Leigh Michaels
Tajemniczy sąsiad
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Było już po godzinach szczytu, ale ulice wciąż jeszcze
korkowały się co chwilę, ponieważ w ciągu dnia spadło trochę
śniegu i wszyscy jeździli wolniej niż zazwyczaj. Delainey bębniła
palcami po kierownicy, starając się zachować cierpliwość.
Ponieważ mnóstwo czasu traciła w korkach, by nie zwariować lub
nie dostać zawału, nauczyła się przyjmować tę niedogodność ze
stoickim spokojem. Jednak tego wieczoru sytuacja była inna:
Delainey jechała do domu.
Skręciła w boczną ulicę i przez masywną bramę wjechała na
teren osiedla Białe Dęby. Przed nią ciągnęła się wysadzana
drzewami aleja. Latem musiała przypominać zielony tunel, teraz
nagie gałęzie tworzyły misterny czarny wzór na tle ciemniejącego
nieba. W oddali widniał stary dwór z czerwonej cegły, dawniej
rezydencja prywatna, obecnie ekskluzywny klub dla mieszkańców
osiedla. Od głównej alei odchodziły dyskretnie oznakowane
mniejsze uliczki, które wiły się przez pagórkowaty teren. Na
każdym wzniesieniu wzniesiono kilka nowoczesnych budynków.
Trzecia w lewo, powtarzała sobie Delainey, by nie zgubić się w
plątaninie niemal identycznych uliczek. Gdy dojechała na miejsce,
ciężarówka firmy zajmującej się przeprowadzkami wciąż stała na
parkingu. Silnik pracował, ale wokół nie było żywej duszy.
Dziwne, że jeszcze nie skończyli ustawiać mebli, przecież miała
ich bardzo niewiele. Cały jej dobytek dałoby się z łatwością
załadować do niewielkiej furgonetki.
Zaparkowała obok ciężarówki i rozejrzała się dookoła. Tak,
dobrze zrobiła, wybierając to miejsce. Białe Dęby były niezwykłe.
Wykorzystując pofałdowany teren i gęste zalesienie,
rozmieszczono budynki w taki sposób, by nie były wzajemnie
widoczne. Poszczególne kompleksy składały się z czterech
domków jednorodzinnych, zestawionych w taki sposób, by okna,
balkony i ogródek każdego z nich wychodziły na inną stronę
świata, dzięki czemu mieszkańcom zapewniono maksymalną
intymność. Wszyscy czuli się tak, jakby mieszkali niemal sami w
otoczeniu pięknego starego parku. Nic dziwnego, że to luksusowe
osiedle cieszyło się ogromną popularnością, szczególnie wśród tak
zwanych młodych zdolnych, którzy zaczynali robić karierę.
Delainey nie przywykła do etykiety człowieka sukcesu, który
obraca się w elitarnych kręgach i mieszka w ekskluzywnym
otoczeniu. Potrzebowała trochę czasu, by się przyzwyczaić do
takiego stylu życia. Początkowo wcale nie miała ochoty się
przeprowadzać, ale nowy szef stwierdził, że powinna zadbać o
swój wizerunek, dlatego nie powinna mieszkać w zwykłym, nieco
już zdewastowanym bloku usytuowanym w nienajlepszej
dzielnicy.
Oczywiście nie tylko dlatego zdecydowała się na
przeprowadzkę. Od dawna marzyła o takim miejscu, które
mogłaby nazwać swoim domem. To dlatego pracowała tak ciężko,
nie szczędząc czasu i wysiłku. W końcu jej marzenie spełniło się, a
ona wciąż nie mogła w to uwierzyć.
W jej i sąsiednim domu paliły się światła. W agencji
nieruchomości zapewniono ją, że będzie miała za sąsiadów bardzo
miłą parę, prawniczkę i informatyka - a może na odwrót, może to
on był prawnikiem, a ona specjalistką od oprogramowania.
Delainey puściła te szczegóły mimo uszu, wiedząc, że brak czasu i
tak uniemożliwi jej zawieranie bliższych znajomości.
Wysiadła z samochodu, otworzyła bagażnik i zastanowiła się,
co powinna zabrać najpierw. Teczkę, drewno do kominka, które
kupiła powodowana nagłym impulsem, czy może pudła z rzeczami
zbyt dla niej cennymi, by powierzać je komuś obcemu?
Naraz kątem oka spostrzegła jakiś ruch, więc szybko odwróciła
się, gotowa uprzejmie przywitać zbliżającego się mężczyznę.
Poniewczasie zganiła się w myślach. Już nie mieszka w gwarnej,
rojnej dzielnicy, gdzie ludzie dobrze się znają i lubią rozmawiać z
sąsiadami. Tu każdy wysoko ceni swoją prywatność i zazdrośnie
jej strzeże.
- Pewnie to pani dziś się wprowadza? - odezwał się
nieznajomy.
Miał miękki i ciepły głos, równie miękki i ciepły jak
kaszmirowy szal, który pieszczotliwie otulał szyję Delainey. Głos
nieznajomego stanowił z kolei pieszczotę dla jej uszu.
Wydawałoby się, że właściciel takiego głosu powinien mieć
odpowiedni do niego wygląd - nosić płaszcz z alpaki, jedwabny
krawat, doskonale skrojony garnitur i nienagannie wypolerowane
pantofle. Tymczasem on miał na sobie podniszczone dżinsy,
sportowe buty i skórzaną kurtkę, która z pewnością pamiętała
lepsze czasy. Wiatr rozwiewał czarne włosy, nieco za długie przy
uszach. Mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kogo stać na dom w tak
ekskluzywnym miejscu.
Nonsens. Przecież wiedziała z własnego doświadczenia, że ci,
którzy starali się sprawiać wrażenie milionerów, często nimi nie
byli. I na odwrót. To była pierwsza rzecz, jakiej się nauczyła, gdy
mając siedemnaście lat, zaczęła praktykę jako kasjerka w banku.
Skinęła głową.
- Tak. Jestem Delainey Hodges.
Oczekiwała, że teraz on się przedstawi, ale nic podobnego nie
nastąpiło.
- Długo jeszcze ci ludzie tu będą?
- Nie sądzę. Na pewno chcą skończyć jak najszybciej - odparła
spokojnie. - A czemu pan pyta, panie...
Tym razem się udało.
- Wagner. Bo ich ciężarówka blokuje mi dojazd do garażu.
Przyjrzała się uważniej sytuacji na parkingu. Bramy czterech
garaży znajdowały się w narożnikach kompleksu, więc ktoś obcy
mógł mieć trudności z ustaleniem, który garaż do kogo należy.
- Przepraszam. Widocznie myśleli, że to dojazd do mojego.
- Bardzo słuszne spostrzeżenie. Szkoda, że w niczym nie
zmienia sytuacji.
Co za zrzęda! A podobno miała mieć miłych sąsiadów... Hm,
może tylko jego żona jest miła? Wątpliwe, skoro wyszła za takiego
marudnego bęcwała!
Chwileczkę, przecież miała nie sądzić ludzi po pozorach.
- Owszem, samo mówienie o czymś niczego jeszcze nie
zmienia. Dlatego zamiast czatować, aż wrócę, i robić mi wymówki,
mógł pan do nich pójść i poprosić o przestawienie samochodu.
Zatkało go na moment.
- Właśnie szedłem to zrobić.
- Teraz już nie musi pan się fatygować, sama się tym zajmę. -
Wyjęła z bagażnika drewno i teczkę z laptopem. Gdy zamknęła
samochód, spostrzegła, że bęcwał nawet nie drgnął. - Czy ma pan
jeszcze jakieś życzenia? A może zamierza pan czekać, aż stąd
odjadą? Tylko żeby pan nie zamarzł.
- Doszedłem do wniosku, że jednak pójdę z panią i sam im
powiem. Przyznaję, zrobię to z ciekawości. Ma pani mało rzeczy,
więc mogli uwinąć się w godzinę, a siedzą tam całe popołudnie.
Piknik sobie urządzili, czy co?
Przyglądał się, jak wyładowywali jej meble? Coś takiego!
- Musi pan mieć dużo wolnego czasu, skoro obserwuje pan, co
robią sąsiedzi - skwitowała uszczypliwie.
Lekko uniósł brwi, zdziwiony jej irytacją.
- Nie nazwałbym tego w ten sposób. Jeśli czegoś jest mało,
widać to na pierwszy rzut oka.
Nadal nie rozumiała, co poza wścibstwem może skłonić
człowieka do podglądania innych, nawet jeśli podglądanie
ogranicza się do „pierwszego rzutu oka".
Gdy weszli na nieduży ganek, otworzyły się drzwi i stanęli w
nich dwaj krzepcy mężczyźni.
- Czekaliśmy na panią, pani Hodges, bo coś nam nie pasuje -
oznajmił jeden z nich. - Na pewno mieliśmy rozłożyć ten materac
na dole? Chce pani spać na parterze, a te dwie ładne sypialnie na
górze zostawić bez umeblowania?
Skinęła głową.
- Pani dom, pani sprawa. - Wzruszył ramionami.
- Czyżby to był pani pierwszy dom? – zainteresował się
bęcwał, kiedy tamci odeszli.
- Owszem. Dobranoc, panie Wagner - ucięła stanowczo,
weszła do środka, zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się dookoła.
Była wreszcie u siebie, ale...
Dom wyglądał zupełnie inaczej niż tamtego dnia, gdy go
oglądała. Wtedy było piękne słoneczne popołudnie, a wnętrze
ożywiały kolorowe meble poprzednich właścicieli, na ścianach
wisiały obrazy, na kominku stały najrozmaitsze ozdoby. Teraz
miała przed sobą duże, puste i przygnębiające wnętrze. Parter
stanowił jedną całość, ponieważ salon połączono z kuchnią. Po
prawej znajdowały się schody na piętro, po lewej kominek, a po
przeciwnej stronie od głównego wejścia przeszklone drzwi
prowadziły na wspólne patio. Pod jedną ze ścian salonu leżał
materac, obok niego ustawiono bujany fotel, telewizor i wieżę
stereo, a wszystkie te przedmioty wydawały się dziwnie małe i
jakby opuszczone.
Delainey słyszała, jak jej kroki rozbrzmiewają głuchym echem
w pustym domu. A może słyszała też bicie swego serca? Nonsens,
to wszystko z przejęcia. W końcu podjęła poważną decyzję, biorąc
kredyt i kupując dom.
Zadzwonił telefon komórkowy, a na wyświetlaczu pojawił się
numer Patty, pracownicy agencji nieruchomości, która
pośredniczyła w transakcji.
- Cześć! Chciałam spytać, jak ci idzie przeprowadzka.
- Wszystko już przewiezione, teraz muszę to jeszcze
rozpakować.
To bardzo przyjemne zajęcie.
- Taak? Może chcesz pomóc?
Patty roześmiała się.
- Chętnie. Mam wolne popołudnie za rok od przyszłe go
kwietnia. Pasuje?
- Nie bardzo, ale doceniam dobre chęci. Pamiętasz, dziwiłyśmy
się, że kanapa stoi w nietypowym miejscu. Powinnyśmy były ją
odsunąć, na wykładzinie jest wielka czarna plama, to mi wygląda
na atrament. Cała wykładzina do wymiany, a przecież w umowie
stwierdza się, że to część wyposażenia. Zapłaciłam za nią.
- Delainey, ten dom faktycznie wymaga drobnych napraw, ale
zostałaś o tym uprzedzona i dostałaś całkiem sporą zniżkę.
Oczywiście zobaczę, czy da się coś zrobić, ale niczego nie mogę
obiecać. W ostateczności możesz udawać przed gośćmi, że ta
plama, to słynny psychologiczny test Rorschacha. Wiesz, ten,
gdzie człowiek ma powiedzieć, z czym mu się kojarzy plama
atramentu, i dzięki temu można rozszyfrować jego osobowość.
Goście będą się świetnie bawić.
-Doskonała rada - cierpko skwitowała Delainey i za kończyła
rozmowę.
Ponieważ ciężarówka już odjechała, a bęcwała nie było nigdzie
widać, bez przeszkód przyniosła z samochodu dwa pudła z
najcenniejszymi rzeczami. Postawiła je na blacie w kuchni, wtedy
też zauważyła wypalony okrągły ślad po gorącym garnku lub
czajniku. Kiedy oglądała dom, w tym miejscu stała ozdobna patera
na owoce.
-Ciekawe, ile podobnych niespodzianek jeszcze mnie tu czeka?
- mruknęła sama do siebie, przystępując do rozpakowywania
swoich skarbów.
Nie czuła urazy do poprzednich właścicieli, raczej
współczucie. Tak jak ona kupili ten dom na kredyt, a potem
musieli go pośpiesznie sprzedać, bo z jakichś powodów przestali
dawać sobie radę ze spłatą rat. Przy sprzedaży nie odzyskali nawet
wkładu budowlanego, ponieważ poszedł on na poczet zaległości,
które zdążyli narobić. Wcale im się nie dziwiła, że tak desperacko
starali się sprzedać dom przerastający ich możliwości finansowe.
Mieli nóż na gardle.
Mogła mieć pretensje tylko do siebie. Trzeba było zajrzeć tu i
ówdzie. Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby sprawdzić, czy
wszystkie krany i kontakty są sprawne. Trudno, teraz już za późno.
Odwinęła z papieru dzwonek z chińskiej porcelany -pamiątkę
po babci - i troskliwie ustawiła go na gzymsie nad kominkiem.
Następnie wyjęła srebrne szczypce do cukru. Kupiła je w
antykwariacie, kiedy ostatni raz odwiedziła matkę w rodzinnym
domu. Mama skrytykowała ją za wielkopańskie fanaberie i
wyrzucanie pieniędzy w błoto. Po co komu szczypce, skoro z
powodzeniem można użyć łyżeczki? Delainey nie umiała
wytłumaczyć, że zachwyciła się starym przedmiotem i pragnęła go
mieć dla samej jego urody.
I słusznie zrobiła, bo teraz w końcu szczypce się przydadzą!
Będzie przecież wydawać eleganckie przyjęcia, podejmować
ważniejszych klientów obiadami - tak, to będzie w dobrym tonie.
Oczywiście najpierw musi kupić stół i krzesła...
Odłożyła szczypce na blat barku, który stanowił granicę
między salonem i aneksem kuchennym, i w zamyśleniu popatrzyła
w czarną czeluść kominka. Nigdy nie miała prawdziwego
kominka, w jej rodzinnym domu znajdowała się tylko atrapa z
migającą pomarańczową żarówką. Nagle uznała, że
rozpakowywanie może poczekać. Przecież to jej pierwsza noc we
własnym domu! Zaraz rozpali ogień w kominku i cudownie się
zrelaksuje. Dom od razu stanie się przytulniejszy, może nawet uda
jej się spokojnie zasnąć przy wtórze trzaskającego ognia.
Poszła na górę, gdzie zaniesiono jej ubrania. Zdjęła kostium w
odcieniu khaki, włożyła satynową piżamę w kolorze kości
słoniowej, porządnie wy szczotkowała złocistobrązowe włosy, aż
nabrały połysku, po czym wyjęła z kartonu pościel i wróciła na dół.
Przesunęła materac, by znalazł się dokładnie na wprost kominka, a
potem przyniosła paczkę drewna, którą zostawiła przy drzwiach
wejściowych.
Polana były w grubej folii mocno przytwierdzonej zszywkami.
Próbując je usunąć, Delainey najpierw złamała sobie paznokieć, a
potem wyszczerbiła nóż.
-Będę musiała kupić jakiś narzędzia - wymruczała pod nosem.
Gdy w końcu zdjęła folię, ułożyła w kominku trochę drewna w
sposób, jaki kiedyś u kogoś podpatrzyła. Niestety polana staczały
się jedne z drugich i zamiast zgrabnego stosiku miała przed sobą
rozpadającą się smętną kupkę drewna. Trudno. Wstrzymując
oddech, zapaliła zapałkę.
Drewno błyskawicznie zajęło się płomieniem, a chwilę później
oprócz ognia pojawił się dym, który zamiast w głąb kominka,
poleciał prosto na Delainey. Krztusząc się, pobiegła do szklanych
drzwi prowadzących na patio i zaczęła mocować się z zamkiem.
Gdy w końcu otworzyła je na oścież, w pokoju było już zupełnie
szaro. Do środka wtargnął przejmująco zimny powiew, wpychając
dym z powrotem do środka. Dookoła Delainey zawirowały płatki
śniegu.
Zdenerwowana i wystraszona chwyciła folię od drewna i
zaczęła nią wymachiwać, próbując wypędzić kłęby gryzącego
dymu na zewnątrz. W otwartych drzwiach zamajaczyło coś
ciemnego.
-Co pani, do diabła, wyprawia? Chce pani spowodować pożar?
Znowu ten bęcwał! Był już bez kurtki, jedynie w dżinsach i
bawełnianej koszulce. Tym razem jego głos nie brzmiał
pieszczotliwie.
Tylko tego mi brakowało, pomyślała w pierwszej chwili, ale
była tak zdesperowana, że mogła przyjąć pomoc nawet od
upiornego zrzędy.
-Rozpaliłam w kominku. Nie mam pojęcia, skąd tyle dymu. Z
całą pewnością zdjęłam z drewna całą folię.
Nieznośny sąsiad spojrzał na kominek, następnie obrzucił
Delainey krótkim spojrzeniem, bezceremonialnie odsunął ją na bok
i szybko podążył w stronę kuchni, rzucając cierpko przez ramię:
-Oczywiście nie przyszło pani do głowy, żeby kupić
pogrzebacz.
Nie odpowiedziała, on tymczasem zaczął szukać czegoś w
szafkach i szufladach, ale widać nie znalazł, bo zaklął. Chwilę
później wrócił ze szczypcami do cukru i opadł na kolana przy
kominku.
-Proszę to zostawić, to srebro! - zaprotestowała Delainey,
sądząc, że bęcwał użyje ich w charakterze pogrzebacza.
On jednak błyskawicznie pochylił się nad płomieniami, sięgnął
w głąb przewodu kominowego, chwycił za coś szczypcami i
pociągnął. Rozległ się metaliczny zgrzyt. Bęcwał cofnął się szybko
i zgasił kilka iskier, które poleciały mu na koszulkę.
Dobrze jest najpierw wysunąć szyber, a dopiero potem
rozpalać ogień - podsumował.
- Rozumiem, że powinnam była to wiedzieć - mruknęła. - Mam
nadzieję, że pan się nie poparzył.
- Trochę mnie polizało po ręku, ale to nic. - Wyprostował się. -
Miała pani szczęście, że to drewno jest wyschnięte na wiór, inaczej
byłoby znacznie więcej dymu. Nie wiem, jak by się to dało
wywietrzyć. Chyba musiałaby pani wybić dziurę w dachu.
- Dziękuję za pomoc. I przepraszam, że na pana krzyczałam w
związku z tymi szczypcami do cukru. I odkupię panu koszulkę.
-Nie ma potrzeby, tych parę iskier jej nie zaszkodzi. - Oddał jej
szczypce. - Proszę zostawić szyber otwarty tak długo, aż skończy
pani palić w kominku.
Potulnie kiwnęła głową, jednocześnie przysięgając sobie w
duchu, że już nigdy więcej nie tknie tego kominka.
- Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia? - spytał uprzejmie, a
Delainey zarumieniła się lekko, rozpoznając swoje słowa.
- Nie. Myślę, że to by było na tyle. Jeszcze raz dziękuję,
panie... Wagner - dodała, w porę przypominając sobie jego
nazwisko.
- Sam.
- Słucham?
- Wydaje mi się, że jak kobieta przyjmuje mężczyznę w
piżamie, to powinna mówić mu po imieniu.
Delainey zagryzła wargi i z zakłopotaniem otrzepała usmolony
sadzą rękaw. Sam uśmiechnął się i podszedł do drzwi. Zauważył,
że nie poszła za nim.
-Mam je zamknąć, czy zamierzasz czekać, aż odejdę? Tylko
żebyś nie zamarzła.
Do licha, zapamiętał wszystko tak dokładnie, jakby miał w
głowie magnetofon!
- Chcę, żeby jeszcze trochę się przewietrzyło – odparła z
godnością. - Nie myśl, że nie potrafię sobie z niczym poradzić. Nie
znam się tylko na kominkach.
- To świetnie, bo już się bałem, co będzie, gdy zechcesz wziąć
prysznic.
Odwrócił się i poszedł do siebie przez patio, wesoło
pogwizdując.
Jutro kupię pogrzebacz, zdecydowała. Będę miała czym
zamordować Sama Wagnera.
Z samego rana ktoś zadzwonił do jej drzwi. Na ganku stała
siwowłosa staruszka z wiklinowym koszyczkiem w ręku.
-Chciałam przywitać nową sąsiadkę - oznajmiła z życzliwym
uśmiechem. - Jestem Emma Ashford, mieszkam obok. Proszę,
upiekłam dla pani świeże bułeczki na śniadanie. Prawdę mówiąc,
przyniosłam kilka już wczoraj, ale ci robotnicy zrozumieli, że to
dla nich i zanim zdążyłam wytłumaczyć, że to jednak dla pani,
było za późno. Delainey poczuła kuszącą woń wanilii i cynamonu,
wydobywającą się spod lnianej serwetki, która przykrywała
koszyczek.
-Właściwie dobrze, że zjedli, dzięki temu ja dostaję teraz
świeżutkie i jeszcze ciepłe - ucieszyła się. - Serdecznie dziękuję.
Czy zechce pani wstąpić na kawę?
Sąsiadka zawahała się.
- Byłoby mi miło, ale pani pewnie spieszy się do pracy.
- Akurat dziś wychodzę później, bo coś zamówiłam i mają mi
to przywieźć. - Uprzejmym gestem zaprosiła sąsiadkę do środka,
zastanawiając się jednocześnie, co ta staruszka robi w Białych
Dębach. Powiedziano jej, że średnia wieku mieszkańców osiedla
wynosi trzydzieści lat. Hmm...
Nastawiła wodę w elektrycznym czajniku, wyjęła z szafki
fajansowe kubeczki oraz talerzyki, z których żaden nie pasował do
pozostałych.
-Przepraszam, nie są zbyt eleganckie - sumitowała się. - Dotąd
mieszkałam z przyjaciółką, czasem urządzałyśmy prywatki...
-A na nich nie używa się porcelany - dokończyła pani Ashford
z uśmiechem. - Doskonale to rozumiem.
Delainey chciała zaparzyć kawę, ale czajnik był zimny.
- Dziwne. Jeszcze przedwczoraj działał... - Na wszelki
wypadek przeniosła go i podłączyła w innym miejscu. Chwilę
później zaczął się rozgrzewać. - Świetnie! Zepsute gniazdko w
samym środku kuchni! To nie pierwsza usterka. Przepraszam
panią, ale od razu zadzwonię po elektryka. Skoro i tak muszę
czekać, niech teraz przyjedzie.
- Mądrze pomyślane, tyle że oni przychodzą dopiero na drugi
dzień. Muszę panią ostrzec, że zawsze wszystko trwa dwa razy
dłużej, niż się człowiekowi na początku wydaje, a kosztuje trzy
razy tyle.
Delainey westchnęła.
- Pewnie ma pani rację. Tamtych od dostawy też nie widać.
Chyba zadzwonię do szefa i powiem, że się sporo spóźnię.
- Jeśli to nie jest jakaś duża przesyłka, może pani upoważnić
administratora osiedla, żeby ją odebrał w pani imieniu i
przechował do wieczora. Tu jest to dość częsta praktyka.
- To jest cała sypialnia. Łóżko, szafa, toaletka. Mieli to
dostarczyć dziś z samego rana.
- Nie chcę pani martwić, ale równie dobrze mogą się zjawić
późnym popołudniem.
Delainey niemal jęknęła.
-Nie mogę wziąć wolnego dnia, mam tę posadę dopiero od
sześciu tygodni!
- A gdzie pani pracuje? - zainteresowała się Emma Ashford.
- W banku National City, w dziale pożyczek.
- O, to poważna sprawa. W takim razie nie może pani podpaść
nowemu szefowi. Niech pani spokojnie idzie do pracy, a ja
wszystkiego dopilnuję. Proszę tylko pokazać mi, jak mają być
ustawione meble.
Delainey zawahała się.
- Doprawdy, nie śmiałabym prosić panią o taką przysługę...
- Wcale pani nie prosi, sama proponuję.
Delainey przyjrzała jej się uważniej. A jeśli miała do czynienia
z oszustką i złodziejką? A może po prostu ze wścibską staruszką?
Nie, raczej nie. Gdy przez kilka lat pracowała jako kasjerka w
banku, często obsługiwała starsze panie, które miały dużo wolnego
czasu, więc chętnie nawiązywały znajomości, wdawały się w
pogawędki i wyrażały chęć zrobienia czegoś dla innych. Doszła do
wniosku, że zgadzając się, w pewnym sensie też zrobi pani
Ashford przysługę.
Dziarskim krokiem weszła do swojego biura, z przyjemnością
rzucając okiem na nowiutką, błyszczącą tabliczkę ze swoim
nazwiskiem na drzwiach. Awans zaowocował między innymi tym,
że zyskała własny pokój i sekretarkę.
-Pan Bishop czeka na panią - oznajmiła Josie, podając
harmonogram spotkań na ten dzień.
Delainey pobłogosławiła w myślach uczynną Emmę Ashford i
zabrawszy dokumenty, pospieszyła do szefa, który zajmował
reprezentacyjny gabinet z pięknym widokiem na miasto. Może
któregoś dnia to ona będzie tu urzędować...
Zdusiła tę myśl w zarodku. Zajmij się tym, co masz do
zrobienia, napomniała się surowo. Ta dewiza nigdy jej nie
zawiodła i w ciągu dziesięciu lat doprowadziła do posady
cenionego specjalisty. A startowała z pozycji zwykłej praktykantki
przy okienku, przerażonej ilością banknotów, jakimi musiała
obracać.
Robert Bishop podniósł wzrok znad papierów, przejechał
dłonią po przedwcześnie posiwiałych włosach i wskazał na krzesło
po przeciwnej stronie biurka.
- Siadaj, Delainey. No i jak ci się u nas pracuje?
- Znakomicie! Mam nawet pewien pomysł, który chciałabym ci
kiedyś przedstawić.
-Po co kiedyś? Najlepiej od razu.
Skoncentrowała się.
- Przeglądałam ankiety. Wynika z nich, że jest w mieście wiele
kobiet, które mają ciekawe pomysły na rozkręcenie jakiegoś
niewielkiego biznesu, ale trudno im zacząć, ponieważ nie mają
kapitału początkowego. Opracowałam wstępną wersję specjalnego
programu pożyczkowego właśnie na ten cel. Roboczo nazywam go
wylęgarnią biznesu.
Rozległo się pukanie do drzwi i do biura wszedł elegancko
ubrany mężczyzna.
- Chciałeś mnie widzieć.
- Tak. Siadaj, Jason.
Delainey obrzuciła nowo przybyłego zaciekawionym
spojrzeniem. Chociaż był zatrudniony w tym samym dziale,
jeszcze ze sobą nie rozmawiali, jedynie zostali sobie przedstawieni.
Przez kilka ostatnich tygodni Jason Conners przygotowywał i
finalizował poważny kontrakt, dlatego był wyłączony ze
wszystkich innych działań. Teraz widać przyszła pora na wspólną
pracę.
Robert w zamyśleniu popatrzył na Delainey.
- Pożyczki na rozkręcenie interesu to ryzykowna sprawa.
- Niekoniecznie. Wszystko zależy od tego, jak skalkulujemy
wysokość rat i odsetki. Jeśli pobierzemy procent od zysków...
- O ile w ogóle będą jakieś zyski - rzucił Jason, który,
podciągnąwszy zaprasowane w nienaganny kant spodnie, przysiadł
nonszalancko na poręczy krzesła.
Delainey odwróciła się ku niemu i spokojnie popatrzyła mu
prosto w oczy.
- Przy dobrze wyważonej kalkulacji wystarczy za ledwie jedna
korzystna umowa na dziesięć, żeby bank miał profit - oznajmiła
rzeczowo. - Nie należy też zapominać o dodatkowych korzyściach.
Kobiety, którym udzielimy pożyczki, zostaną naszymi lojalnymi
klientkami, ponieważ będą pamiętać, że National City podało im
pomocną dłoń. To u nas będą zakładać lokaty i to nas będą
reklamować znajomym, co przyniesie wymierne efekty.
- Program tylko dla kobiet? - prychnął Jason. - Zaraz padną
oskarżenia o seksizm. Po co robić sobie niepotrzebny kłopot?
- Nic nie straciłam, nie pracując z nim do tej pory, pomyślała
Delainey. - Porozmawiamy o tym później, Robercie. Nie chcę
zabierać Jasonowi czasu dyskusją na temat, który go nie interesuje
- zaproponowała dyplomatycznie.
- Raczej boisz się, że znajdę więcej słabych stron twojego
projektu - wtrącił natychmiast Conners.
- Zostawmy twój pomysł na lepsze czasy, Delainey, a teraz
zajmijmy się sprawą Elmera Bannistera - zadecydował Robert i
zwrócił się z wyjaśnieniem do Jasona: - Bannister chce
rozbudować firmę, ale brakuje mu środków. Delainey analizowała,
czyj fundusz można w to zainwestować.
Wyjęła odpowiednie dokumenty z teczki. Spośród wielu
spółek, przedsiębiorstw i innych osób prawnych, których kapitałem
bank obracał, wytypowała kilka, a teraz metodycznie wyjaśniła,
czemu właśnie one mogłyby być zainteresowane zaangażowaniem
swoich pieniędzy w rozwój tej konkretnej firmy. Robert słuchał
cierpliwie, podczas gdy Jason wiercił się bez przerwy.
-Dobra robota - podsumował w końcu szef. – Co o tym
sądzisz, Jason?
Wzruszył ramionami.
- Ostatecznie może być. Poumawiam się z potencjalnymi
inwestorami i przedłożę im tę propozycje.
- Ty? - wtrąciła natychmiast Delainey. - Skoro to ja
opracowałam całość, to ja powinnam prowadzić negocjacje.
- Przy innej okazji, Delainey - przerwał jej Robert. - Może
nawet dałabyś sobie radę...
Z całą pewnością dałabym sobie radę, obruszyła się w
myślach.
- ...ale po co ryzykować, że cała twoja praca pójdzie na marne?
Przyjrzysz się, jak Jason to robi, nabierzesz doświadczenia, a
wtedy wypuścimy cię na szerokie wody. Na razie się ucz.
A Conners będzie spijał całą śmietankę, dopowiedziała sobie
ponuro. Wiedziała jednak, że nie ma co dalej dyskutować.
- Tak jest, szefie.
Z uśmiechem skinął głową.
- Na razie to tyle. Szczegóły ustalcie między sobą.
Gdy wyszli na korytarz, Jason powiedział:
- Robert lubi zarządzać zgranym zespołem. Pytanie, czy nie
będziesz odstawać?
- Dotąd bez problemu dogadywałam się ze wszystkimi -
stwierdziła trochę szorstko.
- Skoro tak, to pewnie chętnie włączysz się w kolejny projekt.
Słyszałaś o Curtisie Whittingtonie?
- A kto nie słyszał? I co planuje król fuzji?
Jason roześmiał się.
- Król fuzji? Dobre! Ale nie nazywaj go tak, kiedy jutro
pójdziemy z nim na lunch. Chyba że masz inne plany?
- Nie, nie mam.
- Tak myślałem - skwitował ze śmiechem. - O pierwszej w
Century Club. A do tego czasu odrób lekcje, żebyś na spotkaniu
wiedziała o nim wszystko.
Delainey odprowadziła go wzrokiem, zagryzając wargi i
zastanawiając się, czy Jason ją w coś wrabia, czy też oferuje jej
życiową szansę.
Josie spędziła pół dnia na wyszukiwaniu aktualnych i
archiwalnych informacji o Curtisie Whittingtonie, dla tego
Delainey wracała do domu z wielką reklamówką pełną gazet,
magazynów i kserokopii. Żałowała przy tym, że przyrzekła sobie
nie dotykać już nigdy więcej kominka. Przyjemniej byłoby czytać
to wszystko, siedząc przed wesoło trzaskającym ogniem, popijając
wino...
Kiedy zajechała pod dom, doznała dziwnego uczucia, że
cofnęła się w czasie. Czyżby znowu było wczoraj? Na parkingu
stała ciężarówka, a z jej domu wychodzili właśnie dwaj krzepcy
mężczyźni.
- Prawie skończyliśmy - poinformował ją jeden z nich. -
Jeszcze tylko nocne stoliki i wszystko będzie gotowe.
- Jak to? Dopiero teraz? Przecież dostawa miała być rano.
- Tak, ale wygodniej było inaczej rozplanować trasę - odparł
beztrosko.
Dla kogo wygodniej, dla tego wygodniej - skwitowała, myśląc
ze współczuciem o Emmie Ashford, która, chcąc spełnić dobry
uczynek, zmarnowała cały dzień! Dobrze, że przynajmniej miała
dla niej kwiaty.
Obrzuciła krytycznym spojrzeniem mężczyzn wnoszących na
ganek pudła ze stolikami, zabrała z samochodu bukiet łososiowych
róż, teczkę oraz wypchaną reklamówkę, i też poszła do domu. Gdy
zamknęła za sobą drzwi, kątem oka zauważyła ruch w kuchni.
- Nawet nie wiem, jak mam dziękować... – zaczęła i naraz
zorientowała się, że to nie uczynna Emma Ashford, tylko ten
bęcwał!
Sam Wagner spojrzał w jej stronę.
-Przyniosłaś mi kwiaty? - spytał aksamitnym głosem. - Ależ,
złotko, nie musiałaś sobie zadawać tyle trudu! Jestem szczerze
wzruszony.
Oto prawdziwie udany początek wieczoru, pomyślała smętnie
Delainey, ale zdobyła się na ironiczny uśmiech.
ROZDZIAŁ DRUGI
Delainey przeszła przez pokój jak burza i z furią postawiła
teczkę na blacie w kuchni. Reklamówkę oparła niedbale o barek.
- Czy mogę się dowiedzieć, co robisz w moim domu?
- Akurat w tej chwili naprawiam gniazdko. Ale jeśli ci się to
nie podoba, mogę je tak zostawić.
Dopiero teraz spojrzała na jego dłonie. Miał piękne długie
palce, które poruszały się z zadziwiającą wprost zręcznością.
Widać Emma powiedziała mu o zepsutym gniazdku. Ale
dlaczego?
- Jesteś elektrykiem?
- Niezupełnie. Nie podkabluj mnie związkowi zawodowemu,
że pozbawiam ich chleba. - Zaczął przykręcać obudowę gniazdka
do ściany.
- Ach, więc pewnie jesteś tutejszym specem od różnych
napraw?
To by tłumaczyło, dlaczego ktoś, kogo na to nie stać, mieszka
w Białych Dębach. Widać celowo zakwaterowano go na miejscu,
by mógł jak najszybciej zjawiać się u mieszkańców zgłaszających
usterki. Dobrze pomyślane.
Wyjaśniało to także, czemu kręcił się po osiedlu w nieco
znoszonych rzeczach. To znaczy poprzedniego dnia, ponieważ
teraz wyglądał zdecydowanie lepiej. Miał na sobie dopasowane
spodnie w odcieniu khaki i pulower w podobnym kolorze. Było mu
w nim całkiem do twarzy.
- Też nie. A już na pewno nie oficjalnie.
Miała ochotę tupnąć.
- To kim ty właściwie jesteś?!
- O, to brzmi jak przesłuchanie. Na wszelki wypadek wolę do
niczego się nie przyznawać. - Dokręcił śrubkę. - No, teraz będzie
działać. - Zgarnął kawałki uciętych drutów i izolacji i wyrzucił
wszystko do kosza. - Pewnie chcesz sprawdzić, jak wygląda twoja
nowa sypialnia, wezmę więc moje kwiaty i pójdę wstawić je do
wody.
Delainey mocniej zacisnęła palce na bukiecie.
- Emma jest na górze?
- Nie, czemu miałaby tam być? Uważasz, że jest im potrzebna
przy składaniu łóżka? Właściwie powinienem powiedzieć „łoża".
Nieczęsto widzi się coś takiego.
- Jasne, mogłam się domyślić, że musiałeś tam pójść i
wszystko dokładnie obejrzeć - zirytowała się. - I co? Zaspokoiłeś
swoją ciekawość?
Wzruszył ramionami.
- Wcale nie byłem ciekaw, starałem się tylko wywiązać z roli
nadzorcy.
- Ty? A co się stało z Emma?
Jak w każdy wtorek po południu, poszła do klubu na brydża.
Dostawcy się spóźniali, a ona musiała już iść, kazała mi więc
wszystkiego dopilnować. - Zaczął zbierać porozkładane na stole
narzędzia. - Musiałaś długo spać na tym nieszczęsnym materacu,
skoro szarpnęłaś się na królewskie łoże.
Udało jej się nie zarumienić. Nie jego sprawa, jak sobie
urządziła sypialnię!
- Emma zostawiła cię samego w moim domu?
- A co miała zrobić? Przyczepić na drzwiach kartkę z napisem:
„Proszę przyjechać kiedy indziej"?
- No nie... Po prostu jestem zaskoczona. Nie prosiłam jej o
przysługę, sama zaofiarowała się z pomocą, więc sądziłam...
- Że siedemdziesięciopięcioletnia kobieta będzie grzecznie
siedzieć w domu, a nie poleci grać w karty? Nie znasz jej. Zresztą
gdyby nie poleciała, nie miałabyś naprawionego kontaktu. No, idź
na górę i sprawdź, czy wszystko w porządku. Tylko pamiętaj, żeby
głośno tupać na schodach, bo diabli wiedzą, co oni tam robią.
Może właśnie przymierzają twoją bieliznę? Byłaby głupia sytuacja.
Delainey puściła jego żarty mimo uszu i sięgnęła do kontaktu,
żeby zapalić światło. Kontakt nie działał.
- Świetnie! Zepsułeś całą instalację. Też mi pomoc!
- Wyłączyłem korki, bo nie chciałem się usmażyć pod czas
dłubania w przewodach.
- Wielka szkoda - wymamrotała pod nosem, ale Sam dosłyszał
i pogroził jej palcem.
- Za karę powinienem cię teraz tak zostawić, żebyś musiała
sama poszukać korków i je włączyć. Chociaż lepiej nie. Aż mnie
ciarki przechodzą na myśl, czym to może grozić. Jeśli wpadniesz
na pomysł, by dotykać instalacji elektrycznej, uprzedź mnie, a ja
ucieknę na antypody.
Pominęła tę uwagę milczeniem.
- Ile ci jestem winna za naprawę gniazdka?
- Och, nie tylko przynosisz mi kwiaty, ale jeszcze chcesz mi
płacić? - ucieszył się.
- Kwiaty są dla Emmy - ucięła zdecydowanie i wyjęła z szafki
prosty szklany wazon. - Gdzie ona mieszka?
- Nie powiedziała ci?
- Tylko tyle, że mieszka obok.
- Zgadza się. Tam. - Wskazał kierunek.
- Przecież ty tam mieszkasz! Chwileczkę... Chcesz mi
powiedzieć, że ty i Emma...? Nie, to niemożliwe.
- I kto tu jest ciekawski? To moja babcia.
- Mieszkasz z babcią? - spytała ze zdumieniem.
- To nie przestępstwo. Chyba że ostatnio zmieniono prawo.
- A czy nie jesteś na to trochę... za stary? Dziwne. W dodatku
obijasz się tu już drugi dzień, jakbyś nie miał nic do roboty.
- Bo nie mam. Straciłem pracę.
- Ojej! Przykro mi. Mnie nigdy się to nie zdarzyło, od
dziesięciu lat pracuję w tym samym banku, ale rozumiem, co
musisz czuć. To trochę tak, jakby się straciło tożsamość.
- Tak źle nie jest. Jeszcze rozpoznaję siebie w lustrze, gdy golę
się rano - skwitował dość beztrosko, chowając narzędzia do
niewielkiej skrzyneczki.
Ona mu współczuje, a on sobie żarty stroi. Beznadziejny facet.
Sam poszedł włączyć korki i w kuchni zapaliło się światło.
- Dzięki. Powiedz, ile jestem ci winna.
- Nic.
- Ale dlaczego? - Była mocno zaintrygowana. - Słuchaj,
przecież to może być dla ciebie wyjście z sytuacji. A gdybyś tak
założył jednoosobową firmę, która zajmowałaby się drobnymi
naprawami? Przecież na naszym osiedlu musi być na to wielkie
zapotrzebowanie. Pomyśl, te wszystkie cieknące krany,
obluzowane klamki...
- Jeśli to jest zawoalowany sposób poproszenia mnie o
naprawę kranu czy klamki...
- Nie, nic takiego tu nie ma. To znaczy jeszcze nic takiego nie
odkryłam... Mówiłam przykładowo. Chodzi mi o to, że taki interes
miałby szansę powodzenia. Musiał byś tylko kupić lepszy zestaw
narzędzi, bardziej profesjonalny, opracować biznesplan i
zarejestrować się jako firma.
- I słono zapłacić za całą masę licencji. Naprawdę nie
żartowałem z tymi elektrykami. Bez zezwolenia nie wolno mi
oficjalnie dokonywać żadnych napraw.
- Nie pomyślałam o tym... - zatroskała się. - Ale jeśli chodzi o
zdobycie środków, mogłabym ci pomóc w opracowaniu
porządnego biznesplanu i sformułowaniu wniosku o pożyczkę. -
Otworzyła teczkę, wyjęła z niej etui, a z niego wizytówkę. -
Proszę.
W zamyśleniu popatrzył na lśniący kartonik.
- Delainey Hodges, starszy specjalista, dział pożyczek,
National City Bank... Zawsze tak impulsywnie proponujesz
udzielenie pożyczki?
Zirytowała się.
- Przecież nie zamierzam ci jej podżyrować! Jestem tylko
gotowa poprzeć twój wniosek, bo uważam, że taka działalność ma
szansę powodzenia. Brak stałych dochodów nie powinien
przeszkodzić w pozytywnym zaopiniowaniu twojej sprawy, masz
przecież dom i samochód, więc...
- Więc w razie czego będzie mi co zabrać. Tak, banki chętnie
pożyczają tym, którzy już coś mają. A im więcej ktoś ma, tym
więcej dostanie. O, na przykład taki. - Wskazał na podłogę. Oparta
o barek reklamówka przewróciła się i wysunęły się z niej kolorowe
magazyny. Na okładkach kilku z nich widniała twarz Curtisa
Whittingtona. - Czyżbyś była jego fanką?
- Wcale nie. Przyniosłam sobie lekturę, bo akurat jutro idę z
nim na lunch.
Uniósł brwi.
- Szczęściara. Dobra, zmykam. Mam zabrać kwiaty?
- Nie, sama je przyniosę twojej babci. O której wróci do domu?
- O szóstej. Ale powiem ci, że czuję się głęboko dotknięty.
Czym ona zasłużyła na taki bukiet? To przecież ja wszystkiego
dopilnowałem i zreperowałem ci kontakt.
- Proponowałam, że zapłacę - fuknęła. - I to dwukrotnie.
- Nie chcę pieniędzy. Mogłabyś mi się odwdzięczyć w inny
sposób... Chociaż nie, to za duże ryzyko. Przecież gdybyś umiała
gotować, miałabyś więcej naczyń.
Zdumiała się.
- Chciałeś, żebym ci coś ugotowała? A może raczej...
W jego ciemnoniebieskich oczach coś zamigotało, a jej
przypomniało się nagle, jak światło księżyca tańczy na jeziorze.
- Tak? - zainteresował się. - Chętnie wysłucham twojej
propozycji. Co miałaś na myśli?
- Nic.
- W takim razie sam będę musiał zdecydować, w jaki sposób
spłacisz dług wdzięczności.
- Tylko nie kombinuj zanadto!
Sam odpowiedział jej łobuzerskim uśmiechem.
-Zobaczymy... No, lecę. Babcia się ucieszy, jak wpadniesz.
Przebąkiwała, że trzeba urządzić przyjęcie po witalne na twoją
cześć. Nawet już mam pomysł na prezent dla ciebie.
Nie mogła się powstrzymać.
- Taak? Jaki? - spytała podejrzliwym tonem.
- Coś, co ci się przyda, gdy następnym razem zaczniesz
majstrować przy kominku.
- Pogrzebacz? Ostrzegam cię, że...
- No coś ty! Damie miałbym ofiarować pogrzebacz?
- Nie, dostaniesz podomkę, żebyś sobie nie zniszczyła tej
uroczej piżamki. To na razie, złotko.
Idąc do domu, wstąpił do garażu i odstawił na zakurzoną półkę
skrzynkę z narzędziami. Delainey miała rację, to nie był
profesjonalny zestaw. Nie spodziewał się, że kobieta zauważy taką
rzecz. Poza tym w tak rozsądny sposób mówiła o założeniu firmy i
udzieleniu pożyczki... Na kominkach nie znała się zupełnie, ale
widać jednak coś miała w tej ślicznej główce.
Jej wywody brzmiały całkiem sensownie i wyglądało, że jest
całkiem pewna słuszności swego pomysłu. Przez moment Sam
obawiał się nawet, że urodziwa sąsiadka umebluje mu życie po
swojemu, nim on się zorientuje, co jest grane. Im dłużej mówiła,
tym bardziej był gotów zgodzić się z jej zdaniem. Było w niej coś
takiego, że...
Ciekawe, w jakim celu spotykała się z Curtisem
Whittingtonem. Czy jemu też chciała coś wmówić? A może było
na odwrót? I czy wiedziała, że ten facet to prawdziwy maniak,
który zawsze musi dostać to, czego chce?
Przed domem Emmy, na trawniku, w drewnianym kuble stała
choinka udekorowana czerwonymi kokardami, a na drzwiach
wisiał tradycyjny wieniec z ostrokrzewu. Delainey westchnęła. Za
trzy tygodnie święta, a ona nawet nie będzie miała czasu, żeby
biegać po sklepach w poszukiwaniu dekoracji... Trudno, w tym
roku obejdzie się bez stwarzania świątecznego nastroju.
Otworzyła jej Emma, która wykrzyknęła z zachwytu na widok
róż i zaprosiła Delainey do domu. Wzięła kwiaty i poszła wstawić
je do wazonu.
Delainey rozejrzała się dookoła. Ze względu na tradycyjny
wieniec i choinkę spodziewała się w środku ujrzeć spokojne
pastelowe wnętrze z sofą i fotelami obitymi staroświeckim
materiałem w kwiatki, a tymczasem zobaczyła feerię intensywnych
barw. Każda ze ścian została podzielona na sekcje, a każdą sekcję
pomalowano innym kolorem. W dodatku ich zestawienie było co
najmniej zastanawiające: biskupi fiolet, lawenda i jaskrawa zieleń.
Dziwne. Nie posądzała Emmy o taki gust.
Syjamski kot, zwinięty w kłębek na fotelu przed kominkiem,
usiadł leniwie, ziewnął i zmierzył Delainey od stóp do głów
nieodgadnionym spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu.
- Witaj - powiedziała i łagodnie wyciągnęła do niego rękę, co
kot przyjął z najwyższą obojętnością.
Z piętra zszedł Sam, ubrany w znoszoną skórzaną kurtkę. Pod
pachą niósł kask motocyklowy.
- O, widzę, że zapoznałaś się z Jej Wysokością.
- Tak się nazywa? - zdziwiła się.
- Niezupełnie. Imienia, które ma zapisane w rodowodzie, w
ogóle nie sposób wymówić, to jakaś tasiemcowa zbitka
orientalnych dźwięków. Nawet nie ma co próbować. Zadowalamy
się Jej Wysokością, a ona łaskawie na to zezwala.
Spojrzała na jego strój.
- Nie wiedziałam, że oprócz samochodu masz jeszcze
motocykl.
- Mam tylko motor, cadillac należy do babci. A propos, co
powiedziała na kwiaty?
- Chyba jej się podobały.
- Jestem zachwycona! - wtrąciła Emma, wracając z bukietem
wstawionym do wazonu. - Te róże są wyjątkowo piękne.
Cały czas uważam, że trafiły w niewłaściwe ręce - wytknął
Sam. - To ja się urobiłem po łokcie, podczas gdy ty licytowałaś bez
atu i pozwalałaś, żeby administrator jak zwykle skakał koło ciebie,
próbując odgadywać twoje życzenia.
- To niezmiernie miły człowiek. Czy już go pani poznała?
- Nie, dotąd nie miałam okazji. Nawet jeszcze nie byłam w tym
dworze, gdzie mieści się klub.
- Wielka szkoda, to najpiękniejsze miejsce na całym osiedlu. I
jest tam mnóstwo atrakcji, każdy znajdzie coś dla siebie. A
restauracja nie ma sobie równych. Powinna tam pani pójść -
zawyrokowała Emma.
- Kiedy to żadna przyjemność iść samej... Chyba że zechce mi
pani towarzyszyć. Czy mogę panią zaprosić na kolację?
Sam, który właśnie zakładał kask, łypnął na babcię z urazą.
- Nie dość, że dostała kwiatki, to jeszcze zapraszasz ją do
restauracji?
Niby wyglądał na urażonego, lecz Delainey wyczuła, że w jego
głosie nie pobrzmiewa niechętna nuta.
Emma Ashford obrzuciła wnuka karcącym spojrzeniem.
- Ten chłopak zupełnie nie ma manier! – westchnęła
dramatycznie. - Muszę jednak przyznać mu rację. Przecież to on
wykonał całą pracę.
Teraz Delainey już z całą pewnością dostrzegła przekorne
błyski w oczach „chłopaka". Spryciarz tak pokierował rozmową,
żeby i jego musiała zaprosić.
- Oczywiście byłoby mi miło, gdyby Sam nam towarzyszył...
- Oj, bo w to uwierzę - mruknął.
- ...ale jak widzę - spojrzała na kask - ma dzisiaj jakieś inne
plany - dokończyła gładko.
Niestety jej podstęp się nie powiódł.
- W takim razie pójdziemy jutro - rozstrzygnęła Emma. - To
nawet lepiej, bo w środy wieczorem jest muzyka na żywo, zjawi
się więc sporo osób. Będzie miała pani okazję poznać sąsiadów.
Kiedy Delainey rozmawiała z ostatnim z klientów, Josie
parokrotnie zaglądała do gabinetu i dawała jej rozpaczliwe znaki,
wskazując na zegarek. Delainey spokojnie dokończyła konsultację
i pożegnała się. Gdy tylko zostały same, sekretarka zerwała się z
miejsca i już podawała Delainey płaszcz.
- Spóźni się pani! - wyjęczała. - Pan Conners zostawił
wiadomość, że o wpół do pierwszej macie państwo spotkać się w
głównym holu. Nie może pani kazać mu czekać.
A niby czemu nie, pomyślała buntowniczo.
Jasona na dole nie było, ale Delainey spodziewała się tego.
Domyślała się, że należy do tych, którzy od innych oczekują
punktualności, ale sami się spóźniają, by zrobić większe wrażenie i
podkreślić swoją ważność. Przyjęła to ze stoickim spokojem,
oparła się o marmurową ścianę i czekała.
Pięć minut później usłyszała wołający ją po imieniu męski
głos, lecz nie był to Conners. W jej stronę zmierzał... Sam Wagner.
- Czy eksponowanie swej urody w głównym holu należy do
twoich obowiązków? - zainteresował się. - Myślałem, że banki
kupują w celach estetycznych dzieła sztuki.
Uniosła brwi.
- Dziękuję, że uważasz mnie za element ozdobny. Jeśli jednak
w ten sposób próbujesz mi pochlebić, bo chcesz ubiegać się o
pożyczkę...
- Ani mi to w głowie!
- Ani ci w głowie mi pochlebiać, czy ani ci w głowie brać
pożyczkę? Ostrzegam, masz mało czasu, by się wytłumaczyć.
- Tak, pamiętam, jesteś umówiona z królem fuzji. Muszę cię
rozczarować, przyszedłem tylko podjąć dla babci pieniądze z
konta. Ale myślałem o twojej ofercie. - Jego głos nabrał
charakterystycznego żartobliwego tonu. -Rozpracowałem cię. Jak
namówisz jeszcze jednego klienta na podpisanie umowy,
zostaniesz najlepszym pracownikiem miesiąca i wygrasz
wycieczkę na Hawaje. Jestem gotów pójść ci na rękę i umożliwić
ci zgarnięcie tego bonusa, ale pod jednym warunkiem.
- Nawet wiem, jakim. Pewnie mam cię ze sobą zabrać.
- Oczywiście. Coś za coś.
- Słuszna uwaga. Sęk w tym, że u nas nie ma systemu
współzawodnictwa, a więc i nagród w postaci wyjazdów na
Hawaje.
- Mogę pogadać o tym z prezesem banku, jeśli chcesz. -
Spojrzał na zegarek. - Mam wolną chwilę, więc załatwię to od ręki,
jeszcze przed lunchem. Prezes będzie zachwycony moją
inicjatywą, zobaczysz.
- Dzięki za dobre chęci, ale czy nie wolisz skierować swojej
inicjatywy na własne sprawy?
W tym momencie na jej ramieniu spoczęła ciężka ręka.
- Rozmawiałem z Curtisem - powiedział Jason Conners. -
Teraz nie ma czasu, wypadło mu coś ważnego. Przełożyliśmy to na
wieczór, zamiast lunchu zjemy razem kolację.
Jak miło, że się przywitałeś i że spytałeś, czy zmiana planu jest
mi na rękę, pomyślała, ale oczywiście zachowała te uwagi dla
siebie.
- O której? Jak rozumiem, miejsce zostaje to samo.
- Nie. Curtis był tam już wiele razy i znudziło mu się.
Przypadkiem wspomniałem, że mieszkasz na osiedlu Białe Dęby, a
jego to zaciekawiło. Podobno macie tam jakąś ekskluzywną
restauracje, ostatnio dużo się o niej mówi na mieście... - powiedział
w zamyśleniu, jakby oceniał, czy aby Delainey nie przebiła go pod
względem nadążania za modą. - Załatw stolik na dwudziestą. -
Otaksował ją spojrzeniem. – I ubierz się jakoś... interesująco.
Zignorował Sama, którego uznał za kogoś nieważnego, klepnął
Delainey po ramieniu i oddalił się niespiesznie.
- Miły facet - rzucił od niechcenia Sam. - Nie dość, że jesteś
starszym specjalistą, to jeszcze asystentką tego gościa. Musisz
mieć bardzo dużo roboty – podsumował z udawanym podziwem.
- Daruj sobie - warknęła z irytacją. Czemu akurat Sam musiał
być świadkiem jej upokorzenia? - Lepiej idź i uprzedź babcię.
Przełożymy naszą kolację na kiedy indziej. Przepraszam...
- Wystawiasz nas do wiatru? - Sam po mistrzowsku zrobił
minę rozżalonego trzylatka, który zaraz się rozpłacze.
- Przekaż twojej babci, że niezmiernie mi przykro z tego
powodu i że jakoś jej to zrekompensuję.
- A ja to się nie liczę? Twój dług wobec mnie rośnie. Nie
wiem, co będziesz musiała zrobić, żeby się wypłacić.
- Ja to załatwię - zaoferowała się Josie i chwyciła za
słuchawkę, by zarezerwować stolik.
Delainey wolałaby dopilnować wszystkiego sama, ale nie
chciała ranić uczuć sekretarki, więc wycofała się do swojego
gabinetu. Z trudem skupiła się na pracy, ponieważ dręczyła ją
obawa, że mimo szczerych chęci Josie nie da rady zamówić
dobrego stolika. Przecież - zgodnie z tym, co powiedziała Emma -
właśnie w środowe wieczory w klubie był tłum gości. Jeśli
wylądują tuż przy wejściu do kuchni albo toalety, to złość Jasona
skupi się na Delainey.
Gdyby mieszkała na osiedlu od dawna i była w dobrych
stosunkach z szefem restauracji, mogłaby mieć cichą nadzieję na
specjalne względy. Niestety on nawet nie wiedział o jej istnieniu.
A jednak, gdy przed dwudziestą przybyła do dworu, by sprawdzić,
jak sprawy się mają, przeżyła miłe rozczarowanie.
-Witam, pani Hodges. Miło mi panią poznać – szef restauracji
rozpromienił się na jej widok. - Wszystko gotowe.
Delainey nie potrafiła ukryć zaskoczenia.
- Skąd pan wie, kim jestem?
- Po pierwsze dlatego, że zawsze staram się znać wszystkich
mieszkańców. Po wtóre zaś, był tu pan Wagner i osobiście
dopilnował, by pani rezerwacja została potraktowana w sposób
specjalny.
- Ach tak... - Nogi ugięły się pod nią ze zgrozy. Jeśli Sam
Wagner wymyślił dla niej coś „specjalnego", to wolałaby nie
wiedzieć, co to jest. Z pewnością nic dobrego.
- Proszę za mną.
Weszli do pustawej jeszcze sali i Delainey została
zaprowadzona do najlepiej usytuowanego stolika, wykwintnie
nakrytego na trzy osoby. Nawet wyjątkowo wymagająca osoba
musiałaby przyznać, że wszystko było absolutnie bez zarzutu.
Na ten widok odczuła olbrzymią ulgę, jednak napięcie nie
opuściło jej do końca. Usiadła przy barze i zamówiła wino,
ponieważ do dwudziestej zostało jeszcze trochę czasu. Z sali
przylegającej do restauracji płynęły dźwięki fortepianu. Ktoś
pięknie grał Mozarta. To była ta muzyka na żywo, o której
wspomniała Emma.
Gdy Jason i Curtis przybyli, Delainey zaskoczył wygląd króla
fuzji. Owszem, mogła się spodziewać, że będzie prezentował się
gorzej niż na zdjęciach w prasie, ale żeby aż tak... Znany
biznesmen ledwie przekroczył czterdziestkę, a wyglądał co
najmniej na pięćdziesiąt. Jego twarz żłobiły głębokie bruzdy,
ramiona garbiły się, jakby spoczywał na nich ogromny ciężar.
Po co się tak morduje, skoro ma górę pieniędzy i mógłby już
tylko odpoczywać i używać życia, zdziwiła się w duchu Delainey.
Może jednak nie potrafił już żyć bez nowych wyzwań?
Jason wskazał ją Curtisowi, puścił go przodem i za jego
plecami uniósł w zwycięskim geście oba kciuki, wyraźnie
usatysfakcjonowany wyglądem Delainey. Natychmiast pożałowała,
że zastosowała się do jego życzenia i zamiast zwykłego kostiumu
włożyła wieczorową czarną suknię z dekoltem w kształcie serca.
Whittington pożerał ją wzrokiem.
- Miło mi cię poznać, Delainey - powiedział zachrypniętym
głosem.
Omal się nie wzdrygnęła, gdy podał jej rękę. Lodowata jak u
trupa, pomyślała.
Nie bądź idiotką, zganiła się natychmiast. Zmarzły mu dłonie,
przecież jest zima.
Jason i Curtis zajęli miejsca obok niej przy barze, by zamówić
drinki.
- Podoba mi się tutaj. - Whittington rzucił okiem na Delainey. -
Chyba kupię tu dom. Jeśli mam dłużej zabawić w tym mieście, to
muszę czuć się swobodnie. Hotele są dobre na krótko.
- Wydawało mi się, że mieszka pan w Seattle?
- Tak, ale będę tu częściej bywał.
- Wiem, kupuje pan nowe firmy.
- Zawsze interesuje mnie coś nowego. - Mrugnął do Delainey,
jednym haustem wychylił szklaneczkę szkockiej i gestem nakazał
barmanowi dolewkę.
Delainey obrzuciła go spojrzeniem. No, jeśli będzie pić w
takim tempie, i to na pusty żołądek...
- Może przejdźmy do stolika? - zaproponowała, wskazała
kierunek i nagle aż ją zmroziło.
Dobrze przeczuwała, że Sam Wagner coś kombinuje za jej
plecami. Jakby nigdy nic siedział sobie z Emmą przy stoliku
sąsiadującym ze stolikiem zarezerwowanym dla Delainey!
ROZDZIAŁ TRZECI
Bez wątpienia zrobił to specjalnie, żeby ją zdenerwować. Och,
co za nieznośny facet! Nawet nie czekał, aż nadarzy się kolejna
okazja, by znów zagrać jej na nerwach, tylko z premedytacją
wszystko zaaranżował.
A może zbyt pochopnie go osądzała? Może po prostu zabrał
babcię na kolację, skoro miała to już obiecane, a Delainey nie
mogła się z tego wywiązać?
Emma na moment podniosła wzrok znad karty win, lekko
skinęła głową na powitanie i powróciła do lektury. Prawdziwa
dama, pomyślała z uznaniem Delainey. Niestety Sam nie wykazał
się podobnym taktem.
- Kogóż moje oczy widzą? - zawołał wesoło, obracając się ku
niej.
- Miło cię widzieć, Sam - odparła chłodno i zajęła miejsce jak
najdalej od niego.
Curtis dosłownie rzucił się, by podsunąć jej krzesło, a
następnie usiadł tuż przy niej. Jason zajął miejsce po jego drugiej
stronie.
- Ten facet był dziś z tobą w banku - zauważył, czym ją
zaskoczył. Zignorował wtedy Sama, nie sądziła więc, że
zapamiętał jego wygląd.
Sam Wagner prezentował się bardziej elegancko niż
poprzednio, ponieważ włożył granatową marynarkę i
ciemnoniebieską koszulę, ale i tak odstawał od otoczenia,
ponieważ jako jedyny mężczyzna nie miał krawata. Lokal był tak
wytworny, że niektórzy przyszli nawet w eleganckich muszkach.
- To przecież klub tylko dla mieszkańców i ich gości -
kontynuował Jason. - Chcesz mi powiedzieć, że on tu mieszka?
Nigdy bym nie zgadł.
- Widać nie jest to aż tak elitarne osiedle, jak nam się zdawało -
mruknęła.
- W takim razie nie wiem, czy powinieneś kupować tu dom -
Jason spojrzał na Curtisa, który zdążył już osuszyć kolejny
kieliszek.
- Mając tak uroczą sąsiadkę jak Delainey, mogę tolerować
resztę.
Mógłbyś ją odwiedzić i zobaczyć, czy tutejsze domy ci się
podobają - podsunął Jason.
- Świetny pomysł! Chętnie zajdę po kolacji.
Chyba nie po tej, pomyślała w popłochu. Na szczęście Curtis
tyle pije, że jeszcze przed deserem nie będzie wiedział, jak się
nazywa. Ta myśl sprawiła jej ulgę, uśmiechnęła się więc
niezobowiązująco.
Nagle zadzwonił telefon komórkowy, a Curtis sięgnął po niego
do kieszeni tak płynnym i szybkim gestem jak rewolwerowiec z
westernu. Delainey struchlała. Widać pochłanianie dużych ilości
alkoholu w niczym mu nie przeszkadzało...
Warknął do telefonu kilka krótkich rozkazów i rozłączył się ze
złością.
-Ci durnie nie potrafią nic zrobić, jak się ich nie dopilnuje.
Kelner postawił na środku stołu półmisek z przystawkami,
więc Curtis bezceremonialnie zgarnął sobie na talerz wszystkie
faszerowane pieczarki. Dopiero po chwili coś sobie uprzytomnił i
zwrócił się do Delainey:
- A może chcesz jedną? Zaraz ci dam. - Nie czekając na
odpowiedź, nabrał pieczarkę na widelec. Ześlizgnęła się, a on
chwycił ją palcami w powietrzu i położył na talerzu Delainey.
Wolałaby umrzeć z głodu, niż wziąć ją do ust.
- Jakiś problem z twoją nową inwestycją? - zagadnął Jason. -
Jeśli finansowy, to gdybyś załatwiał sprawy przez nasz bank,
wszystko szłoby gładko.
Nie była to subtelna aluzja, oceniła w myślach Delainey.
Właściwie było to dość prostackie. Ponieważ jednak król fuzji
subtelnością nie grzeszył, może Jason dobrze to rozgrywał.
- Pomyślę o tym - odburknął Curtis, łypiąc na nietkniętą
pieczarkę. - Nie lubisz grzybów?
- Niestety nie - skłamała.
- Czekaj, nałożę ci coś innego.
- Ależ proszę się nie fatygować - zaoponowała szybko,
jednocześnie gorączkowo szukając jakiegoś tematu, który by zajął
Curtisa, a jej pozwolił bezpiecznie przetrwać resztę wieczoru. -
Wolałabym raczej posłuchać o pańskich sukcesach. Jak pan to robi,
że zawsze się panu udaje?
- Mógłbyś opowiedzieć, jak przejąłeś Foursquare Electronics.
To dopiero coś! - podsunął Jason, ale Curtis był zbyt wytrawnym
graczem, by zdradzać szczegóły niedawnych operacji. Co innego
dawniejsze sprawy. O nich mógł mówić bez obawy, że wymsknie
mu się jakaś informacja przydatna w świecie biznesu.
- Dwa lata temu w Seattle... - zaczął, rozsiadając się wygodnie
na krześle.
Delainey stłumiła westchnienie. Zapowiadał się przeraźliwie
długi i przeraźliwie nudny wieczór.
Podziękowała za deser, ponieważ chciała, by ta nieszczęsna
kolacja wreszcie dobiegła końca. Niestety Jason zamówił sobie
ogromny kawałek tortu i wyglądało na to, że będzie go jadł w
nieskończoność. Curtis popijał kolejną brandy i rozwodził się nad
jakimś swoim genialnym posunięciem. Delainey siedziała jak na
szpilkach, a przecież - obiektywnie rzecz biorąc - nie mogło to
wszystko trwać aż tak długo, jak jej się zdawało. W restauracji
nadal było pełno ludzi, przy sąsiednim stoliku Emma i Sam
popijali kawę i wesoło gawędzili z osobami, które podeszły do
nich.
Powinnam była odmówić Jasonowi, mogłam powiedzieć, że
jestem już umówiona na wieczór, pomyślała smętnie. Teraz
siedziałabym z nimi i bawiła się znacznie lepiej. Z dwojga złego
wolałabym już kłócić się z tym nieznośnym Wagnerem. Do czego
to doszło!
- Nieźle ich załatwiłeś - przyznał Jason, gdy Curtis zakończył
opowieść. - Pokazałeś im, że z tobą nie ma żartów.
- Czasem są... - Przysunął swoje krzesło do krzesła Delainey i
pochylił się ku niej. - Już niedługo szepnął chrapliwie. - Jason, jak
dalej będziesz się tak guzdrał z tym ciastem, zostawimy cię
samego! - dodał głośniej.
Jason nonszalancko machnął widelcem.
- Idźcie do niej i bawcie się dobrze.
Delainey oniemiała. Oczywiście już od jakiegoś czasu
domyślała się, do czego to wszystko zmierza, ale tak otwarte
stawianie sprawy było wyjątkowo obrzydliwe! Dopiero teraz
zorientowała się, że Jason zaplanował to od samego początku.
Wystawił ją jako przynętę, którą Curtis połknie i potem podpisze
umowę z bankiem. Proste.
I dobrze to wymyślił, bo spodobała się Curtisowi. Jednak obaj
kompletnie fałszywie ocenili jej podejście do sprawy. Uznali, że
Delainey bez oporów pójdzie do łóżka ze słynnym milionerem.
Żadnemu nawet przez myśl nie przeszło, by mogła odmówić...
Musiała błyskawicznie wymyślić jakiś sposób wywinięcia się z
opresji bez stwarzania sobie wrogów. Tylko jak to zrobić?
Zachowuj się dyplomatycznie, przykazała sobie. Nie wpadaj w
panikę, bo to nic nie pomoże. Na razie zagrała na zwłokę.
- Spokojnie dokończ swój tort, Jason, z przyjemnością na
ciebie poczekamy. I tak dzisiaj nie mogę zaprosić nikogo do siebie,
żeby pokazać mieszkanie.
- Nie wolno ci się teraz wycofać - zjeżył się Jason.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Propozycja wyszła od ciebie, nie ode mnie. Dziś nie mogę
zaprosić gości - stwierdziła nad wyraz spokojnie, lecz stanowczo.
- A niby czemu? Mieszkasz z przyjaciółką, a ona ma dziś
faceta? - warknął. - To by wyjaśniało, czemu stać cię na dom na
takim osiedlu.
Podsunąłeś mi wspaniałą wymówkę, ucieszyła się w myślach.
- Prawdę mówiąc... - zaczęła, ale Curtis przerwał jej
zmienionym głosem:
- Jak bardzo zależy ci na podpisaniu ze mną umowy, Delainey?
Nie aż tak, żeby brać do siebie takiego opoja, pomyślała... i
nagle doszła do wniosku, że jego zamiłowanie do trunków może
okazać się pomocne.
- Tak bardzo, że chciałabym cię ugościć najlepiej, jak potrafię,
niestety nie mam barku z alkoholem. Dopiero się
przeprowadziłam, jeszcze nie wszystko jest urządzone.
Zmarszczył brwi, wyraźnie niezadowolony, ale chyba
przekonany. Brak barku ewidentnie był mu nie w smak. Delainey
bała się tylko, by Jason nie podsunął mu myśli, że butelkę można
zabrać ze sobą...
Jason już otwierał usta, gdy nagle rozległ się głęboki,
aksamitny głos:
- To dziwne, Delainey, wydawało mi się, że twoja praca polega
na udzielaniu pożyczek, a nie na pokazywaniu mieszkań.
Tego jej tylko brakowało do kompletu! Jakby nie miała dość
kłopotu z tymi dwoma, to jeszcze Sam musiał się włączać ze swoją
pomocą, o którą nikt go nie prosił. Trzy beznadziejne typy!
Musiała jednak przyznać, że mimo wszystko z całej tej trójki Sam
Wagner wypadał najlepiej.
Jason z furią obrócił się do sąsiedniego stolika.
- Kto panu pozwolił podsłuchiwać?
Sam zmierzył go spokojnym spojrzeniem, a Delainey
wstrzymała oddech. Jakoś nigdy nie marzyła o tym, by mężczyźni
się o nią pobili. Przeciwnie, wolałaby tego uniknąć za wszelką
cenę.
Sam Wagner nawet nie podniósł się z miejsca, nawet nie
zamachnął się w widoczny sposób. On tylko wykonał
błyskawiczny ruch ręką i Jason opadł na oparcie swojego krzesła,
jakby oberwał lewym sierpowym.
Zszokowana Delainey gwałtownie wciągnęła powietrze. Nikt
niczego nie zauważył.
Curtis popatrzył na Sama spod przymrużonych powiek.
- Co się wtrącasz w nie swoje sprawy? - wycedził tak zimnym i
trzeźwym głosem, jakby nie wychylił ani kropli alkoholu. Ten
człowiek był dużo niebezpieczniejszy, niż początkowo sądziła.
- Właśnie! - ryknął Jason, nieco dochodząc do siebie. - Co się
wchrzaniasz?
Rozmowy w restauracji zamarły, wszyscy goście obrócili się w
ich stronę, przyglądając się trzem mężczyznom, którzy mierzyli się
wrogim wzrokiem. Lada moment musiało dojść do bijatyki.
Delainey rozejrzała się za szefem restauracji, jednak nigdzie
nie było go widać, Emma również gdzieś znikła. Nikt nie mógł jej
pomóc.
Ale właściwie czemu miał jej ktoś pomagać? Przecież mogła
doskonale poradzić sobie z całą trójką, jednocześnie wywijając się
z pułapki zastawionej przez Jasona, nie obrażając Curtisa i dając
nauczkę Samowi. Chyba mu się wydawało, że Delainey jest słabą
bezradną kobietką, która zginie bez jego opieki.
Położyła jedną dłoń na ramieniu Curtisa, a drugą wyciągnęła w
stronę Jasona.
- Zechcą panowie wybaczyć, on staje się nieco drażliwy, gdy
chodzi o mnie. Pozwólcie, proszę, że go przedstawię. Sam Wagner,
mój narzeczony.
- Narzeczony? Czyli w przyszłości mąż?
Na moment zatkało go z wrażenia. Załatwiła go perfekcyjnie,
ale sam się o to prosił. Mało razy udowadniała mu, że chce i potrafi
radzić sobie sama? Nie powinien był pchać się z pomocą, lecz
bierne przyglądanie się, jak kobieta boryka się z trudnościami, nie
było w stylu Sama Wagnera. W dodatku Delainey zmagała się z
dwoma przeciwnikami naraz, więc walka nie była równa. W takiej
sytuacji nikomu korona z głowy nie spadnie, jeśli przyjmie czyjąś
pomoc.
Ona jednak rozegrała to bezbłędnie, jednym mistrzowskim
posunięciem dała po nosie wszystkim trzem. Jason i Curtis patrzyli
na niego z niemą nienawiścią, jakby sprzątnął im sprzed nosa
upragnioną zabawkę, ale nie mogli już nic zrobić. Sam też już nie
mógł żadnemu z nich nic zrobić, bo Delainey przejęła inicjatywę i
wytrąciła mu oręż z rąk. Zauważył błysk satysfakcji w jej pięknych
oczach.
Zaraz się rozczarujesz, moja miła, pomyślał. Bez pośpiechu
podniósł się zza stołu, nie spuszczając czujnego spojrzenia z
dwóch mężczyzn. Jasona mógł zignorować, ten tchórz nie
odważyłby się go zaatakować, ale król fuzji był nieprzewidywalny.
Sam podszedł do Delainey i pochylił się ku niej. - Uwielbiam,
kiedy tak chętnie przyznajesz się do mnie - wymruczał zmysłowo,
jednak na tyle głośno, by tamci mogli usłyszeć każde słowo. -
Zawsze aż mi się robi gorąco z wrażenia... - Jakby nie mogąc się
oprzeć, przesunął wargami po jej policzku i leciuteńko pocałował
w usta. Wtedy uprzytomnił sobie, gdzie się znajdują. Odsunął się
nieco. - Wybacz, przy tobie się zapominam. Wracajmy do domu,
skarbie. Skończyłaś już pracę na dzisiaj, prawda?
Nadąsana Delainey wsunęła się na tylne siedzenie starego
cadillaca Emmy.
No i czemu się złościsz, spytała samą siebie. Powinnaś być
zadowolona, że Sam tak gładko wszedł w rolę, którą mu
narzuciłaś, a ty jeszcze masz do niego pretensje.
Bo niepotrzebnie dolał oliwy do ognia, odpowiedziała sama
sobie.
- Rozumiem, że odprowadzisz Delainey - wesoło rzuciła
Emma, gdy zatrzymali się pod domem. - Zostawić ci otwarte drzwi
od garażu?
- Dzięki, babciu, mam klucze. - Pomógł Delainey wysiąść i
wziął ją pod rękę. - Uważaj, na tym rogu zimą jest zawsze ślisko.
Jestem z nas dumny, w restauracji zgraliśmy się doskonale.
Pamiętam, jak obróciłaś do mnie twarz, żebym mógł cię
pocałować, jak w udawanej ekstazie przymknęłaś oczy... Byłaś
naprawdę świetna, co za talent aktorski! Marnujesz się w tym
banku.
Ona też pamiętała to zamknięcie oczu, ale z całą pewnością nie
zachęcała go do pocałunku. Nic z tych rzeczy! Sam za dużo sobie
wyobrażał, a to dodatkowo podsyciło jej irytację.
- To był najgłupszy pokaz samczej dominacji, jaki
kiedykolwiek widziałam - ofuknęła go. - Czułam się jak w klatce z
szympansami, które próbują sobie nawzajem pokazać, że samica
jest ich. Obrzydliwe!
- Ale skuteczne - skwitował bez urazy.
- Tylko nie popadaj w samouwielbienie. Cały ten popis
niczemu nie służył. Jestem dorosła i umiem sobie radzić w
trudnych sytuacjach. Nie potrzebuję męskiej opieki.
- Skoro nie potrzebujesz, to po co mnie w to wciągnęłaś?
- Ja cię wciągnęłam? - zdumiała się. - Sam się wtrąciłeś!
- Ale nie ja ogłosiłem nasze zaręczyny.
- To był tylko żart. Chciałam rozładować napięcie, zanim
skoczycie sobie do oczu!
- Żart? - powtórzył cicho. - Nie wyglądałaś na specjalnie
rozbawioną, gdy ten maniak dyszał ci prosto do ucha, a twój
kolega zabawiał się w sutenera.
- Cholera... - Nie mogła trafić kluczem do dziurki, tak jej się
ręce trzęsły.
- Co byś zrobiła, gdyby tamten uparł się, że cię odwiezie do
domu? Dałabyś się odprowadzić i zatrzasnęła mu drzwi przed
nosem? Myślisz, że tak łatwo byś go spławiła?
- W ogóle nie wsiadłabym z nim do samochodu.
- Pod jakim pretekstem? Że musisz się przejść, by spalić
kalorie po takiej kolacji? Poszedłby za tobą, bo ten facet nie
dopuszcza myśli, że ktoś może mu odmówić. A samotna kobieta w
nocy na zalesionym terenie jest bardzo łatwym łupem. - Sięgnął po
klucz i otworzył drzwi.
Delainey przestąpiła próg swojego domu i nareszcie poczuła
się bezpieczna. Odwróciła się do Sama.
- Masz rację, znalazłam się w opałach - przyznała, starając się
opanować lekkie drżenie głosu. – Doceniam twoją pomoc, choć
szczerze mówiąc, nadal wydaje mi się mocno przesadzona.
- Hm, nie są to specjalnie gorące podziękowania.
- Innych nie będzie, więc musisz się zadowolić takimi.
Uważam, że bardziej należą ci się przeprosiny, bo nie musiałam
wrabiać cię w narzeczeństwo. To było trochę nie w porządku...
Wiesz, co? Może po prostu zapomnijmy o całej sprawie, dobrze?
Sam położył dłoń na klamce i uważnie spojrzał na Delainey.
- Możemy spróbować - odparł z namysłem.
- Taak... - Przebiegł ją nagły dreszcz. Co Sam chciał przez to
powiedzieć? Czyżby czegoś oczekiwał?
- Zrób sobie herbaty i weź ciepłą kąpiel. To ci dobrze zrobi.
Nieporadnie skinęła głową. Rzeczywiście zaczynała dygotać.
- Dzięki, Sam.
- Nie ma za co. Zawsze do usług, gdy dama w potrzebie.
Do rana zdołała odzyskać swoje zwykłe opanowanie, nawet
potrafiła dostrzec pewien komizm tamtej sytuacji, co nie znaczyło,
by zamierzała ją zbagatelizować. Za wszelką cenę musiała
wystrzegać się nieoficjalnych czy półoficjalnych spotkań z
Curtisem Whittingtonem. A co do Jasona... Nawet nie mogła
złożyć na niego skargi, że potraktował ją jak gejszę, którą
zamierzał sprezentować kontrahentowi, ponieważ nikt by w to nie
uwierzył. Jason cieszył się w National City znakomitą opinią,
gdyby więc Delainey próbowała przedstawić swoją wersję
wydarzeń, wyszłaby na przewrażliwioną histeryczkę, która nie zna
się na żartach. Męskich żartach, rzecz jasna.
Wkładała płaszcz, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Na ganku stał
Sam.
- Wcześnie dziś wstałeś - rzuciła z ironią. - Przyszedłeś
pożyczyć szklankę cukru? A może książkę, żeby ci się nie nudziło
przez cały dzień?
- Cukru nie używam, a książki mam swoje, właśnie nad jedną
siedzę. - Podał jej zwinięty dziennik, który podniósł ze słomianki. -
Przyszedłem, bo zauważyłem, że nie wzięłaś porannej gazety.
Delainey oceniła odległość od chodnika do swoich drzwi
wejściowych.
W takim razie masz wzrok jak sokół... Przyznaj, tak naprawdę
chciałeś sprawdzić, czy nie targnęłam się na życie, ponieważ ktoś
nastawał na moją niewieścią cześć.
- Przyznaję. Jak się czujesz po wczorajszym?
- Świetnie.
- To w takim razie może zagrasz ze mną w squasha po pracy?
W podziemiach klubu jest sala do gry. Możesz myśleć, że piłka to
buźka twojego czarującego kolegi z pracy.
- Trochę ruchu dobrze mi zrobi. Dam ci znać, jak wrócę do
domu. - Zaczęła zamykać drzwi i nagle przyszło jej coś do głowy. -
Hej, skąd wiedziałeś, że gram w squasha?
- To jeden z warunków - uśmiechnął się szeroko – jaki musi
spełniać kandydatka na moją żonę.
Na moment zrobiło jej się jakoś dziwnie w środku.
- Przecież umówiliśmy się, że zapomnimy o tym. W dodatku
mówisz tak, jakby było dużo tych kandydatek.
- Nie, nie jest ich dużo.
- Uff, przynajmniej tyle. Lubię należeć do elitarnego grona.
Josie aż pękała z ciekawości, ale była zbyt dobrą sekretarką, by
zadawać pytania. Delainey nie zamierzała się nad nią znęcać, więc
powiedziała niemal od progu:
- Dziękuję za wczorajszą rezerwację. Mieliśmy znakomity
stolik, jedzenie było wyśmienite, obsługa bez zarzutu. Wszystko
jak trzeba.
- Bardzo się cieszę. - Josie odetchnęła z ulgą. - Nie byłam
pewna, czy będą państwo zadowoleni, to było przecież załatwiane
w ostatniej chwili. - Sięgnęła pod biurko i wyjęła coś owiniętego w
lśniący biały papier. - Proszę. To na dobry początek w nowym
domu.
- Ależ Josie, nie trzeba było! - zaprotestowała Delainey.
- Kiedy to nic takiego, to tylko karmnik dla ptaków. Zawiesi go
pani za oknem i będzie pani miała miłe towarzystwo. Paczuszka z
ziarnem też tam jest, żeby od razu było co wsypać do środka.
W tym momencie drzwi otworzyły się i do środka wszedł
Jason.
- A, raczyłaś się wreszcie zjawić - rzucił pod adresem
Delainey.
Nie dała się sprowokować. Przyszła punktualnie i Jason
oczywiście o tym wiedział.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała rzeczowo.
- O dziesiątej mamy zdać Robertowi relację, jak posuwa się
sprawa Whittingtona. Posuwałaby się daleko lepiej, gdybyś jej
omal nie skopała wczoraj wieczorem.
- Na drugi raz uprzedzaj mnie, w jaki sposób planujesz coś
rozegrać. Jeśli mi nie będą odpowiadać twoje reguły gry, to
przeczekam mecz na ławce rezerwowych.
- Nie przesadzaj. Oczekiwałem tylko, że będziesz dla niego
miła. A tu nagle nie wiadomo skąd wyskakuje twój facet, i to z
pięściami.
- Ojej! - Josie zakryła ręką usta.
- Kto to w ogóle jest? - ciągnął Jason ze złością. - Co ten twój
kochaś robi? O, przepraszam, nie kochaś, narzeczony. - Gdy ujrzał
zdumione spojrzenie Josie, dodał w zamyśleniu: - Wygląda na to,
że dotąd nikt o nim nie słyszał...
- Ponieważ nie rozpowiadam w pracy o moich prywatnych
sprawach - wyjaśniła chłodno Delainey. - A teraz wybacz, ale
skoro mamy spotkać się z Robertem o dziesiątej, muszę brać się do
roboty.
- Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy wciskać mu jakieś
niestworzone historie o wczorajszej kolacji - ostrzegł.
Nie zamierzała tego robić, ale po co zdradzać się z tym przed
Jasonem? Niech on się trochę spoci ze strachu.
- A dlaczego nie? Sądzisz, że mi nie uwierzy?
Jason mruknął coś pod nosem i wyszedł.
- Jest pani zaręczona? - Josie nie posiadała się z za chwytu. -
To cudownie!
Delainey zawahała się. Jeśli potwierdzi, jeszcze tego samego
dnia wszyscy będą o tym plotkować, co akurat byłoby jej na rękę.
Niestety w ten sposób skłamie, a nie miała zwyczaju kłamać. Jeśli
jednak sprostuje tę informację, zdając się na dyskrecję Josie, może
się przeliczyć, a wtedy... A wtedy już po niej, bo Jason z
pewnością potrafi się zemścić. Na wszelki wypadek zachowała
dyplomatyczne milczenie.
- Urządzimy wieczór panieński - entuzjazmowała się Josie. -
Kiedy ślub?
- Nie ma ustalonej daty - odparła ostrożnie Delainey.
- Wieczór panieński to ładna tradycja, ale lepiej go nie robić.
Robert dostałby zawału. Zresztą to nie będzie tutaj, tylko w jakimś
lokalu.
- Niech pani zdradzi, kto to jest? Co on robi?
Przecież nie wyjaśni, że jest bezrobotny! Nie może powiedzieć
prawdy, a kłamać nie chce... Na szczęście przypomniało jej się coś,
co Sam powiedział tego ranka.
- Właśnie siedzi nad książką.
- Pisarz? Och, to fantastyczne!
Naraz usłyszały odgłosy jakiegoś zamieszania na korytarzu.
Rozległy się szybkie kroki i do środka wpadła recepcjonistka.
- Josie, słyszałaś, co się stało? - zaczęła z podnieceniem, ale
urwała gwałtownie na widok Delainey.
Aha, pewnie usłyszała jakąś plotkę i przyleciała ją powtórzyć.
Ciekawe, czy właśnie na mój temat.
- Proszę się nie krępować - powiedziała sucho.
- Może panie już wiedzą... Chodzi o to, że pan Bishop zasłabł
w swoim gabinecie. Podobno to zawał.
W pierwszej chwili Delainey ze współczuciem pomyślała o
Robercie, a w drugiej - ku swojemu ogromnemu zawstydzeniu - z
takim samym współczuciem pomyślała o sobie. Nawet jeśli okaże
się, że to jednak nic poważnego, Roberta i tak nie będzie w pracy
przynajmniej przez parę dni. A niech to...
Podczas nieobecności szefa jego obowiązki przejmował Jason
Conners.
ROZDZIAŁ CZWARTY
O czwartej po południu, gdy Robert Bishop leżał w szpitalu
pod aparaturą monitorującą, Jason zwołał do jego gabinetu
zebranie całego działu. Wyjaśnił, że wybrał gabinet szefa
wyłącznie dlatego, by wszyscy mogli wygodnie się pomieścić, lecz
Delainey zauważyła pewne interesujące szczegóły. Fotografia
rodziny i puchar sportowy Roberta powędrowały na półkę przy
oknie, a zamiast nich na biurku pojawiły się eleganckie przybory
do pisania jego tymczasowego zastępcy.
Kiedy spotkanie dobiegło końca, Jason powiedział do
Delainey:
- Zostań. Mam z tobą parę spraw do załatwienia.
- Tak, oczywiście.
Nonszalancko przysiadł na biurku, co pozwalało mu patrzeć na
nią z góry.
- Teraz, gdy Roberta nie ma, ktoś musi zająć się jego klientami.
Za tych ty będziesz odpowiedzialna. - Podał jej wydrukowaną listę.
- Nie wiedziałam, że Robert prowadzi aż tyle spraw.
Skoro on tyle pracował, to i ty możesz. Wezmę jednak
poprawkę na twoje niedoświadczenie i ułatwię ci zadanie. Kilka
spraw biorę na siebie.
Oczywiście te najbardziej prestiżowe, pomyślała.
- A co z innymi? Nie poczują się urażeni, kiedy ja dostanę
prawie całą robotę? - spytała z lekką ironią.
- Każdy już ma swoich klientów, tylko ty nie, bo dopiero
przyszłaś do działu. Naprawdę chętnie bym ci pomógł, ale teraz
dojdą mi nowe obowiązki, więc sama rozumiesz. - Wstał, dając w
ten sposób do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. -
Sekretarka Roberta przygotuje dla ciebie niezbędne dokumenty.
Jutro z samego rana chcę mieć raport o stanie wszystkich spraw.
- Będzie gotowy - odparła chłodno.
- Przykro mi, jeśli przez to przepadnie ci miły wieczór z tym
twoim kochasiem, ale zacznijcie się do tego przyzwyczajać. -
Uśmiechnął się drwiąco. - Przybędzie ci zajęć. Zwłaszcza tych
uciążliwych, czasochłonnych i kompletnie idiotycznych, dodała w
myślach.
- Podobno on jest przyszłą sławą pisarską? - rzucił niby od
niechcenia Jason.
- Tak mówią - mruknęła enigmatycznie. Słusznie zrobiła, nie
zdając się na dyskrecję Josie. Szybkość obiegu plotek w firmie
była imponująca.
- W takim razie dobrze się składa, bo pewnie sam ma masę
roboty. Chyba że to taki geniusz, co to przez całe życie tworzy
arcydzieło, a kto inny na niego haruje.
- To jeden z tych, którzy świetnie radzą sobie sami. Dzięki za
troskę - skwitowała cierpko, podniosła się i ruszyła ku drzwiom.
- Jak będę jeszcze czegoś od ciebie potrzebował, dam ci znać.
Nie wątpiła w to ani przez moment.
Musiała dwa razy wracać do samochodu, żeby przynieść do
domu wszystkie dokumenty. Ponieważ nie dysponowała tak
ogromnym stołem, porozkładała je na podłodze.
-A miałam nadzieję, że jak wreszcie zrobię dyplom, nie będę
już więcej siedzieć po nocach - mruknęła pod nosem z gorzką
ironią.
Miała zadzwonić do Sama, by odwołać spotkanie,
zdecydowała się jednak powiedzieć mu to osobiście, a nie przez
telefon. Dzięki temu będzie mogła przejść się trochę po świeżym
powietrzu i może minie jej ból głowy, nękający ją od rozmowy z
Jasonem.
Drzwi otworzyła Emma.
-Sam jeszcze nie wrócił, wysłałam go do pralni - oznajmiła z
pogodnym uśmiechem. - Właśnie planuję przyjęcie na pani cześć,
moja droga. Musimy przecież panią godnie powitać. Kogo z pani
pracy mam zaprosić?
- Powitać? Jeśli straci pracę, czego w obecnej sytuacji nie
dawało się wykluczyć, przyjdzie jej się prędko pożegnać.
- Szefa? Sekretarkę? Kolegów? - podpowiadała Emma.
- Jeszcze się zastanowię.
Pożegnała się i wróciła do siebie. Po drodze spostrzegła
dzięcioła, który przysiadł na nagiej gałęzi drzewa i nagle
przypomniała sobie o prezencie od Josie. Zbuntowała się. Pomysły
Jasona mogą poczekać. Najpierw zrobi coś sensownego!
Właśnie próbowała zawiesić karmnik na kolumience ganku,
gdy usłyszała odgłos motoru, który zaczął się stopniowo
przybliżać, by w końcu zamilknąć na parkingu za jej plecami.
- Pomóc ci? - zawołał Sam.
- Dam sobie radę!
Oczywiście i tak podszedł do niej.
-Hej, słyszałaś kiedyś o czymś takim jak wierzchnie okrycie?
Wymyślono je po to, żeby nie marznąć na zimnie.
Szczelniej otuliła się swetrem.
-Wyskoczyłam tylko na moment, bo chciałam ci po wiedzieć,
że nici z naszej dzisiejszej gry, ale ponieważ ciebie nie było,
postanowiłam zająć się tym.
Wyjął karmnik z jej zgrabiałych palców i umocował go w
ciągu dwóch minut. Ona nie zdołała uporać się z tym przez
kwadrans.
- Marsz do domu! - zakomenderował. - Dlaczego dziś nie
zagramy? - Wszedł za nią do środka.
- Mam strasznie dużo roboty. - Wskazała na porozkładane
papiery.
- To zamiast łóżka trzeba było kupić biurko. - Usiadł na stołku
przy barze.
- Skąd mogłam wiedzieć? - Nastawiła wodę na kawę i
opowiedziała Samowi, co się wydarzyło, a potem dodała: - Minie
kilka tygodni, zanim Robert wróci do biura.
- A tymczasem ten łobuz będzie się na tobie odgrywał. Raz mi
się trafił wredny szef, znam ten ból.
- I jak sobie poradziłeś?
Wzruszył ramionami.
- Spakowałem manatki i odszedłem.
- Ja nie mogę tego zrobić, przecież zaciągnęłam kredyt na
kupno domu. - Rozejrzała się po wciąż pustym parterze i nagle
podjęła decyzję. - Muszę go sprzedać.
W ten sposób przyznawała się do porażki. Tyle wysiłku na nic!
Jason skorzysta z pierwszego lepszego pretekstu, by ją zwolnić, a
bez stałej pracy Delainey nie da rady regularnie spłacać rat. Jeśli
dopiero wtedy wystawi dom na sprzedaż, będzie musiała zaniżyć
cenę, by jak najszybciej dokonać transakcji. Lepiej zabezpieczyć
się zawczasu.
- Rozumiem, że jesteś na styk z forsą?
- Aż tak źle nie jest, zostawiłam sobie pewien margines. Nawet
gdybym miała gorzej zarabiać, wciąż mogłabym tu mieszkać,
dałabym radę związać koniec z końcem. Podczas szukania pracy
lepiej jednak być mobilnym, żeby w razie potrzeby łatwo przenieść
się do innego miasta.
Wolę być przygotowana na każdą ewentualność.
- Mam lepszy pomysł. Zorganizuj mi pożyczkę z banku na parę
milionów, podzielimy się twoją prowizją i...
- Przykro mi, nie dostajemy prowizji od podpisanych umów.
- No to faktycznie klapa. - Pokiwał smętnie głową. - Wychodzi
na to, że kupiłaś dom w najgorszym momencie. Co za pech...
- A skąd można wiedzieć, który moment jest dobry? Jednego
dnia wszystko idzie jak z płatka, a drugiego wali się w gruzy w
wyniku jakiegoś drobiazgu, na który nie masz wpływu. Wystarczy,
by pojawił się nowy szef albo ktoś gdzieś wysoko podjął jakąś
idiotyczną decyzję.
- Wiem coś o tym - przyznał ponuro.
Mogła się tego spodziewać, w końcu miała przed sobą
bezrobotnego, który mieszkał kątem u swojej babci. Naraz
przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Przy odrobinie szczęścia
każde z nich dobrze na tym wyjdzie.
-Dom sprzeda się szybciej i za wyższą cenę, jeśli będzie w
lepszym stanie - oznajmiła z ożywieniem. - Pomożesz mi?
Sam obejrzał się, jakby w nadziei, że ktoś stoi za jego plecami i
to właśnie do tego kogoś Delainey teraz kieruje prośbę o pomoc.
- Kto? Ja?
- Oczywiście! Masz smykałkę do takich prac. Co to dla ciebie
pomalować ściany, wymienić przypalony blat i kilka pękniętych
kafelków w łazience? Stolarka na piętrze wymaga tylko drobnych
napraw, no i trzeba położyć nową wykładzinę - wyliczyła szybko.
- Hej! A niby czemu miałbym to robić?
- Bo ani nie mam czasu szukać firmy remontowej, ani nie
mogę sobie na nią pozwolić.
- Aha, a na mnie możesz sobie pozwolić?
- Przecież nie proszę o darmową przysługę! - zirytowała się. -
Rzecz w rym, że na razie nie mam pieniędzy, żeby opłacić
fachowców.
Łypnął na nią podejrzliwie.
- No to co ja będę z tego miał, skoro nie możesz zapłacić?
- Jak dom będzie w świetnym stanie, sprzedam go z zyskiem, a
wtedy się z tobą podzielę.
- Pół na pół - stwierdził po chwili namysłu.
- Zdzierca. Dobra, niech ci będzie. Połowa z czystego zysku po
odliczeniu kosztów na materiały i narzędzia.
- Sknera.
- Dodatkowo wystawię ci dobre referencje. I weź pod uwagę,
że jak zarobisz na remoncie, może nawet nie będziesz musiał
ubiegać się o pożyczkę z banku na rozkręcenie interesu. Staniesz
się niezależny.
Sam przyjrzał jej się z namysłem.
- Nie zajmuj się teraz remontem ani zakładaniem mojej firmy,
bo stoi przed tobą poważniejszy problem. Gdy przedstawiłaś mnie
jako narzeczonego, traktując to jako żart, wpuściłaś w maliny
kolegę z pracy. Tymczasem on stał się twoim przełożonym, a
okłamywanie przełożonego to sprawa zupełnie innego kalibru.
Jeżeli Jason dowie się, że go nabrałaś, już po tobie. - Kiedy
Delainey zagryzła wargi, dodał: - I nawet Robert nie będzie miał o
to do niego pretensji po swoim powrocie. Komu potrzebna osoba,
która oszukuje szefa?
- Nikomu...
- Moim zdaniem mogłabyś jakoś z tego wybrnąć, gdybyś
szczerze się przyznała, że to był zwykły dowcip dla rozładowania
napiętej atmosfery.
Przypomniała sobie rozmowy z Jasonem i Josie. Nie dość, że
niczemu nie zaprzeczyła, to jeszcze dała początek plotce o
ukochanym, który pisze książki...
Samowi wystarczył jeden rzut oka na jej minę, by trafnie
ocenić sytuację.
- Tego się obawiałem. Tobie nie jest potrzebny fachowiec od
remontów, tylko narzeczony.
- Aha. Jak psu drugi ogon - mruknęła ponuro i zapatrzyła się w
przestrzeń.
Nie widziała żadnego sensownego wyjścia. To, co rozpoczęło
się jako niewinny żart, który miał dać Samowi nauczkę, obróciło
się przeciwko niej. Została zapędzona w kozi róg. Westchnęła
ciężko.
- Albo więc przyznasz się do wszystkiego... - wylecę z roboty
w pięć minut.
- Fakt. Albo też dalej brniesz w kłamstwo, starając się nadać
mu pozory wiarygodności.
- Ale to by znaczyło, że ty byś musiał... Byłbyś gotów udawać
mojego... narzeczonego? - Z dziwnym trudem wymówiła ostatnie
słowo.
- A jak bardzo ci na tym zależy?
- Do licha ciężkiego, przecież wiesz, że bardzo. Zresztą sam
mnie w to wpakowałeś, więc mnie z tego wyciągnij !
- Ja cię w to wpakowałem?
- Niewiniątko! A kto nieproszony wtrącił się do rozmowy?
Musiałam jakoś wytłumaczyć twoje zachowanie, żeby nie doszło
do rękoczynów. No i w efekcie teraz nie mogę się bez ciebie
obejść.
Sam rozpromienił się.
- Złotko, to podniecające, co mówisz!
Spiorunowała go wzrokiem.
- Zmieniłam zdanie. Ogłoszę, że właśnie zerwałam zaręczyny.
- Aha, a Jason akurat uwierzy w taki zbieg okoliczności. - Gdy
westchnęła ciężko, uśmiechnął się. - Przecież wiesz, że znowu
mam rację. Widać to po twojej ponurej minie... Spytam więc
ponownie: jak bardzo ci na tym zależy?
- Nie na tyle, żeby iść z tobą do łóżka!
- Po pierwsze nikt cię o to nie prosił, a po drugie skąd ta
pewność, że byłaby to wystarczająca zapłata? – odpalił chłodno.
Zatkało ją na chwilę.
- No wiesz?! Jesteś bezczelny!
- Nie jestem bezczelny, tylko nie zdajesz sobie sprawy z tego,
jak bardzo może to być dla mnie kłopotliwe.
Nie przesadzaj. Pojawisz się parę razy w banku i na tym
koniec.
- Nie o to chodzi. Jak długo według ciebie ta mistyfikacja może
potrwać?
- Najwyżej kilka tygodni. To przecież nie jest dużo -
przekonywała. - No, powiedz, co chcesz w zamian za to drobne
poświęcenie.
- Jeszcze nie wiem.
Miała więc przyjąć jego ofertę w ciemno, co było równie
rozważne jak podpisanie czeku in blanco. Czy pozostało jej jednak
coś innego?
- W porządku, niech będzie.
- Ha! A więc jesteśmy zaręczeni. Musimy to jakoś
przypieczętować.
Jasne. Wiedziała. Mają się pocałować, tak? Sam chwycił ją za
rękę i parę razy potrząsnął z namaszczeniem.
- Załatwione. A teraz chodźmy pograć w squasha.
Był po prostu niemożliwy.
- Przecież widzisz, ile mam pracy! -jęknęła.
- Dobrze ci zrobi, jak parę razy walniesz rakietą w piłkę i
wyładujesz frustrację.
Znowu mówił całkiem do rzeczy.
- Masz rację. Poczekaj chwilę, skoczę się przebrać. - Aha,
jeszcze jedno! - zawołała, zatrzymując się w połowie schodów. - U
mnie w biurze wszyscy myślą, że piszesz książkę.
- Niezły pomysł - mruknął niby do siebie, ale wystarczająco
głośno, by usłyszała. - Naprawdę byłoby o czym pisać...
Wróciła do domu kompletnie wykończona. Sam grał ostro i
nieźle dał jej w kość, ale przynajmniej przez ten czas nie myślała o
problemach. Najchętniej poszłaby spać, lecz na to nie mogła sobie
pozwolić. Zaparzyła świeżej, mocnej kawy, i już miała brać się do
roboty, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
Na werandzie stał Sam, który podał jej wypchaną reklamówkę.
- Prezent zaręczynowy? - zainteresowała się.
- Nie, babcia przysyła ci kolację, bo jak się zagrzebiesz w
papierkach, to zapomnisz o jedzeniu.
Delainey słuchała go jednym uchem, ponieważ własne słowa
uprzytomniły jej nagle pewną rzecz.
- Cały czas czułam, że czegoś brakuje. Bez tego ani rusz!
Tylko gdzie ja go mam?
Nie zwracając uwagi na Sama, zaczęła gorączkowo przetrząsać
zawartość szuflad. Pamiętała, jak pierwszego wieczoru
rozpakowywała karton z najcenniejszymi rzeczami, jak wyjmowała
szczypce do cukru... Czy wyjęła wtedy również małe niebieskie
pudełeczko, które było jej teraz niezbędnie potrzebne? A jeśli tak,
to gdzie je położyła?
Sam wyjął z torby kilka szczelnie zamkniętych pojemników i
ustawił je na blacie.
- Czego szukasz?
- Pierścionka zaręczynowego mojej matki. Jest złoty, z
brylantem. O, proszę! - Triumfalnie wyciągnęła obciągnięte
spłowiałym aksamitem pudełko i otworzyła je delikatnie.
- Hm... A gdzie ten brylant? - zaciekawił się Sam, zaglądając
jej przez ramię.
Pierścionek wyglądał zupełnie inaczej, niż zapamiętała.
Dziecku wszystko wydaje się cudowne, więc kiedyś, dawno temu,
zdawał jej się ósmym cudem świata: złoto błyszczało, kamień
sypał iskry, ach, to był klejnot godny księżniczki! Teraz widziała
jedynie wytartą, cieniutką obrączkę i maleńkie, prawie
niedostrzegalne oczko.
- Trzeba go tylko wyczyścić - powiedziała, starając się
wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu.
- Nie chciałbym urazić twoich uczuć - zaczął ostrożnie Sam -
ale jeśli sądzisz, że przekonasz tym Jasona, to jesteś niepoprawną
optymistką.
- Przecież dopiero zaczynasz karierę pisarską, pamiętasz? Nie
stać cię na drogi pierścionek, dlatego dałeś mi pamiątkę rodzinną.
- Niby tak, ale... - Jego mocno powątpiewająca mina mówiła
sama za siebie.
- Więc co mam zrobić? - wybuchła Delainey. - Przecież nie
mogę sobie teraz pozwolić na wizytę u jubilera!
Sięgnął do kieszeni.
- Proszę. - Na jego wyciągniętej dłoni leżał ostentacyjnie duży
złoty pierścionek z pojedynczym, nieco żółtawym kamieniem,
który pięknie zaiskrzył w świetle lampy.
Delainey przez chwilę wpatrywała się w pierścionek, a potem
podniosła zdumiony wzrok na Sama.
- Skąd to masz? Od twojej babci? Czy ona wie?
- O zaręczynach? Tak.
- Ale powiedziałeś jej, że to tylko na niby, prawda?
- Oczywiście. A pierścionek nie jest od niej, kupiłem go. Teraz
robią niesamowite cyrkonie - dodał uspokajają co i dopiero wtedy
Delainey odetchnęła z ulgą.
Sięgnęła po pierścionek, wsunęła go na palec i poruszyła
dłonią.
- Rzeczywiście może uchodzić za brylant. Dzięki, że o tym
pomyślałeś. Dopisz go do listy, potem ci wszystko zwrócę.
- Najpierw powiedz mi, gdzie masz talerze. - Gdy mu wskazała
odpowiednią szafkę, wyjął je i nałożył spaghetti. - Siadaj. Babcia
kazała mi dopilnować, żebyś zjadła. Zawsze zwala na mnie
najgorszą robotę.
Podała mu sztućce i zajęła miejsce przy barku.
- Mmm, pyszne! Wiesz co? Mogłabym się nawet poświęcić i
naprawdę wyjść za ciebie, gdyby twoja babcia nam gotowała.
- Hej, nie strasz mnie, bo się udławię. - Wskazał widelcem
porozkładane papiery. - Co właściwie masz z tym zrobić?
- Przygotować się do jutrzejszego egzaminu - mruknęła
ponuro.
- Rozumiem. Jeśli pan Jones pożyczy z banku dwieście
siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, a odsetki wyniosą sześć
procent miesięcznie, to kiedy spłata rat doprowadzi go do
bankructwa? Jak chcesz, mogę cię przemaglować z tych twoich
papierów.
Ostrzegawczo machnęła łyżką.
- To poufne dokumenty, Samie Wagner. Ręce przy sobie!
Zrobił niepocieszoną minę.
- Masz jakieś sekrety przed swoim narzeczonym? - pożalił się,
ale Delainey nie słuchała go.
- Że też przez Jasona muszę tracić czas na niepotrzebne rzeczy,
zamiast dopracowywać szczegóły mojego projektu! Na razie
Robert nie jest zainteresowany, ale przekonam go.
- Co to za projekt?
- Nazwałam go wylęgarnią biznesu. Chodzi o to, by bank
wyszedł ze specjalną ofertą pożyczek dla kobiet, które planują
rozkręcić własny interes. Problem w tym, że zazwyczaj chcą
zakładać niewielkie firmy wyspecjalizowane w typowo kobiecych
dziedzinach. U nas na stanowiskach decyzyjnych pracują w
większości mężczyźni, a oni nie traktują poważnie kogoś, kto na
przykład zamierza haftować poduszki czy robić ozdobne świece.
Moim zdaniem kobietom często brakuje odwagi, mężczyznom
wyobraźni, a jednym i drugim zdolności niestandardowego
myślenia.
- A ty chcesz to zmienić. Bardzo dobrze. Nie poddawaj się,
walcz.
Spojrzała na niego z prawdziwą wdzięcznością.
- Cieszę się, że we mnie wierzysz.
- Serce mi od tego krwawi, ale muszę cię rozczarować - odparł
wesoło. - Po prostu mam nadzieję, że znajdzie się odważna,
niestandardowo myśląca kobieta, która weźmie pożyczkę, założy
jednoosobową firmę Złota Rączka i wyremontuje ci dom. A ja
będę miał święty spokój.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Josie w ułamku sekundy spostrzegła pierścionek. Trudno
zresztą byłoby go nie zauważyć. Poderwała się z krzesła i już była
przy Delainey.
- Wezmę od pani te dokumenty - zaofiarowała się.
Delainey celowo podała jej wypchaną papierami torbę w taki
sposób, by lewa dłoń była doskonale widoczna.
- O, ma pani pierścionek. A ja myślałam...
- Myślałaś, że nie mam, bo Sama nie było stać?
- On ma na imię Sam? Ładnie. - Josie nie odrywała wzroku od
jej ręki. Delainey z łatwością odgadła, co intryguje sekretarkę,
więc dodała niby od niechcenia: - Do tej pory nie nosiłam go w
pracy, bo plany małżeńskie uważam za moją prywatną sprawę, ale
skoro już się wydało...
Josie niemal pękała z podekscytowania.
- Pewnie musiało być pani trudno utrzymywać w tajemnicy
taką wiadomość.
Wcale nie, przecież sama o niej nie wiedziałam, pomyślała.
- Nie chciałam, by po firmie zaczęły krążyć plotki na mój
temat - odparła dyplomatycznie.
- To teraz zaczną. I to jakie!
Delainey zleciła jej posegregowanie przyniesionych
dokumentów i weszła do swojego gabinetu, lecz zamiast wziąć się
do pracy, zaczęła się zastanawiać, co Josie miała na myśli. Czyżby
zorientowała się, że pierścionek nie jest prawdziwy, a więc i
zaręczyny także? Delainey obrzuciła swoją dłoń krytycznym
spojrzeniem. Sam źle zrobił, wybierając coś tak rzucającego się w
oczy, do tego w dość kiepskim guście. I ten żółty kamień... Od razu
widać, że to tania podróbka. Niedobrze.
Kolejny błąd, na naprawienie którego było za późno.
Bez przekonania dziobała widelcem w sałatce z kurczakiem.
- Mniej więcej tak sprawy wyglądają - dokończyła swoją
opowieść. - Muszę znów skorzystać z twojego pośrednictwa, tylko
tym razem potrzebuję ten dom sprzedać. - Akurat ty dobrze na tym
wyjdziesz, bo znowu dostaniesz prowizję. Właściwie mogłabyś...
- Dać ci z tego powodu rabat? - domyśliła się Patty, z którą
Delainey umówiła się na lunch w restauracji. - Nic z tego, raczej
powinnam obciążyć cię dodatkowymi kosztami. Przewiduję
poważne kłopoty. Kto zechce kupić dom, z którego poprzednia
lokatorka wyprowadza się po kilku dniach? Ludzie będą
podejrzewać, że tam straszy.
- Bo straszy. Upiorny sąsiad...
- Dobrze, przygotuję zawczasu wszystkie papiery. Jak już się
zdecydujesz na sto procent, wystarczy tylko podpisać. A teraz
lepiej powiedz mi coś o tym. - Wskazała na dłoń Delainey. -
Kompletnie mi to do ciebie nie pasuje.
- Nie sądziłaś, że mogę się... zaręczyć? - Ostatnio miała jakieś
problemy z tym słowem, podobnie jak ze słowem „narzeczony".
Obydwa, nie wiedzieć czemu, z dziwnym trudem przechodziły jej
przez gardło.
- Nie o to mi chodzi. Ten pierścionek nie jest w twoim stylu.
Dałabym głowę, że wolisz elegancką, wyrafinowaną prostotę.
- Chcesz powiedzieć, że jest okropny?
- Aż tak to nie... Ale subtelny to on nie jest, wybacz.
- Cóż, nie ja go wybierałam, tylko Sam.
Siedząca przed nią blondynka w zielonym kostiumie obrzuciła
ją przenikliwym spojrzeniem.
- Nigdy nie wspominałaś o żadnym Samie.
- Nie chciałam niczego rozgłaszać, zanim nie będę całkowicie
pewna.
- Aha... - Patty lekko uniosła brwi, na szczęście w tym
momencie odezwał się telefon komórkowy Delainey.
- Przepraszam, dostałam wiadomość. - Przeczytała ją i sięgnęła
po portmonetkę. - Wybacz, ale muszę wracać do biura. Sekretarka
pisze, że zjawił się jakiś klient i koniecznie chce się ze mną
widzieć.
W sekretariacie czekał na nią dobrze ubrany mężczyzna koło
pięćdziesiątki. Nie znała go i z całą pewnością nie był umówiony.
- Pan George Laurent do pani - zaanonsowała Josie.
Klient pospiesznie podniósł się z krzesła.
- Przykro mi, jeśli przeszkodziłem pani w posiłku.
Pan Conners wspomniał, że może pani być nieobecna w biurze.
Nie miała pojęcia, co Jason chciał osiągnąć, wysyłając do niej
klienta podczas jej przerwy na lunch. Czy klient był nieważny,
więc go zlekceważył, czy właśnie był ważny i miał się
zdenerwować na Delainey za to, że musiał na nią czekać? Jason
miałby wtedy pretekst, żeby udzielić jej nagany.
- W czym mogę panu pomóc, panie Laurent? - spytała, gdy
usiedli w jej gabinecie.
- Chciałbym zwrócić się do National City z prośbą o
krótkoterminową pożyczkę. Jestem właścicielem firmy, która
produkuje opakowania, od najprostszych kartonów po specjalne
pojemniki na sprzęt elektroniczny wysokiej klasy. Proszę, oto moja
wizytówka. - Podał Delainey zadrukowany kartonik w kształcie
rozłożonego pudełka.
- Ma pan zapewne wielu klientów.
- Mógłbym, ale obrałem inną taktykę. Skupiłem się na
kompleksowej obsłudze kilku wybranych przedsiębiorstw. -
Niestety chwilowo moja firma przechodzi kryzys.
- Co go spowodowało?
- Naszym największym klientem jest Foursquare Electronics.
To znaczy było, bo już się tak nie nazywa.
- Tak, słyszałam, że weszli w skład korporacji Curtisa
Whittingtona.
- Weszli? - żachnął się Laurent. - Zostali przejęci. Nie
nazwałbym tego korporacją, tylko mafią.
Delainey powstrzymała się od komentarza.
- Dotąd wypłacali nam należność za opakowania trzydzieści
dni po każdej dostawie i wywiązywali się regularnie, nigdy nie
pojawiły się żadne problemy. Aż do momentu przejęcia... Najpierw
zaczęli płacić z coraz większym opóźnieniem, a niedawno
zostałem poinformowany, że nowy właściciel zamierza rozliczać
się co cztery miesiące. Przez cały kwartał jestem wiec pozbawiony
należnych mi pieniędzy.
- Które uprzednio uwzględnił pan w budżecie firmy, jak
rozumiem.
- Zgadza się. Muszę jednak przystać na ich warunki, bo w
przeciwnym wypadku poszukają sobie innego dostawcy. Tak mi
otwarcie zapowiedziano. Nie zdziwię się, jeśli w następnej
kolejności spróbują mnie zmusić do obniżenia cen.
- Mógłby pan oczywiście dochodzić swoich praw na drodze
sądowej.
- Wtedy nie zobaczyłbym swoich pieniędzy jeszcze dłużej -
skwitował ponuro.
- Proszę powiedzieć, co pan dalej planuje.
- Po pierwsze rozstanę się z Foursquare Electronics, bo nie
mogę liczyć na ich rzetelność, po drugie poszukam następnych
klientów. Zaprojektowanie nowych opakowań dla ich produktów
zajmie trochę czasu, dlatego potrzebna
mi jest pożyczka na przetrwanie tego okresu.
- To w pełni zrozumiałe. Moim zdaniem ma pan wszelkie
szansę na otrzymanie pożyczki. Chętnie zajmę się pańską sprawą.
Na początek musiałabym przejrzeć księgi rachunkowe pańskiej
firmy.
- Czy moja księgowa ma zgłosić się do pani, czy może woli
pani przyjść do nas?
- Z przyjemnością państwa odwiedzę. - Wyjęła organizator i
przerzuciła parę kartek. - Odpowiada panu poniedziałek o
dziewiątej rano?
- Jak najbardziej. Nie wiem, jak pani dziękować, pani Hodges.
Podniosła się zza biurka.
- Na razie nie ma za co. Nie mogę panu niczego
zagwarantować. Kto inny decyduje o przyznaniu pożyczki, ja tylko
opiniuję sprawę.
- Wiem, ale jestem wdzięczny za życzliwość. Sama rozmowa z
panią natchnęła mnie pewnym optymizmem. - Może moja firma
nie utonie przez te operacje Whittingtona.
- Trzeba zawsze być dobrej myśli. Zobaczymy się w
poniedziałek.
Podali sobie ręce. Delainey otworzyła drzwi i z trudem stłumiła
okrzyk, ponieważ w tym samym momencie poleciały na podłogę
dokumenty otrzymane z sekretariatu Roberta i zasłały cały dywan.
Niektóre kartki powypadały z kopert i przez moment wirowały w
powietrzu, sprawiając wrażenie śnieżnej zamieci. Josie zastygła na
środku pomieszczenia z wyciągniętymi rękami, jakby próbowała
odeprzeć atak. Na jej twarzy malowała się absolutna zgroza.
Delainey doskonale rozumiała uczucia Josie. Przepadła jej cała
przedpołudniowa praca, polegająca na mozolnym segregowaniu
niezliczonej ilości papierów. Teraz wszystko się pomieszało, więc
zanim uda się na powrót zaprowadzić ład, minie wiele czasu...
Odprowadziła George'a Laurenta do głównego holu, co
pozwoliło jej nieco ochłonąć. Nie ma sensu rugać Josie za
nieuważne obchodzenie się z dokumentami. Za karę wystarczy
zakazać jej wyjścia do domu, zanim wszystko nie wróci do
poprzedniego stanu.
Gdy wróciła do sekretariatu, spostrzegła, że w najdalszym
kącie klęczy jakiś mężczyzna, zbierając papiery i nie przestając
przepraszać, co natychmiast oczyściło Josie z podejrzeń. Delainey
westchnęła, podeszła bliżej i stanęła nad nim, krzyżując ramiona.
-Sam, jeśli to ty nabroiłeś, a teraz klęczysz przed Josie,
błagając ją o darowanie życia, to wiedz, że jestem po jej stronie.
Powinnyśmy cię rozszarpać gołymi rękami.
Podniósł się z godnością, położył na biurku naręcze
dokumentów i otrzepał kolana.
-To był czysty przypadek. Wszystko przez to, że starałem się
pokazać Josie, jak wyglądały moje oświadczyny.
Popatrzyła na niego, jakby zwariował.
- Ale po co?
- Ponieważ chciała wiedzieć.
W tym momencie Josie zainterweniowała.
- O, przepraszam, panie Wagner! Jeśli próbuje pan zwalić winę
na mnie...
- Ależ skąd! - zaprotestował szybko. - Cała wina leży po mojej
stronie. Ale cóż, zupełnie nie mogę się opanować, gdy sobie
przypominam ten cudowny moment. - Przeniósł spojrzenie na
Delainey. - Pamiętasz, kochanie, jak powiedziałem, że podam ci
cały świat na tacy... A może na półmisku z miśnieńskiej
porcelany?
- Na tacy. Nie wymyśliłeś wtedy nic oryginalnego - wycedziła
Delainey.
- To ze wzruszenia, najdroższa. No i właśnie o tym
opowiadałem, włożyłem w to całe serce... lecz moje gesty okazały
się zbyt ekspresywne i...
- I teraz pomoże pan to wszystko ładnie posprzątać -
dokończyła zimno Josie.
- Nie ma mowy, to są poufne papiery, żadnej osobie postronnej
nie wolno ich dotykać - zaoponowała natychmiast Delainey.
Sekretarka wyglądała, jakby miała zemdleć.
- Mam to wszystko zrobić po raz drugi?
- Przykro mi, ale nie widzę innego wyjścia. Sam, pozwól do
mojego gabinetu - powiedziała tonem, który nie wróżył nic
dobrego. - Po co przyszedłeś do banku? - spytała z furią, kiedy
zamknęła za nimi drzwi.
- Przecież miałem się tu od czasu do czasu pokazywać, to był
twój pomysł.
- Ale kto ci kazał odgrywać jakieś komedie? – Nagle tknęło ją
pewne podejrzenie. - Czyżbyś zrobił ten bałagan specjalnie?
Wyprostował się z udawanym oburzeniem.
- No wiesz! Skąd taki pomysł?
- Bo wcale nie jesteś taki niezręczny. Ciekawe tylko, o co ci
chodziło... - Zamyśliła się głęboko, natomiast Sam podszedł do
ściany i zaczął z zainteresowaniem studiować dyplom z
bankowości i finansów. - Wiem! Przecież już wczoraj chciałeś się
dobrać do tych dokumentów, ale ci nie pozwoliłam. To dlatego tu
się zjawiłeś i pod pretekstem opowiadania o zaręczynach zrzuciłeś
wszystko na podłogę. Gdybym akurat nie weszła do gabinetu, Josie
kazałaby ci uporządkować ten bałagan, a wtedy mógłbyś zajrzeć
do tych papierów, które cię zainteresowały.
Odwrócił się ku niej.
- Nieźle to wymyśliłaś! - powiedział z uznaniem. - Jesteś
pewna, że z nas dwojga to właśnie ja powinienem być pisarzem?
Zignorowała jego ironiczną uwagę.
- Na tych kopertach są nazwiska, na pewno któreś wpadło ci w
oko. Czyja sprawa tak cię interesuje, Sam?
Żartobliwie popukał palcem w czubek jej nosa.
- Niczyja, złotko. Teraz obchodzi mnie tylko to, żebyś
powiedziała mi, na jaki kolor mam pomalować ściany.
Zaskoczył ją nagłą zmianą tematu, więc odruchowo
odpowiedziała:
- Na biało. Najlepszy kolor, gdy planuje się sprzedaż.
Tego się domyśliłem, ale to nie takie proste. - Wyciągnął z
kieszeni kilkadziesiąt kartoników na kółku i rozpostarł je jak talię
kart. - Proszę. Biel antyczna, biel śnieżna, biel cytrynowa, kość
słoniowa...
- Przestań się zgrywać! - przerwała mu gwałtownie. -
Próbujesz uciec od tematu. Przecież wcale nie chcesz robić tego
remontu.
- Nie chcę - odparł szczerze. - I właśnie dlatego poszedłem po
te próbki kolorów. Jest ich tyle, że przez miesiąc się nie
zdecydujesz.
- Daj mi to! - Wyrwała mu z ręki kartoniki, chwyciła pierwszy
lepszy i podsunęła Samowi pod nos. - Ten.
- Biel upiorna? Jesteś pewna, że właśnie tego chcesz?
- Zjeżdżaj, Sam, mam masę roboty.
- Kiedy można się ciebie spodziewać w domu, kochanie? -
Wcale się nie przejął jej irytacją.
- Wtedy, kiedy się zorientuję, na czyje papiery polujesz.
- Aha, czyli gdzieś pod koniec przyszłego tygodnia. Jak cię
znam, to wcześniej nie spasujesz.
Josie odwróciła się do Sama plecami i nawet nie odpowiedziała
na jego pożegnanie. Niedobrze. Jeśli miał udawać narzeczonego
Delainey, byłoby lepiej, gdyby żył w zgodzie z jej sekretarką.
Naprawdę nie chciał dziewczynie zrobić kłopotu, ale nie miał
innego wyjścia. Kiedy otworzyły się drzwi gabinetu i Sam ujrzał
twarz klienta, musiał działać szybko. Nie dlatego, by bał się
spotkania z George'em Laurentem. Wręcz przeciwnie, ale nie
mogli rozmawiać w obecności Delainey. Swoją drogą co Laurent
robił w jej biurze?
Najpierw jednak trzeba jakoś udobruchać Josie. Czy
wystarczy, jeśli prześle jej wszystkie róże z okolicznych
kwiaciarni? Sądząc po jej minie, może to być za mało...
Delainey pomogła Josie przy porządkowaniu dokumentów.
Wbrew początkowym obawom uporały się z tym w kilka godzin,
ponieważ większość kopert na szczęście nie otworzyła się i nic się
z nich nie wysypało. Najgorsze były luźne kartki.
Przyporządkowanie ich do właściwych spraw zabierało sporo
czasu.
Właśnie kończyły, gdy do sekretariatu wszedł Jason. Delainey
spodziewała się tego. Całe biuro musiało już plotkować o
wyczynach Sama.
- Podobno twój kochaś narobił niezłego bigosu? Szkoda, że nie
mogłem pokibicować temu wydarzeniu, ale musiałem dopracować
umowę z Curtisem. Co myślisz o tym Laurencie?
- W poniedziałek jadę do jego firmy przestudiować księgi
rachunkowe.
- Szkoda zachodu. - Lekceważąco machnął ręką.
- Uważasz, że zajmowanie się małymi firmami uwłacza naszej
godności, czy raczej nie chcesz pomóc komuś, kto ma kłopoty
przez Whittingtona?
- O czym ty mówisz?
- Zgodnie z polityką nowego właściciela, Foursquare
Electronics opóźnia wypłaty dostawcom. - Facet wcisnął ci jakąś
bajeczkę, a ty dałaś się nabrać.
- Nie sądzę. Moje osobiste doświadczenia z Whittingtonem
skłaniają mnie do tego, by dać wiarę słowom George'a Laurenta.
Jason poczerwieniał.
- A co to za insynuacje pod adresem Curtisa?
- Insynuacje? Czyżby tylko mi się zdawało, że po to, by
podpisał z nami umowę, miałam się z nim przespać?
Rzucił szybkie spojrzenie na Josie.
- Nikt nic takiego nie powiedział. W dodatku Curtis i tak
podpisuje z nami umowę. To bardzo poważny klient, więc go nie
obrażaj. Powinno ci pochlebiać, że mu się spodobałaś.
- Nie mieszaj pojęć - mruknęła i ze współczuciem pomyślała o
George'u Laurencie. Nie miał czego szukać w National City
przynajmniej tak długo, dopóki w dziale pożyczek będzie się
szarogęsić Jason.
Delainey musiała w końcu dać za wygraną. Nie potrafiła
ustalić, który z dokumentów interesował Sama. Postanowiła
wracać do domu.
Już z daleka zauważyła, jak Jej Wysokość skrada się do
karmnika, w którym zawzięcie dziobał ziarno śliczny czerwony
kardynał.
-Psik, szelmo! - krzyknęła Delainey, lecz Jej Wysokość
zlekceważyła ją.
Pobiegła przez trawnik, by przegonić kota. Stanęła przy ganku,
zasłaniając sobą karmnik, a wtedy na parking podjechał jakiś
samochód i zatrzymał się. Wysiedli z niego Curtis i Jason. Tego jej
jeszcze brakowało!
Przejdź do działania, nie daj się zaskoczyć, przykazała sobie. I
pod żadnym pozorem nie zapraszaj ich do domu.
Zdecydowanie ruszyła z powrotem.
- O, jak miło was widzieć! Niestety właśnie śpieszę się do
miasta, co za pech.
- Chyba i tak musisz wrócić, bo zostawiłaś zapalone światło. -
Wskazał Jason.
Spojrzała w kierunku domu. Rzeczywiście. A dałaby głowę, że
jeszcze przed chwilą było ciemno. Ale przecież musiało się palić,
cudów nie ma. Widocznie zostawiła je rano, a teraz tak się zajęła
przeganianiem kota, że nie zwróciła na nie uwagi.
- Specjalnie zostawiam zapalone - skłamała na poczekaniu.
- Żebyś czuła się bezpieczniej, jak wracasz późno do domu? A
może to twój narzeczony boi się ciemności? - zakpił Jason. -
Chciałem ci zlecić robotę na jutro, to zajmie tylko minutę.
Brzmiało to wiarygodnie, zbyt wiarygodnie, więc Delainey
natychmiast nabrała podejrzeń, że coś się za tym kryje. Już miała
odmówić, gdy nagle drzwi jej domu otworzyły się i pojawiła się w
nich wysoka sylwetka.
- Ktoś tu mówił o jakichś szelmach, czy mi się zdawało? -
zawołał wesoło Sam.
-Co takiego? - Jason nie posiadał się z oburzenia. Jego głos
przybrał piskliwy ton. - Wypraszam sobie!
Delainey wskazała na Jej Wysokość, która, udając niewiniątko,
myła się na trawniku. Kardynał zdążył bezpiecznie odlecieć.
- Mówiłam do twojego kota, Sam. Poluje na moje ptaki!
- Och, to nie jest mój kot. - Roześmiał się. - Ale cieszę się, że
to było do niego. Sprawiłabyś mi niewymowną przykrość, gdybyś
wyrażała się w ten sposób o naszych gościach. Proszę wejść,
panowie!
- Sam... - Czy on zwariował? Próbowała dać mu znak
spojrzeniem, lecz najwyraźniej nic nie zrozumiał, ponieważ dodał
radośnie:
-Kochanie, jesteś genialna, że zaprosiłaś panów!
Wszyscy troje zmierzyli go podejrzliwym spojrzeniem. Nikt
nie miał pojęcia, ku czemu zmierza.
- Coś mi tu nie gra - zauważył Jason, patrząc na Delainey. -
Czyżby twój narzeczony nie wiedział, że wychodzisz z domu?
- Jak to nie wiedział? - zdziwił się Sam. – Przecież ona jedzie
po pizzę. Przynajmniej tyle możemy zrobić, żeby odwdzięczyć się
panom za pomoc przy malowaniu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sam cofnął się i oczom wszystkich ukazał się spektakularny
widok. Kominek i leżący przed nim materac były owinięte folią,
wszystkie framugi oklejone taśmą zabezpieczającą, a wykładzina
przykryta płachtą malarską. Na samym środku widniał stary stół z
imponującą kolekcją pędzli i wałków. Obok pyszniła się piramida
plastikowych wiaderek z farbą. Jedno zostało już otwarte i wisiało
na drabinie stojącej przy ścianie.
- To co? Bierzemy się do roboty? - spytał wesoło Sam, patrząc
na dwóch mężczyzn.
Jason zmierzył go lodowatym spojrzeniem.
- Głupie żarty. Muszę omówić z Delainey sprawy zawodowe. -
Z wielką ostrożnością wszedł do środka, wyraźnie bojąc się
zabrudzić eleganckie ubranie.
Rozejrzał się za jakimś miejscem, gdzie mógłby bezpiecznie
położyć oprawiony w skórę notes z monogramem, wreszcie
podszedł do stołu i końcem palca odsunął na bok pędzle. Sam
natychmiast pożałował, że nie postawił otwartego wiaderka z farbą
na stole. Mogłoby teraz - oczywiście przypadkiem - przewrócić się
i zalać wy-chuchane pantofle tego gogusia.
Z niechęcią wdrapał się na drabinę. Głupio się wpakował w to
malowanie, przecież zamierzał wykręcić się od
tego remontu! Powoli zanurzył pędzel w farbie. Czego ten
facet chciał od Delainey? Sądząc po ilościach liczb, jakimi rzucał,
miała obliczyć krajowy deficyt bilansu handlowego w ciągu
najbliższych trzystu lat.
- Myślałem, że miał pan malować? - rzucił Jason, nie
odwracając głowy.
- Czekam na natchnienie, podobnie jak Michał Anioł wyglądał
go w Kaplicy Sykstyńskiej. To przecież wielka odpowiedzialność.
Jason prychnął.
- Tak się domyślałem. Podsłuchuje pan.
Sam zganił się w myślach, że dał się tak głupio podejść.
Wprawiło go to w buntowniczy nastrój. Zamiast zacząć porządnie
malować od najbliższego rogu, jak początkowo zamierzał, ustawił
drabinę przed kominkiem i z rozmachem namalował nad nim
ogromne serce. Biała farba świetnie odcinała się od beżowego tła.
Od razu było widać, że serce jest krzywe i że trochę farby spłynęło
z jego koniuszka w dół. By to ukryć, Sam domalował fantazyjny
zawijas.
Szkoda, że nie stać cię na fachowca - zadrwił Jason, rzuciwszy
okiem na owo dzieło. - Nawet tak prostej figury nie potrafi dobrze
namalować.
- Nie zna się pan na sztuce - oznajmił Sam, wpisując do serca
inicjały swoje i Delainey. - Artysta nie maluje jak wszyscy. Proszę
spojrzeć na tę celowo zniekształconą linię, podobnie robił wielki
Joan Miro.
Jason przewrócił oczami i ponownie zwrócił się do Delainey.
-Skoro będziesz miała tu wszystko świeżo odnowione oraz
dużo wolnego miejsca, to w tym roku zrobimy przyjęcie
świąteczne u ciebie. Trzeba tylko napisać na zaproszeniach, żeby
goście przynieśli ze sobą krzesła. - Zaśmiał się z własnego
dowcipu. - Prywatne krzesła! Co ty na to, Curtis?
Whittington, który w zamyśleniu stał u podnóża schodów i
spoglądał w górę, nie odpowiedział.
- U mnie? Nie sądzę, żeby...
- Masz najlepsze warunki. Zawsze to przyjęcie wydawał
Robert, ale przecież w tym roku to niemożliwe.
- Kochanie, to znakomity pomysł - wtrącił Sam, przeszywając
serce strzałą.
Rzuciła mu mordercze spojrzenie.
- Pomyśl, to będzie twoje pierwsze przyjęcie na nowym
miejscu. - Delainey wreszcie zrozumiała jego intencję. Nikt nie
mógł się domyślić, że przewidując rychłe zwolnienie, nosiła się z
zamiarem sprzedania domu. Powinna sprawiać wrażenie kogoś, kto
zadomowił się tu na długo, jeśli nie na zawsze.
- Jason, wrócimy ponownie do tej sprawy w poniedziałek,
dobrze?
- W poniedziałek przede wszystkim porozmawiamy o tym, co
ci właśnie zleciłem. To pilne - odparł ze złośliwą satysfakcją.
Gdy wyszli, obróciła się do Sama.
- Wielkie dzięki! - W jej głosie brzmiał sarkazm. - Zaprosiłeś
ich do mojego domu i jeszcze wpakowałeś mnie w urządzenie
przyjęcia!
- Przyjęciem się nie przejmuj, zrobi je babcia, przecież i tak
planowała wielką fetę na twoją cześć.
- No dobrze, ale po co ich tu wpuszczałeś? Wcale nie chciałam
ich tu widzieć!
- Dlaczego nie? W ten sposób Curtis nie ma już pretekstu, by
cię dalej nachodzić. Chciał obejrzeć dom, więc obejrzał i po
sprawie.
Aż fuknęła z irytacją.
- Ale wszystko mogło się wydać! Nie ma tu żadnej twojej
rzeczy. Czy to nie dziwne?
- Ach, uważasz, że skoro jesteśmy zaręczeni, to powinniśmy
razem mieszkać?
Po raz pierwszy, odkąd się znali, kompletnie ją zatkało.
Zupełnie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Sprawiło to Samowi
niezmierną satysfakcję. Ha, a zatem trafiła kosa na kamień!
- Czyżbyś w ten sposób zapraszała mnie, żebym się tu
sprowadził?
Wzięła głęboki oddech, a Sam przygotował się na jej wybuch.
Jednak nic podobnego nie nastąpiło.
- Postaraj się, by nikt cię nie zauważył, jak będziesz wracał do
siebie - powiedziała z godnym podziwu opanowaniem.
- W razie czego mogę powiedzieć, że idę z wizytą do babci.
- Która mieszka tuż obok? Za duży zbieg okoliczności.
- Wcale nie. Mam w zanadrzu romantyczną historyjkę o tym,
jak to właśnie stara babuleńka poznała nas ze sobą. - Leciutko
pocałował Delainey w czubek nosa. - A trzymanie moich rzeczy
tutaj jest niepotrzebne. Wystarczy, że ktoś zajrzy do twojej sypialni
i zobaczy to królewskie łoże, a natychmiast wyciągnie
odpowiednie wnioski... – To rzekłszy, błyskawicznie zniknął za
drzwiami, bo nie chciał oberwać puszką farby.
Delainey siedziała przy barku, na którym ustawiła laptop, a
Sam malował pokój. Jego obecność przeszkadzała jej, nie mogła
jednak grymasić. Przecież sama chciała, by remontował jej
mieszkanie, prawda? Nie mogła mu kazać, by przychodził tylko
wtedy, gdy ona jest w pracy.
Próbowała skoncentrować się na kolumnach liczb
widniejących na monitorze. Wydawały jej się dziwnie znajome.
Może to jedna ze spraw, które prowadził Robert? Pobieżnie
zapoznał ją kiedyś z niektórymi z nich i coś musiała zapamiętać.
To pewnie jakiś prestiżowy interes, dlatego wziął go Jason. Nie
zamierzał jednak sam biedzić się nad szczegółowymi analizami, do
tego zatrudnił Delainey.
- Rozumiem, że świetnie się bawisz, ale czy musisz dawać
temu wyraz tym upiornym gwizdaniem? - spytała wreszcie z
irytacją.
Obejrzał się w jej stronę.
- Biedactwo, zazdrościsz mi, co? Nie będę taki, podzielę się.
Znajdzie się pędzel i dla ciebie.
- Nie wątpię. Po co ci ich aż tyle? Przywiążesz sobie po
dziesięć do każdej ręki, czy jak?
- Prawdziwy fachowiec potrzebuje specjalistycznych narzędzi -
wyjaśnił z godnością. - O, na przykład ten ma ukośnie ścięte
włosie, żeby...
Gwałtownie zamachała rękami.
- Dobrze, wierzę ci, rób, jak chcesz. Ale weź pod uwagę, że ja
też pracuję i nie pomaga mi twoje gwizdanie. W dodatku
niemiłosiernie fałszujesz.
- Zawsze tak robię, kiedy próbuję poprawić sobie humor. Jeśli
wolisz, mogę warczeć.
- A nie mógłbyś dla odmiany trochę pomilczeć? - Z rezygnacją
rozejrzała się po pomieszczeniu.
Zamiast pomalować równo wszystkie ściany, Sam zostawił
wielkie prostokąty beżowego tła, a teraz wypełniał każdy z nich w
stylu innego artysty. Były tam i kwadraty jak z kompozycji
Mondriana, i pejzaż namalowany za pomocą samych kropek jak u
Seurata, i kubistyczna postać jak z Picassa.
- Skąd się tak znasz na sztuce, Sam? - Wzruszył ramionami.
- Babcia ciągała mnie po muzeach, jak byłem mały. Zresztą ty
też się znasz. Gdyby było inaczej, myślałabyś, że tak sobie mażę
dla zabawy.
- A nie? - zdziwiła się uprzejmie. - Oczywiście zamalujesz to
potem, prawda?
- Mam zniszczyć moje arcydzieła? - wykrzyknął ze zgrozą. -
Nawet o tym nie myśl. Wynajęłaś mnie do malowania, nie
zgłaszałaś żadnych konkretnych życzeń, więc teraz musisz
zaakceptować moją artystyczną wizję.
- Wspominałam o bieli, jeśli się nie mylę. Na porządnie
pomalowanych białych ścianach można wieszać obrazy. Na tych
się nie da.
- Na tych nie trzeba - sprostował. – Sprezentowałem ci
prywatną galerię. Pomyśl, jak to podbije cenę domu!
- Zrobiłbyś mi większą przysługę, gdybyś powiedział, czego
szukałeś rano w moim biurze.
Spodziewał się, że ten temat w końcu wypłynie.
- Niczego. - Odwrócił się do ściany i zaczął malować kobiecą
postać, znowu pogwizdując, tym razem jednak zdecydowanie
ciszej niż poprzednio. Zacisnęła zęby.
- Przeniosę się do sypialni - postanowiła.
- Czego ten Jason właściwie od ciebie chciał? - zainteresował
się niby mimochodem. - Brzmiało to tak, jakbyś miała
przeprowadzić analizę jakiejś firmy, która ma stać się kolejnym
łupem Whittingtona.
- Coś w tym stylu - odparła wymijająco, zebrała swoje rzeczy i
udała się na górę.
Czuła na sobie wzrok Sama, więc specjalnie szła po schodach
w dość zachęcający sposób, kołysząc biodrami - leciuteńko, nie za
dużo, w sam raz. Oczywiście nie dlatego, by była nim
zainteresowana! Nic z tych rzeczy. Miała po prostu ochotę zemścić
się za to, co jej kiedyś powiedział: że pójście z nią do łóżka nie
byłoby dla niego wystarczającą zapłatą. No to niech się teraz
trochę pomęczy!
Weszła do sypialni i spojrzała na swoje wymarzone łóżko.
Romantyczna biała draperia umocowana do złocistego kółka pod
sufitem rozpościerała się szeroko, opierając się na poprzecznej
ramie baldachimu, i spływała wzdłuż rzeźbionych kolumienek na
puszysty dywan. Pachnąca świeżością haftowana pościel kusiła, by
zwinąć się na niej w kłębek i wypłakać w poduszkę. Tak,
wypłakać, ponieważ zaczynało jej brakować sił, by dalej udawać
twardą i dzielną. Przez tyle lat mozolnie wspinała się po kolejnych
szczeblach, tak bardzo się starała - i wszystko na nic. Znowu trzeba
będzie startować od zera...
Rzuciła papiery i przybory do pisania na kołdrę, obok ustawiła
laptop, po czym, rezygnując z zapalania światła,
wyciągnęła się na łóżku i zapatrzyła w błękitnawą poświatę
monitora.
Bez przesady, od jakiego zera? Nawet jeśli Jason ją wyrzuci - a
przecież jeszcze nie wyrzucił i wcale nie ma pewności, że tak się
stanie - zawsze zostanie jej wykształcenie, dyplom i duże
doświadczenie zawodowe. Z takimi atutami w garści nie zginie.
I czy naprawdę aż tak bardzo jej zależało, by tkwić w jednej
firmie do końca życia? Czy nie uwiła sobie ciepłego gniazdka w
National City trochę z lenistwa, a trochę z braku odwagi, by
spróbować czegoś innego? Może nawet dobrze jej zrobi, jeśli
sytuacja zmusi ją do wykazania inicjatywy.
Usłyszała kroki na schodach, więc szybko ustawiła sobie
laptop na brzuchu, by było widać, że ciężko pracuje.
- Nie zapalasz światła? Popsujesz sobie oczy! – zganił ją Sam.
- Dobra, skończyłem na dzisiaj i idę do domu.
Chociaż... To wygląda kusząco. Mam nadzieję, że nie masz nic
przeciw temu?
- Mam - odparła, lecz on już się rzucił w poprzek łóżka.
Przewrócił się na plecy i zamruczał z błogością. - O, to rozumiem!
Na dole nawet nie ma na czym wygodnie usiąść.
- Mimo to wolałabym, żebyś tego nie robił - stwierdziła
chłodno.
Spojrzał na nią z nagłym zainteresowaniem.
- Coś ty taka spięta? Czyżby aż tak na ciebie działało, że
jestem w twoim łóżku?
- Na szczęście nie w, tylko na - sprostowała, lecz Sam nie
słuchał, bo zaczął się rozglądać dookoła.
- Bardzo tu przytulnie w tym półmroku. Czuję się, jakbym był
arabskim szejkiem w namiocie na pustyni. Na zewnątrz szaleje
burza piaskowa, ale ja jestem odgrodzony od świata, a przy sobie
mam piękną, uległą niewolnicę, spragnioną moich pieszczot...
Cudownie aksamitny głos Sama zdawał się oplatać wokół niej i
brać ją w swoje posiadanie. Pod wpływem hipnotyzującego czaru
Delainey ujrzała oczyma wyobraźni właśnie opisaną scenę i
ogarnęło ją dziwne, obezwładniające ciepło na myśl o owych
pieszczotach. Bezwiednie wydała z siebie ni to pomruk, ni to jęk.
Sam zerknął na nią i szybko usiadł.
- Dobra, nic już nie mów, wiem, że nie jesteś uległą
niewolnicą.
Delainey oprzytomniała i teraz dla odmiany ogarnęła ją zgroza.
Wolała nie myśleć, co by się stało, gdyby Sam dłużej snuł przed
nią erotyczne wizje tym swoim zniewalającym głosem. Co za
szczęście, że źle zrozumiał jej reakcję!
- Skończyłeś już fantazjować? - spytała oschle.
- Co ty, dopiero się rozkręcam. Ale chyba nie jesteś w nastroju.
- Nagle przestał się zgrywać i popatrzył na nią z troską w oczach. -
Ciężko ci, co? Masz pietra, bo nigdy nie byłaś bez pracy i nie
wiesz, jak to jest.
Kiwnęła głową, ale lekko, bo kark jej zesztywniał.
- Tak, od dziesięciu lat pracuję w tym samym banku.
Zaczęłam, jak miałam siedemnaście. Rozumiesz, wszystko
zmieniało się jak w kalejdoskopie, wyprowadziłam się z mojego
miasta, umarli mi rodzice, gnieździłam się po różnych klitkach,
przetrzymałam kilka współlokatorek.
Jedynym stałym elementem mojego życia było zawsze
National City.
Sam wstał z łóżka. Właściwie powinna być zadowolona, że w
końcu wyniesie się z jej sypialni, zarazem jednak chciała
zaprotestować. Niech nie zostawia jej teraz samej...
Nonsens! Z radością zostanie sama. Bardzo lubi być sama.
Bardzo.
On jednak nie wyszedł, tylko usiadł tuż przy niej. Ze-
sztywniała.
- Spokojnie. Nie próbuję cię uwieść.
- I tak by ci się nie udało.
- No, nie prowokuj... Usiądź plecami do mnie.
I jakoś tak się stało - nie miała pojęcia jak - że już siedziała
tyłem do niego, bezpiecznie oparta o jego tors. Poczuła łagodny
dotyk rąk Sama na swoim karku. Z wyczuciem zaczął masować
napięte mięśnie szyi, przesuwając dłonie coraz wyżej, wsuwając
palce we włosy.
- Potargasz mnie - zaprotestowała bez przekonania.
- Podaj mnie do sądu.
- Dobra myśl. Jak skończysz, przypomnij mi o tym
- wymruczała z błogością.
Z każdą chwilą czuła się coraz bardziej zrelaksowana. Kojący
dotyk Sama zdawał się w niepojęty sposób przenikać głębiej,
promieniować na całe jej ciało. Co najdziwniejsze, było to
niezmiernie... pobudzające. Nie przypominała sobie, by
kiedykolwiek czuła coś podobnego. Serce biło jej coraz mocniej,
oddech stał się szybszy.
Jak on to robił, że w jego rękach topniała jak wosk?
Gdy skończył, nie miała siły odsunąć się od niego.
Siedziała dalej z pochyloną do przodu głową, on zaś odsunął
jej włosy i czule, pieszczotliwie pocałował ją w kark.
- Nadal narzekasz, że rujnuję ci fryzurę? - szepnął.
- Mhm - odparła z trudem. - Jak zrobisz to jeszcze raz,
naprawdę podam cię do sądu.
- Jak zrobię to jeszcze raz, zaśniesz. - Zaśmiał się cicho.
- Nie, z całą pewnością by nie zasnęła! Od tego masażu miała
ochotę na zupełnie inne spanie... Owładnęło nią przemożne
pragnienie, by odwrócić głowę i poszukać wargami ust Sama.
Prosisz się o kłopoty, kobieto, zganiła się w myślach i wzięła
się w garść.
- Dziękuję za pomoc. - Starała się, by jej głos brzmiał
rzeczowo. Odsunęła się i z powrotem sięgnęła po laptop, by
osłonić się nim jak tarczą. - Bardzo mnie to... orzeźwiło. Teraz
muszę wracać do roboty.
- Czy ty w ogóle coś dzisiaj jadłaś?
- Nie pamiętam.
W tym momencie, jak na zamówienie, zaburczało jej w
żołądku.
- Tego się obawiałem. Zobaczę, co da się skombinować. I już
go nie było.
Delainey wpatrywała się w monitor, ale nie mogła się
skoncentrować. Wciąż czuła na skórze dotyk palców Sama, taki
łagodny i delikatny, a przecież niezrównanie zmysłowy i budzący
apetyt na jeszcze i jeszcze. Pewnie on tak samo się kocha...
- Przestań! - ofuknęła głośno samą siebie i zmusiła się do tego,
by jednak skupić się na kolumnach cyfr. Nie było to tak
ekscytujące, ale daleko bezpieczniejsze.
Zmarszczyła brwi. Czemu to zestawienie wydaje jej się
dziwnie znajome? Ta myśl nie przestawała jej dręczyć. Nie, to nie
mogła być jedna z analiz Roberta, ponieważ Delainey miała
wrażenie, że nie tylko już ją widziała, ale i... Ale i pracowała nad
nią sama!
Wystarczyło parę kliknięć myszką, by otworzyć na ekranie
inne okienko. Porównała liczby. Kropka w kropkę to samo. Nie
odkryłaby tego, gdyby jak zwykle regularnie kasowała stare pliki,
jednak w ostatnich dniach tyle się działo, że kompletnie wyleciało
jej to z głowy.
Odsunęła laptop i zaczęła się zastanawiać.
- Śpisz? - szepnął od drzwi Sam. - Otworzyła oczy.
- Nie, myślę o kolejnym celu Curtisa.
- A co to będzie tym razem? - Postawił przy łóżku tacę z
dwoma glinianymi garnuszkami i talerzykiem krakersów. - Miałaś
w kuchni zupę jarzynową w puszce, więc ją podgrzałem. - Podał
jej łyżkę.
- Dzięki. Czemu tak cię interesują jego sprawy?
- Aleś ty podejrzliwa! Tak tylko pytam dla podtrzymania
rozmowy. Jeśli wolisz inny temat, to podpowiedz mi, jak mam
udobruchać Josie.
- Wymyśl coś - rzuciła z roztargnieniem, wciąż wstrząśnięta
swoim odkryciem.
- Może jej też zrobię masaż karku?
- Jej mąż by cię za to zastrzelił - mruknęła bez zastanowienia, i
dopiero przedłużające się milczenie Sama spowodowało, że
podniosła na niego wzrok.
Jego oczy lśniły podejrzanie.
- Proszę, proszę! - ucieszył się. - Mój niewinny masaż nie był
dla ciebie aż tak całkiem niewinny...
Otworzyła usta, lecz szybko zamknęła je z powrotem, by
kolejna uwaga nie pogrążyła jej jeszcze bardziej. Sam uśmiechnął
się z niekłamanym zadowoleniem.
- Dzięki, że mi powiedziałaś, złotko. Warto wiedzieć takie
rzeczy.
Gdy rano zeszła na dół w najgorszym ubraniu i z włosami
niedbale spiętymi w kitkę, Sam już był na posterunku.
- Hej, wyglądasz jak prawdziwa artystka! – zawołał wesoło na
jej widok.
Delainey zamarła w pół kroku. Niemal wszystkie malowidła
Sama znikły pod warstwą farby. Kiedy on zdążył to zrobić?
- Teraz już wiem, gdzie się podział klucz, który zostawiłam
pierwszego dnia twojej babci - skwitowała cierpko i wskazała na
widniejące wciąż nad kominkiem serce. - Przeoczyłeś je, czy
zamierzasz zostawić na pamiątkę?
- Nie mam serca, by je zamalować.
Jęknęła.
- Zbyt wczesna pora, bym doceniła tak wyrafinowane gry
słowne.
- Kawa gotowa. Napij się, to oprzytomniejesz i docenisz. -
Rozległo się pukanie do drzwi. - To pewnie babcia. - Jak
wychodziłem, piekła dla ciebie jakieś pyszności.
Emma wyjątkowo zjawiła się z pustymi rękami. Przywitała się
z Delainey i naglącym tonem zawołała do wnuka:
- Sam, dzwoni Liz. Jest bardzo zdenerwowana, ale nie chce mi
powiedzieć, co się stało.
Nie przejął się tym zbytnio. Nawet nie przestał zamalowywać
ostatniego beżowego fragmentu.
- Jest w Cancun - dodała Emma.
- Przecież miała pływać po Zatoce Meksykańskiej.
- Jak widać, coś jej wypadło. Sam, ona czeka.
- Znając Liz, i tak pięć razy zdąży jej się wszystko odmienić,
zanim tam dotrę.
- Gdzie? Do Cancun? - wyrwało się Delainey.
- Nie, do telefonu. - Bez pośpiechu domalował ten ostatni
kawałek do końca, odłożył wałek na tackę i wyszedł.
- Kto to jest Liz? - spytała z udawaną obojętnością Delainey. -
Dziewczyna Sama?
- Nie.
Kamień spadł jej z serca. Ciekawe, czemu? Przecież to nie
miało z nią nic wspólnego.
- To znaczy nie jest nią od jakiegoś czasu - ciągnęła Emma. -
Ale to bardzo miła osoba.
Aha, miła eksdziewczyna wydzwania do niego z wakacji, bo
ma problemy... Czyli Delainey nie jest pierwszą kobietą, której
Sam po rycersku spieszy na ratunek. I zapewne nie ostatnią.
A ty myślałaś, że jesteś jedyną, zakpiła z siebie.
By ukryć frustrację, chwyciła pędzel i zaczęła bez potrzeby
poprawiać fragment ściany.
- Trudno idealnie równo pomalować takie wielkie płaszczyzny
- zauważyła Emma. - Mogłabyś zrobić jak Liz. Widziałaś, że
podzieliła je na różnokolorowe sekcje. Co prawda te zielenie i
fiolety są zbyt jaskrawe jak na mój gust, ale sam pomysł uważam
za sensowny.
Drgnęła. Pędzel wypadł jej z ręki akurat na odsłonięty
fragment wykładziny i zachlapał ją farbą.
- Liz malowała pani dom?
- Kiedy to nie jest mój dom. Ja jestem tylko gościem.
Zdumiała się. Cały czas była przekonana, że dom należy do
Emmy, która przygarnęła do siebie wnuka, gdy ten stracił pracę.
- To pani mieszka u Sama? Nie na odwrót? - Jej głos drżał
lekko.
- Jakaś kobieta urządziła jego dom... Czemu nie zmienił
wystroju, skoro już się z nią rozstał? Czyżby wciąż mu zależało?
Poczuła bolesne ukłucie w sercu.
Och, nie bądź głupia, chwilowo go na to nie stać, to wszystko.
- Ależ nie! - roześmiała się Emma. - Oboje mieszkamy u Liz.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ta informacja kompletnie oszołomiła Delainey.
Sam i Liz mieszkają razem.
Żyją ze sobą.
Nie mogła w to uwierzyć. Nie chciała w to uwierzyć. Nie, to
niemożliwe. Przecież nie pojechał z nią na wakacje. Czy to nie
dostateczny dowód, że między nimi wszystko skończone?
Nie próbuj się oszukiwać. Gdyby nie był już z Liz, nie
mieszkałby sobie u niej jakby nigdy nic, i to jeszcze z babcią!
Tylko gospodarz może kogoś zapraszać do domu...
Emma głośno pstryknęła palcami, co przywołało Delainey do
rzeczywistości.
- Na śmierć zapomniałam! Przecież mam włączony piekarnik!
Przepraszam, moja droga. - Pobiegła do siebie.
Delainey podniosła upuszczony pędzel i mechanicznie zaczęła
wycierać papierowym ręcznikiem rozchlapaną farbę. Próbowała
pogodzić fakt wspólnego mieszkania Sama i Liz z informacją, że
Liz nie jest dziewczyną Sama. Ach! Pewnie jest kimś więcej niż
dziewczyną. Krótko mówiąc, jest narzeczoną. Prawdziwą.
I nie ma pojęcia, że jej przyszły mąż udaje, że zaręczył się z
inną kobietą.
- Mam mały problem - od progu obwieścił Sam pogodnym
tonem. - Liz wraca jutro do domu.
- To rzeczywiście masz problem - odparła z gryzącym
sarkazmem.
Obrzucił ją nieco zdziwionym spojrzeniem.
- Tak, bo miała wrócić dopiero za dwa tygodnie.
Naraz stało się dla niej jasne, czemu się dopytywał, jak długo
potrwa ta mistyfikacja z zaręczynami. Liczył na zakończenie całej
sprawy przed przyjazdem Liz.
- Przynajmniej cię ostrzegła - burknęła.
Skoro narzeczona uprzedzała go o wcześniejszym powrocie, to
pewnie Sam nie pierwszy raz pakował się podczas jej nieobecności
w dwuznaczne układy. Dawała mu szansę, by szybko
uporządkował swoje sprawy.
Coraz lepiej.
- Owszem, chociaż nie po to dzwoniła.
Delainey w rosnącą frustracją tarła plamę na wykładzinie,
rozmazując ją coraz bardziej. Wreszcie zerwała się na równe nogi i
z furią cisnęła ręcznik na podłogę.
- Czym ja się przejmuję? Wykładzina i tak jest do wymiany.
- Co cię ugryzło?
- Nic.
Sam przykląkł, lekko zwilżył kawałek papierowego ręcznika i
zaczął metodycznie zmywać plamę.
Czy on nie ma teraz poważniejszych problemów na głowie? -
pomyślała z irytacją. Nie mogąc znieść przedłużającego się
milczenia, zaatakowała:
- Jakoś nigdy mi nie wspomniałeś o Liz.
Nie widziałem potrzeby.
Odebrała to jak policzek. Jeśli „nie widział potrzeby", to widać
nic dla niego nie znaczyła!
- Skoro tak uważasz... Za to teraz będziesz musiał gęsto
tłumaczyć się przed nią. W końcu teoretycznie zaręczyłeś się ze
mną.
- Ja się z tobą zaręczyłem? Chwileczkę! Przecież to ty
przedstawiłaś mnie jako swojego narzeczonego.
Fakt, sama zaczęła. Świadomość tego wprawiła ją w jeszcze
gorszy humor.
- Nieważne, jak do tego doszło. W każdym razie będziesz
musiał o tym powiedzieć Liz.
- Już to zrobiłem. Dzięki temu zapomniała o swoich
problemach na całą minutę, co jest rekordem świata. - Roześmiał
się. - Jakoś sobie z tym poradzę. Bywałem już bezdomny.
- Jak to? - spytała słabym głosem. - Wyrzuci cię z domu?
- Przeciwnie, nie będzie chciała mnie puścić, bo zależy jej,
żeby Jack był zazdrosny.
Zaczynało jej się kręcić w głowie.
- Kto to jest Jack?
- Jej mąż. Pokłóciła się z nim podczas rejsu. Dlatego wysiadła
w Cancun i wraca do domu dwa tygodnie wcześniej, niż
planowała. Masz jeszcze jakieś pytania? - Wstał z podłogi. Po
plamie nie został nawet ślad.
A więc... A więc on nie mieszkał z inną? Nogi się pod nią
ugięły. Nagle wszystko stało się jasne.
- Pilnujesz im domu, tak?
- Dokładnie rzecz biorąc, pilnuję kota. Jej Wysokość nie
toleruje żadnych pensjonatów dla zwierząt, kiedy więc państwo
wyjeżdżają, znajdują jej opiekuna.
Doznała ogromnej, kompletnie niewytłumaczalnej ulgi.
Rzeczywiście wspominałeś, że to nie twój kot, ale myślałam,
że należy do Emmy.
- Powiem ci, co myślałaś. Myślałaś, że za plecami Liz kręcę z
inną.
- No... To znaczy nie, wcale nie! Przecież między nami nic nie
było.
- Jeszcze.
Przez chwilę panowało milczenie.
- A dlaczego będziesz bezdomny? - spytała w końcu Delainey.
- Bo chwilowo nie mam mieszkania. Nie przedłużyłem umowy
o wynajem w poprzednim miejscu, skoro planowałem przez trzy
miesiące siedzieć tutaj.
- O, to na długo wyjechali.
- Lekarz powiedział Jackowi jasno: urlop albo zawał. Jack, jak
to adwokat, znalazł sprytne rozwiązanie i podpisał umowę z firmą
żeglugową, dzięki czemu pływa luksusowym statkiem po
Karaibach, udzielając pasażerom porad prawnych. Wilk syty i
owca cała. Genialne.
- I żona mogła z nim wyjechać na tak długo? Ona nie pracuje?
- Liz jest informatykiem. Może pisać programy w dowolnym
miejscu.
- Ach! Prawnik i specjalistka od oprogramowania, o których
mówiła jej Patty!
- No dobrze. Ale co w tym wszystkim właściwie robi twoja
babcia?
Postanowiła sprzedać mieszkanie i przenieść się do nowo
budowanego ośrodka dla seniorów, bo nie znosi być sama, a tam
będzie mieć towarzystwo. Kupiec na mieszkanie znalazł się
szybciej, niż zdołano wykończyć jej apartament, więc babcia na
kilka tygodni przeniosła się tutaj. Posiedzi jeszcze trochę u Liz, a
przed świętami pojedzie do ośrodka.
- A ty? Znajdziesz coś sobie? - spytała z troską.
- Już znalazłem.
- O, to dobrze. Nie wyprowadzasz się gdzieś daleko, mam
nadzieję? Jeszcze przez jakiś czas będę cię potrzebować.
- Nie martw się. Zostanę tutaj. - Rozejrzał się dookoła.
Ogarnęło ją niedobre przeczucie.
- Tutaj, to znaczy w mieście, tak?
- Tutaj, to znaczy tutaj - wyjaśnił cierpliwie. - Ostatniego
wieczoru martwiłaś się, że wszystko się wyda przez brak moich
rzeczy. Teraz będziesz mieć problem z głowy.
Zamieszkam u ciebie.
W niedzielę wczesnym rankiem ktoś zadzwonił do drzwi
Delainey. Na progu stał Sam z dwiema walizkami.
- Wolałem spakować się, zanim wróci Liz.
- Rozumiem. Nie byłoby ci wygodnie pakować się, gdyby na
kolanach żebrała cię o pozostanie, czepiała się twoich rąk i łkała.
Z uznaniem poklepał ją po głowie.
- Wyrabiasz się, dziecinko.
- Staram się, jak mogę. Zanieś swoje rzeczy do pokoju
gościnnego.
Gdy parę chwil później zszedł na dół, zauważył:
- Masz tam masę różnych pudeł. Co w nich jest?
Westchnęła.
Rzeczy, które powinnam wreszcie przebrać. Część zabrałam z
domu rodziców po śmierci mamy. Nie miałam wtedy głowy do
przeglądania każdego papierka. Większość to śmieci, ale nie mogę
wszystkiego wyrzucić hurtem, tam może być coś ważnego lub
pamiątkowego. - Zakrzątnęła się, by zaparzyć kawę. - Część to
moje notatki ze studiów. Właściwie nie są mi już potrzebne, ale
mam do nich sentyment, więc je trzymam. To głupie, wiem.
- Aż tak lubiłaś studia?
- Nie o to chodzi. Gdy skończyłam szkołę średnią, rodzice byli
przeciwni mojej dalszej nauce, dla nich to była strata czasu.
Zaczęłam pracować jako kasjerka w banku. Udało mi się przenieść
z filii w naszym miasteczku do oddziału centralnego. Wynajęłam
klitkę do spółki z koleżanką, dostałam się na studia, biegałam z
banku na zajęcia i z powrotem. Zrobienie dyplomu zajęło mi sześć
lat. Chcesz kawy?
Sam zrozumiał, że ma nie drążyć tematu. Widać dla Delainey
te wspomnienia były wciąż żywe i bolesne.
- Chętnie. Słuchaj, muszę na czymś spać, ale jeśli mam do
pokoju gościnnego wstawić jakieś łóżko, to trzeba przestawić część
pudeł. A może zaprosisz mnie do swojej sypialni?
A nie lepszy materac przed kominkiem? – odpaliła
natychmiast. – Bardzo przytulnie jest zasypiać przy trzaskającym
ogniu.
- Ale twoje łoże jest wygodniejsze i z łatwością nas pomieści.
- Podobno spanie ze mną nie byłoby wystarczającą zapłatą za
twoje wysiłki. - Uśmiechnęła się zjadliwie.
- Bo to nie byłaby żadna splata długu, tylko czysta
przyjemność, wierz mi.
Po południu Sam skończył malowanie parteru, lecz dzieło nad
kominkiem pozostawił nietknięte.
- Słuchaj, czy nie musisz się zbierać? – zaniepokoiła się. -
Samolot Liz ma wylądować o trzeciej.
- Zdążę. Nie ma sensu być za wcześnie. A może pojechałabyś
ze mną?
Zrobiło jej się bardzo przyjemnie.
- Naprawdę chcesz?
- Pewnie. Jak Liz cię zobaczy, będzie wolała zwierzyć się ze
swoich kłopotów kobiecie, a ja zyskam święty spokój i chociaż raz
nie będę musiał potakiwać, udając, że słucham.
Natychmiast przestało jej być miło.
- Ale cynik z ciebie!
- No dobra, powiem prawdę. Właściwie to potrzebuję twojego
samochodu. Babcia pojechała gdzieś swoim, bo jak zwykle
prowadzi ożywione życie towarzyskie, a na motocykl nie zapakuję
sterty walizek Liz.
- A gdybym miała jakieś inne plany na dzisiaj? - spytała z
przekąsem.
Wzruszył ramionami.
-Zostają taksówki. Liz pokryje koszty, ja i tak mam być
skrzyżowaniem powiernika z tragarzem. Może faktycznie lepiej,
żebyś nie jechała ze mną, tylko w tym czasie wyniosła te pudła z
pokoju gościnnego. Pomaluję go, gdy wrócę do domu.
Powiedział to tak, jakby tu mieszkał! Wyraźnie zaczynał się
szarogęsić. Niedoczekanie jego!
- Jednak pojadę z tobą. Mam wielką ochotę poznać Liz.
Liz wyglądała zupełnie inaczej, niż Delainey sobie wyobrażała.
Po ruchomym schodach zbiegła ku nim szczupła blondynka w
dżinsach, ze słuchawkami na uszach, z włosami związanymi w
koński ogon. Zapytana o bagaż, ściągnęła dyndający na ramieniu
plecaczek i wręczyła go Samowi.
- Reszta została na statku, niech Jack się martwi, jak to
wszystko przywieźć z powrotem.
-A jeśli wyrzuci twoje rzeczy za burtę?
Machnęła ręką, a na jej dłoni zalśnił pierścionek z brylantem.
- Nie ma na to dość fantazji. Właśnie dlatego tu jestem. Nie
wytrzymam dłużej z takim...
- A może najpierw przywitasz się z Delainey?
- Co? A tak, oczywiście. Cześć! Przepraszam, ale sama
rozumiesz...
- Rozumiem - powiedziała szczerze Delainey.
- Naprawdę miło mi cię poznać. Podobno jesteście częściowo
zaręczeni? Nic nie rozumiem. To tak, jakby być częściowo w
ciąży. Aha, Sam powiedział też, że mi głowę ukręci, jak coś palnę
o twoim pierścionku. Ale dlaczego?
- Nasza słodka Liz ma takt hipopotama – mruknął zgryźliwie
Sam.
- Wcale nie - zaoponowała Delainey. - I nie widzę powodu, dla
którego miałabym bać się komentarzy na temat pierścionka. W
końcu to nie ja go kupiłam w jakimś butiku z tanią biżuterią. -
Wyciągnęła lewą dłoń.
W ostrym świetle jarzeniówek pierścionek wyglądał jeszcze
tandetniej niż zazwyczaj, a kamień w porównaniu z brylantem Liz
wydawał się zupełnie żółty.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Ale sknera z ciebie, Sam - Liz wzięła Delainey pod rękę. -
Czuję, że zostaniemy przyjaciółkami. Powiedz mi przede
wszystkim, skąd ten pomysł, by się z nim zaręczać?!
Gdy następnego ranka weszła do swojego gabinetu, Jason już
na nią czekał, siedząc na jej biurku.
- Od dwóch godzin powinnaś być w pracy - wycedził.
- Byłam umówiona z księgową George'a Laurenta. Mówiłam ci
o tym.
- A ja mówiłem, że nie warto zawracać sobie tym głowy.
- Owszem, rzuciłeś luźną uwagę na ten temat. Nie znasz jednak
tej firmy, więc skąd możesz wiedzieć, że nie warto? A może to
jakaś sugestia Whittingtona?
- Curtis nie ma głowy do zajmowania się takimi drobiazgami.
Był u nas dziś rano, zdeponował pieniądze. Świetnie na tym
wyjdziemy. Pięć milionów. I to tylko na początek. Masz dla mnie
to zestawienie, które kazałem ci zrobić?
Wyjęła z teczki papiery i podała mu. Szybko przebiegł
wzrokiem kolumny liczb. Przyglądała mu się z zainteresowaniem.
- Solidna, stabilna firma z dobrym rynkiem zbytu, tylko
chwilowo ma zachwianą płynność finansową - wyliczyła. - Dobry
cel, Curtis przejmie ich bez problemu, bo potrzebują zastrzyku
gotówki. Tym razem będzie to Elmer Bannister, prawda?
Pamiętam analizę, sama ją robiłam. Spojrzał na nią spode łba.
- Już nie prowadzisz tej sprawy.
- Ale nadal mnie ciekawi. Miałeś porozmawiać z
potencjalnymi inwestorami.
- Nie byli zainteresowani.
Uniosła brwi.
- Żaden z nich? Zdążyłeś już porozmawiać ze wszystkimi?
Jason wstał i popatrzył na nią z góry.
- Zdecyduj, po czyjej jesteś stronie. Poruszasz się po cienkim
lodzie, Delainey. Uważaj, bo się doigrasz.
W domu powitała ją woń smażonych befsztyków i widok
choinki, która stała na nieszczęsnej plamie z atramentu, idealnie ją
zakrywając.
- Skoro masz urządzać przyjęcie świąteczne, trzeba się
przygotować - oznajmił Sam, wyjmując z kartonu lampki. - Dobrze
zrobiłaś, opisując pudła, mogłem wszystko znaleźć.
- Było też jedno z choinką, musiałeś przeoczyć.
- Sztuczna choinka jest jak wirtualny seks. Można popatrzeć,
ale na tym koniec przyjemności.
- Rozumiem. - Zdjęła płaszcz. - Cóż, na twoim miejscu nie
robiłabym sobie zbyt wielkich nadziei.
Obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem.
- Mówisz o choince czy o seksie?
- O przyjęciu! Może w ogóle do niego nie dojdzie, bo do tej
pory Jason zdąży mnie wywalić.
- Coś się stało?
- Zorientowałam się, że zamierza wykorzystać zrobioną przeze
mnie analizę do podsunięcia Curtisowi kolejne go smacznego
kąska. I nawet wiem, kogo potem wystawi. Przedsiębiorcę, który
był u mnie niedawno. Robi opakowania dla Foursquare
Electronics. Właściwie nie powinnam ci o tym mówić, to poufne
informacje - zreflektowała się nagle i zmieniła temat: - Czy mi się
wydaje, czy czuję jakiś smakowity zapach?
- Nie wydaje ci się. Leć umyć rączki po pracy, zaraz będzie
obiad.
Potulnie poszła na górę i odświeżyła się nieco. Sam
zachowywał się jak gospodarz, a jej było przyjemnie, że
przygotował dla niej obiad i przyniósł choinkę... Trudno będzie
odwyknąć od takich luksusów, kiedy jemu w końcu znudzi się
zabawa w dom. Na razie wyglądało na to, że podoba mu się być
bezrobotnym.
- Co z twoją pracą? Szukasz czegoś? - zagadnęła przy obiedzie.
- Po co? Przecież mam pełne ręce roboty!
- Teraz tak, ale co potem? Może zrobiłbyś jednak ten dyplom?
- Już wiesz? Babcia ci podkablowała, co? – Beztrosko machnął
widelcem. - To już wolałbym rzeczywiście na pisać książkę. -
Uśmiechnął się szeroko. - Zgadnij, o czym?
Ktoś zadzwonił do drzwi. Sam pytająco spojrzał na Delainey,
lecz ona potrząsnęła głową.
- Nikogo nie zapraszałam.
Wstał i poszedł do drzwi, a Delainey zaczęła sprzątać talerze z
barku. Chwilę później zobaczyła Curtisa Whittingtona.
- Chyba przeszkodziłem w obiedzie? W takim razie załatwię
sprawę krótko. Jak wiesz, chciałem kupić dom w Białych Dębach,
ale akurat nie ma żadnego na sprzedaż. Dobijmy targu. -
Wyciągnął z kieszeni czysty czek. -Wezmę twój, zapłacę, ile
chcesz.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nie wierzyła własnym uszom. Oczywiście nie mówił tego
poważnie. Nawet miliarder nie kupuje niczego w tak wariacki
sposób, bo szybko przestałby być miliarderem.
Pokusa była jednak silna. Czemu nie rzucić jakiejś
astronomicznej sumy i patrzeć, jak Curtis wije się, próbując się
wycofać z pochopnie danej obietnicy? A jeśli zapłaci bez
mrugnięcia okiem? Świetnie, brać forsę i zgodnie z umową
podzielić się połową zysków z Samem!
Nie, nie ma tak dobrze. Ten człowiek owija sobie wokół palca
sprytniejszych niż ona. Gdy tylko zacznie z nim robić jakiekolwiek
interesy, niechybnie źle na tym wyjdzie.
Ale tak miło byłoby go odprowadzić do drzwi i pomachać mu
na pożegnanie czekiem z siedmiocyfrową sumką...
Z żalem odsunęła od siebie tę czarowną wizję.
- To bardzo hojna oferta, ale nie skorzystam. Dopiero
się tu wprowadziłam, nie chcę znowu czegoś szukać. – Kątem oka
pochwyciła dziwne spojrzenie Sama. - W dodatku nie umiem
wycenić czegoś, co ma dla mnie wartość sentymentalną.
Curtis skrzywił się pogardliwie.
- Nie wciskaj mi kitu. Jaką wartość? Nawet się tu jeszcze nie
urządziłaś. I nie udawaj głupiej, pracujesz w banku, więc jaki to
dla ciebie problem z wyceną czegoś. Jasne, on by potrafił wycenić
najlepszego przyjaciela. Jeśli w ogóle takiego posiada. Zważywszy
uprzejmość, z jaką traktował ludzi...
- Przejdźmy do konkretów. Dam ci dwa razy tyle, ile
zapłaciłaś.
Zgodnie z jej przypuszczeniami, próbował ją sprytnie podejść.
Już nie było mowy o dowolnej sumie. I założyłaby się, że
doskonale wiedział, ile ten dom ją kosztował.
- Przemyślę to.
- Trzy razy tyle.
Zaczynało się robić ciekawie.
- Zanim podejmę tak ważną decyzję, muszę porozmawiać z
narzeczonym i zasięgnąć jego opinii.
Curtis zignorował jej obiekcje. Idea, by brać pod uwagę zdanie
drugiej osoby, była mu najwyraźniej obca.
- Zaraz wypiszę czek. - Zaczął szukać po kieszeniach. - Chyba
nie wziąłem pióra.
Akurat, pomyślała. Udaje, bo chce mnie zmiękczyć. Nie
podpisze, pójdzie sobie, a ja zacznę żałować, że przepuściłam
wspaniałą okazję i w rezultacie sama będę za nim chodzić i prosić.
Tak to sobie wymyślił, ale się przeliczy.
- Proszę! - Sam triumfalnie wyciągnął długopis z kieszeni
koszuli.
Delainey miała ochotę kopnąć go w kostkę. Wyraźnie nie mógł
się doczekać swojej połowy zysku.
Curtis wypełnił czek, podpisał i przesunął go na środek blatu,
by Delainey widziała sumę. W myślach podzieliła ją przez trzy.
Miała rację. Dokładnie znał cenę, jaką zapłaciła za dom.
- Ale za takie pieniądze chcę tu zamieszkać natychmiast -
dodał z naciskiem, cały czas trzymając dłoń na czeku.
Musiałbyś dorzucić jeszcze milion, żebym w ogóle zaczęła
rozważać taką ewentualność, pomyślała z nagłą irytacją.
- Mamy stąd wyjść tak od razu? Przykro mi, ale nie widzę
takiej możliwości.
- Dlaczego? Dam wam adresy kilku dobrych hoteli.
- Dlatego, że nie zwykłam zostawiać innym brudnych naczyń
do zmywania. To byłby nietakt - odparła ze słodyczą. - Jak już
mówiłam, muszę to przemyśleć.
W ogóle jej nie słuchał. Stał przy barku, zatopiony w myślach,
po czym nagle podjął decyzję. Zabrał rękę z czeku.
- Wystarczy, że go indosujesz. Wtedy umowa stoi. Obrócił się
na pięcie i wyszedł, trzaskając drzwiami. Powinien trochę
ostrożniej obchodzić się ze swoją przyszłą własnością - mruknął
Sam.
- Gdyby decyzja należała do ciebie, to już byłaby to jego
własność. Kto ci kazał pożyczać mu długopis?
- To nie przestępstwo. Swoją drogą, mógłby mi go oddać. Nie
rozumiem, przecież chciałaś sprzedać dom, okazja sama wchodzi
ci w ręce!
Wiem... - odparła z ociąganiem. - I nawet nie musisz mówić, że
każde z nas zarobiłoby na czysto niezłą sumę.
- I to bez kiwnięcia palcem. Czemu więc nie skorzystałaś?
Wzięła głęboki oddech.
- Bo... Bo widzisz, wcale nie chcę sprzedawać tego domu.
- Zdążyłem się zorientować. - stwierdził sucho. – Ale czy nie
chcesz pozbywać się go w ogóle, czy nie chcesz oddać go w ręce
Curtisa?
Zaczęła ustawiać naczynia w zmywarce.
- Nie umiem tego wytłumaczyć. Nawet samej sobie. W
każdym razie nie jestem gotowa na to, żeby wyprowadzić się już
teraz.
Sam pochylił się nad blatem.
- Dziwny ten czek. Nie ma na nim wydrukowanego imienia i
nazwiska właściciela konta.
Delainey spojrzała na podłużną kartkę.
- Wszystko w porządku. Curtis dopiero otworzył u nas konto, a
wtedy na początek dostaje się blankiety z samym numerem
rachunku. Dopiero po kilku dniach jest gotowa książeczka z
pełnymi danymi. Aby zrealizować ten czek, muszę podać dane i
adres wystawiającego. Curtis powiedział, że wystarczy mój podpis
na odwrocie, ale to za mało.
- W każdym razie masz niezłą zagwozdkę. Jeśli sprzedasz
dom, będziesz mieć dość pieniędzy, żeby nie martwić się utratą
pracy i spokojnie szukać nowej. Tyle tylko, że pewnie nie będzie
już takiej potrzeby, bo jak spełnisz zachciankę Curtisa, zyskasz
sobie jego przychylność, a Jason przestanie z tobą zadzierać.
Wtedy zachowasz pracę, ale skoro tak, to nie powinnaś sprzedawać
domu. Klasyczna kwadratura koła.
- Dzięki. Bardzo mi pomogłeś - mruknęła cierpko i nastawiła
program w zmywarce. - Nie chcę jego pieniędzy - stwierdziła
nagle.
Sam wziął się z powrotem do ubierania choinki.
- Dlaczego nie? Takie same jak każde inne. Musisz przyznać,
że facet ma gest. Jak mu na czymś zależy, płaci bez mrugnięcia
okiem.
- Aha. A zaraz potem przykręca kurek.
- Nic mi o tym nie wiadomo - rzucił mimochodem,
najwyraźniej zajęty rozplątywaniem kabla z lampkami.
- Jak przejął ostatnio pewną firmę, od razu przestała rozliczać
się z dostawcami w terminie i zaczęła im dyktować swoje warunki.
- Nagle ugryzła się w język.
Co ją naszło, by mu zdradzać poufne informacje? Nigdy tego
nie robiła, a przy nim dawała się wyciągać na plotki.
Nie, nie powinna całej winy przypisywać Samowi. Owszem,
ewidentnie starał sieją wybadać, ale nie udałoby mu się pociągnąć
jej za język, gdyby jej lojalność wobec banku ostatnio nie osłabła.
Wszystko przez to, że Jason żerował na jej projektach i torpedował
jej pomysły.
- Powinnam przyjąć tę ofertę, lepszej nie dostanę -
skonstatowała. - Ale na razie i tak nic nie mogę zrobić, bo nie
znam adresu Curtisa.
- Może prześpij się z tym i rano spojrzysz na to świeżym
okiem.
Wiedziała jednak, że rano nadal będzie ją męczyć ten sam
dylemat co teraz: nie miała najmniejszej ochoty sprzedawać
swojego wymarzonego domu Curtisowi, a jednocześnie było to
jedyne logiczne wyjście.
Sam, stojąc za choinką, ukradkiem obserwował Delainey.
Między gałęziami widział jej śliczną twarz, na której malował się
smutek. Na ten widok serce ścisnęło mu się boleśnie. Rozumiał jej
ból, ponieważ też czuł się tak, jakby wraz ze sprzedażą tego domu
miał coś stracić.
Nagle spostrzegła, że na nią patrzy, więc natychmiast
uśmiechnęła się dziarsko.
- Co zrobisz ze swoją częścią pieniędzy? – spytała z udawanym
ożywieniem.
Gdyby nie znał prawdy, dałby się nabrać na ten pogodny ton.
Zostawił kabel z lampkami i podszedł do Delainey.
-Delainey, nie musisz przez cały czas udawać takiej twardej -
powiedział łagodnie.
Nie zdziwiłoby go, gdyby rozpłakała się z ulgą. Wiele kobiet
tak reagowało na okazane współczucie. Ale nie ona.
Wargi zadrżały jej lekko - i to wszystko. Żadnych łez,
szlochów, spazmów. A przecież to wystarczyło, by Sam zrozumiał,
że nie zniesie tego dłużej. Niech się dzieje, co chce, byleby ona
była szczęśliwa.
Delikatnie położył palec na jej wargach, by przestały drżeć, a
gdy to nie pomogło, ujął w dłonie twarz Delainey i z niezmierną
czułością pocałował ją w usta.
Opierała się przez cały ułamek sekundy, a potem poddała się
miękko, jakby nie miała już siły walczyć. Więcej było w tym
tęsknoty za bliskością drugiego człowieka niż namiętności, lecz po
niedługim czasie Sam wyczuł, iż w Delainey zaczyna się tlić
płomień autentycznego pożądania.
Musiał bardzo się pilnować, by nie ulec pokusie i nie
wykorzystać sytuacji. Tak mało brakowało...
Oderwał wargi od jej ust, co okazało się najtrudniejszą rzeczą,
jaką musiał w życiu wykonać, i wtulił twarz w lśniące
złocistobrązowe włosy Delainey. Poczuł zapach jakichś ziół.
Wykonała ruch, jakby chciała się odsunąć, a on natychmiast
wypuścił ją z objęć, gdyż dżentelmen nigdy nie narzuca się
kobiecie.
Wielka szkoda, że babcia wychowała go na dżentelmena.
Uznała, że skoro i tak nie da się tego uniknąć, najlepiej będzie
mieć to już za sobą. Niestety napotkała nieprzewidziane trudności.
Zdecydowała się przyjąć ofertę Curtisa, tymczasem on znikł,
jakby zapadł się pod ziemię. Obdzwoniła najbardziej prestiżowe
hotele w mieście, lecz nie zatrzymał się w żadnym z nich. A jeśli
źle go oceniła, jeśli preferował ekskluzywne prywatne pensjonaty?
W takim razie mogła równie dobrze szukać go cały dzień i nie
znaleźć.
Zdeterminowana, by jak najszybciej zakończyć tę bolesną
sprawę, włączyła komputer i załogowała się do wewnętrznej sieci
banku. Właśnie wpisywała do wyszukiwarki nazwisko Curtisa, gdy
ktoś niedbale zastukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź,
wszedł. Oczywiście był to Jason.
Błyskawicznie wyłączyła monitor.
- Bądź tak miły i następnym razem zapukaj.
- A co? Masz zwyczaj pracować w samej bieliźnie? W takim
razie muszę częściej wpadać bez uprzedzenia. - Swoim zwyczajem
usiadł na rogu jej biurka. - A może w wolnym czasie przeglądasz
konta klientów? Za taką ciekawość można wylecieć z roboty.
Aż nadto dobrze zdawała sobie z tego sprawę.
- Nie mam wolnego czasu, Jason. Jeśli więc wpadłeś tylko na
pogawędkę, to nic z tego. Dziwię się zresztą, że nie siedzisz z
Curtisem, omawiając z nim ważne sprawy. - Starała się, by w jej
głosie nie pojawił się nawet cień uszczypliwości. Jason, w
odróżnieniu od Curtisa, był wyczulony na ironię.
- Z samego rana odleciał, wezwały go jakieś pilne interesy -
wyjaśnił, po czym podyktował jej całą masę rzeczy do zrobienia.
Delainey poczuła taką ulgę, że nawet jego polecenia nie
zepsuły jej humoru. Dopóki nie miała kontaktu z Curtisem, kwestia
sprzedaży domu pozostawała w zawieszeniu. Czuła się jak
skazaniec, któremu chwilowo odroczono egzekucję.
Jason dokończył dyktowanie, wstał z jej biurka i wyszedł.
Przez otwarte drzwi dobiegły ją jakieś śmiechy. Zaintrygowana,
wyszła za nim do sekretariatu.
Sam i Josie siedzieli w najlepszej komitywie przy stole, na
którym pyszniło się przeogromne pudło czekoladek. Jason obrzucił
ich pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Josie chciała go
poczęstować, lecz odmówił z godnością i opuścił towarzystwo.
- Nieźle się tu bawicie - skomentowała Delainey.
- A będziemy jeszcze lepiej. - Josie aż klasnęła w dłonie. - Pani
narzeczony zapewnia, że przyjęcie uda się na sto dwa!
- Coś ty jej naobiecywał? - spytała Delainey, kiedy Sam
zamknął za sobą drzwi jej gabinetu.
- Nic szczególnego. Tak naprawdę wpadłem spytać, czy mam
się już pakować.
- Nie, Curtis wyjechał w interesach, nie musimy się zbierać. -
Nagle coś jej przyszło na myśl. - A może chcesz się wyprowadzić?
Na pewno masz coś upatrzonego. Owszem, Liz wróciła nieco
wcześniej, ale na pewno za planowałeś, gdzie będziesz mieszkać.
Uśmiechnął się.
- Oczywiście. Ale teraz to bez znaczenia. – Pocałował ją w
czubek nosa i już go nie było.
Kiedy weszła do domu, Sam klęczał przed płonącym
kominkiem.
- Jeśli znowu używasz moich srebrnych szczypiec do cukru... -
zaczęła z pogróżką w głosie.
Odwrócił się ku niej i teatralnym gestem zaprezentował
pogrzebacz.
- W odróżnieniu od ciebie zawsze używam profesjonalnych
narzędzi. Babcia coś jeszcze pichci, przyjdzie przejąć pieczę nad
twoją kuchnią, jak tylko zacznie się przyjęcie.
Zerknęła za zegarek.
- To już za pół godziny! Kiedy ten czas zleciał? - Postawiła
torbę z zakupami na blacie. - Możesz mi pomóc?
- Zaraz, niech tylko ogień się porządnie rozpali. Potrzebuję
jeszcze trochę drewna.
Słuchała go jednym uchem. Co powinna zrobić w pierwszej
kolejności? Aha, przystawki. Pośpiesznie wyciągnęła z lodówki
warzywa - rano zdążyła pokroić je w słupki, ale tak się spieszyła,
że dość mocno skaleczyła się nożem. Okupi to przyjęcie własną
krwią... Poukładała warzywa na tacy pożyczonej od Liz. Jeszcze
oliwki. Dlaczego nie chcą wyjść ze słoika, czy oni muszą tak
ciasno je pakować? Obróciła słoik do góry dnem nad zlewem i
potrząsnęła. Gdy zalewa pociekła po ręku, zranione miejsce
boleśnie zaszczypało. Delainey syknęła i zaczęła potrząsać dłonią,
a wtedy pierścionek ześlizgnął jej się z palca, zatoczył w powietrzu
zgrabny łuk i trafił prosto w wylot rozdrabniacza odpadków.
Gdyby się starała, nie rzuciłaby go tak celnie.
- Sam! - zawołała. - Mam mały problem!
Odpowiedziała jej cisza. Przy kominku nie było nikogo, a drzwi na
patio stały otworem.
- Poszedł narąbać tego drewna, czy jak? – mruknęła z irytacją.
Do przyjęcia zostało zaledwie dwadzieścia minut.
Nie mogła pokazać się gościom bez pierścionka, bo
wywołałoby to niepotrzebne komentarze. Musi go stamtąd
wyciągnąć. Tylko czym? Sam coś wspominał o profesjonalnych
narzędziach... Och, do licha, nie musi być profesjonalnie, musi być
skutecznie!
Właśnie wyłowiła pierścionek zaklinowany w czeluści rury,
gdy za jej plecami stuknęły drzwi na patio.
Pierwsza partia bułeczek Emmy - usłyszała głos Liz. - Gdzie je
postawić?
- Na blacie.
Po chwili Liz zajrzała jej przez ramię.
- Co robisz?
- Ten nieszczęsny pierścionek wleciał mi do rozdrabniacza i
jest cały upaprany. - Czyściła go zawzięcie namydloną szczotką.
Dopiero po chwili dotarło do niej, że nowa przyjaciółka
wyjątkowo nic nie mówi. Podniosła na nią wzrok. Liz wpatrywała
się w pierścionek, a na jej twarzy malowała się prawdziwa zgroza.
- Jak go stamtąd wyciągnęłaś? - spytała w końcu słabym
głosem.
- Szczypcami do cukru. Powinnam je zdezynfekować. -
Obrzuciła krytycznym spojrzeniem pierścionek i wsunęła go na
palec. - Trudno. Lepiej nie będzie.
Liz sięgnęła po szczypce.
- O tym mówisz? W takim razie nareszcie wiem, do czego
służą. Dostałam podobne w prezencie ślubnym, myślałam, że to do
przewracania mięsa na grillu, ale wydawały mi się trochę za małe.
Widzisz, ja nie bardzo się znam na takich eleganckich rzeczach -
wyznała z lekkim zakłopotaniem. - Z nas dwojga to Jack jest ten
kulturalny i dobrze wychowany... - Jej drobna, trochę chłopięca
twarzyczka przybrała nagle dziwny wyraz.
- Tęsknisz za nim? - zagadnęła ostrożnie Delainey. Liz
zdecydowanie potrząsnęła głową, po czym cichutko powiedziała:
- Aha.
Delainey odebrała jej szczypce i zaczęła je czyścić.
- Czemu więc do niego nie zadzwonisz?
- Nie mogę. To on zawinił.
- Nieważne, kto zawinił. Ważne, żeby ktoś schował swoją
dumę do kieszeni i zrobił pierwszy krok.
Za ich plecami ryknęła wieża stereo.
- Przepraszam - rzucił Sam, pośpiesznie ściszył muzykę i zatarł
ręce. - No, za pięć minut zaczynamy.
Delainey z wrażenia aż upuściła szczypce do zlewu. Przecież
jeszcze nie wszystko było gotowe!
- Zawsze jesteś taka nerwowa przed przyjęciem? -
zainteresował się.
- Wiesz, jeszcze nigdy nie robiłam przyjęcia...
Rozległ się dzwonek do drzwi.
- Jeśli zamierzałaś je w ostatniej chwili odwołać, to już ci się
nie uda. - Roześmiał się i poszedł otworzyć.
Na progu stała Josie z mężem. Za chwilę pojawiły się kolejne
sekretarki, kolega z tego samego działu i znajoma kierowniczka.
Rządy w kuchni objęła Emma i nim Delainey zdążyła się obejrzeć,
impreza rozkręciła się na całego.
Nawet nie spostrzegła, kiedy przyszedł Jason. Zauważyła go
dopiero wtedy, gdy stanął z kieliszkiem wina między kominkiem a
drzwiami na patio, pogrążony w rozmowie z Emmą. Na ten widok
Delainey wpadła w popłoch. Czy specjalnie wyciągnął na spytki
babcię Sama, by dowiedzieć się, jak to naprawdę było z tymi
zaręczynami? I czy Emma się nie wygada?
Nie udało jej się podejść do nich od razu, ponieważ po drodze
dwukrotnie ktoś ją zatrzymywał, by zamienić parę słów. Gdy
wreszcie znalazła się przy nich, rozmawiali ojej projekcie
wylęgarni biznesu. Widać Sam musiał opowiedzieć o nim swojej
babci.
- To naprawdę znakomita idea - przekonywała żarliwie Emma.
Jason aż przewrócił oczami.
- Tak, tak - przytaknął niecierpliwie i szybko ujął Delainey pod
rękę. - Pani wybaczy, chciałbym podziękować uroczej gospodyni
za wspaniałe przyjęcie. – Pociągnął Delainey w głąb
pomieszczenia, sycząc jej do ucha: - Jeśli myślisz, że coś
osiągniesz, napuszczając na mnie jakąś starą wariatkę, która pieje
peany na cześć twoich rzekomo genialnych pomysłów, to się grubo
mylisz.
- Po pierwsze to nie żadna wariatka, a po drugie wcale jej na
ciebie nie nasłałam.
- Akurat! - Sięgnął po następny kieliszek wina. - Wiesz, na
czym polega główna wada twojego projektu? Na tym, że właśnie
takie dziwaczki natychmiast mają się za wielkich przedsiębiorców.
Niepotrzebnie je do tego zachęcasz.
W tym momencie znowu otworzyły się drzwi. Delainey
odwróciła się z uśmiechem, by powitać nowego gościa.
- To przyjęcie dla pracowników - mruknęła pod nosem na
widok Curtisa. Nie miała ochoty widzieć go tutaj. Przynajmniej
jeszcze nie teraz.
Jason uśmiechnął się.
- Mogę ci powiedzieć, to już nie tajemnica. W poniedziałek jest
zebranie, zarząd tylko zatwierdzi wcześniejsze ustalenia, czysta
formalność... - Z satysfakcją spojrzał na Delainey. - Curtis kupuje
National City.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Gdyby Jason przyłożył jej po głowie pogrzebaczem Sama, nie
byłaby bardziej wstrząśnięta. Curtis Whittington kupował bank
National City?
No to koniec.
- Cały czas czekała na powrót Roberta i na poprawę sytuacji w
pracy. Teraz wszystkie jej nadzieje legły w gruzach. Robert
prawdopodobnie zostanie zmuszony do przejścia na wcześniejszą
emeryturę, szefem działu zostanie Jason - jeśli nie awansuje
jeszcze wyżej. Może nawet zostanie dyrektorem banku. Czemu
nie? W końcu jest zaufanym człowiekiem Whittingtona.
W każdym razie dla niej nie będzie już tam miejsca.
- Widziałaś, kto przyszedł? - zagadnął Sam, podchodząc do
nich.
Obrzuciła go błędnym spojrzeniem.
- Curtis kupuje nasz bank.
- To ja podsunąłem mu ten pomysł - wtrącił z dumą Jason. - Po
co pożyczać pieniądze od kogoś innego, skoro można mieć własny
bank?
- Ale skoro ktoś ma dość pieniędzy, żeby kupić bank, to po co
mu w ogóle potrzebna pożyczka? - odparł Sam.
Jason prychnął z pogardą.
- To są właśnie wielkie interesy, do tego trzeba mieć głowę. -
Zostawił ich i poszedł przywitać się z przyszłym szefem.
Sam z troską przyglądał się Delainey.
- Dobrze się czujesz?
- Curtis kupuje nasz bank - powtórzyła nieswoim głosem.
- Czyli najwyższa pora działać! Masz faceta pod ręką, spytaj o
adres. Schowałaś ten czek przed przyjęciem, mam nadzieję?
- Czek?
- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że wciąż leży obok notesu z
adresami i rachunku z elektrowni? Delainey, oprzytomniej. Nie
pamiętasz o ofercie Curtisa? Masz mu sprzedać dom.
Podniosła na niego wzrok i nagle... Nagle na widok twarzy
Sama wszystko stało się jasne. Już wiedziała, czemu wbrew
rozsądkowi przez cały tydzień grała na zwłokę. Gdyby się uparła,
mogłaby się skontaktować z Curtisem lub zdobyć jego adres - a nie
zrobiła tego.
Tak naprawdę pogodziła się z myślą, że utraci dom. Pogodziła
się z myślą, że utraci pracę. Za nic jednak nie mogła się pogodzić
się z myślą, że wtedy utraci również Sama.
Wszystko, tylko nie to.
Nie miała pojęcia, kiedy i jak to się stało, ale sam fakt nie
ulegał wątpliwości: była bez pamięci zakochana w Samie
Wagnerze.
Teraz nie potrzebowała udawać, że chce za niego wyjść. Teraz
pragnęła tego naprawdę.
- Hej, obudź się! Przecież zdecydowałaś się sprzedać dom,
masz teraz znakomitą okazję, by powiedzieć Curtisowi, że
przyjmujesz jego ofertę.
Zamrugała. Ach tak, właśnie to powinna zrobić. Odetchnęła
głęboko i spojrzała Samowi prosto w oczy.
- Zmieniłam zdanie... - zaczęła zdławionym głosem.
Sam nie czekał na dalszy ciąg. Zacisnął zęby.
- Rozumiem. Cóż, twój dom, twoja decyzja. – Obrócił się na
pięcie i zniknął w tłumie gości.
Popatrzyła za nim bezradnie. Czemu nie pozwolił jej
dokończyć? Wyjaśniłaby mu... Co właściwie? Że go kocha? I że
pragnie za niego wyjść i mieszkać razem z nim właśnie tutaj, w jej
wymarzonym domu?
Całe szczęście, że nie chciał jej wysłuchać! A gdyby nią
wzgardził, gdyby spojrzał na nią z politowaniem? Na samą tę myśl
przebiegł ją dreszcz. Nie, nic mu nie powie. Zaraz pójdzie
porozmawiać z Curtisem, w poniedziałek zrealizuje czek, da
Samowi obiecane pieniądze i na tym koniec. Koniec. Po prostu tak
musi być.
Kiedy wreszcie doszła do tego wniosku, zaczęła rozglądać się
za Curtisem, ale nie mogła go znaleźć. Jasona też nigdzie nie było
widać. Zagadnęła o nich Josie.
- Wyszli dosłownie przed chwilą. I bardzo dobrze, bez nich jest
swobodniej. Może podkręcimy muzykę?
Niemal przez całą niedzielę Delainey sprzątała po przyjęciu.
Wszędzie stały talerzyki z zaschniętymi resztkami jedzenia i
brudne kieliszki, walały się zmięte papierowe serwetki, połamane
paluszki i pokruszone ciasteczka. Za to jedna rzecz znikła. Czek
Curtisa.
Albo gdzieś go położyła, sprzątając przed przyjęciem, i
wyleciało jej to z głowy, albo zaplątał się między gazety i został
wyrzucony, albo któryś z gości... Nie, w to ostatnie nie chciała
wierzyć.
Czek nie znalazł się do poniedziałku rano, więc jednak zaczęły
w niej kiełkować podejrzenia. Przy śniadaniu wspomniała o nich
Samowi, lecz on nie przejął się zbytnio.
- Jest wystawiony na ciebie, nikt inny nie może podjąć tych
pieniędzy.
- Nie może? Czekaj, kiedyś opowiem ci parę historii, od
których włos się jeży na głowie. - Naraz zdała sobie sprawę, co
powiedziała, i przeszył ją dojmujący ból.
Kiedyś? Nie będzie żadnego „kiedyś", ponieważ nie czeka ich
wspólna przyszłość.
Sam zerknął na nią i źle zinterpretował smutny wyraz jej
twarzy.
- Dobrze, skoro tak ci na tym zależy, a ja nie mam nic
specjalnego do roboty, przewrócę cały dom do góry nogami i
znajdę ten czek.
Jason tylko czekał na pretekst, by wyrzucić ją z pracy, musiała
sprzedać dopiero co kupiony dom i przeprowadzić się nie wiadomo
dokąd, na domiar złego zgubiła czek opiewający na sześciocyfrową
sumę... Powinna się zastanawiać, jak stawić czoło każdemu z tych
problemów, a tymczasem jej myślami niepodzielnie rządził Sam!
Sam, który siedział w jej kuchni w spłowiałych dżinsach,
uroczo potargany, boso. Który od dłuższego czasu był bezrobotny i
bezdomny, ale nie tracił pogody ducha.
Który ją pocieszał i który się z nią przekomarzał. Który
przemalował cały dom na biało, przyniósł i ubrał choinkę,
przygotował przyjęcie i codziennie wieczorem czekał na Delainey
z ciepłym posiłkiem i wspaniałym uśmiechem. Który ją pocałował.
W którego rękach topniała jak wosk.
Który nie chciał się z nią kochać, chociaż od tygodnia wiedział,
że nie spotkałaby go odmowa.
Czemu więc tego nie zrobił? Czyżby mu się kompletnie nie
podobała? Nie, sposób, w jaki Sam ją wtedy pocałował, nie
świadczył o braku zainteresowania, wręcz przeciwnie. ..
Pozostawała druga ewentualność. Obawiał się, że Delainey
będzie mu się później narzucać, a on nie życzył sobie żadnych
komplikacji, żadnych zobowiązań.
Nie wiedziała, co gorsze: uchodzić za kobietę nieatrakcyjną,
czy za kłopotliwą. Chyba już wolała zastanawiać się nad
problemami związanymi z pracą, domem i zaginionym czekiem.
Kiedy przyjechała do banku, najpierw poszła porozmawiać z
kierowniczką kas.
- Sally, jest taka delikatna sprawa... Czy mogłabyś mieć oko na
czek wystawiony na moje nazwisko? Zgubiłam go.
- I domyślasz się, że ktoś go znalazł i zechce podjąć pieniądze?
- Niekoniecznie, mogłam go gdzieś wetknąć przez pomyłkę.
Wolę się jednak zabezpieczyć.
- Lepiej byłoby wydać dyspozycję zablokowania wypłat z
twojego konta - doradziła Sally. - Nie zatwierdzam każdej wypłaty
w naszych oddziałach. Mogę go z łatwością przeoczyć.
-Nie o moje konto chodzi. I nie przeoczysz go, bo opiewa na
dość pokaźną sumę. Żaden kasjer nie wypłaci takich pieniędzy od
ręki, będzie telefon z żądaniem potwierdzenia.
Coraz bardziej zaintrygowana Sally uniosła brwi.
- A czy możesz mi zdradzić, jaka to suma?
Delainey milczała przez moment, a potem powiedziała jej.
- I ty mówisz, że go zgubiłaś? - spytała Sally ze zgrozą. -
Raczej ktoś ci w tym dopomógł. Dobrze, nie wnikam. W każdym
razie zawiadomię cię natychmiast, gdy tylko ten czek wypłynie.
Podziękowała i poszła do swojego gabinetu. Ponieważ
prawdopodobnie był to jej ostatni dzień w National City,
postanowiła go wykorzystać jak najsensowniej. Zaczęła
obdzwaniać znajomych pracowników innych banków, próbując
zainteresować ich sprawą George'a Laurenta. Jego firma była
godna zaufania i Delainey zależało na tym, by udało mu się
uzyskać pożyczkę, dzięki której przetrwałby trudny okres.
Zbliżała się pora lunchu. Delainey skończyła właśnie rozmowę
z piątą już osobą ze swojej listy, gdy do gabinetu zajrzała Josie.
- Pani Hodges, dzwoni Sally w sprawie jakiegoś czeku.
Przełączyć?
Zaskoczona skinęła głową. Chociaż sama zastawiła tę pułapkę,
nie sądziła, by ktokolwiek miał się w nią złapać.
Chciała tylko zachować wszelkie środki ostrożności, ale tak
naprawdę wciąż wierzyła, że ten nieszczęsny czek zapodział się w
jakimś kącie.
Niestety wśród jej gości był złodziej.
Z ociąganiem podniosła słuchawkę.
- Sally? Dowiedziałaś się czegoś?
- Ten czek jest u nas! Trzecie okienko. Kasjerka gra na zwłokę.
Lepiej zejdź, i to szybko!
W poniedziałki w banku panował spory ruch. Wszystkie
okienka były czynne, do każdego stała kolejka. Przez chwilę
Delainey nie widziała, kto czeka przy okienku numer trzy, z dala
dostrzegła tylko plecy wysokiego ciemnowłosego mężczyzny.
Naraz poczuła się tak, jakby ktoś wymierzył jej precyzyjny
cios.
- Nie - powiedziała na głos. - Nie on. Nie Sam.
A jednak.
Przecisnęła się pomiędzy ludźmi i stanęła obok niego. Na ten
widok kasjerka odetchnęła z ulgą, a czuwająca za jej plecami Sally
obrzuciła Delainey współczującym spojrzeniem.
- O, widzę, że znalazłeś czek.
Sam musiał chyba mieć stalowe nerwy, bo nawet okiem nie
mrugnął.
- Leżał w szafce pod jednym z kubków. Babcia musiała go tam
schować, żeby nie zginął.
- Jasne - odparła sarkastycznie. - Co w takim razie robi tutaj w
twoim ręku? Czekaj, niech zgadnę. Właśnie mi go niesiesz.
- Zgadza się.
- Aha, i podszedłeś do okienka, żeby spytać o drogę?
- Chciałem coś sprawdzić. - Obejrzał się przez ramię. - Może
lepiej porozmawiajmy w twoim biurze? Ludzie czekają.
- Świetny pomysł. - Wyjęła mu czek z ręki. – Wolę mieć
pewność, że znowu nie zginie.
Josie rozpromieniła się na widok Sama.
- Och, jeszcze raz dzięki za przyjęcie! Dawno się tak z mężem
nie bawili...
Nie dając jej dokończyć zdania, Delainey niemal wepchnęła
Sama do gabinetu, zamknęła drzwi i oparła się o nie, ponieważ
nogi się pod nią trzęsły.
Jak tylko dostałam sygnał, zastanawiałam się, kto próbuje
zrealizować czek w tak idiotyczny sposób, tuż pod moim nosem!
Ale w twoim przypadku było to genialne posunięcie. Wszyscy
pracownicy wiedzą, że jesteś moim narzeczonym. Mogłeś podjąć
te pieniądze rzekomo dla mnie. Brawo...
- Nie zamierzałem realizować tego czeku, kasjerka może to
potwierdzić. Ja tylko zasięgnąłem informacji. Dowiedziałem się
niezmiernie ciekawej rzeczy. Ciebie też powinna zainteresować.
Nie zamierzała go w ogóle słuchać, a jednak zaintrygował ją.
Oderwała się od drzwi i podeszła do biurka.
- Cóż to niby takiego? - spytała z przekąsem.
- Na koncie Curtisa nie ma dość pieniędzy na pokrycie tego
czeku.
Aż opadła na fotel.
- Namówiłeś kasjerkę na podanie ci stanu czyjegoś konta?
Zrobiłeś to?
- Nie, i dlatego proszę, nie każ wyrzucać tej dziewczyny z
roboty za zdradzanie tajemnic bankowych. Wiem tylko, że
trzymasz w ręku bezwartościowy świstek papieru.
Żachnęła się.
- Co ty mi opowiadasz? Curtis otworzył konto w naszym banku
zaledwie w zeszłym tygodniu, na początek zdeponował na nim
pięć milionów, więc... - Nagle ugryzła się w język. I kto zdradzał
tajemnice bankowe?
Sam musiał pomyśleć to samo, ponieważ w jego oczach
pojawił się podejrzany błysk. Taktownie powstrzymał się od
wygłoszenia komentarza.
- Może Curtis zdążył już je wydać? Widziałaś, z jaką łatwością
wystawia takie czeki. Jak mi nie wierzysz, to sprawdź. - Gestem
wskazał stojący na jej biurku laptop, po czym usiadł na krześle i
zaczął robić łańcuszek ze spinaczy.
Obrzuciła go krótkim spojrzeniem, położyła czek na blacie i
załogowała się do wewnętrznej sieci bankowej. Chwilę to trwało,
wreszcie na monitorze pojawiły się dane o rachunku. Delainey
gwałtownie wciągnęła powietrze.
- Niech zgadnę - mruknął Sam. - Ma na koncie dwadzieścia
siedem dolarów.
- Prawie się zgadza. Sześćdziesiąt trzy – wyjawiła szczerze. -
Ale to musi być jakaś pomyłka. Widocznie jeszcze nie
zaksięgowano tej lokaty.
- Przez tydzień? I skąd by się wtedy wzięły te sześćdziesiąt
trzy dolary?
Kliknęła na historię rachunku. Przez ekran zaczęły przelatywać
długie kolumny liczb, aż Delainey pomyślała, że komputer
zwariował. Niemożliwe, by w przeciągu zaledwie kilku dni
dokonano tylu operacji.
A jednak przez monitor wciąż przewijały się zapisy kolejnych
wpłat i wypłat, wpłat i wypłat. W końcu wyszło na to, że przez
konto Curtisa przepłynęło w sumie piętnaście milionów dolarów.
Sam bacznie obserwował wyraz jej twarzy.
- Coś nie tak?
Nie zwracała na niego uwagi. Zaczęła starannie analizować
kolejne operacje.
- To przecież nie ma sensu - mruczała pod nosem. - Pieniądze
przychodzą głównie z holdingu w Europie, potem część do niego
wraca, a część płynie do innych, ale wszystko dzieje się wyłącznie
w obrębie korporacji Whittingtona. Kwoty krążą w obiegu
zamkniętym. To są cały czas te same pieniądze!
Sam wstał, przeszedł na jej stronę biurka i też spojrzał na
ekran.
- Co by to miało znaczyć?
- Udaje, że ma więcej pieniędzy niż w rzeczywistości. - Jak
szybko przelejesz trzykrotnie przez konto pięć milionów,
wyjdziesz w oczach banku na klienta, który ma piętnaście. Wtedy
masz oczywiście szansę na otrzymanie większej pożyczki.
- Czy to nielegalne? - spytał po chwili z dziwną
natarczywością.
Delainey potrząsnęła głową.
- Nie. W dodatku wynika z tego, że nawet jeśli w tej chwili na
koncie nie ma dość pieniędzy, to w którymś momencie znowu
wpłyną. Czek nie jest bezwartościowy.
Sam położył palec na czeku.
- Tu jest krótka notka. Czytałaś dokładnie, co Curtis w niej
naskrobał?
- Ze w ten sposób nabywa prawo własności do mojego domu.
- Nie. Że indosowanie czeku przenosi na niego prawo
własności. Gdybyś złożyła na odwrocie czeku swój podpis, Curtis
dostałby twój dom niezależnie od tego, czy ten czek miałby
jakąkolwiek realną wartość.
Na moment zrobiło jej się ciemno przed oczyma.
- To jakiś nonsens. Gdybym wniosła sprawę, każdy sąd
przyznałby mi rację.
- Zadzwoniłem do Jacka i spytałem go o to. Wcale nie był tego
taki pewien.
- Och, bo prawnicy zawsze dzielą włos na czworo.
- Właśnie o tym mówię. Naprawdę chciałabyś latami użerać się
z całą sforą prawników Whittingtona? - Pieszczotliwie przesunął
palcem po jej policzku. - Podziękujesz mi później.
Po południu udało jej się zainteresować jednego ze znajomych
sprawą Laurenta, a potem zadzwoniła do niego z pytaniem, czy
może przesłać jego papiery do kolegi z innego banku.
Zawahał się.
- Wolałbym, żeby to była pani.
- Tak będzie lepiej dla pana. Tam dostanie pan nieco niższe
oprocentowanie.
Gdy załatwiła już tę sprawę, wróciła myślami do czeku.
Tamtego wieczoru Curtis z niebywałą łatwością wypisał sumę
gotową skusić świętego, a potem nalegał, by Delainey i Sam
natychmiast się wyprowadzili. Jak on to powiedział? „Wystarczy,
że go indosujesz. Wtedy umowa stoi".
I był całkiem bliski dopięcia swego! Powstrzymało ją tylko
pragnienie, by ukochany mężczyzna mieszkał z nią nadal. Ocaliła
ją miłość do Sama.
Wciąż nie rozumiała, czemu Curtis chciał ją oszukać. Chyba
tylko z zemsty. Żadnego innego powodu nie widziała. Skoro ktoś
jest tak bogaty, że może nabyć prawo własności, to po co próbuje
je wyłudzać? Nagle coś jej się skojarzyło. Już słyszała podobne
zdanie. Tylko co to było? Chwileczkę... Naraz przypomniała sobie
pytanie Sama: „Skoro ktoś ma dość pieniędzy, żeby kupić bank, to
po co mu w ogóle potrzebna pożyczka?" Wtedy nie zwróciła uwagi
na jego słowa, ale teraz...
Teraz wszystko stało się jasne.
Operacje na koncie Whittingtona miały stworzyć wrażenie
wielkiego bogactwa. Legalnego bogactwa. A w rzeczywistości
było to pranie brudnych pieniędzy! Curtis czerpał zyski z jakichś
nielegalnych źródeł, a niepostrzeżenie wprowadzał olbrzymie
sumy do legalnego obiegu. Pieniądze nieustannie krążyły
pomiędzy firmami należącymi do jego korporacji, by maksymalnie
utrudnić ustalenie ich prawdziwego pochodzenia.
O ileż łatwiej byłoby dokonywać podobnych manipulacji,
mając do dyspozycji własny bank!
Oczywiście Delainey nie mogła niczego udowodnić. Zebranie,
na którym miano formalnie przypieczętować kupno National City
przez korporację Curtisa, zaczynało się już zaledwie za kilka
minut. Gdyby jednak udało jej się zasiać ziarno wątpliwości, może
sfinalizowanie transakcji zostałoby chwilowo wstrzymane celem
uzyskania wyjaśnień. Wystarczy zadać kilka niewygodnych
pytań...
Na sali konferencyjnej znajdowało się już sporo osób. Ku
swojej radości Delainey ujrzała wśród nich Roberta. Siedział za
stołem prezydialnym na wózku inwalidzkim, był blady, lecz widać
było, że powoli wraca do zdrowia. Nie miała wątpliwości, że
znajdzie w nim sojusznika. On jej wysłucha i zaufa.
Ruszyła w jego stronę, lecz nagle jak spod ziemi wyrósł Jason
Conners i zablokował jej drogę.
- Tylko niczego nie kombinuj - ostrzegł, jakby czytał w jej
myślach. Jego manewr zwrócił uwagę Roberta, który przechylił się
i skinął na nią.
- O, Delainey. Chciałaś coś ode mnie?
Jason okazał się szybszy.
- Nie słuchaj jej, ma prywatną urazę do Curtisa.
- Robercie, muszę ci o czymś powiedzieć, zanim zarząd
podejmie ostateczną decyzję. Whittington tak naprawdę nie jest...
- Whittington tak naprawdę nie jest tobą zainteresowany, czego
nie możesz mu darować, więc oczerniasz go naprawo i lewo, żeby
się odegrać - oznajmił na cały głos Jason.
Robert zmarszczył brwi.
- To nie w twoim stylu, Delainey.
Nie wdawała się w wyjaśnienia, kto kogo nie chciał, ponieważ
nie miała czasu do stracenia.
- Posłuchaj, odkryłam coś dziwnego w związku z kontem
Curtisa. W ciągu kilku zaledwie dni miała miejsce zdumiewająca
ilość transakcji, które...
- Coraz lepiej, przeglądasz cudze konta – zareagował
błyskawicznie Jason. - Czy właśnie po to narobiłaś dzisiaj szumu o
jakiś rzekomo skradziony czek, żeby mieć pretekst do
szpiegowania innych i rzucania oskarżeń? A może zechcesz nam
powiedzieć, czemu przekazujesz naszych klientów konkurencji?
Masz z tego jakąś prowizję?
Delainey zamarła. Skąd mógł o tym wiedzieć? Uśmiechnął się
z bezbrzeżną satysfakcją i odpowiedział na niezadane pytanie:
- Dzwonił do mnie niejaki Laurent, zachwycony twoją
życzliwością. Nie dość, że pomogłaś mu otrzymać pożyczkę, to
jeszcze na niższy procent. - Ostentacyjnie zaczął oglądać swoje
paznokcie. - Tylko czemu nie w naszym banku?
George Laurent pewnie chciał jej się zrewanżować za
przysługę, chwaląc ją przed szefem, ale nie przewidział w swojej
prostoduszności, jak bardzo jej zaszkodzi.
- Czy to prawda? - spytał ostrym tonem Robert.
- Tak, ale...
- To mi wystarczy. Jesteś zwolniona. Zanim to zebranie
dobiegnie końca, ma cię już nie być w budynku.
W oczach Jasona błysnęła satysfakcja. Delainey odwróciła się,
by odejść, i akurat wtedy otworzyły się drzwi i na salę wszedł Sam.
W pierwszym momencie nie poznała go, a w drugim
pomyślała, że ma halucynacje.
Garnitur, biała koszula, krawat, skórzana teczka...
- Panie i panowie, proszę usiąść, zaczynamy - powiedział z
absolutną pewnością siebie.
Wszyscy zamilkli, zajęto miejsca. Sam podszedł do stołu
prezydialnego, otworzył teczkę i wręczył spięte pliki papierów
członkom zarządu.
- Proszę, oto niezbędne dokumenty.
Delainey patrzyła na to wszystko w kompletnym oszołomieniu,
nic z tego nie rozumiejąc. Co on tu robił? Kim był? Prawnikiem?
Księgowym? Głęboko zakonspirowanym pracownikiem National
City? Podstawionym człowiekiem Curtisa?
W każdym razie nie był tym, za kogo przez cały czas go
uważała. I za kogo pozwalał się uważać...
- Kim ty właściwie jesteś? - wyrwało jej się.
Dosłyszał pytanie i podniósł na nią wzrok. Ku swemu
najwyższemu zdumieniu ujrzała w jego oczach taki żal, jakby coś
bezpowrotnie przepadło. Albo właśnie miało przepaść.
- Jeszcze pół roku temu byłem jednym ze współwłaścicieli
Foursquare Electronics. Po przejęciu firmy odszedłem z niej, ale
umowa narzucona przez Whittingtona zabraniała mi przez sześć
miesięcy podejmować pracę, więc byłem bezrobotny. A teraz,
dzięki tobie, Delainey, jestem człowiekiem, który może
udowodnić, że Curtis Whittington jest przestępcą.
Nagle wszystkie elementy układanki złożyły się w logiczną
całość. Przypomniała sobie, jak Sam zauważył u niej magazyny ze
zdjęciem Curtisa na okładce, jak przemyślnie zarezerwował dwa
sąsiednie stoliki w restauracji, jak posłużył się wystawionym na nią
czekiem, by uzyskać wgląd w konto Whittingtona.
Teraz rozumiała, czemu był taki chętny do pomocy, zgrywał
obrońcę uciśnionych, udawał narzeczonego, malował mieszkanie,
urządzał przyjęcie, codziennie czekał na nią z obiadem i
uśmiechem...
Przez cały czas ją wykorzystywał.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Na sali konferencyjnej rozpętało się pandemonium. Większość
osób zerwała się z miejsc, wszyscy zaczęli mówić jednocześnie,
przekrzykując się, rzucając oskarżenia, zadając pytania, żądając
wyjaśnień. Jedyną osobą, która zachowywała się, jakby sienie nie
stało, był Curtis. Nadal siedział na swoim miejscu za stołem
prezydialnym, a jego twarz nie wyrażała absolutnie nic.
Delainey oparła się o ścianę, ponieważ zrobiło jej się słabo.
Sam poczekał, aż wrzawa ucichnie. Wiceprezes zarządu sięgnęła
po okulary i zaczęła wczytywać się w podane jej dokumenty, a jej
opanowanie powoli udzieliło się innym. Gdy w końcu wszyscy z
powrotem zajęli swoje miejsca, Sam zaczął mówić.
Nie potrafiłaby powtórzyć jego argumentów, umknęło jej też,
skąd wiedział, czym naprawdę zajmują się firmy, których nazwy
widział rano na monitorze jej laptopa. Nie mogła skupić się na jego
wywodzie, słyszała tylko dziwnie obce brzmienie ukochanego
głosu. To był beznamiętny, rzeczowy głos kogoś, kto przywykł do
przedstawiania faktów i wydawania poleceń. Głos Sama, jakiego
nie znała.
- Nie interesowało go, czym się zajmuje kolejna przejmowana
przez niego firma - ciągnął Sam. - Każda była tylko przykrywką
dla prawdziwych interesów i służyła do prania pieniędzy. Dlatego
każde przedsiębiorstwo, które nabył, natychmiast stawało się
bardziej dochodowe niż poprzednio, ponieważ tak naprawdę
księgowano w nim sumy pochodzące z nielegalnych
przedsięwzięć.
Delainey przypomniała sobie, jak w którymś z artykułów
dziennikarz porównał Curtisa do mitycznego króla Midasa, który
obracał w złoto wszystko, czego się tylko dotknął.
- Gdy taka firma miała oficjalnie większy zysk, jej notowania
na giełdzie rosły. Whittington sprzedawał część akcji i za
zarobione pieniądze nabywał następne przedsiębiorstwo.
Musiał ich posiadać jak najwięcej, by maksymalnie rozproszyć
nielegalne zyski i nie wzbudzić podejrzeń.
Padły jakieś pytania ze strony zarządu, co uprzytomniło
Delainey, że osiągnęła swój cel. Umowa o sprzedaży National City
z całą pewnością zostanie wstrzymana do czasu wyjaśnienia całej
sprawy. A właśnie! Miała się stąd wynieść, zanim zebranie
dobiegnie końca. Przecież straciła pracę. Zabawne, zupełnie
wyleciało jej to z głowy...
Wróciła do biura, poprosiła sekretarkę o przyniesienie kartonu
i niepotrzebnych gazet, po czym zaczęła pakować swoje rzeczy.
Właśnie zdejmowała dyplom ze ściany, kiedy do gabinetu weszła
Josie.
- Co pani robi? - zaprotestowała gwałtownie. – Nie może pani
odejść, jest pani najlepszym szefem, jakiego w życiu miałam!
- Przykro mi, ale to nie ja podjęłam tę decyzję.
W uchylonych drzwiach pojawiła się pielęgniarka pchająca
wózek inwalidzki, na którym siedział Robert.
- Moja droga, czy nie wystarczy, że ja postąpiłem pochopnie? -
spytał pojednawczym tonem. - Zostaw to pakowanie i wysłuchaj
mnie.
- Jedno drugiemu nie przeszkadza.
Owinęła gazetą oprawiony dyplom i schowała go do kartonu.
Pozbierała wszystko z biurka, opróżniła szuflady. Robert cały czas
ją namawiał, by jednak nie odchodziła z pracy. Włożył w to cały
swój dar przekonywania i gdyby Delainey nie była tak otępiała z
bólu, pewnie wzięłaby sobie jego słowa do serca. Jednak
wyrachowanie Sama zraniło ją tak głęboko, że nic już jej nie
obchodziło.
Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę z wyglądu
Roberta. Twarz mu poszarzała, pod oczyma pojawiły się sińce.
Zaniepokoiła się.
-Zostawmy to, dobrze? - poprosiła łagodnie. - Powinieneś
odpocząć. Przecież nie chcesz znowu trafić do szpitala.
Za plecami pielęgniarki pojawił się Sam.
- Nie pozwolę ci odejść, Delainey - nalegał Robert. - Chcę ci
zaproponować wyższe stanowisko, większy zakres
odpowiedzialności i wolną rękę przy prowadzeniu negocjacji.
Potrząsnęła głową.
- Nie rozmawiajmy już o tym. Wracaj do domu i niczym się
nie martw - odpowiedziała wymijająco.
Zinterpretował to jako zgodę i wyciągnął dłoń. Uścisnęła ją, a
gdy się wyprostowała, Sama już nie było.
Po powrocie do domu odniosła wrażenie, że jest w nim
chłodno i nieprzytulnie. Owszem, ogrzewanie działało dobrze,
ale... Ale brakowało ciepła.
Nikt na nią nie czekał, nikt nie powitał jej uśmiechem, nie
miała z kim napić się herbaty.
Nie wiedziała, dokąd Sam udał się z banku, w każdym razie
nie wrócił tutaj. Oczywiście kiedyś tu się zjawi, przecież musi
zabrać swoje rzeczy. Sięgnęła po jego scyzoryk, leżący na blacie, i
zaczęła się nim machinalnie bawić.
Jak mogła się tak pomylić? Miała Sama za uroczego obiboka,
któremu nie chce się szukać pracy i który mieszka u babci, bo mu
tak wygodnie. A on nie wyprowadzał jej z błędu, ponieważ
zamierzał ją wykorzystać.
Spojrzała na serce nad kominkiem, wyraźnie odcinające się od
beżowego tła, na ich inicjały w środku, na romantyczną strzałę...
Ileż to razy odmawiał zamalowania swego arcydzieła, mówiąc, że
jeśli Delainey koniecznie tego chce, będzie musiała zrobić to sama,
bo on „nie ma do tego serca". Co za obłuda! Wszystko od początku
do końca było jednym wielkim oszustwem.
Ktoś zapukał w szklane drzwi. Na patio stała Liz.
- Cześć - przywitała się wesoło, gdy Delainey wpuściła ją do
środka. - Chciałam cię zaprosić na kolację do klubu. Oczywiście
razem z Samem.
Razem z Samem... Brzmiało to tak naturalnie, a przecież było
zupełnie niemożliwe. Bez słowa pokręciła głową.
- Miałaś zły dzień? Jakieś kłopoty w pracy?
Delainey zestawiła to niewinne określenie z tym, co się tego
dnia wydarzyło w banku, i zaczęła się histerycznie śmiać.
- Przepraszam - wyjąkała w końcu, gdy nieco się opanowała. -
Ale po prostu nie mogłam się powstrzymać. Kłopoty były takiego
kalibru, że w porównaniu z nimi rozstanie z Samem w ogóle nie
powinno robić na mnie wrażenia.
Liz zmarszczyła brwi.
- Nie bardzo rozumiem.
- Tak, wiem, to nie były prawdziwe zaręczyny. Tym niemniej...
- westchnęła ciężko, z żalem spojrzała na niegustowny pierścionek
i zdjęła go z palca. Po raz ostatni podniosła kamień pod światło i
naraz przypomniała sobie gwałtowną reakcję Liz na wieść, że
pierścionek wpadł do rozdrabniacza. - To nie jest sztuczna
biżuteria, tak? - spytała cicho.
- Tak. Nie wiem jednak, czemu Samowi zależało, że byś o tym
nie wiedziała.
- Bo nie chciał wzbudzać podejrzeń. Niby skąd bezrobotny
mógłby mieć złoty pierścionek z brylantem? Właśnie, skąd?
Odpowiedź była tylko jedna.
- Wiesz może, dla kogo on go kupił?
Liz zagryzła dolną wargę.
- Dla mnie.
Delainey nawet nie mrugnęła okiem. Tego dnia usłyszała już
tyle rzeczy, które nią wstrząsnęły, że jedna więcej nie robiła
różnicy. Jak widać, nawet do szoku można się przyzwyczaić, jeśli
tylko przydarza się wystarczająco często.
- Byliście zaręczeni, prawda?
- Tak, niedługo. Zawsze świetnie się dogadywaliśmy, więc
wydawało nam się, że powinniśmy być razem.
- A potem, jak się rozstaliście, oddałaś Samowi pierścionek?
- Skąd! Jack mi kazał. Za nic bym go nie oddała, sama go
wybrałam!
No tak, tylko Liz mogła wybrać największy i najbardziej
ostentacyjny pierścionek. Kochana z niej dziewczyna, ale gustu nie
miała za grosz.
Nie powinna drążyć tematu, ale nie potrafiła się powstrzymać.
- Dlaczego zerwaliście ze sobą?
- Bo lepsi z nas kumple niż partnerzy. No i pojawił się Jack... -
dodała z rozmarzeniem w głosie. - Wiesz, zgodnie z twoją radą
zadzwoniłam do niego. Pogodziliśmy się, za parę dni wróci do
domu. Mógłby wrócić wcześniej, ale chce poczekać, aż mu
kontrakt wygaśnie. Och, czy zawsze musi być taki nieludzko
odpowiedzialny? -jęknęła, a potem uśmiechnęła się. - Nie masz
pojęcia, jaka jestem ci wdzięczna. Właśnie dlatego chciałam cię
zaprosić na kolację. To znaczy was.
Przynajmniej im się udało, pomyślała Delainey, zamykając za
nią drzwi.
Zadzwoniła do Patty, by ją poinformować, że podjęła
ostateczną decyzję o sprzedaży domu. Patty jednak wyszła już z
biura, a komórkę miała wyłączoną. Delainey właśnie odkładała
słuchawkę, gdy usłyszała zgrzyt klucza w zamku.
Na progu stanął Sam. Zawahał się z dłonią na klamce, po czym
zamknął za sobą drzwi i postawił teczkę na podłodze. Skoro
potrafił zachowywać się jakby nigdy nic, to ona też spróbuje.
- Wybacz, że nie odwiozłam cię do domu. Musiałeś dziwnie
wyglądać na motorze w garniturze i z teczką. - Siliła się na lekki
ton, ale nagle wezbrał w niej taki żal, że nie mogła już dłużej
udawać. - Czemu mi nie powiedziałeś, Sam? Nie musiałeś mnie
oszukiwać. Nie pomogłabym Curtisowi.
- Wiem. Ale nie pomogłabyś też mnie, ponieważ twoja
lojalność wobec National City nie pozwoliłaby ci na to.
Trzymałabyś mnie z dala od banku i nigdy nie dałabyś mi zajrzeć
do konta Whittingtona, a właśnie dzięki temu udało się go
zdemaskować. Nawet gdybym cię nakłonił do współdziałania,
nigdy nie miałbym pewności, czy znienacka nie wycofasz się i nie
zaczniesz chronić przede mną tajemnic bankowych. Przecież w
związku ze sprzedażą domu nieustannie zmieniałaś zdanie. Nie
mogłem ryzykować. Przykro mi.
Tak, z jego perspektywy musiała wyglądać na osobę
niezdecydowaną i nieprzewidywalną. Rzecz w tym, że wcale taka
nie była, a jej sprzeczne decyzje związane ze sprzedażą domu
wynikały z... z powodów, których nie mogła Samowi zdradzić.
- Czegoś tu nie rozumiem. Jakim cudem Curtis cię nie
rozpoznał ani w restauracji, ani u mnie w domu?
- Nigdy przedtem mnie nie widział. Owszem, byłem jednym z
czterech współwłaścicieli, ale rzadko siedziałem w biurze, bo
zajmowałem się głównie produkcją. Z wykształcenia jestem
elektronikiem. Kiedy zorientowałem się, że pozostała trójka
prowadzi rozmowy z korporacją Whittingtona, próbowałem
storpedować fuzję, ale mnie przegłosowali. Od początku miałem
podejrzenia, ponieważ facet zapłacił za firmę znacznie więcej, niż
była warta.
- Bo nie chodziło mu ojej rzeczywiste dochody...
- Właśnie. Zrozumiałem to, gdy dowiedziałem się, że przestał
płacić Laurentowi. Nasz sprzęt elektroniczny wymagał
specjalistycznych opakowań, inaczej uległby zniszczeniu w czasie
transportu, więc oszczędzanie na opakowaniach nie miało żadnego
sensu. Dlatego zdumiało mnie, że George szuka u ciebie pomocy, a
więc ma kłopoty finansowe. Skontaktowałem się z nim, a on mi
opowiedział o praktykach Curtisa, które określił mianem
mafijnych.
Przypomniała sobie tamten dzień.
- Ach! To dlatego rozrzuciłeś wtedy dokumenty w moim
biurze! - wykrzyknęła w nagłym olśnieniu. – Niczego nie szukałeś,
tylko zrobiłeś zamieszanie, żeby Laurent cię nie zobaczył i nie
zaczął z tobą rozmawiać. Wtedy dowiedziałabym się, kim jesteś,
wszystko by się wydało. – Coś ją nagle zastanowiło. - Czekaj,
powiedziałeś, że jesteś z wykształcenia elektronikiem? Przecież nie
masz dyplomu, wiem to od twojej babci.
- Źle ją zrozumiałaś. Ten papier, którego nie mam, to doktorat.
Właśnie kończyłem go pisać, kiedy wpadliśmy z kolegami na
pomysł założenia Foursquare, więc odłożyłem go na bok, a babcia
nie może tego przeboleć. Chyba dokończę go tej zimy, mimo że
rozkręcam nową firmę.
- Rozkręcasz nową firmy? Przecież masz zakaz pracy.
- Zaraz się skończy, a myślenia nie można mi zakazać. -
Uśmiechnął się szelmowsko i popukał się w głowę. - Cała
organizacja przedsiębiorstwa i nowe produkty są tu. George już
projektuje opakowania. A, masz pozdrowienia. Ogromnie cię
polubił.
- Przez tę jego sympatię straciłam pracę – mruknęła cierpko.
- Przecież Robert błaga cię o powrót, obiecuje awans i
gwiazdkę z nieba.
Wzruszyła ramionami.
- Nawet jeśli dorzuci jeszcze i księżyc, nie mogę z nim więcej
pracować. Nie po tym, jak wyrzucił mnie, nie słuchając żadnych
wyjaśnień.
- Starał się to naprawić. Po twoim wyjściu z sali
konferencyjnej zgłosił wniosek o zwolnienie Jasona. Zarząd
przyjął to jednogłośnie.
Po jej wyjściu? Sądziła, że wymknęła się niepostrzeżenie.
Czyżby Sam jednak zwracał na nią uwagę? Marzenie ściętej
głowy.
- I tak nie wrócę. Poszukam nowej pracy.
- W takim razie porozmawiaj z moją babcią. Ten twój pomysł z
wylęgarnią biznesu bardzo jej przypadł do gustu. Uważa, że
powinnaś sama założyć taki fundusz dla przedsiębiorczych kobiet.
Popatrzyła na niego z politowaniem.
- Sam, do tego potrzebna jest siedziba z prawdziwego
zdarzenia i spore pieniądze na rozruch.
- Porozmawiaj z moją babcią - powtórzył cierpliwie. - Ona
chce to sfinansować.
- Ze swojej emerytury? Czy Emma w ogóle zdaje sobie sprawę
z tego, jakie sumy wchodzą w grę?
- Zakłada, że osiem milionów ci wystarczy – odparł uprzejmie,
wyciągnął rękę, ujął Delainey pod brodę i na chwilę zamknął jej
buzię.
- Osiem?! Jak? Skąd?
- Babcia jest współwłaścicielką firmy ubezpieczeniowej,
agencji nieruchomości, przedsiębiorstwa budowlanego i diabli
wiedzą czego jeszcze, ale uważa, że twoja idea jest najciekawsza
ze wszystkich. Koniecznie z nią pogadaj, strasznie się zapaliła do
tego pomysłu. Dobra, idę się spakować.
Pewnie chcesz, żebym wreszcie zszedł ci z oczu.
Wbiegł po schodach, a Delainey odprowadziła go wzrokiem.
Za parę minut już go tu nie będzie... Nie powinna tego żałować,
przecież Sam Wagner ją oszukał i wykorzystał!
Jej spojrzenie pobiegło ku sercu nad kominkiem i nagle
przypomniała sobie, co niedawno powiedziała do Liz: „Nieważne,
kto zawinił. Ważne, żeby ktoś umiał schować swoją dumę do
kieszeni i zrobił pierwszy krok".
Nim zdążyła się zastanowić, czy nie podejmuje zbyt wielkiego
ryzyka, już była na piętrze. To nie była świadoma decyzja, jej nogi
same wbiegły po schodach.
Sam stał na środku gościnnego pokoju, jego walizka leżała na
pudłach z jej rzeczami - otwarta, ale wciąż pusta.
- Musisz coś wiedzieć - zaczęła szybko Delainey. - Wahałam
się co do sprzedaży domu tylko z jednego powodu. Chciałam...
Chciałam, żebyś został.
Oczy mu się rozjaśniły i Delainey poczuła ogromną ulgę.
Naraz spochmurniał.
- Jasne. Miałaś mnie za obiboka, który żyje na cudzy koszt i
który nie zostanie przy kobiecie, jeśli ona nie zapewni mu wiktu i
mieszkania.
- Sam, to nie tak!
- Uważałaś, że nie szukam pracy, bo mi się nie chce. Byłaś
gotowa mnie utrzymywać, myślałaś, że będę od ciebie wszystko
brał. Ładne miałaś o mnie zdanie! - Żachnął się, ale zaraz
złagodniał. - A czy pomyślałaś o sobie? Czy nie chcesz niczego dla
siebie?
Ujęta czułością jego głosu, zdobyła się na odwagę.
- Chcę. - Zamknęła oczy i wyrzuciła z siebie jednym tchem: -
Kochaj się ze mną. Tylko ten jeden raz. Bez żadnych zobowiązań.
Cisza.
Delainey otworzyła w końcu oczy i spostrzegła, że Sam
przygląda jej się z namysłem.
- Nie - odpowiedział łagodnie.
Z trudem skinęła głową.
- W porządku. Przepraszam. To było głupie.
- Pewnie, że głupie! To wygląda, jakbym za gościnę u ciebie
miał zapłacić w naturze! Za kogo ty mnie masz? Powiem ci, jak to
należy rozwiązać. Po pierwsze kupię od ciebie ten dom, żeby odtąd
być tu gospodarzem. Po drugie pójdziesz do mojej babci i
weźmiesz od niej pieniądze na założenie funduszu...
W głowie jej się kręciło.
- Sam, wystarczy, nie musisz już tłumaczyć. Nie chciałam cię
urazić. Rozumiem, że nie potrzebujesz niczego ode mnie brać...
- Nic nie rozumiesz! - huknął na nią. - Właśnie że potrzebuję!
I już był przy niej, i już porwał ją w ramiona, i już ją całował,
chciwie, gorąco, z pasją, nie dając jej złapać oddechu, nie bawiąc
się w żadne subtelności. A jej wcale nie przeszkadzało, że tym
razem nie jest czule i delikatnie. Przeciwnie, mógłby przygarnąć ją
jeszcze mocniej, jeszcze bliżej, jeszcze namiętniej...
- Wybacz - powiedział z trudem, odrywając wreszcie usta od
jej warg. - To miało być zupełnie inaczej. Zamierzałem odejść,
żeby dać ci czas do namysłu. Potem miałem wrócić i powiedzieć
ci... Ale jakoś nie mogłem się nawet spakować...
- Co miałeś mi powiedzieć? - spytała cichutko.
- Że nie chciałem cię oszukiwać. Bardzo źle się z tym czułem,
uwierz mi. I z tym, że nie miałaś o mnie najlepszego zdania. Nie
było mi obojętne, jak mnie oceniasz, i to już od pierwszego dnia,
kiedy próbowałaś puścić wszystko z dymem...
- Nie próbowałam puścić niczego z dymem!
On jednak nie słuchał, tylko mówił dalej jak w transie:
- Pamiętam, jak zobaczyłem cię w tej piżamce... Powinienem
był wtedy zrozumieć, a ja jeszcze nie wiedziałem, idiota... A potem
ten wieczór w restauracji, kiedy tak świetnie radziłaś sobie z
tamtymi dwoma, a ja nie mogłem tego znieść, bo chciałem, żebyś
to mnie zawdzięczała ratunek. A potem ogłosiłaś nasze zaręczyny,
i to było jak obuchem w głowę, bo dotarto do mnie, że tego
właśnie chcę.
Gwałtownie wciągnęła powietrze. To przekraczało jej
najśmielsze oczekiwania!
- Dla ciebie to pewnie wszystko za szybko, wybacz. Chyba
zwariowałem...
Uciszyła go, delikatnie kładąc mu dłoń na ustach.
- W takim razie zwariowaliśmy oboje. Pamiętasz, jak ci
powiedziałam, że nie mogę się bez ciebie obejść? To święta
prawda. Kocham cię. Od samego początku. Dlatego przyszedł mi
do głowy ten pomysł z zaręczynami. Przemówiło przeze mnie
pragnienie.
Mocniej otoczył ją ramionami, tym razem już bez pośpiechu.
- To była najmądrzejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłaś.
- Pocałował ją długo i żarliwie, a potem przytulił policzek do
jej włosów. - Została jeszcze tylko sprawa twojego pierścionka.
- Ach, masz na myśli pierścionek Liz? – sprostowała lekkim
tonem, choć wciąż ją to dręczyło. - Położyłam go na blacie w
kuchni.
- Powiedziała ci? No, już ja jej wygarnę!
- Nie gniewaj się na nią. Domyśliłam się w końcu, że to
prawdziwy pierścionek zaręczynowy i spytałam ją, dla kogo go
kupiłeś. Sam... Czemu go sobie zostawiłeś?
Nie powinna była wnikać w jego przeszłość, ale... Ale jeśli to
nie przeszłość? Jeśli wciąż żywi sentyment do dawnej
narzeczonej?
Odsunął ją leciutko, by popatrzeć jej w oczy.
- Czemu? Bo nikt nie chciał go ode mnie odkupić!
Uśmiechnęli się do siebie.
- Rozumiem... Liz ma specyficzny gust.
- Właśnie. Dlatego poczekam, aż urodzi jej się dziecko, damy
mu to na chrzciny. Ale nie o tym pierścionku mówiłem.
- Jak to? Jest jeszcze jakiś? Ile razy byłeś zaręczony?
- Tylko raz, bo tylko ten jeden się dla mnie liczy.
- Wyjął z kieszeni pudełeczko. - Oczywiście jeśli chcesz.
Ujrzała wąską złotą obrączkę, na której lśnił nieskazitelnie
piękny brylant czystej wody - i rozpłakała się. Sam wpadł w
panikę.
- Wiem, to ty powinnaś go wybrać, ale nie mogłem się
powstrzymać. Słuchaj, wymienimy go, nic się nie martw...
Otarła łzy.
- Sam, czyś ty oszalał? To najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu
widziałam!
Uniosła lewą dłoń, a on wsunął jej pierścionek na palec.
- Jeszcze jedno - dodał z powagą. - Będę się z tobą kochać nie
tylko ten jeden raz i bez zobowiązań, ale tak często, jak się da, i ze
wszystkimi możliwymi zobowiązaniami, z przysięgą małżeńską na
czele. I nawet jeśli ci się to nie podoba, tak właśnie będzie i koniec.
Masz to jak w banku!
- Podoba mi się - zdążyła jeszcze powiedzieć, nim ją
pocałował, a potem wszelkie słowa stały się zbędne.