Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Lech Galicki
SENNIK LUNATYKA
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Wielkiemu Siewcy Gwiezdnego Pyłu,
Którego ziemskie snu poletka
Słonecznikami porastają
5
WSTĘP
Pozwoli ć Mu mówi ć, by poczu ć Jego ból...
Nie jest łatwo być człowiekiem. Takim, na podobieństwo Boga stworzonym. Gdzieś po drodze zgubi-
liśmy nasze dusze. Może je nam ukradziono? A jeśli umarły, pozostawiając nas niczym puste odwlóki?
Nie ma miejsca na miłość, empatię, altruizm. Spolegliwy, miłosierny człowiek nie brzmi
dumnie. Nie jest na topie. Wręcz przeciwnie, kojarzy się źle. Ze słabością, nieudacznictwem,
nieznajomością obowiązujących trendów.
Nowy (?) Świat jest dla silnych jednostek. Tylko one mają prawo do życia. Te słabe muszą
im ustąpić pola. Niech gniją gdzieś po cichu, nie deprymując swoim widokiem szczęśliwych
twarzy ludzi new age.
I odchodzą. Umierają bezgłośnie. Czasem z wielkim hukiem... Idą do światła, bez żalu zo-
stawiając pusty odwłok w eleganckim pasażu handlowym. Żebracza papierowa torba uwalnia
się od agonalnego uścisku rozsypując na ziemi odrobiny chleba. Zniesmaczeni „porządni lu-
dzie” rozchodzą się poirytowani.
Nie są potrzebne wielodzietne rodziny. Nie są potrzebne samotne matki. Nie są potrzebne
sieroty. Nie są potrzebni starcy. Nie są potrzebni obłożnie chorzy. Nie są potrzebni bezdomni.
Czasami niepotrzebnych się po prostu zabija...
Odrzucasz ich Człowieku. Odrzucasz Boga, chociaż w niedzielę łżesz, składając do Niego ręce.
Sonka – bohaterka jednego z opowiadań tego tomu – przyszła, gdy odeszli inni. Jej szara rzeczywi-
stość postrzegała to, co dla pozostałych nie istniało. Była wiatykiem na drogę człowieka, który funkcjo-
nował w wirtualnym świecie. Dzięki Sonce jego droga ku Światłu posypana była płatkami gestów...
Cała twórczość Lecha Galickiego to symbole. Przesłanie wyrażone w znakach. Autorowi
„Sennika lunatyka” niejako łatwiej epatować. Pozwolono, bowiem Jemu zobaczyć to, co dla
innych nie istnieje, a czego będą musieli kiedyś ze zdziwieniem dotknąć.
Lech Galicki ma po prostu obowiązek szukać Boga w ludziach „niepotrzebnych”, a tym
„potrzebnym” mówić o drogach prowadzących do Światła. O tym, że „człowiek w biegu za-
pomina o najpiękniejszych snach...” Galicki to robi. Z kunsztem. Trochę kuchennymi
drzwiami. Zaczynając czytać Jego teksty nie dość, że chce się czytać dalej to jeszcze ich lek-
tura zmusza do retrospekcji. Wystarczy zamknąć oczy, by ujrzeć kadry ze swego życia. Takie
same, jakie błyskawicznie są nam przywoływane, gdy nagle ulatujemy ku Światłu...
„Jeżeli usłyszysz, że umarłem nie wierz, ja żyję... ja Jestem” – panie Lechu.
Krzysztof P. Orszagh
6
(Prezes Stowarzyszenia Przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej, dziennikarz. Kilkakrotnie cudem
uniknął śmierci, dwukrotnie przeżył śmierć kliniczną. Zabójstwo Joli było przełomem w Jego życiu....)
7
LĘKI LESIA
Lesia zmorzył sen niespokojny. Wyraziste obrazy przesuwały się przed oczami jego roz-
budzonej duszy i doskonale wiedział, że dane jest mu przeżywać to, co zdarzyło się przed
laty. Z niewiadomego powodu przeszłość splotła się węzłem z teraźniejszością.
Oto początek lat sześćdziesiątych. Jest kilkuletnim chłopcem. Ojciec prowadzi go na wy-
stawę zatytułowaną: „To jest wojna”. Nie chce tam iść, boi się i zaczyna płakać, a jego tata,
który II wojnę światową przeżył w sowieckiej i niemieckiej niewoli, w katowniach i obozach
koncentracyjnych, upiera się: „Pójdziemy, zobaczysz, tobie nic nie grozi”.
Poszli. W podziemiach kina znajdowały się umieszczone w gablotach zdjęcia przedsta-
wiające miny, wychudzonych ludzi w pasiakach, rozstrzelanych. Co kilka metrów ustawiono
bomby lotnicze, karabiny maszynowe, a w studiu wyświetlano bez przerwy film dokumental-
ny. Wyły syreny, ryczały silniki pikujących samolotów, słychać było świsty, wybuchy, a
ogarnięci paniką przechodnie biegli płonącymi ulicami, wśród walących się domów.
Lesio zaciska powieki, palcami zatyka uszy i czerwieniejąc na twarzy, rozpaczliwie krzy-
czy. Przerażony ojciec wynosi go na rękach, lecz on jeszcze długo łka.
– Ja się boję, nie chcę – już nigdy!
– Dlaczego on tak mocno to przeżył? – pyta matka Lesia – Ja podczas bombardowania, a
miałam wówczas chyba już osiemnaście lat, dostałam ataku histerii. On nie wie, co to praw-
dziwa wojna. To tylko film. Może w genach przekazałam mu swój strach? – pyta sama siebie.
Kilka miesięcy później umarł dziadek Lesia. Rodzice zastanawiają się, jak synowi o tym
powiedzieć. Nigdy nie mówili dziecku, że kiedyś się umiera. Wręcz chronili go przed pozna-
niem tej strasznej prawdy. Niech dowie się, gdy dojrzeje.
–Jak to, umarł? – pyta Lesio. – Czy to znaczy, że nigdy go nie zobaczę? – powtarza zdezo-
rientowany kilka razy.
– Na tym świecie nie zobaczysz – odpowiada matka.
– A gdzie on będzie?
–Jego ciało w grobie, dusza w niebie.
– W grobie?
– No, w takim specjalnym miejscu wykopanym w ziemi, na cmentarzu.
– Przecież nie będzie mógł oddychać, widzieć nieba, słyszeć ptaków i rozmawiać z nami!
– krzyczy zalękniony chłopiec.
8
Potem Lesio nic nie mówi. Nie może spać. A gdy zaśnie, sypie się zaraz na niego piach. I
oddychać nie może. I nic nie widzi. Zmarkotniał, a choć później zapomniał o wszystkim, jed-
nak życie co pewien czas przypominało mu o istnieniu śmierci.
Ulicą przemknął sznur wojskowych samochodów.
– Dlaczego ich tak dużo?
– Bo wybuchła wojna – zażartowała dużo starsza kuzynka Lilka.
–Jak to, wojna?
Oczy miał ze strachu duże jak talerze.
– No, wiesz, my będziemy się bronić, bo oni nas będą atakować.
– I bomby będą leciały i wybuchy będą? –wykrztusił chłopiec.
– O, pewnie – odpowiedziała Lilka i wyszła.
Nikogo nie było w domu. Lesio schował się do szafy, narzucił na siebie koce, płaszcze i
poduszki. Nie mógł oddychać, widzieć nieba i słyszeć ptaków. Ach, to taka jest śmierć – po-
myślał. Taki strach. I zaraz wybuchną bomby i zawyją syreny.
Zmógł go sen niespokojny. Wyraziste obrazy przesuwały się przed oczami jego rozbudzo-
nej duszy. Doskonale wiedział, że dane jest mu przeżywać to, co zdarzyło się przed laty.
Przeszłość splotła węzłami teraźniejszość z przyszłością. Przez szparę w drzwiach starej szafy
wniknął promień ożywczego Światła.
9
KRÓTKA ULICA
Ta ulica jest krótka. Ot, dziewięć domów, niegdyś przed II wojną światową wspaniałych
niemieckich willi. Gdy nastał pokój zamieszkiwali w nich osadnicy z różnych rejonów Polski
i zapewne mało kogo frapowały pytania; kto tu przede mną żył? Jak żył? Gdzie jest teraz...?
Albo: czyje imię nosiła ulica? Tu, zwykle w domach przychodziło na świat i dorastało poko-
lenie wyżu demograficznego lat pięćdziesiątych. Razem bawiliśmy się w chowanego, grali-
śmy w piłkę nożną, staczaliśmy boje z rówieśnikami z ulicy za płotem. Stawaliśmy się, choć
nawet nie będąc świadomi tego, wielką rodziną z krótkiej ulicy.
Zapominanie zaczęło się, gdy jedni kończyli studia, drudzy zakładali własne rodziny, a
kolejni emigrowali daleko – na inne kontynenty. W ciągu kilku lat rozpadły się najlepsze
przyjaźnie, ba, wygasło nawet zainteresowanie tym, co dobrego lub bardzo złego dotknęło
sąsiadów za miedzą. A na krótkiej ulicy widać wszystko dokładnie i przeraźliwie ostro. Za-
częli umierać ludzie starsi. Odchodzili także ci, którzy zgodnie z kalendarzem biologicznym
mieli wybiec daleko – poza granicę drugiego tysiąclecia. Wszystko zaczęło się zdarzać jakby
wbrew ludzkiemu rozsądkowi i logice. Pełni życia nagle je utracili. Pewnym, najlepszym do-
tąd przyjaciołom zza mórz i oceanów nie starczyło czasu, a może pieniędzy, aby przyjechać i
ich pożegnać. Bali się wspomnień?
W filmie Stevena Spielberga
Hook dorosły Piotruś Pan, który kiedyś, gdy był dzieckiem,
potrafił latać i robić wiele niezwykłych rzeczy, jest zabieganym biznesmenem, z potężnieją-
cym brzuchem i notorycznie rozkołatanymi myślami. Nie potrafi już wzbijać się (choćby my-
ślami) ponad poziomy, w przestworza, wspominać, pamiętać... „Jaka szkoda, że nie ma w nas
już natury dziecka” – mówi z żalem jeden z bohaterów filmu
Przed sklepem Jubilera, zreali-
zowanego według sztuki ks. Karola Wojtyły, obecnego Wielkiego Papieża. W biuletynie
Amerykańskiego Towarzystwa Wydawców Gazet napisano: „Aby dobrze pisać, trzeba (...)
stworzyć swój Strych Babuni: trzeba kolekcjonować słowa, wyrażenia, obrazy; zbierać kolo-
ry; zapachy, dźwięki, gesty, fakturę materiałów, trzeba kultywować w sobie odbiór tego, co
powszednie: dętek ze spuszczonym powietrzem, spalonych żarówek, zerwanych sznurowadeł,
opuszczonych nut (...). Gromadzimy takie drobiny i okruchy, wiedząc, że kiedyś mogą się
przydać”.
Aby żyć, trzeba stworzyć swój Strych Babuni. Wszystko mija, ale jeżeli pamięci w nas nie
będzie i jeśli zabraknie w nas duszy dziecka, to gdy na nasze krótkie ulice przyjdą nowi osad-
nicy, nikt im nie powie, kto tu przed nimi żył, jak żył i kiedy odszedł. A przynajmniej, jakie
nosił imię, gdy krótka ulica była jego światem.
10
WINDA
Zadzwonił telefon. Alarmująca informacja. Z pobliskiego wieżowca chce wyskoczyć star-
szy mężczyzna. Szybko biegnę do windy. W środku tylko jedna osoba – Staruszek. Też zjeż-
dża na parter. Nagle, na szóstym piętrze, winda zatrzymuje się gwałtownie. Gaśnie światło.
Drzwi zablokowane, cisza... Wszystko dzieje się tak błyska-więźnie. Nie ulega wątpliwości,
że jesteśmy w dźwigowym pudełku sami, alarm nie działa. Wyobraźnia podpowiada, iż za
chwilę stanie się coś złego. Strach tak bardzo nas paraliżuje, że wykrztuszamy z siebie nie-
zborne zdania i po omacku szukamy jakichś przycisków. Tak minuta po minucie. „Aniele
Boży, Stróżu mój...”. Niespodziewanie zapala się światło, zaczynają działać mechanizmy.
Szczęśliwie zjeżdżamy na parter. Wychodzimy z windy szybko, prawie wybiegamy, życie
jest piękne. Czujemy się jak na ziemi obiecanej.
Docieram na miejsce zdarzenia. Na szczęście nie doszło do tragedii. Mężczyzna nie –wy-
skoczył z ósmego piętra. Siedział tylko w oknie swojej kawalerki, z nogami zwisającymi na
zewnątrz, ubrany w odświętny garnitur, na głowie miał beret i krzyczał, że skoczy z wysoko-
ści, że rozbije o ziemię swoją samotność i wszystkie plagi, które na niego spadły i nie chcą
odejść. Pragnie, żeby nastąpił koniec jego świata, bo sam wie, czego mu trzeba. Sąsiedzi znie-
ruchomieli ze zdumienia, gdyż przez trzydzieści lat nikt nie słyszał, aby ten człowiek, samot-
nik i odludek, wypowiedział tyle słów. Po straży pożarnej i policji nie było już śladu, a
mieszkańcy niechętnie mówili o zdarzeniu.
– Negocjator, psycholog zmusił dziadka do zejścia z parapetu, a potem wyważyli drzwi i
już go nie puścili. Teraz pewnie jest w szpitalu psychiatrycznym. On zawsze był sam i może
dobrze się stało, bo gdyby umarł w mieszkaniu, nikt by o tym przez długi czas nie wiedział –
mówi sąsiadka.
Ktoś inny dodaje:
– Nie pił wódki, chodził schludnie ubrany i ciągle się skradał. Tak długo czekał, aż winda
była pusta. Wszyscy wiedzieli, że on windą jeździ sam.
– Jak się nazywa?
– Na imię ma Jan... Nie, Jerzy, przepraszam – Janusz chyba. Kiedyś był listonoszem... Na-
zwisko? Jakoś tak na A. Człowiek żyje prawie trzydzieści lat w jednym bloku, no, domu i nie
pamięta – zadumał się sąsiad.
Po chwili dodaje:
– Więcej powie o nim wdowa, która mieszka piętro wyżej. Nazwisko? Nazywa się chyba
jakoś na K. Nie pamiętam.
11
*
*
*
Pilna informacja. Na ogródkach działkowych w jednej z altan żyje samotnie, bez światła,
ogrzewania, w podłych warunkach Jan Kowalski, kiedyś dyrektor dużego przedsiębiorstwa,
potem stróż. Biegnę do windy. Rozsuwają się drzwi. Ktoś szybko wychodzi. Mężczyzna w
odświętnym garniturze i śmiesznym berecie. Biegnie. Już go nie widać. Windą pojadę sam.
12
DLACZEGO?!
Mordercy: siedemnastoletni Piotr, sąsiad ofiary i dziewiętnastoletni Krzysztof. Gdy zabi-
jali, byli uczniami Ośrodka Szkolenia i Wychowania Ochotniczego Hufca Pracy w T. Dwóch
nastolatków zaatakowało jadącego rowerem sześćdziesięcioletniego listonosza, zadało mu
siekierą kilka śmiertelnych ciosów w głowę i ze zrabowanymi pieniędzmi oddaliło się z miej-
sca tragedii. Młodzi zabójcy zostali szybko zatrzymani. Podczas przesłuchania wyznali, że
napad skrupulatnie zaplanowali. Sąd uznał ich winę i skazał każdego na karę dwudziestu pię-
ciu lat pozbawienia wolności.
Miejscowy psycholog mówi:
– Niczym nie wyróżniali się od innych wychowanków i nie sprawiali żadnych problemów.
Ich koledzy byli albo zaszokowani tym mrocznym zdarzeniem, albo nie zrobiło to na nich
żadnego wrażenia. Agresji jest dookoła tyle, że strach bierze i ręce opadają. Trudno pojąć, dla-
czego tak się dzieje. Najmłodsze dziecko, które trafiło do mnie z problemami wychowawczymi,
miało rok i kilka miesięcy. Znam przypadki terroryzowania rodziny przez kilkuletnie dzieci.
Ochotniczy Hufiec Pracy w T. Dwóch chłopaków rozmawia niechętnie i rozgląda się na
boki. Boją się, że wychowawca zauważy, iż rozmawiają z obcym.
–Jacy byli? – pytam.
– Piotrek był satanistą – mówi R. – Nosił odwrócony krzyż. Wierzył, że morderstwo da mu
żywot wieczny.
– Pieniądze czy żywot wieczny? – nalegam.
–I to, i to dobre – słyszę. –A dostali niski wyrok. Bo za śmierć, śmierć się należy. Głowa za głowę.
Teraz mówi B.:
– Przyjeżdżam do ośrodka i staję się innym człowiekiem. A to bez powodu chcę komuś
coś na złość zrobić, twarz obić, na kimś się wyżyć. Potem przychodzi myśl, aby zabić wy-
chowawcę, bo on traktuje nas jak skazańców w zakładzie karnym. Takie tu noce i dni.
Po kilku miesiącach czytam: „Dwóch siedemnastolatków bestialsko zamordowało listono-
sza. Podczas przesłuchania powiedzieli, że bili go drewnianym kołkiem, a potem poderżnęli
gardło brzytwą”. Ktoś powie: To zbyt straszne, przygnębiające, po co o tym pisać. Nie, nie,
nie! To tylko kropla w morzu statystyki, informującej o narastającej fali brutalnych zachowań
przez dopiero wchodzących w życie młodych ludzi. Tam, gdzie Piotr i Krzysztof zabili czło-
wieka, stoi teraz krzyż, a obok samotna jabłoń. Tylko ona wie, który z dwóch skazanych ude-
rzał siekierą, bo sąd tego, nie będzie wiedział. Dlaczego zamordowali? – pyta jabłoń, pyta
krzyż, pytam ja.
13
PAMIĘĆ W KROPLI ŁZY
Ks. Kan. Czesławowi Sampławskiemu,
Piotrowi – kuzynowi, bratu od pierwszych
moich dni na tej Ziemi,
Jarkami, Wojtkowi, Bogdanowi, Robertowi... – moim
Przyjaciołom i rówieśnikom, którzy odeszli,
a żyją, także w mojej pamięci
Tę historię opowiedziała mi Polka, mieszkająca w Berlinie, wtedy jeszcze Zachodnim. Ja
także przebywałem tam kilka lat, ale nie dane nam było rozmawiać w cztery oczy. Nigdy się
nie widzieliśmy. Zapoznała nas osoba trzecia. Nie mogła udźwignąć cierpień Sonki i wie-
działa, że trapiona rozterkami kobieta musi komuś opowiedzieć wszystko, o czym nie może
zapomnieć, wyrzucić z siebie ogrom bólu, lawinę pamięci w kropli łzy... Rozmawialiśmy
przez telefon, ponad dwie godziny, a może dłużej. Nigdy nie zapomnę tej rozmowy. Bo prze-
cież to, co usłyszałem, dotyczy lęku i nieuchronności przemijania. I choć na końcu drogi cze-
ka Światło, człowiek nie może pogodzić się z zimnem śmierci.
Sonka nie może dać sobie rady. Ze sobą właśnie. I to jest najgorsze. Często traci poczucie
rzeczywistości a nastroje zmienia jak rękawiczki. Czarne, białe, depresja, euforia. Jej sny, to
wielki koszmar i gdy budzi się w połowie nocy – nie wierzy, że to co śni nie jest prawdą. Te
oczy wpatrzone w jej źrenice, te dłonie wiotkie i zimne, uparcie ściskające sowi puch.
Sonka często płacze, jest drażliwa i nawet agresywna, zaś mąż i córka są coraz bardziej
przygnębieni: – Nie chce się nam już tak żyć – mówią.
Ach, Sonka, to przecież ty powinnaś im pokazać, że życie jest skarbem, do którego każdy
człowiek lgnie, bo widziałaś życia gaśnięcie i byłaś tam, gdzie dociera niewielu.
Gdy Sonka miała dwa lata, rodzice oddali ją na kilka miesięcy do dziadków. Tata przera-
biał strych na mieszkanie, zakładał ogrzewanie, gdyż był uparty i postanowił, że sam stanie
na swoim, bez pomocy rodziców. Cierpiała wtedy bardzo, bo brakowało jej matczynego cie-
pła i poczucia bezpieczeństwa w ramionach ojca. Przyjeżdżali do niej co tydzień, a ona i tak
codziennie wieczorem słuchała, czy już idą po trzeszczących schodach. Bała się samotności i
czuła się niepotrzebna. – Jestem sama, sama, sama – zawodziła pod puchową kołdrą.
Któregoś dnia dziadek krzątał się przy ulach. Okadzał pszczoły dymem, na głowie miał
kapelusz z siatką i wyglądał bardzo tajemniczo. Sonka stała nie opodal i nagle zobaczyła le-
cącą wprost na nią brzęczącą kulę owadów. Myślała, że to muchy bawią się zapalczywie i
14
chwyciła rój pszczół pełnymi garściami. Wiele już nie pamięta, tylko ukłucia bezlitosne,
krzyk dziadka i lęk, który rozmył się w utracie świadomości.
Zaniesiono ją do domu, tam rozebrano i położono na stole. Wyjmowano jedno żądło za
drugim, a było ich mnóstwo. Powoli wróciła do zdrowia i rodzice zabrali ją do domu, bo
uznali, że to znak z góry.
– Ja zawsze byłam dzieckiem z kompleksami. Później już czułam, że jestem odrzucana
przez każde środowisko. I na podwórku, i w szkole, i wszędzie. Może to były urojenia, może
głupota. Wiedziałam, że ta niepotrzebna, odepchnięta – to ja. Rozumiesz ten stan ducha?
Rozpoczęła naukę w liceum. Mijał rok za rokiem, a ona była rozczarowana wszystkim i
zniechęcona, bo czas umykał, zaś Sonka tkwiła w swoim szarym światku inności. I myślała,
że tak będzie zawsze. I nie umiała płakać nad swoim losem.
Ale zdarzyło się coś, co odmieniło jej życie. Było to w klasie maturalnej, zaraz po stud-
niówce.
Sonka dowiedziała się, że Adam, jej rówieśnik, który mieszkał w tym samym, co ona, do-
mu, leży w szpitalu. Do tej pory mijali się tylko na korytarzu, gdyż byli sobie jakoś obcy. On
często urządzał prywatki, na które przychodziło mnóstwo znajomych i adapter huczał wtedy
na cały regulator, a podchmielone głosy burzyły nocny spokój.
Dom, w którym Sonka mieszkała, nie był duży – ot, taka mała kamienica. Pani doktor z
pierwszego piętra, gdy tylko ktoś z sąsiadów zachorował, pierwsza spieszyła z pomocą. Do
niej więc udała się z pytaniem o stan zdrowia Adama. Chciała go też odwiedzić. Usłyszała: –
Ależ dziewczynko, nie przesadzaj, on jest już w takim stanie, po operacji, on jak takie zwie-
rzątko leży i nie wiadomo, pożyje miesiąc albo dwa. Lepiej zaoszczędź sobie stresów.
Sonka nie wiedziała, czy to żart, czy prawda, tylko ogarnął ją tak dziwny paraliż, że słowa
nie mogła powiedzieć. Adam miał raka mózgu i jego czaszkę poddano trepanacji.
– Adam był okazem zdrowia. Wysportowany, wysoki, ładnie umięśniony. Trenował po-
dobno judo i jeździł na obozy. Na jego widok każdej dziewczynie mogło mocniej zabić serce.
Od jego młodszego brata usłyszała, że wszystko zaczęło się, gdy mama przygotowała
Adamowi śniadanie, a on za każdym razem wymiotował. Poszedł więc do lekarza, ale oka-
zało się, że to nie grypa. Potem neurolog natychmiast skierował go do szpitala. A tam – szyb-
ko uwinęli się z operacją.
– Pamiętam, że mój tata pojechał w niedzielę na oddział okulistyki Akademii Medycznej,
bo bardzo bolało go oko. Piętro niżej mieścił się oddział onkologii. Jej tata mówił: – „Akurat
przypomniałem sobie, że tam leży Adam i poszedłem go odwiedzić”. Nie mógł poznać Ada-
ma, bo pamiętał młodzieńca, a zobaczył starca. Mówił: – „Adaś” a nigdy się tak do niego nie
zwracał, bo ganił go za to, że na klatce schodowej hałasował za stu. A wtedy powiedział: –
„Adaś, poznajesz mnie?” Nie usłyszał odpowiedzi, tylko chłopiec ledwo co uniósł powieki.
Ojciec próbował z nim rozmawiać, ale łzy stanęły mu w oczach i głos uwiązł w gardle. A gdy
chciał odchodzić – zobaczył uniesioną i drżącą rękę Adama.
Sonka postanowiła pójść do szpitala. Następnego dnia rano była już pewna, że nie może go
zostawić, bo dowiedziała się także, że wszyscy przyjaciele, którzy tłumnie przychodzili do
zdrowego Adama, o Adamie chorym zapomnieli zupełnie.
Przygotowała się do tej wizyty, kupiła soki, owoce i poszła do szpitala. Weszła do izolatki:
Adam nie mówił, nie ruszał się. Leżał i oczy miał wlepione w sufit.
Przychodziła do niego coraz częściej. W końcu codziennie. Lekarze i pielęgniarki nie py-
tali o nic, bo myśleli pewnie, że jest jego dziewczyną. A jej było obojętne, co o niej myślą.
Czuła, że dla Adama jej wizyty są szczęściem i pewnie nadzieją. Czuła to. Czasem twarz
wytarła mu mokrym ręcznikiem, czasem delikatnie poprawiła poduszkę, ale nie mogła znieść
tego, że uporczywie wpatruje się w jej oczy. Czuła, iż rozmawia z nią bez słów, bez gestów,
gdzieś w ciszy.
15
Jego stan się pogarszał, ale oczy miały w sobie blask życia. Pewnego dnia zauważyła, że
na jednym z zębów Adama zrobiła się plamka. – Boże, to już się zaczyna – pomyślała. Chudł
straszliwie i kurczył się. Już tam same kości leżały, a już na zębach pojawił się rój czarnych
plamek.
Któregoś dnia, gdy wychodziła do szpitala, pomyślała, iż skoro nic do picia, ani pożywie-
nia zanieść mu nie może, to znajdzie coś takiego, żeby miał tylko od niej. Rozejrzała się do-
okoła. Niedawno kupiła maskotkę – małą, puszystą sowę. Takie podłużne futerko, które bez
trudu będzie mógł trzymać w dłoni i czuć jej – Sonki –obecność.
Gdy weszła do szpitalnego pokoiku, starała się być szczególnie pogodna. Zauważyła, że
Adam dziwnie się uaktywnił i aż uszy nastroszył. Rozchyliła mu palce i w dłoń włożyła fu-
trzanego maszkarona. Potem zacisnęła swoją dłoń na jego dłoni i uniosła rękę do góry, tak,
aby mógł zobaczyć, co trzyma. Nie chciał tej ręki cofnąć. Już następnego dnia dowiedziała się
od pielęgniarek, że ordynator zrobił im awanturę. Ale mówiły o tym z wyrzutem i uśmiechem
zarazem. Chciały mu tę sowę odebrać na chwilę i umyć rękę. Gdy tłumaczyły, żeby otworzył
dłoń – rzucał się na łóżku i wpadł w... histerię. Wył, bo inaczej nie umiał wykrzyczeć swoje-
go protestu. Potem dały mu spokój. I tak zostało już do końca.
– Zawsze, gdy szłam do szpitala, wstępowałam do kościoła. I wiesz – modliłam się bardzo.
Tak jak nigdy w życiu. Nawet śluby składałam, zęby tylko on wyzdrowiał. Żeby tylko wy-
zdrowiał.
Nadeszła niedziela. W pokoju Adama było dużo ludzi. Przyszła matka, przyszedł brat i
koledzy też znaleźli czas dla niego czas. Sonka się przestraszyła. Zawsze była tutaj sama,
więc teraz chciała uciec. Lecz przemogła lęk i weszła między nich.
Adam wyglądał bardzo źle. Był przykryty tylko prześcieradłem. Przyszła pielęgniarka,
wyprosiła wszystkich z pokoju i podłączyła kroplówkę, a siostry zaczęły nosić lód i okładać
nim Adama. Jedna z nich poprosiła Sonkę o pomoc. I przez to pomaganie została w pokoju.
Widziała, jak chłodzą biedne dało, życia w nim jeszcze szukając, a on oczy miał zamknięte,
tylko maskotkę ściskał w dłoni – sowę puszystą. Nagle wzdrygnął się, uniósł powieki i spoj-
rzał w oczy Sonki tak głęboko, tak czytelnie, jakby wszystko, co się w nim jeszcze tliło,
chciał jej zostawić.
Wieczorem matka Adama przyszła z wiadomością, że jej syn umarł. I rozpaczała. I mówi-
ła, że sowę od pani Soni, to Adaś tak ściskał w ostatnich minutach cierpienia, jakby cały ból
w nią chciał przelać – i łzy może też.
Pochowano go z tą sową, bo inaczej przecież nie można.
Minęło wiele lat. Sonka nie chce już o tym wszystkim pamiętać, lecz pamięta. Jej sny, to
koszmar. Gdy budzi się – nie wierzy, że to wszystko się zdarzyło: sen koszmarny, samotność,
i rój pszczół kąśliwy, cierpienie milczące i sowa puszysta, w dłoni zamknięta. Płacze więc, bo
widziała życie gasnące i była tam, gdzie niewielu być umie.
16
ŚWIATŁO NAD PRZEPAŚCIĄ
Rozpoczyna się wykład dla studentów medycyny. Na stole, jeszcze przykryte białym płót-
nem – zwłoki. Wchodzi profesor. Powoli bierze do ręki skalpel, odsłania ciało zmarłego
człowieka, rozgląda się dookoła, patrzy studentom w oczy i głośno mówi:
– Obserwując uważnie. Oto przed wami leży niezwykła budowla, którą zaprojektował i
wzniósł największy Architekt i Budowniczy. Pamiętając, że jeszcze niedawno mieszkał w
niej przedziwny lokator: myślący, czujący, kochający... Życie.
Film Krzysztofa Zanussiego
Iluminacja. Obraz, na który w latach siedemdziesiątych
uczniowie liceów chodzili do kin studyjnych i oglądali go z zapartym tchem. Byłem i ja na
tym filmie, razem ze szkolnym kolegą Wojtkiem Jędrzejcem. Wbici w fotele z przejęciem
oglądaliśmy perypetie filmowego bohatera, Franciszka Retmana, młodego intelektualisty,
który z uporem poszukiwał sensu ludzkiego bytowania i śmierci. Szczególnie mocno wstrzą-
snęła nami scena, gdy Franciszek przy świetle zapałki z zaciekawieniem oglądał okaleczone
zwłoki taternika, który spadł w przepaść. Zapałczany płomyczek rzucał tylko księżycowe
blaski, cienie prawdy o tym, czym jest życie. Przyczyny wypadku nie sposób było dociec.
Minęło kilka miesięcy i Wojtek niespodziewanie zginął w górach. Spadł w przepaść. Dlacze-
go? – pytałem przerażony. Potem przyszła wiadomość o śmierci w górach odtwórcy roli
Franciszka, Stanisława Latałły. Dlaczego? Nawet gdyby zapłonęły tysiące zapałek i strzeliły
płomieniami zastępy świec – nie znajdę odpowiedzi.
Lata osiemdziesiąte. Szpital wojskowy w Grudziądzu. Odbywam służbę w Szkole Podcho-
rążych Rezerwy. Trafiam na oddział chirurgiczny. Podjeżdżają karetki pogotowia, pielęgnia-
rze w białych fartuchach niosą na noszach żołnierzy w zalanych krwią mundurach. Wypadek
samochodowy. Spoglądam na szarą twarz ciężko rannego kierowcy.
– Ratujcie, boli, ja chcę żyć – szepcze, a potem, już w izbie przyjęć krzyczy.
Następnego dnia inni żołnierze z wypiekami na twarzach odpowiadają, jak oglądali jego
ciało przez otwór w ścianie sporządzonej prowizorycznie kostnicy. Dlaczego?
Po śmierci Piotra przeżyłem szok. Wychowywaliśmy się jak bracia – razem od kołyski.
Dane mi było zobaczyć go leżącego bez życia na podłodze (po zabiegach reanimacyjnych).
Piotr żywy, rozmowny, oczytany, inteligentny, teraz – niemy i bezwładny. Palce dłoni zaciskają
się w pięści, coś rzuca człowieka na kolana i słyszy swój głos nabrzmiały pretensjami i żalem:
– Boże, dlaczego?
W takiej chwili przypominają mi się słowa Starego Doktora:
17
– Patrzcie. Oto niezwykła budowla, którą zaprojektował i wzniósł Największy Architekt i
Budowniczy. Jeszcze niedawno mieszkał w niej przedziwny lokator: myślący, czujący, ko-
chający... Życie.
Zaś Dobry Nauczyciel mówi:
– Ten człowiek nie umarł, tylko śpi, a Syn Człowieczy oznajmił, że zostanie zabity, lecz
po trzech dniach zmartwychwstanie. Podobnie i my wstaniemy z martwych.
Zapewne w chwili naszego załamania po odejściu najbliższych szatan, anioł przepaści,
którego „imię po hebrajsku Abaddon, po grecku Apollyon, a po łacinie Externinans”, zechce
zabić w nas nadzieję, zniszczyć wiarę w życie wieczne i sens istnienia. To oczywiste. Takie
jego smutne zadanie.
– Wierz mi, ciężko jest umierać – powiedział do mnie Jarek, mój śmiertelnie chory rówie-
śnik.
Już śpi. Serce boli, strach ogarnia, łzy płyną jak grochy, lecz mimo wszystko przepaść
beznadziei gorsza jest od wszystkiego, bo wymiar człowieczeństwa stanowi bezmiar nieba.
Tam czeka muśnięcie skrzydeł anioła i Światło, które budzi z najgłębszego snu.
18
CEROWANIE ŻYCIA
Mężczyzna idzie powoli, majestatycznie i z namaszczeniem ciągnie wózek wypełniony
stalowym i żeliwnym złomem. W skupie surowców wtórnych słyszeli, jak opowiadał, że jego
dom jest tam, dokąd on dojdzie. I tam też śpi. Taki to polski kloszard, trochę z wyboru, a
jeszcze bardziej z powodu poplątania nitki losu, która snuje się często nie tak, jakby było
trzeba.
On mówi, że jest wolnym człowiekiem, gdyż kuchenkę elektryczną może podłączyć do
ulicznej latarni, nie ograniczają go cztery ściany domu, drzwi nie zamykają drogi. Ale jeżeli
zapytać wędrowca, czy ktoś oczekuje jego powrotu albo gotuje obiad tylko dla niego – cisza
zawisa w powietrzu i łza kreci się w oku tego zupełnie wolnego, także od najbliższych, czło-
wieka. Najsmutniejsze są święta Bożego Narodzenia. A to dlatego, że kloszard samotnie wy-
patruje pierwszej gwiazdki na niebie, a potem mruczy pod nosem fragmenty kolęd, które za-
pamiętał z rodzinnego domu, bo przecież miał kiedyś rodziców i był dzieckiem – choć dzi-
siejsze młokosy często mówią o nim „dziad”, tak jakby całe jego życie dotknięte było dzia-
dowskim trądem. Rodzice chcieli, żeby się kształcił, on zaś miał inne zdanie i nieoczekiwanie
minęło kilkadziesiąt lat, tak szybko jak mgnienie cienia.
Ma syna, pamięta, że z kwiatami odbierał go ze szpitala. A proszę, imienia dziecka nie
pamięta, ale z głowy nie uszło, iż chłopak urodził się 24 grudnia i to zaraz po tym, jak jego
ojciec zobaczył na niebie pierwszą gwiazdkę. Wyglądało to jak nieoczekiwany cud i wszyscy
dookoła mówili, że bobas będzie miał w przyszłości dużo szczęścia. Jak potoczyło się jego
życie, stary człowiek nie wie, bo poszedł przed siebie i nie pamięta nawet, dlaczego tak się
stało.
Ewa jest rencistką. Jej syn nie życzy sobie, aby zbierała butelki i makulaturę, bo to wstyd
ogromny. Wychodzi więc tylko w nocy, latarką do pojemników świeci, nadziewa butelki na
haczyk, wrzuca do torby i w domu porządnie myje. W czasie okupacji była na robotach w
Niemczech. Po wojnie przyjechała do Szczecina. Razem z przyjacielem, bo jak mówi, uro-
dziwa była i oczekiwała, że on się z nią ożeni. Polski Urząd Repatriacyjny miał siedzibę przy
ulicy Jagiellońskiej. Tam przydzielono jej kwaterę. Łóżko z pluskwami, jeść nie było co, da-
wali tylko gorzką słoninę i słodką zupę z żyta.
Zaczęła pracować w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. A przyjaciel jak po-
szedł sobie pewnego dnia, tak ona do tej pory nie wie, gdzie jest. Tak nieoczekiwanie drogi
pogubili. A marzyła o wspólnej wspaniałej przyszłości. Nie był dobry, bo wódkę przedkładał
ponad wszystko. Został jej po nim tylko syn, który przyszedł na świat w Wigilię Bożego Na-
19
rodzenia i Ewa wie, że dzięki temu jest taki mądry i tytuł magistra ważnych nauk zdobył.
Tamten człowiek, znaczy ojciec jej syna, odszedł nagle, ale może jeszcze żyje, jest samotny
tak, jak ona i też zbiera butelki, albo ciągnie swój wózek wypełniony złomem. Bo przecież w
życiu wszystko zdarzyć się może.
20
GWIEZDNY PYŁ
Ile to już pierwszych gwiazdek zabłysło w kolejne wigilijne wieczory? Ile osób ubyło, a ile
przybyło przy świątecznym stole i ile opłatków przełamano, życząc sobie nawzajem wszyst-
kiego, co dobre? Lata siedemdziesiąte, lata osiemdziesiąte, lata dziewięćdziesiąte. Zapach
choinki, łańcuchy – najpierw te wykonywane własnoręcznie przez dzieci, potem cukierki
zwisające z zielonych gałązek. I prezenty: ubogie, potem droższe i wyrafinowane, i znowu
tańsze. Za oknami, oprócz zimy, zagościła demokracja, ale też prawa wolnego rynku i często,
jak to drzewiej bywało, pomysły rządowych ekonomistów nie pozwoliły spełnić marzeń naj-
bliższych. Trzeba żyć z kartką i ołówkiem w ręce. A przy wigilijnym stole, oprócz urokli-
wych kolęd, słychać niezwykłe opowieści.
Ktoś opowiada, że wiele lat temu w wigilijny wieczór pewien kilkunastoletni chłopiec
czekał na powrót ojca, który przebywał w obozie koncentracyjnym. Wojna się skończyła, o
wywiezionej na roboty do Niemiec matce słuch zaginął. Chłopiec przed wojną mieszkał z
rodzicami w czterech ciepłych i przytulnych pokojach. Teraz piwniczny ziąb i samotność, a
on każdego dnia wierzył, że ojciec wróci właśnie dziś.
Nagle na podwórku pojawił się starszy człowiek przebrany za świętego Mikołaja. „Wy-
słannik niebios” miał czerwony nos i zalatywało od niego alkoholem. Gdy dowiedział się o
losie chłopca, zaproponował mu garść gwiezdnego pyłu. Jak mówił: „Prawdziwego, co nie
ulega wątpliwość, bo po wielkich nieszczęściach niebo daje ludziom wiele swoich skarbów,
aby zapomnieli o złych chwilach”. Chłopiec nie wierzył. Coś jednak kazało mu zaufać opo-
wieściom gwiezdnego wysłannika, bo wyciągnął dłoń i otrzymał mieniący się różnokoloro-
wymi błyskami proszek, rozsypał go na progu piwnicy i czekał.
Zabłysła pierwsza gwiazdka. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Matka! Rzucili się sobie w ra-
miona. Ojciec nie wrócił. Podobno wygłodzony zmarł na czerwonkę. W domu do tej pory
opowiadają, że tamto zdarzenie to cud. Skoro ojciec wyruszył w drogę do gwiazd, Ktoś zesłał
dziecku matkę, która przez góry, lasy i doliny dotarła do domu wraz z wigilijną gwiazdką.
Ile to już pierwszych gwiazdek zabłysło w wigilijne wieczory? Ile osób ubyło, a ile przy-
było przy świątecznym stole?
21
BYĆ SOBĄ
Zygmunt Kubiak już w dzieciństwie zakochał się w greckim świecie. Nad Mitologią Gre-
ków i Rzymian ten znany pisarz, tłumacz literatury greckiej, rzymskiej i angielskiej, laureat
m.in. Nagrody Wielkiej Fundacji Kultury – pracował przez dziesięciolecia. Gdy rozmawiamy
o jego niezwykłym dziele, stwierdza, że badania kultury antycznej wzbudziły w nim taką oto
refleksję: na przestrzeni tysięcy lat człowiek się nie zmienił, jest wciąż taki sam, mimo że
historia chadza rozmaitymi drogami. Pisarz mówi: „To optymistyczny wniosek i wielka na-
dzieja, bo dyktatorzy, których na szczęście przetrwaliśmy, chcieli stworzyć nowego człowie-
ka. Zamierzali zmazać wszystko, co było dotychczas i stworzyć wymyśloną przez siebie
istotę. Nic z tego, bo człowiek jest zawsze taki sam, stoi wobec tych samych tajemnic, ma te
same podstawowe uczucia i nie poddaje się. Jest sobą i to niezwykły charakter, a może i bo-
gactwo człowieczeństwa”.
Pytam Zygmunta Kubiaka, jak pogodzić tę opinię z innym, często podkreślanym przez pi-
sarza wnioskiem, że cywilizacja w końcu XX wieku ulega degeneracji. Odpowiada, iż to, że
tak mówi, jest rodzajem ostrzeżenia i zaniepokojenia. Tak jak w minionych dziesięcioleciach
przeszliśmy przez okrutne eksperymenty dotyczące struktury społecznej w niektórych rejo-
nach świata, tak teraz nastąpił czas eksperymentów biologicznych: totalnej transplantacji i
klonowania. Smutny jest także upadek obyczajów. Choć może to tylko wrażenie. Można za-
uważyć tłumy ludzi zachowujących się jak stado szympansów, ale na spotkaniach z czytelni-
kami pisarz z radością wysłuchuje wielu wspaniałych, mądrych pytań. Myśli wówczas, że
wyrasta nowe pokolenie Polaków końca XX wieku. Prawdziwa kultura jest zawsze elitarna,
ale w sposób niezwykle pozytywny oddziałuje na całe społeczeństwo.
Dla Zygmunta Kubiaka wielką radością jest fakt, że jego
Mitologia Greków i Rzymian tak
szybko znika z księgarskich półek. Czytelnik pozna, a może i przyswoi sobie wielowiekowe
tradycje ludzkości. Żadne tak zwane konieczności historyczne, ani grymasy i humory dykta-
torów nie zdołają go od tego odciągnąć.
22
ZDJĘCIE
Marka spotkałem zupełnie niespodziewanie kilka dni temu. Nie widzieliśmy się kilkana-
ście lat. Kiedyś razem chodziliśmy na religię – jeszcze do kościoła, do salek katechetycznych,
potem razem do liceum. Marek był zawsze cichy, spokojny, wręcz jakby ciągle wystraszony.
Teraz emanowała z niego pewność siebie. Garnitur, śnieżnobiała koszula, krawat, i buty
błyszczące jak lustra w słońcu. Okazało się, że założył firmę, a ta rosła w silę i majętność, co
pozwoliło jej właścicielowi nazywać siebie biznesmenem. Tak właśnie odpowiedział, gdy
zapytałem go, co robi, kim jest.
– Biznesmenem jestem – odrzekł przeciągle, jakby od niechcenia.
I potem mówił już tylko o tym, co sprzedaje, co kupuje, co się opłaca. Kiedyś chodziliśmy
razem na premiery filmów, rozmawialiśmy o kinie moralnego niepokoju, wyruszaliśmy na
wyprawy do księgarń w poszukiwaniu dobrej książki i zażarcie dyskutowaliśmy o premierach
teatru telewizji. Teraz Marek, jakby coś wyssano z jego wnętrza, unika rozmowy o kultural-
nych nowinkach. Do kina nie chodzi, książek nie czyta, polityką się nie interesuje, choć
twierdzi, że podczas wyborów nie głosuje z politycznego wyrachowania. Właściwie zaczy-
nam żałować, że spotkałem Marka biznesmena, bo wolałem go jako cichego ucznia.
– Do kościoła pewnie nie chodzisz, zmądrzałeś? – słyszę zdumiony i myślę, że to żart.
–Jak to, czy nie chodzę do kościoła, czy zmądrzałem? – pytam pewnego siebie Marka.
– No, tak. Opium dla ludu, nie pamiętasz? – powtarza z uporem.
– Pamiętam, że razem chodziliśmy na religię i razem przystępowaliśmy do Pierwszej Ko-
munii świętej – mówię poirytowany.
– Spokojnie, ale chyba dojrzałeś i wiesz, że to wszystko jest teatrem, bo ludzie chcą w coś
wierzyć, zwłaszcza ci biedni, gdy jeszcze na dodatek mówi się, że ostatni będą pierwszymi.
Dobrze pamiętam? Bez inicjatywy, pieniędzy i oleju w głowie – czy w niebie czy w piekle –
zawsze będą ich gryzły psy. A najpewniejsze jest to, że będą gryźli ziemię.
– Marek, a ty?
– Mnie stać na wszystko i nie tracę czasu na klękanie i klepanie „zdrowasiek”. „Time is
money” – czas to pieniądz.
Stoimy niedaleko mojego domu, samochód biznesmena błyszczy w słońcu. Proszę, aby
poczekał pięć minut, przyniosę pamiątkę, która może być dla niego czymś ważnym – zdjęcie
z czasów, gdy chodziliśmy na lekcje religii do kościoła przy ulicy Królowej Korony Polskiej.
Ksiądz zrobił je naszej grupie. Na jednym z nich stoimy z Markiem przy brzozie, w krótkich
spodenkach, z jasnymi twarzami, uśmiechnięci od ucha do ucha. Przynoszę starą fotografię,
23
pokazuję koledze, a on dziwnie na mnie patrzy. Spoglądam raz jeszcze i dreszcz przebiega mi
po plecach. Na zdjęciu, gdzie stał nieśmiały Marek, nie ma już nikogo. Pozostał wyblakły
cień.
– Zobacz – szepczę. – To niemożliwe.
W odpowiedzi słyszę tylko warkot silnika volvo i krótkie: do zobaczenia. Powiew wyszar-
puje mi zdjęcie z dłoni, a ono odfruwa, kołuje w powietrzu, aby w końcu zniknąć za parka-
nem. Tak jak młodość, tak jak przyjaciele z lekcji religii, z liceum. Byli i już ich nie ma, choć
są.
24
BARYKADY
Barykady. Przegrody, utworzone przez grupę ludzi ze znajdujących się pod ręką ciężkich
przedmiotów, spiętrzonych w poprzek drogi, aby uniemożliwić przejście przeciwnikom, ale
także wszystkim tym, którzy pragną akurat tą prostą trasą iść przed siebie. Dlatego jestem im
przeciwny. Przecież mam wolną wolę i każdy, kto zmusza mnie do zejścia z wybranej drogi,
niekoniecznie używając do tego ciężkich kłód i płonących opon, i pójścia inną trasą lub pod-
jęcia próby obejścia jej opłotkami, po omacku, działa na moją niekorzyść. Wojna – rozu-
miem. Zło zagraża krajowi i trzeba wznosić gaszące jego impet tamy, bez względu na własne
niedogodności. Pokój i wolność nie pasują do barykad. Z bohaterami barykad też rozmaicie
bywa. Jak informuje Władysław Kopaliński w swym
Słowniku mitów i tradycji kultury „Ju-
lian Konstanty Ordon, kapitan wojsk polskich, w czasie powstania listopadowego dowodził
baterią (...) artylerii w forcie 54, (...) gdy Warszawę oblegały siły rosyjskie pod dowództwem
Iwana Paskiewicza. Na wieść, że Rząd Narodowy postanowił poddać miasto, Ordon rozkazał
wysadzić prochy na swojej reducie. Adam Mickiewicz, sądząc, że ów kapitan wówczas zgi-
nął, unieśmiertelnił w znanym wierszu jego imię. Prawda była inna: Julian Konstanty Ordon
wyemigrował z kraju, brał udział w wojnach, a w 1887 r. we Florencji odebrał sobie życie”.
Pamiętam lekcje historii w liceum ogólnokształcącym – kilkanaście lat przed „Okrągłym
Stołem”. Zadawane przez uczniów trudne wówczas pytania (Katyń, wojna polsko-sowiecka) i
w zależności od nauczyciela: proste odpowiedzi lub zabarykadowana prawda, czyli „ucięcie”
tematu lub odgórnie nakazane kłamstwo. Rzeczywistość – zbrodnie przeciwko ludzkości,
mordy na polskich oficerach – zabarykadowano przed laty. A nawet dziś, gdy wszystko wy-
daje się jasne, ktoś ciągle próbuje wznosić zapory. Pyta syn ofiary: „Czy konwojenci mogli
nie wiedzieć, co się stało z jeńcami?”. Były miejscowy funkcjonariusz NKWD: Jak mi Bóg
miły, ja nie słyszałem, nic nie widziałem”. Dopiero teraz, po latach dowiadujemy się o tej
tragedii. Wiadomo jednak, że jeńców Ostaszkowa wyładowano w Twerze i zawieziono do
budynku NKWD, gdzie zamordowano ich strzałem w tył omotanej płaszczem głowy, aby
krew nie tryskała i nie brudziła rąk oprawcy. Potem ponad sześć tysięcy zwłok zakopano w
oddalonym o trzydzieści kilometrów Miednoje. Odpowiedź: „Ja nie widziałem, ja nie słysza-
łem” – to jedna barykada. Obowiązująca przez wiele lat, jeszcze obecnie przez niektórych
propagowana wersja, według której tam zabijali Niemcy, to barykada druga. Strach, kłam-
stwo, umysły zniewolone...
Pamiętam, w jednej ze szczecińskich rozgłośni radiowych gościł swego czasu Bardzo
Ważny Urzędnik resortu do spraw kombatantów. Polscy więźniowie obozów koncentracyj-
25
nych, w odróżnieniu od innych nacji, do tej pory nie otrzymali nawet ułamka finansowej re-
kompensaty za swe cierpienia. Przyczyny? Rząd PRL zrzekł się w ich imieniu (!) wobec byłej
NRD wszelkich roszczeń, to znowu ktoś rozkradł lwią część zapomogi przyznanej przez fun-
dację „Pojednanie”. Kto, kiedy, jak? Nikt nic nie wie. W 2000 r. od chwili rozbicia bram
prowadzących do mrocznych obozów minie pięćdziesiąt pięć lat. Ci, którzy przeżyli, pozo-
stawieni sami sobie, bezradni, łudzeni są co pewien czas, rozmaitymi obietnicami. Raz wie-
rzą, to znowu popadają w apatię. Mają na karku sporo lat i ktoś zza urzędowej barykady skru-
pulatnie je liczy. Problem sam przestanie istnieć. Przeżyłem prawdziwy szok, gdy po wysłu-
chaniu w wywiadzie radiowym pokrętnych odpowiedzi (teraz: byłego) Bardzo Ważnego
Urzędnika do spraw kombatantów odprowadzałem go do służbowej limuzyny. Wręczył mi na
pamiątkę resortowy kalendarzyk i stwierdził, że byli więźniowie obozów koncentracyjnych
dostali już tyle, że więcej rekompensat im nie trzeba. Stałem, własnym uszom nie wierząc, a
koła ministerialnego auta sypnęły piachem, tworząc barykadę wyższą od Chińskiego Muru.
– Boga nie ma – mówił w ostatnich czasach szkolnych mój kolega.
– A dlaczego tak mówisz? – pytali inni.
– Bo gdyby Bóg był, to nie byłoby wojen, zabijania, gwałtów. Prosty dowód.
– Człowiek ma wolną wolę i to w nim rodzą się wojny lub pokój – odpowiadano.
– Eee! – zbywał kolega.
Widocznie czuł się bezpiecznie za taką barykadą. Minęła matura. Uleciało wiele lat. Polski
(oprócz stanu wojennego) nie dotknęło nieszczęście wojny. Gdzie jest niewierny T. z II Li-
ceum Ogólnokształcącego, co robi, jak żyje – to wie tylko sam Pan Bóg. Mimo że T. w Niego
nie wierzy. Chociaż, kto wie, może już rozbił w pył swoją barykadę i swobodnie idzie przed
siebie.
26
NIC WIĘCEJ
Dom jest szary, od lat nie remontowany. Drewniane schody skrzypią, a ściana tylko czeka,
aby sypnąć odłamkiem gruzu. Drzwi otwiera starszy mężczyzna. Jeden pokój, stara komoda,
fotel przykryty wyleniałym kocem, lustro i piec kaflowy. Za brudną zasłoną wrak tapczanu,
dalej mała kuchenka gazowa i kilka garnków – to cały dobytek.
Siada na skraju legowiska, podciąga nogawki spodni i ukazuje węzły żylaków.
–
Pracował pan ponad czterdzieści lat i nawet na radio nie było z czego odłożyć?
– Mało zarabiałem, o tym wtedy nie myślałem, a teraz taka niska emerytura – odpowiada skruszony.
– Czy pan jest sam tutaj... na świecie?
Mówi, a z oczu płyną mu łzy jak groch. Prosto na leżące na podłodze, wybierane ze śmiet-
ników stare gazety, które czyta, by wiedzieć, co się dzieje na świecie.
*
*
*
Franciszek jest samotny. Twierdzi, że dobrze mu w przytułku dla bezdomnych. Przeszedł
w życiu bardzo wiele, aż nadto. Wspomnienia przelewają się jak woda w rozkołysanym
dzbanie. Opowiadając, drży i kiwa się na boki jak opuszczone dziecko. Ma dwóch kompa-
nów. Mieszkają razem. Jeden z nich, cały nakryty kocem, leży w ciszy i bezruchu. Tylko
skurczone paraliżem ręce sterczą jak w wołaniu o pomoc. Kaczkę poda, szklankę wody przy-
niesie, a oni, gdy zajdzie potrzeba, też mu usłużą. Franciszek mówi, że tu jest jego dom, jego
bracia, jego rodzina. Innej nie chce.
*
*
*
Starsza pani nieśmiało stanęła w progu redakcyjnego pokoju. Poprosiła o wybaczenie, ale
czuje się opuszczona przez cały świat i chyba dlatego jest tak bardzo uczulona na krzywdę,
przemoc i wszelkie zło, którego wokół coraz więcej. Choć uważa, że przypadła jej rola bycia
Wielkim Nikim: bez rodziny, wykształcenia i nadziei na lepsze czasy, chciałaby wiedzieć,
dlaczego ludzie w Polsce stali się sobie tak bardzo obcy. To tyle. „Tu redakcja, wielki świat,
mądrzy ludzie, wy wiecie... Dlaczego niektórzy muszą, a inni tak bardzo chcą być samotni?
Koniec świata, koniec świata” – chlipała cicho.
Nagle cisza. Rozglądam się dookoła. Pytam o nią. Nikt jej nie widział. Zjawa? Nie wiem.
Później na ulicy spotykałem niejedne takie przerażone oczy.
27
JĘK NIEDOSZŁEGO JUDASZA
Dziennikarstwo to zawód, ale także powołanie. Tak właśnie myślał Krzysztof, gdy rozpo-
czynał pracę w regionalnym tygodniku. Była połowa lat osiemdziesiątych. Od dziecka z za-
pałem czytał książki, namiętnie pisał wiersze i opowiadania. Teraz został zauważony. Zapro-
ponowano mu etat w redakcji i kariera żurnalisty stała przed nim otworem. Najpierw rok
aplikacji. Na wizytówki z napisem „dziennikarz” długo musiał czekać, bo przecież w rzeczy-
wistości nim nie był. Do pracy zabrał się z wigorem: reportaż, wywiad, felieton, znów repor-
taż. Zachłysnął się radością pisania. Sam szukał tematów, nie czekał, aż ktoś je mu narzuci.
Pewnego dnia usłyszał o lekarzu, wybitnym specjaliście medycyny morskiej i tropikalnej, a
na dodatek znakomitym lotniku. Nikt o nim do tej pory nie pisał. Gdy telefonicznie umawiał
się na rozmowę, usłyszał w głosie doktora W. zdumienie: „Pan rzeczywiście chce przeprowa-
dzić ze mną wywiad?”. Gdy już przekroczył próg jego mieszkania, wiele minut upłynęło, nim
stopniały lody nieufności i dziwnej podejrzliwości gospodarza.
Krzysztof był zakłopotany, lecz nagle jak rwący potok popłynęła barwna opowieść doktora
W. o zdobywaniu kolejnych stopni wtajemniczenia pilota, o wyprawach do Afryki na akcje
agrotechniczne, a nawet o czasach, gdy pełnił funkcję lekarza w Trypolisie i obsługiwał mię-
dzy innymi pielgrzymki do Mekki. Dziwne, że tak doskonały specjalista był tylko jednym z
wielu lekarzy na nabrzeżu szczecińskiego portu.
Dziennikarz wszystko zanotował, wypożyczył zdjęcia przedstawiające doktora W. w nie-
zwykłych sytuacjach i serdecznie żegnany poszedł do domu. Był wieczór. Nad ranem brutal-
nie wyciągnięto go z łóżka, a potem wystraszony i ogłupiały oczekiwał na przesłuchanie w
lustrzanej poczekalni budynku przy ul. Małopolskiej. Oficer SB („Zajmuję się dziennikarzami
i wszystko o was, a szczególnie o panu, wiem,,) zapytał na początku, dlaczego Krzysztof,
żurnalista ze świetlaną przyszłością, przeprowadza wywiady i chce tym samym popularyzo-
wać na łamach prasy tak szkodliwe społecznie jednostki, jak doktor W. Potem: przesłuchanie,
przerwy, nakłanianie do współpracy, przerwa, wypytywanie o nastroje w redakcji. „No prze-
cież X i Y donoszą nam o wszystkim, o pańskim naczelnym, pańskich kolegach, panu... i
portierze też”. W hotelu, w specjalnym pokoju, zapewne naszpikowanym mikrofonami funk-
cjonariusz pocił się nad nakłanianiem Krzysztofa do donoszenia na kolegów. „Oni nie są war-
ci lojalności” – mówił.
Na próżno. Choć sparaliżowany strachem, nie wyraził jednak zgody. Po powrocie do re-
dakcji roztrzęsiony młody dziennikarz opowiedział (mimo zakazu) o całym zdarzeniu kole-
dze, a ten z kolei powiadomił naczelnego. Szef docenił lojalność swego pracownika i uścisnął
28
mu dłoń. Tekst o doktorze W., – jak się później okazało – działaczu opozycji, z powodu
sprzeciwu Służby Bezpieczeństwa wydrukowano po kilkunastu miesiącach.
Nadszedł rok 1989. „Okrągły Stół”. Wolność. Krzysztof wyjechał do innego miasta. Dok-
tor W., były opozycjonista, został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Zdrowia. Krzysztof
nie miał pracy. Gdy wrócił do Szczecina, w redakcji jednej z gazet usłyszał, że może bez
obawy źle pisać o Kościele i nie musi autoryzować wywiadów. W drugiej brakowało etatów,
w jeszcze innej pisano przede wszystkim o skandalach, a to nie było to, o co Krzysztofowi
chodziło. Wizytówkę z napisem „dziennikarz” można zamówić w drukarni, chociażby dla
kaprysu.
Doktor W. z wysokości swojego urzędu nigdy nie dowiedział się o perypetiach człowieka,
z którym kiedyś w dramatycznych okolicznościach splątały się jego losy. Koledzy, którzy
przed laty ściskali dłoń Krzysztofa, dziękując mu za lojalność – teraz Ważni Dziennikarze nie
mają dla niego zbyt wiele czasu. Ot, tyle, aby coś obiecać. Oficer SB kusił: „Tam zazdrosz-
czą, to nie koledzy, warto o nich nam opowiadać”.
Jęknął dziennikarz na to wspomnienie i dziękował Bogu, że w paskudnych czasach nie zo-
stał Judaszem. „Wczoraj to dzisiaj, tyle że wczoraj” – pisał Sławomir Mrożek, więc nie wia-
domo. Być może to, co paskudne, jeszcze się nie skończyło.
29
SEN NOCY WIOSENNEJ
„Błogosławiony, który sen wynalazł, ten płaszcz,
który okrywa wszystkie myśli ludzkie, pożywianie,
które uśmierza głód, wodę, która gasi pragnienie, ogień,
który w zimnie zagrzewa, chłód, który łagodzi upał,
i na ostatek pieniądz obiegowy, za który wszystko kupić
można, wagę i ciężarki, które równoważą pasterza
i króla, prostaka i mędrca.”
(Don Kichot, Miguel de Cervantes Seavedra)
Zdarzyło się to w jednej z krain snu i wyobraźni, danych człowiekowi przez Stwórcę, aby
mógł bez wielkiego trudu przenieść się w odległe rejony marzeń i trudnych do wykonania w
szarej rzeczywistości (z powodu działania praw fizyki) lotów w świat kontemplacji.
2 kwietnia (Przyszłość)
Tomasz de Betrayal gładził lśniącą powierzchnię chronomobilu. Rzeczywiście – myślał –
to jest dokładnie to, co nazywa się środkiem prowadzącym do celu. Wehikuł czasu – maszyna
wyobraźni. Nie mógł już znaleźć odpowiedniego stroju pozwalającego na w miarę swobodne
wejście w tłum z odległej epoki. Owinął nagie ciało białym prześcieradłem i oddychał spo-
kojnie, przemierzając niebotyczne odległości czasoprzestrzeni. Zawsze intrygował go pro-
blem zdrady, choć sam był zdrajcą. Oddał w ręce kata swego mistrza, Mędrca o niepokojąco
przenikliwych, a jednocześnie zadumanych oczach. Często spotykał go w swym śnie i długo
słuchał fascynujących prawd i mądrych przypowieści. A jednak zdradził. Chociaż zdarzyło
się to w krainie snu i wyobraźni, nie zmieniało jego wielkiego i narastającego poczucia winy.
Potem dowiedział się, iż tak już było w historii świata snu. Wertował wiele ksiąg, aż w końcu
znalazł ten pierwszy, dziewiczy przypadek zdrady Dobra Absolutnego. Było to w roku trzy-
dziestym trzecim. Teraz Tomasz leciał w głębię czasu na spotkanie z praźródłem ludzkiej
niegodziwości. Postanowił już na zawsze wyeliminować zdradę z dziejów – tak jak chirurg
wycina skalpelem nowotworową tkankę. Nie dopuści do wydania katom Mistrza Światłości.
Choćby za cenę snu.
30
2 kwietnia (Przeszłość)
Data drugiego kwietnia trzydziestego trzeciego roku migotała mglistym światłem pod
oczami Tomasza. Oddychał głęboko. Powietrze przyniesione z otchłani trzech tysięcy lat pul-
sowało brzemieniem wieków. Tchnienie ziemi trąciło smakiem oliwek. Ciało okrył szczelnie
bielą tuniki z prześcieradła, zaś sen zatrzymał się i ruszył w przeciwną stronę czasu. Tomasz
de Betrayal wyskoczył na piaszczystą drogę. Stał chwilę oszołomiony odmiennością krajo-
brazu, tak bardzo różnego od tego snu z przyszłości. Nagle z ciemności wyłoniła się sylwetka
ubranego w białe szaty człowieka. Przystawał zdyszany, a Tomaszowi zdawało się, iż słyszy
łkanie. Tak, to on – Judasz zdrajca. Teraz de Betrayal skrył się za skalnym kikutem. Obcy
biegł wprost na niego. Skok, silne uderzenie i Tomasz stał pochylony nad drgającym w kon-
wulsjach ciałem. Głowa nieszczęśnika uderzyła w róg kamiennej steli. Pękła niczym skorupa
orzecha. Nagle na przestraszonego w swym niezwykłym śnie Tomasza de Betrayala padła
poświata. W odległości kilku metrów stał przed nim Mistrz Światłości w otoczeniu uczniów.
Jego oblicze, zroszone fosforyzującym krwawym potem, rozpraszało mrok. Tomasz wiedział,
że ten niezwykły Człowiek – ze snu każdego z nas – czeka na niego. Wiedział jednocześnie,
iż powinien natychmiast uciekać, lecz tajemnicza moc zniewoliła go i osadziła na miejscu. Po
chwili ruszył bezładnie do przodu, ucałował z miłością przeorane męką oblicze, gdyż chciał
przeprosić za siebie i tych, którzy kiedykolwiek zdradzili. W zapatrzeniu nie zauważył skra-
dającej się za nim zgrai z mieczami i kijami. I zaraz potem otoczyła ich chciwa tłuszcza, krę-
pując opuszczonego przez swych uczniów Mistrza Światłości. Tomasz de Betrayal padł bez
czucia na senną ziemię, a świadomość powróciła z brzękiem rzuconej z pogardą sakiewki. W
oddali grzmiały tryumfalne okrzyki i drwiące śmiechy. Dźwignął się ciężko i ruszył w pogoń.
13 grudnia 1981 r.
Za oknem padał gęsty śnieg i mróz ścinał ostatnie kropelki nadziei. Zgrzytały gąsienice
czołgów. W samochodach, pod brezentowymi plandekami gnieździli się zbrojni, zaś za każ-
dym rogiem czyhała zgraja z pałkami i pistoletami. Co chwilę słychać było okrzyki i warkot
rozjuszonych silników. Ktoś uciekał.
Czytając Ewangelię św. Marka, Piotr zastanawiał się, kim był opisany w niej tajemniczy
młodzieniec, który szedł wówczas za Jezusem z Nazaretu, okrywając nagość ciała prześciera-
dłem. Może jednym z Jego uczniów. Może nie starczyło mu odwagi, by walczyć ze scenariu-
szem proroctwa, gdyż zgodnie z nim, choć go pojmano, zrzucił prześcieradło i uciekł przera-
żony.
Potem Tomasz de Betrayal śnił jeszcze o męce Syna Człowieczego. O rozciągnięciu Go na
Krzyżu i Jego zmartwychwstaniu po trzech dniach w wielkiej chwale i nadziei dla wszystkich
ludzi dobrej woli. Bo właśnie ich, zgodnie z obietnicą Syna Bożego, czeka życie wieczne. A
nie przeszkodzi temu nikt, choćby ruszył do krainy snu i wyobraźni, w odległe rejony rozwa-
żań, marzeń i zwodniczych zmor sennych ściskających gardło. Kto zresztą szukałby śmierci,
skoro przez drogę zdrady, męki i zmartwychwstania Jezusa z Nazaretu życie mu dano.
31
Z GŁÓWNEGO NA KSIĘŻYC
Szczecin Główny. Na dworcowym zegarze godzina goni godzinę. Poczekalnia. Zmęczeni
podróżni, nasyceni ciepłem i towarzyskimi rozmowami miejscowi. Po dworcowej hali latają i
spacerują wróble. Nie boją się. Lotny szus i ptak trzyma w dziobie kęs hot-doga, kawałek
bułki lub – ku swojemu utrapieniu – niedopałek papierosa.
Komunikat: „Na dworcu też może być przyjemnie. Punkty małej gastronomii zapraszają.
Przyjdź. Zobacz...”
Na peronie trzecim stoi pociąg. Zaraz ruszy. Kuszetkowi już stoją na wagonowych stop-
niach – Jeżdżą także żuliki, menele, o tacy: tu gdzieś ukraść, tam piwko wypić za darmo –
narzeka jeden z nich.
Najbardziej obstawiony przez złodziei jest pociąg na trasie Szczecin-Przemyśl. Przy kasie
biletowej starszy człowiek. Kupuje bilet drugiej klasy z kuszetką. Do Przemyśla.
Na marmurowej balustradzie pudełko, a w nim kartonik z informacją-prośbą: „Zostałem
okradziony z portfela i dokumentów. Jestem z Przemyśla i nie mam pieniędzy na bilet po-
wrotny. Proszę o pomoc!...”
Wspomnienie kolejowe
27 września 1825 roku Robert Stephenson otworzył pierwszą publiczną linię kolei dla ru-
chu pasażerskiego. Połączyła ona Stockton z oddalonym o 39 kilometrów Darlington.
*
*
*
Czarne oczy dziewczynki wpatrują się głęboko w miłosierdzie podróżnych, ale mało kto
rzuca jej datki. Rumunka trzyma kartonik, na którym wypisano informację: „Zbieram pienią-
dze na operację dla siostry, która ma 14 lat i jest chora na serce. Mój mały brat leży poparzo-
ny w szpitalu. Mama sparaliżowana. Tata umarł dwa lata temu. Bóg zapłać za pomoc”. Wyro-
stek z Rumunii twierdzi, że jest z Sarajewa i narzeka, iż nie ma domu. Pytam: – Kiedy go
wybudujesz? Zdumiony, odpowiada: – Nie znam słowo...
W dworcowym holu mijają mnie żołnierze. Żandarmeria wojskowa. Rozglądają się uważ-
nie.
32
Wspomnienie kolejowe 1991 r.
Miarowy stukot kół usypia wszystkich. Do luster okien puka zielonkawa, jasna poświata
księżycowa. Pociąg wracający z Miednoje wiezie rodziny zamordowanych przez NKWD
polskich oficerów. Pielgrzymi zamykają oczy i widzą: obóz na wyspie, lochy, zapadliska,
ubikacje na grobach najbliższych...
*
*
*
Zapytana o koczujących na dworcu sprzątaczka zamyśla się i cicho opowiada: – To są
biedni ludzie. A mimo wszystko kiedyś choinkę ustawili i ozdobili. Boże Narodzenie święto-
wali. Zaraz potem taki mały chłopiec zmarł, o tam, pod murem. Nie pierwszy i nie ostatni.
Ekspedientka z jednego ze sklepów dworcowych: – Ten płyn do mycia szyb oni piją. Idą
na stację benzynową, kupują, wypiją, ile im tam trzeba i śpią. Policja przychodzi, wygania, a
bezdomni jednymi drzwiami wychodzą i drugimi wchodzą. Bulwersujące zdarzenie? Raz
pewna kobieta wywołała awanturę, a potem rozebrała się na złość wszystkim do naga. Męż-
czyźni mieli radość.
Ludzie z walizkami, torbami i plecakami mijają się jak na zatłoczonej ulicy. Gdzieś z boku
widać czerwone światła pozycyjne odjeżdżającego pociągu. Inny wjeżdża na peron. Z głośni-
ków płynie kolejny komunikat. Dziecko zgubiło rodziców.
– Tutaj taka Maryśka przychodzi, śpiewa i tańczy. Dziwna.
Maryśka: – Jestem 57. rocznik. Byłam kiedyś w domu dziecka. Mamusia umarła w Rzepi-
ni. Tata miał padaczkę. Nie wiem, czy żyje. Macocha mnie biła, to poszłam od niej. Najlepiej
mi było w Sławnie, w Domu Dziecka. Piękny dom. Potem wysłali mnie do różnych miejsc, aż
się tutaj znalazłam. Ja Marysia jestem. Królowa dworca. Słowo daję, nie kłamię. Koronę
miałam, ale ukradli.
Królowa umarła nagle.
Wspomnienie kolejowe 1940 r.
Po więzieniu w Drohobyczu były inne: we Lwowie, Złoczowie, łagier w Starobielsku.
Czternastolatek Władysław Ossowski „Król Białych Kurierów” wciąż nie otrzymał wyroku.
On i inni przeklęci przez władzę sowiecką szli cały miesiąc. Na stacji kolejowej Liski zała-
dowano ich do bydlęcego wagonu i zawieziono do Ufy w Baszkirii. Z każdego pełnego wa-
gonu przeżyło siedmiu, ośmiu...
*
*
*
Z głośnika sączy się jak echo zaproszenie: „Przyjdź, zobacz, na dworcu też może być
przyjemnie...”
Młody człowiek spazmatycznie reaguje na pytanie o cel podróży. Wymachuje rękami i
krzyczy: – Proszę odejść, proszę się nie zbliżać i nie napadać na mnie. Jestem wolnym czło-
wiekiem i demokracja jest w tym kraju. Niech pan nie zaczepia obcych ludzi. Proszę iść do
informacji.
Nagle wyjmuje z kieszeni pojemnik z gazem paraliżującym. Szybko odchodzę.
Pan Leon czeka na swój pociąg. Jest podchmielony, uśmiechnięty i trochę zdenerwowany,
bo zgubił kolegę. Opowiada:
– Jeżdżę po Polsce i handluję. Ten dworzec to przykład czystości i elegancji. Najgorzej w
Katowicach, Wrocławiu i Krakowie. Jestem bratem słynnego piosenkarza Janusza Laskow-
33
skiego. Nie śpiewam, ale na gitarze gram. Byłem w telewizji gdańskiej. Wtedy mnie pobito.
Kto? Konkubina i córka. Ja światowy człowiek.
Wspomnienie kolejowe 1942 r.
Przesiadka. Na dworcu pełno wojska i policji, która miała prawo kontrolować kogo tylko
chciała. Znajomy z pociągu kupił Lodzi Urbańskiej (Leokadii Podhoreckiej) bilet na dalszą
podróż. Wyszli nawet do miasta. Ponowne, połączone z emocjami wejście na peron (skon-
trolują czy nie?), czysty przedział, para buch, koła w ruch. Jechała...
*
*
*
Pan Józek podpiera ścianę przy wejściu na szczeciński dworzec. Tak dzień po dniu, bo
„być na Głównym stało się jego nałogiem”. Mówi: –Tu mieszkam, przebywam, bo innego
miejsca nie mam. Śpię w komórce albo w suchej piwnicy. Stoję, siedzę, a gdy pogonią z
dworca, to idę i wracam szybko. Zimuję w szpitalu, bo na rencie jestem.
Kiedyś przeprowadzający z Józkiem rozmowę dziennikarze radiowi zadali mu podchwy-
tliwe pytanie: co by zrobił, gdyby nagle z nieba spadł mu worek pieniędzy. Gdzie by poje-
chał? A on przecież goły jak święty turecki. Czyli żarty to były. I namawiali, aby odpowie-
dział, że choćby na Księżyc, gdyż tam lepiej.
Informacja księżycowa
Sir Paul Neal ogłosił w XVII wieku, że odkrył słonia na Księżycu. Okazało się, że do
wnętrza teleskopu dostała się mysz, którą astronom wziął za słonia spacerującego po satelicie
Ziemi.
*
*
*
Pan Józek skreślił w dworcowej kolekturze totalizatora kilka numerów i wygrał prawie 30
tysięcy nowych złotych. Kupił białe jak księżycowa poświata buty i smakuje niekoniecznie
księżycówkę. W potoku szalonego wojażowania, komunikatów rozmaitych, sączenia senne-
go, oczekiwania na pociąg, pisku szyn i zwrotnic.
34
WIELKIE BUM
Tkwimy w okresie Wielkiej Zmiany. Koniec wieku dwudziestego. Początek dwudziestego
pierwszego stulecia. Niektórzy mówią i piszą, że przed nami czarna przyszłość. Na przykład
francuski astrofizyk Chantal Levasseur Regaurd ostrzega, że do Ziemi zbliża się wielka aste-
roida o średnicy dwóch kilometrów. W wariancie optymistycznym, gdy w roku dwutysięcz-
nym gość z Kosmosu minie naszą planetę w odległości stu kilometrów, wody mórz zaleją
lądy, zniszczą miasta i zatopią miliony ludzi. W pesymistycznym rozwiązaniu Ziemia
wstrzyma na moment swój ruch obrotowy wokół osi, co spowoduje gigantyczne kataklizmy.
Przeżyją nieliczni. Wielu naukowców czyni rachunek sumienia. Psycholog Rosmary Luton
oznajmiła, że szkoła wychowywania dzieci w tak zwanym układzie partnerskim z rodzicami
w dużej mierze się nie sprawdziła. – „Andrzej, przestań chrzanić” – mówi do ojca kilkuna-
stolatek na propozycję, aby zaczął w końcu czytać prasę i książki.
Skoro nie partnerstwo, to co?
Właściwy człowiek na właściwym miejscu – stwierdzono w
brytyjskiej Izbie Gmin już w połowie dziewiętnastego wieku. Tu dziecko z jego prawami i
obowiązkami, tam rodzice z odpowiednim dla ich pozycji bagażem doświadczeń i wiedzy
pozostający w relacji uczeń-mistrz, bo to twórczy układ. W wielu, także opiniotwórczych
instytucjach, panoszy się absolutystyczny model zarządzania. –
Divide et impera – siej nie-
zgodę, byś mógł łatwiej rządzić. Dbajacy o własne interesy królowie słońca z klucza ukła-
dów, wszechwładni, zawsze mający rację, niekompetentni, nie premiujący podwładnych za
fachowość, a wręcz się jej obawiający, ganiący z lubością, lecz bez argumentacji... Z drugiej
strony: zniechęceni, choć kiedyś chętni, doświadczeni. I jeszcze: początkujący, wystraszeni,
niedoświadczeni, szarokoszmarni... Trzymają się kurczowo pracy i zrobią wszystko, co roz-
każe satrapa, nawet wbrew sobie, bo bezrobocie. A w niektórych pośredniakach w Polsce
kobiety otrzymują propozycje pracy w agencjach towarzyskich. Dwie odmowy i utrata zasił-
ku. O układzie uczeń-mistrz dawno zapomniano. Teraz najważniejsze są relacje koteryjne:
kolega (koleżanka) – pupil – łaskodawca.
„Koniec świata” – powiedziałby dozorca z polskiego serialu telewizyjnego
Dom. Piątego
maja dwutysięcznego roku Neptun, Uran, Wenus, Merkury, Mars znajdą się dokładnie na-
przeciw Ziemi, po drugiej stronie Słońca. Ich wspólne oddziaływanie grawitacyjne może wy-
trącić naszą planetę z orbity. Wielkie Bum?
35
ROZMOWA NA BŁYSK OKA
Starsza kobieta pojawiła się niespodziewanie. Ja, jak zwykle zagoniony, dochodząc do
placu Ofiar Katynia, zdumiałem się i wystraszyłem nieco kruchej pani, która zastąpiła mi
drogę. Wyglądało tak, jakby na mnie czekała. Myślałem, że chodzi o jałmużnę – tak wiele
osób dziś o nią prosi, lecz nie. Pytanie zadane przez nieznajomą wydało się banalne:
– Proszę mi powiedzieć, gdzie w pobliżu znajduje się kwiaciarnia?
– Powinna iść pani prosto, potem w prawo, a za skrzyżowaniem kilka kroków i już będzie
punkt handlowy z kwiatami.
Chciałem iść dalej, ale staruszka chwyciła mnie za rękę i z błyskiem w oku zapytała:
– A czy chce pan wiedzieć, dlaczego szukam kwiatów?
Spieszyłem się, lecz nie chciałem być niegrzeczny i powiedziałem:
– Proszę, słucham, skoro to takie ważne.
– O, nie, to bardziej niż ważne. To piękne.
Spojrzałem uważnie na kobietę. Była niezwykle spokojna, jakby rozmarzona. Dziwne, ale
wydawało się, że przybyła z innego świata, choć była prawdziwa i niewątpliwie zagubiona w
dużym mieście. W końcu zaczęła opowiadać.
– To trwa już pewien czas. Śpię bardzo spokojnie, bo nikomu krzywdy nie wyrządziłam.
Od pewnego czasu we śnie, na krótko, widzę piękną postać, która mówi, że mam położyć
świeże kwiaty pod figurką Matki Bożej. I nic więcej. Tyle już tych kwiatów złożyłam. Teraz
też to zrobię.
– Niezwykła historia –wymruczałem zaaferowany.
– Pan się spieszy, zupełnie niepotrzebnie. W biegu człowiek zapomina o najpiękniejszych
snach. Może nie pamięta pan słów pięknej postaci, która przychodzi nocą. Ona mówi ważne
słowa.
Jeszcze zobaczyłem błysk w oku starszej pani, nagle usłyszałem pisk samochodowych
opon. Szukam rozmówczyni. Już jej nie ma.
Ta rozmowa, to spotkanie, wszystko zdarzyło się naprawdę. Teraz zapisuję to, co zapa-
miętałem. Być może, gdy upłynie kilka dni, tygodni, miesięcy, zabiegany, zahukany – pomy-
ślę, że był to tylko piękny sen.
36
PTAŚKOWIE
Na alei Wojska Polskiego, w pobliżu przystanku tramwajowego, stoi mężczyzna. Ubrany
schludnie: biały garnitur, krawat, wypucowane buty. Z daleka nie zwróciłby zapewne niczyjej
uwagi, ale gdyby ktoś podszedł bliżej, zdumiony usłyszałby, że ten człowiek bez przerwy
śpiewa. I to nie byle co, lecz partie słynnych arii operowych. To cicho, to znowu zachwycony,
przymykając powieki, wyprężony na baczność, wyrzuca z siebie całe feerie dźwięków. On
nie zarabia śpiewaniem. Nie leży przed nim kartonik na pieniądze. Nie ma informacji, że jest
zarażony wirusem HIV. Uliczny śpiewak toleruje przygodnych słuchaczy, ale gdy tylko ktoś
ruszy w jego kierunku szybkim krokiem, kuli się i ucieka jak spłoszony ptak.
– Wariat – mówią niektórzy. – Pomieszało się człowiekowi w głowie – dodają inni.
*
*
*
Jedną z wielu prowadzących do jeziora Goplana leśnych dróżek spacerują niedzielni, wę-
drowcy. Kilka metrów obok, na puszącej się między drzewami ściółce, wśród opadłych już
żółtych liści, leży starszy mężczyzna. Ptaki wyśpiewują swoje trele, a kłąb much buszuje po
leżącym w bezruchu człowieku. Ludzie pomrukują, że to pewnie pijak, ale nikt nie zboczy z
drogi, by chociaż sprawdzić, czy żyje. Ot, leży, milczy, znaczy, że pijany. Podchodzę i na-
tychmiast odskakuję wystraszony, bo siermiężnie odziany starzec niespodziewanie siada.
Przeciera oczy.
– A jakoś tu doczłapałem, panie – mówi. –I leżę jak kłoda. Ale co tam, tu pachnie żywicą i
igliwiem, jak za partyzanckich czasów. To i dobrze. I jeszcze te ptaki śpiewają jak w raju. A
tak bardzo chciałoby się tam trafić, bo ja już szykuję się do nieba.
– Która godzina? Tak późno?! – denerwuje się.
Kuśtyka ile sił w nogach, gdyż w schronisku dla bezdomnych trzeba przestrzegać pory
wydawania posiłków. Nikt inny jeść nie da, a żebrać wiarus nie będzie.
*
*
*
– Jak ciężko się umiera – mówi szeptem Jarek. – Szczególnie teraz, gdy zima.
Leżał na oddziale gastrologii w szpitalu na Unii Lubelskiej. Wychudzony, cierpiący do
granic możliwości, podłączony wieloma przewodami do aparatury medycznej. Skulony na
łóżku jak pisklę; Trawił go nowotwór. To ciężki los, szczególnie dla młodego człowieka. Ma-
37
rzył, aby choć na chwilę, na kilka dni, wrócić do domu. Doczekać wiosny. Lekarze mówili, że
zostało mu niewiele czasu. Wrócił. Dotrwał do lata. Ku Słońcu odprowadzał go śpiew pta-
ków.
38
REMANENT
Padał gęsty śnieg. Wiał wiatr i biały dywan okrywał grubą warstwą ślady wydeptane przez
wędrowców zmierzających z różnych stron świata. To idących w ciszy i skupieniu, to znowu
rozkrzyczanych, wygrażających pięściami i unoszących ponad głowami sztandary, transpa-
renty i słomiane, płonące kukły uosabiające ich przeciwników. W głębi zimowego lasu gasły
w mrozie nienawistne słowa, pobrzękiwania judaszowych srebrników, obietnice bez pokrycia
i skargi oszukanych. Puszysty całun okrywał wirujące w zależności od pogody drogowskazy i
tylko wiedziona instynktem zwierzyna co rusz przemykała sobie tylko znanymi, prostymi,
choć zakrytymi dla oczu ścieżkami. Brudy i odpady pozostawione na polanach przez niefra-
sobliwych, „letnich” ludzi, powtarzających z uporem, że „jakoś to będzie”, znikały ukryte w
białych zaspach. Łzy skrzywdzonych skrzyły się jak piki w blasku księżyca, a pot z wysiłku
ponad miarę zastygł w chropowatych, lodowych kałużach. Już przeleciały, furkocząc na
mroźnym podmuchu, strzępy plakatów i haseł, o których zapomniał już nawet ich autor, ten
spoglądający dookoła ze szczytu upragnionej góry i ten drepczący w miejscu, bo zabrakło dla
niego nawet niewielkiego pagórka.
Głupota i pycha skryły się nad koronami drzew skutych mrozem, lecz i na nie przyszła po-
ra, gdy spływająca z ołowianego nieba ławica ostrych jak igły jeża drobinek lodu przebiła je
na wskroś i opadły jak powłoki olbrzymich pęcherzy na samo dno wąwozu. Po chwili nie
było po nich śladu. Tylko jeszcze przez chwilę kulki lodu drwiąco brzęczały jak pełne kiesy,
ale zniknęły, gdyż zwątpiły w potęgę Mamony. Zza drzew wyglądały zimne spojrzenia, a z
wiatrołomowych gałęzi smętnie zwisały lodowate serca. Wybiła północ. Skończył się stary
rok i nastał rok nowy. Nagle wszystko zatrzymało się pomiędzy: „tak było” i „tak będzie”. Z
daleka dobiegały odgłosy hucznych zabaw, wybuchów petard i mieniły się blaskiem sztuczne
ognie. Martwy zimowym snem las zadrżał nadzieją gorącego lata. Nowego, innego, bez za-
stygłych w mrozie zmór.
39
GOŚĆ W GRYBERGU
(epilog – przytulanka)
– Posłuchaj Lesiu – mówi mama do nie mogącego zasnąć chłopca – było to tak:
Szedł powoli kamienistą drogą. Góra była stroma, a białe kamyki na serpentynowym szla-
ku zgrzytały pod butami. Rajski spojrzał w górę. Czerwony budynek Ośrodka osiadł na
szczycie jak wielkanocna baba. Zmęczenie uporczywie przekonywało go, że to zjawa, do
której nigdy nie dojdzie. Przysiadł na śliskim jeszcze od deszczu przydrożnym głazie. Dziwne
miejsce. Chmury gnały po niebie jak morska piana, gdzieniegdzie na stoku wyrastały w akro-
batycznych pozach karłowate drzewa. I ta cisza zawieszona w powietrzu. Przypomniał sobie
głos Nuworyszewskiego, który jeszcze wczoraj dawał mu polecenie wyjazdu:
– Panie Leo, jest ważne zadanie. Nasza firma objęła patronat nad Ośrodkiem dla Dzieci
Ociemniałych w Grybergu. Wiem, że pana hobby to latające talerze i zieloni z antenkami.
Niech pan jedzie i opowie im parę ciekawych historyjek. Tylko wesołych, bo to nieszczęśliwe
szkraby. Niech wiedzą, że nasz O.L.E.W. z o.o. pamięta o swoich zobowiązaniach.
Wspomnienie głupawego wywodu poderwało go z miejsca. Od czasu do czasu z niepoko-
jem spoglądał w niebo. Byle tylko nie padało. Tego by jeszcze brakowało – kichający prele-
gent. Jezu, jaki znowu prelegent? Jaka prelekcja? Nie dość, że biedaki bożego świata nie wi-
działy, a tu pan ufolog wiezie im w teczce całą eskadrę nocnych świateł, błyszczących dys-
ków, na Bliskich Spotkaniach Wszystkich Olśniewających skończywszy.
–Jestem Leo Rajski z O.L.E.W. – przedstawił się. – Skromna – usłyszał. – Dyrektor
Ośrodka. Witamy pana serdecznie. Dzieci już od rana tak bardzo się cieszą na spotkanie z
tymi latającymi dziwadłami. Proszę mi wierzyć, one mają ogromną wyobraźnię. Niech pan
sobie przedstawi, że od rana siedzą na sali – tak się boją, że nie usłyszą początku.
Sala była duża, na parapetach stało mnóstwo kwiatów. Zapach pelargonii przesycał po-
wietrze. Niewidomi, podopieczni pani Skromnej siedzieli na gimnastycznych ławeczkach.
Wychowawczyni uśmiechała się do skupionego i zarazem zaskoczonego Rajskiego.
– A teraz usłyszycie od pana ufologa wiele ciekawych rzeczy. – Cichy szmer przebiegł po
sali. Leo wyciągnął z torby dużą, plastikową figurkę E.T., którą zabierał zawsze na spotkania
z dziećmi. Uniósł wysoko filmowego ufoludka i jak zwykle chciał zapytać: – Czy pamiętacie,
jakim pojazdem przyjechała do nas ta istotka? Stał tak z wyciągniętą ręką i nie mógł wykrztu-
sić słowa. Zupełna pustka w głowie. Jego ręka opadła w geście bezradności. Zdezorientowane
dzieci marszczyły brwi, kręciły głowami, szukając oczekiwanych radości. Gęstniejący zapach
kwiatów oddał mu niespodziewanie całą swoją moc natchnienia. Podszedł do pierwszej z
40
brzegu dziewczynki. Podał jej miękką figurkę kosmicznego stworka. Dotykała powoli wycią-
gnięte przyjaźnie plastikowe rączki, głaskała potworkowatą buzię. Potem znowu rączki. Za-
częła przytulać go i cichutko chichotać.
– Podawajcie jedno drugiemu, oglądając rączkami, a ja wam opowiem o tej istotce całą hi-
storię.
Mówił, jak przyleciała w tajemniczym pojeździe UFO i została w mrocznym, sosnowym
lesie, a zbierała w nim próbki roślinek – zupełnie sama i bezradna. Na Ziemi rozumiały ją
drzewa, krzewy, mech i wszystko to, co ludzie nazywają łonem przyrody. Opowiadał o ser-
duszku E.T., które świeciło tak mocno jak mała latarnia morska. Czuł, że dzieci są zachwyco-
ne. Jedno po drugim dotykało stworka i przyciskało do siebie z całej siły. Jego też ogarniała
dziwna radość. Wiedział, iż pogrąża się w niezwykłym transie emanującym wprost od dzieci.
Sam zaskoczony swoją inwencją opisał spotkania z dobrymi E.T., które tulą z miłością
wszystkie dzieci i biednych ludzi, dotykając ich czółka płomiennym paluszkiem mądrości i
pamięci o nich na zawsze.
Zapach kwiatów stał się odurzająco barwny. Szyby okien zaczęły przenikać promienie
kolorowych świateł, aż tęczowy snop oświetlił całą salę. Stojące na parapetach doniczki za-
częły drżeć pod naporem ciężkich kropli deszczu, a stulone płatki kwiatów rozchylały się
jakby soczysta wiosna dotknęła je w mgnieniu oka. Dzieci same wstały z ławeczek i kto by
uwierzył, spoglądając sobie w oczy, zdziwione, szeptem mówiły jedno przez drugie.
Rajski przestał mówić i z otwartymi ustami wpatrywał się w zjawisko nie wierząc w real-
ność sytuacji. Wszystkie dzieci odwróciły głowy w stronę okien, jakby już zupełnie zrzuciły z
siebie jarzmo niewidzenia. Za granicą skrzących się szyb widać było lądujący, świecący jak
bożonarodzeniowa choinka ogromny pojazd. Skulone w rogu sali wychowawczynie trzymały
się kurczowo, nie mogąc wykrztusić słowa. Dzieci podchodziły do okien. Każde brało w ręce
doniczkę z kwiatkiem i powoli wychodziło na dziedziniec Ośrodka przez ziejące feerią świa-
teł otwarte drzwi. Po chwili sala była pusta.
Leo Rajski nie mógł oprzeć się ciekawości. Na miękkich nogach podszedł do okna.
Wstrzymał oddech. Do tajemniczego pojazdu pozaziemskiego, po srebrnym trapie, spokojnie,
z uśmiechem na buziach, wchodzili wychowankowie Ośrodka dla Dzieci Ociemniałych. W
ich szeroko otwartych oczach odbijały się gwiazdy Wielkiego Wozu. Tuż, tuż, przy ogrom-
nych, kosmicznych drzwiach wiodących do mieniącego się wszystkimi kolorami tęczy
obiektu, w oparach niezwykłej, niczym gwiezdny pył mgły, stały dziwne osobniki. Dobrotli-
we stworki z otchłani wszechświata, ale także, – to niewiarygodne – istoty ludzkie. Promien-
ne i efemeryczne, jak ciała astralne. Był tam starszy pan w mundurze listonosza, mężczyzna
w odświętnym garniturze i śmiesznym berecie, Piotr i Jarek, Wojtek z przyszytą do rękawa
tarczą liceum ogólnokształcącego i Maryśka tam była – królowa dworca, kobieta z bukietem
niepokojąco żółtych kwiatów i mężczyzna zamyślony, Adam i jeszcze wielu innych. Wszyscy
oni pomagali maluchom przekroczyć próg między ziemskim światem a pojazdem nie z tej
Ziemi. W wielkiej ciszy zdawało się, że słychać ogromny krzyk radości.
Leo Rajski stał jak zahipnotyzowany. Silniki nadzwyczajnego pojazdu zaczęły pracować,
aby za chwilę wynieść wszystkich pasażerów w rejony nam nieznane, tam, gdzie nawet ma-
rzenia nie docierają. Tam gwiazda Lakszmi syci i poi zagubieniem bólu.
Niespodziewanie do sali Ośrodka wczłapał mały stworek trzymający w łapkach kwiat pa-
proci. Pokiwał głową, jego serce zaświeciło jak mała latarnia morska, zamruczał i uciekł, bo
zapewne wystraszył się, że znowu pozostanie sam na Ziemi.
K o n i e c