BBY 0022 Nadchodząca Burza

background image

4

Alan Dean Foster

STAR WARS THE APPROACHING STORM

NADCHODZ¥CA BURZA

background image

5

Dla Shelby Hettinger,

¿eby wszyscy wiedzieli,

¿e nie ¿artujesz.

Wujek Alan

background image

6

44 lata przed Now¹ nadziej¹

UCZEÑ JEDI

33 lata przed Now¹ nadziej¹

Maska k³amstw

Darth Maul: £owca z mroku

32 lata przed Now¹ nadziej¹

Gwiezdne Wojny

Czêœæ I. Mroczne widmo

29 lat przed Now¹ nadziej¹

Planeta ¿ycia

Nadchodz¹ca burza

22 lata przed Now¹ nadziej¹

Gwiezdne Wojny

Czêœæ II. Atak klonów

20 lat przed Now¹ nadziej¹

Gwiezdne Wojny

Czêœæ III

10–8 lat przed Now¹ nadziej¹

TRYLOGIA HANA SOLO

Rajska pu³apka

Gambit Huttów

Œwit Rebelii

5–2 lata przed Now¹ nadziej¹

PRZYGODY LANDA

CALRISSIANA

Lando Calrissian i Myœloharfa

Sharów

Lando Calrissian i Ogniowicher

Oseona

Lando Calrissian

i GwiazdoGrota ThonBoka

PRZYGODY HANA SOLO

Han Solo na Krañcu Gwiazd

Zemsta Hana Solo

Han Solo i utracona fortuna

0 – Nowa nadzieja

Gwiezdne Wojny

Czêœæ IV. Nowa nadzieja

0–3 lata po Nowej nadziei

Opowieœci z kantyny Mos Eisley

Spotkanie na Mimban

3 lata po Nowej nadziei

Gwiezdne Wojny

Czêœæ V. Imperium kontratakuje
Opowieœci ³owców nagród

3,5 roku po Nowej nadziei

Cienie Imperium

4 lata po Nowej nadziei

Gwiezdne Wojny

Czêœæ VI. Powrót Jedi
Pakt na Bakurze

Opowieœci z pa³acu Hutta Jabby

WOJNY £OWCÓW NAGRÓD

Mandaloriañska zbroja

Spisek Xizora

Polowanie na ³owcê

6,5–7,5 roku po Nowej nadziei

X-WINGI

Eskadra £otrów

Ryzyko Wedge’a

Pu³apka z Krytos

Wojna o bactê

Eskadra Widm

¯elazna Piêœæ

Dowódca Solo

8 lat po Nowej nadziei

Œlub ksiê¿niczki Leii

9 lat po Nowej nadziei

X-WINGI: Zemsta Isard

TRYLOGIA THRAWNA

Dziedzic Imperium

Ciemna Strona Mocy

Ostatni rozkaz

background image

7

11 lat po Nowej nadziei

Ja, Jedi

TRYLOGIA AKADEMIA JEDI

W poszukiwaniu Jedi

Uczeñ Ciemnej Strony

W³adcy Mocy

12–13 lat po Nowej nadziei

Dzieci Jedi

Miecz Ciemnoœci

Planeta zmierzchu

X-WINGI: Gwiezdne myœliwce

z Adumara

14 lat po Nowej nadziei

Kryszta³owa gwiazda

16–17 lat po Nowej nadziei

TRYLOGIA KRYZYS CZARNEJ

FLOTY

Przed burz¹

Tarcza k³amstw

Próba tyrana

17 lat po Nowej nadziei

Nowa rebelia

18 lat po Nowej nadziei

TRYLOGIA KORELIAÑSKA

Zasadzka na Korelii

NapaϾ na Selonii

Zwyciêstwo na Centerpoint

19 lat po Nowej nadziei

DUOLOGIA RÊKA THRAWNA

Widmo przesz³oœci

Wizja przysz³oœci

22 lata po Nowej nadziei

NAJM£ODSI RYCERZE JEDI

Z³ota kula

Œwiat Lyric

Obietnice

Wyprawa Anakina

Forteca Vadera

Ostrze Kenobiego

23–24 lata po Nowej nadziei

M£ODZI RYCERZE JEDI

Spadkobiercy Mocy

Akademia Ciemnej Strony

Zagubieni

Miecze œwietlne

Najciemniejszy Rycerz

Oblê¿enie Akademii Jedi

Okruchy Alderaana

Sojusz Ró¿norodnoœci

Mania wielkoœci

Nagroda Jedi

Zaraza Imperatora

Powrót na Ord Mantell

Tarapaty w Mieœcie w

Chmurach

Kryzys w Crystal Reef

25–30 lat po Nowej nadziei

NOWA ERA JEDI

Wektor Pierwszy

Mroczny przyp³yw I: Szturm

Mroczny przyp³yw II: Inwazja

Agenci Chaosu I: Próba

bohatera

Agenci Chaosu II: Pora¿ka Jedi

Punkt równowagi

Ostrze zwyciêstwa I: Podbój

Ostrze zwyciêstwa II:

Odrodzenie

Gwiazda po gwieŸdzie

background image

8

Dawno, dawno temu, w dalekiej galaktyce…

background image

9

R O Z D Z I A £



– Wydaje mi siê, szanowna Shu Mai, ¿e moja planeta sta³a siê na-

gle niezwykle wa¿na.

Prezes Gildii Kupieckiej uœmiechnê³a siê blado.

– Ma³e klucze czêsto otwieraj¹ potê¿ne bramy, senatorze Mousul.

Dostojny kwartet spacerowa³ po galaktyce. Nie po prawdziwej ga-

laktyce oczywiœcie, tylko po olbrzymim, trójwymiarowym, niezmier-

nie skomplikowanym jej wyobra¿eniu, które wype³nia³o ca³¹ komnatê.

Wokó³ b³yszcza³y gwiazdy, spowijaj¹c wszystkich wielobarwn¹ mgie³-

k¹ miêkkiego blasku. Wyci¹gniêcie rêki i dotkniêcie któregoœ z syste-

mów planetarnych pozwala³o przywo³aæ szczegó³ow¹, encyklopedycz-

n¹ informacjê o ca³ym systemie, jak równie¿ jego poszczególnych œwia-

tach: pocz¹wszy od zamieszkuj¹cych go gatunków i ich liczebnoœci, a¿

po szczegó³ow¹ charakterystykê flory i fauny, statystyki gospodarcze

i perspektywy rozwoju.

Wœród czworga spacerowiczów by³a b³êkitnoskóra Twi’lekianka,

milcz¹ca i zadumana, oraz towarzysz¹cy jej wa¿ny (i ³atwy do rozpo-

znania) przemys³owiec koreliañski. Przewodnicz¹ca Gildii Kupieckiej

by³a niska i szczup³a, mia³a zielonkaw¹ skórê i typowe uczesanie gos-

samskich kobiet – wysoko upiêty, pionowy kok. Czwarty cz³onek gru-

py, ubrany w pow³óczyste szaty z najbardziej egzotycznych materia³ów,

jakie mo¿na by³o dostaæ na jego planecie, by³ senatorem pochodz¹cym

ze œwiata o nazwie Ansion. Pomimo wynios³ej postawy wydawa³ siê

nerwowy, jak ktoœ, kto obawia siê, ¿e jest œledzony. W twi’leko-kore-

liañskiej parze wyraŸnie dawa³o siê odró¿niæ zwierzchnika i podw³ad-

nego – choæ w tym przypadku podw³adny by³ wyj¹tkowo potê¿ny.

background image

10

Prezes Gildii Kupieckiej przystanê³a. Szerokim gestem objê³a mi-

gocz¹ce œwietliste kropki, przedstawiaj¹ce tysi¹ce tysiêcy œwiatów. To

zdumiewaj¹ce, pomyœla³a, jak tryliony inteligentnych istot i ca³e cywi-

lizacje mo¿na zredukowaæ do jasnych plamek zawieszonych w niewiel-

kim pokoju. Gdyby tylko rzeczywistoœæ by³a równie ³atwa w organiza-

cji i zarz¹dzaniu, jak jej œwietlista projekcja!

Uzna³a z satysfakcj¹, ¿e jest to wykonalne – przy odrobinie czasu

i z pomoc¹ starannie dobieranych sojuszników.

– Wybacz mi, szlachetna pani – mrukn¹³ Korelianin – ale ani moi

wspólnicy, ani ja nie mo¿emy sobie w ¿aden sposób wyt³umaczyæ zna-

czenia œwiata zwanego Ansionem.

Shu Mai klasnê³a w d³onie.

– Doskonale!

Jej towarzysze, bez wzglêdu na rasê, wydawali siê zmieszani.

– Jesteœ zadowolona, pani, ¿e nie rozumiemy znaczenia tego miej-

sca? – zapyta³a Twi’lekianka.

– Ale¿ tak – Gossamka uœmiechnê³a siê pob³a¿liwie. – Jeœli wy

tego nie dostrzegacie, nie zobaczy te¿ nikt inny. Uwa¿ajcie, za chwilê

to znaczenie stanie siê nie tylko oczywiste, ale nawet widoczne.

Odwróci³a siê i siêgnê³a miêdzy pulsuj¹ce zbiorowisko œwiatów

i s³oñc, przesuwaj¹c czubkami palców prawej d³oni po niewielkiej, ale

centralnie ulokowanej gwieŸdzie.

Obraz zareagowa³ na jej dotyk pojawieniem siê trzech jasnych jak

promienie lasera, b³êkitnych linii, ³¹cz¹cych ten system z trzema innymi.

– Przymierze Malariañskie. Pozornie jeden z setek podobnych, nic

nie znacz¹cych sojuszy. – Jej smuk³e, zwinne palce poruszy³y siê zno-

wu. Pojawi³y siê ¿ó³te linie, ³¹cz¹ce pierwsz¹ gwiazdê z szeœcioma ko-

lejnymi systemami. – Traktat Wojskowy Keitumite. Nigdy nikt siê na

niego nie powo³a³, ale pozostaje w mocy. – Pani prezes uœmiechnê³a

siê szerzej. Œwietnie siê bawi³a. – A teraz przyjrzyjcie siê temu.

Jej d³onie znów zagra³y na otaczaj¹cym ich obrazie, niczym palce

muzyka na strunach kosztownej kwintolii.

Kiedy wreszcie skoñczy³a, pozosta³a trójka w milczeniu kontem-

plowa³a jej dzie³o. Stali zamkniêci w pajêczynie linii: b³êkitnych, ¿ó³-

tych, z³otych, szkar³atnych – we wszystkich barwach widma. Chocia¿

mo¿na by³o pomyœleæ, ¿e to raczej barwy imperium. A w centralnym

punkcie tej sieci jaskrawych, p³on¹cych równym blaskiem linii, przed-

stawiaj¹cych wa¿ne i obowi¹zuj¹ce traktaty i sojusze, pakty i planetar-

ne partnerstwa, tkwi³ jak j¹dro pojedynczy i nagle jakby mniej nieistot-

ny œwiat.

background image

11

Ansion.

Jeden gest d³oni i kilka niedba³ych s³ów z ust Shu Mai wystarczy³y,

aby skomplikowana sieæ zblad³a i rozwia³a siê w nicoœæ. Nie mo¿na by³o

ryzykowaæ, ¿e jakaœ osoba niewtajemniczona w machinacje grupy wej-

dzie nagle i zobaczy, o czym dyskutuj¹. Mog³oby to sprowokowaæ nie-

wygodne pytania.

– Kto by siê spodziewa³, ¿e taki œwiatek le¿y w œrodku tak wielu

wi¹¿¹cych siê ze sob¹ traktatów? – Niebieskoskóra dama by³a napraw-

dê pod wra¿eniem.

– W³aœnie o to chodzi. – Shu Mai lekko sk³oni³a g³owê w jej kie-

runku. – Inne œwiaty zajmuj¹ porównywaln¹ pozycjê strategiczn¹, s¹

bardziej zaludnione, uprzemys³owione i czêsto wymieniane jako wa¿ni

gracze w czasie omawiania obecnej niepewnej sytuacji w Republice.

Ale jakoœ nikt nie wspomina o Ansionie. To w³aœnie jest wspania³e. –

Z³o¿y³a palce w sto¿ek i znacz¹co spojrza³a na senatora Mousula. –

Gdybyœmy zdo³ali sk³oniæ Ansionian do opuszczenia Republiki, niko-

go by to nie obesz³o. Ale przy ich powi¹zaniach, taki ruch powinien

wystarczyæ, aby przekonaæ wahaj¹cych siê ju¿ partnerów w Przymierzu

Malariañskim i Traktacie Keitumite, aby poszli w ich œlady. Widzicie,

ile systemów jest wzajemnie powi¹zanych w ramach tych paktów. Efekt

bêdzie przypomina³ lawinê, która zacznie siê od jednego kamyka. Za-

nim senat siê zorientuje, sk¹d nadszed³ cios, czterdzieœci lub wiêcej

systemów od³¹czy siê od Republiki, a my tymczasem zaczniemy umac-

niaæ zmiany, których nadejœcia na razie tylko pragniemy.

Palce Mousula zaciska³y siê coraz mocniej i mocniej, a¿ skóra na

kostkach zbiela³a.

– To bêdzie ta ostatnia kropla potrzebna, by zaproponowaæ przyjê-

cie nadzwyczajnych œrodków do zwalczania trudnej sytuacji.

Koreliañski przemys³owiec prawie podskakiwa³ z podniecenia.

– To niezwyk³y, cudownie sprytny plan! Wiem, ¿e osoby, które re-

prezentujê, gotowe s¹ w ka¿dej chwili wys³aæ na Ansion zbrojne od-

dzia³y, byle tylko sk³oniæ mieszkañców do od³¹czenia siê od Republiki.

Senator Mousul zrobi³ zaniepokojon¹ minê.

– A w³aœnie tego nie powinni robiæ – gniewnie przerwa³a Shu Mai.

– Przypomina mi siê, ¿e Federacja Handlowa wypróbowa³a ju¿ gdzieœ

tê taktykê… Rezultat by³, powiedzmy, niezupe³nie po¿¹dany.

– No tak, có¿… – Korelianin niepewnie odkaszln¹³ w zaciœniêt¹

d³oñ. – Pojawi³y siê wtedy komplikacje.

– Które do dziœ odbijaj¹ siê echem – nieustêpliwie ci¹gnê³a Shu

Mai. – Nie widzisz tego? Ca³e piêkno tego planu polega na pozornie

background image

12

niewielkim znaczeniu obiektu. Posy³aj¹c flotê, a nawet tylko kilka stat-

ków na Ansion, natychmiast œci¹gniemy na siebie uwagê tych si³, które

wci¹¿ nas przeœladuj¹… A jest to ostatnia rzecz, której byœmy sobie

¿yczyli. Chcemy, aby wycofanie siê Ansionu wygl¹da³o ca³kowicie na-

turalnie, jak wynik decyzji podjêtych samodzielnie, bez wp³ywów z ze-

wn¹trz.

Uœmiechnê³a siê dobrotliwie do Mousula.

– A czy tak bêdzie? – zapyta³a znacz¹co Twi’lekianka.

Shu Mai spojrza³a na ni¹ z aprobat¹. Wiedzia³a, ¿e ta osoba mo¿e

staæ siê dla niej u¿yteczna. Podobnie jak inni, których w to wci¹gnê-

³a… dopóki nie strac¹ g³owy.

Przysz³a kolej na senatora Mousula.

– Jak wiele innych ludów, Ansionianie s¹ podzieleni. Nie mog¹

zdecydowaæ, czy maj¹ pozostaæ w Republice, czy odrzuciæ korupcjê

i zepsucie, które tam panuj¹. B¹dŸcie pewni, ¿e poœród obywateli znaj-

d¹ siê tacy, którzy stan¹ po naszej stronie. Interesowa³em siê tym, zain-

westowa³em nawet znaczny kapita³ w odpowiednie bodŸce zachêcaj¹ce

do tego sposobu myœlenia.

– Jak d³ugo to potrwa? – zainteresowa³a siê Twi’lekianka zwodni-

czo miêkkim g³osem.

– Zanim Ansion siê zdecyduje? – Senator zaduma³ siê na chwilê. –

Przyjmuj¹c, ¿e wewnêtrzny podzia³ bêdzie siê zwiêksza³, spodziewam

siê formalnego g³osowania nad od³¹czeniem siê od Republiki w ci¹gu

pó³ standardowego roku.

Pani prezes Gildii Kupieckiej z aprobat¹ skinê³a g³ow¹.

– Wtedy przekonamy siê ku naszej satysfakcji, jak wszyscy trady-

cyjnie zwi¹zani z Ansionem id¹ w jego œlady, a za nimi ich sojusznicy

i sojusznicy sojuszników. Wszyscy jako dzieci bawiliœcie siê klocka-

mi, prawda? Zawsze jest taki jeden klocek na samym dole konstrukcji,

którego wyjêcie spowoduje zawalenie siê ca³ej budowli. Ansion jest

w³aœnie takim klockiem. Wyjmijcie go, a reszta systemów po prostu

siê zawali. – Myœli Gossamki, podobnie jak wzrok, wydawa³y siê kon-

centrowaæ na czymœ odleg³ym. – Ci z nas, którzy okazali dalekowzrocz-

noœæ, zbuduj¹ na ruinach starej, z¿artej przez korupcjê Republiki now¹

strukturê polityczn¹, doskona³¹ i lœni¹c¹, bez s³abych ogniw, woln¹ od

moralizatorskich bzdur, które obci¹¿aj¹ i spowalniaj¹ tempo rozwoju

prawdziwie nowoczesnego spo³eczeñstwa.

– A kto poprowadzi to nowe spo³eczeñstwo? – W g³osie Twi’le-

kianki s³ychaæ by³o delikatny ton cynizmu. – Pani?

Shu Mai skromnie wzruszy³a ramionami.

background image

13

– Moje interesy zwi¹zane s¹ z Gildi¹ Kupieck¹. Kto to zreszt¹ mo¿e

wiedzieæ? Jest czas na to, ¿eby sprawê przemyœleæ. Zanim wybierzemy

przywódców, musi zwyciê¿yæ sprawa. Przyznajê, ¿e nie odmówi³abym

takiej nominacji, ale z pewnoœci¹ s¹ inni, bardziej do tego predestyno-

wani. Zacznijmy od mniejszych rzeczy.

– Jak na przyk³ad Ansion. – Po niedawnej ³agodnej reprymendzie

entuzjazm Korelianina wróci³ z ca³¹ poprzedni¹ moc¹. – Co to bêdzie

za radoœæ, co za przyjemnoœæ prowadziæ interes, nie ogl¹daj¹c siê na

tysi¹ce niepotrzebnych zasad, przepisów i ograniczeñ. Ci, których re-

prezentujê, bêd¹ za to wdziêczni do grobowej deski.

– Wreszcie bêdziecie mieli okazjê zapewnienia sobie œcis³ych mo-

nopoli, o które tak usilnie zabiegacie – oschle zauwa¿y³a Shu Mai. –

Nie martwcie siê. W zamian za wsparcie polityczne i finansowe wszy-

scy, których pan reprezentuje, otrzymaj¹ to, na co zas³u¿yli. Pan natu-

ralnie te¿.

Przemys³owiec nie zamierza³ daæ siê zawstydziæ.

– No i – doda³ przebiegle – nowe uk³ady polityczne otworz¹ wszel-

kie mo¿liwe perspektywy przed Gildi¹ Kupieck¹.

Shu Mai skromnie machnê³a rêk¹.

– Zawsze staramy siê skorzystaæ ze zmiennoœci politycznych re-

aliów.

Zauwa¿y³a, ¿e senator Mousul nie do³¹czy³ do dyskusji i gratulacji.

– Coœ dr¹¿y twoje myœli jak robak z niestrawnoœci¹, Mousulu. Co

to takiego?

Ansionian spojrza³ na wspólniczkê z ³agodnym wyrazem troski. Jego

wielkie, lekko wypuk³e oczy spokojnie wpatrywa³y siê w pani¹ prezes

Gildii Kupieckiej.

– Jesteœ pewna, ¿e nikt inny nie domyœli siê prawdziwej natury tych

planów wobec Ansionu, Shu Mai?

– Do tej pory nikomu siê to nie uda³o – odpar³a znacz¹co.

Mousul wyprostowa³ siê na pe³n¹ wysokoœæ.

– Pochlebiam sobie, ¿e jestem doœæ inteligentny, aby wiedzieæ, ¿e

istniej¹ m¹drzejsi ode mnie. To w³aœnie oni stanowi¹ moje zmartwienie.

Shu Mai uspokajaj¹co po³o¿y³a d³oñ na ramieniu senatora.

– Za bardzo siê przejmujesz, Mousul. – Skinê³a woln¹ rêk¹, nie

przejmuj¹c siê etykiet¹, a¿ znów pojawi³ siê œwietlny punkt Ansionu. –

Popatrz na ten œwiat. Ma³y, zacofany, niewa¿ny. Za³o¿ê siê, ¿e gdybyœ

spyta³ jakiegokolwiek polityka czy kupca, co to takiego, nie umia³by ci

odpowiedzieæ. Nikt, oprócz osób zgromadzonych w tym pokoju, nie

jest œwiadom jego znaczenia.

background image

14

Przemys³owiec z Korelii, oburzony z³oœliwoœci¹ i d³awi¹c¹ wszyst-

ko biurokracj¹, które panowa³y w Republice i utrudnia³y mu robienie

interesów, kupowa³ ca³e firmy i ogromne tereny jednym dotkniêciem

palca. Ale nawet za cenê ca³ego swojego bogactwa nie móg³ kupiæ jed-

nego spojrzenia w przysz³oœæ. W tej chwili chêtnie zap³aci³by kilka

miliardów za odpowiedzi na parê wa¿nych pytañ.

– Mam nadziejê, ¿e pani siê nie myli, Shu Mai. Mam nadziejê…

– Oczywiœcie, ¿e siê nie myli.

Twi’lekianka niechêtnie zgodzi³a siê na to spotkanie, ale teraz, po

szczegó³owych wyjaœnieniach gospodyni, czu³a siê znacznie pewniej.

– M¹droœæ i subtelnoœæ strategii pani prezes Shu Mai i senatora

Mousula zrobi³y na mnie wra¿enie. Jest tak jak powiedzieli: ten œwiat

jest na tyle niepozorny i pozbawiony znaczenia, ¿e nie œci¹gnie na sie-

bie niczyjej uwagi.

background image

15

R O Z D Z I A £

– Haja, skarbie… co chowasz pod t¹ kieck¹?

Luminara Unduli nie podnios³a wzroku ani na nieogolonego, nie-

okrzesanego i paskudnie cuchn¹cego mê¿czyznê, ani na jego równie

odra¿aj¹cych i cuchn¹cych kompanów. Zlekcewa¿y³a ich porozumie-

wawcze uœmieszki, znacz¹co pochylone torsy i lubie¿ne spojrzenia –

choæ po³¹czony odór ich cia³ trudno by³o potraktowaæ podobnie. Cier-

pliwie podnios³a do ust ³y¿kê gor¹cej potrawki. Jej dolna warga by³a

umalowana na kolor lekko fioletowej czerni, a podbródek przecina³

skomplikowany deseñ przeplataj¹cych siê czarnych rombów. Jeszcze

bardziej skomplikowane wzory ozdabia³y kostki jej palców. Oliwkowa

cera uderzaj¹co kontrastowa³a z ciemnym b³êkitem oczu.

Oczy te spoczywa³y teraz na m³odszej kobiecie, zajmuj¹cej miej-

sce po drugiej stronie sto³u.

Uwaga Barriss Offee kierowa³a siê na przemian to na nauczyciel-

kê, to na mê¿czyzn, otaczaj¹cych je niebezpiecznie ciasnym krêgiem.

Luminara uœmiechnê³a siê do siebie. Dobra dziewczyna z tej Barrissy.

Spostrzegawcza i uwa¿na, choæ mo¿e zanadto porywcza. Na razie m³o-

da kobieta dotrzymywa³a jej tempa, jad³a spokojnie i nic nie mówi³a.

M¹dra reakcja – uzna³a nauczycielka. Pozwala mi przej¹æ inicjatywê.

Tak byæ powinno.

Mê¿czyzna, który je napastowa³, szepn¹³ coœ jednemu ze swoich

kamratów. Wszyscy wybuchnêli ordynarnym, nieprzyjemnym œmie-

chem. Pochyli³ siê ni¿ej i po³o¿y³ d³oñ na okrytym p³aszczem ramieniu

Luminary.

background image

16

– Pyta³em ciê o coœ, kochanie. To jak, poka¿esz nam, co ukrywasz

pod t¹ œliczn¹, miêkk¹ kieck¹, czy chcesz, ¿ebyœmy sami sprawdzili?

W jego towarzyszach buzowa³a na³adowana feromonami nadzieja.

Inni goœcie pochylili siê nad swoimi miskami, ale ¿aden nie zdoby³ siê

na to, aby g³oœno zaprotestowaæ przeciwko temu, co siê dzia³o, nie

wspominaj¹c ju¿ o interwencji.

Luminara zatrzyma³a ³y¿kê w pó³ drogi do ust. Wydawa³a siê bar-

dziej poch³oniêta kontemplacj¹ jej zawartoœci ni¿ s³owami napastnika.

Prze³knê³a w koñcu potrawkê, westchnê³a lekko i woln¹ praw¹ d³oni¹

siêgnê³a w dó³.

– Skoro tak bardzo nalegacie…

Jeden z mê¿czyzn wyszczerzy³ zêby i szturchn¹³ towarzysza ³ok-

ciem w ¿ebra. Inni st³oczyli siê jeszcze bardziej, tak ¿e prawie le¿eli na

stole. Luminara odsunê³a po³ê wierzchniej szaty. Wymyœlne ornamen-

ty miedzianych i srebrzystych bransolet, pokrywaj¹cych jej przedramio-

na, zalœni³y w md³ym œwietle lamp tawerny. Pod szat¹ mia³a pas ze skó-

ry i metalu, do którego przyczepione by³y rozmaite przedmioty, ma³e,

lecz o skomplikowanej konstrukcji, prawdziwe cuda mechaniki precy-

zyjnej. Jeden z nich by³ cylindryczny, doskonale wypolerowany i za-

projektowany tak, aby dobrze pasowa³ do zaciœniêtej d³oni. Agresywny

rzecznik grupy spojrza³, skrzywi³ siê i lekko zmiesza³. Za jego plecami

rozradowane i pe³ne nadziei opryszki straci³y lubie¿ne zapêdy jeszcze

szybciej, ni¿ statek przemytników robi skok w nadprzestrzeñ.

– Mathosie, chroñ nas! To miecz œwietlny Jedi!

Banda niedosz³ych agresorów zaczê³a siê powoli wycofywaæ; ka¿-

dy zalotnik spiesznie udawa³ siê w swoj¹ stronê. Niespodziewanie po-

zbawiony wsparcia przywódca nie chcia³ jednak zbyt szybko ustêpo-

waæ. Spojrza³ na lœni¹cy metalowy cylinder z³ym okiem.

– Nie masz szans, panienko. Miecz œwietlny Jedi? – Zmierzy³ wo-

jowniczym spojrzeniem obiekt swego zainteresowania. – A to by zna-

czy³o, œlicznotko, ¿e jesteœ rycerzem Jedi, co? Te¿ mi Jedi! – prychn¹³

pogardliwie. – To na pewno nie jest miecz œwietlny, no nie? Mam ra-

cjê? – warkn¹³ natarczywie, kiedy Luminara nie kwapi³a siê z odpowie-

dzi¹.

Zjad³a jeszcze trochê potrawki i powoli od³o¿y³a ³y¿kê na prawie

pusty talerz. Delikatnie przytknê³a lnian¹ serwetkê najpierw do czystej,

a potem do pomalowanej wargi, wytar³a d³onie i zwróci³a siê twarz¹ do

napastnika. Niebieskie oczy patrzy³y zimno z uœmiechniêtej twarzy o de-

likatnych rysach.

– Wiesz, jak mo¿esz to sprawdziæ – poinformowa³a go ³agodnie.

background image

17

2 – Nadchodz¹ca burza

Wielki gbur chcia³ coœ powiedzieæ, ale zawaha³ siê i zmieni³ zda-

nie. D³onie piêknej kobiety spoczywa³y na udach. Miecz œwietlny – za-

lotnik, choæ niechêtnie, ale musia³ przyznaæ, ¿e ten przedmiot wygl¹da

naprawdê jak miecz œwietlny Jedi – wci¹¿ by³ przyczepiony do pasa.

M³odsza kobieta po drugiej stronie sto³u obojêtnie koñczy³a posi³ek,

jakby wokó³ nie dzia³o siê nic nadzwyczajnego.

I nagle intruz uœwiadomi³ sobie kilka rzeczy naraz. Po pierwsze, by³

teraz zupe³nie sam. Jego rozochoceni do niedawna kompani ulotnili siê

jeden po drugim. Po drugie, siedz¹ca przed nim kobieta powinna siê do

tej pory zaniepokoiæ i przeraziæ. Tymczasem jej mina wyra¿a³a raczej

znudzenie i rezygnacjê. Po trzecie, przypomnia³ sobie, ¿e ma coœ bardzo

wa¿nego do za³atwienia zupe³nie gdzie indziej.

– O, przepraszam – wymamrota³ niepewnie. – Nie chcia³em nic

z³ego… Pomyli³em ciê z kimœ innym. Szukaliœmy kogoœ innego.

Odwróci³ siê i pomkn¹³ w kierunku wyjœcia tak szybko, ¿e omal nie

potkn¹³ siê o kube³ na pomyje, stoj¹cy na pod³odze pod pustym kontu-

arem. Pozostali goœcie jeszcze chwilê uwa¿nie obserwowali obie pa-

nie, po czym znów zajêli siê jedzeniem i rozmowami.

Luminara odetchnê³a cicho i wróci³a do niedokoñczonej potrawki,

ale skrzywi³a siê i odsunê³a talerz. Gburowaty intruz na dobre pozbawi³

j¹ apetytu.

– Œwietnie sobie z nim poradzi³aœ, pani Luminaro. – Barrissa koñ-

czy³a swoj¹ porcjê. Padawance brakowa³o czasem uwagi i spostrzegaw-

czoœci, ale nigdy apetytu. – Bez ha³asu, bez zamieszania.

– Kiedy bêdziesz starsza, przekonasz siê, ¿e od czasu do czasu

przyjdzie ci radziæ sobie z nadmiarem testosteronu. Zw³aszcza na ta-

kich ma³ych œwiatach jak Ansion. – Mistrzyni lekko pokrêci³a g³ow¹. –

Nie lubiê takich historii.

Barrissa uœmiechnê³a siê weso³o.

– Nie b¹dŸ taka powa¿na, pani. Nic na to nie poradzisz, ¿e jesteœ

atrakcyjna. Da³aœ im temat do opowieœci i przy okazji niez³¹ nauczkê.

Luminara wzruszy³a ramionami.

– Gdyby tylko ci, którzy stoj¹ na czele lokalnego rz¹du, tej jak-

-jej-tam Unii Spo³eczeñstw, dali siê równie ³atwo namówiæ do wspó³-

pracy.

– Na pewno ci siê to uda. – Barrissa wsta³a zwinnie. – Skoñczy³am.

Kobiety zap³aci³y za posi³ek i wysz³y z knajpy, odprowadzane pe³-

nymi podziwu szeptami, pomrukami, a nawet lêkliwymi komentarzami.

– Ludzie s³yszeli, ¿e przyby³yœmy tutaj, aby scementowaæ wiecz-

ny pokój pomiêdzy mieszkañcami miasta unii i nomadami Alwari. Nie

background image

18

wiedz¹, ¿e gra idzie o znacznie wiêksz¹ stawkê. A my nie mo¿emy ujaw-

niæ prawdziwego powodu naszego tu pobytu, nie ostrzegaj¹c naszych

potencjalnych przeciwników, ¿e wiemy o ich ukrytych intencjach. –

Luminara otuli³a siê szat¹. To by³o wa¿ne: zachowaæ pozornie spokoj-

n¹, ale i odpowiednio wynios³¹ postawê. – Nie mo¿emy byæ ca³kowicie

uczciwe, miejscowi nam nie ufaj¹.

Barrissa skinê³a g³ow¹.

– Ludzie z miasta myœl¹, ¿e jesteœmy po stronie nomadów, a no-

madzi s¹dz¹, ¿e trzymamy z mieszczuchami. Nienawidzê polityki, pani

Luminaro. – Dotknê³a d³oni¹ boku. – Wolê za³atwiaæ sprawy za pomo-

c¹ miecza œwietlnego, to znacznie prostsze.

Jej ³adna buzia promieniowa³a radoœci¹ ¿ycia. Nie prze¿y³a jeszcze

doœæ, aby uodporniæ siê na niespodzianki.

– Trudno przekonaæ przeciwników o prawid³owoœci twojego toku

myœlenia, jeœli s¹ martwi. – Mistrzyni skrêci³a w jedn¹ z bocznych uli-

czek Cuipernam, zat³oczon¹ handlarzami i mieszczanami najró¿niejszych

ras. Mówi¹c, obserwowa³a nie tylko uliczkê, lecz równie¿ mury stoj¹-

cych przy niej budynków mieszkalnych i handlowych. – Ka¿dy mo¿e

wymachiwaæ broni¹. Rozum jest orê¿em, którym w³ada siê znacznie

trudniej. Pamiêtaj o tym nastêpnym razem, kiedy przyjdzie ci ochota

rozwi¹zaæ problem przy u¿yciu miecza œwietlnego.

– Jestem przekonana, ¿e to wszystko wina Federacji Handlowej. –

Barrissa gapi³a siê na stragan obwieszony bi¿uteri¹: kolczykami, pier-

œcieniami, diademami, bransoletami i rêcznie rzeŸbionymi ozdobami z ro-

gu. Takie konwencjonalne ozdoby by³y zabronione Jedi. Jak to kiedyœ

wyjaœnia³a Barrissie i innej padawance jedna z mistrzyñ: „Blask Jedi po-

chodzi z wnêtrza, a nie ze sztucznego blichtru paciorków i bibelotów”.

A jednak ten naszyjnik z searouskiego w³osia, w które wpleciono

kamyczki pikach, by³ po prostu przeœliczny.

– Co takiego ujrza³aœ, Barrisso?

– Nic szczególnego, pani. Wyra¿a³am tylko moj¹ dezaprobatê dla

nieustannych knowañ Federacji Handlowej.

– Tak – zgodzi³a siê Luminara. – Oraz Gildii Kupieckich. Z ka¿-

dym miesi¹cem robi¹ siê coraz potê¿niejsze, wtykaj¹ swoje chciwe

paluchy tam, gdzie nikt ich nie chce, nawet wtedy, jeœli bezpoœrednio

nie maj¹ w tym interesu. Tu, na Ansionie, otwarcie wspieraj¹ miasta

i miasteczka luŸno zwi¹zane Uni¹ Spo³eczeñstw, chocia¿ prawo Repu-

bliki gwarantuje grupom nomadów niezale¿noœæ od takich zewnêtrz-

nych wp³ywów. Ich dzia³ania tylko komplikuj¹ i tak trudn¹ sytuacjê. –

Skrêci³y za kolejny róg. – Jak zwykle zreszt¹.

background image

19

Barrissa ze zrozumieniem skinê³a g³ow¹.

– Wszyscy maj¹ jeszcze w pamiêci incydent z Naboo. Dlaczego

senat po prostu nie przeg³osuje ograniczenia koncesji handlowych? To

by im trochê utar³o nosa!

Luminara musia³a si³¹ powstrzymywaæ uœmiech. Ach, naiwna m³o-

doœci! Barrissa mia³a dobre intencje i by³a dobr¹ padawank¹, ale jeœli

chodzi o politykê, jej rozumowaniu brakowa³o finezji.

– Dobrze jest powo³ywaæ siê na etykê i moralnoœæ, Barrisso, ale

w dzisiejszych czasach to handel wydaje siê g³ówn¹ si³¹ napêdow¹ Re-

publiki. Gildie Kupieckie i Federacja Handlowa zachowuj¹ siê czêsto

tak, jakby by³y oddzielnymi rz¹dami, ale robi¹ to bardzo sprytnie… –

Skrzywi³a siê lekko. – B³aznuj¹ przed emisariuszami senatu, zalewaj¹c

ich potokiem protestów i zapewnieñ o swojej niewinnoœci. Szczegól-

nie Nute Gunray… œliski jak notoniañska pijawka b³otna. Pieni¹dz to

potêga, a potêga kupuje g³osy. Tak, nawet w Senacie Republiki. A do

tego maj¹ potê¿nych sojuszników. – Na chwilê zatopi³a siê w rozmy-

œlaniach. – Tu ju¿ nawet nie chodzi o pieni¹dze. Republika to zanie-

czyszczone morze, pe³ne zdradzieckich pr¹dów. Rada Jedi obawia siê,

¿e ogólne niezadowolenie z obecnej sytuacji skoñczy siê ca³kowit¹

secesj¹ wielu œwiatów.

Barrissa by³a nieco wy¿sza ni¿ jej mistrzyni.

– Przynajmniej wszyscy wiedz¹, ¿e Jedi s¹ ponad takie sprawy i ¿e

nie mo¿na ich kupiæ.

– Nie, nie mo¿na ich kupiæ. – Luminara jeszcze g³êbiej pogr¹¿y³a

siê w zadumie.

Barrissa zauwa¿y³a tê zmianê.

– Coœ innego ciê trapi, pani Luminaro?

Starsza kobieta zmusi³a siê do uœmiechu.

– Och, s³yszy siê to i owo. Dziwne historie, niepotwierdzone plot-

ki. Ostatnio takie historie kr¹¿¹ ca³ymi stadami. Na przyk³ad filozofia

polityczna niejakiego hrabiego Dooku…

Barrissa na ogó³ lubi³a chwaliæ siê swoj¹ wiedz¹, ale tym razem

zawaha³a siê, zanim odpowiedzia³a:

– Zdaje siê, ¿e rozpoznajê to nazwisko, ale nie w po³¹czeniu z ty-

tu³em. Czy to nie ten Jedi, który…

Luminara zatrzyma³a siê nagle i wyci¹gnê³a rêkê, zagradzaj¹c dro-

gê towarzyszce. Jej oczy rzuca³y szybkie spojrzenia na wszystkie stro-

ny. Ju¿ nie by³a pogr¹¿ona w rozmyœlaniach. Ka¿dy nerw mia³a napiêty

w oczekiwaniu, wszystkie zmys³y w stanie najwy¿szej gotowoœci. Za-

nim Barrissa zd¹¿y³a zapytaæ o powód tego zachowania, Jedi chwyci³a

background image

20

miecz œwietlny, zapali³a i wyci¹gnê³a przed siebie. Nie odwracaj¹c g³o-

wy, ustawi³a siê w pozycji obronnej. W odpowiedzi na reakcjê mistrzy-

ni Barrissa równie¿ wyci¹gnê³a i w³¹czy³a broñ, daremnie szukaj¹c przy-

czyny jej niepokoju. Nie zauwa¿y³a nic niezwyk³ego, wiêc pytaj¹co spoj-

rza³a na nauczycielkê.

I w³aœnie wtedy Hoguss skoczy³ z góry, nadziewaj¹c siê g³adko na

ostrze Luminary. Rozszed³ siê sw¹d palonego cia³a, Jedi wyci¹gnê³a

promieñ, a zaskoczony Hoguss, zaciskaj¹c w martwej d³oni bezu¿ytecz-

ny ju¿ topór wojenny, zwali³ siê na bok. Ciê¿kie cielsko g³ucho walnê³o

o ziemiê.

– Do ty³u! – Luminara zaczê³a siê cofaæ, podczas gdy czujna ju¿

i niespokojna Barrissa os³ania³a jej boki i ty³y.

Atakuj¹cy spadali z dachów i okien na piêtrach, wyskakiwali z hu-

kiem z drzwi i z pozornie pustych skrzyñ – prawdziwy b³yskawiczny

desant najgroŸniejszych zbirów. Ktoœ musia³ poœwiêciæ sporo pieniê-

dzy i wysi³ku, aby zaaran¿owaæ tak¹ pu³apkê, pomyœla³a z gorycz¹ Lu-

minara, cofaj¹c siê przed nimi. Oprócz obawy o los w³asny i uczennicy

czu³a szczery podziw dla przenikliwoœci nieprzyjaciela. Kimkolwiek

by³, musia³ doskonale wiedzieæ, ¿e ma do czynienia z kimœ wiêcej ni¿

par¹ turystek na porannym spacerze.

Pozostawa³o tylko pytanie: ile naprawdê wiedz¹?

By³y tylko dwie mo¿liwoœci, aby zwyciê¿yæ w walce z Jedi: uœpiæ

ich czujnoœæ i otumaniæ fa³szywym poczuciem bezpieczeñstwa albo

pokonaæ przewag¹ liczebn¹. Subtelne dzia³ania wydawa³y siê jednak

obce ich obecnym napastnikom. A jednak na zat³oczonych, ruchliwych

ulicach wielka liczba atakuj¹cych zdo³a³a ujœæ uwagi Luminary, a ich

wrogie uczucia rozp³ynê³y siê w emocjach t³umu.

Teraz, kiedy atak siê rozpocz¹³, Moc a¿ pulsowa³a nienawiœci¹,

emanuj¹c¹ z tuzinów œwietnie uzbrojonych bandytów. Przeciskali siê

przez ci¿bê, aby dotrzeæ do oddalaj¹cych siê celów i zadaæ ostateczne,

œmiercionoœne ciosy. Paniczne miotanie siê przera¿onych gapiów w w¹-

skich uliczkach przeszkadza³o obu kobietom w szybkiej ucieczce, ale

na szczêœcie nie pozwala³o równie¿ uzbrojonym w miotacze atakuj¹-

cym na oddanie celnego strza³u do ofiar. Gdyby znali siê na taktyce, ci

uzbrojeni w bia³¹ broñ powinni rozst¹piæ siê na boki, daj¹c swoim to-

warzyszom z miotaczami szansê na oddanie bodaj jednego strza³u. Jed-

nak nagrodê obiecano tylko tym, którzy zabij¹ Jedi w³asnymi rêkami.

Nic wiêc dziwnego, ¿e niechêtnie ze sob¹ wspó³pracowali w osi¹gniê-

ciu ostatecznego celu, aby przypadkiem to nie kolega zainkasowa³ so-

wit¹ premiê.

background image

21

Dziêki temu Luminara i Barrissa bez trudu odbija³y strza³y z mio-

taczy oraz ciosy bardziej prymitywnej broni – d³ugich szabli i no¿y. Z obu

stron os³ania³y je wysokie mury; handlarze i klienci wci¹¿ miotali siê

w poszukiwaniu schronienia, daj¹c im wystarczaj¹ce pole do dzia³ania.

Przed nimi pietrzy³ siê stos martwych cia³; niektóre by³y pozornie nie-

tkniête, inne pozbawione ró¿nych czêœci g³adkimi, czystymi ciêciami

wiruj¹cych ostrzy intensywnie œwiec¹cej energii.

Pe³na zapa³u Barrissa wykrzykiwa³a obelgi i pogró¿ki, co stanowi-

³o doskona³e uzupe³nienie spokojnego, milcz¹cego sposobu walki Lu-

minary. We dwie nie tylko zdo³a³y odeprzeæ napastników, ale nawet za-

czê³y zmuszaæ ich do odwrotu. W ciszy i przera¿aj¹cej skutecznoœci

walcz¹cych Jedi jest coœ takiego, co pozbawia odwagi zwyczajnego prze-

ciwnika. Niedosz³emu mordercy wystarcza³o ujrzeæ kilka promieni la-

sera odbitych przez groŸnie mrucz¹ce ostrze, ¿eby nagle zdaæ sobie

sprawê, ¿e istniej¹ jeszcze inne, znacznie mniej niebezpieczne sposoby

zarabiania na chleb.

W chwili, kiedy dwie wojowniczki zabiera³y siê do zepchniêcia nie-

dobitków na otwarty placyk, gdzie mog³yby ich ³atwiej i skuteczniej

posiekaæ, w grupie uciekaj¹cych rozleg³ siê ryk radoœci. Pojawi³y siê

kolejne dwa tuziny zabójców. Ta mieszanina ludzi i obcych by³a lepiej

ubrana, lepiej uzbrojona i bardziej nastawiona na zespo³ow¹ walkê ni¿

ich poprzednicy. Luminara zrozumia³a nagle, ¿e poprzednia zaciêta walka

mia³a na celu tylko zmêczenie ich, nie zaœ pokonanie. Wyprostowa³a

siê i zawo³a³a coœ krzepi¹cego w kierunku wyraŸnie opadaj¹cej z si³ Bar-

rissy; wkrótce znalaz³y siê znowu w w¹skiej uliczce, z której prawie

uda³o im siê umkn¹æ.

Napastnicy zdawali siê czerpaæ nowe si³y z przybycia wsparcia; ci,

którzy prze¿yli, ruszyli ze zdwojon¹ energi¹, systematycznie wypiera-

j¹c w ty³ Jedi i padawankê.

Nagle i tego ty³u zabrak³o. Boczna uliczka koñczy³a siê nagle mu-

rem podwórka. Ka¿demu innemu wspinaczka na tê œcianê wydawa³aby

siê absurdem, Jedi jednak potrafi znaleŸæ oparcie dla r¹k i stóp tam,

gdzie inni widz¹ tylko g³adk¹ powierzchniê.

– Barrissa! – Luminara, wywijaj¹c mieczem œwietlnym, wskaza³a

czerwonawy mur przeszkody. – Do góry! Jestem tu¿ za tob¹!

Mê¿czyzna w grubej skórzanej kurcie ukl¹k³ i starannie wycelo-

wa³ z miotacza. Luminara odbi³a jego strza³y, na chwilê wypuœci³a

miecz z rêki i skinê³a ni¹ w tamt¹ stronê. Miotacz jak ¿ywy wyrwa³

siê z d³oni bandyty. Zaskoczony zbir usiad³ z rozmachem, ale nie zre-

zygnowa³ i os³aniany przez towarzyszy ruszy³ na czworakach, aby

background image

22

odzyskaæ broñ. Luminara wiedzia³a, ¿e nie mog¹ siê tak broniæ przez

wiecznoϾ.

– WchodŸ na górê! – poleci³a padawance. Nie musia³a siê odwra-

caæ, ¿eby wyczuæ za plecami nieustêpliw¹ œcianê.

Barrissa wci¹¿ siê waha³a.

– Pani, mo¿esz mnie os³aniaæ, kiedy bêdê siê wspinaæ, ale ja nie

zdo³am ci pomóc ze szczytu muru – powiedzia³a i wypadem w przód

rozbroi³a gadopodobnego Wetakka, który próbowa³ przeœlizn¹æ siê pod

jej parad¹. Stwór wrzasn¹³ z bólu i cofn¹³ siê, wyci¹gaj¹c zakrzywione

ostrze, które trzyma³ w jednej z szeœciu d³oni. Padawanka nawet nie mru-

gnê³a, tylko doda³a: – Sama nie mo¿esz siê wspinaæ i broniæ jednocze-

œnie!

– Nic mi nie bêdzie – zapewni³a j¹ Luminara, choæ w³aœnie zaczê³a

siê zastanawiaæ, jak zdo³a wejœæ na górê, zanim ktoœ z ty³u j¹ zabije. Ale

bardziej martwi³a siê o padawankê ni¿ o siebie.

– To rozkaz, Barrisso! W³aŸ na górê. Musimy wydostaæ siê z tej

pu³apki.

Barrissa niechêtnie zamachnê³a siê szerzej, ¿eby zrobiæ sobie tro-

chê miejsca z przodu, zgasi³a miecz, przypiê³a go do pasa, obróci³a siê

na piêcie, zrobi³a kilka kroków, skoczy³a i wyl¹dowa³a w po³owie wy-

sokoœci œciany. Przylgnê³a do niej jak paj¹k i, znajduj¹c pozornie nie-

widoczne oparcie dla palców, zaczê³a wspinaæ siê na górê. Luminara

samotnie powstrzymywa³a bandê spragnionych jej krwi zabójców.

Ze szczytu muru Barrissa spojrza³a w dó³. Luminara nie tylko od-

piera³a ataki napastników, ale nawet zdo³a³a ich odeprzeæ o kilka me-

trów, aby mieæ pewnoœæ, ¿e nie bêd¹ mieli czasu wycelowaæ we wspi-

naj¹c¹ siê padawankê. Barrissa zawaha³a siê.

– Pani Luminaro, ich jest za du¿o! Nie mogê ciê chroniæ z góry!

Jedi odwróci³a siê, ¿eby odpowiedzieæ. Nie zauwa¿y³a ani nie wy-

czu³a ma³ego Throba, ukrytego za plecami znacznie wiêkszego cz³o-

wieka. Throb mia³ kiepski miotacz i nie umia³ celowaæ, ale nie odbity

w porê strza³ trafi³ kobietê w brunatnej szacie. Luminara zachwia³a siê

na nogach.

– Pani! – Przera¿ona i wœciek³a Barrissa zastanawia³a siê, czy le-

piej zostaæ na szczycie œciany, czy te¿ zejœæ na dó³, na pomoc. W rozpa-

czy poczu³a nagle delikatne dr¿enie – zak³ócenie Mocy, ale ca³kiem

inne od wszystkiego, czego zdo³a³a doœwiadczyæ tego okropnego po-

ranka. Przede wszystkim by³o zaskakuj¹co silne.

Dwaj mê¿czyŸni wyskoczyli z obu stron Luminary z g³oœnym krzy-

kiem. ¯aden nie by³ szczególnie mocno zbudowany, choæ m³odszy z nich

background image

23

wygl¹da³ tak, jakby w przysz³oœci mia³ siê jeszcze rozrosn¹æ. Z b³yskiem

mieczy œwietlnych wpadli pomiêdzy oszo³omionych opryszków, siej¹c

zamêt jak stado rozwœcieczonych banth.

Mordercy – trzeba im to przyznaæ – trzymali siê dzielnie jeszcze

przez parê chwil. Kiedy jednak zaczê³o przybywaæ trupów, ci, którzy

prze¿yli, woleli podaæ ty³y. W ci¹gu nieca³ej minuty ulica a¿ do same-

go placu ca³kowicie opustosza³a. Barrissa zeskoczy³a ze znacznej wy-

sokoœci na ziemiê, aby znaleŸæ siê twarz¹ w twarz z przystojnym m³o-

dym cz³owiekiem, któremu pewnoœæ siebie pasowa³a jak strój szyty na

miarê. Uœmiechn¹³ siê zadziornie, wy³¹czy³ miecz i przyjrza³ siê jej

uwa¿nie.

– Mówiono mi, ¿e poranne æwiczenia s¹ równie dobre dla duszy,

jak i dla cia³a. Czeœæ, Barrisso Offee.

– Anakin Skywalker. Pamiêtam ciê ze szkolenia. – Podziêkowa³a

mu krótkim kiwniêciem g³owy i pospieszy³a do swej mistrzyni. Drugi

z przyby³ych bada³ ju¿ ranê od miotacza, któr¹ odnios³a Luminara.

– To nic wielkiego – stwierdzi³ w koñcu.

Luminara otuli³a siê p³aszczem.

– Przyby³eœ za wczeœnie, Obi-Wanie – odezwa³a siê do starszego

Jedi. – Spodziewa³yœmy siê was dopiero pojutrze.

– Statek mia³ dobry czas – wyjaœni³ Obi-Wan i ogarn¹³ spojrze-

niem otwart¹ przestrzeñ placu, na który w³aœnie wyszli. Teraz ani w za-

siêgu wzroku, ani w Mocy nie wyczuwa³o siê wrogich zak³óceñ. Po-

zwoli³ sobie na lekkie odprê¿enie. – Skoro przybyliœmy wczeœniej, nie

przypuszczaliœmy, ¿e ktoœ wyjdzie nam na spotkanie, wiêc postanowili-

œmy was poszukaæ. Kiedy okaza³o siê, ¿e nie ma was na kwaterach, po-

stanowiliœmy trochê siê przejœæ, ¿eby poznaæ miasto. Wtedy wyczu³em

k³opoty. A potem natknêliœmy siê na was.

– Có¿, trudno by³oby powiedzieæ, ¿e przybyliœcie nie w porê. –

Luminara uœmiechnê³a siê z wdziêcznoœci¹. By³ to ten sam intryguj¹cy

uœmiech ró¿nobarwnych warg, który Obi-Wan pamiêta³ z dawniejszych

wspólnych przedsiêwziêæ. – Sytuacja zaczyna³a siê robiæ… niezrêczna.

– Niezrêczna! – zdziwi³ siê Anakin. – Przecie¿ gdyby nie mistrz

Obi-Wan i ja…

Mia¿d¿¹ce spojrzenie, które pos³a³ mu starszy Jedi, wystarczy³o.

– Jest coœ, czego by³am ciekawa od chwili, kiedy dostaliœmy to

zadanie. – Barrissa podsunê³a siê do Obi-Wana i Luminary. – Po co a¿

czworo Jedi do za³atwienia lokalnej sprzeczki pomiêdzy miejscowymi

istotami rozumnymi? – zapyta³a z wyczuwaln¹ niecierpliwoœci¹. – Przed-

tem mówi³o siê o wa¿niejszych tematach.

background image

24

– Pamiêtasz chyba nasz¹ rozmowê – cierpliwie wyjaœnia³a Lumi-

nara. – Nomadowie Alwari uwa¿aj¹, ¿e senat faworyzuje mieszkañców

miast. Taka opinia o stronniczoœci senatu niebezpiecznie sprzyja prze-

konaniu obu grup, ¿e Ansion bêdzie siê mia³ lepiej poza Republik¹, gdzie

wewnêtrzne dyskusje mo¿na za³atwiaæ bez ingerencji czynników z ze-

wn¹trz. Ich przedstawiciel w senacie wydaje siê sk³aniaæ w tym kierun-

ku. W dodatku mamy dowody, ¿e ró¿ne elementy z zewn¹trz równie¿

mieszaj¹ w tym garnku w nadziei, ¿e sk³oni¹ Ansion do secesji.

– To tylko jeden œwiat i do tego niezbyt wa¿ny – zauwa¿y³a Barrissa.

Luminara powoli skinê³a g³ow¹.

– To prawda. Ale to nie sam Ansion jest taki wa¿ny. Zwi¹zany licz-

nymi sojuszami mo¿e odci¹gn¹æ od Republiki dalsze systemy. O wiele

wiêcej systemów, ni¿ Rada Jedi by sobie ¿yczy³a. Dlatego musimy zna-

leŸæ sposób, aby utrzymaæ Ansion w Republice. Najlepszym sposobem

by³oby za¿egnanie sporów miêdzy mieszkañcami miast a nomadami

i umocnienie przedstawicielstwa planetarnego. Jako osoby z zewn¹trz,

reprezentuj¹ce wolê senatu, mo¿emy znaleŸæ na Ansionie szacunek, ale

nie przyjaŸñ. Przez ca³y czas, jaki tu spêdzimy, podejrzliwoœæ miesz-

kañców bêdzie nam towarzyszyæ. W tej skomplikowanej sytuacji, wo-

bec wci¹¿ zmieniaj¹cych siê sojuszy i mo¿liwej obecnoœci agitatorów

spoza planety, uznano, ¿e dwie pary negocjatorów bêd¹ bardziej sku-

teczne ni¿ jedna.

– Rozumiem – powiedzia³a Barrissa.

Stawka by³a zbyt du¿a; z pewnoœci¹ chodzi³o o coœ wiêcej ni¿ k³ót-

nie miêdzy nomadami i mieszkañcami miasta. Czy Luminarze poleco-

no a¿ do tej pory ukrywaæ przed padawank¹ prawdziwy cel ich podró¿y,

czy te¿ Barrissa by³a zbyt zajêta szkoleniem, ¿e nie dostrzeg³a szer-

szych aspektów tej sprawy? Czy jej siê podoba, czy nie, bêdzie musia³a

poœwiêciæ wiêcej uwagi polityce galaktycznej.

Mo¿e siê dowie, dlaczego si³y spoza Ansionu chc¹ jego od³¹czenia

siê od Republiki tak bardzo, ¿e gotowi s¹ mieszaæ siê w wewnêtrzne

sprawy planety? Co te nieznane istoty mog¹ na tym zyskaæ? W Repu-

blice s¹ tysi¹ce, setki tysiêcy cywilizowanych œwiatów. Odejœcie jed-

nego, a nawet kilku, nie powinno wiele znaczyæ dla zarz¹dzaj¹cych ga-

laktyk¹. A mo¿e jednak?

By³a pewna, ¿e coœ wa¿nego umyka jej uwagi, i wydawa³o jej siê to

niezwykle frustruj¹ce. Nie mog³a jednak na razie zadawaæ Luminarze

dalszych pytañ, bo Obi-Wan mówi³:

– Ktoœ spoza Ansionu nie chce, aby te negocjacje siê powiod³y, i d¹-

¿y do od³¹czenia planety od Republiki, niezale¿nie od konsekwencji, ja-

background image

25

kie mo¿e to za sob¹ poci¹gn¹æ. – Jedi zmru¿y³ oczy i spojrza³ w niebo,

zachmurzone i gro¿¹ce deszczem. – Dobrze by³oby siê dowiedzieæ, kto

to taki. Powinniœmy byli zatrzymaæ jednego z napastników.

– To mogli byæ zwyczajni bandyci – zauwa¿y³ Anakin.

Luminara rozwa¿a³a to przez chwilê.

– To mo¿liwe, ale jeœli nawet Obi-Wan ma racjê i ta banda zosta³a

wynajêta, aby przeszkodziæ nam w kontynuowaniu misji, to na pewno

zleceniodawcy starali siê ukryæ przed mordercami swoj¹ to¿samoœæ

i cel. Nawet gdyby uda³o nam siê z³apaæ jednego z zabójców, przes³u-

chanie mog³oby nic nie daæ.

– To prawda – musia³ przyznaæ padawan.

– A wiêc ty tak¿e by³eœ na Naboo? – Barrissa, która poczu³a siê

odsuniêta od rozmowy pomiêdzy starszymi Jedi, z zaciekawieniem

zwróci³a siê do Anakina.

– Tak, by³em – odpowiedzia³ ch³opiec z dum¹.

Jaki on dziwny, pomyœla³a Barrissa. Dziwny, ale da siê lubiæ. Na-

dziany wewnêtrznymi sprzecznoœciami jak krzew momusa nasionami.

Ale nie da³o siê ukryæ, ¿e ma w sobie wielkie zasoby Mocy.

– Jak d³ugo jesteœ padawank¹ mistrzyni Luminary? – zapyta³.

– Doœæ d³ugo, ¿eby zapamiêtaæ, ¿e ci, którzy przez ca³y czas maj¹

otwarte usta, czêsto maj¹ równie¿ zamkniête uszy.

– Och, œwietnie – wymamrota³ ch³opiec. – Nie bêdziesz chyba przez

ca³y czas mówi³a aforyzmami, co?

– Przynajmniej mówiê o czymœ poza sob¹ – odparowa³a. – Jakoœ

mi siê wydaje, ¿e nigdy nie mia³eœ dobrych ocen za skromnoœæ.

Ku jej zdumieniu zmiesza³ siê okropnie.

– Mówi³em o sobie? Przepraszam! – Wskaza³ na dwie postacie

przed nimi. – Mistrz Obi-Wan mówi, ¿e cierpiê na nadmiar niecierpli-

woœci. Chcê wszystko wiedzieæ i wszystko robiæ… najlepiej natych-

miast albo jeszcze wczeœniej. No i nie udaje mi siê ukryæ faktu, ¿e wo-

la³bym byæ ca³kiem gdzie indziej. To nie jest zbyt ekscytuj¹ce zadanie.

Dziewczyna wskaza³a boczn¹ uliczkê, us³an¹ stosami cia³.

– Jeszcze nie min¹³ dzieñ od czasu, kiedy tu przyby³eœ, a ju¿ wpl¹-

ta³eœ siê w walkê na œmieræ i ¿ycie. Naprawdê nie wiem, jak rozumiesz

s³owo „ekscytuj¹cy”.

Prawie siê rozeœmia³.

– A ty naprawdê masz poczucie humoru. Jestem pewien, ¿e siê

doskonale dogadamy.

Barrissa myœla³a o tym, zanim doszli do targowiska po drugiej stro-

nie placu i wmieszali siê znów w faluj¹cy t³um ludzi i obcych. Ten

background image

26

wysoki, niebieskooki padawan by³ bardzo pewny siebie. Mo¿e mia³ ra-

cjê, kiedy mówi³, ¿e chce wszystko wiedzieæ. Zachowywa³ siê tak, jak-

by ju¿ mu siê to uda³o. A mo¿e to ona myli³a pewnoœæ siebie z arogan-

cj¹?

Nagle siê oddali³. Obserwowa³a, jak podchodzi do stoiska z suszo-

nymi owocami i z warzywami pochodz¹cymi z najdalszych stron, od

regionu Kander do pó³nocnych krañców Cuipernam. Kiedy wróci³ z pu-

stymi rêkami, przyjrza³a mu siê niepewnie.

– Co siê sta³o? Zobaczy³eœ coœ, co z daleka wygl¹da³o smacznie,

ale z bliska okaza³o siê mniej apetyczne?

– Co takiego? – Wydawa³ siê wyrwany z zadumy. – Nie. Nie cho-

dzi³o o jedzenie. – Obejrza³ siê znów na skromny stragan z owocami

i przyspieszy³, by dogoniæ nauczycieli. – Nie widzia³aœ? Ch³opiec, któ-

ry tam sta³, ten w kurtce i d³ugich spodniach, k³óci³ siê ze swoj¹ matk¹.

Krzycza³ na ni¹! – Z bólem pokrêci³ g³ow¹. – Pewnego dnia, gdy bêdzie

starszy, po¿a³uje, ¿e to zrobi³. Nie powiedzia³em mu tego wprost, ale

chyba zdo³a³em przekazaæ mu ogólny sens. – Pogr¹¿y³ siê w g³êbokiej

zadumie. – Ludzie tak siê spiesz¹ ¿yæ, ¿e czêsto zapominaj¹ o tym, co

naprawdê wa¿ne.

Co za dziwny padawan, pomyœla³a Barrissa, a jeszcze dziwniejszy

cz³owiek. Byli mniej wiêcej w tym samym wieku, a jednak w niektó-

rych sprawach wydawa³ siê jej wrêcz dziecinny, w innych zaœ – o wiele

starszy od niej. Zaczê³a siê zastanawiaæ, czy bêdzie mia³a doœæ czasu,

¿eby go lepiej poznaæ. Czy ktokolwiek przebywa³ z nim tak d³ugo, ¿eby

go dobrze poznaæ? Ona z pewnoœci¹ nie zdo³a³a tego dokonaæ podczas

ich krótkich spotkañ w Œwi¹tyni Jedi.

Nad ich g³owami rozleg³ siê grzmot. Dziewczyna nie wiedzieæ cze-

mu zaczê³a siê zastanawiaæ, czy nie oznacza on czegoœ wiêcej ni¿ tylko

deszczu.

background image

27

R O Z D Z I A £

!

Ogomoor by³ niezadowolony. Szed³ tak powoli, jak tylko móg³, zmie-

rzaj¹c wysokim korytarzem do kwatery bossbana. Stara³ siê ze wszyst-

kich si³ unikaæ spojrzeñ zajêtych swoimi sprawami s³u¿¹cych, urzêdni-

ków i pracowników, którzy przemykali siê w obie strony. Wprawdzie jako

majordomus bossbana by³ wy¿szy rang¹ od ca³ej tej ha³astry, ale najnêdz-

niejszy spoœród nich okazywa³ wiêcej pewnoœci siebie i zadowolenia ni¿

on sam. Nawet niebieskozielony Smotl, znany jako Ib-Dunn, nios¹cy na-

rêcze wydruków wiêksze od niego samego, rzuci³ mu pe³ne politowania

spojrzenie, kiedy Ogomoor min¹³ go i – o dziwo – nie poruszy³ nawet

arkusika z brzemienia znacznie mniejszego pracownika.

Wszyscy mieli powód, ¿eby go dziœ ¿a³owaæ. Có¿, nawet sam nad

sob¹ siê u¿ala³. Wszystkie nowiny, i te dobre, i te z³e, musia³ osobiœcie

przedstawiaæ bossbanowi Soerggowi Huttowi. A wiadomoœci, jakie przy-

nosi³ mu teraz, by³y wyj¹tkowo nieprzyjemne. Ogomoor spêdzi³ znacz-

n¹ czêœæ poranka na modlitwach o jak¹œ powa¿n¹ chorobê z gor¹czk¹,

najlepiej bardzo zaraŸliw¹. Niestety, zarówno on, jak i bossban cieszyli

siê niezmiennie doskona³ym zdrowiem.

Czy dziêki temu zdo³a jakoœ przebrn¹æ przez nieuniknione spotka-

nie z Soerggiem? Sta³o siê to przedmiotem spekulacji – a nawet nie-

formalnych zak³adów zawieranych przez wspó³pracowników. To dlate-

go odprowadzali go teraz zmartwionymi spojrzeniami. Zdumiewaj¹ce,

jak szybko z³e nowiny roznosz¹ siê poœród ni¿szych rang¹, duma³

Ogomoor w jednej z tych niewielu chwil, kiedy nie pogr¹¿a³ siê w ubo-

lewaniu nad w³asn¹ niedol¹.

background image

28

Skrêci³ i znalaz³ siê przed wejœciem do sanktuarium bossbana.

Drzwi strzeg³a para ciê¿kozbrojnych Yuzzemów. Zmierzyli go pogar-

dliwym wzrokiem, jakby ju¿ by³ martwy. Wzruszy³ ramionami i zapo-

wiedzia³ siê przez komunikator. Równie dobrze mo¿e ju¿ byæ po wszyst-

kim, zdecydowa³.

Bossban Soergg Hutt, szarawy, pulsuj¹cy, sflacza³y k³¹b cia³a i miê-

œni, móg³by siê podobaæ chyba tylko innemu Huttowi. Siedzia³ plecami

do drzwi, z rêkami splecionymi z przodu, wygl¹daj¹c przez panoramicz-

ne okno wychodz¹ce na rozleg³y krajobraz Dolnego Cuipernamu. Z bo-

ku trzy konkubiny gra³y w bako. W tej chwili nie mia³y na sobie kajdan.

Jedna by³a rasy ludzkiej, jedna broguñskiej, a trzeciej Ogomoor do dnia

dzisiejszego nie zdo³a³ zaklasyfikowaæ. Majordomus nawet nie próbo-

wa³ sobie wyobraziæ, co Soergg z nimi robi. Kiedy Brogunka podnios³a

na niego obie pary oczu, Ogomoor wiedzia³ ju¿, ¿e siedzi po uszy w mo-

paku.

Soergg ciê¿ko odwróci³ siê od okna. Maleñki automatyczny robot

opiekuñczy pospiesznie pod¹¿y³ za tym ruchem, skutecznie, choæ bez

entuzjazmu wype³niaj¹c swoje zadanie, polegaj¹ce na czyszczeniu ci¹g-

n¹cych siê za Huttem œladów œluzu i odpadów. Bossban splót³ d³onie na

pokaŸnym brzuszysku i groŸnie spojrza³ na Ogomoora wypuk³ymi, sko-

œnymi œlepiami.

– No i co? Zawali³eœ?

– Nie ja, o Wszechmocny! – Ogomoor pochyli³ siê tak nisko, jak

to tylko mo¿liwe, bior¹c pod uwagê bliskoœæ tej huttañskiej zarazy. –

Wynaj¹³em tylko najlepszych, takich, których mi polecano. To oni za-

wiedli, tak samo jak ci, którzy ich polecili. Tych bezwartoœciowych g³up-

ców ju¿ sam ukara³em. Jeœli chodzi o mnie, to jak zawsze by³em jedy-

nie twym pokornym wys³annikiem.

Hutt wstrz¹sn¹³ siê i wyda³ basowy dŸwiêk. Ogomoor znalaz³ siê

dok³adnie na linii ognia, bez szans na taktowny unik; musia³ przyj¹æ na

siebie pe³n¹ moc bekniêcia bossbana. Cuchn¹ca struga powietrza omal

nie zbi³a go z nóg, ale dzielnie wytrzyma³. Na szczêœcie nieuchronne

skurcze jego w³asnego systemu trawiennego nie by³y zbyt widoczne.

– Mo¿e to w ogóle niczyja wina – odezwa³ siê Soergg.

Ta uwaga by³a tak zadziwiaj¹ca, tak nietypowa, ¿e Ogomoor natych-

miast zacz¹³ podejrzewaæ jak¹œ pu³apkê. Dyskretnie usi³owa³ wysondo-

waæ rzeczywiste intencje bossbana.

– Jeœli ponieœliœmy pora¿kê, jak to mo¿liwe, aby nikt nie zawini³,

o Wielki?

Hutt machn¹³ ma³¹ d³oni¹.

background image

29

– Ci g³upcy, którzy zawiedli, wiedzieli, ¿e bêd¹ mieæ do czynienia

z jednym Jedi i jednym padawanem, nie z dwoma. Si³a Jedi roœnie w po-

stêpie geometrycznym. Kiedy walczysz z jednym, to tak, jakbyœ wal-

czy³ z dwoma. Walka z dwoma bardziej przypomina starcie z czterema.

A walka z czterema… – Przez ca³e cia³o Hutta przeszed³ widoczny

dreszcz. Ogomoor by³ naprawdê pod wra¿eniem. Wprawdzie nigdy jesz-

cze nie widzia³ osobiœcie ¿adnego z legendarnych Jedi, ale jeœli coœ

mo¿e przyprawiæ bossbana Soergga o dreszcze, to z pewnoœci¹ nale¿y

tego unikaæ.

– Druga para mia³a przybyæ dopiero za dwa dni. – Soergg mrucza³

cicho, jakby do siebie, a s³owa wylatywa³y z czeluœci jego brzucha, jak

b¹ble metanu wydostaj¹ce siê na powierzchniê zbiornika fermentacyj-

nego. – Ktoœ móg³by s¹dziæ, ¿e wyczuli konfrontacjê i przyspieszyli

przybycie. Ta zmiana planów jest podejrzana i nale¿y zwróciæ na ni¹

uwagê innych.

– Jakich innych? – zapyta³ Ogomoor i natychmiast tego po¿a-

³owa³.

Soergg zmierzy³ go groŸnym wzrokiem.

– A po co chcesz to wiedzieæ, fagasie?

– Nie chcê… naprawdê nie… – Ogomoor skurczy³ siê tak, jakby

usi³owa³ siê schowaæ we w³asnych butach.

– Tak bêdzie lepiej dla ciebie, wierz mi. Zadr¿a³byœ na samo wspo-

mnienie pewnych imion, pewnych organizacji. Ciesz siê swoj¹ igno-

rancj¹ i niskim stanowiskiem.

– Och, tak, Wasza Korpulencjo, cieszê siê! – Ogomoor da³by

wszystko, ¿eby siê dowiedzieæ, o czym mówi bossban. Spodziewane

z takiej wiedzy zyski przewa¿a³y wszelkie obawy, jakie móg³by ¿ywiæ.

– Sytuacja sta³a siê fatalna – ci¹gn¹³ Hutt – poniewa¿ wyszkoleni

Jedi czêsto potrafi¹ wyczuæ zak³ócenia w pobli¿u siebie. Dziêki temu

piekielnie trudno ich zaskoczyæ. Niektóre osoby nie by³yby zadowolo-

ne z takiego obrotu sprawy. Bêd¹ dodatkowe wydatki.

Tym razem Ogomoor zachowa³ milczenie.

Ruchy Huttów s¹ powolne, ale nie ich umys³y.

– Wprawdzie masz zamkniête usta, ale wiem, ¿e mózg ci pracuje.

Szczegó³y tego interesu to wy³¹cznie moja sprawa i lepiej, ¿ebyœ o nich

nie wiedzia³ – doda³ Soergg. Œwiadom irytacji bossbana Ogomoor po-

wstrzyma³ siê od zapytania, jak mia³by zapomnieæ o czymœ, czego mu

nigdy nie powiedziano.

– Mo¿e to nie bêdzie mia³o znaczenia – powiedzia³ ostro¿nie. –

Przedstawiciele unii s¹ z ka¿dym dniem coraz bardziej niezadowoleni

background image

30

z niezdecydowania urzêdników Republiki w sprawie roszczeñ nomadów.

Poinformowano mnie, ¿e podobnie jak w wielu innych bie¿¹cych kwe-

stiach opinia senatu jest podzielona.

– Tak, tak, wiem – zagrzmia³ basem Soergg. – Zdaje siê, ¿e w ga-

laktyce panuje teraz rozdŸwiêk zamiast zgody. – Skórzasta twarz zmarsz-

czy³a siê w zadumie. – Chaos jest niedobry dla interesów. Dlatego Hut-

towie sprzymierzyli siê, choæ dyskretnie, z si³ami, które pragn¹ zmian.

Stabilizacja sprzyja handlowi. – Pogrozi³ palcem asystentowi. – Przy

odrobinie szczêœcia Jedi bêd¹ potrzebowali czasu, ¿eby wywi¹zaæ siê

ze swojej misji. Nie od razu uda im siê za¿egnaæ konflikt miêdzy miesz-

kañcami miasta a Alwari. A to nam daje czas i mo¿liwoœci, aby wyjœæ na

swoje. Musimy o to zadbaæ. Nie mo¿na dopuœciæ, aby Jedi zachwiali

opini¹ przedstawicieli unii. Nale¿y poddaæ pod g³osowanie oddzielenie

siê Ansionu od Republiki. – Po szcz¹tkowym podbródku Hutta sp³ynê-

³a stru¿ka œliny, gdy ogromny jêzor przesun¹³ siê po grubych wargach.

Robot pokojowy pospieszy³ z³apaæ paskudn¹ wydzielinê, zanim zdo³a

splamiæ pod³ogê.

– Nie wyobra¿asz sobie – mówi³ dalej Soergg groŸnie przyciszo-

nym g³osem – jakie mog¹ byæ reperkusje, jeœli nie zdo³amy wywi¹zaæ

siê z kontraktu. Ci, którzy nas wynajêli, aby zrealizowaæ swoje ¿ycze-

nia, maj¹ opiniê nieprzychylnych dla nieudaczników, co mo¿e siê obja-

wiaæ w bardzo nieprzyjemny sposób.

Ogomoor mia³ a¿ za bogat¹ wyobraŸniê w tym wzglêdzie.

– Zrobiê, co bêdzie w mojej mocy, bossbanie, jak zwykle. Ale

czwórka Jedi…

– Dwoje Jedi i dwoje padawanów – poprawi³ go Soergg. Nagle

zrobi³ sympatyczn¹ minê, a przynajmniej jej huttañski odpowiednik.

– Ci ¿a³oœni maruderzy, których by³eœ ³askaw wynaj¹æ, to amatorzy,

typowi dla œwiatów tak odleg³ych jak Ansion. Do tej pracy potrzebu-

jemy prawdziwego, doœwiadczonego zawodowca. Kogoœ, czyja wie-

dza i umiejêtnoœci wykraczaj¹ poza granice republikañskiego prawo-

dawstwa. Na przyk³ad autentycznego ³owcê nagród. Niestety, na An-

sionie ich nie ma…

Przez d³u¿sz¹ chwilê duma³ smêtnie.

– Slatt! – wykrzykn¹³ w koñcu. – Z naszej klêski wynika przynaj-

mniej jedna dobra rzecz. Dziêki staraniom Jedi niewielu ocala³ych na-

jemników zg³osi siê po zap³atê.

– O Wielki, kiedy ju¿ ze mn¹ skoñczysz, bêdê mia³ mnóstwo pra-

cy. – Ogomoor zacz¹³ powoli wycofywaæ siê z pokoju. – Wkrótce przy-

bêdzie transport skór twearów z Aviprine…

background image

31

– Nie tak szybko!

Majordomus niechêtnie zatrzyma³ siê w pó³ drogi.

– Mam nadziejê, ¿e tym razem siê przy³o¿ysz, Ogomoorze. M¹dry

kupiec nigdy nie przepuszcza okazji. Oka¿ trochê tej przebieg³oœci,

z której s³ynie twoje plemiê. Sprawa powstrzymania Jedi ma priorytet

nad wszystkim innym, z dostaw¹ skór twearów w³¹cznie. Oczekujê re-

gularnych sprawozdañ. Jeœli bêdziesz czegoœ potrzebowa³, rekwiruj, a ja

ju¿ siê zajmê stron¹ formaln¹. Trzeba powstrzymaæ naszych goœci, ina-

czej wszystko skrupi siê na nas! Czy wyra¿am siê doœæ jasno?

– Ca³kowicie – sk³oni³ siê nisko Ogomoor.

Hutt nad¹³ siê, jak rozsadzana pych¹ ropucha.

– Jak zwykle.

– Ku oœwieceniu i nauce tych, którzy ci s³u¿¹, o Przepotê¿ny i M¹-

dry Patronie…

Kiedy wreszcie Ogomoor zdo³a³ wynieœæ siê z komnaty, unosz¹c

nietkniête stanowisko oraz wszystkie czêœci cia³a, móg³ ju¿ ze spoko-

jem ignorowaæ wielorasowy chichot, który pod¹¿a³ w œlad za nim a¿ do

drzwi jego w³asnego gabinetu. Nie ma siê czym martwiæ, to nic takie-

go, powiedzia³ sobie. Przede wszystkim musi zachowaæ zaufanie i sza-

cunek pracodawcy, a w tym celu nale¿y dopilnowaæ za³atwienia obu Jedi

i ich z³oœliwych padawanów. Takiego zadania mo¿e siê podj¹æ nawet

wiejski ignorant i pó³g³ówek.

Bo tyle z niego zostanie, kiedy dobior¹ siê do niego rozgniewani Jedi.

Tego Ogomoor by³ doskonale œwiadomy. A jednak musi byæ jakiœ spo-

sób. Co takiego powiedzia³ ten wypchany, oœliz³y worek ³oju? W³aœnie,

wspomina³, jak trudno jest podejœæ i zaskoczyæ Jedi. Czy to mo¿liwe, aby

nie istnia³a ¿adna mo¿liwoœæ obejœcia ich niezwyk³ego talentu?

Albo jeszcze lepiej, wykorzystania go do w³asnych celów?

– Nie uda³o siê. – Soergg klapn¹³ przed stacj¹ komunikacyjn¹. Hutt

¿ywi³ szczególny respekt wobec drobnej ludzkiej istoty, do której siê

w³aœnie zwraca³. Nie chodzi³o o osobowoœæ Shu Mai, lecz o jej nie-

zwyk³e dokonania handlowe.

– Co siê sta³o? – zapyta³a oschle przewodnicz¹ca Gildii Kupiec-

kiej.

– Drugi Jedi i jego padawan zjawili siê wczeœniej, ni¿ oczekiwano,

i nie dopuœcili do egzekucji pierwszej pary. – Soergg przybli¿y³ usta do

komunikatora. – Podaliœcie mi b³êdn¹ informacjê – warkn¹³ z oburze-

niem. – Straci³em wielu najemników. Ponios³em koszty.

background image

32

Shu Mai by³a nieugiêta.

– Nie zrzucaj na mnie winy za w³asne gapiostwo. Dosta³eœ najbar-

dziej aktualn¹ informacjê, jaka by³a dostêpna. Myœlisz, ¿e œledzenie

poczynañ pojedynczego Jedi jest równie proste, jak ³a¿enie za tancerk¹

po sali balowej? Nie tr¹bi¹ wszem i wobec, dok¹d siê wybieraj¹, i do-

brze o tym wiesz. – W jej twarzy widaæ by³o niepokój. – Muszê przeka-

zaæ tê nieprzyjemn¹ informacjê dalej. Kiedy zamierzasz naprawiæ swo-

j¹ kompromituj¹c¹ pora¿kê?

– Sprawa jest w trakcie za³atwiania. Nie dopuœcimy, aby Jedi sta-

nêli na przeszkodzie secesji Ansionu.

– Ansion jest twoim rodzinnym œwiatem z wyboru – przypomnia³a

Huttowi Shu Mai. – Nie obchodzi ciê, czy zostanie w Republice, czy

nie?

Soergg prychn¹³ nieuprzejmie.

– Dom Hutta jest tam, gdzie jego interesy.

Przewodnicz¹ca Gildii Kupieckiej pokrêci³a g³ow¹.

– Nawet cz³onkowie Federacji Handlowej nie s¹ a¿ tak przekupni.

– Uprzejme s³owa ze strony osoby, której organizacja zatuszowa-

³a sprawê zanieczyszczenia niobarium na Vorianie Cztery.

Shu Mai zrobi³a zdumion¹ minê.

– Wiesz o tym? Wydawa³oby siê, ¿e osoba maj¹ca dostêp do ta-

kich informacji nie powinna mieæ problemów z wyeliminowaniem

dwójki Jedi… i ich padawanów.

– Wydawa³oby siê, owszem – zgodzi³ siê Soergg. – Có¿, gdybym

mia³ w³aœciw¹ pomoc… Nie mo¿esz mi przys³aæ kogoœ odpowiedniego?

Shu Mai potrz¹snê³a g³ow¹.

– Otrzyma³am œcis³e instrukcje, by unikaæ wszelkich dzia³añ, któ-

re mog³yby œci¹gn¹æ dodatkow¹ uwagê Rady Jedi. A przys³anie zawo-

dowców spoza planety w³aœnie do takich dzia³añ nale¿y. Nasz przyjaciel

mia³by powa¿ne k³opoty z wyjaœnieniem powodu takiego postêpowa-

nia. Musi ci wystarczyæ to, co znajdziesz na miejscu. Zapewniano mnie,

¿e potrafisz sobie poradziæ. Dlatego ciê zatrudni³am.

– To nie taka prosta sprawa – poskar¿y³ siê ¿a³oœnie Soergg.

Przewodnicz¹ca nachyli³a siê nad czujnikiem holograficznym, a¿

jej twarz wype³ni³a ca³¹ powierzchniê obrazu.

– Zaproponujê ci coœ, Hutcie. Zamieñ siê ze mn¹ miejscami. Zaj-

mê siê tymi wœcibskimi Jedi, a ty tutaj bêdziesz mia³ do czynienia z ty-

mi, przed którymi ja siê muszê t³umaczyæ.

Soergg przemyœla³ sobie tê propozycjê, ale doszed³ do wniosku, ¿e

mu nie odpowiada. Huttowie nie doszliby do tego, do czego doszli, gdy-

background image

33

3 – Nadchodz¹ca burza

by byli durniami. Poza tym zawsze istnia³a mo¿liwoœæ pominiêcia Shu

Mai, gdyby sta³a siê zbyt natarczywa. Mo¿na j¹ przeskoczyæ.

Czy tego w³aœnie chcia³? Nie by³ pewien, czy naprawdê go intere-

suje, kto stoi za plecami niecierpliwej Gildii Kupieckiej. W ka¿dym

razie na pewno nie osobiœcie.

– Czujê niepokój, poruszenie, a nawet wrogoœæ – oznajmi³ Obi-

-Wan.

Anakin pos³usznie wlók³ siê za nim. Obi-Wan kierowa³ siê w stro-

nê sali rady miejskiej Cuipernam, gdzie mieli odbyæ oficjalne spotka-

nie z przedstawicielami Unii Spo³eczeñstw – luŸno powi¹zanej organi-

zacji politycznej, która reprezentowa³a rozproszone miasta-pañstwa

Ansionu i stanowi³a na planecie najbli¿szy odpowiednik rz¹du planetar-

nego. Tylko, ¿e ta namiastka rz¹du grozi³a teraz od³¹czeniem siê od

Republiki, upomnia³ siê w duchu, a w ostatecznym rozrachunku poci¹g-

niêciem za sob¹ dziesi¹tków innych systemów.

Luminara skinê³a g³ow¹.

– Innymi s³owy, mamy przed sob¹ stadko zdenerwowanych polity-

ków. – Obejrza³a siê na Barrissê. – Istniej¹ pewne wartoœci niezmien-

ne, niezale¿ne od lokalizacji w galaktyce, moja droga. Prêdkoœæ œwia-

t³a, ruch mionów, a tak¿e niechêæ polityków do podjêcia jakiejkolwiek

decyzji, która wymaga³aby choæby minimalnej odpowiedzialnoœci oso-

bistej.

Padawanka jak zawsze zastanowi³a siê chwilê, zanim sformu³owa³a

odpowiedŸ.

– A wiêc jak ich przekonamy o tym, ¿e rz¹d galaktyczny dzia³a

uczciwie, a w ich najlepiej pojêtym interesie le¿y pozostanie w ramach

Republiki?

– Nieraz wydaje mi siê, ¿e najlepiej dzia³aj¹ pieni¹dze – odpar³

Obi-Wan ³agodnie, ale sarkastycznie – Niezale¿nie jednak od tego, co

dzieje siê dzisiaj w senacie, metody dzia³ania Jedi s¹ inne. W przeci-

wieñstwie do polityków, nie mo¿emy kupiæ lojalnoœci tych ludzi obiet-

nicami pomocy finansowej i nowatorskich projektów rozwojowych.

Mamy do dyspozycji jedynie rozum i zdrowy rozs¹dek. Jeœli wszystko

pójdzie dobrze, zareaguj¹ na nie równie entuzjastycznie, jak na brzê-

cz¹c¹ monetê.

Stra¿nicy nie musieli anonsowaæ przyby³ych goœci zebranemu gre-

mium – czekano na nich. Sala rady miejskiej by³a wspania³a, zw³aszcza

jak na standardy Cuipernam – d³uga i wysoka, na wysokoœci drugiego

background image

34

piêtra ozdobiona scenami z ¿ycia planety, wykonanymi artystycznie

z barwionego kwarcu. Mia³y one wywieraæ odpowiednie wra¿enie na

obywatelach i petentach, choæ Obi-Wan pomyœla³, ¿e na Coruscant nie

przyci¹gnê³yby uwagi nawet œmiertelnie znudzonego podró¿nika. Co

bynajmniej nie oznacza³o, ¿e mistrz Jedi czu³ siê lepszy czy wa¿niejszy

ni¿ miejscowi. Od wczesnego dzieciñstwa wpajano mu, ¿e osi¹gniêcia

materialne s¹ ma³o istotne. Ka¿dy mo¿e sobie kupiæ wytworne stroje

i wymyœlne ozdoby, ¿yæ w pa³acu, pomiataæ legionami ¿ywej i mecha-

nicznej s³u¿by. M¹droœæ jest o wiele trudniejsza do zdobycia.

Ca³a czwórka sumiennie wyrazi³a podziw dla otoczenia, obsypuj¹c

komplementami kobietê, która wysz³a, aby ich formalnie powitaæ. Cze-

ka³o na nich siedmioro delegatów, usadowionych przy d³ugim stole,

wyciêtym z jednego kawa³ka fioletowego drzewa xell. Dwoje z nich by³o

ludŸmi, czworo Ansionianami, a jeden Armalatczykiem.

Luminara uwa¿nie obserwowa³a Ansionian. Dominuj¹ca na tej pla-

necie rasa by³a nieco ni¿sza ni¿ ludzie, o budowie cia³a znacznie szczu-

plejszej, wrêcz koœcistej, a skórze barwy blado¿ó³tej, prawie z³ocistej.

Obie p³cie by³y pozbawione ow³osienia, z wyj¹tkiem pojedynczego pa-

sma twardej szczeciny, szerokoœci mniej wiêcej piêtnastu, a d³ugoœci

siedmiu do oœmiu centymetrów, które bieg³o od szczytu g³owy przez

ca³y grzbiet, przechodz¹c na koñcu w piêtnastocentymetrowej d³ugo-

œci ogon, zazwyczaj starannie przystrzy¿ony i ukryty pod ciep³¹, ele-

gancko skrojon¹ odzie¿¹ we wszystkich kolorach têczy. Du¿e oczy o ma-

³ych, czarnych Ÿrenicach by³y zazwyczaj czerwone, nieraz przechodz¹-

ce w jaœniejsze, ¿ó³tawe tony, rzadziej amarantowe. W ustach mieœci³o

siê mnóstwo ostrych jak no¿e zêbów. Ansionianie byli wszystko¿erni,

ale spo¿ywali stosunkowo znacznie wiêcej miêsa ni¿ ludzie.

A zw³aszcza Alwari, przypomnia³a sobie Luminara.

Nie znalaz³ siê tu oczywiœcie nikt, kto móg³by reprezentowaæ interesy

nomadów. Ci unikali miast i miasteczek; woleli przebywaæ na rozleg³ych

preriach, pokrywaj¹cych znaczn¹ czêœæ powierzchni Ansionu. Po tysi¹cle-

ciach nieustannych konfliktów pomiêdzy nomadami a mieszkañcami miast

dwieœcie lokalnych lat temu zdo³ano wreszcie zawrzeæ kruchy pokój. Ostat-

nio wymagania polityki miêdzygwiezdnej grozi³y rozerwaniem tej ugody

na strzêpy i ca³kowitym odci¹gniêciem Ansionu od Republiki.

Nomadowie pragnêli pozostaæ w ramach Republiki, ale mieszkañ-

cy miast buntowali siê przeciwko ciê¿arowi przepisów i drobiazgowych

nakazów, które nap³ywa³y z Coruscant niekoñcz¹cym siê strumieniem.

Zaczêli braæ pod uwagê mo¿liwoœæ przy³¹czenia siê do powsta³ego nie-

dawno ruchu secesjonistycznego. W rezultacie pomiêdzy nomadami

background image

35

a mieszkañcami miast pojawi³y siê nowe zadra¿nienia. Luminara wie-

dzia³a, ¿e gdyby zdo³ali pogodziæ sprzeczne interesy mieszkañców, An-

sion móg³by pozostaæ w Republice. Lecz, jak to bywa w historii, lokal-

ny konflikt zagra¿a³ rozprzestrzenieniem siê poza granice. Niewyklu-

czone, ¿e ¿adna ze stron tego miêdzynarodowego sporu nie wiedzia³a

do koñca, jaka jest prawdziwa stawka. Narastaj¹cy spór pomiêdzy miesz-

czuchami a nomadami odbija³ siê echem w ca³ej galaktyce.

Oczy wszystkich, nie tylko tych, których wi¹za³y formalne pakty

i traktaty, skierowane by³y na wydarzenia rozgrywaj¹ce siê na Ansio-

nie. Dziêki strategicznej lokalizacji i uwik³aniu w sieæ powi¹zañ, by³ to

kluczowy œwiat w tej czêœci galaktyki. Luminara wiedzia³a, ¿e jeœli wyj-

mie siê ma³¹ zatyczkê z tamy powstrzymuj¹cej wzburzone wody, potop

mo¿e zalaæ wszystko.

Ansionianin, który wsta³ zza sto³u, powita³ ich ceremonialnym ge-

stem. Pozostali delegaci nie ruszyli siê z miejsca. Luminara odnoto-

wa³a ten fakt w pamiêci.

– Jestem Ranjiyn. Podobnie jak moi koledzy, reprezentujê uniê,

miasta Ansionu i ich mieszkañców.

Luminara wiedzia³a, ¿e wiêkszoœæ Ansionian u¿ywa tylko jednego

imienia. Grzywa Ranjiyna ufarbowana by³a w naprzemienne bia³e i czarne

pasy. Przedstawi³ pozosta³ych delegatów. Nie trzeba by³o mistrza Mocy,

aby zauwa¿yæ ich czujnoœæ. Po zakoñczonej prezentacji stwierdzi³:

– My, mieszkañcy miast, witamy was, przedstawicieli Rady Jedi

na Ansionie, i ofiarujemy wam wszelk¹ goœcinnoœæ i wspó³pracê, jaka

le¿y w granicach naszych mo¿liwoœci.

£adne s³owa, pomyœla³ Anakin. Mistrz Obi-Wan spêdzi³ wiele cza-

su na zaspokajaniu zainteresowania swego padawana sprawami polityki.

A pierwsza lekcja, któr¹ pobra³ student tego kontrowersyjnego tematu,

mówi³a, ¿e s³owa s¹ najtañsz¹ walut¹ u¿ywan¹ przez polityków i ¿e sza-

staj¹ ni¹ bez pamiêci.

Tymczasem g³os zabra³a Luminara. Z pewnoœci¹ jest niezwyk³ym

Jedi, uzna³ Anakin. Na swój sposób potrafi³a byæ równie onieœmielaj¹-

ca jak Obi-Wan. By³a jednak przy tym przyjazna i wyrozumia³a, a to

wiêcej, ni¿ móg³ powiedzieæ o jej wzorowej padawance Barrissie.

– W imieniu Rady Jedi, Obi-Wana Kenobiego i moim, Luminary

Unduli, jak równie¿ naszych padawanów, Anakina Skywalkera i Barris-

sy Offee, dziêkujemy wam za te mi³e s³owa. – Czwórka Jedi zajê³a miej-

sca po drugiej stronie piêknego sto³u, naprzeciwko gospodarzy. – Jak

wiecie, przybyliœmy tu, aby poœredniczyæ na waszej planecie w sporze

pomiêdzy mieszkañcami miast a nomadami Alwari.

background image

36

– Chwileczkê. – Wysoki, dystyngowany starszy mê¿czyzna wzgar-

dliwie machn¹³ rêk¹. – Proszê tylko bez sztuczek Jedi. Wszyscy wiemy,

¿e jesteœcie tutaj po to, aby wszelkimi dostêpnymi sposobami powstrzy-

maæ Ansion przed przy³¹czeniem siê do ruchu secesjonistów. Lokalne

sprzeczki, na które siê powo³ujecie, nie s¹ godne rozpatrywania ich przez

Radê Jedi. – Uœmiechn¹³ siê z³oœliwie. – W ka¿dym razie nie wys³aliby

a¿ czworga przedstawicieli do za³atwienia tak drobnej sprawy.

– Dla rady ¿aden konflikt nie jest drobny – odpar³ Obi-Wan. –

Chcielibyœmy widzieæ wszystkich obywateli Republiki ¿yj¹cych w po-

koju i zadowoleniu, gdziekolwiek mieszkaj¹, niezale¿nie od gatunku,

ich lokalnych zwyczajów i stylu ¿ycia.

– ¯ycie w zadowoleniu! – Jedna z Ansionianek, o twarzy pociêtej

d³ugimi pionowymi liniami i jednym zamglonym br¹zowym oku, siêg-

nê³a pod stó³, wyci¹gnê³a stos dyskietek wielkoœci ceg³y i rzuci³a na

lustrzan¹ powierzchniê sto³u. Wyl¹dowa³y na niej z g³uchym stukiem.

– Styl ¿ycia! Czy wy w ogóle wiecie, o czym mówicie, Jedi?

Zanim Luminara czy Obi-Wan zd¹¿yli odpowiedzieæ, stwierdzi³a:

– To sprawozdania z obrad Senatu Republiki. Tylko z ostatnich

dwóch miesiêcy! – Machnê³a rêk¹ w stronê stosu, jakby to by³o jakieœ

paskudne morskie stworzenie, które nagle wyzionê³o ducha na stole

i w³aœnie zaczê³o siê rozk³adaæ. – Same roczne wskaŸniki zawieraj¹

w sobie wiêcej danych ni¿ ca³a miejska biblioteka. Zgodnoœæ, przestrze-

ganie prawa, pos³uszeñstwo, tylko tym siê ostatnio interesuje senat.

A oprócz tego jeszcze preferencyjnym traktowaniem siebie i tych, któ-

rych reprezentuje, zw³aszcza w handlu. Wielka niegdyœ Republika Ga-

laktyczna upad³a pod naporem drobnych biurokratów i egoistycznych

manipulatorów, którzy szukaj¹ jedynie osobistych korzyœci i awansu,

nie zaœ sprawiedliwoœci i uczciwych interesów.

– WyraŸne faworyzowanie Alwarich jest tego dowodem – stwier-

dzi³a kolejna Ansionianka siedz¹ca obok. – Senator Mousul informuje

nas o wszystkim.

– Senat nie faworyzuje ¿adnej grupy spo³ecznej ani etnicznej – za-

protestowa³a Luminara. – Ta podstawowa zasada zawiera siê w prawach

za³o¿ycielskich Republiki i nigdy nie uleg³a zmianie.

– Przypadkiem zgadzam siê z delegatk¹ – spokojnie wtr¹ci³ Obi-

-Wan.

Zdezorientowani zgromadzeni skierowali uwagê na drugiego Jedi.

Nawet Luminara wydawa³a siê zaskoczona.

– Wybacz – wymamrota³ Ranjiyn – ale czy powiedzia³eœ, ¿e zga-

dzasz siê z Kandah?

background image

37

Obi-Wan skin¹³ g³ow¹.

– Zaprzeczanie istnieniu biurokracji i problemów w senacie by³o-

by tym samym, co negowanie istnienia pulsarów. Z pewnoœci¹ panuje

tam zamieszanie i niezgoda. Z pewnoœci¹ istnieje plaga biurokracji i kon-

flikty. – Jedi ledwie zauwa¿alnie podniós³ g³os, który zabrzmia³ dosko-

nale kontrolowan¹ energi¹. – Ale prawa Republiki wci¹¿ obowi¹zuj¹, s¹

nienaruszalne i czyste. Jak d³ugo zjednoczone istoty rozumne bêd¹ ich

przestrzegaæ, w galaktyce bêdzie panowa³ porz¹dek. – Utkwi³ wzrok

w Kandah. – Na Ansionie te¿.

Armalatczyk Tolut siedzia³ u szczytu sto³u, poniewa¿ nie móg³ pod

nim zmieœciæ masywnych nóg. Teraz wsta³ i wycelowa³ w Obi-Wana

jeden z trzech grubych paluchów.

– Gadanina Jedi! – hukn¹³ i ma³ymi, czerwonymi oczkami powiód³

po pozosta³ych delegatach. – Nie widzicie, dok¹d on zmierza i czego

próbuje dokonaæ? Chc¹ nas omamiæ sprytnymi s³ówkami! Uwa¿aj¹, ¿e

wszyscy Ansionianie to prymitywni wieœniacy, jestem gotów siê za³o-

¿yæ! – Nachyli³ siê poprzez stó³ i wspar³ potê¿ne d³onie na g³adkim,

fioletowym drewnie. Solidny blat zatrzeszcza³ pod ciê¿arem jego sied-

miuset kilogramów.

– Mistrzowie Mocy, hê? Mistrzowie knowañ i chytrych wykrêtów,

mówiê! To tylko przebieg³oœæ Jedi!

– Tolut, proszê! – Ranjiyn usi³owa³ uspokoiæ potê¿nego, o wiele wiêk-

szego od siebie towarzysza. – Oka¿ trochê szacunku dla Mocy, jeœli ju¿

nie dla naszych goœci. Mo¿e i nie zgadzamy siê we wszystkim, ale…

– Moc! Moc! Wszystkich was opêta³ i otumani³ ten absurd! – Zie-

lone palce dŸga³y powietrze w kierunku milcz¹cych goœci. – To huma-

noidzi jak wy. Rozumni jak ja. Krwawi¹ i umieraj¹ jak wszystkie inne

stworzenia z krwi i koœci. Dlaczego mamy dalej cierpieæ pod ich uci¹¿-

liwymi rz¹dami? Ich przedstawiciele s¹ skorumpowani albo nie wiedz¹

nic o potrzebach ró¿nych gatunków, a mo¿e i jedno, i drugie. Kiedy rz¹d

psuje siê jak stary morski potwór, tak w³aœnie nale¿y go potraktowaæ. –

B³ysn¹³ d³ugimi jak d³uta zêbami. – Wynieœæ i zakopaæ.

Siêgn¹³ poprzez stó³, jedn¹ d³oni¹ zagarn¹³ dyskietki, które pozo-

stawi³a tam Kandah i z rozmachem rzuci³ nimi o œcianê, a¿ rozsypa³y

siê na wszystkie strony.

– Przepisy! Ograniczenia! Co ludy mog¹ robiæ, a czego nie! Wszyst-

ko s³owa… s³owa, których my na Ansionie nie napisaliœmy. Powinni-

œmy przystaæ do tych, którzy chc¹ siê od³¹czyæ od Republiki i myœl¹

tak samo, jak ja mówiê! Uwolniæ Ansion! A jeœli Alwari nie przy³¹cz¹

siê do nas, za³atwimy siê z nimi tak, jak ju¿ nieraz w przesz³oœci.

background image

38

Przez ca³y czas trwania tej tyrady goœcie siedzieli w milczeniu, tyl-

ko d³oñ Anakina dyskretnie przesunê³a siê w kierunku miecza œwietl-

nego. Wystarczy³ jednak cieñ uœmiechu na twarzy mistrza, by jego rêka

zawis³a w powietrzu. Anakina tak naprawdê bardzo niewiele obchodzi-

³o, czy Ansion pozostanie w Republice, czy nie.

Skomplikowana machina galaktycznej polityki wci¹¿ by³a dla nie-

go tajemnic¹. Ale Tolut obrazi³ jego mistrza i ch³opiec czu³ narastaj¹cy

gniew. Zmusi³ siê, aby zachowaæ spokój, poniewa¿ jego mistrz ¿yczy³

sobie tego. Wiedzia³ doskonale, ¿e Obi-Wan Kenobi sam potrafi o sie-

bie zadbaæ.

Rycerz Jedi podniós³ siê z miejsca, ale ku zdumieniu Anakina

uprzejmie ust¹pi³ g³osu siedz¹cej obok kobiecie.

– Mocy nie mo¿na tak ³atwo przekreœliæ, mój du¿y przyjacielu –

poinformowa³a Armalatczyka Luminara. – Zw³aszcza jeœli samemu nic

siê o niej nie wie.

Tolut znów wyszczerzy³ w szerokim uœmiechu wielkie, p³askie bia-

³e zêby i ruszy³ wokó³ sto³u. Barrissa i Anakin napiêli miêœnie, ale Obi-

-Wan siedzia³ spokojnie, nie zwracaj¹c uwagi na masywnego Armalat-

czyka. Po twarzy b³¹ka³ mu siê s³aby uœmieszek. Luminara wsta³a i od-

sunê³a siê od krzes³a.

– Myœlisz, ¿e tylko Jedi w³adaj¹ Moc¹? – warkn¹³ Tolut. – Wszy-

scy siê na tym znaj¹, trzeba tylko poæwiczyæ.

Wyci¹gn¹³ wielk¹ d³oñ i skin¹³ ni¹ w kierunku sto³u. Na blacie usta-

wiono siedem kryszta³owych karafek z wod¹, aby uczestnicy spotkania

mogli ugasiæ pragnienie. Jedna z nich zadr¿a³a lekko, po czym unios³a

siê pó³ metra w górê. Po policzkach Toluta sp³ywa³y grube, ciê¿kie kro-

ple potu, ale uœmiechn¹³ siê triumfalnie.

– Widzicie? Przy odrobinie æwiczeñ i silnej woli, wszyscy potra-

fi¹ to, co Jedi. Wielki mi powód do dumy!

– Przeciwnie – ³agodnie odpar³a Luminara. – Wiedza jest zawsze

powodem do dumy.

Nie podnios³a rêki. Nie musia³a.

Karafka przesta³a dygotaæ, zawis³a spokojnie. Luminara skoncen-

trowa³a siê na niej, a naczynie powoli wznios³o siê wy¿ej, a¿ dotknê³o

sufitu. Zafascynowani delegaci nie mogli oderwaæ od niej oczu. Ci

mieszkañcy peryferyjnego œwiata nigdy wczeœniej nie mieli okazji ob-

serwowaæ pos³ugiwania siê Moc¹ przez Jedi.

Niczym pêkaty kryszta³owy ptak, karafka podryfowa³a pod sufitem

i zawis³a dok³adnie nad g³ow¹ Armalatczyka, który z wœciek³¹ min¹

macha³ rêkami w jej kierunku najpierw spokojnie, a potem coraz gwa³-

background image

39

towniej. Jego nerwowe gesty nie odnios³y absolutnie ¿adnego skutku.

Móg³by równie dobrze pomachaæ sobie przed lustrem.

Karafka g³adko, jakby manipulowa³ ni¹ doœwiadczony kelner, od-

wróci³a siê do góry dnem, wylewaj¹c lodowat¹ zawartoœæ na g³owê co-

raz bardziej zdenerwowanego delegata. Z mordercz¹ min¹ otar³ twarz

i ruszy³ w kierunku spokojnej Jedi. Barrissa siêgnê³a po miecz œwietl-

ny, ale powstrzyma³a j¹ d³oñ mistrzyni, podobnie jak chwilê wczeœniej

Obi-Wan poskromi³ zapêdy swojego padawana.

Karafki jedna po drugiej wzbija³y siê w powietrze, aby pozbyæ siê

zawartoœci wprost na g³owê Toluta. Poœród pozosta³ych, jeszcze su-

chych delegatów, rozleg³y siê œmiechy. Ludzie chichotali cicho, An-

sionianie natomiast wydawali tubalne ryki, które dziwnie nie pasowa³y

do ich w¹t³ej budowy. Napiêcie, które zapanowa³o w zgromadzeniu,

znik³o nagle jak ulatuj¹ca z wiatrem pajêczyna.

– Mam nadziejê, ¿e nikomu za bardzo nie chce siê piæ – mruknê³a

Luminara, zajmuj¹c z powrotem swoje miejsce.

Prychaj¹cy, przemoczony do suchej nitki wielki stwór rykn¹³ groŸ-

nie – i nagle zmieni³ zdanie. Ociekaj¹c wod¹ z twarzy, zêbów i lœni¹ce-

go skórzanego stroju, powêdrowa³ do swojego krzes³a i klapn¹³ na nie

z mlaœniêciem. Skrzy¿owa³ na masywnej piersi ramiona gruboœci ludz-

kiego tu³owia i powoli skin¹³ g³ow¹ w kierunku kobiety odpowiedzial-

nej za jego mokr¹ pora¿kê.

– Tolut jest wielki pomiêdzy swym ludem. Nie zawsze mówi do-

brze, ale wielki nie musi oznaczaæ, ¿e g³upi. Tolut wie, kiedy nie

ma racji. Ustêpujê przed wiêksz¹ Moc¹. Myli³em siê co do zdolnoœci

Jedi.

Luminara obdarzy³a go ³agodnym uœmiechem.

– Nie ma wstydu w przyznaniu, ¿e nie wie siê wszystkiego. To ozna-

cza m¹droœæ. Coœ znacznie cenniejszego ni¿ si³a fizyczna… a nawet

umiejêtnoœæ wp³ywania na Moc. Nale¿y ci siê pochwa³a, nie nagana. –

Lekko sk³oni³a g³owê. – Gratulujê ci bystroœci os¹du.

Tolut zawaha³ siê, nie bardzo wiedz¹c, czy Jedi przypadkiem nie

¿artuje sobie z niego. Kiedy jednak zrozumia³, ¿e komplement by³ szcze-

ry i pochodzi³ z g³êbi serca, jego twarz siê rozjaœni³a, a ca³e zachowa-

nie uleg³o zmianie.

– Mo¿e my z unii bêdziemy mogli z wami wspó³pracowaæ – oznaj-

mi³. Wci¹¿ istnia³o zagro¿enie, ¿e poprzednia wojowniczoœæ powróci

pomimo w³aœnie otrzymanej nauczki. – Ale praca z Alwarimi to coœ

ca³kiem innego.

Obi-Wan pochyli³ siê w kierunku Anakina i szepn¹³:

background image

40

– To, mój m³ody padawanie, by³a demonstracja umiejêtnoœci zna-

nej jako dyplomacja dynamiczna.

Skywalker skin¹³ g³ow¹.

– Odnotowa³em ten przyk³ad, mistrzu. – Znów zapatrzy³ siê w spo-

kojn¹, piêkn¹ twarz Luminary Unduli. Zauwa¿y³ te¿, ¿e mina Barrissy

zaczyna niebezpiecznie przypominaæ drwi¹cy grymas.

Ranjiyn otar³ ostatni¹ ³zê rozbawienia z k¹cika oka i spróbowa³ przy-

wróciæ powa¿ny nastrój poprzedzaj¹cy wodn¹ demonstracjê.

– Niewa¿ne, co zrobicie. Nawet tysi¹c zwariowanych sztuczek nie

przekona Alwarich, aby dopuœcili do wspólnego eksploatowania ste-

pów. A unia tylko wtedy zgodzi siê pozostaæ zwi¹zana prawem Republi-

ki, jeœli bêdziemy traktowani na ca³ej planecie jednakowo… i nikt nas

nie zmusi do zamkniêcia siê na wieki w granicach miast. Na razie Alwa-

ri dominuj¹ nad nami wielkim obszarem ziemi, a my kontrolujemy mia-

sta. Jeœli za ka¿d¹ prób¹ rozszerzenia naszych granic bêd¹ z wrzaskiem

pêdziæ do senatu na skargê, to ju¿ lepiej nam bêdzie poza Republik¹

wraz z jej niezliczonymi przepisami i regulacjami.

– A mnie siê wydaje, ¿e to by oznacza³o niekoñcz¹c¹ siê wojnê

domow¹ – odezwa³ siê Anakin. Pochwyci³ spojrzenie Obi-Wana i po

chwili namys³u doda³: – A co najmniej pewien rodzaj nieustannego kon-

fliktu pomiêdzy wami a Alwarimi.

– To os³abi obie strony – doda³a Barrissa, poparta zachêcaj¹cym

spojrzeniem Luminary.

Starszawy, wysoki mê¿czyzna z rezygnacj¹ machn¹³ rêk¹ ze swego

miejsca.

– Wszystko jest lepsze ni¿ koniecznoœæ stosowania siê do niewy-

godnych praw, które s¹ przestarza³e, zanim jeszcze zostan¹ uchwalone.

Nasi przyjaciele zapewnili nas, ¿e jeœli og³osimy nasz¹ secesjê z Repu-

bliki, oka¿¹ nam prawdziw¹ pomoc, tak¹, jakiej potrzebujemy, a jakiej

nie jesteœmy w stanie wyegzekwowaæ od senatu.

– Jacy przyjaciele? – uprzejmie zapyta³ Obi-Wan. Ton pytania by³

taki, jakby odpowiedŸ nie mia³a wiêkszego znaczenia, ale Anakin wie-

dzia³, ¿e jest inaczej. Wyczuwa³ lekkie napiêcie w postawie swojego

mistrza.

Nie mia³ okazji stwierdziæ, czy Ansionianin równie¿ je wyczu³, czy

nie. W ka¿dym razie nikogo nie wymieni³.

Luminara wype³ni³a milczenie, które zapad³o po tych s³owach.

– Wszystko mo¿e byæ lepsze… z wyj¹tkiem pokoju. – Powiod³a

wzrokiem po wszystkich przedstawicielach po kolei. – Korzystaj¹c z na-

szych kompetencji przedstawicieli Rady Jedi, mamy dla was propozy-

background image

41

cjê. Jeœli zdo³amy przekonaæ Alwarich, aby podzielili siê z wami domi-

nacj¹ nad po³ow¹ stepów, nad którymi obecnie sprawuj¹ kontrolê, oraz

¿eby pozwolili wam korzystaæ z niektórych zasobów, jakie kryj¹ te zie-

mie, czy ludnoœæ unii zgodzi siê przestrzegaæ praw Republiki, zgodnie

z którymi dot¹d ¿y³a, i zapomni o niebezpiecznych dyskusjach o secesji?

Po tej nieoczekiwanej, niezwyk³ej ofercie delegaci zaczêli szeptaæ

miêdzy sob¹. Ton tych szeptów i skrywane podniecenie œwiadczy³y, ¿e

nie uwa¿ali poprzedniej propozycji za szczególnie atrakcyjn¹.

Korzystaj¹c z ich dyskusji, Obi-Wan nachyli³ siê do swojej towa-

rzyszki.

– Du¿o im obiecujesz, Luminaro.

Poprawi³a na plecach kaptur szaty.

– Przed przybyciem na tê planetê spêdzi³am wiele czasu na stu-

diowaniu historii ludów Ansionu. Trzeba zrobiæ coœ dramatycznego, aby

przerwaæ tê socjopolityczn¹ blokadê. To jedyny sposób, aby oni wszy-

scy zaczêli myœleæ o czymœ innym ni¿ o oderwaniu siê od Republiki. –

Uœmiechnê³a siê. – Pomyœla³am sobie, ¿e jeœli roztoczê now¹ perspek-

tywê mo¿liwoœci handlowych, to nieŸle nimi wstrz¹snê.

Obi-Wan spokojnie obserwowa³ cicho rozprawiaj¹cych delegatów.

O¿ywienie w ich twarzach i gestach by³o szczere, nie stanowi³o przed-

stawienia na u¿ytek goœci.

– Z pewnoœci¹ ci siê to uda³o – stwierdzi³, podkreœlaj¹c swoje s³owa

lekkim uœmieszkiem, do którego zaczyna³a siê przyzwyczajaæ. – Ale

jeœli siê zgodz¹, postawisz nas w k³opotliwej sytuacji, bo bêdziemy

musieli siê wywi¹zaæ z obietnicy.

– Pani Luminara zawsze spe³nia swoje obietnice! – W g³osie Bar-

rissy zabrzmia³ cieñ urazy.

– Bez w¹tpienia tak jest. – Obi-Wan pob³a¿liwie spojrza³ na pada-

wankê. – Martwi mnie tylko, jak to wymóc na tej podzielonej, wiecznie

sk³óconej gromadzie nomadów, którzy zw¹ siê Alwarimi.

Luminara przerwa³a ich rozmowê lekkim skinieniem g³owy. Delegaci

zakoñczyli w³aœnie o¿ywion¹ dyskusjê i usiedli znowu twarzami do goœci.

– Nikt nie w¹tpi, ¿e uzyskanie zgody Alwarich na taki uk³ad rady-

kalnie zmieni³oby sytuacjê, jaka tu obecnie panuje – przemówi³a trze-

cia przedstawicielka Ansionian, kobieta imieniem Induran. – Gdyby

uda³o siê zawrzeæ ten traktat, z pewnoœci¹ zawa¿y³by on na opinii tych,

którzy obecnie sprzyjaj¹ secesji od Republiki, poniewa¿ uwa¿aj¹, ¿e ta

nic dla nich nie robi. – Wielkie, wypuk³e oczy spoczê³y na Jedi. – Jed-

nak wiêkszoœæ z nas uwa¿a, ¿e uzyskanie zgody Alwarich na taki uk³ad

jest wysoce nieprawdopodobne.

background image

42

Po stronie goœci opowiedzia³ siê jednak do niedawna wojowniczo

nastawiony Tolut.

– Dla tych, którzy sprawiaj¹, ¿e w zamkniêtym pomieszczeniu pada

deszcz, nie ma rzeczy niemo¿liwych, nawet jeœli jest to rozs¹dny dia-

log z Alwarimi.

Luminara uœmiechnê³a siê do zwalistego humanoida. Mo¿e i lubi³

zaczepki, ale przynajmniej mia³ doœæ rozumu, aby zmieniæ zdanie, kie-

dy fakty tego wymaga³y. A to ju¿ by³o wiêcej, ni¿ da³oby siê powiedzieæ

do tej pory o jego ansioniañskich kolegach, choæ i oni zaczynali miêk-

n¹æ. W atmosferze wyczuwa³o siê subteln¹ zmianê. Wygl¹da³o, ¿e go-

spodarze, choæ mieli doœæ niepokonanej biurokracji Republiki, zapra-

gnêli nagle siê z ni¹ pogodziæ. Do Luminary i Obi-Wana oraz ich pada-

wanów nale¿a³o przekonanie ich do podjêcia w³aœciwej decyzji.

Wszystko w tej chwili zale¿a³o od sk³onienia nomadów do wspó³-

pracy. Mistrzyni Jedi odnios³a wra¿enie, ¿e bêdzie to wymaga³o znacz-

nie wiêcej wysi³ku ni¿ ¿onglowanie karafkami z wod¹ w wygodnej sali.

– Jak znajdziemy Alwarich? – zapyta³ Anakin z lekkim zniecier-

pliwieniem.

Luminara spojrza³a na padawana i zmru¿y³a oczy. Wyczuwa³o siê

w nim wielki potencja³ Mocy. Nie zna³a go dobrze, ale wiedzia³a, ¿e

Obi-Wan nie wzi¹³by ucznia, który nie by³by naprawdê obiecuj¹cy. Na

pewno zdo³a okie³znaæ tego czupurnego, upartego m³odzieñca, wyg³a-

dziæ szorstkie krawêdzie diamentu i oszlifowaæ go na prawdziwego Jedi.

W s³owach padawana nie by³o nic niew³aœciwego, podobnie jak w tym,

¿e w ogóle siê odezwa³. Po prostu istnia³a granica pomiêdzy pewnoœci¹

siebie a uporem, œmia³oœci¹ a arogancj¹. Zerkniêcie w prawo upewni³o

mistrzyniê, ¿e Barrissa nie jest bynajmniej zachwycona swym mêskim

odpowiednikiem. No có¿, m³oda dama na pewno zachowa dla siebie te

w¹tpliwoœci – chyba ¿e Skywalker j¹ sprowokuje. Barrissa z natury by³a

powœci¹gliwa, ale nie³atwo dawa³a siê onieœmieliæ. Zw³aszcza jeœli pró-

bowa³ tego inny padawan.

Ranjiyn nie waha³ siê.

– IdŸcie na wschód albo na zachód, albo dok¹d chcecie. Oddalcie

siê od cywilizacji.– Zaprezentowa³ ansioniañsk¹ wersjê uœmiechu. –

Zostawcie miasta daleko za sob¹, a znajdziecie Alwarich. Albo oni znajd¹

was. Chcia³bym tam byæ, ¿eby zobaczyæ, jak próbujecie przemówiæ im

do rozs¹dku. To by³oby warte obejrzenia.

– Warte obejrzenia – zgodnie powtórzy³ Tolut.

Luminara i Obi-Wan wstali jednoczeœnie. Konferencja dobieg³a

koñca.

background image

43

– Znacie nasz¹ reputacjê – oznajmi³ Obi-Wan. – Tysi¹ce razy rê-

czyliœmy ni¹ za nasze przyrzeczenia. Tym razem nie bêdzie inaczej.

Rozmowy z Alwarimi nie mog¹ byæ bardziej frustruj¹ce ni¿ przedziera-

nie siê przez szlaki komunikacyjne na Coruscant. – Skrzywi³ siê lekko

na wspomnienie ostatniej swojej wizyty. Nie przepada³ za jazd¹ po mie-

œcie.

Wspomnienie miejskiego zamêtu umocni³o ostro¿ne porozumie-

nie pomiêdzy delegatami a goœæmi, które nawi¹za³o siê w czasie kon-

ferencji – zreszt¹ w³aœnie o to mu chodzi³o. Po zakoñczeniu oficjal-

nych rozmów goœcie i delegaci rozmawiali jeszcze w mi³ej atmosferze

przez jak¹œ godzinê. Obie strony cieszy³y siê z mo¿liwoœci wzajemne-

go poznania siê na bardziej prywatnej p³aszczyŸnie i poza protoko³em.

Zw³aszcza prawie ju¿ suchy Tolut nabra³ szczególnej sympatii do Lu-

minary, która tolerowa³a awanse potê¿nego delegata bez sprzeciwu.

Nieraz zdarza³o jej siê nawi¹zywaæ przyjaŸnie ze znacznie bardziej pa-

skudnymi istotami rozumnymi.

Zajêta rozmow¹ zauwa¿y³a jednak z podziwem, jak ³atwo przycho-

dzi³o Obi-Wanowi uspokajanie pozosta³ych osób. Choæ znany by³ ze

swych talentów mediacyjnych i doœwiadczenia, jednak powszechnie

uwa¿ano go za niegroŸnego i ³agodnego. Mówi³ spokojnie i z rezerw¹,

a jego s³owa dzia³a³y na s³uchaczy jak leczniczy masa¿. Gdyby nie zo-

sta³ Jedi, móg³ zrobiæ karierê w s³u¿bach dyplomatycznych.

Jednak to oznacza³oby utkwienie w samym sercu biurokracji, któr¹

potêpiali, a której potkniêcia i b³êdy próbowali teraz naprawiaæ.

Barrissa robi³a, co mog³a, aby oczarowaæ Ranjiyna i starszego przed-

stawiciela ludzi, Anakin zaœ zalewa³ strumieniem wymowy drug¹ ko-

bietê. Ta ch³onê³a uwa¿nie ka¿de s³owo, bardziej ni¿ Luminara mog³aby

siê spodziewaæ. Chêtnie pods³ucha³aby to i owo, ale musia³a pracowaæ

nad Tolutem i wci¹¿ podejrzliw¹ Kandah. A poza tym pilnowanie Ana-

kina by³o rol¹ Obi-Wana, nie jej.

Gdyby tylko powodzenie ich misji zale¿a³o jedynie od doboru w³aœ-

ciwych s³ów, myœla³a. Niestety, bywa³a ju¿ zaanga¿owana w zbyt wiele

sporów na zbyt wielu niesfornych planetach, aby s¹dziæ, ¿e problemy

Ansionu mo¿na rozwi¹zaæ wy³¹cznie za pomoc¹ rozs¹dnej dyskusji.

Delegatka Unii Spo³eczeñstw, Kandah, reprezentuj¹ca obywa-

teli miast Ansionu, czeka³a niespokojnie w ciemnym korytarzu. W dali

majaczy³y œwiat³a ulicy Songoquin, pe³nej gadatliwych kupców

i wieczornych spacerowiczów. Podobnie jak ca³a jej wielkooka rasa,

background image

44

Kandah bez trudu porusza³a siê nawet w bezksiê¿ycow¹ noc, lecz tu,

w ciasnym pasa¿u z jednym tylko wejœciem, nawet widz¹cy w ciemno-

œci Ansionianin móg³ bez poczucia winy marzyæ o odrobinie dodatko-

wego œwiat³a.

– Co masz dla mnie? – Natychmiast rozpozna³a g³os, ale przestra-

szy³a siê, kiedy niespodziewanie zabrzmia³ jej nad uchem. – Jak siê

skoñczy³o spotkanie goœci z przedstawicielami unii?

– A¿ za dobrze. – Nie tylko nie zna³a nazwiska osoby, z któr¹ siê

kontaktowa³a, lecz nawet nigdy nie widzia³a jej twarzy. Nie by³a pewna,

czy to kobieta, czy mê¿czyzna. Zreszt¹ nie mia³o to wiêkszego znacze-

nia. Wa¿ne, ¿e osobnik p³aci³ hojnie, bez opóŸnieñ i w nieoznaczonych

kredytach. – Delegacja z pocz¹tku by³a nieufna i sceptyczna. Sama zro-

bi³am, co mog³am, aby zasiaæ zamieszanie i niezgodê, ale Jedi s¹ zrêcz-

ni zarówno w s³owach, jak i w pos³ugiwaniu siê Moc¹. Jestem pewna,

¿e przekonali tego g³upiego Armalatczyka, by za nimi g³osowa³. Pozo-

stali jeszcze siê wahaj¹.

Opisa³a szczegó³owo ca³y przebieg spotkania.

– A wiêc Jedi zamierzaj¹ przekonaæ Alwarich, aby pozwolili na

eksploracjê i zabudowê po³owy ziem tradycyjnie nale¿¹cych do noma-

dów? – G³os zaœmia³ siê z niedowierzaniem, nape³niaj¹c ciemnoœæ

echem. – To by by³o coœ! Oczywiœcie, nic im z tego nie wyjdzie.

– Ja te¿ tak s¹dzi³am – szepnê³a w mrok – dopóki sama ich nie po-

zna³am i nie zobaczy³am w akcji. S¹ subtelni i bardzo, bardzo przebiegli.

G³os odpar³ z lekkim wahaniem:

– Nie chcesz chyba powiedzieæ, ¿e mog¹ doprowadziæ do ugody

z Alwarimi?

– Chcia³am tylko powiedzieæ, ¿e to prawdziwi Jedi, a ja nie mam

kwalifikacji, aby przewidzieæ, co mog¹, a czego nie mog¹ dokonaæ. Jed-

no wiem na pewno: nie za³o¿y³abym siê przeciwko nim… o nic.

– Jedi s¹ s³awni jako wojownicy, nie jako mówcy – niepewnie wy-

mamrota³ g³os.

– Doprawdy? – Kandah przypomnia³a sobie dalsze szczegó³y kon-

ferencji. – Ci rycerze i ich padawani to uosobienie sprytu i og³ady. A sko-

ro ju¿ o tym mowa, ilu Jedi widzia³eœ w akcji? Jakiejkolwiek akcji?

– Nie powinno ciê obchodziæ, co widzia³em, a czego nie. – W³aœci-

ciel g³osu by³ wyraŸnie zirytowany, choæ raczej nie na informatorkê. – Muszê

przekazaæ tê wiadomoœæ mojemu szefowi. On bêdzie wiedzia³, co robiæ.

Doprawdy? – pomyœla³a Kandah. Lepiej on ni¿ ja. Ona mia³a tylko

przedstawiæ raport. By³a zadowolona, ¿e jej próba storpedowania misji

Jedi nie wymaga³a niczego wiêcej.

background image

45

– Swoj¹ zap³atê otrzymasz jak zwykle – rzek³ g³os niedba³ym to-

nem, wyraŸnie zajêty rozmyœlaniami nad informacjami delegatki unii.

– Jak zawsze doceniamy dobr¹ pracê. Kiedy Ansion nareszcie opuœci

Republikê i uwolni siê od jej wp³ywów, dostaniesz swoj¹ nagrodê: bez-

prawnie zagarniête dobra rodzinne w Korumdah zostan¹ ci zwrócone.

– Jestem twoj¹ pokorn¹ s³ug¹ – odpar³a grzecznie. Odwróci³a siê

i doda³a z wahaniem: – Jak s¹dzisz, co teraz zrobi twój szef, aby po-

wstrzymaæ Jedi od wykonania zadania? Próba zabójstwa skoñczy³a siê

sromotn¹ pora¿k¹.

Z ciemnoœci nie odezwa³ siê ¿aden g³os. Ogomoor otuli³ siê ciem-

nym p³aszczem i znik³ w mroku nocy.

– A zatem Jedi zamierzaj¹ utrzymaæ uniê w Republice poprzez za-

³atwienie sporu z Alwarimi. Œmia³y plan.

– I g³upi, Wasza Wielkoœæ.

– Tak s¹dzisz? – Soergg spojrza³ na niego z niszy, w której odpo-

czywa³. Za oknem jeden z mniejszych ksiê¿yców Ansionu lœni³ jak po-

lerowana koœæ s³oniowa.

– Nie ma szans na powodzenie.

– Doprawdy?

Ogomoor poczu³, ¿e wymykaj¹ mu siê kolejne argumenty, i posta-

nowi³ zmieniæ taktykê.

– Co mi rozka¿esz, panie? – zapyta³ z wahaniem. – Mo¿e spróbo-

waæ przekupstwa?

Ogromne, skoœne oczy wywróci³y siê w kierunku sklepienia.

– Przekupiæ Jedi! Ty naprawdê jesteœ kompletnym ignorantem,

prawda, Ogomoorze?

Majordomus prze³kn¹³ zniewagê, dumê schowa³ do kieszeni i od-

powiedzia³ z szacunkiem:

– Bêdê wdziêczny, jeœli zechcesz oœwieciæ swego pokornego

s³ugê.

– Zrobiê to. – Hutt z obrzydliwym, lepkim mlaœniêciem, odwróci³

siê na prawy bok, ¿eby lepiej siê przyjrzeæ swemu podw³adnemu. –

Wiedz jedno: Jedi nie mo¿na przekupiæ, przechytrzyæ, z³amaæ ani od-

wieœæ od tego, co sami uwa¿aj¹ za jedynie s³uszny i w³aœciwy kierunek

postêpowania. Przynajmniej takie do tej pory mia³em doœwiadczenia. –

Splun¹³ w bok, a robot pokojowy natychmiast rzuci³ siê, ¿eby posprz¹-

taæ. – To niemi³e jak wiele innych prawd. Dlatego musimy zaj¹æ siê

nimi w inny sposób. PodejdŸ tu, a powiem ci, o co chodzi.

background image

46

Czy naprawdê muszê? – pomyœla³ Ogomoor. Ale przed oddechem

Hutta, podobnie jak przed wype³nieniem jego rozkazów, nie by³o ucie-

czki.

Za ma³o mi p³ac¹ za takie rzeczy, ubolewa³, przyjmuj¹c wprost

w twarz pe³n¹ moc truj¹cego miazmatu.

background image

47

R O Z D Z I A £

"

Jedn¹ z zalet mieszkania i pracy na Coruscant by³a mnogoœæ miejsc,

gdzie mo¿na siê by³o spotykaæ, nie nara¿aj¹c siê na szybkie zlokalizo-

wanie. W ten w³aœnie sposób grupka konspiratorów znalaz³a siê

w skromnej, ma³o znanej knajpce w niezbyt modnej czêœci Kwadrantu

H-46. W takich miejscach nie trzeba by³o specjalnie troszczyæ siê o za-

chowanie anonimowoœci. W ka¿dym razie ¿adne z nich nie zosta³o roz-

poznane przez innych klientów.

– To miejsce cuchnie klas¹ robotnicz¹. – Nemrileo, pochodz¹cy

z potê¿nego œwiata Tanjay, poci¹gn¹³ nosem. – Ukryje smród zdrady.

Senator Mousul zdusi³ uœmiech.

– Mówisz o zdradzaniu zdrajców. Nie pomyl siê w swoich sympa-

tiach, Nemrileo. Nie mamy na to czasu.

– Nie musisz mi mówiæ o czasie. – Mê¿czyzna pochyli³ siê nad

stolikiem. – Ale ta sprawa z Ansionem zaczyna mnie martwiæ.

– A nie powinna. – Mousul emanowa³ pewnoœci¹ siebie. Nic trud-

nego, stwierdzi³ jego rozmówca, skoro wspieraj¹ce ich czynniki obie-

ca³y mu poparcie przy wyborze na gubernatora sektora, gdy tylko An-

sion i jego sojusznicy wycofaj¹ siê z Republiki. – Jestem pewien, ¿e

wszystko odbywa siê zgodnie z planem. Ju¿ wkrótce dominuj¹ca si³a na

mojej planecie, unia miast i miasteczek, zag³osuje za wycofaniem siê

z Republiki i uruchomi wszystko, na co mamy nadziejê.

– Wszystko? – zawo³a³a samica polityk obcej rasy, której p³owe

futro zdawa³o siê rozsadzaæ obcis³y kombinezon kamufluj¹cy. – A ja

s³ysza³am co innego.

background image

48

Mousul obojêtnie machn¹³ rêk¹.

– Drobne potkniêcie. Nic, czym nale¿a³oby siê martwiæ.

– Podziwiam twoj¹ pewnoœæ siebie – zauwa¿y³a samica. – Nie ka¿-

dy by³by tak spokojny, gdyby na jego planetê w samym œrodku delikat-

nych negocjacji na temat secesji przyby³a dwójka Jedi wraz z padawa-

nami.

– Mówi³em ci przecie¿. – G³os Mousula zabrzmia³ groŸnie. – Ju¿

siê tym zajêto.

– Lepiej, ¿eby tak by³o – stwierdzi³ Tam Uliss, wspólnik z Ansio-

nu. – Moi ludzie zaczynaj¹ siê niecierpliwiæ. S¹ gotowi do dzia³ania,

i to ju¿ od jakiegoœ czasu. Nie podoba im siê, ¿e musz¹ czekaæ na decy-

zjê bandy poœlednich istot ze zdecydowanie poœledniego œwiatka.

– Przewodnicz¹cej Gildii Kupieckiej nie spodoba³oby siê takie ga-

danie.

– Dlatego w³aœnie spotykamy siê tutaj – mruknê³a samica. – Aby-

œmy mogli bez niej spokojnie przedyskutowaæ wszystkie mo¿liwoœci.

– Utkwi³a w Mousulu pal¹ce spojrzenie ¿ó³tych oczu. – A gdybyœ i ty

nie by³ zainteresowany, nie by³oby ciê tutaj.

Senator podniós³ d³oñ ostrzegawczo.

– Powiedzia³em, ¿e przyjdê, wys³ucham was i poinformujê o po-

stêpach w sprawie Ansionu. Nie wyg³aszam s¹dów. Ale jeœli Shu Mai

zadecyduje, ¿e powinniœmy wstrzymaæ siê z dzia³aniem, dopóki Ansion

nie og³osi secesji, s¹dzê, ¿e musimy jej pos³uchaæ.

– Naprawdê? – Kolejny cz³onek grupy tonem i wyrazem twarzy

okaza³, ¿e sam jest zupe³nie odmiennego zdania. – Czy Shu Mai i Gildii

Kupieckiej naprawdê mo¿na zaufaæ?

– Nie znasz jej – odpar³ Mousul. – B¹dŸ pewien, ¿e tak. Nasze

interesy le¿¹ jej na sercu.

– Czy rzeczywiœcie? – Nemrileo nie by³ o tym przekonany. – Z te-

go, co s³ysza³em, wynika, ¿e ona nie ma serca.

– A ja jej wierzê – oznajmi³a samica siedz¹ca obok cynika. – Znam

j¹ z jej prac w kwadrancie. Nie ufam za to moim w³asnym elementom.

Wokó³ stolika rozleg³ siê œmiech.

– Ufaæ elementom… có¿ za pomys³!

Zaledwie weso³oœæ ucich³a, Mousul podj¹³ na nowo:

– Porozumia³em siê z moim g³ównym kontaktem na Ansionie. Za-

pewni³ mnie, ¿e za³atwi¹ sprawê Jedi. Shu Mai wierzy tej osobie. Ist-

niej¹ powi¹zania spo³eczne i handlowe, które cementuj¹ ten uk³ad. Pro-

ponujê, abyœmy siê rozeszli, wrócili na swoje stanowiska i byli dobrej

myœli. – Przesun¹³ d³oni¹ po p³ytce reakcyjnej sto³u. – A teraz odprê¿-

background image

49

4 – Nadchodz¹ca burza

my siê i napijmy czegoœ. Rzadko mamy okazjê spotkaæ siê tak nieofi-

cjalnie.

Kilka pierwszych kolejek skutecznie rozproszy³o napiêcie. W to-

warzystwie grupy konspiratorów Mousul tak¿e siê rozluŸni³. Poczuje

siê jeszcze lepiej, kiedy doniesie Shu Mai, ¿e jeden cz³onek ich grupy

prawdopodobnie nie jest ca³kowicie lojalny. Brak zaufania w konspira-

cji to paskudna sprawa. Mo¿e siê okazaæ zabójczy.

Zw³aszcza dla danego osobnika.

Soergg by³ bardzo zadowolony ze swojego planu. Przemyœla³ go

bardzo dok³adnie, d³ugo dopracowywa³ szczegó³y, a¿ wreszcie wyeli-

minowa³ wszystkie b³êdy. Plan mia³ dwie zasadnicze zalety: prostotê

i bezpoœrednioœæ. Wyjaœni³ go dok³adnie Ogomoorowi. Majordomus

s³ucha³ uwa¿nie; dopiero kiedy Hutt skoñczy³, Ansionianin odwa¿y³ siê

na komentarz:

– Z pewnoœci¹ brzmi obiecuj¹co…

– Obiecuj¹co! – zagrzmia³ bossban. – Jest doskona³y!

Gniewnie pochyli³ siê nad pokornie skulonym dwunogiem.

– A mo¿e nie jest?

– No có¿, widzê tylko jedn¹ przeszkodê. Jedi maj¹ zdolnoœæ wy-

czuwania zbli¿aj¹cego siê niebezpieczeñstwa. Odbieraj¹ nadchodz¹ce

k³opoty jako zaburzenia w Mocy.

Soergg skin¹³ g³ow¹ na tyle, na ile mo¿e to zrobiæ ktoœ nie posiada-

j¹cy szyi.

– A¿ za dobrze znam te przeklête zdolnoœci Jedi. Dlatego, aby wy-

konaæ nasze zadanie, wybra³em kogoœ, kogo wra¿liwi na zaburzenia

Mocy Jedi nie wyczuj¹. Dwóch twoich pobratymców, którzy maj¹ nie-

zwyk³e kwalifikacje.

– Nie zamierzam podwa¿aæ twej wiedzy, ale jak myœl¹ce, czuj¹ce

istoty rozumne mog¹ opieraæ siê zmys³om Jedi?

– Poznaj ich zatem, Ogomoorze, i os¹dŸ sam. – Odwróci³ siê, za-

klaska³ w t³uste d³onie i zawo³a³: – Bulgan, Kyakhta, chodŸcie tu, po-

znajcie mojego majordomusa!

Zaciekawiony Ogomoor zwróci³ siê w kierunku drzwi wiod¹cych

z komnaty audiencyjnej bossbana do bocznego westybulu. Wygl¹d

dwóch Ansionian, którzy weszli na wo³anie Soergga, nie wzbudzi³ w nim

szczególnego entuzjazmu.

Jeden mia³ potargan¹, strzêpiast¹ grzywê p³oworudych kud³ów i pry-

mitywnie dopasowane sztuczne ramiê. Drugi by³ ogolony od g³owy po

background image

50

kark, o bladej, ³ysej skórze, z przepask¹ na oku i plecami zgiêtymi na skutek

jakiejœ nieuleczalnej choroby wieku dzieciêcego. ¯aden nie by³ specjal-

nie wysoki ani silny. Wspólnie, zdaniem Ogomoora, mieliby niejakie pro-

blemy z porwaniem dziecka z r¹k podstarza³ego nosiciela wody.

Widok tego byle jakiego duetu zdumia³ go tak bardzo, ¿e przez chwi-

lê zapomnia³ o strachu przed swym pracodawc¹.

– Bossbanie, masz zamiar wys³aæ tych dwóch, aby pojmali Jedi?

– Nie Jedi, Ogomoorze. Jednego z ich padawanów. Jeœli jedno

z m³odych znajdzie siê w niewoli, Jedi bêd¹ zmuszeni negocjowaæ. –

Nad¹³ siê i wyprostowa³. By³ rzeczywiœcie wielki, imponuj¹cy, choæ

odra¿aj¹cy. – Za¿¹damy, aby siê wycofali ze wszystkich negocjacji wi¹-

¿¹cych siê z wewnêtrznymi i galaktycznymi sporami Ansionian i aby nie

przysy³ano na ich miejsce ¿adnego innego Jedi. Kiedy siê na to zgodz¹,

stan¹ siê bezbronni i nie uda im siê w ¿aden sposób wp³yn¹æ na wynik

g³osowania w sprawie secesji. S³owo jednego Jedi jest wi¹¿¹ce dla

wszystkich. – Z trudem zatar³ d³onie. – To lepsze, ni¿ ich zabiæ. Bêd¹

zmuszeni podwin¹æ ogony pod siebie i odlecieæ w poni¿eniu i poczu-

ciu klêski. A przy tym Rada Jedi nie bêdzie mia³a pretekstu do gniewu

spowodowanego œmierci¹ cz³onków zakonu. Po prostu ich wymanew-

rujemy i przechytrzymy. I to ja tego dokonam! – Nad¹³ siê tak bardzo,

¿e Ogomoor przez chwilê myœla³, ¿e go rozsadzi. Niestety, skoñczy³o

siê na pobo¿nych ¿yczeniach. – Nieraz poni¿enie jest skuteczniejsze

od œmierci.

– Nie mogê siê z tym nie zgodziæ, bossbanie. – Ogomoor odzy-

ska³ czêœæ kontenansu i wskaza³ na dwóch potencjalnych porywaczy.

Ten nazwany Kyakht¹ gapi³ siê z pó³otwartymi ustami na luksusowo urz¹-

dzone wnêtrze, jego garbaty towarzysz zaœ sta³ zapatrzony têpo w pod-

³ogê, d³ubi¹c pracowicie w nosie. – Ale… czy ty powa¿nie chcesz wy-

s³aæ tych dwóch, aby porwali padawana Jedi?

Soergg nawet nie rykn¹³, lecz cierpliwie odpar³:

– Przyjrzyj im siê, Ogomoorze. Dobrze im siê przyjrzyj z bliska.

Co widzisz? – Hutta najwyraŸniej bawi³o zdumienie pracownika.

Majordomus spojrza³ z pow¹tpiewaniem na ¿a³osn¹ parê, nie zbli-

¿aj¹c siê do nich ani o centymetr bardziej, ni¿ to by³o absolutnie ko-

nieczne. Dok³adna inspekcja nie doda³a mu otuchy.

– Ryzykuj¹c, ¿e ura¿ê twój rozs¹dek, a mo¿e i ich, bossbanie, mu-

szê stwierdziæ, ¿e wydaj¹ mi siê cokolwiek felek. Stukniêci. Niepe³no-

sprawni umys³owo.

– Ale¿ tak jest w istocie. Masz racjê, oczywiœcie. – Soergg wyda-

wa³ siê ogromnie z siebie zadowolony i okazywa³ to ca³¹ swoj¹ ogrom-

background image

51

n¹ osob¹, opieraj¹c siê na ogonie. – W trakcie ró¿nych badañ prowa-

dzonych w zwi¹zku z moimi interesami odkry³em, ¿e nawet niewielkie

uszkodzenie umys³u mo¿e spowodowaæ znaczne zniekszta³cenie postrze-

gania Mocy u tych, którzy s¹ do tego zdolni. Choroba psychiczna dzia³a

jak przydymiony kawa³ek transparistali, zniekszta³caj¹c to, co siê za ni¹

kryje, choæ nie przes³aniaj¹c ca³kowicie. – Wskaza³ na swoich nowych

najemników. – Ci dwaj s¹ rzeczywiœcie lekko stukniêci, a w ich szaleñ-

stwie le¿y tajemnica naszego sukcesu.

Ogomoor obejrza³ sobie parê z nowym zainteresowaniem, choæ bez

wiêkszego szacunku.

– Próbujê rozpoznaæ ich po stroju. Oczywiœcie, to Alwari, ale mu-

szê powiedzieæ, ¿e nie rozpoznajê klanów.

– I nic dziwnego – burkn¹³ Soergg. – Oni nie nale¿¹ do klanów.

Z powodu kalectwa fizycznego i umys³owego zostali wyrzuceni. Mu-

sz¹ mieszkaæ w znienawidzonym mieœcie, gdzie z trudem wi¹¿¹ koniec

z koñcem, robi¹c wszystko, co im siê nawinie. – Rozpromieni³ siê tak,

jak tylko Hutt jest w stanie siê rozpromieniæ. – Za to, co obieca³em im

zap³aciæ, zrobi¹ wszystko, co ka¿ê. Wszystko! Nawet spróbuj¹ pojmaæ

padawana Jedi – prychn¹³ wzgardliwie. – Jak dla wiêkszoœci istot, kre-

dyty znacz¹ dla nich wiêcej ni¿ honor.

W³¹cznie z ludem zwanym Huttami, pomyœla³ Ogomoor.

– Tak jest, tak – stwierdzi³ Bulgan, odzywaj¹c siê po raz pierwszy.

Trochê trudno by³o go zrozumieæ, poniewa¿ wci¹¿ mia³ palec w nosie.

– Zrobimy to! – Wymowa jednorêkiego towarzysza Bulgana by³a

nieco lepsza, mo¿e dlatego, ¿e nie mia³ w nosie blokady, która nie po-

zwala³a mówiæ jego kompanowi. – Mo¿emy to zrobiæ.

Na s³owa Kyakhty Bulgan mrugn¹³ zdrowym okiem; gruba, nieprze-

zroczysta powieka przesunê³a siê znacz¹co z lewa na prawo.

– Jedi nie wyczuj¹ ich nadejœcia. – Soergg najwyraŸniej delekto-

wa³ siê swoim rewelacyjnym planem.

– Poprzez Moc prawdopodobnie nie, bossbanie, ale przecie¿ maj¹

oczy, a ich reakcje s¹ znacznie bardziej wyostrzone ni¿ u wiêkszoœci

istot rozumnych.

Hutt skin¹³ g³ow¹ cierpliwie, jakby przemyœla³ sobie wszystko ju¿

wczeœniej.

– Nasi przyjaciele zorganizuj¹ porwanie póŸnym popo³udniem. Na-

wet Jedi od czasu do czasu potrzebuj¹ odpoczynku. Zaobserwowano, ¿e

nasza czwórka lubi spacerowaæ po Cuipernam. Wtedy czasem siê roz-

dzielaj¹. Mo¿e i s¹ Jedi, ale ró¿nej p³ci. Kobiety czêsto szukaj¹ innych

rozrywek ni¿ mê¿czyŸni. Jeœli m³odego padawana uda siê zaskoczyæ

background image

52

w pewnej odleg³oœci od mistrza, porwanie powinno siê udaæ. Podobno

wiêkszoœæ Jedi polega na swoich zmys³ach, jeœli chodzi o wykrywanie

zbli¿aj¹cego siê niebezpieczeñstwa. Nie wyczuj¹ zagro¿enia ze strony

tej pary idiotów i bêd¹ ich ignorowaæ, zwiedzaj¹c miasto. – W³adczym

gestem d³oni odprawi³ pomylonych, lecz chêtnych porywaczy.

– OdejdŸcie! Wiecie, gdzie mieszkaj¹ nasi goœcie. – Uœmiechn¹³

siê nieprzyjemnie. – Zreszt¹ wszyscy wiedz¹, poniewa¿ s¹ oficjalnymi

goœæmi delegacji unii i rady miejskiej Cuipernam. Jeœli wam siê uda,

zabierzcie padawana w wyznaczone miejsce i czekajcie na dalsze roz-

kazy.

Kyakhta odwróci³ siê i sk³oni³. Drugi przyg³up nie poszed³ w jego

œlady, wiêc kompan plasn¹³ go w ³ys¹ czaszkê. Bulgan szybko siê od-

wróci³, ale poniewa¿ by³ ju¿ zgarbiony, nie musia³ siê dodatkowo schy-

laæ. Przynajmniej jednak wyj¹³ paluch z nosa. Razem wycofali siê z po-

koju przez te same drzwi, którymi zostali wpuszczeni. Ogomoor wci¹¿

nie wiedzia³, co o tym myœleæ, ale czu³ ju¿ pierwszy dreszczyk emocji.

– Œmia³y plan, bossbanie, doprawdy. Ale bardzo ryzykowny.

– Co to za ryzyko? – Soergg przechyli³ siê w lewo i wsadzi³ ³apê

do miski wype³nionej mêtn¹ ciecz¹, wy³awiaj¹c z niej coœ, na widok

czego Ogomoor wyraŸnie poblad³. Niezra¿ony tym Hutt odchyli³ g³o-

wê do ty³u i wpuœci³ ruchliw¹ zawartoœæ garœci do przepastnej otch³ani

gardzieli, prze³kn¹³ g³oœno i mlasn¹³ wargami na znak zadowolenia. –

Ryzyko le¿y wy³¹cznie po stronie tych dwóch kretynów. Jeœli zawiod¹,

Jedi po prostu ich zabij¹.

– A jeœli nie? Jeœli tylko ich zrani¹ i uwi꿹? Mo¿e i nie s¹ m¹-

drzy, ale z pewnoœci¹ powiedz¹ Jedi, kto ich wynaj¹³ do tego zadania.

Potê¿ny brzuch Soergga zatrz¹s³ siê w serdecznym œmiechu.

– Jak tylko rozpoczn¹ operacjê, bêd¹ musieli zg³aszaæ siê do mnie

osobiœcie w okreœlonych odstêpach czasu przez komunikator dzia³aj¹-

cy na zastrze¿onym paœmie. Dwie noce temu, kiedy spali snem spra-

wiedliwych, mój lekarz zainstalowa³ w karku ka¿dego z nich ma³y przy-

rz¹dzik. Uaktywniê je zdalnie, jeœli siê nie zg³osz¹ choæ raz. – Postuka³

palcem w otwart¹, t³ust¹ d³oñ. – Zanim zdo³aj¹ cokolwiek wygadaæ, ma³e,

ale skuteczne ³adunki wybuchowe oddziel¹ im g³owy od ramion. Oba-

wiam siê, ¿e trochê przy tym nabrudz¹.

– A co wtedy, o Wielki? – ciekawie dopytywa³ siê Ogomoor.

Soergg wzruszy³ t³ustymi ramionami, a¿ fale przesz³y po ca³ym sfla-

cza³ym cielsku.

– Bezklanowi imbecyle s¹ tani, nawet w Cuipernam. Jeœli ci dwaj

zawiod¹, weŸmiemy kolejn¹ parê.

background image

53

Kyakhta owin¹³ siê ciaœniej lekk¹ wodoodporn¹ szat¹, aby lepiej

ukryæ twarz. By³y to szaty Pangay Ous, nie jego klanu. On i Bulgan po-

chodzili z Asbirów, z Po³udniowego Hagatai. Ale dobrze by³o znowu

mieæ na sobie strój klanu, nawet nie swojego, nawet jeœli na niego nie

zas³u¿y³.

Szaty by³y konieczne, aby siê wmieszaæ w t³um. Pamiêtaj¹c o ma-

³ym urz¹dzeniu przypiêtym do szarfy pod szatami, dotkn¹³ go lekko pal-

cem, zgodnie z instrukcjami pana Hutta. Soergg bardzo nalega³, ¿eby

regularnie nawi¹zywali ³¹cznoœæ. W koñcu poinformowa³ ich te¿, jak

dzia³aj¹ urz¹dzenia wybuchowe w ich szyjach, aby wiedzieli, czym ry-

zykuj¹, nie zg³aszaj¹c siê we w³aœciwym czasie. Nie ¿yliby nawet tak

d³ugo, aby zainkasowaæ forsê. Kyakhta i Bulgan byli bardzo wzruszeni

czu³¹ trosk¹ o ich zdrowie i dobre samopoczucie, jak¹ okaza³ Hutt.

Na Ansionie by³y wiêksze place targowe ni¿ ten w Cuipernam.

W dobie nowoczesnego intergalaktycznego handlu wiêkszoœæ transak-

cji wymaga³a niewiele wiêcej ni¿ wymiany liczb i symboli, ale na wielu

planetach staroœwieckie tradycyjne targowiska wci¹¿ pozostawa³y dro-

gie sercom mieszkañców. Handel na odleg³oœæ by³ z pewnoœci¹ spraw-

niejszy, pozwala³ te¿ na nieskoñczenie wiêksz¹ ró¿norodnoœæ i objê-

toœæ sprzedawanych i kupowanych towarów, ale nie dostarcza³ tyle ra-

doœci. Rozkosze robienia interesów twarz¹ w twarz pozostawa³y jedn¹

z drobnych przyjemnoœci ¿ycia w coraz bardziej zautomatyzowanej cy-

wilizacji galaktycznej.

A zreszt¹ na co lokalnemu sprzedawcy marthañskich owoców kom-

plikacje i koszty zwi¹zane z elektronicznym wêz³em handlowym? Ilu

goœci, gapiów i turystów œci¹gnie na przedmieœcia przenoœny przekaŸ-

nik informacji? Nie mówi¹c ju¿ o tym, ¿e handel bezpoœredni pozwala³

unikn¹æ wielu podatków. Wœród tych, którzy z ca³ego serca popierali

secesjê Ansionu, nie brakowa³o powa¿nych kupców. W³aœciwie to na-

wet nie podatki sprawi³y, ¿e tak zapragnêli odsun¹æ siê od Republiki –

raczej nieskoñczona i wci¹¿ rosn¹ca lista przepisów i regulacji. Wpraw-

dzie przekazywali swoje obawy – które zreszt¹ podziela³a ca³a Republi-

ka – poprzez przedstawicieli w senacie, ale podobnie jak wiele innych

spraw, one tak¿e pozosta³y bez oddŸwiêku. Wyizolowany rz¹d galak-

tyczny na odleg³ym Coruscant coraz bardziej oddala³ siê od potrzeb

i aspiracji ludów, którymi podobno rz¹dzi³.

Kyakhta i Bulgan bez trudu wmieszali siê w t³um, choæ Kyakhta

musia³ mieæ na oku towarzysza, kiedy mijali kolejne stragany. G³upa-

wy, garbaty Bulgan mia³ nieprzyjemny zwyczaj czêstowania siê wysta-

wionymi towarami, zapominaj¹c, ¿e nale¿y za nie zap³aciæ. Dziœ nie

background image

54

mieli czasu na takie rzeczy. Czeka³a ich wa¿na misja! Mo¿e nie tak istot-

na, jak przepêdzanie byd³a, wyœcigi czy œwiêtowanie ze swoim klanem,

ale wystarczaj¹co wa¿na dla takich bezklanowców, jak oni.

– Tam s¹! – szepn¹³ z napiêciem do kuœtykaj¹cego za nim Bulgana.

Tamten wytê¿y³ jedyne dobre oko i wyprostowa³ siê na tyle, na ile móg³.

Poci¹ga³ nosem i gapi³ siê bez s³owa.

– Nie ma stra¿y – zauwa¿y³ po chwili. Bulgan by³ przyg³upem, ale

nie tak kompletnym, jak mog³oby to sugerowaæ jego zachowanie lub

wygl¹d.

Kyakhta spróbowa³ powstrzymaæ siê od wzgardliwego tonu.

– Oczywiœcie, ¿e nie maj¹ stra¿y, têpoto! Po co Jedi jacyœ stra¿ni-

cy? To oni s¹ stra¿nikami innych.

Bulgan zmarszczy³ czo³o i spojrza³ niepewnie.

– Jakich innych?

Kyakhta nie raczy³ odpowiedzieæ. Kryj¹c twarz na tyle, na ile by³o

to mo¿liwe, stwierdzi³, ¿e goœciom nie towarzyszy lokalny przewod-

nik. Ich skromne, powœci¹gliwe zachowanie sugerowa³o, ¿e wol¹ poru-

szaæ siê bez najmniejszej choæby œwity. Nie chcieliby pewnie przyci¹-

gaæ uwagi t³umu. To dobrze. Zadanie, jakie wraz z Bulganem mieli do

wykonania, wymaga³o jak najmniejszej liczby komplikacji i, oczywi-

œcie, œwiadków. Prawe ramiê nad protez¹ zaczê³o pulsowaæ lekko, jak

zawsze, kiedy by³ zdenerwowany.

– Którego bierzemy? – Bulgan musia³ krêciæ g³ow¹ z boku na bok,

¿eby zobaczyæ cokolwiek przez t³um spacerowiczów, którzy niekoniecz-

nie byli wy¿si od niego, tyle ¿e chodzili prosto.

– Nie wiem. Nie jest trudno odró¿niæ padawana od jego Jedi. Jest

znacznie m³odszy. Nie pamiêtam, czy pomiêdzy p³ciami istniej¹ ró¿ni-

ce, jeœli chodzi o si³ê.

Nawet nie próbowa³ pytaæ, czy Bulgan pamiêta. Bulgan mia³ k³opo-

ty z przypomnieniem sobie, jaki dziœ dzieñ, a nieraz nawet w³asnego

imienia.

Zastanawia³ siê tylko, po co Huttowi Soerggowi padawan Jedi. No

có¿, to w koñcu nie jego sprawa. On i Bulgan maj¹ jedynie wykonaæ

swoje zadanie. Zreszt¹ kiedy zaczyna³ myœleæ o wiêcej ni¿ jednej rze-

czy naraz, bola³a go g³owa.

– IdŸmy za nimi – zaproponowa³ pokurcz. Uwaga by³a tak oczywi-

sta i celna, ¿e Kyakhta nie móg³ nawet protestowaæ.

Przyjezdni Jedi zachowywali siê jak wszyscy inni turyœci. S³uchali

wyjaœnieñ przewodnika, spacerowali po rynku, sumiennie podziwiaj¹c

widoki i co jakiœ czas przystaj¹c, by skosztowaæ specja³ów tutejszej

background image

55

kuchni. Od czasu do czasu jedno z nich podchodzi³o do straganu, aby

podziwiaæ rêkodzie³o czy obrazek, zgrabnie wytoczon¹ bransoletê lub

b³yszcz¹c¹ œpiewaj¹c¹ roœlinê z rejonów równika. Kyakhta zauwa¿y³,

¿e niczego nie kupuj¹. Po co Jedi maj¹tek osobisty, kiedy rada ci¹gle

ka¿e im podró¿owaæ? Lecz wêdrowny tryb ¿ycia nie przeszkadza³ im

ogl¹daæ i podziwiaæ.

Jedno z padawanów zatrzyma³o siê przed sklepikiem, w którym

sprzedawano rzeŸby z drzewa sanwi z P³askowy¿u Niruu. Alwari z Ni-

ruu s³ynêli ze swoich dzie³. Kyakhta zauwa¿y³, ¿e to m³oda kobieta.

Skromny sklepik, jeden z wielu, które wychodzi³y na plac targowy, by³

znacznie wiêkszy od straganów i wózków wype³niaj¹cych plac.

No, wejdŸ do œrodka, usi³owa³ zachêciæ w myœli zamyœlon¹ pada-

wankê. No, w³aŸ, w³aŸ, popatrz na te cudeñka. Stoj¹cy obok Bulgan za-

milk³ nagle, czuj¹c, ¿e zbli¿a siê w³aœciwy moment. Czekaj¹c i obser-

wuj¹c, Kyakhta nie zapomina³ o dotykaniu urz¹dzenia namierzaj¹cego

przy pasku.

Padawanka zamieni³a kilka s³ów ze swoim równie m³odym towa-

rzyszem i wesz³a do sklepiku. Jej kolega odwróci³ siê i odszed³, doga-

niaj¹c dwójkê starszych Jedi, pogr¹¿onych w o¿ywionej rozmowie.

Wydawa³o siê, ¿e nawet nie zauwa¿yli samotnej wycieczki swojej pod-

opiecznej.

– Teraz, szybko! – Kyakhta ruszy³ przed siebie, z trudem powstrzy-

muj¹c siê przed przyci¹gaj¹cym uwagê biegiem.

Wichry Whorh im sprzyja³y. W sklepie by³a tylko w³aœcicielka,

pomarszczona, starsza mieszkanka miasta, która wygl¹da³a na równie

sfatygowan¹, co niektóre z jej antycznych artefaktów. Owinêli siê sza-

tami, aby jak najdok³adniej ukryæ twarze i udawali, ¿e podziwiaj¹ rytu-

alne krzes³o Nazay z wysokim oparciem, pochodz¹ce z Delgerhanu. Pa-

dawanka by³a smuk³a i nie wydawa³a siê szczególnie muskularna, ale

Kyakhta wiedzia³, ¿e Jedi nie polegaj¹ w obronie wy³¹cznie na brutal-

nej sile.

Gestem wezwa³ Bulgana i odczeka³, a¿ ten wyci¹gnie spod p³aszcza

sieæ polus. Kiedy Bulgan by³ ju¿ gotowy, Kyakhta podszed³ do lady.

Cierpliwie uœmiechniêta w³aœcicielka podrepta³a w jego kierunku. Ostat-

ni szybki rzut oka na targ upewni³ go, ¿e okolice sklepiku s¹ czyste.

Poprzez du¿¹ pojedyncz¹ szybê nie by³o widaæ innych goœci.

– Witaj w moim skromnym warsztacie, sir. – Starowina przyjrza³a

siê jego szatom i doda³a: – Widzê, ¿e jesteœ z Pangay Ous. Daleko ciê

zanios³o od twego stepu, sir. – W jej g³osie pojawi³a siê nagle nutka

niepewnoœci. – Co prawda nie wygl¹dasz mi na kogoœ, kto mieszka³

background image

56

w Pasmach Pó³nocnych. Nie widzê na twoim czole tatua¿u, a grzywa

jest…

– Ale zapach mojego cia³a pochodzi wprost z Pangay Ous – stwier-

dzi³ stanowczo. – Czujesz?

Wyci¹gn¹³ spod szaty ma³y rozpylacz, podsun¹³ jej pod nos i prys-

n¹³ prosto w twarz, zanim zd¹¿y³a zaprotestowaæ. Odruchowo wci¹g-

nê³a powietrze, jej oczy powêdrowa³y w g³¹b czaszki i upad³a na zie-

miê, po drodze uderzaj¹c podbródkiem w kontuar. Spray dzia³a³ tak szyb-

ko, ¿e nawet nie zd¹¿y³a siê zdziwiæ.

– Haja! – zawo³a³, odstêpuj¹c od lady. – Ta biedna kobieta zemdla³a!

To na pewno serce!

– Poczekaj, zobaczê. – Barrissa podbieg³a, czujna i gotowa nieœæ

pomoc w ka¿dej sytuacji. – Nie jestem zbyt dobra w fizjologii Ansio-

nian, ale istniej¹ pewne sta³e wartoœci kr¹¿eniowe i oddechowe wspól-

ne dla wszystkich dwuno¿nych, które…

Kyakhta usun¹³ siê na bok, nie s³uchaj¹c niezrozumia³ej medycznej

paplaniny. I tak nic by z tego nie zrozumia³. Bulgan ju¿ ruszy³ do ataku.

Jeszcze jedno spojrzenie na zewn¹trz upewni³o ich, ¿e na ulicy wci¹¿

nie widaæ Jedi. Padawanka wyminê³a ladê i przyklêk³a obok le¿¹cej w³a-

œcicielki.

– Oznaki ¿ycia wydaj¹ siê silne – szepnê³a z nut¹ zdziwienia. – To

chyba nic powa¿nego. Po prostu zemdla³a. – Zaczê³a wstawaæ z kolan.

– Pryœnijcie jej w twarz zimn¹ wod¹, to powinno wystarczyæ. Ciekawe,

co spowodowa³o, ¿e upad³a tak nagle i bez s³owa?

– Mo¿e to? – Kyakhta wysun¹³ d³oñ ze sprayem i m³oda kobieta

przyjê³a w twarz ca³y strumieñ. Poniewa¿ mia³a dwoje nozdrzy zamiast

jednego, wci¹gnê³a znacznie wiêksz¹ dawkê ni¿ Ansionianka. Zamruga-

³a, ale oczy nie uciek³y w g³¹b czaszki, a d³oñ siêgnê³a do miecza za-

wieszonego u pasa. Zaskoczony Kyakhta spanikowa³ i spryska³ j¹ po raz

drugi, a potem trzeci, zanim wreszcie upad³a. Có¿, w koñcu przyjê³a

dawkê, która bez trudu powali³aby ca³y oddzia³ ¿o³nierzy.

– Szybko, szybko! – pogania³ Kyakhta. Usi³uj¹c podzieliæ swoj¹

uwagê miêdzy wejœcie a nieprzytomn¹ w tej chwili padawankê, poma-

ga³ Bulganowi wepchn¹æ bezw³adne cia³o do mocnego worka, który

ze sob¹ przynieœli. Na koniec podnieœli ³adunek, który okaza³ siê za-

skakuj¹co ciê¿ki i pospieszyli w kierunku zaplecza. Jak zwykle w tych

nieco lepszych sklepikach, by³o tam drugie wejœcie. Uldas im sprzy-

ja³ – brudna alejka dostawcza równie¿ by³a pusta. Kyakhta pamiêta³

o tym, aby znów dotkn¹æ sygnalizatora przy boku, po czym ruszy³

w stronê ulicy Jaaruls, gdzie czeka³o na nich dobrze ukryte, doskona-

background image

57

le chronione mieszkanko i bezpieczeñstwo. Poczu³ narastaj¹ce pod-

niecenie. Uda³o im siê!

Teraz musieli tylko przetrzymaæ brankê, zachowuj¹c j¹ przy ¿yciu

i dobrym zdrowiu, no i oczekiwaæ dalszych instrukcji od Soergga. W po-

równaniu z porwaniem, którego w³aœnie dokonali, takie drobiazgi wy-

dawa³y siê Kyakhcie dziecinn¹ zabaw¹.

Nikt nie spyta³ o zawartoœæ pêkatej, ciê¿kiej torby, któr¹ dwaj Al-

wari wlekli alejkami i w¹skimi uliczkami. Biznes to biznes, a biznes

nomady to wy³¹cznie jego sprawa.

Luminara od³o¿y³a piêknie emaliowane lusterko, wyciête z jedne-

go kawa³ka zwierciadlanego minera³u, i rozejrza³a siê niespokojnie. Coœ

by³o nie tak. Coœ odbiega³o od normalnoœci. Musia³a rozgl¹daæ siê i szu-

kaæ przez d³u¿sz¹ chwilê, zarówno wzrokiem, jak i umys³em, ¿eby prze-

konaæ siê, co to takiego. Od pewnego czasu nie widzia³a Barrissy.

Gdzie siê podzia³a padawanka? B³¹dzenie po zakamarkach nie by³o

do niej podobne. Padawan cieszy³ siê pewn¹ niezale¿noœci¹, ale nie mia³

dostêpu do wiêkszej wiedzy. Kenobi zauwa¿y³ niepokój Luminary i pod-

szed³ bli¿ej.

– Coœ nie w porz¹dku, Luminaro?

– Nie widzê Barrissy, Obi-Wanie. Zazwyczaj spija mi s³owa z ust,

podobnie jak wszystkim, którzy mi akurat towarzysz¹.

Uœmiechn¹³ siê pocieszaj¹co.

– A wiêc nic dziwnego, ¿e gdzieœ sobie posz³a. Od kilku dobrych

chwil prawie siê nie odzywaliœmy.

– Kiedy j¹ widzia³em po raz ostatni – wtr¹ci³ Anakin – ogl¹da³a

rzeŸby z drewna w sklepiku.

Nie siêgn¹³ po broñ, ale jego naturalny instynkt obroñcy przebudzi³

siê w jednej chwili.

B³êkitne oczy Luminary zwróci³y siê ku niemu.

– W jakim sklepiku? – zapyta³a.

– Nic siê nie sta³o, pani – odpar³ Anakin. – Obserwujê wejœcie od

chwili, kiedy tam wesz³a. Do tej pory nie wychodzi³a.

– Nie wysz³a tymi drzwiami, chcesz powiedzieæ. To pewnie nic ta-

kiego, a ona nie lubi, kiedy jestem dla niej bardziej matk¹ ni¿ nauczyciel-

k¹, ale zwykle ogl¹da wszystko bardzo szybko i idzie dalej. Nie ma w zwy-

czaju staæ i siê gapiæ. – Wbi³a wzrok w twarz padawana. – Który to sklepik?

Anakin wyczu³ powagê w jej g³osie i odsun¹³ do siebie resztki z³o-

œliwoœci. Podniós³ d³oñ i pokaza³ palcem.

background image

58

– Tamten, po drugiej stronie.

Ruszy³ za dwojgiem Jedi w stronê wskazanego budynku, niemal

depcz¹c im po piêtach.

Drzwi by³y otwarte, co nie by³o niczym niezwyk³ym, ale nikt nie

wyszed³ im na spotkanie, a to ju¿ nie wydawa³o siê normalne.

– Barrissa? – Luminara z rosn¹cym niepokojem kr¹¿y³a po skle-

piku, zagl¹daj¹c nawet pomiêdzy wiêksze drewniane rzeŸby stoj¹ce

w g³êbi. G³oœny okrzyk Obi-Wana odwróci³ jej uwagê. Ju¿ sam fakt, ¿e

krzycza³, by³ alarmuj¹cy. Zwykle nawet nie podnosi³ g³osu.

– Luminaro, chodŸ tutaj!

Na kolanie delikatnie podtrzymywa³ g³owê starszej ansioniañskiej

kobiety. Anakin sta³ nad nim wstrz¹œniêty, dziwnie pokorny, pozbawio-

ny zwyk³ej buty.

– Wody! – zawo³a³ Obi-Wan. Ch³opiec rzuci³ siê w kierunku

zaplecza i po chwili gor¹czkowego szperania znalaz³ ch³odziarkê

pe³n¹ polimerowych pojemników. Wyj¹³ jeden, zawieraj¹cy zimn¹

wodê, poda³ mistrzowi i obserwowa³, jak tamten delikatnie skrapia

wod¹ twarz staruszki. Jej du¿e oczy o barwie jasnego wina zamruga³y

lekko.

– A niech mnie… na Ramiê Nomgona! – Powiod³a wzrokiem po

obcych ludzkich twarzach, które obserwowa³y j¹ z trosk¹. – Kim wy

jesteœcie? Co mi siê sta³o?

Podpar³a siê rêkami, dŸwignê³a do pozycji siedz¹cej i lekko oszo-

³omiona doda³a:

– Dlaczego le¿ê na pod³odze?

Luminara przygl¹da³a jej siê uwa¿nie.

– Mia³am nadziejê, ¿e ty nam to wyjaœnisz.

Obi-Wan i Anakin pomogli jej podnieœæ siê do pozycji stoj¹cej.

– To… to mój sklep. Mój dom. Pokazywa³am coœ klientowi… –

Podnios³a jedn¹ d³oñ do czo³a i potar³a szar¹ grzywê, œci¹gaj¹c j¹ ku

przodowi. – To by³ Alwari… Mówi³, ¿e nale¿y do Pangay Ous i mia³

odpowiedni strój, ale dziwnie siê zachowywa³… – Na jej twarzy

zmarszczki niesmaku pomiesza³y siê ze zmarszczkami staroœci. – By³

z nim jeszcze jeden. Pamiêtam go, bo by³ okropnie brzydki, a jednak

przy swoim kumplu wygl¹da³ na prawie przystojnego.

– A m³oda kobieta, ubrana tak jak my? – wtr¹ci³a Luminara. – Wi-

dzia³aœ kogoœ takiego?

Starsza tubylka zamruga³a oczami.

– Ou, no pewnie. Ogl¹da³a bardzo uwa¿nie, choæ na mój rozum nie

mia³a zamiaru niczego kupowaæ. – Uœmiechnê³a siê, pokazuj¹c ostre

background image

59

ansioniañskie zêby. – Kiedy ktoœ siedzi w interesie tak d³ugo, jak ja,

wyczuwa takie rzeczy, nawet u innych ras.

– Gdzie ona jest teraz? – zapyta³ Obi-Wan swym cichym, ale nie

znosz¹cym sprzeciwu g³osem.

– Gdzie…? Nie wiem. Nie wiem, gdzie oni siê wszyscy podzie-

li… – Rozejrza³a siê i potrz¹snê³a g³ow¹. – Pamiêtam, ¿e rozmawiali-

œmy o zapachach, a potem… – podnios³a nierozumiej¹cy wzrok – a po-

tem otworzy³am oczy i zobaczy³am was troje pochylonych nade mn¹.

Jak s¹dzicie, co…?

– Mistrzowie, tutaj!

Na wo³anie Anakina oboje Jedi rzucili siê na zaplecze sklepu, a po-

tem wypadli przez tylne wyjœcie, którego drzwi by³y teraz uchylone.

ZnaleŸli padawana w alejce; klêcza³ i wskazywa³ coœ palcem. Bruk by³

suchy, pokryty grub¹ warstw¹ kurzu, na którym wyraŸnie by³o widaæ

odciski dwóch par stóp. Dziêki Mocy, pomyœla³ Obi-Wan, ¿e w os³o-

niêtej alejce nie wia³o zbyt mocno.

– Œlady Ansionian. – Luminara podnios³a wzrok i rozejrza³a siê po

alejce. – Same w sobie niczego nie dowodz¹. – Pokaza³a im inne œlady,

które znaczy³y grub¹ pow³okê py³u. – T¹ œcie¿k¹ sz³o niedawno wiele stóp.

– Ale tylko te œlady zaczynaj¹ siê dok³adnie od progu – sprzeciwi³

siê Anakin. – I patrzcie, jakie s¹ g³êbokie w porównaniu z innymi. Jak

gdyby ta para, która je zrobi³a, nios³a coœ ciê¿kiego. – Zmru¿y³ oczy

i spojrza³ w ciemny tunel alejki. – Wszyscy Ansionianie s¹ mniej wiê-

cej tego samego wzrostu… i wagi.

– Troje wesz³o do sklepu, dwoje wysz³o i do tego ¿adne z nich nie

by³o cz³owiekiem. – Obi-Wan skin¹³ twierdz¹co g³ow¹. – Uczysz siê

widzieæ nie tylko rzeczy oczywiste, Anakinie. Mam nadziejê, ¿e tak ju¿

pozostanie.

Luminara mocno zacisnê³a powieki, ale zaraz otwar³a je znowu.

– Nie wyczuwam nigdzie obecnoœci Barrissy. Gdyby zosta³a po-

rwana, powinnam odebraæ jej wzburzenie. Ale nie czujê nic.

– Mo¿e jest nieprzytomna. – Obi-Wan skierowa³ siê w g³¹b alejki,

¿eby lepiej wysondowaæ jej najdalsze zak¹tki. – Jeœli ci, którzy j¹ po-

rwali, mieli z³e zamiary, mogli u¿yæ do jej obezw³adnienia tej samej

metody, co w przypadku w³aœcicielki sklepu.

– A mo¿e nie ¿yje – zauwa¿y³ Anakin. W innych okolicznoœciach,

wœród innych ludzi, jego s³owa mog³yby wywo³aæ wybuch zgrozy i gnie-

wu, ale ani Luminara, ani Obi-Wan nie zareagowali. Jako Jedi nie czuli

siê ura¿eni obiektywnymi przypuszczeniami, niezale¿nie od tego, jak

delikatnej materii dotyczy³y.

background image

60

Wewn¹trz jednak Luminara a¿ kipia³a. Jedi mo¿e nie okazuje zbyt

wielu uczuæ, ale to nie znaczy, ¿e ich nie ma.

– To wielkie miasto. Jak j¹ odnajdziemy? – Stara³a siê utrzymaæ na

wodzy ogarniaj¹cy j¹ gniew.

– Mo¿emy poprosiæ o pomoc w³adze miasta – podsun¹³ rozs¹dnie

Anakin.

Obi-Wan machniêciem rêki odsun¹³ ten pomys³.

– Akurat tego w³aœnie nam potrzeba na tak delikatnym etapie ne-

gocjacji! Przyznaæ siê naszym gospodarzom, ¿e jedno z nas zniknê³o,

a my nie potrafiliœmy temu zapobiec! Jak s¹dzisz, ile zaufania do naszej

wszechmocy wzbudzi takie wyznanie?

Anakin ze zrozumieniem pokiwa³ g³ow¹.

– Rozumiem, co masz na myœli, mistrzu. Czasem jestem zbyt bez-

poœredni.

– To choroba wspólna wszystkim niedoœwiadczonym istotom i nie

jesteœ jej winien. – Znów spojrza³ na Luminarê. – Musimy odnaleŸæ j¹

sami, niewa¿ne, w jakim stanie. – Jego zaniepokojona towarzyszka

uœmiechnê³a siê lekko. – I to szybko, zanim nasi ansioniañscy gospo-

darze wywêsz¹, ¿e coœ jest nie w porz¹dku.

Luminara wskaza³a na sklepik.

– Najpierw musimy uzyskaæ mo¿liwie jak najdok³adniejszy opis

tych Alwari, którzy tu byli w tym samym czasie, co Barrissa. A potem,

jak s¹dzê, powinniœmy siê rozdzieliæ. Niech ka¿de z nas weŸmie na sie-

bie jedn¹ trzeci¹ miasta. Zaczniemy od tego sklepu jako centrum po-

szukiwañ, a potem przeszukamy wszystko, co siê da. Bêdziemy wypy-

tywaæ wszystkich, od czasu do czasu obiecuj¹c nagrodê, spróbujemy

wyczuæ obecnoœæ Barrissy.

– Obi-Wanie, myœlisz, ¿e stoj¹ za tym ci sami, którzy nas³ali zbi-

rów na pani¹ Luminarê i padawankê Barrissê, kiedy tu przybyliœmy? –

zastanowi³ siê Anakin.

– Nie potrafiê powiedzieæ – odpar³ rycerz Jedi. – Na tym œwiecie

istnieje tyle walcz¹cych ze sob¹ frakcji, ¿e mo¿e to byæ dzie³o ka¿dej

z nich. W dodatku jak wiecie, interesy spoza planety te¿ siê tutaj mie-

szaj¹. – Anakin zauwa¿y³, ¿e na swój spokojny sposób Obi-Wan by³

mocno niezadowolony. – Tylko tego nam brakuje… p³omienia z tej iskry.

No, ale to nie polityka jest teraz najwa¿niejsza. Musimy odnaleŸæ Bar-

rissê. – Nie doda³ „ca³¹ i zdrow¹”.

background image

61

NEWSBLINK (sieæ informacyjna Coruscant). Nemrileo-

-irm-Drocubac, przedstawiciel Tanjay VI, poniós³ wczoraj

œmieræ w kolizji swojego pojazdu powietrznego z ciê¿-

kim wehiku³em dostawczym w po³udniowym kwadrancie,

sekcja trzydziesta trzecia ekskluzywnej dzielnicy Bin-

dai, gdzie mieszka³. Przes³uchany na miejscu pilot

pojazdu dostawczego stwierdzi³, ¿e system wewnêtrzne-

go naprowadzania jego pojazdu posiada³ niewykrywalny

b³¹d oprogramowania, który by³ bezpoœredni¹ przyczyn¹

tragicznej w skutkach kolizji. S³u¿by œledcze na miejscu

wypadku próbowa³y potwierdziæ lub odrzuciæ tê tezê,

lecz ich prace zosta³y w znacznym stopniu utrudnione

przez du¿e uszkodzenia, jakich dozna³y oba pojazdy.

Przedstawiciel Tanjay irm-Drocubac pozostawi³ po

sobie ¿onê i troje dzieci. Choæ dzia³a³ aktywnie w se-

cesjonistycznej frakcji rz¹du i podejrzewano go o sym-

patyzowanie z najbardziej skrajnymi cz³onkami tego ru-

chu, cieszy³ siê szacunkiem kolegów i wspó³pracowni-

ków, jak równie¿ swoich zwolenników na rodzinnej planecie.

Zgodnie z tradycj¹ Tanjay, jego popio³y zostan¹ roz-

rzucone jutro nad stolic¹, gdzie mieszka³ i pracowa³

przez ostatnie piêtnaœcie lat swojego ¿ycia.

Mowê po¿egnaln¹ wyg³osi pogr¹¿ony w smutku Kanc-

lerz Palpatine.

(koniec transmisji, koniec artyku³u)

background image

62

R O Z D Z I A £

#

– Jak na m³od¹ ludzk¹ samicê wa¿y wiêcej, ni¿ móg³bym siê spo-

dziewaæ. – Kyakhta jêkn¹³ ze zmêczenia, kiedy wreszcie on i jego to-

warzysz z³o¿yli worek na ³ó¿ku. Dostrzegaj¹c ruch wewn¹trz, Bulan

rozluŸni³ zamkniêcie. Barrissa usiad³a i zsunê³a worek z ramion, a¿ opad³

jej do pasa, a kiedy wsta³a, do stóp. Nogi mia³a zwi¹zane w kostkach,

rêce skrêpowane na plecach. Szybko spojrza³a w dó³, a potem na pory-

waczy, skupiaj¹c wzrok na uœmiechniêtej twarzy Kyakhty.

– Tego szukasz, uczennico? – Z torby przerzuconej przez ramiê

wyj¹³ jej pas z narzêdziami. Mia³a tam wszystkie rzeczy osobiste, z ko-

munikatorem i mieczem œwietlnym w³¹cznie. Bulgan przycz³apa³ i nie-

œmia³o dotkn¹³ lœni¹cej broni.

– Miecz œwietlny Jedi. Zawsze chcia³em se spróbowaæ.

Kyakhta szarpniêciem wyrwa³ mu pas i wsun¹³ z powrotem do tor-

by jak uœpionego wê¿a.

– Nie ruszaj tego, ty idioto! Nie pamiêtasz, jak Hutt nas ostrzega³,

¿ebyœmy nie dotykali takich rzeczy? Miecz œwietlny Jedi mo¿e byæ

dostrojony do jego osobistego pola elektrycznego. Spróbuj go w³¹czyæ,

a na pewno rozpryœnie siê na kawa³ki. Prawdopodobnie razem z twoj¹

durn¹ g³ow¹.

– Ou, to prawda, Bulgan zapomnia³. – Jeszcze raz siê przyjrza³

zwi¹zanej kobiecie. – Niby nic takiego, no nie? Rozwali³bym j¹ jednym

palcem.

– Tylko fizycznie. – Niezdolna uciec ani wykonaæ najmniejszego

bodaj gestu, Barrissa usiad³a na ³ó¿ku. – Widaæ, ¿e wiecie, kim jestem

background image

63

i kogo reprezentujê. Powinniœcie te¿ wiedzieæ, ¿e nawet teraz, kiedy

rozmawiamy, trójka Jedi przetrz¹sa miasto i nie bêd¹ zadowoleni, kie-

dy siê dowiedz¹, co siê sta³o.

Kyakhta rykn¹³ œmiechem, Bulgan zawtórowa³ mu chrapliwym chi-

chotem.

– Niech szukaj¹. Nie znajd¹ ciê tutaj. – Wskaza³ na otaczaj¹ce ich

wysokie, g³adkie mury. – To bezpieczne miejsce, a poza tym nie zosta-

niesz tu d³ugo. – Przypomnia³ sobie i wcisn¹³ prze³¹cznik nadajnika. –

Pozostali ju¿ wiedz¹. Przyjd¹ tutaj i zabior¹ ciê. Bêdzie z g³owy. A wte-

dy staniemy siê trochê bogatsi.

Nie próbowa³a zaprzeczaæ:

– Czego ode mnie chcecie, wy albo ci, dla których pracujecie? –

spyta³a ³agodnie.

Alwari porozumieli siê wzrokiem.

– Nie nasz interes – oznajmi³ w koñcu Kyakhta. – Mieliœmy ciê

z³apaæ i tyle. Pytania nie nasz interes. – Odwróci³ siê, ¿eby wyjœæ. – Idê

powiedzieæ, ¿e siê uda³o. Ju¿ siê cieszê. Bossban myœla³, ¿e nie damy

rady. Fajna niespodzianka. – Uœmiechn¹³ siê jeszcze szerzej. – Chyba

go trochê przetrzymam, zanim mu powiem. – DŸgn¹³ kompana ³okciem.

– Pilnuj jej, Bulgan. Uwa¿aj na sztuczki Jedi.

– Nie bój nic, Kyakhta. – Zgarbiony wpó³, ale czujny Alwari usa-

dowi³ siê na sto³ku naprzeciwko skrêpowanej dziewczyny. – Bulgan pa-

trzy pilnie.

Barrissa spojrza³a na ciê¿kie drzwi, które zamknê³y siê za Kyakht¹.

Us³ysza³a g³oœne klikniêcie. Bez miecza œwietlnego nie bêdzie w sta-

nie przebyæ tej bariery, a ograniczone umiejêtnoœci we w³adaniu Moc¹

nie pozwol¹ jej przebiæ siê myœl¹. By³a w pu³apce, dopóki przyjaciele

jej nie odnajd¹. By³a pewna, ¿e to uczyni¹, martwi³ j¹ tylko up³ywaj¹cy

czas. Czy wystarczy go, zanim zabior¹ j¹ z tego miejsca i przewioz¹ do

osoby, która zaaran¿owa³a jej porwanie? Mog³a byæ pewna tylko jedne-

go: kimkolwiek jest ten ktoœ, bêdzie na pewno znacznie okrutniejszy

i o wiele bardziej kompetentny ni¿ ci dwaj naiwni Ansionianie.

Obserwowa³a, czekaj¹c, a¿ jej stra¿nika ogarnie znu¿enie albo bê-

dzie musia³ wyjœæ. Daremnie. Nie by³a równie¿ w stanie, pomimo usil-

nych starañ, wp³yn¹æ na jego umys³. Po namyœle stwierdzi³a, ¿e to z pew-

noœci¹ dlatego, i¿ wed³ug wszelkich oznak nie by³o na co wp³ywaæ.

Wyjaœnia³o to tak¿e, dlaczego ani ona, ani mistrzowie nie wyczuli wro-

gich intencji.

U¿yli nieprzytomnej sklepikarki, aby odwróciæ jej uwagê. By³a

wœciek³a na siebie, ¿e pozwoli³a tak siê zwieœæ, ale spróbowa³a zd³awiæ

background image

64

rosn¹c¹ irytacjê. Gniew by³ kolejnym rozpraszaj¹cym czynnikiem. Nie

mog³a sobie na niego pozwoliæ.

– Mo¿e bossban da Kyakhcie i Bulganowi premiê – zauwa¿y³ g³o-

œno stra¿nik. – Miecz œwietlny Jedi bêdzie fajny. A potem Bulgan pój-

dzie do domu, poka¿e go klanowi i pozwol¹ mu wróciæ. A tym, którzy

siê bêd¹ wœciekaæ – wykona³ pow³óczysty ruch ciê¿kim ramieniem –

poobcina ³by!

– Mówisz z sympati¹ o swoim bossbanie. – Barrissa spróbowa³a

przybraæ bezradn¹ i zrezygnowan¹ minê. – Kim jest ta imponuj¹ca oso-

ba?

Uœmiech powoli rozla³ siê po twarzy jej nadzorcy.

– Padawanka próbuje oszukaæ Bulgana. ¯adnych sztuczek Jedi. Bul-

gan i Kyakhta mo¿e trochê powoli myœl¹, ale nie s¹ g³upi. – DŸwign¹³

siê i pochyli³ nad ni¹, szeroki w ramionach, bezw³osy – ogromna, wy-

j¹tkowo ciê¿ka jak na Ansionianina masa miêœni i koœci. – Uwa¿asz, ¿e

Bulgan g³upi?

– Nie powiedzia³am tego, nawet nie mia³am zamiaru – odpar³a ³a-

godnie. Alwari cofn¹³ siê. – Ale widzê w tobie coœ innego.

Oczy wielkiego tubylca zwêzi³y siê niebezpiecznie.

– Co to? Uwa¿aj, padawanie cz³owieku, Bulgan siê ciebie nie boi.

– Zauwa¿y³am. Ale widzê tak¿e, i czujê w sposób, jakiego sobie

nawet nie potrafisz wyobraziæ, ¿e i ty, i twój wspólnik cierpicie ból…

prawdopodobnie od bardzo dawna.

Br¹zowe, z³oto nakrapiane ansioñskie oko Bulgana wytrzeszczy³o

siê na ni¹.

– Sk¹d… sk¹d to wiesz?

– Oprócz zwyk³ego szkolenia Jedi wielu z nas specjalizuje siê

w obszarach nauki, w których jesteœmy szczególnie uzdolnieni i które

nas poci¹gaj¹. Ja jestem praktykuj¹cym uzdrowicielem.

– Ale ludzkim. Nie ansioñskim.

– Wiem. – Jej g³os by³ czu³y, uspokajaj¹cy… kusz¹cy. – Nie po-

trafiê naprawiæ twoich biednych pleców ani daæ ci protezy w miejsce

brakuj¹cego oka. Ale ból w twoim umyœle jest taki sam, jaki odczuwaj¹

niemal wszystkie ciep³okrwiste istoty rozumne. Wynika on z pewnych

uszkodzeñ i nieprawid³owoœci. To tak, jakby ktoœ próbowa³ po³¹czyæ

w ca³oœæ bardzo skomplikowany komputer, mia³ do tego celu wszyst-

kie niezbêdne materia³y i komponenty, ale nie ca³kiem wiedzia³, jak to

wszystko ze sob¹ powi¹zaæ. I zrobi³ to trochê zbyt pobie¿nie. Rozu-

miesz, co mówiê, Bulganie?

Alwari skin¹³ g³ow¹ powoli.

background image

65

5 – Nadchodz¹ca burza

– Bulgan nie jest g³upi. Bulgan rozumie. Haja, w³aœnie tak siê Bul-

gan czuje przez ca³y czas. Niedobrze po³¹czony. – Przechyli³ g³owê na

bok i uwa¿nie przyjrza³ siê jej zdrowym okiem. – Padawanka potrafi to

naprawiæ.

– Nie mogê obiecaæ nic pewnego, ale mog³abym spróbowaæ.

– Naprawiæ ból w g³owie… – Jej stra¿nik wyraŸnie ugi¹³ siê pod

ciê¿arem tego wysi³ku umys³owego. – Nie ma ju¿ tutaj bólu… – Potar³

czo³o otwart¹ d³oni¹. – To by by³o wielkie. Jeszcze wiêksze ni¿ kredy-

ty. – Utrudzony zbyt d³ugim procesem myœlowym, który wyczerpa³ jego

skromne zasoby intelektualne, spojrza³ na ni¹ raz jeszcze. – Jak Bulgan

wie, ¿e ma ci ufaæ?

– Dajê ci moje s³owo padawana, ucznia sztuki Jedi, osoby, która po-

œwiêci³a ¿ycie dla szczytnych idea³ów… i opanowania sztuki uzdrawiania.

WyraŸnie rozdarty wewnêtrznie stra¿nik odetchn¹³ g³êboko, podejrz-

liwie spojrza³ na drzwi i znów na ni¹.

– Spróbuj naprawiæ Bulgana. Ale jeœli zaczniesz coœ kombinowaæ…

– Da³am ci s³owo – przerwa³a, uprzedzaj¹c pogró¿kê. – A poza tym

dok¹d pójdê? Drzwi s¹ zamkniête i zabarykadowane z zewn¹trz. A mo-

¿e nie wiedzia³eœ, ¿e jesteœ tu ze mn¹ zamkniêty? – spyta³a powa¿nie. –

Twój przyjaciel nie chce ryzykowaæ.

– Zamkniêty? – Potar³ nag¹ czaszkê, przesuwaj¹c d³oni¹ w miej-

scu, gdzie powinna znajdowaæ siê ciemna grzywa. – Bulganowi siê po-

miesza³o.

Natychmiast skorzysta³a z otwartej drogi.

– Pomieszanie spowodowane jest bólem, z którym ¿yjesz. Pozwól,

sobie pomóc, Bulganie. Proszê. Jeœli mi siê nie uda, niczym nie ryzy-

kujesz. Nawet jeœli zdo³am to uczyniæ, wci¹¿ bêdziesz mnie pilnowa³,

bo drzwi s¹ zamkniête od zewn¹trz.

– Prawda. Padawanka mówi prawdê. Ou, próbuj.

Spokojnie patrz¹c mu w oczy, wskaza³a na zwi¹zane rêce.

– Musisz mnie rozwi¹zaæ. Do takiej pracy potrzebujê d³oni.

Natychmiast odzyska³ czujnoœæ.

– Po co? Sztuczka Jedi?

– Nie. Proszê, zaufaj mi, Bulganie. Tu chodzi o znacznie wa¿niej-

sze rzeczy ni¿ moje ¿ycie czy wielkoœæ twojego konta kredytów. Wiesz,

co to ruch secesjonistyczny?

Ansionianim zaprzeczy³.

– Jedyny ruch, jaki Bulgan zna, to ruch wnêtrznoœci. – Zastanowi³

siê przez chwilê. – Kyakhta bêdzie niezadowolony – mrukn¹³. Niechêt-

nie podszed³ do niej od ty³u i przesun¹³ rozdzielaczem po jej przegubach.

background image

66

Gruba warstwa wi¹¿¹ca je do tej pory rozpuœci³a siê natychmiast, rozk³a-

daj¹c siê na celulozê, katalizator i wodê. Barrissa z ulg¹ rozmasowa³a

sobie nadgarstki. Kiedy poczu³a, ¿e wraca kr¹¿enie krwi, skinê³a, ¿eby

siê zbli¿y³.

– ChodŸ tu, Bulganie – poinstruowa³a go ³agodnie. Spe³ni³ pole-

cenie z pochylon¹ g³ow¹, szuraj¹c stopami jak dziecko, które podcho-

dzi do matki. Bardzo silne, bardzo niebezpieczne dziecko, upomnia³a

siê w duchu. Nie musia³a go prosiæ, ¿eby pochyli³ siê jeszcze bardziej.

Biedne, wygiête plecy sprawi³y, ¿e jego g³owa znalaz³a siê w zasiêgu

jej rêki. Wyci¹gnê³a obie d³onie, czule objê³a nimi jego czaszkê, uwa-

¿aj¹c, aby nie przes³oniæ otworów usznych. Jego skóra by³a ciep³a w do-

tyku – normalna temperatura cia³a Ansionianina by³a o kilka stopni

wy¿sza ni¿ temperatura cia³a cz³owieka. Z przymkniêtymi oczami za-

czê³a siê koncentrowaæ.

W miarê jak jej wra¿enia nabiera³y ostroœci, ogarnê³o j¹ dziwne

pulsowanie. Nieustanny, morderczy ból, który poprzez szkolenie i wy-

si³ek uczyni³a swoim w³asnym. Pozwoli³a, aby jej istota sp³ynê³a na

Bulgana, otoczy³a go koj¹cym balsamem w³asnego harmonijnego wnê-

trza. Poœród uszkodzonych, Ÿle po³¹czonych neuronów stanowi¹cych

Ÿród³o ci¹g³ego bólu tubylca, Moc dokona³a subtelnego przesuniêcia

tkanek, prawie niedostrzegalnej, lecz fizycznie istotnej zmiany.

Sta³a tak z d³oñmi na jego g³owie przez kilkanaœcie d³ugich, mil-

cz¹cych minut: uzdrowicielka i pacjent zwi¹zani ze sob¹ w tajemniczym,

nieprzeniknionym wzajemnym transie, który potrafi³by zrozumieæ je-

dynie inny uzdrowiciel Jedi. Dopiero kiedy wszystko wróci³o do nor-

my i naturalnego, prawid³owego po³o¿enia, pozwoli³a sobie na wycofa-

nie siê ze stanu, w jaki wprowadzi³a ich oboje.

Otworzy³a oczy i stwierdzi³a, ¿e znów wpatruje siê w swego pory-

wacza. Wydawa³ jej siê teraz jakby odmieniony – niewielka, lecz do-

strzegalna zmiana postawy, b³ysk w oku zamiast têpego przymglenia.

Wyprostowa³ siê odrobinê, na tyle, na ile pozwoli³ jego z³amany, na

zawsze zniekszta³cony krêgos³up, i powoli rozejrza³ siê po pokoju.

– Jak siê czujesz? – zapyta³a po chwili, przerywaj¹c milczenie.

– Czujê? Bulgan siê czuje… czujê siê dobrze. Bardzo dobrze! –

Zwin¹³ obie trójpalczaste d³onie w piêœci i uniós³ je do góry. – Naprawdê

niesamowicie, fantastycznie, wyj¹tkowo dobrze! Haja, jaha ou ou! –

Zacz¹³ tañczyæ i podskakiwaæ w miejscu, co chwila radoœnie wyrzuca-

j¹c w górê ramiona. Poczu³a, jak wstêpuje w ni¹ otucha.

Nagle Ansionianin zatrzyma³ siê, opuœci³ ramiona i odezwa³ siê

zupe³nie innym, nowym g³osem:

background image

67

– Ale wci¹¿ jesteœ moim wiêŸniem, padawanko. – Ramiona jej opa-

d³y, a on zaœmia³ siê radoœnie. – Jeszcze przez jak¹œ minutê – doda³.

Jego intencje sta³y siê jasne, kiedy podszed³ do niej tak sprê¿yœcie,

jak nigdy dot¹d i przesun¹³ rozdzielacz po wiêzach na kostkach. Rozpu-

œci³y siê natychmiast, pozwalaj¹c jej wstaæ. Stopy i nogi mia³a zdrê-

twia³e od d³ugiej bezczynnoœci i by³aby upad³a, gdyby nie podtrzyma³

jej silnymi ramionami.

W tym momencie drzwi kliknê³y i do pokoju wszed³ Kyakhta.

Trudno by³oby nazwaæ zdumieniem uczucie, jakiego dozna³ starszy

Alwari, kiedy do jego umys³u dotar³ widok, jaki przedstawi³ siê wyba³u-

szonym oczom. By³oby to niedopowiedzenie godne starszego poborcy

podatkowego. Widok padawanki Jedi bez wiêzów by³ ju¿ sam w sobie

doœæ niepokoj¹cy. Ale obraz tej¿e padawanki spoczywaj¹cej bezw³ad-

nie w ramionach jego partnera by³ zdecydowanie nierozwi¹zywaln¹ ³a-

mig³ówk¹. Gdyby Khakhta nie us³ysza³ zaraz jakiegoœ wyjaœnienia, sk³on-

ny by³ cofn¹æ siê za drzwi i zamkn¹æ tych dwoje razem.

Na szczêœcie bezrozumny do tej pory Bulgan dysponowa³ ju¿ od-

powiednimi zasobami umys³owymi, aby mu wszystko wyt³umaczyæ.

– Naprawi³a mnie – poinformowa³ kompana bez ogródek, stukaj¹c

siê w czaszkê. – Naprawi³a mnie, o tu. Ciebie te¿ mo¿e naprawiæ.

– ¯adnych obietnic – ostrzeg³a Barrissa.

– Co naprawiæ? – Kyakhta czujnie cofn¹³ siê o krok. – A bo to ja

jestem zepsuty? Co to znaczy, naprawiæ?

– No, tutaj! – Uleczony umys³owo Bulgan raz jeszcze dotkn¹³ d³o-

ni¹ g³owy. – Nie czujê ju¿ bólu w g³owie. Wiem, ¿e cierpisz z powodu

tego samego syndromu, drogi przyjacielu. Pozwól, niech Jedi ciê uzdro-

wi swoimi metodami.

Kolejny krok w ty³. Drzwi w zasiêgu rêki. £atwo bêdzie skoczyæ za

próg, zatrzasn¹æ bariery i uszczelniæ zamek. Ale… co siê wydarzy³o

w czasie jego nieobecnoœci? Kyakhta by³ bardzo ciekaw. Przecie¿ nie

by³o go tylko kilka minut, i oto jego dobry, uczciwy, g³upi jak but kom-

pan na wspólnym wygnaniu zaczyna gadaæ jak cholerny radny miejski!

Nie, nie jak radny, poprawi³ siê sumiennie.

Jak prawdziwy nomada Alwari: niezale¿ny, pewny siebie i wolny.

Trzy palce zawis³y nad klamk¹. Jedi nie próbowa³a go zatrzymaæ,

choæ czu³, ¿e by³a w stanie to zrobiæ.

– Co to za bzdura z uzdrawianiem Jedi?

– Wypróbowa³a to na mnie. Uzdrowi³a moj¹ g³owê, mój umys³.

Ju¿ nic mnie nie boli, Kyakhta! Znów mogê myœleæ jasno. Moje myœli

nie by³y tak wolne od czasu, kiedy w dzieciñstwie zrzuci³ mnie ten

background image

68

suubatar. – Zni¿y³ g³os. – To przez ten upadek, niew³aœciwy krok przy

zsiadaniu, z³ama³em krêgos³up i straci³em oko… i uszkodzi³em sobie

mózg.

– Ale ja… – Kyakhta nie móg³ znaleŸæ s³ów. W obliczu dowodów,

patrz¹c na rozjaœnion¹ twarz przyjaciela, musia³ przyj¹æ do wiadomoœci

prawdê pozornie niewiarygodn¹.

By³a jeszcze druga prawda, której musia³ stawiæ czo³o, i to szyb-

ko. Z wyci¹gniêtymi, wolnymi od wiêzów d³oñmi, Jedi ruszy³a w jego

stronê.

– Pozwól sobie pomóc, Kyakhto. Sk³adam ci tê sam¹ obietnicê,

co Bulganowi: czy ci pomogê, czy nie, pozostanê twoim wiêŸniem.

To prawda, zorientowa³ siê Kyakhta. Z wiêzami czy bez, on i jego

przyjaciel wci¹¿ mieli przewagê. Tylko oni znali drogê wyjœcia z bu-

dynku, w którym mieœci³a siê cela, tylko oni potrafili przeprowadziæ

Jedi przez zewnêtrzne stra¿e i punkty kontrolne. Rycerz Jedi pewnie

za³atwi³by siê z takimi przeszkodami w mgnieniu oka, ale wci¹¿ ucz¹ca

siê padawanka…

Musia³ przyznaæ, ¿e w przypadku Bulgana dokona³a cudu. Czy mo-

g³aby usun¹æ równie¿ jego ból, który cierpia³ przez ca³e swoje doros³e

¿ycie, zabraæ te fale cierpienia, które regularnie zalewa³y jego mózg?

Czy nie warto przynajmniej spróbowaæ?

– Bierz siê do roboty – zdecydowa³ i doda³ ostrzegawczo: – Ale

jeœli to jakaœ sztuczka, bossban nie dostanie ciê w stanie nieuszko-

dzonym.

Nie zwracaj¹c uwagi na groŸbê, Barrissa po³o¿y³a mu d³onie na skro-

niach, przyci¹gaj¹c ku sobie jego g³owê. Jej palce by³y ch³odne i mia³a

ich za du¿o, ale poza tym dotyk nie by³ nieprzyjemny. Przeciwnie, przy-

nosi³ nawet ukojenie.

Po chwili spojrza³ na ni¹ i zamruga³ z tym samym pe³nym zachwytu

zdumieniem, które dopiero co ogarnê³o jego towarzysza. W przeciwieñ-

stwie do Bulgana, nie wyrzuci³ w górê ramion, tañcz¹c w kó³ko, ale

pochyli³ siê nisko. W wykonaniu Ansionianina gest ten by³ szczególnie

wymowny.

– Jestem ci winien mój rozum, padawanko. Gdyby nie twoje dzia-

³anie, ból, z którym przysz³o mi ¿yæ, pewnego dnia doprowadzi³by mnie

do ca³kowitego ob³êdu, a ostatecznie do œmierci. Widzê to teraz bar-

dzo wyraŸnie.

Odwróci³ siê i uœciska³ dawnego towarzysza niedoli, otaczaj¹c d³u-

gimi ramionami szerokie barki Bulgana. £ysa i grzywiasta g³owa chwia³y

siê w gor¹cym, wspólnie prze¿ywanym zachwycie.

background image

69

Radosny widok Ansionian, których zdo³a³a uzdrowiæ, stanowi³ bal-

sam na serce Barrissy… ale nie pomóg³ jej wydostaæ siê z tego miej-

sca ani wróciæ do przyjació³.

– Nazywam siê Barrissa Offee, moj¹ mistrzyni¹ jest Jedi Lumina-

ra Unduli. Im szybciej j¹ odnajdziemy, tym lepiej dla mnie… i myœlê,

¿e tym bezpieczniej dla was. Z pewnoœci¹ wasz pracodawca nie ucieszy

siê z nieoczekiwanego obrotu sprawy, jaki mu zafundowaliœcie.

– Bossban Soergg! – wykrzykn¹³ Bulgan. Kiedy wymknê³o mu siê

to imiê, sp³oszony spojrza³ na towarzysza, ale Kyakhta nie przej¹³ siê

ani trochê jego wpadk¹.

– To ju¿ niewa¿ne, Bulganie. Ju¿ przekaza³em informacjê o naszym

sukcesie do jego kwatery g³ównej. Ktoœ inny bêdzie musia³ go poinfor-

mowaæ o zmianie planów, a my zwi¹¿emy nasz los z t¹ kobiet¹. Zamiast

oddaæ j¹ w szpony Soergga, zaczekamy, a¿ ona uwolni nas od niego. –

Spojrza³ na Jedi wyczekuj¹co. – Mo¿esz to uczyniæ? Oddajemy siê pod

twoj¹ obronê, bez której my, dwaj bezklanowcy, staniemy siê po¿ywie-

niem dla kr¹¿¹cych shanhów, zanim zab³yœnie œwiat³o nowego dnia.

– WyprowadŸcie mnie st¹d w jednym kawa³ku – odpar³a z posêp-

nym uœmiechem – a ja obiecujê wam wdziêcznoœæ dwóch rycerzy Jedi

i drugiego padawana… nie wspominaj¹c ju¿, ¿e sama siê czujê wasz¹

d³u¿niczk¹. – Wymownie spojrza³a na otwarte drzwi. – To gwarancja,

jaka wystarczy³aby chyba ka¿demu w ca³ej galaktyce.

– Dziwne – mrukn¹³ Bulgan, id¹c za swoim kompanem i za nie-

dawnym jeñcem w kierunku wyjœcia – jak jasne myœlenie wp³ywa na

czyjœ pogl¹d na ¿ycie. Po raz pierwszy od bardzo d³ugiego czasu zaczy-

nam widzieæ siebie jako osobê, a nie nêdzny obiekt kpin i okrutnych

¿artów.

– Ja nigdy tak o tobie nie myœla³em, przyjacielu – rzuci³ w jego

stronê Kyakhta, kiedy wchodzili na spiralne schody.

– A w³aœnie, ¿e myœla³eœ – odpar³ Bulgan. – Ale nie mam ci tego

za z³e. To nie twoja wina. Wszystko siedzia³o w twoim umyœle.

– Obelgi ka¿demu ³atwo przychodz¹. – Barrissa czu³a siê niekom-

pletnie ubrana bez swojego pasa z narzêdziami, ale pod¹¿a³a za Kyakht¹

na górê. – Gdzie mój pas?

– W magazynku. Zabierzemy go przed wyjœciem.

W pomieszczeniu by³ tylko jeden stra¿nik. Dorun siedzia³ w g³ê-

bokim krzeœle, specjalnie przystosowanym do jego potê¿nego zadu.

W splecionych mackach trzyma³ owalny czytnik. Kiedy Kyakhta wynu-

rzy³ siê z klatki schodowej, okulary na szypu³kach zwróci³y siê w jego

kierunku.

background image

70

– Jak tam wiêzieñ?

Kyakhta ze znudzeniem wzruszy³ ramionami i przepuœci³ Bulgana

przed siebie. Barrissa stara³a siê nie rzucaæ w oczy, wiêc przycupnê³a

za nimi.

– Siedzi cicho. To podobno bardzo dziwne zachowanie jak na sa-

micê humanoida. Tak mi mówili.

– Za³o¿ê siê, ¿e z rezygnacj¹ podda³a siê losowi. – Dorun wróci³

do swojego czytnika. ¯adne z niezale¿nie obracaj¹cych siê oczu nie za-

uwa¿y³o Bulgana, który wzi¹³ do rêki puste krzes³o, aby zaraz opuœciæ

je na g³owê stra¿nika.

– Teraz szybko! – Kyakhta wystuka³ na klawiaturze kombinacjê

cyfr; kiedy wysunê³a siê szuflada, siêgn¹³ do niej i wyj¹³ pas Barrissy.

Dziewczyna z ulg¹ stwierdzi³a, ¿e miecz œwietlny wci¹¿ jest na swoim

miejscu. Zapinaj¹c pas, zauwa¿y³a, ¿e Kyakhta dotyka niewielkiego apa-

raciku przymocowanego u pasa.

– Co to jest?

– Musimy regularnie zg³aszaæ nasz¹ pozycjê – wyjaœni³ ponuro Al-

wari. – Inaczej zginiemy.

Potar³ kark d³oni¹.

– Bossban Soergg wszy³ nam materia³ wybuchowy, ¿eby zapewniæ

sobie nasze pos³uszeñstwo.

Barrissa mruknê³a pod nosem przekleñstwo wyj¹tkowo nieprzyzwo-

ite jak na padawankê.

– Typowe dla Hutta. Na pewno nie pozwolimy mu siê œledziæ. Po-

ka¿, niech to obejrzê.

Bulgan i Kyakhta pos³usznie podeszli. Barrissa wyjê³a z pasa ska-

ner i ostro¿nie przesunê³a go nad miejscem na karku wskazanym przez

Kyakhtê. Nietrudno by³o znaleŸæ wszczepione urz¹dzenie. Po prawej

stronie grzywy pod skór¹ widaæ by³o wyraŸn¹ wypuk³oœæ.

Sprawdzi³a odczyt skanera i wprowadzi³a sekwencjê, po czym raz

jeszcze przesunê³a przyrz¹d nad karkiem Alwariego. Nastêpnie powtó-

rzy³a tê sam¹ procedurê z Bulganem. Usatysfakcjonowana, ostro¿nie

ruszy³a w kierunku drzwi zewnêtrznych.

Kyakhta poszed³ za ni¹, pocieraj¹c zgrubienie na szyi.

– Materia³ wybuchowy wci¹¿ tam jest – mrukn¹³. Z jasnym umy-

s³em czy bez, wci¹¿ czu³ siê niepewnie, maj¹c go pod skór¹.

Barrissa rozejrza³a siê po ulicy. Ruch wydawa³ siê ca³kowicie nor-

malny.

– Mog³abym to wyci¹æ, ale wolê zrobiæ to porz¹dnie, a nie mam

przy sobie odpowiednich narzêdzi – wyjaœni³a. – Dlatego tylko zdezakty-

background image

71

wowa³am te urz¹dzenia. S¹ ca³kowicie nieszkodliwe. Lepiej jednak siê

pospieszmy, bo mo¿e sam fakt ich wy³¹czenia spowodowa³ przes³anie

informacji do kogoœ, kto was monitoruje w imieniu bossbana. Teraz ju¿

pewnie wiedz¹, ¿e coœ posz³o nie tak. S¹dzê, ¿e zareaguj¹ bardzo szybko.

– No to lepiej chodŸmy. – Bulgan przepchn¹³ siê obok niej, otwo-

rzy³ drzwi i bez namys³u wyszed³ na ulicê. Kyakhta i ich niedawna ofia-

ra pod¹¿yli za nim.

– Najlepiej pójœæ na g³ówny rynek. Do sklepu, gdzie mnie znaleŸ-

liœcie. – Barrissa ruszy³a za Kyakht¹. – Szukaj¹c mnie, towarzysze z pew-

noœci¹ siê rozdziel¹ i zaczn¹ poszukiwania w³aœnie od tego miejsca. –

Dotknê³a komunikatora przy pasie. Dzia³a³ na zastrze¿onym paœmie. –

Kiedy oddalimy siê st¹d na bezpieczn¹ odleg³oœæ, oczywiœcie poinfor-

mujê ich, dok¹d zmierzamy i ¿e nic mi nie jest. – Uœmiechnê³a siê. –

I o tym, ¿e zmieniliœcie zdanie, te¿.

– Lepiej powiedzieæ, ¿e zmieniliœmy sposób myœlenia. – Bulgan

widzia³ teraz wszystko ca³kiem inaczej. Jednak œmiercionoœny pakie-

cik wszczepiony mu w kark, chocia¿ unieszkodliwiony przez padawan-

kê, uwiera³ i swêdzia³. – Chcia³bym siê tego jak najszybciej pozbyæ.

– Za³atwimy to – zapewni³a go Barrissa, gdy skrêcili za róg, aby

znaleŸæ siê w znacznie ruchliwszej okolicy. – A do tego czasu ka¿de-

mu, kogo spotkamy, bêdziemy mówiæ, ¿eby siê liczy³ ze s³owami, bo

jesteœ bardzo wybuchowym osobnikiem – za¿artowa³a.

Przed zabiegiem Bulgan na tê uwagê po prostu rozdziawi³by gêbê

i spojrza³ têpo. Teraz i on, i jego przyjaciel z wielk¹ radoœci¹ siê roze-

œmieli.

Tego rodzaju przyjemnoœci nie zaznali od bardzo dawna.

Ogomoor wiedzia³, ¿e wczeœniej czy póŸniej bossban Soergg znu-

dzi siê wys³uchiwaniem z³ych nowin od swojego majordomusa. A kie-

dy to nast¹pi, lepiej byæ gotowym do ucieczki – a przynajmniej znaleŸæ

siê daleko poza zasiêgiem potê¿nego ogona Soergga.

– Znik³a! – Soergg spoczywa³ na le¿ance w apartamencie sypial-

nym. W³aœnie odbywa³ popo³udniow¹ drzemkê, kiedy zdenerwowany

i przera¿ony Ogomoor poczu³ siê w obowi¹zku go zbudziæ. – Przepa-

d³a! A ci dwaj w³óczêdzy wraz z ni¹?

– Nie wiemy, czy oni s¹ z ni¹, o Wielki. Wiemy tylko, ¿e uciek³a.

Oni te¿. Stra¿nik stwierdzi³, ¿e zaatakowano go od ty³u i ¿e prawdopo-

dobnie by³ to jeden z tych pó³g³ówków. Dlaczego mieliby nagle posta-

nowiæ pójœæ za ni¹?

background image

72

– Kto wie? – Hutt z ciê¿kim stêkniêciem zwlók³ ciastowate cia³o

z kanapy na pod³ogê. Para s³u¿¹cych gerilów natychmiast rzuci³a siê

wype³niæ swój odra¿aj¹cy obowi¹zek czyszczenia œlimaczego korpusu.

Soergg zignorowa³ je i marszcz¹c czo³o spojrza³ na podw³adnego.

– Czujê za tym niepowodzeniem smród dzia³ania Jedi.

– Urz¹dzenia mia³y podobno zapewniæ lojalnoœæ obu porywaczy?…

– Ogomoor nie oczekiwa³ odpowiedzi na swoje pytanie.

– W³¹czy³em je, jak tylko mi powiedzia³eœ, co siê sta³o. Albo ci

kretyni s¹ ju¿ bez g³ów, albo Jedi znów maczali w tym swoje lepkie

paluchy.

Z przyczepionymi do cielska gerilami, które spokojnie kontynu-

owa³y swoj¹ pracê, Soergg pope³z³ przed siebie. Ogomoor pod¹¿y³ za

nim, okazuj¹c odwagê, której wcale nie czu³. Jego w³asna g³owa wci¹¿

trzyma³a siê ramion wy³¹cznie dziêki temu, ¿e jeszcze mia³ jak¹œ war-

toϾ dla Hutta.

– Rozg³oœ to poœród wszystkich w³óczêgów, kryminalistów, ³obu-

zów i zboczeñców w ca³ym Cuipernam. Tysi¹c kredytów republikañskich

dla tego, kto przyprowadzi do mnie ¿yw¹ tê przeklêt¹ padawankê albo

przyniesie g³owy zabitych Jedi. Szybko! Wci¹¿ mamy szansê, jeœli zdo-

³aj¹ j¹ pochwyciæ, zanim dotrze do swej kompanii.

– S³yszê i wykonujê, bossbanie. – Ogomoor by³ zbyt szczêœliwy, ¿e

go odprawiono, by obawiaæ siê strza³u w plecy. Okrêci³ siê na piêcie i z ko-

munikatorem gotowym do u¿ytku wybieg³ bezceremonialnie z sypialni.

Za jego plecami gerile odruchowo zatka³y nozdrza, gdy ich odra¿a-

j¹cy pracodawca ul¿y³ swojemu niezadowoleniu w wyj¹tkowo cuchn¹-

cy sposób.

Ogomoor nie wiedzia³, ¿e jego onieœmielaj¹cy zwierzchnik sam

musia³ z³o¿yæ sprawozdanie ze swojej klêski komuœ znacznie wa¿niej-

szemu ni¿ pierwszy lepszy Hutt. Soergg nie obawia³ siê tej osoby, ale j¹

szanowa³. Prawie tak samo, jak szanowa³ kredyty wp³acane na jego miej-

scowe konto w zamian za us³ugi œwiadczone sprawie ansioniañskiej se-

cesji.

Kto sta³ za p³atnikiem? Czêsto siê nad tym zastanawia³. Zasadniczo

nie mia³o to wiêkszego znaczenia. Wa¿ne by³y kredyty. Huttowie tylko

w niewielkim stopniu interesowali siê polityk¹, jeœli nie s³u¿y³a bezpo-

œrednio ich interesom. Soergg kompletnie nie dba³ o to, czy Ansion,

wraz ze œwiatami, z którymi by³ zwi¹zany poprzez liczne pakty i trakta-

ty, pozostanie w Republice, czy te¿ od niej odejdzie.

Nie obchodzi³o go tak¿e, czy wydarzy siê coœ innego, czego jesz-

cze siê nie dostrzega i o czym siê nie mówi.

background image

73

R O Z D Z I A £

$

Nikogo nie zdziwi³o, ¿e to w³aœnie Luminara jako pierwsza z zaniepo-

kojonych poszukiwaczy natrafi³a na Barrissê i jej nowych sprzymierzeñ-

ców. Spotkali siê poœrodku podrzêdnego placu targowego. Dwaj Alwari

przygl¹dali siê z zainteresowaniem, jak mistrzyni i padawanka bez skrêpo-

wania pad³y sobie w ramiona. Otaczaj¹cy ich t³um kupców i spacerowiczów

ignorowa³ ich kompletnie, zajêty w³asnymi, codziennymi sprawami.

– Co to za dzielni tubylcy? – Luminara z zainteresowaniem przygl¹-

da³a siê Alwarim. Kyakhta poczu³, jak oczy Jedi wwiercaj¹ mu siê w mózg.

Z niezrozumia³ych przyczyn zacz¹³ nagle przestêpowaæ z nogi na nogê.

– To moi porywacze, pani. – Na widok wyrazu twarzy Luminary

Barrissa nie mog³a powstrzymaæ siê od œmiechu. – Nie s¹dŸ ich zbyt

surowo. Obaj cierpieli na kalectwo umys³owe. W rewan¿u za to, ¿e ich

uzdrowi³am, pomogli mi w ucieczce.

– Muszê ci przypomnieæ, ¿e to tylko chwilowa ucieczka, Barrisso

– odpar³ Bulgan. Wyci¹gaj¹c szyjê ponad g³owami t³umu, szuka³ oznak

zbli¿aj¹cego siê ataku. – Za³o¿ê siê o moj¹ ostatni¹ kredytkê, ¿e w tej

samej chwili, kiedy wy radujecie siê t¹ szczêœliw¹ chwil¹, bossban

Soergg wysy³a za nami ca³¹ bandê p³atnych morderców.

– A wiêc musimy szybko st¹d odejœæ. – Luminara wyjê³a z pasa

komunikator, powiedzia³a do niego parê s³ów, wys³ucha³a odpowiedzi,

znów coœ powiedzia³a i schowa³a aparacik z powrotem. – Obi-Wan i Ana-

kin spiesz¹ ju¿ do nas. Spotkamy siê przy fontannie po drugiej stronie

placu.

Objê³a ramieniem Barrissê i poci¹gnê³a j¹ w tamtym kierunku.

background image

74

– Cieszê siê, ¿e mia³aœ okazjê wykorzystaæ w praktyce sztukê uzdra-

wiania, ale w przysz³oœci wola³abym, abyœ znalaz³a sobie inne zwierz¹t-

ka doœwiadczalne ni¿ porywacze. W³aœciwie powinnam siê na ciebie

gniewaæ, ¿e zapomnia³aœ o koniecznej ostro¿noœci, ale zanadto siê cie-

szê, ¿e wróci³aœ ca³a i zdrowa, ¿eby na ciebie krzyczeæ.

Czeka³y na stopniach fontanny tylko krótk¹ chwilê, zanim szerokie

szaty powiewaj¹ce w t³umie oznajmi³y przybycie Obi-Wana. Anakin

depta³ mu po piêtach. Powitali Barrissê na mod³ê Jedi – ceremonial-

nie, lecz serdecznie.

Bulgan obserwowa³ tê scenê w milczeniu. Dopiero kiedy formal-

noœciom sta³o siê zadoœæ, odezwa³ siê:

– Co zamierzacie teraz zrobiæ?

Luminara spojrza³a na niego.

– Uda³o nam siê sk³oniæ Uniê Spo³eczeñstw, aby zawar³a pokój

z nomadami, jeœli Alwari wyra¿¹ zgodê na przekazanie czêœci nale¿¹-

cych do nich ziem ludziom z miast. W zamian mieszkañcy miast udo-

stêpni¹ Alwarim wszelkie nowoczesne urz¹dzenia i us³ugi, nie próbu-

j¹c jednak w jakikolwiek inny sposób zmieniaæ ich odwiecznego trybu

¿ycia. Obie strony maj¹ siê wzajemnie szanowaæ, senat zaœ bêdzie siê

trzyma³… na tyle, na ile jest to mo¿liwe dla tych biurokratów… z dala

od spraw Ansionu. W zamian Ansion pozostanie w Republice, co za-

pewni jego ekonomiczn¹ i polityczn¹ niezale¿noœæ od Gildii Kupiec-

kiej. Nie stanie siê drug¹ Naboo – doda³a posêpnym tonem.

Kyakhta podrapa³ siê po karku, ostro¿nie, by nie dotkn¹æ wci¹¿ ukry-

tej tam bomby.

– Wydaje mi siê to doœæ skomplikowane.

– Bo tak jest – przyzna³ Obi-Wan. – Bardziej skomplikowane, ni¿

powinno. Ale w³aœnie tak to siê w dzisiejszych czasach odbywa.

– S¹dzicie, ¿e Alwari zgodz¹ siê na tak¹ propozycjê? – Barrissa

równoczeœnie obserwowa³a swoich przyjació³ i k³êbi¹cy siê t³um.

Dwaj nomadowie spojrzeli po sobie.

– To zale¿y, jak im to przedstawicie – stwierdzi³ wreszcie Kyakh-

ta. – Jeœli uda wam siê dotrzeæ do najwa¿niejszego z nadklanów, Boro-

kiich, i sk³oniæ ich do zgody, pozostali pójd¹ za ich przyk³adem. Wœród

Alwarich w³aœnie tak siê sprawy maj¹.

Luminara w zadumie przytaknê³a.

– Musimy wiêc sk³oniæ ich przedstawicieli, aby przybyli do Cui-

pernam i zechcieli porozmawiaæ z nami osobiœcie.

Bulgan zacz¹³ siê œmiaæ, ale urwa³, kiedy stwierdzi³, ¿e Jedi mówi

powa¿nie.

background image

75

– ¯aden wódz Borokiich nie podejdzie na sto huus do Cuipernam

ani ¿adnego innego miasta unii. Nie ufaj¹ tym z miasta ani ich przedsta-

wicielom. Mówiê teraz jako Tasbir z Po³udniowego Hatagai, choæ –

doda³ z bólem – obecnie bezklanowiec.

Luminara nachyli³a siê do Obi-Wana i zaczê³a coœ do niego szep-

taæ. Wkrótce drugi Jedi uœmiechn¹³ siê i skin¹³ g³ow¹. Luminara spoj-

rza³a na nowych przyjació³ Barrissy.

– Jeœli jesteœcie teraz bezklanowcami – powiedzia³a powa¿nie –

to znaczy, ¿e nie macie dok¹d pójœæ. ¯adnej odpowiedzialnoœci, ale i ¿ad-

nego miejsca, które mo¿ecie nazwaæ domem.

– Haja, to niestety szczera prawda – ¿a³oœnie odpar³ Kyakhta. – Ktoœ,

kto nie ma klanu, nie ma równie¿ korzeni, jak lataj¹cy krzak irgkul.

– A zatem – ci¹gnê³a mistrzyni, mrugaj¹c do Barrissy – mo¿ecie

pracowaæ dla nas. Chcielibyœmy, ¿ebyœcie nas zaprowadzili do Borokiich.

– Ou, myœlê, ¿e… – Kyakhta urwa³, zamruga³ i wytrzeszczy³ oczy

na Jedi. Jednoczeœnie otworzy³ usta, a w¹skie wargi rozszerza³y siê da-

lej i dalej, ukazuj¹c coraz wiêcej bieli zêbów. – Chcecie powiedzieæ,

¿e… wziêlibyœcie takich dwóch bezklanowców jak Bulgan i ja jako prze-

wodników? Nawet po tym, co zrobiliœmy waszej padawance?

– To ju¿ przesz³oœæ – zapewni³a ich Luminara. – A poza tym Bar-

rissa twierdzi, ¿e to w³aœciwie nie by³a wasza wina, a teraz jesteœcie ju¿

zdrowi. Przyjmujê jej wyjaœnienia.

– Przewodnicy Jedi! My! – Bulgan ledwie móg³ uwierzyæ ca³kowi-

tej odmianie losu, która dokona³a siê w ci¹gu jednego dnia… od pracy

dla takiego nêdznika jak bossban Soergg do przewodników rycerzy Jedi.

Anakin, jak zawsze czujny, pochyli³ siê do ucha Obi-Wana.

– Mistrzu, czy s¹dzisz, ¿e to rozs¹dne zaufaæ komuœ takiemu jak oni?

Obi-Wan wyd¹³ wargi.

– Nie wyczuwam w nich zagro¿enia.

– Barrissa te¿ nie wyczuwa³a – rozs¹dnie zauwa¿y³ Anakin. – Do-

póki jej nie porwali.

– To by³o przedtem, zanim ich uzdrowi³a. S¹dzê, ¿e teraz ta wdziêcz-

na para dobrze siê nami zaopiekuje. Daj¹ nam te¿ coœ, czego nie mo¿e-

my siê spodziewaæ po mieszkañcach miasta: jako Alwari, potrafi¹ od-

naleŸæ w³aœciw¹ drogê i dokonaæ w odpowiednim czasie prezentacji,

tak samo albo i lepiej ni¿ ci, których mo¿emy wynaj¹æ na miejscu.

Anakin duma³ nad tym przez chwilê.

– A wiêc w ostatecznym rozrachunku wszystkie stosunki pomiê-

dzy istotami rozumnymi sprowadzaj¹ siê do takiego czy innego rodzaju

polityki, mistrzu Obi-Wanie?

background image

76

– Wielu tak siê wydaje. Dlatego ci¹gle próbujê wbiæ ci do g³owy

podstawowe zasady zrêcznej dyplomacji. Kto wie? Pewnego dnia mog¹

ci pomóc zarówno w stosunkach zawodowych, jak i osobistych.

Myœl ta wystarczy³a, aby uciszyæ padawana i skierowaæ jego

myœli na ca³kiem inny tor. Tymczasem dwaj starsi Jedi omawiali

z przewodnikami szczegó³y wyprawy, powoli opuszczaj¹c zat³oczony

rynek.

– Pierwsz¹ rzecz¹, jak¹ musimy zrobiæ, jest usuniêcie wam spod

skóry tych urz¹dzeñ – oznajmi³a Luminara.

– Znam uzdrowiciela, który zrobi to w minutê i nie bêdzie siê ba³,

zw³aszcza teraz, kiedy zosta³y zdezaktywowane. – Kyakhta b³ysn¹³ ku

Barrissie ostrymi bia³ymi zêbami. – To dobry fachowiec, ale nigdy nie

przysz³oby mu do g³owy, ¿eby nas leczyæ… przedtem. Oznacza³oby to

nara¿enie siê na gniew bossbana Soergga.

– W porz¹dku. – Luminara zesz³a z drogi trójce wêdruj¹cych Miel-

pów, zgiêtych wpó³ pod ciê¿arem toreb z zakupami prawie tak wielkich,

jak oni sami. – Potem mo¿emy wynaj¹æ œcigacz i…

– Nie, nie! – ostrzeg³ j¹ Bulgan. – ¯adnych œcigaczy. Musimy wzi¹æ

ze sob¹ tak ma³o wytworów technologii galaktycznej, jak to tylko mo¿-

liwe. Wszyscy Alwari to bezkompromisowi tradycjonaliœci. Jak wie-

cie, ca³y spór pomiêdzy nimi a mieszkañcami miast koncentruje siê

g³ównie na ró¿nicach pomiêdzy ustanowionymi z dawien dawna oby-

czajami a nowymi sposobami ¿ycia i robienia ró¿nych rzeczy. Jeœli chce-

cie od pocz¹tku zaskarbiæ sobie zaufanie Borokiich, udowodniæ, ¿e nie

jesteœcie wy³¹cznie po stronie mieszkañców miasta, musicie zbli¿yæ

siê do nich w szacunku dla tradycji.

Obi-Wan zgodnie skin¹³ g³ow¹.

– Doskonale. A zatem nie œcigacze. Jak bêdziemy podró¿owaæ?

– Wiele zwierz¹t nadaje siê doskonale do podró¿y wierzchem po

stepach.

– Wierzchem? – skrzywi³ siê Anakin. Zawsze wola³ pracowaæ z ma-

szynami. Gdyby dali mu wystarczaj¹co du¿o czasu, narzêdzi i czêœci

zamiennych, zbudowa³by pojazd, który dzia³a³by zgodnie z ich ¿ycze-

niem. Ale tubylcy byli nieugiêci. ¯adnych œcigaczy.

– Najlepsze z nich s¹ suubatary – entuzjastycznie poinformowa³

Kyakhta. – Jeœli staæ was na nie, s¹ najczêstszym sposobem podró¿o-

wania wysoko urodzonych Alwarich. Przybycie do obozowiska na ta-

kim wierzchowcu od razu klasyfikuje goœcia jako wa¿n¹ personê. ¯e

nie wspomnê o dobrym guœcie.

Luminara zamyœli³a siê.

background image

77

– Rada Jedi woli, abyœmy podró¿owali skromnie. Mamy do dys-

pozycji niewielkie zasoby finansowe.

– S¹dzê, ¿e wystarcz¹ – zapewni³ j¹ Obi-Wan. – Bior¹c pod uwagê,

¿e polecono nam za³atwiæ tê sprawê mo¿liwie jak najszybciej, chyba

nikt nie bêdzie mia³ pretensji, jeœli wydamy trochê wiêcej, aby osi¹g-

n¹æ ten cel. Im szybciej opuœcimy Cuipernam w poszukiwaniu Boro-

kiich, tym wiêksze mamy szanse powodzenia i tym bezpieczniejsi bê-

dziemy wszyscy.

– Dosiadaæ suubatara to jak uje¿d¿aæ wiatr! – Zachwycony Bulgan

przeskoczy³ przez œpi¹cego crowlyna. Zwierzê rozwar³o potê¿ne szczêki,

obojêtnie machnê³o ³ap¹ w jego stronê i zasnê³o z powrotem.

Anakin wzruszy³ ramionami.

– Jestem mistrzem wyœcigów. Obawiam siê, ¿e ¿aden z organicz-

nych wierzchowców, choæby uznawany za wyj¹tkowo szlachetnego nie

bêdzie w stanie zrobiæ na mnie wiêkszego wra¿enia.

Bardzo siê myli³.

Zaawansowana technologia przys³u¿y³a siê nowoczesnemu trans-

portowi szczególnie w jednej dziedzinie: eliminacji smrodu. Tego zaœ

z kolei nie brakowa³o na targu, gdzie proponowano zdumiewaj¹c¹ ró¿-

norodnoœæ udomowionych wierzchowców. Oboje Jedi wraz z przewod-

nikami ruszyli na poszukiwanie odpowiednich zwierz¹t, para padawa-

nów zaœ stanê³a na stra¿y.

– Przeprosi³am ju¿ moj¹ mistrzyniê za to, ¿e dopuœci³am do po-

rwania – mówi³a Barrissa, ale jej oczy nie zatrzymywa³y siê ani na chwilê

na jednym punkcie; obserwowa³a sprzedawców i sklepikarzy, handlarzy

i treserów, szukaj¹c wœród nich potencjalnego zagro¿enia.

Anakin tak¿e niedawno pozwoli³, aby fa³szywy spokój otoczenia

uœpi³ jego czujnoœæ, i teraz on równie¿ ani na chwilê nie przestawa³ siê

rozgl¹daæ. Sta³ obok partnerki, marz¹c, by na jej miejscu znajdowa³ siê

ktoœ zupe³nie inny, choæ ca³y czas okazywa³ nale¿ny podziw dla jej dziel-

noœci i talentu.

– Nie ma siê czego wstydziæ. Ja te¿ zrobi³em w ¿yciu wiele g³upstw.

– Nie powiedzia³am, ¿e to by³o g³upie – zaprotestowa³a i odwró-

ci³a siê do niego ty³em.

Zawaha³ siê na u³amek sekundy.

– No dobrze, przepraszam. Mam wra¿enie, ¿e od pocz¹tku jakoœ

nam nie wychodzi. Przyjmij na moje usprawiedliwienie, ¿e mam na g³o-

wie mnóstwo spraw.

background image

78

– Jesteœ padawanem Jedi. To zrozumia³e, ¿e masz mnóstwo spraw

na g³owie. – Barrissa zerknê³a z ukosa na woŸnicê seuvhata, który kie-

rowa³ siê wprost na nich. Jej d³oñ powêdrowa³a ku mieczowi œwietlne-

mu, ale kiedy pojazd skrêci³, opuœci³a rekê.

– Chodzi mi o to, ¿e jestem pó³przytomny. – Po³o¿y³ jej d³oñ na

ramieniu, maj¹c nadziejê, ¿e gest ten nie zostanie niew³aœciwie zrozu-

miany. Nie musia³ siê tym martwiæ. – Gdyby tak nie by³o, gdybym my-

œla³ o tym, co robiê, zwróci³bym wiêksz¹ uwagê na sklepik, do którego

wesz³aœ. Mo¿e nawet poszed³bym za tob¹ i udaremni³ porwanie.

– To ja pope³ni³am b³¹d, nie ty. Zawini³am, bo skupi³am siê tylko

na jednej sprawie. Poza tym – doda³a oschle – gdyby sprawy potoczy³y

siê inaczej, nie mia³abym okazji pomóc tym nieszczêsnym Alwarim

i wci¹¿ jeszcze szukalibyœmy przewodników, którzy zawiedliby nas do

nadklanu. Jak mówi mistrz Yoda, przez ¿ycie wiedzie wiele œcie¿ek,

dlatego najlepiej cieszyæ siê t¹, na któr¹ ostatecznie siê zdecydowali-

œmy.

– Ach, tak, mistrz Yoda… – Anakin zamyœli³ siê bardzo g³êboko.

Obserwuj¹c t³um w poszukiwaniu oznak nadci¹gaj¹cych k³opotów,

Barrissa rzuca³a od czasu do czasu przelotne spojrzenie na drugiego

padawana. Twardy orzech do zgryzienia z tego Anakina Skywalkera. Moc

w nim a¿ kipi. Moc i… inne rzeczy. Ju¿ teraz czu³a, ¿e ten ch³opiec jest

znacznie bardziej skomplikowany ni¿ którykolwiek z uczniów Œwi¹ty-

ni. Ju¿ to by³o czymœ niezwyk³ym. Jeœli ktoœ wybra³ œcie¿kê Jedi, by³a

ona zwykle prosta i nieskomplikowana. A tego o Anakinie Skywalkerze

nie da³oby siê powiedzieæ.

– Mówi³eœ, ¿e chodzisz pó³przytomny – powiedzia³a wreszcie. –

Czujê, ¿e nie jesteœ z tym szczêœliwy.

– Nawet teraz? – spyta³ takim tonem, ¿e nie wiedzia³a, czy to sar-

kazm, czy rzeczywiœcie siê z ni¹ zgadza. Za ich plecami Jedi i przewod-

nicy targowali siê jeszcze o wierzchowce. M³ody Jedi uzna³, ¿e marzy

o tym, aby to wszystko ju¿ siê skoñczy³o. Mia³ doœæ tej planety, doœæ

tego zadania. Czy to w ogóle ma jakieœ znaczenie, ¿e Ansion, a choæby

i kilkadziesi¹t zwi¹zanym z nim œwiatów, od³¹czy siê od Republiki? Bio-

r¹c pod uwagê obecny stan rz¹du galaktycznego i senatu, z udowodnio-

nymi przypadkami korupcji i ba³aganu, któ¿ by ich za to wini³? Mo¿e

pos³u¿y³oby to jako ostrze¿enie dla reszty Republiki, ¿e jeœli nie upo-

rz¹dkuj¹ swoich spraw, bêdzie jeszcze gorzej.

Zuchwa³e myœli, jak na padawana. Uœmiechn¹³ siê do siebie. Oby

siê myli³. Czasem myœlê równie¿ o tym, co siê dzieje wokó³ mnie, nie

tylko o sobie, stwierdzi³.

background image

79

– Tak, tak s¹dzê – odezwa³a siê Barrissa. Nie onieœmiela³ jej ani

trochê. – A co ciê tak zajmuje, Anakinie Skywalkerze? Dlaczego jesteœ

zawsze taki zamyœlony?

Mia³ wielk¹ ochotê powiedzieæ jej prawdê. Ostatecznie jednak zde-

cydowa³, ¿e wyjaœni tylko czêœæ nurtuj¹cych go problemów. Machniê-

ciem rêki ogarn¹³ targ, otaczaj¹ce go uliczki, mieszany t³um Ansionian

i obcych, i ca³e le¿¹ce za nimi miasto.

– Po co tu jesteœmy? Mistrz Obi-Wan próbowa³ mi to wyjaœniæ,

ale obawiam siê, ¿e pokrêtne œcie¿ki polityki s¹ mi zupe³nie obce. Trudno

mi to wszystko zrozumieæ, nie wiem, jaki wp³yw maj¹ na moje ¿ycie.

Od dziecka by³em typem doœæ bezpoœrednim. – Spojrza³ na ni¹ uwa¿-

nie. – Tam, gdzie wyros³em, wpajano mi wa¿n¹ zasadê: jeœli rozpra-

szasz swoj¹ energiê, bezczynnie tracisz czas, nie po¿yjesz d³ugo. Chcesz

znaæ moj¹ szczer¹ opiniê o tej misji?

Skinê³a g³ow¹, nie spuszczaj¹c z niego wzroku.

– To strata czasu. Zadanie dla jazgocz¹cych dyplomatów, nie dla Jedi.

– Rozumiem. A co ty byœ zrobi³, gdybyœ by³ u w³adzy, Anakinie?

Nie waha³ siê ani chwili.

– Zebra³bym przywódców obu ludów, mieszkañców miast i noma-

dów do kupy, zamkn¹³ w jednym pokoju i powiedzia³, ¿e jeœli w ci¹gu

tygodnia nie zawr¹ pokoju, Republika wyœle pe³ne si³y zadaniowe i przej-

mie ca³kowit¹ kontrolê nad sprawami lokalnymi.

Skinê³a powoli g³ow¹ z irytuj¹co spokojnym wyrazem twarzy.

– A jak na to zareagowa³aby Gildia Kupiecka, bior¹c pod uwagê jej

znaczne zainteresowanie tym sektorem?

– Gildia Kupiecka robi to, co jej przynosi zysk. Wojna z Republi-

k¹ zysku nie przyniesie. – Wydawa³ siê o tym ca³kowicie przekonany. –

Tyle ju¿ siê nauczy³em.

– A jeœli ansioniañska unia miast i miasteczek w wyniku twoich

dzia³añ spe³ni swoj¹ groŸbê i przy³¹czy siê do ruchu secesjonistyczne-

go, a inne œwiaty, zwi¹zane z Ansionem, pójd¹ w jej œlady?

– Nie zmieni to w najmniejszym stopniu warunków ¿ycia ludno-

œci. Handel bêdzie trwa³, codzienne ¿ycie na zaanga¿owanych œwiatach

bêdzie siê toczyæ, jak dawniej – stwierdzi³.

– Jesteœ pewien, ¿e zaryzykowa³byœ tysi¹ce istnieñ, aby siê o tym

przekonaæ? A co siê stanie z Alwarimi, którzy nie zgadzaj¹ siê z obecn¹

œcie¿k¹ obran¹ przez uniê? Czy Gildia Kupiecka i jej sprzymierzeñcy

ich nie zniszcz¹?

– Có¿, nie jestem pewien, czy… – Pod naporem bezlitosnej logi-

ki Barrissy, œciana uporu zaczê³a pêkaæ.

background image

80

Odwróci³a wzrok, powracaj¹c do studiowania k³êbi¹cego siê

t³umu.

– Chyba jednak lepiej jest wys³aæ parê Jedi wraz z padawanami,

aby spróbowali za³atwiæ sprawê. To znacznie mniej groŸne ni¿ si³y za-

daniowe. I tañsze, a to zawsze podoba siê senatowi…

Westchn¹³.

– Twoje argumenty s¹ logiczne. Ale Ansion to taka zapad³a dziura!

Nawet Obi-Wan siê zastanawia, co w nim takiego wa¿nego. Mówi³ mi

to wiele razy, podobnie jak o tym, co uwa¿a za z³e w dzisiejszej Repu-

blice.

– Ogniska zapalne – odpar³a ostro. – Z pewnoœci¹ mówi³ ci rów-

nie¿ o ogniskach zapalnych i koniecznoœci ich zd³awienia, zanim prze-

istocz¹ siê w nieposkromiony po¿ar.

– Owszem mówi³, bez koñca… – Westchn¹³ z rezygnacj¹ i powróci³

do obserwacji t³umu.

– To dobra cena! – Ansioniañski kupiec nosi³ grzywê ufarbowan¹

w srebrne i czarne romby, które schodzi³y mu a¿ na plecy, aby znikn¹æ

pod nisko wyciêtym ko³nierzem. Wypuk³e lawendowe oczy spokojnie

obserwowa³y klientów, nie zdradzaj¹c ¿adnych uczuæ. – Nigdzie indziej

w Cuipernam czy na P³askowy¿u Sorr-ul-Paan nie znajdziecie szeœciu

tak wspania³ych, wdziêcznych i silnych zwierz¹t. Nawet za potrójn¹ cenê!

– Nie b¹dŸ taki nachalny – ostrzeg³ go Kyakhta – bo twoje nie-

ustanne jeremiady przyprawi¹ moich pañstwa o zgagê.

Odwróci³ siê od handlarza i zni¿y³ g³os, szeptem porozumiewaj¹c

siê z Bulganem i swoimi nowymi pracodawcami.

– On ma racjê, pani Luminaro. Cena, której ¿¹da, jest uczciwa.

Mo¿e trochê wygórowana, ale zwierzêta rzeczywiœcie s¹ w doskona-

³ym stanie.

– Wsi¹œæ na takie zwierzê! – Bulgan ledwie móg³ ukryæ podniece-

nie.

– Dajcie nam chwilê. – Luminara odwróci³a siê i pozostawi³a

dwóch Alwari, aby ci¹gnêli dalej negocjacje, choæ na tym etapie ogra-

nicza³y siê one do uszczkniêcia marnych groszy z ostatecznej oferty

handlarza. – Co o tym s¹dzisz, Obi-Wanie?

Rozejrza³ siê po otaczaj¹cym ich bazarze, wci¹¿ czujny na oznaki

zbli¿aj¹cego siê niebezpieczeñstwa.

– S¹dzê, ¿e powinniœmy polegaæ na doœwiadczeniu naszych prze-

wodników. Po tym, co zrobi³a dla nich twoja padawanka, chyba sami

background image

81

6 – Nadchodz¹ca burza

prêdzej by kogoœ oszukali, ni¿ pozwolili j¹ wykorzystaæ. – Rzut oka

przez ramiê upewni³ go, ¿e dwaj Alwari wci¹¿ przyjaŸnie targuj¹ siê

z handlarzem. – Poza tym chêtnie przejadê siê na takim zwierzêciu. Mam

przeczucie, ¿e ju¿ nied³ugo bêdê mia³ do dyspozycji tylko stare skocz-

ki i zdezelowane œmigacze.

Podniós³ wzrok i wpatrzy³ siê w b³êkit nieba.

Luminara zerknê³a na padawanów.

– Pomiêdzy Barriss¹ i Anakinem wci¹¿ panuje napiêcie.

– Tak – westchn¹³ Obi-Wan. – Te¿ to zauwa¿y³em. Ale zdaje siê, ¿e

od czasu jej porwania sprawy maj¹ siê nieco lepiej. Barrissa jest œwiet-

n¹ uczennic¹. Moc przep³ywa przez ni¹ silnym strumieniem.

– To prawda, ale nie tak mocno, jak przez m³odego Anakina. Twój

padawan to rw¹ca rzeka. Jest pe³en energii, która szuka upustu.

– Zacz¹³ szkolenie wyj¹tkowo póŸno, matka wychowywa³a go d³u-

¿ej, ni¿ to siê zdarza w przypadku innych uczniów.

Luminara znów spojrza³a w stronê padawanów.

– Zna³ swoj¹ matkê? To wiêŸ, której uczniowie Jedi na ogó³ nie od-

czuwaj¹. Mo¿e stanowiæ Ÿród³o najró¿niejszych komplikacji i trudnoœci.

– Wiem. Sam nigdy bym go nie przyj¹³, ale zosta³ wybrany przez

mojego w³asnego mistrza, Qui-Gona Jinna. Jego ¿yczenie, wypowie-

dziane przed œmierci¹, przysi¹g³em uszanowaæ. Po jego odejœciu mu-

sia³em zaj¹æ siê opiek¹ i wychowaniem tego niezwykle niesfornego

m³odzieñca.

– Jak ci posz³o? – zapyta³a z wyraŸnym zainteresowaniem.

Obi-Wan z nieobecn¹ min¹ pog³adzi³ siê po brodzie.

– Bywa impulsywny i to mnie martwi. Nieraz daje siê ponieœæ nie-

cierpliwoœci, i to jest niebezpieczne. Ale wiele przeszed³, jest te¿ sprag-

niony wiedzy i nauki Jedi. S¹ dziedziny, w których celuje, na przyk³ad

walka na miecze œwietlne. I wydaje siê urodzonym pilotem. Ale nie lubi

poœwiêcaæ czasu na meandry historii czy dyplomacji, a polityka przy-

prawia go dos³ownie o md³oœci. A jednak wytrwa³. Zdaje siê, ¿e wy-

trwa³oœæ odziedziczy³ po matce, któr¹ Qui-Gon zna³ przelotnie; twier-

dzi³, ¿e by³a spokojn¹, ale bardzo siln¹ kobiet¹.

Mistrzyni Jedi w zadumie skinê³a g³ow¹.

– Jeœli ktokolwiek zdo³a przerobiæ ten niewdziêczny surowiec

w wyszlifowanego rycerza Jedi, to chyba tylko ty, Obi-Wanie. Wielu

ma doœæ wiedzy, ale nie starcza im cierpliwoœci.

– Ty te¿ mog³abyœ to zrobiæ, jak mi siê zdaje.

Spojrza³a mu w twarz. Stoj¹c naprzeciw siebie, dwoje Jedi d³ugo pa-

trzy³o sobie w oczy. Ka¿dy widzia³ coœ odmiennego, lecz niezmiernie

background image

82

cennego, nawet wyj¹tkowego. A kiedy odwrócili wzrok, uczynili to rów-

noczeœnie.

Obi-Wan podszed³ do spieraj¹cych siê tubylców. Luminara spogl¹-

da³a za nim przez chwilê w zadumie, po czym wróci³a do obserwacji

t³umu.

Poganiani przez Obi-Wana Kyakhta i Bulgan zakoñczyli wreszcie

targowanie. Wspania³e suubatary mierzy³y w k³êbie trzy razy tyle co

cz³owiek. Mia³y po szeœæ nóg o szeroko rozpostartych palcach; takie

stopy wydawa³y siê kompletnie nie na miejscu u stworzenia, którego

przeznaczeniem by³o przemierzanie trawiastych stepów.

Anakin zwróci³ uwagê Kyakhty na ten pozorny b³¹d ewolucji, ale

Alwari rozeœmia³ siê tylko.

– Zobaczysz, po co one s¹, padawanie Jedi! – Œci¹gn¹³ podwójne

wodze i bez trudu zawróci³ swego nowego wierzchowca.

Lekkie, ale mocno wypchane siod³o by³o przypiête pomiêdzy przed-

nimi a œrodkowymi ³opatkami. Zag³êbienie miêdzy œrodkowymi ³opat-

kami a k³êbem mieœci³o za to pokaŸn¹ iloœæ baga¿u. Pracowici pomoc-

nicy kupca w³aœnie ³adowali na ³agodne zwierzêta zakupione i zap³aco-

ne zapasy.

– Jedzenie, woda, sprzêt… wszystko wyliczone, pani Barrisso. –

Bulgan wsun¹³ d³ugopalczaste, obute stopy w strzemiona zwisaj¹ce po

obu stronach karku suubatara, zamiast u do³u siod³a. £agodny ³uk siod³a

wygodnie podtrzymywa³ jego kalekie plecy.

– Haja! – wykrzykn¹³ z wyraŸn¹ radoœci¹. – Taka jazda przywodzi

mi na myœl wspania³e chwile.

Luminara dosiad³a swojego wierzchowca, stosuj¹c siê dok³adnie

do instrukcji Kyakhty. Pomimo wysokoœci zwierzêcia nie mia³a z tym

¿adnego k³opotu. Po pierwsze, dlatego ¿e wierzchowiec przyklêkn¹³

w oczekiwaniu na jeŸdŸca, a po drugie, dlatego ¿e jego cia³o by³o w¹-

skie i smuk³e. Wtedy te¿ okaza³o siê, po co potrzebne jest siod³o. Bez

niego siedzia³oby siê wprost na rzêdzie wystaj¹cych krêgów.

– Elup! – warkn¹³ Kyakhta. Suubatar wsta³, prostuj¹c trzy pary nóg

po kolei: najpierw przednie, potem œrodkowe, wreszcie tylne. Wyja-

œni³o siê równie¿ przeznaczenie wysokiego oparcia w tylnej czêœci sio-

d³a. Gdyby nie ta podpora, k¹t, pod jakim znalaz³ siê grzbiet zwierzêcia

przy wstawaniu, spowodowa³by zsuniêcie siê Luminary na ziemiê.

Ka¿de ze zwierz¹t pyszni³o siê w³asnym wzorem ciemnozielonych

pasów na tle krótkiego, miêkkiego futra w jasnym odcieniu br¹zu. Taka

kombinacja kolorów pozwala³a im, pomimo wielkoœci, wtopiæ siê w ste-

powe otoczenie. Luminara spodziewa³a siê, ¿e suubatary to zwyk³e tra-

background image

83

wo¿erne prze¿uwacze i ze zdumieniem dowiedzia³a siê, ¿e w istocie by³y

wszystko¿erne i mog³y przetrwaæ dziêki wielu rodzajom po¿ywienia.

D³ugie, smuk³e szczêki mia³y nisko umieszczone stawy, co pozwala³o

na zaskakuj¹co du¿e rozwarcie paszczy; dziêki temu mog³y jednym k³ap-

niêciem poch³on¹æ du¿y owoc lub spore zwierzê. Cztery k³y wystawa³y

u góry i u do³u szczêk, sprawiaj¹c przera¿aj¹ce wra¿enie, na przekór ich

³agodnej naturze.

– Oczywiœcie to s¹ osobniki udomowione – zaznaczy³ Bulgan, od-

gaduj¹c jej myœli. – Znane s¹ przypadki, kiedy dzikie suubatary napada-

³y i niszczy³y ca³e karawany.

– Bardzo pocieszaj¹ce. – Anakin przechyla³ siê z jednej strony na

drug¹ na grzbiecie cierpliwego zwierzêcia i z trudem utrzymywa³ rów-

nowagê. Kyakhta zauwa¿y³ to i pospieszy³ z dobr¹ rad¹.

– Siedzisz zbyt prosto, mistrzu Anakinie. Oprzyj siê o viann, opar-

cie siod³a. Proszê, w³aœnie tak. Widzisz, jak naturalnie twoje stopy znaj-

duj¹ teraz strzemiona?

– W ogóle niewiele widzê – mrukn¹³ padawan, szamocz¹c siê z po-

dwójnymi wodzami.

– S¹dzê, ¿e jesteœmy doœæ wysoko, ¿eby zobaczyæ to, co trzeba –

zapewni³ go Obi-Wan. Rozpar³ siê w siodle, jakby siê w nim urodzi³. –

Uwa¿aj to za kolejny nieoczekiwany epizod w twojej edukacji.

– Wola³bym raczej edukowaæ siê w najnowszym modelu œmiga-

cza terenowego – burkn¹³ Anakin, ale Kyakhta mia³ racjê. Im bardziej

przechyla³ siê w ty³ i ufa³ siod³u, tym swobodniej i pewniej siê czu³.

Mo¿e nie bêdzie tak Ÿle.

Czy mo¿e zaufaæ temu dziwnemu, nieznanemu zwierzêciu? Su-

ubatary z pewnoœci¹ by³y ³adnymi stworzeniami o wypuk³ych, nakra-

pianych srebrem oczach, pojedynczym, szerokim, rozdêtym nozdrzu

i g³adkich czaszkach. Uszy wtapia³y siê w okr¹g³e g³owy; w przeci-

wieñstwie do Ansionian, nie mia³y grzyw. Pasiaste futro by³o gêste

i krótkie, aby zapewniæ maksymaln¹ izolacjê przy minimalnym opo-

rze powietrza. Ogony, d³ugie do ziemi, wydawa³y siê doœæ cienkie.

Wszystko w tych zwierzêtach wydawa³o siê stworzone w jednym, je-

dynym celu.

Do pêdu.

– Wszyscy gotowi? – Kyakhta bez wysi³ku trzyma³ wodze swoje-

go rumaka jedn¹ rêk¹. Obejrza³ siê na towarzysza. Bulgan da³ znak, ¿e

ostatnie z zapasów zosta³y za³adowane. – No to ruszajmy na spotkanie

Borokiich! – Pochyli³ siê do przodu, klepn¹³ wierzchowca po g³adkim

karku i ostro krzykn¹³: – Elup!

background image

84

Suubatary wydawa³y siê wzbijaæ w powietrze. W istocie po prostu

puœci³y siê galopem, wed³ug rozkazu. Luminara z zachwytem stwier-

dzi³a, ¿e szeœciono¿ny bieg jest wyj¹tkowo dobrze amortyzowany. Pra-

wie ¿adnych wstrz¹sów i podrzutów. Opar³a siê w viannie siod³a, zag³ê-

bi³a w strzemionach zgrabne, silne nogi a¿ do pó³ ³ydki i obserwowa³a,

jak miasto œmiga obok nich. Leniwi piechurzy musieli na czworakach

uciekaæ im z drogi.

O wiele szybciej, ni¿ siê spodziewa³a, przemknêli pod wysokim

³ukiem Bramy Govialty i znaleŸli siê na bitej drodze wiod¹cej na za-

chód. Kyakhta z têtentem kopyt zrówna³ siê z ni¹. Chocia¿ zdaniem Jedi

pêdzili na z³amanie karku, mistrzyni stwierdzi³a, ¿e jego wierzchowiec

nawet siê nie zadysza³.

– Pani Luminaro, wygodnie pani? – Przewodnik musia³ krzyczeæ,

¿eby go us³ysza³a.

– To cudowne! – krzyknê³a w odpowiedzi. – Jak jazda na chmurze

z dramassjañskiego jedwabiu!

Poza murami miasta uderzy³y w nich prawie nieustannie wiej¹ce

tutaj wiatry, niezmordowanie okr¹¿aj¹ce planetê. Zimne powietrze ze

œwistem muska³o twarz Luminary, gdy d³uga, w¹ska czaszka suubatara

przecina³a je niczym dziób okrêtu.

Jedno spojrzenie w ty³ ukaza³o jej Barrissê wczepion¹ w siod³o jak

w deskê ratunkow¹ i twarz Anakina, wyra¿aj¹c¹ coœ poœredniego miê-

dzy ponur¹ determinacj¹ a m³odzieñczym niepokojem. Obi-Wan Ke-

nobi siedzia³ dostojnie w haftowanym siodle, z ramionami skrzy¿owa-

nymi na piersi i przymkniêtymi oczami. Wodze przywi¹za³ do uchwytu

przy ³êku. Ze zdumieniem stwierdzi³a, ¿e równie dobrze móg³by sie-

dzieæ w fotelu pierwszej klasy na liniowcu gwiezdnym. Zna³a wielu Jedi,

ale ¿aden nie by³ tak opanowany w obliczu nieznanego.

– Kyakhta – zawo³a³a do jeŸdŸca, który galopowa³ teraz równo z ni¹.

– Dobrze, ¿e tak szybko opuszczamy miasto, ale czy nie boisz siê, ¿e

przemêczymy zwierzêta? Czy takie tempo nie znu¿y ich zbyt szybko?

– Przemêczyæ? Znu¿yæ? – Spojrza³ na ni¹ pytaj¹co ze swojego sio-

d³a. Nagle go olœni³o– Ou, pani nie rozumie. Ale to oczywiste, ¿adne

z was nigdy wczeœniej nie widzia³o suubatara, nie mówi¹c ju¿ o dosia-

daniu go. – Wysun¹³ chude nogi ze strzemion, stan¹³ na grzbiecie pê-

dz¹cego zwierzêcia i obejrza³ siê za siebie, zachowuj¹c równowagê dziê-

ki wysokiemu viannowi. – Nikt nas nie œciga, ale jestem pewien jedne-

go: bossban Soergg nie œpi.

Usiad³ z powrotem w siodle i uœmiechn¹³ siê do niej.

– Na pewno pani wygodnie?

background image

85

– Czujê siê, jakbym siê w tym urodzi³a. Mówi³am ju¿, ¿e mi siê

podoba.

Odpowiedzia³ jej ansioniañskim odpowiednikiem skinienia g³ow¹.

– A wiêc nie ma co marudziæ. – Podniós³ g³os, raz jeszcze prze-

chyli³ siê do przodu i zawo³a³: – Elup!

Jednoczeœnie mocno uderzy³ piêtami w obie przednie ³opatki zwie-

rzêcia.

– Na Moc! – wrzasn¹³ Anakin, chwytaj¹c siê na oœlep czego po-

padnie. Barrissa zaczê³a nerwowo chichotaæ, gdy pêd zdar³ jej z g³owy

kaptur, a p³aszcz powiewa³ za ni¹ jak p³omieñ. Obi-Wan raczy³ siê obu-

dziæ.

Wydawa³o siê, ¿e do tej pory suubatary jecha³y stêpa. Na rozkaz

Kyakhty rzuci³y siê w szeœciono¿ny galop, a ich d³ugopalczaste stopy

zdawa³y siê nie dotykaæ ziemi. Kiedy jednak ju¿ jej dotknê³y, wbija³y

siê z ogromn¹ si³¹ w ubity kurz i odrzuca³y go w ty³. Trzydzieœci szeœæ

takich palców napêdza³o ka¿dego œmigaj¹cego nad drog¹ suubatara do

takiej szybkoœci, ¿e nawet zachwyconej, upojonej pêdem Luminarze

brakowa³o tchu.

I nic dziwnego, bo w tej chwili pêdzili szybciej ni¿ wiatr.

Daleko za nimi barwna grupka starannie dobranych zbójów, drabów

i rzezimieszków zebra³a siê na szczycie tej samej bramy, przez któr¹

wyjechali Jedi i ich przewodnicy. Daleko na horyzoncie, nad niskim,

³agodnym, okrytym traw¹ wzgórzem powoli rozprasza³a siê ledwie wi-

doczna chmura kurzu. Dla Ogomoora równie dobrze mog³aby to byæ

chmura gazu truj¹cego.

– To z pewnoœci¹ oni. – Obejrza³ siê na potê¿nego Varvvana, który

sta³ obok. – Zbierz ludzi. Jedziemy za nimi.

– Nigdy ich nie dogonimy. S³ysza³eœ, co mówili ludzie na rynku?

Pojechali na suubatarach. Czystej krwi. – Za jego plecami inni cz³on-

kowie pospiesznie zebranej bandy zaczêli mamrotaæ miêdzy sob¹.

– WeŸmiemy powietrzn¹ ciê¿arówkê. ¯aden suubatar nie przeœcig-

nie powietrznej ciê¿arówki.

– Przeœcign¹æ nie, ale wymanewrowaæ… – Varvvan skierowa³ na

Ogomoora ga³ki oczne na szypu³kach. – Próbowa³eœ kiedyœ zapêdziæ

w k¹t Alwariego na dobrym suubatarze? Dobry sposób na szybk¹ œmieræ.

– Batasi! – krzykn¹³ niecierpliwie Ogomoor. – Jak sobie ¿yczysz.

Co oprócz ciê¿arówki powietrznej mog³oby ciê przekonaæ, ¿ebyœ po-

s³ucha³ mojego rozkazu i ruszy³ za t¹ szóstk¹?

background image

86

Varvvan zaduma³ siê, pocieraj¹c oko i obserwuj¹c ostatnie smu¿ki

chmury py³u.

– Ciê¿ka broñ – oznajmi³ wreszcie.

– Nie b¹dŸ durniem! – ofukn¹³ Ogomoor najemnika. – Nawet boss-

ban Soergg nie mo¿e u¿yæ ciê¿kiej broni na Cuipernam! S¹ pewne gra-

nice, których nawet on… grrh!

Varvvan chwyci³ wij¹cego siê majordomusa za ko³nierz, podniós³

z ziemi i przytrzyma³ w tej pozycji.

– Nigdy… nie… nazywaj… mnie… durniem!

Ogomoor, œwiadom, ¿e go chyba trochê ponios³o, pospiesznie uspo-

kaja³ najemnika.

– To tylko takie wyra¿enie… nic osobistego… a teraz proszê, po-

staw mnie na ziemi i… mo¿e móg³byœ wci¹gn¹æ ga³ki oczne? Cieknie

z nich.

Varvvan sykn¹³ i postawi³ go na ziemi. Ogomoor obci¹gn¹³ p³aszcz

i têsknie spojrza³ w kierunku wzgórza, za którym zniknê³a jego zwie-

rzyna.

– A czym siê tu przejmowaæ? Przecie¿ ci, którzy ich prowadz¹, to

bezklanowi w³óczêdzy! – oznajmi³ Varvvan, przerzuci³ przez ramiê rusz-

nicê, jeszcze raz sykn¹³ i odwróci³ siê ty³em. Jego rasa odznacza³a siê

wyj¹tkow¹ dzielnoœci¹ i pomimo tego, co twierdzi³ Ogomoor, durnia-

mi bynajmniej nie byli.

– To ty tak twierdzisz. Ale ja i moi wspólnicy wierzymy tylko w to,

co widzimy. A widzimy czterech goœci i dwóch przewodników, którzy

wcale nie je¿d¿¹ jak bezklanowi w³óczêdzy. – Ogomoor ruszy³ w kie-

runku schodów wiod¹cych na ulicê. – Je¿d¿¹ jak Alwari.

Zrozpaczony majordomus przeniós³ swoj¹ uwagê z bezu¿ytecz-

nych najemników na przestrzenie stepów, ci¹gn¹cych siê daleko poza

Cuipernam. Gdzie znajdzie morderców godnych jego rozkazów? –

zawy³ w duchu. Czy istnieje ktoœ chêtny podnieœæ broñ na tych nie-

wiarygodnych Jedi? Czy naprawdê skuteczna pomoc oka¿e siê nie-

osi¹galna?

A co najwa¿niejsze, gdzie znajdzie kogoœ, kto powie Soerggowi

Huttowi, ¿e Jedi i ich padawanowie znów zwiali poza zasiêg jego po-

bo¿nych ¿yczeñ i wp³ywów?

Tymczasem, ku wielkiemu zdumieniu Ogomoora, Soergg wys³u-

cha³ jego raportu spokojnie.

– Có¿, znowu za póŸno. Punktualnoœæ to dewiza dobrego mordercy.

– Nie by³em w stanie niczego zdzia³aæ, bossbanie. Ci, których wy-

naj¹³em, odmówili œcigania uciekaj¹cych Jedi.

background image

87

– Tak, tak, ju¿ mi mówi³eœ. – Soergg lekcewa¿¹co machn¹³ rêk¹. –

Wiêc mówisz, ¿e jad¹ na suubatarach? Bior¹c to pod uwagê, wcale siê

nie dziwiê, ¿e twoi niezdarni najemnicy wykazali taki ma³y entuzjazm.

– Potar³ potê¿ny podbródek, a¿ ca³e cielsko zadygota³o jak siarkowe

odpady w szczególnie ohydnym osadniku. – Najpierw spartaczone za-

bójstwo, potem spartaczone porwanie. Jedi bêd¹ siê teraz pilnowaæ.

– I tak nie mo¿na ich wzi¹æ z zaskoczenia – niepotrzebnie dorzuci³

Ogomoor.

– Nie mo¿na, nie mo¿na… – Ogromne skoœne oczy spogl¹da³y

poprzez asystenta gdzieœ w dal. – Z pewnoœci¹ my nie mo¿emy…

– Nie rozumiem, mistrzu.

Soergg nie odpowiedzia³. Wci¹¿ wpatrywa³ siê w ten odleg³y punkt,

snuj¹c huttañskie rozwa¿ania.

background image

88

R O Z D Z I A £

%

Step, który pokrywa³ wiêkszoœæ kontynentu ansioniañskiego nie by³

po prostu piêkny – by³ wspania³y. A przynajmniej tak uwa¿a³a Luminara.

Barrissa zgadza³a siê z ni¹. Obi-Wanowi podoba³o siê tutaj, ale bez prze-

sady. Anakin oczywiœcie marzy³, ¿eby byæ zupe³nie gdzie indziej, ale po-

wstrzymywa³ siê przed powtarzaniem tego czêœciej ni¿ raz dziennie.

– Rok temu jêcza³by nad sob¹ mniej wiêcej co godzina – wyjaœni³

Obi-Wan Luminarze. – To chyba znak, ¿e dojrzewa.

Niedaleko nich Kyakhta i Bulgan rozbijali obozowisko, szykowali

posi³ek i herbatê. Za nimi, w oddali, szeœæ wspania³ych suubatarów

u³o¿y³o siê do snu. Pe³ne wdziêku zwierzêta zwinê³y nogi pod potê¿ny-

mi, smuk³ymi tu³owiami i zajê³y siê prze¿uwaniem otaczaj¹cych ich

w obfitoœci traw i dzikich zbó¿.

Stepy Ansionu nie by³y nieprzerwanymi polami trawy. ¯ó³tozielo-

ne równiny przecina³y tu i ówdzie rzeki, ³agodnie faluj¹ce wzgórza uroz-

maica³y monotoniê terenu. Gdzieniegdzie porozrzucane by³y kêpy dziw-

nych, splataj¹cych siê ze sob¹ drzew i roz³o¿ystych grzybów. Wy¿sze

grzbiety górskie lœni³y bia³ymi jak koœæ œladami dawnej aktywnoœci

wulkanicznej. Dziwny to by³ krajobraz, niezwyk³a kombinacja ró¿nych

formacji geologicznych pomieszanych razem w sposób, jakiego Lumi-

nara do tej pory nie ogl¹da³a.

– Dlaczego ten dzieciak jest przez ca³y czas taki napiêty? – spyta-

³a. Siedzia³a oparta o viann siod³a, które przewodnicy zdjêli z grzbietu

spokojnie pas¹cego siê zwierzêcia, i w zadumie gryz³a orzechowy ba-

tonik od¿ywczy, czekaj¹c, a¿ herbata siê zagotuje.

background image

89

P³on¹ce poœrodku obozu ognisko odbija³o siê w oczach Obi-Wana.

– Anakin? Jak zwykle w takich przypadkach powodów jest wiele.

Po pierwsze, czuje siê w obowi¹zku zawsze byæ najlepszym. Spowodo-

wane to jest g³ównie jego trudnym dzieciñstwem, tak ró¿nym od dzie-

ciñstwa przeciêtnego padawana. A poza tym têskni za tym, czego nie ma.

– Ka¿dy, kto chce siê szkoliæ na Jedi, wie, ¿e musi siê wyrzec wie-

lu rzeczy.

Twierdz¹co skin¹³ g³ow¹.

– Obawia siê, ¿e ju¿ nigdy nie zobaczy swojej matki, któr¹ bardzo

kocha.

– To by³a straszna pomy³ka. Dzieci wra¿liwe na Moc s¹ zabierane

od rodzin, zanim wytworz¹ siê te niebezpieczne, trwa³e wiêzi. – Chwi-

lami w g³osie Luminary brzmia³y têskne nuty. – Nieraz sama siê zasta-

nawiam, co robi moja matka, nawet teraz, kiedy tu siedzimy i rozma-

wiamy o takich sprawach. Zastanawiam siê, czy ona te¿ tak myœli o mnie.

– Odwróci³a wzrok i spojrza³a na ciemniej¹cy horyzont. – A ty, Obi-

-Wanie? Czy nigdy nie myœlisz o swoich rodzicach?

– Mam tyle innych rzeczy, o których muszê myœleæ. Poza tym ka¿dy

Jedi, który dostaje pod opiekê ucznia, staje siê kimœ w rodzaju rodzica.

Odk¹d sam nim jestem, nie mam czasu myœleæ o mojej rodzinie. A kie-

dy ju¿ takie uczucia m¹c¹ mój spokój… wtedy myœlê o moich nauczy-

cielach albo o mistrzu Qui-Gonie, a nie o w³asnych rodzicach. Nieraz…

nieraz siê zastanawiam, czy zabieranie dzieci od rodzin nie jest pewn¹

wad¹ szkolenia Jedi.

– Dowód prawdy le¿y w powodzeniu systemu, a w to nie mo¿na

w¹tpiæ.

– Tak s¹dzê – odpar³ i doda³ z bladym uœmiechem: – ¯aden Jedi

nie jest fanatykiem, który nie mo¿e sobie pozwoliæ na kwestionowanie

systemu, tak samo, jak wszystkiego innego.

Spojrza³a w prawo, na drug¹ stronê obozowiska.

– Twój Anakin ma z pewnoœci¹ wiele wad, ale niechêæ do kwestio-

nowania wszystkiego na pewno nie jest jedn¹ z nich. Jak s¹dzisz, czy

zobaczy kiedyœ znowu swoj¹ matkê? – zapyta³a w zadumie.

– A któ¿ mo¿e widzieæ? Gdyby to od niego zale¿a³o, na pewno by

do niej wróci³. Ale on nie ma na to ¿adnego wp³ywu, tak samo jak ja nie

mam wp³ywu na to, gdzie za chwilê wyruszê. Jedziemy tam, gdzie wy-

sy³a nas rada. Lepiej zadawaæ te pytania mistrzowi Yodzie ni¿ mnie. –

Znów uœmiechn¹³ siê nieœmia³o. – Spytaj jego, czy i on myœli o swych

rodzicach.

Musia³a siê rozeœmiaæ.

background image

90

– Rodzice mistrza Yody? No, teraz rzeczywiœcie zaczynamy opo-

wiadaæ o historii staro¿ytnej. – Po chwili znów spowa¿nia³a. – Zdaje

siê, ¿e mistrz Yoda ma ostatnio na g³owie znacznie wa¿niejsze sprawy.

Uœmiechn¹³ siê blado.

– Jak zawsze. A przede wszystkim ten fermentuj¹cy ruch secesjo-

nistyczny. Zmienne, nieprzewidywalne sojusze wewn¹trz samego sena-

tu. A co do Anakina, oprócz matki martwi¹ go jeszcze inne sprawy. Czujê

ten zamêt, który w nim wrze. Ale kiedy poruszam ten temat, on twier-

dzi, ¿e ¿adne niepokoje nigdy nie istnia³y. Dziwne, jak chêtnie kwestio-

nuje ka¿d¹ prawdê z wyj¹tkiem swoich w³asnych niepewnoœci.

Luminara westchnê³a i podnios³a samoogrzewaj¹cy siê kubek go-

r¹cej ansioniañskiej herbaty, czarnej, s³odkiej, z wyraŸnym posmakiem

otwartych przestrzeni. Zaczyna³a zdawaæ sobie sprawê z tego, ¿e na tej

planecie wszystko pachnie stepem.

– Czy uwa¿asz, ¿e przy takim braku wiary we w³asne si³y zdo³a kie-

dykolwiek staæ siê prawdziwym rycerzem Jedi?

– Nie wiem. Naprawdê nie wiem. Ale obieca³em mistrzowi Qui-

-Gonowi, ¿e zrobiê wszystko, aby tak siê sta³o. Nawet w obliczu rady

sprzecza³em siê o to z mistrzem Yod¹. Tak, mam swoje w¹tpliwoœci.

Ale obietnica to obietnica. Jeœli Anakin zdo³a pokonaæ swoje wewnêtrzne

demony, bêdzie z niego wspania³y Jedi, a os¹d mistrza Qui-Gona znaj-

dzie swoje potwierdzenie.

– A ty? Jaki jest twój os¹d, Obi-Wanie?

– Staram siê nie s¹dziæ. – Wsta³ i otrzepa³ szatê. – Anakin wie, ¿e

ma problemy. Uczê go, doradzam, oferujê wspó³czucie i chêtne ucho.

Ale ostatecznie tylko Anakin mo¿e zadecydowaæ, kim Anakin zostanie.

S¹dzê, ¿e o tym wie, ale nie chce tego zaakceptowaæ. Chce, ¿ebym to ja

albo ktokolwiek inny, za³atwi³ to za niego, pocz¹wszy od sytuacji z jego

matk¹, a na sytuacji galaktyki skoñczywszy. – Uœmiechn¹³ siê nieco

weselej. – Sama zreszt¹ chyba zauwa¿y³aœ, ¿e potrafi byæ uparty, kiedy

czegoœ bardzo pragnie.

– Wolê u¿ywaæ terminu „zdecydowany”. – Odsunê³a kubek od ust.

Para unosz¹ca siê z naczynia wê¿owymi smugami wi³a siê przed jej twa-

rz¹, rozmazuj¹c wyraŸne kontury tatua¿y na podbródku. – Co stanowi

najwiêkszy problem? Jego matka? Swobodny tryb edukacji?

– Gdybym to wiedzia³, próbowa³bym temu zaradziæ. S¹dzê, ¿e to

jest ukryte znacznie g³êbiej. Tak g³êboko, ¿e chyba sam sobie tego nie

uœwiadamia. Pewnego dnia to wyjdzie na wierzch. A kiedy to siê stanie,

mam przeczucie, ¿e czekaj¹ nas bardzo interesuj¹ce chwile.

– Czy to uczucie emanuje z Mocy? – zawo³a³a w œlad za nim.

background image

91

– Nie. – Obejrza³ siê przez ramiê i uœmiechn¹³. – To uczucie, któ-

re emanuje z Obi-Wana Kenobiego.

Mistrzyni by³a sama tylko przez chwilê. Barrissa z w³asnym kub-

kiem przysiad³a obok. Spojrzeniem odprowadzi³a oddalaj¹cego siê Jedi.

– O czym rozmawia³aœ z Obi-Wanem, pani?

Luminara znów opar³a siê o wygodny, miêkki ³uk vianna. Po dru-

giej stronie obozu jeden z suubatarów zacz¹³ wyæ do pó³ksiê¿yców, wi-

sz¹cych na niebie jak kolczyki skradzione królowej po abdykacji.

– O niczym wa¿nym dla ciebie, moja droga.

Barrissa nie by³a zadowolona z tej odpowiedzi, ale zrozumia³a, ¿e

nie powinna wypytywaæ dalej. Odchyli³a g³owê w ty³ i zapatrzy³a siê

w nocne niebo, migocz¹ce odleg³ymi, jaskrawymi gwiazdami, niezm¹-

cone chmurami i zepsuciem. W przeciwieñstwie do starzej¹cej siê, wa-

l¹cej w gruzy Republiki, pomyœla³a z gorycz¹.

– Tyle gwiazd, pani, tyle planet. A na wielu z nich istoty rozumne,

kultura, ideologie. Niektóre nale¿¹ do Republiki, inne nie, jeszcze inne

nie zosta³y dot¹d zbadane ani nawet odkryte. Bardzo chcia³abym od-

wiedziæ jak najwiêcej z nich. – Padawanka spojrza³a w oczy starszej

kobiecie. – To jeden z powodów, dla którego cieszê siê, ¿e jestem Jedi.

Luminara rozeœmia³a siê. Jej œmiech nie by³ miêkki i subtelny, jak

nale¿a³oby s¹dziæ, lecz zaskakuj¹co g³oœny.

Barrissa spowa¿nia³a.

– Czy jesteœ samotna, pani Luminaro?

Pomalowane na ciemno wargi kobiety cmoka³y cichutko, kiedy

popija³a mocn¹, orzeŸwiaj¹c¹ herbatê. Có¿, urocza, ale wœcibska Bar-

rissa nie nale¿a³a do osób, które ukrywaj¹ ciekawoœæ za zas³on¹ fa³szy-

wej delikatnoœci.

– Wszyscy Jedi s¹ samotni w wiêkszym czy mniejszym stopniu,

padawanko. Wkrótce sama siê o tym przekonasz. Ró¿nice polegaj¹ w³aœ-

nie na stopniu. S¹ tacy, którym bardziej odpowiada ascetyczny tryb ¿y-

cia, innym mniej. W ramach zasad istnieje pewna elastycznoœæ. Musisz

j¹ po prostu znaleŸæ.

Barrissa spojrza³a na drug¹ stronê ogniska.

– Czy to w³aœnie próbuje zrobiæ Anakin? ZnaleŸæ tê elastycznoœæ?

Jaka ona wra¿liwa, zachwyci³a siê Luminara. Jej padawanka bêdzie

kiedyœ wyj¹tkow¹ uzdrowicielk¹.

– Z pewnoœci¹ czegoœ poszukuje. Mo¿e odpowiedzi na pytania, któ-

rych sam jeszcze nie zada³. Zobaczymy, czy znajdzie ich tyle, aby po-

czu³ siê szczêœliwy. Rozmawia³am o nim z Obi-Wanem. On te¿ nie jest

pewien. Wie tylko, ¿e jego padawan ma ogromny potencja³.

background image

92

Barrissa wsta³a.

– Jeœli potencja³ pozostaje niezrealizowany, to równie dobrze mo-

g³oby go nie byæ.

Ze swojego wygodnego siedziska Luminara spogl¹da³a w noc.

– Nie b¹dŸ taka szybka w os¹dach, Barrisso. Niektórzy z nas bar-

dziej cierpi¹ od niepewnoœci ni¿ inni. W walce mog³abym mieæ u boku

Anakina Skywalkera tak samo, jak ka¿dego innego znanego mi pada-

wana.

– W walce tak, pani, ale w innych sytuacjach… – Padawanka po-

zostawi³a tê myœl bez zakoñczenia, obróci³a siê na piêcie i powêdrowa-

³a na swoje pos³anie.

Luminara obserwowa³a, jak m³oda kobieta udaje siê na spoczynek.

Czy i ona bywa³a kiedyœ taka niespokojna, taka niepewna? Znów odchy-

li³a siê w ty³ i zapatrzy³a w gwiazdy. Rzeczywiœcie, tyle ich jest, duma-

³a, przypominaj¹c sobie s³owa padawanki. Ka¿dy system ma w³asne pro-

blemy, ka¿da istota ¿yje swoimi nadziejami i lêkami, triumfami i cier-

pieniami. Nawet teraz dziesi¹tki, setki, tysi¹ce rozumnych istot le¿¹

mo¿e tak, jak ona pod go³ym niebem, i obserwuj¹ gwiazdy. Zastanawia-

j¹ siê, czy i inni czuj¹ to samo co oni i patrz¹ poprzez lata œwietlne

w poszukiwaniu rozwi¹zania. Nadziei.

Wys¹czy³a resztkê herbaty i odstawi³a kubek. Praca Jedi nigdy siê

nie koñczy, niewa¿ne, czy chodzi o wbicie rozumu do g³owy upartym

radom planetarnym, takim jak Unia Ansionu, w walce o utrzymanie jed-

noœci Republiki, czy o doradzanie pojedynczym zb³¹kanym duszom.

Wystarczy pracy dla ka¿dego. Ona potrafi poradziæ sobie z trudnoœcia-

mi. Podobnie jak Obi-Wan Kenobi. Pewnego dnia to samo bêdzie mo¿-

na powiedzieæ o Barrissie Offee. A co z Anakinem Skywalkerem? Na

to pytanie odpowie przysz³oœæ.

Potencja³, powiedzia³a Barrissa. Czy istnieje jakiekolwiek inne s³o-

wo tak brzemienne w konflikty? A przysz³e szczêœcie Anakina – czy

gdziekolwiek zosta³o zapisane, ¿e bêdzie szczêœliwy jako przyk³adny

Jedi? Zadowolony, tak. Pogodzony, z pewnoœci¹. Ale „szczêœliwy”? Czy

ja jestem szczêœliwa?

Zajmij siê swoim zadaniem, powiedzia³a sobie stanowczo. A to za-

danie nie polega³o na zaspokojeniu ciekawoœci jej uczennicy ani na zro-

zumieniu skomplikowanego padawana, Anakina Skywalkera; nawet nie

na wspieraniu celów i idea³ów Republiki. Nie, jej zadaniem by³o teraz

dobrze odpocz¹æ przez noc, mimo braku wygodnego ³ó¿ka. Odwróci³a

siê na bok, podci¹gnê³a pod brodê termoczu³y koc, przymknê³a oczy

i pogr¹¿y³a siê w g³êbokim, uspokajaj¹cym œnie, gdzie nawet Jedi mo¿e

background image

93

przez krótk¹ chwilê swobodnie od³o¿yæ na bok wszystkie swoje za-

dania.

Majordomus by³ pod wra¿eniem, choæ nie ca³kiem przekonany. Plan

bossbana wydawa³ siê doœæ sprytny, ale nie gwarantowa³ powodzenia.

Mimo to podziwia³ niektóre jego rozwi¹zania i wyrazi³ to na g³os, za-

chowuj¹c dla siebie uwagi krytyczne. Plan polega³ na wykorzystaniu

w praktyce pewnych utartych opinii o nomadach. A jedyne, co Ogo-

moor wiedzia³ na pewno o nomadach, to ¿e z nomadami nigdy nic nie

wiadomo na pewno.

Jednak plan nie wymaga³ od niego nadstawiania w³asnego karku,

a ten akurat aspekt budzi³ jego szczery, choæ milcz¹cy zachwyt. Posta-

nowi³ natychmiast wprowadziæ go w ¿ycie. Istnia³o spore niebezpie-

czeñstwo, ¿e wszystko spali na panewce, poniewa¿ polegali wy³¹cznie

na radach innych. Skoro jednak Soergg zdawa³ siê ufaæ ich opiniom,

Ogomoor nie mia³ innego wyjœcia, jak tylko zgodziæ siê na to samo.

Jeœli jednak siê uda, to, oczywiœcie, bossban osi¹gnie wszystko,

czego chcia³, samemu niczym nie ryzykuj¹c. I na tym polega³o piêkno

tego planu. Co wiêcej, kiedy prawda wyjdzie na jaw, dokona siê jeszcze

g³êbszy podzia³ miêdzy mieszkañcami miast unii a nomadami ze ste-

pów. A wtedy nic i nikt nie bêdzie w stanie powstrzymaæ Ansionu przed

od³¹czeniem siê od Republiki, wraz ze wszystkimi tego konsekwencja-

mi, do których bossban tak skwapliwie zamierza³ siê przy³o¿yæ.

Przy odrobinie szczêœcia, jeœli wszystko pójdzie tak, jak zaplano-

wano, osi¹gn¹ po¿¹dane wyniki za tydzieñ lub dwa.

Woda by³a szeroka, g³êboka i czysta, a pr¹d nie stanowi³ zagro¿e-

nia dla Luminary. Siedz¹cy na wierzchowcu obok niej Kyakhta pozwo-

li³, aby zwierzê ze znacznej wysokoœci opuœci³o g³owê ku ziemi i po-

chwyci³o kilka ŸdŸbe³ cêtkowanej trawy zeka, a przy okazji ze dwa gry-

zoniowate koleaki. Odg³os mia¿d¿enia ich kruchych koœci w potê¿nych

szczêkach tworzy³ oryginalne t³o dla s³ów przewodnika.

– Rzeka Torosogt – oznajmi³ dumnie Kyakhta. – Dotarliœmy w do-

brym czasie. Po jej przebyciu znajdziemy siê naprawdê w królestwie

Alwarich. Od tego miejsca nie ma ju¿ miast. I nie ma wszêdobylskiej,

aroganckiej unii.

– Kiedy dotrzemy do Borokiich? – zapyta³a mistrzyni.

Czarne Ÿrenice spojrza³y na ni¹ z ciemnych oczodo³ów.

background image

94

– Trudno powiedzieæ. Maj¹ swoje sta³e pastwiska, ale podobnie

jak ka¿dy inny klan, Borokii s¹ zawsze w ruchu.

– Szkoda, ¿e nie mo¿emy ich zlokalizowaæ przy u¿yciu robota szpe-

racza i oznaczyæ lataj¹cym uk³adem œledz¹cym – zauwa¿y³ Anakin zza

ich pleców.

Kyakhta b³ysn¹³ ostrymi zêbami w kierunku padawana.

– Alwari postanowili zachowaæ wiele starych obyczajów, ale

zawsze chêtnie korzystaj¹ z nowych wynalazków, które nie pozosta-

j¹ w sprzecznoœci z tradycj¹. Poniewa¿ zawsze mieli broñ, chêtnie

widz¹ wszelkie nowoœci w tej dziedzinie. I u¿yj¹ ich natychmiast,

aby zestrzeliæ wszelkie urz¹dzenia monitoruj¹ce, jakie siê na nich

naœle.

Anakin przyj¹³ to wyjaœnienie bez dyskusji.

Kiedy ja wreszcie nauczê siê widzieæ dalej ni¿ to, co oczywiste? –

zgani³ siê w myœli. Chocia¿ talent ten by³ wspania³¹ zalet¹ u pilota œci-

gacza, niekoniecznie pomaga³ w zostaniu Jedi.

Grupa znów ruszy³a przed siebie. Wierzchowiec Kyakhty wypluwa³

po drodze drobne kostki.

– Widzisz teraz, jaki problem maj¹ emisariusze unii. Jak mog¹

podpisywaæ traktaty i prowadziæ handel z Alwarimi, jeœli klany nie po-

zostaj¹ w jednym miejscu nawet na tyle d³ugo, ¿eby z nimi porozma-

wiaæ? A jednak s¹ to te same tradycyjne prawa, których broni Repu-

blika. Nic dziwnego, ¿e miasta rozwa¿aj¹ porozumienie, aby wspólnie

do³¹czyæ do ruchu secesjonistów. Jeœli uda im siê oderwaæ Ansion od

Republiki, bêd¹ mogli za³atwiæ siê z Alwarimi wed³ug w³asnego wi-

dzimisiê.

– A jednak Alwari uwa¿aj¹, ¿e my mo¿emy reprezentowaæ rosz-

czenia unii – odpar³a Luminara.

Kyakhta spojrza³ na ni¹ z inteligencj¹, o któr¹ trudno by go by³o

podejrzewaæ przed uzdrowicielskimi zabiegami Barrissy.

– Czy wasze g³ówne zadanie polega na utrzymaniu Ansionu w Re-

publice?

– Oczywiœcie – odpar³a bez wahania.

– A zatem Alwari maj¹ prawo kwestionowaæ sposoby, których mo-

¿ecie u¿yæ w tym celu. Wiedz¹, ¿e oni i ich interesy nie stanowi¹ dla

was priorytetu.

– Tak samo jak delegaci unii – westchnê³a ze znu¿eniem. – Wi-

dzisz, Kyakhto? Obie strony ¿ywi¹ takie same podejrzenia co do na-

szych motywów. Nie jest to co prawda solidny fundament dla wzajem-

nego porozumienia, ale dobre i to na pocz¹tek.

background image

95

Skarpa prowadz¹ca nad brzeg rzeki nie by³a doœæ stroma, aby spo-

wolniæ pe³zaj¹cego niemowlaka, a co dopiero potê¿ne suubatary. Gru-

pa zatrzyma³a siê na brzegu, a Kyakhta i Balkan rozejrzeli siê, szukaj¹c

najlepszego miejsca do przeprawy. Wreszcie Bulgan ruszy³ pierwszy,

a Kyakhta nakaza³ swoim podopiecznym czekaæ.

Torosogt jest g³êboka, ale Bulgan uzna³, ¿e znalaz³ piaskow¹ mieli-

znê doœæ p³ytk¹, aby suubatary da³y radê przejœæ wiêksz¹ czêœæ drogi.

Dalej pop³yn¹.

Luminara pochyli³a siê naprzód w siodle.

– Zdaje siê, ¿e wszystkim przyda siê k¹piel.

– Nie, nie – uœmiechniêty Kyakhta pospieszy³ wyjaœniæ nieporo-

zumienie. – My nie bêdziemy p³ywaæ. Suubatary nas ponios¹. – Nie

zwa¿aj¹c na odleg³oœæ od ziemi, wychyli³ siê, ¿eby pokazaæ œrodkowe

nogi zwierzêcia. – Widzi pani, futro suubatara jest krótkie, ale porasta

go a¿ do samych stóp i nawet miêdzy palcami. Przy szeœciu nogach i d³u-

gich palcach s¹ œwietnymi p³ywakami.

Luminara musia³a przyznaæ, ¿e myœl o p³ywaj¹cych suubatarach ja-

koœ nie przysz³a jej do g³owy. Jak s³usznie zauwa¿y³ Kyakhta, szeœæ pra-

cuj¹cych ³ap to wystarczaj¹cy napêd.

Mia³a czas, aby zaakceptowaæ ten obraz, gdy Bulgan pokonywa³ rze-

kê. W pó³ drogi przystan¹³, obróci³ siê w siodle i zamacha³. Do tej pory,

pomimo wysokiego siod³a, woda siêga³a mu do kolan. Luminara zaczê-

³a siê zastanawiaæ, jak g³êboka jest rzeka po obu stronach „p³ytkiej”

mielizny. Rzucaj¹c wierzchowcowi prawid³owo akcentowane „elup!”

ruszy³a naprzód i stwierdzi³a, ¿e pêdzi u boku Kyakhty.

Woda wznosi³a siê powoli, a¿ dotar³a do jej stóp w strzemionach.

Jej wierzchowiec by³ nieco wy¿szy ni¿ suubatar Bulgana, wiêc pozosta-

³a sucha. Barrissa i Anakin nie mieli tyle szczêœcia. S³ysza³a, jak narze-

kaj¹ za jej plecami. Obi-Wan, kiedy woda dosiêg³a mu do stóp, zwy-

czajnie wysun¹³ je ze strzemion i skrzy¿owa³ na siodle. Ka¿dy, widz¹c

to, uzna³by, ¿e Jedi jeŸdzi³ na suubatarach od dziecka.

Bulgan czeka³, a¿ do niego do³¹cz¹, zanim ruszy³ dalej. Luminara

odnios³a najpierw wra¿enie, ¿e spada, potem, ¿e siê szybko wynurza

i nagle zda³a sobie sprawê, ¿e ju¿ nie id¹ po dnie. Ruch w wodzie odby-

wa³ siê jeszcze p³ynniej ni¿ zdumiewaj¹cy galop. Zwierzêta bez wysi³-

ku wios³owa³y do przodu, utrzymuj¹c d³ugie, w¹skie g³owy tu¿ nad po-

wierzchni¹. Nie oznacza³o to, ¿e nie czu³y zmêczenia. Parska³y poje-

dynczym, szerokim nozdrzem.

Woda pluskaj¹ca o buty i ³ydki mistrzyni by³a lodowata. Spojrza³a

w dó³ i spostrzeg³a gromadkê smuk³ych, wielono¿nych zwierz¹t,

background image

96

p³yn¹cych na fali ci¹gn¹cej siê w œlad za jej wierzchowcem. D³ugie na

palec, ziemnowodne stworzonka z³o¿y³y d³ugie odnó¿a p³asko wzd³u¿

boków, ¿eby oszczêdzaæ energiê.

Skoncentrowa³a uwagê na przeciwleg³ym brzegu, kiedy nagle wierz-

chowiec Bulgana ostro odbi³ w prawo. Obaj Alwari zaklêli jednocze-

œnie, choæ ró¿nymi s³owami, i wyci¹gnêli broñ. D³oñ Luminary auto-

matycznie powêdrowa³a do miecza œwietlnego, ale choæ wytê¿a³a wzrok,

nie widzia³a ¿adnego napastnika.

W tym momencie coœ mocno uderzy³o w bok jej w³asnego suuba-

tara. Gdyby nie to, ¿e stopy mia³a mocno wciœniête w strzemiona, z pew-

noœci¹ wyrzuci³oby j¹ z siod³a wprost do wody. Skoncentrowa³a siê na

tym, co dzia³o siê wokó³ niej, us³ysza³a krzyk Kyakhty, ostrzegaj¹cy

przed gairkami. Ciekawe, co to jest gairk.

Jej ciekawoœæ zosta³a skutecznie zaspokojona, kiedy pryszczaty,

bezkszta³tny, oliwkowozielony pysk wychyn¹³ z wody o wiele za blisko

jej lewej stopy.

Pe³na guzów i wyrostków paszcza gairka nie by³a podobna do ¿ad-

nego stworzenia, jakie zdarzy³o jej siê ogl¹daæ. Grube wa³ki warg zda-

wa³y siê wêdrowaæ po ca³ej kostropatej asymetrycznej mordzie. Nad

nimi stercza³a para wielkich, wypuk³ych, zielonoszarych œlepiów. Lu-

minara wysoko wzniesionym mieczem œwietlnym zaatakowa³a wodne

paskudztwo, ale stwór zanurkowa³ pod powierzchniê, zanim cios zdo³a³

go dosiêgn¹æ. Drugi odra¿aj¹cy zwierz wynurzy³ siê o kilka metrów

dalej.

Mistrzyni Jedi czu³a, ¿e pogr¹¿a siê w rosn¹cym zamêcie. Szum

mieczy œwietlnych Jedi, ryk wierzgaj¹cych i k³api¹cych paszczami su-

ubatarów, okrzyki jej towarzyszy i grzechot œwie¿o nabytych miotaczy

przewodników powodowa³y og³uszaj¹cy ha³as. Wiedzia³a, ¿e powinna

siê bardziej baæ, a przynajmniej czuæ wiêkszy niepokój.

Co prawda, o ile mog³a stwierdziæ, gairk nie mia³ zêbów.

Jeœli wiêc stwory nie by³y miêso¿erne, po co atakowa³y przeprawia-

j¹c¹ siê grupê? Mo¿e stosowa³y jakiœ inny, mniej widoczny sposób chwy-

tania i po¿erania ofiary? Gdy wierzchowiec Luminary wspi¹³ siê, aby obu

szponiastymi przednimi ³apami zaatakowaæ gairka, który zapl¹ta³ siê w jego

pobli¿e, stwierdzi³a, ¿e pysk wodnego potwora jest doœæ wielki, aby w ca-

³oœci po³kn¹æ cz³owieka. Wci¹¿ jednak nie widzia³a zêbów czy ostrych

pazurów, a nawet truj¹cych kolców. A jednak Kyakhta i Bulgan traktowali

je tak, jakby ca³e sk³ada³y siê z k³ów i szponów.

Wtedy us³ysza³a krzyk. Odwróci³a siê w siodle, zapominaj¹c o w³as-

nym bezpieczeñstwie, i spojrza³a na suubatara Barrissy. Wci¹¿ by³ za

background image

97

7 – Nadchodz¹ca burza

ni¹, utrzymywa³ mniej wiêcej tê sam¹ odleg³oœæ, co na pocz¹tku prze-

prawy.

Z jedn¹ ró¿nic¹.

Wysokie siod³o zwierzêcia by³o puste.

Barrissa wyp³ynê³a niedaleko, doskonale widoczna we wzburzonych

falach, bo wywija³a w³¹czonym mieczem œwietlnym. Kyakhta kl¹³ siar-

czyœcie. Luminara spostrzeg³a, ¿e jej padawanka sp³ywa w dó³ rzeki szyb-

ciej, ni¿ móg³ to powodowaæ pr¹d. Powiedzia³a o tym Bulganowi.

– To gairki! – wykrzykn¹³ zrozpaczony Alwari. – Porywaj¹ j¹!

Luminara skrzywi³a siê.

– Jak to porywaj¹? Czym? Przecie¿ nie maj¹ ³ap…

Zamiast t³umaczyæ, przewodnik po prostu otworzy³ usta i uformo-

wa³ je w wielkie, przepaœciste O. Luminara poczu³a, ¿e przebiega j¹

dreszcz zimniejszy ni¿ woda w rzece. Zrozumia³a.

W tej samej sekundzie, kiedy Barrissa, zrzucona z wierzchowca,

zaczê³a p³yn¹æ w dó³ rzeki, Anakin skoczy³ za ni¹. Nie zastanawia³ siê

nad tym, co robi. Zadzia³a³ ca³kowicie odruchowo. Wiedzia³, ¿e gdyby

sytuacja siê odwróci³a, teraz to Barrissa p³ynê³aby ze wszystkich si³,

¿eby go dogoniæ. Kiedy stwierdzi³, ¿e dziewczyna zbyt szybko oddala

siê od niego, podwoi³ wysi³ki. By³ œwietnym p³ywakiem. Polubi³ ten

sport, kiedy przez d³ugie zimowe miesi¹ce musia³ przebywaæ w zamkniê-

tych pomieszczeniach. Wkrótce znalaz³ siê w zasiêgu g³osu padawanki.

– W porz¹dku? – zawo³a³ do niej. – Jak siê czujesz, Barrisso?

– Mokro – odkrzyknê³a. – Bardzo… mokro!

– Mo¿esz p³yn¹æ ze mn¹ do brzegu? – Wskaza³ jej miejsce, gdzie

zebrali siê pozostali.

– Obawiam siê, ¿e nie – odpar³a. – To mnie wci¹ga.

Widz¹c jego os³upia³¹ minê, woln¹ rêk¹ pokaza³a w dó³.

– Mówiê dos³ownie.

Zaczerpn¹³ tchu i zanurkowa³. Kryszta³owo czysta woda nie zak³ó-

ca³a widocznoœci. Ujrza³ wierzgaj¹ce nogi Barrissy, a poni¿ej pojedyn-

czego gairka, z gêb¹ otwart¹ na ca³a szerokoœæ i rozdêtymi skrzelami.

Wci¹ga³ wodê równym strumieniem, wypuszczaj¹c j¹ skrzelami i w ten

sposób równomiernie zasysa³ dziewczynê w dó³ rzeki. Anakin wysko-

czy³ na powierzchniê i machn¹³ rêk¹.

– Trzymaj siê, zajmê siê tym.

Znów zaczerpn¹³ tchu i zanurkowa³. Pop³yn¹³ ku stworowi, zrêcz-

nie wymijaj¹c po drodze nogi Barrissy.

background image

98

Gairk nie próbowa³ uciekaæ. Widocznie nie musia³, bo Anakin na-

gle stwierdzi³, ¿e coœ go pochwyci³o. Obejrza³ siê i stwierdzi³, ¿e a¿

trzy takie istoty zajê³y pozycjê za jego plecami. Ka¿da z trzech paszczy

by³a zupe³nie inaczej ukszta³towana, ale kiedy stwory z³o¿y³y g³owy

razem, ich szczêki pasowa³y do siebie jak elementy uk³adanki. Teraz

wspólnie zasysa³y m³odego padawana. Wkrótce do³¹czy³ czwarty. Ana-

kin poczu³, ¿e cztery po³¹czone pyski œci¹gaj¹ go ku sobie z niepoko-

nan¹ si³¹. Teraz dopiero, tak jak przedtem Luminara, stwierdzi³, ¿e nie

maj¹ zêbów. Nie musia³y. Samym ssaniem dos³ownie wch³ania³y swoj¹

ofiarê.

Ich metoda by³a nieskomplikowana. Œci¹ga³y podró¿nych z nieja-

dalnych wierzchowców takich, jak suubatary, wsysa³y pod wodê i od-

ci¹ga³y od ewentualnej pomocy, a nastêpnie przetrawia³y w spokoju.

Tyle tylko, ¿e Anakin i Barrissa nie byli bezradnymi trawo¿ercami. Brak

powietrza wkrótce sta³ siê nie do zniesienia. Padawan wierzga³ z ca³ych

si³, ale nie móg³ siê uwolniæ z mocy poczwórnego ssania. Co tak czê-

sto powtarza³ Obi-Wan? Jeœli nie mo¿esz stawiæ czo³a burzy, daj siê jej

unieϾ.

Anakin odwróci³ siê i ruszy³ prosto na napastników. Ciemne pasz-

cze rozwar³y siê w oczekiwaniu. Brak tlenu sprawia³, ¿e widzia³ jak przez

mg³ê, ale podp³yn¹³ doœæ blisko, aby uderzyæ mieczem. Cztery po³¹-

czone gairki rozpierzch³y siê pod ciosem, a si³a dzia³aj¹ca na jego cia-

³o znik³a. Resztkami si³ wyp³yn¹³ na powierzchniê i z jêkiem wdziêcz-

noœci zaczerpn¹³ œwie¿ego powietrza. Obok ujrza³ Barrissê, która za-

miast do brzegu p³ynê³a w jego stronê.

– W porz¹dku? – zapyta³a. Wydawa³a siê zdumiewaj¹co opano-

wana.

– Spieszy³em ci na ratunek – wychrypia³, ocieraj¹c wodê z twarzy.

– By³em ju¿ blisko…

– Doceniam twój gest – odpar³a uprzejmie, nie przestaj¹c p³yn¹æ.

– Ale naprawdê nic mi nie grozi³o.

Wiedz¹c, ¿e mistrzowie i przewodnicy obserwuj¹ ich z brzegu,

wykrztusi³ pierwsz¹ odpowiedŸ, która mu przysz³a do g³owy.

– Wygl¹da³o to zupe³nie odwrotnie. Ci¹gnê³o ciê w dó³ rzeki.

– Wiem. Musia³am poczekaæ, a¿ zdo³am odwróciæ siê w wodzie

i zaatakowaæ gairka. – Patrzy³a mu ostro w oczy, kiedy wy³¹cza³a i za-

bezpiecza³a miecz œwietlny. – Mog³eœ zostaæ na swoim suubatarze. S³y-

sza³eœ, ¿ebym wzywa³a pomocy? Prosi³am ciê, ¿ebyœ mnie ratowa³?

– Rozumiem – warkn¹³ Anakin. – Obiecujê ci, ¿e to siê wiêcej nie

powtórzy.

background image

99

Ruszy³ wœciek³y w kierunku brzegu.

Bez trudu dotrzymywa³a mu tempa.

– Nie zrozum mnie Ÿle, Anakinie. To by³ piêkny gest, doceniam,

¿e ryzykowa³eœ dla mnie ¿ycie – rozeœmia³a siê cicho i delikatnie. –

Nie wspominaj¹c o przemokniêciu do suchej nitki.

– No, to mi siê naprawdê uda³o – powiedzia³ spokojnie. – Dobrze

p³ywasz.

Rozeœmia³a siê znowu.

– Moc jest ze mn¹. Œcigajmy siê do brzegu.

– A masz tyle… – Zanim zd¹¿y³ dodaæ „si³y”, wystrzeli³a naprzód

jak wêgorz. By³by j¹ dogoni³, ale dotknê³a piasku pla¿y o sekundê wczeœ-

niej.

– Nooo, ³adnie wygl¹dacie razem, wy dwoje. – Luminara sta³a nad

nimi z rêkami na biodrach. – Barrisso, co siê sta³o?

Barrissa odwróci³a wzrok.

– To moja wina. Przechyli³am siê zanadto na jedn¹ stronê, ¿eby

zobaczyæ, co siê tam dzieje, straci³am równowagê i wpad³am do wody.

A potem coœ zaczê³o mnie wci¹gaæ i zasysaæ w dó³. Zauwa¿y³am, ¿e to

jakieœ wodne stworzenia, ale spadaj¹c z siod³a, zapl¹ta³am siê w p³aszcz

i mia³am sporo k³opotów, ¿eby siê od niego uwolniæ i dotrzeæ do mie-

cza œwietlnego.

– Doskonale siê spisa³aœ, padawanko – pochwali³ j¹ Obi-Wan.

Zwróci³ uwagê na drugiego ucznia. – A ty co powiesz, Anakinie?

Wy¿szy padawan szurn¹³ nog¹ ruchem, który jego matka rozpozna-

³aby natychmiast, i wymamrota³ niechêtnie:

– Chcia³em tylko pomóc. Kiedy do niej dotar³em, okaza³o siê, ¿e

nie potrzebuje mojej pomocy. Ale z pocz¹tku o tym nie wiedzia³em. –

Spojrza³ w górê, w oczy mistrza. – Mog³em polegaæ jedynie na moich

zmys³ach, a one podpowiada³y mi, ¿e wpad³a do wody i ma k³opoty. Przy-

kro mi, jeœli zrobi³em coœ niew³aœciwego albo pogwa³ci³em jak¹œ ko-

lejn¹ tajemnicz¹ zasadê Jedi.

Obi-Wan d³ug¹ chwilê milcza³ z kamienn¹ twarz¹, a¿ wreszcie

uœmiechn¹³ siê szeroko.

– Nie pogwa³ci³eœ ¿adnych zasad, padawanie… zrobi³eœ dok³adnie

to, co powinieneœ. Nie mia³eœ mo¿liwoœci sprawdziæ, w jakim stanie

jest twoja kole¿anka. W takich okolicznoœciach zawsze najbezpiecz-

niej jest przyj¹æ, ¿e mo¿e potrzebowaæ pomocy. Lepiej, ¿eby ciê zbeszta³

¿ywy przyjaciel, ni¿ wybaczy³ martwy.

Przez krótk¹ chwilê Anakin wygl¹da³ na zbitego z tropu. Komple-

menty od Obi-Wana by³y równie rzadkie jak kryszta³y lodowe na

background image

100

Tatooine. Kiedy zda³ sobie sprawê, ¿e mistrz powiedzia³ to serio, a Bar-

rissa i Luminara uœmiechaj¹ siê do niego zachêcaj¹co, odetchn¹³. W ka¿-

dym razie nie mia³ wielkiego wyboru. Trudno zachowaæ dumn¹ posta-

wê, kiedy siê ocieka wod¹. Mokre ubranie oblepiaj¹ce dr¿¹ce z zimna

cia³o jest zabójcze dla poczucia godnoœci cz³owieka.

– Chcia³em tylko pomóc – wymrucza³. Nie zdawa³ sobie sprawy,

¿e to jego mantra od dzieciñstwa.

– Mo¿esz teraz pomóc sobie – wtr¹ci³ Obi-Wan – œci¹gaj¹c te mo-

kre rzeczy i przebieraj¹c siê w suche.

Odwróci³ siê i spojrza³ na liniê faluj¹cych traw, która podchodzi³a

a¿ do brzegu.

– Po tej stronie rzeki wiatr nie jest wcale cieplejszy ni¿ po tamtej,

a ja wola³bym, ¿ebyœ siê nie rozchorowa³.

– Postaram siê, mistrzu.

– To dobrze. – Obi-Wan zmru¿y³ oczy, wpatruj¹c siê w bezchmur-

ne niebo. – Nie mamy czasu, ¿eby chorowaæ, niezale¿nie od tego, jak

pouczaj¹ce by³o samo doœwiadczenie.

Anakin i Barrissa zdjêli przemoczone ubrania i suszyli siê na s³oñ-

cu, a ich mistrzowie rozpakowywali swoje osobiste baga¿e. Przewod-

nicy zajmowali siê cierpliwymi suubatarami i obserwowali goœci z czy-

sto akademickim zainteresowaniem

– Haja – mrukn¹³ Bulgan. – Popatrz no na nich. Nie maj¹ nawet

przyzwoitych grzyw, tylko trochê futra na czubku g³owy.

– Ani porz¹dnych zêbów – doda³ Kyakhta. – Tylko te krótkie, p³a-

skie bia³e kostki.

Bulgan pog³adzi³ po pysku odpoczywaj¹cego suubatara, który parsk-

n¹³ zadowolony i mocniej przycisn¹³ nozdrze do pieszczotliwej d³oni

przewodnika.

– Widzia³eœ ich palce. Za krótkie do jakiejkolwiek porz¹dnej ro-

boty. A palce u nóg… zupe³nie bezu¿yteczne!

– I maj¹ ich o wiele za du¿o – zauwa¿y³ Kyakhta. – Piêæ na ka¿dej

nodze… prawie tyle, co suubatar! Na pierwszy rzut oka mo¿na by s¹-

dziæ, ¿e s¹ spokrewnieni raczej ze zwierzêtami ni¿ z istotami myœl¹cy-

mi. – Pokrêci³ g³ow¹ osadzon¹ pod dziwnym k¹tem. – A¿ smutno siê

robi na widok takich zniekszta³ceñ.

Bulgan pociagn¹³ pojedynczym nozdrzem.

– Mo¿e to i dobrze. Najwy¿si z Borokiich bêd¹ siê nad nimi lito-

waæ. A litoœæ to zawsze dobry punkt startowy do rozpoczêcia negocja-

cji.

Jego towarzysz nie by³ a¿ tak tego pewny.

background image

101

– Mo¿e i tak, a mo¿e uznaj¹ ich za bluŸnierstwo przeciwko natu-

rze i ka¿¹ pozabijaæ.

– Lepiej niech niczego podobnego nie próbuj¹! – Bulgan nad¹³ siê

z oburzenia, mrugaj¹c jedynym okiem. – Mamy d³ug wobec tych goœci,

a przynajmniej wobec tej, która ma na imiê Barrissa, za to, ¿e zwróci³a

nam zdrowie umys³ów.

– Nie wspominaj¹c o drobnym fakcie – doda³ Kyakhta, pocieraj¹c

miejsce, gdzie sztuczne ramiê ³¹czy³o siê z ¿yw¹ tkank¹ – ¿e jeœli zbyt

wczeœnie zgin¹, nie dostaniemy zap³aty.

Obserwuj¹c obcych jednym okiem, zastanawia³ siê, czy maj¹ doœæ

czasu, ¿eby pokopaæ trochê w piasku w poszukiwaniu ma³¿y vaoloi.

Duszone vaoloi by³yby wspania³ym dodatkiem do kolacji.

Bulgan poprawi³ opaskê na oku.

– Wola³bym poœwiêciæ ca³¹ nasz¹ zap³atê ni¿ ¿ycie jednego przy-

jaciela – burkn¹³.

Ciê¿kie powieki Kyakhty opad³y do po³owy.

– Bulgan, przyjacielu, mo¿e Barrissa nie do koñca ciê wyleczy³a

tymi metodami Jedi. Mo¿e przyda³aby ci siê jeszcze jedna sesja.

– Niewa¿ne. – Bulgan poklepa³ po szyi suubatara, którego do tej

pory g³aska³, zdj¹³ wodze i poprowadzi³ zwierzê w kierunku najlep-

szej trawy. – Nikt w tej wyprawie nie zginie. Podró¿ujemy z rycerza-

mi Jedi.

– Temu nie mo¿na zaprzeczyæ. – Kyakhta nawet teraz, kiedy wy-

powiada³ te s³owa, myœla³ o tym, jak ³atwo istota imieniem Barrissa

da³a siê zrzuciæ do wody agresywnemu gairkowi. Doszed³ do wnio-

sku, ¿e nie wie, na ile odporni i twardzi s¹ obcy, którym s³u¿y³ za prze-

wodnika.

– Wiesz, oni wyjechali.

Ogomoor rozsiad³ siê w fotelu w piêknym, kosztownie urz¹dzonym

i umeblowanym apartamencie, odpowiednim na d³u¿szy pobyt goœcia-

-dygnitarza. Jego obecny w³aœciciel nala³ sobie do wysokiej szklanki

czegoœ zimnego w kolorze lawendy. Ogomoor wzdrygn¹³ siê wewnêtrz-

nie. Có¿ za niezrozumia³e zboczenie to zami³owanie ludzi do lodowa-

tych napojów.

Cz³onek delegacji unii znacz¹co uniós³ butelkê.

– Mo¿e szklaneczkê? Dobry rocznik, porz¹dnie sfermentowany.

Ogomoor uœmiechn¹³ siê na ludzk¹ mod³ê i uprzejmie odmówi³.

Czu³ zimno promieniuj¹ce z butelki nawet z miejsca, gdzie siedzia³.

background image

102

Cz³owiek wzruszy³ ramionami, odstawi³ butelkê, uniós³ szklankê

i wypi³. Ogomoor poczu³, jak jego wnêtrznoœci kurcz¹ siê wspó³czu-

j¹co.

– Wiem, ¿e wyjechali. Wszyscy wiemy. Udali siê do Alwarich, aby

próbowaæ ugody. Jak s¹dzisz, maj¹ szanse?

– Myœlê, ¿e to tak, jakby ju¿ nie ¿yli. Nie ma ich od wielu dni. Ani

¿adnych wieœci. – Poprawi³ siê w niewygodnym ludzkim fotelu, w któ-

rym nie przewidziano miejsca na jego krótki ogon.

– Jedi ju¿ tacy s¹, ¿e nie otwieraj¹ ust, dopóki nie maj¹ do powie-

dzenia czegoœ wa¿nego. Skoro ju¿ o tym mowa… – doda³, siadaj¹c na

kanapie obok. – Po co przyszed³eœ?

– W sprawie przyspieszenia decyzji, która zawa¿y na przysz³oœci

Ansionu. Na mojej przysz³oœci. Twojej przysz³oœci. Przysz³oœci ka¿de-

go obywatela.

Delegat ludzi powoli s¹czy³ napój.

– Mów dalej.

Ogomoor pochyli³ siê do przodu, czuj¹c ulgê, gdy ogon sprê¿yœcie

wysun¹³ mu siê spod poœladków.

– Rada Unii mia³a w³aœnie poddaæ pod g³osowanie, czy od³¹czyæ

siê od Republiki, czy nie, kiedy przybyli ci Jedi z innej planety.

– Wiem. – Mê¿czyzna nie by³ zadowolony, a to ju¿ dobry znak,

uzna³ Ogomoor. – Tak w³aœnie dzia³a senat. Zawsze wysy³a Jedi, kiedy

ich dyrektywy s¹ ignorowane. Dobrze tak Ansionianom. Chyba powinni

siê ju¿ tego spodziewaæ.

– Jedi nie maj¹ nic wspólnego z Ansionem – zaprotestowa³ Ogo-

moor. – Wszystkie rasy tego œwiata, osadnicy i tubylcy, zawsze ¿yli

i dzia³ali niezale¿nie, i bronili w³asnych interesów.

Delegat uniós³ szklankê w parodii toastu.

– Za Republikê, której czêœæ wci¹¿ stanowimy. Przykro mi, Ogo-

moorze, ale nasza niezale¿noœæ nie siêga dalej.

– Jeœli siê od³¹czymy, bêdzie inaczej. Inni do nas do³¹cz¹.

– Tak – westchn¹³ cz³owiek. – Czyta³em adnotacje drobnym dru-

kiem na traktatach. To dziêki nim jesteœmy wa¿niejsi, ni¿ siê wydaje.

St¹d to zainteresowanie Jedi.

– Jak zamierzasz g³osowaæ? – Ogomoor stara³ siê nie okazywaæ

zbyt du¿ego zainteresowania.

Delegat nie da³ siê jednak oszukaæ.

– Chcia³byœ wiedzieæ, co? Ty i twój pan Hutt, i jego wspólnicy

w handlu galaktycznym.

background image

103

– Bossban Soergg istotnie ma wielu przyjació³. – Oczy Ansionia-

nina zatrzyma³y siê na twarzy cz³owieka. – Nie wszyscy s¹ partnerami

w interesach.

Wyraz twarzy delegata, do tej pory doœæ uprzejmy, zmieni³ siê na

z³oœliwy.

– Czy¿byœ mi grozi³, Ogomoorze? Ty i ten przeroœniêty œlimak,

którego nazywasz szefem?

– Wcale nie – szybko odpar³ goœæ. – Przeciwnie, jestem tu, aby

okazaæ ci uszanowanie, moje i mojego bossbana… i jego wspólników.

Jako rezydenci Ansionu, wszyscy troszczymy siê o przysz³oœæ naszego

œwiata. – Uœmiechn¹³ siê. – Jeœli nawet przyby³o tu paru Jedi, to jesz-

cze nie oznacza, ¿e wszyscy musimy byæ tym zachwyceni.

Cz³owiek zmru¿y³ oczy.

– Do czego zmierzasz?

Ogomoor niedbale machn¹³ rêk¹.

– Dlaczego unia mia³aby z za³o¿onymi rêkami, czekaæ na powrót

Jedi? A je¿eli w ogóle nie wróc¹ ze stepów? Pojechali wp³yn¹æ na Al-

warich. A co, jeœli to Alwari wywr¹ wp³yw na nich?

Wyraz twarzy cz³owieka zdradza³, ¿e on sam nie bra³ pod uwagê

takiego rozumowania.

– Gdyby Jedi nie wrócili… lub wrócili odmienieni… uwa¿asz, ¿e

po rozmowach z Alwarimi mog¹ przyj¹æ punkt widzenia nomadów?

Ogomoor odwróci³ wzrok.

– Wcale tego nie powiedzia³em. Chodzi mi tylko o to, ¿e podczas

nieobecnoœci Jedi Rada Unii mo¿e dalej dzia³aæ. Czy my, Ansionianie,

jesteœmy dzieæmi? Czy mamy siedzieæ i czekaæ na jakiœ ruch tych ob-

cych… czy s¹ Jedi, czy nie?

Cz³owiek powoli skin¹³ g³ow¹ i dokoñczy³ drinka jednym d³ugim

haustem.

– Co mia³bym wed³ug ciebie zrobiæ?

Ogomoor poci¹gn¹³ jedynym szerokim nozdrzem.

– Wezwij radê na posiedzenie. Zróbcie g³osowanie. Jeœli Jedi nie

spodoba siê wynik, niech z³o¿¹ skargê do senatu. Ansion ma swój rz¹d,

i to wolny od zewnêtrznych wp³ywów. W czym tu mo¿e zaszkodziæ g³o-

sowanie?

– Senat mo¿e je uniewa¿niæ.

Ogomoor ze zrozumieniem pokiwa³ g³ow¹.

– Trudniej jest uniewa¿niæ g³osowanie, które ju¿ siê odby³o. Gdy-

by Jedi tu byli, istnia³by powód, ¿eby nie g³osowaæ. Ale skoro ich nie

background image

104

ma… – wskaza³ na okno, a w³aœciwie na odleg³e stepy. – Sami chcieli

tam jechaæ.

Delegat milcza³ przez d³u¿sz¹ chwilê, a kiedy wreszcie spojrza³ na

goœcia, w jego g³osie brzmia³o wahanie.

– To, czego ¿¹dasz, nie bêdzie ³atwe. Zw³aszcza Armalatczyk bê-

dzie siê sprzeciwia³. Wiesz, co oni potrafi¹.

Ogomoor znacz¹co uniós³ d³oñ.

– Czas niszczy upór. Im d³u¿ej Jedi pozostaj¹ z dala od Cuiper-

nam, tym ³atwiej bêdzie podwa¿yæ zaufanie do ich zdolnoœci wœród in-

nych cz³onków rady. Mój bossban i jego przyjaciele polegaj¹ na twojej

znanej umiejêtnoœci perswazji.

– Ale… có¿, sam nie wiem – mrukn¹³ cz³owiek, wyraŸnie w roz-

terce.

– Twoje starania nie pozostan¹ niedocenione. – Ogomoor wsta³,

zadowolony, ¿e wreszcie mo¿e opuœciæ niewygodne, Ÿle dopasowane

krzes³o. – Pomyœl o tym. Mój bossban twierdzi, ¿e w Republice nad-

chodz¹ zmiany. Zmiany, jakich nie potrafimy sobie nawet wyobraziæ…

ani ty, ani ja.

Mijaj¹c gospodarza po drodze do drzwi, nachyli³ siê do niego i zni-

¿y³ g³os:

– Jestem pewien, ¿e lepiej bêdzie pozostawaæ po stronie zmian

ni¿ po przeciwnej.

Cz³owiek nie odprowadzi³ goœcia. Nie mia³ czasu – zbyt du¿o spraw

musia³ przemyœleæ.

background image

105

R O Z D Z I A £

&

Atak gairków nie spowodowa³ ¿adnych szkód, dosz³a do wniosku

Luminara, kiedy nastêpnego ranka ruszyli dalej przez stepy. A mo¿e na-

wet sprawi³ coœ dobrego: uprzytomni³ im, ¿e choæ pozostawili w tyle

niedosz³ych porywaczy Barrisy, planeta Ansion kryje rozmaite inne nie-

bezpieczeñstwa.

Luminara i Obi-Wan jechali spokojnie, z powag¹, jak przysta³o na

dojrza³ych Jedi. Ich padawanowie byli znacznie mniej opanowani. Po

incydencie z gairkami stali siê cokolwiek nerwowi. Pomimo wygod-

nych, wysokich siode³ na grzbietach suubatarów wci¹¿ widzieli poten-

cjalne zagro¿enie we wszystkim, co siê rusza. Luminara obserwowa³a

reakcje Barrissy z pewnym rozbawieniem, ale ich nie komentowa³a. Nie

ma nic lepszego ni¿ praca w terenie, aby nauczyæ œwie¿o upieczonego

padawana, kiedy siê skoncentrowaæ, a kiedy odprê¿yæ.

Anakin chwilami wydawa³ siê wrêcz têskniæ za kolejnym atakiem,

jakby koniecznie chcia³ siê sprawdziæ. Obi-Wan opowiada³ o zrêczno-

œci, z jak¹ m³odzieniec pos³ugiwa³ siê mieczem œwietlnym, Luminara

wiedzia³a jednak, ¿e wa¿ne jest tak¿e to, by wiedzieæ, kiedy broni nie

nale¿y u¿ywaæ. Z drugiej strony nie potrafi³a byæ wobec niego zbyt kry-

tyczna. Tak bardzo chcia³ imponowaæ i wzbudzaæ sympatiê!

Doskona³¹ lekcj¹ okaza³o siê nadlatuj¹ce z zachodu stado ongun-

-nurów. Ich ogromne, b³oniaste skrzyd³a przes³oni³y niebo. Ka¿dy mia³by

prawo s¹dziæ, ¿e te potê¿ne stwory, o d³ugich jak rapiery dziobach i œwie-

c¹cych ¿ó³tych oczach stanowi¹ zagro¿enie. Anakin wyj¹³ miecz, ale go

nie w³¹czy³. Barrissa tylko sprawdzi³a, czy ma broñ pod rêk¹.

background image

106

Stado zbli¿a³o siê nieuchronnie, ale nie próbowa³o na razie spaœæ

na pêdz¹ce suubatary. Palec Anakina nerwowo pociera³ w³¹cznik mie-

cza. Barrissa, która widaæ tak¿e nie mog³a ju¿ wytrzymaæ, popêdzi³a

wierzchowca, aby zrównaæ siê z nauczycielk¹.

– Pani Luminaro, czy nie powinniœmy czegoœ zrobiæ? – Wskaza³a nad-

latuj¹ce stado. – Te stwory, czymkolwiek s¹, kieruj¹ siê wprost na nas.

Luminara wskaza³a na Kyakhtê.

– Spójrz na naszych przewodników, Barrisso. Czy wygl¹daj¹ na

przestraszonych?

– Nie, pani, ale to nie znaczy, ¿e siê nie boj¹.

– Powinnaœ czêœciej i dok³adniej studiowaæ ró¿nice pomiêdzy isto-

tami rozumnymi, moja droga. Obserwuj inteligentnych tubylców ka¿-

dego œwiata i ich reakcje na potencjalne niebezpieczeñstwo. Ufaj w³as-

nym zmys³om. B¹dŸ czujna, ale nie wyci¹gaj pochopnych wniosków. –

Luminara unios³a d³oñ i wskaza³a na czarne stado, wisz¹ce prawie nad

ich g³owami. – Jeœli coœ jest wielkie i potê¿ne, to jeszcze nie znaczy,

¿e jest niebezpieczne. Patrz, jak wiatr nimi rzuca.

Barrissa zauwa¿y³a, ¿e to prawda. Ongun-nury szybowa³y unoszone

wiatrem, nie lecia³y z w³asnej woli. Pêdzi³y w kierunku podró¿nych nie

po to, by atakowaæ, lecz w nadziei, ¿e intruzi usun¹ siê im z drogi.

W ostatniej chwili zdo³a³y zmieniæ k¹t lotu tylko na tyle, aby wymin¹æ

karawanê. Przelecialy tak blisko, ¿e Anakin i Barrissa odruchowo zni-

¿yli g³owy. Wtedy dopiero zobaczyli, ¿e skrzyd³a stworzeñ by³y cien-

kie jak papier, a korpusy rozdyma³o powietrze, nie miêœnie. Ongun-nury

lecia³y tam, gdzie niesie je wiatr i nie mog³y zmieniæ kierunku. Na pewno

bardziej siê ba³y jeŸdŸców na suubatarach ni¿ oni ich.

By³o to bardzo pouczaj¹ce spotkanie, z którego naukê Barrissa jak

zwykle starannie zachowa³a w pamiêci. Od tej pory zwraca³a wiêksz¹

uwagê na reakcje przewodników ni¿ na zjawiska, które mog³y siê poja-

wiæ na niebie czy na ziemi. Dlatego uzna³a, ¿e nale¿y bacznie siê rozej-

rzeæ, kiedy Kyakhta i Bulgan zwolnili, prostuj¹c siê w siod³ach.

Zatrzymali siê na wzgórzu i stwierdzili, ¿e znajduj¹ siê nad niewielk¹

kotlin¹. Uformowa³o siê tam rozleg³e, lecz p³ytkie jezioro. Ca³e, z wy-

j¹tkiem œrodka, by³o poroœniête dziwnym, plamistym, wielokolanko-

wym, b³êkitnawym sitowiem. Po jednej stronie jeziora rozbito obóz.

W prowizorycznej zagrodzie pas³y siê udomowione dorgumy i wiêk-

sze od nich awiquody o ciê¿kich garbach. Ze sk³adanych chat, zmonto-

wanych z rozmaitych importowanych elementów, unosi³ siê dym. Ka¿-

da chata by³a pokryta amorficznym materia³em solarnym, przetwarza-

j¹cym œwiat³o s³oneczne Ansionu w energiê.

background image

107

Luminara i Obi-Wan Kenobi podjechali do Kyakhty i Bulgana. Ich

przewodnicy, wychyleni do przodu obok g³ów swoich wierzchowców,

obserwowali obóz.

– Borokii? – zapyta³a z nadziej¹ Luminara.

– S¹dz¹c z wygl¹du ich obozu, to raczej Yiwa – poinformowa³ j¹

Kyakhta. – Z Qiemo Adrangar. Nie jest to ma³o znacz¹cy klan, taki jak

Eijinowie czy Gaxunowie, ale te¿ nie nadklan w rodzaju Borokiich czy

Januulów.

– Jeœli maj¹ zasilanie – zastanowi³ siê Obi-Wan, patrz¹c na solar-

ne dachy chat – to po co im ogniska?

– Tradycja. – Bulgan wykrêci³ zgarbiony tu³ów tak, aby zdrowym

okiem spojrzeæ na stoj¹cego obok mê¿czyznê. – Do tej pory powinie-

neœ ju¿ wiedzieæ, Jedi, jakie to istotne dla Alwarich… i powodzenia

waszej misji.

Obi-Wan spokojnie przyj¹³ delikatn¹ reprymendê. Taka uwaga wzbo-

gaca³a zasoby wiedzy i nale¿a³o byæ za ni¹ wdziêcznym, a nie reagowaæ

obraz¹.

– Id¹ nas powitaæ – pokaza³ palcem Kyakhta. – Yiwowie to dumny

klan. S¹ stale w ruchu, bardziej ni¿ wiêkszoœæ Alwarich. Mo¿e bêd¹ coœ

wiedzieæ na temat nadklanu Borokiich… i mo¿e zechc¹ nam o tym po-

wiedzieæ.

– A dlaczego mieliby nie chcieæ? – spyta³a bez ogródek Luminara.

Bulgan mrugn¹³ okiem.

– Yiwowie to wra¿liwy naród. Szybko siê obra¿aj¹.

– A wiêc bêdziemy tak uprzejmi, jak to tylko mo¿liwe. – Obi-Wan

odwróci³ siê w siodle. – Prawda, Anakinie?

Padawan niepewnie zmarszczy³ brwi.

– Dlaczego patrzysz w³aœnie na mnie?

Yiwowie nadjechali galopem na sadainach, bez trudu pokonuj¹c lek-

kie wzniesienie. Krêpe i silne czworono¿ne wierzchowce mia³y okr¹g-

³e pyski z czworgiem oczu. W przeciwieñstwie do suubatarów, ich uszy

by³y d³ugie i sztywne, na koñcu wachlarzowato rozpostarte, a budowa

przystosowana do du¿ego i d³ugotrwa³ego wysi³ku, nie zaœ do pêdu.

Obserwuj¹c te przedziwne uszy, których mocno ukrwione p³atki prze-

œwieca³y pod s³oñce na czerwono, Obi-Wan pomyœla³, ¿e œwietnie siê

nadaj¹ do wykrywania obecnoœci skradaj¹cych siê shanhów i innych

potencjalnych drapie¿ców, które mog³yby z³akomiæ siê na stada Yiwów.

Komitet powitalny zwolni³. By³o ich z tuzin, wszyscy mieli na sobie

odpowiednio wspania³e barbarzyñskie stroje. Domowej roboty dzwonki

i k³y zdobyte na mniej ³agodnej czêœci fauny Ansionu miesza³y siê

background image

108

z jaskrawymi kolorpanami i najnowszymi b³yskotkami, importowanymi

z innych œwiatów Republiki. JeŸdŸcy mieli grzywy pomalowane w ró¿ne,

czêsto ryzykownie zestawione barwy i wzory, a nag¹ skórê po obu stro-

nach czaszki zdobi³y wytatuowane skomplikowane wzory, stanowi¹ce

chaotyczn¹ mieszaninê tradycji i nowoczesnoœci – w³aœnie tego mo¿na

siê by³o spodziewaæ na œwiecie takim jak Ansion.

Dwóch przyby³ych trzyma³o komunikatory, bez w¹tpienia s³u¿¹ce

do sta³ej ³¹cznoœci z obozowiskiem, a kilku jeŸdŸców mog³o siê po-

chwaliæ doskona³ym, nowoczesnym uzbrojeniem.

Korzystaj¹c z przewagi, jak¹ dawa³ mu wysoki wierzchowiec, Kyakh-

ta wysun¹³ swojego suubatara o kilka kroków i przedstawi³ najpierw sie-

bie, a potem swoich towarzyszy. Yiwowie s³uchali z kamiennymi twa-

rzami. Wreszcie jeden z nich, ubrany w pow³óczysty p³aszcz z dwóch

pasiastych skór shanha, uderzy³ piêtami w boki swojego bogato przy-

strojonego sadaina. Wypuk³e czerwonobr¹zowe oczy podejrzliwie wê-

drowa³y od Alwari do obcych przybyszów i z powrotem. Luminara spo-

dziewa³a siê, ¿e pierwsze s³owa zostan¹ skierowane do niej lub jednego

z jej towarzyszów. Myli³a siê. Pospieszne przeszkolenie w dziedzinie

najczêœciej u¿ywanych lokalnych gwar i dialektów, jakie ca³a czwórka

przesz³a przed przyjazdem na Ansion, teraz okaza³o siê bardzo przydat-

ne. Dialekt Yiwów by³ szorstki, ale doœæ zrozumia³y.

– Jestem Mazong Yiwa. Co bezklanowcy robi¹ na suubatarach?

Kyakhta prze³kn¹³ œlinê. Obi-Wan by³ wstrz¹œniêty, jak ³atwo i szyb-

ko da³o siê zbiæ z tropu ich pewnego siebie przewodnika.

– B³agamy o zrozumienie, Urodzony Mazongu. Mój przyjaciel i ja

– wskaza³ na Bulgana – zostaliœmy zmuszeni nie z w³asnej winy do pój-

œcia œcie¿k¹ wygnañców. Wiele przecierpieliœmy i dopiero niedawno

ci m¹drzy i hojni pozaœwiatowcy przywrócili nam zdrowie, choæ nie

klany. S¹ przedstawicielami samej Republiki Galaktycznej, a przybyli,

by pertraktowaæ z nadklanem Borokiich.

Mazong przechyli³ siê w lewo i splun¹³ pod nogi suubatara Kyakh-

ty. Wielkie zwierzê ani drgnê³o. Anakin napi¹³ miêœnie, ale kiedy stwier-

dzi³, ¿e jego mistrz nie wydaje siê zaniepokojony, postara³ siê ukryæ

zdenerwowanie.

– To wasza wersja. Dlaczego mamy wam wierzyæ i zaprosiæ do sko-

rzystania z naszej goœcinnoœci?

– Jeœli nie nas, to przynajmniej naszych przyjació³ – odpar³ Bul-

gan. – To rycerze Jedi.

W grupie Yiwów zawrza³o, Luminara przypomnia³a sobie, co jej

opowiadano w Cuipernam: nomadowie Alwari wybrali tradycyjny tryb

background image

109

¿ycia, ale nie oznacza to wcale, ¿e s¹ prymitywni i ¿e unikaj¹ nowocze-

snych wynalazków. Komunikatory i domy zasilane energi¹ s³oneczn¹,

rusznice laserowe i krótka broñ, któr¹ mieli przy sobie, œwiadczy³y o tym

a¿ nadto dobitnie.

Wzrok Mazonga powêdrowa³ w kierunku ludzi. Przygl¹da³ siê im

uwa¿nie, os³aniaj¹c oczy smuk³¹, trójpalczast¹ d³oni¹. Ansionianie mieli

bardzo wypuk³e ga³ki oczne, przez co nie mogli zmru¿yæ powiek. Lu-

minara odkry³a na targu, ¿e na widok mrugaj¹cego cz³owieka lub innej

zdolnej do tego istoty, ka¿dy Ansionianin, który by³ doœæ blisko, by to

zauwa¿yæ, wyraŸnie siê krzywi³. Sama myœl o przymkniêciu powieki by³a

dla nich równie przyjemna, co dla cz³owieka ws³uchiwanie siê w zgrzyt

paznokcia na szybie.

– S³ysza³em o Jedi. – Przywódca grupy Yiwów nie odrywa³ d³oni

od kó³ka ze sprê¿ystego metalu, umocowanego w uprzê¿y nad pojedyn-

czym, ogromnym nozdrzem sadaina. – Powiadaj¹, ¿e to uczciwi ludzie.

W przeciwieñstwie do tych, dla których pracuj¹.

Kiedy ¿aden z goœci nie zareagowa³ na tê zaimprowizowan¹ prowo-

kacjê, Mazong wyda³ z siebie zadowolony pomruk.

– Jeœli szukacie nadklanu, dlaczego niepokoicie swoj¹ obecnoœci¹

Yiwów? – Grupka jeŸdŸców za jego plecami zafalowa³a w oczekiwaniu.

– Wiecie, jak wêdruj¹ Borokii i jak zareagowaliby na namierzanie ich

za pomoc¹ maszyn. – Kyakhta g³aska³ uspokajaj¹co swojego suubatara.

Mazong rozeœmia³ siê. Kilku z jego towarzyszy uœmiechnê³o siê

równie¿.

– Zestrzeliliby je z nieba, a potem tych, którzy przyjd¹ za nimi.

– Haja – zgodzi³ siê Bulgan. – A zatem szukamy ich w tradycyjny,

od wieków przyjêty sposób. – Wskaza³ na wioskê nad jeziorem. – Piêk-

ny obóz, ale prowizoryczny, jak zwykle. Yiwowie zawsze maj¹ takie,

podobnie jak inni Alwari. Czy w waszych ostatnich podró¿ach trafili-

œcie na któryœ z nadklanów?

Przepiêknie ubrana samica popêdzi³a swojego sadaina, podjecha³a

do Mazonga i szepnê³a mu coœ w jedno z zag³êbieñ usznych. Zastano-

wi³ siê chwilê i znów spojrza³ na goœci.

– To nie miejsce na rozmowy. JedŸcie z nami do obozu. Zjemy

coœ, pogadamy i zastanowimy siê nad waszymi problemami. – Omija-

j¹c wzrokiem obu przewodników, zaczepnie spojrza³ w oczy Luminary.

– Przyjemny kolor, niebieski. Nie wiadomo, czy kryj¹ca siê pod nim

osoba te¿ jest przyjemna.

Odwróci³ siê i popêdzi³ sadaina do galopu. Pozostali cz³onkowie

grupy ruszyli w œlad za nim, pokrzykuj¹c i wymachuj¹c broni¹.

background image

110

Goœcie pod¹¿yli za nimi bez poœpiechu.

– Nie wygl¹da to zbyt obiecuj¹co, mistrzu. – Przyzwyczajona do

dostojnej postawy miejskich Ansionian Barrissa zachwyci³a siê dzikim

wygl¹dem i zachowaniem Yiwów.

– Przeciwnie, padawanko. Dobry handlarz wie, ¿e jeœli zd¹¿y wsa-

dziæ but w drzwi, zanim serwomotory je zamkn¹, to tak, jakby by³ w po-

³owie drogi do sfinalizowania transakcji.

Zaprowadzono ich na zaimprowizowany centralny plac, nad brze-

giem jeziora, który otacza³o pó³ tuzina automatycznie rozk³adaj¹cych

siê chat. Nagle, jakby znik¹d, wyskoczy³o mnóstwo rozszczebiotanych,

chichocz¹cych dzieci. Otoczy³y przybyszów, a m³odzie¿ w wieku Ana-

kina i Barrissy z zazdroœci¹ spogl¹da³a na dwójkê m³odych padawanów.

Anakin robi³, co móg³, aby opanowaæ niepo¿¹dane poczucie wy¿szoœci.

Zawsze mia³ z tym problemy, chocia¿ Obi-Wan pracowa³ w pocie czo-

³a, aby pomóc mu siê pozbyæ tej wady.

Ich suubatary odprowadzono dalej poœród szmerów podziwu, jaki

wzbudza³ widok tak wspania³ych zwierz¹t. Luminara przez u³amek se-

kundy obawia³a siê o zapasy, ale Kyakhta j¹ uspokoi³.

– Jesteœmy teraz oficjalnie ich goœæmi, pani. Kradzie¿ najmniej-

szej z naszych rzeczy oznacza³aby pogwa³cenie odwiecznych praw go-

œcinnoœci. Z³odzieja wygnano by z klanu na zawsze… albo rzucono shan-

hom na po¿arcie. Nie obawiaj siê o wasz¹ w³asnoœæ.

Po³o¿y³a mu d³oñ na ramieniu.

– Wybacz, ¿e ci nie dowierza³am, Kyakhto. Wiem, ¿e powiedzia³-

byœ mi, gdybym mia³a jakikolwiek powód do obaw.

Zaprowadzono ich na brzeg jeziora. Czêœæ szuwarów w tym miej-

scu wyciêto, aby bez przeszkód obserwowaæ ca³¹ spokojn¹ powierzch-

niê wody. Ma³e kulki czarnego puchu krêci³y siê poœród trzcin, æwier-

kaj¹c jak sygna³y alarmowe. Wprost na ziemi le¿a³y pracowicie wypla-

tane maty, zas³ane mocno wypchanymi poduszkami. Doroœli zajmowali

siê swoimi sprawami; dzieci, którym dopiero zaczyna³y sypaæ siê grzy-

wy, obserwowa³y wszystko w milczeniu i z odpowiedniej odleg³oœci.

Mazong i dwie jego doradczynie usiedli ze skrzy¿owanymi nogami na-

przeciw goœci. Podano posi³ek i napoje. Luminara poci¹gnê³a ³yk ciem-

nozielonej cieczy, któr¹ przed ni¹ postawiono, i zakrztusi³a siê ostro

przyprawionym naparem. Zatroskana Barrissa natychmiast znalaz³a siê

u jej boku.

Mazong wyszczerzy³ zêby; musia³ a¿ podnieœæ do ust d³oñ o d³u-

gich palcach, aby st³umiæ szczery œmiech. Jego doradczynie chichota³y

otwarcie. Lody zosta³y prze³amane, ale nikt nie wiedzia³, ¿e Jedi pija³a

background image

111

nawet mocniejsze lokalne napitki, a ca³¹ scenê zaaran¿owa³a jedynie

w tym celu, aby rozluŸniæ atmosferê.

Nie oznacza³o to, oczywiœcie, ¿e w ten sposób natychmiast zdobê-

dzie przyjaŸñ i pomoc Yiwów.

Jedna z doradczyñ, niem³oda istota o d³ugiej, piêknie wygiêtej, lecz

ca³kowicie siwej grzywie, pochyli³a siê do przodu.

– Dlaczego mielibyœmy wam pomóc w odnalezieniu nadklanu?

To pytanie pozwoli³o Obi-Wanowi dok³adnie wyjaœniæ cel ich przy-

bycia na Ansion. Yiwowie s³uchali w milczeniu, od czasu do czasu bio-

r¹c sobie coœ do jedzenia lub picia ze skromnie zastawionej maty, któr¹

przed nimi roz³o¿ono.

Kiedy Jedi zakoñczy³ przemowê, obie doradczynie poszepta³y coœ

przez chwilê miêdzy sob¹, a potem z Mazongiem. Da³ znak, ¿e siê zga-

dza, po czym zwróci³ siê do goœci:

– Jak wszyscy Alwari, nie lubimy mieszkañców miast i nigdy nie bê-

dziemy ufaæ ich intencjom, choæ wszyscy nieustannie mamy do czynienia

z uni¹. To, co planujecie, na zawsze zmieni stosunki na tej planecie. – Uniós³

d³oñ, powstrzymuj¹c komentarz Luminary. – Jednak… niekoniecznie musi

to byæ z³e. Czas zmienia wszystko i nawet Alwari musz¹ siê przystosowaæ.

Zanim jednak zgodzimy siê to zrobiæ, musimy mieæ gwarancjê, ¿e nasz

tradycyjny tryb ¿ycia bêdzie chroniony. Wiemy, ¿e wys³annicy senatu ju¿

wczeœniej odwiedzali nasz¹ planetê. Nie ufamy im… i nigdy nie zaufamy.

Jeœli zaœ chodzi o Jedi… – znów spojrza³ na Luminarê – s³yszeliœmy, ¿e

s¹ inni. ¯e s¹ uczciwi. ¯e s¹ dobrze urodzeni. Jeœli potraficie nam to

udowodniæ w zadowalaj¹cy sposób, wówczas uznamy, ¿e mo¿emy bez-

piecznie wskazaæ wam kierunek, w którym mog¹ znajdowaæ siê Borokii.

Luminara i Obi-Wan porozumieli siê szeptem; przez ten czas prze-

wodnicy i padawanowie obserwowali ich w milczeniu.

– ¯¹daj od nas, czego chcesz, szlachetny Mazongu – przemówi³a

wreszcie Luminara – a jeœli w naszej mocy bêdzie spe³niæ twoje ¿ycze-

nie, nie omieszkamy tego uczyniæ.

Wódz i doradczynie wydali g³oœne okrzyki zadowolenia. Jakiego

dowodu mog¹ od nas za¿¹daæ? – pomyœla³a Barrissa. Jakie zabezpie-

czenie mog¹ pozaœwiatowcy daæ tubylcom? Co mog³oby ich przekonaæ

o dobrych intencjach goœci?

Nie by³a zaskoczona, kiedy siê okaza³o, ¿e oczekiwania Yiwów s¹

zupe³nie inne.

Mazong wsta³ i wskaza³ na obóz.

– Dziœ u nas wielkie œwiêto. Bêd¹ pokazy. Wœród Alwarich to goœcie

powinni daæ przedstawienie. Nigdy nie s³ysza³em, aby przedstawiciele

background image

112

senatu raczyli to uczyniæ. Dla nas oznacza to, ¿e nie maj¹ dusz. Jeœli

Jedi poka¿¹ nam, ¿e maj¹ dusze, podobnie jak Yiwowie, Yiwowie uwie-

rz¹, ¿e maj¹ oni coœ, czego brak jest ich politykom.

Barrissa otworzy³a usta ze zdumienia na widok uprzejmego uœmie-

chu Luminary.

– Spe³nimy twoje warunki, szlachetny Mazongu. Ale muszê ciê

ostrzec: sztuka nie jest najwa¿niejsza w ¿yciu mistrzów Jedi. Mo¿esz

stwierdziæ, ¿e nasze przedstawienie jest mniej interesuj¹ce ni¿ to, co

pokazuj¹ zwykle twoi goœcie.

Mazong wsta³ i po³o¿y³ przyjaŸnie d³oñ na jej g³owie. D³ugie palce

dotyka³y karku Jedi.

– Cokolwiek poka¿ecie, bêdzie to dla nas mia³o zaletê nowoœci.

A teraz mam ju¿ tylko jedno pytanie, które zaprz¹ta mi g³owê od chwili

waszego przybycia.

Podnios³a wzrok na Yiwê, ale poczu³a tylko lekki niepokój.

– O co chodzi?

– Dlaczego – spyta³ bez ogródek – tatuujesz sobie podbródek i dol-

n¹ wargê, zamiast czubka g³owy, jak nale¿y?

Luminarê ogromnie ciekawi³o wszystko, co siê wokó³ niej dzia³o.

Zaskoczy³o j¹ zw³aszcza pulsowanie œwiat³a prêtów ¿arowych, które

rozjaœnia³y prowizoryczny plac. Nie waha³a siê spytaæ o to Mazonga.

– Jeœli chcesz, moi przyjaciele i ja mo¿emy naprawiæ te œwiat³a –

zaproponowa³a. – Ich wewnêtrzna budowa jest doœæ prosta.

Mazong okaza³ zak³opotanie.

– Ale przecie¿ dzia³aj¹ jak nale¿y.

Zawaha³a siê.

– Powinny dawaæ sta³e œwiat³o. O jednakowej jasnoœci.

OdpowiedŸ wodza Yiwów zaskoczy³a j¹: Mazong rozeœmia³ siê tylko.

– Och, wiemy to doskonale, o bystra i spostrzegawcza Jedi. Ale

szanujemy wiedzê i tradycjê naszych przodków, którzy zawsze zbierali

siê przy œwietle pochodni.

Nagle zrozumia³a. Prêty ¿arowe zosta³y umyœlnie tak zmodyfiko-

wane, ¿eby udawa³y migocz¹ce œwiat³o pochodni. Wydawa³o siê, ¿e wœród

Yiwów bardziej siê ceni staro¿ytn¹ tradycjê ni¿ nowoczesn¹ funkcjo-

nalnoœæ. Zastanawia³a siê, czy i w nadklanie tak samo szanuj¹ rytua³.

Jej termoczu³e szaty nie dopuszcza³y do cia³a wieczornego ch³odu

i wszechobecnego wiatru. Zajê³a miejsce pomiêdzy Obi-Wanem a dwoj-

giem uczniów. Mazong siedzia³ opodal, a jego dwie doradczynie tu¿ za

background image

113

8 – Nadchodz¹ca burza

nim. Wydawa³o siê, ¿e wiêkszoœæ klanu st³oczy³a siê wokó³ placu. Set-

ki wy³upiastych ansioniañskich oczu lœni³y w œwietle prêtów ¿arowych.

Po drugiej stronie obozu têpe dorgumy i nerwowe awiquody chrz¹ka³y

i sycza³y, walcz¹c o miejsce z nieustêpliwymi sadainami. G³oœniejsze

i ni¿sze syki, brzmi¹ce jak para wypuszczana z sauny, wskazywa³y loka-

lizacjê suubatarów podró¿nych.

Po raz drugi od przybycia postawiono przed nimi obfity posi³ek

i napoje. Próbowali ju¿ niektórych potraw Yiwów i stwierdzili, ¿e wiêk-

szoœæ dañ nie jest specjalnie egzotyczna. Z przenoœnej, ale œwietnie

wyposa¿onej kuchni przynios³y je szeregi m³odych Yiwów w odœwiêt-

nych strojach. Kyakhta i Bulgan siedzieli jak prawdziwi dostojnicy, wci¹¿

ledwie wierz¹c w³asnemu szczêœciu. Dziêki leczeniu Barrissy i hojno-

œci Jedi dwaj bezklanowcy przeszli d³ug¹ drogê w zaskakuj¹co krótkim

czasie.

By³o równie¿ coœ w rodzaju muzyki, w wykonaniu kwartetu siedz¹-

cych na ziemi Yiwów. Dwóch gra³o na rêcznie robionych tradycyjnych

instrumentach, a ich m³odsi koledzy drêczyli zaimprowizowane synte-

zatory elektroniczne. Rezultat by³ czymœ poœrednim pomiêdzy uducho-

wionym koncertem a jêkami konaj¹cego porgaka. Luminara by³a nie

tyle zauroczona, co og³uszona.

Poza muzyk¹ nie zaproponowano im ¿adnych rozrywek. Wiedzia³a,

¿e tê lukê maj¹ wkrótce wype³niæ goœcie klanu. Jeœli pokaz uzyska apro-

batê, byæ mo¿e otrzymaj¹ odpowiedzi na swoje pytania. Jeœli nie, bêd¹

musieli znaleŸæ inne, ³atwiejsze Ÿród³o informacji na temat obecnego

miejsca pobytu nadklanu.

Wreszcie wszyscy najedli siê do syta. Modulowany pisk genero-

wany przez lokalny zespó³ ucich³, ustêpuj¹c miejsca spokojowi nie-

zg³êbionej stepowej nocy. Mazong, ss¹c cienk¹ jak ig³a ³ody¿kê bul-

wiastego owocu, odwróci³ siê ku swej kompanii.

– A teraz, przyjaciele, nadszed³ czas, aby nam udowodniæ, ¿e Jedi

nie tylko s¹ zdolni i sprawni, lecz maj¹ te¿ wnêtrze i duszê, czego nie

mo¿na powiedzieæ o wspania³ym, lecz pozbawionym ducha senacie.

– Czy mogê zaproponowaæ… – zacz¹³ Kyakhta. Wódz uciszy³ go

ostrym gestem.

– Niczego nie mo¿esz proponowaæ, bezklanowy w³óczêgo. Yiwa

wci¹¿ nie maj¹ pewnoœci, jak ciê potraktowaæ. – Obejrza³ siê na Jedi

i uœmiechn¹³. – B¹dŸcie spokojni, choæbyœcie okazali siê naprawdê do

niczego, nikt was tu nie zje. Nie przestrzegamy tradycji a¿ tak œciœle.

– Mi³o wiedzieæ – mrukn¹³ Obi-Wan. Nie zastanawia³ siê, czy on

i jego towarzysze nadaj¹ siê do jedzenia, czy nie. Obawia³ siê tylko, ¿e

background image

114

nie uzyskaj¹ informacji. Jeœli Yiwa nie zechc¹ im pomóc, strac¹ wiele

tygodni na poszukiwanie Borokiich. Przez ten czas m¹ciciele i sece-

sjoniœci w gronie unii z pewnoœci¹ nie bêd¹ pró¿nowaæ.

Wa¿ne by³o te¿, aby to, co zrobi¹, nie tylko znalaz³o uznanie u go-

spodarzy, ale i nie pogwa³ci³o ¿adnego ze skrzêtnie kultywowanych i œci-

œle przestrzeganych obyczajów. Bez dok³adniejszych informacji na ich

temat Jedi mogli tylko czujnie obserwowaæ reakcje, które mog³yby

œwiadczyæ, ¿e ich wystêp obra¿a Yiwów.

– Ja pójdê pierwsza. – Barrissa wsta³a gwa³townie. Wysz³a na œro-

dek otwartej przestrzeni, wysypanej teraz œwie¿¹ warstw¹ czystego pia-

sku kwarcowego, przyniesionego z pla¿y nad jeziorem, i stanê³a twarz¹

do przyjació³. Przez t³um Yiwów przeszed³ szmer. Co mo¿e zaprezen-

towaæ ta p³askooka, wielopalca i bezgrzywa samica? Nikt jednak nie

czeka³ z wiêkszym zaciekawieniem ni¿ Anakin.

Luminara gestem zachêci³a padawankê. Barrissa skinê³a g³ow¹ i od-

piê³a miecz œwietlny od pasa. Kilkunastu Yiwów natychmiast chwyci³o

za broñ. Mazong stwierdzi³ jednak, ¿e pozostali goœcie siedz¹ spokoj-

nie, wiêc gestem odprawi³ zaniepokojone stra¿e.

Miecz Barrissy rozjarzy³ siê w zimnym, nieruchomym powietrzu

wczesnego wieczoru. Unios³a go prostopadle w górê; cichy szum broni

unosi³ siê ponad pe³nymi uznania szeptami obserwatorów. Anakin po-

myœla³, ¿e to niezbyt dynamiczny, ale niew¹tpliwie zachwycaj¹cy po-

kaz. Zastanawia³ siê, czy przybranie efektownej pozy wystarczy, aby

zadowoliæ wymagania gospodarzy.

Lecz wtedy w³aœnie Barrissa poruszy³a siê.

Najpierw zrobi³a powolny krok w prawo i z powrotem, potem z pó³-

nocy na po³udnie, œladami stóp na piasku znacz¹c cztery strony œwiata.

Yiwowie natychmiast zrozumieli, komu sk³ada ho³d tym tañcem. Jako

nomadowie, docenili ten gest szczególnie. Padawanka porusza³a siê

coraz szybciej i szybciej, zwiêkszaj¹c tempo skoków od punktu do punk-

tu, a¿ wreszcie wydawa³o siê, ¿e odbija siê od niewidzialnej trampoliny.

Przez ca³y czas trzyma³a miecz w górze, a œwietlne ostrze wbija³o siê

w mroczne niebo. Pokaz dawa³ dobre œwiadectwo jej kondycji i umie-

jêtnoœciom. Anakin musia³ przyznaæ, ¿e wykracza daleko poza podsta-

wowe szkolenie Jedi.

I nagle, kiedy zdawa³o siê, ¿e ju¿ nie mo¿na poruszaæ siê szybciej,

padawanka zaczê³a krêciæ mieczem. Widzom opad³y szczêki, zabrzmia-

³y pierwsze syki i gwizdy szczerego zachwytu.

Dla Anakina by³o to jak objawienie. Nigdy nie myœla³ o tradycyj-

nym mieczu œwietlnym Jedi inaczej, jak tylko o broni. Nie przysz³o mu

background image

115

do g³owy, ¿e poza krêgiem szermierczym mo¿e równie¿ stanowiæ dzie-

³o sztuki. Lecz w rêkach Barrissy ze œmiercionoœnego narzêdzia miecz

nagle zmieni³ siê w przedmiot artystyczny niezwyk³ej urody.

Promieñ widmowej energii wirowa³ nad jej g³ow¹ tak szybko, ¿e

wydawa³ siê tworzyæ nieprzenikalny pierœcieñ œwiat³a, podczas gdy stopy

nieustannie przemyka³y po czterech punktach kompasu. Wymachuj¹c

mieczem, stworzy³a œwietln¹ tarczê najpierw po lewej, potem po pra-

wej stronie. Przeskakuj¹c z pó³nocy na po³udnie, podci¹gnê³a kolana

pod brodê i przeci¹gnê³a ostrze pod stopami, co wywo³a³o wœród wi-

downi okrzyki przera¿enia i podziwu. Powtórzy³a ten niebezpieczny skok

wiele razy. Anakin, obserwuj¹cy j¹ równie uwa¿nie jak Yiwowie, wie-

dzia³, ¿e najmniejszy b³ad w obliczeniu skoku czy k¹ta zamachu spowo-

dowa³by amputacjê jej stóp w kostkach. Wiêkszy b³¹d móg³ zaowoco-

waæ utrat¹ ramienia, nogi… a nawet g³owy.

Potencjalne œmiertelne niebezpieczeñstwo tañca znacznie zwiêk-

sza³o napiêcie, ale równie¿ podkreœla³o piêkno wystêpu. Barrissa zmie-

rza³a do zakoñczenia: skoczy³a w kierunku Mazonga, wykona³a podwójne

salto z wiruj¹cym pod stopami mieczem œwietlnym i wyl¹dowa³a na

klêczkach o d³ugoœæ ramienia od wodza. Trzeba przyznaæ, ¿e wódz Yiwów

nawet nie mrugn¹³. Nie spuszcza³ jednak oczu z wiruj¹cego miecza.

Kolejny fragment tradycji Alwarich goœcie poznali w chwili, gdy

zebrany klan zademonstrowa³ swój aplauz nie tylko sykami i gwizdami,

ale tak¿e masowym strzelaniem kostek zwinnych d³oni o d³ugich pal-

cach. Fale trzasków przebieg³y przez ca³e zgromadzenie. Tylko Mazong

spokojnie porozumiewa³ siê ze swymi doradczyniami.

Zadyszana Barrissa, z wy³¹czonym mieczem przypiêtym ju¿ do pasa,

opad³a na swoje miejsce u boku towarzyszy. Luminara nachyli³a siê ku

swojej padawance.

– Piêkny pokaz, Barrisso, ale ten ostatni skok by³ naprawdê ryzy-

kowny. Nie chcia³abym wracaæ do Cuipernam z tob¹ w wiêcej ni¿ jed-

nym kawa³ku.

– Ju¿ to wczeœniej æwiczy³am, pani. – Padawanka by³a bardzo z siebie

zadowolona. – Wiem, ¿e to niebezpieczna figura, ale chcemy chyba wy-

wrzeæ na tych ludziach jak najlepsze wra¿enie, aby zechcieli nam pomóc.

– Obciêcie sobie rêki lub nogi na pewno wywar³oby ogromne wra-

¿enie. – Na widok posmutnia³ej nagle twarzy dziewczyny Luminara uœci-

snê³a j¹ serdecznie. – Nie chcia³am byæ zbyt krytyczna. Œwietnie ci

posz³o. Jestem z ciebie dumna.

– Ja te¿. – Obi-Wan spojrza³ w prawo, gdzie siedzia³ zamyœlony

m³ody cz³owiek. – Twoja kolej, Anakinie.

background image

116

Anakin spojrza³ na niego, nagle wyrwany z zadumy.

– Ja? Ale¿, mistrzu Obi-Wanie, ja nie potrafiê niczego podobne-

go. Nigdy nie by³em w tym szkolony. Jestem wojownikiem, a nie arty-

st¹. Cokolwiek zrobiê, nie dorastam do piêt wystêpowi Barrissy.

– Nie musisz. – Obi-Wan by³ bardzo cierpliwy wobec swego pada-

wana. – Ale wódz wyraŸnie powiedzia³, ¿e chce przekonaæ siê o istnie-

niu duszy w ka¿dym z nas. To znaczy, ¿e i w tobie, Anakinie.

M³ody cz³owiek zagryz³ doln¹ wargê.

– Nie wystarczy zaprzysiê¿one przy œwiadkach oœwiadczenie, ¿e

j¹ posiadam?

– Obawiam siê, ¿e nie – oschle odpar³ Obi-Wan. – Stañ tam, Ana-

kinie i poka¿ im trochê duszy. Wiem, ¿e j¹ masz. Moc jest pe³na piêkna

i si³y. Czerp z niej.

Z wielk¹ niechêci¹ Anakin rozprostowa³ nogi i wsta³. Czuj¹c na sobie

wiele par oczu, zarówno ludzkich, jak i ansioniañskich, powoli ruszy³

w kierunku wysypanej piaskiem sceny. Nie wiedzia³, co zrobiæ, aby prze-

konaæ tych ludzi o swej najskrytszej naturze, pokazaæ im, ¿e potrafi czuæ

tak samo, jak drwi¹ca z praw grawitacji Barrissa. Musi zrobiæ cokol-

wiek. Mistrz na to nalega³.

Nie chcia³ siê tu znajdowaæ, w tym krêgu œwiat³a poœrodku wielkiej

nicoœci, na œwiecie, który tak¿e jest niczym. Chcia³ byæ na Coruscant

albo w domu, albo…

Jedno wspomnienie nagle zag³uszy³o wszystkie inne, przerwa³o ja-

k¹œ tamê. Wspomnienie z dzieciñstwa. Mia³o jedn¹ zaletê: prostotê.

Pieœñ powolna, smutna i melancholijna, lecz pe³na mi³oœci. Matka œpie-

wa³a j¹ czêsto, kiedy brakowa³o pieniêdzy i kiedy na zewn¹trz skrom-

nego domku wy³y pustynne wichry. Lubi³a s³owa tej pieœni, któr¹ syn

próbowa³ œpiewaæ wraz z ni¹ przy ró¿nych okazjach. Nie robi³ tego od

wielu lat, od czasu, kiedy opuœci³ rodzinny œwiat i dom.

Teraz wyobrazi³ sobie, ¿e matka stoi przed nim z odwa¿nym uœmie-

chem na czu³ej twarzy, ¿e czuje na sobie jej ciep³y wzrok. Nie by³o jej

tu jednak, by zaœpiewaæ razem z nim, wiêc musia³ polegaæ wy³¹cznie na

w³asnej pamiêci.

Gdy tak oczami wyobraŸni widzia³ j¹ przed sob¹, wszystko inne za-

snu³o siê mrokiem: wyczekuj¹cy Mazong, gapi¹cy siê Yiwowie, towa-

rzysze, nawet mistrz Obi-Wan. By³a tylko matka i on. Ich dwoje, œpie-

waj¹cych to razem, to osobno, tak jak dawno temu, kiedy by³ dziec-

kiem. Œpiewa³ z coraz wiêksz¹ pewnoœci¹ siebie i si³¹, a jego g³os unosi³

siê na lekkim wietrze, który od czasu do czasu przemyka³ przez obozo-

wisko.

background image

117

R O Z D Z I A £

'

Prosta, lecz chwytaj¹ca za serce melodia z dzieciñstwa p³ynê³a przez

uwa¿nie s³uchaj¹cy t³um, uciszaj¹c dzieci i sprawiaj¹c, ¿e zarówno sa-

dainy, jak i suubatary, zwraca³y senne uszy w kierunku centralnego obo-

zowiska. Lecia³a silna i swobodna nad jeziorem, poœród trzcin, by na

koniec zatraciæ siê w przestrzeni pó³nocnych stepów. ¯aden z uwa¿nie

s³uchaj¹cych Yiwów nie rozumia³ ani s³owa, ale si³a g³osu m³odego

cz³owieka i ³adunek emocjonalny wystarczy³y, aby przekazaæ im wra-

¿enie samotnoœci. Choæ ludzka pieœñ by³a ca³kowicie odmienna od ich

g³oœniejszych i bardziej rytmicznych melodii, jak ka¿da muzyka zdo³a-

³a wype³niæ otch³añ dziel¹c¹ oba gatunki.

Anakin potrzebowa³ d³u¿szej chwili, ¿eby zauwa¿yæ, ¿e skoñczy³.

Zamruga³ i rozejrza³ siê po mieszanej widowni. Wtedy rozleg³y siê

pierwsze syki, gwizdy i trzaskanie kostkami. Powinien siê cieszyæ, ale

odwróci³ siê tylko i pospiesznie zaj¹³ miejsce u boku swego mistrza.

Spuœci³ g³owê, policzki mu p³onê³y. Usi³owa³ ukryæ zmieszanie, ale nie

potrafi³. Ktoœ klepa³ go po ramieniu – to Bulgan, pochylony i skrzy-

wiony, lecz z twarz¹ rozjaœnion¹ radoœci¹.

– Piêkne dŸwiêki, panie Anakinie, piêkne dŸwiêki! – Po³o¿y³ jed-

n¹ d³oñ na otworze usznym. – Raduj¹ ka¿dego Alwariego.

– Jak by³o? – zapyta³ z wahaniem Anakin siedz¹cego obok Obi-

-Wana. Ku swojemu zdumieniu zauwa¿y³, ¿e mistrz patrzy na niego z nie-

k³amanym zadowoleniem.

– Za ka¿dym razem, kiedy mi siê wydaje, ¿e ju¿ ciê rozgryz³em,

Anakinie, szykujesz mi kolejn¹ niespodziankê. Nie wiedzia³em, ¿e po-

trafisz tak piêknie œpiewaæ.

background image

118

– Ja te¿ nie – przyzna³ nieœmia³o padawan. – Uda³o mi siê znaleŸæ

pewn¹ inspiracjê w starych wspomnieniach.

– Nieraz to najlepsze miejsce. – Obi-Wan wsta³. Przysz³a kolej na

niego. – Mo¿e tego nie zauwa¿y³eœ, ale kiedy œpiewasz, g³os bardzo ci

siê obni¿a.

– Zauwa¿y³em, mistrzu – uœmiechn¹³ siê Anakin i obojêtnie wzru-

szy³ ramionami. – Chyba jeszcze siê zmienia.

Obserwowa³, jak nauczyciel pewnym krokiem zmierza ku œrodko-

wi piaskowej sceny. Co zrobi Obi-Wan, ¿eby ukazaæ Yiwom swoje naj-

skrytsze „ja”? Anakin by³ tego równie ciekaw, jak pozostali widzowie.

Nigdy nie widzia³, aby Obi-Wan œpiewa³ lub tañczy³, malowa³ czy rzeŸ-

bi³. W³aœciwie, kiedy teraz o tym myœla³, Obi-Wan Kenobi mia³ bardzo

osch³y charakter. Co zreszt¹ – jak sobie Anakin zdawa³ sprawê – w ¿a-

den sposób nie ogranicza³o jego zdolnoœci pedagogicznych.

Obi-Wan spêdzi³ krótk¹ chwilê na przypominaniu swojego zasobu

lokalnego dialektu, upewniaj¹c siê, ¿e da radê pos³u¿yæ siê narzeczem

Yiwów. Z³o¿y³ d³onie na piersi, odchrz¹kn¹³ i zacz¹³ mówiæ. Tylko tyle.

¯adnych akrobatycznych skoków padawanki Barrissy. ¯adnych melo-

dyjnych deklaracji uczuæ jak Anakin. Po prostu mówi³.

Lecz i tak brzmia³o to jak muzyka.

Podobnie jak gimnastyczne wyczyny Barrissy z mieczem œwietl-

nym, to tak¿e by³o dla Anakina nowoœci¹. Pocz¹tkowo, podobnie jak

wielu Yiwów, niespokojnie oczekiwa³ czegoœ wiêkszego, bardziej im-

ponuj¹cego. Jeœli Jedi zamierza³ wy³¹cznie przemawiaæ, mog¹ zaj¹æ siê

w³asnymi sprawami. I istotnie, niektórzy odeszli. Lecz w miarê jak Obi-

-Wan deklamowa³, wznosz¹c i zni¿aj¹c g³os w wyraŸnym, melodyjnym

rytmie, urzekaj¹cym i spokojnym, dezerterzy zaczêli wracaæ, patrzeæ

i s³uchaæ, jakby sam g³os mia³ mesmeryczn¹ moc najpotê¿niejszego

narkotyku.

Obi-Wan snu³ opowieœæ, która, podobnie jak wiêkszoœæ wielkich

opowieœci, zaczyna³a siê bardzo prosto. Nawet niezbyt obiecuj¹co. Ale

w miarê jak pojawia³y siê nowe szczegó³y, jak ujawnia³y siê g³êbokie

prawdy widziane przez pryzmat przygody, nikt nie mia³ doœæ si³, by odejœæ.

Próbowali, chcieli, ale ani m³odzi, ani starzy Yiwowie nie byli w stanie

oderwaæ siê od historii, któr¹ opowiada³ Jedi.

By³ tam oczywiœcie bohater. I bohaterka. A kiedy taka para pojawia

siê na scenie, musi towarzyszyæ temu historia mi³oœci, bolesnej i praw-

dziwej. Stawk¹ by³y tu wiêksze sprawy ni¿ uczucia tych dwojga. Na sza-

li wa¿y³y siê losy milionów, ich w³asne ¿ycie i ¿ycie ich dzieci zale¿a³o

od prawid³owej decyzji, od walki o sprawiedliwoœæ i prawdê. By³o po-

background image

119

œwiêcenie i wojna, zdrada i objawienie, chciwoœæ i zemsta, a na koñcu,

gdy los obu kochanków wisia³ na w³osku, odkupienie. A co by³o dalej,

narrator nie potrafi³ powiedzieæ. Jego wyznanie wyrwa³o z ust widzów

okrzyki niezaspokojonej ciekawoœci.

Obi-Wan spyta³ z lekkim uœmiechem, czy naprawdê chc¹ wiedzieæ,

jak to siê skoñczy³o. Chór zgodnych g³osów, ¿¹daj¹cych zakoñczenia,

obudzi³ pó³ obozowiska. Anakin zauwa¿y³, ¿e nawet Mazonga wci¹gnê-

³a opowieœæ Obi-Wana, nawet on ¿¹da³ epilogu.

Obi-Wan uniós³ d³onie i natychmiast otoczy³a go cisza tak kom-

pletna, ¿e s³ychaæ by³o nawet, jak ma³e, kosmate gryzonie szoruj¹ brzusz-

kami po ska³ach po drugiej stronie jeziora. Podj¹³ opowieœæ. Ani na

chwilê nie podnosi³ g³osu, lecz wyrzuca³ z siebie coraz szybszy i szyb-

szy potok s³ów, a¿ wreszcie s³uchacze, pochyleni do przodu, by lepiej

s³yszeæ i nie uroniæ ani s³owa, omal nie zaryli nosami w piasek.

Gdy wreszcie przedstawi³ niespodziewan¹ puentê, publicznoœæ za-

czê³a wznosiæ okrzyki radoœci. Pe³ne uznania œmiechy miesza³y siê

z ostrymi dyskusjami na temat us³yszanej w³aœnie opowieœci. Obi-Wan

zignorowa³ to wszystko i spokojnie zaj¹³ swoje miejsce. Yiwowie byli

tak poch³oniêci opowieœci¹, ¿e zapomnieli nawet o syczeniu i gwizda-

niu, i ¿adna kostka nie strzeli³a na wiwat. Saga Obi-Wana nie tylko siê

spodoba³a; spotka³a siê z ca³kowit¹ akceptacj¹.

– Mistrzu, oczarowa³eœ wszystkich – powiedzia³ Anakin. – Mnie

zreszt¹ te¿.

Jedi przesypywa³ piasek z d³oni. Rozbrajaj¹co wzruszy³ ramio-

nami.

– Taka jest si³a opowieœci, mój m³ody padawanie.

Anakin rozwa¿y³ te s³owa dok³adnie, nauczy³ siê tak postêpowaæ

z ka¿d¹ informacj¹, przekazywan¹ mu przez Obi-Wana Kenobiego.

– Trzyma³eœ wszystkich w niesamowitym napiêciu, w³aœciwie w za-

wieszeniu. Nie wiedzia³em, ¿e wszystko dobrze siê skoñczy, nie spo-

dziewa³em siê tego, bo nic na to nie wskazywa³o. Czy ka¿da twoja opo-

wieœæ ma szczêœliwe zakoñczenie?

Obi-Wan odrzuci³ na bok garstkê piasku i spojrza³ na ucznia tak

ostro, ¿e ten a¿ podskoczy³.

– Tylko czas to poka¿e, Anakinie Skywalkerze. W bajkach nic nie

jest pewne, niezwyk³oœæ staje siê codziennoœci¹, ka¿dy uczy siê ocze-

kiwaæ nieoczekiwanego. Ale kiedy spotkaj¹ siê ludzie pe³ni dobrej woli

i zrozumienia, szczêœliwe zakoñczenie jest niemal pewne.

Padawan zmarszczy³ brwi.

– Mówi³em o opowieœciach, mistrzu. Nie o rzeczywistoœci.

background image

120

– Jedno jest tylko odbiciem drugiego. Nieraz trudno powiedzieæ,

co jest oryginalne, a co wtórne. Z bajek mo¿na siê nauczyæ wielu rze-

czy, których historia nie zna. – Obi-Wan uœmiechn¹³ siê lekko. – To jak

pieczenie ciasta. Wiele zale¿y od doboru sk³adników, zanim w ogóle

zacznie siê proces pieczenia.

Zanim Anakin zd¹¿y³ skomentowaæ to stwierdzenie, Obi-Wan od-

wróci³ siê znów do zgromadzenia.

– Porozmawiamy o tym póŸniej, jeœli chcesz. Teraz musimy ob-

darzyæ nasz¹ towarzyszkê Luminarê tak¹ sam¹ uwag¹, jak Yiwowie.

Anakin nie by³ usatysfakcjonowany, ale zrozumia³ i odwróci³ siê

od mistrza ku scenie, gdzie czeka³a ju¿ Luminara. Oœwietlenie by³o s³a-

be, pod³o¿e nierówne, a nazwanie widowni prostoduszn¹ by³oby dla niej

komplementem, jednak mistrzyni wysz³a na œrodek takim krokiem, jakby

znajdowa³a siê w najwspanialszym teatrze na Coruscant. Wszyscy wie-

dzieli, jak bardzo dokucza jej zimny wiatr omiataj¹cy stepy, wiêc nikt

siê nie zdziwi³, ¿e nie porzuci³a d³ugich szat. Yiwowie, oszo³omieni

akrobacjami Barrissy, wzruszeni pieœni¹ Anakina i oczarowani opowie-

œci¹ Obi-Wana, czekali teraz niecierpliwie na wystêp ostatniego z go-

œci.

Luminara przymknê³a oczy, ale po chwili je otworzy³a, uklêk³a

i wziê³a do rêki garœæ piasku. Pochwycone wiatrem lœni¹ce ziarenka

bia³awym ³ukiem wysypa³y siê z jej rêki. Kiedy zabrak³o piasku, po prostu

lekko otrzepa³a d³onie, aby nie zosta³o na nich ani ziarenko.

Kilku Yiwów zaczê³o siê niespokojnie wierciæ. Coœ takiego naj-

mniejsze dzieci klanu potrafi¹ zrobiæ same. Pokazanie wszystkim gar-

œci piasku nie by³o specjaln¹ atrakcj¹. Z pewnoœci¹ to nie wszystko!

Tymczasem Luminara uklêk³a i znów wziê³a garœæ piasku, pozwala-

j¹c mu przesypywaæ siê pomiêdzy palcami. Z t³umu odezwa³y siê st³u-

mione warkniêcia. Zatroskana Barrissa zauwa¿y³a, ¿e Anakin podziela

jej zmieszanie i niepewnoœæ. Siedz¹cy obok Mazong zmarszczy³ gniew-

nie brwi. Tylko Obi-Wan wydawa³ siê nieporuszony. Co prawda nie œwiad-

czy³o to o niczym. Zawsze tak wygl¹da³.

Padawanka pochyli³a siê do przodu i wytrzeszczy³a oczy. Coœ dziw-

nego dzia³o siê ze stró¿k¹ piasku sp³ywaj¹c¹ z palców jej mistrzyni.

Potrzebowa³a d³u¿szej chwili, ¿eby zorientowaæ siê, o co chodzi, a wtedy

otworzy³a usta ze zdumienia.

Piasek spada³ pod wiatr.

By³ to zwyk³y pla¿owy piasek, przyniesiony z brzegu jeziora, ale

w delikatnych, choæ silnych palcach Luminary sta³ siê czêœci¹ magii.

Œwiat³o z pobliskich prêtów ¿arowych odbija³o siê w spadaj¹cych dro-

background image

121

binach, mikê zmieniaj¹c w lusterka, a kwarc w diamenty. A kiedy ostat-

nie ziarenka spad³y z palców Luminary, zmieni³y kierunek. W t³umie

rozleg³o siê kilka st³umionych okrzyków „Haja!”, bo piasek zacz¹³ le-

cieæ w górê.

Teraz kolumny ziarenek zaczê³y owijaæ siê wokó³ Jedi, otaczaj¹c j¹

wolno wznosz¹c¹ siê spiral¹. Niczym w¹¿, który od razu urodzi³ siê doro-

s³y, z ziemi podnios³a siê druga spirala piasku, zmierzaj¹c w drug¹ stronê.

Piaskowe zwoje krêci³y siê teraz w odwrotnych kierunkach, rozdzielaj¹c

siê na coraz cieñsze i cieñsze nitki, a¿ wreszcie Luminarê spowi³y dziesi¹t-

ki wstêg sk³adaj¹cych siê z drobnych, obrobionych przez wodê ziarenek.

Wygl¹da³o to tak, jakby poch³on¹³ j¹ s³up tañcz¹cych diamentów.

Zaczê³a siê obracaæ z pocz¹tku powoli, balansuj¹c na jednej nodze,

podczas gdy drug¹ odpycha³a siê od ziemi. Migocz¹ce spirale piasku

zareagowa³y natychmiast, jedna czêœæ wirowa³a wraz z ni¹, druga w kie-

runku przeciwnym. A choæ wszystko odbywa³o siê w ca³kowitym mil-

czeniu, Barrissie wydawa³o siê, ¿e s³yszy muzykê.

Luminara wirowa³a coraz szybciej i szybciej, œcigaj¹c siê z roztañ-

czonym piaskiem. Si³a odœrodkowa unios³a r¹bek jej szat, a lœni¹ce spi-

rale cofnê³y siê wraz z nim. Im szybciej wirowa³a, tym wy¿ej unosi³y

siê szaty.

I nagle ca³a widownia wyda³a chóralne westchnienie. Luminara

Unduli, owiniêta szatami i piaskiem, powoli unios³a siê w górê. Nie

przestawa³a wirowaæ, jej stopy unosi³y siê coraz wy¿ej, a¿ znalaz³a siê

mniej wiêcej o d³ugoœæ ramienia nad ziemi¹. Wci¹¿ siê obracaj¹c, wy-

chyli³a siê do przodu i teraz krêci³a siê jednoczeœnie w osi pionowej

i poziomej, wci¹¿ pozostaj¹c w powietrzu. By³ to jedyny w swoim ro-

dzaju pokaz panowania nad Moc¹, najbardziej niezwyk³y, jaki Barrissa

kiedykolwiek widzia³a i najbardziej zachwycaj¹cy.

Piaskowe spirale naœladowa³y ruchy Luminary i wirowa³y wraz z ni¹,

a¿ wreszcie utworzy³y nieprzezroczyst¹ kulê lœni¹cych, migocz¹cych

cz¹steczek wokó³ prawie niewidocznego cia³a. Nagle rozleg³ siê cichy

syk powietrza, jakby to ob³ok westchn¹³. Luminara wyl¹dowa³a na sze-

roko rozstawionych stopach, z wyci¹gniêtymi ramionami. Opuœci³a rêce

i spokojnym krokiem powróci³a do przyjació³. Zanim usiad³a, Obi-Wan

lekko sk³oni³ siê w jej kierunku.

– Jestem pod wra¿eniem. Jak siê czujesz?

– Krêci mi siê w g³owie. – Luminara uœmiechnê³a siê ³agodnie

i mrugnê³a. Poza tym nic nie wskazywa³o, co naprawdê czuje.

– Proszê, powiedz pani… na czym polega ta sztuczka z wirowa-

niem? – Barrissa bardzo chcia³a siê dowiedzieæ.

background image

122

Luminara spojrza³a z ukosa na ciekawsk¹ padawankê i odpowiedzia³a

przez zaciœniête zêby:

– Ca³a sztuka, moja droga, polega na tym, ¿eby nie zwymiotowaæ.

Przynajmniej do chwili, kiedy znajdziesz siê z dala od sceny…

Nie by³o braw. ¯adnego gwizdania, syczenia ani radosnego trzaska-

nia stawami. Pojedynczo, parami, ca³ymi rodzinami klan Yiwów po pro-

stu rozszed³ siê do swoich sk³adanych domów i œwi¹tecznych ognisk.

Czêœæ uzbrojonych mê¿czyzn skierowa³a siê na miejsca posterunków,

by podj¹æ nocn¹ wartê w obronie przed shanhami i innymi drapie¿nika-

mi, które mog³yby szukaæ ofiar wœród drzemi¹cych stad. Goœcie, szyb-

ciej ni¿ siê spodziewali, zostali sam na sam z Mazongiem i jego dorad-

czyniami.

– Klan przyjmowa³ wielu goœci i ogl¹da³ wiele wystêpów – zacz¹³

wódz Yiwów – ale nigdy, odk¹d siêgamy pamiêci¹, ¿adne przedstawie-

nie nie by³o tak zró¿nicowane, tak nieoczekiwane i tak zachwycaj¹ce.

– Nie mia³em okazji pokazaæ mojego ¿onglowania – wymamrota³

rozczarowany Bulgan. Kyakhta dŸgn¹³ go pod ¿ebro.

Mazong uda³, ¿e nie s³ysza³.

– Dotrzymaliœcie swojej czêœci umowy z nawi¹zk¹. – Jego wzrok

spocz¹³ na Luminarze. – Du¿o bym da³, ¿eby wiedzieæ, jak to zrobi³aœ.

– Ja te¿ – wtr¹ci³ Anakin. – Przyda³oby mi siê to w walce.

Luminara zwróci³a siê do gospodarza i wda³a w d³ugi wyk³ad na te-

mat Mocy: co to takiego, jak korzystaj¹ z niej Jedi, jaka jest jej natura –

zarówno mroczna, jak i dobra. Kiedy skoñczy³a, Mazong i jego dorad-

czynie powa¿nie skinêli g³owami.

– Poruszasz siê po niebezpiecznych obszarach – stwierdzi³ posêp-

nie Mazong.

– Niebezpieczeñstwo istnieje zawsze, zw³aszcza kiedy coœ wygl¹-

da obiecuj¹co – odpar³a. – To tak, jak z przymierzem pomiêdzy uni¹

mieszkañców miast a klanami Alwarich. Kiedy traktujemy Moc z sza-

cunkiem, ostatecznie staje siê ona narzêdziem dobra. To samo mo¿e

wynikn¹æ z ugody, któr¹ pragniemy osi¹gn¹æ.

Mazong porozumia³ siê ze swymi doradczyniami. Barrissa stwier-

dzi³a, ¿e dwie starsze istoty zdawa³y siê mieæ znacznie lepszy humor.

Gdy wódz wreszcie zwróci³ siê do swoich goœci, ciaœniej otuli³a siê

szat¹. Choæ wiatry Ansionu traci³y na intensywnoœci po zmierzchu, ni-

gdy nie ustawa³y ca³kowicie. By³o jej zimno.

– Zgadzamy siê na wszystko. – Mazong wielkopañskim gestem

wskaza³ na Kyakhtê i Bulgana. – Przeka¿emy waszym przewodnikom

wskazówki, które umo¿liwi¹ wam jak najszybsze dotarcie do Borokiich.

background image

123

Ci dwaj bezklanowcy znacznie zyskali w oczach innych dziêki odpo-

wiedniemu doborowi pracodawców.

– Jak d³ugo potrwa, zanim dotrzemy do najbli¿szych grup? – zapy-

ta³ Obi-Wan.

– Tego nie mo¿na przewidzieæ. – Mazong wsta³, a jego goœcie ra-

zem z nim. – Borokii s¹ Alwarimi. Mo¿e w³aœnie rozbili obóz, jak Yiwo-

wie, a mo¿e wêdruj¹. Bêdziecie musieli ich poszukaæ. Mo¿emy was

skierowaæ jedynie w stronê ich ostatniego miejsca pobytu. Ale nie roz-

paczajcie – pocieszy³ ich. – Dziêki naszym wskazówkom znajdziecie

ich o wiele szybciej, ni¿ gdybyœcie sami próbowali ich odszukaæ.

– Dziêkujemy wam za uprzejmoœæ i goœcinnoœæ – odrzek³a Lumi-

nara.

Odpowiedzia³ jej tajemniczym gestem.

– Odp³aciliœcie nam z nawi¹zk¹. Doprawdy, wstyd nam za nasze po-

dejrzenia.

– Nie nale¿y przepraszaæ za ostro¿noœæ. – Obi-Wan przeci¹gn¹³

siê. Jedi mo¿e obywaæ siê bez snu zdumiewaj¹co d³ugo… ale nigdy nie

zrobi³by tego z w³asnego wyboru. Czu³ siê zmêczony. Wszyscy byli zmê-

czeni.

Anakin nie potrafi³ zapomnieæ wystêpu Jedi Luminary. Myœla³ o nim

przez ca³y czas, przygotowuj¹c siê do snu i le¿¹c z szeroko otwartymi

oczami a¿ do œwitu. Wydawa³o mu siê, ¿e widzia³ ju¿ i przestudiowa³

wszystko, co wi¹¿e siê z u¿ywaniem Mocy. I oto pokazano mu, jak bar-

dzo siê myli³. Nie potrafi³ sobie wyobraziæ, ile czasu trzeba siê uczyæ

i jak¹ osi¹gn¹æ kontrolê, aby dokonaæ takiego czynu. Niewyobra¿alna

umiejêtnoœæ jednoczesnego kontrolowania w³asnego cia³a i tysiêcy

pojedynczych ziarenek piasku przekracza³a wszelkie granice jego wy-

obra¿eñ.

Na razie, pomyœla³, le¿¹c na plecach w goœcinnej chacie. Doskona-

le zna³ i rozumia³ swoje obecne ograniczenia, ale tak¿e bezgranicznie

wierzy³ we w³asne mo¿liwoœci. Ta wiara pozwoli³a mu przetrwaæ trudne

dzieciñstwo, da³a mu umiejêtnoœci niezbêdne do nauczenia siê naprawy

robotów, dziêki czemu sta³ siê niezbêdny dla skrzydlatego Watto, a tak-

¿e pozwoli³a mu uczestniczyæ w uwolnieniu Naboo spod blokady Fede-

racji Handlowej. I ta sama wiara pewnego dnia pozwoli mu osi¹gn¹æ

wszystko, czego zapragnie. Cokolwiek to bêdzie.

Wyjechali nastêpnego dnia, bez ceremonii po¿egnalnej. Chór m³o-

dych Yiwów nie ustawi³ siê w szpaler, by odprowadziæ ich serenad¹.

background image

124

Tyraliera jeŸdŸców klanu nie odprowadzi³a ich na pó³noc wœród powie-

waj¹cych sztandarów i graj¹cych rogów. Goœcie dostali odpowiednie

instrukcje i poszli swoj¹ drog¹.

Kiedy tak jechali na wypoczêtych suubatarach, Luminara zapyta³a

Bulgana, dlaczego oby³o siê bez uroczystego po¿egnania. Jednooki Al-

wari wzruszy³ lekcewa¿¹co ramionami.

– ¯ycie nomady jest wype³nione po brzegi, choæ jego los nie jest

ju¿ tak ciê¿ki, jak niegdyœ. Nie ma czasu na zabawê. Trzeba oporz¹dzaæ

zwierzêta, nauczaæ m³odzie¿, budowaæ domy lub rozbieraæ je na drogê,

opiekowaæ siê starszymi, rozdzielaæ ¿ywnoœæ i wodê pomiêdzy Alwa-

rich i zwierzêta. Dlatego w³aœnie rytua³y, jak ten wczorajszy, s¹ takie

wa¿ne. Rozrywka jest potrzebna i mile widziana, ale tylko wtedy, kiedy

jest na ni¹ czas. – Przez d³u¿sz¹ chwilê jechali w milczeniu, po czym

Bulgan doda³: – Z ca³¹ pewnoœci¹ Yiwowie maj¹ teraz bardzo korzystn¹

opiniê o zakonie Jedi. – Rêka o d³ugich palcach zakreœli³a kr¹g obej-

muj¹cy pozosta³e suubatary. – Dziêki wam wszystkim.

– Nam te¿ siê to spodoba³o – odpar³a mistrzyni. – Nieczêsto zda-

rza siê nam ods³aniaæ tê stronê naszej osobowoœci. Wiêkszoœæ czasu

spêdzamy na wyjaœnianiu polityki Republiki albo bronieniu jej, albo na

jednym i drugim naraz. Wierz mi – doda³a z moc¹ – niewiele osób w ga-

laktyce tak dobrze zrozumia³oby to, co w³aœnie powiedzia³eœ o ¿yciu

nomady jak Jedi.

Przewodnik powa¿nie skin¹³ g³ow¹ i rozjaœni³ twarz uœmiechem.

– Wy tak samo jak Alwari potraficie siê bawiæ! – zauwa¿y³, a kiedy

nie odpowiedzia³a, doda³ z nadziej¹: – Potraficie, prawda?

Westchnê³a i poprawi³a siê w wysokim siodle na grzbiecie galopu-

j¹cego suubatara.

– Nieraz sama siê zastanawiam. Bywaj¹ chwile, ¿e pojêcia „zaba-

wa” i „Jedi” zdaj¹ siê wzajemnie wykluczaæ. – Nagle przypomnia³a coœ

sobie i uœmiechnê³a siê. – Co prawda przypominam sobie figiel, który

mistrz Mace Windu sp³ata³ mistrzowi Ki-Adi-Mundi. Chodzi³o o trzech

padawanów i liczbê oczu w pomieszczeniu…

Opowiedzia³a historiê Bulganowi, który s³ucha³ z zainteresowaniem.

Kiedy skoñczy³a, bezradnie machn¹³ rêk¹, a na jego twarzy wyraŸnie by³o

widaæ wysi³ek, z jakim próbowa³ zg³êbiæ to, co niezg³êbione.

– Przykro mi, pani Luminaro, ale nie widzê w tej historii nic za-

bawnego. Mo¿e poczucie humoru Jedi jest równie tajemnicze jak si³a

Jedi. Mo¿e trzeba znaæ Moc, ¿eby zrozumieæ wasz dowcip.

– Nie s¹dzê. – Jecha³a przez chwilê w milczeniu, po czym lekko

poci¹gnê³a nosem. – No có¿, mnie to siê wydawa³o zabawne.

background image

125

W dalszym ci¹gu jechali w doskona³ym tempie. Wszyscy byli za-

dowoleni ze spotkania z upartymi, choæ bardzo przyjaznymi Yiwami,

dziêki którym znali teraz kierunek podró¿y, choæ w przybli¿eniu. Przy-

najmniej, myœla³a Barrissa, nie galopowali bez celu po otwartym stepie

w nadziei, ¿e wpadn¹ na wêdruj¹cy nadklan. Wskazówki Mazonga by³y

dok³adne, choæ wci¹¿ musieli braæ poprawkê na ci¹g³e wêdrówki Boro-

kiich. Zastanawia³a siê, czym ich rytua³y i obyczaje ró¿ni¹ siê od Yiwów.

Kyakhta mówi³, ¿e pomiêdzy licznymi klanami Alwarich istniej¹ du¿e

ró¿nice.

Jechali ca³y czas na pó³noc. Wreszcie przewodnicy zarz¹dzili po-

stój. Barrissa rozejrza³a siê wokó³ z wysokoœci siod³a. Horyzont w ka¿-

dym kierunku wygl¹da³ tak samo dziœ, jak i kilka dni temu. Niekoñcz¹ce

siê trawy, faluj¹ce pola rodzimych zbó¿, z rzadka przetykane kêpami nie-

wielkich drzew, zag³êbieniami pe³nymi wody i odosobnionymi pagórka-

mi. ¯adnych budynków, niczego wy¿szego od suubatara stoj¹cego na tyl-

nych i œrodkowych nogach. Padawanka by³a ciekawa, po co Kyakhta i Bul-

gan zatrzymali grupê i dlaczego wydawali siê mocno wystraszeni.

– Co siê sta³o? – Luminara i Obi-Wan Kenobi wysunêli siê na-

przód, ¿eby wypytaæ przewodników. Dok³adne rozejrzenie siê na wszyst-

kie strony nie oœwieci³o ich ani trochê bardziej ni¿ ich równie zdziwio-

nych padawanów. – Dlaczego siê tu zatrzymujemy?

– S³uchajcie uwa¿nie. – Obaj Alwari pochylili siê w siod³ach, nad-

stawiaj¹c uszu.

Luminara i jej towarzysz zamilkli. Ciszê m¹ci³y tylko st³umione

odg³osy ¿ucia suubatarów, skubi¹cych dojrza³e k³osy dzikich zbó¿, nie-

ustaj¹cy szmer wiatru w trawie i k³ótliwe nawo³ywania siê miêkkoskrzy-

d³ych arthropodów, poluj¹cych na kilki.

A potem mistrzyni us³ysza³a. Najpierw by³ to tylko cichy, jak echo

wiatru, równomierny i rozdzieraj¹cy dŸwiêk, nadchodz¹cy z pó³nocy.

Stopniowo przechodzi³ w coraz g³oœniejsze buczenie, wci¹¿ st³umio-

ne, lecz z³owró¿bnie narastaj¹ce. Luminara d³ugo wpatrywa³a siê w kie-

runku, z którego dochodzi³ dŸwiêk, i przez chwilê wydawa³o jej siê, ¿e

widzi tam zarysy niskiej, ciemnej chmury.

Suubatary zaczê³y tañczyæ w miejscu, odrzucaj¹c w ty³ spiczaste

g³owy i wal¹c w ziemiê œrodkow¹ i przedni¹ par¹ nóg. Luminara z tru-

dem opanowa³a wierzchowca. Jednoczeœnie Kyakhta wytrzeszczy³ oczy

z przera¿enia.

– Kyreny! – jêkn¹³ rozpaczliwie.

– Szybko, przyjaciele! – Bulgan uniós³ siê w siodle, nerwowo roz-

gl¹daj¹c siê na wszystkie strony. – Musimy znaleŸæ schronienie.

background image

126

– Schronienie? – Obi-Wan, siedz¹c spokojnie, ogarn¹³ wzrokiem

najbli¿sze otoczenie. – Tutaj?

– Przed czym? – chcia³a siê dowiedzieæ Barrissa. Teraz ona tak¿e

s³ysza³a i widzia³a nadlatuj¹c¹ chmurê. – Co to jest kyren?

Bulgan zbli¿y³ siê do jej suubatara.

– To lataj¹ce stworzenie, które podró¿uje po stepach Ansionu. Mi-

gruje z jednego regionu do drugiego, zale¿nie od pory roku. – Wskaza³

na ziemiê. – Kiedy trawy na jednym obszarze dojrzewaj¹ i k³osy na ka¿-

dym ŸdŸble robi¹ siê ciê¿kie od ziarna, kyreny ruszaj¹ w podró¿, jedz¹c

do syta. Nastêpnie osiadaj¹ na jakiœ czas, by odpocz¹æ i rozmno¿yæ siê,

a kiedy m³ode dorosn¹, znów wylatuj¹ w dalsz¹ drogê w poszukiwaniu

po¿ywienia.

Barrissa popatrzy³a w kierunku zamglonego cienia na horyzoncie.

– To przecie¿ nie mo¿e byæ jedno stworzenie…

– Bo nie jest – wyjaœni³ z obaw¹ Bulgan. – Jest ich tam znacznie

wiêcej.

– Nie wiem, o co tu chodzi. – Anakin podjecha³ do nich, by przy³¹-

czyæ siê do rozmowy. – Czego mo¿emy siê obawiaæ ze strony stada

ziarno¿erców? Przecie¿ one naprawdê jedz¹ tylko ziarno, prawda? –

upewni³ siê na wszelki wypadek.

Na twarzy przewodnika pojawi³ siê dziwny wyraz, jakiego jeszcze

nie widzieli u tego d³ugogrzywego Ansionianina o wypuk³ych oczach

i pojedynczym nozdrzu.

– Ziarno jedz¹ najchêtniej, to fakt. Ale kiedy ju¿ siê wzbij¹ w po-

wietrze, nie s¹ w stanie zmieniæ kursu… albo po prostu nie s¹ tym zain-

teresowane. Nawet nie wznios¹ siê wy¿ej, aby wymin¹æ nieoczekiwan¹

przeszkodê na drodze. – Z trudem prze³kn¹³ œlinê. – O ska³y siê rozbij¹,

drzewa zetn¹ lub po³ami¹. Jeœli chodzi o hutle, suubatary, sycjeny i in-

ne ¿ywe istoty, prze¿eraj¹ siê przez nie na wylot. Chyba ¿e tym zwierzê-

tom uda siê znaleŸæ jakieœ schronienie albo uciec im z drogi.

– Hutle? Suubatary? – cicho zapyta³a Barrissa. – A… ludzie?

Jakoœ nie by³a zdziwiona, gdy Bulgan powa¿nie skin¹³ g³ow¹.

D³oñ Anakina powêdrowa³a do pasa.

– Mamy miecze œwietlne i inn¹ broñ. Czy nie mo¿emy siê przed

nimi obroniæ? A w ogóle, jakie to jest du¿e?

Bulgan podniós³ obie d³onie o d³ugich palcach i umieœci³ je po obu

stronach g³owy.

– Maj¹ mniej wiêcej tak¹ rozpiêtoœæ skrzyde³.

– Tylko tyle? – Anakin zmarszczy³ brwi. – Nie rozumiem, czemu

z Kyakht¹ tak siê martwicie.

background image

127

– A ile ich tam jest? – dopytywa³a siê Barrissa. – W przeciêtnym

stadzie?

Przewodnik opuœci³ d³onie i spojrza³ na ni¹.

– Nikt nie wie. Nikt nie pozosta³ na miejscu doœæ d³ugo, aby poli-

czyæ przeciêtne stado. – Wskaza³ na pó³nocny horyzont, teraz wyraŸnie

ciemniej¹cy. – Ale s¹dzê, ¿e to jest coœ wiêcej ni¿ przeciêtne stado.

– A ty jak myœlisz? – Palce prawej d³oni Anakina wci¹¿ b³¹ka³y siê

w okolicy miecza œwietlnego. – Ile tych zwierz¹tek mamy przed sob¹

wed³ug ciebie?

Bulgan odwróci³ siê w siodle i jeszcze raz przyjrza³ siê horyzon-

towi.

– Nie jest to wielka liczba, ale wystarczaj¹ca, aby stanowiæ po-

wa¿ne niebezpieczeñstwo, jeœli szybko nie znajdziemy schronienia. Po-

wiedzia³bym, ¿e nie wiêcej ni¿ sto, dwieœcie milionów.

Anakin odsun¹³ d³oñ od miecza.

– Sto milionów? Sto albo dwieœcie? – Jedynym schronieniem

w okolicy by³a kêpa trzech smêtnych drzew wolgiyn, samotnie stoj¹-

cych na prawo od nich. Nie dawa³y du¿o cienia.

– Têdy! – Kyakhta wskaza³ palcem w lewo i popêdzi³ suubatara

w tym kierunku. Rycerze Jedi pognali w jego œlady. Padawanowie za-

mykali kawalkadê.

Barrissa z trudem ukrywa³a niepokój. Zamiast uciekaæ, pêdzili

wprost w nadlatuj¹c¹ chmurê. Stado kyrenów i grupa jeŸdŸców zbli¿ali

siê do siebie coraz bardziej. Padawanka nigdy w ¿yciu nie widzia³a ky-

rena, ale wierzy³a, ¿e Kyakhta dostrzeg³ schronienie bardziej namacal-

ne ni¿ mira¿ i solidniejsze od pobo¿nych nadziei.

background image

128

R O Z D Z I A £



Po kilku minutach morderczego pêdu, wci¹¿ jeszcze nie mo¿na by³o

rozró¿niæ pojedynczych kyrenów, ale ich po³¹czony wrzask poch³on¹³

wszystkie inne odg³osy stepu. Stado shanhów, zwykle nieustraszonych,

pêdzi³o w pop³ochu w przeciwnym kierunku. GroŸne drapie¿niki by³y

œmiertelnie przestraszone. Ba³y siê stworzeñ, które na œniadanie chru-

pi¹ nasionka, podsumowa³a Luminara. Ma³ych, lekkich, skrzydlatych

stworzonek, ¿ywi¹cych siê trawami, z których ka¿de zmieœci³oby siê

na jednej d³oni. Widok uciekaj¹cych shanhów by³ deprymuj¹cy. Mistrzy-

ni zgodnie z poleceniem popêdzi³a suubatara, staraj¹c siê nie zostaæ

w tyle. W naturze by³y zjawiska, którym nawet mistrz Mocy nie by³

w stanie stawiæ czo³a. Jeden kyren – bez problemu. Tuzin, z pewnoœci¹.

Kilkaset, zapewne. Kilka tysiêcy? Trudno powiedzieæ. Jednak sto mi-

lionów czegokolwiek to zbyt wielka liczba, by mog³a stawiæ jej czo³o

nawet wiêksza grupa Jedi. Nawet jeœli przeciwnicy byli tylko ma³ymi,

lataj¹cymi istotami o miêkkich cia³ach i sk³onnoœci do ziarna.

Zanim zauwa¿y³a, dok¹d prowadzi ich Kyakhta, po³¹czony wrzask

milionów i milionów kyrenów przeœwidrowa³ jej bêbenki na wylot. Za-

s³oni³y ju¿ s³oñce, jak niespodziewane zaæmienie, a ich smród by³ tak

przenikliwy, ¿e pozbawi³ Luminarê wêchu i przyprawi³ j¹ o zawroty g³o-

wy. Z ponur¹ min¹ œciska³a wodze i nie wyjmowa³a stóp ze strzemion.

Jedn¹ rêk¹ chwyci³a skraj szaty i zas³oni³a ni¹ twarz, ¿eby odci¹æ siê

trochê od kurzu i odoru.

– Têdy! – Przebija³a wzrokiem gêstniej¹cy mrok; ledwo s³ysza³a

krzyk Kyakhty i nie mia³a pojêcia, dok¹d ich prowadzi.

background image

129

9 – Nadchodz¹ca burza

Z pó³mroku przed nimi wy³oni³o siê wysoko stercz¹ce ponad tra-

wê, chaotyczne zbiorowisko pochy³ych filarów i kolumn. Ich barwa

waha³a siê od jasnego be¿u do ciemnego br¹zu; najbardziej przypomi-

na³y grobowce istot nie z tego œwiata, rozrzucone w sercu otwartego

stepu. Porównanie nie by³o zachêcaj¹ce. Ka¿dy taki s³up mia³ kszta³t

nierównego trójk¹ta, zakoñczonego szpicem. Nie wszystkie sta³y pio-

nowo. Niektóre wyrasta³y z ziemi pod dziwnym k¹tem, inne le¿a³y po-

³amane i strzaskane.

PóŸniej Luminara dowiedzia³a siê, ¿e by³y to kopce jijitów, malut-

kich stworzonek ¿yj¹cych w ziemi i karmi¹cych siê korzonkami ró¿-

nych gatunków traw. Kopce sk³ada³y siê z mikroskopijnie ma³ych ka-

myczków po³¹czonych naturaln¹ zapraw¹, wydzielan¹ przez specjalnie

dobranych robotników jijitów. Filary s³u¿y³y do odprowadzania gor¹-

cego powietrza z tuneli mieszkalnych pod powierzchni¹, ch³odzi³y œro-

dowisko jijitów. Stanowi³y one równie¿ wie¿e stra¿nicze, z których da-

lekowzroczne jijity obserwowa³y otaczaj¹ce równiny oraz b³¹kaj¹cych

siê bez celu przedstawicieli w³asnego gatunku. Nie by³y owadami, przy-

pomina³y raczej jakiœ rodzaj gadów.

Teraz nie by³o widaæ czworono¿nych stra¿ników, obserwuj¹cych

równinê czerwonymi, w¹skimi oczami. Ju¿ dawno spostrzeg³y nadlatu-

j¹ce kyreny i wraz ze swymi braæmi przenios³y siê g³êboko pod ziemiê,

do swoich rojnych kurhanów, doskonale zabezpieczonych przed nadla-

tuj¹cym rojem.

Luminara z wielkim wysi³kiem zmusi³a pêdz¹cego suubatara do zwol-

nienia kroku, by nie min¹³ w pêdzie zbiorowiska filarów. Kyakhta, krzy-

cz¹c, aby go us³yszano, wyjaœni³, ¿e musz¹ siê podzieliæ na dwuosobowe

grupy, poniewa¿ nawet najwiêksza z kolumn nie pomieœci wiêcej osób.

Obi-Wanowi nie podoba³ siê ten pomys³, ale nie mia³ wyboru ani

czasu na dyskusje. Mogli oczywiœcie pozostaæ razem, wspieraj¹c siê i po-

magaj¹c sobie nawzajem, ale to oznacza³oby przywi¹zanie wierzchow-

ców oddzielnie, bez opieki i kontroli jeŸdŸców. Zsiedli pospiesznie.

– Jeœli jeden suubatar spanikuje, reszta mo¿e pognaæ za nim – wy-

jaœni³ Bulgan, przysuwaj¹c usta do ucha Luminary, ¿eby go us³ysza³a. –

To wspólna cecha wszystkich stadnych zwierz¹t na stepie. W ocenie

niebezpieczeñstwa polegaj¹ na reakcjach pozosta³ych cz³onków grupy.

A jeœli jesteœ potencjaln¹ ofiar¹, lepiej daæ nogi za pas ni¿ zostaæ, aby

samemu oceniæ sytuacjê.

Mocno chwyci³ wodze w³asnego suubatara.

– Jeœli nie zostaniemy ze zwierzetami, mo¿emy je straciæ. – Zwró-

ci³ siê do Obi-Wana. – Wiem, ¿e mo¿ecie skontaktowaæ siê z Cuipernam

background image

130

i wezwaæ pomoc, ale nawet uzbrojony œmigacz nie zdo³a siê przebiæ przez

stado kyrenów. To nasza jedyna szansa.

Luminara da³a znak, ¿e rozumie.

– Nie s¹dzê, abyœmy mieli czas na wzywanie pomocy. Dobrze, Bul-

ganie, podzielimy siê.

Szybko ocenili sytuacjê, nie marnuj¹c s³ów. Luminara chcia³a zo-

staæ z Barriss¹, a Anakina umieœciæ z Obi-Wanem, ale wiêkszy sens

mia³o po³¹czenie ka¿dego z padawanów z doœwiadczonym przewodni-

kiem. Mistrzowie Jedi mieli zabraæ swoje zwierzêta za najwiêkszy ze

sztucznych filarów. Choæ odleg³oœæ miêdzy kolumnami by³a niewielka,

wszyscy boleœnie odczuwali koniecznoœæ roz³¹ki.

Jak tylko Luminara z Obi-Wanem zdo³ali przekonaæ zwierzêta, by

po³o¿y³y siê za br¹zowym s³upem, sami tak¿e poszukali schronienia,

ciasno tul¹c siê do siebie w œrodku trójk¹tnego filara. Wodze suuba-

tarów owinêli wokó³ podstawy kolumny i zabezpieczyli w sposób,

jaki zd¹¿y³ pokazaæ im Kyakhta. Kiedy wszystko by³o gotowe, Lumi-

nara stwierdzi³a, ¿e chce jej siê œmiaæ. Jej towarzysz od razu to za-

uwa¿y³.

– To mi³o, ¿e znalaz³aœ w naszej sytuacji coœ weso³ego. Jeœli to

nie tajemnica, sam te¿ chêtnie bym siê poœmia³.

Luminara nachyli³a siê do mistrza, z trudem przekrzykuj¹c og³u-

szaj¹cy skrzek, który rozbrzmiewa³ ju¿ prawie nad ich g³owami.

– Lata ciê¿kiej nauki, spêdzone na opanowywaniu niezliczonych

umiejêtnoœci, przemierzanie galaktyki wzd³u¿ i wszerz w s³u¿bie Re-

publiki, podziw wspó³braci… i oto jestem tutaj, chowaj¹c siê za ka-

mieniem i gapi¹c na t³uste zadki obcych zwierz¹t.

Kiedy Obi-Wan stwierdzi³, ¿e istotnie siedzi przyciœniêty do ka-

mienia i wpatruje siê w parê potê¿nych zwierzêcych zadów, tak¿e nie

móg³ opanowaæ œmiechu.

Niebo by³o teraz ciemne jak w pochmurny zmierzch. Coœ plasnê³o

cicho za plecami œciœniêtych Jedi. Potem drugi raz i trzeci, coraz szyb-

ciej i szybciej. A potem rój znalaz³ siê tu¿ nad ich g³owami i plaœniêcia

zmieni³y siê w równomierne, g³uche dudnienie. Luminara w myœli dziê-

kowa³a ma³ym kopaczom, których nawet nigdy nie widzia³a. To dziêki

ich ciê¿kiej pracy podró¿ni mieli siê gdzie schroniæ i prze¿yæ.

Ale jak d³ugo? £omot uderzaj¹cych w filar kyrenów narasta³, a¿

wreszcie mieszanina kamieni i cementopodobnej œliny zaczê³a dr¿eæ

pod ich naciskiem. Jak wielkie by³o to stado? Czy ten i pozosta³e filary,

chroni¹ce ich towarzyszy, zdo³aj¹ przetrzymaæ uderzenia tysiêcy kyre-

nów rzucaj¹cych siê bezmyœlnie na ich œciany?

background image

131

Czarne kszta³ty, liczone w setkach milionów, przelatywa³y obok

z zawrotn¹ prêdkoœci¹. W t³oku drobnych cia³ trudno by³o wypatrzyæ

pojedyncze osobniki. Stado wygl¹da³o jak cyklon skrzyde³, oczu i roz-

wartych pysków. Coœ uderzy³o Luminarê w praw¹ kostkê. Jedi pode-

rwa³a siê z lekkim okrzykiem. Obi-Wan pochyli³ siê i delikatnie pod-

niós³ obur¹cz trzepocz¹ce, podskakuj¹ce stworzenie. Drga³o jeszcze

przez chwilê z po³amanymi skrzyd³ami i zmia¿d¿onym cia³em, zanim

znieruchomia³o mu w d³oniach.

By³o prawie ca³kiem czarne i mia³o cztery b³oniaste skrzyd³a o roz-

piêtoœci stulonych d³oni Jedi: jedna para wyrasta³a na wysokoœci ¿eber,

druga para stercza³a z grzbietu. Nic dziwnego, ¿e mo¿e tak d³ugo le-

cieæ, pomyœla³a Luminara. W razie potrzeby mo¿e szybowaæ na dol-

nych skrzyd³ach, górnymi nabieraj¹c szybkoœci. Ka¿de skrzyd³o zdobi-

³a jaskrawo¿ó³ta plama, byæ mo¿e rodzaj znaku rozpoznawczego dla braci

w powietrzu. Zamiast nóg stworzenie mia³o dwa grube, puszyste futrzane

wa³ki, biegn¹ce pod brzuchem jak p³ozy sañ. Widocznie nie mia³o ani

okazji, ani zami³owania do pieszych wycieczek.

Metoda masowego ¿erowania uprawianego przez kyreny znalaz³a

swoje wyjaœnienie w kszta³cie pyszczka. Szeroki otwór gêbowy by³ od

góry i do³u obramowany czymœ w rodzaju rogowych grzebieni. W le-

c¹cym stadzie stworzenia na samym dole obcina³y po¿ywne k³osy traw

nie zatrzymuj¹c siê, bo dolne, ostre grzebienie dzia³a³y jak lataj¹ce sier-

py. Kiedy jedne siê najad³y, kolejna, g³odna warstwa zajmowa³a ich miej-

sce. Najedzone stwory lecia³y w œrodku albo w górnej czêœci stada, spo-

kojnie trawi¹c posi³ek i ani na chwilê nie przerywaj¹c lotu. Chmura

kyrenów pozostaje w ci¹g³ym ruchu nie tylko naprzód, ale równie¿ we-

wn¹trz grupy.

Kolejny kyren nadlecia³, trzepocz¹c bezradnie i obijaj¹c siê o pod-

³o¿e. Jeœli nie zauwa¿aæ smrodu, jaki wydawa³y, by³y to ³adne stwo-

rzonka o smutnych pyszczkach. Luminara wychyli³a siê lekko i spoj-

rza³a w prawo nad ramieniem Obi-Wana.

– Barrisso! Wszystko w porz¹dku? S³yszysz mnie?

Jej wo³anie zginê³o w szumie skrzyde³. Nie widzia³a nic poprzez

gêst¹, nieprzerwan¹ falê pêdz¹cych kyrenów, a ich rozdzieraj¹cy uszy

skrzek zag³usza³ wszelkie inne odg³osy. Przypomnia³a sobie, ¿e Barris-

sa jest z Bulganem. Luminara nie martwi³a siê specjalnie o swoj¹ uczen-

nicê, która nieraz ju¿ udowodni³a, ¿e doskonale potrafi o siebie zadbaæ.

Znajome, lekkie drgnienie w Mocy wskazywa³o, ¿e jej obecnoœæ jest

wci¹¿ ¿ywa i silna. Jednak przelotny choæby widok znajomej postaci

by³by bardzo krzepi¹cy.

background image

132

Wydawa³o siê, ¿e siedz¹ tak wciœniêci w s³up jijitów przez ca³y ra-

nek. W istocie up³ynê³a nie wiêcej ni¿ godzina. Suubatary, przytulone

do siebie w poszukiwaniu ochrony i spokoju, opuœci³y ¿a³oœnie trój-

k¹tne g³owy. Kyreny œmiga³y po obu stronach lub powy¿ej, zbyt zajête

utrzymywaniem siê w powietrzu, by skrêciæ w lewo czy w prawo i skub-

n¹æ trawy obok le¿¹cych suubatarów.

Kolumny z kamienia by³y jedyn¹ ochron¹ zarówno dla ludzi, jak

i wierzchowców, ale i one zaczê³y drgaæ pod uderzeniami setek samo-

bójczych ataków. St³oczone ciasno w stadzie, kyreny nie mia³y wolnej

przestrzeni ani po bokach, ani od góry, gdzie przyt³acza³y je tysi¹ce

wspó³braci. Pozbawione mo¿liwoœci ucieczki, uderza³y w kamieñ, po-

nosz¹c œmieræ niejako instynktownie, nie zaœ z chêci pope³nienia zbio-

rowego samobójstwa. Nie umiera³y z w³asnej woli – po prostu nie mia-

³y dok¹d uciec. Niebo by³o nimi zat³oczone.

Po chwili odg³os ma³ych cia³ uderzaj¹cych o kolumnê zacz¹³ cich-

n¹æ, choæ zamieæ czarnych kszta³tów przelatywa³a obok z niezmienn¹

intensywnoœci¹. Wreszcie i ten dŸwiêk prawie usta³. Wkrótce ju¿ tylko

tysi¹ce kyrenów mija³y s³up, potem setki. Niebo pojaœnia³o, czerñ ustê-

powa³a miejsca b³êkitowi. Pojawi³o siê kilka chmurek. Z prawej strony

Obi-Wan znów widzia³ skulone postacie Barrissy i Bulgana, siedz¹cych

pod niewzruszon¹ tarcz¹ jijitów.

Zaledwie ostatni maruderzy przelecieli, wœciekle trzepocz¹c skrzy-

d³ami, aby dogoniæ g³ówne stado, podró¿ni opuœcili swoje schronienia,

by spotkaæ siê znowu w radosnej i spokojnej atmosferze. Napiêcie

i zmêczenie ulotni³y siê w obliczu ulgi, jak¹ odczuwali. Nikt nie ucier-

pia³, choæ ciekawski Anakin dosta³ kyrenem w twarz, kiedy wychyli³

siê na u³amek sekundy zza kolumny chroni¹cej jego i Kyakhtê. Nie-

wielkie zadrapanie na czole by³o jedynym œladem, jaki pozosta³ po jego

krótkim na szczêœcie spotkaniu z lec¹cym stworzonkiem.

Có¿, przynajmniej siê nauczyli, ¿e niebezpieczeñstwo nie zawsze

nadchodzi od strony potê¿nych i groŸnych, ale równie¿ tych ma³ych

i czêsto nie dostrzeganych.

Ogromne stado po¿ywia³o siê z podziwu godn¹ precyzj¹. Tylko pod

le¿¹cymi suubatarami zosta³o trochê zgniecionej trawy. Wszystkie inne

ŸdŸb³a sta³y pionowo, dok³adnie ogolone z dojrza³ych nasion. Jak okiem

siêgn¹æ, trawa wygl¹da³a tak, jakby zosta³a œwie¿o skoszona ogromn¹

kosiark¹.

Wkrótce te¿ okaza³o siê, dlaczego tak wczeœnie usta³ odg³os cia³

rozbijaj¹cych siê o kamienne s³upy. Przy ka¿dym filarze od pó³nocy

uros³a góra martwych kyrenów. By³o ich doœæ, aby utworzyæ miêkk¹,

background image

133

ochronn¹ poduszkê pomiêdzy s³upem a reszt¹ napowietrznej hordy. Jak

zawsze dociekliwy Obi-Wan podniós³ jednego, trzymaj¹c za zwisaj¹ce

skrzyd³o i pokaza³ Bulganowi.

– Zdaje siê, ¿e te wielkie stada mog³yby stanowiæ znakomite Ÿró-

d³o protein dla podró¿uj¹cych nomadów. Czy one nadaj¹ siê do jedze-

nia?

Bulgan odpowiedzia³ mu wymownym, pe³nym obrzydzenia spoj-

rzeniem jedynego oka. Wszelkie dodatkowe wyjaœnienia pozostawi³

Kyakhcie.

– Nawet po ugotowaniu kyren smakuje jak gotowane b³oto. –

Kyakhta spojrza³ niepewnie na Obi-Wana. – Czy Jedi chcia³by skoszto-

waæ?

Barrissa zmarszczy³a nos z niesmakiem.

– Jedi na ogó³ wol¹ sami zdobywaæ wiedzê… ale w niektórych przy-

padkach rozumiej¹, ¿e lepiej jest polegaæ na doœwiadczeniu innych. –

Z zak³opotaniem obejrza³a siê na swoj¹ nauczycielkê. – Czy mam ra-

cjê, pani Luminaro?

– W tym przypadku tak – bez wahania odpar³a mistrzyni. – Poza

tym nie jestem g³odna.

Spojrza³a w dó³, na swoj¹ szatê, oceniaj¹c efekty uboczne siedze-

nia przez godzinê pod stadem kyrenów przelatuj¹cych nad g³ow¹.

– Wydaje mi siê, ¿e najbardziej potrzebna mi k¹piel.

Ani Barrissa, ani Anakin, ani nawet obaj przewodnicy nie mieliby

chyba nic przeciwko temu.

Wszyscy wygl¹dali ¿a³oœnie, nie wspominaj¹c ju¿ o odra¿aj¹cym

smrodzie. Barrissa pociesza³a siê tylko, ¿e odchody kyrenów nie s¹

toksyczne. Nic dziwnego, ¿e kiedy nastêpnego dnia odkryli czysty stru-

mieñ wij¹cy siê dnem p³ytkiej kotliny, nie mogli siê oprzeæ pokusie.

Zanim ich pracodawcy rozebrali siê do bielizny i weszli do wody –

Anakin, Barrissa i Luminara radosnym biegiem, Obi-Wan powoli

i z godnoœci¹ – przewodnicy uwolnili cierpliwe suubatary od ³adunku

i warstwy brudu. Dopiero wtedy równie¿ weszli do rzeki, pêdz¹c przed

sob¹ wysokie wierzchowce. Suubatary bez trudu utrzymywa³y nad po-

wierzchni¹ d³ugie pyski. Dotar³y na sam œrodek rzeczki, ca³kowicie za-

nurzaj¹c zbrukane, cuchn¹ce cia³a w oczyszczaj¹cym nurcie.

Dwuno¿ni uczestnicy wyprawy zostali na p³yciŸnie, myj¹c siê i roz-

mawiaj¹c. Luminara rozkoszowa³a siê ciep³¹ wod¹ w p³ytkim zag³êbie-

niu; wreszcie czysta, mog³a siê po³o¿yæ na rozgrzanym s³oñcem piasku

i pozwoliæ, aby strumieñ ³agodnie omywa³ jej zmêczone cia³o. Choæ

Jedi byli szkoleni do wytrzymywania nawet najtrudniejszych warunków,

background image

134

nie oznacza³o to, ¿e odmawiali sobie wszelkich przyjemnoœci. Jasne,

¿e nie jest to pachn¹ca k¹piel w najwy¿szej klasy hotelu na Coruscant,

myœla³a leniwie Luminara, patrz¹c jak coœ ma³ego, niebieskiego i nie-

szkodliwego przemyka obok w czystej wodzie, ale po d³ugich dniach

spêdzonych na grzbiecie suubatara odpoczynek w jasnym s³oñcu i czu-

³ych objêciach przejrzystej wody by³ niczym okno do raju.

Niedaleko niej rozleg³y siê wybuchy œmiechu. Obi-Wan sta³ po-

miêdzy dwoma przewodnikami i, korzystaj¹c z Mocy, kierowa³ fontan-

nê rzecznej wody na boki pary suubatarów, które wysz³y na p³yciznê.

Zwierzêta kiwa³y g³owami w górê i w dó³, najwyraŸniej ogromnie za-

dowolone. Ich szczup³e, muskularne cia³a falowa³y pod orzeŸwiaj¹cym

masa¿em wodnym.

Nieco dalej Anakin i Barrissa próbowali naœladowaæ Obi-Wana, tyle

¿e zamiast kierowaæ napêdzane Moc¹ strumienie wody na brodz¹ce su-

ubatary, dwoje padawanów zaczê³o oblewaæ siê wzajemnie. Luminara

usiad³a, wci¹¿ zanurzona po pas. Uœmiecha³a siê do siebie. Gdyby tylko

mistrz Yoda móg³ zobaczyæ, jaki u¿ytek robi siê z jego nauk!

Jesteœ czêsto zbyt powa¿na, zgani³a siê w duchu.

Znów po³o¿y³a siê w wodzie i obserwowa³a pojedyncz¹, puszyst¹

chmurkê, która wêdrowa³a spokojnie po szafirowym, czystym niebie.

Pewna, ¿e jej towarzysze s¹ zajêci i nikt nie patrzy, zaczê³a najpierw

ostro¿nie, potem z coraz wiêkszym zapa³em sprawdzaæ, jak wysoko

potrafi wyrzuciæ wodê praw¹ stop¹.

Przewodnicz¹ca Gildii Kupieckiej mog³a, dziêki swojemu bogac-

twu, zarz¹dzaæ legionami s³u¿by, tysi¹cami pracowników i dziesi¹tka-

mi ochroniarzy. Liczne przedsiêbiorstwa prowadzone przez jej ludzi

rozsiane by³y w ca³ej cywilizowanej galaktyce, od jednego krañca Re-

publiki po drugi. Przez wszystkich, nawet przez najzagorzalszych

konkurentów, uwa¿ana by³a za osobê o niezwyk³ej inteligencji i przeni-

kliwoœci. Zazwyczaj ju¿ kilka minut rozmowy wystarcza³o jej, aby roz-

poznaæ i oceniæ przeciwnika lub przyjaciela.

Na przyk³ad senator Mousul. Utalentowany, ale pró¿ny, lojalny, ale

samolubny. Trzeba go przez ca³y czas pilnowaæ. Co nie znaczy, ¿e Shu

Mai uwa¿a³a go za niepewnego. Senator siedzia³ w tym ju¿ zbyt g³êbo-

ko i zbyt wiele po³o¿y³ na szali, by siê wycofaæ. Shu Mai widzia³a go

w akcji w senacie. Mousul potrafi³ byæ fascynuj¹cym mówc¹. Poza se-

natem, poza swoim oficjalnym, wp³ywowym stanowiskiem, by³ tylko

jeszcze jednym Ansionianinem – i dlatego nale¿a³o go pilnowaæ.

background image

135

Co wa¿niejsze, mieli ten sam pogl¹d na to, co czeka chor¹, chwiej¹-

c¹ siê Republikê. Przy politycznym wsparciu senatora i sojuszy, z pomoc¹

finansowych i handlowych zasobów Gildii Kupieckiej, nie by³o dla nich

rzeczy nieosi¹galnych. Ale jeszcze nie teraz. Republika wci¹¿ jest silna,

a jej odwieczne instytucje jeszcze nie os³ab³y na tyle, by je ignorowaæ.

W sprawach politycznych Shu Mai chêtnie wys³ugiwa³a siê senato-

rem, choæ nie zawsze. Szanowa³a opinie swojego sojusznika, podobnie

jak Mousul wierzy³, ¿e przewodnicz¹ca Gildii Kupieckiej s³ucha uwa¿-

nie jego rad. Ale senatorowi zdarza³o siê czasem zapomnieæ, ¿e w tym

uk³adzie to on by³ m³odszy o kilka stopni w hierarchii. A choæ Mousul

œwietnie sobie radzi³ przy zjednywaniu kolegów po fachu, cieszy³ siê,

¿e to w³aœnie Shu Mai kontaktuje siê z niewidzialnym osobnikiem, któ-

rego interesy reprezentowali.

Pojazd wodny, na którym teraz odpoczywali, dryfowa³ swobodnie po

jeziorze Savvam, wspania³ym zbiorniku wodnym, zreszt¹ sztucznym po-

dobnie jak wszystko inne na Coruscant. Nad jeziorem istnia³o prywatne

miejsce rozrywek dla najbogatszych, pod os³on¹ drzew i genetycznie

zmienionych kwiatów, kwitn¹cych przez ca³y rok, nape³niaj¹cych powie-

trze mieszanin¹ najró¿niejszych zapachów. Inne statki dostojnie kr¹¿y³y

w pobli¿u, niektóre wiêksze, niektóre mniejsze od statku Shu Mai. Mo-

g³a przyæmiæ ich wszystkich, ale wola³a trzymaæ siê w cieniu. Byli sami.

¯ywa s³u¿ba ma uszy, których u¿ywa. Roboty pilotuj¹ce – nie.

– Nasi zwolennicy zaczynaj¹ siê niecierpliwiæ. – Mousul pozwo-

li³, by s³oñce ogrzewa³o mu pierœ. Jego promienie by³y starannie prze-

filtrowane przez niepozorny, polaryzowany ekran wisz¹cy nad statkiem.

– Martwi mnie zw³aszcza Tam Uliss. Nie³atwo siê z nim rozmawia, znacz-

nie gorzej ni¿ z nieszczêsnym Nemrileo.

– Niecierpliwoœæ to choroba potencjalnie œmiertelna. – Shu Mai

odwróci³a siê na lewy bok, wziê³a do rêki szklankê z napojem orzeŸ-

wiaj¹cym i z upodobaniem zaczê³a s¹czyæ jej zawartoœæ. – Jeœli wie-

rzyæ w to, co mi mówisz, wydarzenia na Ansionie rozwijaj¹ siê w spo-

sób ca³kowicie przewidywalny i z rozs¹dn¹ szybkoœci¹. To tamci mu-

sz¹ siê nauczyæ, jak powstrzymywaæ w³asn¹ impulsywnoœæ.

– Nie jest ³atwo powstrzymaæ ludzi, którzy nawrócili siê na nowe

idee, sama wiesz.

Shu Mai unios³a szklankê i spojrza³a przez przezroczyst¹ ciecz, która

zabarwia³a œwiat³o s³oneczne na z³oty kolor.

– To twoje zadanie, przyjacielu. Ja zajmujê siê gildi¹, a ty masz

trzymaæ za twarz lokalnych polityków i biznesmenów. Zaczniemy, kie-

dy przyjdzie czas.

background image

136

Mousul sprê¿y³ siê wewnêtrznie, s³ysz¹c ten rozkazuj¹cy ton. Na-

dal jednak uœmiecha³ siê i kiwa³ g³ow¹. Na razie rz¹dzi Shu Mai. Niech

sobie œni swój sen o wielkoœci. Po secesji Ansionu i wybraniu Mousu-

la na gubernatora sektora ich pozycje ulegn¹ odwróceniu. Wtedy to Shu

Mai ze swoj¹ gildi¹ przyjdzie po proœbie. Spokojnie spojrza³ w oczy

ni¿szej towarzyszce.

– Jedi komplikuj¹ sprawê. Cokolwiek myœli Uliss i inni, nic nie

wyjdzie z oficjalnego g³osowania, dopóki nie za³atwimy Jedi. Pozosta-

jê w sta³ym kontakcie z naszym agentem i dos³ownie wczoraj zapew-

niono mnie, ¿e goœcie bêd¹ zneutralizowani.

– Lepiej, ¿eby tak by³o. – Shu Mai usadowi³a siê wygodniej w fo-

telu. – Gdyby jeszcze uda³o siê przekonaæ rycerzy Jedi do naszego spo-

sobu myœlenia… Uproœci³oby to bardzo ca³¹ sprawê.

– To siê nie uda. – Mousul palcem zamiesza³ drinka, uwalniaj¹c kil-

ka narkotyków z opóŸnionym dzia³aniem. – Jedi nie da siê przekonaæ.

Przewodnicz¹ca Gildii Kupieckiej wzruszy³a ramionami.

– Mo¿e nie wszyscy s¹ takimi twardzielami, jak s¹dzisz.

Mousul zamruga³ zdziwiony.

– Co chcesz przez to powiedzieæ?

– Czas poka¿e. Tymczasem wydarzenia na Ansionie bêd¹ siê roz-

wijaæ we w³asnym tempie. My zaœ musimy czekaæ i przekonaæ innych,

by czekali wraz z nami. – Poci¹gnê³a d³ugi ³yk w³asnego napoju, wolne-

go od narkotyku.

Mousul mrukn¹³ coœ i zamilk³. Biznesmeni, tacy jak ten nerwus Tam

Uliss, po prostu tego nie rozumiej¹. Co prawda ¿ycie jest krótkie,

a okno, przez które mo¿na dokonaæ wielkich rzeczy, szybko siê zamy-

ka, ale niczego nie mo¿na przyspieszaæ. Zbyt nag³y ruch by³by ryzy-

kowny dla ca³ej operacji. Jeœli tylko Uliss i reszta zechc¹ okazaæ cier-

pliwoœæ, przysz³oœæ zostanie im podana na tacy.

G³êboko pod spiskuj¹c¹ par¹, grzej¹c¹ siê w b³ogim s³oñcu Corus-

cant, tysi¹ce nieszczêsnych istot harowa³o w kompleksie dwustupiê-

trowych budynków, których dach tworzy³o jezioro znane jako Savvam.

Gdyby nie misja, podró¿nicy z pewnoœci¹ spêdziliby w spokojnym

obozowisku kolejn¹ dobê. Niestety, jak zwykle, czas goni³, a obowi¹-

zek wzywa³.

Droga zalecana przez Yiwów doprowadzi³a ich do ³añcucha wysokich

wzgórz, który ci¹gn¹³ siê nieprzerwanie przez ca³y pó³nocny horyzont.

Kyakhta i Bulgan nie znali ich nazwy, ale kilka wzniesieñ by³o doœæ wyso-

background image

137

kich, aby je nazwaæ górami. £agodne stoki, z rzadka tylko poprzecinane

klifami, choæ pe³ne wyrytych przez wodê ¿lebów i szczelin, nie stano-

wi³y najmniejszej przeszkody dla cudownie zwinnych, d³ugonogich su-

ubatarów. Aby jednak oszczêdzaæ czas i si³y wierzchowców, podró¿ni-

cy postanowili jechaæ jedn¹ z krêtych szczelin, które przecina³y ³añ-

cuch. ¯adna z nich nie mia³a szczególnie stromych zboczy, przypomina³y

raczej dolinê ni¿ jar. Luminara stwierdzi³a, ¿e to stare góry, dawno z¿ar-

te przez erozjê.

Jad¹c obok Kyakhty, zauwa¿y³a, ¿e przewodnik jest niezwykle spiêty:

– Widzisz coœ, co ciê niepokoi, Kyakhto?

– Nie, pani Luminaro. Ale Alwari nie lubi¹ tego rodzaju terenu.

Wolimy p³askie powierzchnie, trawiaste równiny, otwarte przestrzenie.

Urodzeni na rozleg³ych stepach, Ÿle siê czujemy w zamkniêtych miej-

scach. – Wskaza³ ³agodne, pokryte traw¹ zbocze po lewej. – Mój umys³

podpowiada mi, ¿e nie ma tu wielu miejsc, gdzie mo¿na by siê ukryæ,

oczy mówi¹, ¿e nie widaæ ¿adnych zagro¿eñ, ale serce moje jest pe³ne

lêków, wpajanych od dzieciñstwa, kiedy moja grzywa by³a tylko niedoj-

rza³ym puchem rosn¹cym mi na grzbiecie. Stare przyzwyczajenia nie-

³atwo umieraj¹.

Luminara przyjrza³a siê uwa¿nie zboczu.

– Jeœli to ciê pokrzepi, ja tak¿e nie widzê tam zagro¿enia – pocie-

szy³a przewodnika.

Tego zagro¿enia nie mo¿na by³o zobaczyæ. Najwy¿ej wyczuæ.

Sp³ywaj¹cy wzd³u¿ faluj¹cych wzgórz, wszechobecny wiatr Ansio-

nu, wpadaj¹c w w¹skie szczeliny i kaniony, sta³ siê jeszcze mocniejszy.

Nie by³ to jeszcze huragan, ale podró¿ni musieli zakryæ sobie nosy i usta

ochronn¹ warstw¹ tkaniny.

Nagle Bulgan wyprostowa³ siê w siodle, przynajmniej na tyle, na

ile pozwala³ mu zgarbiony grzbiet. Obi-Wan uzna³, ¿e coœ go zaniepo-

koi³o, ale nie zd¹¿y³ go o to zapytaæ.

– Chawix! – krzykn¹³ Bulgan. Œci¹gn¹³ wodze suubatara i gor¹cz-

kowo rozejrza³ siê wokó³ siebie. Na ostrzegawczy okrzyk przyjaciela

Kyakhta b³yskawicznie obróci³ wierzchowca i rzuci³ siê w kierunku

najbli¿szego z nawisów.

– Szybko do mnie, razem ze zwierzêtami!

Luminara, choæ sama nie widzia³a ¿adnego zagro¿enia, pospieszy³a

w œlad za Kyakht¹. Zaledwie mia³a czas sk³oniæ zwierzê do przyklêk-

niêcia, aby zsi¹œæ, kiedy przewodnik wyrós³ przed ni¹ jak spod ziemi.

– Proszê tu zostaæ, pani Luminaro. – Obejrza³ siê przez ramiê

i skrzywi³, kiedy coœ przemknê³o niedaleko nich. – Tu chyba jesteœmy

background image

138

bezpieczni, ale jeœli wyjdzie pani dalej, mo¿e pani z³apaæ powiew wia-

tru.

– A co w tym z³ego? – Opuœci³a tkaninê z twarzy i spojrza³a w kie-

runku, z którego przybyli. Widzia³a tylko w¹ski przesmyk, który w³aœ-

nie mijali, i zbocza wzgórza po drugiej stronie.

– Mo¿e pani z³apaæ powiew wiatru nios¹cy chawix.

Obi-Wan podszed³ do nich i, podobnie jak jego towarzyszka, zacz¹³

uwa¿nie studiowaæ pozornie bezpieczny przesmyk.

– Co to za zwierzê, ten chawix?

– To nie zwierzê – wyjaœni³ przewodnik. – To roœlina.

Kyakhta odwróci³ siê nagle i przykucn¹³. Na czworakach zbli¿y³ siê

do krawêdzi szczeliny i pierwszych kamyków rozgrzanego s³oñcem

przesmyku, po³o¿y³ siê na brzuchu i da³ im znak, aby siê zbli¿yli.

Le¿¹c p³asko na ziemi, zauwa¿yli, jak mijaj¹ ich w podskokach dzie-

si¹tki wielkich k³êbów niemo¿liwie popl¹tanych, wêz³owatych ga³êzi.

By³y widaæ lekkie, bo wiatr, nieustannie wiej¹cy przez przesmyk, uno-

si³ je i rzuca³ o ziemiê, a one odbija³y siê, podskakiwa³y wysoko w po-

wietrze, przelatywa³y znaczn¹ odleg³oœæ, ¿eby znów opaœæ, odbiæ siê

i poszybowaæ w górê.

– Nie jest dobrze, kiedy chawix ciê uderzy. – Bulgan przeœlizn¹³

siê obok le¿¹cych Jedi, a dwójka padawanów tu¿ za nim.

– Pewnie, ¿e to mo¿e byæ nieprzyjemne – zastanawia³a siê g³oœno

Barrissa. By³a zainteresowana, ale niezbyt zadowolona. Pe³zanie po

twardej, brudnej skale nie nale¿a³o do jej ulubionych zajêæ. – Ale nie

rozumiem, dlaczego zaraz wpadaæ w panikê.

– Mo¿e nasi przyjaciele obawiaj¹ siê, ¿e któryœ z tych k³êbków

móg³by uderzyæ suubatara w pysk. – Anakin, os³aniaj¹c oczy przed ku-

rzem i jasnym œwiat³em, obserwowa³ kule giêtkich roœlin, w podsko-

kach mijaj¹ce ich kamienne schronienie. – Wygl¹da to tak, jakby mo-

g³o mieæ kolce…

Kiedy obserwowali pêdz¹ce kule, z nory po drugiej stronie kotliny

wychyn¹³ membibi i ruszy³ pod wiatr, kieruj¹c siê ku innej norze. Ma³y

czworono¿ny owado¿erca mia³ bezw³os¹, plamist¹ skórê, d³ugi, podob-

ny do pejcza ogon i nisko osadzon¹ spiczast¹ mordkê, która wisia³a naj-

wy¿ej parê centymetrów nad ziemi¹.

Wiruj¹cy chawix, napêdzany wiatrem i bez celu tañcz¹cy po dnie

kotliny wyl¹dowa³ nagle na grzbiecie kicaj¹cego membibi. Luminara

myœla³a, ¿e roœlina odskoczy od zwierz¹tka, tak jak przedtem odbi³a siê

od kamiennej powierzchni. Ale nie spodziewa³a siê tego, co po chwili zo-

baczy³a.

background image

139

Czuj¹c bliskoœæ miêsa, roœlina wystawi³a chyba z tuzin cierni, d³u-

goœci od centymetra do kilkunastu, jak kot wysuwaj¹cy pazury. Membi-

bi, przebity tymi drewnianymi sztyletami, wyda³ st³umiony pisk i upad³

na bok, konwulsyjnie wierzgaj¹c ³apkami. W ci¹gu kilku minut znieru-

chomia³. Chawix, wczepiony g³êboko w cia³o zwierz¹tka, zacz¹³ po¿e-

raæ martwego membibi. Bezpieczni pod nawisem po drugiej stronie

w¹wozu widzowie tej sceny obserwowali, jak blade ciernie zabarwiaj¹

siê na ciemno, wsysaj¹c rozpuszczone cia³o ofiary.

– Z tego wynika, ¿e chawix to drapie¿na roœlina, która wykorzy-

stuje wiatry Ansionu, by poruszaæ siê po terenie. – Obi-Wan cofn¹³ siê

ostro¿nie w g³¹b szczeliny, nie spuszczaj¹c wzroku z drogi. – Zdaje siê,

¿e nawet para najlepszych gogli nie wystarczy³aby jako ochrona.

– Membibi istotnie zgin¹³ doœæ szybko – zauwa¿y³a Luminara.

Siedz¹cy blisko niej Bulgan mrukn¹³:

– Ciernie kryj¹ w sobie mocn¹ truciznê parali¿uj¹c¹ uk³ad nerwo-

wy. Membibi, Ansionianin czy cz³owiek, dla chawiksa nie ma to wiel-

kiego znaczenia. Dla trucizny te¿ nie.

– Najpierw kyreny, teraz chawix. To ju¿ dwa przyk³ady masowych wê-

drówek na wietrze, który umo¿liwia przemieszczanie siê w poszukiwaniu

po¿ywienia. – Potrz¹snê³a g³ow¹. – Teraz rozumiem, dlaczego na równi-

nach Ansionu spokojny dzieñ jest dla Alwarich powodem do œwiêtowania.

– W miastach bylibyœmy bezpieczniejsi – przyzna³ Kyakhta. – Ale

nie tak wolni. I nie bylibyœmy Alwarimi.

Bulgan da³ znak, ¿e siê zgadza.

– Wolê ¿yæ wolny poœród zasadzek pustyni ni¿ bezpieczny w cia-

snym, œmierdz¹cym domu w Cuipernam. W mieœcie zreszt¹ te¿ jest nie-

bezpiecznie.

Jego przyjaciel sykn¹³ z aprobat¹.

– Na otwartych równinach nie ma Huttów. Strasznie bym chcia³,

¿eby Soergg spotka³ siê z kilkoma lataj¹cymi chawiksami. Na nim uro-

s³yby wielkie jak drzewa!

– Ten Soergg Hutt… – wtr¹ci³a Luminara – ten, który wam kaza³

porwaæ Barrissê… czy on wam kiedykolwiek powiedzia³, po co jej po-

trzebowa³?

Alwari wymienili spojrzenia.

– Wtedy nasze umys³y pracowa³y inaczej, ale nie, nie s¹dzê, ¿eby

wspomnia³, po co mu ona.

Bulgan potwierdzi³ odpowiedŸ przyjaciela.

– Myœla³em, ¿e chodzi o to, ¿eby zgarn¹æ okup. Zazwyczaj po to

siê w³aœnie kogoœ porywa, no nie?

background image

140

– Nie zawsze. A ty, Obi-Wanie? Co o tym s¹dzisz? – spyta³a.

Drugi Jedi wygl¹da³ na jeszcze bardziej zadumanego ni¿ zwykle.

– Wiemy, ¿e s¹ ugrupowania, które chêtnie widzia³yby klêskê na-

szej misji, bo z ca³ego serca pragn¹ secesji Ansionu od Republiki. Naj-

pierw zaatakowano ciebie i Barrissê, potem ci dwaj dostali rozkaz jej

porwania.

– Niekoniecznie jej. – Bulgan wskaza³ palcem padawankê Lumi-

nary. – Mieliœmy zabraæ obojêtne którego ucznia.

Obi-Wan niecierpliwie machn¹³ rêk¹.

– Na jedno wychodzi. Hutt nie mia³by odwagi zadrzeæ z zakonem,

gdyby nie zamierza³ wyci¹gn¹æ z tego znacznego zysku. A z tego wyni-

ka interesuj¹ce pytanie: kto zap³aci³ Soerggowi za zorganizowanie po-

rwania, a prawdopodobnie tak¿e napaœci na ciebie i Barrissê?

– Nie mamy dowodu, ¿e sta³ za tym Hutt – zauwa¿y³a Luminara. –

Ale to ca³kiem logiczny wniosek.

Obi-Wan skin¹³ g³ow¹.

– Dwa razy próbowali nas powstrzymaæ, a wiêc nale¿y s¹dziæ, ¿e

spróbuj¹ znowu. Musimy uwa¿aæ na ka¿dy krok, kiedy wrócimy do Cui-

pernam.

– Interesuje ciê, kto mo¿e byæ zleceniodawc¹ Hutta, Obi-Wanie.

– Luminara zastanawia³a siê, obserwuj¹c ostatnie chawiksy mijaj¹ce

ich ukrycie. – Poœród secesjonistów jest wiele potê¿nych osób. Zdaje

siê, ¿e niektóre z nich uros³y w si³ê bardziej ni¿ inne. Gdybyœmy siê

dowiedzieli, kto wynaj¹³ Hutta, moglibyœmy oskar¿yæ ich przed sena-

tem. A to tylko przysporzy³oby k³opotów ich sprawie.

Mistrz westchn¹³ lekko.

– Luminaro, bardziej ufasz senatowi ni¿ ja. Po pierwsze, zaraz stwo-

rzyliby komisjê do rozpatrzenia oskar¿enia. Nastêpnie komisja wyda-

³aby raport. Raport poszed³by do nadkomisji, która na jego podstawie

przygotowa³aby komentarz. Komentarz odle¿a³by swoje do czasu, a¿

senat znajdzie czas na g³osowanie nad raportem. Po g³osowaniu, zale¿-

nie od wyników, przedstawiono by zalecenia… albo nakazano komisji

od pocz¹tku zaj¹æ siê raportem. – Spokojnie popatrzy³ jej w oczy. –

A do tego czasu Ansion i jego sojusznicy od³¹czyliby siê od Republiki

i stworzyli w³asny rz¹d, wybuch³aby wojna domowa, Ansion podzieli³-

by siê i zreformowa³. Aby doczekaæ ostatecznego wyniku, trzeba by

chyba ¿yæ tyle, co mistrz Yoda.

Stoj¹cy obok Anakin w milczeniu przys³uchiwa³ siê rozmowie. Wie-

dzia³, ¿e mistrz Obi-Wan ma racjê. Wystarczy przedstawiæ sprawê se-

natowi, aby nigdy nie zosta³a za³atwiona. Doszed³ do wniosku, ¿e w³aœ-

background image

141

nie w tym najlepsi s¹ Jedi: w za³atwianiu spraw od pocz¹tku do koñca.

Nie zwa¿ali na wyniki bezsensownej, ci¹gn¹cej siê bez koñca debaty

senackiej. Czysty miecz œwietlny zawsze przewy¿sza skutecznoœci¹

mêtn¹ gadaninê.

Odsun¹³ siê nieco od pozosta³ych, opar³ o œcianê nawisu i bez zain-

teresowania gapi³ siê na œmiercionoœne roœliny, które mija³y go w pod-

skokach. By³o ich zreszt¹ coraz mniej. Wkrótce grupa wêdrowców bê-

dzie mog³a ruszyæ dalej. Barrissa zauwa¿y³a jego izolacjê i podesz³a,

¿eby mu przeszkodziæ.

– Nie interesuj¹ ciê poruszane wiatrem miêso¿erne roœliny? Nie-

wielu tak szybko znudzi³yby cuda innego œwiata, Anakinie.

Zerkn¹³ na ni¹.

– Nie o to chodzi, Barrisso. Mam inne sprawy na g³owie. – Wy-

prostowa³ siê i odsun¹³ od œciany. – Chyba po prostu bardzo chcia³bym

skoñczyæ ju¿ z tym zadaniem.

Ruchem podbródka wskaza³ na w¹wóz.

– Gdybyœmy mieli œmigacz, nie musielibyœmy siê przejmowaæ

czymœ takim jak chawix. Kyrenami owszem, ale nie chawiksem. – Po-

maca³ siê po krêgos³upie. – I ty³ek by mnie tak nie bola³…

Ukry³a uœmiech.

– Masz Ÿle dopasowane siod³o?

– Ca³y ten œwiat jest do mnie Ÿle dopasowany. Chcia³bym byæ ca³-

kiem gdzie indziej.

– Gdzie indziej… Dziwnie to brzmi: gdzie indziej. S³ysza³am wie-

le o tym „gdzie indziej”.

Twarz mu siê zmieni³a.

– Teraz siê ze mnie nabijasz.

– Nie, wcale nie – odpar³a z naciskiem, ale jej ton i wyraz twarzy

niewiele mówi³y. – Po prostu czasami wydaje mi siê, ¿e jak na Jedi,

jesteœ za bardzo skoncentrowany na sobie. Trochê zanadto skupiasz siê

nad tym, co jest dobre i wa¿ne dla Anakina Skywalkera, w porównaniu

z tym, co jest dobre dla twoich kolegów i dla Republiki.

– Republika! – Popatrzy³ na starszych Jedi, którzy rozmawiali te-

raz z przewodnikami. – Powinnaœ s³yszeæ, co mistrz Obi-Wan czasami

mówi o Republice. O tym, co siê z ni¹ dzieje, co siê dzieje w rz¹dzie.

– Mówisz o dyskusjach na temat ruchów secesjonistycznych?

– O tym i o innych rzeczach te¿. Nie zrozum mnie Ÿle. Mistrz Obi-

-Wan jest prawdziwym Jedi. Wierzy we wszystko, co Jedi sob¹ repre-

zentuj¹ i co robi¹. Jeœli dobrze rozumiem, nie ma to nic wspólnego

z wiar¹ w obecny rz¹d.

background image

142

– Rz¹dy siê zmieniaj¹. To mutuj¹cy organizm. – Barrissa nie mo-

g³a oderwaæ zafascynowanego wzroku od chawiksa, który dojada³ resztki

nieszczêsnego membibi. – I, jak ka¿da ¿ywa istota, roœnie i dojrzewa.

– Lub, jak ka¿da ¿ywa istota, umiera i zostaje zast¹piony przez inny.

Wiara w Republikê to nie to samo, co wiara w senat.

– Ach… ta zat³oczona wylêgarnia rozgadanych deklamatorów!

Spojrza³ na ni¹ z nag³ym zaskoczeniem.

– Myœla³em, ¿e siê ze mn¹ nie zgadzasz.

– W sprawie Republiki i tego, co sob¹ reprezentuje? Zgadzam siê.

Ale senat to ca³kiem inna historia. Anakinie, politycy nie s¹ Jedi, a Jedi

nie s¹ politykami. Podlegamy radzie, to jej dyrektywy nas prowadz¹,

a dopóki siê to nie zmieni, obawiam siê, ¿e nie podzielê twojego prze-

sadnego cynizmu w ocenie stanu Republiki.

– Wychowywa³aœ siê w innych warunkach ni¿ ja. Nie widzia³aœ tego

co ja. – Spojrza³ na ni¹ uwa¿nie. – Nie odczuwasz takiej straty jak ja.

– Nie, to prawda – przyzna³a chêtnie. – Nie odczuwam.

Nie by³a ju¿ taka zadziorna, w jej g³osie pojawi³o siê zacieka-

wienie.

– Jak to jest, znaæ swoj¹ matkê. Wyrastaæ u jej boku?

Musn¹³ j¹ w przejœciu, kiedy kierowa³ siê w stronê pozosta³ych.

– Trudno opisaæ uczucie takiej straty. Musisz tylko wiedzieæ, ¿e to

boli. Lepiej, ¿e nie znasz tego bólu, Barrisso. Nie bierz tego do siebie,

ale wola³bym o tym nie mówiæ. Nawet Jedi maj¹ prawo do odrobiny

prywatnoœci. Nawet padawanowie. – Zmusi³ siê do uœmiechu. – No có¿,

to by³o dawno temu. SprawdŸmy, czy nasi przewodnicy uwa¿aj¹, ¿e bez-

piecznie jest ruszaæ dalej.

Chcia³a go zapytaæ jeszcze o wiele innych rzeczy, ale mia³ racjê.

Przebywaj¹c ze sob¹ tak d³ugo, skazani na siebie Jedi i padawanowie

pragnêli pewnej intymnoœci. A choæ bardzo by³a ciekawa i pe³na troski,

postanowi³a to uszanowaæ. W ci¹gu czasu wspólnie spêdzonego na An-

sionie Anakin nie uczyni³ nic, aby musia³a zw¹tpiæ w jego kompeten-

cje. W zakresie nauk Jedi by³ równie niezawodnym i œwiadomym pada-

wanem, jak wszyscy inni, których zna³a – mo¿e trochê bardziej upar-

tym. Denerwowa³y j¹ jednak jego wewnêtrzne problemy i sprzecznoœci,

którym tylko od czasu do czasu pozwala³ siê ujawniaæ.

Nie chcia³a ani siê z nim k³óciæ, ani go oskar¿aæ. Chcia³a pomóc.

Ale ¿eby siê to mia³o udaæ, musia³by siê dla niej otworzyæ. Jeœli nie dla

niej, to dla Obi-Wana. NajwyraŸniej nie tylko pragn¹³ wiernie s³u¿yæ

swemu mistrzowi i zostaæ prawdziwym Jedi; zale¿a³o mu na wielu jesz-

cze innych sprawach.

background image

143

Mo¿e wraz z up³ywem czasu stanie siê bardziej chêtny do zwie-

rzeñ, pomyœla³a padawanka. A ona mo¿e na razie obserwowaæ jego

zmienne emocje i byæ przy nim, gdyby potrzebowa³ pogadaæ z kimœ prócz

w³asnego mistrza. Na razie pozostaje dla niej zagadk¹. Podesz³a, aby

do³¹czyæ do wszystkich. W ka¿dym razie Anakin z pewnoœci¹ by³ jedy-

ny w swoim rodzaju. Jeœli jednak ma nadziejê, ¿e kiedykolwiek stanie

siê prawdziwym Jedi, bêdzie musia³ najpierw rozwi¹zaæ swoje proble-

my.

Nigdy do tej pory nie spotka³a siê ze sk³óconym wewnêtrznie Jedi.

No, ale równie¿ nigdy wczeœniej nie spotka³a siê z Jedi wychowanym

przez matkê.

background image

144

R O Z D Z I A £



Wysyp chawiksów nie trwa³ d³ugo. Wystarczy³o czasu tylko na prze-

k¹skê, zaspokojenie pragnienia i krótki odpoczynek, po którym podró¿ni

przygotowali siê do dalszej drogi. Barrissa w³aœnie sadowi³a siê w sio-

dle, kiedy zauwa¿y³a, ¿e jakieœ stworzenie grzebie w jukach z zapasami,

przerzuconymi przez drugie zag³êbienie w grzbiecie suubatara. Niespo-

dziewany widok zaskoczy³ j¹ do tego stopnia, ¿e zastyg³a w miejscu.

Istota wygl¹da³a prawie tak, jak ka¿dy Ansionianin: b³yszcz¹ce,

wypuk³e oczy, d³ugie, zwinne palce u r¹k i nóg by³y identyczne. Jednak

zamiast w¹skiej grzywy biegn¹cej od szczytu g³owy wzd³u¿ krêgos³upa

i koñcz¹cej siê krótkim ogonkiem, intruz by³ ca³kowicie okryty krót-

kim, gêstym, ciemnobr¹zowym futerkiem, naznaczonym blado¿ó³tymi

pasami. W dodatku mia³ wij¹cy siê ogon d³ugoœci prawie jej ramienia.

A co dziwniejsze, wzrostem siêga³ jej ledwie do pasa.

– Hej, zostaw! – wrzasnê³a w popularnym ansioniañskim.

Przestraszony okrzykiem intruz poderwa³ siê i spojrza³ na ni¹, nie

wypuszczaj¹c z ramion trzech opakowanych w plastik pakietów z ¿yw-

noœci¹. Wyda³ z siebie zaczepny skrzek, odwróci³ siê i zeskoczy³

z grzbietu obojêtnego na wszystko suubatara. Barrissa bez wahania zsu-

nê³a siê z siod³a i okr¹¿y³a wierzchowca. Gdyby stworzonko zosta³o tam,

gdzie by³o, znalaz³oby siê w pu³apce pod œcian¹ nawisu. Nawet gdyby

nie zdo³a³a go z³apaæ i uda³oby mu siê uciec, bêdzie bardzo ³atwe do

wyœledzenia na zboczach kotliny.

Kiedy mija³a ³eb suubatara, ten podniós³ mordê i obw¹cha³ j¹ przy-

jaŸnie, po czym przymkn¹³ oczy i odpoczywa³ dalej. Spodziewa³a siê,

background image

145

10 – Nadchodz¹ca burza

¿e z³odziejaszek bêdzie na ni¹ czeka³ przylepiony do œciany lub spróbu-

je popêdziæ do wyjœcia. Zamiast tego ujrza³a parê piêt znikaj¹cych pod

wystaj¹c¹ pó³k¹ skaln¹ w pobli¿u dna zag³êbienia.

Szybkie spojrzenie za siebie utwierdzi³o j¹ w przekonaniu, ¿e jej

towarzysze rozmawiaj¹ lub szykuj¹ siê do wyjazdu. Jeœli nieproszony

goœæ s¹dzi, ¿e uda mu siê ukryæ w dziurze, to siê grubo myli. Opad³a na

czworaki i wcisnê³a siê tam za nim. Jeœli zdo³a chwyciæ bodaj jedn¹

ma³¹ stópkê, z pewnoœci¹ da radê wyci¹gn¹æ go z powrotem.

Nieoczekiwanie dziura okaza³a siê szerok¹ szczelin¹, wiod¹c¹ w g³¹b

wzgórza. Z góry wpada³o trochê œwiat³a. Barrissa zawaha³a siê. Przy³a-

panie z³odzieja w œlepym zau³ku to jedno, œciganie go w ciasnym tune-

lu nie wiadomo jak d³ugim to ca³kiem co innego. No, ale… potrzebo-

wali tych zapasów. A im d³u¿ej bêdzie siê zastanawiaæ, tym wiêksza od-

leg³oœæ bêdzie j¹ dzieli³a od z³odzieja.

Zdecydowa³a siê nie daæ umkn¹æ rabusiowi. Wsta³a i rzuci³a siê

w pogoñ. Jeœli skalna szczelina rozga³êzi siê w kilka przejœæ, bêdzie mu-

sia³a zakoñczyæ pogoñ i wróciæ, pokonana, do swoich towarzyszy. Z dru-

giej strony, jeœli koñczy siê gdzieœ niedaleko, wtedy dorwie kosmatego

bandytê.

Tunel z pewnoœci¹ zosta³ wy¿³obiony przez wodê, ale na szczêœcie

nie rozga³êzia³ siê na boki. Zwinny intruz nie móg³ biec szybko, dŸwi-

gaj¹c ciê¿ki ³up. Nie uda³o mu siê ca³kiem znikn¹æ jej z oczu. Zaczê³a

go ju¿ nawet doganiaæ, kiedy z³odziejaszek nagle odwróci³ siê i rzuci³

w jej kierunku. Podskakuj¹c jak oszala³y, obrzuci³ j¹ lawin¹ wœciek³ych

wrzasków, które z trudem tylko rozumia³a. Ten dialekt by³ o wiele trud-

niejszy do rozszyfrowania ni¿ jêzyk miasta, idiomy, jakimi pos³ugiwali

siê Kyakhta i Bulgan, a nawet uproszczony wariant u¿ywany przez wê-

drownych Yiwów.

– Wracaæ, wracaæ, odejœæ, odejœæ, zostawiæ, zostawiæ! – Oprócz

tych pojedynczych s³ów stworek wyrzuca³ z siebie z prêdkoœci¹ miota-

cza ca³e zdania, których nie potrafi³aby przet³umaczyæ, ale mniej wiê-

cej rozumia³a ich znaczenie dziêki nieprzyzwoitej gestykulacji, która

im towarzyszy³a. Po dok³adnym przemyœleniu sprawy Barrissa stwier-

dzi³a, ¿e z pewnoœci¹ nie mia³y pochlebnego znaczenia. Obelgi i wy-

zwiska by³y jej zreszt¹ ca³kowicie obojêtne.

Bardziej siê przejê³a tym, ¿e na górnej pó³ce tunelu zebra³ siê t³u-

mek wspó³plemieñców z³odzieja, wrzeszcz¹c, wymachuj¹c rêkami i ob-

rzucaj¹c j¹ wyj¹tkowo paskudnymi epitetami. Ich kolega sta³ dumnie

wyprê¿ony naprzeciwko niej i mia³ na gêbie wyraz niek³amanego try-

umfu.

background image

146

Drobne istoty by³y zaskakuj¹co podobne do Ansionian. Ró¿ni³y siê

tylko proporcjonalnie nieco wiêkszymi oczami i sierœci¹ na ca³ym cie-

le. Ma³y z³odziejaszek i jego kamraci najwyraŸniej byli przedstawicie-

lami jakiegoœ odga³êzienia gatunku Kyakhty i Bulgana, jego kar³owat¹

odmian¹. Barrissa rozszyfrowa³a ich dialekt – pewn¹ odmianê standar-

dowego ansioniañskiego. Przy okazji stwierdzi³a, ¿e ka¿de stworzenie

ma na futrze odmienny wzór.

Szczelina we wzgórzu okaza³a siê rzeczywiœcie œlepa. I dla z³odzie-

ja, i dla œcigaj¹cego. Ale to z³odziej mia³ obok siebie grupê sprzymie-

rzeñców. Przysz³o jej do g³owy, ¿e jej towarzysze nie wiedz¹, ¿e ma

k³opoty; mo¿e nawet jeszcze nie zauwa¿yli, ¿e zniknê³a. Pani Luminara

bêdzie niezadowolona. Ostro¿nie siêgaj¹c po miecz, mia³a szczer¹ na-

dziejê, ¿e niebawem osobiœcie siê o tym niezadowoleniu przekona.

– Hahahhiiihiii! – Z³odziejaszek jak szalony skaka³ wokó³, okazu-

j¹c coraz wiêkszy entuzjazm i energiê. – Tooqui oszukaæ, oszukaæ! Te-

raz ty byæ w dobra pu³apka, ty wielka go³e plecy ciastowata! Zamykane

oczy! Lepki smród! Co teraz zrobi?

A, to zale¿y g³ównie od tego, co zrobi¹ twoi kamraci, pomyœla³a.

Gdyby spokojnie i powoli wycofa³a siê drog¹, któr¹ tu przysz³a, czy

bêd¹ w stanie œledziæ j¹ z góry? A mo¿e ca³kowicie strac¹ zaintereso-

wanie i zajm¹ siê podzia³em ³upu swojego sprytnego towarzysza?

OdpowiedŸ spad³a na ni¹ w postaci gradu kamieni. ¯aden z nich nie

by³ szczególnie wielki, ale gdyby choæ jeden taki trafi³ j¹ miêdzy oczy,

by³oby po niej. Reakcja, wyæwiczona podczas szkolenia, by³a ca³kowi-

cie odruchowa. Barrissa unios³a rêkê i z ca³ej si³y siê skoncentrowa³a.

Rzucane kamienie uderza³y w œciany w¹skiego tunelu i w ziemiê

u jej stóp, ale ¿aden nawet jej nie musn¹³. By³a zbyt zajêta odpychaniem

pocisków, ¿eby siê zastanawiaæ, jak d³ugo zdo³a utrzymaæ koncentra-

cjê. Poczu³a na czole pierwsze krople potu. Nie mog³a marnowaæ ener-

gii na wzywanie pomocy. Bior¹c pod uwagê odleg³oœæ, któr¹ przeby³a

krêt¹ szczelin¹, jej przyjaciele pewnie i tak by nic nie us³yszeli.

Musia³a radziæ sobie sama.

By³o to dziwne uczucie mimo ca³kiem realnego niebezpieczeñstwa.

Po raz pierwszy zosta³a zaatakowana osobiœcie, jeœli nie liczyæ porwa-

nia w sklepie w Cuipernam. Tam zreszt¹ u¿yto tylko lekkiej mgie³ki

usypiaj¹cego gazu. Tu by³o ca³kiem inaczej. Wyj¹ce, gestykuluj¹ce stwo-

rzenia nad jej g³ow¹ wy³azi³y ze skóry, ¿eby rozwaliæ jej czaszkê.

Ciekawe, czy w koñcu siê zmêcz¹? – zastanawia³a siê. Napiêcie

powoli dawa³o o sobie znaæ. Poczu³a, ¿e z wysi³ku zaczyna jej siê krê-

ciæ w g³owie. Kiedy zobacz¹, ¿e s³abnie, mog¹ zdwoiæ wysi³ki.

background image

147

Jeœli upadnie, to niewykluczone, ¿e nikt jej tu nie znajdzie. Ci, któ-

rych zna³a, z którymi siê uczy³a, bêd¹ jej ¿a³owaæ i zastanawiaæ siê, co

siê jej przytrafi³o na odleg³ym i nagle niebezpiecznym Ansionie.

Ju¿ myœla³a, ¿e upadnie ze zmêczenia, ale lawina stopniowo straci-

³a na intensywnoœci, aby wreszcie ustaæ ca³kowicie. Stworzenia zebra-

ne nad jej g³ow¹ jazgota³y teraz podniecone. Od czasu do czasu pokazy-

wa³y palcami na niedosz³y cel, stoj¹cy poni¿ej. W takich momentach

Barrissa stara³a siê emanowaæ jak najwiêksz¹ pewnoœci¹ siebie. Ból

g³owy powoli ustêpowa³. Zobaczy³a, jak jeden z jej napastników popy-

cha drugiego i wkrótce wœród ma³ego ludku wybuch³a bójka – posz³y

w ruch wœciek³e, drobne pi¹stki. Zdaje siê, ¿e istotki nale¿a³y do zapal-

czywego gatunku.

Mia³a nadziejê, ¿e pamiêta jeszcze cokolwiek ze swojego kursu

jêzykowego. Jednym okiem sprawdzaj¹c, czy w jej stronê nie leci ko-

lejny kamieñ, podnios³a g³owê i zawo³a³a do nich najg³oœniej, jak mo-

g³a.

– S³uchajcie!

Zaskoczeni, natychmiast przerwali bójki i k³ótnie. Kilka tuzinów

wielkookich twarzy zwróci³o siê ku niej.

– Nie musimy ze sob¹ walczyæ. Moi przyjaciele i ja nie chcemy

was skrzywdziæ. Nie jesteœmy z tego œwiata, z Ansionu. Jesteœmy ludŸ-

mi i chcemy byæ waszymi przyjació³mi. Rozumiecie? Przyjació³mi! –

Odwróci³a siê i palcem pokaza³a drogê, któr¹ siê tu dosta³a.

– Dwaj z moich towarzyszy s¹ rycerzami Jedi. Ja i jeszcze jeden

jesteœmy padawanami, ich uczniami. Mamy równie¿ ze sob¹ dwóch prze-

wodników Alwarich.

To akurat by³o chyba niepotrzebne. Na wspomnienie o przewodni-

kach wojownicze stworzenia znów zaczê³y wyæ i skakaæ – choæ Barris-

sa zauwa¿y³a, ¿e ju¿ nie tak g³oœno, jak poprzednio. Z trudem œledzi³a

znaczenie bez³adnie wykrzykiwanych s³ów.

– Nienawidziæ Alwari! … Alwari Ÿli, Ÿli, Ÿli!… Tutaj nie Alwari!…

Zabiæ Alwari!… Alwari odejœæ, odejœæ!…

Niektórzy podnieœli nowe kamienie i zaczêli nimi wymachiwaæ.

Podnios³a obie rêce.

– Proszê, pos³uchajcie! Dwaj Alwari, którzy z nami podró¿uj¹, s¹

bezklanowcami i pozostaj¹ pod kontrol¹ moich przyjació³ i na pewno

was nie skrzywdz¹. Chcemy tylko byæ przyjació³mi!

Podniesione kamienie nie wróci³y na pod³o¿e, ale rêce opad³y,

a stworzenia usadowione wzd³u¿ krawêdzi szczeliny znów zaczê³y swo-

je swary. Barrissa stwierdzi³a, ¿e gdyby nie ich nieukrywana wrogoœæ,

background image

148

by³yby ca³kiem sympatyczne z t¹ swoj¹ ró¿nobarwn¹ sierœci¹. Na ko-

niec k³ótnie uspokoi³y siê nieco, choæ nie wygas³y ca³kowicie. Przez

krawêdŸ przechyli³ siê osobnik o szarej sierœci, widocznie cz³onek star-

szyzny. Wytrzeszczy³ na ni¹ oczy.

– Ty dziwna osoba. Co to „rycerz Jedi”?

– Co to „ludŸ”? – zawo³a³ drugi, wpadaj¹c mu w s³owo. Nagle zala-

³a j¹ kolejna lawina, tym razem nie kamieni, lecz pytañ. Stara³a siê od-

powiadaæ na wszystkie po kolei, walcz¹c z niedostatkami lokalnego

s³ownika.

Tymczasem z³odziejaszek, który spowodowa³ ca³¹ konfrontacjê,

stan¹³ pod tyln¹ œcian¹ tunelu, wci¹¿ œciskaj¹c ciê¿kie ³upy.

– Haja, a co z moja? Co z Tooqui?

Próbowa³ podnieœæ jeden z wielkich pakunków nad g³owê, ale tyl-

ko upuœci³ go sobie na nogê. Jego kamraci, bardziej zainteresowani

wypytywaniem wysokiego przybysza, zignorowali go zupe³nie, po³o¿y³

wiêc na ziemi swój ciê¿ar i zacz¹³ skakaæ jak szalony, wywijaj¹c d³ugo-

palcymi pi¹stkami ku zebranym na górze.

– S³uchaæ moja! Mówiæ do moja! Nie do ta brzydka paciorkowe

oczy! Do was moja mówi, wy g³upie pa³y! To ja Tooqui! S³uchaæ moja!

– Wœciek³y, ¿e go ignoruj¹, miota³ siê od œciany do œciany.

Tymczasem Barrissa usi³owa³a pokonaæ s³ab¹ znajomoœæ jêzyka

i odpowiedzieæ na mo¿liwie najwiêcej pytañ, zadawanych przez coraz

bardziej ciekawskich wspó³plemieñców z³odziejaszka. Dowiedzia³a siê,

¿e nazywaj¹ siebie Gwurranami, ¿e mieszkaj¹ w jaskiniach i szczelinach

skalnych przecinaj¹cych te wzgórza i ¿e nienawidz¹ nomadów Alwari.

– Nie wszyscy nomadowie s¹ Ÿli – wyjaœnia³a im Barrissa. – Alwa-

ri s¹ tacy, jak i inne narody. S¹ pomiêdzy nimi i dobrzy, i Ÿli. Wœród

ludzi jest tak samo.

– Nomadowie zabijaæ Gwurranów – poinformowa³ j¹ jeden z cz³on-

ków plemienia. – Gwurran zmuszeni ¿yæ tutaj, w górach, ¿eby prze¿yæ.

– Nie nasi nomadowie – odpar³a. – Mówi³am ju¿, ¿e oni przybyli

z bardzo daleka. Jestem pewna, ¿e nigdy w ¿yciu nie skrzywdzili Gwur-

ranina. Mo¿e nawet go nie widzieli.

Mia³a szczer¹ nadziejê, ¿e mówi prawdê. Trudno by³o sobie wy-

obraziæ troskliwego Kyakhte i ³agodnego Bulgana okazuj¹cych niezro-

zumia³¹ wrogoœæ kuzynom, nawet w poprzednim stanie umys³owego

otumanienia.

– Mo¿e chcecie siê sami przekonaæ? ChodŸcie ze mn¹, poznacie

moich przyjació³. Zrobimy sobie przyjêcie. Spróbujecie naszego je-

dzenia.

background image

149

Napastnicy wymienili zachwycone spojrzenia.

– Przyjêcie? – wymamrota³ któryœ z nadziej¹ w g³osie.

– Jedzenie! – zawo³a³ inny radoœnie.

– …czy ktoœ mnie s³uchaæ? – Gwurranin, który sam siebie nazy-

wa³ Tooqui, tak d³ugo obija³ siê o œciany, ¿e straci³ wiêkszoœæ energii

i trochê tchu. – Tooqui mówiæ. Wy znaæ Tooqui. Tooqui, który… – Z³o-

dziej odrzuci³ na bok swoj¹ zdobycz, usiad³ na dnie szczeliny i ode-

tchn¹³ g³êboko. – Ach, moojpuck! Nikt nie obchodzi. Gwurran banda

g³upcy! – Wystawi³ oskar¿aj¹cy palec w kierunku Barrissy i podniós³

g³os.

– Wszystko twoja wina, ty ma³a g³owa wielka gêba zza œwiata! Prze-

krêcaæ ha³as mowa, robiæ przyjaciele zapominaæ Tooqui. Ja ciê niena-

widziæ.

Podesz³a do zrozpaczonego stworzonka, a jego towarzysze na skraju

szczeliny nagle ucichli. Gadatliwy Tooqui, widz¹c zbli¿aj¹cego siê

znacznie wiêkszego intruza, porwa³ jeden z pakietów i cofn¹³ siê najda-

lej, jak móg³.

– Z daleka od Tooqui, d³ugonoga brzydka paskuda! Tooqui walczyæ!

Tooqui zabiæ!

Zatrzyma³a siê i wskaza³a palcem na paczkê, któr¹ trzyma³ niezgrab-

nie jak kamieñ gotowy do rzutu.

– Chyba nie tym odwodnionym budyniem. Nie dasz rady. – Aby go

oœmieliæ, przyklêk³a, zbli¿aj¹c twarz do poziomu oczu Gwurranina.

Ryzykowa³a. Koncentruj¹c siê na z³odzieju, nie mog³a mieæ na oku jego

uzbrojonych w kamienie kamratów nad g³ow¹. Jeœli postanowi¹ zbom-

bardowaæ j¹, kiedy bêdzie rozmawia³a z Tooqui, nie zdo³a siê obroniæ.

Ale, jak powiada³a Luminara, trudno dokonaæ czegokolwiek wa¿nego,

nie podejmuj¹c ¿adnego ryzyka.

Nie mia³a pojêcia, ¿e dok³adnie w tej samej chwili na odleg³ym

Coruscant grupa niezmiernie bogatych i bardzo zdeterminowanych osób

rozwa¿a³a tê sam¹ z³ot¹ myœl – choæ dla nich stawka by³a niewyobra¿al-

nie wy¿sza.

– Nie zamierzam ciê skrzywdziæ, Tooqui. Chcê, ¿ebyœmy byli przy-

jació³mi. – Wskaza³a g³ow¹ na jego kamratów, uwieszonych rz¹dkiem

nad szczelin¹. Niektórzy w silnych, trójpalczastych d³oniach wci¹¿ trzy-

mali kamienie. Próbowa³a nie okazaæ zdenerwowania. – Chcê, ¿eby-

œmy wszyscy byli przyjació³mi.

Gwurranin zawaha³ siê, czuj¹c, ¿e jego wspó³plemieñcy œledz¹ tê

konfrontacjê z ogromnym zainteresowaniem.

– Ty nie skrzywdzi Tooqui? Nie z³y na niego?

background image

150

Uœmiechnê³a siê pogodnie.

– Przeciwnie, podziwiam ciê za to, co zrobi³eœ. Wyobra¿am so-

bie, ¿e nie ka¿dy Gwurranin by³by taki odwa¿ny i próbowa³ w œrodku

dnia ukraœæ coœ wielkim, silnym obcym istotom, jak ja i moi towarzy-

sze.

Niepewnie, nie spuszczaj¹c z niej nieufnego wzroku, powoli opu-

œci³ rêkê z pakietem i odsun¹³ siê od œciany.

– Jaja, wielka prawda. Tylko Tooqui taki dzielny i m¹dry, ¿eby to

zrobiæ. – Podszed³ trochê bli¿ej. – Tooqui najdzielniejszy dzielny

z Gwurran.

– Nie w¹tpiê w to – odpar³a, powstrzymuj¹c uœmiech. – W³aœci-

wie wydaje mi siê, ¿e jesteœ bardzo mi³y.

Od razu siê obruszy³ i wyprostowa³ na ca³¹ wysokoœæ, dziêki cze-

mu jego twarz znalaz³a siê na wysokoœci brzucha padawanki.

– Tooqui nie mi³y! Tooqui wœciek³y. Straszny morderca wszyst-

kich wrogów Gwurran!

– O tak, na pewno – zgodzi³a siê i wyci¹gnê³a rêkê, ¿eby przyg³a-

dziæ mu stercz¹c¹ czuprynkê. Odskoczy³ od niej, potkn¹³ siê i wyma-

chuj¹c rêkami, próbowa³ sam zaprowadziæ porz¹dek na g³owie.

– Nie robi! Nie dotyka Tooqui! – Przyg³adzi³ sobie futerko i groŸ-

nie spojrza³ na ni¹ wy³upiastymi, pomarañczowymi oczami. – Tooqui

bardzo dumny.

– Przepraszam. – Opuœci³a rêkê, pokazuj¹c mu wnêtrze d³oni. –

Ale jeœli ty i ja mamy byæ przyjació³mi, Tooqui, i jeœli chcesz iœæ z na-

mi na przyjêcie, musisz oddaæ to, co zabra³eœ.

Gwurranin niepewnie ³ypn¹³ okiem na trzy pakiety.

– Tooqui ciê¿ko pracowaæ, ¿eby to ukraœæ.

– Uwierz mi na s³owo, nie smakowa³oby ci to. Nie umia³byœ od-

powiednio przyrz¹dziæ. Jeœli pójdziesz ze mn¹, dopilnujê, ¿ebyœ spró-

bowa³ tego jako pierwszy.

– Pierwszy? Tooqui pierwszy? – Pojedyncze nozdrze obw¹cha³o

pakiet. – Tooqui zawsze pierwszy!

Na pewno w twoim wyobra¿eniu, ty ma³a szelmo, pomyœla³a.

– No to co, za³atwione? Pójdziesz ze mn¹, zostaniemy przyjació³-

mi i zrobimy sobie przyjêcie?

Gwurranin waha³ siê jeszcze tylko krótk¹ chwilê. Wreszcie z pe³-

nym zaufaniem w³o¿y³ w ramiona Barrissy najpierw pierwsz¹, a potem

dwie pozosta³e paczki budyniu.

– Tooqui zgoda iœæ z twoja. – Odchyli³ g³owê do ty³u i spojrza³ na

kamratów. – Teraz dobrze dobrze. Tooqui zrobi³ obcy bezpieczny. Wszy-

background image

151

scy Gwurranie teraz zejœæ na dó³ i spokój. Zobaczy, co brzydkie pa-

skudne obce maj¹ dla Gwurrana.

Barrissa uœmiechnê³a siê do siebie na widok zadziornego malca

i obserwowa³a, jak pozostali trajkocz¹cy Gwurranie zrêcznie jak paj¹ki

schodz¹ na dno szczeliny. Przepychali siê i przeciskali, aby byæ jak naj-

bli¿ej niej, ca³kowicie ignoruj¹c Tooquiego. Obmacywali jej stopy,

obna¿one przedramiona i ochronn¹ odzie¿. Wytrzyma³a tê niewinn¹ cie-

kawoœæ wielkookich stworów przez kilka d³ugich minut, dopóki nie przy-

bra³a formy bardziej bezczelnej, ni¿ zamierza³a na to pozwoliæ. Wtedy

odsunê³a ich od siebie i ruszy³a z powrotem szczelin¹. Trzy pakiety bu-

dyniu przewiesi³a przez ramiê. Za ni¹ t³oczy³a siê wielka gromada traj-

kocz¹cych, podnieconych i bardzo ciekawskich Gwurran.

Smuk³e, silne palce szarpa³y j¹ ca³y czas, a strumieñ pytañ p³yn¹³

nieprzerwanie.

– Sk¹d przyjœæ ludzie?… Dlaczego takie g³upio wielkie?… Gdzie

reszta waszych w³osów?… Jak wy widzieæ patrzyæ takie ma³e ma³e p³a-

skie p³askie oczy? Co to takie b³yszczy tutaj ³adnie?

– Nie dotykaj tego. – Trzepnê³a po palcach b³¹kaj¹cych siê w okoli-

cy jej pasa. Wizja miecza œwietlnego w d³oniach niesfornych, wojowni-

czych Gwurran by³a bardziej ni¿ niepokoj¹ca. W ciasnej szczelinie nie-

ustanny i bez³adny szczebiot malutkich Ansionian po prostu og³usza³.

– Przecie¿ nie mog³a rozp³yn¹æ siê w powietrzu!

Luminara po raz nie wiadomo który analizowa³a w myœlach wszyst-

kie mo¿liwoœci. Barrissa wysz³a spod bezpiecznego nawisu i uda³o jej

siê zgubiæ. Mo¿e zobaczy³a coœ ciekawego i posz³a a¿ na szczyt? Mo¿e

coœ wielkiego i g³odnego spad³o nagle z nieba i porwa³o j¹? Mo¿e uda-

³a siê na stronê i zajê³o jej to wiêcej czasu ni¿ zwykle.

Ta ostatnia mo¿liwoœæ zdawa³a siê najbardziej prawdopodobna, ale

nawet przy najciê¿szej niedyspozycji ¿o³¹dkowej, padawanka ju¿ daw-

no powinna siê by³a pojawiæ. W najgorszym przypadku mog³a u¿yæ ko-

munikatora, a sam fakt, ¿e tego nie zrobi³a, dawa³ du¿e pole dla wy-

obraŸni. A jeœli urz¹dzenie uleg³o uszkodzeniu, baterie wysiad³y w ja-

kiœ niewyt³umaczalny sposób, zgubi³a je gdzieœ, a teraz szuka po

wszystkich dziurach albo ktoœ odebra³ jej go si³¹? Luminara nie wie-

dzia³a, kto móg³by zrobiæ coœ takiego, ale musia³a braæ pod uwagê

wszystkie mo¿liwoœci razem i ka¿d¹ z osobna.

Coœ poruszy³o siê za jej plecami – Obi-Wan, Kyakhta i Anakin wró-

cili z poszukiwañ wokó³ ciasnego schronienia.

background image

152

– Ani œladu – szepn¹³ zatroskany Anakin. – Czy mog³a gdzieœ pobiec?

– To chyba zale¿y od okolicznoœci, prawda? – Luminara z trudem

powstrzyma³a siê od bardziej sarkastycznej i gniewnej odpowiedzi.

Wiedzia³a, ¿e nieobecnoœæ Barrissy nie ma nic wspólnego z Anakinem.

Ale to ona, Luminara, by³a odpowiedzialna za padawankê i jeœli dziew-

czynie coœ siê sta³o…

Anakin a¿ siê zje¿y³ na ton g³osu Luminary, ale wytrzyma³. Nie mia³

prawa kwestionowaæ s³ów rycerza Jedi, nawet jeœli by³y to s³owa nie-

zbyt grzeczne. Nie móg³ na razie odpowiedzieæ jak równy równemu

komuœ takiemu, jak Luminara Unduli. Mo¿e nied³ugo… Nied³ugo…

Bulgan spojrza³ na ni¹ zdrowym okiem.

– WeŸmiemy suubatary i przeszukamy wzgórza i kotliny po spira-

li, pani Luminaro. W ten sposób obejmiemy znacznie wiêksz¹ powierzch-

niê. Mo¿e wpad³a do jakiejœ skalnej rozpadliny i z³ama³a sobie nogê.

Zmartwiona Luminara pokiwa³a g³ow¹. Wysokie siod³o na grzbie-

cie suubatara z pewnoœci¹ pozwoli na bardziej skuteczne poszukiwania

ni¿ wêdrowanie na piechotê. Wnioski, jakie siê nasuwa³y, nie by³y po-

cieszaj¹ce. Jeœli Barrissa naprawdê wpad³a do jakiejœ rozpadliny i jeœli

ta rozpadlina okaza³a siê doœæ g³êboka, by dziewczyna straci³a przy-

tomnoœæ, mog¹ jej nigdy nie znaleŸæ.

W tej w³aœnie chwili us³ysza³a wo³anie.

– Hej, wy tam! Tutaj jestem!

Pêdem wyminêli parê odpoczywaj¹cych suubatarów i ujrzeli obiekt

zmartwienia wszystkich obecnych, wy³aniaj¹cy siê na czworakach zza

wystaj¹cego skalnego bloku. W¹ski korytarz by³ doskonale ukryty przed

wzrokiem ka¿dego, kto nie sta³ na wprost niego i nie zagl¹da³ pod ka-

mieñ.

– Barrissa! Wszystko w…! – Luminara zwolni³a nagle, a wyraz jej

twarzy szybko zmieni³ siê z zatroskanego w zagniewany – Gdzie by³aœ,

padawanko? Wszêdzie ciê szukaliœmy. I… nic ci nie jest?

– Nie, wszystko w porz¹dku. – Barrissa wype³z³a z korytarza, wsta³a

i otrzepa³a rêce, przeci¹gaj¹c siê lekko. – A to nasi nowi przyjaciele.

Luminara odskoczy³a w ty³ i nie ona jedna zareagowa³a w ten spo-

sób. Z ukrytego korytarza wyla³a siê fala ha³aœliwych, rozgadanych,

poroœniêtych sierœci¹ dwunogów. W jednej sekundzie otoczy³y ciasnym

krêgiem towarzyszy Barrissy i zaczê³y ich obmacywaæ z takim samym

entuzjazmem i brakiem wszelkich zahamowañ, jak poprzednio j¹ sam¹.

– Suubatar! – krzykn¹³ jeden i wspi¹³ siê na siod³o wierzchowca

Kyakhty. Przewodnik zirytowany zmarszczy³ brwi i popêdzi³ w tamtym

kierunku.

background image

153

– Hej, ty, ma³y! Z³aŸ stamt¹d! Z³aŸ natychmiast!

Br¹zowo-niebieski Gwurranin, usadowiony na œrodkowych ³opat-

kach obojêtnego na wszystko suubatara, robi³ g³upie miny do wœciek³e-

go przewodnika.

– Nymgwah nooglik, g³upio gadasz pupilek obcego bez w³osów!

Mo¿esz mi skoczyæ skoczyæ!

– Ty ma³y…! – Kyakhta by³ gotów ruszyæ z piêœciami na niezno-

œnego karze³ka, ale Luminara go powstrzyma³a.

– Daj sobie z nim spokój, Kyakhto.

– Ale, pani Luminaro, to jest…

– Powiedzia³am, daj spokój. ChodŸ, poznasz ten lud.

– Lud? – mamrocz¹c pod nosem Kyakhta niechêtnie pos³ucha³ po-

lecenia Jedi. – To nie lud. To banda brudasów.

Barrissa wyjaœni³a przyczyny swojej d³ugiej nieobecnoœci i Lumi-

nara zmiêk³a. Opowieœæ padawanki by³a krótka, ale bardzo intryguj¹ca.

– …no i przekona³am Tooqui, ¿eby odda³ to, co zabra³, a przy oka-

zji przyprowadzi³ ca³e swoje plemiê – skoñczy³a i z wahaniem popa-

trzy³a na nauczycielkê. – Obieca³am im coœ w rodzaju przyjêcia.

Luminara zmarszczy³a brwi.

– To nie jest podró¿ dla przyjemnoœci, padawanko. Obi-Wanie, co

o tym s¹dzisz?

Drugi Jedi zmarszczy³ brwi, ale po chwili, doœæ niespodziewanie,

wybuchn¹³ œmiechem.

– Obietnica padawana nie wi¹¿e Jedi, ale to nie znaczy, ¿e nie po-

winniœmy jej uszanowaæ. Nie mamy grajków, a jeœli o mnie chodzi, to

chyba ju¿ swoje odpracowa³em w dziedzinie przemys³u rozrywkowe-

go. Ale i tak mo¿emy im pokazaæ to i owo, no i daæ im skosztowaæ na-

szych potraw. Mo¿e zgodz¹ siê na krótkie szkolenie z zakresu galak-

tycznej kultury zamiast œpiewu i tañca. Mo¿e samo miêdzyrasowe spo-

tkanie bêdzie dla nich wystarczaj¹c¹ rozrywk¹.

Tak naprawdê pomys³y podró¿nych, nie mia³y najmniejszego znacze-

nia. Gwurranie zdawali siê cieszyæ i bawiæ wszystkim, co robili lub mó-

wili ludzie. Czy chodzi³o o pokazanie urz¹dzeñ technicznych, czy ods³o-

niêcie bezw³osego cia³a o ró¿nych odcieniach skóry, czy porównanie piê-

ciu grubych ludzkich palców z trzema smuk³ymi palcami Ansionian, ca³e

plemiê by³o po prostu zachwycone. Absolutnie pozbawieni taktu Gwur-

ranie rozpe³zli siê dos³ownie wszêdzie: po samych podró¿nych, po drze-

mi¹cych suubatarach, a nawet po jukach. Nikt jednak nie próbowa³ nicze-

go zwêdziæ. Kiedy jakaœ m³oda osobniczka usi³owa³a przemyciæ plasty-

cynow¹ os³onê juków, zosta³a natychmiast schwytana i surowo zbesztana

background image

154

przez doros³ych. Luminara przekona³a siê z radoœci¹, ¿e pierwsze wiêzy

przyjaŸni zosta³y zadzierzgniête, nawet jeœli nie dosz³o do pe³nego zro-

zumienia.

Oznacza³o to w praktyce, ¿e przyjazne stosunki po³¹czy³y Gwurran

i ludzi. Dwaj naburmuszeni Alwari obserwowali ca³¹ scenê w ponurym

milczeniu, toleruj¹c harce plemienia, ale nie okazuj¹c nawet odrobiny

zrozumienia – do tego stopnia, ¿e Luminara nabra³a ochoty zapytaæ ich

o przyczynê tej dziwnej niechêci.

– Có¿ to za miny, przyjaciele? – zapyta³a. – Czy¿byœcie mieli z³e

doœwiadczenia z ich pobratymcami?

– Nigdy w ¿yciu nie widzia³em takich stworzeñ. – Kyakhta wcisn¹³

siê w bok spokojnie oddychaj¹cego suubatara, jakby siê obawia³, ¿e Gwur-

ranie za³aduj¹ sobie odpoczywaj¹ce zwierzê na ramiona i unios¹ w nie-

znanym kierunku. – Nie znam tych istot i chyba nie chcê ich poznaæ.

– Alwari trzymaj¹ siê z daleka od takich górzystych terenów – do-

da³ Bulgan. – Nic dziwnego, ¿e mój klan nie mia³ okazji siê z nimi spo-

tkaæ.

– Oni przecie¿ nie ró¿ni¹ siê od was tak bardzo – zauwa¿y³a. – S¹

du¿o mniejsi, to prawda. Ale dziêki temu powinni byæ mniej niebez-

pieczni. A co z tego, ¿e ich oczy s¹ proporcjonalnie trochê wiêksze od

waszych i ¿e w przeciwieñstwie do Alwarich s¹ ca³kowicie pokryci sier-

œci¹? Mówi¹ jêzykiem podobnym do waszego, wygl¹daj¹ i zachowuj¹

siê tak samo, jak przedstawiciele wielu innych plemion, jakie widzia-

³am w Cuipernam.

– Nie Alwari – zaprotestowa³ zazwyczaj zgodny Bulgan. – To tyl-

ko ma³e, g³upie, ignoranckie dzikusy.

– Ach, rozumiem. – Odwróci³a siê, ¿eby popatrzeæ na radoœæ, z ja-

k¹ przyjêto pokaz dzia³ania samogrzej¹cego siê pakietu prowiantów, za-

improwizowany przez Obi-Wana. W³ochata widownia wydawa³a okrzy-

ki i piski zachwytu, jednoczeœnie prowadz¹c miêdzy sob¹ o¿ywion¹

konwersacjê.

– A wiêc Alwari to wykszta³ceni, inteligentni, dalekowzroczni

mêdrcy, a Gwurranie to prymitywni ignoranci.

Milczenie przewodników by³o wystarczaj¹c¹ odpowiedzi¹.

Luminara skinê³a g³ow¹, przygl¹daj¹c siê ka¿demu z nich z osobna.

– Czy nie tak samo mieszkañcy miast widz¹ Alwarich?

Kyakhta zmiesza³ siê nieco. Twarz Bulgana wykrzywi³a siê dziwnie

przy próbie zrozumienia pytania. Wreszcie spojrza³ na swojego przyja-

ciela i towarzysza. Jeœli Alwari w ogóle mo¿e zbaranieæ, obu przewod-

nikom uda³o siê to osi¹gn¹æ.

background image

155

– Jest pani dobr¹ nauczycielk¹, pani Luminaro. – Kyakhta wsta³

z miejsca. – Zamiast wrzeszczeæ i ³ajaæ, pozwala pani swoim uczniom

dojœæ do rozwi¹zania w³asnymi metodami i w³asn¹ drog¹. – Spojrza³ do

ty³u i wraz z Bulganem przez chwilê obserwowali osza³amiaj¹co ruchli-

wych, ale poczciwych Gwurran z ca³kowicie nowej perspektywy. – Mo¿e

ma pani racjê. Mo¿e oni s¹ po prostu ciekawscy, co nie oznacza, ¿e ¿yj¹

z kradzie¿y.

– Dajcie im szansê. Tylko tego od was wymagam. Tak jak Barrissa

da³a szansê tobie i Bulganowi.

– To uczciwe postawienie sprawy. – Kyakhta machn¹³ rêk¹ na zgo-

dê i poszed³, ¿eby siê zapytaæ, czy mo¿e pomóc Obi-Wanowi w po-

kazie.

Luminara czu³a siê tak, jakby w³aœnie po³o¿y³a ma³y kamyczek

wêgielny pod tolerancjê i zrozumienie, konieczne dla stworzenia sil-

nego i sprawiedliwego rz¹du planetarnego.

I trwa³ej Republiki równie¿, doda³a po namyœle, obserwuj¹c Bar-

rissê, która by³a w swoim ¿ywiole.

– Nie jesteœmy nomadami. – Padawanka próbowa³a wyjaœniæ natu-

rê i zadanie rycerzy Jedi ma³ej grupce uwa¿nych, ale wyraŸnie niewiele

rozumiej¹cych Gwurran.

– W³aœnie ¿e jesteœcie – zaoponowa³ jeden z nich. – Ty mówiæ, co

robiæ Jedi: podró¿owaæ-podró¿owaæ przez ca³y czas, z tego miejsca do

tego miejsca do tamtego miejsca, zawsze ruch, nigdy siedzieæ w to samo

miejsce bardzo d³ugo. – Obejrza³ siê na swoich towarzyszy, szukaj¹c

u nich poparcia. – To znaczy ty nomada.

– To prawda, niektórzy z nas wydaj¹ siê nigdzie nie zapuszczaæ ko-

rzeni – przyzna³a Luminara. – Ale inni przez d³ugi czas mieszkaj¹ w jed-

nym miejscu. Jeœli na przyk³ad zajmujesz stanowisko w Radzie Jedi,

wiêkszoœæ czasu musisz spêdzaæ na Coruscant.

– Co to Coruscant? – zapyta³ inny Gwurranin.

– Inny wielki œwiat, taki jak Ansion – wyjaœni³a Barrissa.

Wspó³plemieñcy wymienili zaskoczone spojrzenia.

– A co to Ansion? – zapyta³ wreszcie jeden z nich z rozbrajaj¹c¹

szczeroœci¹. Barrissa westchnê³a z rezygnacj¹ i w miarê mo¿liwoœci usi-

³owa³a wyt³umaczyæ im pojêcie ró¿nych œwiatów. W nocy by³oby jej ³a-

twiej, bo mog³aby pokazaæ im gwiazdy na niebie. Có¿, wygl¹da³o na to, ¿e

horyzonty Gwurran s¹ jeszcze bardziej ograniczone ni¿ Alwarich.

Przez pozosta³¹ czêœæ dnia wêdrowcy, zamiast galopowaæ przez

wzgórza i le¿¹ce za nimi rozleg³e stepy, pilnie nauczali i zabawiali Gwur-

ran, którzy z kolei wykazywali ogromn¹ ¿¹dzê wiedzy. Chcieli od razu

background image

156

dowiedzieæ siê wszystkiego o ka¿dym nowym obiekcie i pojêciu. Lu-

minara uzna³a, ¿e przyda³by im siê nie tylko taki krótki kurs, ale praw-

dziwa szko³a. Mo¿e wtedy wznieœliby siê przynajmniej do poziomu nie-

lubianych nomadów. Z powodu pewnych fizycznych i intelektualnych

uwarunkowañ potrzebowali wydajniejszej pomocy. Postanowi³a, ¿e kiedy

wróc¹ do Cuipernam, przeka¿e tê informacjê odpowiednim w³adzom.

Jeœli nie znajdzie zainteresowania na gruncie lokalnym, to przecie¿ s¹

w Republice stowarzyszenia i inne organizacje powo³ane specjalnie do

pomocy izolowanym grupom etnicznym, takim jak Gwurranie.

Wraz z Obi-Wanem przekonali siê, ¿e pomimo szczerej sympatii

okazywanej im przez malutkich Ansionian, nadejœcie nocy mo¿e siê dla

niektórych z nich okazaæ po prostu zbyt wielk¹ pokus¹. Dla wszystkich

zainteresowanych bêdzie zatem lepiej, jeœli wyrusz¹ teraz, póki jeszcze

jest jasno. Wprawdzie nawis stanowi³ bardzo przyjemne i odpowiednie

miejsce na nocleg, ale bêd¹ musieli poradziæ sobie na otwartej prze-

strzeni.

Po¿egnali siê grzecznie i obiecali, ¿e przyœl¹ kogoœ do pomocy

Gwurranom. Podczas ostatnich przygotowañ do wyjazdu Luminara po-

czu³a nagle, ¿e coœ ci¹gnie j¹ za nogawkê spodni. Spojrza³a w dó³ i zo-

baczy³a Gwurranina. Rozpozna³a go. To by³ Tooqui, przedsiêbiorczy

i œmia³y niedosz³y z³odziejaszek, który doprowadzi³ upart¹ Barrissê do

swojego plemienia.

– Co siê sta³o, Tooqui? – zapyta³a uprzejmie. – Widzisz przecie¿,

¿e zaraz wyje¿d¿amy.

– Tooqui wie. – Uderzy³ obiema d³oñmi o d³ugich palcach w pa-

siaste, czarno-br¹zowe futro na piersi. – Tooqui najdzielniejszy ze

wszystkich Gwurran. Najlepszy wojownik, najm¹drzejszy, najprzystoj-

niejszy, naj…

– Tak, tak, jesteœ wspania³ym przedstawicielem swego plemienia,

Tooqui – zgodzi³a siê nieobecna myœlami Luminara, sprawdzaj¹c za-

mocowanie juków na grzbiecie cierpliwego suubatara. – Jestem pewna,

¿e s¹ z ciebie bardzo dumni.

– Pifgah! – zawo³a³ piskliwie. – Gwurran wielkie g³upki! ¯adne

marzenia, ¿aden cel, ¿adna chêæ. Szczêœliwi mieszkaæ w dziurach

wzgórz… – Ma³y z³odziejaszek zdo³a³ siê wyprê¿yæ, pomimo nik³ej

postury. – Tooqui chce wiêcej. Tooqui musi wiêcej! – Spojrza³ na ni¹

ogromnymi, czerwonopomarañczowymi oczami. – Musi iœæ z wami.

Luminara znieruchomia³a w pó³ gestu. Przykucnê³a i przepraszaj¹-

co spojrza³a w wytrzeszczone œlepka.

– Tooqui, nie mo¿esz iœæ z nami i dobrze o tym wiesz.

background image

157

– Co wiesz? Nic nie wiesz. – Gwurranin nie czu³ siê ani trochê za-

k³opotany, patrz¹c na znacznie wy¿sz¹ Jedi. – Tooqui wie tylko to, co

widzi. A widzi, ¿e u was masa miejsca na wielkie galopuj¹ce suubatary

dla taki ma³y facecik jak Tooqui. Walczy mocno, nie je du¿o. Przewa¿nie.

Musia³a siê uœmiechn¹æ.

– Chcesz powiedzieæ, ¿e przewa¿nie walczysz mocno czy ¿e prze-

wa¿nie nie jesz du¿o?

Cofn¹³ siê o krok i tupn¹³ ze z³oœci¹.

– Nie ¿artuje z Tooqui! Ja nie taki g³upi g³upi jak te kopacze! To-

oqui m¹dry m¹dry!

– Na tyle m¹dry, ¿eby nas okraœæ, kiedy bêdziemy spali? – zapyta³a

z przekor¹.

W odpowiedzi po³o¿y³ praw¹ rêkê na twarzy, a lew¹ z ty³u g³owy

i uroczyœcie oœwiadczy³:

– Niech Tooqui zwiêdnie na s³oñcu, jeœli weŸmie choæ ziarno okru-

szek od swoi nowi przyjaciele bez pytania. Niech jego bebechy wyjd¹

na ziemiê i uciekaj¹ na boki jak robaki. Niech ca³a jego rodzina zginie

w po¿ar traw, co czyœci otwarte stepy i…

– Dobrze, dobrze! – Wbrew sobie rozeœmia³a siê cicho. – Wiem,

o co ci chodzi.

Odnios³a przy tym wra¿enie, ¿e Tooqui nie mia³by nic przeciwko

temu, gdyby czêœæ jego rodziny spotka³ koniec nieprzyjemny, a przed-

wczesny.

– Jesteœ dzielny i prawdomówny, ale i tak nie mo¿emy ciê zabraæ

ze sob¹. Barrissa t³umaczy³a wam, ¿e mamy przed sob¹ trudn¹ i niebez-

pieczn¹ misjê i nie mamy czasu zajmowaæ siê goœæmi.

– Tooqui sam siê zajmuje sob¹! Ty widzi zobaczy. Tooqui nie boi

niebezpieczeñstwo! – Znów waln¹³ siê w piersi. – Tooqui jada niebezpie-

czeñstwo na pierwsze œniadanie. Dobry z niego zwierzaczek, taki dobry…

Zamruga³a oczami.

– Zwierzaczek? Tooqui, przecie¿ jesteœ osob¹ myœl¹c¹. Nie mo-

¿esz byæ zwierzaczkiem.

– Czego nie? Gwurran trzyma ma³e yirany i czasem omohty jako

zwierzaczki. Dostaj¹ darmo jedzenie, darmo miejsce do mieszkanie,

obrona przed shanhy i inne rzeczy, które mog¹ je zjadaæ. Zdaje siê do-

bry dobry uk³ad dla moja. Jeœli ja myœl¹cy, jak ty mówi, to mo¿e doœæ

m¹dry, ¿eby sam wybiera³, co chce robiæ?

– Nie o to chodzi… – Takie akademickie dyskusje by³y ostatni¹

rzecz¹, jakiej siê spodziewa³a po zabawnym Gwurraninie. – To po pro-

stu… nie by³oby w porz¹dku, i tyle.

background image

158

– Jeœli doœæ myœl¹cy, ¿eby wybieraæ sam, to gdzie tu niewporz¹-

dek? – Uœmiechn¹³ siê, ukazuj¹c miniaturow¹ wersjê zêbów, jakie mie-

li obaj przewodnicy. – To wybór myœl¹cy Tooqui: ja chce chce jechaæ

z nowi przyjaciele jak zwierzaczek. Poznaæ kulê œwiat Ansion. Mo¿e

inne kule œwiaty te¿. Uczy siê du¿o i wróci pomagaæ Gwurran.

Co za rozs¹dna i szlachetna propozycja, pomyœla³a Luminara. To-

oqui co prawda ma równie¿ swoje osobiste powody. Jak mu odmówiæ?

Jedi uczono, by korzystali z logiki i rozs¹dku, chc¹c przekonaæ tych,

którzy siê z nimi nie zgadzaj¹, zamiast koñczyæ ka¿d¹ niezrêczn¹ dys-

kusjê s³owami „bo ja tak uwa¿am”.

– Jedi nie miewaj¹ zwierzaczków – stwierdzi³a wreszcie w despe-

racji.

– Czy s¹ przepisy, które tego zabraniaj¹, pani? – Barrissa wtr¹ci³a

siê do dyskusji w najmniej odpowiednim momencie. Luminara zgro-

mi³a padawankê wzrokiem.

– Z pewnoœci¹ gdzieœ zapisano coœ takiego. I tak nie mamy miej-

sca dla goœci.

– Tooqui sam siê umieœci. – Wsun¹³ d³oñ w rêkê Barrissy i uœ-

miechn¹³ siê niewinnie. – Widzisz? Dobry zwierzaczek, tak, tak?

– Och, nie! – Luminara odwróci³a siê do swoich juków, szarpi¹c

taœmê uszczelniaj¹c¹. – Barrisso, jeœli ty weŸmiesz za niego odpowie-

dzialnoœæ, to có¿, mogê siê zgodziæ – mruknê³a wreszcie. – Ale jeœli

spowodujesz bodaj najmniejszy problem, Tooqui, jeœli bêdziesz utrud-

nia³ nam pracê w jakikolwiek sposób, bêdziesz musia³ odejœæ. Wracasz

w góry bez dyskusji, jasne?

Tooqui powtórzy³ swój gest z d³oñmi na twarzy i g³owie i odpar³

bez wahania:

– Jeœli ja to zrobiê, to niech wolno gnijê w stoj¹ca woda. Niech

ma ca³e futro fioletowe i rzyga rzyga a¿ siê wywróci na drug¹ stronê.

Niech ze¿re w³asne nogi i…

– Niech on ju¿ lepiej bêdzie cicho – pouczy³a padawankê zdespe-

rowana Luminara. – I trzyma siê z daleka ode mnie.

– Bêdzie grzeczny. – Barrissa pochyli³a siê i pog³adzi³a miêkki ³e-

bek Gwurranina. – Prawda, Tooqui?

– Tak grzeczny, jak tylko Gwurran potrafi – odpar³ z dum¹.

Luminary z jakiegoœ powodu ta obietnica szczególnie nie pocie-

szy³a.

background image

159

R O Z D Z I A £



Obi-Wan w ogóle siê nie przejmowa³ figlami nowego cz³onka wy-

prawy, a czasem bywa³ nimi wrêcz rozbawiony. Anakin tak¿e cieszy³ siê

na swój cichy sposób. Gwurranin by³ nowym partnerem do rozmowy,

nawet jeœli jego s³ownik by³ ograniczony i ze sk³onnoœci¹ do powtó-

rzeñ. Czuwali nad Tooquim na przemian z Barriss¹, choæ trzeba przy-

znaæ, ¿e maluch sumiennie dotrzymywa³ s³owa i nie wymaga³ szczegól-

nego nadzoru. Energiczny tubylec pomaga³ przy wszystkim, od rozpa-

kowywania juków na noc po zbieranie opa³u i uczenie siê obs³ugi tak

prostych urz¹dzeñ, jak automatyczna zapalarka i skraplacz. Szybko siê

uczy³, chcia³ wiedzieæ wszystko i na ka¿dy temat. A w³aœciwie wszyst-

ko wszystko, jak sam zwyk³ to okreœlaæ.

Tylko alwaryjskim przewodnikom nie podoba³a siê jego obecnoœæ.

Nie unikali go otwarcie, poniewa¿ wiedzieli, ¿e to nie spodoba³oby siê

ich pracodawcom. Nie robili jednak nic w kierunku poszerzenia jego

wiedzy ani te¿ nie zamierzali siê z nim zaprzyjaŸniaæ. Przepaœæ, jaka

istnia³a pomiêdzy Alwarimi a Gwurranami, by³a dla Luminary ca³kowi-

cie niezrozumia³a, skoro oba gatunki wywodzi³y siê z tych samych ko-

rzeni. Fizycznie ró¿nili siê g³ównie wzrostem i ow³osieniem.

Dla kogoœ, kto na co dzieñ jest przyzwyczajony do przebywania

z najró¿niejszymi gatunkami istot, bardzo ró¿ni¹cymi siê od siebie fi-

zycznie, taka nieustanna wrogoœæ okazywana przez przewodników by³a

trudna do zrozumienia. Mistrzyni mog³a tylko mieæ nadziejê, ¿e wspól-

na podró¿ w koñcu zmusi Kyakhtê i Bulgana do ujrzenia mniejszego

kuzyna w innym œwietle.

background image

160

Jeœli chodzi o œwiat³o, nie by³o go na razie zbyt wiele, bo s³oñce

dopiero wschodzi³o nad horyzontem. By³ to ten sam horyzont, ku któ-

remu pod¹¿ali ju¿ od wielu dni: p³aski i poroœniêty traw¹. Przez ostatni

dzieñ i noc wlok³o siê za nimi stadko shanhów, ale ¿e nie wyczu³o œla-

dów s³aboœci czy zmêczenia ani u suubatarów, ani u ich jeŸdŸców, uda³o

siê na poszukiwania ³atwiejszej ofiary.

– Coœ siê porusza na horyzoncie ze wschodu na zachód – zawo³a³

Kyakhta. Wszyscy, choæ nie ca³kiem jeszcze rozbudzeni, natychmiast

zwrócili siê w tamtym kierunku.

Obi-Wan wyj¹³ elektroniczn¹ lornetkê i przez chwilê obserwowa³

odleg³y punkt, usi³uj¹c zorientowaæ siê co do jego natury.

– Borokii? – odezwa³ siê z nadziej¹ Anakin.

Jedi opuœci³ mocno powiêkszaj¹ce urz¹dzenie.

– Nie wiem – odrzek³ niepewnie. – Kyakhta i Bulgan nam powie-

dz¹. Ale mam przeczucie, ¿e to nie oni. Z tego, co mi mówiono, nadkla-

ny, podobnie jak Yiwowie i Alwari, s¹ nomadami-pasterzami. – Skin¹³

g³ow¹ w kierunku poruszaj¹cego siê punktu. – Ci tutaj wydaj¹ siê bar-

dziej nowoczeœni, a przynajmniej mam wra¿enie, ¿e podró¿uj¹ z du¿ym

³adunkiem. Nie widzê te¿ ¿adnych œladów obecnoœci stada. ¯adnych

dorgumów, awiquodów… wy³acznie zwierzêta zaprzêgowe. To znaczy,

¿e na pewno nie s¹ to Borokii.

Okaza³o siê, ¿e przypuszczenia Obi-Wana by³y s³uszne. Karawana,

która kierowa³a siê w ich stronê, nie by³a poszukiwanym nadklanem.

Nie tylko nie prowadzi³a ¿adnych stad, jak to mia³o miejsce u Yiwów,

ale zachowywa³a siê potwornie ha³aœliwie. Dopiero Bulgan ostatecznie

zidentyfikowa³ rozhukan¹, g³oœn¹ procesjê, jak tylko zbli¿y³a siê na tyle,

aby mo¿na by³o dostrzec szczegó³y.

– To klan Qulun. Qulunowie s¹ handlarzami, dzia³aj¹cymi swobod-

nie zarówno po stronie Alwarich, jak i mieszkañców miast. Nikt ich

specjalnie nie lubi, ale tu, na równinach, gdzie nie ma ani sklepów, ani

mo¿liwoœci komunikacji, bardzo ich potrzebuj¹. Nieraz mo¿na u nich

kupiæ interesuj¹ce rzeczy.

– A co przyjmuj¹ w zamian? – zapyta³ Obi-Wan.

Bulgan obna¿y³ dolne zêby.

– Oprócz pieniêdzy? Wszelkie towary. Paski suszonego miêsa od

pasterzy Alwarich, owoce i warzywa zebrane w odleg³ych czêœciach

Ansionu. Piêkne rêkodzie³a wykonywane g³ównie przez kobiety z ró¿-

nych klanów. Ale tylko te najlepsze.

Jedi da³ znak, ¿e rozumie. W Republice, gdzie rynek od dawna by³

nasycony pospolitymi towarami, egzotyczne artyku³y spo¿ywcze by³y

background image

161

11 – Nadchodz¹ca burza

wysoko cenione. Podobnie jak rêkodzie³o. Bogacze i kolekcjonerzy,

znudzeni seryjnymi towarami, zawsze byli gotowi zap³aciæ wysok¹ cenê

za unikatowe, rêcznie wykonane przedmioty sprowadzane z odleg³ych

œwiatów o dziwacznych nazwach.

– Patrzcie! – Bulgan uniós³ siê w siodle. – Jad¹ tutaj, ¿eby siê z nami

przywitaæ.

Od g³ównej kolumny oderwa³o siê trzech jeŸdŸców i skierowa³o

wprost na grupê wêdrowców, którzy zwolnili, aby na nich zaczekaæ.

Gdyby tego nie zrobili, suubatary bez trudu przeœcignê³yby znacznie

mniejsze i wolniejsze sadainy. JeŸdŸcy zrównali siê z Luminar¹ i Bar-

riss¹, szczerz¹c zêby w uœmiechu i energicznie wymachuj¹c rêkami.

Spotkanie zdawa³o siê mieæ charakter znacznie mniej konfrontacyjny

ni¿ poprzednie z Yiwami. ¯adnej ostentacyjnie noszonej broni, ¿adnych

podejrzliwych spojrzeñ kierowanych w stronê nowo przyby³ych. Oczy-

wiœcie oczy handlarzy by³y w ci¹g³ym ruchu, co nie usz³o uwagi Jedi.

Niczego nie przeoczyli, a ju¿ na pewno zauwa¿yli wypchane do granic

mo¿liwoœci juki przypiête do drugiego grzbietu ka¿dego ze zwierz¹t.

Tooqui jecha³ z Barriss¹, wêdruj¹c po jej suubatarze od ³ba do ogo-

na i z powrotem i nieustannie mamrocz¹c pod nosem:

– Dziwni ci tutaj. Tooqui nigdy przedtem nie widzieæ. Gwurran nie

zna. – Odchyli³ g³owê do ty³u i wci¹gn¹³ powietrze pojedynczym, sze-

rokim nozdrzem. – Pachnie inaczej ni¿ Alwari.

– Wygl¹daj¹ tak¿e inaczej – odpowiedzia³a. – Ich stroje, uprz¹¿ na

sadainach, sposób organizacji karawany bardzo ró¿ni¹ siê od Yiwów.

Co o tym s¹dzisz, Tooqui?

Zapa³ Gwurranina nie przygas³ ani na chwilê.

– Wiêcej jedzenie dla g³owy Tooqui. Wiêcej rzeczy do patrzenia

i uczenia.

– Wiesz, jeœli bêdziesz tak gadaæ gadaæ przez ca³y czas, nie zdo-

³asz siê skoncentrowaæ na tych nowych rzeczach, a przy okazji ja tak¿e.

– Tooqui cicho? To dwie rzeczy, które nie pasuje razem! – Usado-

wi³ siê obok niej, na wolnym brze¿ku siod³a. – Ale pani ka¿e, Tooqui

musi s³uchaæ. – Uœmiechn¹³ siê. – Tooqui zawsze dobre zwierz¹tko.

– Sarkazm to nie jest cecha, któr¹ ludzie lubi¹ u swoich „zwierz¹-

tek”.

– Ich strata strata. – Pomimo z³oœliwego komentarza Gwurranin od

tej chwili zachowywa³ siê bardzo spokojnie i w milczeniu obserwowa³

nowo przyby³ych, choæ widaæ by³o, ¿e kosztuje go to wiele wysi³ku.

Gdyby nie jaskrawe i pstrokate ubranie, dwóch z jeŸdŸców mog³o-

by bez trudu ujœæ za Yiwów. Na pewno jednak nie da³oby siê tego

background image

162

powiedzieæ o ich przywódcy. Osobnik ten zosta³ tak hojnie obdarzony

przez naturê wzrostem i wag¹, ¿e sadain niós³ go z widocznym trudem.

W przeciwieñstwie do swoich towarzyszy, a nawet Kyakhty, nie mia³

grzywy biegn¹cej od czubka g³owy wzd³u¿ karku. Kiedy Luminara przyj-

rza³a mu siê uwa¿niej, stwierdzi³a, ¿e brak w³osów prawdopodobnie jest

skutkiem dok³adnego golenia, nie zaœ naturalnego wypadania sierœci,

jak w przypadku Bulgana. £ysa czaszka, lœni¹ca w porannym s³oñcu,

robi³a równie imponuj¹ce wra¿enie jak potê¿na postaæ. Przywódca pre-

zentowa³ siê doskonale na swoim mocno obci¹¿onym wierzchowcu.

– Witajcie, pozaœwiatowcy! Qulunowie witaj¹ was serdecznie!

Luminara usi³owa³a sobie przypomnieæ, ile jest portów kosmicz-

nych na Ansionie. Ci handlarze, a przynajmniej ich przywódca, najwy-

raŸniej odwiedzili chocia¿ jeden z nich, skoro wiedzieli, jak wygl¹daj¹

istoty rozumne z innych czêœci Republiki.

– Mi³o was powitaæ – oficjalnym tonem powiedzia³ Kyakhta. –

Udajemy siê na pó³noc.

– Widzimy to. – Przywódca sk³oni³ siê, nie spadaj¹c z wierzchow-

ca, zaprzeczaj¹c w ten sposób prawu grawitacji. – Jestem Baiuntu, g³ów-

ny kupiec tego od³amu klanu. Czego mo¿e szukaæ w pó³nocnej krainie

grupa sk³adaj¹ca siê z pozaœwiatowców i Alwarich?

Kyakhta doceni³, ¿e przywódca zidentyfikowa³ go jako Alwariego

i odpar³ uprzejmie:

– Borokiich.

– Borokiich? A po co pozaœwiatowcom nadklan?

Obi-Wan lekko pochyli³ siê w siodle i odpowiedzia³ pytaniem na

pytanie:

– Mo¿ecie nam pomóc?

– No, nie wiem, ale… – Dowódca zapomnia³, ¿e trzyma wodze

sadaina i szeroko rozpostar³ ramiona. Luminara przygl¹da³a mu siê, wy-

raŸnie zafascynowana. Po raz pierwszy zdarzy³o jej siê ogl¹daæ napraw-

dê du¿ego Ansionianina. – Dziœ zjecie z nami kolacjê. Qulunowie bar-

dzo lubi¹ goœci. Nowe twarze oznaczaj¹ nowe wieœci.

– I potencjalnych nowych klientów – mrukn¹³ Anakin do Barrissy

– chocia¿ to chyba nie powód, ¿eby z nimi nie pogadaæ…

– To nie od nas zale¿y. – Barrissa udawa³a brak zainteresowania, ale

w duchu mia³a nadziejê, ¿e mistrzowie przyjm¹ zaproszenie przywódcy

Qulunów. By³aby to kolejna okazja do poszerzenia zasobu informacji na

temat spo³ecznoœci Ansionu… no i do zjedzenia œwie¿ego posi³ku.

Obi-Wan i Luminara nie widzieli powodu, dla którego nie mieliby

siê zatrzymaæ i spêdziæ nocy wœród ruchliwych i ha³aœliwych handla-

background image

163

rzy. Jeœli ka¿da ze stron bêdzie mia³a w³asne obozowisko, zostan¹ za-

chowane wszelkie regu³y bezpieczeñstwa, a Qulunowie mo¿e pomog¹

odnaleŸæ nieuchwytnych Borokiich. Ku zaskoczeniu Barrissy, Tooqui,

zamiast ruszyæ na wêdrówkê, pozosta³ przy niej. Z sobie tylko znanego

powodu by³ niezwykle milcz¹cy i odzywa³ siê tylko wtedy, kiedy obok

nie krêci³ siê ¿aden Qulun. Kiedy zapyta³a go o powód takiego niezwy-

k³ego zachowania, jak zwykle mia³ gotow¹, choæ nie ca³kiem jasn¹ od-

powiedŸ:

– Qulunowie myœl¹ Tooqui g³upi g³upi zwierzak. Dobry pocz¹tek

dla handel.

– Nie mamy zamiaru niczym handlowaæ. – Spojrza³a na niego

ostrzegawczo. – Jesteœmy tu po to, aby zdobyæ przyjació³ i mo¿e do-

wiedzieæ siê czegoœ o miejscu pobytu nadklanu. I to wszystko.

Gwurranin zrobi³ roz¿alon¹ minê.

– Tooqui nie chce wiele. Ma³e jedzenie, ma³a zabawka dla dziecko

Gwurran, ma³a broñ na niedobry Gwurran…

– Daj sobie spokój – poleci³a stanowczo. – Rozmawiaj z nimi albo

siedŸ cicho, rób, co chcesz. Ale ani s³owa o handlu. – Zrobi³a porozu-

miewawcz¹ minê. – Zwierzaczki nie anga¿uj¹ siê w handel.

– Ale ich pani tak – odparowa³ bez wahania. – Mo¿e jak g³upi

œmieszny zwierzaczek robi zabawne rzeczy dla pani, wdziêczna Barris-

sa kupi malutkie coœ dla biedny biedny Tooqui?

– Pomyœlê o tym – odpowiedzia³a, ucinaj¹c dalsz¹ dyskusjê. Po-

pêdzi³a wierzchowca, wiêc ma³y Gwurranin musia³ zamkn¹æ buziê

i skoncentrowaæ siê na tym, ¿eby nie spaœæ.

Baiuntu z dumn¹ min¹ ruszy³ przodem, wiod¹c goœci na szczyt wzgó-

rza, gdzie Qulunowie w³aœnie rozbijali obóz. Samobuduj¹ce siê chaty

w³aœnie rozwija³y œciany i dachy, a dzieci z zaaferowanymi minami pod-

³¹cza³y urz¹dzenia grzewcze i atmosferyczne skraplacze wody. Auto-

matycznie usztywnia³y siê tymczasowe konstrukcje, które zosta³y za-

projektowane tak, aby mo¿na je by³o sk³adaæ i rozk³adaæ codziennie,

nawet przy najwiêkszym wietrze. Dwie z tych fantastycznych chat by³y

tak piêknie dekorowane emali¹, malowanymi lusterkami i innymi ozdób-

kami, ¿e przyku³y uwagê Luminary, zanim je do koñca roz³o¿ono.

– Pomieszczenia handlowe – wyjaœni³ Bulgan w odpowiedzi na jej

pytanie. – Im bardziej ozdobne, tym lepiej.

Przesun¹³ d³oni¹ po oczach, co by³o ansioniañskim odpowiedni-

kiem mrugniêcia.

– Olœniæ klienta to jedna z g³ównych zasad i wizytówka Qulunów.

Kupiec zachwycony to kupiec ustêpliwy.

background image

164

Luminara rozsiad³a siê wygodnie w wyœcie³anym siodle. Suubatar

niós³ j¹ g³adko i bez wysi³ku.

– Chcesz przez to powiedzieæ, ¿e Qulunowie oszukuj¹ w intere-

sach?

– Haja, nie, pani Luminaro. S¹ tacy jak wszyscy kupcy, czy ci przy-

wi¹zani do jednego miejsca, jak w mieœcie, czy wêdrowni, jak tu, na

stepie. Niektórzy s¹ ca³kiem uczciwi, inni to zupe³ni bandyci. Nikt nie

mo¿e powiedzieæ, ¿e naprawdê sobie pohandlowa³, dopóki nie spróbu-

je handlu z nimi. Dla wielu handlarzy s³owa „sprytny” oraz „z³odziej-

ski” maj¹ ca³kowicie wymienne znaczenie.

– Nie przyjechaliœmy tu na zakupy, wiêc to i tak nie ma znaczenia

– uciê³a Luminara, unios³a siê lekko w siodle i powiod³a wzrokiem po

otaczaj¹cych ich równinach. – Ciekawe, dlaczego tu w³aœnie rozk³adaj¹

obóz? Ta kraina nie roi siê chyba od klientów.

Alwari niedbale machn¹³ rêk¹.

– Otwieraj¹ tylko kilka z licznych kramów. Pewnie wierz¹, ¿e klien-

ci wype³zn¹ spod trawy. – Zachichota³ dobrze jej ju¿ znanym ansioniañ-

skim œmiechem, dodaj¹c na okrasê kilka trzaœniêæ kostkami palców. –

Prawdopodobnie Qulunowie czuliby siê niepewnie, gdyby nie mieli

otwartego bodaj jednego kramu. Nie mogliby zasn¹æ z obawy, ¿e prze-

puszcz¹ potencjalnego klienta.

Przyjêcie, jakie im zgotowano, ró¿ni³o siê znacznie od powitania

przez pocz¹tkowo nieufnych Yiwów. Broni wprawdzie nie pochowano,

ale te¿ nikt nie kierowa³ jej w stronê przybyszów. Wierzchowce goœci

dosta³y honorowe miejsca w zagrodzie klanu, œwie¿¹ wodê i paszê. Lu-

minara i jej przyjaciele znaleŸli siê nagle w obszernym przenoœnym

budynku. Jego wnêtrze zaœciela³y dywany, poduszki, automatycznie do-

stosowuj¹ce siê do kszta³tu cia³a; nie brakowa³o tu wygód, jakich trud-

no by siê spodziewaæ poœród pó³nocnych ansioñskich stepów. Czego-

kolwiek za¿¹dali goœcie, a Qulunowie mogli dostarczyæ, oferowali na-

tychmiast i bezp³atnie. Obi-Wan nie by³ zaskoczony ich hojnoœci¹. Taka

taktyka by³a powszechnie stosowana do zmiêkczania ewentualnych

klientów.

Barrissa i Anakin nie przejmowali siê takimi szczegó³ami, pozo-

stawiaj¹c organizacjê spotkania w rêkach swoich mistrzów. Odprê¿yli

siê i rozkoszowali egzotycznymi potrawami i napojami, eleganckimi

bibelotami i malutkimi, piêknie pachn¹cymi stworzonkami, które nie-

ustannie kr¹¿y³y w powietrzu. Tymczasem Tooqui zachowywa³ siê dziw-

nie spokojnie. Ma³y Gwurranin na pewno œwietnie siê bawi³, nurzaj¹c

siê w luksusach z nie mniejszym zapa³em ni¿ jego przyjaciele. Jednak

background image

165

w gromadzie wysokich obcych istot, na wszelki wypadek wola³ poru-

szaæ siê bardzo ostro¿nie, a swoje opinie zachowywaæ dla siebie.

Baiuntu by³ zachwycony goœæmi spoza planety.

– Spotka³em wielu pozaœwiatowców, prowadz¹c interesy – oznaj-

mi³ wieczorem, dziel¹c z nimi komfortowe warunki domu goœcinnego.

– W Cuipernam? – Anakin wzi¹³ do ust coœ niebieskozielonego

i pulchnego, co okaza³o siê pyszne.

– W Cuipernam – zgodzi³ siê gospodarz. – I w Doigonie, i w Fle-

rauw. Spotka³em grupê waszych pobratymców i ca³kiem sporo innych.

– Po³o¿y³ d³ugopalce d³onie na wydatnym brzuchu. – Kupcy to odrêbny

gatunek istot. Wygl¹d nie ma z tym nic wspólnego, jak mi siê zdaje.

Qulunowie odkryli tê prawid³owoœæ w tym samym dniu, kiedy na nasz¹

planetê zawita³ pierwszy statek z zewn¹trz.

Mówi¹c, nie przestawa³ ani na chwilê wrzucaæ sobie do ust ma³ych

fioletowych kulek, które chrupa³y g³oœno, rozgniatane o twarde pod-

niebienie. Anakinowi wydawa³o siê, ¿e pomiêdzy jednym a drugim k³ap-

niêciem ust wodza dostrzega wœród nich jakiœ ruch, wiêc na wszelki

wypadek wola³ nie pytaæ, co to takiego. Bywa³y chwile, kiedy bezpo-

œrednioœæ Jedi zdecydowanie siê przydawa³a, ale czasami lepiej by³o

wprowadzaæ w ¿ycie zasadê powœci¹gliwoœci.

– Uwa¿acie, ¿e Qulunowie skorzystali na przyst¹pieniu Ansionu

do Republiki? – zachêcaj¹co zagadnê³a Luminara.

Gospodarz skrzywi³ siê lekko.

– Wola³bym mówiæ raczej o interesach ni¿ o polityce, ale skoro

pytacie… tak, w³aœnie tak s¹dzê.

– A czy cz³onkowie twojego klanu uwa¿aj¹ podobnie? – Obi-Wan

popija³ s³odki, ciep³y i orzeŸwiaj¹cy napój.

– Tego nie potrafiê powiedzieæ. Wiêkszoœæ z nich nie jest w ta-

kich sprawach równie bieg³a jak Baiuntu. Ale podobnie jak wszyscy praw-

dziwi Qulunowie, ofiaruj¹ swoje us³ugi temu, kto ich zdaniem mo¿e

zap³aciæ najwiêcej.

– Czyli mo¿na ich kupiæ – zauwa¿y³ Anakin. Obi-Wan skarci³ pa-

dawana ostrym spojrzeniem, ale m³ody cz³owiek tylko wzruszy³ ramio-

nami, nie widz¹c w tym pytaniu nic z³ego. Jego nauczyciel powinien

by³ ju¿ siê zorientowaæ, ¿e ma bardzo bezpoœredniego padawana.

Ich gospodarz w ka¿dym razie wcale siê nie obrazi³.

– Ka¿dego kupca mo¿na kupiæ, mój wielki bezw³osy przyjacielu.

Interes to interes, prawda? Dla Qulunów lojalnoœæ jest jeszcze jednym

towarem. Na razie jesteœmy zadowoleni z pe³nej reprezentacji Ansionu

w Republice. Co przyniesie jutro, kto wie? – Stêkaj¹c z wysi³ku, opar³

background image

166

siê o stos poduszek. Mnóstwo maleñkich czujników wype³niaj¹cych

poduszki zabra³o siê do pracy, aby dostosowaæ ich kszta³t do nowej

pozycji cia³a.

– W ka¿dym razie to uczciwa odpowiedŸ – mruknê³a Luminara do

Barrissy. – S¹dzê, ¿e nie mo¿emy siê tu spodziewaæ niczego lepszego.

Oni po prostu ¿yj¹ zgodnie z tradycj¹.

– Wydaje siê, ¿e na tej planecie tradycja jest wszystkim. – Barrissa

upi³a ³yk jednego z licznych rodzajów napojów, jakie przed ni¹ postawio-

no. Podobnie jak wszystkie poprzednie, okaza³ siê pyszny. K¹tem oka

zauwa¿y³a jakiœ ruch z prawej strony i obejrza³a siê w tamtym kierunku.

Jej maleñki przyjaciel cichcem kierowa³ siê w stronê wyjœcia.

– Tooqui, dok¹d siê wybierasz?

– Du¿o du¿o œwiat³a dla Tooqui. Du¿o gadu gadu. Idzie na spacer.

Wróci potem.

– Dobrze – odpar³a i po chwili namys³u doda³a: – Nie ukradnij ni-

czego.

Odpowiedzia³ jej niewyraŸnym gestem; nie wiedzia³a, co to znaczy,

i chêtnie by zapyta³a, gdyby nie to, ¿e ju¿ go nie by³o. Jeden ze stra¿ni-

ków na zewn¹trz zrobi³ ruch, aby go zatrzymaæ, ale Gwurranin by³ szyb-

ki; b³yskawicznie rozp³yn¹³ siê w ciemnoœci i gwarze obozowiska.

Dziwne, pomyœla³a Barrissa. Dlaczego mieliby zatrzymywaæ Too-

quiego? Odetchnê³a i opar³a siê o poduszki. Pewnie obawiali siê, ¿e

narobi k³opotów. Znaj¹c Tooquiego, mog³a zrozumieæ gospodarzy.

Stylowo ubrana i piêknie uczesana kobieta wnios³a wytworn¹ szka-

tu³kê nape³nion¹ mocno zakorkowanymi flakonikami. Ka¿dy z nich by³

wykonany z innego kamienia pó³szlachetnego. Szata kobiety, wyciêta

z ty³u w wyd³u¿one V, ods³ania³a bez skrêpowania krótk¹, z³ocist¹, czarno

prêgowan¹ grzywê a¿ po szcz¹tkowy ogon. W ods³oniête futro umie-

jêtnie wpleciono kokardy i b³yskotki. Na znak ze strony wodza podsu-

nê³a szkatu³ê Obi-Wanowi i Luminarze.

– To esencje z dystryktu jezior Dzavak, daleko na zachodzie – z du-

m¹ objaœni³ Baiuntu. – Nie znajdziecie takich nigdzie w okolicach Cui-

pernam. Gotów by³bym postawiæ je przeciwko wszystkim, nawet naj-

doskonalszym perfumom, jakie mo¿na kupiæ na ca³ym terenie Republi-

ki! – Zachêcaj¹co machn¹³ grub¹ rêk¹. – Proszê, proszê! Wypróbujcie

je. Paluruvu… to ta fioletowa buteleczka na koñcu rzêdu… jest szcze-

gólnie doskona³e. Kilka kropli tej esencji na czyst¹ wodê daje wielki

flakon doskona³ych, kosztownych perfum. – Uœmiechn¹³ siê szeroko.

– Alwari prowadz¹ ¿ycie nomadów, ale nie s¹ niecywilizowani. Podob-

nie jak Qulunowie, oni tak¿e lubi¹ ³adne rzeczy. Te esencje sprzedaj¹

background image

167

siê doskonale. Po wielu dniach spêdzonych na wêdrówkach po otwar-

tych równinach, w towarzystwie stad cuchn¹cych zwierz¹t poci¹gowych

i byd³a, dobrze sytuowana alwaryjska para z przyjemnoœci¹ skorzysta

z okazji, aby nieco z³agodziæ ten naturalny bukiet w swoim namiocie.

Luminara ostro¿nie poci¹gnê³a nosem nad kilku ró¿nymi ekstrak-

tami. Wszystkie pachnia³y cudownie, ale zgodnie z twierdzeniem Ba-

iuntu, paluruvu by³o zupe³nie wyj¹tkowe.

– Wspania³e – stwierdzi³a, przekazuj¹c kasetê Obi-Wanowi. Jego

zainteresowanie próbkami by³o znacznie mniejsze, ale i on musia³ przy-

znaæ, ¿e kolekcja dorównywa³a wszystkiemu, z czym mia³ okazjê zetkn¹æ

siê na Coruscant i innych, co wytworniejszych œwiatach Republiki.

Zanim kaseta dotar³a do Anakina i Barrissy, w pokoju rozesz³a siê

ju¿ mieszanina zapachów, ca³kowicie spowijaj¹c obecnych i odgradza-

j¹c ich szczelnie od wszelkich innych woni – zwierz¹t w zagrodzie i t³o-

cz¹cych siê miêdzy chatami cz³onków klanu.

Luminara spojrza³a na Baiuntu, który w³aœnie szeroko ziewn¹³.

W³aœciwie, gdyby siê nad tym dobrze zastanowiæ, to i ona ju¿ czu³a

zmêczenie. To by³ d³ugi dzieñ. Chcia³a wstaæ i wyg³osiæ uprzejm¹ wy-

mówkê dla siebie i swoich towarzyszy. I w³aœnie wtedy poczu³a, ¿e coœ

jest nie w porz¹dku.

Nie mog³a siê wyprostowaæ.

W³aœciwie nie mog³a nawet usi¹œæ. Miêœnie jakby zmieni³y siê w ga-

laretê i rozp³ynê³y siê po poduszkach i wa³kach, które je podtrzymywa³y.

Krêci³o jej siê w g³owie, mia³a wra¿enie, ¿e roztapia siê i wsi¹ka w pod-

³ogê. Przez szybko zachodz¹ce mg³¹ oczy widzia³a Obi-Wana, który wsta³

i usi³owa³ dobyæ miecza œwietlnego, ale tylko grzeba³ bezradnie d³oñmi

w okolicach rêkojeœci. Nawet zreszt¹ gdyby zdo³a³ w³¹czyæ broñ, nie by³o

z kim walczyæ. Ich gospodarz chrapa³ potê¿nie z d³oñmi splecionymi na

t³ustym brzuszysku. Urocza prezenterka esencji spoczywa³a u jego stóp.

Jej smuk³e cia³o pogr¹¿one by³o w ca³kowitym bezruchu.

– Coœ siê… Barrissa! – Luminara próbowa³a krzykn¹æ, ale zdo³a³a

wydobyæ z siebie jedynie g³oœny szept. Padawanka i tak by jej nie us³y-

sza³a. Le¿a³a na poduszkach sofy z g³ow¹ odchylon¹ w ty³, otwartymi

ustami i szeroko roz³o¿onymi ramionami.

Niedaleko niej, o dwie d³ugoœci cia³a od wejœcia, spoczywa³ Ana-

kin Skywalker. Luminara widzia³a wszystko jak przez coraz gêstsz¹ mg³ê,

ale stwierdzi³a, ¿e wejœcie zosta³o dok³adnie zamkniête. Zastanawia³a

siê, czy po to, aby zatrzymaæ ich w œrodku. A mo¿e po to, aby odizolo-

waæ tê uderzaj¹co piêkn¹, wiruj¹c¹ w powietrzu mieszaninê zapachów?

Zreszt¹ rezultat by³by taki sam.

background image

168

Paluruvu dzia³a³o nie tylko na powonienie. Musia³o równie¿ zawie-

raæ potê¿ny œrodek nasenny, który pozbawi³ zmys³ów j¹ i jej przyjació³.

Jeœli jednak by³o to umyœlne dzia³anie, dlaczego poddali siê temu rów-

nie¿ Baiuntu i kobieta, która przynios³a próbki? Luminara usi³owa³a pod-

pe³zn¹æ do drzwi i wyci¹gn¹æ w³asn¹ broñ. Bezskutecznie. Wydawa³o

siê, ¿e pod wp³ywem narkotyku jej mózg straci³ wszelk¹ zdolnoœæ do

komunikowania siê z cia³em.

Obi-Wan opad³ na klêczki i spojrza³ w jej kierunku z kompletnie

oszo³omion¹ min¹. Wpatrywa³a siê w niego, a¿ przymkn¹³ oczy i zwali³

siê na bok. Po drugiej stronie pomieszczenia Bulgan i Kyakhta spali

snem sprawiedliwych, chrapi¹c na ansioniañski, gwi¿d¿¹co-œwiszcz¹cy

sposób. Anakin zdoby³ siê na ostatni nieludzki wysi³ek – uniós³ siê lek-

ko i rzuci³ na zamkniête wejœcie. Poprzez mg³ê coraz ciaœniej spowija-

j¹c¹ jej umys³ podziwia³a go za ten wyczyn. Ten m³odzieniec musi mieæ

ogromne zasoby silnej woli.

Niestety, dotarcie do wyjœcia poch³onê³o wszystkie te zasoby. Kiedy

uderzy³ w drzwi, zaledwie trzyma³ siê na nogach. Konstrukcja siê za-

trzês³a, ale drzwi wytrzyma³y. Anakin cofn¹³ siê, siêgn¹³ do miecza, za-

toczy³ pijany kr¹g i usiad³ tam, gdzie sta³. Zamkn¹³ oczy i przewróci³

siê na bok. Z wszystkich osób znajduj¹cych siê w pokoju tylko Lumi-

nara pozosta³a przytomna.

To jasne, pomyœla³a, Baiuntu bez obawy móg³ poddaæ siebie i s³u-

¿¹c¹ dzia³aniu narkotycznych perfum. Jak ³atwiej uœpiæ czujnoœæ osoby,

któr¹ chcesz otruæ, ni¿ dzieliæ siê z ni¹ trucizn¹? Przynajmniej dowo-

dzi³o to, ¿e opary nie s¹ œmiertelne. Baiuntu móg³ byæ sk³onny dzieliæ

z przysz³ymi ofiarami sen, lecz z pewnoœci¹ nie œmieræ.

Teraz wszystko by³o jasne. Zostali zwabieni i obezw³adnieni – ale

w jakim celu, z jakiego powodu? Wkrótce inni Qulunowie otworz¹ po-

mieszczenie, odczekaj¹, a¿ usypiaj¹ca mg³a siê ulotni, a nastêpnie zaj-

m¹ siê wodzem i nieprzytomn¹ kobiet¹. Co zaœ do niedawnych „goœci”

klanu, ich los na razie by³ wielk¹ niewiadom¹. Luminara nie potrafi³a

wyci¹gn¹æ logicznych wniosków; by³a zmêczona, okropnie zmêczona.

W tym momencie mog³aby jej pomóc tylko dobrze przespana noc.

Coœ w niej krzycza³o, aby spróbowa³a nie zasypiaæ, aby czuwa³a.

Walcz¹c z efektami perfum, zdo³a³a podnieœæ g³owê z poduszek, ale by³

to ostatni gest buntu. Nawet wyszkolonego Jedi mo¿na pokonaæ, cho-

cia¿ nie broni¹. Ale miecz œwietlny jest bezu¿yteczny wobec rozkosz-

nej, nieodpartej woni esencji paluvuru.

background image

169

R O Z D Z I A £

!

– Tu jest ten ma³y skalny dyzat! £apaæ go!

Tooqui nie wiedzia³, dlaczego ci dwaj Qulunowie go goni¹, ale nie

czeka³ na nich, ¿eby siê dowiedzieæ. Cz³onkowie klanu wymachiwali

nieznan¹, dziwaczn¹ broni¹, a choæ nie wiedzia³, co ta broñ mo¿e mu

zrobiæ, natychmiast stwierdzi³, ¿e nie ma zamiaru tego sprawdzaæ.

Musia³o siê wydarzyæ coœ z³ego. Gdyby pani Barrissie nic siê nie

sta³o, nie pozwoli³aby tak za nim goniæ wrzeszcz¹cym, wœciek³ym Qu-

lunom z ob³êdem w œlepiach. Ostatni raz widzia³ j¹ i jej nieskoñczenie

interesuj¹cych przyjació³, jak odpoczywali w towarzystwie wodza Qu-

lunów. Wszyscy wydawali siê ca³kiem dobrze dobrze zgadzaæ. Czy¿by

to siê zmieni³o?

To prawda, handlarze byli Qulunami, nie Alwarimi, ale tak czy owak

pochodzili ze stepów, a nie z gór. Mo¿e wcale nie s¹ bardziej godni za-

ufania ni¿ banda brudnych w³óczêgów Alwarich, tych snigvoldów, pa-

stuchów dorgumów.

Jeœli to prawda, pani Barrissa mo¿e byæ w wielkim niebezpieczeñ-

stwie. Ona i jej nauczyciele s¹ bardzo mocni, ale nie jak bogowie. Nie

s¹ silni jak Miywondl, wiatr, lub Kapchenaga, grom. To tylko ludzie.

Wiêksi od Gwurran, mo¿e trochê m¹drzejsi, ale ludzie. Mo¿na ich po-

konaæ i uœmierciæ. Qulunowie to te¿ ludzie. Oznacza to, ¿e z pewnoœci¹

znaj¹ wiele sposobów zabijania.

Gdyby jednak ktoœ kogoœ zabi³, Tooqui z pewnoœci¹ coœ by us³y-

sza³. Pani Barrissa i jej przyjaciele nie daliby siê zabiæ bez walki. Mo¿e

ich jakoœ oszukano? W kanionach plemiennych ciemnymi nocami

background image

170

opowiada siê d³ugie, ponure historie o przebieg³ych handlarzach i o tym,

co potrafi¹ zrobiæ niczego nie podejrzewaj¹cym goœciom.

Coœ jasnego i gor¹cego osmali³o w³osy na szczycie jego grzywy.

Przyspieszy³, pêdz¹c teraz tak szybko i zawziêcie, jak tylko móg³.

Wprawdzie Qulunowie maj¹ d³u¿sze nogi, ale przyzwyczajeni s¹ do jaz-

dy i handlu. A co, jak co, ale uciekaæ Gwurranowie umieli doskonale.

Z dziwnych, zagranicznych p³askoœciennych chat wygl¹da³y ku niemu

zdumione twarze. Zaalarmowani Qulunowie wybiegali, ¿eby go z³apaæ.

Zwiewa³ przed nimi, jakby bawili siê w berka blo-bi z przyjació³mi-krew-

nymi. Ale wiedzia³, ¿e to nie gra. Gor¹cy promieñ uderzy³ raz jeszcze,

ale chybi³, na moment rozjaœniaj¹c nocne niebo nad jego g³ow¹.

I oto jest ju¿ za obozowiskiem; nogi wybijaj¹ równy rytm, otwiera

siê przed nim step. Wysoka trawa trochê spowolni³a jego ruchy, ale za

to ukry³a go przed wzrokiem œcigaj¹cych. Uzna³, ¿e jest bezpieczny –

dopóki nie us³ysza³ szybko zbli¿aj¹cego siê têtentu kopyt sadaina.

– Têdy! – wrzasn¹³ jakiœ Qulun. – Widzia³em dyzata! Tam!

Mia³ ochotê odwróciæ siê i wrzasn¹æ: „Nie jestem dyzatem!”. By³

jednak doœæ sprytny, ¿eby wiedzieæ, ¿e ta chwila szaleñczego buntu mo¿e

go kosztowaæ ¿ycie. Gor¹czkowo szuka³ miejsca, gdzie móg³by siê za-

kopaæ. Tu jednak nie by³o znajomych gór, nie by³o przyjaznych szczelin

i nawisów, gdzie tak ³atwo siê schowaæ. G³osy œcigaj¹cych go Qulunów

by³y coraz bli¿ej. Jeszcze chwila i znajd¹ siê nad jego g³ow¹. Œwiat³a

rozjaœni³y noc wokó³ niego. Kolejna mechaniczna magia, kupiona od

handlarzy w miastach. Zastanawia³ siê, czy do¿yje chwili, kiedy bêdzie

móg³ na w³asne oczy ujrzeæ te gwarne, tajemnicze miejsca, które od-

wiedzi³o do tej pory zaledwie kilku Gwurran.

Wtedy w³aœnie zobaczy³ norê kholota. Wejœcie by³o akurat doœæ

szerokie, ¿eby zdo³a³ siê wcisn¹æ. Dysz¹c ciê¿ko, wœlizn¹³ siê w otwór

i na brzuchu zacz¹³ mozolnie przepychaæ siê w dó³. Ciekawe, czy Qulu-

nowie wpadn¹ na to, by go szukaæ pod ziemi¹, czy poprzestan¹ na po-

wierzchni? Nora rozszerzy³a siê odrobinê, co pozwoli³o mu pe³zn¹æ

szybciej. Kiedy otwar³a siê przed nim owalna komora, mniej wiêcej

trzy razy wiêksza od niego, wiedzia³ ju¿, ¿e dotar³ do koñca. St³umione

przez warstwê ziemi krzyki i nawo³ywania patroluj¹cych Qulunów wy-

dawa³y siê coraz bardziej oddalone. Kryjówka by³aby doskona³a, gdyby

nie pewna drobna komplikacja…

Nora by³a ju¿ zajêta przez rodzinê kholotów.

Zamar³. Móg³ tylko mieæ nadziejê, ¿e kholoty ¿ywi¹ siê traw¹, na-

sionami i liœæmi, a nie Gwurranami. Dwa doros³e osobniki o p³askich

pyskach, pokryte szorstkim, oliwkowozielonym futrem, przygl¹da³y mu

background image

171

siê czujnie. Na szczêœcie w norze nie by³o szczeni¹t. Gdyby by³y, Too-

qui prawdopodobnie nie dotar³by nawet tutaj. Ka¿dy ze starych by³ co

najmniej tak du¿y jak on, ale zêby mia³ proporcjonalnie znacznie wiêk-

sze: szerokie siekacze do zadañ specjalnych przewidziane do œcinania

grubych kêp trawy. Gdyby ich têponosi w³aœciciele mieli na to ochotê,

mog³yby pos³u¿yæ równie¿ do obciosania mu twarzy.

Wstrzyma³ oddech, obserwuj¹c pomrukuj¹ce i niespokojnie wêsz¹-

ce zwierzêta, które ruszy³y w jego kierunku. Stara³ siê nie dygotaæ za

bardzo, kiedy go obw¹chiwa³y z góry, z do³u i ze wszystkich stron. Za-

cisn¹³ powieki i usi³owa³ sobie wyobraziæ, ¿e jest kawa³kiem dorgu-

mowego ³ajna, które przypadkiem stoczy³o siê do nory. Z góry wci¹¿

jeszcze dochodzi³y odg³osy galopuj¹cych sadainów i okrzyki Qulunów.

Nie wiedzia³, jak d³ugo zdo³a pozostaæ w bezruchu.

Para kholotów wzgardliwie poci¹gnê³a nosami, co w innych warun-

kach przyj¹³by zapewne jako obrazê, po czym przepchnê³a siê obok niego

do wyjœcia. Ich reakcja by³a doœæ dziwna. Czy¿by œmierdzia³ tak okrop-

nie, ¿e zmusi³ ich do opuszczenia nory? A potem Gwurranin przypo-

mnia³ sobie czas spêdzony w domu Qulunów, przesyconym dziwaczny-

mi obcymi zapachami. Widocznie te zapachy przylgnê³y do jego futra

tak mocno, ¿e nie tylko odpêdza³y kholoty, ale równie¿ odbiera³y im

apetyt na k¹sanie. Para prze¿uwaczy z nory stwierdzi³a widocznie, ¿e to

stworzenie musi smakowaæ jeszcze gorzej ni¿ pachnie.

Z góry dobieg³ podekscytowany wrzask, a po nim huk i pe³en bólu

jêk jednego z kholotów. Zwierzê widocznie wysz³o z nory i zosta³o

wziête przez patroluj¹cych Qulunów za obiekt poœcigu. Skoro tylko zi-

dentyfikowano nieszczêsne zwierzê, ¿artom z pochopnego strzelca nie

by³o koñca. Tooqui odwróci³ siê z trudem w ciasnej komorze i wysta-

wi³ g³owê z tunelu, pods³uchuj¹c skwapliwie.

– Dajmy sobie spokój. PóŸno siê robi, a ja mam doœæ. Nie obcho-

dzi mnie, co powie Baiuntu.

– Masz racjê – stanowczo stwierdzi³ drugi Qulun, œci¹gaj¹c wo-

dze. – Powiemy mu, ¿e schwytaliœmy i zabiliœmy zbiega. I niech to ju¿

siê skoñczy.

– I tak jest tu sam, bez po¿ywienia, wody i zapasów. Step go za³a-

twi.

Wymiana zdañ zakoñczy³a siê tupotem oddalaj¹cych siê sadainów.

Tooqui jedak pozosta³ przyczajony w norze, dopóki nie uzna³, ¿e mo¿e

bezpiecznie wyjϾ.

Kiedy to zrobi³, brudny i zmêczony, ale ¿ywy, wokó³ nie by³o œladu

poœcigu. Znalaz³ kamieñ, wszed³ na niego i rozejrza³ siê – by³ na tyle

background image

172

wysoko, ¿e czubki faluj¹cych na wietrze traw znalaz³y siê poni¿ej. Qu-

lunowie zwijali obóz, i to w œrodku nocy. Mieli wa¿ne powody, Tooqui

by³ tego pewnien. O ile wiedzia³, nigdy ¿aden nomada nie zwija³ obozu

w œrodku nocy.

Czy pani Barrissa i jej przyjaciele jeszcze ¿yj¹? A jeœli nie, co to

zmienia? Jest sam, bez jedzenia, broni i wody, o wiele dni biegu od naj-

bli¿szej górzystej krainy Gwurran. Otoczy³ siê ramionami przed ch³o-

dem nocy i uwa¿nie rozejrza³ po otoczeniu. Otwarty step to nie miej-

sce dla zdenerwowanego malutkiego Gwurranina! Podskakiwa³ na ka¿-

dy dŸwiêk, ka¿dy ruch przyprawia³ go o bicie serca. A jeœli tam s¹ shanhy,

œledz¹ce karawanê kupców? Có¿, jak z³api¹ trop, bêdzie mia³ mniej wiê-

cej takie szanse, jak birru o koronkowych skrzyd³ach w czasie burzy

piaskowej.

Nawet gdyby chcia³ pomóc, nic nie mo¿e zrobiæ. Najlepiej bêdzie,

jeœli od razu ruszy do domu. Przy odrobinie szczêœcia znajdzie po dro-

dze trochê wody i coœ do jedzenia, jeœli sam nie zostanie po drodze

zjedzony, wróci do krainy Gwurran w ci¹gu kilku dni. Opowie ziom-

kom swoj¹ podniecaj¹c¹, dramatyczn¹ historiê. M³odzie¿ bêdzie pa-

trzeæ na niego z podziwem, a sceptyczni starcy uznaj¹, choæ niechêt-

nie, jego niezwyk³e wyczyny. Do koñca ¿ycia bêdzie wœród swojego

ludu wielki wielki.

Ale… ale pozostawa³a jeszcze sprawa pani Barrissy, która zamiast

zabiæ go jak z³odzieja, potraktowa³a jak przyjaciela i wstawi³a siê za

nim, kiedy wyrazi³ pragnienie podró¿y poza odwieczne ziemie Gwur-

ran. No i w³aœnie jego ¿yczenie zosta³o spe³nione. Oczywiœcie, kiedy

o to prosi³, nie wiedzia³, ¿e coœ takiego mo¿e siê zdarzyæ. Nikt, nawet

cz³owiek Barrissa, nie bêdzie mia³ nic przeciwko temu, jeœli popêdzi

do domu tak szybko, jak zdo³aj¹ go ponieœæ d³ugopalce stopy.

Muszê wiedzieæ, zdecydowa³ wreszcie. Jeœli pani Barrissa i reszta

zostali zabici, wtedy mo¿e ruszyæ do domu z czystym sumieniem. Z dru-

giej strony, jeœli jeszcze ¿yj¹…

Jeœli jeszcze ¿yj¹, to mia³ prawo s¹dziæ, ¿e jego w³asne ¿ycie skom-

plikuje siê jeszcze bardziej ni¿ do tej pory. Powinien chyba siê z tego

cieszyæ albo przynajmniej próbowaæ to sobie wmówiæ. Czy nie powie-

dzia³ ludziom, ¿e Tooqui jest najdzielniejszy, najwaleczniejszy, najm¹-

drzejszy, naj-naj-naj ze wszystkich Gwurran? Wtedy zastanawia³ siê, czy

ktokolwiek mu uwierzy³. Z pewnoœci¹ nie ci dwaj têpi têpi przewodni-

cy, nêdznicy zadufki bezklanowcy Alwari, Kyakhta i Bulgan. Mi³o by-

³oby zobaczyæ ich twarze – oczywiœcie, jeœli w ogóle jeszcze ¿yj¹, upo-

mnia³ sam siebie – kiedy Tooqui, ten sam Tooqui, z którego siê œmiali

background image

173

i którym pogardzali, pojawi siê, ¿eby ocaliæ ich smêtne, krótkoogonia-

ste, brzydkie zadki! Obraz ten nape³ni³ go, jeœli nawet nie odwag¹, to

przynajmniej zapa³em.

Tooqui im poka¿e! Tooqui poka¿e wszystkim! Zdeterminowany,

postanowi³ œledziæ wêdruj¹cy klan. Bêdzie wlók³ siê za nimi w oddali,

czekaj¹c, a¿ zobaczy to, co jest do zobaczenia, i dowie siê tego, czego

musi siê dowiedzieæ. W³aœnie tak, tak jest! Jest najodwa¿niejszym, naj-

twardszym, najbardziej pomys³owym ze wszystkich Gwurran!

Sam przeciwko ca³emu klanowi Qulunów, bezbronny, maj¹c za kom-

paniê jedynie obezw³adniaj¹ce poczucie bezradnoœci, wiedzia³, ¿e tym

razem musi naprawdê dowieœæ swojej wartoœci.

Luminara czu³a, ¿e g³owê wci¹¿ jeszcze ma na karku, ale by³a to

bodaj jedyna dobra rzecz, któr¹ zauwa¿y³a, kiedy wreszcie odzyska³a

œwiadomoœæ. Ramiona mia³a mocno zwi¹zane z ty³u, nogi skrêpowane

w udach, ³ydkach i kostkach. Przez miêkki, przepuszczaj¹cy powietrze

kaptur, jaki mia³a na g³owie, ledwo widzia³a œwiat³o dzienne. Mog³a

oddychaæ, ale tylko przez nos; knebel w ustach skutecznie powstrzy-

mywa³ j¹ przed wydaniem z siebie dŸwiêku bardziej artyku³owanego ni¿

pomruk.

Widocznie jednak to wystarczy³o, bo w odpowiedzi rozleg³y siê inne

pomruki. Wydawa³o jej siê, ¿e rozpoznaje Obi-Wana i Barrissê, Anaki-

na nie by³a pewna, ale st³umione, wysokie dŸwiêki mog³y pochodziæ

jedynie od Kyakhty i Bulgana. Po d³u¿szej analizie us³yszanych g³osów

uzna³a, ¿e Anakin tak¿e znajduje siê poœród uwiêzionych.

G³os, bynajmniej nie t³umiony kneblem, uspokoi³ ogólne mamro-

tanie.

– Witajcie, czcigodni goœcie. Muszê wam podziêkowaæ za wie-

czór, który z pewnoœci¹ oka¿e siê niezwykle korzystny. Dla mnie, oczy-

wiœcie, a nie dla was – ci¹gn¹³ z zadowoleniem Baiuntu. – Nadklan Bo-

rokiich, którego szukacie, znajduje siê o kilka dni jazdy na pó³noc st¹d,

ale wy siê z nimi nie spotkacie. Oferujemy wam w zamian mi³¹ wy-

cieczkê do miasta Dashbalar, gdzie mój klan zawsze robi dobre inte-

resy.

Luminara s³ysza³a, jak Qulun przechadza siê przed nimi to w jedn¹,

to w drug¹ stronê, pyszni¹c siê daremnie swoim tryumfem przed wiêŸ-

niami, którzy nie mogli go zobaczyæ.

– Jestem pewien, ¿e zastanawiacie siê, co siê z wami stanie. Haja,

nawet przez myœl by mi nie przesz³o, aby was skrzywdziæ! By³oby to

background image

174

pogwa³cenie wszystkich co do jednej zasady quluñskiej goœcinnoœci. –

Luminara mog³a wyczuæ uœmiech Baiuntu, choæ nie by³a w stanie go

zobaczyæ. – Jest wiele sposobów, aby wiadomoœæ szybko przeby³a ste-

py. Mówi¹, ¿e temu, kto powrót pewnych goœci spoza œwiata do Cuiper-

nam opóŸni o dwie czêœci cyklu rozrodczego, zostanie wyp³acona wielka

nagroda. Goœci opisano bardzo starannie. Mo¿ecie sobie wyobraziæ moje

zaskoczenie i zachwyt, kiedy pojawiliœcie siê w pobli¿u naszego obo-

zowiska, prosz¹c o wskazanie drogi do Borokiich. By³em zachwycony,

kiedy zgodziliœcie siê przyj¹æ moj¹ goœcinê. Teraz bêdziecie mieli oka-

zjê skorzystaæ z niej przez d³u¿szy czas.

Luminara poczu³a, ¿e wódz siê zbli¿a. Pi¿mowy odór jego cia³a by³

coraz mocniejszy, a g³os sta³ siê gniewny.

– Powiedziano mi, ¿ebym was nie skrzywdzi³, tylko opóŸni³ wasz

powrót do miasta. Muszê was jednak ostrzec: nie denerwujcie mnie,

próbuj¹c czegokolwiek, co umniejszy³oby mój zysk. Podró¿owaæ bê-

dziecie wygodnie, ale kilkunastu moich najlepszych ludzi ma was pil-

nowaæ przez ca³y czas. Na pierwsz¹ oznakê u¿ycia sztuczek Jedi winny

zostanie zastrzelony. Tak, tak… my, ignoranci ze stepów, wiemy o ist-

nieniu Mocy. Nie ka¿cie mi zrobiæ czegoœ, czego byœmy wszyscy ¿a³o-

wali. – Luminara znów wyczu³a jego uœmiech, kiedy od niej odst¹pi³. –

Reputacja handlowca mojego klanu zosta³aby bezpowrotnie znisz-

czona.

Gdzieœ w pobli¿u us³ysza³a niezrozumia³e pomruki Anakina, dobie-

gaj¹ce poprzez knebel i kaptur.

– Zaraz, zaraz – zaprotestowa³ Baiuntu. – Nie rozumiem ani s³owa

z tego, co mówisz… choæ zdaje mi siê, ¿e esencjê twojej wypowiedzi

³atwo rozpoznaæ. Jestem ekspertem od esencji, jak z pewnoœci¹ zd¹¿y-

liœcie siê ju¿ przekonaæ. Kiedy nadejdzie czas na posi³ek lub wodê, zo-

staniecie obs³u¿eni pojedynczo. Wierzcie mi, szanujê zdolnoœci Jedi

jak wszyscy inni, ale mój lud i ja nie zamierzamy ryzykowaæ. Przede

wszystkim zniszczyliœmy wasze komunikatory tak, aby nie da³o siê ich

naprawiæ, wiêc nawet gdybyœcie zdo³ali siê uwolniæ, nie zdo³acie we-

zwaæ pomocy ze strony g³upich, chocia¿ hojnych mieszkañców miasta.

Luminara wyczu³a, ¿e ciê¿kie kroki przywódcy oddalaj¹ siê i zmie-

niaj¹ kierunek.

– Wkrótce dom goœcinny, ostatni z naszego obozowiska, zostanie

równie¿ z³o¿ony i spakowany do transportera. Zarezerwowano dla was

inne, ruchome pomieszczenie. Przykro mi niezmiernie, ale nie mogê

wam zaufaæ na tyle, ¿eby pozwoliæ wam podziwiaæ mijane krajobrazy,

ale przynajmniej bêdziecie mogli je w¹chaæ. Rozkoszujcie siê stepo-

background image

175

wym wietrzykiem, drodzy goœcie. I proszê, ¿adnych spektakularnych prób

ucieczki. Uzna³bym to za osobist¹ obrazê.

Niech no tylko jedno z nas siê uwolni, na pewno doznasz osobi-

stych obra¿eñ, pomyœla³a wœciekle. Zmusi³a siê do zachowania spoko-

ju, przywo³uj¹c w pamiêci swoje szkolenie. Wszyscy Jedi wiedz¹, ¿e

gniew zaæmiewa jasne myœlenie, a zemsta w najlepszym razie jest nie-

potrzebnym marnotrawstwem energii.

Ktoœ nie chcia³, aby wrócili do Cuipernam. Ile to jest – dwie czêœci

cyklu rozrodczego? Jaki ma cel przetrzymywanie ich w niewoli, by po-

tem wszystkich wypuœciæ? Oczy mistrzyni rozszerzy³y siê lekko pod

kapturem w nag³ym zrozumieniu.

Rada Unii! Ona i Obi-Wan obiecali im ugodê z Alwarimi. Jeœli nie

wróc¹ w rozs¹dnym terminie, pozycja zwolenników secesji w radzie

umocni siê stopniowo. Czy zag³osuj¹ za secesj¹, nie czekaj¹c na raport

Jedi? Podobnie jak wszyscy inni politycy, przedstawiciele rady maj¹

swoich wyborców, przed którymi musz¹ odpowiadaæ. Nie bêd¹ czekaæ

wiecznie. Mo¿e nie zaczekaj¹ nawet dwóch czêœci cyklu rozrodczego?

Z pewnoœci¹ ktoœ to wymyœli³. Ciekawe, kto zyska najwiêcej na

powstrzymaniu Jedi przed ukoñczeniem misji? Kto, poza secesjonista-

mi? Kto by³ zleceniodawc¹ ataku na ni¹ i Barrissê, a potem sta³ za po-

rwaniem padawanki?

Choæ jej nozdrza nie by³y tak wra¿liwe jak jedno nozdrze suubatara,

wyraŸnie czu³a w tym odleg³¹ obecnoœæ Hutta.

Kiedy wrócimy do Cuipernam bêdziemy musieli zamieniæ parê s³ów

z niejaki Soerggiem, pomyœla³a ponuro. Parê doœæ nieprzyjemnych s³ów.

Lecz Luminarê, a z pewnoœci¹ i ca³¹ Radê Jedi, gnêbi³o jeszcze inne,

z³owró¿bne pytanie: kto stoi za Huttem? Zanim jednak spotkaj¹ siê z So-

erggiem, musz¹ uwolniæ siê ze z³otej klatki sk¹pych Qulunów – i to

szybko.

Tooqui przygl¹da³ siê spomiêdzy wysokich traw, jak Qulunowie

zwijaj¹ obóz. Domy i kilka kramów zgrabnie z³o¿ono, towary posk³ada-

no, wszelkie inne przedmioty nierozerwalnie zwi¹zane z klanem noma-

dów starannie zapakowano. Procesjê zamyka³y luŸne sadainy i – co naj-

wa¿niejsze – szeœæ wierzchowych suubatarów, które nale¿a³y do jego

nowych przyjació³. Kiedy karawana ruszy³a, poszed³ za ni¹, zamierzaj¹c

œledziæ kupców z pewnej odleg³oœci. Stopniowo oœmieli³ siê i coraz

bardziej zbli¿a³ do karawany. Teraz móg³ ju¿ obserwowaæ pojedyncze

osoby, samemu pozostaj¹c w cieniu.

background image

176

Rozpozna³ kilkoro cz³onków klanu, przede wszystkim potê¿nego

i okr¹g³ego Baiuntu. Wódz jecha³ na czele procesji, usadowiony na plat-

formie udekorowanej kolorowymi wstêgami, które ³opota³y raŸno na

wietrze, a tak¿e organami wiatrowymi, proporcami Qulunów i krzykli-

wymi reklamami towarów sprzedawanych przez klan. Tooqui tak by³

zajêty obserwacj¹ ruchów klanu i pozostawaniem w ukryciu, ¿e prawie

zapomnia³ o zagro¿eniu ¿ycia swoich przyjació³.

Podskoczy³ jednak z radoœci, kiedy póŸniej tego popo³udnia wszy-

scy oni zostali wreszcie wyprowadzeni z transportera ci¹gniêtego przez

osiem sadainów. Ka¿demu po kolei pozwolono chwilê korzystaæ z wia-

tru, s³oñca i œwie¿ego powietrza, po czym wpuszczono z powrotem do

transportera, a jego miejsce zajmowa³ nastêpny wiêzieñ. Gwurranin li-

czy³ ich cierpliwie, dr¿¹c z podniecenia. Wszyscy tam byli: czworo Jedi

i dwóch Alwarich o jadowitych ozorach. Zakapturzeni, zakneblowani

i zwi¹zani tak dok³adnie, ¿e nawet Jedi nie zdo³ali siê uwolniæ. Ten ga-

laretowaty Baiuntu mo¿e i jest k³amliwym draniem, ale z pewnoœci¹ wie,

co robi.

Jak, na wszystkich bogów deszczu, mam ich uwolniæ? – zastanawia³

siê Tooqui. Najpierw powinien przedostaæ siê do obozu, potem w jakiœ

sposób pozbyæ siê stra¿ników Qulunów, wiêkszych i silniejszych od

niego. A on nie ma ¿adnej broni z wyj¹tkiem kamieni. Jeœli nawet zdo³a

niezauwa¿enie dotrzeæ do transportera i za³atwiæ po kolei wszystkich

stra¿ników, wci¹¿ bêdzie potrzebowa³ czasu, aby uwolniæ ca³¹ czwórkê

przyjació³… i mo¿e mo¿e nawet tych dwóch Alwarich. Potem bêd¹

musieli odzyskaæ ich osobiste przedmioty, odebraæ suubatary i odje-

chaæ zdrowo i w jednym kawa³ku. ¯eby tego dokonaæ, nie wystarczy

dziesiêciu Tooquich, a on jest tylko jeden.

Nie ma co nawet marzyæ o wsparciu, wiedzia³ o tym doskonale.

Gwurranie to twarde plemiê. Przetrwali w niegoœcinnym kraju, gnêbie-

ni przez drapie¿n¹ faunê, nie dziêki pobo¿nym ¿yczeniom. Kiedy bra-

kowa³o zasobów, znajdowali odpowiednie substytuty lub wymyœlali

w³asne.

O to chodzi³o. Potrzebna bêdzie pospieszna improwizacja. Rozum

i logika mog¹ podpowiadaæ, ¿e obojêtne co zrobi, poniesie klêskê, ale

Tooqui nadrabia³ nik³oœæ postaci potê¿nie przeroœniêtym ego. Jeœli za-

wiedzie wszystko inne, bezczelnoœæ nie pozwoli mu ponieœæ klêski.

Teraz trzeba to tylko wyt³umaczyæ Qulunom.

Ka¿dy krok, ka¿dy metr przebyty przez cz³api¹ce powoli sadainy,

za którymi pod¹¿a³, oddala³ go od domu, od bezpiecznych, znajomych

wzgórz i ciep³a plemienia Gwurran. Próbowa³ nie myœleæ, jak daleko

background image

177

12 – Nadchodz¹ca burza

go zanios³o od wszystkiego, co znajome. Wody mia³ dosyæ; deszcz zbie-

raj¹cy siê w niewielkich zag³êbieniach w mocno ubitej ziemi dostar-

cza³ jej w obfitoœci. Traci³ jednak czas na poszukiwanie po¿ywienia, a po-

tem musia³ siê spieszyæ, ¿eby dogoniæ nieprzerwanie wêdruj¹c¹ kara-

wanê. W ten sposób mija³ dzieñ za dniem, potem nastêpny i jeszcze

jeden. Zmêczony, brudny, stêskniony za domem Tooqui wci¹¿ dotrzy-

mywa³ kroku procesji.

Kolejny wieczór zasta³ go nie bli¿ej pomys³u na ratowanie przyja-

ció³, ni¿ wtedy, gdy kry³ siê w norze kholota. Zapad³a noc. Zmêczony

i g³odny Tooqui w poszukiwaniu schronienia przed kr¹¿¹cymi drapie¿-

nikami stwierdzi³, ¿e powoli oddala siê od obozowiska. ¯a³owa³ blasku

prêtów ¿arowych, które móg³ bezpiecznie ogl¹daæ tylko z daleka. Ale

bezpieczeñstwo by³o wa¿niejsze ni¿ ciep³y blask w ciemnoœci. Jeœli nie

znajdzie nory ani drzewa, mo¿e trafi siê kilka kamieni, pomiêdzy które

bêdzie móg³ siê wcisn¹æ na krótki odpoczynek.

Zamiast tego powita³ go odleg³y odg³os grzmotu.

– Ou, pifgot – wymamrota³.

Zaraz zacznie padaæ, jakby jego sytuacja nie by³a i bez tego kiep-

ska. S¹dz¹c z zapachu, bêdzie la³o jak z cebra. Wiatr zawirowa³ wokó³

niego, jakby nie ca³kiem pewien, w którym kierunku powinien wiaæ,

a smak nadchodz¹cej ulewy w nocnym powietrzu by³ coraz mocniej-

szy. Kapchenaga zagrzmia³ na pó³nocy, og³aszaj¹c swój pochód zbli¿a-

j¹cymi siê coraz bardziej ostrzami Pal¹cego Œwiat³a.

Za jego plecami obozowisko przygotowywa³o siê na nadejœcie bu-

rzy: uszczelniano szpary chat, mocowano okna, przywi¹zywano zwie-

rzêta. Proporce i reklamy zwiniêto. Qulunowie i ich wiêŸniowie prze-

czekaj¹ burzê bezpiecznie i ciep³o w solidnych schronieniach, rozgrze-

waj¹c siê gor¹cymi posi³kami i importowanymi spoza planety piecykami.

Tymczasem on, Tooqui, bêdzie móg³ uwa¿aæ siê za szczêœliwca, jeœli

znajdzie such¹ norê, nie zajêt¹ jeszcze przez ¿adnego niegoœcinnego

stwora.

Jeszcze lepszy by³by skalny nawis, stwierdzi³, szukaj¹c dalej. Nie

tak ciep³y jak nora, ale prawie na pewno nie zamieszka³y. W przeci-

wieñstwie do Alwarich i ludzi, mia³ sierœæ, która utrzymywa³a ciep³o

cia³a. Przynajmniej nadci¹gaj¹cy deszcz ukryje jego zapach przed b³¹-

kaj¹cymi siê miêso¿ercami.

Zupe³nie nieoczekiwanie ujrza³ przed sob¹ w ciemnoœci górski ³añ-

cuch. W sam¹ porê, s¹dz¹c z prêdkoœci wiatru. Szybko pêdz¹ce chmury

zaczê³y ju¿ zas³aniaæ niebo i gwiazdy, i œwiat³o wschodz¹cego ksiê¿y-

ca Ansionu. Pioruny wali³y coraz czêœciej, a pierwsze grube krople

background image

178

deszczu zaczê³y ch³ostaæ ŸdŸb³a trawy. Mrugaj¹c, aby strz¹sn¹æ wodê

z rzês, Tooqui ruszy³ w kierunku prze³êczy pomiêdzy najbli¿szymi wzgó-

rzami. B³ysk oddechu Kapchenagi na moment rozjaœni³ niebo. Tooqui

zamar³. To nie by³y góry. Nie do gór zbli¿a³ siê tak ostro¿nie. Zoriento-

wa³ siê w u³amku sekundy, kiedy najbli¿sze wzgórze zwróci³o w jego

stronê smêtne oko.

Lorquale.

By³ tak zaskoczony, ¿e nie wiedzia³, czy ma siê skuliæ na ziemi, czy

odwróciæ siê i wiaæ, czy po prostu zemdleæ i nakryæ siê nogami. Osta-

tecznie nie zrobi³ nic. Pozosta³ tam, gdzie by³, a deszcz la³ w najlepsze.

Bêbnienie kropel o trawê brzmia³o znajomo i koj¹co, ale nie rozwi¹zy-

wa³o kwestii mucz¹cych gór, które majaczy³y posêpnie w mroku.

Nagle wstrz¹snê³a nim myœl, ¿e ma³o brakowa³o, by wmaszerowa³

beztrosko w sam œrodek stada.

Lorquale, przynajmniej zgodnie z wiedz¹ Gwurranina, by³y najwiêk-

szymi mieszkañcami stepów. Tak samo jak suubatary, mia³y podwójny

grzbiet i by³y niewiele od nich wy¿sze, ale znacznie bardziej masywne.

Pojedynczy doros³y osobnik wa¿y³ tyle, co cztery suubatary. Sztywna,

be¿owobr¹zowa sierœæ stercza³a pionowo i na boki, nadaj¹c im wygl¹d

naje¿onych. Pó³ tuzina koœcistych wyrostków stercza³o z masywnej

czaszki. W okresie rui dŸwiêk uderzaj¹cych o siebie ³bów doros³ych

byków niós³ siê daleko po stepie. Ka¿da z szeœciu stóp mia³a jednako-

w¹ liczbê potê¿nych palców w rogowej pow³oce: trzy skierowane do

przodu i trzy do ty³u – co doskonale spe³nia³o zadanie dŸwigania potê¿-

nego ciê¿aru zwierzêcia.

Dwoje niewielkich oczu, po jednym z ka¿dej strony masywnej czasz-

ki, kontrastowa³o z ogromnym cia³em zwierzêcia. Pojedynczy otwór

nozdrza by³ jednak doœæ wielki, by móg³ siê w nim schowaæ ca³y Gwur-

ranin. Nozdrze znajdowa³o siê na koñcu krótkiego, giêtkiego ryja i nie-

ustannie wêszy³o w powietrzu, szukaj¹c oznak niebezpieczeñstwa.

W³aœciwie niewiele mog³oby zagroziæ ca³emu stadu lorquali. Too-

qui wiedzia³ o tym doskonale. Nawet m³ode, kilkutygodniowe sztuki

by³y ju¿ doœæ du¿e i silne, by nie przestraszyæ siê nawet ca³ego stada

zb³¹kanych shanhów. Lorquale na ogó³ niechêtnie tolerowa³y intruzów,

jego jednak zignorowa³y. Po chwili zrozumia³, ¿e zwierzêta skupi³y siê

w stado, zajête przygotowaniami do nadchodz¹cej burzy. Padaj¹cy deszcz

maskowa³ tak¿e jego zapach, dziêki czemu mniej by³ nara¿ony na wy-

krycie.

B³yskawice pojawia³y siê coraz czêœciej, dok³adnie oœwietlaj¹c sta-

do. Tooqui uzna³, ¿e jest doœæ du¿e, choæ nie potrafi³ dok³adnie okre-

background image

179

œliæ jego liczebnoœci. Nie by³ w stanie zajrzeæ, co jest po drugiej stro-

nie pojedynczego lorquala, a przed nim znajdowa³ siê co najmniej tu-

zin. Mo¿e to ju¿ by³o ca³e stado, a mo¿e za nimi kry³o siê kolejnych

dwanaœcie zwierz¹t, naciskaj¹c koœcistymi ³bami na szczeciniaste boki

i zady poprzedników.

Wtedy w³aœnie Gwurranin wymyœli³ coœ, co równie dobrze mog³o

go zabiæ, jak uczyniæ bohaterem. Po trzech dniach przedzierania siê

przez wysokie trawy, ska³y i b³otniste kotliny by³ to pierwszy pomys³,

jaki mu przyszed³ do g³owy. Mia³ dziwne, smutne wra¿enie, ¿e mo¿e

tak¿e ostatni. Mo¿e zreszt¹ w ogóle siê nie uda.

Pochyli³ siê, nazrywa³ zeschniêtych ŸdŸbe³ trawy i uplót³ z nich

gwurrañski koszyk. Umiejêtnoœæ tê wpajano gwurrañskiej m³odzie¿y

od dzieciñstwa, nie mia³ wiêc z tym k³opotu nawet w ciemnoœci. D³u-

gie palce bez wysi³ku i z wpraw¹ ³¹czy³y ³odygi traw w zgrabn¹ ple-

cionkê. Teraz powoli, ostro¿nie ruszy³ w deszcz, poszukuj¹c czegoœ

jeszcze. Nawet przy tej pogodzie nie musia³ szukaæ zbyt d³ugo. Ze-

bra³ ca³y koszyk kamieni, okr¹g³ych, doskonale pasuj¹cych do jego

ma³ej d³oni.

Naj³atwiejsza czêœæ pomys³u zosta³a zrealizowana; teraz nie mia³

wyboru i musia³ przejœæ do tej trudniejszej – i bardziej niebezpiecznej.

Poruszaj¹c siê wci¹¿ powoli i cierpliwie, czêsto ocieraj¹c wypu-

k³e oczy z deszczu, usi³owa³ wypatrzyæ lorquala, który wygl¹da³by na

nieco bardziej sennego od pozosta³ych. W ciemnoœci i deszczu by³o to

w³aœciwie niemo¿liwe. W dzieñ pewnie te¿ nie by³oby ³atwiej. Ka¿dy

z lorquali wygl¹da³ i zachowywa³ siê dok³adnie tak samo jak wszystkie

inne. Jeœli Tooqui bêdzie siê tak d³ugo waha³, w koñcu w ogóle zrezy-

gnuje z pomys³u i co wtedy zrobi?

Uzna³, ¿e najbli¿sze zwierzê jest równie dobrym kandydatem, jak

ka¿de inne, i podszed³ tak blisko, jak tylko pozwala³a mu odwaga. Prze-

rzuci³ kosz z kamieniami przez ramiê, chwyci³ mokr¹ szczecinê lorqua-

la i przywar³ do niej. Zwierzê nie zareagowa³o, wiêc zacz¹³ siê wspinaæ.

Im bli¿ej by³ grzbietu, tym wiêksz¹ mia³ pewnoœæ, ¿e zdo³a dosi¹œæ lo-

rquala, unikaj¹c stratowania.

I oto by³ ju¿ na szczycie, balansuj¹c ostro¿nie na œrodkowych ³o-

patkach. St¹paj¹c mo¿liwie jak najdelikatniej, torowa³ sobie drogê po-

miêdzy mokrymi kud³ami, które przypomina³y mu nieco stepow¹ tra-

wê. Znalaz³ siê wreszcie w naturalnym zag³êbieniu pomiêdzy pierwsz¹

a drug¹ par¹ ³opatek. Lorqual wci¹¿ nie reagowa³ na jego obecnoœæ.

Mokry, zmarzniêty, przemoczony ulewnym ju¿ deszczem Tooqui ucie-

szy³ siê nawet z tego niewielkiego zwyciêstwa. Nie traci³ czasu na

background image

180

gratulowanie sobie. To, czego dokona³ do tej pory, by³o niczym w po-

równaniu z tym, co jeszcze pozosta³o do zrobienia.

Wsta³ ostro¿nie i stan¹³ na karku lorquala, mocno zapieraj¹c siê

stopami. Wzi¹³ jeden kamieñ z koszyka i przygotowa³ siê do dzia³ania.

Nie musia³ czekaæ d³ugo. Dwa promienie Pal¹cego Œwiat³a rozjaœni³y

podbrzusza szybko wêdruj¹cych chmur. Stado, nerwowe z powodu sza-

lej¹cej ju¿ burzy, zaczê³o okazywaæ wyraŸny niepokój. Zagrzmia³o.

W tym momencie Tooqui wycelowa³ starannie i rzuci³ pierwszy kamieñ.

Trafi³ wybrany cel tu¿ nad lewym okiem. Lorqual wyda³ z siebie jêk

przera¿enia i bólu, poderwa³ z ziemi przednie nogi i zacz¹³ nimi wierz-

gaæ, pewnie stoj¹c na czterech pozosta³ych. Zbite w ciasn¹ grupkê zwie-

rzêta zamucza³y ¿a³oœnie. Drugi kamieñ, rzucony w œlad za pierwszym,

uderzy³ kolejnego cz³onka stada. Ten tak¿e podskoczy³ i zacz¹³ wierz-

gaæ. Trzeci kamieñ trafi³ najwiêkszego z lorquali dok³adnie w samo oko.

Stado zaczê³o siê krêciæ niespokojnie, nie wiedz¹c, jak zareago-

waæ i co robiæ dalej. Panika zaczê³a ogarniaæ zwierzêta st³oczone wo-

kó³ Tooquiego i jak fala rozprzestrzenia³a siê wokó³, kieruj¹c krêgi nie-

pokoju ku skrajowi stada. Malec wci¹¿ rzuca³ kamieniami, dra¿ni¹c

zwierzêta znajduj¹ce siê w zasiêgu rzutu. Ryki stawa³y siê coraz g³o-

œniejsze, wznosz¹c siê nawet ponad pomruki grzmotów i bêbnienie desz-

czu.

Jeden niepewny, przera¿ony lorqual obija³ siê o drugiego, równie

zdenerwowanego. I wtedy przyszed³ z pomoc¹ Kapchenaga, zsy³aj¹c kilka

b³yskawic naraz. Po ostatnim uderzeniu, bardzo ju¿ bliskim, stado stra-

ci³o resztkê opanowania i ruszy³o. Najpierw powoli, ale szybko nabie-

ra³o pêdu. Z oczami pe³nymi deszczu Tooqui robi³, co móg³, aby umie-

jêtnymi rzutami kamieni skierowaæ je we w³aœciw¹ stronê. Kiedy ci-

sn¹³ ostatni, obiema garœciami chwyci³ siê szczeciny i trzyma³ mocno,

ratuj¹c ¿ycie. Nie tylko swoje, lecz i przyjació³. I tak nie mia³ wyboru.

Gdyby bodaj spróbowa³ zsun¹æ siê z gigantycznego rumaka, zosta³by

wdeptany w ziemiê. Czu³ prawie dr¿enie gruntu pod uderzeniami stóp

pêdz¹cych lorquali.

Obóz Qulunów by³ cichy i ciemny, jeœli nie liczyæ pal¹cych siê przez

ca³¹ noc prêtów ¿arowych, oœwietlaj¹cych przestrzenie miêdzy chata-

mi i odstraszaj¹cych ewentualnych drapie¿ców. Zagrzmia³o, a¿ zadr¿a-

³y krople deszczu, a potem jeszcze raz.

Wartownik nagle zad¹³ w róg, og³aszaj¹c alarm. W ca³ym obozowi-

sku odpowiedzia³y mu inne rogi. Wszyscy zerwali siê z pos³añ – jedni

szybciej, inni wolniej, przecieraj¹c zaspane oczy. W transporterze go-

œci Luminara próbowa³a wyartyku³owaæ pytanie zza knebla, ale nikt nie

background image

181

zrozumia³, o co jej chodzi. Czu³a wokó³ siebie ruch, gdy podobnie jak

ona zwi¹zani towarzysze usi³owali wstaæ. Wszyscy wyczuwali potê¿-

niej¹ce drgania – nie musieli nawet pos³ugiwaæ siê Moc¹.

Baiuntu obudzi³ siê jako jeden z pierwszych i wykrzykiwa³ rozkazy

we wszystkich kierunkach, po drodze dopinaj¹c spodnie o luŸnych no-

gawkach. W ca³ym obozie panowa³ kompletny chaos. Nie by³o czasu na

zaprzêganie sadainów do transporterów, wystarczy³o go zaledwie, aby

wszystkich pobudziæ. Pod kierownictwem Baiuntu zebra³a siê wreszcie

grupa jeŸdŸców. Mieli jedyn¹ szansê na ocalenie ca³ego dorobku klanu.

Wznieœli broñ i ruszyli naprzeciw galopuj¹cemu stadu, usi³uj¹c je roz-

proszyæ.

Odg³osy burzy utonê³y w skrzeku sadainów, krzyku tratowanych

jeŸdŸców i poranionych lorquali. Ten obszar pustyni dawno nie s³ysza³

takiego ha³asu. Pojedynczy strza³, nawet z nowoczesnego pistoletu, nie

jest w stanie powaliæ spanikowanego, pêdz¹cego na oœlep lorquala. Kilka

takich strza³ów mog³o jednak powa¿nie zraniæ zwierzê, a dalsza kano-

nada mog³a zmusiæ wielkiego stwora, aby zmieni³ kierunek biegu w oba-

wie przed dalszymi obra¿eniami. Qulunowie zaczêli biegaæ na wszyst-

kie strony, strzelaj¹c i robi¹c tyle ha³asu, ile siê da. Stado zwolni³o nie-

co; niepokój i przera¿enie lorquali powoli ustêpowa³y. Nie zatrzymuj¹c

siê, zwierzêta zaczê³y wymijaæ galopuj¹cych jeŸdŸców, którzy pojawili

siê nagle jak spod ziemi i robili im krzywdê. Inne od³¹czy³y siê od stada

i rozproszy³y w kierunku nieco bardziej na zachód. Stado rozdzieli³o

siê przed obozowiskiem i rozbieg³o na boki.

Kilka stworzeñ ogarnê³a jednak taka histeria, ¿e nie czu³y nawet

rani¹cych je strza³ów Qulunów i pêdzi³y na oœlep wprost przed siebie.

Dwa pad³y pod gradem strza³ów z importowanych, cennych rusznic la-

serowych Qulunów, dwa jednak prze¿y³y i w ci¹gu kilku sekund znala-

z³y siê w obozowisku.

Olbrzymie szeœciopalczaste stopy tratowa³y towary i szopy, rozno-

sz¹c w py³ lekkie kompozytowe œciany, a¿ ukryci w nich mieszkañcy

z wrzaskiem rozbiegali siê na wszystkie strony, walcz¹c z ciemnoœci¹

i deszczem. Potê¿ne rogate ³by ko³ysa³y siê z boku na bok, wyrzucaj¹c

ludzi i zwierzêta wysoko w górê. Oszala³e ze strachu, zakrwawione, oœle-

pione b³yskawicami lorquale wdeptywa³y w ziemiê wszystko, co nawinê-

³o im siê pod nogi, toruj¹c sobie drogê przez coraz wiêkszy chaos.

Transporter goœci ju¿ od jakiegoœ czasu nie by³ strze¿ony. Podob-

nie jak reszta klanu, stra¿nicy popêdzili na pomoc przyjacio³om i ro-

dzinom, desperacko usi³uj¹c ratowaæ ¿ycie i maj¹tek. Ociekaj¹cy desz-

czem Tooqui wdrapa³ siê od przodu na wóz i wœlizn¹³ do œrodka.

background image

182

Wewn¹trz jego przyjaciele ju¿ mocowali siê z wiêzami i próbowali

usi¹œæ. Wszystko wskazywa³o na to, ¿e nic im siê nie sta³o – tego zreszt¹

siê spodziewa³. Kupcy Qulun godni swojego klanu zrobi¹ wszystko, aby

nie dopuœciæ do uszkodzenia towaru.

Szukaj¹c czegoœ mocniejszego ni¿ go³e palce, Toorqui natrafi³ na

dziwaczny sprzêt pozaœwiatowców, pouk³adany i opatrzony etykietami

w otwartej szafce z przodu transportera. Siêgn¹³ po jeden z mieczy

œwietlnych, ale zmieni³ zdanie i chwyci³ ma³e, uniwersalne ostrze Al-

warich, nale¿¹ce do Bulgana. No¿a przynajmniej umia³ u¿ywaæ. Ma³e,

ale silne d³onie zajê³y siê najpierw wiêzami Barrissy. Padawanka ze-

rwa³a z g³owy kaptur, a kiedy ujrza³a, kto przyby³ im na ratunek, zabra-

k³o jej s³ów. Nie mia³o to zreszt¹ wielkiego znaczenia, bo by³a nadal

zakneblowana, a Tooqui zajmowa³ siê jej nadgarstkami i kostkami.

– Tooqui mówi prawda – trajkota³ Gwurranin, nie przestaj¹c pra-

cowaæ. – Tooqui najdzielniejszy z plemienia. Najsilniejszy, najodwa¿-

niejszy, najm¹drzejszy…

– I najbardziej gadatliwy – przerwa³a mu Barrissa, gdy wreszcie

pozby³a siê knebla. By³a wolna, ale ku swojemu zdumieniu nie mog³a

siê ruszyæ. Kilka dni przebywania w ciasnych wiêzach spowodowa³o

skurcze miêœni i mrowienie. Umiejêtnoœci Jedi pomog³y jej przywró-

ciæ kr¹¿enie znacznie szybciej, ni¿ móg³by to uczyniæ niewyszkolony

wiêzieñ. Wci¹¿ zajêty Tooqui powiedzia³ jej, gdzie ma szukaæ sprzêtu.

Rzuci³a siê z pomoc¹ i we dwójkê b³yskawicznie rozwi¹zali Obi-Wana,

Luminarê i Anakina.

Coœ uderzy³o mocno w œcianê transportera, omal nie wywracaj¹c

go na bok. Z zewn¹trz dobieg³o ich basowe muczenie, zag³uszaj¹ce na-

wet odg³os wichury i deszczu. Towarzyszy³y mu urywane wrzaski spa-

nikowanych Qulunów.

– Co to takiego? – zainteresowa³ siê Anakin, rozcieraj¹c nogi i rê-

ce, ¿eby przywróciæ w nich kr¹¿enie. Marzy³ o tym, ¿eby zacisn¹æ pal-

ce nie na rêkojeœci miecza, ale na t³ustym karku pewnego wodza Qulu-

nów. Obi-Wan nie pochwala³ takich myœli, to prawda, ale zdarza³y siê

chwile, kiedy Anakin mia³ ochotê odstawiæ na bok wszelkie nauki mi-

strza. Teraz w³aœnie nadszed³ taki moment. Dajcie mi tylko mo¿liwoœæ

skrêcenia karku temu wrednemu workowi sad³a, pomyœla³, a póŸniej ze

skruch¹ poniosê ka¿d¹ karê…

– Lorquale. – Tooqui zawziêcie pi³owa³ wiêzy krêpuj¹ce kostki

Kyakhty. – ¯eby biæ biæ Qulun, Tooqui trzeba wielki kij. – Zerkn¹³ w górê

i uœmiechn¹³ siê szeroko. – Stado lorquale wielki kij. Tooqui goni ich

przez obóz.

background image

183

Kyakhcie opad³a szczêka.

– Pogna³eœ na nas ca³e stado lorquali? Mog³y nas stratowaæ!

Coœ twardego znów uderzy³o w transporter, jakby na potwierdzenie

prawdziwoœci s³ów przewodnika.

Gwurranin spojrza³ na Kyakhtê.

– Wielka Alwari mo¿e trochê zamkn¹æ gêbê. I siedzieæ spokojnie,

inaczej Tooqui mo¿liwe zrobi wypadek i poobcina paluchy.

– Tooqui, ty ma³y… ou, co ty tam robisz?

W ci¹gu kilku chwil wszyscy znów byli na nogach, uzbrojeni i wol-

ni. Luminara z mieczem œwietlnym w d³oni przesunê³a siê ostro¿nie do

przedniej czêœci transportera i wyjrza³a na zewn¹trz.

Prêty ¿arowe ko³ysa³y siê w uchwytach, przera¿eni Qulunowie bie-

gali bez³adnie, a siek¹cy deszcz przes³ania³ wszystko. A ponad ca³ym

tym chaosem, chwiej¹c ³bem na boki, górowa³o zwaliste cielsko poje-

dynczego, zdesperowanego i na wpó³ oszala³ego lorquala.

O Mocy, pomyœla³a, jeœli tak wygl¹da jeden lorqual, to jak musi

wygl¹daæ rozpêdzone stado? Odnalaz³a wzrokiem wciœniêt¹ miêdzy

pozosta³ych drobn¹ figurkê Tooquiego.

– Cokolwiek siê zdarzy od tej chwili, Tooqui, chcê, ¿ebyœ wie-

dzia³, ¿e i ja, i Obi-Wan, i nasi padawanowie uwa¿amy ciê za bardzo dziel-

nego.

– Nie tylko dzielnego! Dzielnego dzielnego! – Tooqui mê¿nie ru-

szy³ naprzód, ale cofn¹³ siê, kiedy ogromny lorqual pchn¹³ ³bem w ich

stronê ciê¿k¹ cysternê z wod¹. Cysterna pêk³a w zetkniêciu z pod³o-

¿em, dodaj¹c trochê wilgoci do ogólnego potopu. – Ale teraz troszkê

siê boi boi…

– Bo masz powód. – Obi-Wan podszed³ do Luminary, usi³uj¹c oce-

niæ sytuacjê w najbli¿szym otoczeniu. – Jeœli nasze suubatary nie ze-

rwa³y siê z uwiêzi i nie zosta³y stratowane, powinniœmy spróbowaæ do

nich dotrzeæ.

– Suubatarom nic nie bêdzie, mistrzu Obi-Wanie – odezwa³ siê

Bulgan zza pleców Jedi. – S¹ dla Qulunów zbyt cenne. Z pewnoœci¹

wys³ali stra¿ników, ¿eby siê nimi zajêli i zabezpieczyli je przed lorqua-

lami. A jeœli trzymaj¹ siê razem, to s¹ doœæ silne, by odepchn¹æ nawet

lorquala.

– To znaczy, ¿e bêdziemy siê musieli zaj¹æ kilkoma stra¿nikami –

pokiwa³ g³ow¹ Obi-Wan.

– Nie ma sprawy – odezwa³ siê Anakin, przycupniêty za plecami

mistrza. Mocno œciska³ w d³oni miecz œwietlny. – By³em tak d³ugo zwi¹-

zany… przyda³oby mi siê trochê rekreacji… o, przepraszam, æwiczeñ.

background image

184

Barrissa zmarszczy³a brwi.

– Anakinie, czy ty przypadkiem nie namawiasz do rewan¿u?

– Oczywiœcie, ¿e nie – odparowa³. – Chcê tylko powiedzieæ, ¿e

jeœli ktokolwiek nawinie mi siê teraz pod rêkê, to nie jestem w nastro-

ju, ¿eby za³atwiæ sprawê polubownie.

St³oczeni w transporterze przeczekali, dopóki droga nie by³a wol-

na. Wtedy skoñczy³ siê czas dyskusji. Niedawni wiêŸniowie z Obi-Wa-

nem, Luminar¹ i Tooquim na czele wyœliznêli siê ostro¿nie ze sponie-

wieranego transportera i zaczêli torowaæ sobie drogê na ty³y obozowi-

ska Qulunów. Niewielu z nich spotkali po drodze, g³ównie œmiertelnie

przera¿one kobiety i dzieci, które robi³y wszystko, aby nie wejœæ w drogê

rozszala³ym lorqualom. Nie mia³y ani czasu, ani ochoty zajmowaæ siê

ucieczk¹ wiêŸniów.

Wokó³ nich wrza³o zamieszanie, a chaos potêgowa³a jeszcze roz-

szala³a burza. Mimo to bez trudu dotarli do zagrody, gdzie znajdowa³y

siê ich suubatary. Przycupnêli za niskim kontenerem, dok³adnie zabez-

pieczonym przed deszczem i intruzami, i dokonali b³yskawicznej inspek-

cji ogrodzenia. Suubatary nerwowo drepta³y w miejscu. Luminara stwier-

dzi³a z ulg¹, ¿e juki wci¹¿ znajduj¹ siê na grzbietach zaniepokojonych

wierzchowców.

– Widzê trzech stra¿ników… nie, czterech – szepnê³a do Obi-Wana

st³umionym g³osem.

Skin¹³ g³ow¹.

– Ja te¿ nie widzê nikogo wiêcej. – Podniós³ d³oñ i bez s³owa da³

znak.

Luminara kiwnê³a na Barrissê i okr¹¿y³a transporter z pasz¹. Obi-

-Wan i Anakin skierowali siê w drug¹ stronê. W tym momencie Barris-

sa przypomnia³a sobie zdecydowane s³owa, wypowiedziane niedawno

przez drugiego padawana. Anakin wydawa³ siê a¿ nadto chêtny do nie-

uchronnej bójki.

Dwaj Alwari razem z Tooquim czekali przy kontenerze. Siedzieli

bez ruchu, gapi¹c siê w burzliw¹ noc. Nagle Bulgana jakby coœ tknê³o.

Zwróci³ siê twarz¹ do ich maleñkiego towarzysza, powoli opad³ na klêcz-

ki i przycisn¹³ czo³o i d³onie do zimnej, mokrej ziemi. Grzywa stercza-

³a ku niebu. Kyakhta zauwa¿y³ gest przyjaciela i natychmiast uczyni³ to

samo – choæ sk³adaj¹c ten tradycyjny pok³on, mamrota³ coœ pod no-

sem. Tooqui przygl¹da³ siê temu z satysfakcj¹.

– Dobrze œwietnie. Teraz wstaj¹, g³upie miêkkie g³owy. – Obaj prze-

wodnicy podnieœli siê z klêczek, ocieraj¹c z twarzy brud i deszcz. –

Teraz Tooqui ma dla was polecenie.

background image

185

Oczy ma³ego stworzonka b³yszcza³y w œwietle b³yskawic:

– Wy ju¿ nigdy nie nazywacie Tooqui g³upi dzikus, a wtedy Tooqui

was nie nazywa miêkkie g³upie durne zakute stukniête têpe pa³y…

Bulgan otar³ zdrowe oko z wody i przerwa³ zbawcy w pó³ s³owa.

– Rozumiemy, co mówisz, Tooqui. To doœæ uczciwe. – Spiczastym

³okciem dŸgn¹³ kompana w mocno wygiête ansioniañskie ¿ebra. – Mam

racjê, Kyakhta?

– Haja, tak mi siê zdaje – niechêtnie wymamrota³ drugi przewodnik.

Usatysfakcjonowany kosmaty towarzysz niedoli odwróci³ siê

i uwa¿nie spojrza³ na zagrodê.

– Teraz lepiej. Tooqui chcia³ iœæ po suubatary, ale Jedi kazali mu

zostaæ, ¿eby pilnowaæ pilnowaæ wy dwaj. Trzymaæ bezpiecznie.

Bulgan wyci¹gn¹³ rêkê w sam¹ porê, aby powstrzymaæ Kyakhtê przed

szarpniêciem za krótkie, miêkkie futerko Tooquiego.

Jaskrawe, sztuczne œwiat³o, nie przyæmione nawet przez ulewny

deszcz, oœwietla³o obie strony zagrody. Obi-Wan wœlizn¹³ siê przez

ogrodzenie i w milczeniu wskaza³ na dalszego z dwóch stra¿ników, któ-

rzy trzymali wartê bli¿ej nich. Obaj Qulunowie byli zaprawieni przez

lata walki z kr¹¿¹cymi drapie¿nikami i klanami rabusiów. Mieli wy-

ostrzone zmys³y i dobrze w³adali broni¹.

Ten, który odwróci³ siê pierwszy, zdo³a³ opanowaæ zaskoczenie na

widok dwóch podchodz¹cych do niego ludzi i podniós³ broñ, lecz wy-

pali³ tylko raz. Strza³, odbity b³yskawicznie przez Obi-Wana, pomkn¹³

w ciemnoœæ. Zanim stra¿nik zdo³a³ oddaæ drugi strza³, Jedi przyszpili³

go do ziemi.

Pocz¹tkowo Obi-Wanowi zdawa³o siê, ¿e Anakin ma k³opoty z dru-

gim stra¿nikiem, ale kiedy przyjrza³ siê uwa¿niej, stwierdzi³, ¿e ch³o-

pak tylko siê z nim droczy. Zmarszczy³ brwi i ruszy³ w kierunku wal-

cz¹cych, ale na widok nadchodz¹cego mistrza Anakin wykoñczy³ prze-

ciwnika szybkim ciêciem w szyjê. Qulun upad³ w mokr¹, krótk¹ trawê.

Obi-Wan wy³¹czy³ miecz œwietlny i spojrza³ pod nogi, na martwe-

go Ansionianina, po czym podniós³ wzrok na Anakina. Szczególnie ja-

sna b³yskawica wydoby³a z mroku cia³a i twarze obu mê¿czyzn, ale nie

zdo³a³a rozjaœniæ napiêcia, jakie pomiêdzy nimi wisia³o.

– Co to mia³o znaczyæ, padawanie? – G³os Jedi pozbawiony by³

wszelkich emocji.

– Nic, mistrzu. – Anakin przypi¹³ do pasa miecz œwietlny z abso-

lutnie niewinn¹ min¹. – By³ szybszy, ni¿ myœla³em.

background image

186

Kenobi w milczeniu przygl¹da³ siê uczniowi. Wreszcie skin¹³

g³ow¹.

– Uwa¿aj, Anakinie, nastêpny przeciwnik mo¿e byæ jeszcze szyb-

szy. – Wymin¹³ padawana i powiedzia³ sucho: – ChodŸ. Doœæ ju¿ straci-

liœmy czasu.

Ostre gwizdniêcie przywo³a³o do nich Barrissê i Luminarê.

– Jakieœ k³opoty? – Obi-Wan nie patrzy³ na Luminarê, tylko na jej

padawankê.

Jedi potrz¹snê³a g³ow¹. Woda œcieka³a jej po twarzy, z wytatuowa-

nej dolnej wargi zwisa³y kropelki deszczu.

– Dobrzy z nich wojownicy. Bardziej zaprawieni w walkach ni¿ ci,

którzy na nas napadli w Cuipernam. – Skinê³a na Barrissê. Padawanka

unios³a lew¹ d³oñ, pokazuj¹c niewielkie draœniêcie. Ranka krwawi³a lek-

ko, ale deszcz j¹ omywa³ i z pewnoœci¹ wkrótce nie zostanie po niej

œladu.

Anakin zrobi³ krok do przodu i oceni³ skaleczenie jednym spojrze-

niem.

– Musisz nauczyæ siê trzymaæ dystans. Zw³aszcza jeœli nie wiesz,

jak dobry jest twój przeciwnik.

– Nie mam twojego zasiêgu – odpar³a opryskliwie. – Ale na pew-

no chêtnie poka¿esz mi, jak siê to robi.

OdpowiedŸ zbi³a j¹ z tropu.

– Kiedyœ ju¿ tego próbowa³em. Wtedy by³o wiêcej wody, pamiê-

tasz? – rzuci³ i skierowa³ siê w stronê nerwowo podskakuj¹cego suuba-

tara. Barrissa przygl¹da³a mu siê przez chwilê z lekkim zmieszaniem,

po czym sama ruszy³a w kierunku swego wierzchowca. No có¿, nie czas

teraz na analizowanie skomplikowanej osobowoœci Anakina Skywalke-

ra. Ale czy kiedyœ wreszcie nadejdzie w³aœciwy czas?

W milczeniu dosiedli niespokojnych suubatarów. Kyakhta i Bul-

gan dopiero teraz zauwa¿yli cia³a czterech quluñskich stra¿ników.

Zwierzê Luminary stanê³o dêba na tylnych i œrodkowych nogach.

Jedi z trudem go opanowa³a, siedz¹c w siodle. Kilka tygodni temu pew-

nie zosta³aby ju¿ dawno zrzucona. Doœwiadczenie jednak przysz³o z cza-

sem, a wraz z doœwiadczeniem – pewnoœæ siebie.

Poskromi³a wreszcie ogromne zwierzê i ruszy³a za przewodnika-

mi, którzy skierowali siê na pó³noc. Zdenerwowane suubatary, kiedy

poczu³y mocne d³onie i wprawnych jeŸdŸców, bez trudu przesadzi³y

elektryczn¹ barierê przenoœnej zagrody. I oto znaleŸli siê znowu w ste-

pie, w strugach deszczu, pêdz¹c przed siebie. Gdzieœ tam czeka³ ci¹gle

wymykaj¹cy siê nadklan i ostatni etap misji.

background image

187

Soergg zdo³a³ mocno ich opóŸniæ i namieszaæ w planach. Lumina-

ra mog³a tylko mieæ nadziejê, ¿e Huttowi nie uda³o siê doszczêtnie zni-

weczyæ ich wysi³ków. Suubatar unosi³ j¹ w ciemn¹ noc, a ona modli³a

siê, ¿eby przedstawiciele unii dotrzymali s³owa i powstrzymali siê od

debaty nad ewentualnym od³¹czeniem Ansionu od Republiki a¿ do cza-

su ich powrotu. Z doœwiadczenia wiedzia³a, ¿e praktycznie niemo¿liwe

jest anulowanie raz przeprowadzonego g³osowania.

Za ich plecami wœciek³y Baiuntu próbowa³ zebraæ grupê poœcigo-

w¹. Jego nadzieje na szybkie odzyskanie wiêŸniów znik³y jednak, kiedy

zobaczy³ t³umek œmiertelnie przera¿onych Qulunów, którzy uciekali na

wszystkie strony ze zdewastowanego przez lorquale obozowiska.

– Kretyni, idioci! Zbierzcie siê! Zacznijcie myœleæ! – wo³a³ przy-

wódca. Sadain stawa³ dêba pod jego ciê¿arem; jeŸdziec z ogromnym

trudem trzyma³ wodze, próbuj¹c jednoczeœnie zebraæ choæ kilku wspó³-

plemieñców. Przejêty bez reszty uciekaj¹cymi wiêŸniami i strat¹ na-

grody, jak¹ sob¹ przedstawiali, nie widzia³, co siê dzieje na kolizyjnym

kursie. Sadain by³ jednak sprytniejszy: zrzuci³ go z grzbietu, a sam uciek³.

– Ty nêdzny, bezwartoœciowy… – Siedz¹c w b³otnistej trawie, wódz

Qulunów ma³o nie pêk³ ze z³oœci. Co za noc! A tak siê obiecuj¹co zapo-

wiada³a. Ciê¿ko dŸwign¹³ siê na nogi i zacz¹³ wœciekle otrzepywaæ upa-

pran¹ w b³ocie odzie¿. Jedno spojrzenie wystarczy³o, aby stwierdziæ,

¿e jest sam. Wszyscy pozaœwiatowcy uciekli, choæ nie móg³ sobie wy-

obraziæ, jakim cudem im siê to uda³o. Czy przetrzyma³ ich doœæ d³ugo,

aby wydrzeæ zap³atê od Hutta? Mia³ tak¹ nadziejê. Trud, jaki sobie za-

da³, aby tych Jedi uwiêziæ, wci¹¿ jeszcze by³ wart zachodu. A co do po-

trójnie przeklêtego stada lorquali, to wreszcie sobie posz³o i z pewno-

œci¹ pasie siê teraz spokojnie gdzieœ na po³udnie od obozowiska, które

zrówna³o z ziemi¹. A on siedzi tutaj w trawie ze œwiadomoœci¹, ¿e cze-

ka go krótki, ale b³otnisty spacer do ³ó¿ka.

Có¿, jego klan przechodzi³ ju¿ gorsze koleje losu. Nie na darmo

Baiuntu cieszy³ siê opini¹ przewiduj¹cego przywódcy i przebieg³ego

kupca. Bêd¹ jeszcze inne dni, inne okazje do zarobku. M¹dry handlarz

wie, kiedy pogodziæ siê ze strat¹, a kiedy walczyæ o zysk. Wszystko

zale¿y od tego, czy powstrzymali pozaœwiatowców doœæ d³ugo, aby za-

dowoliæ zleceniodawców z miasta. Ruszy³ powoli w kierunku ocala³ych

prêtów ¿arowych obozowiska.

Coœ zakas³a³o dyskretnie za jego plecami.

Zrobi³ kolejny krok i kaszel rozleg³ siê znowu. Obejrza³ siê, dr¿¹-

cymi palcami szukaj¹c miotacza, tego dobrego, który naby³ na corocz-

nych targach w odleg³ym Piyanzi. Palce natrafi³y na pustkê.

background image

188

Broñ musia³a wyœlizn¹æ mu siê z olstra, kiedy zrzuci³ go ten prze-

klêty sadain.

Opad³ na kolana i nie bacz¹c na b³oto i deszcz, zacz¹³ gor¹czkowo

szukaæ miotacza. Ou, jest… le¿y sobie w trawie niedaleko Baiuntu. Te-

raz wszystko bêdzie dobrze, choæ mo¿e nie tak, jak by³o tu¿ po zacho-

dzie s³oñca. Z ulg¹ siêgn¹³ po broñ. W tym momencie nad miotaczem

pojawi³o siê nagle troje oczu. B³yszcza³y czerwonym, morderczym bla-

skiem. Obok widnia³a druga trójka œlepiów, dalej trzecia i jeszcze jed-

na. Zagryz³ wargi i rzuci³ siê w kierunku miotacza.

Jak na tak masywnego osobnika, Baiuntu by³ zdumiewaj¹co szybki.

Ale ani w po³owie nie tak szybki, jak shanh.

background image

189

R O Z D Z I A £

"

Ranek przyniós³ zmianê pogody i humorów. Stepy, oczyszczone

przez nocn¹ burzê, pachnia³y deszczem i wygl¹da³y jak œwie¿o umyte

i pomalowane. S³oñce œwieci³o ³agodnie, ma³e skrzydlate stworzonka

¿ywi¹ce siê nasionami raŸno szczebiota³y, przelatuj¹c wœród traw, a na-

wet zazwyczaj niewzruszone suubatary pêdzi³y z m³odzieñcz¹ sprê¿y-

stoœci¹ we wszystkich szeœciu nogach. JeŸdŸcy bez w¹tpienia jeszcze

bardziej cieszyliby siê z rzeœkiego poranka, gdyby nie byli zmêczeni

ca³onocn¹ jazd¹.

Ch³odne poranne powietrze dzia³a³o jednak orzeŸwiaj¹co. Obi-Wan

stan¹³ w siodle i utrzymuj¹c doskona³¹ równowagê, zacz¹³ wykonywaæ

seriê æwiczeñ rozci¹gaj¹cych, nie zwracaj¹c zupe³nie uwagi na galopu-

j¹cego pod nim wierzchowca. Para padawanów z podziwem obserwo-

wa³a ten pokaz. Anakin wiedzia³, ¿e gdyby spróbowa³ takiej sztuczki,

w okamgnieniu wyl¹dowa³by na trawie. To, co wyczynia³ Obi-Wan, wy-

maga³o doskona³ej koncentracji, pe³nego zaufania do w³asnych mo¿li-

woœci, no i stalowych nerwów. Ale co w tym dziwnego? Jego nauczy-

ciel znany by³ z doskona³ej w³adzy nad wszystkimi funkcjami cia³a.

Luminara, jad¹ca tu¿ obok, od czasu do czasu zerka³a w kierunku

drugiego rycerza Jedi. Potrafi³aby naœladowaæ jego ruchy, ale wola³a

odpoczywaæ. Rozejrza³a siê po stepie rozci¹gaj¹cym siê przed nimi.

Mia³a kilka pytañ do przewodników. £agodnie popêdzi³a suubatara, ¿eby

zrównaæ siê z nimi, i pozostawi³a Kenobiego w tyle.

Obi-Wan zosta³ sam i napawa³ siê w spokoju rozpoœcieraj¹cym siê

wokó³ ³agodnie faluj¹cym morzem traw. Jak zawsze w przypadku

background image

190

nowego œwiata, wiele by³o do zbadania: geologia, klimat, najbli¿sza flora

i fauna.

Nie przypuszcza³ nawet, ¿e Anakin obserwuje go uwa¿nie z daleka.

Uzna³, ¿e najczêœciej trudno poznaæ, co jego mistrz sobie myœli. Czy taki

w³aœnie jest los Jedi – coraz wiêksze osamotnienie, oddalenie, zapomnie-

nie? Kiedy patrzy³ na jad¹c¹ obok m³od¹ kobietê, trudno mu by³o sobie

wyobraziæ bystr¹ i energiczn¹ Barrissê przechodz¹c¹ tak drastyczn¹ prze-

mianê. Zreszt¹, szczerze mówi¹c, równie¿ Luminara Unduli mia³a w so-

bie wiêcej ¿ycia ni¿ Obi-Wan. Czy¿by wiêc tylko Jedi p³ci mêskiej byli

skazani na prze¿ycie swoich dni w powadze i wewnêtrznym skupieniu?

Przyrzek³ sobie w duchu, ¿e jemu siê to nie zdarzy. Cokolwiek przy-

niesie przysz³oœæ, nie bêdzie patrzy³ na ¿ycie z ponur¹ rezerw¹, która

zdawa³a siê dominowaæ w mistrzu Obi-Wanie. Przypomnia³ sobie cu-

down¹, uduchowion¹ opowieœæ, któr¹ wysnu³ jego nauczyciel przed

widowni¹ oczarowanych Yiwów. A mo¿e os¹dza Obi-Wana zbyt suro-

wo? Czy to jego wina, ¿e nigdy nie poczu³ tego dr¿enia, które zmusza³o

Anakina do wpatrywania siê godzinami w nocne niebo i wzywaniu w mil-

czeniu jednej, odleg³ej gwiazdy? Uczono go, ¿e powinien ³¹czyæ siê

z innymi w ich cierpieniu. Potrafi wiêc wspó³czuæ nauczycielowi. W tej

w³aœnie chwili postanowi³, ¿e zawsze bêdzie o tym pamiêta³.

Jeœli kiedykolwiek zapomnê, zdecydowa³, to tylko dlatego, ¿e nie

bêdê osob¹, któr¹ chcê siê staæ.

– Œwietnie sobie poradzi³eœ wczoraj wieczorem.

– S³ucham? – Uœwiadomi³ sobie nagle, jak g³êboko pogr¹¿y³ siê

w myœlach. Postara³ siê przynajmniej uœmiechem wynagrodziæ to swo-

jej mi³ej, choæ czasem nieznoœnej rozmówczyni. – Z czym?

Barrissa odwróci³a siê ku niemu w siodle.

– Kiedy uciekaliœmy przed Qulunami, a zw³aszcza wtedy, kiedy od-

bieraliœmy nasze wierzchowce. Widzia³am, co zrobi³eœ.

– Zrobi³em to, co mi poleci³ mistrz Obi-Wan. To, co musia³em

zrobiæ.

– Dopiero drugi raz widzia³am, jak w³adasz mieczem œwietlnym.

Jesteœ bardzo silny. – Nieœwiadomie dotknê³a swojej zranionej rêki. To

doœwiadczenie nauczy j¹, ¿eby siê nie ods³aniaæ i nie zaniedbywaæ obrony

nawet wobec pozornie s³abszego przeciwnika.

– Du¿o æwiczy³em. – Suubatar Anakina przeskoczy³ niski próg

z szarych kamieni, unosz¹c najpierw przednie, potem œrodkowe i wresz-

cie tylne nogi. – S¹ osoby, które twierdz¹, ¿e Jedi mo¿na poznaæ po

zrêcznoœci w pos³ugiwaniu siê mieczem œwietlnym. Chcê, aby szano-

wano tê moj¹ umiejêtnoœæ. Szacunek zapobiega niepotrzebnym walkom.

background image

191

Uœmiechnê³a siê.

– Kiedy na ciebie patrzê, myœlê sobie, ¿e nawet mistrz Yoda mu-

sia³by siê przy tobie napracowaæ.

Zamruga³ zdziwiony.

– Mistrz Yoda? Chyba ¿artujesz.

Spowa¿nia³a nagle.

– Dlaczego mia³abym ¿artowaæ na taki temat? Mistrz Yoda jest zna-

ny jako najwiêkszy mistrz miecza œwietlnego wszech czasów. Nie mów

mi, ¿e nigdy nie mia³eœ z nim lekcji szermierki.

– Pewnie, ¿e mia³em z nim lekcje. I rzeczywiœcie jest œwietnym

nauczycielem… techniki. Nawet jeœli musi stawaæ na podwy¿szeniu,

¿eby uczniowie go widzieli. Jego zrêcznoœæ mnie zadziwia, zw³aszcza

przy tak ma³ym zasiêgu – doda³ z ¿arem. – Ale to tylko nauka, Barrisso.

Sama teoria i za³o¿enia. Nawet jeœli uczy³ ciê mistrz Yoda, to nie jest

prawdziwa walka.

Tym razem, zamiast odpowiedzieæ od razu, przez chwilê zastano-

wi³a siê nad jego s³owami.

– Dlaczego s¹dzisz, ¿e mistrz Yoda nigdy nie u¿ywa³ miecza w praw-

dziwej walce?

Mia³ ochotê siê rozeœmiaæ, ale zrezygnowa³. Obi-Wan i Luminara

mogliby us³yszeæ i zapytaæ o przyczynê takiej weso³oœci. Anakin wie-

dzia³, ¿e jego wyjaœnienie nie spodoba³oby siê nauczycielowi. Podob-

nie jak wszyscy Jedi, Obi-Wan darzy³ stareñkiego mistrza g³êbokim

szacunkiem, a w dodatku niezmordowanie wbija³ do g³owy swojemu

padawanowi, ¿e pewne sprawy nie s¹ w³aœciwym tematem do ¿artów.

Nie oznacza³o to, ¿e Anakin mia³ zamiar zignorowaæ pytanie towa-

rzyszki.

– Daj spokój, Barrisso. Mistrz Yoda, w prawdziwym pojedynku poza

plansz¹ szermiercz¹? Mo¿esz sobie wyobraziæ tak¹ walkê? – Znów

chcia³o mu siê œmiaæ na sam¹ myœl o takiej scenie. – Z kim móg³by

w ten sposób walczyæ? Najwy¿ej z kimœ wzrostu Tooquiego.

– Nie chodzi o wzrost ani o moc miecza œwietlnego, lecz o si³ê

serca.

Anakin ze zrozumieniem skin¹³ g³ow¹.

– Daj mi wielkoœæ i moc, a serce zatrzymaj sobie. – Wiedzia³, ¿e

ta odpowiedŸ graniczy³a z bluŸnierstwem, ale ciekaw by³, jak siê teraz

zachowa padawanka.

Zareagowa³a spokojniej, ni¿ siê spodziewa³.

– Powinieneœ siê wstydziæ, Anakinie Skywalkerze. Jak mo¿esz kwe-

stionowaæ umiejêtnoœci mistrza Yody?

background image

192

– Wcale ich nie kwestionujê – odparowa³. – Nie móg³bym, prze-

cie¿ by³em jego uczniem. Nie znam nikogo szybszego i lepszego w walce

na miecze œwietlne… ale w sali treningowej. Chcê tylko powiedzieæ,

¿e techniki szkoleniowe to nie to samo, co walka na miecze w bitwie.

Poza tym mistrz Yoda jest… no, nie jest m³ody. A jeœli ju¿ o kwestio-

nowaniu mowa, dobry Jedi powinien kwestionowaæ wszystko. Najle-

piej byæ pewnym swego.

– Dobrze, ¿e tak myœlisz – odpar³a oschle. – Nigdy siê nie bê-

dziesz musia³ martwiæ, ¿e pope³nisz b³¹d.

– Wszyscy pope³niamy b³êdy – zapewni³ j¹. – W³aœnie temu ma

zapobiec zadawanie pytañ. Dlatego kwestionujê wszystko, co mi staje

na drodze. W tej chwili ca³e systemy kwestionuj¹ sposób, w jaki rz¹-

dzona jest Republika. Ansion jest tylko jednym z wielu, a inni bardzo

uwa¿nie mu siê przygl¹daj¹.

Spojrza³a na niego uwa¿nie.

– Czy i ty tak s¹dzisz, Anakinie? Czy i ty kwestionujesz sposób

rz¹dzenia Republik¹?

– By³bym g³upcem, gdybym tego nie robi³. – Machn¹³ rêk¹ w kie-

runku pozosta³ych. – Nawet mistrz Obi-Wan ma zastrze¿enia dotycz¹-

ce korupcji, kierunku, jaki przyjmuje rz¹d, spraw, których nie rozwi¹-

zuje, poniewa¿ coraz bardziej pogr¹¿a siê w biurokratycznym be³kocie.

Nic dziwnego, ¿e ja te¿ mam swoje zastrze¿enia. A ty nie?

Wyprostowa³a siê w siodle i pokrêci³a g³ow¹.

– Nie zamierzam marnowaæ czasu na dysputy polityczne. Wolê do-

brze wype³niaæ obowi¹zki padawana i jak najszybciej zostaæ prawdzi-

wym Jedi. To doœæ pracy, ¿eby zaj¹æ ka¿dego. A przynajmniej tak mi siê

wydawa³o. – Spojrza³a na niego twardo. – To cud, ¿e potrafisz wœród

tylu zajêæ zmieœciæ jeszcze problemy galaktycznej racji stanu.

Oraz parê innych rzeczy, chcia³ powiedzieæ, ale zrezygnowa³.

Wprawdzie myœla³ teraz o swojej zadziornej i zdecydowanej kole¿ance

z pewnym, acz niechêtnym podziwem, jednak wci¹¿ nie ufa³ jej ca³ko-

wicie. Czu³, ¿e cokolwiek jej powie, ona natychmiast przeka¿e to swo-

jej mistrzyni, a Luminara z kolei Obi-Wanowi. Lepiej zachowaæ pewne

sprawy dla siebie.

Za ka¿dym razem, kiedy anga¿owa³ siê w takie dyskusje, coraz bar-

dziej czu³ swoj¹ odmiennoœæ. Ró¿ni³ siê od Barrissy, tak samo, jak od

Luminary i Obi-Wana. Matka zawsze mu to mówi³a. Tak bardzo ¿a³o-

wa³, ¿e nie mo¿e w tej chwili z ni¹ porozmawiaæ, zasiêgn¹æ jej m¹drej

rady w ró¿nych sprawach, zw³aszcza zaœ w tej, która poch³ania³a go ca³-

kowicie. I pomyœleæ, ¿e w dawnych czasach ludzie za prawdziw¹ roz³¹-

background image

193

13 – Nadchodz¹ca burza

kê uwa¿ali znalezienie siê po przeciwnych stronach tej samej planety.

Ju¿ prawie nie potrafi³ sobie wyobraziæ, ¿e ludzie liczyli kiedyœ odle-

g³oœæ miar¹ fizyczn¹, a nie czasow¹.

Na noc zatrzymali siê w dolinie jednego z niezliczonych strumie-

ni, które przecina³y zielony step. Qulunowie nie wydawali siê sk³onni

do poœcigu. Albo tak mocno ucierpieli od nocnej galopady lorquali, ¿e

nie dali rady zorganizowaæ pogoni, albo uznali, ¿e lepiej nie œcigaæ wiêŸ-

niów, którzy potrafi¹ siê skutecznie odgryŸæ.

– Jest jeszcze jedna mo¿liwoœæ – zauwa¿y³ Kyakhta, kiedy poru-

szono tê kwestiê. – Im bli¿ej jesteœmy nadklanu, tym bardziej taki ni¿-

szy klan, jak Qulunowie, boi siê wtr¹caæ.

– Najwa¿niejsze, ¿e moim zdaniem jesteœmy bezpieczni. – Obi-

-Wan zmru¿y³ oczy i spojrza³ w zachodz¹ce s³oñce. – Ale dziœ w nocy

wystawimy warty… tak dla pewnoœci.

Anakin by³ zadowolony, kiedy przysz³a jego kolej. Barrissa go obu-

dzi³a po pó³nocy czasu ansioñskiego. Wystarczy³o jedno dotkniêcie.

– Nic siê nie dzia³o – szepnê³a, ¿eby nie zbudziæ pozosta³ych. Za-

nim wsta³ i w³o¿y³ coœ cieplejszego, ona ju¿ z westchnieniem pakowa³a

siê do swojego œpiwora. – Nic nie widaæ, ale czujesz, jak wszystko wko³o

siê rusza. Ten œwiat jest pe³en ulotnych dŸwiêków nocy.

Odniós³ wra¿enie, ¿e zasnê³a, zanim jeszcze zd¹¿y³a zamkn¹æ oczy.

Miejsce stanowiska wartowniczego zosta³o starannie wybrane przez

przewodników. By³ to najwy¿szy punkt w okolicy obozowiska, choæ

niezbyt wynios³y, ot ma³y b¹bel na równinie. Jednak widok st¹d na oko-

lice strumienia by³ bodaj najlepszy. Anakin znalaz³ sobie wygodne miej-

sce i usiad³, szykuj¹c siê na trzygodzinne czuwanie.

Wiêkszoœæ istot myœl¹cych uzna³aby tak¹ wartê za niezmiernie nud-

n¹. Ale nie Anakin. Wychowany tylko przez matkê, pozbawiony towa-

rzystwa rodzeñstwa, by³ przyzwyczajony do samotnoœci. Kiedy by³ dziec-

kiem, czêsto jego jedynym towarzystwem by³y maszyny. Zastanawia³

siê chwilê, jaki los spotka³ tego robota protokolarnego, którego zmaj-

strowa³ z czêœci zamiennych. Trudno powiedzieæ, co siê ulêg³o w g³o-

wie pewnego gadatliwego skrzydlatego kupca imieniem Watto. Cieka-

we, co ten wielkonosy robal porabia… Przy³apa³ siê na tym, ¿e na samo

wspomnienie krêci g³ow¹. Jeœli ktoœ mia³by prawo od czasu do czasu

dziwnie siê zachowywaæ, to w³aœnie on, Anakin Skywalker. Kto prócz

niego uzna³by chciwego, przeroœniêtego Toydarianina za substytut ojca?

W³aœciwie, jeœli nie liczyæ braku œcian, to co za ró¿nica: siedzieæ

na zapleczu sklepu z maszynami czy staæ samotnie w obcym stepie, pod

obcym niebem. Jeden z dwóch ksiê¿yców Ansiona by³ ju¿ na niebie,

background image

194

drugi w³aœnie wschodzi³. Oba w¹skie sierpy lœni³y srebrem na tle czar-

nego aksamitu. Otacza³o je mrowie gwiazd, jak odleg³e diamenty. Tyle

œwiatów, tyle pytañ – a wiele z nich dotyczy³o œwiata, na którym siê

znajdowa³.

Coœ zaszeleœci³o w wysokiej trawie. Zerkn¹³ w tamt¹ stronê, ale

nie zobaczy³ nic. Tak jak mówi³a Barrissa, ta planeta pe³na by³a cichych

nocnych odg³osów. Mnóstwo pomniejszych lokalnych form ¿ycia miesz-

ka³o poni¿ej baldachimu faluj¹cej dzikiej trawy, nigdy nie wychodz¹c

na œwiat³o dzienne. Ciekawe, jakich zniszczeñ dokona³o galopuj¹ce stado

lorquali w tych ukrytych spo³ecznoœciach.

Prawdopodobnie niewielkich, odpowiedzia³ sam sobie. Tu, na roz-

leg³ych, dzikich równinach, natura reagowa³a na potrzeby zarówno wiel-

kich, jak i maluczkich. Dobrym przyk³adem by³o plemiê Tooquiego.

Sprytny ³obuz z tego malca. Wœcibski, denerwuj¹cy, to prawda, ale rów-

nie odwa¿ny, jak jego w³asne fantastyczne opowieœci. Anakin przez wiêk-

szoœæ ¿ycia by³ zmuszony polegaæ wy³¹cznie na w³asnej odwadze, dla-

tego szczerze podziwia³ tê cechê u innych.

Minê³a ca³a godzina, zanim znów rozleg³y siê szmery. Z ka¿dym

dniem poznawali nowe okazy ansioñskiej fauny, ale z oczywistych wzglê-

dów rejestr nocnych stworzeñ by³ doœæ ograniczony. Anakin nie mia³

nic do roboty, postanowi³ wiêc sprawdziæ, co tak szeleœci w trawie.

Cokolwiek to by³o, znajdowa³o siê doœæ blisko.

Odwróci³ siê i skierowa³ na lewo, bezszelestnie st¹paj¹c w wyso-

kiej trawie. Szelest rozleg³ siê znów, tym razem bli¿ej. Uzna³, ¿e to

niewielkie stadko lokalnych zwierz¹tek, pracowicie zbieraj¹cych pod

os³on¹ nocy osypane ziarna traw. Ciekawe, jak one wygl¹daj¹. Co naj-

mniej jedno z nich wydawa³o siê doœæ du¿e, wielkoœci przynajmniej

Tooquiego.

Zaskoczony w pó³ kroku shanh wyskoczy³ z ukrycia jak sprê¿yna.

Podobnie jak wiele innych miejscowych stworzeñ, nie warcza³, lecz

sycza³. G³os shanha nie by³ podobny do syku inteligentnych istot, ta-

kich jak Alwari, ani innych mi³ych stworzonek wêdruj¹cych po otwar-

tych przestrzeniach. By³ to niski, ponury dŸwiêk – kwintesencja wœcie-

k³ej furii.

Przednie i œrodkowe ³apy uderzy³y w pierœ Anakina, zwalaj¹c go

z nóg. W jednej chwili potê¿ne, pe³ne ostrych zêbów szczêki zwierzê-

cia znalaz³y siê w okolicy jego gard³a. Nie by³o czasu na myœlenie, nie

by³o czasu na wybór sposobu postêpowania.

Zanim szczêki shanha siê zamknê³y, Anakin gwa³townie przetoczy³

siê na bok. Górny rz¹d zakrzywionych, licznych zêbów drapie¿cy, za-

background image

195

miast w cia³o, zary³ siê w ziemiê. Smuk³y, muskularny miêso¿erca od-

wróci³ siê natychmiast przodem do ofiary, u¿ywaj¹c do tego wszyst-

kich szeœciu nóg; jedyne nozdrze by³o rozdête ze z³oœci, a czerwone

œlepia wygl¹da³y na tle ciemnej sylwetki napastnika jak dwa opalizuj¹ce

ksiê¿yce.

Anakin odpe³zn¹³ w ty³; usi³owa³ skupiæ siê na Mocy, jednoczeœnie

gor¹czkowo szukaj¹c miecza u boku. Odczepi³ broñ od pasa i w³¹czy³ –

¿eby natychmiast j¹ straciæ, kiedy trójszponiasta ³apa uderzy³a go w praw¹

d³oñ. Miecz upad³ w trawê wprost na wy³¹cznik i ostrze zgas³o. Tak siê

koñczy, kiedy próbujesz robiæ dwie rzeczy naraz, a nie umiesz, skarci³

siê ch³opiec. Prawdziwy Jedi potrafi³by sobie poradziæ. Z bólem uœwia-

domi³ sobie, jak wiele jeszcze musi siê nauczyæ.

Ale jeœli szybko czegoœ nie wymyœli, mo¿e nie mieæ ju¿ okazji do

nauki.

Rozbrojony, chwiejnie stan¹³ na nogi. Shanh z nadziej¹ w œlepiach

gapi³ siê na niego, nawet nie mrugaj¹c. W przeciwieñstwie do padawa-

na, nie by³ uzale¿niony od myœlenia. Mocne miêœnie sprê¿y³y siê pod

krótkim, pasiastym futrem, paszcza otwar³a siê lekko i zwierzê sko-

czy³o.

Pozbawiony jedynej broni, Anakin uciek³ siê do tego, co mu pozo-

sta³o. Skoncentrowa³ siê, jak jeszcze nigdy w ¿yciu, i wyrzuci³ przed

siebie jedn¹ d³oñ z rozpostartymi palcami.

Jego wp³yw na Moc nie by³ jeszcze doœæ silny, aby odrzuciæ w ty³

atakuj¹ce zwierzê, ale wystarczy³, aby odchyliæ tor œmiercionoœnego

pocisku. Przelatuj¹c obok niego, zwierzê wyrzuci³o przed siebie œrod-

kowe i przednie ³apy. Jedna para szponów rozora³a Anakinowi ramiê,

zanim zdo³a³ odskoczyæ. Ani pisn¹³.

Poczu³, ¿e krew leci mu strumieniem z rany, bolesnej i brzydkiej,

choæ nieg³êbokiej. Wœciek³y i oszo³omiony drapie¿nik wyl¹dowa³ na

wszystkich szeœciu nogach i natychmiast odwróci³ siê, gotów do kolej-

nego skoku. W tym momencie Anakin rzuci³ siê po swój miecz œwietl-

ny i zacisn¹³ palce na stalowym cylindrze. Le¿¹c na brzuchu, zacz¹³ siê

odwracaæ, ¿eby zadaæ cios wœciekle sycz¹cemu przeciwnikowi. To by³

naprawdê wielki samiec – silny, szybki i bardzo g³odny. Anakin wie-

dzia³, ¿e bêdzie mia³ czas tylko na jeden cios, ale z mieczem œwietlnym

to powinno wystarczyæ.

Niespodziewanie coœ przygwoŸdzi³o do ziemi jego prawy przegub.

Skrzywi³ siê z bólu, spojrza³ – i stwierdzi³, ¿e zagl¹da w drug¹ parê b³ysz-

cz¹cych czerwonych œlepiów nie dalej ni¿ na odleg³oœæ ramienia. Po-

czu³ serce w gardle.

background image

196

Samica shanha postanowi³a przy³¹czyæ siê do imprezy.

Poczu³ l¹duj¹cy na plecach ogromny ciê¿ar. Wszystko dzia³o siê

o wiele za szybko. U¿ycie Mocy przeciwko shanhowi mog³o trochê po-

móc, ale teraz by³y ju¿ dwa. Jeœli spróbuje zrzuciæ samca wisz¹cego mu

na plecach, samica prawdopodobnie odgryzie mu twarz. Jeœli pchnie j¹

i uwolni rêkê z mieczem, samiec bêdzie mia³ czas, aby rozoraæ mu ple-

cy pazurami albo dobraæ siê do karku. Zdawa³ sobie sprawê, ¿e za du¿o

czasu poœwiêca na myœlenie.

Samiec wyda³ z siebie przeraŸliwy syk, niepodobny do ¿adnego in-

nego dŸwiêku, jakie wydawa³ do tej pory. Jednoczeœnie ciê¿ar na ple-

cach padawana znikn¹³ nagle. Anakin nie mia³ pojêcia dlaczego. Zosta-

wiony z jednym tylko przeciwnikiem, z ca³ej si³y pchn¹³ Moc¹. Samica

jêknê³a zaskoczona, kiedy niewidzialna si³a rzuci³a j¹ w bok o kilka d³u-

goœci cia³a. Anakin uwolnion¹ rêk¹ zapali³ miecz.

Zanim zdo³a³ zaatakowaæ, oszo³omiona, ale wci¹¿ przytomna sami-

ca skoczy³a. W pó³ skoku spotka³a siê z promienistym ostrzem, które

dosiêg³o j¹ tu¿ nad karkiem. Wyda³a pojedynczy, ostry syk zaskoczenia

i bólu, wokó³ rozszed³ siê md³y odór spalonego miêsa i zwierzê wyl¹-

dowa³o ca³ym ciê¿arem na Anakinie. Ch³opiec napi¹³ miêœnie i uniós³

siê na d³oniach i kolanach, strz¹saj¹c z pleców ciê¿kie zwierzê.

Wielki samiec le¿a³ obok nieruchomo. Z rozciêtej czaszki unosi³

siê dym. Obok sta³a znajoma postaæ. Choæ niewysoka, w zalanych po-

tem oczach Anakina przybra³a olbrzymie rozmiary. Powiêkszony obraz

wróci³ do normy, gdy postaæ obdarzy³a ch³opca uœmiechem.

– Ciche dŸwiêki maj¹ czasem wielkie Ÿród³o – powiedzia³a ubrana

w nocny strój Luminara, wy³¹czy³a miecz i opuœci³a rêkê. – Dobry war-

townik powinien s³uchaæ nie tylko uszami, Anakinie Skywalkerze. Rze-

czywistoœæ bywa naje¿ona niespodziankami.

Chwiejnie podniós³ siê na nogi, dysz¹c ciê¿ko. Sk³oni³ krótko g³owê.

– Dziêkujê za ofiarowanie mi ¿ycia, pani Luminaro.

Przyjê³a jego podziêkowanie ledwie dostrzegalnym skinieniem.

– Twoje ¿ycie nale¿y do ciebie, Anakinie. Nie mogê ci go ani daæ,

ani odebraæ. – Wydawa³o mu siê, ¿e dostrzega w jej oku b³ysk. – Pomog-

³am ci tylko je zachowaæ.

Podesz³a i ku wielkiemu zaskoczeniu Anakina otoczy³a ramieniem

jego plecy. Dozna³ dziwnie krzepi¹cego wra¿enia. Przypomnia³o mu

siê coœ, o czym ju¿ prawie zapomnia³.

– Odpocznij. Postojê tu za ciebie – zaproponowa³a.

– Ale przecie¿ twoja zmiana jest dopiero za godzinê – zaprotes-

towa³.

background image

197

Jeszcze raz obdarzy³a go tym porozumiewawczym, ciep³ym uœmie-

chem.

– Nie wiem dlaczego, ale zupe³nie mi siê nie chce spaæ. W po-

rz¹dku, padawanie. Uwa¿aj to za kolejne doœwiadczenie. Wyci¹gniesz

z niego naukê… prawda?

By³o to pytanie retoryczne, wiedzia³, ¿e nie musi na nie odpowia-

daæ. Ale przytakn¹³.

– Kiedy ktoœ w œrodku nocy, w obcym miejscu i na obcym œwie-

cie, s³yszy dŸwiêk budz¹cego siê do ¿ycia miecza œwietlnego, to na ogó³

wie, ¿e nie zosta³ on w³¹czony dla zabawy. Zdaje siê, ¿e dotar³am do

ciebie w sam¹ porê.

Skin¹³ g³ow¹. Z ka¿dym krokiem czu³ siê lepiej.

– Gdyby mnie ktoœ teraz zapyta³, potrafiê wyjaœniæ, na czym pole-

ga taktyka wspó³pracy shanhów podczas ataku na ofiarê.

– To pewnie wiêcej, ni¿ ktokolwiek chcia³by us³yszeæ.

Byli ju¿ z powrotem w obozie. Luminara zabra³a ramiê z jego ple-

ców.

– Przeœpij siê trochê, Anakinie. Nie martw siê o mnie. Jestem do

tego przyzwyczajona.

G³upio by³oby protestowaæ dalej. Odnalaz³ swoje legowisko i pad³

na nie ciê¿ko, nawet nie zawracaj¹c sobie g³owy wchodzeniem do œpi-

wora. Niedaleko spali Bulgan i Kyakhta. Jeszcze jedna sylwetka poru-

szy³a siê, choæ nie wsta³a z pos³ania. Luminara pochyli³a siê nad Obi-

-Wanem i szepnê³a mu kilka s³ów. Kenobi wys³ucha³ uwa¿nie, skin¹³

g³ow¹ i po³o¿y³ siê znowu. Anakin czeka³ na burê, której siê zreszt¹

spodziewa³. Na szczêœcie jego nauczyciel okaza³ siê doœæ m¹dry lub

mo¿e obdarzony wystarczaj¹c¹ empati¹, aby nic nie mówiæ. Zreszt¹

chyba nie by³o nic wiêcej do powiedzenia.

Ale nie przeszkodzi³o to Barrissie. Wystawi³a g³owê ze swojego

œpiwora i spojrza³a na niego wymownie. Wytrzyma³ to spojrzenie tak

d³ugo, jak móg³, to znaczy oko³o minuty.

– Dobra, dobra – wymamrota³. – Gadaj œmia³o. Nie krêpuj siê.

– Co mam powiedzieæ? – zapyta³a niewinnie. W jej g³osie by³o

tyle samo z³oœliwoœci, co w wyrazie twarzy.

– Wiesz dobrze. – Ze z³oœci¹ grzeba³ w œpiworze. – ¯e zaniedba-

³em obowi¹zek. ¯e rozmarzy³em siê w œrodku nocy. ¯e nie zwraca³em

uwagi na to, co robiê. Cokolwiek.

– Zastanawia³am siê tylko, czy nic ci nie jest.

Przypomnia³ sobie o ranie w ramieniu. Wœciek³oœæ na siebie spra-

wi³a, ¿e zapomnia³ o bólu, teraz jednak cierpienie wróci³o z ca³¹ si³¹.

background image

198

Cieszy³o go to uczucie, otworzy³ siê na nie, powita³ je z radoœci¹. Za-

s³u¿y³ na coœ takiego. Tak samo jak zas³u¿y³ na wszelkie oskar¿enia,

jakie zamierza³a rzuciæ na niego Barrissa.

Ona jednak mia³a na myœli coœ zupe³nie innego.

– Zastanawiam siê, czy mistrz Yoda, który zna wy³¹cznie techniki

walki mieczem œwietlnym, da³by siê w ten sposób zaskoczyæ.

Uœmiechnê³a siê, odwróci³a na drugi bok i pogr¹¿y³a we œnie.

Przysz³a mu do g³owy gniewna odpowiedŸ, ale nie wypowiedzia³

jej na g³os. Oczywiœcie, mia³a racjê. Da³a mu do myœlenia, i to nieŸle.

Jeszcze jeden temat do zastanowienia. Odwróci³ siê na plecy, krzywi¹c

siê od pal¹cego bólu ramienia, i znów spojrza³ na gwiazdy, lecz tym ra-

zem z ca³kiem innej perspektywy ni¿ przedtem.

Opanowanie Mocy by³o czymœ wiêcej ni¿ tylko umiejêtnoœci¹ prze-

mieszczania przedmiotów z miejsca na miejsce. Trzeba byæ œwiadomym

jej istnienia przez ca³y czas, a nie tylko w chwilach zagro¿enia. To nie

zbroja, zawsze obecna, aby chroniæ kogoœ, kto wie, jak jej u¿yæ. Reagu-

je jedynie na œwiadome wysi³ki. Zrozumia³, ¿e na tym w³aœnie polega

jego problem. Uœwiadamia³ sobie istnienie Mocy tylko od czasu do

czasu.

Poprzysi¹g³ sobie, ¿e nigdy wiêcej siê to nie zdarzy. Od tej chwili

przez ca³y czas on bêdzie z Moc¹, nie czekaj¹c, a¿ ona bêdzie z nim.

Znów mu uœwiadomiono, ¿e musi siê jeszcze bardzo wiele nauczyæ.

Na szczêœcie uczy³ siê szybko.

background image

199

R O Z D Z I A £

#

Zebrali siê nie w oficjalnym otoczeniu sali rady miejskiej, lecz

w ogrodzie rezydencji Kandah, jednej z delegatek unii, która mia³a g³o-

sowaæ za lub przeciw od³¹czeniu siê Ansionu od Republiki. Dziedzi-

niec, otoczony czterema œcianami dwóch piêter rezydencji, a¿ kipia³

od kwiatów i fontann. Podobnie jak dom, wszystko to zosta³o op³acone

z zysków, jakie rodzina Kandah zdoby³a przez lata dzia³alnoœci. Zyski te

by³yby znacznie wy¿sze, gdyby nie uszczupli³y ich z³odziejskie podatki

nak³adane arbitralnie przez Republikê, myœla³a Kandah, obserwuj¹c, jak

inni reprezentanci spaceruj¹ po krêtych alejkach ogrodu.

Jeœli wszystko pójdzie dobrze, te przeszkody na drodze do jeszcze

wiêkszego bogactwa wkrótce znikn¹.

Ogród zosta³ zaprojektowany jako miejsce ucieczki od zgie³ku mia-

sta. Dziœ dawa³ schronienie zebraniu reprezentantów i ich asystentów. Ci

ostatni byli stopniowo odprawiani, a¿ pozostali tylko wy¿si urzêdnicy,

którzy wraz ze swoimi drinkami i pytaniami czekali, a¿ bêd¹ mogli ze-

braæ siê wokó³ fontanny rozsiewaj¹cej kropelki pachn¹cej wody.

– Jest za wczeœnie – odezwa³ siê Garil Volune, jeden z ludzi dele-

gatów. – Ich nieobecnoœæ nie trwa jeszcze zbyt d³ugo.

– B¹dŸ realist¹, Volune – stwierdzi³ ansioñski mê¿czyzna. – Ju¿

powinni wróciæ. – Gestem wskaza³ w kierunku g³ównej ulicy. – Powin-

ni byli wróciæ ju¿ wiele dni temu.

– Jedi nas nie opuszcz¹ – przekonywa³ drugi delegat. – To nie w ich

stylu. Nawet gdyby ich próba przemówienia Alwarim do rozumu zawio-

d³a, z pewnoœci¹ wróciliby, ¿eby nam o tym powiedzieæ.

background image

200

Delegat Fargane, najwy¿szy i najlepiej wykszta³cony z czterech

obecnych Ansionian, gniewnie machn¹³ pucharem.

– Maj¹ komunikatory. Do tej pory powinni byli siê z nami skon-

taktowaæ. Nie dbam o to, czy przeka¿¹ informacjê o powodzeniu, czy

o klêsce, ale ¿yczê sobie, aby ci, którym zale¿y na moim g³osie, zacho-

wywali siê odpowiedzialnie. – Z jego jedynego nozdrza wydoby³ siê

pe³en irytacji œwist. – Zniosê, jeœli ktoœ mi udowodni, ¿e siê mylê, ale

nienawidzê, kiedy siê mnie ignoruje.

Góruj¹cy nad zebranymi Tolut wyrazi³ odmienn¹ opiniê.

– Mo¿e maj¹ problem z komunikatorami.

Volune spojrza³ na niego z niedowierzaniem. Niski cz³owiek nie

da³ siê zdominowaæ przez ogromnego Armalatczyka.

– Wszystkimi czterema?

Tolut niepewnie wzruszy³ ramionami. Brak jakichkolwiek informacji

od przyby³ych Jedi martwi³ go nie mniej ni¿ pozosta³ych.

– Nie wiemy, czy wszyscy maj¹ komunikatory. Mo¿e wziêli tylko

dwa? Dwa naraz mog³y siê zepsuæ.

– Komunikatory nie psuj¹ siê tak po prostu. – Kandah g³êboko za-

czerpnê³a tchu. – Jeœli ci Jedi s¹ tak kompetentni, jak mówi siê o ich

zakonie, powinni mieæ ze sob¹ czêœci zamienne lub dodatkowe urz¹-

dzenia. A jednak nie mamy od nich ¿adnej wiadomoœci.

– Pewnie nie uda³o im siê dokonaæ tego, co zamierzali, a teraz wsty-

dz¹ siê przyjechaæ tu i przyznaæ do pora¿ki. Mo¿e nawet ju¿ opuœcili

Ansion, ¿eby donieœæ o klêsce swoim stetrycza³ym zwierzchnikom.

Wszyscy zwrócili siê w kierunku g³osu. Tun Dameerd, kolejny de-

legat, odpowiedzia³ mówcy:

– W przeciwieñstwie do nas nie jesteœ wybranym przedstawicie-

lem ludnoœci Ansionu, Ogomoorze. Przyjmujemy ciê tu wy³¹cznie jako

goœcia. Nie do ciebie nale¿y komentowanie tocz¹cych siê negocjacji.

– Jakich negocjacji? – Ogomoor zignorowa³ naganê i odstawi³ drin-

ka, szeroko rozpoœcieraj¹c trójpalczaste d³onie. – Ci Jedi przybyli tu-

taj, ¿¹daj¹c opóŸnienia g³osowania w kwestii secesji, tak aby sami mo-

gli dogadaæ siê z Alwarimi. Dziêki temu ca³y Ansion mia³by ¿yæ w cia-

snych strukturach Republiki. A wy uprzejmie zgodziliœcie siê daæ im tê

mo¿liwoœæ.

Okr¹¿y³ ich powoli, zwracaj¹c siê do ka¿dego po kolei:

– A jaki by³ wynik? Jeszcze wiêksze opóŸnienie, jeszcze wiêcej

zamieszania, jeszcze wiêcej tego, co Republika od dziesiêcioleci ofia-

rowuje Ansionowi. Jeœli to nie dowód, ¿e nadszed³ czas na prawdziwe

zmiany, to nie wiem, czego jeszcze wam trzeba. – Z udan¹ obojêtnoœci¹

background image

201

podniós³ szklankê. – Oczywiœcie, jak sami mówicie, jestem tu tylko

obserwatorem. Ale wiem, ¿e wielu czeka z niecierpliwoœci¹ na wynik

g³osowania. Pozytywny wynik.

– Na przyk³ad twój bossban? – Volune sarkastycznie zmierzy³ drwi¹-

cym wzrokiem majordomusa.

Ogomoor nie obrazi³ siê.

– Naturalnie. Soergg czeka na chwilê, kiedy on i jego krewni bêd¹

mogli prowadziæ dzia³alnoœæ w tej czêœci galaktyki otwarcie i nie ugi-

naj¹c siê pod brzemieniem przestarza³ych przepisów i praw Republiki.

– Nie mia³em pojêcia, ¿e Hutt mo¿e siê zginaæ – zakpi³ Dameerd.

Wœród delegatów rozleg³y siê ciche œmiechy, ale Ogomoor zauwa¿y³,

¿e nie wszyscy dobrze siê bawi¹. On i jego bossban mieli tu sprzymie-

rzeñców.

– Mo¿esz sobie ¿artowaæ – lodowatym tonem odezwa³a siê Kan-

dah – ale interesy mojej rodziny, jak równie¿ dzia³alnoœæ tych, którzy

wspierali mój wybór, ucierpia³y w znacznym stopniu z powodu powol-

noœci i obojêtnoœci Republiki. Uwa¿am, ¿e nadszed³ czas, aby dzia³aæ.

Ju¿ doœæ d³ugo zwlekaliœmy. Poddajmy sprawê pod g³osowanie.

Fargane podniós³ szklankê.

– Kandah ma racjê. Pochlebiam sobie, ¿e mo¿e po¿yjê doœæ d³u-

go, aby to zobaczyæ.

Wargi Volune’a zacisnê³y siê. Potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Zgadzam siê, ¿e Republika straci³a skutecznoœæ. Zgadzam siê,

¿e nasze wnioski o zwolnienie z nadmiernych podatków i restrykcyj-

nych przepisów s¹ zbyt czêsto ignorowane. Ale senat zawsze odpowia-

da³ na nasze skargi. – Powiód³ wzrokiem po pozosta³ych delegatach. –

Nie uwa¿acie, ¿e gdyby Jedi uda³o siê zawrzeæ pokój pomiêdzy uni¹

miast i miasteczek a Alwarimi, Ansion bêdzie siê mia³ lepiej w ramach

praw Republiki ni¿ poza nimi?

Dyskusja, która nast¹pi³a po tych s³owach, by³a krótka, ale gor¹ca.

I znów odezwa³a siê Kandah:

– Oczywiœcie, wszyscy siê z tym zgodziliœmy. – Uda³a, ¿e nie wi-

dzi wyrazu zaskoczenia na twarzy Ogomoora. – Gdyby tak nie by³o, g³o-

sowanie odby³oby siê ju¿ tego samego dnia, kiedy przybyli tu Jedi. Ale

nie dosz³o do pokoju z Alwarimi. Nie mamy z nimi umowy. I z ka¿dym

przemijaj¹cym dniem zmniejsza siê szansa poparcia nas przez Malarian

i Keitumitów, jak równie¿ szansa, ¿e pójd¹ za naszym przyk³adem. Naj-

wa¿niejsze to podj¹æ jak¹œ decyzjê.

Milczenie, które nast¹pi³o po tych s³owach, pierwszy przerwa³ Vo-

lune.

background image

202

– Nie mo¿emy g³osowaæ ju¿ dzisiaj. Nie ma jeszcze w³aœciwych

procedur. Zgadzam siê jednak, choæ niechêtnie, w ramach moich kom-

petencji wybranego przedstawiciela, na ustalenie daty g³osowania w spra-

wie secesji. – Popatrzy³ na Ansionianina po swojej prawej stronie. –

Czy to zadowoli szanownego Fargane’a?

Najstarszy z obecnych Ansionian zastanawia³ siê przez chwilê, po

czym stwierdzi³:

– Tak, zadowoli.

Volune zwróci³ siê do pozosta³ych.

– A zatem ustalmy datê i godzinê, od której ju¿ nie odst¹pimy. Je-

œli Jedi wróc¹ wczeœniej, wys³uchamy ich. Jeœli nie, przeprowadzimy

g³osowanie, a wtedy bêd¹ mogli winiæ jedynie siebie za opóŸnianie od-

powiedzi.

Propozycja kompromisu by³a zbyt rozs¹dna, aby ktokolwiek, na-

wet Tolut, móg³ siê jej sprzeciwiæ. Armalatczyk stwierdzi³, ¿e dziêki

niemu propozycja zosta³a przyjêta jednog³oœnie. Ze swojej strony Ogo-

moor wiedzia³, ¿e bossban Soergg i jego zwolennicy równie¿ bêd¹ za-

dowoleni. Wybrana data nie by³a tak bliska, jak móg³by sobie tego ¿y-

czyæ, ale nie wybiega³a tak¿e zbyt daleko w przysz³oœæ. Tolut móg³ sta-

nowiæ problem, ale zawsze mo¿na by³o zignorowaæ jego g³os. Po

dzisiejszym zgromadzeniu Ogomoor bêdzie móg³ donieœæ, ¿e oprócz

Kandah, za od³¹czeniem od Republiki bêdzie g³osowaæ równie¿ Far-

gane i co najmniej jeden jeszcze delegat. G³osy innych nie by³y tak pew-

ne. Przed formalnym g³osowaniem mo¿e siê jeszcze okazaæ, ¿e trzeba

przekazaæ du¿e kwoty kredytów na niemo¿liwe do wyœledzenia konta

bankowe, aby zapewniæ sobie g³osowanie Ansionu za secesj¹.

Na razie on i jego bossban nie maj¹ siê czym martwiæ. Wszystko

wskazywa³o na to, ¿e Qulunowie Baiuntu znakomicie wywi¹zali siê ze

swego zadania.

Poranek powita³ grupê pospiesznie jad¹cych podró¿nych. Kyakhta

w³aœnie do nich do³¹czy³. Przewodnik wysforowa³ siê przedtem nieco

do przodu, a teraz wraca³ pe³nym galopem, nie kryj¹c podniecenia, z b³y-

skiem w wypuk³ych oczach.

– Znalaz³em! – zawo³a³ dumnie, zawracaj¹c suubatara. Wyci¹gn¹³

sztuczn¹ rêkê, ¿eby wskazaæ kierunek. – Za nastêpnym wzniesieniem.

– Nareszcie – mruknê³a Luminara. – Jesteœ pewien, ¿e to Bo-

rokii?

Alwari z emfaz¹ machn¹³ rêk¹.

background image

203

– Nie mo¿na siê pomyliæ, pani Luminaro. Rozbili regularne obo-

zowisko, z powiewaj¹cymi proporcami. To nadklan Borokiich, najbar-

dziej wp³ywowy ze wszystkich klanów Alwarich.

Widok by³ rzeczywiœcie imponuj¹cy. Znaj¹c ju¿ obozowiska no-

madów Yiwów i Qulun, podró¿ni mieli wra¿enie, ¿e wiedz¹, czego siê

spodziewaæ. Jednak ¿adne z poprzednich spotkañ nie przygotowa³o ich

na widok, jaki zaprezentowa³ siê ich oczom, gdy suubatary wspiê³y siê

na szczyt niskiego pagórka.

Przed nimi rozpoœciera³y siê nie dziesi¹tki, a setki œwie¿o zbudo-

wanych przenoœnych konstrukcji. Wiele z nich pyszni³o siê skompli-

kowanymi urz¹dzeniami energetycznymi, które musia³y byæ przewo¿o-

ne przez co najmniej tuzin zwierz¹t poci¹gowych. Tysi¹ce Borokiich

w ró¿nym wieku krêci³o siê po ogromnym, starannie zbudowanym obo-

zowisku. Niezliczone stada zwierz¹t spokojnie pas³y siê obok na ogro-

dzonych pastwiskach, strze¿onych przez pasterzy na sadainach. Ich ³a-

godne pomruki wybija³y siê ponad ha³asy obozowiska. To tutaj, dok³ad-

nie tak, jak im powiedziano, rezydowa³a najwy¿sza w³adza Alwarich.

To, co zrobi¹ Borokii, powtórz¹ póŸniej wszystkie klany Alwarich.

– Sureppy – wyjaœni³ Bulgan na pytanie Luminary o ogromne sta-

da. – Te niebieskie z ciemniejszymi grzywami i krêtymi rogami to samce.

Samice s¹ zielone i nieco wiêksze, ale bez grzyw.

Luminara wyprostowa³a siê w siodle i objê³a wzrokiem imponuj¹-

cy obraz.

– Nigdy nie widzia³am zwierzêcia z trojgiem oczu umieszczonych

pionowo, a nie poziomo.

– Górne oko pilnuje lataj¹cych drapie¿ców, œrodkowe œledzi inne

sureppy, a dolne sprawdza pod³o¿e, w poszukiwaniu przeszkód i paszy.

– Bulgan odwróci³ siê w siodle, jak zwykle przechylaj¹c twarz na stro-

nê zdrowego oka. – W ten sposób surepp niczego nie przegapi.

– Rozumiem. Mam wra¿enie, ¿e to dobrze s³u¿y zwierzêciu, które

stoi nieruchomo. Chyba jednak niewiele widz¹ po bokach.

Przewodnik skin¹³ g³ow¹.

– To prawda, ale one tego nie potrzebuj¹. Prawie zawsze maj¹ ja-

kiegoœ innego sureppa z jednej i z drugiej strony, a oprócz tego z przo-

du i z ty³u, wiêc nie musz¹ siê ogl¹daæ na boki. Tylko w górê i w dó³.

– A te, które znajd¹ siê na skraju stada?

– Mog¹ obracaæ g³owy na boki, wykorzystuj¹c swój zmys³ powo-

nienia. Widz¹, co siê dzieje po obu bokach, choæ nie tak dobrze

jak dorgumy i awiquody. Z powodu swej liczebnoœci sureppy s¹ jednak

trudniejsze do schwytania przez drapie¿ników, na przyk³ad przez shanhy.

background image

204

Dorgumy i awiquody maj¹ tendencjê do wiêkszego rozproszenia. – Prze-

wodnik pogna³ suubatara i zwierzê powoli ruszy³o przed siebie. – Dlate-

go u¿ywaj¹ ich bogatsze klany, takie jak Borokii.

– A co z nich uzyskuj¹? – zapyta³a Barrissa z pewnej odleg³oœci.

– Wszystko. Miêso, mleko, skóry, we³nê. Kiedyœ u¿ywali ich zê-

bów i rogów do wyrobu narzêdzi. Dziœ takie rzeczy s¹ importowane,

a róg i koœci wykorzystuje siê do wyrobu kosztownych dzie³ sztuki. –

Uœmiechn¹³ siê. – Jestem pewien, ¿e obejrzycie sobie wszystko, kiedy

znajdziemy siê ju¿ w obozie.

Stoj¹cy z przodu Kyakhta podniós³ d³ugopalc¹ protezê.

– Przybywaj¹ jeŸdŸcy.

By³o ich szeœciu, jak siê tego nale¿a³o spodziewaæ. Podró¿ni dawno

ju¿ siê zorientowali, ¿e szóstka jest dla Ansionian bardzo wa¿n¹ liczb¹.

Przybysze byli ubrani lepiej ni¿ Yiwowie czy Qulunowie, a ich lekkie

zbroje lœni³y w s³oñcu. Dwaj z nich trzymali prêty z importowanych kom-

pozytów karbonitowych, na których powiewa³y sztandary Borokiich, szar-

pane porannym wiatrem. Poza tradycyjnymi d³ugimi no¿ami, niektórzy

byli uzbrojeni w malariañskie pistolety laserowe. Luminara stwierdzi³a,

¿e przynajmniej czêœæ z tego, co mówiono o nadklanach, okaza³o siê praw-

d¹. Borokii byli bogaci i wiedzieli, jak swoje bogactwo spo¿ytkowaæ.

Przywódca szóstki jeŸdŸców, wiedziony ciekawoœci¹, która na chwi-

lê wziê³a górê nad naturaln¹ rezerw¹, popêdzi³ swojego wspaniale ozdo-

bionego sadaina i osadzi³ go tu¿ przed pierwszymi suubatarami. Ró¿ni-

ca wysokoœci pomiêdzy wierzchowcami zmusi³a go do patrzenia na

goœci z do³u. Trzeba przyznaæ, ¿e nie czu³ siê tym ani trochê skrêpowa-

ny. Luminara stwierdzi³a, ¿e zachowuje siê bardzo przyjacielsko, choæ

mog³y to byc tylko pozory. Z drugiej strony, wiedzia³a, ¿e potê¿ni mog¹

sobie pozwoliæ na ³askawoœæ.

– Witajcie, pozaœwiatowcy i przyjaciele. – Borokii przycisn¹³ jedn¹

d³oñ do oczu, a drug¹ do piersi. – Jestem Bayaar z Borokiich Situng.

Witajcie w naszym obozowisku. Czego chcecie od nadklanu?

Podczas gdy Obi-Wan wyjaœnia³, z czym przybyli, Luminara w dal-

szym ci¹gu obserwowa³a wys³anników. Szukaj¹c oznak wrogich zamia-

rów, napotyka³a tylko ufnoœæ i profesjonaln¹ gotowoœæ do czynu. W prze-

ciwieñstwie do Yiwów ten lud nie wydawa³ siê ani podejrzliwy, ani lê-

kliwy wobec obcych. Nie musieli siê zreszt¹ baæ, maj¹c za plecami

tysi¹ce pobratymców. Nie znaczy³o to, ¿e s¹ obojêtni na potencjalne

zagro¿enia czy leniwi. Podczas kiedy przywódca uprzejmie s³ucha³ Obi-

Wana, cz³onkowie oddzia³u siedzieli wynioœle w swoich siod³ach, ale

nieustannie rozgl¹dali siê wokó³.

background image

205

Bayaar nie musia³ zastanawiaæ siê nad odpowiedzi¹, kiedy Obi-Wan

skoñczy³ mówiæ.

– Nie jest to sprawa, o której mogê sam decydowaæ. Jestem wy-

s³annikiem, a wys³annicy nie maj¹ prawa podejmowania decyzji takiej

wagi.

Obi-Wan uœmiechn¹³ siê na swój skromny sposób i skin¹³ g³ow¹ ze

zrozumieniem.

– Sam jestem w pewnym sensie wys³annikiem, wiêc rozumiem

twoje stanowisko.

– Przeka¿emy radzie starszych wieœci o waszym przybyciu, podob-

nie jak wasze powody poszukiwania Borokiich. Tymczasem proszê, ¿e-

byœcie pod¹¿yli za mn¹ i doœwiadczyli goœcinnoœci Borokiich.

Mówi¹c to, obróci³ zgrabnie swego wierzchowca i ruszy³ ³agod-

nym zboczem w kierunku gwarnego i ruchliwego obozowiska. Reszta

jego grupy rozdzieli³a siê i otoczy³a goœci z obu stron. Jak stwierdzi³a

Luminara, nie mieli stanowiæ stra¿y, a jedynie honorow¹ eskortê. Zw³asz-

cza ¿e trudno by³oby im pe³niæ rolê stra¿ników przy takiej ró¿nicy wiel-

koœci sadainów i suubatarów.

Ró¿nice pomiêdzy obozowiskiem Borokiich a wszystkimi innymi,

które do tej pory widzieli wêdrowcy, by³y uderzaj¹ce i od razu widocz-

ne. Wprawdzie ich spo³ecznoœæ by³a równie¿ wêdrowna, ale obozowi-

sko zbudowano jak ma³e miasto, z ulicami i dzielnicami mieszkalnymi,

handlowymi i przemys³owymi. W tych ostatnich zajmowano siê g³ów-

nie ró¿nymi etapami przetwarzania miêsa i skór sureppów na eksport.

Ktoœ w koñcu musia³ p³aciæ za te importowane konstrukcje i nowocze-

sn¹ technologiê, któr¹ tak siê szczycili.

Goœcie œci¹gali na siebie wiele spojrzeñ, ale ¿adnych nieprzyja-

znych komentarzy. Luminara zauwa¿y³a wielk¹ ró¿nicê w stosunku do

Yiwów, mianowicie ca³kowity brak podejrzliwoœci. Nie zaskoczy³o jej

to, bo zna³a potêgê i reputacjê Borokiich, a teraz mog³a oceniæ liczeb-

noœæ nomadzkiej spo³ecznoœci. Widocznie ten lud czu³ siê bezpieczny

i wiedzia³, ¿e zas³uguje na swoj¹ wyj¹tkow¹ pozycjê nadklanu.

Wymieni³a jednak znacz¹ce spojrzenia z Obi-Wanem, kiedy zatrzy-

mali siê przed budowl¹, okreœlon¹ przez Bayaara jako „dom goœci”.

Ostatni „dom goœci”, w którym siê zatrzymali, nie okaza³ siê szczegól-

nie goœcinny.

Kyakhta, z którym podzielili siê swoimi obawami, pospieszy³ ich

uspokoiæ.

– Nie s¹ to nieufni Yiwowie ani oszukañczy Qulunowie. Borokii

s¹ doœæ silni, aby nie obawiaæ siê przybyszów z zewn¹trz, i czuj¹ siê na

background image

206

tyle bezpiecznie, aby ich powitaæ. A poza tym musz¹ pamiêtaæ o swojej

reputacji. – Wskaza³ na stoj¹cy obok budynek. – S¹dzê, ¿e bêdziemy tu

bezpieczni.

Luminara sk³oni³a suubatara do uklêkniêcia. Zsiadaj¹c, zauwa¿y³a,

¿e jeden z Borokiich bierze wodze wierzchowca i odprowadza zwierzê

w g³¹b uliczki. Pozostali zajêli siê innymi suubatarami.

– A nasze zapasy? – zapyta³ g³oœno Anakin.

– Wasza w³asnoœæ pozostanie nienaruszona. – Bayaar nie poczu³

siê ura¿ony jego pytaniem. W koñcu byli nie tylko przybyszami z ze-

wn¹trz, ale i pozaœwiatowcami. Nale¿a³o siê spodziewaæ, ¿e nie znaj¹

obyczajów Borokiich. Próbowa³ siê zorientowaæ, kto jest przywódc¹:

Luminara czy Obi-Wan, ale ¿e nie potrafi³ zdecydowaæ, postanowi³, ¿e

bêdzie siê zwraca³ do obojga jednoczeœnie. Poinformowany o celu, w ja-

kim poszukiwali nadklanu, zachowa³ obojêtnoœæ, choæ osobiœcie nie

popiera³ pomys³ów obcych.

– Przeka¿ê wasze ¿¹danie radzie starszych. Tymczasem rozgoœæ-

cie siê. Dostarczymy wam wszystko, czego potrzebujecie… jad³o i na-

poje.

– Czy uwa¿asz, ¿e wasza rada nas przyjmie? – Luminarze bardzo

siê spodoba³ ten wojownik wys³annik, który okazywa³ im uprzejme za-

ciekawienie. Oczywiœcie nie mog³a go jeszcze uwa¿aæ za sprzymierzeñ-

ca, ale przynajmniej by³ sympatyczny.

– Nie mogê powiedzieæ, jestem tylko wys³annikiem. – Znów po-

³o¿y³ d³onie na oczach i piersi na znak pozdrowienia, po czym odszed³,

pozostawiaj¹c goœci w oczekiwaniu na oficjaln¹ odpowiedŸ. Luminara

mog³a tylko mieæ nadziejê, ¿e nie bêd¹ musieli czekaæ d³ugo. Wszelkie

rady wszystkich ras mia³y jedn¹ denerwuj¹c¹ wspóln¹ cechê – strasznie

marudzi³y, zanim osi¹gnê³y jednomyœlnoœæ. Przy odrobinie szczêœcia

Borokii, lud przyzwyczajony do pozostawania w ci¹g³ym ruchu, mo¿e

okazaæ siê bardziej aktywny.

Wszystko, co zdarzy³o siê przez nastêpnych kilka godzin, przema-

wia³o na korzyœæ nadklanu. Jedzenie by³o lepsze, napoje smaczniejsze,

a wykoñczenie i urz¹dzenie domu goœci pod ka¿dym wzglêdem bardziej

imponuj¹ce ni¿ spotykane poprzednio na Ansionie. Mówi¹c szczerze,

bawili siê œwietnie. Po w¹tpliwych przyjemnoœciach doznanych w go-

œcinie u Yiwów i Qulunów, mogli z ulg¹ rozluŸniæ siê w przyjemnym

otoczeniu, w dodatku ze œwiadomoœci¹, ¿e raczej nie zostan¹ napadniê-

ci ani wci¹gniêci w pu³apkê przez potencjalnych wrogów. Zarówno

Kyakhta, jak i Bulgan wydawali siê o tym ca³kowicie przekonani, choæ

Tooqui by³ nieznoœny jak zwykle. Przewodnicy jednak nie potrafili po-

background image

207

wiedzieæ, jakiej odpowiedzi powinno siê oczekiwaæ ze strony rady star-

szych Borokiich.

Bayaar wróci³ jeszcze przed nadejœciem zmroku. Choæ szybkoœæ,

z jak¹ siê zjawi³, dawa³a pewne nadzieje, jego s³owa w najlepszym przy-

padku mo¿na by³o okreœliæ jako niejasne.

– Rada was powita – poinformowa³ ich wys³annik.

Twarz Barrissy rozjaœni³a siê radosnym uœmiechem.

– No to wszystko w porz¹dku.

Bayaar spojrza³ na ni¹ uwa¿niej.

– Nie jestem ca³kowicie pewien, co masz na myœli, ale s¹dzê, ¿e

twoja radoœæ jest przedwczesna. Jeœli powiedzia³em, ¿e rada was powi-

ta, to znaczy, ¿e was powita, i to wszystko. Nie przywitaæ goœci by³oby

oznak¹ z³ych manier.

Obi-Wan usilnie stara³ siê zrozumieæ, co ich gospodarz ma na my-

œli, i ubraæ to w s³owa.

– Czy chcesz powiedzieæ, ¿e nas przyjm¹, ale nie wys³uchaj¹ na-

szej propozycji?

Bayaar skin¹³ g³ow¹.

– Aby tak siê sta³o, musicie ofiarowaæ radzie zwyczajowy prezent,

taki jaki sobie sami wybior¹.

– Och, w porz¹dku. – Obi-Wan nieco siê rozchmurzy³. – Co zado-

woli radê? Mamy dostêp do pewnych funduszy, które mo¿na spo¿ytko-

waæ w tym celu. Jeœli wymagany jest upominek wiêkszej wartoœci… –

zawiesi³ g³os.

– Có¿ rada wymaga, ¿ebyœcie podarowali im coœ znacznie mniej-

szego. – Bayaar powiód³ wzrokiem po grupie. Do tej pory nie mia³ wie-

lu kontaktów z handlarzami rasy ludzkiej, wiêc nadal fascynowa³y go

ich ma³e, zapadniête oczka i ró¿norodnoœæ umaszczenia sierœci. – ¯y-

cz¹ sobie, aby jedno z was ofiarowa³o im garœæ we³ny z grzywy dojrza-

³ego bia³ego samca sureppa.

– I to wszystko? – wypali³ Anakin. Obi-Wan rzuci³ padawanowi

ostrzegawcze spojrzenie, ale nie wydawa³ siê zagniewany. Sam by³ za-

skoczony pozornie prostym ¿¹daniem.

Ale w³aœnie ta prostota obudzi³a jego czujnoœæ.

– Gdzie mo¿emy kupiæ tak¹ we³nê?

– Nie mo¿na jej kupiæ. – Bayaar poczu³ siê niezrêcznie w roli dy-

plomatycznego pos³añca. Wola³by w tej chwili znaleŸæ siê w stepie i pa-

trolowaæ z broni¹ w rêku linie stra¿y.

– Jedno z was musi j¹ uci¹æ w³asnymi rêkami z grzywy bia³ego su-

reppa, w sposób tradycyjny, nie uciekaj¹c siê do ¿adnych cudownych

background image

208

i niezwyk³ych urz¹dzeñ ani innych form pomocy, takich jak jazda na

suubatarze.

Tooqui skrzywi³ siê paskudnie.

– Nie podoba mi siê. Za du¿o du¿o sureppów ma za du¿o du¿o wiel-

kich ciê¿kich nóg.

Barrissa nachyli³a siê do drugiego padawana i szepnê³a:

– Mnie siê to te¿ nie podoba, Anakinie. Garœæ we³ny? Wydaje siê

a¿ zbyt ³atwe. Sureppy to udomowione, stadnie ¿yj¹ce zwierzêta, nie

powinno byæ trudno ich opanowaæ. Ciekawe, czy da siê z³apaæ jednego

i obci¹æ mu kawa³ek grzywy?

Niepewnie skin¹³ g³ow¹.

– Mo¿e to rzeczywiœcie jest tak, jak siê wydaje. Skoro to taki zwy-

czaj, niekoniecznie musi byæ naprawdê trudny czy niebezpieczny.

Wskaza³a na mistrzów, którzy równie¿ siê naradzali.

– Mam wra¿enie, ¿e bardzo szybko siê dowiemy.

Obi-Wan odsun¹³ siê od Luminary i znów zwróci³ siê do gospodarza.

– Z przyjemnoœci¹ spe³nimy ¿¹danie rady – rzek³ i doda³ z waha-

niem: – Przyjmujê, ¿e we³na z sureppa ze stada Borokii wystarczy i nie

musimy wyruszaæ na poszukiwanie dzikich zwierz¹t?

– To prawda. Dozwolone jest obciêcie we³ny z grzywy zwierzêcia

w stadzie.

– Wiêc czemu tracimy czas. Wci¹¿ jeszcze jest doœæ jasno. Czy

zechcesz nam towarzyszyæ?

Bayaar westchn¹³. Ci obcy najwyraŸniej nie wiedzieli, czego siê od

nich ¿¹da. Haja, wkrótce siê przekonaj¹.

– ChodŸcie za mn¹.

Spacer przez miasto nomadów by³ ciekawy, a Bayaar z przyjemno-

œci¹ wskazywa³ co ciekawsze obiekty i objaœnia³, co siê w nich mieœci.

Wkrótce znaleŸli siê na skraju gwarnej spo³ecznoœci i zobaczyli tysi¹-

ce sureppów Borokiich przez siatkê z niedawno rozwiniêtych linii nad-

przewodz¹cych, przenosz¹cych ³adunki elektryczne. Stado stanowi³o

imponuj¹cy widok; skowycz¹c i pomrukuj¹c, skuba³o wysok¹ trawê.

Wzajemna bliskoœæ pas¹cych siê zwierz¹t gwarantowa³a bezpieczeñ-

stwo, choæ nie dawa³a du¿o miejsca pojedynczym osobnikom. Schwy-

tanie samca i obciêcie mu kawa³ka grzywy mog³oby dla postrzygacza

oznaczaæ solidny sprint, ale nie wygl¹da³o na to, aby konieczna by³a

wyprawa na znaczniejsz¹ odleg³oœæ. Istnia³ tylko jeden problem – Bay-

aar oznajmi³, ¿e rada oczekuje daru w postaci bia³ej we³ny.

Futro ka¿dego z setek sureppów w zasiêgu wzroku by³o niebieskie

lub zielone. Ani jednego bia³ego zwierzêcia. Nawet seledynowego.

background image

209

14 – Nadchodz¹ca burza

Luminara b³yskawicznie wytknê³a Bayaarowi tê pozorn¹ niedorzecz-

noϾ.

Bayaar zrobi³ zak³opotan¹ minê.

– Nie ja ustalam prawa. Przekazujê tylko dyrektywy rady.

– Jak mo¿emy œci¹æ bia³¹ we³nê ze stworzenia, które nie istnieje?

– Obi-Wan wskaza³ na faluj¹ce stado.

– Ale¿ istnieje – zapewni³ Bayaar. – Surepp albinos nie jest fikcj¹.

Nawet w stadzie Birokiich jest ich kilka.

Luminara zwê¿onymi oczami przygl¹da³a siê zak³opotanemu go-

spodarzowi.

– Pas¹ siê tutaj tysi¹ce zwierz¹t. Co to znaczy „kilka”?

Bayaar odwróci³ wzrok, wyraŸnie zak³opotany.

– Dwa.

Barrissa odetchnê³a g³êboko i pokiwa³a g³ow¹.

– Wiedzia³am, ¿e to brzmi zbyt prosto.

– Nie wiem, jak mamy to zrobiæ bez transportu. – Anakin by³

wyraŸnie zdegustowany. Rada Borokiich da³a goœciom zadanie, które

wydawa³o siê niewykonalne. Spojrza³ na Bayaara i zapyta³ zniechêco-

ny: – Co Borokii robi¹ ze swoimi stadami w nocy? – Wskaza³ na na³a-

dowane druty, które utrzymywa³y stado z dala od miasta. – Inne klany

Alwarich, które spotkaliœmy, zaganiaj¹ swoje zwierzêta do tymczaso-

wych zagród, aby lepiej nad nimi czuwaæ i chroniæ je przed nocnymi

drapie¿nikami.

Zarówno Obi-Wan, jak i Luminara spojrzeli na padawana z aproba-

t¹, a on z ca³ych si³ stara³ siê nie okazaæ, jak wielk¹ przyjemnoœæ mu to

sprawi³o.

– Borokii robi¹ to samo – zgodzi³ siê Bayaar – choæ na znacznie

wiêksz¹ skalê ni¿ inni Alwari. – Wskaza³ na cicho bucz¹ce ogrodzenie.

– Dziêki temu sureppy s¹ zadowolone i trzymaj¹ siê razem po zmierz-

chu, podczas kiedy stra¿nicy, tacy jak ja, odganiaj¹ shanhy i inne dra-

pie¿niki od zagrody. Surepp nie przeskoczy przez ogrodzenie, ale g³od-

ny shanh to potrafi.

– Powiedzia³eœ „razem” – umys³ Luminary pracowa³ na pe³nych

obrotach. – Co to znaczy?

– Blisko siebie – Bayaar wyci¹gn¹³ smuk³e d³onie przed siebie

i zbli¿y³ tak, ¿e prawie siê styka³y. – Tak blisko. St³oczone i przytulone

do siebie, czuj¹ siê bezpiecznie i spokojnie. Œpi¹ na stoj¹co.

Barrissa uwa¿nie przyjrza³a siê stadu.

– Musz¹ spaæ na stoj¹co, jeœli s¹ tak st³oczone.

Luminara w zadumie skinê³a g³ow¹.

background image

210

– Jeœli zwierzêta bêd¹ zebrane w jednym miejscu, ³atwo da siê od-

naleŸæ bia³e. £atwiej ni¿ za dnia, kiedy stado rozchodzi siê po wzgó-

rzach i dolinach, tak jak teraz. – Powa¿nie spojrza³a na uprzejmego

wys³annika. – Jak sureppy mog³yby zareagowaæ na kogoœ, kto przemiesz-

cza³by siê pomiêdzy nimi?

Bayaar nie móg³ powstrzymaæ uœmiechu.

– Wiem, o czym myœlisz. To niebezpieczne. Mo¿na przejœæ po-

miêdzy œpi¹cymi sureppami bez wzniecania paniki, ale to bardzo trud-

ne. To nerwowe, p³ochliwe zwierzêta. Jeœli poczuj¹ siê zaniepokojone,

zagro¿one, a nawet tylko niepewne, ich nastrój i zachowanie mog¹ ulec

gwa³townej zmianie. Osoba, która w takiej chwili znajdzie siê pomiê-

dzy nimi, mo¿e zostaæ okaleczona przez rozgniewanego samca lub

zmia¿d¿ona pomiêdzy dwoma nagle przemieszczaj¹cymi siê cia³ami.

Obi-Wan szybko porozumia³ siê wzrokiem z Luminar¹ i odezwa³ siê:

– Czy mo¿esz powiedzieæ nam coœ jeszcze, co mog³oby pomóc

w zlokalizowaniu tak rzadkiego zjawiska, jakim jest bia³y surepp? Czy

maj¹ jakieœ swoje ulubione miejsca w stadzie, czy mo¿e trzymaj¹ siê

razem?

Barrissa patrzy³a na tysi¹ce wielkich, zdrowych zwierz¹t, pokrywa-

j¹cych otaczaj¹ce ich stepy a¿ po horyzont i jeszcze dalej, usi³uj¹c so-

bie wyobraziæ przeciskanie siê przez zbit¹ masê cia³ w taki sposób, aby

po drodze nie zaniepokoiæ ani jednego. Nie podziela³a optymizmu Obi-

-Wana, raczej sk³ania³a siê ku sposobowi myœlenia Anakina. Wobec rze-

czywistoœci, jak¹ stanowi³o niezmierzone i p³ochliwe stado, zadanie,

które z pocz¹tku wydawa³o siê ca³kowicie proste, teraz stawa³o siê co-

raz bardziej niemo¿liwe do wykonania. Mo¿e gdyby u¿yæ œmigacza te-

renowego… albo zaufanego suubatara… albo innego œrodka transportu

umo¿liwiaj¹cego wzniesienie siê ponad rogate ³by zwierzêcej masy,

zadanie, jakie im powierzono, warte by³oby rozwa¿enia. Ale przekaza-

ne im przez sympatycznego Bayaara instrukcje rady starszych by³y a¿

nadto jasne: w przedsiêwziêciu nie wolno zastosowaæ ¿adnej pozaœwia-

towej techniki, a tak¿e wje¿d¿aæ w stado na wierzchowcach. Ani na su-

ubatarach, ani na znacznie mniejszych sadainach.

Nie mia³o to zreszt¹ wielkiego znaczenia. I tak nie dysponowali

œmigaczem, a u¿ycie Mocy pozwoli³oby zapewne jednemu z nich prze-

lecieæ nad niewielk¹ czêœci¹ stada, ale nie da³oby siê t¹ metod¹ odbyæ

ca³ej drogi. Trzeba bêdzie spróbowaæ czegoœ innego. Wyobrazi³a sobie

przekroczenie ogrodzenia pod napiêciem i przejœcie pomiêdzy tysi¹-

cami œciœniêtych zwierz¹t do samego œrodka stada, ze œwiadomoœci¹,

¿e ka¿de z tych zwierz¹t za chwilê mo¿e zwróciæ siê przeciwko intru-

background image

211

zowi. Jedno parskniêcie mog³oby zaalarmowaæ ca³e stado. Intruz, który

znajdzie siê w samym œrodku stada, nie bêdzie mia³ ¿adnej drogi ucieczki;

zginie stratowany tysi¹cami kopyt i zgnieciony milionami ton cielsk

sureppów.

Nie tylko ona wpad³a na rozwi¹zanie tego problemu.

– Wrócimy tu wieczorem, tu¿ przed zachodem s³oñca – oznajmi³

Obi-Wan gospodarzowi i doda³ nieco ciszej: – Przynajmniej spróbuje-

my. £atwiej bêdzie odnaleŸæ bia³e zwierzê w stadzie, kiedy zbierze siê

ono na nocny spoczynek.

– A skoro nie wolno nam u¿yæ nowoczesnych technologii, popro-

simy chocia¿ o nó¿ – doda³a Luminara z nieobecn¹ min¹, jakby myœla³a

o czymœ zupe³nie innym. – ¯eby œci¹æ runo.

Zaledwie wrócili do domu goœci, rozpêta³a siê za¿arta dyskusja, jak

obejœæ warunek rady. Wydawa³o siê to jedynym rozs¹dnym rozwi¹za-

niem, bo spe³nienie ¿¹dania w taki sposób, jak zosta³o ono przedsta-

wione, by³o po prostu niewykonalne. Proponowano rozmaite rozwi¹za-

nia, poddawano pod dyskusjê i równie szybko odrzucano. Nadejœcie

zmierzchu ani o jotê nie przybli¿y³o ich do rozwi¹zania pal¹cego pro-

blemu. Znajdowali siê w punkcie wyjœcia.

Bayaar zaprowadzi³ ich na obrze¿e miasta, do zaimprowizowanej

zagrody. Ku jego wielkiemu zmartwieniu przydzielono mu zadanie opieki

nad goœæmi i spe³nianie ich wszelkich próœb. Nie maj¹c talentów dy-

plomatycznych, Ÿle siê czu³ w tej roli, ale postanowi³ wywi¹zaæ siê z niej

mo¿liwie jak najlepiej.

G³ównym powodem zak³opotania Bayaara by³o ¿¹danie, jakie rada

przedstawi³a przybyszom. Stwierdzi³ bowiem, ¿e polubi³ w¹skookich

pozaœwiatowców. Nie czu³by siê dobrze, gdyby ujrza³ któregoœ z nich

rannego lub, co gorsza, stratowanego na œmieræ. Nie wiedzia³, jak zdo-

³aj¹ wype³niæ ¿¹danie rady, nie nara¿aj¹c ¿ycia lub zdrowia. Mo¿e po

prostu ust¹pi¹ wobec beznadziejnoœci sytuacji, odbêd¹ przyjemne, choæ

niezobowi¹zuj¹ce spotkanie ze starszymi rady, po czym rusz¹ w swoj¹

drogê.

Nie potrafi³ nic odczytaæ z twarzy obcych istot, ale miny przewod-

ników nie wskazywa³y na to, ¿e pozaœwiatowcy dysponuj¹ jak¹œ szcze-

góln¹ magi¹, dziêki której zdo³aj¹ wype³niæ ¿¹danie rady.

Stoj¹c blisko ogrodzenia, goœcie obserwowali z uwag¹ zebrane su-

reppy. Krêpe, potê¿ne zwierzêta, st³oczone na noc, zaczyna³y ju¿ przy-

sypiaæ. Nie oznacza³o to jednak, ¿e nie pozosta³y czujne na otoczenie,

Jeden ryk wystarczy³, aby ostrzec wszystkie zwierzêta przed zagra¿aj¹-

cym niebezpieczeñstwem.

background image

212

Wiadomoœæ o ¿¹daniu, jakie przedstawiono goœciom, rozesz³a siê

szybko i w okolicy zagrody zgromadzi³ siê ma³y t³umek, pe³en nadziei

na pokaz tratowania. Takie zachowanie by³o poni¿ej godnoœci Bayaara,

ale inni cz³onkowie klanu nie mieli oporów przed obstawianiem zak³a-

dów. Jedynym problemem by³o, jakie stawki mieli zg³aszaæ ci, którzy

opowiadali siê przeciwko goœciom, aby w ogóle osi¹gn¹æ jakiœ zysk.

Zmarszczy³ brwi. Co robi ta wysoka samica? Zdejmowanie wierzch-

niego ubrania przed wejœciem w ciasno st³oczone stado wydawa³o siê

czynnoœci¹ ca³kiem niezrozumia³¹. Gdyby to on mia³ spróbowaæ tego

samobójczego zadania, chcia³by mieæ na sobie tyle odzie¿y, ile zdo³a

unieœæ, aby chroniæ siê przed ostrymi rogami, wierzgaj¹cymi kopytami

i twardym gruntem.

Samica skoñczy³a siê rozbieraæ – pozosta³a tylko w dziwnej, nie-

znanej tu bieliŸnie. W œwietle zachodz¹cego s³oñca Bayaar uzna³, ¿e

wygl¹da w niej bardzo niezwykle, choæ by³y to szaty dopasowane do jej

dziwnie ukszta³towanej postaci. Ciekawoœæ, co teraz nast¹pi, przewa-

¿y³a nad trosk¹ o goœci.

Obi-Wan wpatrywa³ siê w oczy Luminary, sprzeczaj¹c siê z ni¹ przy-

ciszonym g³osem.

– Nie uwa¿am, aby to by³ dobry pomys³, Luminaro.

– Ja te¿ nie, pani – doda³a z lêkiem Barrissa.

Luminara skinê³a g³ow¹ i spojrza³a na ostatniego cz³onka ich

grupy.

– A ty, Anakinie? Nie odezwa³eœ siê ani s³owem od chwili, kiedy

zaproponowa³am ten sposób.

Zapytany o opiniê padawan nie waha³ siê ani chwili.

– Ja nie móg³bym tego zrobiæ, to pewne. Szalony pomys³.

Luminara uœmiechnê³a siê lekko.

– Ale wiesz, ¿e ja nie jestem szalona, prawda, Anakinie?

Skin¹³ g³ow¹.

– Kiedy by³em dzieckiem, robi³em mnóstwo rzeczy, które uwa¿a-

no za szalone. Wszyscy myœleli, ¿e zwariowa³em, bior¹c udzia³ w pro-

fesjonalnych wyœcigach. A ja to zrobi³em i ci¹gle ¿yjê. – Wyprostowa³

siê. – Moc by³a ze mn¹.

– Raczej szczêœcie – kwaœno mruknê³a Barrissa, ale tak cicho, ¿e

nikt tego nie us³ysza³.

– Uwa¿asz wiêc, ¿e powinnam spróbowaæ? – nalega³a Luminara.

Anakin zawaha³ siê.

– Nie mam prawa tego oceniaæ. Jeœli Obi-Wan siê zgadza… – Za-

wiesi³ g³os.

background image

213

Zwróci³a wzrok na drugiego Jedi.

– Obi-Wan powiedzia³ ju¿, ¿e nie uwa¿a tego za najlepszy pomys³.

A czy Obi-Wan ma lepszy?

Jedi zawaha³ siê na u³amek sekundy, po czym wzruszy³ ramionami.

– Mam wra¿enie, ¿e bli¿sza mi jest opinia Barrissy… ale nie, nie

mam lepszego pomys³u.

– Ta garœæ we³ny jest nam potrzebna, aby Borokii w ogóle chcieli

nas wys³uchaæ.

– Wiem, wiem – odpar³ Obi-Wan z nieszczêœliw¹ min¹. – Jesteœ

pewna, ¿e dasz radê, Luminaro?

– Oczywiœcie, ¿e nie jestem pewna. – Sprawdza³a, czy ostry, cere-

monialny nó¿ Borokiich jest dobrze przypiêty do w¹skiego paska. –

Ale, podobnie jak ty, nie potrafiê sobie wyobraziæ ¿adnego innego spo-

sobu. To najlepsze, na co by³o mnie staæ. – Uœmiechnê³a siê krzepi¹co.

– Nie zdo³amy przekonaæ rady starszych, aby uzyskali od pozosta³ych

Alwarich zgodê na nasz¹ propozycjê, jeœli w ogóle z nimi nie porozma-

wiamy.

– Twoja œmieræ mo¿e ich przekona o naszej szczeroœci i znacze-

niu, jakie Republika nada³a naszej misji, ale i tak nie mamy gwarancji,

¿e zechc¹ wys³uchaæ pozosta³ych.

– Wtedy znajdziecie inne sposoby, aby ich przekonaæ – odpar³a.

Po³o¿y³a mu rêkê na ramieniu. – Cokolwiek siê zdarzy, niech Moc za-

wsze bêdzie z tob¹, Obi-Wanie Kenobi.

Podszed³ do niej i uœciska³ j¹ mocno.

– Nie tylko Moc, Luminaro Unduli. Wierzê, ¿e i ty pozostaniesz

ze mn¹ jeszcze jakiœ czas. – Ruchem g³owy wskaza³ dwójkê padawa-

nów. – Przecie¿ nie odejdziesz, pozostawiaj¹c mnie a¿ z dwoma pada-

wanami pod opiek¹, prawda?

Uœmiechnê³a siê szeroko.

– Mam wra¿enie, ¿e poradzi³byœ sobie z tym wyzwaniem, Obi-Wa-

nie.

– Pani… – zaczê³a Barrissa. Mistrzyni Jedi po³o¿y³a jej rêkê na

ramieniu.

– Nie wszystko wiadomo z góry, moja droga. – Przesunê³a d³oni¹

po mocnych miêœniach dziewczyny. – Wiem, co robiê. Nie wiem tylko,

co zrobi¹ sureppy.

Cofnê³a siê o kilka kroków i da³a znak Bayaarowi.

Nie mia³ prawa odwodziæ obcej samicy od jej decyzji. Zrobi³ wszyst-

ko, co nale¿a³o, aby uprzedziæ j¹ o niebezpieczeñstwie, z jakim posta-

nowi³a siê zmierzyæ. Podniós³ wysoko praw¹ rêkê. Operator tej sekcji

background image

214

ogrodzenia po drugiej stronie odpowiedzia³ podobnym znakiem. Roz-

leg³ siê cichy syk.

– Ten odcinek ogrodzenia zosta³ wy³¹czony – wyjaœni³ Bayaar go-

œciom. – Jeœli rzeczywiœcie chcecie coœ robiæ, musicie siê zdecydo-

waæ teraz.

– Wiem – odpar³a Luminara. Ostro¿nie przekroczy³a ogrodzenie,

sprê¿y³a siê i skoczy³a na grzbiet najbli¿szego sureppa.

background image

215

R O Z D Z I A £

$

Chóralny jêk zaskoczenia zgromadzonych wokó³ zagrody Borokiich

zag³uszy³ na chwilê wieczorny ha³as miasteczka, gulgotanie i mrucze-

nie gêsto st³oczonych zwierz¹t. Zdumienie widzów dorównywa³o zdzi-

wieniu obojga padawanów, choæ oni mieli przynajmniej pewne pojêcie,

czego siê mog¹ spodziewaæ.

Luminara z si³¹ atlety i zwinnoœci¹ gimnastyczki, pos³uguj¹c siê

wyj¹tkowymi zdolnoœciami Jedi, pobieg³a nie pomiêdzy zwierzêtami,

lecz nad nimi. A w³aœciwie po nich, stwierdzi³ Anakin, obserwuj¹c j¹

z podziwem i zachwytem. L¹dowa³a tylko po to, aby odbiæ siê do kolej-

nego skoku na nastêpny szeroki, we³nisty grzbiet i w ten sposób pod¹-

¿a³a ku œrodkowi stada Borokiich. Od czasu do czasu któryœ z surep-

pów, kiedy poczu³ na sobie dotyk jej stopy, podnosi³ ³eb i rozgl¹da³ siê

woko³o, ale nie widz¹c ¿adnego zagro¿enia, opuszcza³ go z powrotem

i pogr¹¿a³ siê w dalszej drzemce.

Przyjaciele obserwowali jej postêpy przez lornetkê, natomiast

Kyakhta, Bulgan, Tooqui, Bayaar i inni zgromadzeni wokó³ Borokii

musieli polegaæ jedynie na swoich oczach. Wreszcie stra¿nik nie wy-

trzyma³ napiêcia i przepchn¹³ siê do pozaœwiatowca zwanego Obi-Wa-

nem.

– Jak idzie waszej przyjació³ce? – zapyta³, sam siê sobie dziwi¹c.

– Chyba wci¹¿ ¿yje, bo inaczej ju¿ by was tu nie by³o.

– Porusza siê szybko – odpar³ Obi-Wan, nie opuszczaj¹c lornet-

ki. – Za szybko, ¿ebym móg³ j¹ œledziæ, ale ten przyrz¹d robi to za

mnie.

background image

216

Zdawa³o im siê, ze minê³y ju¿ ca³e godziny, choæ by³o to zaledwie

kilka minut pe³nego napiêcia milczenia. Wreszcie Jedi wyszepta³ ci-

cho, ale z podnieceniem:

– Jest! – Nie wytrzyma³ i podniós³ g³os. – Ma go!

– Tak szybko? – wykrztusi³ Bayaar, który prawie oniemia³ ze zdu-

mienia. – Szybka ta twoja kobieta!

– Ona nie jest moj¹ kobiet¹ – pospiesznie sprostowa³ Obi-Wan. –

Jesteœmy kolegami, równymi sobie. Tak jak ty i twoi towarzysze wo-

jownicy.

– Aha – mrukn¹³ Bayaar, ale widaæ by³o, ¿e nie ca³kiem rozumie,

o co tamtemu chodzi.

– Tak, jest szybka – doda³ Obi-Wan. – Ju¿ wraca.

Drgn¹³ nagle i opuœci³ na chwilê lornetkê, ale zaraz podniós³ j¹ z po-

wrotem.

– Zdaje siê, ¿e coœ siê dzieje… Poœliznê³a siê! – G³os pozaœwia-

towca nie by³ ju¿ tak obojêtny jak przed chwil¹. – Poœliznê³a siê i upa-

d³a. I… ju¿ jej nie widzê.

Z miejsca, gdzie zniknê³a Luminara, rozlega³y siê coraz g³oœniej-

sze pomruki. Nawet bez lornetki widaæ by³o, ¿e kilka zwierz¹t krêci siê

niespokojnie. Jedne budzi³y drugie z wieczornego otumanienia.

Nie by³o czasu, aby dyskutowaæ nad ró¿nymi mo¿liwoœciami. Mu-

sieli dzia³aæ, zanim niepokój obejmie ca³e stado.

– Idziemy za ni¹ – rzuci³ Obi-Wan do padawanów. Choæ na ich twa-

rzach widnia³ niepokój, uzna³, ¿e jest za ma³o czasu, ¿eby ich uspokajaæ.

– Skoncentrujcie siê – poleci³. – Skoncentrujcie tak mocno, jak

nigdy do tej pory. Skupcie siê i zostañcie razem. – Uj¹³ d³oñ Barrissy

praw¹ rêk¹, a Anakina lew¹ i przeprowadzi³ ich przez ogrodzenie.

Sureppy, popychane skupion¹ Moc¹ nie jednej, lecz trzech dobrze

przeszkolonych osób, zaczê³y siê rozstêpowaæ. Mrucz¹c i sycz¹c, utwo-

rzy³y przejœcie dla ca³ej trójki. Pionowo ustawionymi oczami wœciekle

mierzy³y dwuno¿ne istoty, które odwa¿y³y siê wtargn¹æ w stado. Coœ

jednak powstrzymywa³o je od stratowania nieproszonych goœci stopa-

mi o ostrych szponach.

Obi-Wan wiedzia³, ¿e jeœli którekolwiek z nich straci koncentracjê

choæ na chwilê, jeœli jedno z padawanów spanikuje lub zadr¿y, pozosta-

³ych dwoje nie zdo³a utrzymaæ natê¿enia Mocy niezbêdnego do po-

wstrzymania st³oczonej i coraz bardziej niespokojnej hordy. Usi³owa³

przelaæ w uczniów swoje mistrzostwo, oddaæ czêœæ w³asnej si³y, aby

ich wesprzeæ. Kiedy jednak szli przed siebie, coraz bardziej zag³êbiaj¹c

siê w stado, sta³a siê dziwna rzecz.

background image

217

Barrissa trzyma³a siê nieŸle, za to Anakin zdawa³ siê z ka¿d¹ chwil¹

nabieraæ si³. Wygl¹da³o to tak, jakby w obliczu prawdziwego niebez-

pieczeñstwa, a nawet œmierci, Moc w nim narasta³a. Obi-Wan nie ca³-

kiem rozumia³, co siê dzieje, ale w tym akurat momencie nie mia³

czasu, aby analizowaæ to zjawisko. W tej chwili tylko jedna rzecz mia³a

znaczenie.

ZnaleŸli Luminarê le¿¹c¹ na ziemi bez przytomnoœci. Z czo³a œcie-

ka³a jej stru¿ka krwi. Przelotne spojrzenie upewni³o Obi-Wana, ¿e rana

nie jest g³êboka, ale nie móg³ byæ pewien, jakie obra¿enia wewnêtrzne

odnios³a przy upadku. Poczu³ dr¿enie w d³oni, któr¹ trzyma³ rêkê Bar-

rissy. Widzia³ w twarzy dziewczyny troskê, czu³ jej zdenerwowanie. Ale

Barrissa Offee by³a uczennic¹ godn¹ swojej mistrzyni. Jako uzdrowi-

cielka powinna natychmiast uklêkn¹æ przy rannej i rozpocz¹æ badanie

rany, lecz jako przysz³a Jedi wiedzia³a, ¿e na razie wa¿niejsze jest utrzy-

mywanie bariery Mocy przeciwko potê¿nym zwierzêtom, które otacza³y

ich zewsz¹d, tupi¹c i sycz¹c gniewnie.

Daj¹c œwiadectwo wielkiej si³y fizycznej i psychicznej, Anakin

uniós³ nieprzytomn¹ Jedi i u³o¿y³ sobie na ramieniu. Odwrócili siê i ru-

szyli z powrotem. Zwierzêta zaalarmowane obecnoœci¹ intruzów w sta-

dzie coraz mocniej naciska³y. Nie zauwa¿a³y zagro¿enia i ¿adne ze zwie-

rz¹t do tej pory nie zosta³o zaatakowane, ale sureppy by³y coraz bar-

dziej niespokojne.

Coraz trudniej by³o je utrzymaæ. Twarz Obi-Wana ocieka³a potem.

Choæ Barrissa i Anakin pomagali mu dzielnie, Moc jednak skupia³a siê

g³ównie w nim i to od niego zale¿a³o utrzymanie energii, która odpy-

cha³a sureppy z drogi. Teraz widzia³ ju¿ ogrodzenie. By³o niedaleko,

o kilka kroków. Poczciwy Bayaar patrzy³ na niego niespokojnie; z jed-

nej strony chcia³by pokrzepiæ goœcia, z drugiej – nie mia³ odwagi za-

chêcaæ go okrzykami. Pozostali Borokii, stoj¹c doœæ daleko za nim,

szeptali miêdzy sob¹, wymieniaj¹c lêkliwe uwagi.

Coœ uderzy³o Obi-Wana i omal nie zwali³o z nóg. Na u³amek se-

kundy straci³ koncentracjê po uderzeniu ciê¿kiego cia³a sureppa. Bar-

rissa zerknê³a na niego z niepokojem, spokój na twarzy Anakina ust¹pi³

miejsca zdenerwowaniu. Luminara, przewieszona przez jego ramiê,

poruszy³a siê niespokojnie. Jeœli krzyknie…

Ale zdyszany Obi-Wan ju¿ przekracza³ ogrodzenie. Anakin poda³

mu swoje brzemiê. Oczekuj¹cy tu¿ za p³otem Bulgan i Kyakhta przejêli

nieprzytomn¹, Tooqui pomaga³, jak umia³. Wspólnie po³o¿yli j¹ p³asko

na ziemi. Barrissa w jednej chwili znalaz³a siê u boku swojej mistrzyni,

wprawnymi palcami dotykaj¹c jej czo³a i r¹bkiem szaty ocieraj¹c krew

background image

218

z twarzy. Dziêki delikatnym zabiegom padawanki nieprzytomna Jedi po

chwili jêknê³a cicho.

Za ich plecami rozleg³ siê nagle g³oœny ryk i odg³os uderzenia o cia-

³o. Anakin Skywalker przeskoczy³, a raczej przefrun¹³ przez ogrodze-

nie, w czym pomóg³ mu rozwœcieczony surepp. Ciê¿ko zwali³ siê na

ziemiê, po drodze o ma³o nie przygniataj¹c przera¿onego Tooquiego,

przetoczy³ siê i znieruchomia³ twarz¹ do ziemi. Obi-Wan spojrza³ na

niego niespokojnie, ale w tej samej chwili nocne powietrze wype³ni³y

elektryczne trzaski. Najpierw jeden, potem kolejne sureppy odskaki-

wa³y w poœpiechu od uaktywnionego ogrodzenia.

– Niczego sobie nie uszkodzi³eœ? – troskliwie dopytywa³ siê Obi-

-Wan.

Skrzywiony z bólu Anakin dŸwign¹³ siê na nogi.

– Tylko godnoœæ, mistrzu. – Spojrza³ w kierunku le¿¹cej Lumina-

ry. – A co z ni¹?

Barrissa podnios³a oczy.

– Nie wyczuwam wewnêtrznych obra¿eñ, ale nie mogê byæ ca³ko-

wicie pewna.

Luminara nagle otworzy³a oczy, zamruga³a kilka razy, ale siê nie

uœmiechnê³a.

– Pomó¿cie mi wstaæ.

– Pani Luminaro – zaprotestowa³a Barrissa. – Nie jestem pewna,

czy to ca³kiem rozs¹dne, ¿eby pani…

– Zdaje siê, ¿e szar¿a w to stado tak¿e nie by³a zbyt rozs¹dna –

stêknê³a Luminara, prostuj¹c siê z trudem. Podpierana z jednej strony

przez Obi-Wana, z drugiej przez Anakina, zdo³a³a wreszcie wstaæ. – Ale

trzeba to by³o zrobiæ. – Przepraszaj¹co spojrza³a na Bayaara. – Zdaje

siê, ¿e zgubi³am twój nó¿.

– Co siê sta³o? – zapyta³ Obi-Wan.

– Nie jest to ca³kiem to samo, co trasa szkoleniowa w Œwi¹tyni.

Ka¿dy grzbiet sureppa jest inny, a ja nie mia³am czasu patrzeæ dok³ad-

nie, gdzie stawiam stopy. Musia³am biec, a nie tylko czekaæ i mieæ na-

dziejê. Wszystko by³o dobrze, dopóki nie wyl¹dowa³am na grzbiecie

zwierzêcia, które z jakiegoœ powodu by³o mokre. Albo siê liza³o, albo

inne liza³y je przez d³u¿szy czas. Poœliznê³am siê i zanim zd¹¿y³am siê

przytrzymaæ, uderzy³am g³ow¹ o ziemiê. – Uœmiechnê³a siê do ka¿de-

go z nich po kolei. – Dziêkujê, ¿e po mnie przyszliœcie.

– Nie mia³aœ wyboru, musia³aœ tak post¹piæ – odrzek³ Obi-Wan. –

A kiedy upad³aœ, my te¿ nie mieliœmy wyboru i musieliœmy zrobiæ swo-

je…

background image

219

– A ja myœla³em, ¿e Jedi s¹ mistrzami dokonywania wyboru – mruk-

n¹³ Anakin. – £adna maksyma, ale tylko maksyma.

Barrissa spojrza³a na niego oburzona, ale po chwili jej ramiona

opad³y w rezygnacji.

– No i nadal musimy szukaæ sposobu, ¿eby zdobyæ to runo, jeœli

mamy sk³oniæ starszych Borokiich do rozmów…

Luminara powoli opuœci³a d³oñ i jej dolna, wytatuowana warga wy-

giê³a siê w leciutkim uœmiechu.

– Padawanko, zapominasz o jednym: ja ju¿ wraca³am. – Zmiesza³a

siê nagle. – Chyba ¿e siê wysunê³o, kiedy upad³am….

Siêgnê³a pod bieliznê i przez chwilê maca³a niespokojnie. Uœmiech

powoli powróci³ na jej twarz.

W palcach trzyma³a kosmyk we³ny sureppa-albinosa. Mia³a kolor

brudnego œniegu.

Pokaza³a Bayaarowi tê ma³¹, pozornie niewiele znacz¹c¹ zdobycz,

za któr¹ omal nie zap³aci³a najwy¿szej ceny.

– Widzia³eœ, jak by³o – powiedzia³a do stra¿nika. Za jego plecami

zbiera³ siê t³um Borokiich, ¿¹dnych bodaj jednego spojrzenia na dowód

tak niezwyk³ego wyczynu. – Wszystko odby³o siê jak nale¿y. Czy rada

starszych wys³ucha nas teraz?

Wys³annik rady da³ znak, ¿e przyjmuje dar.

– Nie wiem, dlaczego nie mieliby was wys³uchaæ. Zapamiêtam tê

chwilê, aby opowiedzieæ o niej moim wnukom. Wy tak¿e powinniœcie

przekazaæ to waszym potomkom.

– Jedi nie maj¹ dzieci. – Luminara w otoczeniu przyjació³ ruszy³a

z powrotem przez obozowisko Borokiich do odleg³ego domu goœcin-

nego.

Bayaar spogl¹da³ w œlad za nimi. To prawda, ci pozaœwiatowcy s¹

bardzo potê¿ni. Mistrzowie wielu talentów, nie wspominaj¹c o samej

Mocy. Jak ktoœ móg³by siê nad nimi litowaæ?

A jednak jemu by³o ich ¿al.

Luminara sz³a przez obóz wyprostowana i z wysoko podniesion¹

g³ow¹. Anakin i Barrissa, Obi-Wan i Kyakhta, Bulgan i Tooqui t³oczyli

siê wokó³, poklepuj¹c j¹ czule. Dwaj Alwari obdarzali j¹ pieszczotami

doœæ oryginalnymi, lecz w najmniejszym stopniu nie naruszaj¹cymi

godnoœci. Tooqui z kolei wyra¿a³ swój podziw, czepiaj¹c siê to jednej,

to drugiej nagiej ³ydki Jedi – dziêki tej pozycji udawa³o mu siê unikn¹æ

przydeptywania przez inne osoby. Bayaar, ograniczony swoim statusem

i nie nale¿¹cy do grupy, równie¿ pogratulowa³ jej na tradycyjn¹ mod³ê

Borokiich.

background image

220

Kiedy stanêli przed domem goœcinnym, wyczerpana Jedi wcisnê³a

k³¹b bia³ego runa w d³oñ gospodarza. Wci¹¿ oddycha³a ciê¿ko i z tru-

dem chwyta³a powietrze.

– Zanieœ to swoim starszym – poprosi³a. – Powiedz, od kogo po-

chodzi i jak dosta³ siê w twoje rêce.

Odwróci³a siê ty³em do powa¿nego, pe³nego szacunku wys³annika

i ruszy³a w stronê wejœcia, by paœæ bezw³adnie w ramiona przyjació³.

– Moc to wspania³a rzecz, ale nie mo¿na siê w niej wyk¹paæ. Je-

stem pewna, ¿e pieczony surepp smakuje wspaniale, ale ¿ywe œmierdz¹

jak ka¿de inne stado ciasno st³oczonych roœlino¿erców. Nie wiem, czy

to spotkanie bêdzie decyduj¹ce, czy nie, ale muszê siê wyk¹paæ, zanim

pomyœlê o tym, ¿eby stan¹æ bodaj przed najm³odszym starszym.

Z pomoc¹ przyjació³ wesz³a po schodach do domu goœcinnego.

Wokó³ zebra³a siê ju¿ spora grupka Borokiich, którzy zd¹¿yli siê do-

wiedzieæ o tym, co siê wydarzy³o i przyszli popatrzeæ na pozaœwiatow-

ców. Szeptane komentarze pe³ne by³y podziwu, a spojrzenia dyskretne.

Bulgan z szacunkiem przyniós³ Jedi jej wêze³ek z czyst¹ odzie¿¹. Obaj

z Kyakht¹ od pocz¹tku obdarzali tê kobietê szacunkiem, ale teraz zmie-

ni³o siê to nieomal w uwielbienie.

Borokii wprawdzie nie bardzo pojmowali, jak ca³kowite zanurze-

nie siê w wannie lub sadzawce mo¿e kogoœ zrelaksowaæ, ale skwapli-

wie podjêli siê dostarczyæ goœciom wszystko, co jest do tego niezbêd-

ne. Nie by³o to a¿ tak wygórowane ¿¹danie. Barrissa zajê³a siê zmêczo-

n¹ nauczycielk¹, ciekawski Tooqui krêci³ siê wokó³, wsadzaj¹c nos

dos³ownie wszêdzie i przeszkadzaj¹c na ka¿dym kroku, reszta goœci zaœ

zasiad³a do póŸnej kolacji, zastanawiaj¹c siê, co przyniesie kolejny dzieñ.

Dom goœcinny Borokiich wype³nia³ tego wieczoru gwar weso³ych

rozmów i œmiech. Przygotowania do snu trwa³y krócej ni¿ zwykle. Bar-

rissa s³usznie przypuszcza³a, ¿e obra¿enia Luminary nie s¹ zbyt powa¿-

ne i postara³a siê o skuteczn¹ kuracjê. Jutro mogli mieæ nadziejê na

spotkanie z Rad¹ Starszych, a jeœli szczêœcie im dopisze, mo¿e to ozna-

czaæ szczêœliwe zakoñczenie ich misji na Ansionie. Z takimi nadzieja-

mi ka¿de z nich uda³o siê na spoczynek w wygodnym, suchym pos³aniu

na mod³ê Borokiich. Nawet niebywa³a energia sprê¿yny napêdzaj¹cej

Tooquiego wreszcie siê wyczerpa³a i ma³y Gwurranin zapad³ w sen tak

szybko, ¿e nie zd¹¿y³ nikomu powiedzieæ dobranoc.

Obi-Wan le¿a³ na mocno wypchanym materacu i wpatrywa³ siê

w spokojnie œpi¹c¹ Luminarê, zastanawiaj¹c siê nad jej niedawnym wy-

czynem. Uwa¿a³, ¿e sam by tego nie dokona³. Jego szczególne zdolno-

œci polega³y na czym innym. Kiedy przygl¹da³ jej siê, jak skacze z grzbie-

background image

221

tu na grzbiet, ani razu nie zatrzymuj¹c siê doœæ d³ugo, aby zaniepokoiæ

drzemi¹cego sureppa, chocia¿ wie, ¿e jedno poœliŸniêcie mo¿e ozna-

czaæ pewn¹ œmieræ nawet dla dobrze wyszkolonej Jedi, czu³ dla niej

taki podziw i szacunek, jaki zwykle odczuwa³ tylko wobec czynów Rady

Jedi. Bardzo chcia³ dowiedzieæ siê od Luminary, jak jej siê uda³o to, co

pozornie by³o niewykonalne.

Ale nie dziœ, powiedzia³ sobie stanowczo. Ta noc niech s³u¿y wy-

³¹cznie radoœci z dokonañ dzisiejszego dnia i nadziejom na to, co uda

im siê osi¹gn¹æ jutro. PóŸniej bêdzie czas, ¿eby pomyœleæ o innych

sprawach.

Le¿¹cy obok Anakin Skywalker po raz pierwszy od wielu tygodni

pozwoli³ sobie na odprê¿enie. Jeœli dziêki wyczynowi Luminary spo-

tkaj¹ siê jutro z Rad¹ Starszych Borokiich i uzyskaj¹ wi¹¿¹ce obietni-

ce, wówczas przynajmniej bêd¹ mogli wróciæ do Cuipernam, a stamt¹d

do cywilizacji. Naprawdê pragn¹³, ¿eby tak siê sta³o. Wiedzia³, ¿e wszyst-

ko, co oddala go od Ansionu, przybli¿a go ku innym miejscom, gdzie

naprawdê chcia³by siê znaleŸæ.

W wirze pe³nych nadziei myœli i oczekiwañ na pozytywny wynik

misji pozwoli³ sobie po raz pierwszy od wielu dni na g³êboki, spokojny

i cichy sen.

Obok niezobowi¹zuj¹cych ploteczek i przyjemnej konwersacji spo-

tkanie grupy spiskowców mia³o jeszcze jeden cel. Wszyscy obnosili

swoje zmartwienia jak bi¿uteriê. Pomimo ogólnego wra¿enia weso³o-

œci, napiêcie wewn¹trz transportera mo¿na by³o kroiæ no¿em. Pojazd

przystosowany do przewo¿enia piêædziesiêciu pasa¿erów w luksusie

i z wszelkimi wygodami, mia³ teraz w swoim wnêtrzu niewiele ponad

po³owê tej liczby, w³¹cznie ze s³u¿ebnymi robotami.

Pod ich stopami olbrzymie miasto-œwiat Coruscant lœni³o z³otem

w porannym s³oñcu, kiedy gwiazda planety wschodzi³a nad odleg³ym,

nieregularnym horyzontem wie¿ i kopu³. ¯aden z pasa¿erów nie by³ za-

dowolony z pory spotkania, ale wszyscy siê zgodzili. Wiedzieli, ¿e po-

jawia³y siê problemy, które nale¿a³o jak najszybciej rozwi¹zaæ. Dla wielu

pasa¿erów czas rozmów ju¿ siê skoñczy³. Ci, którzy ¿¹dali natychmia-

stowego wykonania jakiegoœ ruchu, bronili swojej sprawy ostro, a na-

wet brutalnie. ¯¹dali, ¿eby wreszcie podj¹æ jak¹œ decyzjê.

Opiniê tê wydawa³a siê podzielaæ wiêkszoœæ zebranych w transpa-

ristalowym przedziale pasa¿erskim. Dzwoni³y kielichy, kosztownie ubra-

ni goœcie wznosili toasty w oczekiwaniu na nadchodz¹cy sukces – mo¿na

background image

222

by pomyœleæ, ¿e decyzja o secesji zosta³a ju¿ podpisana i og³oszona.

Od czasu do czasu wybucha³y œmiechy, wywo³ane ¿arcikami na temat

spodziewanych reakcji dobrze znanych i serdecznie nielubianych poli-

tyków na przygotowywan¹ deklaracjê.

Poœród goœci znalaz³o siê kilkoro takich, którzy nie przy³¹czyli siê

do œwiêtowania. Najbardziej znana wœród nich by³a Shu Mai, osoba

o skromnej powierzchownoœci i ujmuj¹cym sposobie bycia. Patrzy³a

przez ochronn¹ warstwê transparistali na niekoñcz¹c¹ siê panoramê re-

zydencji i fabryk, ogrodów i instalacji miejskich, która przesuwa³a siê

pod nimi. Poranne niebo pe³ne by³o podobnych, choæ znacznie mniej

luksusowych pojazdów, przenosz¹cych ludzi z ich miejsca zamieszka-

nia do pracy i z powrotem. Miliony na samym Coruscant, tryliony roz-

rzucone po ca³ej galaktyce, a los wszystkich zmieni siê w mniejszym

lub wiêkszym stopniu na skutek spodziewanej decyzji garœci istot zgro-

madzonych w tym jednym transporterze.

Wiedzia³a, jak wielka to odpowiedzialnoœæ. Zbyt wielka, aby mog³a

j¹ ponosiæ pojedyncza istota. Ona jednak czu³a siê na to przygotowana.

By³a prezesem Gildii Kupieckiej, wiêc ci¹¿y³ na niej obowi¹zek podej-

mowania trudnych decyzji. Wczeœniej czy póŸniej wszystkie istoty

myœl¹ce bêd¹ zmuszone stawiæ czo³o swojemu przeznaczeniu. Na razie

wiêkszoœæ z nich odwraca twarz – ale nie ona. Ona jest gotowa.

Ktoœ musi wreszcie wyst¹piæ i powiedzieæ to, co trzeba. Œwiêto-

wanie zwyciêstwa zaczyna³o wymykaæ siê spod kontroli – zw³aszcza ¿e

na razie nie by³o ¿adnego zwyciêstwa. Shu Mai przepchnê³a siê na ko-

niec przedzia³u i wesz³a na niewielki sto³eczek. Nie by³a to prawdziwa

trybuna, ale w koñcu nie zwraca³a siê teraz do gildii.

– S³uchajcie, to za wczeœnie! – powiedzia³a doœæ g³oœno, aby jej

g³os pokona³ panuj¹cy w sali gwar.

Rozmowy ucich³y b³yskawicznie. Wszystkie twarze zwróci³y siê

ku niej.

– Za wczeœnie – doda³a ciszej, ale twardym tonem. – Nie pora, aby

ujawniaæ nasze prawdziwe zamiary i dekonspirowaæ ca³¹ grupê.

– Wybacz, Shu Mai – odezwa³ siê szczup³y, ale silny humanoid,

reprezentuj¹cy w senacie trzy zamieszkane œwiaty. – Nie tylko nie jest

za wczeœnie, ale uwa¿am, ¿e o wiele za póŸno. Czekaliœmy na tê chwilê

ju¿ bardzo d³ugo

Szmer, jaki siê podniós³ po tych s³owach, œwiadczy³ o ogólnym po-

parciu dla tej opinii.

Shu Mai nie da³a siê onieœmieliæ. Trudno j¹ by³o zbiæ z tropu. Inaczej

nigdy nie stanê³aby na czele takiej organizacji, jak Gildia Kupiecka.

background image

223

– Wszystko, na co do tej pory pracowaliœmy, wa¿y siê teraz na

szali. Wszystkie starannie u³o¿one plany zaczynaj¹ siê wreszcie urze-

czywistniaæ. Nic równie skutecznie nie rozbije naszych wspólnych

marzeñ jak zbyt wczesna dekonspiracja.

– Niepotrzebna zw³oka stanowi wiêksze zagro¿enie dla wsparcia

ze strony systemów, które siê wci¹¿ wahaj¹! – sprzeciwi³ siê ktoœ z ty-

³u. Szmer poparcia rozleg³ siê znowu, tym razem jeszcze silniejszy.

Shu Mai podnios³a obie d³onie, nakazuj¹c spokój. By³a jedn¹ z nich

i musieli poœwiêciæ jej uwagê, nie z powodu uporu, lecz raczej w³adzy,

jak¹ mia³a w gildii. Za transparistalow¹ œcian¹ pojawi³ siê œcigacz po-

rz¹dkowy, sprawdzaj¹c luksusowy pojazd. Choæ transporter by³ zabez-

pieczony przed mo¿liwoœci¹ pods³uchu tak dok³adnie, jak tylko pozwa-

la³a na to nowoczesna technika, odczeka³a, dopóki œcigacz nie zniknie

z pola widzenia.

– Przyjaciele, znacie mnie wszyscy. Znacie moje poœwiêcenie dla

sprawy. Moje i ca³ej gildii. Razem pracowaliœmy, mamy wspólne plany,

wspólnie ukrywaliœmy przed senatem nasze troskliwie przemyœlane in-

tencje przez wiele lat. M¹dre zwierzê czeka, a¿ owoc dojrzeje, zanim

go spo¿yje. Jeœli zerwie go za wczeœnie, mo¿e siê pochorowaæ.

Przysadzista, muskularna postaæ przepchnê³a siê na czo³o t³umu.

Shu Mai znalaz³a siê twarz¹ w twarz z Tamem Ulissem.

– A jeœli poczeka za d³ugo, owoc zgnije – oznajmi³ przemys³o-

wiec bez uœmiechu. – Musimy zrobiæ ruch. Czujê, ¿e to najlepsza pora.

Shu Mai zesz³a z podwy¿szenia.

– Czy¿byœ opiera³ swoje decyzje na uczuciach, mój przyjacielu?

– No, na pewno nie na Mocy… Znam ludzi. – Uliss machniêciem

rêki wskaza³ na uwa¿nie s³uchaj¹cy t³um. – Znam ich. D³ugo czekali

i ciê¿ko pracowali na ten moment. Ja te¿.

– By³abym ostatni¹ osob¹, która chcia³aby im tego odmówiæ – od-

par³a ³agodnie. – Po prostu chcê siê upewniæ, ¿e to w³aœciwa chwila.

Stoj¹cy z boku senator Mousul niechêtnie przytakn¹³. Shu Mai spoj-

rza³a nad ramieniem Ulissa i znów podnios³a g³os.

– Musimy czekaæ, a¿ Ansion zadeklaruje secesjê. Ansion pozo-

staje kluczem. Publiczne potêpienie dla korupcji i biurokracji Repu-

bliki jest du¿e, ale nawet najbardziej czu³y materia³ wybuchowy wyma-

ga zapalnika, ¿eby eksplodowaæ. Wycofanie siê Ansionu pos³u¿y jako

detonator, a sieæ jego sojuszy poci¹gnie za sob¹ Malarian i Keitumi-

tów. I to bêdzie pretekst, aby rozpocz¹æ dzia³anie.

– Ruch jest ju¿ doœæ silny – zaoponowa³ przemys³owiec. – Mogli-

byœmy czekaæ dalej na Ansion i ca³¹ resztê, ale w ten sposób mo¿emy

background image

224

utraciæ inne, równie istotne poparcie. A kiedy ruszymy, Ansion pos³usz-

nie pójdzie za nami.

– Jesteœ tego pewien, przyjacielu? Jesteœ pewien? Nawet teraz, kie-

dy tu rozmawiamy, na Ansionie s¹ Jedi. – Zmieszany gwar rozmów

œwiadczy³, ¿e znaczna wiêkszoœæ obecnych nie mia³a pojêcia, co siê

dzieje na kluczowej planecie. – Jedi zrobi¹ wszystko, aby Ansion, a co

za tym idzie, równie¿ Malarianie i Keitumici, pozostali w Republice.

Uliss zmru¿y³ oczy.

– Ty i senator Mousul mówiliœcie, ¿e ta sprawa ju¿ jest za³at-

wiana.

– Bo jest – zapewni³a go Shu Mai. – Ale tam, gdzie s¹ zaanga¿owa-

ni Jedi, nie ma mowy o ³atwym powodzeniu. Kiedy tylko senator otrzy-

ma wiadomoœæ, ¿e Jedi powstrzymano, a delegaci unii miast Ansionu

gotowi s¹ g³osowaæ za secesj¹, zaczniemy dzia³aæ. Ale nie wczeœniej.

Ansion i inni musz¹ zadeklarowaæ chêæ od³¹czenia, zanim spokojnie

bêdziemy mogli realizowaæ resztê naszych planów.

– Nieprawda – upiera³ siê ktoœ z ty³u sali. – Doœæ czekania. Ko-

niec czekania! Jakie znaczenie ma tydzieñ czy dwa? Zacznijmy ju¿ te-

raz! Ansion i pozostali pójd¹ za nami, z Jedi czy bez Jedi!

– Z Jedi czy bez Jedi? – powtórzy³a jak echo Shu Mai, ale jej s³o-

wa utonê³y w burzy okrzyków poparcia i aprobaty. – Có¿, trudno. Skoro

wiêkszoœæ z was wyraŸnie opowiada siê za podjêciem dzia³añ, nie mam

innego wyjœcia, jak tylko schyliæ czo³o przed wol¹ wiêkszoœci. – Od-

powiedzia³y jej wiwaty w ró¿nych jêzykach. – Proszê tylko, abyœcie

poczekali jeszcze kilka dni.

– Kilka dni? – krzykn¹³ ktoœ. – A jak¹ ró¿nicê mo¿e zrobiæ kilka

dni? Doszliœmy do punktu zwrotnego w historii Republiki!

Niedaleko rozleg³ siê g³os senatora Mousula, doœæ g³oœny, by prze-

krzyczeæ nawo³uj¹cych do dzia³ania:

– W³aœnie, jak¹ ró¿nicê mo¿e sprawiæ kilka dni?

Uliss spojrza³ na upartych wspó³konspiratorów i uœmiechn¹³ siê

pob³a¿liwie.

– Skoro kilka dni nic nie da, mo¿emy siê zgodziæ. Ale – doda³ g³o-

œno, aby uprzedziæ okrzyk protestu ze strony zwolenników jego stano-

wiska – tylko kilka dni. Jeœli po tym czasie Ansion nadal nie przepro-

wadzi g³osowania, uruchomimy dzia³ania, na które tak d³ugo i ciê¿ko

pracowaliœmy.

Spojrza³ uwa¿nie w oczy Shu Mai.

– Ci, którzy nie zechc¹ pójœæ z nami, bêd¹ mogli obwiniaæ tylko

siebie, jeœli pozostan¹ w tyle.

background image

225

15 – Nadchodz¹ca burza

Nie by³a to groŸba – a przynajmniej nie bezpoœrednia. Przewodni-

cz¹ca gildii odpowiedzia³a z uœmiechem:

– Mog³abym w tej chwili, tu i teraz za¿¹daæ g³osowania, ale nie

jestem ani g³ucha, ani œlepa. Widzê i s³yszê, w któr¹ stronê wieje wiatr.

Nikt nigdy nie móg³ powiedzieæ, ¿e jestem kiepskim s³uchaczem. A wiêc

uzgodniliœmy, co trzeba. Czekamy jeszcze kilka dni. To powinno wy-

starczyæ.

Podnios³a wzrok i spojrza³a ponad g³ow¹ nieustêpliwego przemy-

s³owca, obejmuj¹c wzrokiem grupê.

– Przyjmujê do wiadomoœci wasze ¿yczenie, przyjaciele i spe³niê

je dla dobra naszej sprawy!

Drwiny zmieni³y siê w aplauz. Shu Mai ³askawie skinê³a g³ow¹. Przy-

zwyczajona by³a do takiego przyjêcia swoich wyst¹pieñ, ale w przysz³oœci

oczekiwa³a czegoœ wiêcej. Znacznie wiêcej.

Tymczasem ona i senator Mousul mieli du¿o pracy. Uparty Tam

Uliss ju¿ siê o to postara³.

Trudno by³o uwierzyæ, ¿e po wszystkim, co przeszli do tej pory,

nadszed³ wreszcie moment rzeczowych rozmów. Choæ ubranie Jedi nie

ch³onê³o brudu i kurzu, to jednak producent nie przewidzia³ wielodnio-

wej ostrej jazdy na grzbiecie olbrzymiego suubatara, nie wspominaj¹c

o wszystkich innych przygodach.

Na szczêœcie, z pomoc¹ Bayaara i innych cz³onków klanu, czworo

Jedi zdo³a³o doprowadziæ siê do przyzwoitego stanu. Kiedy nadszed³

czas spotkania z rad¹ starszych Borokiich, Luminara uzna³a, ¿e wygl¹-

daj¹ na tyle imponuj¹co, na ile tylko pozwala³a sytuacja.

Dom spotkañ Borokiich by³ udekorowany proporcami, artystycz-

nymi tkaninami i importowanymi ozdobami z metalu. Sta³ w pewnej

odleg³oœci od osady. Starsi byli ju¿ wewn¹trz; widaæ, chcieli us³yszeæ,

co maj¹ do powiedzenia goœcie, którzy zdobyli runo bia³ego sureppa.

Wejœcia strzeg³a gwardia honorowa wybrana z najlepszych wojowników

klanu, ale ze schowan¹ broni¹. Po niezwyk³ym pokazie z poprzedniego

wieczoru nawet najdzielniejsi spoœród nich nie mieli wielkiej ochoty

zmierzyæ siê z obcymi, którzy potrafi¹ dokonywaæ takich rzeczy.

Luminara zatrzyma³a siê przed wejœciem i zwróci³a do przewodni-

ków:

– Musicie pozostaæ tutaj. Nie jesteœcie przedstawicielami Senatu

Republiki, a my nie mo¿emy ryzykowaæ ¿adnych niejasnoœci w trakcie

spotkania.

background image

226

Kyakhta i Bulgan dali znak, ¿e rozumiej¹. Gwurranin tak¿e zrozu-

mia³, ale to nie przeszkadza³o mu siê sprzeciwiæ.

– Tooqui nie ¿adna niejasnoœæ! Tooqui jest cicho, mówiæ mówiæ

nic, usta jak zamkniêta szpara w kamieniu, ¿adnych s³ów bez pytania,

jest cicho jak…

Mistrzyni po³o¿y³a palec na jego bezwargich ustach.

– Wiem, ¿e mo¿esz tak zrobiæ, Tooqui, ale to nasza misja i nasza

pora. Kiedy wyjdziemy, opowiemy ci o wszystkim.

Gwurran z³o¿y³ kosmate ramiona na piersi i poci¹gn¹³ pojedynczym

nozdrzem.

– Ludzie nie potrzebuj¹ gadu³a Tooqui, kiedy wychodz¹. Krzywe

gêby ludzi czytaæ tak ³atwo jak bebechy gogomara!

– S³ysza³aœ? – mrukn¹³ Anakin do Barrissy. – Masz buziê jak bebe-

chy gogomara.

– Dziêki – odpar³a, kiedy wchodzili do tymczasowej konstrukcji.

– Ty te¿ nie wygl¹dasz jak ksi¹¿ê z bajki.

Mia³ to byæ ¿artobliwy rewan¿, ale Barrissa na szczêœcie nie mog³a

widzieæ wyrazu twarzy ch³opca.

Rada sk³ada³a siê z dwunastu starszych p³ci obojga. Siedzieli na wy-

œcie³anych dywanami sofach, ustawionych w pó³kole przodem do wejœcia.

Z kilkoma wyj¹tkami grzywy obecnych w pomieszczeniu by³y siwe lub

bia³e, choæ na niektórych widaæ by³o zaskakuj¹co czarne pasy lub cêtki.

Na widok wchodz¹cych pozaœwiatowców jeden szczególnie sêdzi-

wy Borokii uniós³ na powitanie d³oñ, szeroko rozpoœcieraj¹c wszyst-

kie trzy palce.

– Witamy was na radzie nadklanu. Wys³uchamy wszystkiego, co

macie do powiedzenia. Zadamy wam te¿ pytania z nadziej¹, ¿e otrzyma-

my na nie odpowiedzi.

Wszystko by³o jasne. Obi-Wan dokona³ prezentacji, powtarzaj¹c

to, co mówi³ ju¿ Yiwom, Qulunom i Gwurranom: wyjaœni³, po co przy-

byli na Ansion i dlaczego tak wa¿ne jest, aby Alwari osi¹gnêli porozu-

mienie co do propozycji senatu. Powiedzia³, ¿e od tego, co dziœ zosta-

nie zdecydowane, zale¿y nie tylko przysz³oœæ Ansionu, lecz tak¿e ca³ej

Republiki. Nie by³o potrzeby upiêkszaæ faktów ani stosowaæ sztuczek

oratorskich. I tak zreszt¹ nie by³o to w stylu Jedi. Wytworne figury sty-

listyczne by³y dziedzin¹ zawodowych dyplomatów. Obi-Wan by³ dosko-

na³ym mówc¹, ale nie cierpia³ przesady.

Skoñczy³, cofn¹³ siê i zaj¹³ miejsce obok Luminary na przygoto-

wanej dla nich ³awce. Jak przysta³o na padawanów, Barrissa i Anakin

siedzieli za nauczycielami.

background image

227

Prezentacja wywo³a³a cich¹, lecz o¿ywion¹ dyskusjê pomiêdzy

cz³onkami rady. Jedna ze starszych podnios³a g³owê i zada³a pytanie

godne Qulunów.

– Rozumiemy, co Alwari uzyskaj¹, jeœli siê zgodz¹ na tê propozy-

cjê. A co z tego bêdzie mia³ senat?

– Zapewnienie, ¿e prawo bêdzie przestrzegane, a Ansion pozosta-

nie w Republice – bez wahania odpowiedzia³a Luminara. – Malarianie

i Keitumici pójd¹ za Ansionem. Zostanie zachowana integralnoœæ Re-

publiki.

– Ale Ansion nie jest potê¿nym œwiatem – zauwa¿y³ inny cz³onek

rady. – Dlaczego tak wiele uwagi poœwiêca siê naszym wewnêtrznym

problemom, naszym utarczkom granicznym z cz³onkami unii i tak

dalej?

– Ma³e pêkniêcie mo¿e spowodowaæ rozsypanie siê ogromnej

tamy – odpar³ Obi-Wan. – To prawda, Ansion nie jest potêg¹. Ale stano-

wi stronê potê¿nych sojuszy, a te powinny pozostaæ w granicach Repu-

bliki.

– Nie dochodzi³y do nas dyskuje na temat secesji, które tak roz-

grza³y mieszkañców miast – zauwa¿y³ inny senior Borokiich.

– Niewiele straciliœcie – odpar³ Obi-Wan. – Jeœli Ansion zadekla-

ruje intencjê pozostania w Republice, wszystko i tak przeminie. Takie

ruchy pojawia³y siê ju¿ wczeœniej. Historia Republiki jest ich pe³na,

a jednak do dziœ przetrwa³y wy³¹cznie ich nazwy.

Mistrz Jedi wiedzia³ jednak, ¿e ten ruch jest inny. Znacznie bar-

dziej niebezpieczny. Kry³y siê za nim potê¿ne si³y z zewn¹trz, wznieca-

j¹ce niezgodê i stwarzaj¹ce problemy na wielu œwiatach. Na spotkaniu

Rady Jedi mówi³o siê nawet o zamieszkach w samym Coruscant. Ale

i tak nie by³o powodu, aby mówiæ radzie starszych wiêcej, ni¿ bez-

wzglêdnie musieli wiedzieæ. Sytuacja by³a doœæ delikatna nawet bez

wspominania o niebezpieczeñstwach istniej¹cych na innych œwiatach.

– Jeœli zgodzimy siê na to, czego ¿¹dacie, jak mo¿emy byæ pewni,

¿e cz³onkowie unii dotrzymaj¹ obietnicy? – odezwa³ siê kolejny cz³o-

nek rady.

– Republika bêdzie gwarantem umowy pomiêdzy wami – odpar³a

Luminara i szybko doda³a, aby zapobiec ewentualnym protestom: –

Rycerze Jedi tak¿e.

Po tym stwierdzeniu rozleg³ siê szmer zadowolenia.

– Dopilnujemy równie¿, aby nie wykorzystano was w ¿adnych ma-

chinacjach Gildii Kupieckiej, Federacji Handlowej ani kogokolwiek

innego.

background image

228

Zadawano kolejne pytania: niektóre ogólne i przychylne, inne pod-

chwytliwe i szczegó³owe. A kiedy ju¿ nie pozosta³o nic wiêcej do po-

wiedzenia, senior rady Borokiich podniós³ dr¿¹c¹ d³oñ.

– OdejdŸcie w pokoju, przyjaciele z innego stepu. Udzielimy wam

odpowiedzi przed zachodem s³oñca. B¹dŸcie pewni, ¿e nie zrobimy tego

pospiesznie i bez namys³u. – Spojrza³ na pozosta³ych cz³onków rady. –

Ta decyzja wp³ynie na los ka¿dego cz³onka ka¿dego klanu, od noworod-

ka po umieraj¹cego. Nale¿y j¹ podj¹æ roztropnie.

Podobnie jak w wielu zabiegach dyplomatycznych, sama dyskusja

na szczycie okaza³a siê ³atwiejsza ni¿ czekanie na decyzjê. Pozaœwia-

towcy mogli tylko schroniæ siê do domu goœcinnego. Oczekiwanie skra-

ca³o im marudzenie Tooquiego, szalenie zainteresowanego przebiegiem

narady, oraz mniej dociekliwe pytania Kyakhty i Bulgana. Gwurranin

okaza³ siê zabawny, ale i denerwuj¹cy – zale¿nie od nastroju roz-

mówcy.

Kiedy wreszcie pojawi³ siê Bayaar, wszystkie twarze natychmiast

zwróci³y siê w jego kierunku. By³ zaskoczony ogólnym zainteresowa-

niem swoj¹ osob¹, ale minê mia³ ca³kowicie nieodgadnion¹. Kiedy prze-

mówi³, w jego g³osie brzmia³a niezwyk³a powaga.

– Starsi s¹ gotowi was przyj¹æ. PójdŸcie za mn¹, proszê.

Jedi wymienili spojrzenia i pod¹¿yli za wys³añcem. Tak jak przed-

tem, Anakin i Barrissa szli z ty³u, rozmawiaj¹c cicho.

– Widaæ podjêli decyzjê. – Anakin zwolni³, ¿eby Barrissa mog³a

nad¹¿yæ. – Najwy¿szy czas.

– Zawsze niecierpliwy jesteœ – odpar³a, przedrzeŸniaj¹c mistrza

Yodê. – Spokojniejsze ¿ycie prowadziæ lepiej, i jest d³u¿sze.

– Spokoju w ¿yciu moim nie by³o, powiedzieæ mo¿na – odpali³

bez zmru¿enia oka. – Nie wiem, jak bym reagowa³, gdybym przez wiêk-

szoœæ czasu nie by³ napiêty jak struna.

Drogê do domu spotkañ wyznacza³y prêty ¿arowe. Wnêtrze jednak

oœwietlone by³o bardziej nowoczeœnie. Goœcie ustawili siê przed rad¹.

Niektórzy ze starszych zamienili siê teraz miejscami. Luminara nie

wiedzia³a, czy to ma jakiekolwiek znaczenie. Kyakhta i Bulgan mogliby

rzuciæ trochê œwiat³a na sprawê zmiany miejsc, ale nie by³o ich pod

rêk¹.

Po raz drugi Jedi musieli samotnie stawiæ czo³o Ansionianom.

Starsza kobieta zaczê³a doœæ przychylnym tonem:

– Przez ca³y dzieñ zastanawialiœmy siê nad waszymi s³owami. Z te-

go, co s³yszeliœmy, wierzymy, ¿e s³owom Jedi mo¿na ufaæ.

Luminara pogratulowa³a sobie przynajmniej tego osi¹gniêcia.

background image

229

– Dlatego te¿ – ci¹gnê³a kobieta – postanowiliœmy zgodziæ siê na

wszystko, czego ¿¹dacie. My, Borokii, zawrzemy pokój z mieszkañca-

mi miast unii i Ansion pozostanie w Republice.

Luminara k¹tem oka dostrzeg³a, ¿e Anakin tr¹ca Barrissê z pe³n¹

nadziei min¹. Nie mogli siê powstrzymaæ przed radosnymi uœmiecha-

mi. Z kolei wyraz twarzy Obi-Wana nie uleg³ zmianie.

– W zamian za¿¹damy od was tylko jednej rzeczy – ci¹gnê³a ko-

bieta.

– Jeœli tylko bêdziemy w stanie spe³niæ wasze ¿¹danie… – ostro¿-

nie odpar³a Luminara.

Rozmowê przej¹³ senior.

– Pokazaliœcie ju¿, ¿e jesteœcie szybcy i zrêczni, ¿e waszymi umie-

jêtnoœciami przewy¿szacie nawet najlepszych Borokiich. Nawet tu Jedi

znani s¹ jako wspaniali wojownicy. – Kiedy senior pochyli³ siê do przodu,

Luminara zauwa¿y³a, ¿e jego grzywa jest kompletnie siwa. – Nasi od-

wieczni wrogowie, nadklan Januul, rozbili obóz niedaleko. Pomó¿cie

nam za³atwiæ siê z nimi raz na zawsze, a zapracujecie sobie na przyjaŸñ

i przychylnoœæ Situng Borokiich po wsze czasy. Taka jest nasza cena za

spe³nienie waszych ¿¹dañ.

Uœmiechy znik³y z twarzy padawanów jak zdmuchniête. Gdyby Lu-

minara sta³a, ugiê³yby siê pod ni¹ kolana. Ze wszystkich ¿¹dañ, jakie

Borokii mogli im postawiæ, ze wszystkich wyzwañ i propozycji wybrali

akurat takie, którego ¿aden Jedi nie mo¿e spe³niæ. Zabieranie g³osu po

którejkolwiek stronie w sporach etnicznych by³o absolutnie i katego-

rycznie zakazane. Gdyby zakon przy³apano na faworyzowaniu jednej lub

drugiej strony w kwestiach nie dotycz¹cych ¿ywotnych interesów Re-

publiki, przepad³aby jego opinia bezstronnego rozjemcy. Nie istnia³

¿aden sposób, aby mogli pomóc Borokiim walczyæ i pokonaæ Januulów.

Po prostu ¿aden.

Jeœli jednak im to powiedz¹, Borokii nie zechc¹ zawrzeæ umiejêt-

nie skonstruowanego pokoju z uni¹ mieszkañców miast Ansionu. A kiedy

delegaci unii stwierdz¹, ¿e pozostaj¹c w granicach Republiki mog¹ ocze-

kiwaæ jedynie ci¹g³ych utarczek z mieszkañcami stepów, oni tak¿e zgo-

dz¹ siê na secesjê.

By³ to impas niemo¿liwy do rozwi¹zania. Niemo¿liwy. Jedno spoj-

rzenie wystarczy³o, aby stwierdziæ, ¿e Anakin i Barrissa te¿ to rozu-

miej¹.

Obi-Wan powa¿nie skin¹³ g³ow¹.

– Oczywiœcie, ¿e siê zgadzamy. Chêtnie pomo¿emy wam za³atwiæ

odwieczny spór z waszymi nieprzyjació³mi.

background image

230

Anakin wytrzeszczy³ oczy na mistrza, a szczêka mu opad³a, Barris-

sa po raz pierwszy w swoim ¿yciu ujrza³a zaskoczenie na twarzy Lumi-

nary.

Rada Borokiich by³a za to wyraŸnie zadowolona.

– A zatem uzgodniliœmy, co trzeba. – Starsi powstali, jedni wol-

niej, inni szybciej. Kilku trzeba by³o pomóc. – Uk³ad zosta³ zawarty.

Wyruszamy jutro.

Pojedynczo opuœcili dom spotkañ. Goœcie wyszli w œlad za ostat-

nim cz³onkiem rady.

Zaledwie znaleŸli siê na zewn¹trz, Luminara i padawanowie ciasnym

krêgiem otoczyli Obi-Wana.

– Co ty sobie myœlisz? – z niedowierzaniem pyta³a Luminara. –

Jak mog³eœ im to obiecaæ? Wiesz, ¿e nie mo¿emy stawaæ po ¿adnej

stronie w sporach… – W jej g³osie brzmia³a rozpacz i zdenerwowanie.

– Nie mamy na to czasu!

Jedi nie wydawa³ siê speszony jej oskar¿ycielskim tonem.

– Nie mamy wyboru, Luminaro. Albo zgodzimy siê im pomóc, albo

oni nie podpisz¹ traktatu, który przywieŸliœmy. WyraŸnie dali to do zro-

zumienia.

– Ale, mistrzu – wtr¹ci³ Anakin – pierwszy Januul, którego zabi-

jemy, udowodni temu drugiemu nadklanowi, ¿e Jedi trzymaj¹ z Boro-

kiimi. A jeœli tak siê stanie, Januulowie stan¹ siê równie¿ naszymi wro-

gami. Jeœli pomo¿emy Borokiim ich pokonaæ, ocaleni z pogromu

Januulowie nie bêd¹ honorowaæ ¿adnej ugody, któr¹ im zaproponu-

jemy.

– I podobnie jak Borokii, Januulowie z pewnoœci¹ maj¹ wielu so-

juszników wœród Alwarich – niespokojnie doda³a Barrissa. – A ci so-

jusznicy te¿ nie przychyl¹ siê do uk³adu.

– Padawanowie maj¹ racjê. – Luminara by³a niespokojna. Szybka

zgoda Obi-Wana na ¿¹dania starszych Borokiich zdenerwowa³a j¹ tro-

chê. – Niewa¿ne, po której stronie staniemy: Borokiich czy Januulów.

Jeœli choæ raz oka¿emy stronniczoœæ, stracimy wiêkszoœæ Alwarich. Aby

unia mieszkañców miast z Alwarimi mog³a funkcjonowaæ, potrzebni s¹

przedstawiciele wszystkich plemion.

– Jeœli dasz mi szansê, spróbujê to wyjaœniæ – mrukn¹³ Obi-Wan,

kiedy podniecenie Luminary wreszcie opad³o. Skrêcili za róg i ujrzeli

dom goœcinny, kusz¹cy obietnic¹ prywatnoœci, odpoczynku i odœwie-

¿enia.

– Mam nadziejê, ¿e to zrobisz, Obi-Wanie – odpar³a. – Albo ¿adne

z nas nie wyœpi siê tej nocy…

background image

231

Anakin uwa¿a³, ¿e zna swojego nauczyciela lepiej ni¿ ktokolwiek

inny, ale wci¹¿ nie mia³ pojêcia, co mia³ na myœli mistrz, zgadzaj¹c siê

na ¿¹danie starszych.

– Co tu wyjaœniaæ, mistrzu Obi-Wanie? Albo pomo¿emy tym Bo-

rokiim… a jak twierdzisz, musimy to zrobiæ ze wzglêdu na wspó³pracê

z nimi… albo tego nie zrobimy. S¹ tylko dwie mo¿liwoœci.

Obi-Wan Kenobi obdarzy³ swojego padawana swoim wszystkowie-

dz¹cym uœmieszkiem i odpar³ cicho:

– Nie… jest jeszcze jedna.

Do obozu Januulów by³o kilka dni marszu. Gdyby ca³y klan Boro-

kiich wyruszy³ na tê wyprawê, droga trwa³aby o wiele d³u¿ej, ale wyje-

chali tylko wojownicy. Kiedy wreszcie dotarli do d³ugiego, niskiego

wzgórza, za którym znajdowa³ siê cel wêdrówki, Luminara stwierdzi³a,

¿e obozowisko Januulów wygl¹da prawie dok³adnie tak samo, jak Bo-

rokiich. Stada i równo ustawione tymczasowe konstrukcje wygl¹da³y

podobnie i by³o ich mniej wiêcej równie du¿o.

Bayaar jecha³ z goœæmi jako wyznaczony oficjalnie ³¹cznik ze stro-

ny klanu.

– Januulowie i Borokii s¹ w stanie wojny od tak dawna, ¿e najstar-

si nie pamiêtaj¹, aby kiedykolwiek by³o inaczej – wyjaœnia³ nowym przy-

jacio³om. – Od setek lat toczy siê walka o to, kto powinien rz¹dziæ Al-

warimi. – Spojrza³ na nich do góry z wysokoœci swojego sadaina. – Jako

wojownik Situng Borokii cieszê siê na dzisiejsze zwyciêstwo, ale ¿a³u-

jê, ¿e starsi uznali za stosowne wci¹gn¹æ was w ten spór.

– Nie tak, jak my tego ¿a³ujemy – odpowiedzia³a Luminara i naka-

za³a suubatarowi uklêkn¹æ. Zsiad³a i podesz³a do swoich towarzyszy,

jad¹cych w pierwszej linii Borokiich.

Januulowie zebrali siê na bli¿szym brzegu niewielkiej rzeczki, two-

rz¹cej zachodni¹ granicê obozowiska. Pomimo starañ Borokiich, aby

zaskoczyæ nieprzyjaciela, wyszkoleni zwiadowcy Januulów wykryli zbli-

¿aj¹c¹ siê kolumnê wojowników dzieñ wczeœniej. Wojownicy nadklanu

czekali w gotowoœci na swojego odwiecznego wroga w trzech rzêdach

po drugiej stronie wzgórza.

W obozie trwa³ kontrolowany chaos. Zamykano na cztery spusty

kramy i gospody, dzieci zaganiano do domów, grupy stra¿ników czeka-

³y pomiêdzy sk³adanymi domostwami. Wielkich stad sureppów w ste-

pie strzeg³y oddzia³y uzbrojonych po zêby m³odzików, którzy jeszcze

nie doroœli do bezpoœredniego uczestnictwa w d³ugo oczekiwanej bi-

twie.

background image

232

Wielu z nich zginie dzisiaj, myœla³ Bayaar, obserwuj¹c przeciwni-

ków Borokiich. Mo¿e jednak z pomoc¹ potê¿nych pozaœwiatowców jego

klan zwyciê¿y. Instynktownie czu³, ¿e dzisiejsza bitwa zadecyduje, któ-

ry klan Alwarich bêdzie panowa³ przez wiele kolejnych lat.

Luminara d³ugo przygl¹da³a siê masie wojsk Januulów, próbuj¹c

choæ w przybli¿eniu oszacowaæ ich liczebnoœæ. Uzna³a, ¿e jest ich mniej

ni¿ tysi¹c, ale wszyscy s¹ dobrze uzbrojeni i maj¹ na sobie wspania³e,

rêcznie kute zbroje. Obi-Wan zgodzi³ siê z jej ocen¹.

– ¯adnej ciê¿kiej broni. – Wychyli³ siê naprzód, uwa¿nie obser-

wuj¹c ciasno zwarte szeregi wojsk. – ¯adnych dzia³ laserowych, ¿ad-

nych wyrzutni ani po jednej, ani po drugiej stronie.

Zwróci³ na to uwagê Bayaara.

Ich nowy przyjaciel zrobi³ przera¿on¹ minê.

– Haja, nie! Gdyby Borokii albo Januulowie u¿yli tych zabójczych

pozaœwiatowych urz¹dzeñ, jeden z nadklanów móg³by wygraæ wszyst-

kie inne konfrontacje, ale zosta³by odtr¹cony przez wszystkich innych

Alwarich na ca³ej planecie. Poza tym oznacza³oby to, ¿e druga strona

musi pozyskaæ tak¹ sam¹ broñ, ¿eby siê broniæ. Dok¹d byœmy wtedy

zaszli?

– Na drug¹ stronê lufy autodestrukcji – podpowiedzia³ Anakin z bo-

ku. Nigdy by siê do tego nie przyzna³, ale uwa¿a³ barbarzyñski pokaz

ciê¿ko uzbrojonych Ansionian, dosiadaj¹cych bajecznie strojnych, opan-

cerzonych sadainów i kilku olœniewaj¹co przystrojonych suubatarów,

za dziwnie fascynuj¹cy. Z czysto akademickiego punktu widzenia, oczy-

wiœcie, zapewnia³ pospiesznie sam siebie. Mo¿e dla Ansionian dzisiej-

sza konfrontacja ma epokowe znaczenie, ale dla niego by³ to jedynie

kolejny epizod w edukacji.

Naturalnie, jeœli wykluczyæ mo¿liwoœæ, ¿e on i jego przyjaciele

mog¹ polec.

– A zatem to s¹ Januulowie. – Luminara wskaza³a zebranych wo-

jowników. – Wygl¹daj¹ doœæ imponuj¹co.

– Hovsgol Januulowie i Situng Borokii to dwa wielkie nadklany –

przyzna³ Bayaar. – Ale przy waszej pomocy sprawa prawdziwej, najwy¿-

szej w³adzy pomiêdzy Alwarimi zostanie rozwi¹zana raz na zawsze.

– Mam tak¹ nadziejê – ³agodnie odpar³ Obi-Wan. – Po to tu dzisiaj

jesteœmy. Aby daæ przyk³ad zarówno Borokiim, jak i Januulom.

Dziwny sposób postawienia sprawy, pomyœla³ Bayaar. Ale p³asko-

ocy pozaœwiatowcy czêsto mówili zagadkami.

Kyakhta i Bulgan otrzymali polecenie, aby trzymali siê z daleka od

bitwy i pozostali na ty³ach. Teraz prze¿ywali katusze frustracji. Obieca-

background image

233

li pozaœwiatowcom, ¿e bêd¹ ich broniæ w³asnym ¿yciem, a tymczasem

musz¹ staæ i patrzeæ, jak ich nowi przyjaciele ryzykuj¹ ¿yciem dla in-

nych Alwarich. By³o to prawie nie do zniesienia. Tooqui natomiast nie

mia³ najmniejszych oporów, aby trzymaæ siê z daleka od bitwy.

– Jest ich tylko czworo. – Kyakhta wytê¿a³ wzrok, ¿eby cokolwiek

zobaczyæ z punktu obserwacyjnego na wzgórzu góruj¹cym nad rzek¹

i obozowiskiem Januulów. – S¹ silni i wyszkoleni, ale jak taka garstka

mo¿e wp³yn¹æ na wynik tak wielkiej bitwy?

– Nie wiem, s³owo dajê. – Bulgan nerwowo potar³ klapkê na oku.

– Ale chyba siê ju¿ nauczy³eœ, ¿e ci pozaœwiatowcy pe³ni s¹ niespo-

dzianek.

– Tooqui wie, co zaraz siê dzieje. – Dwaj znacznie wiêksi Alwari

odwrócili siê, ¿eby popatrzeæ na malca. – Jedi robi¹ coœ bardzo g³upie

g³upie.

Przesun¹³ siê bli¿ej krawêdzi skarpy, ¿eby mieæ na oku Barrissê.

Kyakhta zmarszczy³ brwi. Mia³ wielk¹ ochotê paln¹æ ma³ego Gwur-

ranina w ucho.

– Masz szczêœcie, ¿e pani Luminara zakaza³a mi ciê biæ. Powinie-

neœ okazaæ trochê szacunku. Cokolwiek siê stanie, jestem pewien, ¿e

nie dadz¹ siê zabiæ. Ich misja jest zbyt wa¿na.

Tooqui spojrza³ na nich z do³u.

– Kto mówi o zabicie? Tooqui tego nie mówi. – Gwurranin od-

wróci³ siê ty³em, ¿eby obserwowaæ rozgrywaj¹cy siê w dole spektakl.

– Tooqui mówi, ¿e oni robi¹ coœ g³upie g³upie. Mo¿e wymyœl¹ coœ g³u-

pie g³upie, co za³atwi wszystkie g³upie g³upie g³owy Alwarich.

Przewodnicy wymienili zmieszane spojrzenia z równie zdziwionym

Bayaarem. Potem jednak uznali, ¿e szkoda czasu na próby rozszyfrowa-

nia bezsensownej paplaniny Gwurranina i podeszli do krawêdzi skarpy,

¿eby lepiej widzieæ, co siê bêdzie dzia³o w dole.

Z bliska ten przedziwny spektakl robi³ jeszcze wiêksze wra¿enie

ni¿ ze szczytu. Ustawieni w potrójnym szeregu naprzeciw Borokiich

Januulowie prezentowali przegl¹d rozmaitych strojów i postaw. Ich twa-

rze, nagie g³owy i faluj¹ce grzywy ozdabia³y wojenne malowid³a, skó-

rzane i kompozytowe zbroje by³y pokryte wzorami osobistych, rodzin-

nych i klanowych ornamentów i talizmanów. Oprócz tradycyjnych ³u-

ków i strza³, w³óczni, oszczepów i mieczy, mieli równie¿ importowane

miotacze i rusznice. Ponure miny œwiadczy³y, ¿e s¹ zdecydowani ode-

przeæ ka¿dy atak choæby najwiêkszym kosztem.

Nieprzerwany szereg ¿o³nierzy Borokiich, stoj¹cy naprzeciwko,

stwarza³ nie mniej imponuj¹cy obraz. Pojedynczy wojownicy, pyszni¹c

background image

234

siê nie tylko broni¹, lecz i postaw¹, przepychali siê do przodu, a ka¿dy

ciê¿kozbrojny samiec usi³owa³ znaleŸæ siê w pierwszej linii. Przywód-

cy klanów, dosiadaj¹cy niespokojnych sadainów, zajêli pozycje na prze-

dzie, wykrzykuj¹c rozkazy do swoich ¿o³nierzy.

Powietrze a¿ dr¿a³o od emocji oczekiwania, pe³ne ansioniañskiego

odpowiednika adrenaliny. Bulgan i Kyakhta, przera¿eni patrzyli ze szczy-

tu wzgórza, spodziewaj¹c siê, ¿e dzika bitwa mo¿e wybuchn¹æ w ka¿dej

chwili. Wciœniêty pomiêdzy nich Tooqui by³ nienaturalnie milcz¹cy.

Krzyki i butne obelgi rzucane przez oba szeregi wojsk niespodzie-

wanie ucich³y. G³owy wyci¹gnê³y siê jak najdalej, broñ powêdrowa³a

w dó³. Œrodek linii Borokiich rozst¹pi³ siê. Pojedynczo, jeden za dru-

gim, Jedi i ich padawanowie wyszli przed szereg, kieruj¹c siê na œrodek

pola przysz³ej bitwy. Na wzgórzu Kyakhta, Bulgan i Tooqui jednocze-

œnie wstrzymali oddechy.

Kilku Borokiich zamrucza³o coœ z nadziej¹. Choæ niewielu z nich

obserwowa³o wyczyny pozaœwiatowców w stadzie sureppów kilka dni

temu, teraz wieœæ o tym wypadku rozesz³a siê ju¿ po ca³ym oddziale.

Januulowie z kolei tak byli zaskoczeni niespodziewanym pojawieniem

siê pozaœwiatowców, ¿e zaczêli g³oœno siê zastanawiaæ, co oni tutaj ro-

bi¹. P³askoocy, bezgrzywi obcy, stali w tak ryzykownej pozycji na sa-

mym przedzie szeregu, ¿e ich intencje by³y jasne dla ka¿dego z januul-

skich wojowników. Nie szkodzi. Pozaœwiatowcy zgin¹ równie szybko,

jak wszyscy Borokii.

Luminara i Barrissa odwróci³y siê twarz¹ do oddzia³ów Borokiich,

podczas gdy Anakin z ponur¹ min¹ obserwowa³ Januulów. Obi-Wan prze-

mówi³.

Borokii z wyczekiwaniem wpatrywali siê w pozaœwiatowych sojusz-

ników, spodziewaj¹c siê z ich strony formalnego wyzwania. Tymcza-

sem starszy Jedi zatoczy³ powolny kr¹g i zwróci³ siê nie tylko do Janu-

ulów, lecz do obu zebranych armii.

– S³uchajcie mnie! Jestem Obi-Wan Kenobi, rycerz Zakonu Jedi.

Wraz ze mn¹ stoj¹ tu rycerz Jedi Luminara Unduli i jej padawanka, Bar-

rissa Offee. A oto mój padawan, Anakin Skywalker. Przybyliœmy na wasz¹

planetê, aby zawrzeæ trwa³e porozumienie pomiêdzy Alwarimi a Uni¹

miast. Wtedy lud Ansionu pozostanie w Republice galaktycznej, wie-

rz¹c, ¿e jej prawa i przepisy bêd¹ obowi¹zywaæ wszystkich w jednako-

wym stopniu. – Uniós³ rêkê i zatoczy³ ni¹ du¿y kr¹g, obejmuj¹cy ca³y

niebosk³on. – Poza Ansionem czyhaj¹ si³y straszliwsze, ni¿ potraficie

sobie wyobraziæ. Sprawy ogromnej wagi, ¿ywotne dla ka¿dej istoty ro-

zumnej w galaktyce, zmierzaj¹ do ostatecznego rozstrzygniêcia. Ansion

background image

235

stanowi niezmiernie wa¿n¹ czêœæ tego, co siê dzieje. – Powoli opuœci³

ramiê.

– Przybyliœmy tutaj, poniewa¿ wiemy, ¿e tam, gdzie pójd¹ Borokii

i Januulowie, pójdzie równie¿ reszta Alwarich. ¯¹damy, aby starsi, obu

waszych nadklanów usiedli z nami i od nowa przedyskutowali tê kwestiê.

Istniej¹ sprawy wa¿niejsze od tych, o które chcieliœcie siê dzisiaj zabijaæ.

Zebrani Borokii zaczêli krêciæ siê niespokojnie. Czy to jest wy-

zwanie, które sojusznik rzuca wrogowi?

– Musicie nauczyæ siê dzia³aæ razem – ci¹gn¹³ Obi-Wan. – Tak¿e

razem z tymi, którzy mieszkaj¹ w miastach. Jeœli tego nie uczynicie –

zakoñczy³ – ryzykujecie utratê tego, o co walczycie. Wszystko zagarn¹

chciwi pod¿egacze, tacy jak Gildia Kupiecka… oraz inni, dla których

Ansion i jego lud s¹ tylko pionkiem w rozgrywce.

Odpowiedzi¹ na jego przemowê by³o milczenie, jeœli nie liczyæ

pomruków w szeregach Borokiich. Nagle jeden z januulskich oficerów

wyst¹pi³ na swoim bogato ozdobionym rumaku, wycelowa³ ceremonialny

miecz w spokojnego Jedi i odezwa³ siê gniewnie:

– Nie wiemy, o czym mówisz, pozaœwiatowcze!

Obi-Wan odpowiedzia³ powa¿nie:

– Oczywiœcie, ¿e nie wiecie. Dlatego musicie nas wys³uchaæ. Daj-

cie nam szansê.

Za jego plecami z szeregu wysun¹³ siê przywódca Borokiich.

– To ma byæ pomoc? To, co siê ma tu dziœ wydarzyæ, nie dotyczy

innych œwiatów, pozaœwiatowcze! Zajmij siê tym, co obieca³eœ star-

szym!

– Ansion stanowi czêœæ Republiki – odpar³a Luminara. – W Repu-

blice wszystkie spory s¹ spraw¹ senatu. I Rady Jedi.

Borokii prychn¹³ wzgardliwie.

– A wiêc, zamiast nam pomagaæ, postanowiliœcie uratowaæ nas

przed sob¹? Nie potrzebujemy waszej pomocy. Borokii zawsze sami

sobie radzili. – Odpowiedzia³ mu dumny okrzyk stoj¹cych za jego ple-

cami wojowników.

Taki sam okrzyk wznieœli Januulowie, choæ ich oficer jeszcze nie

skoñczy³ z goœæmi.

– Z drogi, pozaœwiatowcy! – zawo³a³ teraz. – Za³atwimy to tak, jak

zawsze, w tradycyjny sposób. Cokolwiek próbujecie osi¹gn¹æ, jest ju¿

na to za póŸno. Borokii sami tu przyszli, a my jesteœmy gotowi na ich

spotkanie.

Uniós³ miecz, wyda³ dziki, wysoki wrzask, którego ¿aden cz³owiek

nie umia³by powtórzyæ, i ruszy³ naprzód.

background image

236

Obi-Wan skoncentrowa³ siê, uniós³ d³oñ, aby pomóc umys³owi i wy-

kona³ gwa³towny ruch w kierunku nacieraj¹cego oficera. Wydawa³o siê,

¿e sadain uderzy³ w œcianê. Pomimo szeœciu nóg upad³ bezw³adnie, ra-

czej zaskoczony ni¿ zraniony. JeŸdziec przelecia³ przez oszo³omion¹

g³owê zwierzêcia i wyl¹dowa³ twardo na trawiastym gruncie. Uderze-

nie sprawi³o, ¿e miecz wypad³ mu z trzech palców. Z bojowym okrzy-

kiem na ustach szereg gotowych na wszystko Januulów uniós³ broñ i ru-

szy³ przed siebie. Wyj¹c i sycz¹c gniewnie, Borokii poszli za ich przy-

k³adem.

Zaœwista³y strza³y, polecia³y w³ócznie, a co gorsza, do walki wkro-

czy³y równie¿ miotacze. Wszystkie pociski, które przelatywa³y w po-

bli¿u Jedi, by³y odbijane mieczami œwietlnymi, które zdawa³y siê krê-

ciæ i wirowaæ szybko jak b³yskawice. Pociski lec¹ce zbyt wysoko, by

ich dosiêgn¹æ, str¹cali umiejêtnymi i zrêcznymi uderzeniami Mocy.

Trzech Januulów usi³owa³o otoczyæ Luminarê. Trzy ciosy miecza

œwietlnego pierwszego rozbroi³y, drugiemu stopi³y ostrze, a trzeciemu

wytr¹ci³y z rêki ciê¿k¹ pa³kê. Rozbrojeni, skwapliwie odsunêli siê od

Jedi i pospieszyli do w³asnych szeregów. W ich œlady poszli kolejni

wojownicy; Luminara i jej towarzysze metodycznie neutralizowali jed-

n¹ po drugiej grupki oszo³omionych Januulów.

Dwóch wœciek³ych Borokii zaatakowa³o Anakina strza³ami z mio-

taczy. Zamiast uciekaæ, skoczy³ w ich kierunku, odbijaj¹c ostrzem mie-

cza wszystkie strza³y po kolei. Dwa krótkie ciêcia wytr¹ci³y napastni-

kom miotacze z d³oni. Kolejny cios bez trudu móg³by pozbawiæ ich

ramion, ale instrukcje Obi-Wana, których udzieli³ mu przed bitw¹, by³y

absolutnie jasne.

– ¯adnych okaleczeñ, ¿adnego zabijania – ostrzega³ Jedi. – Trudno

jest zdobyæ serca i umys³y, obcinaj¹c g³owy i rêce.

Zreszt¹ dalszy pokaz si³y nie by³ ju¿ konieczny, uzna³ Anakin. Nie

musia³ ju¿ przekonywaæ wojowników, którzy go tak odwa¿nie zaatako-

wali. Nie obdarzaj¹c nawet spojrzeniem kosztownych, bezu¿ytecznych

teraz pistoletów, pokonani szybko do³¹czyli do szeregów Borokiich.

Po nastêpnych dziesiêciu minutach bezskutecznych prób pokonania

przeciwnika, zarówno Januulowie, jak i Borokii uznali, ¿e walka skoñ-

czona i ¿e szkoda zachodu. W ca³ej wspólnej historii wojennych doœwiad-

czeñ, ¿adna ze stron nie s³ysza³a o trójstronnej bitwie. By³o to ca³kowi-

cie obce ich tradycji i nie umieli sobie z tym poradziæ. Zw³aszcza ¿e trzecia

strona zwalcza³a jednych i drugich z jednakow¹ zaciêtoœci¹.

Chocia¿… chyba nie o to tutaj chodzi³o. Pozaœwiatowcy nikogo

nie atakowali. To na nich napadano, mszcz¹c siê za pychê, z jak¹ usi³o-

background image

237

wali dyktowaæ warunki dumnym wojownikom nadklanów. No, ale w koñ-

cu do tego doprowadzili w jakiœ sobie tylko znany sposób. Teraz obie

strony mia³y tylko jedno wyjœcie: wycofaæ siê, usi¹œæ i przemyœleæ

powsta³¹ sytuacjê. Tym bardziej ¿e wiêksza czêœæ ich najlepszego uzbro-

jenia zosta³a ju¿ unieszkodliwiona przez pozaœwiatowców. A przecie¿

tych bezgrzywych negocjatorów by³o tylko czworo!

A przy tym wojownicy obu stron zauwa¿yli, ¿e obcy nikogo nie

zranili. Likwidowali wy³¹cznie broñ. Kto zagwarantuje, ¿e taka sytuacja

powtórzy siê, jeœli walki rozgorzej¹ na nowo? Rozbrojeni przeciwnicy

popatrywali na siebie z ukosa i próbowali swój niepokój ubraæ w s³o-

wa. Jeœli nie zdo³ali za³atwiæ bodaj jednego z obcych miotaczami, nie

nale¿y siê spodziewaæ, ¿e pójdzie im lepiej z tradycyjnym uzbrojeniem,

takim jak miecz lub w³ócznia.

Niektórzy zaczêli nieœmia³o przeb¹kiwaæ, ¿e mo¿e lepiej wys³u-

chaæ, co pozaœwiatowcy maj¹ do powiedzenia. Zawsze bêd¹ mogli za

jakiœ czas podj¹æ spór w tym samym miejscu, w którym go przerwali.

Szeregi Januulów rozst¹pi³y siê, aby zrobiæ miejsce dystyngowa-

nej postaci seniora. Zasapana Barrissa, która wci¹¿ jeszcze trzyma³a

obur¹cz miecz œwietlny, stwierdzi³a, ¿e ten starzec ma doœæ lat, aby byæ

starszym plemienia. W tym samym momencie spoza szeregów Boro-

kiich wyst¹pi³ osobnik starszy od wszystkich obecnych wojowników,

ale zachowuj¹cy dumn¹, wyprostowan¹ postawê. Dwaj starsi mierzyli

siê z dwóch koñców pola walki wzrokiem pe³nym niesmaku, ale i sza-

cunku. A kiedy przemówili, ich s³owa brzmia³y rozs¹dnie. NajwyraŸ-

niej pogodzili siê z rzeczywistoœci¹.

Sprawa, któr¹ przedstawili goœcie, a¿ siê prosi³a o natychmiastowe

zwo³anie nie tylko jednej, lecz obu Rad Starszych. Senior Borokiich

zaprosi³ czworo pozaœwiatowców do domu spotkañ; to samo natych-

miast zrobi³ starszy Januulów, twierdz¹c, ¿e to nie do pomyœlenia, ¿eby

tak wa¿ne spotkanie odby³o siê w domostwie Borokiich. Zgrabnie usu-

waj¹c siê w bok razem z wierzchowcem, starszy Januulów da³ znak, ¿e

goœcie powinni pójœæ za nim do g³ównego obozowiska na dole.

Te uprzejme zaproszenia da³y rezultat przeciwny od zamierzonego:

obie strony gotowe by³y podj¹æ na nowo walkê o to, kto powinien byæ

gospodarzem pokojowego spotkania na szczycie. Zdenerwowana Lu-

minara zdecydowa³a, ¿e spotkanie nie odbêdzie siê w ¿adnym z obozo-

wisk. Trzeba wznieœæ ca³kiem nowy budynek, korzystaj¹c z czêœci do-

starczonych przez obie strony. Budynek ma stan¹æ dok³adnie w tym

miejscu, gdzie oni stoj¹ teraz. W ten sposób ¿aden z nadklanów nie bê-

dzie móg³ roœciæ sobie prawa do patronowania obradom.

background image

238

Borokii ust¹pili niechêtnie. Januulowie zgodzili siê równie¿, choæ

wyraŸnie mieli o to pretensje. Czwórka pozaœwiatowców zrobi³a w ty³

zwrot i opuœci³a pole walki, niemal namacalnie czuj¹c na plecach wzrok

obu oddzia³ów. Za wszelk¹ cenê chcieli sprawiæ wra¿enie, ¿e nie wyda-

rzy³o siê nic wyj¹tkowego, a sensacja, jakiej siê stali przyczyn¹, to chleb

powszedni dla przedstawicieli Rady Jedi.

A jednak byli œmiertelnie zmêczeni. Nie ma trudniejszego wyzwa-

nia dla zrêcznego wojownika, ni¿ anga¿owanie siê w walkê, w której

trzeba siê staraæ o to, aby nikogo nie zabiæ, ba, nawet nie uszkodziæ.

Zw³aszcza kiedy przeciwnicy robi¹ wszystko, aby siê nawzajem

wymordowaæ.

background image

239

R O Z D Z I A £

%

Starsi Borokiich czuli siê zdradzeni przez swoich sojuszników spoza

planety, ale nie mieli wyjœcia, musieli wzi¹æ udzia³ w naradzie. Janu-

ulowie ze swej strony byli bardzo podejrzliwie nastawieni.

– Ok³amaliœcie nas – grzmia³ oskar¿aj¹co senior rady Borokiich,

nie zastanawiaj¹c siê, co na ten temat pomyœl¹ sobie obecni Januulo-

wie. – Z³amaliœcie uroczyst¹ gwarancjê!

– Wcale nie – spokojnie odpar³ Obi-Wan. – Poprosi³eœ nas o po-

moc przy ostatecznym za³atwieniu sprawy z waszym odwiecznym wro-

giem. W³aœnie to uczyniliœmy. – Uœmiechn¹³ siê lekko. – Nikt nie mó-

wi³ o ich pokonaniu.

Starszy rozdziawi³ usta, gotów odburkn¹æ gniewnie, ale siê zawa-

ha³. Ostatecznie usiad³ z powrotem na wyœcielonym dywanem podwy¿-

szeniu. Siedz¹ca po prawej stronie seniorka mlasnê³a jêzykiem i lekko

trzasnê³a kostkami – naprawdê lekko. Starsi Januulów mieli bardzo nie-

pewne miny.

Ostatecznie obie strony zrozumia³y, ¿e Jedi po prostu zmusili ich

do zawarcia pokoju, przynajmniej w zakresie proponowanego traktatu.

Z czasem obie strony dojd¹ do wniosku, ¿e jednak coœ zyska³y, pocie-

sza³a siê Luminara. Zyska³y pokój zarówno miêdzy sob¹, jak i z miesz-

kañcami miast. A co najwa¿niejsze, zgoda na ten plan oznacza³a, ¿e An-

sion raz na zawsze pozostanie w ³onie Republiki i pod jej prawami.

Bayaar by³ zachwycony rezultatem ca³ej akcji. Obawia³ siê, ¿e tego

dnia straci wielu przyjació³, zarówno z klanu, jak i spoœród przybyszów.

Kto móg³ przewidzieæ podobne zakoñczenie?

background image

240

– Powiedziano mi, ¿e obie rady zgodzi³y siê na wszystko, o co po-

prosiliœcie. Umowa zostanie sfinalizowana dziœ wieczorem w tradycyjny

sposób, a w uroczystoœciach bêd¹ uczestniczyæ Borokii i Januulowie.

– Gdyby mia³ wargi, pewnie by nimi mlasn¹³. – Ci, którzy zostan¹ za-

proszeni, prze¿yj¹ coœ zupe³nie wyj¹tkowego! Oba klany maj¹ równie¿

ofiarowaæ wam dar, choæ nie powiedziano mi, co to takiego.

W domu goœci nie by³o ani wiwatów, ani okrzyków radoœci, tylko

zmêczone, ale pe³ne satysfakcji uœmiechy i œwiadomoœæ dobrze wyko-

nanego zadania. Gdyby ich wyszkolenie nie by³o najwy¿szej próby, trój-

stronna bitwa trwa³aby o wiele d³u¿ej, a ka¿de z nich mog³o zostaæ ciê¿ko

ranne albo nawet polec. Teraz wymienili miêdzy sob¹ spokojne gratula-

cje, a mistrzowie z przyjemnoœci¹ pochwalili swoich padawanów.

Nikt jednak nie by³ szczêœliwszy od Anakina. Uradowa³ go udzia³ w bi-

twie – nareszcie nie tylko na s³owa – choæ nigdy by siê do tego nie przy-

zna³, a zw³aszcza mistrzowi Obi-Wanowi. Teraz wróc¹ do Cuipernam, ani

o sekundê za wczeœnie, a stamt¹d na Coruscant, aby osobiœcie zdaæ spra-

wê Radzie Jedi. A potem, je¿eli znowu nie ujawni siê jakiœ kryzys, wyma-

gaj¹cy natychmiastowej interwencji, mo¿e dadz¹ im trochê odpocz¹æ.

Gdyby tylko uda³o mu siê za³atwiæ kwestiê transportu… i gdyby mistrz

Obi-Wan siê zgodzi³, on ju¿ wiedzia³by dok³adnie, jak spêdzi ten czas.

Uroczystoœci przewy¿szy³y nawet obietnice Bayaara. By³o to cza-

ruj¹ce po³¹czenie obrazów, dŸwiêków, jedzenia i napojów. Nastêpnego

dnia Jedi po¿egnali nowych przyjació³ wœród Januulów i Borokiich i po-

pêdzili w kierunku Cuipernam. Powinni w³aœciwie znaleŸæ trochê cza-

su na odpoczynek, ale nie dali rady. Nie maj¹c komunikatorów, które

zniszczy³ im wódz Qulunów, Baiuntu, nie mogli poinformowaæ nikogo,

a zw³aszcza delegatów unii, ¿e misja zosta³a uwieñczona sukcesem. Nie

mieli wiêc ani chwili do stracenia.

Kyakhta i Bulgan jechali na przedzie, pêkaj¹c z dumy, ¿e uczestni-

czyli w tak istotnym momencie historii Alwarich. Tooqui, jak to mia³

w zwyczaju, towarzyszy³ Barrissie, wêdruj¹c po jej ogromnym suuba-

tarze od ³ba po zad i z powrotem. Cierpliwy wierzchowiec znosi³ harce

Gwurranina bez najmniejszych protestów.

– Wspania³e osi¹gniêcie, pani – odezwa³a siê Barrissa z siod³a. Jej

suubatar pêdzi³ lekko u boku wierzchowca Luminary. Dziewczyna przy-

zwyczai³a siê wreszcie do ko³ysania i dosiada³a zwierzêcia z wdziêkiem

doœwiadczonego jeŸdŸca.

– Przesadzasz – zaprotestowa³a Luminara. – Po prostu dobrze wy-

konane zadanie. „Wspania³oœæ” to okreœlenie, które najlepiej sprawdza

siê z up³ywem czasu. Ka¿dy uwa¿a, ¿e jego w³asne osi¹gniêcia s¹ warte

background image

241

16 – Nadchodz¹ca burza

zapamiêtania, ale czas ma tendencjê do ich brutalnej weryfikacji. Po

stu latach zostaj¹ zepchniête na dalszy plan. Po tysi¹cu po prostu siê

o nich zapomina.

Widz¹c minê padawanki, postara³a siê, aby jej nastêpne s³owa

brzmia³y pocieszaj¹co.

– Nie oznacza to, ¿e nasz czyn jest niewa¿ny. Nasza historia to

dzieñ wczorajszy, i to on siê liczy. Poza tym ¿adne z nas nie jest histo-

rykiem. Kto mo¿e powiedzieæ, co jest decyduj¹ce dla cywilizacji? Na

pewno nie zwyczajny Jedi. Zadecyduje o tym rada i prawdziwi history-

cy. Najwa¿niejsze, ¿e dokonaliœmy tego, po co wêdrowaliœmy taki ka-

wa³ drogi, a przy realizacji naszych planów zginê³o tak ma³o istot my-

œl¹cych, jak to tylko by³o mo¿liwe.

Barrissa zastanowi³a siê nad tym, co us³ysza³a, a po chwili uœmiech

wróci³ na jej twarz.

– Cokolwiek powiedz¹ na temat naszych tutejszych poczynañ, uwa-

¿am, ¿e powstrzymanie od walki dwóch armii, z których nikt przy tym

nie zgin¹³, jest niezwyk³ym wyczynem. By³aœ zdumiewaj¹ca, pani. Przez

wiêkszoœæ czasu by³am zbyt zajêta, ¿eby siê przygl¹daæ, ale i tak coœ

niecoœ zauwa¿y³am. Nigdy nie widzia³am kogoœ równie spokojnego i nie-

ustraszonego w obliczu takiego niebezpieczeñstwa.

– Spokojna? Nieustraszona? – Luminara rozeœmia³a siê. – By³y

chwile, kiedy ba³am siê œmiertelnie, padawanko. Jedyna sztuczka pole-

ga na tym, ¿eby nie okazaæ strachu. Zawsze pamiêtaj, gdzie w szafie

swego umys³u trzymasz maskê odwagi, Barrisso, i wk³adaj j¹ wtedy,

kiedy potrzebujesz.

Skinê³a g³ow¹.

– Bêdê o tym pamiêta³a, pani.

Luminara wiedzia³a, ¿e tak siê stanie. Barrissa to doskona³a uczen-

nica. Czasem mo¿e trochê zbyt pesymistyczna, ale szczerze zaanga¿o-

wana w naukê. Nie jak Anakin Skywalker. Drzemie w nim wiêkszy po-

tencja³, ale i wiêksza niepewnoœæ. Obserwowa³a go w czasie bitwy.

Mog³aby walczyæ z nim ramiê w ramiê chêtniej ni¿ z ka¿dym innym Jedi.

Martwi³o j¹ jednak, co ten m³ody cz³owiek zrobi po bitwie. Wielka

i trudna do rozwi¹zania zagadka. I Luminara nie jest odosobniona w tej

opinii. Obi-Wan nieraz wspomina³ jej o tym. Twierdzi³ jednak, ¿e ch³o-

piec ma ogromny potencja³ i ¿e dziêki temu kiedyœ stanie siê wielki.

Có¿, tak jak przed chwil¹ powiedzia³a Barrissie, to jedna z rzeczy,

których znaczenie mo¿e ukazaæ jedynie up³yw czasu. Nie ona by³a od-

powiedzialna za Skywalkera – i ca³e szczêœcie. Nie by³a pewna, czy

potrafi³aby zachowaæ wobec niego tak¹ cierpliwoœæ, jak Obi-Wan.

background image

242

Niezwyk³y nauczyciel dla niezwyk³ego ucznia. Popêdzi³a suubatara, aby

nieco wyd³u¿y³ krok.

Delegatowi Fargane’owi burcza³o w ¿o³¹dku, ale nie by³ w tym osa-

motniony. Delegat czu³ siê zmêczony. Zmêczony i wœciek³y. Têskni³ za

domem w odleg³ym Hurkaset, têskni³ za rodzin¹ i rodzinnym interesem,

który nigdy nie szed³ dobrze pod jego nieobecnoœæ, kiedy nie móg³ udzie-

laæ œwiatowych rad, których by³ mistrzem. A wszystko przez tych przedsta-

wicieli zapyzia³ego, pompatycznego Senatu Republiki. Tych Jedi. Przed

ich przybyciem na Ansion s³ysza³, jak delegat Ranjiyn twierdzi³, ¿e s³awa

ich wyprzedza. Có¿, haja, teraz móg³ jedynie dodaæ, ¿e s³awa równie¿ od-

chodzi wraz z nimi. Obdarzono ich szacunkiem i powitano jako potencjal-

nych zbawców pokoju, a oni przepadli na nieskoñczonych stepach Ansionu.

Nadszed³ czas, by podj¹æ decyzjê. Nie by³ jeszcze do koñca pe-

wien, jak zamierza g³osowaæ, ale wiedzia³ jedno: za d³ugo trwa to cze-

kanie. Oznajmi³ to swoim kolegom.

– Oni wci¹¿ jeszcze gdzieœ tu s¹ – nalega³ delegat Tolut. – Powin-

niœmy zaczekaæ jeszcze chwilê.

Przez okno trzeciego piêtra potê¿ny Armalatczyk w zadumie spogl¹-

da³ na pó³noc. Nawet jego cierpliwoœæ powoli zaczyna³a siê wyczerpywaæ.

Jedyne spotkanie z Jedi wywar³o na nim potê¿ne wra¿enie. Ale sprytne

sztuczki salonowe nie zast¹pi¹ konkretów. Gdzie s¹ teraz… a zw³aszcza

gdzie jest traktat, który zgodnie z ich obietnicami mia³ przerwaæ ci¹gn¹cy

siê od wieków spór pomiêdzy mieszkañcami miast a nomadami Alwari?

– Powiem wam, gdzie oni s¹. – Wszyscy zwrócili siê w kierunku

mówi¹cego. Jako oficjalny obserwator ze strony handlarzy Cuipernam,

Ogomoor nie mia³ wp³ywu na sposób dzia³ania Rady Unii. Móg³ tylko

wyraziæ swoje zdanie na ten temat. Jednak mija³ dzieñ po dniu, a Jedi

nie dawali znaku ¿ycia ani ¿adnej informacji. W tej sytuacji jego zdanie

znacznie zyska³o na wadze.

– Odeszli.

Delegat ludzi Dameerd zmarszczy³ brwi.

– Czy to znaczy, ¿e opuœcili Ansion?

Majordomus Soergga uda³ obojêtnoœæ.

– Kto wie? Chcia³em przez to powiedzieæ, ¿e nie ma ich ju¿ z nami.

Istniej¹ inne porty poza Cuipernam, a dobry statek mo¿e wyl¹dowaæ w³a-

œciwie wszêdzie. Mo¿e odlecieli na Coruscant, mo¿e nie ¿yj¹. Tak czy

owak, nie dostarczyli tego, co obiecywali: przyjêcia przez Alwarich no-

wego porozumienia spo³ecznego na Ansionie. – Zrobi³ wymowny gest. –

background image

243

Jak d³ugo jeszcze bêdziecie zwlekaæ? Obojêtne, jak chcecie g³osowaæ

w sprawie secesji, ta wieczna niepewnoœæ Ÿle dzia³a na interesy.

– Zgadzam siê z tob¹ w ca³ej rozci¹g³oœci – sapn¹³ Fargane.

Ranjiyn z szacunkiem spojrza³ na starszego delegata.

– Zgadzam siê, ¿e najwy¿szy czas podj¹æ decyzjê. Przysz³oœæ An-

sionu zale¿y od nas, obecnych tutaj.

Nieszczêœliwy Tolut próbowa³ jeszcze zyskaæ na czasie.

– Nie mo¿emy tym ¿yczliwym goœciom daæ nieco wiêcej czasu?

– A kto powiedzia³, ¿e oni s¹ chêtni do pomocy? – prychnê³a Kan-

dah. – Czy mamy pozwoliæ, aby nam to wmówili? S³u¿¹ komu innemu.

Radzie Jedi, Senatowi Republiki, mo¿e jeszcze innym. Robi¹ to, co im

siê ka¿e. Jeœli kazano im odejœæ bez spotkania z nami, nie by³abym za-

skoczona, gdyby pos³uchali. By³by to tak charakterystyczny dla senatu

pokrêtny manewr polityczny. – Gniewnie podnios³a g³os. – Nie lubiê

byæ traktowana w taki sposób!

– Chocia¿ do koñca tygodnia – nalega³ Ranjiyn. – Jeœli do tej chwili

nie us³yszymy jakichœ wieœci od nich, powinniœmy wzi¹æ udzia³ w g³o-

sowaniu.

– Doskonale – mrukn¹³ g³oœno Volune. – Nareszcie jakaœ decyzja!

Wprawdzie zgadzam siê z Fargane’em, ¿e ju¿ zbyt wiele czasu zmarno-

wano w tej sprawie, ale mogê przystaæ tak¿e na ten harmonogram. –

Spojrza³ na starszego delegata; ludzkie oczy napotka³y spojrzenie nie-

co ni¿szego Ansionianina. – Fargane?

Przedstawiciel wyda³ z siebie dziwny, gulgocz¹cy dŸwiêk.

– Jeszcze wiêcej zmarnowanego czasu, haja, doskonale. Ale ani

dnia d³u¿ej – zakoñczy³ ostrzegawczym tonem. – Tolut?

Armalatczyk odwróci³ siê od okna, przez które wygl¹da³.

– Ci Jedi to dobrzy ludzie i wierzê im. Kto wie jednak, co kazano im

zrobiæ albo co im siê przytrafi³o? Chyba zbyt wiele sobie wyobra¿aj¹. –

Wielka g³owa opad³a na znak zgody. – Koniec tygodnia. Zgadzam siê.

Tak te¿ zadecydowali. ¯adnych wiêcej opóŸnieñ, ¿adnych usprawie-

dliwieñ. Jedi czy nie Jedi, traktat czy nie traktat, ka¿dy z nich odpowia-

da³ przed swoim okrêgiem wyborczym, a obywatele ¿¹dali ostatecznej

decyzji w kwestii secesji. Pe³ne troski wezwania nadchodzi³y równie¿

z innych planet, od Malarian i Keitumitów, których los œciœle i formal-

nie zwi¹zany by³ z losem ansioñskich sojuszników.

Ogomoor by³ zachwycony. Tydzieñ to nieco d³u¿ej, ni¿ spodoba³o-

by siê jego panu, ale i tak nieŸle. Soergg i ten, dla którego pracuje, bêd¹

bardzo zadowoleni.

Majordomus sam by³ zreszt¹ bardzo z siebie zadowolony.

background image

244

R O Z D Z I A £

&

Ogomoor dostarczy³ przed chwil¹ drobn¹, lecz pomyœln¹ wiado-

moœæ finansow¹ swemu bossbanowi i w³aœnie zd¹¿a³ do pokoju wypo-

czynkowego, a potem zamierza³ siê udaæ do swego gabinetu, kiedy So-

ergg wyszed³ w œlad za nim.

– To niemo¿liwe! – rycza³ Hutt do robota komunikacyjnego, któ-

rego zadaniem by³o unoszenie siê w pobli¿u wielkiej, ciê¿kiej g³owy

w godzinach urzêdowania.

Ogomoor by³ na tyle sprytny, ¿eby w okrzyku odczytaæ co najmniej

kilka rzeczy naraz. Po pierwsze, kiedy ktoœ g³oœno i gwa³townie oznaj-

mia, ¿e coœ jest niemo¿liwe, to oznacza, ¿e to coœ w³aœnie siê sta³o. Po

drugie, rzeczy, które s¹ niemo¿liwe, a jednak siê wydarzaj¹, z regu³y

przynosz¹ negatywne skutki. A po trzecie, nie ma sensu spieszyæ siê

z wyjœciem, poniewa¿ wed³ug wszelkiego prawdopodobieñstwa zaraz

otrzyma rozkaz powrotu.

Wszystkie te myœli przemknê³y przez g³owê majordomusa w jed-

nej chwili, akurat w takim czasie, aby zd¹¿y³ siê przygotowaæ psychicz-

nie. Soergg s³ucha³ wci¹¿ osoby, która znajdowa³a siê na drugim koñcu

linii. Ogromne œlepia Hutta wysz³y na wierzch, grube ¿y³y pulsowa³y

mu na g³owie i szyi. Rzeczywiœcie musia³ byæ wœciek³y, skoro naczynia

krwionoœne zdo³a³y siê przepchn¹æ na powierzchniê przez tak grub¹

warstwê t³uszczu.

Widaæ by³o, ¿e nowiny, które bossban w³aœnie otrzyma³, nie s¹ do-

bre. A poniewa¿ z³e wieœci mia³y to do siebie, ¿e szybko stawa³y na

czele i hierarchii licznych przedsiêwziêæ Hutta, przeznaczeniem

background image

245

Ogomoora by³o staæ siê jednym z pierwszych, których by³y udzia³em.

Soergg od czasu do czasu dorzuca³ jakiœ komentarz do rozmowy, która

w znacznej mierze by³a jednostronna. W miarê up³ywu czasu te wtrêty

stawa³y siê coraz czêstsze, coraz g³oœniejsze i coraz bardziej nieprzy-

zwoite.

Kiedy ostatecznie transmisja dobieg³a koñca, rozwœcieczony boss-

ban zamachn¹³ siê gniewnie na mechanicznego pos³añca z³ych wieœci.

Ciê¿ka ³apa grzmotnê³a niewinnym robotem o najbli¿sz¹ œcianê. Za-

trzeszcza³ tylko raz i w czêœciach spad³ na pod³ogê. Ogomoor z trudem

prze³kn¹³ œlinê. Jeœli Hutt jest tak wœciek³y, ¿e poœwiêca kosztowny

sprzêt na o³tarzu swojego gniewu, to nie wró¿y zbyt dobrze jego orga-

nicznym i znacznie ³atwiej psuj¹cym siê podw³adnym. Majordomus

spróbowa³ wiêc znaleŸæ siê poza zasiêgiem Hutta.

Soergg nie by³ w nastroju do gier s³ownych, zrezygnowa³ nawet

z ukochanego sarkazmu.

– Ci przeklêci Jedi wrócili!

– Wrócili? – Ogomoor spojrza³ têpo. – Gdzie wrócili?

Ogromne ¿ó³te oczy zwróci³y siê ku niemu i Ogomoor ucieszy³

siê, ¿e nie podszed³ bli¿ej.

– Tutaj, ty idioto!

Szczerze zaskoczony pierwszy asystent wytrzeszczy³ oczy na swo-

jego pana.

– Tutaj? Do Cuipernam?

– Nie – groŸnie warkn¹³ Soergg. – Do mojej sypialni.

Rzuci³ krótki rozkaz, przywo³uj¹c kolejnego robota komunikacyj-

nego z szafki, która mieœci³a ich ca³e stada.

– S¹ w miejskiej gospodzie, gdzie mieszkali tu¿ po przybyciu. Po-

zosta³ nam przynajmniej jeden kompetentny informator. IdŸ tam. WeŸ,

kogo trzeba. Najmij, kogo trzeba. Mo¿e przynajmniej s¹ zbyt zmêcze-

ni, ¿eby zadawaæ pytania i pójd¹ spaæ na resztê dnia. Jeœli nie – a podob-

no wyszli i kieruj¹ siê w stronê kompleksu rady miejskiej Cuipernam –

zatrzymajcie ich. Zróbcie, co trzeba, ale nie pozwólcie im dotrzeæ do

kompleksu. Nie mo¿na dopuœciæ, aby wtr¹cili siê do g³osowania dele-

gacji unii. Nie teraz. Nie teraz, kiedy jesteœmy tak blisko osi¹gniêcia

wszystkiego, na co tak ciê¿ko pracowaliœmy. – Hutt podj¹³ widoczny

wysi³ek, aby siê uspokoiæ, i spojrza³ na chronometr œwie¿o w³¹czone-

go robota komunikacyjnego. – Zatrzymajcie Jedi do zachodu s³oñca.

Po zachodzie s³oñca bêdzie ju¿ po g³osowaniu i niewa¿ne, co wtedy

zrobi¹. Ale przed zachodem s³oñca tej przeklêtej po stokroæ planety

¿aden z nich nie ma prawa dotrzeæ do sali rady miejskiej.

background image

246

– Tak jest, bossbanie. Powiedzia³eœ, ¿e mam zrobiæ to, co trzeba.

– Ogomoor zawaha³ siê. – Jeœli mam podj¹æ pewne kroki, byæ mo¿e

bêdê musia³ to uczyniæ ca³kiem publicznie, na oczach ludnoœci.

– Niech szlag trafi ludnoœæ! PóŸniej zajmiemy siê nieprzychylny-

mi reakcjami mieszkañców. Na razie nie zamierzam siê tym martwiæ. –

Stêkn¹³ i pochyli³ siê ku majordomusowi. – Zrozumia³eœ?

– Tak jest, bossbanie – posêpnie odpar³ Ogomoor.

– No to czemu tu stoisz i udajesz, ¿e myœlisz? Wynocha. Ju¿!

Ogomoor poszed³.

Szef by³ Dbarianinem: same macki, brodawki i zatroskane spojrze-

nie. Nale¿a³o siê spodziewaæ, ¿e bêdzie zdumiony ich widokiem, ca-

³ych i zdrowych. Wystarczy powiedzieæ, ¿e elastyczne, niesegmento-

we cz³onki zrobi³y siê jasnoniebieskie ze zdumienia.

Czy dla szanownych goœci znajd¹ siê jakieœ pokoje? A czy je siê

loomasa od g³owy? A czy szef móg³by uprzejmie powiadomiæ delega-

cjê unii, ¿e grupa Jedi wróci³a z traktatem podpisanym, nie tylko przez

nadklan Alwarich, lecz równie¿ Januulów?

Dbarianin wykona³ gest, u jego gatunku odpowiadaj¹cy zmarszcze-

niu brwi.

– Czy chcecie powiedzieæ, szanowni goœcie, ¿e nie poinformowa-

liœcie jeszcze delegatów o tym wa¿nym osi¹gniêciu?

Zmêczona, ale szczêœliwa Luminara tylko potrz¹snê³a g³ow¹.

– Nasze komunikatory zaginê³y w czasie podró¿y po stepach, a Bo-

rokii i Januulowie nie u¿ywaj¹ takich urz¹dzeñ. – Tradycja.

– Ale… – Chromofory Dbarianina migota³y ró¿nymi odcieniami

br¹zu, co oznacza³o kompletne zaskoczenie. – Delegaci unii maj¹ g³o-

sowaæ w sprawie secesji z Republik¹ DZISIAJ!

– Dzisiaj? – Anakin wcisn¹³ siê pomiêdzy wê¿owe cz³onki szefa.

– Przecie¿ nie z³o¿yliœmy im jeszcze sprawozdania. Chc¹ g³osowaæ na

taki wa¿ny temat, nie czekaj¹c na informacje z naszej strony?

Stoj¹cy za jego plecami Obi-Wan myœla³ szybko i bardzo intensywnie.

– Ci¹goty do secesji s¹ bardzo silne w niektórych frakcjach, za-

chêcanych do dzia³ania przez elementy spoza planety. Wrogowie Repu-

bliki mogli równie dobrze wykorzystaæ nasze milczenie do wymusze-

nia g³osowania. – Z naciskiem spojrza³ na gospodarza. – Powiadasz, ¿e

sesja odbêdzie siê dzisiaj. O której godzinie?

– Tego nie wiem, szanowny goœciu. Takie sprawy nie interesuj¹

karczmarza. Ale ca³e miasto wie o g³osowaniu. Zosta³o ono og³oszone

background image

247

publicznie i nie stanowi tajemnicy. S¹dzê… s¹dzê, ¿e ma siê odbyæ póŸ-

nym popo³udniem. Tak – doda³ z rosn¹c¹ pewnoœci¹. – Tu¿ przed za-

chodem s³oñca.

Jedi odetchn¹³.

– Mamy trochê czasu. – Wskaza³ na urz¹dzenia rozwieszone na

œcianie za w³aœcicielem. – Muszê po¿yczyæ twój komunikator, dopóki

nie zdobêdziemy w³asnych.

– Oczywiœcie, szanowny goœciu. – Szef poda³ mu ¿¹dany przed-

miot, upewniwszy siê wczeœniej, ¿e baterie s¹ na³adowane. Obi-Wan

wyrecytowa³ kod aktywacyjny i natychmiast za¿¹da³ po³¹czenia z dele-

gatem unii Ranjiynem.

Nie by³o odpowiedzi. Spróbowa³ jeszcze raz. I jeszcze raz.

Luminara spojrza³a pytaj¹co.

– Coœ nie w porz¹dku, Obi-Wanie?

– Wybra³em osobist¹ sekwencjê kontaktow¹ delegata Ranjiyna.

Potem Toluta, a potem szanownego Fargane’a. Otrzyma³em automatycz-

ny komunikat, taki sam dla ka¿dego z nich „Zwi¹zek Telekomunikacyjny

Ouruvot z przykroœci¹ informuje, ¿e wszystkie miejskie czêstotliwoœci

transmisyjne s¹ tymczasowo niedostêpne z powodu awarii urz¹dzeñ”. –

Odwróci³ siê gwa³townie i spojrza³ w kierunku wejœcia do gospody. –

Obawiam siê, ¿e ci, którzy pragnêliby nas powstrzymaæ przed z³o¿eniem

sprawozdania delegatom unii, wiedz¹, ¿e tu jesteœmy. Czujê to.

Jego towarzysze natychmiast wzmogli czujnoœæ. Kyakhta i Bulgan

sprawdzali broñ, Tooqui zaœ ustawi³ siê tak, ¿eby obserwowaæ wszyst-

ko, co siê rusza. Za ich plecami w³aœciciel gospody próbowa³ skorzy-

staæ z urz¹dzeñ komunikacyjnych. Wszelkie próby porozumienia siê

z kimkolwiek poza budynkiem koñczy³y siê wyg³oszeniem tego same-

go uprzejmego komunikatu.

– Czy moi szanowni goœcie twierdz¹, ¿e ktoœ wy³¹czy³ ca³¹ miej-

sk¹ sieæ telekomunikacyjnej w Cuipernam tylko po to, aby was powstrzy-

maæ przed porozumieniem siê z delegacj¹ unii? – Chromofory karcz-

marza zalœni³y intensywnym ró¿em.

– W ka¿dym razie do chwili przeprowadzenia g³osowania. – Obi-

-Wan ruszy³ ju¿ w kierunku wyjœcia. – Nie przejmuj siê tym, karczma-

rzu. Mam przeczucie, ¿e przed zapadniêciem nocy ca³a komunikacja

znów bêdzie dzia³aæ. – Z posêpn¹ min¹ spojrza³ na Luminarê, która sz³a

za nim krok w krok. – Wci¹¿ jeszcze mamy czas, ale musimy dzia³aæ

szybko.

Z niespokojnymi, zdenerwowanymi padawanami depcz¹cymi im po

piêtach i alwaryjskimi przewodnikami zamykaj¹cymi pochód, dwoje

background image

248

Jedi opuœci³o gospodê i szybkim krokiem skierowa³o siê na g³ówny

bulwar.

Dok³adnie w trzy minuty po ich wyjœciu problemy komunikacyjne

w gospodzie, gdzie zamierzali siê zatrzymaæ, zosta³y ostatecznie roz-

wi¹zane przez potê¿n¹ eksplozjê, która spowodowa³a ca³kowite zawa-

lenie siê mocnej konstrukcji.

Pech nie opuszcza³ grupy Jedi; w okolicy nie by³o widaæ ani jedne-

go wolnego pojazdu. Luminara i Obi-Wan nie mieliby ¿adnych oporów

przed zarekwirowaniem œmigacza czy nawet poduszkowca, powo³uj¹c

siê na pilne potrzeby Republiki – gdyby siê w ogóle pojawi³y w okoli-

cy. Po drodze natykali siê jednak wy³¹cznie na proste, tradycyjne œrod-

ki lokalnego transportu, przeznaczone do przewo¿enia niewielkich ilo-

œci towarów przez labirynt krêtych, w¹skich uliczek Cuipernam. Swoj¹

drog¹, przy tej iloœci transporterów handlowych, pojazdów Ansionian

i obcych mieszkaj¹cych na planecie lub przyby³ych na kilka dni, nisko

lec¹cy œmigacz by³by pewnie wolniejszy ni¿ pieszy spacer. Cuipernam

by³o starym miastem, z centrum handlowym nie zaprojektowanym dla

nowoczesnych œrodków transportu. By³a to jedna z atrakcji dla tury-

stów, ale dziêki temu miejska sieæ komunikacyjna stanowi³a prze¿ytek

ze znacznie dawniejszych czasów.

Luminara nie przejmowa³a siê tym; do kompleksu rady miejskiej

nie by³o daleko, pogoda sprzyja³a, a spacer by³ przyjemn¹ odmian¹ po

utrzymywaniu równowagi na grzbiecie wysokiego suubatara w pe³nym

galopie. Spojrza³a w kierunku s³oñca. Wci¹¿ jeszcze mieli du¿o czasu,

aby zd¹¿yæ do sali rady, zanim delegaci unii zbior¹ siê na ostateczne

g³osowanie.

Byli ju¿ w po³owie drogi, kiedy poczu³a zak³ócenie w Mocy. Obej-

rza³a siê w jego stronê i spostrzeg³a k¹tem oka przelotny, ale wymow-

ny ruch. Mimochodem dotknê³a ramienia Obi-Wana w pewien szcze-

gólny sposób. Po chwili to samo uczyni³a z Barriss¹, a drugi Jedi za-

alarmowa³ Anakina. Kyakhta i Bulgan szli z boku, a niezmiennie aktywny

Tooqui skaka³ i biega³ od kramu do kramu. ¯aden z nomadów nie spo-

strzeg³ subtelnej zmiany, jaka zasz³a w ich towarzyszach rasy ludzkiej.

Obi-Wan zbli¿y³ siê do Luminary i nie zdradzaj¹c najmniejszym

nawet gestem, ¿e coœ jest nie w porz¹dku, rzuci³ tylko jedno s³owo:

– Gdzie?

Pokaza³a mu wzrokiem.

Odpowiedzia³ ledwie dostrzegalnym skiniêciem g³owy i zaraz prze-

kaza³ informacjê Anakinowi i przewodnikom Alwari, podczas kiedy Lu-

minara informowa³a Barrissê. Postanowiono, ¿e Tooqui nie powinien

background image

249

wiedzieæ o niczym. W koñcu to nie on jest g³ównym celem, a i tak wkrótce

siê zorientuje, co siê dzieje. Sycz¹cy, spanikowany Gwurranin, miotaj¹-

cy siê jak szalony po zat³oczonych ulicach, nie by³ im teraz potrzebny do

szczêœcia.

Kiedy snajperzy na dachach otwarli ogieñ, ich strza³y zosta³y na-

tychmiast odbite przez ostrza czekaj¹cych ju¿ w gotowoœci mieczy

œwietlnych. ¯aden ze strza³ów, które jak deszcz zasypa³y id¹cych ulic¹,

nie dotar³ do celu. Kramarze i podró¿ni, kupcy i spacerowicze, krzy-

cz¹c w panice w co najmniej dwóch tuzinach jêzyków, rozbiegli siê we

wszystkich kierunkach. Jedi i ich towarzysze ukryli siê w wielkim kom-

pleksie handlowym, który dominowa³ po drugiej stronie ulicy.

Ogomoor z rozdziawionymi ustami gapi³ siê na ogóln¹ panikê.

Dos³ownie przed chwil¹ Jedi i ich towarzysze szli sobie spokojnie;

wszystko wskazywa³o na to, ¿e s¹ zadowoleni i beztroscy i nie spodzie-

waj¹ siê losu, który mia³ ich wkrótce spotkaæ. A teraz nie tylko zdo³ali

odeprzeæ starannie zaplanowany atak, ale zd¹¿yli jeszcze uciec do bu-

dynku po drugiej stronie i znikn¹æ z oczu wynajêtych morderców. Byli

to najlepsi ludzie, jakich zdo³a³ znaleŸæ w tak krótkim terminie po otrzy-

maniu polecenia od bossbana, ale choæby byli geniuszami w swoim fa-

chu, nie mogli zastrzeliæ czegoœ, czego nie widz¹.

Walcz¹c ze strachem i coraz silniejsz¹ frustracj¹, Ogomoor wy-

ci¹gn¹³ specjalny komunikator na zamkniête pasmo czêstotliwoœci i po-

leci³ oddzia³om naziemnym, aby wtargnê³y do kompleksu handlowego,

w którym schroni³a siê zwierzyna. Gdyby uda³o siê wypêdziæ Jedi z po-

wrotem na ulicê, dachowi egzekutorzy bêd¹ mogli ich przej¹æ i wystrze-

laæ. Nawet Jedi nie poradz¹ sobie ³atwo z bitw¹ na kilku p³aszczyznach

jednoczeœnie.

– Têdy! – Luminara poprowadzi³a przyjació³ w kierunku zaplecza.

Klienci i personel sklepu rzucili siê do ucieczki, i ca³e szczêœcie. Jedi

troszczyli siê o zdrowie i ¿ycie niewinnych przechodniów, ale kilku-

dziesiêciu profesjonalnych morderców, którzy wpadli przez tylne wej-

œcie, mia³o nieco inne zasady moralne.

Strza³y z rusznic i miotaczy zaprószy³y ogieñ wewn¹trz komplek-

su. W opancerzonym biurze dwaj kierownicy i jeden z w³aœcicieli roz-

paczali nad stratami w towarze i zniszczeniem sklepu, a obie strony

konfliktu zasypywa³y siê strza³ami. Zawiadomiono ju¿ s³u¿by porz¹d-

kowe, ale zanim ich przedstawiciele zdecyduj¹ siê pojawiæ, elegancko

urz¹dzony kompleks handlowy równie dobrze mo¿e ju¿ le¿eæ w ruinie.

Nie byli to ci sami przypadkowi rozrabiacze, z którymi mia³y

do czynienia Luminara i Barrissa wkrótce po przybyciu na Ansion.

background image

250

Poruszali siê ze znacznie wiêksz¹ pewnoœci¹ siebie, celowali z du¿¹

precyzj¹. Tylko dziêki umiejêtnoœciom Jedi ona i jej towarzysze byli

w stanie odeprzeæ atak. Luminara uzna³a, ¿e ktoœ musia³ ponieœæ spore

koszty i zadaæ sobie wiele trudu, aby skompletowaæ tak¹ ekipê.

Zajêta dwoma naraz przeciwnikami, nie zauwa¿y³a ma³ego, ale do-

skonale uzbrojonego Vrota, który powoli podniós³ siê zza pary skulo-

nych ze strachu klientów. Wiedz¹c, ¿e musi przynajmniej jednym strza-

³em trafiæ zwinn¹ i trudn¹ do namierzenia Jedi, Vrot celowa³ bardzo

ostro¿nie. Mia³ ju¿ przycisn¹æ spust, kiedy nagle stworzenie sk³adaj¹ce

siê z wy³upiastych oczu, wymachuj¹cych ramion i wierzgaj¹cych stóp

wyl¹dowa³o mu na g³owie. Zaskoczony morderca upad³, zasypany ste-

kiem jedynych w swoim rodzaju, bardzo wymyœlnych obelg.

– Tooqui zabije! Z³y z³y obcy! Tooqui zadusi bebechami! Tooqui…

auu!

Wœciek³y Vrot zrzuci³ z ramion lekkiego napastnika i z³o¿y³ siê,

aby zastrzeliæ nieznoœnego Gwurranina, ale w tym samym momencie

zwali³y go z nóg dwa znacznie wiêksze i ciê¿sze cia³a. Luminara stwier-

dzi³a, ¿e znów mo¿e swobodnie walczyæ z przeciwnikami, a Kyakhta,

Bulgan i kipi¹cy energi¹ Tooqui wspólnymi si³ami t³ukli na kwaœne jab³ko

nieszczêsnego Vrota.

Wyszkolonych napastników by³o jednak zbyt wielu. Aby zapewniæ

bezpieczeñstwo niewinnym przechodniom, kupcom i personelowi, Lu-

minara i Obi-Wan postanowili siê wycofaæ. Na ulicy walka bêdzie trud-

niejsza, bo z pewnoœci¹ znajd¹ siê znowu pod ostrza³em z otaczaj¹cych

dachów, ale zawsze to lepsze ni¿ ogl¹danie spokojnych obywateli mor-

dowanych przez bandê profesjonalnych zabójców.

Ogomoor dosta³ informacjê od jednego ze swoich najemników

wewn¹trz budynku i pospiesznie zaalarmowa³ wœciek³ych snajperów.

– B¹dŸcie gotowi! – poinstruowa³ ich przez komunikator. – Jedi

siê wycofuj¹! Pozwólcie im wyjœæ na ulicê, zanim zaczniecie znowu

strzelaæ. – Spojrza³ na bulwar poni¿ej i doda³ ciszej, ale z naciskim. –

¯aden nie ma prawa prze¿yæ.

Jeden z morderców wyjrza³ zza swojej rusznicy, opartej o attykê

budynku, na którym siê ukrywali, i niedbale zapyta³:

– A ci Alwari, którzy s¹ z nimi? Dwaj duzi i jeden ma³y?

– O to siê nie martw. Nasi ludzie na dole zajm¹ siê nimi. Najpierw

Jedi, potem padawanowie. – Ogomoor chciwie ch³on¹³ wzrokiem sce-

nê w dole. Nie chcia³ straciæ nic z jatki, która mia³a siê tam za chwilê

rozegraæ, ale dba³ o to, ¿eby nie ods³oniæ zbyt wiele ze swojej drogo-

cennej osoby.

background image

251

Na dole pojawi³ siê ktoœ w charakterystycznym stroju Jedi, znik³

pod zadaszeniem i znów siê pojawi³. No, wy³aŸcie, szlachetni Jedi, po-

gania³ ich w myœlach Ogomoor. Poka¿cie siê. WyjdŸcie na ulicê, na

piêkne, jasne s³oneczko Ansionu, tak, ¿ebym móg³ was zobaczyæ, ja

i moi bardzo kosztowni s³udzy…

S¹! – stwierdzi³ wreszcie. Widzia³ teraz obydwoje Jedi, walcz¹cych

ramiê w ramiê, jak z niechêci¹ i powoli wy³aniaj¹ siê z ukrycia, jakie

oferowa³ im kompleks handlowy. Dwaj zabójcy obok niego napiêli miê-

œnie, przygotowuj¹c siê do strza³u. Przy odrobinie szczêœcia za minutê

czy dwie bêdzie po wszystkim.

Niestety tego ranka opuœci³o go b³ogos³awieñstwo Jiaguina, boga

sprytu. Alwari, którzy spadli na plecy snajperów, równie dobrze mogli

skoczyæ z nieba, tak nagle siê pojawili. No¿e i inne tradycyjne narzê-

dzia œmierci b³yska³y raz po raz w tym samym czystym i jasnym blasku

ansioñskiego s³oñca, na którego pomoc w likwidowaniu Jedi przez na-

jemnych morderców tak bardzo liczy³ Ogomoor. Majordomus okrêci³

siê na piêcie i ruszy³ w kierunku wyjœcia, prowadz¹cego na dó³, kiedy

nagle spostrzeg³ przelotnie motywy zdobnicze na szatach intruzów.

Otworzy³ oczy tak szeroko, ¿e omal mu nie wypad³y.

Situng Borokii… i Hovsgol Januulowie. Wojownicy obu najwa¿-

niejszych nadklanów. Dzielni wojownicy o reputacji znanej szeroko na

obu pó³kulach.

Co oni robi¹ tutaj, w Cuipernam? Dlaczego mieszaj¹ siê w uliczn¹

bójkê? Nie wiedzia³ i nie potrafi³ sobie tego wyobraziæ. Wiedzia³ tyl-

ko, ¿e nas³oneczniony dach sta³ siê nagle znacznie mniej bezpiecznym

schronieniem ni¿ przed chwil¹.

Uciekaj¹c, stwierdzi³, ¿e na dachu po drugiej stronie ulicy kolejni

Alwari unieszkodliwiaj¹ pozosta³ych jeszcze snajperów. Nie obawiaj¹c

siê strzelców na dachach, dwaj Jedi i ich padawanowie szybko za³atwi¹

siê z niedobitkami oddzia³ów naziemnych. A wtedy ju¿ nic nie przeszko-

dzi im w drodze do kompleksu rady miejskiej Cuipernam i do delega-

tów unii. Nieoczekiwanie stwierdzi³, ¿e jeszcze raz bêdzie musia³ zdaæ

swojemu panu relacjê z nieudanej akcji. Bardzo kosztownej nieudanej

akcji. Soergg bêdzie raczej niezadowolony. I raczej wœciek³y. I…

Cuipernam nie jest jedynym miastem Ansionu, a Soergg Hutt nie

jest jedynym bossbanem wartym niezwyk³ych talentów majordomusa.

Znu¿ony informowaniem o kolejnych pora¿kach, ogarniêty w¹tpliwo-

œciami Ogomoor zbiega³ po schodach po trzy stopnie naraz, z ka¿dym

krokiem coraz bardziej pewien, ¿e nadszed³ ju¿ dzieñ, kiedy nale¿a³oby

powa¿nie pomyœleæ o zmianie pracodawcy.

background image

252

Nie, mrukn¹³ do siebie, szukaj¹c komunikatora na zamkniête pa-

smo czêstotliwoœci. Mo¿e jednak jego wiedza i doœwiadczenie na coœ

mu siê przydadz¹. Pozosta³a do rozegrania jeszcze jedna karta.

Ani Luminara, ani Obi-Wan nie wiedzieli, co siê sta³o z potencial-

nie œmiercionoœnymi strzelcami na obu dachach, dopóki na us³anej tru-

pami ulicy nie pojawi³a siê znajoma twarz. Kiedy tylko j¹ rozpoznali,

i oni, i padawanowie poczuli prawdziw¹ ulgê, choæ równie¿ ogromne

zaskoczenie.

– Witaj, Bayaarze. – Luminara powita³a Borokiiego w sposób przy-

jêty wœród Alwarich, k³ad¹c jedn¹ d³oñ na twarzy, a drug¹ na piersi. Za

jego plecami wojownicy Borokiich i Januulów sprz¹tali ostatnie nie-

dobitki wynajêtych morderców. Nie powinno im to zaj¹æ zbyt wiele

czasu. Ci z najemników, którzy ocaleli, desperacko rozpe³zli siê na

wszystkie strony. – Nie spodziewa³am siê ujrzeæ ciê znowu, ale muszê

przyznaæ, ¿e znakomicie wybra³eœ sobie czas na ponowne spotkanie.

– Kto to jest? – zapyta³ Obi-Wan, wskazuj¹c w kierunku pozosta-

³ych wybawicieli.

Ostre zêby Bayaara zalœni³y w szerokim uœmiechu.

– Twoja gwardia honorowa, szlachetny Obi-Wanie. Ju¿ zapomnia-

³eœ, ¿e wspólna rada starszych Alwarich obieca³a ci prezent? Oto on.

Nie chcieli, aby coœ siê przydarzy³o ich nowym przyjacio³om spoza

planety. – Gdyby Bayaar by³ do tego zdolny fizycznie, mrugn¹³by okiem.

– Zw³aszcza dopóki nie zostanie ostatecznie podpisany formalny uk³ad

pokojowy pomiêdzy uni¹ a Alwarimi. Szliœmy za wami przez ca³y czas,

odk¹d opuœciliœcie obozowisko, strzeg¹c waszych ty³ów, rozgl¹daj¹c

siê za ewentualnymi k³opotami i trzymaj¹c wartê. – Spowa¿nia³ nagle.

– Ma³o brakowa³o, a nie zd¹¿ylibyœmy na czas.

– Dalibyœmy sobie radê – paln¹³ Anakin, ale zgromiony wzrokiem

przez Obi-Wana, doda³ szybko: – Choæ wasza pomoc naprawdê bardzo

siê nam przyda³a.

Bayaar lekko sk³oni³ siê padawanowi, a Anakin zawstydzi³ siê na-

gle. Ciekawe, czy kiedyœ nauczy siê myœleæ, zanim coœ powie? Dziêki

szkoleniu z pewnego siebie sta³ siê pyskaty. Bêdzie kiedyœ musia³ siê

nauczyæ od Obi-Wana, jak zachowywaæ cierpliwoœæ. Inaczej nigdy nie

bêdzie mia³ szansy, aby choæ dorównaæ umiejêtnoœciom swego nauczy-

ciela, nie mówi¹c ju¿ o ich przeœcigniêciu.

– Nie mniej ni¿ wasi starsi pragniemy szybkiego zakoñczenia spra-

wy. – Luminara upewni³a siê, ¿e jej miecz œwietlny bezpiecznie zwisa

u pasa i znów ruszy³a w górê ulicy. Obi-Wan poszed³ za ni¹, prowadz¹c

za sob¹ resztê grupy.

background image

253

Na chodniku i na dachach towarzyszyli im wojownicy Borokiich

i Januulów. Wybrani spoœród najlepszych obu klanów, kiedy tak eskor-

towali pozaœwiatowców w drodze do kompleksu rady miejskiej, przed-

stawiali groŸny, lecz zarazem piêkny widok. Wielkoocy tubylcy zatrzy-

mywali siê albo wybiegali ze sklepów, ¿eby obserwowaæ orszak; nawet

niektórzy obcy, przybyli z du¿ych i nowoczesnych œwiatów, byli pod

wra¿eniem. Nikt ju¿ nie odwa¿y³ siê zaczepiaæ Jedi.

Budynek obrad rady miejskiej Cuipernam wygl¹da³ tak, jak go za-

pamiêtali z ostatniego pobytu. Bayaar i jego wojownicy zostali na stra-

¿y na zewn¹trz. Goœci zaanonsowano i wprowadzono do sali. Delegacja

unii wygl¹da³a trochê inaczej ni¿ ostatnio. By³ w jej sk³adzie delegat

Ranjiyn, by³ Tolut, a tak¿e piêcioro innych, których Luminara rozpo-

zna³a, ale do celów g³osowania liczbê cz³onków delegacji zwiêkszono

do dwunastu. Z tej dwunastki oœmioro by³o rodowitymi Ansionianami,

pozostali zaœ – zamieszka³ymi na Ansionie przedstawicielami innych

ras, jak ludzie Volune i Dameerd, czy Armalatczyk Tolut.

Anakin i Barrissa uwa¿nie s³uchali i obserwowali, nie przywi¹zuj¹c

wagi do formalnoœci powitalnych. Kyakhta i Bulgan dumnie siedzieli

za grup¹ ludzi, a znudzony Tooqui spêdza³ czas, przeszukuj¹c salê w na-

dziei, i¿ któryœ z dostojnych goœci upuœci coœ cennego. Nikt nie zwra-

ca³ na niego uwagi, skoro nie przeszkadza³ w obradach.

Delegaci okazali oburzenie, zdumienie i wspó³czucie, kiedy dowie-

dzieli siê, jak próbowano zamordowaæ goœci na ulicach miasta. Obi-

-Wan i Luminara w rewan¿u wyrazili troskê o zdrowie i samopoczucie

delegatów. Poniewa¿ niektórzy z nich byli nowi i nie znali przybyszów,

uznano, ¿e nale¿y wszystkich sobie przedstawiæ.

Zanim jednak rozpoczêto prezentacjê, do pomieszczenia wpad³ zdy-

szany Ansionianin z ob³êdem w oczach.

– Szanowni przedstawiciele Ansioniañskiej Unii Miast! B³agam

o pos³uchanie! Mam informacjê, która mo¿e zawa¿yæ przy podejmo-

waniu przez was decyzji… – Intruz siêgn¹³ do kieszeni. – Wiem, sk¹d…

Z przodu sali wystrzeli³ jaskrawy promieñ. Miecze œwietlne znala-

z³y siê w d³oniach Jedi, choæ nie w³¹czone. Osoba, która wypali³a w pierœ

intruza, nie pad³a ofiar¹ paniki, lecz celowa³a bardzo starannie. Jego

broñ by³a skuteczna. Intruz zgin¹³ na miejscu.

Anakin ostro¿nie zbli¿y³ siê do dymi¹cego trupa nieznajomego

Ansionianina, pochyli³ siê nad nim i delikatnie w³o¿y³ d³oñ do tej sa-

mej kieszeni, do której tamten siêga³ przed œmierci¹. Padawan wyj¹³

jedyny przedmiot, jaki siê w niej znajdowa³, i podniós³ go wysoko w gó-

rê, ¿eby inni te¿ mogli zobaczyæ.

background image

254

– Rejestrator – zameldowa³. – Usma¿ony.

Delegat, który strzeli³, w³o¿y³ miotacz do kabury zwisaj¹cej mu

z szyi.

– Przykra sprawa – powiedzia³. – Wpad³ bez zaproszenia, wrzesz-

cza³ i miota³ siê jak szaleniec, nie wiadomo, z czym móg³ wyskoczyæ.

Kiedy siêgn¹³ do kieszeni… – Zawiesi³ g³os, pozwalaj¹c domyœliæ siê

reszty.

Siedz¹cy obok Armalatczyk z ciekawoœci¹ obejrza³ cia³o.

– To Ogomoor. Rozpoznajê go pomimo uszkodzeñ. Nie by³ przy-

padkiem zatrudniony u ciebie?

Strzelec nonszalancko machn¹³ rêk¹.

– Od czasu do czasu coœ tam dla mnie robi³. Dawa³em mu mo¿li-

woœci wykazania siê, dobrze go traktowa³em, ale zawsze uwa¿a³em za

doœæ niezrównowa¿onego. – Wskaza³ na martwego Ansionianina. – Przy-

kro mi ogromnie, ¿e moja opinia siê potwierdzi³a.

Barrissa rzuci³a siê w kierunku delegacji tak gwa³townie, ¿e Ana-

kin mia³ ochotê w³¹czyæ miecz. W po³owie drogi do d³ugiego, pó³koli-

stego sto³u, przy którym siedzieli delegaci, zaczê³a gwa³townie wyma-

chiwaæ rêkami, wskazuj¹c osobnika, który spokojnie spoczywa³ na boku.

– To ty! – krzyknê³a tak donoœnie, jakby to sama Jedi Luminara

rzuca³a oskar¿enie. – To by³eœ ty!

Obiekt jej gniewu rozdziawi³ usta ze zdumienia na widok rozwœcie-

czonej kobiety, szeroko roz³o¿y³ rêce i z niewinn¹ min¹ spojrza³ po

twarzach zebranych delegatów.

Luminara zwê¿onymi oczami popatrzy³a na niesforn¹ padawankê.

– Barrisso, proszê siê wyt³umaczyæ.

– Wyt³umaczyæ siê? Dobrze, pani. – Jej d³oñ nie dr¿a³a, kiedy ce-

lowa³a palcem w osobnika, którego oskar¿y³a. – Nie rozpozna³am go

od razu, poniewa¿ nigdy go przedtem nie widzia³am, ale kiedy ucieka-

³am z pomieszczenia, w którym mnie uwiêziono przez wyjazdem z Cui-

pernam, Bulganowi wymknê³o siê nazwisko tego nieboszczyka. – Wska-

za³a na wci¹¿ dymi¹ce cia³o na pod³odze za jej plecami. – Teraz wszyst-

ko pasuje…

Wbi³a wzrok w wypuk³e skoœne oczy, które odpowiedzia³y jej bez-

czelnym spojrzeniem, maskuj¹cym k³êbi¹ce siê za nimi nieprzyjemne

myœli.

– Oskar¿am Soergga Hutta o zorganizowanie mojego porwania, pró-

bê przeszkodzenia w rozejmie pomiêdzy mieszkañcami miast a Alwa-

rimi ze stepów, o kierowanie co najmniej jednym, a prawdopodobnie

obydwoma zamachami na nasze ¿ycie, o wyznaczenie nagrody dla

background image

255

Qulunów i ka¿dego, kto zdo³a nas porwaæ i zatrzymaæ do czasu zakoñ-

czenia g³osowania, a tak¿e, co uwa¿am za bardzo prawdopodobne, o po-

zostawanie w s³u¿bie Gildii Kupieckiej! – Barrissa drug¹ d³oni¹ chwy-

ci³a rêkojeœæ miecza.

Jedno spojrzenie Luminary wystarczy³o, aby powstrzymaæ pada-

wankê, ale nie zamknê³o jej ust.

– To powa¿na konferencja, Barrisso. Nieistotne jest nasze zdanie

na temat pewnych nieistotnych kwestii, nale¿y przestrzegaæ protoko³u.

– Nieistotnych! Ale¿ to on kaza³ mnie porwaæ! – gor¹co zaprote-

stowa³a Barrissa. – W dodatku prawie na pewno stoi za wszystkimi na-

szymi problemami tu, na Ansionie.

– To nie s¹d, padawanko – ³agodnie, lecz stanowczo przerwa³a jej

Luminara. – S³owa takie jak „prawie” s¹ tu nie dopuszczalne. To nie

czas ani miejsce na rozstrzyganie takich spraw. Powstrzymaj siê… albo

ja to zrobiê – doda³a surowo.

Powoli i niechêtnie Barrissa wróci³a na swoje miejsce. Nie spusz-

cza³a jednak wzroku z rozdêtego obiektu swojej urazy. Za plecami go-

œci miejskie s³u¿by porz¹dkowe usuwa³y cia³o by³ego majordomusa

Hutta.

Soergg zwróci³ siê do zaciekawionych delegatów.

– Widaæ, ¿e nasi przyjaciele spoza planety znajdowali siê przez d³u-

gi czas w wielkim napiêciu. To ca³kowicie zrozumia³e. Spêdziæ tyle cza-

su pomiêdzy dzikimi nomadami na stepach… to musia³oby siê odbiæ na

ka¿dej cywilizowanej osobie. – Na tê obelgê Bulgan zerwa³ siê i ruszy³

przed siebie, ale Kyakhta zd¹¿y³ go powstrzymaæ. – Nie ¿ywiê urazy o wy-

buch tego dziecka, bo mogê sobie wyobraziæ, do jakich wyrzeczeñ zmu-

szeni byli wszyscy Jedi przez te kilka tygodni w otwartym stepie.

– Przynajmniej nie musieliœmy siê obawiaæ, ¿e ci dzicy nomadzi

zastrzel¹ nas z zasadzki – odparowa³a Barrissa. Luminara rzuci³a jej

ostrzegawcze spojrzenie, ale po raz pierwszy padawanka uda³a, ¿e tego

nie widzi. By³a wœciek³a.

Jeden z nowych ansioniañskich delegatów spojrza³ przez ceremo-

nialny stó³ na znanego i szanowanego cz³onka spo³eczeñstwa handlo-

wego Cuipernam. Delegacja zgodzi³a siê na obecnoœæ Hutta jako ob-

serwatora obrad w imieniu wszystkich kupców miasta.

– S³owa tej m³odej osoby dziwnie mnie niepokoj¹, Soergg. Czy to

mo¿liwe, aby siê a¿ tak myli³a?

Hutt szeroko roz³o¿y³ ramiona.

– Wszyscy tutaj dobrze mnie znacie. Jestem tylko zwyk³ym biznes-

menem, który próbuje, podobnie jak wy wszyscy, prze¿yæ w œwiecie,

background image

256

na którym siê nie urodzi³. Dziêki ¿yczliwoœci ansioniañskiego ludu do-

brze mi siê tu powodzi³o. Pomyœlcie, czy móg³bym uczyniæ cokolwiek,

aby naraziæ na szwank wszystko, co do tej pory osi¹gn¹³em? – Spojrza³

³agodnie w stronê zdenerwowanej padawanki. Wygl¹da³ tak, jakby zaraz

mia³ siê rozp³akaæ. – Czy w³aœnie takiej wyrozumia³oœci mo¿emy siê

spodziewaæ ze strony senatu, jeœli zgodzimy siê na przyjêcie ugody,

któr¹ przynosz¹ nam Jedi?

Och, co to za spryciarz! Barrissa widzia³a to wyraŸnie. Ten t³usty

œlimak by³ ekspertem od przekrêcania faktów tak, by je dopasowaæ do

sytuacji. Mo¿e i brakowa³o mu takich drobiazgów jak sumienie, skru-

pu³y czy nogi, ale s³ów mia³ zawsze pod dostatkiem. Teraz rozumia³a,

czemu pani Luminara kaza³a jej siedzieæ cicho. Jedn¹ z pierwszych rze-

czy, których uczy siê Jedi, jest kontrolowanie swego temperamentu –

przypomnia³a sobie z niechêci¹. W momentach krytycznych, takich jak

to spotkanie, osobiste emocje i uczucia nie maj¹ prawa dojœæ do g³osu.

Dlatego powstrzymywa³a narastaj¹c¹ w niej furiê i stara³a siê nie

u¿yæ Mocy, aby wyd³ubaæ te zarozumia³e, wredne huttañskie œlepia z na-

dêtego ³ba. Trwa³a w ca³kowitym bezruchu, niczym kamienna rzeŸba,

kiedy delegaci i Jedi omawiali warunki proponowanej ugody pomiêdzy

mieszkañcami miast a Alwarimi ze stepów.

Poczu³a pewn¹ satysfakcjê na widok kwaœnej miny Hutta, kiedy

ostatecznie ugodê przyjêto stosunkiem g³osów dziewiêæ do trzech. Prze-

ciwko g³osowali tylko: Hutt, Kandah i pewien Ansionianin z po³udnio-

wych rejonów. Padawankê zdumia³a równie¿ zimna krew, z jak¹ Soergg

sk³ama³, uznaj¹c uczciwoœæ g³osowania i przyrzekaj¹c przestrzegaæ

warunków traktatu.

Wykorzystuj¹c doœwiadczenia ze szkolenia Jedi i wnioski z tego,

co w³aœnie zaobserwowa³a, bez przeszkód przepchnê³a siê przez zado-

wolony t³umek, aby stan¹æ z Huttem twarz¹ w twarz. Pochyli³ siê nad

ni¹, masywny, lecz powolny. Choæ tego nie okaza³a, zrobi³o jej siê przy-

jemnie, kiedy wyczu³a w nim pierwsze drgnienie strachu.

– Mam nadziejê, ¿e pewnego dnia siê spotkamy, Soerggu. –

Uœmiechnê³a siê ch³odno. – I to w okolicznoœciach, kiedy dyplomacja

nie bêdzie konieczna. – Wskaza³a krótkim ruchem g³owy Luminarê

i Obi-Wana, rozmawiaj¹cych z grupk¹ innych delegatów. – I w miejscu,

gdzie nikt nie bêdzie kontrolowa³ moich uczuæ.

Odpowiedzia³ jej wzruszeniem ramion, od którego odra¿aj¹co za-

falowa³o ca³e jego zwaliste cielsko a¿ po koniuszek ogona.

– Nie mam ci tego za z³e, padawanko. Interes to interes.

Barrissa wyczu³a fa³szywy ton w jego g³osie.

background image

257

17 – Nadchodz¹ca burza

– Kto ciê wynaj¹³, ¿ebyœ nas powstrzyma³? – zawo³a³a. – Wiem,

komu p³aci³eœ, ale kto p³aci³ tobie?

Wybuchn¹³ g³êbokim, nieprzyjemnym œmiechem.

– Och, moja ma³a, pewnie znasz najg³êbsze sekrety Jedi, ale nie

wiesz nic ani o interesach, ani o polityce. Za co mieliby mi p³aciæ? Robiê

to, co jest dobre dla moich interesów. Jedi zawsze szukaj¹ piasku w try-

bach, komplikacji tam, gdzie wszystko jest oczywiste.

– Nie ma nic oczywistego, kiedy namawia siê do g³osowania za-

twierdzaj¹cego secesjê od Republiki.

– Secesjê? Ale¿ to ju¿ temat zamkniêty. Czy nie przeg³osowano

tego w twojej obecnoœci? – zahucza³ ³agodnie.

– A ty zamierzasz przestrzegaæ nowego traktatu pomiêdzy miesz-

kañcami miast a nomadami ze stepów? Nie bêdziesz próbowa³ go z³a-

maæ? – Spojrza³a wymownie w kierunku wejœcia, tam, gdzie podnieco-

ny intruz zosta³ zabity przez tego, z kim w³aœnie rozmawia³a. – By³a-

bym w b³êdzie, s¹dz¹c, ¿e osobnik, którego zastrzeli³eœ mia³ przy sobie

jakiœ dowód przeciwko tobie, prawda?

Soergg odwróci³ wzrok, co Barrissie wystarczy³o za odpowiedŸ.

– Co za z³oœliwa uwaga, ma³a padawanko – obruszy³ siê t³uœcioch.

– Niegodna tak œlicznej istotki, jak ty. – Spomiêdzy gumowatych warg

wysun¹³ siê spiczasty jêzor i skierowa³ w jej stronê.

Krêtactwa Hutta nie wystarczy³y, aby zdecydowa³a siê przerwaæ tê

konfrontacjê, ale ten obleœny gest i towarzysz¹cy mu komplement spra-

wi³y, ¿e czym prêdzej do³¹czy³a do swoich towarzyszy.

– Czas ruszaæ w drogê – zauwa¿y³a Luminara. Obejrza³a siê na Obi-

-Wana, który dziêkowa³ przedstawicielom za ciep³e przyjêcie i chwali³

ich m¹dr¹ decyzjê pozostania w Republice.

Jak tylko wyszli na zewn¹trz, Barrissa postanowi³a och³on¹æ z gnie-

wu. Zagadnê³a drugiego padawana.

– Jak siê czujesz, Anakinie?

Wpatrywa³ siê niecierpliwie w niebo. WyraŸnie spieszy³o mu siê

do wyjazdu.

– Teraz, kiedy ju¿ zrobiliœmy swoje, znacznie lepiej – odpar³, a kie-

dy zauwa¿y³, ¿e dziewczyna wci¹¿ mu siê przygl¹da, doda³ szybko: –

A o co chodzi?

– Nic, nic… myœlê tylko, ¿e chyba Ÿle ciê os¹dza³am. Przez czas,

który chc¹c nie chc¹c spêdziliœmy razem, mia³am okazjê lepiej ciê po-

znaæ i zrozumieæ, Anakinie. Teraz ju¿ wiem, ¿e czegoœ uparcie poszu-

kujesz. – Wyci¹gnê³a rêkê i po³o¿y³a mu na ramieniu. – Mam nadziejê,

¿e znajdziesz to, czego szukasz…

background image

258

Spojrza³ na ni¹ zaskoczony.

– Chcê tylko staæ siê Jedi, Barrisso. Nic wiêcej.

– Naprawdê? – zapyta³a przekornie, a kiedy nie odpowiada³, doda-

³a: – Có¿, jeœli kiedykolwiek stwierdzisz, ¿e chcesz pogadaæ z kimœ

oprócz Obi-Wana, zawsze mo¿esz na mnie liczyæ. Jeœli nawet ci nie

pomogê, to mo¿e podsunê inne spojrzenie na niektóre sprawy.

Zawaha³ siê chwilê.

– Dziêkujê ci za tê propozycjê, Barrisso – odpar³ wreszcie. – Na-

prawdê. Wiem, ¿e z tob¹ ³atwiej mi bêdzie porozmawiaæ o… o pew-

nych sprawach ni¿ z mistrzem Obi-Wanem. – Wskaza³ g³ow¹ dwoje Jedi

pogr¹¿onych w rozmowie.

Zaœmia³a siê cicho.

– Z ka¿dym rozmawia siê ³atwiej ni¿ z mistrzem Jedi.

Kiedy ju¿ zgodzili siê co do tej jednej kwestii, rozmowa potoczy³a

siê g³adko. Po raz pierwszy w ¿yciu rozmawiali z ca³kowit¹ szczero-

œci¹, jaka cechuje starych przyjació³.

Luminara przygl¹da³a im siê z aprobat¹. To wa¿ne, ¿e padawanowie

siê dogaduj¹; pewnego dnia bêd¹ musieli ze sob¹ wspó³pracowaæ ju¿

jako Jedi, nieraz w bardzo trudnych okolicznoœciach. Podobnie jak Ana-

kin spojrza³a w niebo i zaduma³a siê na chwilê. Gdzieœ za jasnym nie-

bosk³onem Ansionu w Republice wrza³o. Dla zwyk³ych obywateli

wszystko wygl¹da³o normalnie, ale ci, którzy potrafili spojrzeæ sze-

rzej, wiedzieli, ¿e do gry wkraczaj¹ potê¿ne si³y… nie wszystkie przy-

jazne. Zaczyna³o siê dziaæ coœ z³ego. Zadaniem Jedi by³o odkryæ to z³o

i unieszkodliwiæ raz na zawsze. Ale jak to zrobiæ, kiedy nawet Rada Jedi

nie wiedzia³a, gdzie tkwi jego Ÿród³o i jakie s¹ jego rzeczywiste inten-

cje?

Nawet mistrzyni Jedi nie mo¿e o tym sama decydowaæ. Mam tylko

wykonywaæ swoje zadania, pomyœla³a Luminara.

Ale mog³a zrobiæ coœ jeszcze. Przynajmniej teraz. Wyd³u¿y³a krok

i zrówna³a siê z Obi-Wanem. Postanowi³a zasiêgn¹æ jego opinii w pew-

nych wa¿nych sprawach, pogratulowaæ mu raz jeszcze dobrze wykona-

nego zadania i wreszcie nacieszyæ siê jego towarzystwem.

S¹ takie ma³e radoœci, których nawet zwalczaj¹ce siê wzajemnie

stronnictwa w ca³ej galaktyce nie zdo³aj¹ jej odebraæ.

Pojawili siê w Trzeciej Wie¿y Bror pojedynczo, aby nie œci¹gaæ na

siebie uwagi. Turbowindy powioz³y ich na sto szeœædziesi¹te szóste piê-

tro. Miejsce nie by³o równie bezpieczne, jak transporter powietrzny,

background image

259

ale pomieszczenia, w których wystawiano prace najwybitniejszych

artystów sztuki luminos na Coruscant, rzadko s³u¿y³y jako miejsce spo-

tkañ trojgu przedstawicielom elity stolicy.

Shu Mai obserwowa³a Ansionianina i Korelianina. Poza nimi troj-

giem sale wystawowe by³y puste. Senator mia³ zatroskan¹ minê. Tam

Uliss z kolei nie ukrywa³ niezadowolenia.

– S³yszeliœcie ju¿, prawda – odezwa³a siê pó³g³osem przewodni-

cz¹ca Gildii Kupieckiej. Zna³a odpowiedŸ z góry.

Nie przeszkodzi³o to przemys³owcowi przytakn¹æ energicznie.

– Ansion przeg³osowa³ pozostanie w Republice. – Spojrza³ ostro

na swojego towarzysza. – Senatorze, nie popisa³ siê pan.

Mousul przeci¹gn¹³ d³ugimi palcami po grzywie i odpar³ sztywno:

– Zrobi³em, co mog³em. Decyzja nie nale¿a³a do mnie. Mogê g³o-

sowaæ tylko w senacie, nie w Radzie Unii. Mój wp³yw na nich jest ogra-

niczony.

– To nie by³a wina senatora – wtr¹ci³a ³agodnie Shu Mai. – Gdyby

ci Jedi nie doprowadzili do pokoju pomiêdzy mieszkañcami miast a no-

madami, unia g³osowa³aby za secesj¹.

– To nie ma znaczenia. – Ton przemys³owca by³ osch³y i zniecier-

pliwiony. – Sami to przed chwil¹ powiedzieliœcie. Teraz musimy iœæ

naprzód… z Ansionem lub bez.

– A Malarianie i Keitumici? – nie ustêpowa³ Tam Uliss.

– Jesteœmy przeciwko ich wycofaniu siê.

Shu Mai odetchnê³a g³êboko.

– Znacie moj¹ opiniê i zdanie reszty gildii. Bez rozmachu, jaki na-

szemu ruchowi nada³aby secesja Ansionu, nie mo¿emy otwarcie zade-

klarowaæ swoich intencji. Wycofanie siê Ansionu i jego sojuszników

by³oby prowokacj¹, która popar³aby nasze dzia³ania.

Mousul potwierdzi³ skinieniem g³owy.

– Z Ansionem, Malarianami i Keitumitami w senacie nie mamy

wystarczaj¹cych podstaw do przedstawienia naszych ¿¹dañ.

– Nie tak mówi³eœ w zesz³ym tygodniu – przypomnia³ Tam Uliss.

– Pamiêtasz, na co siê zgodzi³eœ?

– Ja te¿ pamiêtam. – Shu Mai ruszy³a w kierunku korytarza. –

Nie czujê siê tu doœæ pewnie, ¿eby dalej roztrz¹saæ tê kwestiê. Mog¹

pojawiæ siê inni amatorzy dzie³ sztuki. Pozwoli³am sobie wynaj¹æ

bezpieczn¹ salkê konferencyjn¹ w Czwartej Wie¿y Bror. Zastosowano

tam odpowiednie œrodki ostro¿noœci, a moi ludzie je skontrolowali. Na

stacji uaktywniono roboty stra¿nicze. Pozwolicie, panowie? – Uœmiech-

nê³a siê. – Jestem pewna, ¿e rozwi¹¿emy nasze problemy.

background image

260

– Nie ma nic do rozwi¹zywania. – Uliss by³ nieugiêty. – Zdecydo-

waliœmy ju¿ w zesz³ym tygodniu podczas napowietrznej konferencji.

Ten facet jest nadêty jak balon, pomyœla³a z dezaprobat¹ Shu Mai,

wychodz¹c z sali wystawowej na szeroki korytarz.

Uliss nie przestawa³ mówiæ.

– Przychodzi taka chwila, kiedy ju¿ nie mo¿na wypieraæ siê uczuæ.

Pozostali gotowi s¹ publicznie og³osiæ, ¿e ruch istnieje ju¿ od roku. –

Spojrza³ uwa¿nie w twarz pani prezes gildii.

– Zaczekaliby jeszcze, gdybyœ nie narzuci³ im swojego zdania.

– W g³osie Shu Mai nie by³o urazy ani gniewu. Zwyk³e stwierdzenie

faktu.

Uliss obojêtnie wzruszy³ ramionami.

– Przykro mi z powodu tej rozbie¿noœci, ale tak siê musia³o skoñ-

czyæ. Inaczej czekalibyœmy bez koñca.

– Nie bez koñca – poprawi³a go, kieruj¹c siê w stronê pasa¿u ³¹-

cz¹cego obie wie¿e. – Tylko do w³aœciwego momentu.

– A kiedy mia³oby to nast¹piæ? Po kolejnym roku oczekiwania?

Dwóch? A mo¿e trzech?

– Tak d³ugo, jak to siê oka¿e niezbêdne. – Ich kroki stuka³y cicho

po g³adkiej pod³odze. Shu Mai wyjê³a zza pasa urz¹dzenie kontrolne

i sprawdzi³a nim dalsz¹ czêœæ pasa¿u, aby siê upewniæ, ¿e nikogo tam

nie ma. – Mam nadziejê, ¿e nie potrwa³oby to zbyt d³ugo, ale to ju¿ nie

moja sprawa.

Mousul skin¹³ g³ow¹.

– Uliss, ty i twoi przyjaciele nie mo¿ecie poj¹æ, ¿e w polityce cier-

pliwoœæ jest jedn¹ z najpotê¿niejszych broni.

Przemys³owiec z ¿alem potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Jest czas na cierpliwoœæ i jest czas na dzia³anie. Wiesz, ¿e nie

wygrasz w tej dyskusji…

– Jeœli ujawnimy siê zbyt szybko, nie wygra nikt – odpar³a z prze-

konaniem Shu Mai. – Przykro mi, ¿e w tym punkcie siê nie zgadzamy.

Przemys³owiec uœmiechn¹³ siê lekko.

– Nie ma sprawy, Shu Mai. Nawet ty nie mo¿esz wygrywaæ ka¿dej

bitwy.

Skrêcili. Za przezroczystymi œcianami i dachem chodnika dla pie-

szych, ³¹cz¹cego Trzeci¹ i Czwart¹ Wie¿ê Bror, Coruscant lœni³o wspa-

niale w wymytym do czysta powietrzu. Rzêdy pojazdów rysowa³y linie

pól si³owych na popo³udniowym niebie. Zautomatyzowane pojazdy ser-

wisowe œmiga³y pomiêdzy wysokimi wie¿ami po wczeœniej zaprogramo-

wanych trasach. £adne miejsce, to Coruscant. Centrum nowoczesnej

background image

261

cywilizacji. Wczeœniej czy póŸniej wszyscy ¿¹dni potêgi politycznej, fi-

nansowej czy artystycznej trafiaj¹ na Coruscant. Jeœli ktoœ pragnie wp³y-

waæ na sprawy œwiatów, zawsze trafi w szeregi senatu, najpotê¿niejszego

i najwa¿niejszego organu decyzyjnego w ca³ej galaktyce. Ka¿dy zreszt¹

próbuje przeci¹gn¹æ jego cz³onków na swoj¹ stronê. A wystarczy podsu-

n¹æ parê wskazówek. Kilka odpowiednich sugestii.

Nale¿y to jednak zrobiæ we w³aœciwym czasie i okolicznoœciach.

Shu Mai wyd³u¿y³a krok. Id¹cy obok niej Mousul, uczyni³ to samo. Uliss,

zajêty obserwacj¹ miasta, zosta³ kilka kroków w tyle.

Na koñcu pasa¿u przewodnicz¹ca Gildii Kupieckiej przystanê³a i wy-

kona³a raptowny zwrot. Mousul, znajduj¹cy siê obok, uczyni³ to samo.

Shu Mai podnios³a niepozorne urz¹dzenie i dotknê³a przycisku.

Tam Uliss okaza³ zrozumia³e zaskoczenie, kiedy nadzia³ siê na pole

si³owe. By³o ca³kowicie niewidoczne i absolutnie nie do pokonania.

Na twarzy przemys³owca odbi³o siê wiele uczuæ w rekordowo krótkim

czasie. Jego s³owa, s¹dz¹c z miny, coraz bardziej gniewne, nie przeni-

ka³y jednak przez barierê, która wyros³a nagle pomiêdzy nim a jego to-

warzyszami.

Przewodnicz¹ca Gildii Kupieckiej i senator z Ansionu bez zmru-

¿enia oka obserwowali kipi¹cego gniewem kolegê. Twarz Ansionianina

nie wyra¿a³a nic, twarz Shu Mai – jedynie zadumê. Nagle w oczach Ulissa

pojawi³o siê zrozumienie. Odwróci³ siê gwa³townie, próbuj¹c wróciæ

do Trzeciej Wie¿y t¹ sam¹ drog¹, któr¹ przyszed³… i stwierdzi³, ¿e od

tamtej wie¿y odgradza go niewidzialna bariera identyczna z t¹, któr¹

pozostawi³ za sob¹…

Shu Mai podesz³a do bariery i obserwowa³a spanikowanego prze-

mys³owca miotaj¹cego siê w pu³apce. Wszystkie pieni¹dze, wszystkie

kontakty nie na wiele mu siê teraz przyda³y. Szkoda. Wprawdzie nigdy

specjalnie nie przepada³a za Tamem Ulissem, ale szanowa³a go. Nie

dalej ni¿ o d³ugoœæ rêki od jej twarzy wœciek³y i przera¿ony Uliss wy-

krzykiwa³ pod adresem swoich towarzyszy-konspiratorów na przemian

to groŸby, to b³agania. Bariera jednak w dalszym ci¹gu blokowa³a g³os

przemys³owca równie skutecznie, jak uderzenia jego piêœci.

Shu Mai przez d³u¿sz¹ chwilê wpatrywa³a siê w twarz dawnego wspól-

nika.

– Cierpliwoœæ, przyjacielu, jest broni¹, której nie mo¿emy mar-

nowaæ – szepnê³a cicho, choæ adresat tej uwagi nie móg³ jej s³yszeæ.

Odwróci³a siê i odesz³a. Przystanê³a obok Mousula, który cofn¹³ siê

do korytarza. Senator obserwowa³, jak Shu Mai szybko, z wpraw¹ wpro-

wadza sekwencjê kodu, dotykaj¹c niewielkich przycisków.

background image

262

W koñcu korytarza rozleg³ siê cichy trzask, który stopniowo nara-

sta³ Uliss przesta³ waliæ w nieporuszon¹ barierê. Jego gniew zamieni³

siê w niepewnoœæ, potem w zaskoczenie. Wci¹¿ wpatrywa³ siê w Shu

Mai i senatora, kiedy ca³y pasa¿ oderwa³ siê najpierw od Trzeciej, a na-

stêpnie od Czwartej Wie¿y Bror i run¹³ w dó³, ku powierzchni planety

znajduj¹cej siê sto szeœædziesi¹t szeœæ piêter poni¿ej…

– Zmêczenie materia³u – mruknê³a pani przewodnicz¹ca. – Przy

najnowszych technologiach rzadkie, ale có¿, zdarza siê.

– Istotnie – niezobowi¹zuj¹co odpar³ senator z Ansionu.

– Taka wa¿na osobistoœæ. Co za straszna tragedia. Straszna. Sama

wyg³oszê na pogrzebie Tama Ulissa mowê pogrzebow¹. – Shu Mai splot³a

d³ugie d³onie za plecami i ruszy³a w dó³ korytarza.

– To piêkne z twojej strony, Shu Mai. – Senator odetchn¹³ g³êbo-

ko. – Kiedy dowiedz¹ siê, co siê przytrafi³o Tamowi Ulissowi i co spo-

tka³o Nemrileo z Tanjay, nie s¹dzê, ¿eby ktokolwiek jeszcze próbowa³

sprawiaæ nam k³opoty.

– Zgadzam siê. Mam nadziejê, ¿e teraz nasi zwolennicy bêd¹ znacz-

nie grzeczniejsi.

– Jeœli nie masz nic przeciwko temu, zostawiê ciê tutaj – powie-

dzia³ senator. – Mam dzisiejszego popo³udnia wiele pracy.

Przewodnicz¹ca Gildii Kupieckiej ³askawie skinê³a g³ow¹.

– Rozumiem. Ja te¿ mam coœ do roboty.

Rozstali siê: Mousul wróci³ do swoich obowi¹zków senatora, Shu

Mai zaœ do prywatnego gabinetu. Zamknê³a wszystko starannie. Upew-

ni³a siê, ¿e jest bezpieczna i dopiero wtedy wprowadzi³a specjaln¹ se-

kwencjê kodow¹; po³¹czy³a siê z pewn¹ niezwyk³¹ indywidualnoœci¹,

przed któr¹ odpowiada³a za postêp w rozwoju konspiracji na Coruscant.

Kiedy pojawi³a siê przed ni¹ znajoma twarz, zaczê³a bez wahania:

– By³y pewne… problemy. Jedi uda³o siê doprowadziæ do zawar-

cia pokoju pomiêdzy frakcj¹ miejsk¹ i nomadami na Ansionie. W re-

zultacie delegacja unii na Ansionie przeg³osowa³a pozostanie ich œwia-

ta w Republice.

G³os rozmówcy by³ twardy i pewny siebie.

– Trudno. Bêdziemy musieli zmieniæ nasze najbli¿sze plany. – Twarz

uœmiechnê³a siê. – Nie s¹dzi³em, ¿e Jedi tego dokonaj¹. Nie w tak krót-

kim czasie.

– Jeszcze coœ. Senator Mousul jest nadal zaanga¿owany w sprawê,

natomiast pewna grupa naszych zwolenników planowa³a dalsze dzia³a-

nia pomimo decyzji Ansionu. Trzeba by³o… przyk³adnie ukaraæ wichrzy-

cieli. – Wyjaœni³a szczegó³owo ca³¹ sprawê.

background image

263

Osobnik po drugiej stronie bezpiecznej linii s³ucha³ w milczeniu.

– Bardzo ¿a³ujê straty Tama Ulissa, ale rozumiem, co tob¹ powo-

dowa³o – powiedzia³ wreszcie. Przewodnicz¹ca Gildii Kupieckiej po-

czu³a ogromn¹ ulgê, choæ sama nie wiedzia³a dlaczego. – To nie ma

znaczenia. Dzia³ania posuwaj¹ siê do przodu, projekty rozwijaj¹ siê po-

myœlnie. Jakoœ przebolejemy tê stratê.

– Decyzja gildii pozostaje niewzruszona – oznajmi³a Shu Mai.

Hrabia Dooku uœmiechn¹³ siê.

– Podobnie jak decyzja waszych zwolenników. Nie uwa¿am tego

za wielk¹ przeszkodê. Ostateczny wynik jest przes¹dzony, niewa¿ne, co

zrobi¹ ci przeklêci Jedi. Nadchodz¹ wielkie zmiany. Czeka nas wspa-

nia³y los, przyjació³ko. Ju¿ nied³ugo. Ci, którzy bêd¹ gotowi, odnios¹

ogromne korzyœci.

By³a to przyjemna myœl, której mo¿na siê uchwyciæ. Shu Mai

przerwa³a po³¹czenie, zgasi³a ekranowanie pomieszczenia, wsta³a i wy-

sz³a.

Jest jeszcze tyle do zrobienia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BBY 0022 Wojny Klonów Ostrzeżenie
BBY 0022 Wojny Klonów The Hive
BBY 0022 Komandosi republiki 1 Bezpośredni kontakt
BBY 0022 Wojny Klonów Ekwipunek
BBY 0022 Wojny Klonów Punkt przełomu
BBY 0022 Wojny Klonów Próba Jedi
BBY 0022 Epizod II Atak klonów
030 BBY 0022 Epizod II Atak klonów 2
18 BBY 0022 Wojny Klonów Bitwa o Geonosis Jedi Nadiru Radena
Star Wars 038 Foster Alan Dean Nadchodzaca burza

więcej podobnych podstron