu w bły skawiczny m tem pie stawało się parskaj ący m
szaleńcem , dla uczczenia niedzieli podano szwabską sałatkę j aj eczną. Zaserwowano j ą na
placuszkach serowo-ziem niaczany ch. Gdy Otto donośny m głosem czy tał kartę dań, j ego
rodzeństwo chórem chichotało. Wszy scy równocześnie pocierali sobie uszy i kwicząc ze śm iechu,
zaczęli zdrabniać każde wy powiadane przez siebie słowo na szwabską m odłę. Włączy ł się nawet
Otto, który z dziecięcy ch żartów robił sobie ty le sam o, ile z wełnianej bielizny zim ą.
– Koszuliczka wy suwa się ze spodniczek i nie m ieści m i się to w głowiczce – zam eldował.
Pokoj ówka m iała wolne przedpołudnie, więc chłopak spędził j e wspólnie z nią w ogrodzie,
w pawilonie znany m j edy nie m iej scowy m sm akoszom ży cia. Ten sukces sprawił, że abszty fikant
dziewczy ny gotów by ł wy ściskać także resztę świata. Podał m atce solniczkę, zanim j eszcze
zdąży ła go o to poprosić. Naj uważniej , j ak ty lko m ógł, przy słuchiwał się oj cu szczegółowo
wy j aśniaj ącem u, j akie nadziej e wiąże z zakończoną dziesięć dni wcześniej wizy tą cesarza
Wilhelm a II oraz grossadm irala Tirpitza u austriackiego następcy tronu Franciszka Ferdy nanda.
Miłościwie pokroił m łodszej siostrze placuszki na m ałe kawałki i zręczny m chwy tem uratował j ej
lalkę, chłopca w m ary narskim m undurku, przed wpadnięciem do m isy z sałatką. Ponieważ j ego
oj ciec zasapał się i po drobiazgowy m om ówieniu naj ważniej szy ch bieżący ch wy darzeń
polity czny ch m usiał sobie zrobić przerwę, pierworodny sy n spontanicznie przej ął prowadzenie
dy skusj i przy stole. Ubawił przy ty m zwłaszcza własne rodzeństwo, opowiadał żarty dla dzieci,
które sam uważał za nużące, przy pom niał sobie zagadki, które w czwartej klasie wy woły wały
nieustaj ącą wesołość, i poruszaj ąc uszam i, próbował ocalić ży cie pszczoły, której groziło
utonięcie w soku m alinowy m .
– Charmant – powiedziała po raz kolej ny hrabianka ze stolika obok.
Zarówno sam a form a gram aty czna tego słowa, j ak i okoliczności naty chm iast pozwoliły się
Victorii zorientować, że pochwała nie by ła skierowana do niej . Dziewczy nka zrobiła nadąsaną
m inę i tak gwałtownie spuściła głowę, że zachwiało się śm igło kokardy, a korale zastukotały
o brzeg talerza. By uwaga piękności z sąsiedniego stolika znów skupiła się ty lko na niej ,
pom y słowe dziecko zaczęło na zm ianę i coraz to głośniej recy tować: „m a m am a m am ały gę”
oraz „nagła m gła opadła”.
– Czy j a sobie na to zasłuży łem ? – j ęknął Johann Isidor. Nie przy pom inał j uż m ężczy zny
wierzącego w działanie fontanny m łodości.
– Uważam to za godne podziwu, że taka m ała dziewczy nka w ogóle potrafi wy m ówić takiego
łam ańca – łagodziła ciotka Jettchen.
– Potrafię też piać – pochwaliła się Victoria.
– Kark skręcić się winno piej ący m dziewczętom
– zacy tował Erwin.
Jako przekąskę pom iędzy daniam i podano sałatę ze szparagam i ze Schwetzingen z sosem
vinaigrette doprawiony m letnim i ziołam i oraz winem z regionu gór Kaiserstuhl. Victoria nie by ła
j eszcze w wieku, w który m szparagi traktuj e się j ako przy sm ak, Erwin nie m ógł przekonać się do
wina i try bulki, a Clara, sy m uluj ąc m dłości, odsunęła talerz na bok, szlachetny Otto zj adł więc
łącznie cztery porcj e.
– Dobry z ciebie chłopak – pochwaliła go ciotka – prawdziwy dżentelm en. Mój Boże, j ak
szy bko z dzieci wy rastaj ą ludzie. – Pom y ślała o swoich córkach, które by ły j uż po pięćdziesiątce;
swoim katolickim m ężom z pewnością nie wy dawały się j uż warte grzechu i ani w święta
chrześcij ańskie, ani w ży dowskie nie czuły potrzeby, aby pom y śleć o swej leciwej m atce. Ciotka
chciała niepostrzeżenie otrzeć oczy, ale m usiała przy trzy m ać się stołu, bo zakręciło j ej się
w głowie i przez chwilę nie m ogła nic przełknąć. Do równowagi duchowej wróciła dopiero wtedy,
gdy podano danie główne: faszerowaną pieczeń cielęcą z sosem na bazie rieslinga, purée z żółtej
m archwi oraz kopy tkam i.
– Nasza kucharka m usiała przy gotowy wać purée z żółtej m archwi w każdy dzień świąteczny –
opowiadała. – Mój błogosławionej pam ięci Albert pochodził przecież z ty ch okolic. Jego żołądek
nigdy tak naprawdę nie czuł się dobrze w Darm stadcie. Mim o że m ieliśm y wspaniałą kucharkę.
Wcześniej pracowała u wielkiego księcia Ernesta Ludwika.
– Wielkie nieba, tak cioci współczuj ę – ubolewała Betsy. – Akurat w tak piękny dzień zadręcza
się ciocia wspom nieniam i o swy m drogim m ężu. Że też sm utne wspom nienia zawsze m uszą
nieproszone przy siadać się do stołu. Dręczy ło m nie to od dzieciństwa.
– My lisz się – zaoponowała ciotka. Znów by ła tą sam ą dziarską, niepokonaną kobietą co zwy kle.
Tak j ak Victoria zrobiła widelcem niewielkie wgłębienie w purée z m archwi i wy pełniła j e sosem .
– Mam naprawdę cudowne wspom nienia – zaczęła. Pod warunkiem że nie m y ślę o ty m , że
z m oich czaruj ący ch, czuły ch, m ały ch dziewczy neczek wy rosły egoisty czne babska
o kam ienny ch sercach. – Z charaktery sty czny m dla swego pokolenia zdecy dowaniem podniosła
kieliszek. – A to, że dane m i j est pielęgnować wy łącznie te dobre wspom nienia i nie pozwolić
sm utkom wpędzić się przedwcześnie do grobu, zawdzięczam tobie, drogi Johannie Isidorze. Tobie
i twej wspaniałej Betsy oraz waszy m dzieciom . Ludzie, którzy w ogóle doży waj ą m oj ego wieku,
nie m iewaj ą j uż prawie pom y ślny ch dni. Już dawno chciałam wam to powiedzieć, ale nie
wiedziałam j ak. Nigdy nie by łam uzdolnioną m ówczy nią.
– Kto ci tak naopowiadał? – zapy tał z uśm iechem Johann Isidor.
– Kiedy w końcu będzie budy ń? – m arudziła Victoria. – Bardzo boli m nie ty łek.
– Pst – sy knęła Betsy. – Nie m ówi się tak. A j uż zwłaszcza przy stole. Poza ty m nie będzie
budy niu, ty lko wy śm ienity torcik charlotte russe. A j eśli dziś j eszcze choć raz powiesz „fuj ”,
zostaniesz w swoim pokoj u przez resztę niedzieli, m oj a panno. Oj ej , a co tam się stało? Dlaczego
nasz gospodarz j est taki roztrzęsiony ? Zbladł raptem j ak chusta.
Pani Betsy m ówiła o wspaniały m właścicielu hotelu zdroj owego Pod Jeleniem ,
wy chwalanego przez wszy stkich i o każdej porze roku świetnie prosperuj ącego. Chwilę wcześniej
polecał on j eszcze pięknej francuskiej hrabiance wino z Neuweier, a przy wielkim okrągły m stole
zachwalał łaźnie Friedrichsbadu, nazy waj ąc j e m ekką ty ch wszy stkich, którzy szukaj ą
uzdrowienia. Teraz j ednak stał przy wy sokim kwietniku pobladły i drżący. Na j ego czole lśniły
krople potu. Zdenerwowany hotelarz zm iął odczy taną z taką werwą na początku posiłku kartę dań
ze złotą obwódką, j akby by ła świstkiem zm urszałego papieru, zdawało się j ednak, że nawet tego
nie zauważy ł. Obok niego, równie blady, stał m łody wy chudły m ężczy zna o ciężkim j ak u starca
oddechu. Miał na sobie ciem ną, krzy wo zapiętą m ary narkę i na dodatek zapom niał zdj ąć
zarękawki przed wy j ściem z pracy. Kołnierzy k j ego białej koszuli by ł m okry i ciem ny. Nikt nie
wątpił, że m ężczy zna pędził do hotelu Pod Jeleniem j ak do pożaru.
– Panie i panowie – zaczął właściciel hotelu. Głos m iał zachry pnięty, zm ięta karta dań upadła
na podłogę. – Muszę prosić państwa o całkowitą uwagę. Pan, który tu stoi, pracuj e w Baden-
Baden dla „Kuriera Mannheim skiego”. Powiadom ił m nie właśnie o depeszy, którą przed
dwunastom a m inutam i przesłano do j ego biura. Austriacki następca tronu Franciszek Ferdy nand
oraz j ego żona Zofia Maria padli dziś ofiarą zam achu w bośniackim m ieście Saraj ewo.
Zapadła absolutna cisza, złowroga niczy m huk arm aty. Jakiś starszy m ężczy zna przy tknął dłoń
do ucha i zawołał głosem równie m ocny m j ak za m łodu:
– Proszę naty chm iast powtórzy ć. Ty m razem powoli i wy raźnie.
– Niech Bóg m a nas w swoj ej opiece – rzucił, kaszląc, radca sądowy, który każdego lata
przy j eżdżał z m ałżonką do Baden-Baden.
– Mon dieu! – lam entowała hrabianka. Na chwilę skry ła głowę w dłoniach. Potem wstała.
Uniosła spódnicę nieco za wy soko i fałdą tiulu strąciła kieliszek. Upadł na kam ienną podłogę
z przeraźliwy m brzękiem , dziewczy na nie odwróciła się j ednak i pobiegła do swoj ego pokoj u tak
szy bko, j akby obawiała się o swoj e ży cie.
– Dlaczego to wszy stko j est takie istotne? – zdziwiła się Betsy. – Nigdy nie sły szałam o ty m
Franciszku Ferdy nandzie.
– Owszem – zaoponowała ciotka Jettchen – z pewnością sły szałaś. Popełnił m ezalians z j akąś
wy włoką. Zupełnie j ak sy n cesarza Franciszka Józefa, który później odebrał sobie ży cie. Jeśli
chcesz znać m oj e zdanie, ci Austriacy nie m aj ą za grosz gustu.
– Ale nie rozum iem tego całego poruszenia. Co nas to wszy stko obchodzi?
Johann Isidor, przekonany, że strach odm alował się i na j ego twarzy, nie spoj rzał ani na żonę,
ani na dzieci, ani na ciotkę.
– Musim y spróbować – powiedział, podnosząc się z m iej sca – wy j echać stąd naj później j utro.
Może – chociaż nie m usi – wy buchnąć woj na, a w takim razie m ężczy zna zatroskany o losy
oj czy zny nie powinien się teraz wy legiwać w j akiej ś wannie w Baden-Baden.
Otto wetknął widelczy k w krem czekoladowy, który m by ł przełożony torcik. Wsunął do ust
ogrom ną porcj ę. Ponieważ wstawał w pośpiechu, uderzy ł krzesłem m łodego kelnera, który
przebiegał obok niego. Wy starczy ły trzy kroki, by Otto dogonił oj ca.
– Woj na – powiedział, zlizuj ąc z ust resztki czekolady. – Ależ j a m am ogrom ne szczęście, że
j estem dokładnie we właściwy m wieku. To m usi by ć potworne, gdy wy bucha woj na i j est się za
stary m albo za m łody m , by wziąć w niej udział.
– To j est potworne – potwierdził Johann Isidor.
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
4
N I E M I E C K I E B A L K O N Y
F r a n k f u r t , l a t o 1 9 1 4
Josepha stała na balkonie. Jej wy krochm alony ciem noniebieski fartuch z biały m ozdobny m
obrębieniem , który przeważnie nakładała j edy nie w niedzielę, wskazy wał na to, że nie pełniła
służby, ale m im o to by ła gotowa, by sum iennie wy kony wać swoj e obowiązki. Choć około
południa balkon pogrążał się w cieniu, powietrze pozostawało przy j em nie ciepłe. Josepha wzięła
głęboki wdech, j ak nauczy ł j ą puzonista Waldem ar Mitalsky z orkiestry zdroj owej z Bad
Nauheim u. W m aj u, gdy drzewa wiśni i krzewy bzu zakwitały także dla niej , w każdy sobotni
wieczór Mitalsky zabierał j ą na tańce, ale ostatecznie poślubił Trudchen, dziewczy nę o koślawy ch
stopach, przez wzgląd na j ej posag oraz na to, że by ła ona j edy ną córką rolnika Breitfussa,
a zatem spadkobierczy nią dworu.
– Niem al na wy ciągnięcie ręki – wy m am rotała Josepha. Nie m iała na m y śli swoich
wspom nień, lecz letnią pogodę oraz biedronkę na liściu nasturcj i, która wróży ła szczęście.
W tam ten piękny, wolny od obowiązków poniedziałek j ej ulubione powiedzenie „pilność
wy plenia lenistwo z lenia” by ło ty lko frazesem . Josephę, która pozwalała sobie na odpoczy nek
zazwy czaj ty lko wtedy, gdy niem alże pękał j ej krzy ż, przepełniała radość, że sły szy, j ak wiszący
w salonie zegar z wahadłem wy bij a pierwszą, a ona m oże zachowy wać się niczy m wy tworne
dam y, o który ch dobre sam opoczucie dbaj ą wy łącznie ręce inny ch. Dokładnie od j edenastu dni
ta ceniona przez wszy stkich kucharka Sternbergów nie m usiała zaprzątać sobie głowy ty m , co m a
się dusić w garnkach, a co sm aży ć na patelniach, czy kalarepę podać z zieleniną czy bez oraz czy
do polędwicy wołowej na niedzielę, którą kupiono od naj droższego rzeźnika przy Bergerstrasse,
lepiej będzie pasować sos koperkowy czy chrzanowy, za który m tak przepadali Erwin i Clara. Nie
trzeba by ło przy gotowy wać ziem niaków gratin ani wstawiać do pieca zapiekanek warzy wny ch
czy ragoût. Zaradna strażniczka kuchni i spiżarni m iała j eszcze przeszło trzy ty godnie, by
zawekować pierwsze wiśnie oraz przy gotować m arm oladę truskawkową, ty le sam o czasu
pozostało j ej , by zgodnie z obietnicą przebrać garnki i kopy ście, które przestały się podobać pani
dom u.
Josepha delektowała się wy tchnieniem od codzienny ch obowiązków. Przez pół godziny
m oczy ła ręce w kąpieli m y dlanej , obcięła paznokcie u stóp, łokcie wy gładziła tarką, włosy
um y ła, wy płukała j e piwem i zaplotła w gruby warkocz. Zam otany wokół głowy przy pom inał
koronę z j asnobrązowego aksam itu. Znowu przy pom niała j ej się Trudchen z koślawy m i stopam i,
co uznała za osobliwe, bo dawno o niej nie m y ślała. Trudchen m iała j uż sześcioro dzieci, a na j ej
widok m ożna by ło pom y śleć, że j est w ciąży z siódm y m . W ich m ieście m ówiło się, że j ej m ąż
sprzedał puzon i zm aj strował dziecko służącej sąsiada. Do tego nigdy nie m ógł się ponoć
wy grzebać z piernatów, gdy trzeba by ło doj rzeć zwierząt albo gdy któreś z dzieci chorowało.
Josepha, porzucona dla dziesięciu świń i dwóch krów, wzięła się pod boki. Jej skóra przy j em nie
pachniała dobry m szary m m y dłem , które gospodarze zwy kli kupować specj alnie dla swej służby.
By ła w dobry m nastroj u i skinęła na kanarka. By sprawić radość ulubieńcowi Victorii, przy
dobrej pogodzie wy stawiała j ego klatkę na balkon i częstowała go kawałkam i j abłka.
– Ale nie próżnuj ę – wy j aśniła j edy nem u dom ownikowi, który j ej pozostał. – To dla m nie bez
różnicy, czy gospodarze są w dom u, czy za granicą j edzą szpecle albo j akieś inne niedorzeczne
potrawy, który ch u m nie by nie tknęli.
Pogaduszki z ptakam i nie leżały w naturze Josephy Krause. Jednakże ktoś, kto m ieszkał w dom u
z czwórką dzieci graj ący ch na pianinie oraz przełożoną, która lubowała się w śpiewie, nie by ł do
ciszy przy zwy czaj ony i regularnie odczuwał potrzebę usły szenia przy naj m niej własnego głosu.
Josepha w j ednej ręce trzy m ała krom kę chleba grubo posm arowaną m asłem i wy śm ienitą
cielęcą wątrobianką, w drugiej kawałek j abłka dla kanarka. W podzięce za okazaną m u atencj ę
zaświergotał m elodię Nadlatuje ptak, której według tego, co wszy stkim m ówiła Victoria, sam a
nauczy ła swego przy j aciela od serca. – Takie rzeczy – powiedziała Josepha – m ożesz opowiadać
swoj ej cioci. – Zastanawiała się, nieco przerażona, w j akim wieku kobiety, które nie m aj ą j uż
nikogo, z kim m ogły by dzielić radości i troski, zaczy naj ą rozm awiać z ptakam i i bezdom ny m i
kotam i. – Nie – rzuciła energicznie. By ła pewna, że niezadługo na ulicy poj awi się j akaś sąsiadka
lub ktoś inny, kogo będzie znała. Właśnie podczas wakacj i, gdy w zasadzie nie by ło co robić ani
o czy m m y śleć, Josepha chętnie rozm awiała z m ieszkaj ący m i w dom u kobietam i. Przy j em na
pogawędka, wy m iana nowinek i doświadczeń oraz porówny wanie własnej fizy cznej niem ocy
z cudzą należały do ty ch drobny ch, niewinny ch uciech ludzi, którzy „nie chcą swy m i ciężko
zarobiony m i pieniędzm i napy chać kieszeni pracownikom kolei”, j ak m awiała Josepha.
Każdą z propozy cj i pani Betsy, by na czas badeńskiej kuracj i pana dom u Josepha choć przez
kilka dni wy poczęła u swej rodziny w Bad Nauheim ie, ta odrzucała z wy razem twarzy, który
w sprawach m niej ważkich wskazy wał na to, że wy m aga się od niej prawie niem ożliwego.
Nawet zwrócenie przez panią dom u uwagi na wiek kucharki, która by ła przecież dwa lata starsza
od niej sam ej , oraz ży czliwe wspom nienie o ty m , że j ej m atka na j esieni będzie obchodzić
osiem dziesiąte urodziny, nie skłoniły Josephy do zm iany decy zj i.
– Co tam po m nie w ty ch ciasny ch izbach m oich krewny ch? – zapy tała. – I m ięso j edzą ty lko
w niedzielę. I nie j est to cielęcina. A chleba też nigdy nie m a świeżego, żeby się za szy bko nie
skończy ł. Toż to nic dla takiej , co całe ży cie pieniądze zarabia dzięki wrażliwem u podniebieniu.
Py taj ąc retory cznie, kto by skorzy stał na ty m , że spakowałaby walizki, Josepha od lat
odm awiała wy j azdu z dobrze sobie znanej okolicy na dłużej niż j edno popołudnie.
– Ja nie z ty ch, co to się lubią włóczy ć – zwy kła m ówić. Z j ej perspekty wy przedstawiało się to
logicznie. Josepha naprawdę nie by ła zwy kłą kucharką z ustalony m czasem pracy i ściśle
określony m zakresem obowiązków. Nie by ła osobą, którą na Boże Narodzenie obdarowuj e się
wełnianą bielizną ani która przy naj drobniej szy m sporze grozi odej ściem , na co gospodarze ty lko
drwiąco się uśm iechaj ą, bo wiedzą, że m im o wszy stko zostanie.
Josepha nie złoży łaby wy powiedzenia. Mieszkała w dom u Sternbergów od czternastu lat
i trzech m iesięcy, należała do rodziny, nie sporządzała bilansów wy konanej pracy ani nie
przeliczała dwukrotnie, czy wy chodzi na swoj e. Pan dom u traktował j ą j ak dam ę, która sam a
m ogłaby sobie pozwolić na kucharkę. Dla pani dom u by ła prawą ręką i niem alże przy j aciółką.
Wiedziała wiele, a j ednak potrafiła zachować m ilczenie. Dzieci znaj dowały w Josephie dy skretną
konspiratorkę, wy bawczy nię z każdej opresj i oraz spowiedniczkę.
Przy wy kła do ży cia w przestronny ch pokoj ach, na wy sokim poziom ie. Nie m iała
poszanowania dla dom ów, w który ch przez skąpstwo nie m a co do garnka włoży ć, j ada się
z obtłuczony ch talerzy i popij a z kieliszków bez wzniesienia toastu. Gdy w niedzielę szła do
kościoła, nakładała rękawiczki oraz kapelusz. Jej buty czy ściła inna służąca, swoj e bluzki i spódnice
prasowała sam a. Nie zarządzono wprawdzie, że Josepha m iała się uważać za lepszą od ty ch,
który m by ła równa, z roku na rok coraz bardziej oddalała się j ednak od rodzinnego gniazda,
z którego swego czasu wy ruszy ła w drogę do tego wy twornego świata. Panna Krause, która
pozostała niezam ężna, gdy ż po rozczarowaniu z wiarołom ny m puzonistą nie m iała j uż potrzeby,
aby ułoży ć sobie ży cie osobiste, j ak u siebie czuła się wy łącznie na granicy frankfurckich dzielnic
Nordend oraz Bornheim , na pierwszy m piętrze dom u przy alei Rothschildów 9. Gdy rankiem
wy glądała przez okno swej m ansardy i widziała drzewa i poły skuj ący zielenią pas trawy
pośrodku szerokiej alei, czuła nosem , że tu j est j ej m iej sce. To sam o czuła j ej dusza.
Pom ij aj ąc Ottona, który Josephie wy dawał się wciąż równie zagadkowy i obcy j ak pierwszego
dnia j ej pracy u Sternbergów – chociaż to przy znałaby chy ba ty lko na m ękach – wszy stkim i
dziećm i opiekowała się od ich narodzin. Pocieszała j e m iłością i łakociam i, a w sy tuacj ach
kry ty czny ch osłaniała przed karcącą rodzicielską ręką. Bliźniętom oraz Victorii dogadzała tak, j ak
gdy by by ły królewskim i dziećm i, a ona oddaną im dam ą do towarzy stwa.
Gdy w końcu raz zdarzy ło się, że ta złota kobieta poj echała w odwiedziny do Bad Nauheim u,
czuła się j ak podróżniczka w obcej krainie. Josepha potrafiła rozm awiać ze swoim i krewny m i, ale
nie rozum iała, o czy m m ówią. Męczy ło j ą przede wszy stkim udawanie, że nie wie, iż j ej siostry,
bracia oraz kuzy nki, m atka, a także wszy stkie znaj om e m atki j uż od lat szeptały : „Josepha pracuj e
u Ży da, choć sam a nie j est do końca koszerna”.
Lato wzm agało niechęć Josephy do podróży. Gdy państwo wy ruszali do uzdrowisk i kurortów
nadm orskich, na wieś i w góry na letni wy poczy nek, m iasto się zm ieniało. Stawało się spokoj ne,
kolory subtelniały, noce łagodniały. Otulony latem Frankfurt przy nosił dobre sny. Josepha Krause,
kucharka o dobry ch referencj ach i dobry ch zwy czaj ach, rozkraj ała wówczas ży cie niczy m
bożonarodzeniową gęś i odkładała dla siebie naj lepsze kąski. Przeby wanie w poj edy nkę uważała
za j edy ną w swoim rodzaj u przy j em ność. Uczucie, że niepodzielnie panuj e w m ieszkaniu,
dodawało j ej siły. Każdy j ego elem ent należał do niej : uszate fotele w kolorze m okki
z oddzielny m i puchowy m i siedziskam i, elegancki bufet z j adalni ze złoty m zegarem stołowy m ,
toaletka pani Betsy z lustrem weneckim , stolik na lwich łapach. Każda z ty ch rzeczy wy kony wała
j ej polecenia i tańczy ła tak, j ak ona zagrała.
Podczas wakacj i Josepha powierzała praczce zadania, na które zazwy czaj nie starczało czasu.
Wzy wano dostawcę węgla, ogrodnikowi polecano przy cięcie ży wopłotu w ogrodzie przed
dom em , pierzy ny zanoszono do odświeżenia. Służącą kom enderowano ostro. Hanna
o skom plikowany m nazwisku – nikt w rodzinie nie zadał sobie zresztą trudu, by j e zapam iętać –
pracowała w dom u Sternbergów od dwóch lat. Pochodziła z Beerfelden w górach Odenwald,
wciąż tęskno j ej by ło za dom em i rodzicam i, piątką rodzeństwa oraz sy nem m ły narza
Merkentala, którem u została obiecana. To dla niego chciała we Frankfurcie nauczy ć się tego, co
kobieta powinna w ży ciu potrafić, poza kam ienicą obawiała się j ednak ciągle, że przej edzie j ą
sam ochód albo porwie pewien m łody, rosły m ężczy zna, który co ty dzień dostarczał do dom u
bloki lodu. Ten gbur nigdy nie przepuścił okazj i, by zlęknioną dziewczy nę klepnąć w ty łek, tak j ak
zwy kł klepać obie swoj e chabety. Hanna by ła szczęśliwa j edy nie gdy z Frankfurtu wy j eżdżała do
Beerfelden.
Przede wszy stkim po to, by zadem onstrować Hannie niezależność i wolność oraz pokazać,
j akim cieszy się szacunkiem Sternbergów, ty m czasowa regentka dała swej bezprawnie
m ianowanej służącej pełne trzy dni wolnego, by ta m ogła poj echać do Beerfelden na wesele
kuzy nki. Owładnięte szczęściem stworzenie, j ąkaj ąc się, obiecało, że wróci na czas z przepisem na
wino j abłkowe od m atki i wiaderkiem poziom ek, a przez swą protektorkę zostało pożegnane
słowam i: „Już cię tu nie m a, zanim się rozm y ślę, bo za dobre serce człowiek i tak nigdy podzięki
nie dostanie”.
Josepha zaczy nała właśnie podlewać rośliny na balkonie, gdy przed bram ą z kutego żelaza przy
alei Rothschildów 9 zatrzy m ały się dwie dorożki, które prawowity rządca dom u zam ówił na
dworcu główny m dla siebie i swoj ej rodziny, by zabrać stosy waliz oraz dwa wielkie pudła na
kapelusze. Wspom nienie tej sceny j eszcze rok później wprawiało j ą w dobry nastrój . Lato,
spokój , lekkość, bezchm urne niebo i zapach róż – słowem : sielanka.
Josepha, w odświętny m fartuchu i plecionej koronie, poczuła na skórze tchnienie m łodości.
Delikatny m strum ieniem wody polewała białą, różową i fioletową wy kę. Na subtelny ch
główkach kwiatów lśniły tęczowe krople. Wy kę siano co roku w zielony ch skrzy nkach na balkonie.
Tak chciał pan dom u, by ły to j ego ulubione kwiaty. Ty lko on wiedział dlaczego.
Na wy sokim kwietniku obłożony m m ały m i żółty m i kafelkam i stała ukochana serduszka Victorii
w pełny m rozkwicie. Na brązowej glinianej donicy Otto zapisał wy m y ślny m i drukowany m i
literam i „Królowa Victoria”. Ów hołd by ł braterskim obowiązkiem , wszak ten niem ożliwy chłopak
wm ówił m łodszej siostrze, że serduszka okazała j est cudowny m kwiatem o wy j ątkowej
czarodziej skiej m ocy. Miała rzekom o chronić przed surowy m i nauczy cielam i, zły m i cenzurkam i,
kożucham i z m leka na kakao, plam am i atram entu w zeszy cie oraz na biały m fartuszku, przed
szpinakiem , groszkiem , zupą fasolową i nagłą śm iercią w rodzinie.
– I nie zapom inaj – zaznaczał bezwsty dny hultaj – że twój kanarek również należy do naszej
rodziny.
Przed odj azdem do Baden-Baden dobroduszna Josepha m usiała podnieść prawą rękę
i przy siąc, że będzie się serduszką opiekować, pielęgnować j ą i co wieczór m ówić j ej , że Victoria
za m ęża ży czy sobie m ówiącą żabę w książęcej koronie.
Za kawałek j abłka kanarek zaświergotał pieśń dziękczy nną i dał znać, że i kolej ny by m u
posm akował.
– Ty pasibrzuchu – powiedziała ta, która rozpieszczała nawet ptaki.
Właśnie w m om encie, gdy wty kała kolej ny kawałek j abłka m iędzy pręciki klatki, dotarło do
niej , kto przed chwilą wy siadł z dwóch dorożek oraz że ona, Josepha Krause, naj dalej za dziesięć
m inut będzie m usiała tłum aczy ć pani Betsy, dlaczego sam owolnie pozwoliła Hannie wziąć urlop.
Jęknęła, gdy uświadom iła sobie, że j ej niepodzielne panowanie w m ieszkaniu nagle dobiegło
kresu. Palce zdrętwiały j ej z zim na, nogi się pod nią ugięły. Wpatry wała się w dal z takim
przerażeniem , j ak gdy by właśnie otwarły się przed nią bram y piekieł.
– Mój Boże – wy bąkała.
Pom im o strachu, który, j ak się zdawało, wy ssał z niej całą krew, by ła w stanie dostrzec każdy
szczegół. Pan dom u, w tej sam ej j eszcze białej czapce, którą zakładał na koncerty w Baden-
Baden, oraz pani Betsy w swy m długim , szary m płaszczu podróżny m i zapiętej pod szy j ę bluzce
w czarno-białe pasy, stali obok siebie i spoglądali w górę. Choć wy j echali zaledwie na j edenaście
dni, Josepha m iała opory, by pom achać do nich z góry i zawołać „witaj cie w dom u”, tak j ak
zazwy czaj robiła, gdy rodzina wracała z podróży. Wlepiła wzrok w bliźnięta. Erwin i Clara
poszturchiwali się j ak w dzieciństwie i udawali, że okładaj ą się pięściam i i kopią, ale Josephy
oszukać nie m ogli. Naty chm iast przej rzała pozorną wesołość swy ch ukochany ch ancy m onów.
Clara by ła zby t blada, a Victoria, co dało się dostrzec nawet z daleka, rozpalona. Nie ulegało
wątpliwości, że przez dłuższy czas płakała.
– Wszy stko przez tego zastrzelonego Austriaka – powiedziała dom y ślnie do kanarka.
W wy darzeniach na świecie m iała lepsze rozeznanie niż niej eden m ężczy zna, choć podczas
lektury gazet nigdy nie czy tała bieżący ch wiadom ości ani kom entarzy, a ty lko nowinki
z cesarskiego dworu w Berlinie i heskich dom ów ary stokratów. Potrafiła wy m ienić niem ieckie
kolonie w Afry ce i wiedziała, że kanclerz Rzeszy Niem ieckiej nazy wa się von Bethm ann-
Hollweg. Erwin, który od dziecka interesował się ty m , co działo się na oceanach, nauczy ł j ą nazw
czterech niem ieckich okrętów woj enny ch i angielskiego pancernika.
Dwóch dorożkarzy zdj ęło z wozów walizy, ułoży ło j edna na drugiej na ulicy i chwy ciło cztery
naj większe. Głośno stękali, żeby pokazać, że nie są przy zwy czaj eni do takich ciężarów, do bram y
udało im się j ednak doj ść w paru ty lko krokach. Otto doskoczy ł do niej i otworzy ł, na co tragarze
równocześnie zawołali „Wiśta!” i „Wio!”, j akby nadal m ieli do czy nienia z końm i. Przez chwilę
rozglądali się dookoła z rozczarowaniem , bo ich żart nie wzbudził zachwy tu. Potem ruszy li
w stronę drzwi.
Nagły podm uch wiatru uniósł nad ulicą zielony letni kapelusz z szerokim rondem i usadowił go
na środku klom bu z różam i w pasie zieleni, który przebiegał przez alej ę Rothschildów.
– Biegnij , Erwinie – huknął oj ciec wy j ątkowo nieprzy j aźnie. – Nie gap się. Rusz się wreszcie
i przy nieś ten kapelusz.
Ciotka Jettchen, której drogi kapelusz wy darto tak brutalnie, j ak gdy by by ł bezwartościowy m
strzępkiem papieru, złapała się za głowę i krzy knęła z przerażeniem .
– O Boże – lam entowała – to z pewnością zły om en. – Dopiero gdy Josepha usły szała j ej głos,
uzm y słowiła sobie, że seniorka rodu wróciła do Frankfurtu, a Hanna j eszcze nie powlekła świeżej
pościeli w pokoj u gościnny m , tak j ak przed odj azdem poleciła pani Betsy.
W odrętwiałe ciało naj zdolniej szej kucharki z pogranicza frankfurckiego Nordendu
i Bornheim u ży cie powróciło równie szy bko, j ak z niego uszło. Josepha, która j eszcze dziesięć
m inut wcześniej błogo polegiwała sobie na m iękkim j ak puch posłaniu z letnich snów, a potem
została gwałtownie zbudzona bezlitosną ręką losu, znów m ogła naraz m y śleć i kom enderować.
Przede wszy stkim potrafiła zareagować tak, j ak przy stało na kobietę, którą j ej chlebodawczy ni
wy nosiła pod niebiosa podczas coty godniowy ch herbatek w towarzy stwie inny ch pań. Cud-
kucharka zwilży ła usta swy m wy chwalany m ze wszech stron wrażliwy m na sm aki j ęzy kiem .
Zastanawiała się uparcie, w j aki sposób w czasie, który j ej pozostał, przy gotować kolacj ę dla
siedm iu osób, i to odpowiednią do ich statusu. Przeprowadzała w m y ślach inspekcj ę spiżarni
i piwnicy. Raz j eszcze, na przerażaj ący m om ent, ży cie wy m knęło j ej się spod kontroli. Przez
okam gnienie, z czołem zlany m potem , głowiła się, j ak z dwóch j aj i resztki bordo przy rządzić na
deser sm aczny m us winny.
Dla pochodzącej z Bad Nauheim u kucharki Josephy Krause, niezam ężnej , świadom ej swoich
obowiązków oraz niezawodnej , nie istniał taki węzeł gordy j ski, którego nie potrafiłaby rozciąć.
W tam ty m m om encie j ednak skry ła twarz w dłoniach – j ak j akaś stara płaczka, która potrafiła
j edy nie wy lewać przed wszy stkim i swe żale. O trzy dzieści sekund za późno uświadom iła sobie, że
przed okazaniem skruchy powinna by ła odstawić konewkę. Zapom niała.
Piękne trawiastozielone naczy nie, ozdobione z j ednej strony m alunkiem roześm ianego słońca,
a kupione tuż przed wakacj am i w sklepie z arty kułam i gospodarstwa dom owego Lorey, w który m
na początek sezonu na sprzedaż wy stawiano ładny i niedrogi sprzęt do dom u i ogrodu, upadło na
ziem ię. Niczy m drapieżny ptak ustrzelony w locie spadło z wy soka i z wielkim hukiem gruchnęło
naj pierw o betonowy słup przy wej ściu na podwórze, a następnie o bruk.
Erwin, wy wij aj ąc zielony m kapeluszem ciotki Jettchen niczy m zwy cięskim trofeum , ry knął:
„Gol!”. Teatralnie trzasnął obcasam i i zasalutował lewą ręką. Erwin koniecznie chciał się
zaprezentować światu j ako dziarski m łodzieniec, który idzie z duchem czasu i interesuj e się nawet
piłką nożną. W rzeczy wistości wy glądało to zupełnie inaczej . Każda dy scy plina sportowa
wy dawała się tem u wrażliwem u chłopcu pry m ity wna, każde zetknięcie się ciał na boisku – zby t
inty m ne.
Josepha spuściła głowę. Zawsty dzona westchnęła cicho i zasłoniła sobie usta j ak dziecko
chcące cofnąć rzucone w pośpiechu słowo. Spoj rzenie pani Betsy, poiry towanej upadkiem swej
nowej konewki równie m ocno j ak dziecinną reakcj ą Erwina, nie zdradzało oznak łagodności, a j uż
na pewno nie współczucia wobec kucharki. W j ej donośny m głosie sły szało się zniecierpliwienie.
– Josepho – zawołała głośno w górę – niech pani wreszcie przy śle tu do nas na dół Hannę, żeby
pom ogła przy walizkach. Czy naprawdę o wszy stkim m uszę m ówić oddzielnie? – Nagle, j akby
w ty m szorstkim tonie nie m ieściło się j uż wy starczaj ąco wiele wy rzutu, pani dom u poczęła
wrzeszczeć tak głośno i przeraźliwie, że każde j ej słowo m ożna by ło usły szeć od sąsiedniej
Egenolffstrasse aż po oddaloną o dwieście m etrów Höhenstrasse. – Mój Boże, Victoria, przestań
się wreszcie m azać. Przy sięgam , że j eśli j eszcze raz wspom nisz o ty ch przeklęty ch śliwkach, to
wy m ierzę ci pierwszy policzek w twoim ży ciu. I wtedy będziesz przy naj m niej m iała powód,
żeby beczeć.
– Lepiej , żeby ś zawczasu nauczy ła się, że ży cie nie j est sprawiedliwe, biedna m ała księżniczko
– dodał Otto. Ironia sączy ła się w j ej zranioną duszę, a on śm iał się tak szy derczo, j ak śm iać się
um iej ą j edy nie starsi bracia, gdy m ówią m łodszej siostrze całą prawdę bez ogródek. Gdy j ednak
wziął Victorię na ręce i przy tulił, j ego oczy by ły pełne współczucia. Czule pocierał podbródkiem
o j ej policzek.
Victoria nigdy nie m ówiła o dniu, kiedy wy rośnięty Otto, który zazwy czaj nie poświęcał j ej ,
przem ądrzałej dziewczy nce, więcej uwagi niż stokrotkom na łące, by ł czuły niczy m pluszowy
m iś w bezksięży cową noc. Z każdy m oddechem kruszy ł j ej wielką zgry zotę do rozm iarów py łku
i całe ży cie pam iętała zapach j ego skóry w ty m m om encie szczęścia, w który m czuli się tak,
j akby poza nim i nie by ło na świecie nikogo.
Nigdy nie zapom niała też badeńskich śliwek w czekoladzie owinięty ch w szeleszczące złote
papierki, z który ch j edną j ej obiecano. Nie doczekała się j ej w związku z pospieszny m wy j azdem
z gościnnego hotelu zdroj owego Pod Jeleniem i dopóki czas nie ograbił j ej ze złudzeń i nie
wy posaży ł w wiedzę, by ła przekonana, że do woj ny doszło j edy nie dlatego, że j akiś zawistny
m ały czort pozazdrościł j ej śliwek w czekoladzie z Baden-Baden.
Po powrocie z uzdrowiska witali znany sobie świat: dom , który rok wcześniej na nowo
oty nkowano, ze świeżo wy krochm alony m i zasłonam i w każdy m oknie, ogród z herbaciany m i
różam i, które w roku ty siąc dziewięćset czternasty m kwitły buj niej niż kiedy kolwiek wcześniej ,
j erzy ki, który m długo j eszcze nie w głowie by ło pożegnanie, żabkę z celuloidu, która od początku
wiosny pom ieszkiwała w zaroślach. Nad pasem zieleni pośrodku alei korony drzew tworzy ły dach
z cienia i lata. Od alei Nibelungów szy bko nadj eżdżał biały m ercedes bły szczący
chrom owaniam i. Kierowca, zawzięcie trąbiąc, przegonił z ulicy trzech bosy ch chłopców
i z wrogością skierował auto na ich czerwoną piłkę, chłopcy potraktowali j ednak j ego gniew j ako
żart i roześm iani zagrali m u na nosie.
– Brawo – krzy knął zachęcaj ąco Erwin i ukłonił się, wciąż trzy m aj ąc w ręce złakniony przy gód
kapelusz ciotki Jettchen.
Pani Betsy puściła oko do swoj ego m ęża, ponieważ do tej pory przecież j ako j edy na z rodziny
wiedziała, że zam ówił auto, ale Johann Isidor odwrócił się, żeby nie zdradziło go spoj rzenie. Znów
wiedział więcej niż żona. Miał zam iar negocj ować z salonem anulowanie um owy w razie
nadej ścia woj ny.
Znad chodnika unosiły się obłoczki pary. Ze względu na upał alej ę Rothschildów zraszano
wodą. Wy glądała tak czy sto j ak ulice z pocztówek, które z biegiem lat przy niosły Johannowi
Isidorowi duże pieniądze. Na skwerze przed m ały m warzy wniakiem na rogu Martin-Luther-
Strasse ustawione by ły j asne drewniane skrzy nki z truskawkam i z Kronbergu. W m ały ch
koszy czkach bły szczały czerwienią wczesne wiśnie z Bergstrasse. Victoria podążała za
spoj rzeniem m atki, ale zam iast truskawek, które sprawiały, że ciekła j ej ślinka, dostrzegła j edy nie
szpinak. Pociągnęła nosem tak solidnie, j akby j uż stał przed nią na talerzu. Razem z j aj kam i
w koszulkach i gęsty m biały m sosem , które też j adła niechętnie.
– To dobrze, że łaskawa pani j uż wróciła – krzy knął właściciel sklepu – j uż za panią tęskniłem . –
Miał na sobie biały kitel, na niego narzucony zielony fartuch i do tego szarą czapkę z daszkiem .
– Wy obrażam sobie, kanciarzu – m ruknęła stoj ąca na balkonie Josepha – w końcu j esteśm y
twoim i naj lepszy m i klientam i.
Pozostało wówczas j eszcze sześćdziesiąt dni, by cieszy ć się bogactwam i lata. Do ostatniej
godziny okresu ochronnego goździki roztaczały woń cy nam onu i wanilii, w ogrodzie na niebiesko
kwitła lobelia, a na nasy pie kolej owy m koły sały się m aki. Wszy stkie dziewczęta chciały
wy glądać j ak Henny Porten i wy j ść za m ężczy zn, którzy w swy ch silny ch ram ionach zabraliby
j e do raj u. Skowronki głośno się radowały, j akby nie by ło ani kotów, ani zuchwały ch chłopaczków
z procam i, a gwiazdy świeciły również dla starszy ch.
– W sierpniu – opowiadała oj cu Victoria – j est bardzo dużo spadaj ący ch gwiazd. Gdy się taką
dostrzeże, m ożna sobie pom y śleć ży czenie, a wtedy dostanie się to, czego się sobie zaży czy ło.
Marzy m i się ty le rzeczy. Szkoda, że j eszcze nie m a sierpnia. Czas m ij a tak powoli.
– To się zm ienia – poinform ował oj ciec – i to bardzo szy bko. Nigdy nie powinno się m ieć
konkretny ch oczekiwań w stosunku do przy szłości.
– Ale j a nie oczekuj ę przy szłości. Oczekuj ę konia, który poleci ze m ną do Am ery ki, j eśli nie
będzie m i się chciało iść do szkoły, i całej góry śliwek w czekoladzie w złoty ch papierkach.
Czy czas, który pozostał, aby ży ć w pokoj u, przeznaczano właśnie na ży cie? Czy raczej ludzie
pozwalali, aby dni m ij ały, j akby te, które m iały nadej ść, nie różniły się od poprzednich? O woj nie
m ówili ty lko ci o sercach żołnierzy, m arzący o bohaterstwie, oraz ci przeczuwaj ący i strachliwi,
i oni by li j ednak zgodni co do tego, że niem iecki cesarz to człowiek pokoj u, który dotrzy m uj e
danego słowa. Czy ż nie obiecał swem u narodowi, że poprowadzi go ku wspaniały m czasom ?
Codzienność i ży cie przy alei Rothschildów 9 pozostały równie przewidy walne
i uporządkowane j ak przez całe czternaście lat od czasu zasiedlin. Podobnie by ło w pozostałej
części Nordendu. Dzieci rodziły się i płakały podczas ząbkowania. Uczy ły się chodzić, ciągały za
sobą drewniane j am niki na kółkach, wy chodziły do szkoły i na podwórko. Z przy stoj ny ch
m łody ch dziewcząt w niebieskich sukniach z obszerny m i, powiewny m i rękawam i wy rastały
m atrony z włosam i upięty m i w kok i o zm ęczony ch oczach. Pani Minchen Bergham m er, żona
nauczy ciela z trzeciego piętra, niegdy ś tak szy kowna, że ludzie na ulicy odwracali za nią wzrok,
rzadko j uż tańczy ła. Od czasu do czasu chodziła do pewnej wróżbiarki. Ta od trzech lat
przepowiadała swoj ej klientce wielkie szczęście i przy każdej wizy cie sprzedawała j ej nową
m aść na ból pleców oraz tę sam ą m iksturę z brazy lij skich ziół leczniczy ch i dziurawca na napady
przy gnębienia. Na swy m balkonie pani Minchen uprawiała szczy pior i m iętę, a po czwarty m
kieliszeczku aj erkoniaku śm iała się tak figlarnie j ak kiedy ś, ale ty lko wtedy, gdy m ówiono
o m ężczy znach, którzy sobie kupowali ory ginalne zegarki m arki Glashütte, a swoim żonom dawali
na urodziny szatkownicę do ziół.
Ku ciągłej iry tacj i pani Betsy i pom im o okólnika do wszy stkich naj em ców sporządzonego
pieczołowicie przez j ej m ęża okna na klatce schodowej często nie by ły zam knięte j ak należy. Ten
„nieprzy j em ny, prowadzący do powstawania zanieczy szczeń stan rzeczy ” wy korzy sty wać m iały
gołębie, a na parterze również bezdom ne koty. Mała złota tabliczka „Żebranie oraz prowadzenie
handlu obnośnego zakazane”, zapisana pięknie zdobiony m i literam i, pam iątka z dom u rodzinnego
Johanna Isidora, została zastąpiona dużą, białą z wielkim czarny m napisem .
W m ieszkaniach z pewnością gościły śm iech, łzy, spory i zgoda, żarty oraz absurdy, ale do uszu
pozostały ch lokatorów docierało z tego niewiele. Grube m ury by ły dy skretne niczy m szpakowaty
lokaj , który z biegiem lat zdoby ł sobie ogrom ny szacunek ary stokraty czny ch rodzin, u który ch
pracował. Zim ą do tej m urowanej twierdzy nie wdzierało się zim no, latem – duchota.
– Taki dom ży j e – m awiała pani Sternberg, gdy w j ej nastroj u dom inowały właścicielska
dum a i ukontentowanie.
Gospody ni dwa razy m usiała napom nieć doktora Feldm anna z parteru, zresztą adwokata,
którem u obowiązki naj em cy akurat powinny by ć znane, by w niedzielę w czasie obiadu nie grał
na pianinie, oraz zabronić j ego żonie wy wieszania prania na balkonie od frontu. Młody
Bergham m er, próbuj ąc za j edny m razem przenieść na trzecie piętro nieporęczny staty w
i m asy wną szafkę na pły ty gram ofonowe, uszkodził poręcz, ale j ego oj ciec naty chm iast
zapewnił, że pokry j e koszty naprawy.
Theo Bergham m er, przy j aciel i obrońca Ottona, którego zaznaj om ił z ży ciem i którem u nadal
by ł serdecznie oddany, sam radził sobie w ży ciu z bezsprzeczną, właściwą szczęściarzom
łatwością. Nie pracował j uż za darm o, lecz został zatrudniony j ako fotograf w pewny m
renom owany m atelier przy placu Rossm arkt. Podczas przerwy obiadowej przechadzał się ulicą
Grosser Hirschgraben, a gdy wy starczało m u czasu, wstępował po drodze do dom u Goethego.
Przez m iesiąc zarabiał więcej , niż zam ożny gim nazj alista Sternberg dostawał przez pół roku.
Nadal też nosił czerwoną chustkę, by podkreślić swój niekonwencj onalny sposób by cia.
Marie, rudowłosej służącej z m ieszkania na drugim piętrze, Josepha – na polecenie pani Betsy
– dobitnie przy kazała, by przeby waj ąc na podwórzu, nie zakłócała spokoj u inny m i powstrzy m ała
się od wy m iany czułości. Jej narzeczony pracował w try bie zm ianowy m j ako kontroler biletów
w tram waj ach. Miał niem iły nawy k oznaj m iania początku faj rantu za pom ocą rowerowego
dzwonka, na którego dźwięk Marie zwy kła z łom otem zbiegać po schodach. Na co dzień nosiła
przeważnie drewniaki, a do tego sły szała ty lko na j edno ucho.
Podczas tej skwarnej kanikuły wróble z Bornheim u ze szczególny m zapałem dobrały się do
wiśni na podwórzu za dom em . Nic sobie nie robiły z pani Betsy wy grażaj ącej im kij em od
szczotki i oszpecały bielarnię. Wszędzie leżały pestki i połam ane gałęzie.
Jak co roku w wakacj e Josepha przy rządzała pierwszą m arm oladę. Czerwona porzeczka oraz
agrest z m ałej posesj i w dzielnicy Seckbach, dostarczane przez pewnego m ężczy znę z wózkiem
i szpotawą stopą, wcześnie doj rzały i by ły większe niż zazwy czaj . Gdy Josepha m ieszała
w garnkach, w m ieszkaniu i na schodach roztaczał się ów sy cący zapach słody czy i lata, który
oży wiał każde kobiece serce. Kucharka by ła uszczęśliwiona, ale zarazem nieco zadziwiona sam ą
sobą.
– Nie wiem – zwierzy ła się chlebodawczy ni, stoj ąc przy paruj ącej kuchni – co się ze m ną
dziej e w ty m roku. Mogłaby m wekować tę m arm oladę bez końca. Już nawet we śnie liczę słoiki
i m y j ę owoce. Ostatnio śniło m i się, że zabrakło cukru.
– Może to dlatego, że m ój m ąż i Otto tak często rozm awiaj ą o woj nie – wy snuła
przy puszczenie pani Betsy. – To m usiało wy wrzeć na ciebie j akiś wpły w.
Nie m iała swej pracowitej kucharce ani trochę za złe, że ta sam owolnie udzieliła stęsknionej za
dom em Hannie trzy dniowego urlopu.
– Grunt, że praca Hanny zostanie wy konana – powiedziała ży czliwie, gdy dowiedziała się, co
się zdarzy ło pod j ej nieobecność. Josepha przy j ęła j ej słowa z ulgą i uważała za
wspaniałom y ślne i taktowne ze strony przełożonej , że tak szy bko odeszła od tem atu i zaczęła
m ówić o przy szłości.
– Może – zastanawiała się pani Betsy – powinniśm y w ty m roku kupić od naszego znaj om ego
z Oberradu więcej m łodej cebuli niż zazwy czaj . Można j ą zam ary nować w occie, wtedy nie
zepsuj e się nigdy. Pani Grünthal podsunęła m i tę m y śl podczas ostatniego spotkania przy kawie.
Nawet w dom u, w który m są dzieci, cebula m a wiele zastosowań. I m usim y dopilnować, by nie
przegapić wczesnej m archwi.
– Ani fasoli szparagowej – dodała Josepha. – May er, sprzedawca warzy w z Wiesenstrasse,
wczoraj właśnie powiedział, że w funcie fasoli kry j e się więcej energii niż w funcie wieprzowiny.
Trzy dni później Josepha zam eldowała, że śniło j ej się siedem wy chudły ch krów, a biblij ny
Józef we własnej osobie przy pom niał j ej , że sen ten oznacza siedem chudy ch lat i wielki głód.
Kuchenna Kasandra nie dała się odwieść od teorii, że kobiety wy czuwaj ą nadciągaj ące
nieszczęście równie wcześnie j ak koty i kanarki. Następnego dnia oprócz poży wnej fasoli
zam ówiła u handlarza warzy wam i dwa cetnary kartofli – poza kolej ką i początkowo bez wiedzy
swej pracodawczy ni.
Szóstego lipca Johann Isidor wy j aśnił przy śniadaniu swem u naj starszem u sy nowi, z czy m dla
Rzeszy i j e j p e r f i d n y c h w r o g ó w wiąże się to, że Niem cy zapewniły Austro-
Węgry o swej absolutnej soj uszniczej wierności. Wzruszony oj ciec odniósł podczas tej rozm owy
wrażenie, że Otto nigdy wcześniej nie przy słuchiwał m u się z taką uwagą ani z takim
zainteresowaniem nie zadawał py tań, świadczący ch zresztą o j ego biegłej znaj om ości tem atu.
Choć chłopak nie m iał o operacj ach bankowy ch naj m niej szego poj ęcia, uży wał określenia „czek
in blanco” zupełnie j ak różni nobliwi panowie w Berlinie. Johann Isidor nie zapom niał ani słowa
z tej znaczącej rozm owy. Wówczas rozj aśniła m u ona codzienność, by ła niczy m płonąca
pochodnia w zim ową noc. Poczucie bliskości ze swy m pierworodny m sy nem , który j ako dziecko
często wy dawał m u się obcy, krnąbrny i skry ty, właśnie w tak niepewny m czasie czy niło go
radosny m .
– Radość przepełnia niem ieckiego oj ca, który dum ny j est z by cia sy nem swej niem ieckiej
oj czy zny – oznaj m ił żonie, wy piwszy w południe m okkę.
Pani Betsy, zafrapowana ty m wskazuj ący m na oszołom ienie doborem słów, przy gasiła j ego
podniosły nastrój w sposób, który on tego sam ego wieczoru w m ęskim towarzy stwie, odrobinę
zdegustowany, lecz j ednak ży czliwie rozbawiony, określił j ako „ty powo kobiecy ”. Pani dom u
wy py ty wała go bowiem drobiazgowo, dlaczego w takim razie cesarz j ak co roku wy ruszy ł
w podróż do Nordlandu. „A m y śm y tak ni stąd, ni zowąd wy j echali z Baden-Baden!”.
– Powinieneś by ł powiedzieć m am ie: quod licet Jovi, non licet bovi
– zaśm iał się Otto,
dowiedziawszy się o j ej faux pas.
Plotki o ty m , że ci, którzy w razie potrzeby dobrowolnie zgłoszą się do służby woj skowej ,
przy stąpią do m atury na specj alny ch warunkach, dotarły także do niego, i j ako m łody patriota
twardo postanowił, że w razie wy buchu woj ny wstąpi do woj ska. Aby podkreślić trud, z j akim
przy szła m u decy zj a o rezy gnacj i z nauki, wplatał w swoj e wy powiedzi łacińskie cy taty. Na
bliźniętach wy wierało to głębokie wrażenie, oj ciec by ł z lekka zdezorientowany, ale dum ny, że
wnuk handlarza by dłem z Górnej Hesj i j uż w wieku osiem nastu lat będzie należał do cenionego
grona osób posiadaj ący ch klasy czne wy kształcenie.
Ostatnie truskawki i pierwsze słoneczniki, m uzy ka m arszowa, dawne historie i dziecięce
nadziej e – wszy stko to stwarzało złudzenie norm alności, wielu ludzi by ło j ednak
podenerwowany ch i niepewny ch. Wprawdzie szy bko przy swoj ono sobie poj ęcia ze słownika
niem ieckiego bohatera, ale ty lko nieliczni wiedzieli, co tak naprawdę oznaczaj ą hasła „loj alność
soj usznicza”, „wierność Nibelungów”
i „m obilizacj a”. Mim o to rozm awiano ze sobą inaczej ,
ton stał się poważniej szy. Gazety łączy ły ze sobą słowa „woj na” i „zwy cięstwo” i entuzj asty cznie
witały czasy, które każdem u niem ieckiem u m ężczy źnie um ożliwiały przy służenie się oj czy źnie
sercem i czy nem . Pokolenie zby t m łode, by na polu walki stanąć przeciwko wrogowi, dodawało
sercom otuchy w dom ach. Clara oświadczy ła, że j est dorosła, i zagroziła, że w przy padku woj ny
niezwłocznie przestanie posługiwać się j ęzy kam i wrogów Niem iec. Choć program nauczania
z pewnością tego nie przewidy wał, Erwin przeczy tał Tkaczy
Gerharta Hauptm anna. Nazwał
cesarza „kom pletny m idiotą”, gdy ż ten po praprem ierze nawoły wał do boj kotu sztuki
i zrezy gnował z loży cesarskiej w Teatrze Niem ieckim w Berlinie. Oj ciec zaś określił Erwina
m ianem wy narodowionego sm arkacza, który na własne ży czenie wy kluczy ł się z grona
przy zwoity ch ludzi.
– Akurat teraz! – westchnęła Betsy. Wszy stkim wy dawało się, że i ona m a na m y śli woj nę.
Josepha zakończy ła swój wieloletni zatarg z m leczarzem z Höhenstrasse i tego sam ego dnia
wy słała swoj em u kuzy nowi, rzeźnikowi z Friedbergu, pocztówkę przedstawiaj ącą frankfurcki
Ogród Palm owy. Napisała, że chętnie by się z nim j eszcze zobaczy ła.
– Nie wiadom o, na co to się zda – oznaj m iła, lecz nie by ła to prawda. Obdarzona trzeźwością
um y słu Josepha m iała bardzo konkretne wy obrażenie przy szłości.
Zm iana dokonała się nawet w nieśm iałej Hannie. Rodzice napisali do niej z Odenwaldu, że
pewnej niedzieli zj awił się u nich sy n m ły narza Merkentala i oświadczy ł, że zanim ewentualnie
pój dzie do woj ska, chciałby poślubić ich córkę. Od tam tej pory Hanna upinała wy soko włosy
i pręży ła pierś, podśpiewy wała podczas m y cia warzy w Niech nam żyje cesarz i złorzeczy ła
Francuzom .
Oj ciec i j ego naj starszy sy n debatowali podczas śniadania o planach koncentracj i woj sk
i szy bkiej woj nie m anewrowej , lecz o niedostatku, śm ierci i wdowim cierpieniu nie rozm awiali
nigdy. Podczas podawania porannej kawy pani Betsy, urodzona rok po utworzeniu Rzeszy
Niem ieckiej , wy j aśniła swy m m ężczy znom – nie czerwieniąc się, co wprawiło ich
w konsternacj ę – że nie m a zby tniego poj ęcia, j ak przebiega woj na.
– Ja wiem – odparł oj ciec rodziny. – Bądź co bądź podczas ostatniej woj ny m iałem j uż
dziesięć lat i wiele rzeczy do tej pory dobrze pam iętam .
– Ach, powiedz j eszcze, że ludzi na tej twoj ej głębokiej heskiej prowincj i interesowało, czy
m aj ą cesarza czy nie.
– Wam , kobietom – powiedział Johann Isidor – to dobrze. Zawsze dostrzegacie j edy nie m ałą
cząstkę ży cia, tę, która doty czy ty lko was, a nigdy nie postrzegacie go całościowo.
– Może świat ty lko dlatego j eszcze w ogóle istniej e.
Większość kobiet m y ślała podobnie j ak Betsy. Odwieczni i zaciekli wrogowie Niem iec,
niepokoj ące inform acj e z Berlina, nastroj e Habsburgów oraz siła uderzeniowa niem ieckiej floty
woj ennej stanowiły dom enę m ężczy zn. Za te sprawy kobiety nie odpowiadały. Już Sara, żona
Abraham a, by ła odpowiedzialna za dom i rodzinę, a nie za starcia i woj ny. Mim o to kobiety
w porę przeczuły, że świat niebawem się odm ieni. Zdawały sobie sprawę, że w oj czy źnie,
zatroskanej bardziej o broń niż o chleb powszedni, bardziej zagrożone j est właśnie to drugie, nie
wspom inaj ąc o m ężach, sy nach, braciach i oj cach.
Betsy Sternberg układała w m y ślach przepiękne baj ki i m alowała subtelne obrazy, swój
Chm urny Kukułczy n wy ściełała różowy m i poduszkam i z j edwabiu, gdy j ednak rzeczy wistość j ą
dogoniła, by ła przy gotowana. Pewnej uciążliwie gorącej niedzieli stała na balkonie. Podziwiała
buj nie kwitnącą serduszkę, przy słuchiwała się ptasim trelom i dźwiękom wy gry wany m przez
m łodego m ężczy znę na harm onij ce, które przy wodziły j ej na m y śl m łodość i pewną lipę rosnącą
w Pforzheim . Gdy j ednak na chwilę zam knęła oczy, uj rzała zim ę, która przy cupnęła wśród
bezlistny ch gałęzi. Potem usły szała krakanie głodny ch wron.
Następnego ranka odwołała popołudniowe spotkanie przy kawie u swej przy j aciółki Margot.
Złoży ła za to wizy tę handlarzowi węglem z Arnsburger Strasse. Zapy tała go o sam opoczucie,
opowiedziała o Baden-Baden, wy tłum aczy ła, że właśnie przy padkiem by ła w pobliżu
i pom y ślała, że po drodze zaj rzy i nie będzie j uż przy chodzić j esienią. Następnie zam ówiła dwa
razy ty le bry kietów węglowy ch i koksu co w poprzednich latach.
– Jest pani – powiedział handlarz węglem , spisuj ąc zam ówienie – trzecią klientką, która dziś
przy padkiem do m nie wstąpiła.
Nie próżnował też Johann Isidor. Jeszcze tego sam ego dnia zaskakuj ąco szy bko udało m u się
porozum ieć z kupcem Krauskopfem i przesunąć term in dostawy zam ówionego na sierpień adlera.
– Dopóki sprawy się trochę nie ustabilizuj ą – usprawiedliwiał się klient uwolniony od
zobowiązań wy nikaj ący ch z um owy sprzedaży. By ła to niety powa sy tuacj a, która wprawiła go
w zakłopotanie.
– Nie j est pan pierwszy – powiedział pan Krauskopf – który nie ufa obecnem u stanowi rzeczy,
ale firm a nie będzie robić nikom u trudności. Wy daj e m i się, że auta m ogą zostać zarekwirowane
na uży tek woj skowy.
– By ć m oże pewnego dnia – odparł Johann Isidor – będę m ógł się panu zrewanżować.
Victoria śpiewała: „Gdy przez m iasto żołnierz kroczy, dziewczę w m ig do drzwi doskoczy ”. Od
powrotu z Baden-Baden wolno j ej by ło sam ej wy chodzić na plac zabaw przy alei Günthersburga
oraz do parku, i codziennie wracała do dom u z zebrany m i z okolicy nowinkam i.
– Gdzieś ty to usły szała?
– Kiedy w polu bom by graj ą – zaintonowała dum na pieśniarka – panny oczy ocieraj ą.
– Jako dzieci też to śpiewaliśm y – przy pom niała sobie wzruszona Josepha.
– Czy m j est ultim atum ? – zapy tała Clara podczas obiadu.
Oj ciec zm ruży ł oczy, brat bliźniak rzucił ordy narne „Ho, ho!” i postukał się w czoło, a m atka
zbeształa j ą:
– Na twoim m iej scu zadbałaby m lepiej o to, by podręczniki obłoży ć w nowy papier, panienko
Mądralińska. Twoj e biurko to istna staj nia Augiasza.
Betsy z zasady nie depry m owała swoich dzieci i odpowiadała na ich py tania tak, j ak
odpowiadała na py tania dorosły ch. Od kilku dni dręczy ła się j ednak pewny m problem em , który
zaprzątał j ej uwagę zdecy dowanie bardziej niż to, że m ogłoby doj ść do woj ny. Cztery ty godnie
przed swy m i czterdziesty m i drugim i urodzinam i m atka czwórki dzieci nabrała uzasadniony ch
podej rzeń, że przy czy ną j ej poranny ch m dłości nie j est podrażniony żołądek. By ła
skonsternowana i zrozpaczona. Przede wszy stkim zaś pozby ła się złudzeń, że ciepłe kąpiele
z m usztardą, gorący koniak i akty strzeliste odm awiane na intencj ę tego, by niebo wy kazało się
zrozum ieniem , wy bawią j ą od kolej nej ciąży.
Rozm owa o ultim atach i podręcznikach Clary odby ła się dwudziestego piątego lipca pom iędzy
zupą z podprażonej kaszy m anny a pieczenią rzy m ską. Od powrotu z Baden-Baden posiłki stały
się skrom niej sze niż wcześniej , ale nie kom entowano tego. Jedy nie Victoria poczy niła
spostrzeżenie, że kom pot wiśniowy na deser j est inny niż zwy kle, bez sosu waniliowego. Pan
dom u nie m iał apety tu i wy dawał się wy j ątkowo roztargniony. Sztućce, który m i j adł, zam iast na
talerz, odłoży ł na świeżo uprany obrus. Gospody ni się wzdry gnęła.
Upły nęły dwa dni, odkąd Austro-Węgry postawiły Serbii czterdziestoośm iogodzinne
ultim atum : m iała naty chm iast zaprzestać wszelkich działań o charakterze nacj onalisty czny m
i konsekwentnie ścigać odpowiedzialny ch za zam ach.
– Tak dalej by ć nie m oże – powiedział Johann Isidor. Wy tarł nos w serwetkę. Trzy dni
wcześniej za taki sam wy stępek kazał Erwinowi wstać od stołu. Nikt się nie odezwał. Bliźnięta
spoj rzały naj pierw po sobie, a potem na oj ca. Wzruszy ły ram ionam i i j edno drugiem u dało
kopniaka pod stołem . Otto m arzy ł o kawalerii i wy obrażał sobie, j ak by to by ło, gdy by on również
j ako dziecko m ógł j eździć konno. Betsy, która przez dziewiętnaście lat przy wy kła do tego, by nie
podawać w wątpliwość sądów m ęża, postanowiła sobie, że skupi się wy łącznie na teraźniej szości.
To sam o poleciła Josephie. Następnie usiadła przy sekretarzy ku w sy pialni i nie py taj ąc nikogo
o pozwolenie, zaprosiła do Frankfurtu ciotkę Jettchen.
– Jeśli rzeczy wiście m a nadej ść woj na, to tak leciwa kobieta nie m oże przecież całkiem
sam otnie siedzieć w Darm stadcie – wy j aśniła Johannowi Isidorowi.
– Moj a droga Betsy, czy naprawdę wy daj e ci się prawdopodobne, że woj na wy buchnie
właśnie w Darm stadcie?
– Nie, ale ty le się sły szy, co ludzie opowiadaj ą u piekarza i rzeźnika. I u sprzedawcy węgla.
Wszy scy rozm awiaj ą o grom adzeniu zapasów, a tego ciocia Jettchen ze względu na swoj e lata
zrobić j uż nie m oże. Ty lko m y j ej pozostaliśm y.
– Zapom inasz o j ej wspaniały ch córuchnach.
Pom ij aj ąc tę kwestię, Betsy m iała racj ę. Niem ieccy m ężczy źni przy rzekali na wszy stkich
święty ch i swój honor, że przy j dą oj czy źnie z pom ocą, gdy nastąpi taka konieczność, kobiety zaś
nie czekały na oficj alny początek ty ch ważny ch wy darzeń. Wy dawały ostatnie pieniądze na
sprawunki i brały wszy stko, co udało im się zdoby ć. W ich koszy kach na zakupy um ierał m it
o kobiecie, która bez m ężczy zny j est bezradna.
U rzeźnika z Burgstrasse rozebrano parzoną kiełbasę, przy Bergerstrasse parówkową, a u trzech
sprzedawców wy robów kolonialny ch białą m ąkę oraz kakao. Wy kupiono słoiki do weków, wełnę,
kostki bulionowe m arki Liebig, a nawet te gorsze, firm y Maggi. Sprzedawcy parskali szy derczo,
gdy któraś z klientek żądała koncentratu do zupy. Betsy kupiła m ateriał na pięć sukienek i ty leż
sam o spódnic i bluzek, z własnej pasm anterii wzięła lam ówki, sznurki i chwosty do wy posażenia
całego m ieszkania oraz zaopatrzy ła się w środki na przeczy szczenie, j ody nę i opatrunki na pępek.
Musiała zam ówić dorożkę, by zgrom adzone przez siebie skarby przewieźć z m iasta do dom u.
Dorożkarz zobaczy ł pakunki i puścił do niej oko.
– Moj a stara też tak robi – powiedział. Betsy nic sobie nie robiła z j ego uszczy pliwości.
Ciotka Jettchen przy j echała bez zapowiedzi, w piątek trzy dziestego pierwszego lipca. Betsy
napisała j ej : „Niech się ciocia nastawi na to, że zostanie ciocia u nas do czasu, aż sy tuacj a znów
się uspokoi”. Zj echała więc z dwom a kufram i wielkości szafy, naj większy m pudłem na kapelusze
i papugą popielatą. Ptak m iał na im ię Otto, gdy ż pochodził j eszcze z czasów j ej m ałżeństwa,
a błogosławionej pam ięci radca m edy czny by ł, podobnie j ak Johann Isidor, wielkim
zwolennikiem Bism arcka. Wiele razy w ciągu dnia Otto wy krzy kiwał rozkaz „czerwone wino
i j aj ko” i wy stawiaj ąc dziób przez pręty klatki, starał się skubnąć j azgotliwą Hannę, gdy ty lko ta
wchodziła do pokoj u.
Choć pan dom u zasiadł do stołu ze słowam i: „Kto wie, czy to nie ostatni raz, gdy dane nam j est
świętować szabas w czasie pokoj u”, by ło tak j ak zawsze. Świece w srebrny ch świecznikach po
babce Betsy nie wzbudzały większego zainteresowania.
Papuga rozm awiała ze swoim im iennikiem , który niezm iennie by ł w świetny m hum orze.
Pokoj owi, który utrzy m y wał się przez czterdzieści trzy lata, pozostały j eszcze ty lko
dwadzieścia cztery godziny ży wota. Następnego dnia cesarz Wilhelm II oznaj m ił: „Do ręki
wciska nam się m iecz”, i dodał, stoj ąc na balkonie swego berlińskiego zam ku: „Nie znam j uż
żadny ch partii ani wy znań; dziś wszy scy j esteśm y niem ieckim i braćm i i ty lko niem ieckim i
braćm i”.
O rozpoczęciu woj ny Otto dowiedział się na placu Liebfrauenberskim . Szczęście uderzy ło m u
do głowy. Popędził do dom u, by tę podniosłą chwilę dzielić z rodziną. Na Bergerstrasse
powiewały flagi, na Höhenstrasse starzy i m łodzi siedzieli w otwarty ch oknach, z łokciam i
wsparty m i na poduszkach, z wy piekam i na twarzy. Wszy scy oni przekonani by li, że Bóg
pobłogosławił wy łącznie niem iecki oręż.
Johann Isidor Sternberg m iał łzy w oczach, gdy we Frankfurcie podano do wiadom ości
cesarskie przem ówienie.
– To j est dzień – oświadczy ł – na który czekaliśm y od zawsze. W końcu oj czy zna wzy wa
swy ch ży dowskich sy nów. Cesarz powiedział: wszy scy j esteśm y Niem cam i. Niem ieckim i
braćm i.
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
5
B Y L E B E Z Ł E Z
F r a n k f u r t , 1 9 s i e r p n i a 1 9 1 4
Wiszący w przedpokoj u zegar z wahadłem j ak zwy kle wy przedzał czas. Zaczął bić j uż
o siódm ej dwadzieścia osiem .
– Dlaczego j uż teraz? – zapy tał Erwin.
– Dlatego – odparła Clara.
Otto spoj rzał na swoj e rodzeństwo. Pokręcił głową, ponieważ nie potrafił zrozum ieć, że ty ch
dwoj e czternastolatków, przez każdego uznawany ch za m ądry ch i żądny ch wiedzy, co dzień
wy gady wało te sam e bzdury. Zastanawiał się nad ty m każdego ranka, pom y ślał j ednak, że w tak
ważny m dla siebie dniu nie przy stoi m u oddawać się owej przy j em ności pły nącej z siły
przy zwy czaj enia. Niepokoiła go ta m y śl. I zasm ucała.
Wbił wzrok w niewielki biały dzbanek na m leko. Zdobiły go czerwone kropki i nie pasował do
serwisu. Jako chłopiec Otto nazy wał ten dzbanek kuleczką i twierdził, że naczy nie m a ospę
wietrzną. W owy m m om encie – i to po ty ch wszy stkich latach! – znów j ednak sły szał słowa oj ca:
„Ten chłopak m a zby t wiele fantazj i”. Docierał też do niego uspokaj aj ący głos m atki. „Wy rośnie
z tego” – pocieszała. Gdy j ej m ąż pochłonięty by ł lekturą gazety lub sm arował m asłem bułkę,
ona ręką przeczesy wała włosy m ałego Ottona. Wówczas nosił j uż na pewno chłopięce koszulki,
ale j eszcze nie m iał rodzeństwa. Czy gdy by dzieci by ło więcej , dzbanek z ospą m ógłby stać na
stole, przy który m nakry wano do śniadania?
Papuga naśladowała bicie zegara. Klatka stała w ogrodzie zim owy m , skąd, j ak twierdziła ciotka
Jettchen, ptak m iał naj lepszy widok na radości ży cia rodzinnego. Dla upam iętnienia dawny ch
czasów oraz zm arłego m ęża ciotki, który swy m pacj entom na każdy m etapie ich cierpień zalecał
lekkostrawne pokarm y, spry tny ptak próbował wy m ówić słowo „bagietka”. Następnie, po raz
trzeci w ciągu ostatnich dziesięciu m inut, powtórzy ł, że nazy wa się Otto. Przesiaduj ący na
balkonie kanarek świergotał radośnie.
– Wszy stkie ptaki j uż tu są – śpiewała Victoria – wszy stkie ptaki, wszy stkie.
– Zobaczy sz, będziesz j eszcze śpiewać baranim głosem – ostrzegł j ą Erwin.
– Nie wszy scy m uszą by ć podczas śniadania w tak zły m nastroj u j ak ty – zganiła m atka swego
średniego sy na. W kobaltowoniebieskim wazonie, który stał w przej ściu pom iędzy j adalnią
a salonem , ułożone by ły czerwone i różowe m ieczy ki oraz białe lewkonie. Wtedy, w pierwszy ch
dniach woj ny, wielu frankfurckich ogrodników m iało w sprzedaży nawet więcej towaru niż za
czasów pokoj u. Popy t na kwiaty by ł olbrzy m i, przede wszy stkim na m ałe bukiety ty pu
biederm eierowskiego czy kom pozy cj e z m argery tek, m aków i chabrów. Kwiaty te, w drzwiach
dom ów i na dworcach, wręczano – i przy pinano do piersi! – żołnierzom , którzy rozstawali się
z oj czy zną. Otto cieszy ł się, że dzięki dobrej radzie Thea zostanie m u oszczędzone pożegnanie
wśród łez i kwiatów.
W pewnej chwili dotarł do niego ciężki, słodki zapach lewkonii; wy obraził sobie, że m usi j e
nam alować, i poczuł, j ak wilgotniej ą m u dłonie. W czwartej klasie gim nazj um uczniowie m ieli
nary sować bukiet stoj ący na katedrze. Otto nie zauważy ł, że dzbanek m a ucho, a róże kolce.
Wielu chłopców z klasy też tego nie spostrzegło, ale to blok należący do Ottona nauczy ciel rzucił
na podłogę i wzburzony żachnął się, że oj ciec chłopaka winien rozdać ubogim kwoty, które
przeznacza na czesne. „Od razu widać, że wy wodzisz się z narodu wrogiego m alarstwu” –
wy wrzeszczał w furii. Policzki Ottona płonęły, j akby od tam tej chwili nie m inął ani j eden dzień.
Wsty d m u by ło, że właśnie tego poranka, gdy serce om al nie wy skoczy ło m u z piersi z radości,
ponieważ cesarz ogłosił wszy stkich oby wateli braćm i w walce, m y śli j ego krąży ły wokół tak
błahy ch zdarzeń z dawny ch lat.
Zaraz po wy buchu woj ny żona piekarza wy ty czy ła kierunek działania i oznaj m iła, że bułki nie
będą j uż o poranku dostarczane do dom ów. By ła j ednakże skłonna zrobić wy j ątek dla dobry ch
klientów. Aby nie wzbudzać zazdrości sąsiadów, skoro świt na pierwsze piętro dom u przy alei
Rothschildów 9 wy sy łała swego ucznia. Do stałego zam ówienia doszły dwie bułeczki m aślane dla
ciotki Jettchen. Zgodnie twierdzono, że woj na potrwa naj dłużej do Bożego Narodzenia, ona zaś
szczególnie ubóstwiała j esień w wielkim m ieście, dlatego też entuzj asty cznie przy j ęła propozy cj ę
Betsy, by na razie nie wracała do m ieszkania w Darm stadcie. Cioteczka preferowała śniadania
w łóżku, uwielbiała j eść j e na słodko i uważała, że m aślane bułeczki są lżej strawne niż pieczy wo
z chrupiącą skórką, które j ej służąca zawsze przy nosiła z piekarni.
Nie wy cofano zam ówienia na trzy bułki, który ch służąca Hanna potrzebowała, by nie opaść
z sił i nie stracić dobrego nastroj u. Tę niespodziewaną nadwy żkę Josepha suszy ła i ścierała,
a także wy korzy sty wała do pieczeni rzy m skiej oraz sufletów owocowy ch poj awiaj ący ch się
teraz na stole częściej . Zgodnie z zapowiedzią Hanna rzeczy wiście wy j echała do dom u
w Odenwaldzie w dniu m obilizacj i. Jej rodzice tak szy bko poczy nili przy gotowania do zaślubin
z sy nem m ły narza, że dziewczy na j uż wówczas – o czy m z wielom a podkreśleniam i
i w nienagannej ortografii zawiadom iła na kartce pocztowej – nazy wała się panią Merkental.
Poinform owała, że j ako kobieta zam ężna nie chce j uż dłużej pracować na „posadzie służącej ”.
„Mój m ałżonek – dodała świeżo upieczona m ężatka – j est j uż w drodze na front i przesy ła
serdeczne pozdrowienia”.
Do zwy kłego zam ówienia u piekarza doszły j eszcze dwa karlsbadzkie rogaliki. Nie podawano
ich na śniadanie, lecz przechowy wano w spiżarni pod pusty m brązowy m workiem na m ąkę. Tę
bezpieczną kry j ówkę znalazła Josepha. Ponieważ pam ięć m iała wy śm ienitą, przy pom inała sobie
j eszcze, czego oznaką by ł apety t pani dom u na karlsbadzkie rogaliki. Takich właśnie, grubo
pociągnięty ch twarogiem z km inkiem , ży czy ła sobie, oczekuj ąc narodzin bliźniąt oraz Victorii.
Pani Betsy zaczęła j eść zarówno drugie śniadanie, j ak i podwieczorek dokładnie ty dzień po ty m ,
j ak zarzuciła kąpiele m usztardowe oraz odstawiła gorące trunki.
– To pani obowiązek. – Josepha dodawała otuchy swoj ej przełożonej , gdy tej zaczęły się
zm ieniać nawy ki ży wieniowe. – Mocne nerwy będą j eszcze pani potrzebne. I niech pani wreszcie
skończy z ty m przeklęty m werm utem . Wprowadza w przy gnębienie i żadnej kobiecie j eszcze nie
pom ógł. Ani biednej , ani bogatej . Wiem to od m oj ej kuzy nki z Friedbergu, a ona j est akuszerką.
By ł kwadrans przed ósm ą. Betsy wstała, westchnąwszy, starła plam ę z obrusu, przesunęła
wazon o kilka centy m etrów w lewo, raz j eszcze westchnęła i z powrotem usiadła przy stole. Otto
wziął silny, głęboki wdech, j ak gdy by by ł u lekarza i m iał problem y z oskrzelam i. Uświadom ił
sobie, że chociaż wy czekiwał j akiej ś wiadom ości, to nie m iał naj m niej szego poj ęcia, j akiego
rodzaj u m iałaby ona by ć i czy j est wy starczaj ąco czuj ny, by j ą rozpoznać. Kiedy ś przeczy tał, że
zapachy m ogą w każdej chwili przenieść człowieka do przeszłości. Nawet tej pogrzebanej i tej ,
która zniknęła. Nasy cenie się zawczasu zapachem dzieciństwa, pokoj u i oj czy zny, by ło
z pewnością rozważne, a przede wszy stkim dalekowzroczne, pom y ślał.
– Otto nie m a chusteczki – zam eldowała Victoria.
– Uważaj lepiej , żeby ś po raz kolej ny nie upaćkała obrusu, panienko skarży py to – skarciła j ą
m atka. – W dzieciństwie wciąż powtarzaliśm y : kocha się zdradę, ale nie zdraj ców.
– Teraz też się tak m ówi – dodała Clara.
Czy to dobrze, że ktoś stoj ący na rozstaj u dróg wy chwy ty wał także głosy bliskich, żarty
i drobne złośliwości, spoj rzenia i gesty ? A m oże wy starczy ł nos, by człowiek nie zapom niał?
Wokół unosił się zapach m ocno palonej kawy, której zaży czy ł sobie pan dom u, oraz ciepłego
m leka i czekolady, a szczególnie intensy wnie pachniało m usem śliwkowy m przy gotowany m
przez Josephę. Doprawiała go nie ty lko, j ak większość gospody ń, cy nam onem , lecz także zielem
angielskim , any żem i szczy ptą gałki m uszkatołowej . Mus śliwkowy Josephy z pewnością m iał
wy j ątkową m oc przy woły wania wspom nień. Otto by ł przekonany, że zapam ięta ten zapach.
Gałka m uszkatołowa, nakazy wał swej pam ięci. I nie zapom nij o goździkach. Przeraził się,
spostrzegłszy, że zaczął lekko poruszać ustam i.
Na owalny m stole nakry ty m zielono-biały m obrusem w kratę stał żółty dzban ze stokrotkam i.
Zabrakło przy nim oj ca, nikt j ednak nie zwrócił uwagi na puste krzesło. Wszy scy m łodzi
Sternbergowie zawczasu nauczy li się, że przy śniadaniu nie należy zadawać niepotrzebny ch
py tań. Pani Betsy wy gładziła czoło dwom a palcam i. Jej dzieci wy m ownie spoj rzały przez okno.
Anem iczne ruchy m atki sy gnalizowały, że boli j ą głowa i chciałaby chwilę odpocząć.
Przez m om ent w j adalni by ło tak cicho, że usły szeć dało się każdy dźwięk dobiegaj ący z ulicy :
stukot końskich kopy t o asfalt, silne trzaśnięcie biczem , gniewnego dorożkarza, klakson trąbiący
niczy m parowiec we m gle, wrzaskliwe dzwonienie rowerów, głośne okrzy ki radości chłopców,
rozdzieraj ący serce lam ent dziecka zwy m y ślanego przez wrzeszczącą m atkę od podły ch
bachorów, równe tem po żołnierskich oficerek, nieznaną j eszcze piosenkę m arszową, na której
dźwięk Clara zaczy nała przebierać nogam i, a potem znów j akieś auto. Ty m razem nie zatrąbiło,
z łoskotem wj echało w krawężnik.
– Tum an – wy bąkał Erwin – durny. – Do czy sta otarł usta grzbietem dłoni. Wicherek z ty łu
głowy, przez który nigdy nie wy glądał tak, j ak chciałby tego oj ciec, by ł tam tego poranka
wy j ątkowo niesforny. Chłopak trzy m ał na kolanach zbiór ćwiczeń z łaciny, ale w głowie, sam
wiedział to naj lepiej , nie m iał nic, co w powszechnie panuj ącej opinii surowy ch pedagogów oraz
m arudny ch oj ców uczeń piątej klasy gim nazj um m ieć powinien. Drugi sy n Johanna Isidora
sprawiał wrażenie, co także odpowiadało m iej scu oraz okolicznościom , zaganianego,
nieszczęśliwego i z lekka drażliwego. Clara, j uż w drodze do pełnego rozkwitu, m iała j ak zwy kle
starannie ułożoną fry zurę, lecz wy glądała odrobinę zby t elegancko w krem owej bluzce z długim i
rękawam i. Sprawiała wrażenie, j akby zupełnie przy padkiem dołączy ła do tego siedzącego przy
stole towarzy stwa. Dy stans do świata oraz nawy k lekkiego uśm iechania się w każdej sy tuacj i
ży ciowej dziewczy na przej ęła od opiekunki Victorii, Francuzki. W trakcie badeńskich wakacj i
Sternbergów wy j echała ona do Bretanii wraz z nową spódnicą pani Betsy z żółtego j edwabiu i nie
dała odtąd znaku ży cia.
Poranna ruty na, która po raz ostatni zapewniała pierworodnem u sy nowi Sternbergów
schronienie w zaufany m otoczeniu, nie m ogła trwać w nieskończoność. Pozostało m u j uż ty lko
trzy dzieści m inut doty chczasowego ży cia. Otto Wilhelm Sam uel Sternberg, chłopak
osiem nastoletni, który nie potrafił j eszcze zarobić na własne utrzy m anie, aż dotąd otoczony
naj lepszą opieką bliskich i rozpieszczony przez trady cj ę, która tak długo, j ak to m ożliwe,
łańcucham i m iłości przy kuwa sy nów do dom u rodzinnego, w przy szłości m iał zostać sam na sam
z ży ciowy m i im ponderabiliam i. Te ży ciowe im ponderabilia przeistoczy ły się j ednak w woj enną
rzeczy wistość. Chłopak, którego to właśnie czekało, stłum ił westchnienie. Sm utek, który poczuł, by ł
m u początkowo nieznany i drażnił, j ednakże pod koniec posiłku przy tłaczał go tak m ocno, że
kręciło m u się w głowie. Zaczęło go trochę m dlić. Anglia, Francj a, Włochy, Rosj a, wy liczał
przy szły bohater, trzy m aj ąc przy ustach filiżankę kawy. Po cóż latam i uczono go j ęzy ka wrogów,
dlaczego zawczasu nie dowiedział się, j ak z chłopca stać się m ężczy zną, j ak walczy ć, zwy ciężać
i nie lękać się śm ierci?
– Co strzał, to Rusek, co cios, to Francuz
– wy deklam owała Victoria. Od zawsze potrafiła
czy tać w m y ślach.
– A gdzieś ty to usły szała, Vikusiu?
– Od pani Bender, naszej nauczy cielki gim nasty ki. Potrafię dużo więcej . Mam m ówić dalej ?
– Nie – odparła pani Betsy. – Nie wy pada opowiadać takich rzeczy przy śniadaniu.
Dum a rodziny Sternbergów, Otto, którem u oj ciec zazdrościł, że właśnie j ego oj czy zna
potrzebowała, i na który m spoczy wały nadziej e rodziców oraz wszy stkich krewny ch, nie m iał siły
Achillesa ani niem ieckiego dębu. Zawsze by ł wątłej postury, a i teraz pozostawał niższy
i drobniej szy od swoich rówieśników. Dłonie m iał sm ukłe i drobne, palce zręczne j ak kobieta.
Potrafił rozpląty wać supły, pleść warkocze, wiązać kokardy i ubierać lalki Victorii. Na stopy
naciągał buty w rozm iarze czterdzieści, ły dki m iał szczupłe niczy m dziewczy nka, ram iona –
j eszcze chłopięce. Podczas zaj ęć z gim nasty ki nie potrafił wspiąć się po linie ani przeskoczy ć
przez kozioł, w stanach napięcia nerwowego często bolał go brzuch. Te dolegliwości m ęczy ły go
również w dniu j ego przeznaczenia. By złagodzić ucisk, Otto usiadł prosto niczy m świeca. Zaplótł
palce u rąk – j uż od dawna zwy kł tak robić, gdy chciał się uspokoić. Kny kcie przeświecały na
biało. Czy i m atka sły szała, j ak waliło m u serce?
– Czem u tacie zawsze wolno wy chodzić z dom u bez śniadania, a m nie nie? – m arudziła
Victoria.
– Musiał wy j ść bardzo szy bko – odparła pani Betsy. – Jedz wreszcie tę bułkę. A m oże chcesz
przy j ść do szkoły j ako ostatnia, żeby wszy scy cię wy śm iali?
Otto spostrzegł, że oczy m atki by ły zaczerwienione, ale nie ty lko to wprowadziło go
w konsternacj ę. Jej głos zdawał się zniecierpliwiony j ak nigdy i brzm iał m echanicznie, niczy m
u m ówiącej lalki. Ottona naszły pierwsze wątpliwości. Czy sprawy naprawdę przy brały taki
obrót, j aki zaplanował, a m oże wzgląd na inny ch, j ego cała zm y ślna strategia, powodowane
m iłością kłam stwo, j ego przezorność i baczenie by ły ty lko nieskuteczny m kam uflażem ,
nadarem ny m wy siłkiem ? Może m atka j ednak o wszy stkim wiedziała? Nigdy nie dała się
wprowadzić w błąd. Czuła to, co powinna wiedzieć. Otto sam sobie wy dał się żałosny, czuł się j ak
gracz, który postawił ostatnie pieniądze na niewłaściwą kartę.
Rozeźlony nieporadnie rozkraj ał bułkę. Przy glądał się j ej tak, j ak patrzy na oskarżonego sędzia,
który zby t długo m usi czekać na wy j aśnienia. Z m ocno zaciśnięty m i zębam i Otto ułoży ł połówki
bułki na talerzu sy m etry cznie względem noża. By le nie podnieść wzroku, by le nie spoj rzeć na
m atkę, kobietę o insty nkcie psa tropiącego, nie wzbudzić j ej podej rzliwości, a przede wszy stkim
nie zdradzić się wy razem twarzy. Kawałek po kawałku Otto rekapitulował ostatnich dwanaście
godzin.
Minionego wieczoru z purpurową twarzą, j ąkaj ąc się, poprosił oj ca, by następnego ranka
wcześnie wy szedł z dom u. Powiedział, by zasłonił się ważną naradą, zabrał firm owe dokum enty,
korespondencj ę, po prostu udawał, że dziewiętnasty sierpnia to dzień j ak każdy inny. Bez
pożegnań, wielkich słów, by le ty lko nie m ówić nic m atce.
– Inni – wy j aśnił oj cu Otto i starał się wówczas wy glądać doj rzale – też tak robią.
– Zawsze to m ówiłeś, m ój sy nu. Inni też dostawali m ierną ocenę z klasówki z łaciny. Pam iętasz
j eszcze? Inni też nie rozum ieli zadań z m atem aty ki, wszy scy m ogli za to wracać do dom u
o j edenastej w nocy i przesiady wać sam otnie w kawiarniach.
– Już przecież nigdy tak nie powiem – przy pom niał oj cu Otto i obaj się roześm iali, głośno
niczy m dwóch gagatków i rubasznie j ak furm ani rozwożący piwo. Owego ostatniego wieczoru
śm iali się j ak m ężczy źni, j ak kom pani. Do broni! Na koń, na koń! Spoglądali na siebie radośnie,
bez spodziewanej w takim m om encie łagodności i m elancholii. Właśnie tam tego ostatniego
wieczoru dotarło do nich, czy m m oże by ć m iłość m iędzy oj cem i sy nem , której ży cie nie dało
im zaznać.
Doświadczali tego wszy scy, który ch wy brano na bohaterów. Żadny ch obj ęć, żadny ch
ostatnich słów, żadny ch m atczy ny ch łez, żadnego senty m entalizm u ani ckliwości rom anty ków
i ludzi m aluczkich. Żadny ch pocałunków przy bram ie, żadny ch pożegnań na peronie. To wszy stko
nie by ło właściwe dla człowieka z wy kształceniem klasy czny m i poczuciem godności. Jem u
wy starczy ł m ęski uścisk dłoni.
– Wm awiam sobie po prostu, że wy j eżdżam na studia do innego m iasta – powiedział Lutz
Finkelstein. Nie przewy ższał Ottona wzrostem , by ł j ednak naj lepszy z łaciny i greki i naj lepiej
zdał m aturę. Chciał zostać pediatrą, j ak oj ciec, ale przedtem – goliatem z Frankfurtu, którem u na
lekcj ach łaciny wpoj ono, że słodko i zaszczy tnie j est um ierać za oj czy znę.
Od dziesięciu dni również Ottona doty czy ł m agiczny zwrot „pobór do woj ska”. Zarówno lekarz
woj skowy, zdum iewaj ąco podobny do cesarza, j ak i j ego zwierzchnik, m ężczy zna z okaleczoną
lewą ręką, uznał stan fizy czny ochotnika woj ennego Sternberga za nienaganny, a j ego sam ego za
zdolnego do służby i zdatnego do wcielenia do arm ii od zaraz. Chłopak, który m iał by ć bohaterem
i który przy siągł sobie, że do kresu dni cesarza z dum ą i odwagą nosić będzie m undur, w ostatniej
godzinie swego cy wilnego ży cia poczuł zaniepokoj enie, które przeszy ło go dreszczem .
Zawsty dzała go ta niepewność. W przerażaj ącej chwili, w której zm ierzy ł się z sam y m sobą,
pozazdrościł oj cu, j em u bowiem wiek oraz sfaty gowane stawy oszczędziły odwiecznej obawy
m ężczy zn, że m ogą zawieść i okazać się o wiele słabsi, nie tak odważni j ak pozostali.
Otto zatarł ręce. W sierpniu, w gorący letni poranek, palce m iał zdrętwiałe od zim na. Czy ż nie
by ł zawsze pierwszy, który j esienią przy chodził do szkoły w rękawiczkach i w długich wełniany ch
skarpetach? „Nasz chłopczy k, ży dowski m am insy nek. Zostawcie m u czapeczkę. W przeciwny m
razie odpadną m u uszęta. Biegnij , chłopczy ku, biegnij . Dzieci Izraela zawsze biegły ”. W j ego
głowie rozbrzm iał głos Petersena. Ów chłopak zawsze z wielkim trudem otrzy m y wał prom ocj ę
do następnej klasy, by ł j ednak ulubieńcem wszy stkich, nauczy cieli również.
Wraz z Petersenem z czeluści dawno j uż wy party ch strachów powróciło dawne dziecięce
pragnienie Ottona, by wczołgać się pod stół i tam skurczy ć do rozm iarów krasnala. Chciał
naciągnąć na głowę czapkę niewidkę i na zawsze zniknąć z ży cia ludzi żądaj ący ch od niego,
bezbronnego chłopca, odpowiedzi, który ch ten nie by ł w stanie udzielić. Mim o to owego
przełom owego dnia strach trwał krótko. Otto uniósł głowę, podobnie j ak woj ownik Siegfried
wspaniały, dzielny i niezwy ciężony. Także m łody ry cerz Sternberg zawierzy ł przy szłości, i tak j ak
niegdy ś w Siegfriedzie, nie by ło w nim scepty cy zm u.
Predesty nowany na obrońcę oj czy zny chłopak j edny m ruchem odciął czubek j aj ka. Duże,
brązowe, wróżące zdrowie j aj o podano w srebrny m kieliszku z ły żeczką z rogu, by nie ucierpiał
j ego sm ak. Duchowy brat Siegfrieda, gotów, by iść w bój o honor Niem iec, nie zastanawiał się,
dlaczego w zwy kły powszedni dzień j ako j edy ny dostał j aj ko, choć przecież j aj ka j adano
wy łącznie w niedzielę. Wy pręży ł pierś, ram iona rozpostarł niczy m Atlas, który na barkach
dźwigał świat, i uśm iechnął się. Nawet j eśli m iał to by ć j ego ostatni posiłek przed straceniem , to
chłopak nie należał do ty ch, którzy popuszczaj ą cugli. Przeznaczenie wzy wało go, by dokonał
niem ożliwego. „Wszy scy j esteśm y niem ieckim i braćm i” – powiedział w Berlinie cesarz, który od
pierwszego sierpnia nie znał j uż partii ani wy znań.
Cesarski rekrut odłoży ł ły żkę na obrus. Lekko zahuśtał się na krześle. Kto odważy łby się m u tego
zabronić? Nikt j uż nie kazał tem u wiercipięcie wstawać od stołu, nie okry wał go wsty dem i hańbą.
Nikt m u nie zabraniał wkładać noża do m aselniczki, oblizy wać ły żki do m arm olady, a po posiłku
nie nakazy wał porządnie złoży ć serwetki.
– Nie wstaniesz, żeby się z nam i pom odlić, Otto?
Spoj rzenie tego, który rozm arzy ł się w nieodpowiednim czasie i m iej scu i zapom niał dla Boga
zeskoczy ć z krzesła, wędrowało od parkietu po sztukaterię na suficie. Rozglądał się dookoła, długo,
wnikliwie i w taki sposób, j akby m usiał złoży ć m eldunek o ty m , j ak przed woj ną, którą j uż wtedy
określano j ako wielką, ży ło się w dom u porządnej niem ieckiej rodziny.
Otto, który dzień wcześniej by ł j eszcze chłopcem z palcam i usm arowany m i atram entem ,
nieponoszący m odpowiedzialności za własne ży cie, a teraz stał się j uż m ężczy zną w m om encie
przełom owy m , tuż przed nowy m początkiem , taksował wzrokiem każdy kąt i każdą wnękę,
zaglądał pod stoły i za firany. Jego um y sł skrupulatnie wszy stko rej estrował i składał duszy
m eldunki. Przy tłaczała go m nogość zdarzeń, oszałam iało go to, co zdawało się poj awić dopiero
teraz. Przecierał oczy niczy m zdum ione dziecko, usta otwierał szeroko j ak głupiec, który niczego
nie poj m uj e, a na koniec sam nie by ł pewien, czy śni, czy m oże stał się j uż Ody seuszem , który
dopiero po dwudziestu latach powrócił do oj czy zny, do żony, dziecka i psa.
Ten bohater by ł j ednak także niem ieckim sy nem , którem u oj ciec o skroniach przy prószony ch
siwizną zazdrościł siły m łodości. Przecież oj czy zna m ogła m ieć poży tek j edy nie z j ego sy na.
Właśnie j em u wręczy ła broń, która wrogów Niem iec m iała nauczy ć trwogi. To Otto, a nie j ego
odnoszący sukcesy, pewny siebie, wszy stkowiedzący oj ciec m iał z woj ny powrócić z gwiazdkam i
oficerskim i oraz orderem za odwagę. Miał wrócić do m atki, która będzie m ieć łzy w oczach,
i tegoż oj ca, który w końcu poj m ie, j aka siła i upór drzem ią w j ego pierworodny m . A Josepha,
która rozpieszczała j ego m łodszego brata Erwina tak, j akby by ł j ej własny m sy nem i księciem
Arkadii w j ednej osobie, nikogo poza powracaj ący m do dom u bohaterem nie dopuści do babki
z rodzy nkam i nam oczony m i w rum ie. „Zabieraj te ręce, Erwinie, ciasto j est wy łącznie dla
m oj ego chłopca” – powie.
Gdy Otto sporządzał bilans swego ży cia, które sześćdziesiąt m inut później m iało by ć j edy nie
wspom nieniem , j ego skóra gorzała, w głowie buzowało. Ręce trzy m ał pod stołem , wzdłuż ud.
Strzelił obcasam i i otworzy ł oczy tak szeroko, że aż poczuł ucisk w oczodołach. Odkry wał m eble
i obrazy, który ch nie znał, a następnie wy chwy ty wał zapachy, który ch j ego nos nie potrafił
niczem u przy porządkować. Otto, z honoram i zwolniony z by cia dzieckiem , zwilży ł usta. Wy czuł
słody cz, która odurzy ła wszy stkie j ego zm y sły. A m oże by ła to ta zwodnicza słody cz, która j est
nieodłączny m elem entem pożegnania? To właśnie przed nią ostrzegał go Theo. Czy wrażliwy
towarzy sz ży cia Ottona, którego nic, a j uż na pewno nie słowa chełpliwy ch ludzi, nie m ogło
wprowadzić w błąd, wiedział więcej , niż chciał powiedzieć? Dlaczego zabrakło czasu, by postawić
ostatnie py tanie?
Od kiedy szezlong na lwich łapach m iał niebieskie obicie? Czy w przej ściu do ogrodu
zim owego zawsze stał ten stołek w polne kwiaty, skąd pochodzi ta różowa konewka i kiedy odnalazł
się ten m ały czerwony wiatraczek? Starszy, ży czliwy, zawsze cierpliwy brat za pradawny ch
czasów beztroskiego dzieciństwa skonstruował go dla m łodszej siostry, która zachorowała na odrę
i dostała czerwonej wy sy pki. „Nie płacz, Victorio, m ój wiatraczek przegoni cały ból. Musisz
w niego ty lko dm uchnąć”.
Pełen niepokoj u i bezradny m łodzieniec, który właśnie m iał zam iar ruszy ć na podbój świata,
który pachnieć m iał j edy nie oparam i siarki oraz potem odważny ch m ężczy zn, zastanawiał się,
czy pozostali, którzy znaleźli się w takiej sy tuacj i j ak on, czuli się podobnie. Czy pożegnanie
oznaczało opuszczenie oj ca, m atki, brata i sióstr po to, by narodzić się na nowo? Woj na j est oj cem
i królem wszechrzeczy. „Sternberg, na j utro sto razy przepiszesz to piękne zdanie Heraklita. To
oduczy cię gapienia się przez okno na lekcj i historii”. Przez resztę swoj ego ży cia Otto Sternberg
nie będzie j uż m usiał żadnego zdania przepisy wać sto razy. Nigdy więcej prac, obowiązku
szkolnego ani zginania grzbietu przed pedagogiczną władzą zwierzchnią. Nie by ł j uż uczniem , by ł
gotowy uczy ć się w j ednej ty lko szkole, w szkole patrioty zm u.
– Otto, gdzie ty tak błądzisz m y ślam i? – zapy tała m atka. Zadała to py tanie, choć znała
odpowiedź. Wy starczy ł j ej rzut oka na pokój sy na, spoj rzenie na twarz m ęża, zanim ten wy szedł
z dom u w takim pośpiechu, j akby goniły go wszy stkie furie.
– Gdzież m iałby m błądzić? – odparł wy m ij aj ąco sy n. Spakowanie w nocy tornistra
i schowanie go pod łóżkiem by ło dobry m pom y słem , pochwalił sam siebie ten, który m iał się za
m ądrego, rozważnego i j uż w tam ty m m om encie uważał się za bohatera.
– Nie zj esz bułki, Otto?
Szklana pszczoła rozpościerała brązowe skrzy dełka na wieczku m usztardowego garnka
z m iodem . Czy zaledwie dzień wcześniej Victoria nie obwieściła ustam i czerwony m i j ak
truskawki, że pszczoła m a na im ię Maj a i należy do świty królowej Heleny VIII? Śliczniutka
panienka Sternberg o bły szczący ch oczach, ulubienica wszy stkich starszy ch ciotek i dobrotliwego
wuj a z zegarkiem na złoty m łańcuszku i lśniący m i wąsam i, skończy ła niedawno sześć lat.
W prezencie urodzinowy m od ciotki Jettchen, która zawsze by ła na bieżąco, j eśli chodzi
o literaturę dla naj m łodszy ch, ponieważ sam a chętnie j ą czy tała, dostała dopiero co wy daną
piękną książkę Waldem ara Bonselsa. Nawet Otto, który j uż wtedy by ł niezwy kle zaprzątnięty ty m ,
by dorosnąć szy bciej niż pozostali chłopcy, przeczy tał swoj ej m łodszej siostrze j eden rozdział na
głos.
– Jak nazy wał się ten j adowity paj ąk? – zapy tał, bo w zam y śleniu nie zdołał na czas um knąć
m ackom przeszłości.
– Tekla – odpowiedziała Victoria. Mlaskała, uśm iechała się szeroko i ani trochę się nie zdziwiła,
że j ej starszy brat przy śniadaniu nawiązał do Mai, choć przecież palił j uż papierosy, a podczas
obiadu sam m ógł nakładać sobie j edzenie z półm iska z warzy wam i i nigdy nie m usiał j eść
szpinaku. Księżniczka Victoria by ła zadowolona j ak nigdy, bo przecież j ako j edy na przy stole
potrafiła odpowiedzieć na py tanie swego by strego, dorosłego brata.
Uroczy słój do m iodu przy wieziony z Pforzheim u, który swego czasu wy woły wał też zachwy t
Betsy oraz j ej rodzeństwa, wy j m owano z kredensu przeważnie dopiero w połowie września.
Jabłkam i i m iodem witano wówczas ży dowski nowy rok i ży czono sobie, aby okazał się słodki.
Otto pom y ślał, że m oże przedwczesne poj awienie się szklanej pszczoły j est om enem , wskazówką
losu, że on, rekrut Otto Sternberg, nie będzie w ty m roku świętował Rosz Haszany z rodziną,
chwila ta nie trwała j ednak wy starczaj ąco długo, by m ogła naprawdę spowodować niepokój .
Potrząsnął głową. Wm ówił sobie z m ocą, że przesądy nie są odpowiednim towarzy szem drogi dla
niem ieckiego m ężczy zny. – Nie – powiedział. Mówił tak cicho, że nikt go nie usły szał, ale serce
i tak waliło m u j ak m łotem .
Na m ały m drzewku pom arańczowy m na parapecie ogrodu zim owego rosło siedem j ędrny ch,
poły skuj ący ch w poranny m słońcu owoców. Towarzy szy ły m u dwie buj nie kwitnące, czerwone
begonie. Na kwietniku obłożony m kaflam i z Delftu stała zwodnica, której niebieskie kwiaty budziły
w sercu otuchę. Zakwitła nawet fioletowo i dufnie roślina o szpetnej nazwie wy m ion, pilnie
strzeżona przez ogrodowego krasnala w stożkowatej czapce i w zielony m fartuchu. Erwin
ży czliwie przem y cił tu skrzata w garnku, by pocieszy ć szlochaj ącą m łodszą siostrę. Z powodu j ej
rozzuchwalenia skarcono j ą j ak pospolitego łobuza.
Okna w salonie by ły otwarte. Świeżo wy prane tiulowe firany nady m ały się niczy m żagle.
Dwie m uchy w ostatnim m om encie um knęły koły szącej się fali czy stości i skrobi ziem niaczanej .
Cy try nowy zapach unosił się w powietrzu i pły nął w kierunku stołu, na który m stały żółte kubki na
m leko, z porcelany z Lim oges. Kolorowy szklany dzban w chabry stał na angielskim okrągły m
stoliku z m asy wny m blatem i filigranowy m i m etalowy m i okuciam i, które pewnego razu, j ako
dziecko, Otto, kom endant wszy stkich ołowiany ch żołnierzy ków od Flensburga po Jezioro
Bodeńskie, odkręcił, ponieważ potrzebował m ostów dla swej kawalerii.
– Chabry – powiedziała ciotka Jettchen j eszcze poprzedniego dnia, czy m wy wróciła historię
Prus do góry nogam i – to ulubione kwiaty naszej czcigodnej królowej Luizy.
Otto uśm iechnął się, przy pom niawszy sobie, że nikt cioci nie poprawił ani się nie zaśm iał.
Nawet Clara, m ądrala po wsze czasy, po trzech surowy ch upom nieniach poj ęła, że starsi ludzie
m aj ą niezby walne prawo do wolności od niewy parzony ch j ęzy ków m łodzieży. Na m iej scu
Johanna Isidora, którego nie m ógł zaj ąć nikt poza nim , siedział czarny pluszowy królik z czerwoną
wstążką na szy i. Otto m ocno zacisnął powieki. Czy żby j ęknął? Starał się prawie nie oddy chać, by
nie rozpraszać m y śli j eszcze bardziej . Nie tak dawno przeczy tał im ponuj ącą rozprawę
o zagrożeniach pły nący ch z senty m entalizm u. Pom im o to przem ógł się, by zebrać obrazy, które
na obczy źnie przy pom inać m u będą o rodzinny m dom u i m ieście.
Josepha, lekko wy sunąwszy brzuch, j ak co rano stała w drzwiach, w ręce trzy m ała dzbanek
z kawą. By ł seledy nowy, ozdobiony m alunkiem skaczącego j elenia. Otto, który tuż przed
wakacj am i m usiał napisać wy pracowanie o Gottfriedzie Kellerze, przy pom niał sobie wers
wiersza: „Pij cie, oczy, co się strzy m ać da”
. Poczuł ból, który zdawał się ostrą siekierą
rozłupy wać j ego ciało. By ł j eszcze zby t m łody, by wiedzieć, że to m elancholia nim wstrząsnęła.
Oczy skrzy ły się gniewem . Nie nawy kł do spotkań z literaturą, czuł się bezbronny i wy kpiony.
– Otto, j eśli nie wy pij esz w końcu m leka – powiedziała m atka – zrobi się kożuch i j ak zwy kle
wszy stko zostawisz. Jest woj na, nie m ożna sobie j uż na to pozwolić. – W j ej głosie zabrzm iała
zwy kła, codzienna przy gana, j akby ży cie toczy ło się j ak zawsze. Ty m razem to czoło Betsy
gorzało.
– Pozwolić – zaskrzeczała papuga ciotki Jettchen.
– Twoj e m leko m a j uż nawet gęsią skórkę – zam eldowała Victoria. Chichotała, trzy m aj ąc przy
ustach kubek, ponieważ widziała wszy stko, co um knęło pozostały m , i dzieliła z Ottonem taj em nicę.
Aby j ej sukienka i błękitny fartuszek zachowały nieskazitelność aż do rozpoczęcia lekcj i w szkole,
m usiała m ieć pod szy j ą zawiązaną wielką, białą serwetkę z adam aszku, zupełnie j ak za
naj wcześniej szy ch dni dzieciństwa. Czy niła ona twarz dziewczy nki j eszcze m niej szą i bardziej
spiczastą niż by ła i tak. Oczy wy dawały się duże, ciem ne i sm utne.
W pam ięci Ottona wy ry ły się właśnie te oczy m łodszej siostry. Nie wiedział j eszcze, że ich
wspom nienia nie da się j uż wy m azać. Zasm uciło go, że robił sobie wy rzuty właśnie w tę ostatnią
godzinę, którą spędzić m ógł z naj bliższy m i. Czy nie zby t rzadko zaj m ował się Victorią? Czy on j ą
w ogóle znał? By ła tak inna, ty leż bardziej sy m paty czna niż bliźniaki. Erwin i Clara nie dopuszczali
do swego ży cia osób trzecich. Od sam ego początku, j eszcze j ako niem owlęta w podwój ny m
wy daniu, wy starczali sobie nawzaj em . Czworo oczu, dwadzieścia palców i każdy ząb
powodowały u m am y okrzy k radości. U Josephy również! Nawet j ako trzy latki nie rozum ieli
słówka „j a”. „Musim y iść do łazienki”, m eldował Erwin, a gdy starszy brat choćby dotknął
któregoś z nich, Clara wrzeszczała: „Otto nas uderzy ł”. Ach, j akież one urocze, te szkraby ! Po
prostu do schrupania. A ty j esteś przecież starszy m bratem , prawdziwy m m ały m m ężczy zną.
Musisz by ć dżentelm enem i pozwolić m alcom bawić się swoim i rzeczam i.
Otto się wzdry gnął. Jeszcze czternaście lat później wzdry gał się na to wspom nienie i czuł, że
pozbawiono go dziecięcego szczęścia, na które składała się m iłość rodziców i poważanie
dorosły ch. Spoj rzał na bliźnięta, które nigdy nie dowiedzą się, że w godzinę pożegnania starszy
brat zazdrościł im szczęścia podwój ny ch narodzin. Nikt nie przy puszczał, j ak często Otto m y ślał
o Kainie i pragnął m ieć odwagę i stanowczość biblij nego bratobój cy. Czy kainowe znam ię nosili
na czole i ci, którzy nie wy ciągnęli noża z pochwy ?
Otto wlepił wzrok w białą zasłonę z koronkowy m rantem . Tak wy obrażał sobie całun, biały, bez
początku ani końca. Czy by ła to nieskończoność? A m oże nicość. Szkoda, że zabrakło czasu, by
porozm awiać z Theem o uczuciach, które podstępem nachodzą m ężczy znę i zam ęczaj ą go, zanim
ten odda pierwszy strzał. Koszm ar rozpoczął się tak niewinnie, tak zwy czaj nie i spokoj nie – od
pluszowego królika i czarny ch niczy m węgiel oczu Victorii.
Otto począł zapewniać m ałą, że tak naprawdę pij e kawę j ak m ężczy zna, a nie m leko j ak
chłopiec, ale szy bko się z tego wy cofał. W ty ch ostatnich chwilach, które m u pozostały, zanim
zostawi za sobą dzieciństwo, to niewinne spiskowanie z m łodszą siostrą nie wy szłoby na dobre ani
j em u, ani j ej .
– Uważaj , by ś uniknął całego tego drobnom ieszczańskiego cerem oniału pożegnalnego –
powiedział Theo dzień wcześniej . O dziesiątej wieczorem , wy wiedzeni w pole przez świetliki,
siedzieli na ławce przy alei Günthersburga i debatowali nad ostateczny m i sprawam i ludzkości.
Światowcowi Theowi łatwo by ło obserwować wszy stko z dy stansu. Z powodu przeby tej
w dzieciństwie choroby płuc ty m czasowo odroczono m u służbę woj skową, ponadto fotografowie,
j ak się wy wiedział, wkrótce m ieli ponoć zostać powołani do zadań specj alny ch.
– Matki – dowodził Theo – da się łatwo wy prowadzić w pole i oszczędzić im niepotrzebny ch
zm artwień. Wy starczy ty lko trochę wziąć się w garść i m ożna trzy m ać j e z dala od tego
rozgardiaszu. Matki wierzą przecież ty lko w to, w co chcą wierzy ć. Zawsze tak by ło. Pom y śl ty lko
o m atce m iłościwie nam panuj ącego. Posadziła chłopca ze szpotawą ręką na j akiej ś chabecie
i naprawdę m y ślała, że z tego słabowitego m łodziana będzie cesarz.
Co Theo m ógł wiedzieć o m atkach? Jego m atka zm arła, gdy m iał sześć lat. Nigdy nie
doświadczy ł m atczy nego strachu, intuicj i, bezsilności ani siły. W nocy, gdy Otto przy gotowy wał
się do pożegnania, Betsy Sternberg nie um knął żaden dźwięk dochodzący z pokoj u sy na. Sły szała
każde j ego westchnięcie. Jej serce szalało z rozpaczy, ale rozum działał j ak zwy kle i zabraniał j ej
bólu i łez. Ze m ną nie pój dzie tak łatwo, drogi chłopcze. Żadne z m oich dzieci nie wy wiedzie m nie
w pole. A twój oj ciec j eszcze nigdy nie zdołał m i niczego wm ówić.
Gdy zakradła się do pokoj u sy na, ten siedział przy stole nakry ty m do śniadania. Do szarego
tornistra, na który m niegdy ś starannie wy pisała atram entem nazwisko ucznia piątej klasy
gim nazj um Ottona Wilhelm a Sternberga, spakowała chleb, kiełbasę, ser, ugotowane na twardo
j aj ka i cały zapas ucieranego ciasta Josephy. Do białej koperty włoży ła agrafki, guziki do spodni
raz krótki list, napisany na krem owy m papierze czerpany m z m onogram em Johanna Isidora.
Matka błagała w nim , by Otto bardzo na siebie uważał; słowo „bardzo” podkreśliła dwukrotnie.
Dodała, by na front zgłosił się dopiero, gdy będzie j uż zaznaj om iony z okolicą, by wieczorem nie
zapom inał o płukaniu gardła i zawczasu cerował skarpety, bo „j eśli dziury zrobią się zby t duże, to
skarpet nie da się uratować”.
„My ślam i – dodała Betsy – dzień i noc będę przy tobie, m ój sy nu. Spakowałam ci tałes
i tefilin
. Twój błogosławionej pam ięci dziadek ży czy łby sobie tego. Zawsze powtarzał, że Ży d
nie wy rusza w daleką podróż bez tałesu i tefilinu. Kto wie, m awiał, gdzie się spotka Boga”.
Podczas śniadania pani Betsy zauważy ła oczy wiście, że j ej naj starszy sy n zam iast m leka
z trzem a ły żeczkam i cukru pił czarną kawę. Ani przez chwilę nie m iała wątpliwości, dlaczego nie
tknął bułki. Widziała, że Otto, owo duże dziecko o przerażony ch oczach, by ł niesam owicie blady.
W każdy m j ego oddechu sły szała to, co chciał przed nią zataić. Jakże m ogłoby j ej um knąć, że
właśnie nadeszła godzina rozstania, której obawiała się od wielu dni? Otto siedział przy stole
w m ary narce z grubego m ateriału i j asnoszary ch pum pach. O co m atka powinna by ła wtedy,
dziewiętnastego sierpnia, zapy tać sy na: czy wy biera się na przej ażdżkę rowerową, pieszą
wędrówkę, a m oże j est um ówiony z kolegam i ze szkoły ? Albo też wy rusza na coroczną wy cieczką
do Königstein? Lub na piknik na przełęcz Fuchstanz? Nie by ło j uż py tań, które m ogła zadać, nie
pozostało j uż nic do powiedzenia.
Na m ały m stoliku w przedpokoj u leżała brązowa czapka z daszkiem , którą Betsy wiosną
zabezpieczy ła środkiem na m ole. A pom iędzy skarpetam i i podkoszulkam i Ottona, na dnie
tornistra, spoczy wała żółta broszurka wy dawnictwa Reclam . Na j ej okładce wy stępna ręka
Erwina wieki wcześniej nam alowała siedzącego na nocniku Goethego z dziecięcą trąbką w ręce
i w ty rolskim kapeluszu na głowie. Wy wołało to potężną repry m endę od oj ca i potężny zatarg
pom iędzy braćm i. Pani Betsy znalazła także i tę książeczkę, ponieważ j ak każda kobieta, która
m artwi się o swoj e dziecko, poczy ty wała ciekawość za m atczy ny obowiązek.
– Weź ze sobą Fausta – radził Theo. – Z Faustem pod ręką zapewnisz sobie beztroską przy szłość.
Będziesz przy gotowany na każdą ży ciową sy tuacj ę. W ostatnich dniach wciąż sły szałem to od
ludzi, którzy wy ruszy li na woj nę. Również od ty ch – uśm iechnął się szeroko – którzy nawet nie
potrafią czy tać.
– Ech, Theo. Nie m ogę sobie j eszcze wy obrazić ży cia żołnierza. Ty lko j ednego j estem całkiem
pewien: nigdy j uż nie przeczy tam Fausta.
– Wszelka, m ój bracie, teoria j est szara
.
Otto nie rozpoznał cy tatu. Goethe by ł m u równie obcy j ak Karol Wielki czy twierdzenie
Pitagorasa. Jego, osiem nastoletniego m ężczy zny, nikt j uż gnębić nie będzie. W każdy m razie na
pewno nie szkoła. Od ósm ego sierpnia tego cudownego ty siąc dziewięćset czternastego roku
m łody Sternberg, przed wakacj am i j eszcze uczeń przedostatniej klasy w Gim nazj um
Klasy czny m im ienia Cesarza Fry dery ka we Frankfurcie nad Menem , którem u ani j eden
nauczy ciel nie wróży ł pom y ślnej przy szłości, nie chodził j uż do szkoły. Pożegnany został
z honoram i i naj lepszy m i ży czeniam i całego grona pedagogicznego. Ottona Sternberga, którego
dum a, odwaga oraz pilność stłam szone zostały j uż pierwszego dnia szkoły, ponieważ nie potrafił
wówczas j eszcze stać spokoj nie, przeniesiono z przedostatniej do ostatniej klasy. Następnie
śpiewaj ąco zdał pisem ną część przy spieszonej m atury dla poborowy ch, a j uż następnego dnia –
część ustną. Ochotnik woj enny Sternberg by ł zdum iony. Niem alże nie potrafił poj ąć swego
szczęścia, gdy spoglądał w lustro i widział bohatera, którem u odtąd wolno będzie podążać za
wezwaniem oj czy zny. Jakaż m agia tkwiła w słowach „ochotnik woj enny ”, j acy serdeczni by li
nauczy ciele, j akie proste py tania. Egzam inowany nie pozostawił żadnego z nich bez odpowiedzi.
W j ednej chwili uwolniono go od wszelkich m łodzieńczy ch utrapień. Na zawsze. Niem iecki
nauczy ciel nie zadręczał Tacy tem i Hom erem czy francuskim i czasownikam i nieregularny m i
boj ownika o honor oj czy zny. Na cóż m ężczy źnie, który m iał trzy m ać w rękach broń, potrzebne
by ły wzory m atem aty czne, dlaczego m iałby udzielać inform acj i o Schillerze czy cechach gleb
w Marchii Brandenburskiej ?
Wspom nienia o czasach szkolny ch zaczy nały j uż stawać się słodsze. Klasowa wy cieczka do
Wilhelm sbadu udała się wspaniale – by ł kwiecień, śnieg oraz ły k j ałowcówki z butelki schowanej
w kieszeni spodni. Na zdrowie, panie dy rektorze! Dziś uczniowie ostatniej klasy się urżną. Po
kokardę i z powrotem . Czy oni wszy scy nie by li j ednak sy m paty czni, panowie nauczy ciele
gim nazj alni oraz dy ro, brodaci doktorzy oraz j ąkaj ące się karły, ci z poczuciem hum oru, a pod
koniec również ci bez niego? Przecież wszy scy oni robili, co m ogli. Naprawdę by li przekonani, że
w szkołach uczniowie pobierali ży ciowe nauki.
– Położę się na chwilę – powiedziała pani dom u – nie wiem dlaczego, ale nie j estem się
w stanie obudzić. – Ziewnęła głośno, by zam askować kłam stwo. Bliźnięta wstały i zaczęły szeptać,
nachy liły się do siebie tak blisko, że wy glądały, j akby by ły zrośnięte głowam i. Victoria zerwała
z szy i serwetkę. Spoglądała to za odchodzącą m atką, to na Ottona. Właśnie w ty m m om encie
przestała by ć dzieckiem . Później rzuciła się do biegu.
Josepha zaniosła do kuchni bułkę, która pozostała po śniadaniu. Gdy Otto nakładał czapkę, do
przedpokoj u weszła ciotka Jettchen. Ona też by ła m atką. Również potrafiła patrzeć sercem .
Poklepała po ram ieniu wy ruszaj ącego w drogę woj aka. Ze spuszczoną głową poszła do ogrodu
zim owego i zaczęła uczy ć papugę zdania „Otto chce bagietkę”.
Stoj ąc przy kutej żelaznej bram ie dom u rodzinnego, przy szły woj ownik spoj rzał w górę. Miał
nadziej ę, że j eszcze raz zobaczy Thea, lecz dostrzegł j edy nie Josephę, która stała w zam knięty m
oknie salonu. Odsunęła tiulową firankę. Otto położy ł rękę na czapce. Przy pom niał sobie żonę Lota,
która zam ieniła się w słup soli, gdy ż obej rzała się za siebie. Szedł szy bciej , niż zam ierzał.
Mim o że m iał się stawić na Dworcu Wschodnim , z przy zwy czaj enia poszedł w dół
Burgstrasse. W chwili, w której zauważy ł swój błąd, dostrzegł Victorię. Nie poszła prosto do
szkoły, co każdego dnia surowo j ej nakazy wano. Z szeroko rozpostarty m i ram ionam i,
poczerwieniałą twarzą i przekrzy wioną kokardą we włosach stała na j ednej nodze przed dom em
na rogu Martin-Luther-Strasse. Z tornistra na ży wopłocie wy stawała m ała gąbka do szkolnej
tabliczki. W pierwszy m m om encie Otto pom y ślał, że j ego siostra wy czy nia te sam e co zwy kle
błazeństwa, by z wy prawy do szkoły m ieć choć trochę przy j em ności, wtedy j ednak zauważy ł,
j ak czubkiem nowego bucika turlała przed sobą kam ień. Wiecznie nieposłuszna Victoria nie by ła
sam a. Bawiła się w niebo i piekło z rówieśnicą, j asnowłosą Mariechen, córką zduna Schm idta
z Höhenstrasse. Żółtą kredą dziewczy nki nary sowały na bruku dziwne koła do gry w klasy – niebo
pokry te by ło j asnoniebieskim i liniam i, słońce w piekle m iało czarny kolor, gwiazdy –
krwistoczerwony. Victoria zby t m ocno kopnęła kam ień. Wbrew zasadom poleciał do góry,
a j ednak wy lądował w okręgu.
– Wy grałam ! – stwierdziła spry tna boj owniczka. Rzuciła lewy m butem w stronę wroga. – Co
cios, to Francuz! – wiwatowała.
– Co kopniak, to Angol! – wrzeszczała Mariechen.
Dziewczy nki założy ły plecaki i złapały się za ręce.
– Co strzał, to Rusek – śpiewały, idąc do szkoły taneczny m krokiem .
Właśnie dzięki tem u m łody bohater, który j eszcze przed chwilą opuszczał rodzinny dom
przej ęty ogrom ny m sm utkiem , w radosny m nastroj u, z lekkim sercem wy ruszy ł raźno na wielką
woj nę.
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
6
Ł Z A W I Ą C E S E R C A
F r a n k f u r t , w r z e s i e ń – l i s t o p a d 1 9 1 4
W pierwszą niedzielę j esieni nad dom em przy alei Rothschildów 9 przelaty wały wielkie
chm ary j askółek. Następnego dnia pani Minchen Bergham m er powiedziała Josephie, która
przegapiła to spektakularne widowisko, że ptasie wędrówki oznaczały niegdy ś srogą zim ę. Dodała,
że warto j ak naj szy bciej rozej rzeć się za kartoflam i. Josepha pom y ślała o dobrze zaopatrzonej
piwnicy Sternbergów i odpowiedziała uśm iechem , którego pani Minchen nie potrafiła
zinterpretować: „Zapobiegliwem u zim a niestraszna”.
Heskie bociany nie m iały zaufania do łagodny ch wiatrów niem ieckiego babiego lata.
Zawczasu wy ruszy ły w podróż do Afry ki. Trzy wspaniałe ptaki wy patrzono we frankfurckim
Nordendzie. Jerzy ki odleciały wcześniej , w klasie Victorii dzieci nie śpiewały j uż „Wszy stkie ptaki
j uż tu są”, lecz „Piękniej szego kraj u niż ten nasz j ak okiem sięgnąć, nigdzie nie m asz”.
W ogródkach przed dom am i kwitły purpurowe i fioletowe astry, dalie chełpiły się swy m i ciężkim i
główkam i, przy ogrodzeniach rosły okazałe słoneczniki. W Ostparku doj rzewały przez nikogo
niezasadzone j eży ny, a w ogrodach w dzielnicy Seckbacher owoce troskliwie pielęgnowany ch
śliw oraz pigw. Dzieci posy łano do gospód z dzbanam i na wino. To w pierwszej fazie ferm entacj i,
zwane m łody m , by ło j uż gotowe. Mówiło się, że właściciele gospód będą j e później sprzedawać
– wraz z gotowy m winem j abłkowy m – w tej sam ej cenie co za czasów pokoj u.
Na ziem ię spadały dopiero poj edy ncze liście, j esień j eszcze nie nastraj ała m elancholij nie. Tak
j ak za czasów pokoj u by ła to pora cichy ch sm akoszy uroków ży cia. Już na początku roku szkolnego
Clara m usiała nauczy ć się wiersza Friedricha Hebbla To jest dzień jesienny, jakiego nie widziałem!
Wróciła do dom u rozgniewana. Ponieważ zarzucała nauczy cielce niem ieckiego oderwanie od
rzeczy wistości oraz niewy starczaj ący entuzj azm do woj ny, podczas obiadu wdała się w sprzeczkę
z m atką i m iała j eszcze tupet, by powiedzieć: „Robisz się coraz bardziej drażliwa”.
Na balkonie pierwszego piętra kwitło j eszcze ty lko kilka wy k, które zaspokaj ały tęsknotę pana
dom u za wiej skim i ogrodam i z j ego dzieciństwa. Serduszce Victorii w donicy pom alowanej przez
Ottona nie groziły wichury ani m róz. Przed każdy m podm uchem wiatru m agiczne kwiaty nocą
chroniła osłonka z zielonej gazy, a za dnia troska Josephy nie dała im wy schnąć. Roślinę
nawożono fusam i z kawy oraz taj em niczy m i błogosławieństwam i z księgi zaklęć należącej do
ciotki, która – czego m atce wiedzieć nie by ło wolno – czy tała j ą Victorii. W słoneczne dnie na
balkonie stały j uż dwie klatki. Papuga popielata o im ieniu Otto oraz ufny kanarek rozum iały się
równie dobrze j ak Erwin i Clara.
W dni powszednie ty lko gazety przy pom inały o woj nie i niem ieckiej ofiarności. Betsy
wy łoży ła j e na dwóch stolikach przy kanapie i skarży ła się na nieporządek. Ten, kto chciał
porozm awiać z panem dom u, prawie zawsze m ógł go znaleźć za rozłożoną gazetą. Co niedziela
j ego żona uderzała j ednak pięścią w stół. W spry tny sposób udawało j ej się wy nosić wszy stkie
doniesienia o heroicznej odwadze oraz sukcesach zwy cięzców do gabinetu m ęża, którem u
wy ty kała, że sam Bóg po stworzeniu świata potrzebował j ednego dnia odpoczy nku.
W niedzielne popołudnia u Sternbergów unosił się zapach harm onii i spokoj u, kawy ziarnistej
i świeżego ciasta. W srebrnej cukiernicy po babce z Pforzheim znaj dowały się kostki cukru, obok
niej leżały posrebrzane szczy pce, prezent ślubny od pewnej niezam ożnej kuzy nki. W j adalni na
czerwony m pom ocniku kuchenny m stały okazałe filiżanki ozdobione wzorem bluszczu i szeroką
złotą obwódką oraz trzy piętrowa srebrna patera na barokowy ch nóżkach. Jednakże owo cudo nie
by ło j uż wy pełnione, j ak kiedy ś, ciasteczkam i petit fours ani czekoladowy m i eklerkam i od
j ednego z naj lepszy ch cukierników we Frankfurcie, lecz, bądź co bądź całkiem udany m i, rożkam i
orzechowy m i i m ały m i okrągły m i bułeczkam i j abłkowy m i. Te ostatnie pieczono z dodatkiem
cy nam onu, rodzy nek oraz, czego pan dom u nie m ógł się dowiedzieć, odrobiną rum u,
i dekorowano lukrem z dodatkiem kakao w proszku.
W m agazy nach dla wy tworny ch pań pisano, że j edzenie ciasta co niedzielę wcale zdrowe nie
j est, a kobiety i dzieci, które będą go sobie odm awiać, winny czy nić to chętnie i m y śleć przy ty m
o żołnierzach na froncie, którzy przecież też nie m ogli go j eść.
Ale właśnie dlatego, że Josepha m y ślała o pewny m żołnierzu, co sobotę zagniatała ciasto,
a rodzy nki m oczy ła w rum ie oraz wodzie różanej . Żadna wzm ianka o woj nie nie by ła w stanie
odwieść upartej kuchm istrzy ni od m y śli, że kanonier Otto m ógłby niespodziewanie dostać na
froncie urlop i nagle stanąć w drzwiach, a pom im o niedzieli w dom u nie by łoby ciasta.
– Żołnierze nie poj awiaj ą się w drzwiach nieoczekiwanie, ot tak – wy burczał pan dom u
o poranku, po raz kolej ny, zniecierpliwiony i rozdrażniony bardziej niż zwy kle. – Zwłaszcza teraz.
Świat oczekuj e od nas, Niem ców, że spełnim y swoj ą powinność.
– Nigdy nie wiadom o. – Pani Betsy stanęła po stronie Josephy. – W końcu Otto nie odzy wał się
j uż całe wieki. Wskazy wać by to m ogło na kilka dni urlopu. Ja w każdy m razie nastawiam się na
niespodzianki.
O ósm ej rano ta opty m istka nie m ogła j eszcze przeczuwać, że trzecia niedziela września
rzeczy wiście stanie się dniem niespodzianek – a także dniem prawdy. Prawdy, która nie weszła na
arenę z wielką pom pą, lecz po cichu zakradła się do stołu, przy który m sączono popołudniową
kawę. By ła sady sty czną zj awą i nad wy raz niem ile widziany m gościem . Zdezorientowała
wszy stkich obecny ch: naj pierw zbiła ich z tropu, a potem odebrała m owę. Zarówno pan dom u,
j ak i j ego skołowana żona przez wiele ty godni nie zdołali poj ąć, j ak trwaj ąca pięć m inut rozm owa
m ogła wy wołać tak potężną lawinę. Betsy nawet wiele lat później , j uż j ako babcia, pam iętała, j ak
w tam ty m m om encie łom otało j ej serce. Ży we pozostały każde spoj rzenie i każdy gest, przede
wszy stkim j ednak westchnienia, które tłum iła, a cóż dopiero słowa, który ch nie um iała
powstrzy m ać. Czuła się j ak ogłupiała kobiecina, nieporadna i stara, taka, która j uż na siebie nie
zważa, ośm iesza się na każdy m kroku i za którą wsty d j est j ej własny m dzieciom . Gdy bezlitosna
pam ięć zm uszała j ą, by na powrót przeby ła tę drogę, Betsy sły szała głos Johanna Isidora.
Wówczas, tak j ak wtedy, wznosiła do nieba błagania, by naty chm iast zm ądrzał i zam ilkł, on
j ednak ani nie zm ądrzał, ani nie zam ilkł.
By ł to dzień kontrastów – idy lla w alei, urzekaj ące pastelowe kolory, przelot ptaków, chy botliwy
wóz doży nkowy wy soko załadowany burakam i cukrowy m i – wszy stko to stanowiło wesołe
interludium przed sceną finałową. Na scenie siedziała dwój ka główny ch bohaterów: m ałżonkowie
z dziewiętnastoletnim stażem , którzy przez cały ten czas nigdy j eszcze nie rozm awiali o swoich
uczuciach i obawach, a którzy w ty m m om encie to właśnie m ieli zrobić.
Gdy Betsy przy woły wała w m y ślach tę rozm owę, zdawało j ej się, że patrzy na zdj ęcie. Twarz
Johanna Isidora o wy razisty ch ry sach i j asny m spoj rzeniu wy krzy wiła się w j ednej chwili.
Naiwne zdziwienie m ężczy zny, który od pierwszego dnia m ałżeństwa ży ł w stabilny m świecie
oparty m na obowiązku i um iej ętności wy kazy wania się, w ułam ku sekundy przerodziło się
w zdum ienie pełne niedowierzania, szczególnie przy kre dla j ego żony.
– Chy ba nie m ówisz tego na poważnie, m oj a droga Fritzi – powiedział Johann Isidor
i naty chm iast zam ilkł, zdawszy sobie sprawę, że pom y lił im iona. Kawa wy lała się na spodek.
Odstawił j ą, ale ręka nadal m u drżała.
Betsy j eszcze nigdy nie widziała swego m ęża tak zm ieszanego i bezbronnego. Wy dał się j ej j ak
ry cerz pozbawiony zbroi, j eździec, którego noga wy ślizgnęła się ze strzem ienia. Johann Isidor,
zawsze opanowany i z gotową odpowiedzią na każdą okazj ę, runął z postum entu. Siedział z na wpół
rozchy lony m i ustam i i zam iast spoj rzeć na swoj ą żonę, zaplótł dłonie niczy m j akiś ubogi
m łodzieniec, który nie m a odwagi prosić bogatego oj ca o córkę. Wy glądał przerażaj ąco, j ak
zalęknione dziecko i starzec zarazem .
Ów bohater, który właśnie przeży ł bolesny upadek, doskonale wiedział – nie by ło co do tego
cienia wątpliwości – że m atka czwórki j ego dzieci za chwilę wy ciągnie z kołczanu śm iercionośną
strzałę. Żadna żona, m łoda ani stara, m ądra ani głupia, nie przepuściłaby okazj i, aby udowodnić
m ężowi niewierność.
W chwili, która przesądzała o wszy stkim , Betsy przy szła j ednak w sukurs przekorna m ądrość,
która od zarania dziej ów um ożliwiała kobietom ży cie z wiedzą, iż m ężczy źni są om y lni, a ich
pożądanie silniej sze niż przekonania m oralne. Z poczuciem trium fu, które j ą otrzeźwiło
i um ocniło, uświadom iła sobie, że nigdy nie zapy ta Johanna Isidora, tego przy kładnego m ęża
i niezm iernie troskliwego oj ca rodziny, o osobę im ieniem Fritzi.
Dzięki j ej m ilczeniu sprawy nadal m iały się dobrze. Sternbergowie wciąż potrafili rozm awiać
tak, że on nie robił się blady, a ona się nie czerwieniła. Z biegiem lat przy zwy czaiła się do
niedzielny ch dy skusj i o rzeczach, które nie powinny dotrzeć do uszu dzieci ani służby.
– Ciotka Jettchen wy szła – uspokoiła m ęża Betsy. – Nie m usisz się tak lękliwie rozglądać
dookoła. Nie wszy stko, co teraz m ówi, m a rzeczy wiście na m y śli. Gdy by by ła u siebie, j uż
dawno tem u by m j ą zawołała, by pom ogła m i się wy karaskać z tarapatów. W przeciwieństwie do
twoj ej żony cioteczka potrafi świetnie robić na drutach.
Mim o że w m łodości Betsy m iała dwie nauczy cielki robótek ręczny ch i nawet babkę
przekonała o swoich niewy starczaj ący ch zdolnościach m anualny ch, zaj ęta by ła nabieraniem
oczek. Robiła szary szalik. Każda porządna Niem ka wy rażała wprawdzie przekonanie, że do
Bożego Narodzenia woj na się skończy, ale większość przy j aciółek Betsy zawzięcie dziergała
zim owe ubrania. Zarówno one, j ak i ich dorastaj ące córki, wszy stkie bez wy j ątku, wy wij ały
drutam i dla dzielny ch żołnierzy cesarza. My śl, że szal z drogiej angory oraz pokładów m atczy nej
m iłości m ogły by uchronić j ej sy na od wszelkich woj enny ch opresj i, sprawiała, że Betsy, która
dla żadnego ze swoich dzieci nie potrafiła uszy ć zwy kłego kaftanika, robiło się ciepło na sercu.
– Będzie wy glądał j ak królik – zawy rokował Johann Isidor. – Ży dowski królik w szaliku od
j idy sze m am e. Z tego, co wiem , angora nadaj e się j edy nie na dziecięce swetry oraz lizeski dla
starszy ch pań.
Gdy sięgał po papierośnicę, j ego twarz się zachm urzy ła. Kosm opolity cznie brzm iące nazwy
m arek po wy buchu woj ny zostały niezwłocznie zastąpione niem ieckim i. Johannowi Isidorowi
wy dało się to niegodne narodu świadom ego własnej wartości. Firm y produkuj ące papierosy
okazały się szczególnie wierne oj czy źnie. Jako pierwsze przem ianowano m arki Manoli oraz
Gabàty, nazwę Gibson Girl zam ieniono na Wim pel. Nazwa Chic by ła francuska, Niem cy m ieli
m ówić Wy borowe. Z angielskiego Dandy zrobiono niem ieckie Dalli.
Akcesoria do palenia leżały na m ały m , specj alnie na nie przeznaczony m okrągły m stoliku.
Naklej ka na papierośnicy inform owała, że ulubiona m arka Johanna Isidora Duke of York zm ieniła
nazwę na Hrabia Yorck von Wartenburg. Pan dom u wziął papierosa, potrząsaj ąc głową.
– Również nasi wrogowie – zaczął tonem m entora ten zawsze dobrze poinform owany człowiek
i uniósł duke’a – walczą za pom ocą j ęzy ka. Szanowny bry ty j ski dwór królewski zerwał wszelkie
kontakty z rodziną Sachsen-Coburg-Gotha i od tam tej pory zm ienił nazwisko na Windsor. Jeśli
chcesz wiedzieć, to tak się żadnej woj ny nie wy gra.
– Zapewne – chętnie zgodziła się Betsy.
Jednakże zdecy dowanie bardziej niż j ęzy kowy m i pom y słam i boj owników m artwiła się
m ężem . Zdawała sobie sprawę, że j ego stałe przy gnębienie i dopadaj ące go co j akiś czas
wy czerpanie brały się stąd, że nikt ważny nie py tał go o zdanie w żadnej sprawie. Liczne starania
wy twornego i cenionego przedsiębiorcy Johana Isidora Sternberga o to, by służy ć swej
oj czy źnie, spełzły na niczy m – w ostatnim czasie zabiegał wręcz o posadę w służbach
kwaterm istrzowskich w Bad Hom burgu, które zaj m owały się zagospodarowaniem uży wany ch
teksty liów do celów m ilitarny ch. Znalazł tam zatrudnienie nawet stary Tichauer, właściciel sklepu
z winam i i od j akiegoś czasu em ery t, ślepy j ak kret i nieum iej ący odróżnić wełny od popeliny.
Johann Isidor dowiedział się tego dopiero dzień wcześniej , w sy nagodze. Od wy j azdu Ottona
chodził się tam m odlić niem al w każdy szabas. Dla j ego wrażliwej żony stanowiło to kolej ny znak,
że potrzebował pocieszenia. A m oże bał się o sy na?
Betsy pochy liła się nad robótką, m ozolnie zliczała oczka i za każdy m razem dochodziła do
innego wy niku. Uświadom iła sobie, j ak bardzo niewłaściwa by ła to chwila, by wy j awić m ężowi,
że on, blisko pięćdziesięcioczteroletni m ężczy zna, chociaż nie m oże walczy ć za oj czy znę,
zachował wy starczaj ąco dużo m ęskości, by znów zostać oj cem . Jak długo j uż zgrzy tał zębam i?
I to na dodatek w środku dnia? Zacisnęła m ocno wargi, spoj rzenie utkwiła w drutach.
– Co ci j est? – zapy tał.
– Nic. Przecież nie powiedziałam ani słowa.
– Właśnie.
Stara śpiewka, a j ednak wciąż aktualna. W m ałżeństwie Sternbergów nic sobie nie wy j awiano,
nie oczekiwano wy j aśnień, a j uż na pewno nie dy skutowano. Każdem u z nich dwoj ga wy dawało
się, że wie, co m y śli to drugie. Nawy k m ałom ówności determ inował codzienność, czasam i czy nił
j ą bezbarwną, od czasu do czasu naznaczał sam otnością, ale ży cie wciąż toczy ło się swy m torem .
Ruty na by ła godny m zaufania sprzy m ierzeńcem w obliczu przem ian tam ty ch czasów. Szary
kłębek wełny spadł z kolan Betsy i poturlał się pod kom odę. Przy pom niała sobie o Mince,
śnieżnobiały m kociaku z Pforzheim , który nie potrafił oprzeć się żadnem u kłębkowi ani szpulce.
Poczuła m elancholię. Bolały j ą plecy, kark zeszty wniał. Jak na czterdziestodwuletnią m atkę
zareaguj ą siostry, które „Sternberży nie” zawsze zazdrościły beztroskiego ży cia i m aj ętnego,
hoj nego m ęża? A co, na Boga, powiedzą j ej dzieci? Która będzie bardziej sarkać: Clara czy
Victoria? Żadna z nich nigdy nie wy kazy wała gotowości do dzielenia się.
Betsy zastanawiała się, czy nie powinna więcej rozm awiać z córkam i, ale kto w końcu
rozm awiał ze swy m i dziećm i, gdy te by ły zdrowe, co dzień znaj dy wały się nowe obowiązki,
a m ąż wciąż ży wił obawę, że gdy pozwoli się im na zby t wiele, staną się m ały m i roszczeniowy m i
snobam i? Może przy naj m niej Otto powinien by ł zawczasu zrozum ieć, że należy dostosowy wać
się do ży cia.
Betsy wstała i podniosła kłębek. Mogła się j eszcze schy lić, nie zwracaj ąc swoim stanem
niczy j ej uwagi. Odsunęła na bok zasłonę z wy szy ty m kwiatowy m wzorem , wy j rzała przez okno
w salonie i dostrzegła szy buj ący w kierunku ziem i złotożółty liść. „Piękny ” – powiedziała. Czy to
słowo brzm iało tak sam o j ak latem , czy m oże j uż nabrało innego zabarwienia? Czy m atce, która
nie wiedziała, gdzie przeby wa j ej sy n i czy ży cie łaskawie się z nim obej dzie, wolno by ło w ogóle
ucieszy ć się na widok liścia kasztanowca?
Wokół panował taki spokój , j akby woj ny nie by ło. Po ulicach nie m aszerowali j uż żołnierze,
którzy niczy m uczniowie w dzień szkolnej pieszej wędrówki wy ruszali z m iasta z głośny m
śpiewem na ustach i którzy nieśli kartonowe tabliczki i białe transparenty z hasłam i „Na Boże
Narodzenie z powrotem w dom u”. Czy Otto też w to wierzy ł? Odkąd wy j echał, przy słał ty lko
dwie kartki i w żadnej nie dał znać, gdzie j est i j ak się m a. Na tej drugiej napisane by ło drobny m ,
prawie że niem ożliwy m do odczy tania pism em , które j ego m atce wy dało się obce: „Wszy stko
j est zupełnie inaczej , niż to sobie wy obrażałem ”. Rodzice spoj rzeli po sobie i przy j ęli to
spostrzeżenie j ako nieuniknione w ży ciu m ężczy zny. Johann Isidor nawet się uśm iechnął i poklepał
Betsy po plecach, by j ą rozweselić. Wieczorem , leżąc j eszcze w łóżku i składaj ąc gazetę,
wy m am rotał: „Cóż, wielkim epistolografem to m ój sy n w ty m ży ciu chy ba nie zostanie”.
Alej ą m aszerowało dwóch chłopców, około pięcioletnich. Latem z łoskotem j eździli wokół
dom ów na drewniany m czterokołowy m rowerku. Wówczas bawili się w woj nę. Nosili spiczaste
hełm y z gazet, uderzali w blaszane bębenki i wy m achiwali drewniany m i m ieczam i. Gdy nie
śpiewali piosenek, wy m y ślali sobie od Serbów i Rusków, obrzucali się gliniany m i kulkam i do
zabawy i poprzy sięgali sobie nawzaj em śm ierć.
– Na zawsze – zagroził j eden z nich.
– Ale potem będę m usiał iść do dom u – uprzedził wróg.
W niedzielę ruch na ulicach by ł niewielki. Od czasu do czasu w kierunku śródm ieścia
przej eżdżała zaprzężona w konie dorożka, z rzadka j akieś auto. Zniknęli spacerowicze
w odświętny ch stroj ach. Zakochane pary i starsi m ężczy źni pod rękę z ekstrawagancko ubrany m i
żonam i, m łodzi rodzice z całą feraj ną, chłopcy w m ary narskich ubrankach, dziewczęta
w sukienkach z obszerny m i rękawam i – wszy scy oni stanowili w niedziele nieodłączny elem ent
alei Rothschildów, tak j ak drzewa, trawniki i krzaki róży. Teraz j ednak niedzielne ży cie alei ustało,
ponieważ m łodzi m ężczy źni wy ruszy li na woj nę, a starsi wsty dzili się, że nie m a ich tam razem
z nim i. Rzadko kiedy szczekał j akiś pies albo kot zakradał się w krzaki. Z pola widzenia zniknęły też
niańki w szty wny ch biały ch czepkach. Kobiety z Nordendu podszepty wały sobie szy derczo, że
wy tworne bony wolą podm y wać ty łki m łody ch m ężczy zn w lazaretach niż bachorów bogaty ch
ludzi.
Na pierwszy m piętrze dom u przy alei Rothschildów 9 sły chać by ło j edy nie bicie dwóch
zegarów oraz gruchanie i chrobotanie gołębi, które przesiady wały na szklany m dachu ogrodu
zim owego. Nawet Otto by ł wy czerpany. Podczas obiadu wy skrzeczał cały swój repertuar dwa
razy bez przerwy. Spał też kanarek. Rano Victoria znów nie ściągnęła narzutki z klatki i pozbawiła
go radości powitania nowego dnia. O szesnastej roił sobie, że j est j eszcze noc.
Zaniedbanie obowiązku przez panienkę Sternberg nie zostało j eszcze odkry te. Dlatego też m atka
pozwoliła j ej pój ść do zoo z ciotką Jettchen. Obie m ocno postanowiły, że korzy stać będą
z wszelkich swobód, z który ch starszy m paniom j uż, a dziewczy nkom j eszcze korzy stać nie
wy padało. Victoria, spry tnie kieruj ąca własny m losem , m iała ponadto w głowie szczególny cel.
Zaplanowała, że wizy tę w zoo wy korzy sta, by uprosić ciotkę o pilnie potrzebną pom oc. Uznała, że
j ako osoba wielkiego serca z pewnością zrozum ie ona, j ak upokarzaj ąca dla sześcioletniej
uczennicy j est niem ożność ubrania lalek w stroj e zgodne z duchem czasu. Lalka o im ieniu Moritz
naty chm iast potrzebowała karabinu oraz m unduru feldgrau. Matka tej szczęściary Mariechen
uszy ła od razu dwa. Po żm udny ch negocj acj ach Mariechen zadeklarowała gotowość oddania
j ednego z m undurów w zam ian za pięć groszy i paczkę cukierków śm ietankowy ch. Pani Betsy j ak
zwy kle udarem niła ten interes i kategory cznie odm ówiła pieniędzy swej nieszczęśliwej córce. Od
tam tego m om entu trzy m ała również pod kluczem cukierki śm ietankowe.
– Cóż za cudowna cisza, gdy nie m a Clary i Erwina – powiedziała Betsy, gdy wróciła z szary m
kłębkiem wełny do ogrodu zim owego. – Odkąd Otto wy j echał, zachowuj ą się czasam i, j akby
m ieli po pięć lat. Tęsknią pewnie za poskrom icielem , który nie pozwalał im zarzucać tego, co
zaczęli.
– Tak – przy znał j ej racj ę Johann Isidor.
Przy pom inał kogoś, kto właśnie m a się pożegnać, ale zostawił bagaż bez opieki.
Palce nieco m u drżały, gdy wy ciągał z papierośnicy kolej nego papierosa. Zaczy nało
brakować wy robów ty toniowy ch. Mim o to od wy buchu woj ny palił więcej niż kiedy kolwiek
wcześniej . Wy dawało m u się, że ty lko on liczy papierosy.
– Dobrze, że by liśm y stanowczy – wy m am rotał i zgasił zapałkę – nie powinno im się
wszy stkiego puszczać płazem .
Pod wpły wem ogrom nego nacisku rodziców bliźnięta, rozżalone i wściekłe, wy ruszy ły do
Westendu na zaproszenie Goldbergów, zaprzy j aźnionego m ałżeństwa. Ich dzieci, również
bliźnięta, obchodziły piętnaste urodziny. Clara i Erwin nigdy nie lubili tam tej dwój ki. W ostatnim
czasie pogardzali m łody m i Goldbergam i i j ednogłośnie oświadczy li, że nie m ożna się z nim i
nigdzie pokazać i nie narazić się na ośm ieszenie. Stwierdzili, że są oni podły m i parweniuszam i
oraz m arny m i lizusam i i kuj onam i, które rzucaj ą się na szy j ę nawet nauczy cielowi w szkole
religij nej , choć akurat j ego przecież nikt na poważnie brać nie m oże.
– Dlaczego m y m usim y pokutować za to – sarkał Erwin, j eszcze gdy wy chodził – że od lat
znacie Goldbergów? Tak, tak, wiem , pani Goldberg m a znaj om ości w przem y śle cukierniczy m ,
a to j est w obecny ch czasach ważniej sze niż dum a i honor. Wsty d nam zaprzedawać duszę za
kawałek tortu.
– Przestań wreszcie m ówić za swoj ą siostrę. Już nawet Ottonowi to przeszkadzało. Nie j esteście
przecież m ały m i dziećm i. I poczekaj no ty lko, co będziesz m y ślał o torcie z krem em m aślany m ,
gdy zapasy Josephy będą się wy czerpy wać, m ój sy nu. A j ak się szanownem u panu wy daj e,
dlaczego Josepha znów j est w podróży ?
Josepha, j ak wówczas często by wało w niedzielę, tuż po obiedzie wy brała się do Bad
Nauheim u. Znów nawiązała relacj e z krewny m i, które za czasów pokoj u uznawała za zerwane do
sądnego dnia. Jej zdaniem w sklepach nie by ło wy starczaj ąco dużo świeży ch owoców i warzy w.
Gdy by zawczasu nie rozpoczęła pertraktacj i z „ty m i z Nauheim u”, zagrożone m ogły by ć przede
wszy stkim losy m usu śliwkowego.
W wolne od pracy niedzielne popołudnia Josepha nakładała zatem butelkowozielony podróżny
kapelusik i pakowała kilka rozpadaj ący ch się czy tadeł, które Hanna z Odenwaldu z pośpiechu
zostawiła przed odj azdem w dom u przy alei Rothschildów, a za które żeńska część rodziny z Bad
Nauheim u oddałaby połowę j abłonki. Dochodziły do tego pieniądze, które Josephie udawało się
uciułać przy okazj i codzienny ch zakupów, oraz zapewnienie, że na Boże Narodzenie by ć m oże
uda j ej się przy wieźć niepotrzebne j uż dziecięce ubrania. Potrzeba m atką wy nalazków –
przy taczała ze swoj ego bogatego zasobu przy słów, gdy wy ciągała ze spiżarni wiklinowy kosz.
– To grzech – zwy kła j ą upom inać pani Betsy – m ówić teraz o j akichś szczególny ch
potrzebach. Jak dotąd nie cierpim y biedy w naj m niej szy m stopniu. Co naj wy żej się
ograniczam y. Daj Boże, by tak zostało.
– Ale m nie serce pęknie – sprzeciwiła się Josepha – j eśli nie będę m ogła wy słać naszem u
Ottonowi m usu śliwkowego na front. Potrzebuj e też suszony ch j abłek na trawienie. Chłopak m usi
j eść suszone owoce, niech pani nie m ówi, że j uż pani zapom niała.
Na kuchenny m stole Josepha położy ła przy gotowane na kolacj ę chleb, m asło, wędlinę
pokroj oną w plasterki, pom idory i posiekaną cebulę, a na pękaty m dzbanku z herbatą um ieściła
karteczkę z inform acj ą, że reszta czekoladowego budy niu dla Victorii i puszka z herbatą z szałwii
ciotki Jettchen są w spiżarni. Pani dom u postanowiła, że naj później przy śniadaniu pochwali
Josephę za troskliwość.
Na oknie siedziała m ucha. Betsy zastanawiała się, czy nie wstać i nie przy wrócić j ej światu,
j eśli j eszcze ży ła, ale nie wstała. Muchy wy woły wały w niej strach, odkąd by ła dziewczy nką.
Dlatego też siostry z rozkoszą dokuczały pięknej ry walce, bracia bronili j ej m ały m i brudny m i
pięściam i, a oj ciec brał swoj ą ukochaną córkę na kolana i wy j aśniał, że ty lko głupi ludzie się nie
boj ą.
– Muszę ci się do czegoś przy znać – powiedziała.
Jej głos wy dał się j ej sam ej słaby, obcy i śm iesznie dziecinny. Poczuła, j ak wilgotniej ą j ej
oczy, wzięła m ały kawałek szarlotki, który stał przed nią na talerzu j uż od pół godziny, odłoży ła na
piętrową paterę i głośno odchrząknęła. Nawet j ęzy k m iała suchy, szty wny niczy m drewniany
kołek.
Betsy zwróciła uwagę, że m ąż zachowy wał się osobliwie. Nie m ógł usiedzieć spokoj nie,
wy prostował się, wy pręży ł plecy, wy piął pierś, założy ł prawą nogę na lewą. Czy li j ednak j ą
usły szał, prawdopodobnie nawet zrozum iał. Należał do ty ch, którzy poj m uj ą wszy stko w lot, gdy
zachodzi taka konieczność, nie stronią od śm iały ch knowań i liczą się z im ponderabiliam i. Betsy
zdziwiła się, gdy m ocno zacisnął powieki niczy m wędrowiec, który nagle napoty ka ścianę m gły
i nie potrafi j uż wskazać swego celu.
Johann Isidor nadal m iał sokoli wzrok. Oczy i dobry słuch napawały go taką dum ą, j akby
zdrowe ciało by ło zasługą j ego własnej zaradności.
Pod osłoną obszernej bluzki Betsy rozluźniła pasek przy spódnicy, czego m ężczy zna nie
spostrzegł. Po raz pierwszy od narodzin Victorii nałoży ła tę krem ową bluzkę z żorżety, którą
krawcowa z Sandweg uszy ła j ej dokładnie przed dziewiętnastom a laty. Delikatne tasiem ki przy
kołnierzy ku związane by ły na kokardę. „Taka wstążka odwraca uwagę” – powiedziała wówczas
krawcowa. „Od piersi i brzucha” – dodała.
Betsy zrobiła się czerwona. Gdy się ubierała, przy rzekłaby na wszy stko, że j ej m ąż, obdarzony
sokolim wzrokiem i wy czuciem , j eśli chodzi o dam ską odzież, od razu rozpozna tę bluzkę z naszy tą
falbaną, szerokim i rękawam i i charaktery sty czną kokardą. Wlepił wzrok w j ej brzuch i zacisnął
powieki, tak j akby nigdy j eszcze nie widział kobiety w stroj u ciążowy m . „Ach” – wy m am rotał
w końcu.
Jego żona wzdry gnęła się. Johann Isidor wy powiedział to przy datne, niewinne, chętnie
stosowane przez m ałżonków słowo właśnie w ty m m om encie, w który m ostatecznie nastawiła się
na to, że nie zareaguj e j uż na zasy gnalizowane przez nią wy znanie. W j ej m ałżeństwie wciąż
prowadziło się takie rozm owy. Ciągnęły się j ak m am ały ga i by ły dość niepom y ślne. Gdy j akiś
tem at nie doty czy ł Johanna Isidora, ten stawał się m ałom ówny, niem rawy, czasem nawet
nieprzy j azny. Zdawał się wtedy urażony, że żona w ogóle go zagadnęła, j akby bez pukania
wparowała do j ego gabinetu i wy m iotła m u z biurka wszy stkie rzeczy.
Betsy złoży ła dłonie. Czuła się j ak aktorka z j ednej z ty ch przy j em ny ch współczesny ch
kom edii, które tak chętnie oglądała, a które Johann Isidor uważał za upiorne. Zawsze to kobiety
rozdawały w nich karty i to dzięki nim finał by ł pom y ślny. Inaczej niż w ży ciu m ężczy znom na
koniec rzedła m ina i – co również nie przy stawało do rzeczy wistości – śm iali się sam i z siebie.
Betsy zastanawiała się, czy nie powinna j ednak po prostu przy stąpić do rzeczy.
Jednakże wówczas uprzy tom niła sobie, iż zam ężna kobieta nie popełnia przecież wy stępku,
zachodząc w ciążę. Ta m y śl tak j ą oprzy tom niła, że poczuła nieprzepartą chęć, by powiedzieć:
„do tanga trzeba dwoj ga”, lecz j ej odwaga pry sła. Jak bańka m y dlana. Zakłopotana wbiła wzrok
w podłogę, na delikatny m kilim ie dostrzegła szarą wełnianą nitkę i łepek wy palonej zapałki,
zdenerwowała się i znów odzy skała śm iałość. Rezolutnie zaproponowała:
– Może powinniśm y j ednak znów się rozej rzeć za j akąś służącą. Josepha nie m oże robić
wszy stkiego sam a.
Milczący m ałżonek wpatry wał się w obraz, który zawsze z uwagą studiował, gdy siedział
w ogrodzie zim owy m i nie m iał nastroj u do rozm ów.
By ła to współczesna praca przedstawiaj ąca ogród w Königstein, w tle znaj dowały się
zwęglone m ury oraz porośnięty bluszczem pawilon. Mim o że róże przedstawiono w pełny m
rozkwicie, widok ten wy wierał ponure wrażenie. Płótno, w nadzwy czaj skrom nej ram ie, zostało
um y ślnie powieszone w taki sposób, że do połowy zasłaniał j e przerośnięty sagowiec. Stanowiło
wspólny prezent od wszy stkich krewny ch na pięćdziesiąte urodziny Johanna Isidora i nie podobało
m u się j uż od m om entu, w który m m usiał rozpakować j e na oczach wy czekuj ący ch gości. „Sto
lat naszem u Josiem u!” – wiwatowali.
Nie zważaj ąc na powinności j ubilata, powiedział, że wy prasza sobie, by rodzina nazy wała go
Josim . Zwłaszcza ci nic niewarci kuzy ni, którzy przy j ęli chrzest. „To wolno ty lko m atce. I m ówię
zupełnie poważnie!” – zakończy ł.
Johannowi Isidorowi przy szła do głowy m y śl, że nadarzy ła się właśnie sprzy j aj ąca okazj a, by
wreszcie zdj ąć ten obraz ze ściany. W czasie woj ny ludzie prawdopodobnie rzadziej będą składać
sobie wizy ty. Całkiem m ało prawdopodobne wy dawało się zaś to, że ktokolwiek z rodziny
zainteresuj e się losem różanego ogrodu w Königstein. Wszy scy m ieli w końcu zupełnie inne
zm artwienia. Również sy nów krewny ch wezwała oj czy zna. Johann Isidor wiedział, że j ego
dwóch siostrzeńców z Górnej Hesj i wy ruszy ło do Belgii, chłopcy z Pforzheim by li j uż
naj pewniej we Francj i.
Jego m y śli powróciły do dom u. O co też Betsy m ogło chodzić? Spoj rzała na niego tak, j akby
zapom niał j ej odpowiedzieć na zadane wcześniej py tanie, stara j ak świat, dość podła sztuczka.
Pewnie j uż Sara wy próbowy wała j ą na Abraham ie. Zastanawiał się, czy sy n przeby waj ący
z dala od dom u nie zdradził w końcu swego oj ca i po kry j om u nie napisał do m atki. Takie rzeczy
się zdarzały. Pewnie częściej , niż m ogło się wy dawać. Nikt przecież nie m ógł dokładnie wiedzieć,
co dziej e się w głowie osiem nastolatka, który opuścił dom pierwszy raz w ży ciu. Poza ty m
całkowicie szczery i ufny Otto doprawdy nie by ł m istrzem w przem ilczaniu pewny ch kwestii.
W każdy m razie j eszcze nie.
By ć m oże to ostatnia godzina spędzona w rodzinny m m ieście zby t m ocno obciąży ła sum ienie
chłopaka, m ożliwe, że ten drobny m ęski spisek poczy ty wał j ako winę i odczuł potrzebę, by
włączy ć w niego m atkę. Cała ta sprawa, chociaż dość niety powa, nie by ła j ednak oszustwem ,
raczej etapem ży cia w czasach przełom u. Johann Isidor wcisnął rękę do kieszeni m ary narki. Nie
widział naj m niej szego powodu, by uderzać się w piersi. Czy ż m iał żałować, że postąpił j ak
m ężczy zna?
– Ja też – powiedział.
Mówił przez zaciśnięte zęby, co u Erwina doprowadzało go do szaleństwa i za co zawsze go
ganił. Poczuł, że swędzi go czoło. Dlaczego żona spoglądała na niego tak wy czekuj ąco? Wy glądała
tak inaczej niż zazwy czaj , j akoś tak dziecinnie i niepewnie zarazem , j ak królik niezby t szczęśliwie
skrzy żowany ze stateczną m atroną.
Może Betsy czuła się niezręcznie, ponieważ m u o ty m liście nie powiedziała? Niektóre kobiety
nie m aj ą przecież zwy czaj u skry wania przed m ężem swoich taj em nic. Dla inny ch te drobne
sekrety, które m ogą wy szeptać przy j aciółkom do ucha, są niezwy kle ważne. Również w ży ciu
doj rzały ch czterdziestolatek. Bluzka by ła naj pewniej nowa, a on znów tego nie zauważy ł i odebrał
biedaczce radość pły nącą z otrzy m ania kom plem entu. Ale co, do czorta, m iałby powiedzieć? Ów
strój wy glądał koszm arnie. Po dziewiętnastu latach m ałżeństwa kobieta taka j ak Betsy powinna
przecież zapam iętać, że j ej m ąż nie znosi krem owy ch bluzek z falbanam i. Ni pies, ni wy dra,
a wszy stkie wy glądały tak, j akby uszy to j e z wy brakowany ch firanek. Kiepska wizy tówka
m ężczy zny, który dorobił się m aj ątku na handlu tkaninam i.
– W końcu i tak by ś się dowiedziała – powiedział. – Poza ty m to chy ba dobrze, że nie
posłuchałem śm iałej prośby Ottona, by pozwolić m u wy ruszy ć sam otnie. Czułby m się nieswoj o
z m y ślą, że m iałby m wy j ść z aktówką z dom u i siedzieć bezczy nnie na ławce w parku, podczas
gdy m ój sy n wy j eżdżałby na woj nę. Moj e serce zastraj kowało. Moj e ży dowskie, oj cowskie
serce. Bez pożegnania, bez słowa, które pozostaj e w pam ięci. Ten chłopak przecież w ogóle nie
wiedział, co m ówi i o co nas prosi. Musiał m u to podsunąć m istrz Theo Bergham m er, ten cwany
m ały czort, który swoj ą wielką j adaczką i drogim aparatem fotograficzny m służy teraz
oj czy źnie. Sprawozdawca kanonier Theodorich Rudolf Bergham m er z pierwszego pułku.
Dekownik m elduj e się do służby, panie kapitanie.
– Nie rozum iem ani słowa. Co chcesz m i powiedzieć, na Boga? I co to m a wspólnego
z Theem ? Przecież dopiero wczoraj go widziałam .
– Otóż to – odparł Johann Isidor.
Stało się dla niego j asne, że zaczął m ówić za wcześnie i za wiele zdradził oraz że właśnie
niem al zrobił z siebie potężnego głupca, idiotę, który nie potrafi trzy m ać gęby na kłódkę i popełnił
niezwy kłą gafę. Nic dziwnego, że nikt nie chciał go zatrudnić. Nawet po to, by w zarękawkach
siedział na zapleczu. Kto podczas woj ny znalazłby zaj ęcie dla skrety niałego gaduły ? Na co
zdałaby się m ęska odwaga, j eśli czas na to, by wy kazać się j ako m ężczy zna, j uż m inął? Otto nie
napisał zatem do m atki. Ta dobra kobieta by ła niewinna j ak lilia. O niczy m nie wiedziała i nigdy
by się nie dom y śliła, lecz j ej arcy przebiegły m ąż właśnie odciął sobie odwrót. Musiał brnąć w to
dalej . Próbował stłum ić gniew, tak by nie wzbudzić podej rzeń Betsy.
– To przecież nie j est takie skom plikowane – powiedział.
Potrząsaj ąc lekko głową, zasy gnalizował, że teraz to on nie wie, o co chodzi.
– Po prostu poszedłem na Dworzec Wschodni i tam czekałem na naszego sy na.
– Kiedy ? Jaki Dworzec Wschodni?
– Mój Boże, Betsy, nie patrz na m nie z takim przerażeniem . Można by pom y śleć, że ukradłem
ci ostatnią koszulę. We Frankfurcie j est ty lko j eden Dworzec Wschodni i z niego odj echał nasz
Otto. Naj pierw do Hanau, a stam tąd wkrótce potem prawdopodobnie wy ruszy ł dalej . Z tego, co
wiem , tak właśnie zaplanowano. Nawiasem m ówiąc, by ło tam wielu oj ców. I prawie żadny ch
m atek. Możesz więc by ć spokoj na. Wszy stko przebiegło tak, j ak powinno.
Od m om entu, w który m j ej m ąż wy ciągnął chusteczkę i nerwowy m i rucham i ocierał czoło,
j akby ścigał uciekaj ącego złodziej a, m inęły ledwie dwa przy spieszone uderzenia serca. Wówczas
Betsy zrozum iała, że oj ciec m ógł pożegnać się ze swoim sy nem , a ona, m atka, nie. Przy pom niała
sobie o liście, który napisała do Ottona j ego ostatniego wieczoru w dom u. Wspom inała, j ak na
nowo pakowała j ego tornister. Ten sam stary tornister, który zabierał na szkolne piesze wędrówki.
Z plam ą po soku m alinowy m , której nie dało się wy wabić nawet ty m porządny m szary m
m y dłem kupiony m przy Sandweg. Betsy widziała siebie, j ak wy ciąga szal m odlitewny i czarny
aksam itny worek z sześcioram ienną gwiazdą – Tarczą Dawida – wy szy tą złotą nicią. Dała szal
m odlitewny sy nowi wy ruszaj ącem u w świat, w który m o ży ciu i śm ierci rozsądzała wy łącznie
broń. By ła przekonana, że zacznie płakać. Czuła j uż ucisk w gardle, m eble zaczął spowij ać sm utek,
j akiego j eszcze nie znała. Ostatni prom ień słońca stał się szary, lecz nic się nie wy darzy ło.
Betsy Sternberg nie potrzebowała chusteczki, zbędny by ł silny, krzepiący uścisk dłoni. Nigdy
nie okazy wała słabości, zawsze czuła obawę przed narażaniem m ęża na widok łez. „Łzy kobiety to
szantaż” – powiedział wieki tem u podczas j ednej z kłótni tak ty powy ch dla m łody ch m ałżeństw.
By ło to na krótko przed narodzinam i Ottona, gdy Betsy wbiła sobie do głowy zakup koły ski
z baldachim em , a przy szły oj ciec odparł na to: „Kupowanie tego rodzaj u rupieci przy stoi j edy nie
cesarzowi i Rothschildom ”.
Johann Isidor Sternberg, nieugięty przedsiębiorca, dla którego dy scy plina oraz wy chowanie
by ły w ży ciu równie ważne j ak przy zwoitość i prawość, nie m ógł znieść także płaczu swoich
córek. Nawet sześcioletnią Victorię wy sy łał do pokoj u, gdy siedząc przy stole, nie potrafiła
powstrzy m ać łez. Betsy rozluźniła szal, obciągnęła bluzkę. Ręce m iała spokoj ne.
– Co tam się działo? – zapy tała. – Na Dworcu Wschodnim ? Otto by ł bardzo przej ęty ? Tego
ostatniego dnia zachowy wał się j akoś inaczej niż zwy kle, takie m iałam wrażenie. Nawet nie zj adł
porządnie śniadania. Chodzi m i o to, że na dworcu też pewnie by ł zdenerwowany.
– Ani trochę. Wy, kobiety, m acie zby t dużo fantazj i. Wy daj e m i się, że cieszy ł go cały ten
rozgardiasz, dziarscy oficerowie, m rowie radosny ch chłopców, piosenki i śm iech. Pewna
dziewczy na, śliczna j ak z obrazka, wsunęła m u różę do plecaka. Większość m ężczy zn m iała
kwiaty wetknięte w karabiny, ale on przecież j eszcze broni nie dostał. By ł wtedy bez m unduru.
By ć m oże zrobiło m u się trochę przy kro z tego powodu, ale nic nie dał po sobie poznać. By łem
z niego dum ny.
– Nie wiedziałam , że do karabinu m ożna włoży ć kwiaty – rzekła Betsy. – Mogliśm y m u dać
różę z naszego ogrodu. Miałoby to w pewny m sensie bardziej osobisty wy m iar.
– W pewny m sensie – powtórzy ł Johann Isidor. Poczuł wielkie, obezwładniaj ące zm ęczenie
i nabrał ochoty na koniak, nie odważy ł się j ednak ziewnąć, a j uż na pewno nie m iał ty le odwagi,
żeby wstać i wy j ąć z kom ódki butelkę.
Wpatry wali się w dzbanek do herbaty i pragnęli, by którem uś z nich przy szło do głowy j akieś
zbawienne słowo, ale odezwała się ty lko papuga. Od Erwina nauczy ła się zwrotu „zam knij py sk”
i powtarzała go bez ustanku. Chm ury zm ieniły kolor, słońce się skry ło, ptaki zlaty wały na drzewa.
Betsy wstała, Johann Isidor podąży ł za nią tak ochoczo, j akby zawsze chodził śladam i żony.
Usiedli, co również by ło niespoty kane, obok siebie na sofie w duży m salonie. Ich ręce się
zetknęły. Betsy przy pom niała się wizy ta w operze rok tem u, w listopadzie, na cudowny m
przedstawieniu Fidelia. Johann Isidor zasnął.
Jedwabne poduszki by ły m iękkie i chłodne, ale nie działały na Johanna Isidora dość koj ąco,
gdy ż rozgniewał się na Boga, że ten nie nauczy ł go rozm awiać z sy nem , gdy by ł na to czas. „Nie”
– rzucił w ciszę. Brzm iało to tak, j akby krzy czał przez sen, a ktoś m u groził. Ten m om ent j ego
słabości ośm ielił Betsy, by powiedzieć m u, że znów j est w ciąży.
Wtedy właśnie wy rzucił z siebie słowa: „Chy ba nie m ówisz tego na poważnie, m oj a droga
Fritzi”, i zbladł niczy m zj awa. Rozszerzy ły m u się źrenice. Jego żona podj ęła ostateczną decy zj ę,
że nigdy nie będzie go wy py ty wać, dokąd i do kogo zbłądził w owej chwili. Nagle ktoś zadzwonił
do drzwi. Rozległy się trzy długie, bardzo szy bkie dzwonki. Jedy nie członkowie rodziny i służba
właściciela dom u dzwonili w ten sposób, dum nie i z pewnością siebie.
Do dom u wróciły ciotka Jettchen i Victoria. Obie wy glądały niczy m m ałe szczęśliwe
dziewczy nki z książek z obrazkam i, które um knęły więzom ży cia i taneczny m krokiem
powędrowały ku słońcu.
– W zoo by ło przecudownie – powiedziała ciotka Jettchen – zwierzęta są tak spokoj ne. Nawet te
dzikie.
– Odłoży ła kapelusz na m ałą konsolę w przedpokoj u i poprawiła włosy. Nadal by ła piękna, a j ej
serce m łode j ak kiedy ś w m aj u, gdy przy słuchiwała się słowikowi, a to dlatego, że nie liczy ła j uż
lat – ani ty ch, które m inęły, ani ty ch, które j ej pozostały.
– To by ł naj piękniej szy dzień w m oim ży ciu – doprecy zowała Victoria.
Spoj rzała na rodziców, z kieszeni aksam itnej sukienki koloru m orskiego wy ciągnęła pięćdziesiąt
fenigów i podskoczy ła z radości.
– Od m oj ej kochanej , kochanej cioci – powiedziała trium fuj ąco. – A j utro dostanę od niej
paczkę cukierków śm ietankowy ch. Wtedy będę m ogła kupić od Mariechen m undur i prawdziwy
karabin dla Moritza.
Nawet wówczas, gdy lalka m iała j uż na sobie woj skowy strój i walczy ła przeciwko
Bry ty j czy kom , a Francuzom strzelała w plecy, Victoria dziwiła się, że tam tego niedzielnego
popołudnia rodzice m ieli tak niewiele obiekcj i co do robiony ch przez nią interesów.
Choć w gazetach stale pisano, że poczta działa tak sam o sprawnie j ak za czasów pokoj u,
a niem ieccy żołnierze są przy wiązani do swy ch rodzin zdecy dowanie bardziej niż wróg i bardziej
j e cenią, to w październiku do Frankfurtu doszły od Ottona j edy nie dwie kartki. Obie wprawiły
j ednak w zachwy t całą rodzinę. Pierwsza przedstawiała niem ieckich żołnierzy w schronie,
siedzieli przy stole nakry ty m obrusem w kratkę, grali w karty i pili piwo. Drugą pozwolono Victorii
przy m ocować kolorowy m i szpilkam i do ściany w j ej pokoj u. Przedstawiała ona bosego chłopca
we francuskiej czapce oficerskiej , ze sm oczkiem i bronią, a podpis pod nią głosił: „Naj m łodszy
oddział Francj i”.
Obie napisane zostały we wrześniu. Na pocztówce z piątego września Otto poinform ował:
Jutro odbędą się ćwiczenia strzeleckie na poligonie, poj utrze j edziem y na front. Nie
wolno m i wy j awić dokąd. Wszy scy są w radosny ch nastroj ach, cieszę się bardzo na
swój chrzest boj owy.
Dwudziestego siódm ego września napisał:
W Rosz Haszana odby ło się nabożeństwo dla Ży dów. Po nim rabin rozdawał chleb,
kiełbasę i specj alne m odlitewniki przy gotowane dla żołnierzy. Chlebem i kiełbasą
podzieliłem się z kom panam i. Gdy będziecie do m nie pisać, przy ślij cie m i niepsuj ące
się j edzenie, środek na biegunkę i wasze zdj ęcie. Wszy scy m aj ą tu zdj ęcia swoich
rodzin. Wasz kochaj ący sy n i oddany brat Otto.
By ła to ostatnia wiadom ość od kanoniera Ottona Wilhelm a Sam uela Sternberga. Zginął
j edenastego października ty siąc dziewięćset czternastego roku pod Ypres. Zawiadom ienie dotarło
do j ego dom u rodzinnego dziewiątego listopada o czternastej . Podpisał j e podporucznik Henning
von Brauweiler. „Państwa sy n zginął na polu chwały ” – napisał. „Oddał ży cie za cesarza
i oj czy znę. Mogą Państwo by ć z niego dum ni”.
Wówczas Victoria po raz pierwszy widziała, j ak m atka płacze. Sły szała, j ak py ta j ej oj ca:
„Jesteś teraz zadowolony ?”, i dziwiła się, że ten nie odpowiedział, ty lko poszedł do swego gabinetu.
Dziewczy nka pobiegła do kuchni. Josepha klęczała przed piecy kiem i robiła znak krzy ża. Gdy
wy dm uchiwała nos w czy stą adam aszkową serwetkę, Victoria z przerażeniem zam knęła oczy. Na
palcach zakradła się na balkon. Otworzy ła drzwi naj ciszej , j ak by ło to m ożliwe. Przez j akiś czas
tępo wpatry wała się w serduszkę okazałą.
Cudowne kwiaty posiadaj ące m agiczną m oc chronienia przed każdą ludzką niedolą opadły,
kilka listków pozostało j ednak nadal zielony ch i silny ch. Tak j ak latem , gliniana doniczka, na której
Otto wy m y ślny m i drukowany m i literam i napisał specj alnie dla swoj ej m łodszej siostry
„Królowa Victoria”, stała na wy sokim kwietniku obłożony m żółty m i kaflam i. Victoria policzy ła do
dziesięciu. By ła pewna, że przy dziesiątce, tak j ak zwy kle, usły szy głos Ottona. „Musisz patrzeć
w niebo, gdy m y ślisz ży czenie, Vicky, Boga łatwo urazić” – powtarzał zawsze. I skubał j ej ucho.
Bardzo delikatnie, j akby m uskał j e wiatr.
Świat zam ilkł. Ty lko kruk krakał. Victoria podniosła doniczkę z literam i bły szczący m i na
czerwono. Przez chwilę trzy m ała j ą nad głową. Następnie cisnęła nią z balkonu.
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
7
D E C Y Z J A
F r a n k f u r t , 1 9 1 4
Coraz więcej rodzin m usiało inform ować o śm ierci m ężów, sy nów i braci. W ty m sam y m
czasie wy stąpił też pierwszy deficy t papieru. Właśnie dlatego nekrolog kanoniera Ottona
Wilhelm a Sam uela Sternberga, który poległ j edenastego października, m ógł się ukazać we
frankfurckim „General-Anzeiger” dopiero dwa m iesiące później . Po kolej ny ch trzech dniach
opublikowano go we „Frankfurter Zeitung”. Johann Isidor nie potrafił się zdecy dować, czy pój ść
za propozy cj ą działu anonsów „General-Anzeiger”, by nad tekstem um ieścić dopisek „Stała się
wola Boska...”, co w pierwszy m roku woj ny by ło całkiem powszechne. Ograniczy ł się do
zgodnego z duchem czasu zawierzenia się Wilhelm owi II.
Zam ieszczony w „General-Anzeiger” nekrolog Ottona znaj dował się pom iędzy dwom a
zawiadom ieniam i o śm ierci m łody ch podoficerów, którzy również złoży li pod Ypres ofiarę ze
swoj ego ży cia. We „Frankfurter Zeitung” nekrolog Sternbergów także został um ieszczony
w reprezentacy j ny m m iej scu – obok klepsy dry znanego w cały m Frankfurcie profesora
uniwersy teckiego. W wieku pięćdziesięciu lat zm arł on w swoim rodzinny m m ieście, by ła to
j ednakże śm ierć m ało efektowna, ponieważ nastąpiła wskutek upadku z roweru.
Słowam i: „Jako oddany sy n narodu niem ieckiego zginął na polu chwały za swego
um iłowanego cesarza i um iłowaną oj czy znę”, osiem nastoletni Otto został pożegnany przez świat
pełen zagadek, na który ch rozwikłanie zabrakło m u czasu. Nekrolog podpisany by ł przez j ego
„kochaj ący ch rodziców Johanna Isidora Sternberga oraz Betsy, z dom u Strauss, j ego dam ę”,
którzy zapewniali czy telników, że ich niezapom niany sy n na zawsze „pozostanie ży w w ich
sercach”. Każde z „wdzięcznego rodzeństwa” zostało wy m ienione z im ienia.
– A niby za co m am y by ć m u wdzięczni? – zapy tał Erwin. – Że wy starczy ła j edna j edy na
sekunda, by go uśm iercić? Albo za to, że by ł na ty le głupi, by zgłosić się na ochotnika?
Żałobny nastrój panuj ący w dom u nie pozwolił oj cu ukarać sy na, który pozostał j ego
j edy ny m m ęskim potom kiem , a którego racj onalizm i drobiazgowość m iały w przy szłości
drażnić go j eszcze bardziej niż fantazj owanie i duchowa nieobecność Ottona. Tak czy owak
Johann Isidor i Betsy by li wstrząśnięci tą śm iercią. Zarówno zecer z „General-Anzeiger”, j ak
i z „Frankfurter Zeitung”, nie spy tawszy ich o zdanie, postawił przy nazwisku Ottona krzy ż. Ten
m ieszczański zwy czaj m ógł u ży dowskich czy telników wy wołać podej rzenie, że Otto przeszedł na
chrześcij aństwo, a by ć m oże postąpiła tak nawet cała rodzina Sternbergów.
Już z tego powodu Johann Isidor postanowił, że w następny piątkowy wieczór pój dzie do
sy nagogi przy parku Friedberger Anlage, by odm ówić za pierworodnego sy na trady cy j ną
m odlitwę za zm arły ch. Ku własnem u zdziwieniu robił to przez cały rok, co w pozostały ch
zasy m ilowany ch rodzinach nie uchodziło za taką znów oczy wistość. Mim o to wielu m ężczy zn,
zarówno w sy nagodze, j ak i w wy dawnictwie oraz w banku, j eszcze kilka ty godni później py tało
go o krzy ż w nekrologu. Nawet doktor Mey erbeer, który w związku ze stanem Betsy częściej niż
zwy kle poj awiał się przy alei Rothschildów, czy nił niestosowne uwagi.
Zaopatrzono się w dwa egzem plarze każdej z gazet. Jeden trafił do księgi rodzinnej
o eleganckich, złocony ch brzegach, którą oczy tana pani dom u prowadziła j uż czwarty rok, odkąd
natknęła się na Buddenbrooków Thom asa Manna. Wgląd do niej dawała j edy nie m ężowi i nigdy
nie przy szłoby j ej do głowy, że bliźnięta przeczy tały każde zapisane w kronice słowo. Drugie
zawiadom ienie naklej ono na krem owy m papierze czerpany m i wy słano do rodziny w form ie
kurendy z prośbą o przekazanie go dalej .
– Nie m am koach
, żeby powiadam iać każdego członka m iszpachu
z osobna – wy j aśnił
żonie Johann Isidor. Na j ego prawdziwy stan ducha wskazy wała ty lko ta j edna wy powiedź,
a j eszcze bardziej poszukiwanie schronienia w j ęzy ku oj ców – czy nił to bowiem , ty lko j eśli
naprawdę się denerwował. Johann Isidor Sternberg, który od dnia m obilizacj i i m owy balkonowej
cesarza m odlił się o zwy cięstwo sprawy niem ieckiej i błagał, by j em u również dane by ło um rzeć
słodką śm iercią za oj czy znę, złorzeczy ł swoj em u losowi. – Nawet nie m iałem dość czasu, by
poznać swego chłopca – westchnął wieczorem tego sam ego dnia, gdy zgasił nocną lam pkę. W tej
właśnie chwili niepostrzeżenie otworzy ł m aluteńką kom orę swego serca.
– Ledwie osiem naście lat – odparła Betsy. Pod osłoną nocy wzięła rewanż za wielkie m ęskie
słowa, które padły w j ej m ałżeństwie. Johann Isidor m iał się nigdy nie dowiedzieć, że j ego żona,
która przy rzekała m u dozgonne posłuszeństwo i pokorę, co noc m odliła się o córkę. Córkę, od
której nikt nie będzie oczekiwać, że w wieku trzech lat poleci ołowiany m żołnierzy kom
m aszerować po parkiecie, a w wieku lat osiem nastu odda ży cie na polu chwały.
Jeden z nekrologów m ogła zachować Victoria. Ciotka Jettchen nakleiła go na kawałek tektury.
Drukowany m i literam i napisała: „Naszem u niezapom nianem u Ottonowi”, a pod wy cinkiem
dopisała ty tuł gazety i datę j ej wy dania. Dziewczy nka opatrzy ła dzieło gwiazdą Dawida
nam alowaną czerwony m tuszem i obrazkam i dwóch świeczników chanukowy ch nam alowany m i
tuszem zielony m . Kolaż postawiła przy nogach lalki w m undurze feldgrau. Zabawka powróciła
z wy gnania j edy nie po to, by chronić ten drogocenny przedm iot kultu. Gdy otrzy m ano
wiadom ość o śm ierci Ottona, popadła w niełaskę i trafiła do zielonego worka, w który m j eszcze
pół roku wcześniej Otto przechowy wał strój do gim nasty ki.
Victoria by ła zachwy cona, widząc swoj e nazwisko w gazecie. Gdy oj ciec pokazał j ej
zawiadom ienie, na wsty dliwą chwilę, w której j ej m atka, załam awszy ręce, z wy rzutem
pokręciła głową, dziewczy nka zapom niała, że w ich dom u nie wolno się j uż by ło śm iać. Z radości
aż lekko podskoczy ła, o m ały włos nie przewróciła oj cowskiego krzesła i uży ła niestosownego
słowa, którego zaledwie dzień wcześniej nauczy ła się od dwunastoletniego brata swoj ej
przy j aciółki Mariechen.
Dopiero na drugi dzień, po uwadze Erwina, Victoria uświadom iła sobie, że w nekrologu nie
wspom niano o j ej ukochanej cioteczce. Ciotka Jettchen siedziała w buj any m fotelu przy oknie, na
kolanach trzy m ała otwartą książkę. Victoria dotknęła j ej głowy tak ostrożnie i czule, j akby
wiedziała, j ak wątła j est ta starsza kobieta, która nie m a odwagi wy biegać m y ślam i dalej niż do
wieczora.
– O tobie – westchnęła sześcioletnia pocieszy cielka – nigdy nie będą pisać w gazecie. Masz
przecież ty lko córki, a dziewczy nki nie m ogą um ierać na woj nie.
– To one pozwoliły um rzeć m nie – odparła ciotka. By ła tak wzburzona, że skóra piekła j ą j ak
w m łodości. Obrazy przepełnione bólem pędziły prosto na nią. Jej filigranowe, sy m paty czne
córki w fartuszkach ozdobiony ch koronką i w kokardach pod kolor oczu biegły w j ej kierunku
z bukietem stokrotek, lecz odwróciły się w chwili, w której rozłoży ła ram iona. – Nie – wy szeptała,
ciężar wspom nień odpieraj ąc rękam i, które odm awiały posłuszeństwa – j uż nie.
– Otto – skrzeczała papuga. Dziobem chwy tała za pręty swoj ej klatki.
Jettchen zaczęła płakać, ale dobrotliwość nie pozwoliła j ej na łzy. Gdy dostrzegła przerażoną
twarz Victorii, otarła oczy. Sześciolatka j ako j edy na przeczuwała, j ak bardzo j ej droga cioteczka
czuła się wy kluczona z ży cia rodzinnego, odkąd w dom u Sternbergów rządy zaczęła sprawować
żałoba.
– Nie płacz – uspokaj ała j ą Victoria – przecież m asz m nie. I Ottona – dodała.
By ła zm ieszana, wy powiadaj ąc im ię, którego wy powiadania każdy w dom u unikał, i ze
strachem wskazała na papugę.
– Jego – uściśliła. – Miałam przecież na m y śli ty lko j ego.
Tego dnia ciotka Jettchen postanowiła, że da córkom j edy nie to, do czego zobowiązuj e j ą
prawo, a pozostały pokaźny m aj ątek zapisze wnuczce siostry, Victorii.
– Czy twój tata m a rej enta? – zapy tała, ponieważ m im o swy ch lat i rozczarowań, które
rozdzierały j ej serce, by ła kobietą obrotną, która nie zwlekała, gdy słowa należało zam ienić
w czy n. – Więc twój tata nie m a rej enta? – powtórzy ła.
– Przecież wciąż j est przeziębiony – zdziwiła się Victoria. – Chy ba dlatego nie m oże też zostać
żołnierzem . Czem u się śm iej esz?
– Bez ciebie i ziem niaków z Nauheim u, które przy wozi Josepha – uświadom iła sobie ciotka –
ży cie nie by łoby warte funta kłaków. Chodź, m y, dwie piękności, pój dziem y do m iasta
i przehulam y ostatni grosz.
– A wolno nam to zrobić?
– Znam nie takich ludzi, którzy to robią.
Po raz pierwszy od otrzy m ania wiadom ości o śm ierci Ottona babka i wnuczka nałoży ły
wy j ściowe ubrania. Za j edną powiewały aksam itna pelery na w kolorze m chu oraz m ieniące się
czernią pióra przy kapeluszu z salonu naj bardziej znanej m ody stki z Darm stadtu, za drugą –
płaszcz z lodenu, którego rękawy i brzegi zręczna m atka ty dzień wcześniej przedłuży ła kawałkiem
bordowego pledu. Tak sam o j ak tam tego baj kowego lata w Baden-Baden zanurzy ły się w świat,
który nie wiedział, co to brzem ię wieku ani uniesiony palec wskazuj ący skierowany do m łody ch,
nie znał łez kobiet w bluzkach czarny ch j ak noc ani śm ierci ty ch, którzy zanosili do okopów
sztandar nadziei. Czar zaczął działać j uż na Höhenstrasse. Wy starczy ło się obej rzeć, aby obj ąć
wzrokiem ostatnie z pelargonii radośnie kwitnący ch na balkonie. Ciotka Jettchen, która w m łodości
nie przegapiła w Darm stadcie żadnej prem iery, nuciła piosenkę Kiedy w Tyrolu róży kwiat
z Ptasznika z Tyrolu. Słowo po słowie przy pom inała sobie teksty szlagierów i opowiadała
przy słuchuj ącej się z uwagą wnuczce, która dotąd karm iona by ła wy łącznie frazam i
z niem ieckich baj ek oraz um oralniaj ący m i opowieściam i biblij ny m i, j ak to Christel, urzędniczka
pocztowa
, om al nie poślubiła niewłaściwego księcia elektora. Wesoła gawędziarka by ła tak
zachwy cona obrazam i i m elodiam i, które odkry wała w pam ięci, że m ało brakowało, żeby znów
zaczęła płakać.
– Nie wy obrażasz sobie, j aka by łam wówczas szczęśliwa. Teatr dworski to wspaniała rzecz.
W Darm stadcie ludzie potrafili ży ć. Nasz Ernest Ludwik poślubił przecież j edną z wnuczek
królowej Wiktorii.
– Otto napisał „Królowa Victoria” na m oj ej doniczce, ale ona zeskoczy ła z balkonu. Dużo
wcześniej , j ak by łam j eszcze m ała.
– Ty lko nie m ów tego m atce, m oj e dziecko. Brak j ej fantazj i, j eśli chodzi o sprawy poważne.
– Tobie też?
– Ach, Vikusiu, gdy człowiek się starzej e, zaczy na m u raczej brakować rozum u.
Niespieszny m krokiem ruszy ły w dół Bergerstrasse. Niektóre ze sklepów przy stroj one by ły
bożonarodzeniowo, ale inaczej niż poprzedniego roku: nie kolorowy m i bom bkam i, piernikam i
przy pom inaj ący m i obwarzanki i śliczny m i drewniany m i aniołkam i z Rudaw, lecz poj edy nczy m i
gałązkam i j odły, oprawiony m i w ram ki obrazkam i ze stary ch czasów i dom kam i dla lalek,
w który ch zawsze m ieszkali oj cowie, sy nowie i bracia. A na stole stała babka. Zatrzy m awszy się
przed j edną z piekarni przy Merianplatz, babka i wnuczka aż ochry pły od chichotu. W witry nie
sam otnie tronował dwufuntowy chleb z papier m âché. Miał brodę z waty, stał wy prostowany na
m ałej skrzy nce, a w trój kątny kapelusz z gazety piekarz obdarzony wisielczy m hum orem wetknął
gałązkę j odły. Zwisała z niej atrapa granatu.
Powoli, niczy m uczennice, które ociągaj ą się w drodze do dom u, ponieważ to ci punktualni
zawsze m uszą nakry wać do obiadu, flanerowały przez rozległy park Friedberger Anlage. Nawet
w m iesiącu, w który m przy padało Boże Narodzenie, pałętało się tam j eszcze babie lato. Drzewa
m iały korony z pożółkły ch liści, na trawnikach rosły stokrotki. Wiewiórki o ognistoczerwony ch
kitach radośnie przy gotowy wały się na niedostatek, który przy nosiła zim a. Mali chłopcy, niczego
nieświadom i, bawili się gliniany m i kulkam i i wy sokim i głosam i spierali się, czy zwy cięstwo
odniesione podczas j ednej ty lko bitwy oznacza sławę do końca ży cia, czy j edy nie wy grane
starcie. Ponurzy starsi m ężczy źni, którzy przeczuwali, co przy niesie przy szłość, trzęśli się na
ławkach i w m ilczeniu kurzy li niedopałki papierosów. Ty m czasowe ży ciowe wagarowiczki udały
się na plac Konstablerwache, skubiąc na zm ianę j eden kawałek ciasta drożdżowego z sachary ny
oraz m ieszanki m ąki razowej i zm ielonego grochu, cienko pociągniętego sztuczny m m iodem ,
które m im o wszy stko wy czarowy wało na j ęzy ku błogość sy ty ch czasów. Tam po raz pierwszy
zobaczy ły żołnierzy o twarzach niczy m z wosku, z przepaskam i na głowach. Wspierali się na
grubo ciosany ch kulach. W „General-Anzeiger” pisano, że ranni szy bko doj dą do zdrowia
w liczny ch lazaretach otwarty ch we Frankfurcie po wy buchu woj ny oraz że spieszno im bardzo
do powrotu na front do swoich kom panów. Żołnierze, paląc papierosy, stali przed wozem , gdzie
sprzedawano j akiś gorący napój . Kule wroga odroczy ły ich śm ierć, lecz ich oczy by ły j uż
m artwe.
– Biedni chłopcy – wzdry gnęła się ciotka Jettchen. – Tacy m łodzi, a j uż naznaczeni. Na wieki.
– Czy Otto również m iał przepaskę na głowie?
– Nie sądzę. Przeważnie wszy stko dziej e się bardzo szy bko.
– Nie lubię woj ny – ukradkiem wy szeptała Victoria i zam knęła oczy. – Lecz nasza nauczy cielka
powiedziała, że wy m y j e nam usta m y dłem , a potem przy j dzie po nas diabeł, j eśli będziem y
m ówili takie okropne rzeczy.
– A skąd ona chce wziąć to m y dło? Już teraz j est go bardzo m ało.
– Pani Schäfer to przecież czarownica z Francj i – krzy knęła Victoria z odwagą. – Jest szpiegiem
i m a zatrute zęby. Przecież każdy to wie.
Dziewczy nka podskoczy ła do nieba i naty chm iast opadła. Stary lodenowy płaszcz z nowy m
bordowy m obrębieniem wirował wokół j ej nóg. Nieustraszonej skoczkini nietrudno by ło uzy skać
m atczy ną zgodę na wy j ście do m iasta w naj zwy klej szy czwartek. Od śm ierci Ottona Betsy
rzadko py tała swoj e dzieci o zadania dom owe albo o godzinę powrotu z eskapad, na które
wy ruszały. Mniej stanowczo niż w poprzednich latach nalegała j esienią, by piły tran, z rana
płukały gardła solanką oraz nakładały znienawidzone długie wełniane skarpety i pogardzaną
bieliznę z gry zącej wełny. Matka popuszczała im cugli szczególnie w te dni, w które – sły szały –
wzdy chała, zanim j eszcze usiadła do śniadania, a oj ciec wcześnie wy chodził z dom u. Wy dawało
się, j akby nigdy nie obstawała przy zasadach i dy scy plinie, j akby nigdy nie by ła energiczna
i surowa, lecz zawsze skłonna do uległości. Często gwałtownie ucinała dy skusj e z Erwinem czy
prawione Clarze m orały. Miała zaczerwienione oczy ; nocam i wy ciągała z szuflady
niedokończony szary szal i przy ciskała go do szy i. Wszy stkich wprawiało to w zakłopotanie.
Zdarzało się też wówczas, że Betsy przy kładała dłoń do czoła albo – coraz częściej – do piersi
i py tała: „Ale po co?”. Lub m ówiła głosem , który wy dawał się nie należeć do niej : „Niech tak
będzie” i „A niech tam ”. Żadnego z ty ch zwrotów nigdy wcześniej nie uży wała, wy rażała się
zawsze j asno i precy zy j nie. Nawet j ej naj m łodsza córka, której wieczorem nadal j eszcze czy tała
opowieści o pracowity m krasnoludku i grzeczny ch biedronkach, które latem radośnie świętowały
przy kolorowy ch lam pionach, zauważy ła zm ianę m atczy nego usposobienia. Dostrzegła również,
że m atka poruszała się często j ak stara kobieta, a j ej ciało zrobiło się nabrzm iałe, lecz nie m iała
odwagi zapy tać o powód ty ch zm ian choćby ciotkę Jettchen czy Josephę. Mim o to w m ig
nauczy ła się wy korzy sty wać m ożliwości, które niosła ze sobą nowa sy tuacj a.
Również owego pam iętnego popołudnia zręczna takty czka bez wahania czerpała z rogu
obfitości podsuwanego przez fortunę ty m , którzy potrafią docenić decy duj ącą chwilę. Oplotła
ram ionam i szy j ę m atki, delikatnie niczy m niem owlę i z uśm iechem niewiniątka, choć przestała
nim by ć, odkąd straciła wiarę w cudowną m oc serduszki okazałej , zapewniła j ą o swej wielkiej
m iłości, a na pożegnanie wy cisnęła j ej na czole głośnego całusa. Stoj ąc j uż na klatce schodowej ,
pom iędzy pierwszy m piętrem a parterem , ten szczwany lisek wy j awił swoj e niety powe ży czenie
uległej cioteczce, która nie nauczy ła się zawczasu opierać proszący m dziecięcy m oczom .
W witry nie sklepu z arty kułam i dla plasty ków i wy szukany m i przy boram i szkolny m i przy
Töngesgasse, który nadal m iał w ofercie im ponuj ące zapasy solidnego przedwoj ennego towaru,
od trzech ty godni leżał wspaniały drewniany piórnik. Nawet m atka, która nie zważałaby na
pieniądze ani obowiązuj ące od czasów Seneki prawdy pedagogiczne, pokręciłaby głową, gdy by
j ej dziecko wy ciągnęło rękę po tak kosztowny przedm iot. Victoria dowiedziała się o nim dzięki
Mariechen, ona j ednak nie m iała naj m niej szy ch perspekty w na to, by choć m ały m palcem tknąć
owo ekstrawaganckie przedwoj enne cudo. Victoria z oszołom ieniem przy ciskała nos do witry ny.
– Czegoś tak pięknego j eszcze nie widziałam – wy szeptała. Poprosiła ciotkę, by położy ła j ej
rękę na piersi i poczuła, j ak głośno bij e j ej serce.
Przesuwane wieko py szniącego się na zielonej aksam itnej serwetce podłużnego etui by ło
starannie pom alowane i polakierowane: kawalerzy ści odziani w kolorowe stroj e, z Wilhelm em II
na czele, wy ruszali na m anewry. Cesarz, w m undurze, na siwku, przy pom inał pom nik. Również
wizerunek konia – z uniesiony m łbem i wielkim i oczam i – stanowił istne arcy dzieło. Nawet ciotka
Jettchen rozprom ieniła się na widok tego m aj sterszty ku. Z m inuty na m inutę wzm agało się w niej
pragnienie przem y ślnego dobicia targu. Rozsądny właściciel sklepu dał j ej poznać, że się waha.
Po cichu zwrócił uwagę na to, że ów niezwy kły piórnik stanowi rodzinną pam iątkę.
– Powierzy ła m i go pewna znana w całej Hesj i ary stokraty czna rodzina – wy j aśnił
sprzedawca, którem u m niej chodziło o „interes”, a bardziej o „zaufanie, które okazał m u ten
szacowny ród”.
Miał siwe włosy oraz oczy, które ciotka Jettchen, przy wiązuj ąca dużą wagę do swej intuicj i co
do ludzi, uznała za szczere. Zaoferowała zdecy dowanie więcej , niż oczekiwał, i okazała m u ty leż
sam o serdeczności. Ponieważ wartość m arki znacznie spadła, a w obiegu by ły j uż m onety
z żelaza, cy nku i alum inium , pom y słowa ciotka zaproponowała w końcu, że rozstanie się z j edną
ze swy ch bransolet, wąską obręczą ze złota. Niezdecy dowany sprzedawca skinął w końcu głową,
wy rażaj ąc aprobatę. Z ży czliwy m uśm iechem zapakował piórnik. Pochwalił Jettchen za dobry
gust i zrozum ienie dla sztuki. Wieczorem pochwalił także kartoflankę, choć niechętnie j ą j adał,
a zaskoczonej żonie powiedział, że ów dzień by ł dla niego wy j ątkowo dobry.
Ciotka Jettchen wy ciągnęła do niego rękę na pożegnanie i poleciła Victorii dy gnąć. Nawet
przez m y śl j ej nie przeszło, że drewniane cudeńko z wizerunkiem cesarza, który konno podążał
w kierunku blasku nadchodzący ch zwy cięstw, m ogłoby by ć niem ile widziane w rodzinie, skoro
tem uż cesarzowi oddała ona chłopca, w który m pokładała nadziej ę.
– To dowodzi – podsum owała zadowolona ciotka Jettchen podczas długiej drogi powrotnej do
dom u – że j eśli nadarza się okazj a, należy j ą wy korzy stać.
– Wy dawało m i się – odrzekła j ej powiernica, która lubiła łapać inny ch za słówka – że ty lko
żołnierzam i m ożna dowodzić.
– W przy szłości nikt ci nie dorówna, m oj e dziecko! Jesteś przecież m ądrzej sza niż chłopiec.
– Ale nie m ądrzej sza niż Otto – zastrzegła oddana siostra.
Radosne obieży światki by ły tak zachwy cone swoj ą wy cieczką oraz wspaniałą zdoby czą, że po
powrocie nie znalazły nawet chwili, by zgodnie z dom owy m zwy czaj em zam ienić buty na
filcowe pantofle. Victoria wparowała do kuchni niczy m landsknecht plądruj ący wszy stko, co
napotka na swoj ej drodze, a za nią weszła zziaj ana, rozpalona ciotka Jettchen, nadal w pelery nie
i kapeluszu.
Betsy, strażniczka dom owego ogniska, właśnie zam ierzała rozdzielić do kolacj i chleb, którego
zapasy akurat na dwa ty godnie przed Boży m Narodzeniem , by ły bliskie wy czerpania, podobnie
j ak zapasy kartofli. W biały m fartuchu, z duży m ząbkowany m nożem w ręku, stała zwrócona
plecam i do drzwi i próbowała wy j aśnić opornej Josephie, która na zm ianę uderzała ręką
o drewniany stół i lekko tupała nogą, że resztka poży wnej kiszki wątrobianej przeznaczona j est
wy łącznie dla pana dom u. Johann Isidor stracił na wadze i często skarży ł się na bóle żołądka. Po
ty m wątpliwy m zwy cięstwie Betsy przekony wała, że Erwin i Clara m ogliby wieczorem
z powodzeniem pić napar z pokrzy wy zam iast m leka oraz że z pewnością nie zaszkodziłoby im ,
gdy by j edli kiełbasę z dodatkiem ziem niaków w m undurkach. Rzeźnik z Burgstrasse określił j ą
ostatnio j ako „wy śm ienicie doprawioną wędlinę”. Oburzenie Josephy rosło.
– Nasz Erwin przecież j eszcze rośnie – obruszy ła się – czy ż nie powinien by ć duży i silny ?
– W naszy ch czasach to ci słabsi uchodzą z ży ciem . Słabsi i dekownicy.
– Spój rz ty lko – nudziła Victoria – no spój rz, co kupiła m i ciocia Jettchen.
Pociągnęła m atkę za rękaw i niecierpliwie szurała stopam i; licząc na reakcj ę, odwinęła
z m iękkiej bibuły nowy piórnik, zaczęła odsuwać wieko i wolno zasuwać j e z powrotem .
Migoczący płom ień świecy, którą od niedawna zapalano co wieczór, by oszczędzić prąd, rzucał
łagodny blask na piękny łeb cesarskiego siwka.
– Koń będzie galopował bardzo szy bko, j eśli m u każę – powiedziała dziewczy nka obdarzona
buj ną wy obraźnią. – Patataj , koniku, patataj !
Klaskała w dłonie i przy śpiewy wała, żeby wprowadzić się w odpowiedni nastrój .
– Leć, chrabąszczu, leć dostoj nie, kiedy tata tam na woj nie.
Zby t późno zorientowała się, że świat zadrżał w posadach. Twarz m atki zrobiła się
ognistoczerwona, na j ej czoło wy stąpił pot, usta drżały. Betsy, niczy m w transie, pchnęła
bochenkiem chleba szklankę z wodą. Naczy nie upadło na kam ienną podłogę. Rozległ się potężny
huk. Wszędzie leżały odłam ki.
– Oj ej – j ęknęła ciotka Jettchen i schy liła się, by j e pozbierać.
– Niech ciocia to zostawi! – ofuknęła j ą Betsy.
Pchnęła ciotkę w kierunku drzwi, nożem do chleba z wściekłością uderzy ła o brzeg m ałej
m etalowej m iseczki i gwałtownie wy rwała piórnik osłupiałej córce. Victoria się zachwiała. Przez
przerażaj ący m om ent wy dawało j ej się, że ta odm ieniona, niesprawiedliwa, m iotaj ąca się
i pastwiąca nad dziećm i m atka zaraz ciśnie o podłogę kosztowny m prezentem od ciotki, tak j ak
wcześniej zrobiła ze szklanką. Wtedy burza ustała. Z właściwą sobie rozwagą troskliwej pani
dom u Betsy odłoży ła piórnik na kuchenny stół.
Jęknęła, rozdzierana bólem , opadła na krzesło i zaczęła się wpatry wać w obrus. Jej spoj rzenie,
skrzące się j adowitą zielenią, by ło w odczuciu Victorii coraz bardziej obce i groźne. Powietrze
zdawało się uchodzić z piersi pani Betsy. Oddy chała ze świstem , spostrzegłszy to, przestała
i zakry ła dłońm i szkarłatną ze wsty du twarz, lecz po j ej drżący ch ram ionach dziewczy nka
poznała, że m atka płacze. Widziała to po raz pierwszy od czasu, kiedy do dom u przy alei
Rothschildów nadeszła z frontu wiadom ość o śm ierci Ottona.
– Nie chciałam , żeby ś by ła zła – powiedziała wy straszona Victoria. – To przecież ty lko głupie
pudełko z głupim koniem .
Dziewczy nka spostrzegła, że m atka j ej nie zrozum iała. Betsy przy ciągnęła bochenek do siebie
i obj ęła niczy m dziecko, które upadło i potrzebuj e pocieszenia. Płaczliwy m głosem , który j ej
córkę przeraził j eszcze bardziej niż łzy, wy rzuciła z siebie:
– Nie chciałam tej woj ny. Nigdy. I nie chcę urodzić kolej nego sy na, który pewnego dnia
napisze m i: „cieszę się na swój chrzest boj owy ”, a potem zostanie ustrzelony j ak kaczka i nie
będzie m iał nawet grobu.
– Jak kaczka – wy szeptała Victoria.
– Nie – powiedziała Josepha.
Przez chwilę głaskała panią Betsy po głowie, czego nigdy nie robiła, gdy ż należała do ty ch,
którzy potrafią uszanować granice.
– Nie teraz. Nie przy dziecku – dodała cicho.
Rozej rzała się dookoła. Czuła się zażenowana własną śm iałością, z roztargnieniem rozwiązała,
a potem związała troczki fartucha, z kam iennego zlewozm y waka wy ciągnęła szm atkę, by zetrzeć
m okrą podłogę. Uświadom iła sobie, że nigdy wcześniej nie m usiała zbierać odłam ków szkła, ale
j ej ręce nie uspokoiły się j eszcze na ty le, by m ogła to zrobić. Zwróciła uwagę na oczy Victorii –
pom im o pobły skuj ący ch w nich j eszcze łez m ówiły wiele. Josepha podej rzewała, że
dziewczy nka odziedziczy ła m atczy ną zdolność przeczuwania, co się święci. Niepokoj em
napawało j ą to, że nie m ogła się do niej uśm iechnąć. Mała niby to nie zauważy ła, j ak ciało j ej
m atki zaczęło się zaokrąglać, i utwierdzała j ą w m ocny m przekonaniu, że wciąż wierzy w bociana
w czerwonej chustce na szy i i z zawiniątkiem z niem owlęciem w dziobie, a j ednak kiedy pani
Betsy wy buchła, dziewczy nka nie wątpiła ani przez chwilę, że m ówiąc o sy nu, by naj m niej nie
m iała ona na m y śli Erwina.
Nowy piórnik, który Victoria od tam tej pory nosiła do szkoły, o czy m m atka ani nie wiedziała,
ani o to nie wy py ty wała, przy nosił j ej szczęście. Już w kolej ny m ty godniu usilne starania
dziewczy nki w nauce pięknego pism a Sütterlina
nagrodzone zostały oceną bardzo dobrą przez
nielubianą panią Schäfer.
Praca sporządzona na gruby m , biały m papierze, który dzieci m iały przy nieść z dom u,
pom y ślana by ła j ako bożonarodzeniowy prezent dla rodziców i zawierała aktualne przesłanie:
„Kto czerstwy chleb j e z apety tem , tego głód nie oburzy. Kto troski m a i pieczeń j e, tem u posiłek
nie posłuży ”. Pozostawiono do wy boru dzieci, czy podawać będą długie nazwisko autora.
Ugodowa Victoria przepisała z tablicy drukowany m i literam i „Johann Wolfgang von Goethe”,
a j ej nieokrzesany brat drobniutkim , koślawy m pism em nabazgrał ołówkiem na m arginesie:
„Chłopak z Frankfurtu, który nigdy nie służy ł w woj sku”.
W tam ty m roku po raz pierwszy w salonie nie stała bogato przy brana choinka z dm ący m i
w puzony aniołam i i pozłacany m i orzecham i. Tak zarządził pan dom u. Jego dzieci nie m iały
śm iałości zapy tać go o powód. Betsy przeczuwała, z czy m m iało to związek, lecz powiedziała
j edy nie: „ech”. Następnego dnia dodała: „Mój oj ciec się ucieszy ”.
Tak j ak wiele ży dowskich rodzin, dla który ch właśnie za czasów cesarstwa poczucie
przy należności do Niem iec i asy m ilacj a z chrześcij ańskim otoczeniem znaczy ły więcej niż
własne pochodzenie i trady cj a, Johann Isidor i Betsy ży li w złudzeniu em ancy pacj i i równości.
Obchodzili ważne ży dowskie święta i czasam i też szabas, posłali sy nów na bar m icwę, a całą
czwórkę na lekcj e religii oj ców. Z przy zwy czaj enia pościli w Jom Kippur, a także czuli wstręt do
wieprzowiny. Zapewniali się nawzaj em , że ani w głowie im nie postanie, by przej ść na
chrześcij aństwo. Ży czy li sobie również ży dowskich zięciów, ponieważ sam i widzieli, j ak córki
ciotki Jettchen, które zawarły chrześcij ańskie m ałżeństwa, oddalaj ą się od m atki. Mim o to
w śniony ch na j awie snach tęsknili za światem , w który m na py tanie doty czące wy znania
odpowiadano j edy nie „ewangelickie” bądź „katolickie”.
Nie wsty dzili się swoj ego pochodzenia, lecz wy sy łaj ąc Ottona i Erwina do sy nagogi,
napom inali ich, by głowę nakry wali dopiero na m iej scu, a nie gdzieś na ulicy, oraz by „nie
zwracali na siebie niepotrzebnie uwagi”, gdy ż, j ak twierdzili, odbiłoby się to przecież na nich
wszy stkich. Chętnie przy j aźniliby się z ludźm i inny ch religii, lecz to m arzenie pry sło wcześnie.
Niem niej j ednak Johann Isidor i Betsy często m y śleli o ty m , że m oże przy naj m niej ich córkom
uda się trafić do warstwy społecznej , której obawy m niej szości są równie obce j ak nawy ki
ży wieniowe Indian.
Macę spoży waną podczas Paschy przy noszono do dom u pod nieuwagę sąsiadów. Na Boże
Narodzenie Josepha faszerowała gęś j adalny m i kasztanam i.
Gospody ni, która w swy m rodzinny m dom u nauczy ła się przy gotowy wać karpia na słodko,
m ieszać ćwikłę z chrzanem , na szabas zaplatać w warkocz chałkę z m akiem , a w piątkowy
wieczór odm awiać błogosławieństwo nad świecam i, włoży ła do pieca blachę pierniczków
i pogroziła Victorii, że j eśli nie posprząta w swoim pokoj u, to Mikołaj będzie się gniewał.
W salonie, niecały m etr od szabasowy ch świeczników, które niegdy ś należały do dziadków, na
paterze przy ozdobionej j odłą leżały korzenne pierniczki oraz m arcepanowe ciasteczka ze
zm ielony ch m igdałów i cukru pudru. W Wigilię na choince sięgaj ącej pod sufit paliły się
świeczki. Pani dom u także w kwestiach m niej ważkich m iała zam iłowanie do estety ki, dlatego
ułoży ła pod drzewkiem prezenty na wzór m artwej natury, co sprawiało, że nawet scepty czna
Clara zwy kła wzdy chać z podziwem .
– To dla naszej służby. Nie powinna przecież czuć się wy kluczona ty lko dlatego, że pracuj e
w ży dowskim dom u – wy j aśniła pani Betsy, gdy na j ej nieszczęście w grudniu odwiedził j ą
oj ciec. – A i dzieci też nie powinny czuć się pokrzy wdzone, skoro ich szkolni koledzy będą
obchodzić Boże Narodzenie.
Dobroduszny, wy rozum iały m ężczy zna wy py ty wał córkę, wy chowaną przecież na osobę
świadom ą trady cj i, dokąd zm ierza i co właściwie obiecuj e sobie osiągnąć. By ł przy ty m
nieprzy j em nie bezpośredni.
– Powinnaś – polecił j ej podczas pożegnania – zawczasu zam ówić złotego cielca, m oj e
dziecko. Niebawem z pewnością ich zabraknie, j eśli więcej z nas będzie m y śleć j ak ty. O, wtedy
dopiero twoj e biedne dzieci będą się czuć potwornie wy kluczone.
Wzburzona Betsy szukała pociechy u m ęża, lecz Johann Isidor ty lko dolał oliwy do ognia.
W ordy narny sposób uszczy pnął żonę w policzek, zaśm iał się rubasznie, j akby opowiedziała m u
j akiś sprośny dowcip, i powiedział:
– Nie potrafię m ieć tem u staruszkowi za złe, że m ówi prawdę prosto w oczy.
Ową ży czliwą opinię m adam e Betsy co do tego, że powinno się uszanować trady cj e religij ne
służby niebędącej pochodzenia ży dowskiego, podzielało wiele osób o poglądach podobny ch do
j ej zapatry wań. Ży dzi, którzy dąży li do asy m ilacj i, obśm iewali ortodoksy j ny ch braci w wierze
oraz religię nieprzy staj ącą do czasów, w który ch ży li. By li dum ni z sam odzielnie wy pracowanej
wolności, pragnęli m ieć blond włosy i niebieskie oczy i m arzy li, by dostać się do warstwy
społecznej zabraniaj ącej utrzy m y wania kontaktów z Ży dam i nawet służbie. Ciągnęło ich do
świata, który nie chciał ich przy j ąć, i bez skrępowania zaglądali do kościołów. Z lubością cy towali
słowa Heinricha Heinego, że chrzest j est „biletem wstępu do europej skiej kultury ”, m ało kto
j ednak zdawał sobie sprawę, że po przy j ęciu tego sakram entu powie: „Teraz znienawidzony
j estem i j ako Ży d, i j ako katolik”.
Niem ieccy Ży dzi, którzy wierzy li we własne iluzj e, dzieciom nadawali im iona Siegfried,
Sigism und oraz Dietlinde. Stroili j e w ludowe sukienki i m ary narskie ubranka i ze wzruszeniem
pokazy wali odlaną z brązu Germ anię z pom nika w Niederwaldzie. W rocznicę bitwy pod
Sedanem
pełny m głosem śpiewali z m alucham i Niech nam żyje cesarz, a na Boże
Narodzenie posy łali j e do kościoła razem ze służbą, by m ogły podziwiać żłóbek. Gdy
w odwiedziny przy j eżdżali rodzice, którzy nadal przestrzegali koszerności, a sy nom i córkom
przy pom inali o ich pochodzeniu, ci – zasy m ilowani – ze skrępowaniem pozby wali się szy nki i j ak
naj dy skretniej py tali ich o dzień odj azdu. Każdy z nich chlubił się swą ukochaną niem iecką
oj czy zną i by ł niezbicie przekonany, że oj czy zna ta nigdy j uż nie wy kluczy ży dowskich oby wateli
i na zawsze przy garnie ich do serca – by le ty lko odcięli się od korzeni i przy stosowy wali do
nieży dowskiego otoczenia.
Ży cie w dom u na pierwszy m piętrze przy alei Rothschildów 9 zm ieniło się dziewiątego
listopada ty siąc dziewięćset czternastego roku, gdy Johann Isidor dowiedział się, że j ego
pierworodny sy n poległ na froncie, i powodowany potrzebą, której do swy ch ostatnich chwil nie
potrafił sobie wy tłum aczy ć, w każdy piątkowy wieczór chodził do sy nagogi i wspom inał tam
Ottona. Graj ące na puzonach anioły z zażenowaniem wy niesiono na stry ch, a dzieci nie
zachęcano j uż do śpiewania kolęd. Z wy gnania powrócił ośm ioram ienny srebrny świecznik, który
Johann Isidor otrzy m ał z okazj i bar m icwy. Od tam tej pory w czasie Chanuki ustawiano na nim
świece. Chanuka zaś przy padała zwy kle m niej więcej w czasie Bożego Narodzenia.
– I przy pom ina o zwy cięstwie Machabeuszy nad Grekam i, którzy chcieli Ży dom gwizdnąć ich
wiarę – wy j aśnił Erwin zdezorientowanej Josephie. – Mój oj ciec po prostu na kilka lat o ty m
zapom niał. Teraz przy kro m u z powodu tego nieporozum ienia i chce się stać inny m człowiekiem .
I m y też m usim y się stać inny m i ludźm i, i będziem y obchodzić nasze własne święta. Nie m usisz
j uż piec dla nas gęsi na Boże Narodzenie.
– Jakby w ogóle m ożna by ło te gęsi kupić! Przestań w końcu robić sobie żarty ze starej kobiety,
bezczelny nicponiu.
– Nie robię sobie z ciebie żartów, Josepho. Szukam po prostu kogoś, kto zacznie się dziwić wraz
ze m ną.
– I właśnie do m nie z ty m przy chodzisz? Mnie j uż od dawna nic nie dziwi.
Betsy nigdy się nie dowiedziała, co spowodowało u j ej m ęża tę zm ianę poglądów, która ty leż
j ą dezorientowała, ile budziła w niej lęk. Gdy w nocy sły szała j ego poj ękiwanie, nawet nie
przeczuwała, j akie zm ory go nachodzą. Nie dom y ślała się ani przez chwilę, że m ężczy zna
wy znaj e grzechy, który ch nie potrafiła sobie nawet wy obrazić.
– Powinieneś znów przy j m ować sodę – radziła m u po nocach, gdy cierpiał katusze – przecież
zawsze ci to pom agało.
– Dobry pom y sł – zgadzał się Johann Isidor. Rozm awiaj ąc, uciekali od siebie spoj rzeniam i,
kierowali wzrok za okno.
Nie doskwierały m u cielesne cierpienia. To dusza i sum ienie odbierały m u spokój . Udręczony
wciąż zadawał sobie to sam o py tanie: czy śm ierć Ottona by ła boską karą dla oj ca, który nie
nauczy ł sy na wierzy ć? Dzień po dniu wy czy ty wał w zaczerwieniony ch oczach Betsy ten sam
zarzut: by ł oj cem , który osiem nastolatka poświęcił na ołtarzu własny ch patrioty czny ch ideałów.
Czy w ogóle by ł dla Ottona oj cem naprawdę, nie ty lko z nazwy ? Czy go znał, kochał, dał odczuć
oj cowską dum ę, która m u się należała?
Johann Isidor Sternberg czuł się tak, j akby postawiony m u zarzut wy pisano na ścianach
wszy stkich dom ów, przy twierdzono do każdego drzewa. Nieustannie ty lko napom inał sy na, ganił,
karał, wy m agał od niego szacunku i posłuszeństwa. Nie okazy wał m iłości, nigdy nie kry ł
rozczarowania, że j ego potom ek nie będzie taki j ak on sam , tak pracowity, am bitny, wy trwały
i skuteczny, nie stanie się m ężczy zną, którem u powodzi się w ży ciu i przed który m wszy scy
uchy laj ą kapelusza. Czy zatem Bóg karał oj ca, który nie dostrzegł w porę, że oboj ętność i buta są
grzechem ?
Skrucha załam anego człowieka by ła potężna. Nie wsty dził się spuścić głowy i przy siągł sobie,
że raz j eszcze obierze drogę swego przeznaczenia. Erwin j ednak, rozważniej szy, wrażliwszy i j uż
w wieku lat czternastu doj rzalszy niż j ego zm arły brat, przej rzał oj ca i wiedział, że to j em u
próbuj e zrekom pensować krzy wdy wy rządzone Ottonowi. Ten odm ieniony oj ciec wy py ty wał go
ży czliwie o plany po ukończeniu szkoły. „I po woj nie” – dodał prędko.
– By ć m oże zostanę m alarzem – odrzekł średni sy n Johanna Isidora.
Nie podniósł wzroku znad kartofli, które właśnie pokroił na sześć równy ch plastrów i skropił
sosem cebulowy m .
– Fach w ręku zawsze się ceni – pochwalił go zdum iony oj ciec.
W cichości pochwalił też siebie sam ego, gdy ż nie pokazał po sobie zdziwienia.
– Nie m am na m y śli m alowania ścian – wy j aśnił Erwin. – Zastanawiam się raczej nad ty m ,
żeby ściany pokry wać obrazam i.
– Jak Rem brandt?
– Jak Rem brandt. Ty lko bardziej nowocześnie.
– Pardon – m ruknął oj ciec.
Nie zaczerwienił się. By ł też pewien, że nie zrobił z siebie głupca przed kilkunastoletnim sy nem ,
czuł j ednak ból. Miało upły nąć j eszcze dużo czasu, zanim ze swoim i dziećm i będzie m ógł
rozm awiać równie swobodnie j ak z klientam i czy partneram i w interesach.
Poważany pan Sternberg, który swoim dzieciom stale przy pom inał o m oralności ludzi
prawy ch i w każdej ży ciowej sy tuacj i zalecał żołnierską dy scy plinę, również j ako m ąż zboczy ł
z właściwej drogi. Uległ grzechowi niczy m całkiem zwy kły człowiek, który nie wie, co to honor,
przy zwoitość ani wzgląd na klasę społeczną oraz rodzinę. Melancholij ny siwowłosy m ężczy zna
szukał w sobie m łodzieńca, który m nigdy nie by ł, raz j eszcze chciał poczuć siłę swy ch lędźwi i na
błogą chwilę zapom nieć o ty m , co zby t wcześnie odebrały m u am bicj a i zabiegi o uznanie
i władzę.
Chciał usły szeć śm iech beztroskiej kobiety, doświadczy ć nam iętności. Ten, który zszedł na
m anowce, chciał poczuć j ędrne piersi, zobaczy ć podwiązkę z ciem noczerwonego aksam itu na
udzie, a nie opatrunek z białej gazy wokół kostki. Chciał leżeć obok kogoś, kto nie nakładał siatki na
włosy, by nie zniszczy ć fry zury, i kto nie zanudzał go stopniam i dzieci z łaciny nawet w łóżku.
Gdy trwał ów cud, zam iast zuchwały ch roszczeń praczki oraz niestosowny ch uwag
im perty nenckiego rzeźnika Johann Isidor wy słuchiwał kom plem entów m łodej nam iętnej kobiety.
Zapewniała go o swej m iłości po kres czasu i wierzy ła w baj ki. Jej oczy przy pom inały gwiazdy,
usta m iały barwę wiśni, i nikt nie wm ówił j ej , że oddawanie się m ężczy źnie to j ej kobiecy
obowiązek.
Odurzony Johann Isidor nie zam ierzał wdawać się w rom ans. Potrzebował j edy nie tego
oży wczego uznania, które starzej ącego się m ężczy znę doprowadza do j ego początków, lecz
wizy ty u m łodej uzdrowicielki weszły m u w nawy k. Początkowo odby wały się w każdą środę po
południu, zawsze po naradzie z zarządem wy dawnictwa.
– Dziwne – powiedziała pewnego razu Betsy, która coś przeczuwała, ale odczekała chwilę, j ak
to m aj ą w zwy czaj u ludzie m ądrzy – przecież wcześniej te narady nie odby wały się tak
regularnie.
– Nie m asz poj ęcia, co się u nas dziej e, odkąd do planu wy dawniczego włączy liśm y kartki
hum ory sty czne. Muszę ci koniecznie kilka przy nieść. Uśm iej esz się do łez.
– Z pewnością – odparła.
Dziewięć m iesięcy później j ej m ężowi wy stawiono rachunek. W czerwcu ty siąc dziewięćset
ósm ego roku został oj cem dwóch zdrowy ch córek. Dziewczy nki urodziły się w odstępie j edy nie
trzech ty godni, a z Anną, tą starszą, biologiczny oj ciec nie by ł z prawnego punktu widzenia
spokrewniony. Dzięki um iej ętności roztropnego planowania nie został nawet zobowiązany, by
łoży ć na j ej utrzy m anie. Matka dziecka zgodziła się nie podawać nazwiska Sternberg w urzędzie
stanu cy wilnego dopóty, dopóki będzie on w wy starczaj ący m stopniu opiekował się nią i ich
córeczką. Johann Isidor wy wiązy wał się z tej obietnicy. By ł uczciwy m kupcem . Nie m usiał
niczego deklarować na piśm ie. Dotrzy m y wał um ów zawarty ch ustnie i wy kazy wał się gestem
i niezawodnością, za którą wszy scy go cenili. Po narodzinach Anny swoj e coty godniowe
odwiedziny porzucił na rzecz krótkich wizy t co trzy m iesiące.
Victoria, j ego dziecko z prawego łoża, wy kańczała go nerwowo. Czem u odczuwał ten ostry ból,
skąd brało się poczucie winy, gdy ty lko spoj rzał na tę rezolutną, przem ądrzałą i uroczą
dziewczy nkę? A bliźnięta? Nigdy nie wiedział, co m y ślały i dlaczego spoglądały na siebie, a nie
na niego, gdy z nim i rozm awiał. Zdarzały się dni, kiedy tak bardzo gubił się w gąszczu własny ch
em ocj i, że on, m ężczy zna, który dopuścił się zdrady m ałżeńskiej , winą za swoj ą niewierność
obarczał Betsy i poczy ty wał śm ierć Ottona za boską karę za grzech cudzołóstwa.
Gdy powodowany ciężarem zwątpienia, zaczął uciekać z m ieszkania, zwierzy ł się pewnem u
starszem u m ężczy źnie, którego nazwiska nawet nie znał. Nie sięgał m u on nawet do ram ion, by ł
chuderlawy i m iał białą j ak śnieg brodę; naj widoczniej należał do ludzi pobożny ch, którzy nie
opuszczaj ą żadnego nabożeństwa. O każdej porze roku starzec chodził w czarny m płaszczu
i czarny m kapeluszu z szerokim rondem . Mówił niewiele, lecz z j ego oczu Johann Isidor
wy czy ty wał gotowość do wy słuchania, której łaknął j ak spragniony wody. Co piątek po zachodzie
słońca siadał w sy nagodze przy parku Friedberger Anlage obok tego człowieka, o którego
pochodzeniu ani ży ciu nie wiedział nic.
Sły szał oddech, sapanie i m odły m ałom ównego nieznaj om ego. Czy taj ąc wersy
w m odlitewniku, starzec poruszał ustam i niczy m dziecko, które dopiero co poznało litery.
W trakcie m odlitwy j ego wątłe ciało koły sało się w przód i w ty ł. Maj ętny pan Sternberg
zazdrościł tem u licho ubranem u m ężczy źnie, j ak nie zazdrościł j eszcze nikom u, ponieważ nie by ł
on w dom u Boga zbłąkany m j ak on sam , nie by ł przy godny m gościem , który ty lko przy padkiem
nacisnął klam kę u drzwi swego gospodarza. Ten pokorny rozm odlony człowiek o oczach pełny ch
oddania rozum iał to, co wierzący rozum ieć powinien. Johann Isidor j ednak wlepiał wzrok
w m odlitewnik, nie poj m uj ąc sensu hebraj skich liter. Sły szał śpiew oraz m odły, lecz stał się j ak
głuchy, który niczego j uż nie wie – w drodze do wy ższy ch sfer wy parł to, czego nauczy ł się j ako
dziecko. Starszy m ężczy zna i j ego zatroskany sąsiad od czasu do czasu podnosili głowy w ty m
sam y m czasie. Odm ówiwszy m odlitwę za zm arły ch, uśm iechali się do siebie, nieco zawsty dzeni,
niczy m dzieci, które się nie znaj ą i który m m atki poleciły – za ich aprobatą – nawiązać przy j aźń.
W j edny m z takich m om entów Johann Isidor zwierzy ł się starcowi.
– Skoro On chciał ukarać za grzech właśnie pana – zapy tał m ędrzec – to dlaczego nie strzeże
również sy nów ludzi, którzy nie grzeszą?
– Ale j a nie wiem , co począć.
– Moj a żona – przy pom niał sobie starzec – wciąż powtarza, że głowę trzeba wy m iatać równie
porządnie j ak kuchnię.
– I panu to pom aga, gdy coś pana trapi?
– Czasam i tak, a czasam i nie. To zależy od tego, czy m iotłę trzy m a sam Wszechm ogący.
– A kiedy tak j est?
– Wy daj e m i się, że wtedy, gdy widzi, że j a sam j uż zacząłem pracę.
Na dwa ty godnie przed rozpoczęciem nowego roku Johann Isidor podj ął decy zj ę, by spisać na
nowo przy naj m niej ten rozdział ży cia, który j eszcze nie został zredagowany. Listownie
powiadom ił panią Friederike Em ilie Haferkorn, że zam ierza j ą odwiedzić.
Na adresatkę listu w kręgu przy j aciół m ówiono Fritzi, panią Haferkorn nazy wali j ą zaś
sprzedawcy w Sachsenhausen, nauczy cielka córki, lekarz rodzinny, dozorczy ni i służąca. Nikom u,
wy łączaj ąc nauczy cielkę, która przecież m usiała m ieć w dzienniku inform acj ę o j ej stanie
cy wilny m , nie przy szłoby do głowy, że ta piękna dwudziestosześcioletnia blondy nka nie m iała
m ęża.
Każdy, kto j ą znał, a by ło ty ch osób wiele, ponieważ lubiła ludzi, a ludzie lubili j ą, uważał Fritzi
za niezwy kle dzielną wdowę, której należało okazać współczucie i której m ąż, m ary narz, zginął,
j ak na ironię, akurat w pobliżu Przy lądka Dobrej Nadziei. Zaradna kobieta na utrzy m anie swoj e
i m ałej córki, w co również nikt nie wątpił, zarabiała pracą chałupniczą.
Ta zgrabna baj ka łatwo się przy j ęła – Fritzi przeprowadziła się na Textorstrasse dopiero po
narodzinach Anny i przezornie odcięła się od przeszłości. Na dodatek by ła osobą, która niechętnie
oglądała się za siebie – wolała raczej spoglądać przed siebie. W tej kwestii przy pom inała ciotkę
Jettchen, której sprzedała kiedy ś bordiurę w kolorze ultram ary ny do obszy cia aksam itny ch zasłon.
Zanim pewnego chłodnego zim owego wieczoru panienka Haferkorn poddała się burzy i naporowi
swego pracodawcy, by ła bowiem ze wszech m iar cenioną sprzedawczy nią w pasm anterii
Sternberg przy Hasengasse. Dzięki swem u wczesnem u m acierzy ństwu oraz poczuciu
odpowiedzialności ze strony Johanna Isidora Fritzi od siedm iu lat nie m usiała pracować na własne
utrzy m anie. Chciał j ą poślubić pewien dobroduszny m istrz m alarski, który m ało m ówił, ale nie
zadawał też wielu py tań, a j uż na pewno nie o to, kto j est oj cem j ej dziecka. Często ponawiał
oświadczy ny, lecz Fritzi nie spieszy ło się do m ałżeństwa. Niepokoiła j ą m y śl o ty m , że ich
szczodry dobroczy ńca m ógłby w takiej sy tuacj i nie chcieć j uż opiekować się swą córką tak sam o
troskliwie j ak dziećm i z prawego łoża.
Mała Anna by ła potulną, grzeczną i refleksy j ną dziewczy nką, równie piękną j ak j ej przy rodnie
siostry z alei Rothschildów, która tak j ak one wcześnie wy doroślała, okazała się j ednak m niej
przem ądrzała i gadatliwa. Podczas swoich wizy t oj ciec dostrzegł u niej , o czy m j ej m atce nie
wspom inał, ciem ne oczy Victorii o równie m elancholij ny m wy razie, ostro zary sowany nos
Ottona i własną śniadą cerę. Podobieństwo Anny do dzieci, które urodziła m u Betsy, by ło
oczy wiste, a dla Johanna Isidora wzruszaj ące, m im o że długo wzbraniał się to przy znać.
W odróżnieniu od wielu m ężczy zn, którzy nie potrafili się oprzeć pokusie chwili, nigdy nie
podał w wątpliwość swoj ego oj costwa. Victoria i Anna j ako niem owlęta wy glądały uderzaj ąco
podobnie. Obie m iały loki i dołeczki, ząbkowały w ty m sam y m czasie i wy powiedziały pierwsze
słowo, gdy m iały po dziesięć m iesięcy. Później Anna odkry ła, podobnie j ak kiedy ś Clara, słowo
„j abłko”. Swego oj ca nazy wała wuj em Johannem . Dy gała, gdy przy chodził, i dy gała, gdy sobie
szedł, odpowiadała na każde py tanie, które do niej kierował, nigdy j ednak nie rozm awiała z nim ,
gdy nie m usiała. Oczy wiście nie znała też j ego nazwiska.
Troskliwy wuj trzy m ał istnienie swoj ej córki w taj em nicy i rozpieszczał j ą prezentam i,
który ch m atka nigdy nie m ogłaby j ej kupić, gdy by poślubiła m ężczy znę ze swoj ej warstwy
społecznej . Johanna Isidora cieszy ła własna szczodrość. Ze sklepu przy Oeder Weg, a więc
z dzielnicy, do której j ego Betsy nigdy nie chodziła, polecał wy sy łać Annie owoce i słody cze.
Posłaniec, który nie potrafił wy powiedzieć dwóch składny ch zdań, przy nosił j ej drogie ubrania,
czasem nawet sprowadzone z Pary ża lub Wiednia. Johann Isidor polecał dostarczać j e do
pasm anterii. Jego dawna pracownica nigdy nie żałowała, że posłuchała przełożonego. On zaś by ł
j ej wdzięczny, że ich córce opowiedziała wy łącznie o nieszczęsny m oj cu m ary narzu, którego
wy darł j ej sztorm .
Zbliżaj ące się negocj acj e z Fritzi przy sparzały Johannowi Isidorowi poważny ch trosk. Nastawił
się na prośby i łzy, wątpił w siebie, szukał pom ocy u doktora Mey erbeera i rzadko oponował, gdy
wieczorem Betsy nalegała, by napił się naparu z waleriany. Ku swoj em u zdum ieniu nie napotkał
żadnej z trudności budzący ch obawy każdego m ężczy zny proponuj ącego kobiecie ostateczne
rozstanie. Nie padły też zarzuty, który ch się spodziewał i które w j ego odczuciu by ły by całkiem
słuszne. Maj ąc w pam ięci swego wpły wowego, dobrodusznego m istrza m alarskiego – od
przy j ęcia sy lwestrowego w klubie karnawałowy m czuła do niego większą niż wcześniej skłonność
– Fritzi Haferkorn powiedziała z uj m uj ącą bezpośredniością: „Wszy stko zależy od tego, co m i pan
zaproponuj e”.
Chwilę wcześniej oj ciec j ej dziecka zapy tał, czy odpowiadałoby j ej , gdy by zerwał kontakty
z nią i m ałą Anną, j eśli wspom agałby j e odpowiednią sum ą.
– Przy naj m niej na razie – dodał j ako ostrożny takty k.
Zatroskany zwrócił uwagę, że tak czy owak zdoby cie dobry ch dziecięcy ch ubranek, owoców
i słody czy stało się bez m ała niem ożliwy m , a do tego coraz ciężej j est m u dotrzeć na
Textorstrasse.
– Lat m i nie uby wa – powiedział, ocieraj ąc pot z czoła.
– Już dobrze – uspokoiła go Fritzi – dość j uż zj adła bananów. A j eśli wy rośnie z sukienek, m ożna
przecież spruć zakładki.
Godzinę później wspięła się na palce i dała Johannowi Isidorowi Sternbergowi pożegnalnego
całusa. Jego propozy cj a przy tłoczy ła j ą. Słowny przedsiębiorca nie ty lko wy znaczy ł sum ę, która
wy starczy ć m iała do końca nauki Anny w szkole. W sposób wiary godny zaręczy ł, że chce
zabezpieczy ć Fritzi przed inflacj ą przewidy waną przez specj alistów. Jeszcze w luty m m iała
otrzy m ać ziem ię w Schotten, o której pani Betsy nie wiedziała. Trzy godziny później Fritzi
obiecała m istrzowi m alarskiem u, że za niego wy j dzie. Uczcili to wy darzenie butelką szam pana
Feldgrau z frankfurckiej wy twórni Feist. Rok wcześniej Johann Isidor podarował ten trunek Fritzi
na Boże Narodzenie, ona j ednak schowała prezent na wy j ątkową okazj ę. Anna piła z kieliszka dla
lalek. Także j ej oj ciec uważał ten dzień za wy j ątkowy. By ł wprawdzie zby t roztropny i szczery, by
wm ówić sobie, że uwolnił się od grzechu, lecz po raz pierwszy od siedm iu lat m ógł bez wsty du
i nie czy niąc sobie wy rzutów m y śleć o Betsy. Ponieważ z czy sty m sum ieniem powracał na łono
rodziny, spieszno m u by ło do dom u. Wiał lodowaty, przej m uj ący wiatr. Dm uchał w nos
i powodował, że łzy napły wały m u do oczu. Mim o to Johann Isidor stawiał kroki długie i pewne,
by ły to kroki m ężczy zny, który nie waha się i przed nikim nie trwoży.
Jak wszy scy skruszeni grzesznicy, również on odczuwał potrzebę, by zobaczy ć uśm iech osoby,
wobec której zgrzeszy ł. Kwiaciarnia obok pasm anterii by ła j ednak zam knięta, podobnie j ak znany
m u sklepik z czekoladą – przed woj ną m ożna by ło w nim dostać ulubione praliny Betsy,
pistacj owe kostki ze śliwkam i m oczony m i w araku. Jedna z księgarni m iała w ofercie „nowości
wy dawnicze dla niem ieckiej m łodzieży ”. Oddany, troskliwy oj ciec kupił Victorii pięknie
ilustrowane wy danie Małego kanoniera, a bliźniętom broszurki Nasi lotnicy i Wielka wojna.
Wy chodząc, zauważy ł porcelanową paterę. Wy j ątkowo m u się spodobała i uznał j ą za
doskonały pod względem arty sty czny m hołd dla ty ch, w który ch rękach spoczy wał los narodu.
Wieniec z drobny ch czerwony ch róż okalał portrety Wilhelm a II oraz cesarza Austrii Franciszka
Józefa – m ężczy zn, za który ch j ego osiem nastoletni sy n dobrowolnie poszedł na śm ierć.
Johann Isidor kupił paterę, choć kosztowała sześćdziesiąt m arek i j ak na prezent z okazj i, o której
przecież nie będzie m ógł powiedzieć, wy dała m u się nieco za droga. Postanowił, że wręczy j ą
Betsy j eszcze przed kolacj ą, cieszy ł się na m y śl o wy razie j ej twarzy i własny m radosny m
nastroj u. Zam arznięta kałuża, nie większa od kobiecej dłoni, pokrzy żowała m u j ednak plany.
Potrzebował zby t wiele siły, by j ako człowiek honoru uporządkować przy szłość m ałej Anny
i uwolnić sum ienie. Wy chodząc ze sklepu, skupił się wy łącznie na swy m głosie wewnętrzny m ,
a nie na solidny m oparciu, którego wy m aga ży cie. Przewrócił się przy Bergerstrasse na
wy sokości Merianplatz, i to akurat przed sklepem m ięsny m , w który m Betsy co piątek robiła
zakupy. Jego kończy ny nie doznały szwanku, ty lko na rękawie płaszcza zrobiła się paskudna plam a.
Ucierpiała j ednak j ego dum a. Pewna śliczna m łoda dziewczy na z gruby m i warkoczam i, co
naj wy żej w wieku Clary, pom ogła m u stanąć na nogi tak ostrożnie, j ak gdy by upadły m ężczy zna
by ł starcem poruszaj ący m się o lasce.
– Ty dzień tem u m ój dziadek też się tak fatalnie przewrócił – pocieszało go to niczego
niepodej rzewaj ące dziecko.
Naj bardziej ucierpiała droga porcelanowa patera. Podarek skruszonego grzesznika dla
wy rozum iałej , złączonej z nim w wierności m ałżonki rozbił się na trzy części. Chociaż Johann
Isidor od razu zdał sobie sprawę z tego, że w j ego gniewie nie m a krzty logiki, przeklął wszy stkich
niem ieckich cesarzy. A później też austriackich.
– Źle wy glądasz – powiedziała Betsy podczas kolacj i. – Mam nadziej ę, że nie dostaniesz
gorączki. A m oże m asz kłopoty ?
– Nie większe niż zwy kle – odparł.
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
8
K A Ż D Y W E D L E S W Y C H S I Ł
F r a n k f u r t , 1 s t y c z n i a – 3 1 g r u d n i a 1 9 1 5
Rok ty siąc dziewięćset piętnasty rozpoczął się u Sternbergów od błogich nadziei, które osładzały
pierwszy dzień roku, oraz od oszukanego pasztetu. Na rosenthalowskim półm isku do m ięs
prezentował się on, pom im o przy brania z natki pietruszki i m ałego kartonowego kom iniarza,
niczy m dziewka od by dła w j edwabny ch trzewikach. „General-Anzeiger”, który w latach tłusty ch
zaj m ował się tem atam i kuchenny m i j edy nie w wy j ątkowy ch przy padkach, w num erze na drugą
niedzielę adwentu opublikował przepis na erzac pasztetu. Potrzebne by ło dwieście gram ów
wątrobianki, dwa pęczki włoszczy zny przepuszczonej przez m aszy nkę do m ięsa, filiżanka dobrze
nam oczonej kaszy, dwie ły żki stołowe m argary ny, zam iennik pieprzu oraz „cebula, m aj eranek
i cząber wedle zapasów”. Do tego podano kiszoną kapustę oraz kluski z ciem nego chleba. Kaszę
j ęczm ienną, którą pom y słodawca przepisu, piekarz, polecał do opatentowanego przez siebie
wy nalazku, Josepha odkładała przez cały ty dzień. W „General-Anzeiger” dodatek warzy w
nieszczególnie polecano z powodu niepisanej zasady obowiązuj ącej we Frankfurcie od nowego
roku. Stwierdzono ty lko oględnie, że o kiszoną kapustę „m oże by ć obecnie trudno”.
Josepha dostała kapustę od swy ch krewny ch z Bad Nauheim u w zam ian za dwa starom odne
kapelusze – niebieski słom kowy po pani Betsy oraz własny z granatowego filcu. Nie nałoży łaby
go, nawet gdy by szła ty lko na targ po cebulę, lecz żegnaj ąc się z kuzy nką, fuknęła, że za „tak zacną
rzecz” nie zdoła j ej się odwdzięczy ć nigdy.
Kiszona kapusta – przy prawiona j agodam i j ałowca, które m ożna by ło j eszcze dostać
u sprzedawcy warzy w przy Vogelsbergstrasse, oraz liśćm i laurowy m i z własny ch zapasów – j uż
w trakcie gotowania pachniała wolnością i błogostanem oraz piękną m ieszczańską trady cj ą, na
której tak długo m ożna by ło polegać. Josepha, wnosząc do j adalni pękatą m isę, w której swego
czasu podawano warzy wa dla siedm iu osób, a której teraz nie m ogła wy pełnić choćby do
połowy, z dum ą pani dom u, właściwą kobietom , które nie poddaj ą się bez walki, oświadczy ła:
– Kto w Nowy Rok nie j e we Frankfurcie kiszonej kapusty, ten przez kolej ny ch dwanaście
m iesięcy nie będzie m iał pieniędzy. Wiedzą to nawet przy j ezdni nie wiadom o skąd.
Ten drobny żart robiła pierwszego sty cznia każdego roku w sam o południe, lecz w roku ty siąc
dziewięćset piętnasty m , wbrew tem u, co zwy czaj nakazuj e ludziom , którzy chcą sprawić
przy j em ność służbie, pan dom u się nie zaśm iał. Wpatry wał się posępnie w swój talerz i odparł:
– W czasach woj ny nie m a to absolutnie żadnego znaczenia, Josepho. Nie j est j uż ważne, czy
m am y pieniądze czy nie. Ważne j est j edy nie to, co m ożna za nie kupić, a żeby to zobaczy ć, j uż
dziś potrzebuj em y szkła powiększaj ącego.
Johann Isidor zazwy czaj nie rozm awiał z dom ownikam i o bieżącej sy tuacj i m aterialnej , ty m
razem j ednak nie ty lko by ł przy gnębiony, ale i źle się czuł. Kiszona kapusta nie służy ła m u nawet
wówczas, gdy cieszy ł się dobry m zdrowiem , a w tam tej chwili skarb z Bad Nauheim u drażnił
j ego kiszki, zanim j eszcze do nich trafił. Gospodarz westchnął, ale naty chm iast wy j aśnił, że
m usiał odchrząknąć. Absolutnie nie zam ierzał ganić Josephy. Widział j ednak, j ak j ą uraził –
poczerwieniała j ak piwonia i m ocno zacisnęła wargi. Johannowi Isidorowi by ło wsty d, a w gardle
poczuł nieprzy j em ne pieczenie. Aby uczy nić zadość uprzej m ości należnej dniowi świątecznem u,
uśm iechnął się do kucharki. Ta stała w drzwiach z m asy wną salaterką m ocno przy ciśniętą do
brzucha.
– Cóż przy niesie nam ten nowy rok? – zapy tał j ą.
– Naj pewniej świat chwiać się będzie j eszcze bardziej niż teraz – odparła Josepha ponuro.
– Brawo, Kasandro! – wy paliła Clara. Jej brat wstał i pom achał serwetką na wiwat. Victoria
swoj ą wepchnęła do buzi, by stłum ić chichot. Matka spoj rzała na nią i powiedziała karcąco: „Siedź
prosto!”.
Mroczna przepowiednia Josephy nie odbiegała od prawdy ani trochę. W połowie m iesiąca
gazety doniosły, że trzęsienie ziem i zniszczy ło duże obszary południowy ch i środkowy ch Włoch.
Ży cie straciło trzy dzieści ty sięcy osób. Johann Isidor poinform ował o tragedii podczas posiłku.
– To kara boska za to, że ci szubrawcy walczą po niewłaściwej stronie – skwitował Erwin.
Każdy, kto lubił dzieci, wy czy tałby z j ego łagodnej twarzy, że nie powiedział tego serio, chciał
ty lko raz j eszcze spróbować chłopięcej zuchwałości, oj ciec określił j ednak tę uwagę j ako
„ordy narną im perty nencj ę” i teatralny m gestem kazał sy nowi wstać od stołu. Owego czwartku
podano akurat kluski z suszony m i owocam i, które poniżony j adał wy j ątkowo chętnie, Josepha
j ednak zrekom pensowała to swem u pupilkowi w kuchni – podwój ną porcj ą owoców. Ponadto
ty lko kluski Erwina zostały posy pane cy nam onem . Oj cu, tłum aczy ła Josepha, wy m achuj ąc
ły żką, należy współczuć. I tak, dodała, m a zby t dużo na głowie.
– A za m ało w głowie – sarknął Erwin.
Kilka dni później w niełaskę popadły j ego siostry. Ty dzień od osiem nastego do dwudziestego
czwartego sty cznia ogłoszono w Rzeszy Ty godniem Wełny. W zakładach pracy, podczas spotkań
gospody ń dom owy ch oraz w szkołach uczestnictwo w zbiórce na rzecz woj ska określano j ako
„obowiązek wobec oj czy zny ”. Clara, nie spy tawszy m atki o zgodę, przekazała do punktu zbiórki
przy Scheidswaldstrasse dwie pary znienawidzony ch wełniany ch m aj tek i bieliznę
j ednoczęściową. Towarzy sząca j ej Victoria oddała „biedny m , zm arznięty m żołnierzom ” swój
nowiuteńki szlafrok uszy ty z wełnianego koca oraz długie brązowe wełniane skarpety, które
pasowały by na nią j eszcze przy naj m niej przez rok. W podobny sposób dzień później pozby ła się
białej lnianej koszuli i wstrętny ch pończoch noszony ch razem z nią. Ciężarna m atka dziewczy nek,
bardzo zatroskana o to, czy zapasy węgla wy starczą do wiosny i raduj ąca się z każdej sztuki
ciepłej bielizny w szafie dzieci, o owej sam odzielnej inicj aty wie dowiedziała się z ust ich
sam y ch. Łzam i przesiąkły trzy chusteczki i j eszcze o północy ciotka Jettchen m usiała parzy ć j ej
herbatę z krwawnika.
Betsy postanowiła przy kładnie ukarać Clarę za to, że niewinną m łodszą siostrę nam ówiła do
wy stępku, a inicj aty wę dobroczy nną wy korzy stała do własny ch celów. Następnego dnia
dowiedziała się j ednak, że pom y sł, by w ten właśnie sposób rozstać się z uprzy krzony m i
elem entam i garderoby, wy szedł od Victorii i to Clara dała się om otać.
Wy darzenia woj enne również Erwinowi przy sporzy ły niezatarty ch wspom nień. Gdy coraz
więcej nauczy cieli zam iast na katedrze m usiało służy ć oj czy źnie na froncie, w Gim nazj um
Klasy czny m im ienia Cesarza Fry dery ka lekcj e ry sunku połączono z lekcj am i historii. Specy fika
czasów spowodowała, że te pierwsze zaj ęcia nie by ły j uż w takim stopniu j ak wcześniej
ukierunkowane na piękno natury i rom anty czny charakter m alarstwa. W sty czniu ty siąc
dziewięćset piętnastego roku Erwin Sternberg spędził trzy i pół ty godnia, ry suj ąc krążownik
pancerny „Blücher”. Zanim j eszcze ukończy ł pracę, pochwalono go za nadzwy czaj ny talent
realisty cznego przedstawiania detali techniczny ch. Blisko siedem dziesięcioletni nauczy ciel
gim nazj alny, doktor Gisbert Hartm ann, którego z sielskiego zacisza w Bensheim przy uroczej
Bergstrasse woj na wezwała z powrotem do ży cia szkolnego, powiedział nawet, że „by ć m oże
widziałby go j ako m alarza m ary nistę”. Tego sam ego dnia, dwudziestego czwartego sty cznia,
Blücher został zatopiony podczas bitwy m orskiej z udziałem niem ieckich oraz bry ty j skich
krążowników liniowy ch na ławicy Dogger. Głos Hartm anna przy brał tonacj ę m olową. Ze
sm utkiem wy pisany m na twarzy nauczy ciel polecił swy m uczniom „na znak szacunku” przerwać
pracę nad ry sunkiem .
Wróciwszy do dom u, Erwin zrelacj onował te zdarzenia, a że j uż wszędzie m ówiło się
o zagrożeniu woj ną z uży ciem okrętów podwodny ch, wy snuł pewne podej rzenie.
– Prawdopodobnie Grizzly każe nam ry sować j uż ty lko łodzie, które tak czy owak są pod wodą
– powiedział.
Choć utrata Blüchera bardzo oj cem wstrząsnęła, ty m razem nikt nie kazał chłopakowi wstać od
stołu. Niem iecka m ary narka woj enna zdecy dowanie nie by ła wy łącznie dum ą cesarza.
Luty przy niósł lepsze wiadom ości. Drugiego doniesiono o porażkach Bry ty j czy ków
w Mezopotam ii, piątego – o klęsce rosy j skiej ofensy wy na Bukowinie, a dwudziestego siódm ego
zam eldowano, że Rosj anie ponieśli ogrom ne straty w Karpatach. Na szkolny ch dziedzińcach
wiwatowano. Victoria wróciła do dom u z ry sunkiem – listem gończy m rozesłany m za carem
„Mikołaj em Świnorusem , podpalaczem i zabój cą oraz by ły m pom agierem kata”. Naby ła to
dzieło za kanapkę cienko posm arowaną m argary ną z km inkiem . Ciotka Jettchen pochwaliła j ej
przedsiębiorczość. Matka zganiła, lecz niezby t stanowczo. Dwudziesty ósm y lutego przy ćm ił zaś
w rodzinie Sternbergów nawet wy darzenia woj enne.
W liście, który dzień wcześniej posłaniec dostarczy ł do biura pasm anterii Sternberg, pani
Friederike Haferkorn inform owała Johanna Isidora, że przepisanie na nią j ego działki w Schotten
nie przebiega bez kom plikacj i. Py tała, czy m a go odwiedzić i gdzie. Jej niegdy siej szy szef
i kochanek zdał sobie sprawę, że m usi działać naty chm iast. O ósm ej rano wy ruszy ł w rodzinne
strony wy naj ętą dorożką, woźnicy m usiał wy płacić wy nagrodzenie w postaci dziesięciu funtów
m ąki oraz m ałego pudełka cy gar. Żonie powiedział, że m a ważną naradę w Moguncj i i wróci
naj wcześniej późny m wieczorem .
My śl o ty m dniu napawała doktora Mey erbeera strachem . Nastawiony wy łącznie na leczenie
ciężkich chorób sezonowy ch połączony ch z gorączką, który dotąd zetknął się ty lko z czterem a
przy padkam i czerwonki, o dwunastej w południe dowiedział się o nadchodzący m rozwiązaniu
w dom u Sternbergów. Przez paraliżuj ącą chwilę, której wspom nienie j eszcze długo później
przy prawiało go o ból głowy, doktor pragnął naty chm iast i na zawsze rozpły nąć się w powietrzu.
Znalazł się w ty powy ch dla tam ty ch czasów tarapatach. Choć j ako lekarz traktowany by ł przez
władze w sposób uprzy wilej owany, j uż od wielu dni nie m ógł dostać benzy ny do swego adlera.
Jazdy na rowerze się nie nauczy ł, a dłuższe trasy, zwłaszcza j eśli nie dało się ich pokonać
w tem pie odpowiadaj ący m siłom starszego pana chorego na reum aty zm , stanowiły dla niego
udrękę.
Gdy Josepha, w fartuchu i filcowy ch pantoflach, z rozpuszczony m i włosam i i całkowicie
zasapana, wpadła do j ego gabinetu i krzy knęła: „Akuszerka nie m ogła przy j ść, a łaskawego pana
nie m a w dom u”, długoletni lekarz rodzinny Sternbergów uzm y słowił sobie naty chm iast, że
będzie m usiał pieszo pokonać drogę od swoj ego gabinetu przy Hum boldtstrasse do alei
Rothschildów.
Co więcej , w naj lepszy m razie do pom ocy będzie m iał niezam ężną, rozhistery zowaną
kucharkę, która o rodzeniu dzieci nie m iała poj ęcia.
Mey erbeer nie m iał nawet chwili, aby sprawdzić zawartość torby. By ły w niej brom ,
belladona, j od i aspiry na, środek na kolkę, który rzadko kiedy skutkował, oraz składana
prowizory czna szy na do unierucham iania złam anego stawu, m aść cy nkowa i olej ry cy nowy.
Kiedy j ednak bez kapelusza i w rozpięty m płaszczu gnał za sapiącą Josephą, świadom y, że
w każdej chwili m oże się przewrócić na oblodzony m chodniku, uzm y słowił sobie, że zapom niał
stetoskopu. Ponadto w j ego gabinecie próżno by szukać kleszczy porodowy ch, choć każde
niem ieckie dziecko wiedziało, że j akkolwiek trwale okaleczono nim i ram ię czcigodnego cesarza, to
j ednak właśnie tem u przy datnem u narzędziu zawdzięczał on ży cie.
Doktor Adolf Mey erbeer, solidny, zdecy dowany oraz zachwalany przez swy ch pacj entów
j ako rozważny diagnosty k, by ł lekarzem ogólny m . Jeszcze nigdy nie przy j m ował porodu.
Służbowo ostatni raz m iał do czy nienia z rodzącą w trakcie piątego sem estru studiów – i stał
wówczas tak daleko, że ledwo m ógł doj rzeć ty ł głowy lekarza prowadzącego. Wówczas j ednak
uświadom ił sobie, że zdecy dowałby się raczej zostać szam anem wśród Indian niż ginekologiem
w Niem czech.
Doktor Mey erbeer zaplanował, że w wieku sześćdziesięciu pięciu lat wy cofa się
z wy czerpuj ącego ży cia zawodowego i w końcu z czy sty m sum ieniem poświęci się swej kolekcj i
znaczków oraz dziesięcioletniem u wnukowi. Woj na oraz poczucie obowiązku – by ł przecież
urzędnikiem państwowy m – uniem ożliwiły m u j ednak usunięcie się w sferę pry watną.
Mey erbeer co noc j eździł do wezwań, i to w wieku, w który m sam niej ednokrotnie m usiał
skonsultować się z kolegą. Ręki też nie m iał tak pewnej j ak kiedy ś.
Już na początku ty siąc dziewięćset piętnastego roku krucho by ło z opieką m edy czną poza
obszarem walk. Otwierano coraz więcej lazaretów, w który ch potrzebowano lekarzy,
a równocześnie wzrastała liczba chory ch wśród ludności cy wilnej , źle odży wionej , z dnia na
dzień coraz bardziej zatroskanej o swoich bliskich na froncie. Młodzi doktorzy służy li w woj sku,
starsi by li często przeciążeni. Rozterki przeży wali w szczególności lekarze rodzinni, nie bez powodu
sam i określaj ący się przecież przez całe swoj e ży cie zawodowe j ako toiowolodzy, gdy ż nagle
wy m agało się od nich um iej ętności, które niegdy ś leżały w kom petencj i specj alistów.
Doktor Mey erbeer, j akby przeczuwał, co czeka go w dom u Sternbergów, j uż od czwartego
m iesiąca ciąży pani Betsy wielokrotnie i z zapałem zalecał j ej poród w szpitalu. Dobitnie
i elokwentnie argum entował, że wiele kobiet w ostatnich czasach nie wy dawało dzieci na świat
w dom u, a ich odczucia z ty m związane by ły przeważnie j ak naj lepsze. Jako przy j aciel rodziny
„wuj Adolf”, j ak nazy wała go Victoria, a nawet j eszcze bliźnięta, kilkakrotnie pozwolił sobie wręcz
na uwagę, że pani Betsy „nie j est j uż w wieku, w który m zazwy czaj zachodzi się w ciążę”. Za
każdy m razem , gdy m adam e Sternberg sły szała tę wy powiadaną w dobrej wierze opinię,
niczy m prosta kobieta składała ręce nad zaokrąglaj ący m się brzuchem i nieprzy j em nie głośny m
tonem kontrowała: „Jeśli m oj e łóżko by ło wy starczaj ąco dobre dla czwórki dzieci, piąte też będzie
m usiało się nim zadowolić”.
Doktora Mey erbeera to trapiło. Uważał, że z takim uporem do twarzy by łoby j eszcze
piętnastoletniej córce Betsy, j ednakże w przy padku czterdziestotrzy latki, która m iała problem y
z woreczkiem żółciowy m i nie m ogła nawet j eść bitej śm ietany do ciasta śliwkowego, ta przekora
wy dawała m u się bezczelnością. „Zwłaszcza w stosunku do lekarza” – skarży ł się żonie w trakcie
kolacj i. „Oby ty lko nie wpadła na pom y sł, by m nie wezwać, gdy zaczną się skurcze. Kto nie chce
słuchać, m usi poczuć”. Pani Mey erbeer wy j ątkowo się z nim zgodziła. By ła zdania, że m ąż
wy kończy się dla Sternbergów, a oni i tak nigdy wy starczaj ąco m u się nie odwdzięczą.
Usta Erwina zrobiły się sine, drżał, przy trzy m uj ąc lekarzowi drzwi. Przez trzy kwadranse stał
na ulicy i go wy glądał. Równie krucho by ło z sam y m doktorem , który dźwigał m arnie
wy posażoną torbę lekarską. Już na parterze z trudem łapał powietrze, usły szawszy j ęki rodzącej
dobiegaj ące z pierwszego piętra. Jem u też chciało się j ęczeć. Czuł się słabo i nędznie,
a zam knąwszy oczy na ułam ek sekundy, zobaczy ł profesora Buchheim a w biały m kitlu
i z rozczochrany m i włosam i. Lekarz krzy czał ostrzegawczo: „Moi panowie, niech się panom ty lko
nie wy daj e, że trawa przy kry j e każdy panów błąd”. Pacj ent leżący na tragach w sali
wy kładowej ry czał ze śm iechu, studenci nie waży li się poruszy ć.
Sień by ła pogrążona w ciem ności, oświetlenie na klatce schodowej nie działało. Mey erbeer
z trudem szedł na górę, przy trzy m uj ąc się poręczy. Na nogach j ak z ołowiu dotarł do przedpokoj u,
zobaczy ł bladą Clarę, która pędziła w kierunku kuchni, i potknął się o swoj ą lewą stopę.
Zdenerwowany tarm osił guziki płaszcza, a Josepha niecierpliwie szarpała go za rękawy. Trzasnęły
któreś drzwi. Przez kory tarz przem knęła j akaś kobieta. Wówczas stał się cud.
Doktor Adolf Mey erbeer, którem u niestraszne by ły śm ierć, diabeł ani gangrena, lecz który
położnictwo j uż na wstępie wy kluczy ł z repertuaru swy ch usług m edy czny ch, usły szał głos, który
rozpoznał od razu. By ł ostry niczy m pęknięte szkło, zby t apody kty czny, by uchodził za przy j em ny
w ogólnie przy j ęty m znaczeniu, doktorowi j ednak owo donośne brzm ienie zdawało się anielskim
śpiewem . Dobiegaj ący go głos należał do akuszerki, panienki Grete Neger.
Dziękuj ąc Stwórcy za wy bawienie od koszm aru i tarapatów, w które wpadł, m edy k wy ciągnął
ręce do nieba. Poklepał Erwina po ram ieniu tak m ocno, że chłopak się zachwiał, nazwał go
wspaniały m urwisem i uszczęśliwiony pogładził swój płaszcz. Om al nie wziąłby w obj ęcia nadal
j eszcze zawodzącej Josephy. Chwilę później usły szał j ednak diaboliczny wrzask – skrzek
stworzenia, w który m rozradowany lekarz nie potrafił j eszcze rozpoznać ani głosu człowieka, ani
głosu zwierzęcia.
Sam polecił Sternbergom siostrę Neger j ako naj lepszą położną w cały m m ieście. To, że wbrew
tem u, co twierdziła Josepha, owa solidna akuszerka, przy której bezpiecznie czuli się i bogaci,
i biedni, i której nigdy nie nachodziły wątpliwości ani zwątpienie, by ła na m iej scu oraz wnosząc
po sile głosu, w gotowości do działania, dodawało Mey erbeerowi ty le otuchy, że doktor roześm iał
się grom ko niczy m dostawca piwa. Poniosło go tak bardzo, że niczy m podpity m ary narz ry knął
„uhu!”, wy ciągnął z torby bandaż i otarł nim czoło.
By ł szczęśliwy j ak uczeń w pierwszy dzień wakacj i. Rozluźniony, co naj wy żej nieco
skołowany, wy glądał skrzeczącego stworzenia. Nie dostrzegał niczego ani nikogo. Dopiero gdy po
raz drugi skierował spoj rzenie na ogród zim owy, zauważy ł papugę ciotki Jettchen. Siedziała
w klatce i wy glądała tak, j akby szeroko się uśm iechała. Przeraźliwie głośno skrzeczała na zm ianę:
„Otto to kochany chłopak” i „Otto um arł”.
Doktor Mey erbeer by ł zaskoczony i wściekły. Miał wrażliwą naturę, a w dziedzinie psy chologii
wy przedzał swoj ą epokę. Przez całe ży cie zaj m ował się nie ty lko ludzkim ciałem , lecz także
duszą. W tam ty m m om encie z przerażeniem wy obraził sobie, co m oże czuć m atka, gdy
nieustannie sły szy im ię swego sy na dopiero co poległego na woj nie.
– Nie pozwalaj sobie, ty parszy wcu! – rzucił groźnie w stronę ogrodu zim owego.
Trzy m inuty później doszło do groteskowego nieporozum ienia. Kiedy papuga wy krzy czała
swoj e „Otto um arł” po raz czwarty od przy j ścia Mey erbeera, pani Betsy wy dała z siebie
przeraźliwy krzy k. Josepha pospieszy ła do sy pialni z garnkiem paruj ącej wody, rozpłakała się
akurat przy łóżku leżącej w połogu kobiety i zrobiła znak krzy ża.
Spokoj ny, zawsze opanowany lekarz stał w drzwiach do kuchni. Cierpliwie czekał, aż Josepha
wróci z sy pialni. Skrzy żował ręce na piersi, dłonie wsunął pod pachy, i lekko koły sał ciałem . Gdy
by ł wściekły, z zasady zniżał głos, dlatego nadzwy czaj cicho powiedział:
– Proszę tej kreaturze uzm y słowić, że m arnie z nią będzie. Jeśli naty chm iast nie zam knie
swego przeklętego dzioba, j eszcze dziś wy ląduj e na patelni.
Zam iast przy kry ć klatkę kocy kiem , co naty chm iast uciszy łoby rozradowaną papugę, Josepha
pospiesznie się oddaliła. Poślizgnęła się na frędzlach leżącego w j adalni dy wanu, blada popędziła
do ciotki Jettchen, która z wy straszoną Victorią siedziała w salonie, i przerażona powtórzy ła
końcówkę pierwszego zdania z groźby doktora Mey erbeera, bo w zdenerwowaniu ty lko ty le
zrozum iała. Victoria usły szała, j ak kucharka szepcze j ej ukochanej ciotce do ucha: „Marnie z nią
będzie”. Dziewczy nka spostrzegła, że górna warga i ram iona ciotki Jettchen zaczęły drżeć,
i naty chm iast oraz ze szczegółam i przy pom niała sobie dzień śm ierci Ottona. Wtedy to naj pierw
usły szała szept dorosły ch, a następnie zobaczy ła twarz m atki, obcą i zasty głą j ak twarz lalki.
Josepha krzy czała „to niem ożliwe!”, a ciotka skurczy ła się w sobie i zaczęła kwilić niczy m
m alutkie dziecko.
Wróciwszy do dom u późny m popołudniem , oj ciec zobaczy ł, że j ego córka siedzi na kolanach
ciotki i szlocha. To z ust Victorii usły szał tę straszną wiadom ość. On także zaczął cały drżeć.
Wsparł się o poręcz buj anego fotela, krzy knął głośno „nie” i skry ł twarz w dłoniach. Ciotka
Jettchen, której na zbawienny m om ent udało się oderwać od tragedii dziej ącej się w sy pialni,
postawiła Victorię na podłodze. Nie roniąc ani j ednej łzy, wstała i obj ęła przerażonego pana
dom u. Victoria także przestała płakać. Gdy zobaczy ła, że oj ciec się uspokoił, zawsty dzona
wy stawiła j ęzy k przez szczerbę m iędzy zębam i i próbowała się uśm iechnąć. Nie by ła j uż
wówczas naj m łodszy m dzieckiem w dom u Sternbergów.
– Proszę tutaj – zawołał z sy pialni doktor Mey erbeer. – Jak długo chcą państwo j eszcze tam tak
sterczeć?
Jeszcze tego sam ego wieczoru Betsy udało się odm ówić m odlitwę dziękczy nną. Jej piąte
dziecko nie by ło sy nem , którego m usiałaby wy chować na porządnego Niem ca i którem u
pewnego dnia stałoby się pilno, by na polu chwały um rzeć za oj czy znę. Zadowolona m atka
przy tuliła do piersi trzecią córkę. Uśm iechała się j ak m łoda kobieta i zapom niała j uż, że nie
chciała tego dziecka.
– Wspaniałe m aleństwo – powiedziała panienka Neger. Kom plem ent ten kierowała j edy nie do
bogaty ch rodziców. Biedni ludzie w naj lepszy m razie sły szeli: „Dziecko j est zdrowe”, oraz
napom nienie, by dbali o j ego higienę i nie uspokaj ali wódką.
Naj m łodszy członek rodziny Sternbergów waży ł pięć i pół funta i m ierzy ł pięćdziesiąt j eden
centy m etrów. Jego oczy by ły niewinnie błękitne j ak u wszy stkich noworodków, lecz m aleństwo
przy szło na świat j uż z włosam i, i to czarny m i j ak u j ego oj ca. Głosem m iało dorówny wać
papudze naj dalej sześć m iesięcy później . Na uwagę zasługiwało to, że dziecko, odkąd ty lko
poj awiło się w rodzinie, która nie by ła przy gotowana na nowe ży cie, okazało się taktowne
i przy kładnie energiczne. Pchało się na świat szy bciej i śm ielej niż pozostałe rodzeństwo. Matka
leżała w bólach porodowy ch ty lko pięć godzin.
Dziewczy nka otrzy m ała im ię dopiero trzy dni po narodzinach. Jej rodziców zupełnie nie
zaprzątało py tanie, j akie im iona w owy ch ciężkich nadawać się będą dla chłopców
z m ieszczańskich rodzin czy dziewcząt z dobry ch dom ów. Matka zaproponowała, by nazwać j ą
Anna, gdy ż to zwięzłe i proste im ię podobało j ej się od zawsze. Johann Isidor rozpiął górny guzik
koszuli. Nie chciał się na to zgodzić. Poiry towana Betsy dostrzegła zarówno ten nerwowy gest, j ak
i zdecy dowany wy raz twarzy. Ty lko dlatego przy pom niało j ej się owo niedzielne popołudnie
otulone łagodny m j esienny m słońcem , kiedy na wiadom ość o ciąży j ej m ąż zareagował tak
osobliwie i odparł: „Chy ba nie m ówisz tego na poważnie, m oj a droga Fritzi”. Zachowała
w pam ięci każde słowo po kolei, każdy gest i chrząknięcie. Uśm iechnęła się.
– W takim razie m oże Fritzi – zaproponowała, gdy ż należała do kobiet pokroj u Grom iwoi
Również j ako m atka pięciorga dzieci gotowa by ła igrać z ogniem , nawet j eśli m iałaby się przy
ty m sparzy ć. – Nazwij m y j ą po prostu Fritzi – powiedziała – to przecież takie przy j em nie krótkie
i prakty czne im ię, brzm i tak radośnie.
– Nie – zaoponował Johann Isidor. Głos m iał twardy niczy m żelazo, w oczach ani odrobiny
strachu. By ł m ężczy zną, a czasam i nawet bohaterem , który nie lękał się wy ruszy ć w bój
z otwartą przy łbicą.
Zakończy li woj nę, zanim j eszcze zaczęli j ą na dobre, gdy ż od ich ślubu m inęło dwadzieścia lat
i wiedzieli, że w m ałżeńskich boj ach nie m a zwy cięzców, są j edy nie zwy ciężeni. Później
wy kazali się taktem oraz talentem dy plom aty czny m , które m ęża i żonę spaj aj ą m ocniej niż złote
obrączki i przy sięga wierności składana w dzień zaślubin. Johann Isidor delikatnie pogładził
odsłonięte ram ię Betsy i czule spoj rzał j ej w oczy. Uśm iechnęła się i nie powiedziała ani słowa.
Osiągnąwszy owo piękne porozum ienie właściwe ludziom roztropny m , powierzy li zaszczy t
wy boru odpowiedniego im ienia dla leżącego w koły sce dziecka ciotce Jettchen i Victorii.
Pokrzepienia i otuchy potrzebowała zarówno ciocia, j ak i j ej cioteczna wnuczka. Pierwsza
z nich niczy m powszedniego chleba pragnęła potwierdzenia, że ży cie rodzinne Sternbergów
by łoby bez niej bez sm aku, że j est kochana i szanowana przez wszy stkich. Od kiedy wy brała im ię
dla dziewczy nki, która ssąc kciuk, leżała w koły sce Victorii, ostatecznie przestała liczy ć zm arszczki
na twarzy i pozostałe j ej dni. Nigdy też j uż nie proponowała, że przeprowadzi się z powrotem do
Darm stadtu, by zrobić dziecku więcej m iej sca.
Victoria zaś po raz pierwszy w ży ciu cierpiała z powodu zazdrości, która z ludzi czy ni swy ch
zakładników. Podczas śniadania skarży ła się na ból gardła, w trakcie obiadu – na j ednookiego
olbrzy m a, który zdy bał j ą przed m leczarnią przy Höhenstrasse i zagroził, że rozdepcze w drobny
m ak j ej koraliki. Od chwili, w której wraz z ciotką Jettchen wy brała im ię dla nowo narodzonej
siostry, nie trzeba j ej by ło j ednak pocieszać przy gotowaną przez Josephę galaretką na m iarę
tam ty ch czasów: z m ączki sago, okruchów razowego chleba i m arm olady z berbery su. Potrafiła
znieść widok ry walki leżącej w ram ionach m atki, nie łapiąc się przy ty m za brzuch, a podczas
m ówienia przestała wpadać w m onotonnie śpiewne tony j ak m ałe dziecko. Już pięć dni później
przy niosła m ałej szy dełkowy kaftanik z różowej angory i pasuj ącą do niego czapeczkę. Trzy lata
wcześniej obie rzeczy przeszły w posiadanie j ej lalki Käthe. Przede wszy stkim j ednak porzuciła
początkowe podej rzenie, że j ej m łodsza siostra to tak naprawdę dziecko czarownicy przy słane
przez zabój ców Ottona, by j ą i bliźnięta zwabić do spowitego m rokiem , upiornego lasu i otruć
m arcepanowy m i ciasteczkam i.
Victoria, m aj ąc na uwadze dobro całej rodziny, podczas wy boru im ienia wy kazała się
rozsądkiem oraz skłonnością do kom prom isów. Bez sprzeciwu zrezy gnowała z oby dwu swoich
propozy cj i – Roszpunki i Róży czki. Podczas pam iętnej narady z cioteczką, w której dostrzegała
przecież zdecy dowanie większą m ądrość niż większość ludzi, rozbudziło się j ej zainteresowanie
historią.
– Alice – zaproponowała ciotka. – Jak nasza Alicj a, niezapom niana żona ukochanego wielkiego
księcia Ludwika. – Jej pupilka, zaledwie pierwszoklasistka, i to niepochodząca przecież
z Darm stadtu, początkowo nie wiedziała, o kogo chodzi, lecz opowiedziana przez ciotkę historia j ej
idola wy warła na niej wrażenie. – By ła prawdziwą księżniczką – zachwy cała się ciotka – i to
przepiękną. By ła córką sły nnej królowej Wiktorii i przy szła na świat w pałacu Buckingham .
W ciągu j edenastu lat urodziła swem u ukochanem u m ałżonkowi siedm ioro dzieci. By ła też ciotką
cesarza Wilhelm a II.
– I j em u też kupiła taki piękny piórnik j ak ty m nie?
– Ach, dziecko, ona zm arła j uż dawno tem u, ta nasza Alicj a, chociaż na zawsze zachowam y j ą
we wdzięcznej pam ięci. – Rozważna babunia przem ilczała fakt, że ta ceniona wielka księżna Hesj i
i Renu, która z oddaniem opiekowała się swoim i chory m i na dy ftery t dziećm i, zaraziła się od nich
i zm arła w wieku trzy dziestu pięciu lat. Uznała, że ży cie i tak wy m ogło na j ej ciotecznej wnuczce
zby t wczesne zetknięcie ze śm iercią.
Alice Sternberg, która swoj e im ię nauczy ła się wy m awiać dopiero w wieku czterech lat,
nazy wano przeważnie Lilli – nikt w dom u nie wiedział dlaczego. Pom im o nędznej sy tuacj i
ży wieniowej rosła zdrowo niczy m chłopskie dziecko i wy glądała j ak kupidy ny z pałacowy ch
ogrodów. Jej sześcioletnia siostra ciągała j ą ze sobą wszędzie, pocieszała, zanim popły nęła
pierwsza łza, hołubiła i kochała tak m ocno, że Betsy na powrót nauczy ła się wierzy ć w cuda.
Victoria czuwała nad snem m ałej niczy m pies podwórzowy. Odkładała dla niej własny skąpy
przy dział ciasteczek i kostek cukru, gdy dziecko karm ione by ło j eszcze piersią. Buj ała siostrę
w koły sce, aż obu kręciło się w głowach, obiecy wała j ej , że z narażeniem ży cia będzie j ą chronić
przed Francuzam i, Bry ty j czy kam i oraz Rosj anam i, i śpiewała j ej każdą piosenkę, której się
kiedy kolwiek nauczy ła. Jesienią, gdy w uśm iechu Lilli poły skiwał j uż j eden ząb i gdy nauczy ła się
ona zacierać rączki, co świadczy ło o j ej pogodnej naturze, pewnego ranka o siódm ej – rodzice
j eszcze spali – rozległ się naj nowszy przebój w wy konaniu Vicky. Szlagier ten pochodził z wciąż
poszerzaj ącego się repertuaru j ej starszego brata i przy j aciółki Mariechen.
Szesnastolatek z klasy siódm ej na woj nę ruszy ć chce,
Lekarz sztabowy j ednak na pierś wąską krzy wi się.
„Szeroka j est dla kuli dość – chwat rzecze, pnąc się wzwy ż –
A gdy Pan Niebios zechce, to i na Żelazny Krzy ż”.
– Jeśli m am a to usły szy, dom będzie drżeć w posadach – ostrzegła Clara. – Czy nie m ożesz
tem u dziecku choć raz zaśpiewać porządnej piosenki, Vicky ? Na przy kład Ody do radości? Albo
Co szeleści w słomie?
Py tanie by ło retory czne, ponieważ Clara nie m iała ani czasu, ani ochoty, ani nawet
naj m niej szego zam iaru zaj m ować się rozwoj em m uzy czny m beniam inka. Wciąż nie pogodziła
się z narodzinam i drugiej siostry. Każda łza Alice, j ej śm iech i gaworzenie, które wszy stkich
pozostały ch zachwy cały, niczy m strzały godziły w j ej wrażliwą psy chikę. Panienka Sternberg
m iała bowiem nad wy raz j asne wy obrażenie o ty m , j ak powinny się zachowy wać pary
m ałżeńskie w średnim wieku, i by ła zdania, że przez poj awienie się dziecka j ej sędziwi rodzice
ośm ieszy li całą rodzinę.
– Bądź co bądź są j uż w takim wieku, że m ogliby m ieć wnuki – skarży ła się bratu.
– Powiedz j eszcze, że coś w ty m kierunku planuj esz – odparł Erwin, nie psuj ąc puenty choćby
delikatny m uśm iechem . – Theo? Coś takiego m i się obiło o uszy.
– Wy daj e ci się, że j estem równie głupia j ak nasza m atka. Rodzi kolej ne dziecko w czasach,
gdy nie wie, j ak wy karm i trój kę pozostały ch.
– Z tego, co wiem , Alice j est produkcj i przedwoj ennej . Ledwie co, zdradziła m i to Josepha.
Clara, dziewczy na o kąśliwy m j ęzy ku, wcześnie rozkwitła i stawała się pięknością. Ubrania j ej
m atki, który ch pozby to się za czasów dostatku, zostały przy niesione ze stry chu, a krawcowa od
dawna pracuj ąca dla Sternbergów przerobiła j e tak, żeby pasowały na ich naj starszą córkę. Nie
m inęło nawet dziesięć lat, odkąd zwinna m istrzy ni igły zaczęła j ej szy ć ciem ne fartuszki szkolne
i białe sukienki z obszerny m i rękawam i przeznaczone na niedzielne spacery. Na piętnastolatce,
którą trudno j uż by ło nazwać podlotkiem , suknie m adam e Betsy, j ej spódnice i bluzki ze
szlachetny ch m ateriałów opieraj ące się działaniu czasu równie skutecznie j ak dum a i uprzedzenie
w niem ieckich dom ach m ieszczańskich, wy glądały uroczo.
– Niczy m z pary skiego salonu – skom entowała m atka z dum ą.
Clara, dziewczy na o j edwabisty ch włosach, ulubienica wszy stkich nauczy cieli i właśnie
dlatego niezby t lubiana przez nauczy cielki i koleżanki ze szkoły, pom im o troskliwej pieczy swego
zazdrosnego brata bliźniaka powoli wkraczała w sam odzielne ży cie. Począwszy od października
ty siąc dziewięćset piętnastego roku, nadzwy czaj często urzędowała na balkonie pokoj u rodziców,
skąd tęsknie wy glądała j ednego z naj em ców oj ca. Gdy ty lko nadarzała się okazj a, by
zasm akować grzechu, Am or, który nie troszczy ł się ani o woj nę, ani m orale obrońców oj czy zny,
wy słuchiwał m odłów złaknionej ży cia dziewczy ny i sięgał do swoj ego kołczana.
Krótko po ty m , j ak udawało się j ej wy patrzeć obiekt swoj ego pożądania, Clara zj awiała się na
klatce schodowej . Stawała pod tekturową tabliczką j eszcze z czasów przedwoj enny ch, która
m ieściła harm onogram sprzątania schodów, piwnicy i stry chu na bieżący ty dzień oraz kom unikat
o ty m , że także w czasie woj ny należy zachować ciszę w porze obiadowej . Do szesnastej winno
się zaniechać gry na pianinie oraz śpiewu. W czasie gdy – j ak sądziła j ej niczego
niepodej rzewaj ąca m atka – Clara m iała przeby wać na poży teczny m kursie szy cia i robienia na
drutach przy ulicy Prüfling, dziewczy na zam y kała zielone j ak u kota oczy. Ściągała pełne usta,
stawała na czubkach palców i uszczęśliwiona poznawała uciechy pierwszej m iłości.
Jej wy branek nazy wał się Theodorich Rudolf Bergham m er. By ł dwudziestoj ednoletnim
doświadczony m m ężczy zną, całkiem dobrze znany m rodzinie Sternbergów, chociaż od dawna
niem ile widziany m przez Johanna Isidora. Pam iętać należy, że swego czasu m łody Bergham m er
pokazy wał uroki ży cia naj starszem u bratu Clary. Ofiarny przy j aciel Ottona, który ostatecznie
uwolnił się od przedwczesny ch pieszczot depresy j nej m acochy, zaopiekował się teraz j ego
m łodszą siostrą.
Czasu na podobne uciechy przy stoj ny Theo m iał wówczas pod dostatkiem – na początku
woj ny by ł wprawdzie fotoreporterem , został j ednak wy znaczony do zadań wy m agaj ący ch
więcej niż ty lko dobrego rozeznania i pewnej ręki. Jako żołnierz, który m stał się wbrew swej woli,
został ciężko ranny na froncie zachodnim i przeby ł norm alną podczas woj ny ody sej ę: naj pierw
wy lądował w lazarecie w Giessen, a potem wy puszczono go stam tąd z bezwładną prawą ręką
i bez lewej stopy.
Początkowo wy glądało na to, że j uż nigdy nie będzie m ógł utrzy m ać aparatu, nie m ówiąc j uż
o broni. Młodą, piękną dziewczy nę m ógł j ednak nawet lewą ręką obj ąć tak m ocno, że oba serca
biły w takt na trzy czwarte. Niedługo później zakochani uwolnili się od tego, co stanowiło
fundam ent ich zaży łości. Coraz rzadziej rozm awiali o Ottonie, a o j ego ofierze za oj czy znę, którą
zawsze kochał dużo bardziej niż Theo, nie m ówili prawie w ogóle. Młody Bergham m er, o czy m
wiedział w dom u każdy, wcześnie zaczął się skłaniać ku socj alizm owi. Zam iast krawata zawsze
nosił czerwoną chustkę.
Choć widoki na przy szłość by ły nie naj lepsze, Clara i Theo dy skutowali o szczęściu i wolności.
Czasam i w ich rozm owach zj awiała się też para nowożeńców na siwy m koniu. O zm ierzchu, gdy
na podwórzu zapadał błogi zm rok i chronił ich od spoj rzeń zagrażaj ący ch każdej m łodej m iłości,
Theo recy tował wiersze Heinricha Heinego, który ch żadna piętnastoletnia uczennica nigdy na
lekcj i niem ieckiego by nie usły szała i który ch by też nie zrozum iała. Mim o to oczy Clary
wilgotniały. Gdy bez przed dom em zaczął w kwietniu wy puszczać pączki, w m aj u zakwitła
pierwsza róża, a w m ieście unosił się zapach, za którego sprawą w niepam ięć poszedł erzac
śledzia i kapuśniak, rozm awiali j uż wy łącznie o m iłości i wzdy chaj ąc, ry m owali wy razy „serce”
i „w rozterce”.
W noce takie j ak tam te Clara czy tała podręcznik do ginekologii, który po śm ierci Ottona
wy ciągnęła spod j ego m ateraca i schowała na później pod bielizną. Podobnie j ak swego czasu j ej
bratu, j ej również sprawiało niem ałe trudności interpretowanie ilustracj i i rozum ienie fachowy ch
term inów. W ty m ekscy tuj ący m czasie wielokrotnie przy chodziło j ej wy m uszać na Erwinie
śluby m ilczenia.
– W przeciwny m razie – uprzedzała przebiegle – m ogłoby m i się kiedy ś wy m sknąć, że m ój
braciszek zupełnie poważnie m y śli o ty m , aby zostać drugim Rem brandtem .
– Nie – zaprzeczy ł kiedy ś nieustraszony m łodzieniec, którego poza m alarstwem m ało co na
świecie interesowało. – Drugim Kandinskim , ale ty m asz go naj pewniej za polskiego Ży da,
a Błękitnego jeźdźca za kapę dla konia.
– I co w ty m złego? – zapy tała Clara. Wy glądała czaruj ąco w brązowej wełnianej m atczy nej
spódnicy, którą krawcowa ozdobiła zieloną aksam itną lam ówką z pasm anterii Sternberg. Nawet
j ej rodzony brat uznał, że j ej widok cieszy oko.
Drugą taj em nicę Clary początkowo znał j edy nie Erwin, ów wierny towarzy sz dziecięcy ch
czasów, którego żaden m ężczy zna nigdy nie m ógłby pozbawić m iej sca w j ej sercu. Po
niem ały ch wy siłkach, pom im o m łodego wieku i dzięki renom ie swej rodziny, udało się j ej
zdoby ć pracę w charakterze sanitariuszki w szpitalu gm iny ży dowskiej we Frankfurcie, gdzie
stawiała się dwa razy w ty godniu. Kurs szy cia i robienia na drutach, poży teczny pod każdy m
względem , również wtedy okazał się przy datny, by wy tłum aczy ć j ej regularne nieobecności
w dom u. Szpital ży dowski przy Gagernstrasse, dla m łody ch nóg oddalony od alei Rothschildów
o niecałe dwadzieścia m inut, otwarto w pierwszy m roku woj ny. Nowoczesna lecznica,
wy posażona w naj lepsze technologicznie sprzęty, stała się we Frankfurcie sy m bolem postępu
w m edy cy nie. Oddział dla ranny ch m usiano wciąż rozbudowy wać.
Ku złości i rozczarowaniu m atki Clara okazała się zdum iewaj ąco nieporadna w opiece nad
niem owlęciem . Zaj m owała się nim niechętnie i sprawiała wówczas wrażenie nadąsanej . Mała
Alice, która głośno radowała się na widok Victorii, krzy czała wniebogłosy, gdy j ej naj starsza
siostra zam ierzała choćby zm ienić j ej pieluchę. Ty m czasem z dorosły m i m ężczy znam i ręce
dziewczy ny obchodziły się um iej ętnie, delikatnie, działały koj ąco, tak j ak tego łaknęli bohaterowie
Niem iec. Wielu z nich uszło śm ierci j edy nie o włos. Naj m łodszy ch woj na dosłownie wy szarpała
z rodzinny ch dom ów. Pogrążeni by li w czarny m m orzu bólu, strachu i zwątpienia, lecz gdy Clara
stawała przy ich łóżkach, ich oczy na chwilę powracały z m roku.
– Ona j est aniołem – usły szał Johann Isidor, gdy zdekonspirował córkę j ako nieposłuszną
oszustkę, którą, j ak sądził, zostawiał pod czuj ny m okiem m atki lub chociaż przy m aszy nie do
szy cia. Musiał j ednak z dum ą przy znać, że takiej córce należał się szacunek.
Mim o że prawdę o ty m że aniele obj awił surowem u oj cowskiem u oku zwy kły przy padek,
Johann Isidor by naj m niej nie skazał Clary na potępienie.
– Po prostu nie m ożna czy nić dobra i trzy m ać tego w taj em nicy przed ludźm i, którzy również
spełniaj ą swój obowiązek – podsum ował w rozm owie, dzięki której w końcu także m atka ochoczej
m łodej bohaterki o wszy stkim się dowiedziała.
W drugim roku woj ny, za sprawą działalności dobroczy nnej , także on m ógł się poczuć
Niem cem , który wiernie służy państwu. Sternberg, poważany przedsiębiorca, j uż nie dość m łody
ani wy starczaj ąco zdrowy, by zostać żołnierzem cesarza i um rzeć słodką śm iercią za oj czy znę,
nie czuł się j uż wy kluczony z kręgu ludzi gotowy ch do poniesienia ofiary. W końcu znów m ógł
z zadowoleniem spoglądać w lustro, a idąc ulicą, trzy m ał głowę wy soko i wy prężał pierś. Został
j edny m z główny ch członków Kom itetu Pom ocy Ży dowskim Wdowom po Żołnierzach
i Sierotom i cieszy ł się tam znaczny m poważaniem . W ty m charakterze odwiedził ży dowski
szpital i napotkał tam swoj ą córkę w śnieżnobiały m kitlu, z włosam i zaczesany m i gładko do ty łu,
z przedziałkiem pośrodku. Właśnie ona starała się przekonać gorączkuj ącego gefraj tra, przy
którego łóżku stała, że i z j edną nogą ży cie warte j est tego, by j e przeży ć.
Johann Isidor nigdy nie widział Clary w fartuchu. Postawiłby połowę m aj ątku na to, że nie
um iałaby odróżnić czaj nika od garnka na zupę ani wy trzeć do sucha podłogi. To, że przy łóżku
żołnierza zastał j ą z wy piekam i na twarzy, z głową pochy loną niczy m u piękny ch, m łody ch
sanitariuszek z ry cin w gazetach – m oty w ten cieszy ł się duży m powodzeniem wśród ilustratorów
– z wielką m ęską dłonią w drobnej ręce, by ło naturalnie szokiem dla patriarchy, którem u
wy dawało się, że o swoj ej rodzinie wie wszy stko. Gdy j ą zobaczy ł, nie powiedział ani słowa.
Lekko się ty lko zaczerwienił, j akby zboczy ł z drogi prawości. Bolały go plecy i uty kał, gdy wraz
z kolegam i z kom itetu opuszczał scenę ty ch zaskakuj ący ch wy darzeń.
Mężczy zna, by zapom nieć o swoich potknięciach, potrzebuj e spokoj u, dlatego też Johann
Isidor, którego po rozstaniu z Fritzi Haferkorn nadal dręczy ło sum ienie, bardzo dbał o to, by
rodzinie poświęcać nie m niej uwagi niż sy tuacj i Niem iec. Zanim na nowo określił przy szłość
Clary, siedem nocy m inęło m u w zadum ie. Ósm ego dnia opowiedział żonie, gdzie spotkał córkę.
Uprzedzaj ąc dezaprobatę Betsy, pochwalił sam odzielność i inicj aty wę Clary, choć początkowo
nie zam ierzał tego robić.
– Poj ęła – powiedział z patosem , który za j ego plecam i bliźnięta pogardliwie określały
„powszednim chlebem kołtuna” – że teraz potrzebne są każde ręce.
Clara m ogła więc nadal pracować w szpitalu, o ile nie ucierpią na ty m j ej zadania dom owe.
Ta sy tuacj a okazała się dla j ej oj ca dużo przy j em niej sza, niż przy puszczał w pierwszy m
m om encie. Od dłuższego czasu dręczy ło go, że Betsy, w przeciwieństwie do żon większości j ego
przy j aciół i znaj om y ch, nie m ogła się przy czy nić do budowania pom y ślności Niem iec.
Początkowo ciąża, a później opieka nad Alice uniem ożliwiały j ej wszelką działalność
dobroczy nną. Teraz, gdy tem atem rozm ów by ło zaangażowanie dzielny ch niem ieckich kobiet,
który m w oj czy źnie udaj e się zdziałać tak sam o wiele j ak bohaterom na froncie, Johann Isidor
m ógł z dum ą wspom inać o piętnastoletniej córce. W przeciwieństwie do wielu swoich
rówieśników Clara nie przy gotowy wała bandaży ani nie dziergała skarpet dla żołnierzy
w okopach. Nie wy cierała nosów woj enny m sierotom ani nie pom agała ich pogrążony m
w żałobie m atkom szorować podłóg i słać łóżek.
– Dźwiga ciężar odpowiedzialności dorosłej kobiety – powiedział j ej oj ciec do doktora
Mey erbeera.
– Niebawem poślubi więc j akiegoś lekarza – odparł tam ten sucho.
Clara nigdy nie opisy wała swoj ego zaj ęcia w podniosły ch słowach, który ch wówczas
uży wano. Z całego serca cieszy ła się ty m i dwom a popołudniam i w szpitalu. Poniedziałek
i czwartek przy nosiły j ej długo wy czekiwaną wolność oraz oszałam iaj ące potwierdzenie
kobiecości. Przez wzgląd na wiek nie dopuszczano j ej do um ieraj ący ch, lecz ty m , którzy
dochodzili do zdrowia, zawracała w zabandażowany ch głowach. Także niej eden lekarz wpadał na
chwilę w rozm arzenie, gdy przem y kał obok niego ten uśm iechnięty anioł. Pewien poeta, ze
stetoskopem zam iast osiodłanego pegaza, nazwał Clarę światełkiem w m roku i poprosił j ą o rękę.
„Jeśli łaskawy oj ciec raczy pozwolić” – zastrzegł.
Łaskawy oj ciec pokręcił głową, dowiedziawszy się o oświadczy nach. Jeszcze m niej
zrozum ienia wy kazał, gdy córka poinform owała go, że albo zadba o to, żeby wolno j ej by ło po
m aturze studiować m edy cy nę, albo niezwłocznie odej dzie ze szkoły.
– Jeśli chcesz, wy piszę cię choćby j utro – oświadczy ł Johann Isidor. – Żaden oj ciec nie zm usi
dziewczy ny w twoim wieku, by chodziła do szkoły. To dużo kosztuj e i niczem u nie służy. W tej
rodzinie nie będzie sawantki, od której na dodatek czuć karbolem , tak że uciekaj ą od niej wszy scy
m ężczy źni. Poza ty m to twój brat będzie robił doktorat.
Johann Isidor, nawet j eśli czuł pewną awersj ę do dy skusj i z kobietam i i zby t często j uż m usiał
pokazy wać Clarze, gdzie j ej m iej sce, nie by ł niezadowolony. W pom y ślne dni uważał nawet, że
nauczy ł się traktować śm ierć Ottona j ako ofiarę, na której poniesienie każdy niem iecki oj ciec
m usi by ć gotowy. W noc sy lwestrową ten przy kładny oby watel pozwolił sobie nawet na
rozm y ślania o przy szłości. Wciąż należał do ludzi wierny ch cesarzowi, którzy nie liczy li porażek,
lecz drobne chwile szczęścia. Ufał niem ieckim oficerom i stawiał na niem iecką odwagę. Johann
Isidor Sternberg by ł przekonany o zwy cięstwie Niem iec i o ty m , że woj na j uż długo nie potrwa.
Jako człowiek interesu potrafił j ednak skrupulatnie kalkulować. W dobie długów państwowy ch,
przem ian gospodarczy ch i dewaluacj i pieniądza nie inwestował j uż w złoto. Wierzy ł j edy nie we
własność gruntową.
– Jeszcze nasze dzieci błogosławić będą dzień, w który m kupiliśm y dom przy alei Rothschildów
– powiedział, gdy Josepha wnosiła do salonu wazę z sy lwestrowy m ponczem .
Oj ciec, w m asy wny m uszaty m fotelu z wy sokim oparciem , prorokował i palił cy garo, a wokół
niego, j ak w stary ch książkach z obrazkam i, stały dzieci. W buj any m fotelu siedziała ciotka
Jettchen i przy takiwała z aprobatą. Jej m ąż również pozostawił niezadłużony dom , który m iał
przetrwać woj nę. Na piersi Betsy py sznił się m oty l o szm aragdowy ch oczach – prezent
z Pforzheim , wy konany specj alnie dla niej przez oj ca. Victoria by ła przekonana, że nigdy nie
będzie j uż tak szczęśliwa j ak w tej chwili, trzy dziestego pierwszego grudnia ty siąc dziewięćset
piętnastego roku. Po raz pierwszy m ogła powitać nowy rok o północy, a nie pierwszego sty cznia
o poranku.
– Od dzisiaj – oznaj m iła – nie j estem j uż dzieckiem .
– Bardzo się pani m y li, baronowo von Sternberg – oznaj m ił brat. – Tran j uż podano.
W m ilczeniu i dufnie Victoria wskazała na trzy m aną w ręce szklankę. Jej też wolno by ło napić
się ponczu. Josepha, m istrzy ni im prowizacj i, zaparzy ła herbatę z m ieszanki liści j eży ny
i j arzębiny, dosłodziła sachary ną, doprawiła cy nam onem i goździkam i, a dzięki szklance araku
pochodzącego j eszcze z przedwoj enny ch zapasów, który przechowy wano wy łącznie w celach
leczniczy ch, sprawiła, że całość stała się zacny m sy lwestrowy m trunkiem , odpowiednim dla tej
szacownej rodziny.
Na paterze leżały drożdżowe ciastka z dwom a węzełkam i sy m bolizuj ący m i stary i nowy rok,
trady cy j nie wy piekane we Frankfurcie na sy lwestra. W cukierniach j uż ich nie sprzedawano, co
frankfurtczy cy uważali za bardzo zły om en. Nie by ło białej m ąki, wy starczaj ący ch zapasów
tłuszczu oraz cukru, brakowało także węgla do pieców kuchenny ch. Josepha upiekła ciastka
z m ieszanki ciem nej m ąki, kartofli, płatków owsiany ch i zam iennika j aj , który dopiero co wszedł
do sprzedaży. Pom y słowa kucharka dosłodziła wszy stko sztuczny m m iodem i dwiem a ły żkam i
sy ropu z buraków cukrowy ch. Jej oczy rozbły sły m łodością, gdy pani dom u j ą pochwaliła.
Nawet Erwin po pierwszy m kęsie nie m iał serca, aby się skrzy wić.
O północy pan dom u zaczął nalegać, by Josepha, Betsy i ciotka Jettchen wy piły z nim kieliszek
szam pana. By ł to szam pan Feist-Feldgrau, tej sam ej m arki co ten, którego butelkę swego czasu
wręczy ł Fritzi Haferkorn. Mim o to uśm iechnął się.
– Intuicj a m ówi m i – powiedział, pij ąc zdrowie żony, gdy usły szał bicie dzwonu na wieży
kościoła luterańskiego – że rok ty siąc dziewięćset szesnasty przy niesie przełom .
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
9
S E N U L A T U J E
F r a n k f u r t , 1 9 1 6 – 1 9 1 7
W przeciwieństwie do reszty rodzeństwa m ała Alice nie m iała wy datnego nosa swego oj ca.
Rodzice uważali uroczy zadarty nosek naj m łodszej córki za pokrzepiaj ącą wróżbę na przy szłość.
Gdy nie m usieli przy świadkach tłum aczy ć się ze swoich am bicj i i zanim j eszcze dziewczy nka
zaczęła nawiązy wać z rodzicam i kontakt, dość swobodnie rozm awiali o j ej m ożliwy m awansie
społeczny m , który od ży dowskich m ężczy zn wy m agał m aj ętności Rothschildów, a od ich córek
odpowiedniego posagu.
– Ale czarne włosy po prostu m a – zwy kła narzekać Betsy na początku rozm owy.
Przy zwy czaj enie, by w pierwszej kolej ności szukać dziury w cały m , a dopiero potem zaj m ować
się przy szłością, podczas woj ny w pełni się w niej rozwinęło.
– By ć m oże – pocieszy ł j ą m ąż – pewnego dnia czarne włosy będą uchodzić za m odne. Wtedy
blondy nki zaczną się przefarbowy wać, a nasza córka poślubi księcia Hesj i.
– Mówisz to na poważnie?
– A j ak m y ślisz?
Pom im o lichej j akości woj ennego m y dła loki Alice lśniły niczy m czarna tafta i choć j abłka
poj awiały się rzadko, a sucharów od długiego czasu w ogóle brakowało, wy rosły j ej j uż cztery
zęby. Wszy stkie przepiękne, proste i śnieżnobiałe niczy m skóra Królewny Śnieżki. Ciotka Jettchen
by ła przekonana, że wy brane przez nią z m iłością i rozwagą im ię angielskiej księżniczki
przy naj m niej po części przy czy niło się do tak wy j ątkowej urody wnuczki. Jednakże powodowana
uzasadnioną obawą, że m ogłaby urazić swoj ą ulubienicę Victorię, j eśli pochwaliłaby kogoś
innego niż j ą, cioteczka dy plom atka pilnowała się, by nawet o ty m wspom nieć.
Późne dziecko Sternbergów nie by ło j edy nie piękne. Wszy scy, który ch oczarowy wało
uśm iechem , uważali j ego naturę za prom y k słońca w ponury ch czasach. Wy j ątku nie stanowiła
nawet scepty czna siostra Alice, Clara, ani – na szczęście dla całej rodziny – m leczarz
z Höhenstrasse. Gdy pom alowany na biało wiklinowy wózek z roczną dziewczy nką zostawiano
przed drzwiam i j ego sklepu lub gdy m aleństwo w ram ionach m am y piszczało, wy m achuj ąc
szm acianą lalką, sprzedawca, m aj ący wśród pozostałej klienteli opinię m izantropa, z zasady
wlewał do bańki m adam e Sternberg więcej , niż j ej przy sługiwało.
Alice potrafiła wprowadzić w pogodny nastrój nawet Johanna Isidora. Odkąd ty lko nauczy ła
się przem ieszczać na czworaka od j ednego fotela do drugiego, przechodząc obok stołu na lwich
łapach, co wieczór z niewy m uszoną kokieterią starała się zwrócić na siebie uwagę oj ca, tak żeby
wziął j ą na prawe kolano i pozwalał j ej się bawić intry guj ący m i klapkam i i brzęczący m
łańcuszkiem złotego zegarka kieszonkowego. Nie m iał j ej nawet za złe, że opluwała j ego kam izelkę
z butelkowozielonego aksam itu. Bez ogródek nazy wał j ą flej tuchem i głaskał po brodzie. To
niewiniątko wpły wało także koj ąco na duszę m atki. Przez rok od narodzin Alice Betsy nauczy ła się
skry wać ból po naj starszy m sy nu tak głęboko, że znów potrafiła się śm iać z dwój ki naj m łodszy ch
dzieci. Czasam i śpiewała pogodnej córeczce piosenki z Jasia i Małgosi Hum perdincka, które
zachwy cały j uż Victorię, a z fortepianu, nieuży wanego od tak długiego czasu, sporady cznie
pły nęły utwory m uzy czne, które niegdy ś chciała ćwiczy ć z oporny m i w nauce bliźniętam i.
Przem iana Betsy istotnie okazała się m ały m cudem . Jej naj m łodsza córka na pokój lekcy j ny
wy brała sobie bowiem ogród zim owy, a na lektora – papugę. Pierwszy m zrozum iały m słowem
dziewczy nki by ło więc „Otto”. Odtąd Alice ćwiczy ła to wy wołuj ące ból im ię z wy trwałością
właściwą badaczom , który m wy daj e się, że w ręce trzy m aj ą klucz do nieznanego świata.
Na pierwsze urodziny Alice zaplanowano przy j ęcie, rzecz j asna skrom ne – ze względu na
trudności dnia codziennego. Mieli przy j ść doktor Mey erbeer z żoną oraz Theo Bergham m er,
który od powrotu z frontu okazy wał Sternbergom urzekaj ącą serdeczność i chęć pom ocy. Choć
ów nieszczęsny m łodzieniec z trudem m ógł utrzy m ać w ręce aparat, zrobił m ałej Alice
przepiękne zdj ęcia – a Clarze cudowny portret w ogrodzie zim owy m , z kwitnącą żółtą begonią
w tle. Dziewczy na niespodziewanie wróciła do dom u właśnie w m om encie, w który m Theo
dzwonił do drzwi.
Na przy j ęcie urodzinowe została również zaproszona siostra Grete Neger. Ku zdum ieniu
Sternbergów od narodzin Alice łączy ła j ą z nim i przy j aźń. Na ży czenie dzielnej akuszerki
wdzięczny pan dom u nie wy nagrodził j ej bowiem papierową walutą, za którą m ożna by ło kupić
coraz m niej , lecz ze wszech stron pożądany m i naturaliam i.
– I to nad wy raz hoj nie – zwy kła relacj onować siostra Neger w kam eralny m gronie.
W towarzy stwie osób zaufany ch, które zdawały j ej się pokrewne duchem , spoglądała nawet
w kierunku nieba, j akby prosiła Boga o rozgrzeszenie, po czy m dodawała z piękny m reńskim
zaśpiewem : „Ży dów przecież na to stać”.
W pobliżu Frankfurtu rozegrała się rzecz podobnie niespodziewana. W luty m , na siedem dni
przed niewielkim przy j ęciem na cześć rocznej Alice, doszło do okropnej , zupełnie nieoczekiwanej
kłótni rodzinnej w Bad Nauheim ie. Dla kobiety, która tej woj ny nie rozpętała, j ej skutki m iały się
okazać tak sam o fatalne j ak strzały w Saraj ewie. O ile te ostatnie doprowadziły do światowej
katastrofy, o ty le następstwa walk na froncie dom owy m ograniczy ły swój zasięg do m ieszkania
na pierwszy m piętrze przy alei Rothschildów 9. Batalię w Bad Nauheim ie początkowo uznano
j ednak ty lko za rozczulaj ący dowód loj alności Josephy Krause wobec rodziny, dla której przeszło
piętnaście lat gotowała, sm aży ła i piekła, wraz z którą się śm iała i cierpiała i którą j uż od dawna
uważała za własną.
Po zwy kły ch trudny ch negocj acj ach z ponurą szwagierką Paulą, która wszędzie wokół m iała
złą sławę osoby zawistnej , Josephie udało się wy m ienić kom plet szklanek do kruszonu na worek
ziem niaków, a m ęską m ary narkę z prawdziwego szkockiego tweedu na m ąkę, cukier i trzy słoj e
dom owej , zawekowanej wątrobianki. Gospody ni Sternbergów, która wy bór rzeczy na wy m ianę
pozostawiała w zasadzie Betsy, by ła bardziej niż zadowolona – z sam ego interesu i ze swoj ego
talentu negocj acy j nego.
Szklanki do kruszonu przy wlekła na trzy naste urodziny Clary kuzy nka ze strony oj ca („będziesz
m ieć do posagu, m oj e dziecko” – skom entowała). Sternbergowie z trudem zachowali powagę. Od
tam tej pory j ubilatka alergicznie reagowała na wszy stkie rzeczy, które m iały wej ść do j ej
posagu. Jak j eszcze nieraz w później szy m wieku, rozpłakała się wówczas w łazience. Szklanki
z obrzy dliwego grubego, zielonego szkła z toczony m i ucham i, do który ch z trudem dało się dotrzeć
ścierką, nigdy nie zostały uży te. W dom u Sternbergów podawano bowiem j edy nie, co Josepha
zwy kła podkreślać, „czy ste napoj e naj lepszej j akości”.
Podczas gdy ona sam a popij ała w Bad Nauheim ie kawę, do której j ej zdaniem dodano za dużo
cy korii, i j adła twarogowe rogaliki, które nawet j ako piętnastolatka m ogłaby upiec lepiej ,
szwagierka niestrudzenie wracała do panuj ącej zarazy ziem niaka. Kilka razy podkreśliła, że ze
względu na rodzinę nie m ogłaby zary zy kować oddania kartofli. Wprawne oko Josephy widziało
j uż j ednak, że ta naiwna drobnom ieszczanka, która siedziała naprzeciw niej i m ały m i, prędkim i
ły kam i piła trzecią filiżankę cy koriowej lury, by ła absolutnie zadurzona w koszm arny ch zielony ch
szklankach z dom u Sternbergów.
– Jeśli nie dostanę ziem niaków od ciebie, spróbuj ę po prostu u Rinderm annów – oznaj m iła
przebiegle Josepha. – W takim razie – dodała, energicznie uderzaj ąc przy ty m prawą ręką o lewą
nogę – m uszę zabrać te piękne szklanki i doskonałą m ary narkę. Co innego m i pozostaj e? –
Szczwana lisica zataiła, rzecz j asna, że pan Sternberg, który wiedział przecież, co przy stoi, a co
nie, nie nosił tej m ary narki, ponieważ w trzecim roku woj ny żaden przy zwoity Niem iec nie
chciałby się pokazać w wełnie ze szkockich owiec.
– Niech ci będzie – westchnęła przy szła właścicielka zielony ch szklanek do kruszonu – zabieraj
te ziem niaki i idź z Bogiem , krzy ży k na drogę. Potrafisz zagadać człowieka tak, że aż głowa pęka.
Jak zwy kle. Nic dziwnego, że ten twój puzonista wziął nogi za pas.
Pauli nigdy nie wy starczało, że m iała ostatnie słowo. Kręcąc głową, zgarnęła okruchy ze stołu,
zm arszczy ła nos, j ak gdy by przeczuwała wszy stkie nieszczęścia świata, i bez żadny ch ceregieli
rozpoczęła ty radę przeciwko Ży dom : sarkała, że właśnie ży dowscy sprzedawcy podbij aj ą ceny
i robią to wy łącznie kosztem pracowity ch włościan. Pieśń nienawiści by ła krótka i zakończy ła się
stwierdzeniem , że wszy scy Ży dzi to tchórze i wszy scy bez wy j ątku wy m iguj ą się od woj ska.
– A nawet kiedy tam idą, i tak nie wy sy ła się ich na front – burzy ła się Paula. Już j ako m łoda
dziewczy na by ła znana z tego, że m ówiąc, wpadała w zachwy t nad własny m i słowam i, i od
tam tej pory się tego nie oduczy ła.
Zdum ienie, upokorzenie i osłupienie Josephy trwało ty lko m om ent. Po chwili zagotowało się
w niej j ak w zby t m ocno podgrzany m garnku. Naj wolniej , j ak potrafiła, wy szła na kory tarz,
w który m wisiały wy konane z poroża dzikich zwierząt wieszaki na ubrania. Tam kucharka
Sternbergów założy ła kapelusz, wy j ęła z niego ostrą szpilkę i wróciła do salonu. By ła j uż całkiem
spokoj na. Ty lko j ej oczy ciskały bły skawice. Niespiesznie, nie m ówiąc ani słowa, podniosła
stoj ący przy drzwiach m ały worek z m ąką, postawiła go na stole obok dzbanka z kawą i rozcięła
szpilką do kapelusza. Pewną ręką, za którą pani Betsy zawsze swoj ą gospody nię podziwiała, gdy ż
potrafiła ona podnieść szklankę wy pełnioną po brzegi i nie uronić ani kropli, Josepha wy sy pała
szwagierce drobną białą m ąkę na czarną wdowią suknię, którą ta nosiła j uż od siedm iu lat.
– I za taką wy włokę j ak ty nasz Otto oddał ży cie – wy krzy czała. Wy padła z pokoj u. Drewniana
podłoga drżała pod j ej krokiem . Josepha szła z ziem niakam i, które zetrze na placki dla swego
pupilka, a dla j ego wrażliwego oj ca stłucze na purée, oraz ze szlachetną tweedową m ary narką,
której nikt w rodzinie Pauli przecież nigdy by nie nosił.
Nie m iała j uż czasu, by gdzie indziej wy m ienić m ary narkę na poży wne skarby z doliny
Wetterau, ponieważ m usiała zdąży ć na j edy ny pociąg, który wieczorem odj eżdżał do Frankfurtu.
Siedziała w kolej ce i m y ślała o urodzinowy m cieście dla Alice, którego nie będzie j uż m ogła
upiec. Spoglądała tępo przez okno, ale nie dostrzegła ani j ednego słupa telegraficznego czy
kościelnej wieży. Mim o że nie by ło j ej niedobrze fizy cznie, brały j ą m dłości, gdy ż nie um iała
poj ąć, co się wy darzy ło. Josepha Krause, która co noc m odliła się, by ta przeklęta woj na się
skończy ła, zanim Erwin zostanie wezwany do woj ska, pierwszy raz zetknęła się z form ą
nienawiści, którą świat nazy wał anty sem ity zm em . Tego słowa j eszcze nie znała.
Wróciła do dom u o dziesiątej wieczorem . Zegar w holu bił po raz ostatni. Erwin wy szedł
z toalety z książką w ręku, m im o że oj ciec wielokrotnie zabraniał m u tam czy tać. Chłopak
przy łoży ł palec do ust Josephy, by przy pom nieć j ej o obietnicy m ilczenia, a ona przy tuliła go tak
m ocno, j akby wrócił z Am ery ki. Betsy, j ak zawsze taktowna i dy skretna, lecz zarazem
niespokoj na i spięta, naty chm iast zauważy ła poruszenie m aluj ące się na twarzy gospody ni
i przy wiezioną na powrót tweedową m ary narkę. Wiedziała, że m usiało nastąpić coś poważnego.
Nalegała, by Josepha wy piła filiżankę rum ianku, i wpuściła do niego dwadzieścia kropli
walerianowy ch. Nie zadawała py tań. Niezależnie od tego, że urodziny m aleńkiej Alice by ły tuż-
tuż.
Obecność potwierdził zarówno doktor Mey erbeer wraz z m ałżonką, która wy korzy sty wała
każdą okazj ę, by poza dom em zj eść j akiś wy piek, j ak i siostra Grete Neger. W m ilczeniu,
przy gnębieniu i w zły m hum orze Josepha przy rządziła ciasto, które w nowo wy danej książce
z woj enny m i przepisam i szum nie nazwano „czarny m plackiem z j abłkową pianką”. Sm akowało,
j ak stwierdziła, spróbowawszy wy skrobany ch z form y okruchów, głównie tak, j ak wskazy wał na
to pierwszy człon nazwy.
W końcu, czternaście dni po urodzinach Alice, gdy nikt o czarny m placku nie powiedziałby j uż
złego słowa, bo od tam tej pory o ciem ny chleb, j eden ze składników ciasta, by ło j eszcze trudniej
niż poprzednio, Josepha otworzy ła się przed panem dom u. Johann Isidor słuchał j ej wówczas
niezby t uważnie, za co m iał się j eszcze długo wsty dzić, gdy ż j ej słowa m ogły m u
w odpowiednim czasie wskazać właściwą drogę. Plan, by przez „zm asowane wy korzy stanie
zasobów” dać się stacj onuj ący m pod Verdun Francuzom wy krwawić, został właśnie
wprowadzony z czy n. Po raz pierwszy wy korzy stano niem ieckie sam oloty w zwarty ch
szwadronach boj owy ch.
W naturze Johanna Isidora, strapionego niem ieckiego patrioty, leżało to, że w ową woj nę na
łaskę i niełaskę angażował się bardziej niż w rozm owę o utarczkach m iędzy kucharką a j ej
krewny m i. Należał do m ężczy zn, którzy niechętnie dawali ucho błahy m sprawom dnia
codziennego. Również wy m owna skarga Josephy nie uświadom iła m u, dlaczego na urodziny j ego
naj m łodszej córki upieczono placek, który za czasów pokoj u nie by łby nawet uznany za j adalny.
Gdy Josepha przy taczała zaskakuj ącą ty radę szwagierki z Bad Nauheim u, Johann Isidor
przy glądał się j ej wprawdzie z należną uwagą, ale chwilę później znów wertował gazetę.
Zniewaga ży dowskich żołnierzy przeby waj ący ch na froncie, o której Josepha właśnie m u
opowiedziała, wy dała m u się nie znakiem ostrzegawczy m , lecz ty lko niechlubny m ,
odosobniony m postępkiem .
– Nie zam artwiałby m się tak, Josepho – powiedział uspokaj aj ąco chlebodawca. – Oboj e
j esteśm y przecież zgodni co do tego, że na świecie są ważniej sze sprawy niż złośliwa paplanina
durny ch bab. Podobne rzeczy niestety zawsze się działy.
Josepha m iała pewne wątpliwości. Początkowo j ednak rozwój wy padków przem awiał za
argum entacj ą pana dom u. Cesarstwo stało w obliczu prawdziwej próby wy trzy m ałości. Stan
zaopatrzenia w ży wność, który j uż w ty siąc dziewięćset czternasty m roku, ze względu na
olbrzy m ie potrzeby woj ska, dobry nie by ł i został dotkliwie nadszarpnięty przez bry ty j ską blokadę
m orską, w roku ty siąc dziewięćset piętnasty m w okam gnieniu j eszcze się pogorszy ł. Przez cały
rok ty siąc dziewięćset szesnasty brakowało wszy stkich arty kułów codziennego uży tku, zwłaszcza
podstawowy ch produktów spoży wczy ch.
Johann Isidor nie m iał powodu obawiać się ani o pom y ślność własną, ani ty m bardziej
o pom y ślność swoj ej rodziny. Kupiecki talent, dalekowzroczność oraz gotowość do
podej m owania ry zy ka, które w czasach pokoj u przy niosły m aj ątek, wy szły m u na dobre także
podczas woj ny. Nie lękał się przechy trzy ć kontrolowanego przez państwo sy stem u dy stry bucj i
i uczestniczy ł w handlu na czarny m ry nku.
– Bóg – powiedział żonie, obdarowuj ąc j ą funtem m asła, funtem sm alcu i trzem a główkam i
białej kapusty – pom aga ty lko ty m , którzy sam i sobie um iej ą pom óc.
Bogaci brali sprawy w swoj e ręce, biedni głodowali. Z dnia na dzień coraz bardziej . Granica
m iędzy ży wicielam i rodzin, którzy z oddaniem troszczy li się o bliskich, a osławiony m i
spekulantam i woj enny m i by ła cienka. Mim o że we własny m dom u nigdy nie puścił płazem
choćby naj drobniej szego żartu o Wilhelm ie II, a ośm ioletniej córce Victorii opowiadał
o utworzeniu Rzeszy w Wersalu
tak obrazowo, j ak pozostali oj cowie o zam ku Śpiącej
Królewny, Johann Isidor Sternberg, oddany cesarzowi oby watel, zdołał zagłuszy ć wy rzuty
sum ienia przez wzgląd na rodzinę. Ty m bardziej trapiło go, że coraz więcej m ówiło się
o słabnący m m orale narodu.
Spry tni dziennikarze, którzy potrafili zm y ślnie wy m knąć się cenzurze, wciąż sy gnalizowali, że
na ty łach frontu nie m oże j uż by ć m owy o zachwy cie woj ną ani patrioty zm ie. Dało się to odczuć
przede wszy stkim we Frankfurcie. Jego m ieszkańcy, przez lokalny ch poetów wy sławiani j ako
ludzie szczerzy, uparci i wy kładaj ący kawę na ławę, sarkaj ąc z niezadowoleniem , rozprawiali się
z tą reputacj ą. Minęło ledwie półtora roku od m obilizacj i i poj awienia się na niem ieckich
wagonach opty m isty czny ch haseł „Na Boże Narodzenie z powrotem w dom u”, lecz głód,
przy m usowe przem iany gospodarcze i bezradność urzędów sprawiły, że ludzie oprzy tom nieli.
Wściekłością i złorzeczeniem reagowały przede wszy stkim kobiety, który m odebrano ży wicieli.
Stały w długich kolej kach przed sklepam i i wracały do dom u z pusty m i rękam i. Nie wiedziały, j ak
wy karm ią własne dzieci. Urząd do spraw zaopatrzenia udzielał im absurdalny ch porad – zalecał
na przy kład, żeby „dbać o lepsze spoży tkowanie ży wności, w ciągu trzy dziestu m inut konsum uj ąc
trzy dzieści kęsów, to j est przeżuwać dokładnie dwa i pół ty siąca razy ”. Erwin nary sował
ogrom nego przeżuwaj ącego potwora z Krzy żem Żelazny m na piersi i m alutkim kawałkiem ciasta
na czarno-biało-czerwony m talerzu. Kary katurę przy kleił do kredensu w kuchni. Nawet oj ciec się
śm iał.
– Powiedz j eszcze, że nadal chcesz zostać m alarzem , m ój sy nu.
– Owszem – odparł zuchwale chłopak wy znaczony na spadkobiercę.
Obowiązy wały kartki na chleb, książeczki z kartam i ży wnościowy m i i ustalone ceny na
produkty zbożowe, by ło j ednak coraz m niej m ąki i chleba. Otwarto punkt dy stry bucj i ziem niaków,
lecz te do duży ch m iast nie docierały prawie w ogóle. Już krótko po wy buchu woj ny gospodarka
rolna przestała sprawnie funkcj onować – rolników i parobków powołano do woj ska, konie
skonfiskowano na rzecz arm ii, a w gospodarstwach nie pozostał nikt, kto zreperowałby pług czy
załatał dętkę. Nie m ożna by ło j uż liczy ć na polskich robotników sezonowy ch, pracowały więc
dziewczęta i kobiety w ciąży. Podupadło zaopatrzenie w m leko, m asło i j aj ka. Mięso na czarny m
ry nku znikało naty chm iast, a wraz z kiełbasą znikała także m oralność; choć skarm ianie by dła
burakam i cukrowy m i zostało zabronione, zaopatrzenie w cukier także nie funkcj onowało. „Erzac”
stał się naj częściej uży wany m słowem w niem ieckich kuchniach. Stosowano erzac m iodu, kawy,
m asła, a także kakao, sera i ry b.
– Niebawem będziem y m ieli erzac płaszczy i głów – m ruczała Josepha.
– Nie powstanie j ednak erzac ty ch, który ch nam odebrano, a z który m i nie m ogliśm y się
pożegnać – zauważy ł Johann Isidor w dwudzieste urodziny swego naj starszego sy na. Zaczął
prowadzić dziennik. Doradził m u to doktor Mey erbeer, znawca dusz. „Nie takim j ak pan pom ogło
to porozum ieć się ze sobą” – powiedział.
Nauczy cielkom niższy ch klas zalecano wy głaszanie pogadanek o wierności i wy trwałości,
o cnocie skrom ności oraz o uczciwości żołnierskiego serca. Victoria wróciła ze szkoły zatroskana.
W dom u m iała napisać sześć porzekadeł związany ch z oszczędzaniem , ale do głowy przy chodziły
j ej ty lko trzy.
– A te zna przecież każdy – zasm uciła się m ała indy widualistka.
– Nie w czas oszczędzam y, gdy dna dobieram y – podpowiedziała m atka obdarzona talentem
pedagogiczny m .
– Kto przestrzega oszczędności, m a dla siebie i dla gości – poradziła Josepha.
– Kto ciasto j e, ten chleb oszczędza – wtórowała ciotka Jettchen. W odpowiedzi na to
niewczesne bluźnierstwo pani dom u posłała j ej przerażone spoj rzenie.
– To naj piękniej sze powiedzenie ze wszy stkich – uznała Victoria. – Moj a ciocia j est m ądra j ak
sam cesarz.
◉
– Jest j eszcze norm alność na świecie. – Patriarcha rodu odetchnął z ulgą, gdy w piątkowy
wieczór j ego żona zapaliła świece w srebrny m świeczniku, a on kroił drożdżowy warkocz, który
zaplotła; chałkę upieczono wprawdzie z ciem nej m ąki z dodatkiem zm ielonego suszonego grochu,
lecz tak czy inaczej według przepisu pobożnej babki z Pforzheim . Na biały m adam aszkowy m
obrusie stały kolorowe kieliszki do wina reńskiego. Od śm ierci Ottona rodzina znów obchodziła
szabas. Victoria znała j uż błogosławieństwa chleba i wina, m ała Alice uderzała w dłonie, gdy
ty lko usły szała hebraj skie słowa.
Na pierwszy rzut oka kuchnia nie zdradzała m arazm u owy ch czasów. Piec bły szczał, niebiesko-
białe firanki by ły czy ste i wy krochm alone, okien nie szpeciła ani j edna sm uga. Co ty dzień
pucowano na wy soki poły sk m iedziany kociołek i forem ki do ciast, sztućce do sałaty i rogowe
ły żki do j aj ek leżały owinięte w ściereczkę z filcu. W spiżarce stał gąsior z zeszłoroczny m winem
j abłkowy m oraz dwa pełne po brzegi słoj e z owocam i w nalewce na rum ie, bezwsty dnie
pachnący m i latem i słodkim ży ciem ludzi beztroskich. Mim o to głód czy hał również na
pierwszy m piętrze dom u przy alei Rothschildów 9. Sens powiedzenia, że nie m a co do garnka
włoży ć, które wy ższe klasy społeczne znały głównie z ksiąg niem ieckich porzekadeł, zaczął
docierać również do Sternbergów. Wszy scy poza m ałą Alice, która każdą czerstwą skórkę chleba
żuła z taką wesołością, j akby każdy kęs zbliżał j ą do krainy szczęśliwości, wiedzieli, czy m j est
zaraza ziem niaka.
– Królestwo za kartofla – zadeklam ował Erwin. Czy tał wówczas Ryszarda III.
– A wcześniej m ówiliśm y głupio – zadum ała się ciotka Jettchen – że m iej sce ziem niaka j est
w spichlerzu, a nie na talerzu.
– Buta inna niż głupota, lecz ta sam a ich istota – wy recy towała skruszona Josepha, m ieszaj ąc
w garnku przy prawioną cebulą i skórką z kaszanki gęstą papkę, którą w nowej Oszczędnej pani
domu, książce kucharskiej na czasy kry zy su, nazwano heską potrawką z kaszy. Josepha, pom im o
zapewnień Betsy, że postąpiła odważniej i bardziej loj alnie, niż uczy niłaby większość osób w j ej
położeniu, wciąż robiła sobie wy rzuty, że nieodwołalnie zerwała chlebodaj ne kontakty z rodziną
w Bad Nauheim ie.
W piwnicy stała pusta skrzy nia na ziem niaki. Nie by ło widoków na zim owe zapasy. May er,
sprzedawca warzy w z Wiesenstrasse, który w Sternbergach przez piętnaście lat m iał naj lepszy ch
klientów, a który aż do sm utnego końca zawsze przy nosił pani Betsy niespodzianki z j akiegoś
taj em nego zakątka pawilonu, zam knął sklep z powodu braku towaru – „przej ściowo”, j ak to
wówczas określano. W kwestii ziem niaków spasować m usiał także Johann Isidor. Nie dało się
ukradkiem przy nieść tego nieporęcznego towaru do dom u. Nieliczni krewni Johanna Isidora
z Górnej Hesj i rzadko j uż odpowiadali na j ego listy, a j eśli to robili, narzekali na własną nędzę;
w tam ty ch czasach doświadczy ła tego większość m ieszkańców duży ch m iast. Wy łącznie kilka
gazet nie uszanowało powagi sy tuacj i i odważy ło się na niestosowne żarty. Opublikowały one
ilustracj ę przedstawiaj ącą zuchwale wy szczerzonego ziem niaka w papierowej czapce, a do tego
wiersz niej akiego Hansa Fallady :
Przetrwam y !
Niechże wrogowie grożą co rusz
głodem , naj gorszą z trwóg.
Ostatni ziem niak zm obilizowany j uż
My, Niem cy, przetrwam y, da Bóg!
Nawet Johann Isidor, który wy łącznie własne dzieci potrafił kry ty kować ostro i nieulękle i który
zazwy czaj uważał, że powinno się dy plom aty cznie trzy m ać j ęzy k za zębam i, uznał ten ry sunek za
oznakę złego sm aku, a wiersz by ł j ego zdaniem „nie na m iej scu w tak trudnej chwili”. Niem iecki
ziem niak fakty cznie nie nadawał się j uż na obiekt żartów. Gdy sy tuacj a ży wieniowa
dram aty cznie się pogorszy ła, zastąpiony został przez brukiew, w niektóry ch rej onach nazy waną
także karpielą.
Według bełkotliwy ch okólników oraz książek kucharskich, który ch autorzy w żadny m razie nie
wierzy li w to, co pisali, brukiew by ła w niem ieckiej kuchni produktem niezastąpiony m .
Dodawano j ą do ciasta chlebowego, dzieciom wm awiano, że j est m usem j abłkowy m ,
przy gotowy wano z niej surówki, zupę i kluski, gotowano j ą, suszono i duszono. W m agazy nach,
w który ch ku wściekłości gospody ń dom owy ch w ty siąc dziewięćset piętnasty m roku publikowano
przepisy zawieraj ące m asło, sm alec, sardelę, szafran oraz cy trusy, prezentowano od tam tej pory
warzy wne zapiekanki, bezm ięsne potrawy j ednogarnkowe, gry sikowe kluski, kaszki dla dzieci,
sm arowidła do chleba i wy pieki z brukwi. Naj większą fantazj ą wy kazano się w nazwie
„brukwiowa zupa żebraka”. Zupę tę należało gotować z ziarnam i km inku i resztkam i ciem nego
chleba; szczy tem cy nizm u by ła uwaga, że brukiew doprawiona odrobiną octu zam askuj e sm ak
zm arznięty ch kartofli.
Dla głoduj ący ch, którzy według urzędowy ch zarządzeń dziennie m ieli prawo do trzy dziestu
pięciu gram ów m ięsa (włącznie z kośćm i), ćwierci j aj ka, dwudziestu pięciu gram ów cukru oraz
dwustu siedem dziesięciu gram ów chleba, w listopadzie ty siąc dziewięćset szesnastego roku
rozpoczęła się zim a brukwiowa.
Nigdy nie zapom niał j ej ten, kto j ej doświadczy ł. Wielu ludzi w związku z niedostatkiem
poży wienia nie odzy skało sił psy chiczny ch ani fizy czny ch. Zim a brukwiowa stała się sy m bolem
biedy i śm ierci głodowej .
Johann Isidor Sternberg też m iał j ą na zawsze zachować w pam ięci, lecz to nie j ego żołądek
stał się źródłem ty ch wspom nień. Stało się nim serce. Wierne cesarzowi, gotowe do poświęceń
serce Johanna Isidora Sternberga pękło dziewiątego listopada ty siąc dziewięćset szesnastego roku,
dokładnie dwa lata po ty m j ak dowiedział się, że j ego osiem nastoletni sy n zginął za oj czy znę.
W październiku ty siąc dziewięćset szesnastego roku niem iecki m inister obrony zarządził bowiem
badanie staty sty czne doty czące „liczby Ży dów wśród niem ieckich żołnierzy ”.
Johann Isidor Sternberg, m ężczy zna o anality czny m um y śle, m im o senty m entalnej natury
całe ży cie baczący na ataki z ukry cia, nie potrzebował nawet pięciu m inut, by j ęzy k niem ieckiej
biurokracj i zdem askować j ako wrogi Ży dom . Jego zraniona dusza potrzebowała j ednak
niezliczony ch bezsenny ch nocy, aby naprawdę zdołała poj ąć, co j ego ukochane cesarstwo
uczy niło swy m ży dowskim oby watelom . W dniach początkowej bezsilności i paraliżuj ącego bólu
wy wołanego owy m spostrzeżeniem Johanna Isidora naj m ocniej przy gnębiało to, że nie potrafił
rozm awiać o zadanej m u ranie. Gniew rozpalał m u policzki, a bezradność wy suszała j ęzy k, gdy
spoglądał w twarz żony. Unikał wzroku sy na j ak gdy by w poczuciu winy. Gdy by ł sam , łzy
napły wały m u do oczu.
Pewnego piątkowego wieczoru nie m ógł j uż znieść własnego upadlaj ącego m ilczenia.
Zwierzy ł się w końcu Betsy. Stół uprzątnięto. Podczas szabasu podano zupę z kostki rosołowej
i każdy otrzy m ał po kawałku sm ażonej wątrobianki, którą dzień wcześniej pan dom u dostał
u pewnego rzeźnika przy Braubachstrasse w zam ian za m etr lam ówki z brukselskiej koronki.
Bliźnięta, m rugnąwszy do siebie porozum iewawczo, gdzieś się zaszy ły, w pokoj u obok ciotka
Jettchen czy tała na głos: „Pif-paf, co za broń! Rosj anin padł j ak w toń!”, a Victoria grom ko się
śm iała.
Josepha złoży ła biały obrus.
– Dobranoc – powiedziała. – Dobrego szabasu – dodała, stoj ąc w drzwiach, j akby przez całe
ży cie by ła Ży dówką. Świece szabasowe prawie się wy paliły, pan dom u wpatry wał się
w dogasaj ące światło. Odchrząknął j ak zwy kle, gdy m iał do powiedzenia coś ważnego,
i sprawdził, czy prosto zapiął guziki przy kam izelce. Wsty dził się trochę, że patrzy na paznokcie
u prawej ręki zam iast na żonę, lecz w porę odzy skał równowagę.
– Dom y ślam się – zaczął – że j uż sły szałaś o spisie Ży dów.
– A co to znaczy ? – zdziwiła się żona.
– Chcą wiedzieć, ilu Ży dów j est w woj sku. Albo ilu zginęło. Nazy waj ą to spisem Ży dów. To
chy ba j asne, Betsy, prawda? Czy m oże nadal nie rozum iesz, o co chodzi?
Betsy Sternberg nie rozum iała. I wiele inny ch osób, nie ty lko kobiet, także. Ogłoszenie tego
spisu stanowiło reakcj ę na coraz częściej i głośniej wy rażane zarzuty anty sem itów, że Ży dzi to
tchórzliwi dekownicy, którzy robią wszy stko, żeby wy m igać się od służby na froncie i podej rzanie
często są z niej zwalniani. Johann Isidor Sternberg, dla którego „oj czy zna” by ła naj świętszy m
słowem w j ęzy ku j ego oj ców, nie m iał złudzeń. Już po ty m pierwszy m ciosie zrozum iał, j ak
dalece się m y lił i j ak naiwne okazały się j ego wy obrażenia o przy j acielskim nastawieniu
cesarstwa do Ży dów. Czuł się niczy m oszukane dziecko, rom anty czny m arzy ciel, struś z głową
w piasku. Przez loj alność wobec trady cj i i wdzięczną pam ięć o oj cu i m atce nigdy nie chciał
zm ienić wy znania na chrześcij aństwo, ale słowa „asy m ilacj a” i „em ancy pacj a” by ły dla niego
cudowny m i narkoty kam i. Odurzony nim i, śnił odwieczny sen niem ieckich Ży dów o ty m , że
któregoś dnia zostaną uznani przez pozostały ch oby wateli za równy ch wśród równy ch. Słowa
cesarza wy powiedziane na początku woj ny wprawiały go w rausz. Zdania takiego j ak to, które
Wilhelm II wy krzy knął z balkonu berlińskiego zam ku m iej skiego, serca niem ieckich Ży dów
łaknęły od początków oświecenia.
Od sierpnia ty siąc dziewięćset czternastego roku m owa balkonowa, przez sekretarza
pasm anterii spisana drukowany m i literam i na krem owy m papierze czerpany m , wisiała
w srebrnej ram ie na ścianie gabinetu, w który m Johann Isidor Sternberg podej m ował gości. Jako
patriota w rocznicę bitwy pod Sedanem i w dniu cesarskich urodzin obwieszał dom flagam i
niem ieckim i, a w sy nagodze m odlił się o pom y ślność dla władcy i szczęśliwy obrót spraw na
woj nie. Ani przez chwilę nie wątpił w to, że państwo niem ieckie kocha go tak sam o, j ak i on j e
kocha, aż po dzień, w który m okazało się, że j est wręcz przeciwnie.
Pom im o swoich iluzj i zachował rozsądek. Nie potrafił na dłuższą m etę się oszukiwać. Chociaż
początkowo wzbraniał się przed przy j ęciem do wiadom ości ostatnich dowodów na wrogość
wobec Ży dów, powoli stwierdzał, że anty sem ity zm w Niem czech rozwij a się równie szy bko j ak
powszechna bieda. Z dnia na dzień coraz j aśniej sze stawało się, że zgodnie ze stary m oby czaj em
głoduj ący potrzebowali kozła ofiarnego winnego ich nędzy i że wy brali na niego właśnie ludność
ży dowską. „Historia stara j ak świat” – zgodził się z doktorem Mey erbeerem .
Nie spodziewał się j ednak takiego upokorzenia j ak spis Ży dów. O planowanej akcj i dowiedział
się dopiero z kom entarza w „Frankfurter Zeitung”. Redaktor ostro sprzeciwiał się wy py ty waniu
o przy należność wy znaniową w niem ieckiej arm ii. Czy taj ąc arty kuł, Johann Isidor Sternberg,
loj alny oby watel Niem iec, siedział odprężony w m asy wny m , obity m zieloną skórą fotelu
winchester, przed nim stał koj ec naj m łodszej córki. Dziewczy nka bawiła się szm aciany m
osiołkiem , którem u wy padło oboj e oczu.
– Tata Otto – radowała się Alice, gdy gazeta wy padła oj cu z rąk. Podała m u ślepego osiołka
i bąknęła: „fuj ”.
Nie widział zabawki ani nie by ł świadom y subtelnej ironii losu. Naj pierw stężała m u twarz,
później całe ciało, a w końcu także zdolność rozum ienia i interpretowania słów. Po chwili j ego
oczy zaszły łzam i, lecz spostrzegł to za późno. Powodowany pierwszy m szokiem , Johann Isidor
postanowił, że z nikim nie będzie rozm awiał o ty m , co przeczy tał, i przed wszy stkim i będzie
skry wać swą duchową nędzę. W tam ten piątkowy wieczór, kiedy pękło m u serce, zrozum iał, że
dłużej nie zniesie własnego m ilczenia, a żonie wy znał, że j uż nigdy nie będzie ty m m ężczy zną,
który m kiedy ś by ł, i wtedy zapłakał po raz drugi.
– Wy daj e m i się, że powinieneś porozm awiać z naszy m i – poradziła roztropnie Betsy,
wy łączaj ąc światło w sy pialni. Jeszcze nigdy nie m ówiła o „naszy ch”, lecz wiedziała, dlaczego
wówczas to zrobiła. Jej m ąż też wiedział, choć z łagodną naganą odparł:
– Że też wy, kobiety, m acie zawsze takie pom y sły.
Poszedł za radą żony i wziął udział w zebraniu protestacy j ny m zorganizowany m przez
frankfurcki oddział Centralnego Związku Oby wateli Niem ieckich Wy znania Moj żeszowego.
Pierwszego sierpnia ty siąc dziewięćset czternastego roku w Berlinie wy dał on bardzo znaną
odezwę: „Bracia w wierze, wzy wam y was, by ście ponad m iarę obowiązku ofiarowali oj czy źnie
swe siły. Dobrowolnie spieszcie pod sztandary ”. Ten, którego serce biło z taką dum ą, gdy j ego sy n
chwy tał za sztandar, siedział wówczas przy garbiony w kącie sali. Przeszy wały go dreszcze. Czuł
się tak, j akby wy łącznie on m usiał się tłum aczy ć z dręczącej go kwestii, która stała się tem atem
wieczoru. Sły szał m owy ty ch, którzy przej rzeli i protestowali przeciwko podły m insy nuacj om
pod adresem niem ieckich Ży dów o ich rzekom y m tchórzostwie i dekownictwie, lecz nie wiedział,
j ak on, Johann Isidor Sternberg, m iałby porzucić m arzenie swego ży cia i nie um rzeć. Jak sercu,
które potrafiło j edy nie kochać oj czy znę niczy m rodzoną m atkę, wy drzeć m iłość do niej ?
Odarty ze złudzeń m ężczy zna czuł, j ak buzuj e w nim gniew, j ak wzburzenie dusi j ego wiarę,
nadziej ę i m iłość, a z niego sam ego czy ni człowieka przegranego, którego przy szłość przepadła,
tak j ak inny m ludziom przepadaj ą szal czy chusteczka. My ślał o kanonierze Ottonie Wilhelm ie
Sam uelu Sternbergu, który osiągnął wiek osiem nastu lat i ani m iesiąca więcej , i który teraz um arł
po raz drugi. Ty m razem został stracony przez nienawiść rodaków, zarzucaj ący ch Ży dom , że nie
bronili oj czy zny, gdy nadeszła godzina niedoli, lecz siedzieli w ciepły ch izbach, licząc woj enne
zy ski.
Johann Isidor zam knął oczy. Ukazała m u się chłopięca twarz Ottona, j uż naznaczona m ęskim
pragnieniem wy kazania się, a j eszcze pełna dziecięcego lęku przed porzuceniem . Oj ciec widział,
j ak j ego naj starszy sy n stoi na Dworcu Wschodnim , rozgląda się niczy m wy trawny podróżnik,
który zabłądził i boi się przy znać przed sobą, że zboczy ł z drogi. W klapę zabawnego
uczniowskiego tornistra wetknięta by ła czarno-biało-czerwona chorągiewka, podobna do ty ch,
który m i wy m achiwali chłopcy bawiący się w woj nę pod drzewam i w alei Rothschildów. Johann
Isidor wprawdzie w porę doj rzał sy na, który wy chy lił się z przedziału i otworzy ł usta, by
wy powiedzieć słowa pożegnania. Oj ciec m a przecież do niego prawo w ostatniej chwili, która
oby dwóm pozostała. Gdy j ednak pociąg ruszy ł, oj ciec ochotnika Sternberga usły szał ty lko własny
głos. Wołał: „Bądź zdrów!”, a oba słowa bolały w gardle tak, j akby naszpikowano j e igłam i.
Te wspom nienia odurzy ły go. Wabiły chwiej ącego się m ężczy znę coraz dalej w głąb piekła
spowitego czarny m i chm uram i i wy pełnionego wrzącą lawą. Czuł, j ak j ego ręce stawały się
ciężkie, a nogi słabe. Głowa napuchła m u niczy m balon, czerwony, wy drwiwaj ący go głośno
balon, który pękłby przy pierwszy m skierowany m w niego podm uchu wiatru. W ostatnim
m om encie Johannowi Isidorowi udało się j ednak szeroko otworzy ć oczy. Dostrzegł j edy nego
sy na, który m u j eszcze pozostał.
Początkowo ten chłopiec w szary m garniturze – w m ary narce z przy długim i rękawam i
i w przy krótkich spodniach – wy dawał m u się uroj eniem , które obej m uj e władzę nad chory m i,
wy głodzony m i i wy palony m i, gdy padaj ą oni łupem nadziei, co to m ądry ch ludzi zm ienia
w żałosny ch gam oni. Ze zdum ieniem – początkowo nie potrafił choć spoj rzeniem zareagować na
to dziwne zj awisko – poj ął, że w tej niedorzecznej grze zm y słów m ożna by ło popełnić ty lko j eden
błąd: uwierzy ć, że nie należy dawać wiary własny m oczom .
Erwin, którego Johann Isidor wciąż uważał za dziecko, zadziornego, przem ądrzałego chłopaka,
zuchwałego, aroganckiego łobuziaka niem aj ącego poj ęcia o ży ciu, ten właśnie niedoceniony
Erwin odłączy ł się od niewielkiej grupy rówieśników. Ze zwieszony m i rękam i i z rozpaloną twarzą
zm ierzał w j ego stronę. Ów niezależny, krnąbrny, rozum ny szesnastolatek szedł powoli. Wy glądał,
j akby liczy ł kroki, wpatry wał się w czarne buty z cholewam i j ak ktoś, kom u ży cie nieustaj ąco
dostarczało upokorzeń, lecz wy ciągaj ąc do oj ca rękę, podniósł głowę wy soko.
Obaj czuli się zakłopotani, niepewni, obcy sobie, a m im o to połączeni na zawsze, bo j eden
z nich by ł sy nem , a drugi oj cem . Obaj ostrożnie dobierali słowa, uważali na właściwe rozłożenie
akcentów, aby uniknąć błędny ch interpretacj i, j akichkolwiek zarzutów. Każdy z nich strzegł się, by
nie zranić drugiego, nie sprowokować do zerwania tej cienkiej nici, która ich łączy ła.
Przez całe swoj e ży cie oj ciec i sy n nigdy nie natrafili na siebie przy padkiem . Miej sca,
w który ch przecinały się ich drogi, by ły ściśle wy znaczone: m ieszkanie, sy nagoga i sporady cznie
salony przy j aciół Sternbergów. Młodsze dzieci chodziły z rodzicam i do zoo, w niedziele karm iły
kaczki w Ostparku, wraz z oj cem liczy ły ślady po kulach na blaszany m proporczy ku zatknięty m
na wieży Eschenheim er Turm , a z m atką szklane kulki, które zdoby ły podczas gry w m arm urki.
A gdy by ły j uż na ty le duże, że nie kom prom itowały rodziców zły m i m anieram i, m ogły, gdy
nadarzała się specj alna okazj a, pój ść wspólnie z nim i na kawałek wieńca frankfurckiego do café
Oblubieniec, a w okresie bożonarodzeniowy m zobaczy ć z m atką w operze Wyprawę Piotrusia na
Księżyc czy Jasia i Małgosię. Konwenanse i przy zwy czaj enia narzucały role sy nom i córkom
z rodzin m ieszczańskich. Rodzice decy dowali, dzieci m iały się podporządkować. Oj ciec
rozkazy wał, dzieci słuchały.
– Skąd się tu wziąłeś? – zapy tał Johann Isidor, kiedy j uż się przy witali i wy m ienili parę uwag
o niespoty kany m j ak na listopad chłodzie.
– Przy szedłem z dom u – odparł Erwin. Przetarł czoło zm iętą chusteczką. Strach m inął j uż
podczas rozpraw m eteorologiczny ch, ty lko usta m iał j eszcze zdrętwiałe.
– Skąd wiedziałeś o ty m zebraniu? Nigdy przecież nie rozm awialiśm y o podobny ch sprawach.
– My nie – przy znał Erwin. Odważy ł się zaakcentować pierwsze słowo. Odrobinę, nie
prowokuj ąc, ty lko gwoli prawdy. – Ale j a j uż od dwóch lat należę do m łodzieżówki Związku. Dużo
o ty ch sprawach rozm awiam y.
Czy j ego spoj rzenie by ło takie j ak zwy kle? Czy żby uśm iechał się równie szeroko j ak przy stole,
gdy widział, że m a soj usznika w Clarze? Czy ten chłopak, który wcześnie dorósł, buntował się,
a j eśli tak, to przeciw kom u? Czy nie by ł zawsze bardziej skry ty niż j ego brat i czy sam sobie nie
wy starczał za towarzy stwo? A teraz doj rzał, czego oj ciec nie zauważy ł. Czas ograbiał ludzi nie
ty lko z apety tu na ży cie – m ężczy znom odbierał również dzieci.
– Przy kro m i, oj cze – powiedział Erwin.
– Co m asz na m y śli?
W oczach Johanna Isidora m igotała bezsilność, od której nie ucieknie żaden oj ciec
dorastaj ącego sy na. Po raz pierwszy j ednak sy n zbił go z tropu i m iał go odwagę strącić do
głębokiej , ciem nej j am y, którą wy kopał siłą i bezczelnością właściwą j edy nie ludziom m łody m .
Otto nigdy nie by ł buntownikiem , nie pragnął poznać świata zby t wcześnie. Wiedział, gdzie j ego
m iej sce. Nie sprawiał, że oj ciec tracił grunt pod nogam i. Naj starszy sy n Johanna Isidora
wy pełniał swoj e obowiązki, nie m niej ani nie więcej . Nie zadawał wielu py tań ani też się nie
wahał. Otto by ł sy nem , j akiego oj ciec m ógł sobie ży czy ć.
– Tę całą sprawę z liczeniem Ży dów – wy j aśnił Erwin. – To m usiało by ć dla ciebie trudne.
Przecież wierzy łeś w Niem cy. Naj pewniej ciągle wy daj e ci się, że ludzie potępią ten spis
i obronią nas przed ty m i szuj am i anty sem itam i. Ja j ednak nigdy nie by łem opty m istą.
– Na Boga, m asz przecież dopiero szesnaście lat. To nie j est odpowiedni wiek, aby m ieć własne
zdanie. Uczą was tego czarnowidztwa w m łodzieżówce?
– Nie, tu nauczy łem się ty lko m y śleć. I widzieć. I m ówić, co m y ślę.
– To, m ój sy nu, um iałeś zawsze. Czy twoj a m atka wie właściwie, że chodzisz na spotkania tej
grupy ?
– Nie, ale m oj a siostra owszem .
– Która? Z tego, co wiem , m asz trzy.
– Alice.
By ł to pierwszy raz, gdy Johann Isidor pozwolił sobie na żart ze swoim drugim , a od dwóch lat
j edy ny m sy nem . Zdał sobie z tego sprawę, gdy roześm iali się w ty m sam y m m om encie.
Wrócili do dom u razem , choć Erwin um ówił się z dwom a kolegam i ze stowarzy szenia, by
porozm awiać o rzeczach, o który ch szesnastolatki właściwie nie powinny wiedzieć. Mówili
niewiele, ponieważ nie nauczy li się j eszcze rozm awiać ze sobą tak, by oj ciec nie narzucał
przebiegu rozm owy. Lecz gdy ty lko na siebie spoj rzeli, ogarniało ich wewnętrzne ciepło, którego
istnienia wcześniej nawet nie przeczuwali. Powietrze pachniało j uż śniegiem , który m iał
niebawem spaść. Kałuże zam arzły i stały się gładkie j ak lustra. Droga by ła uciążliwa, ale gdy
j eden z nich się poślizgnął i prawie upadł, drugi – oj ciec – wziął go w ram iona.
– Psiakrew – powiedział Erwin.
– Czy to współczesny erzac słowa „dziękuj ę”?
– Dużo, dużo więcej .
Pom ału stawali się sobie coraz bliżsi. Początkowo, krótko po niespodziewany m spotkaniu na
proteście, gdy m owa by ła o woj nie, hasłach boj owy ch i porażkach, ograniczali się do spoj rzeń
oraz subtelny ch, ty lko przez nich zauważalny ch gestów. Pod koniec listopada z Wiednia nadeszła
wiadom ość, że zm arł sędziwy cesarz Franciszek Józef, a j ego następca Karol m a się zatroszczy ć
o pokój . „To początek końca” – skom entował Johann Isidor, gdy podczas kolacj i opowiadał o ty m
żonie.
Sy n odpowiedział: „Miej m y nadziej ę”. Spoj rzeli na siebie i nie ty lko oni próbowali poj ąć, co
się z nim i stało.
Dopiero w m arcu ty siąc dziewięćset siedem nastego roku Betsy wszy stko zrozum iała. Weszła
do gabinetu m ęża. W ręce trzy m ała ściereczkę do kurzu i chcąc zdj ąć ze ściany niewielką
paj ęczy nę, rozm y ślała, czy przem arznięte m archewki sm akuj ą tak sam o paskudnie j ak
przem arznięte ziem niaki. Wówczas zauważy ła zasadniczą zm ianę. Zniknęła sławna m owa
balkonowa niem ieckiego cesarza. Zam iast niej w srebrnej ram ie wisiał wiersz Henriette Fürth,
o której nigdy nie sły szała. Już sam ty tuł Spis Żydów spowodował, że Betsy przeczy tała wszy stkie
trzy zwrotki, co do słowa. Druga z nich brzm iała:
Dziś nas zliczacie. To nie do zniesienia.
Cośm y uczy nili, że tak czy nicie nam ?
Kto wam dał prawo py tać o wierzenia?
Gdy obowiązku przy szedł dzień spełnienia
Bez py tań w bój za kraj poszedł każdy sam .
Ty m razem to nie sekretarz pasm anterii wy kaligrafował tekst piękny m , czy telny m pism em .
Zrobił to, co ku swem u zdum ieniu zauważy ła Betsy, j ej sy n Erwin. Właśnie on odkry ł ten wiersz
odważnej działaczki polity cznej Henriette Fürth z Socj aldem okraty cznej Partii Niem iec i położy ł
go oj cu na biurku. Johann Isidor obrał j uż wówczas drogę, której poszukiwał. Patriotą pozostać
m iał przez całe ży cie, bo tam to j edno rozczarowanie nie wy starczało, aby pogrzebać m iłość do
Niem iec. Postanowił, że nadal będzie kochać ten kraj , którem u przestał ufać. Gdy j ego oczy
zachodziły łzam i, nie żałował j uż cesarskich żołnierzy, którzy ginęli na polu chwały, opłakiwał
wy łącznie swoj ego sy na. Od dnia, w który m poj ął, co dla Ży dów w Niem czech oznacza
przeprowadzenie spisu, m odlił się, by Bóg zakończy ł woj nę, zanim Erwin będzie m usiał pój ść do
woj ska.
Sternbergowi, prawom y ślnem u, posłusznem u oby watelowi, nie by ło j uż tak pilno, by własną
pracą wspierać kraj , który tak ochoczo poddawał się nagonce anty sem itów. Ważniej sza niż taka
oj czy zna by ła dla niego rodzina. Zastanawiał się, dlaczego potrzebował pięćdziesięciu sześciu lat,
by doj ść do tego wniosku. Któregoś razu zapy tał o to Erwina.
– Prawdopodobnie dlatego, że nie m iałeś takiego oj ca j ak j a – odparł refleksy j nie chłopak. –
Takiego, który by ł gotowy przy znać się do własny ch błędów.
– Dziękuj ę – powiedział Johann Isidor.
– Za prawdę się nie dziękuj e, tak m ówi nasz nauczy ciel.
– W szkole?
– W stowarzy szeniu. W szkole wciąż powtarzaj ą, że słodko j est um ierać za oj czy znę.
Im gorsza panowała w Niem czech nędza i im dotkliwsze stawały się codzienne katastrofy, ty m
częściej Johann Isidor handlował na czarny m ry nku. Nie zależało m u j uż na czy sty ch rękach,
dbał j edy nie o to, by trzy m ać głód z dala od progu swego dom u. Chociaż po przepisaniu działki na
Fritzi Haferkorn nie m iał j uż obowiązku troszczy ć się o nią i córkę Annę, to kiedy ty lko m ógł,
wy sy łał na Textorstrasse posłańca z chlebem , m ięsem , tłuszczem i ciepły m i ubrankam i. Wśród
j ego służbowej korespondencj i niekiedy znaj dował się dziecięcy ry sunek – w kopercie bez
nadawcy.
Stopniowo Johann Isidor nastawiał się na to, że podczas woj ny będzie ży ć w duchowy m
pancerzu. Wiadom ość z początku ty siąc dziewięćset siedem nastego roku o ty m , że cesarz
Wilhelm II wzy wał oddziały na polu bitwy do niestrudzonej walki, nie spotkała się z j ego
aprobatą. Na ścianach dom ów widział plakaty, które podpisem „Twoj e pieniądze pom ogą
w walce. Zam ienione w okręty podwodne będą trzy m ać granaty wroga z dala od ciebie”
zachęcały do zakupu obligacj i woj enny ch; nie zasubskry bował j ednak ani j ednej . Nie wy m sknął
m u się okrzy k radości, gdy niem iecki okręt podwodny zatopił bry ty j ski parowiec pasażerski
„Laconia”, choć zachwy ciło to nawet Josephę.
Po ty m j ak wy cofano m iedziane m onety pięciofenigowe i zastąpiono j e pieniędzm i
alum iniowy m i, ośm ioletnia Victoria opowiadała, że swoj e „porządne pięciofenigówki” schowała
pod m ateracem , a razem z nim i j eszcze całe m nóstwo m onet od Mariechen.
– Dałam j ej za nie swoj ą książkę o dzielny ch kanonierach – zaraportowała spry tna zdraj czy ni
oj czy zny.
Matka ostrzegawczo szturchnęła j ą po stołem , j ednakże oj ciec powiedział:
– Brawo, m oj e dziecko. Masz głowę Sternbergów.
Johann Isidor ostateczne potwierdził w ten sposób, że odstąpił od by cia niem ieckim bohaterem .
Po ty m j ak na nowo określił swoj e m iej sce w ży ciu, czuł się wprawdzie nadal j ak koń bez
j eźdźca, by ł sm ętny i zawsty dzony, zarazem j ednak zadowolony. Pragnął pozostać dobry m
m ężem i troskliwy m oj cem . To ży czenie zostało spełnione. Ty lko nieco inaczej , niż to sobie
wy obrażał.
Pierwszego kwietnia przy szło m u podj ąć naj odważniej szą decy zj ę w ży ciu. Tam tego dnia,
poświęconego pierwotnie durniom i kawalarzom , zm niej szono w Rzeszy racj e chleba do stu
siedem dziesięciu gram ów na dzień. Z różny ch niem ieckich m iast donoszono o przy padkach
ty fusu głodowego oraz cholery. Wy powiedzenie Rzeszy woj ny przez USA by ło tuż-tuż. Ciotka
Jettchen, przed którą z uzasadniony ch przy czy n zataj ono tę sm utną wiadom ość, przez
przej ęzy czenie Josephy dowiedziała się, że odsunięty od władzy car, j ego m ałżonka z Darm stadtu
oraz wszy stkie dzieci przeby waj ą w więzieniu. Ciotka, która widziała, j ak cary ca z Hesj i
wy rastała na piękność, w porze obiadowej nie m ogła zj eść nawet niewielkiej porcj i duszonej
brukwi z sosem szczawiowy m , którą dostała w przy dziale. Johann Isidor tego nie widział. Wbrew
oczekiwaniom dom owników nie poj awił się przy stole.
Choć do pasm anterii nie dostarczano j uż nowy ch towarów, a popy t na hum ory sty czne kartki
woj enne znacznie spadł, zachował on zwy czaj , by rankiem wy ruszać do pracy. Zawsze szedł
naj pierw do wy dawnictwa, a następnie do biura przy Hasengasse. Popołudniam i załatwiał
sprawunki, które nie wy m agały kobiecej zręczności i rzutkości, lecz m ęskiej odwagi i opanowania.
Pierwszego kwietnia do tego ostatniego punktu j uż nie dotarł.
Na
srebrnej
tacy
pośród
służbowej
korespondencj i
do
sprzedawcy
wy robów
pasm antery j ny ch Sternberga leżała koperta, która wy wołała j ego ciekawość. Adres, zapisany
ołówkiem drukowany m i literam i, wskazy wał na niewprawną rękę. Nadawca zanotował na
odwrocie j edy nie swoj e inicj ały, j ak m ieli w zwy czaj u ludzie proszący o pom oc. Ty m większą
ciekawość wzbudził adres. Autor korespondencj i m ieszkał przy Textorstrasse. Johann Isidor
rozdarł kopertę. Już wtedy drżały m u ręce.
Fritzi Haferkorn, ten figiel Am ora w letnią noc, m łoda, radosna, beztroska kobieta, która tak
cudownie radziła sobie z ży ciowy m i zawiłościam i, zm arła. Mistrz m alarski Anton Wallerstadt
m iał zam iar j ą poślubić, ale „niestety to przesunął”. Inform ował „zacnego pana Sternberga” o j ej
śm ierci i tłum aczy ł się z listu: „Moj a nieboszczka na pewno tego by chciała. Bardzo pana ceniła”.
On sam , pisał dalej , niebawem będzie prawdopodobnie m usiał pój ść do woj ska. Jego odroczenie
z powodu pracy w zakładzie produkuj ący m towary dla arm ii m iało upły nąć z końcem m iesiąca.
„Jeśli nie m a pan m ożliwości – pisał m istrz Anton – zaopiekować się swoim dzieckiem , czuj ę się
niestety zm uszony oddać j e do sierocińca. Innego wy j ścia nie m am . Niech się pan nad
wszy stkim w spokoj u zastanowi. Anna zostanie zabrana dopiero za dwa dni. Nie m usi się pan
obawiać przy j ęcia j ej do swoj ego zacnego dom u. Fritzi nie m iała żadnej zaraźliwej choroby.
Ty lko zakażenie krwi. Nie chciała pój ść do lekarza. By łby m panu bardzo zobowiązany, gdy by
m ógł pan pokry ć część kosztów pochówku. Pastor także winien otrzy m ać ofiarę. Zadał sobie wiele
trudu, żeby załatwić wszy stkie sprawy na cm entarzu. Malarz zatrudniony w zakładzie
produkuj ący m towary dla arm ii zarabia zby t m ało, by ży ć, i zby t wiele, by um rzeć”.
Johann Isidor Sternberg dwie godziny siedział bez ruchu za biurkiem . Jego twarz zasty gła
niczy m m aska, kołnierzy k koszuli przem ókł od potu. Co rusz spoglądał w świeżo nawoskowany
parkiet i czekał, aż podłoga się otworzy i odsłoni drogę do piekła. Czy tał list ty le razy, że m ógłby
wy recy tować go z pam ięci, przy łoży ł go do twarzy i sły szał śm iech Fritzi. A m oże to zapach j ej
m y dła lawendowego tak go dręczy ł? Poczuł, że wkrótce dozna paraliżu lub też litościwy ogień
przetopi go w karła. Gdy zapach lawendy wy wietrzał z pokoj u, a on siedział tak, ogłuszony ciszą,
zobaczy ł Betsy.
Jej twarz przy pom inała j askrawozieloną odpy chaj ącą m askę. Do Johanna Isidora dotarło od
razu, że nigdy m u nie wy baczy. Gdy Betsy Sternberg, z dom u Strauss, dum na, zam ożna córka
j ubilera z Pforzheim , gdy kobieta tego pokroj u dowie się, że j ą zdradził i okłam ał, do końca będzie
j uż więźniem z ołowianą kulą przy nodze, kukiełką, m arionetką na sznurku.
Johann Isidor sły szał głosy swoich dzieci – okrzy ki woj enne, które sprawiały, że odchodził od
zm y słów. Victoria obcinała warkocze nożem m asarskim , Clara, j ego dum a w stroj u
pielęgniarskim , zerwała z głowy czepek i rzuciła m u do nóg. Erwin poklepał go po ram ieniu,
niczy m j eździec, który chce dodać otuchy kulej ącem u koniowi. „Biedny tata” – powiedział
chłopak, w który m oj ciec dopiero niedawno znalazł zaufaną osobę, i pogłaskał go po głowie, j akby
ten by ł salonowy m pieskiem . „Nie pozwalaj sobie” – wzbraniał się zdem askowany grzesznik.
„Jeszcze nie j esteśm y tak blisko”.
Wsunął list od Antona Wallerstadta do kieszeni kam izelki. Jako człowiek honoru nie potrzebował
aż dwóch dni, aby wzięły w nim górę poczucie przy zwoitości i zew krwi. Johannowi Isidorowi
Sternbergowi wy starczy ło dziewięćdziesiąt m inut, aby zrozum ieć, że j ego córka nie m oże
dorastać w sierocińcu. Miej sce Anny Haferkorn, której m iał nadziej ę kiedy ś dać swoj e nazwisko,
by ło przy alei Rothschildów 9.
Solidny przedsiębiorca napisał czarny m atram entem na papierze j eszcze sprzed woj ny list do
uczciwego m istrza m alarskiego. Złoży ł m u kondolencj e z powodu śm ierci Fritzi, podziękował za
troskliwość, zapewnił o przej ęciu kosztów pochówku i datku dla pastora. Na koniec oświadczy ł, że
o szesnastej zj awi się u niego, by odebrać dziecko. „Proszę spakować wszy stkie rzeczy, które córka
chce zabrać. Jeśli to m ożliwe, także fotografię m atki” – dodał. Następnie wezwał człowieka,
którego zawsze posy łał na Textorstrasse. List, który m iał bezpowrotnie obciąży ć j ego m ałżeństwo,
polecił dostarczy ć niezwłocznie. Gdy po południu szedł m ostem Alte Brücke, powietrze by ło
rześkie i oży wcze. Na wozie z węglem wy grzewał się czarno-biały pies. Johann Isidor postanowił,
że latem przy j dzie ze swy m i córkam i nad Men. Musiał j e policzy ć w pam ięci, by nie stracić
orientacj i.
Przed dom em , do którego wchodził zawsze w kapeluszu nisko nasunięty m na czoło, stała Anna,
obok niej brązowa skórzana walizka przewiązana złoty m sznurem do zasłon z pasm anterii
Sternberg przy Hasengasse. Oj ciec dziewczy nki by ł wzruszony. Sznur ten wy dał m u się pępowiną
łączącą go z przeszłością. Chciał poczuć skruchę, lecz delektował się wspom nieniem owego
wieczoru, kiedy oddał się grzechowi.
Mała Anna by ła blada i przy pom inała zabłąkane w lesie dzieci z książek z obrazkam i, lecz nie
płakała. W ręku trzy m ała lalkę w niebieskim aksam itny m płaszczu z kapturem obszy ty m futrem .
Jej oj ciec spoj rzał na lalkę i z trudem powstrzy m ał j ęk. Na krótko przed woj ną kupił tę lalkę
w Pary żu, a właściwie kupił dwie. Druga należała do Victorii, nazy wała się Madeleine i siedziała
na j ej łóżku ram ię w ram ię z lalką chłopcem w m undurze feldgrau. Ku j eszcze większem u
przerażeniu Johanna Isidora Anna pod rozpięty m płaszczem m iała sukienkę w czarno-czerwoną
kratę, z biały m koronkowy m kołnierzy kiem oraz guzikam i w kształcie m uchom orów. Taka sam a
wisiała w szafie Victorii. Dla oj ca o tak silny m poczuciu sprawiedliwości konieczne by ło
kupowanie obu córkom identy czny ch sukienek i lalek.
– Idziem y ? – zapy tał Johann Isidor.
Anna przy taknęła. Zauważy ł, że j ej wargi drżą. Wziął dziewczy nkę za rękę. Droga z dzielnicy
Sachsenhausen do Nordendu by ła daleka, zwłaszcza dla ośm iolatki, której ty dzień wcześniej
um arła m atka. Nie j eździły j ednak prawie żadne dorożki, z który ch m ogła korzy stać ludność
cy wilna, tram waj e kursowały zaś nieregularnie, a czas, który m dy sponował Johann Isidor od
otrzy m ania listu, okazał się zby t krótki, by m ógł zorganizować j akiś transport.
– Potrafisz daleko chodzić? – zapy tał.
Dziecko j eszcze nie odpowiadało, ale j uż się uśm iechało. Oj cu wy dawało się, że m a oczy
Fritzi. A m oże Victorii? Strapił się, że nie przy chodziło m u na m y śl, j ak pocieszy ć tę obcą córkę,
która spoglądała na niego z powagą osoby dorosłej i która swoj ą lalkę ściskała tak kurczowo, j akby
ta m ogła wy bawić j ą od dziecięcy ch cierpień.
Jeszcze bardziej strapił się ty m , że uległ żonie i nie założy ł telefonu. Betsy by ła tem u
przeciwna, podczas każdej dy skusj i obruszała się, że dzieci nie należy narażać na nowoczesną
technikę bardziej , niż to konieczne, a on potulnie przy takiwał i zam iast o telefonach, m y ślał
o swoich obrotach i wy datkach. Miał teraz za swoj e. Będzie m usiał przy znać się do błędu
w starom odny sposób – nie przez telefon, w chroniącej go m asce, lecz twarzą w twarz. Stoj ąc
w drzwiach z ośm ioletnim dzieckiem za rękę! By ł cudzołożnikiem , który sam sobie m usiał
wy budować pręgierz, pod który m stanie. Winowaj ca starał się wy obrazić sobie pierwsze zdanie
tego dram atu, ale do głowy nie przy chodziło m u nawet pierwsze słowo.
Choć walizka by ła ciężka, a kroki m usiał dostosować do sił ośm iolatki, droga z Textorstrasse do
Alte Brücke zaj ęła im ty lko pół godziny. Men otulało blade, wieczorne słońce. Trawa przy brzegu
j uż się zazieleniła. Na palach siedziały m ewy, łabędzie koły sały się na wodzie. Choć brakowało
pieczy wa, j akaś staruszka karm iła ptaki duży m i kawałkam i chleba. Wóz z węglem wciąż stał na
swy m m iej scu.
– Pój dziem y tam ? – zapy tała Anna.
– Tak, nie boisz się chy ba, że wpadniesz do wody ?
– Ależ skąd. Co piątek j eździłam do Frankfurtu. Mam usia zawsze robiła zakupy w hali Schirn.
Na Boże Narodzenie kupowała całe m nóstwo serdelków.
– Widzisz, a teraz będziesz m ogła zam ieszkać we Frankfurcie. Na stałe. A pewnego dnia znów
uda się dostać serdelki.
Przeszli przez m ost. Ulży ło m u, że Anna przestała m ówić do niego „wuj ku Johannie”.
Konieczne wy j aśnienia uczy ni to nieco prostszy m i. Żonie z pewnością łatwiej przy j dzie
wy baczenie m ężowi j ednorazowego przewinienia niż wieloletnich wizy t u nieślubnej córki.
Jednonogi żołnierz z niedopałkiem papierosa w ustach sprzedawał m aleńkie, wy rzeźbione
z j asnego drewna owieczki.
Anna pokazała j e swoj ej lalce i wy szeptała j ej do ucha, że nie m usi się bać. Oj ciec kupił dwie.
Jedną z nich włoży ł do kieszeni płaszcza, drugą podał dziewczy nce. Lekko dy gnęła i naty chm iast
powiedziała:
– Oj ej , dziękuj ę bardzo, wuj ku Johannie.
Odezwała się znowu dopiero po frankfurckiej stronie Menu. Powiedziała Johannowi Isidorowi,
że j ej lalka m iała zakażenie krwi, ale do niej lekarz przy szedł od razu. Ty m i słowam i, w pierwszej
godzinie swoj ego nowego ży cia, Anna złam ała serce m ężczy źnie, którego pewnego dnia
nazy wać będzie oj cem .
Nagle na j ej twarzy poj awiły się kolory. Oczy bły szczały.
– Niech wuj ek spoj rzy, to m ój oj ciec – krzy knęła podniecona.
– Co też ci przy szło do głowy ? Kto ci takich rzeczy naopowiadał?
– Mam usia. Powiedziała, że m ój oj ciec by ł bardzo odważny m człowiekiem . Utopił się,
ponieważ ratował pięciu m ężczy zn z tonącego statku. Musiał to zrobić, by ł kapitanem .
– Twoj a m atka by ła m ądrą kobietą. Nigdy j ej nie zapom nim y, ani ty, ani j a. – Odstawił
walizkę i schy lił się do Anny ; po raz drugi tego dnia poczuł woń lawendy, którą pachniała Fritzi,
i odtąd wiedział, że wszy stko się j akoś ułoży.
– Na Wszy stkich Święty ch zawsze w ty m m iej scu stawiałam oj cu świeczkę. Czy będę m ogła
to robić także gdy zam ieszkam u ciebie?
– Tak – wy m am rotał Johann Isidor. Błagał Boga o wsparcie. – Chodź, chcem y przecież dotrzeć
do dom u, zanim zrobi się ciem no. W przeciwny m razie twoj a lalka będzie się bała.
Ostatni odcinek drogi, krótka Höhenstrasse, wy dał m u się dłuższy niż cała pozostała trasa. Znów
zanosił do nieba m odły, by przy naj m niej dzieci nie zastał w dom u i by to Betsy, a nie Josepha,
otworzy ła m u drzwi. Josepha nie potrafiła powstrzy m ać gry m asów twarzy, gdy by ła
rozgniewana czy rozczarowana. Betsy zawsze pozostawała dam ą.
Owego pierwszego kwietnia ty siąc dziewięćset siedem nastego roku, w dniu głupców, Bóg
pierwszy raz głupca wy słuchał.
Betsy stała na podwórzu, w siatce na zakupy m iała cztery bry kiety. Zobaczy ła swego m ęża
z walizką w prawej dłoni, a lewą trzy m aj ącego za rękę dziewczy nkę, i w ułam ku sekundy
przeczuła prawdę, bo nawet w słabnący m świetle dnia rozpoznała lalkę taką sam ą j ak lalka
Victorii. Gdy m ała Anna zrobiła krok, Betsy zauważy ła, że pod płaszczem m a taką sam ą sukienkę
j ak ta, którą na krótko przed wy buchem woj ny j ej m ąż przy wiózł Victorii z Pary ża.
– Ach – westchnęła Betsy. Chciała wy powiedzieć coś więcej , ale zabrakło j ej słów.
– Dowiedziałem się dopiero dzisiaj – wy j aśnił Johann Isidor. – Nie m ogliśm y się
zapowiedzieć. – Zby t pospiesznie wy puścił dłoń Anny ze swoj ej . Dziecko potknęło się, m usiał j e
złapać. – To j est Anna.
– Założę się – powiedziała Betsy – że wiem , j ak m a na im ię j ej m atka.
– Miała – cicho poprawił Johann Isidor. Skinął głową, j akby j ego żona j uż postawiła to py tanie,
którego się lękał. – Ach, Betsy, tak się cieszę, że tu j esteś. Mam ci piekielnie dużo do opowiedzenia.
Ży cia m i na to chy ba nie starczy. Twój m ąż j est ogrom ny m oczaj duszą.
– Nie, głupcem – zaprzeczy ła Betsy. I wówczas to ona wzięła Annę za rękę.
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9
P R Z Y P I S Y
Taunus – niskie pasm o górskie w Hesj i w sąsiedztwie doliny Menu.
Röm erberg – plac ratuszowy we Frankfurcie.
Nawiązanie do słów wiersza Friedricha Schillera Pieśń o dzwonie: „Mąż j uż m usi teraz /
W ży wioł iść złowrogi” (przeł. Andrzej Lam ).
Czasy gry nderskie – okres obej m uj ący lata 1871–1873, kiedy po woj nie francusko-pruskiej
zakładano wiele niesolidny ch przedsiębiorstw, które szy bko bankrutowały.
Wół zielonoświątkowy – nawiązanie do trady cj i kulty wowanej do XIX wieku, zgodnie z którą
w Zielone Świątki naj piękniej szego wołu ozdabiano kwiatam i, słom ą, wstążkam i i na czele stada
prowadzano przez wieś.
Taisez-vous (fr.) – bądźcie cicho.
Mademoiselle Cochon (fr.) – panna Świnia.
Kark skręcić się winno piej ący m dziewczętom – nawiązanie do niem ieckiego porzekadła:
„Kark skręcić się winno gwiżdżący m dziewczętom , tak j ak się to czy ni piej ący m kurczętom ”.
Quod licet Jovi, non licet bovi (łac.) – dosł. co wolno Jowiszowi, tego nie wolno wołu.
Wierność Nibelungów – hasło nawiązuj ące do Pieśni o Nibelungach, oznacza wierność
bezwarunkową, opartą na em ocj ach i często zgubną w skutkach.
Tkacze – dram at doty czący powstania tkaczy śląskich z 1844 r. (przy p. red.).
Co strzał, to Rusek, co cios, to Francuz (niem . Jeder Schuss ein Russ, jeder Stoss ein Franzos)
– hasło propagandowe z czasów I woj ny światowej .
Siegfried – j eden z bohaterów Pieśni o Nibelungach, ucieleśnienie odwagi i m ęstwa.
Przeł. Zenon Przesm y cki.
Tałes – szal m odlitewny (przy p. aut.).
Tefilin – rzem ienie m odlitewne (przy p. aut.).
Przeł. Feliks Konopka.
Koach (j id.) – siła.
Miszpach (j id.) – rodzina.
Christel – j edna z bohaterek Ptasznika z Tyrolu, operetki Karla Zellera.
Pism o Sütterlina – uproszczone pism o kaligraficzne stworzone do nauki pisania.
Wprowadzano j e w szkołach niem ieckich od 1915 roku (przy p. red.).
Mowa o święcie obchodzony m za czasów Cesarstwa Niem ieckiego drugiego września,
w rocznicę kapitulacj i arm ii francuskiej po przegranej bitwie pod Sedanem .
Grom iwoj a – ty tułowa bohaterka kom edii Ary stofanesa, ukazana j ako kobieta odważna
i przem y ślna (przy p. red.).
Mowa o zj ednoczeniu Niem iec i proklam acj i II Rzeszy na m ocy traktatu podpisanego
w Wersalu w 1871 r. (przy p. red.).
===LUIgTCVLIA5tAm 9Pe0x+TX5eNEMiTidULm 4ecV8wXj tPYRF9