background image

Gabriel Garcia Marquez 

 

 

 

 

Kronika Zapowiedzianej 

Śmierci 

Przełożył: 

Carlos Marrodan Casas 

background image

W dniu, w którym miał zostać zabity, Santiago Nasar wstał o piątej trzydzieści rano, chcąc 

zdążyć na uroczystość powitania statku wiozącego biskupa. Śniło mu się, że szedł w mżawce przez 

gaj figowców, i przez chwilę był szczęśliwy we śnie, ale obudziwszy się, poczuł się cały zbryzgany 

ptasimi gówienkami. „Zawsze śniły mu się drzewa - powiedziała mi Placida Linero, jego matka, 

odtwarzając w dwadzieścia siedem lat później szczegóły tego nieszczęsnego poniedziałku. - Tydzień 

wcześniej śniło mu się, że leciał sam w samolocie z cynfolii, który swobodnie przelatywał pomiędzy 

migdałowcami". Cieszyła się w pełni zasłużoną sławą nieomylnej tłumaczki cudzych snów, pod 

warunkiem że opowiadano je na czczo, nie dostrzegła jednak żadnej złowróżbnej przepowiedni w 

snach swego syna - ani w tych dwóch ostatnich, ani w poprzednich z drzewami, które opowiadał jej 

we wszystkie ranki poprzedzające jego śmierć. 

Santiago Nasar również nie dostrzegł złej wróżby. Spał krótko i źle, nie zdejmując ubrania. 

Obudził  się  z  bólem  głowy,  czując  na  podniebieniu  smak  miedzianego  strzemienia,  szybko  jednak 

uznał to za naturalne skutki weselnej hulanki, która przedłużyła się do rana. Nie dość tego: wiele osób 

napotkanych  przez  niego  od  momentu,  gdy  wyszedł  z  domu  o  szóstej  pięć,  aż  do  chwili  kiedy  w 

godzinę później został zaszlachtowany jak wieprz, wspominało, iż był wówczas nieco ospały, ale w 

dobrym humorze, i że wszystkim mimochodem napomknął coś o pięknym dniu. Nikt nie był pewien, 

czy miał na myśli pogodę. Wielu jednomyślnie wspominało, że ranek był pogodny, z nadlatującą od 

plantacji bananowych morską bryzą, a więc taki, jakiego można było się spodziewać po dobrym lutym 

tamtych  czasów.  Większość  zgodnie  jednak  stwierdzała,  że  pogoda  była  pod  psem,  niebo  niskie  i 

posępne, w powietrzu unosiła się stęchlizna stojących wód, a w chwili nieszczęścia siąpiła mżawka, 

taka  sama,  jaką  widział  Santiago  Nasar  w  lesie  swego  snu. Jeśli  zaś  chodzi  o mnie,  to  po  weselnej 

pijatyce wracałem do przytomności na apostolskim łonie Marii Alejandriny Cervantes i obudziły mnie 

dopiero dzwony bijące na trwogę, choć myślałem, że uderzono w nie na cześć biskupa. 

Santiago Nasar ubrał się w białe lniane spodnie, nie krochmalone, takie same jak te, które miał 

na sobie poprzedniego dnia na weselu. Było to ubranie na wielkie okazje. Gdyby nie wizyta biskupa, 

włożyłby spodnie i koszulę koloru khaki i buty do jazdy konnej, czyli to, w co ubierał się w każdy 

poniedziałek,  gdy  jechał  do  hacjendy  „Divino  Rostro",  odziedziczonej  po  ojcu  i  zarządzanej  przez 

niego  roztropnie,  choć  bez  większych  sukcesów.  Gdy  wyruszał  konno,  przypinał  do  pasa  magnum 

357, którego pociski z pancernej stali, jak mawiał, mogły przeciąć konia na pół. W sezonie polowań 

na kuropatwy brał swoje sokolnicze akcesoria. Poza tym w swoim arsenale miał: manlicher schonauer 

30.06, holand magnum 300, hornet 22 z celownikiem optycznym i wielostrzałowego winczestera. Spał 

zawsze tak jak jego ojciec, trzymając broń w poszewce poduszki, tego dnia jednak przed wyjściem z 

domu  wyjął  naboje  i  schował  do  szufladki  nocnego  stolika.  „Nigdy  nie  zostawiał  broni  nabitej"  - 

powiedziała mi jego matka. Wiedziałem o tym, tak jak wiedziałem, że broń chował w jednym miejscu, 

amunicję  zaś  jak  najdalej  od  niej,  tak  by  nikt,  choćby  przypadkiem,  nie  uległ  pokusie  załadowania 

broni wewnątrz domu. Był to roztropny nawyk narzucony przez ojca od tego dnia, kiedy to rano jedna 

ze służących, chcąc zdjąć poszewkę z poduszki, zaczęła nią potrząsać; pistolet wypadł i uderzając o 

background image

podłogę wystrzelił, kula zaś roztrzaskała szafę w pokoju, przebiła ścianę salonu, z bitewnym gwizdem 

przeleciała przez jadalnię sąsiedniego domu i obróciła w gipsowy proch świętego naturalnej wielkości 

z  głównego  ołtarza  kościoła  na  drugim  końcu  placu.  Santiago  Nasar,  wówczas  małe  dziecko,  nie 

zapomniał nigdy tej poglądowej lekcji udzielonej przez nieszczęśliwy traf. 

Ostatnim obrazem syna, jaki zachowała w pamięci matka, była wizja jego przelotnego pobytu 

w  sypialni.  Obudził  ją,  gdy  usiłował  po  omacku  znaleźć  w  łazienkowej  apteczce  tabletkę  aspiryny; 

matka zapaliła wówczas światło i ujrzała go, jak wyłaniał się w drzwiach ze szklanką wody w ręku, i 

takim miała go zapamiętać na zawsze. Santiago Nasar opowiedział jej wówczas sen, ona jednak nie 

zwróciła uwagi na drzewa. 

- Wszystkie sny z ptakami oznaczają dobre zdrowie - powiedziała. 

Ujrzała go, leżąc w tym samym hamaku i w tej samej pozycji, w jakiej zastałem ją, powaloną 

przez ostatnie światła starości, kiedy wróciłem do tego zapomnianego miasteczka, próbując złożyć z 

tylu  rozproszonych  odłamków  rozbite  zwierciadło  pamięci.  Nawet  w  pełnym  świetle  z  trudem 

rozpoznawała kształty, a do skroni przyłożone miała zioła mające uśmierzyć wieczny ból głowy, który 

pozostawił jej syn, gdy po raz ostatni przeszedł przez sypialnię. Leżała na boku, próbując podnieść się 

uczepiona  pali u  wezgłowia  hamaka,  w  półmroku  zaś  unosił się  ten  sam  zapach  baptysterium,  który 

tak mnie zdziwił w ów ranek, gdy popełniono zbrodnię. 

W  chwili,  kiedy  pojawiłem  się  w  pustce  drzwi,  pomyliła  mnie  ze  wspomnieniem  Santiago 

Nasara. „Tam stał - powiedziała mi. - Miał na sobie białe 

lniane  ubranie,  prane  w  samej  wodzie,  bo  miał  tak  delikatną  skórę,  że  nie  znosił  chrzęstu 

krochmalu".  Siedziała  dłuższy  czas  w  hamaku  żując  nasionka  rzeżuchy,  póki  nie  otrząsnęła  się  ze 

złudzenia, że syn wrócił. Wówczas westchnęła: „To był mężczyzna mojego życia". 

Zobaczyłem go w jej pamięci. W ostatnim tygodniu stycznia skończył dwadzieścia jeden lat, 

był smukły, blady, miał arabskie rzęsy i kręcone włosy swego ojca. Był jedynym synem małżeństwa z 

rozsądku, które nie zaznało chwili szczęścia. Ale Santiago Nasar wydawał się szczęśliwy przy ojcu, 

póki ten nagle nie zmarł, i przez następne trzy lata wydawał się nadal szczęśliwy przy samotnej matce 

aż  do  poniedziałku  swojej  śmierci.  Po  niej  odziedziczył  instynkt.  Od  ojca  nauczył  się,  jeszcze  jako 

dziecko,  władania  bronią  palną,  miłości  do  koni  i  układania  do  łowów  drapieżnych  ptaków,  ale 

również  wypróbowanej  sztuki  odwagi  i  ostrożności.  Między  sobą  rozmawiali  po  arabsku,  ale  w 

obecności  Placidy  Linero  po  hiszpańsku,  żeby  nie  czuła  się  odepchnięta.  Nigdy  nie  widziano  ich 

uzbrojonych w miasteczku i tylko raz pojawili się ze swymi wytresowanymi sokołami, i to z okazji 

pokazu sokolnictwa podczas specjalnego kiermaszu na cele dobroczynne. Śmierć ojca zmusiła go do 

przerwania nauki pod koniec szkoły średniej, musiał bowiem objąć rodzinną hacjendę. Sobie samemu 

już Santiago Nasar zawdzięczał, iż był wesoły, spokojny i kochliwy. 

W dniu, w którym miał zostać zabity, matka, ujrzawszy go ubranego na biało, pomyślała, że 

pomylił  mu  się  dzień.  „Przypomniałam  mu,  że  dziś  jest  poniedziałek"  -  powiedziała  mi.  Ale 

background image

wytłumaczył jej, że ubrał się odświętnie na wypadek, gdyby nadarzyła się okazja ucałować pierścień 

biskupa. Nie okazała tym najmniejszego zainteresowania. 

- Nawet nie zejdzie ze statku - odparła. - Udzieli błogosławieństwa z obowiązku, jak zwykle, i 

odpłynie tam, skąd przypłynął. Nienawidzi tego miasteczka. 

Santiago Nasar wiedział, że matka ma rację, ale splendor uroczystości kościelnych wzbudzał 

w nim nieodparty zachwyt. „To jest jak wino" - wyznał mi kiedyś. Jedynym zmartwieniem matki w 

związku z wizytą biskupa było, żeby jej syn nie zmókł na deszczu, słyszała bowiem, jak kichał przez 

sen.  Poradziła  mu,  żeby  wziął  parasol,  ale  on pomachał jej ręką  na  pożegnanie  i  wyszedł  z  pokoju. 

Widziała go po raz ostatni. 

Victoria  Guzman,  kucharka,  była  całkowicie  pewna,  że  nie  padało  ani  tego  dnia,  ani  przez 

cały luty. „Wprost przeciwnie - powiedziała mi, kiedy odwiedziłem ją na krótko przed jej śmiercią. - 

Słońce zaczęło grzać wcześniej niż w sierpniu". Oprawiała na śniadanie trzy króliki, atakowana przez 

dyszące psy, gdy Santiago Nasar wszedł do kuchni. „Zawsze gdy wstawał, wyglądał, jakby łajdaczył 

się całą noc" - wspominała bez czułości Victoria Guzman. Divina Flor, jej rozkwitająca właśnie córka, 

podała  mu  jak  w  każdy  poniedziałek  kubek  gorzkiej  kawy  z  odrobiną  wódki  z  trzciny 

cukrowej, by mógł znieść ciężar minionej nocy. Ogromna kuchnia z rozlegającym się w niej sykiem 

ognia i kurami śpiącymi na żerdkach wydawała tajemnicze oddechy. Santiago Nasar przełknął kolejną 

aspirynę i usiadł, by łyk po łyku popijać kawę z dużego kubka, pogrążając się w leniwych myślach i 

nie odrywając wzroku od obydwu kobiet patroszących króliki nad piecykiem. Victoria Guzman mimo 

swego  wieku  zachowała  urodę.  Dziewczynkę,  dziką  jeszcze  trochę  i  nie  oswojoną,  zdawały  się  już 

rozpierać  hormony.  Gdy  podeszła,  żeby  zabrać  pusty  kubek,  Santiago  Nasar  złapał  ją  za  przegub 

dłoni. 

- Już można cię ujeżdżać - powiedział. Victoria Guzman pogroziła mu zakrwawionym nożem. 

-  Ty  ją,  biały,  puść  -  rozkazała  mu  nie  na  żarty.  -  Z  tej  studni  się  nie  napijesz, póki ja  żyję. 

Została uwiedziona przez Ibrahima Nasara w pełni swej młodości. Przez wiele lat kochał się z nią po 

stajniach swej hacjendy i sprowadził na służbę do domu, gdy zauroczenie mu  przeszło. Divina Flor, 

córka  z  późniejszego  już  małżeństwa,  czuła,  że  jest  jej  przeznaczone  kłusownicze  łóżko  Santiago 

Nasara i przeświadczenie to budziło w niej przedwczesny niepokój. „Taki mężczyzna już się nigdy nie 

narodzi"  -  powiedziała  mi,  gruba,  przywiędła  i  otoczona  dziećmi  po  innych  miłościach.  „Wykapany 

ojciec  -  odparowała  jej  Victoria  Guzman.  -  Zasraniec".  Ale  nie  potrafiła  opanować  gwałtownego 

dreszczu trwogi na wspomnienie przerażenia Santiago Nasara, kiedy jednym szarpnięciem wyrwała z 

królika dymiące wnętrzności i rzuciła je psom. 

- Nie bądź taka okrutna - powiedział jej. - A gdyby to był człowiek? 

Victoria  Guzman  potrzebowała  niemal  dwudziestu  lat,  by  zrozumieć,  że  mężczyzna 

przyzwyczajony  do  zabijania  bezbronnych  zwierząt  mógł  się  tak  nagle  przerazić.  „Boże  Święty  - 

krzyknęła wystraszona  - i pomyśleć, że to było dla mnie takim odkryciem". W ten poranek zbrodni 

było w niej jednak tyle tłumionych urazów, iż nie przestała rzucać psom wnętrzności królików. Byle 

background image

tylko uprzykrzyć śniadanie Santiago Nasarowi. W tym to właśnie momencie całe miasteczko zostało 

zerwane na nogi brutalnym rykiem parowca wiozącego biskupa. 

Mieszkali w starym dwupiętrowym domu, byłym magazynie, o ścianach z surowych desek i 

dwuspadowym  cynkowym  dachu,  na  którym  siadały  sępy  wyglądając  portowych  odpadków.  Został 

zbudowany  w  czasach,  kiedy  rzeka  była  na  tyle  żeglowna,  iż  barki,  a  nawet  niektóre  statki 

pełnomorskie  zapuszczały  się  aż  tutaj  poprzez  bagniska  estuarium.  Gdy  Ibrahim  Nasar  przybył  pod 

koniec  wojen  domowych  z  ostatnimi  Arabami,  morskie  statki  nie  przypływały  już  wskutek  zmiany 

nurtu, wobec czego magazyn stał się bezużyteczny. Ibrahim Nasar kupił go niemal za darmo, planując 

założenie  w  nim  sklepu  z  artykułami  importowanymi,  którego  nigdy  nie  otworzył,  i  dopiero  przed 

ślubem  przerobił  go  na  dom  mieszkalny.  Na  parterze  urządził  salon  do  wszystkiego,  w  głębi 

dobudował stajnię dla czterech koni, służbówki i folwarczną kuchnię z oknami wychodzącymi na port, 

przez  które  o  każdej  porze  wpadał  fetor  wód.  W  salonie  pozostawił  jedynie  kręcone  schody 

wyłowione  po  jakiejś  katastrofie  okrętowej.  Na  piętrze,  gdzie  przedtem  mieściły  się  biura  urzędu 

celnego,  urządził  dwa  obszerne  pokoje  i  pięć  kajut  dla  gromady  dzieci,  które  chciał  mieć,  a  nad 

rosnącymi  na  placu  drzewami  migdałowymi  zbudował  balkon,  gdzie  Placida  Linero  siadywała  w 

marcowe  popołudnia,  by  tam  znaleźć  ulgę  w  swej  samotności.  Od  frontu  zachował  główne  drzwi  i 

dorobił dwa wysokie okna z toczonymi gałkami. Pozostawił też tylne drzwi, podwyższając je nieco, 

tak  by  mieścił  się  w  nich  koń.  Zachował  również  część  dawnego  nabrzeża.  Właśnie  te  drzwi  były 

najczęściej używane, choć nie dlatego, iż były najprostszym wejściem do stajni i kuchni, ale przede 

wszystkim dlatego, że bezpośrednio wychodziły na ulicę nowego portu, oszczędzając drogi przez plac. 

Główne  drzwi,  poza  świątecznymi  okazjami,  zawsze  były  zamknięte  i  zaryglowane.  Pomimo  tego 

właśnie przy nich, a nie przy tylnych drzwiach czekali na Santiago Nasara ludzie, którzy zamierzali go 

zabić, i  właśnie nimi  wyszedł  Santiago  Nasar  na uroczystość  powitania  biskupa,  aczkolwiek  musiał 

okrążyć dom, żeby dojść do portu. 

Nikt nie mógł pojąć zbiegu tylu fatalnych okoliczności. Przybyły z Riohacha sędzia śledczy 

musiał  je  spostrzec,  lecz  nie  miał  odwagi  ich  uznać,  a  świadczą  o  tym  jego  zabiegi  w  aktach,  by 

faktom  nadać  racjonalną  interpretację.  Drzwi  wychodzące  na  plac  wielokrotnie  pojawiały  się  w 

zeznaniach pod nazwą z powieści odcinkowej jako „Fatalne drzwi". W istocie zaś jedyną wiarygodną 

interpretacją  wydawało  się  wyjaśnienie  Placidy  Linero,  która  odpowiadając  na  pytanie  użyła 

matczynego argumentu: „Mój syn nigdy nie wychodził tylnymi drzwiami, kiedy był dobrze ubrany". 

Zdawała się to być prawda tak prosta, iż sędzia śledczy odnotował ją na marginesie, nie wciągnął jej 

jednak do akt. 

Victoria Guzman ze swej strony kategorycznie zaprzeczyła, jakoby ona i jej córka wiedziały, 

że  na  Santiago  Nasara czekano,  by  go  zabić.  Ale  po  latach  przyznała,  że  obie wiedziały już  o  tym, 

kiedy wszedł do kuchni, żeby wypić kawę. Powiedziała jej o tym żebraczka, która przyszła nieco po 

piątej  prosząc  o  mleko;  powiedziała  też,  dlaczego  chcą  go  zabić  i  gdzie  na  niego  czekają.  „Nie 

uprzedziłam  go,  bo  myślałam,  że  te  groźby  to  pijackie  gadanie"  -  dodała  Victoria.  Ale  podczas 

background image

którychś z rzędu odwiedzin, gdy Victoria Guzman już nie żyła, Divina Flor wyznała mi, że jej matka 

nie  powiedziała  nic  Santiago  Nasarowi,  bo  w  skrytości  serca  chciała,  żeby  go  zabito.  Ona  zaś  nie 

uprzedziła go, bo wtedy była 

tylko przestraszoną dziewczynką, niezdolną do podjęcia samodzielnej decyzji, a przestraszyła 

się jeszcze bardziej, kiedy chwycił ją za przegub i poczuła dotyk dłoni, lodowatej i skamieniałej jak 

ręka trupa. 

Santiago  Nasar  przeszedł  długimi  krokami  przez  półmrok  domu,  poganiany  radosnym 

buczeniem biskupiego statku. Divina Flor wyminęła go, by otworzyć mu drzwi, i usiłowała nie dać się 

złapać pomiędzy klatkami śpiących ptaków w jadalni, pomiędzy wiklinowymi meblami i wiszącymi 

paprociami  w  salonie,  ale  gdy  odsunęła  zasuwę,  nie  zdołała  już  uniknąć  wyciągniętych  szponów 

drapieżnego  krogulca.  „Złapał  mnie  za  całą  pipę  -  powiedziała  mi  Divina  Flor.  -  Zawsze  to  robił, 

kiedy  mnie  przyłapał  w  jakimś  kącie,  ale  tamtego  dnia  nie  przestraszyłam  się  jak  zwykle,  tylko 

strasznie zachciało mi się płakać". Przepuściła go, by mógł wyjść, i przez uchylone drzwi zobaczyła 

na  placu  migdałowce  ośnieżone  blaskiem  świtu,  ale  bała  się  zobaczyć  cokolwiek  więcej.  „Wtedy 

statek  przestał  wyć  i  zaczęły  piać  koguty  -  powiedziała.  -  Zrobił  się  taki  harmider,  że  trudno  było 

uwierzyć, aby w miasteczku znajdowało się aż tyle kogutów, i pomyślałam, że przypłynęły razem z 

biskupem".  Jedyne,  co  mogła  zrobić  dla  mężczyzny,  który  nigdy  nie  miał  być  jej  mężczyzną,  to 

zostawić wbrew poleceniom Placidy Linero nie zaryglowane drzwi, aby mógł w razie czego wejść z 

powrotem.  Ktoś,  kogo  nigdy  nie  zidentyfikowano,  wsunął  pod  drzwi  kopertę  z  kartką  ostrzegającą 

Santiago  Nasara,  że  czekają  na  niego,  by  go  zabić,  ujawniając  przy  tym  miejsce,  motywy  i  inne 

szczegóły  intrygi.  Ostrzeżenie  leżało  już  na  podłodze,  gdy  Santiago  Nasar  wychodził  z  domu,  nie 

dostrzegł  go  jednak,  tak  jak  nie  dostrzegła  go  również  Divina  Flor,  nie  dostrzegł  go  zresztą  nikt 

jeszcze długo po tym, jak zbrodnia została dokonana. 

Minęła  już  szósta,  jednak  światła  uliczne  jeszcze  się  paliły.  Z  gałęzi  migdałowców  i 

niektórych  balkonów  zwisały  kolorowe  weselne  girlandy  i  można  było  pomyśleć,  że  powieszono je 

dopiero co  na  cześć  biskupa.  Ale  wyłożony  płytami  plac,  gdzie  stał podest  dla muzyków,  wyglądał 

niczym  śmietnisko  pełne  pustych  butelek,  przeróżnych  pozostałości  i  odpadków  po  publicznej 

zabawie. Gdy Santiago Nasar wychodził z domu, wiele osób przynaglonych buczeniem statku biegło 

w  stronę  portu. Jedynym  czynnym  na  placu  lokalem  był  sąsiadujący  z  kościołem  sklep  z  nabiałem, 

gdzie  w  tym  czasie  siedzieli  dwaj  mężczyźni  czekający  na  Santiago  Nasara,  żeby  go  zabić.  Clotilde 

Armenta,  właścicielka  sklepu,  ujrzała  go  w  brzasku  świtu  i  odniosła  wrażenie,  że  ubrany  jest  w 

aluminium.  „Już  wtedy  wyglądał  jak  zjawa"  -  powiedziała  mi.  Mężczyźni,  którzy  mieli  go  zabić, 

zasnęli  na  krzesłach,  przytulając  do  piersi  noże  owinięte  w  gazetę.  Clotilde  Armenta  wstrzymała 

oddech, żeby ich nie obudzić. 

Pedro i Pablo Vicario byli bliźniakami. Mieli po dwadzieścia cztery lata i byli tak do siebie 

podobni, że z trudem ich rozróżniano. „Ociężałego wyglądu, 

background image

ale dobrego charakteru" - głosił akt sprawy. Ja, znając ich od szkoły podstawowej, opisałbym 

ich  tak  samo.  Tego  dnia  rano  mieli  jeszcze  na  sobie  ciemne  weselne  garnitury,  zbyt  ciężkie  i  zbyt 

przyzwoite  jak  na  Karaiby,  i  choć  ich  twarze  nosiły  ślady  wielu  godzin  rozpusty,  dopełnili  jednak 

porannego  rytuału  i  ogolili  się.  Chociaż  pili  nieprzerwanie  od  przededniu  wesela,  po  tych  trzech 

dniach  nie  byli  już  pijani,  wyglądali  tylko  jak  niewyspani  lunatycy.  Zasnęli  przy  pierwszych 

podmuchach świtu, po prawie trzech godzinach oczekiwania w sklepie Clotilde Armenta, i to był ich 

pierwszy sen od piątku. 

Gdy statek zabuczał po raz pierwszy, obaj ocknęli się, ale instynkt wyrwał ich całkowicie ze 

snu,  dopiero  gdy  Santiago  Nasar  opuścił swój  dom.  Każdy  z  nich  chwycił  wówczas  za  swój pakiet 

owinięty w gazetę, a Pedro Vicario zaczął wstawać. 

-  Na  miłość  boską  -  szepnęła  Clotilde  Armenta.  -  Zostawcie  to  na  później,  choćby  przez 

wzgląd na księdza biskupa. 

„Jakby  mnie  Duch  Święty  nawiedził"  -  często  powtarzała  później.  Był  to  istotnie 

opatrznościowy  przypadek,  choć  nie  na  wiele  się  zdał.  Po  tym,  co  powiedziała,  bliźniacy  Vicario 

zreflektowali się i ten, który już wstał, ponownie usiadł. Obaj odprowadzili wzrokiem Santiago Nasara 

przechodzącego przez plac. „Patrzyli na niego raczej z żalem" - mówiła Clotilde Armenta. W tej samej 

chwili  przez  plac  przeszły  bezładnie  w  swych  sierocych  mundurkach  wychowanki  szkoły 

prowadzonej przez zakonnice. 

Placida  Linem  miała  rację;  biskup  w  ogóle  nie  zszedł  na  ląd. W  porcie,  poza miejscowymi 

władzami  i  dziećmi  ze  szkół,  zebrała  się  masa  ludzi  i  wszędzie  pełno  było  klatek  z  podtuczonymi 

kogutami  przyniesionymi  w  prezencie  dla  biskupa,  zupa  z  kogucich  grzebieni  była  bowiem  jego 

ulubionym  przysmakiem.  Przy  nabrzeżu  zwalono  tyle  stosów  drewna,  iż  załadowanie  ich  na  statek 

trwałoby co najmniej dwie godziny. Ale statek w ogóle nie przybił do brzegu. Wypłynął zza zakrętu 

rzeki dysząc niby smok i wówczas orkiestra zagrała hymn biskupi, a koguty w klatkach zaczęły piać, 

budząc wszystkie koguty w okolicznych osadach. 

W owej epoce legendarne parostatki z paleniskami na drewno, napędzane kołem łopatkowym, 

zanikały już powoli, a kursujące niedobitki nie dość, że nie miały już pianol ani specjalnych kajut na 

miodowe miesiące, to ledwie mogły jeszcze płynąć pod prąd. Ten był jednak nowy i zamiast jednego 

komina  miał  dwa,  opasane,  niczym  banderolą,  barwami  narodowymi,  zaś  koło  łopatkowe  od  rufy 

nadawało  mu  impet  pełnomorskiego  statku.  Na  najwyższym  mostku  przy  kapitańskiej  kabinie  w 

otoczeniu swej świty Hiszpanów, stał biskup w białej sutannie. „Pogoda była jak na Boże Narodzenie" 

-  powiedziała  moja siostra Margot.  Przepływając  bowiem  wzdłuż  portu, jak  wynika  z jej  opowieści, 

statek  wydał  gwizd  i  trysnął  strumieniem  sprężonej  pary,  mocząc  tych,  którzy  stali  przy  samym 

brzegu. Wszystko wydawało się ulotną złudą: biskup, znalazłszy się na wprost zgromadzonych przy 

nabrzeżu  tłumów,  zaczął  kreślić  w  powietrzu  znak  krzyża  i  nieprzerwanie  udzielał  swego  błogo-

sławieństwa,  z  przyzwyczajenia,  bez  cynizmu  i  bez  uduchowienia,  póki  statek  nie  zniknął  z  oczu 

pozostawiając za sobą wrzawę kogutów. 

background image

Santiago Nasar miał powody, by poczuć się rozgoryczonym. Uczestniczył w przygotowaniach 

w odpowiedzi na publiczne apele księdza Carmen Amadora, znosząc wiele wiązek drewna i osobiście 

wybierając koguty o najbardziej apetycznych grzebieniach. Uczucie zawodu nie trwało jednak długo. 

Zdaniem mojej siostry Margot, która stała razem z nim przy nabrzeżu, był w bardzo dobrym humorze 

i  pełen  chęci  do  kontynuowania  zabawy,  mimo  uporczywego  bólu  głowy.  „Nie  wyglądał  na 

przeziębionego  i  tylko  cały  czas  rozmyślał  o  tym,  ile  kosztowało  wesele"  -  powiedziała  mi. 

Towarzyszący  im  Cristo  Bedoya  ujawnił  liczby,  które  spotęgowały  jego  podziw.  Był  na  weselu  z 

Santiago Nasarem i ze mną prawie do czwartej, ale zamiast wrócić do swoich rodziców, spędził resztę 

nocy na rozmowach w domu swych dziadków. Uzyskał tam szereg informacji brakujących mu dotąd 

do  obliczenia  kosztów  wesela.  Oszacował,  że  pod  nóż  poszło  dla  gości  czterdzieści  indyków  i 

jedenaście  świń,  i  cztery  jałówki,  które  pan  młody  kazał  upiec  dla  wszystkich  na  głównym  placu 

miasteczka. Oszacował też, że wypito dwieście pięć skrzyń alkoholu z przemytu, a prawie dwa tysiące 

butelek  rumu  rozdano  tłumom.  Nie  było  takiej  osoby,  ni  biednej,  ni  bogatej,  która  w  ten  czy  inny 

sposób  nie  uczestniczyłaby  w  najgłośniejszym  weselu,  jakie  kiedykolwiek  widziano  w  miasteczku. 

Santiago Nasar pomarzył na głos: 

- Taki będzie mój ślub - powiedział. - Życia wam nie starczy, żeby o nim rozpowiadać. 

Moja  siostra  poczuła,  że  anioł  przeleciał.  Raz  jeszcze  pomyślała  o  szczęściu  Flory  Miguel, 

która  mając  w  swym  życiu  już  tak  wiele,  na  dodatek  miała  dostać  jeszcze  Santiaga  Nasara  na 

tegoroczne święta Bożego Narodzenia. „Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mogło być lepszej partii 

od niego - powiedziała mi. - No bo pomyśl: ładny, dobrze wychowany i w wieku dwudziestu jeden lat 

z  własnym  majątkiem".  Miała  zwyczaj  zapraszania  go  do  nas,  kiedy  na  śniadanie  były  placki 

maniokowe,  a  tego  dnia  rano  moja  matka  właśnie  je  robiła.  Santiago  Nasar  z  entuzjazmem  przyjął 

zaproszenie. 

- Tylko się ,przebiorę i zaraz cię dogonię - powiedział i nagle zauważył, że zostawił zegarek 

na nocnym stoliku. - Która jest godzina? 

Była szósta dwadzieścia pięć. Santiago Nasar wziął pod rękę Cristo Bedoyę i ruszył z nim w 

stronę placu. 

- Za piętnaście minut jestem u ciebie - powiedział mojej siostrze. 

Nalegała, by pójść od razu razem, gdyż śniadanie było już gotowe. „To naleganie było dziwne 

- powiedział mi Cristo Bedoya. - Tak dziwne, iż czasami myślałem, że Margot już wiedziała, że mają 

go zabić, i chciała go ukryć w twoim domu". Mimo to Santiago Nasar namówił ją, by pierwsza poszła 

do  domu,  on  zaś  w  tym  czasie  przebierze  się  w  ubranie  jeździeckie,  miał  być  bowiem  wcześnie  w 

„Divino Rostro", by kastrować młode byczki. Pożegnał ją tym samym ruchem ręki, którym pożegnał 

swoją  matkę,  i  oddalił  się  w  stronę  placu,  trzymając  pod  rękę  Cristo  Bedoyę.  Widziała  go  po  raz 

ostatni. 

Wiele osób zgromadzonych w porcie wiedziało, że mają zabić Santiago Nasara. Don Lazaro 

Aponte, emerytowany dyplomowany pułkownik i alkad od jedenastu lat, pomachał mu ręką. „Miałem 

background image

realne podstawy, by sądzić, że nie zagraża mu już żadne niebezpieczeństwo" - powiedział mi. Ksiądz 

Carmen Amador również się nie przejął. „Kiedy zobaczyłem, że jest zdrów i cały, pomyślałem, że to 

wszystko  było  fałszywą  pogłoską"  -  wyznał  mi.  Nikt  wówczas  nawet  nie  zadał  sobie  pytania,  czy 

Santiago Nasar został przynajmniej ostrzeżony, wszystkim bowiem wydawało się nieprawdopodobne, 

by mogło być inaczej. 

Moja siostra Margot była w istocie jedną z tych niewielu osób, które nie wiedziały, że grozi 

mu  śmierć.  „Gdybym  wiedziała,  przyprowadziłabym  go  do  domu,  choćbym  musiała  go  związać"  - 

oświadczyła sędziemu śledczemu. Dziwne, że o tym nie wiedziała, ale jeszcze dziwniejsze było to, że 

nie  wiedziała  o  tym  również  moja  matka,  osoba  dowiadująca  się  o  wszystkim  wcześniej  niż 

ktokolwiek  w  rodzinie,  mimo  że  od  lat  nie  wychodziła  z  domu,  nawet  na  mszę.  Podziwiałem  tę jej 

właściwość od czasu, gdy zacząłem wcześnie wstawać, by iść do szkoły. Co rano zastawałem ją taką, 

jaką była w owych czasach - bladą i tajemniczą, zamiatającą podwórze miotłą z gałęzi w popielatym 

blasku świtu i spowiadającą mi między jednym a drugim łykiem kawy, co wydarzyło się na świecie, 

podczas  gdyśmy  spali.  Zdawała  się  być  zespolona  z  innymi  ludźmi  w  miasteczku  niewidzialnymi 

nitkami  tajemnej  łączności,  szczególnie  z  ludźmi  w  jej  wieku,  czasem  bowiem  zaskakiwała  nas 

wieściami wyprzedzającymi sam bieg wydarzeń, które znać mogła tylko dzięki sztuce jasnowidzenia. 

Ale tego ranka nie przeczuła pierwszych ziaren tragedii, które zaczęły wschodzić o trzeciej nad ranem. 

Wymiotła  już  patio,  a  kiedy  moja  siostra  Margot  wychodziła  na  przywitanie  biskupa,  zastała  ją 

mielącą  maniok.  „Słychać  było  koguty"  -  mówi  zazwyczaj  moja  matka  wspominając  tamten  dzień. 

Nie skojarzyła nigdy odległej wrzawy z przyjazdem biskupa, lecz z dogasającym weselem. 

Nasz  dom  stał  z  dala  od  głównego  placu  w  zagajniku  drzew  mangowych  nie  opodal  rzeki. 

Moja siostra szła do portu cały czas wzdłuż brzegu, a ludzie byli zbyt podnieceni wizytą biskupa, by 

zajmować się innymi sensacjami. Złożono chorych w bramach, by mogli przyjąć boże lekarstwo, ko-

biety  wybiegały  z  podwórzy  z  indykami,  prosiakami  i  z  wszystkim,  co  nadawało  się  do jedzenia,  z 

drugiego zaś brzegu przypływały czółna ozdobione kwiatami. Później jednak, gdy biskup przepłynął 

obok  miasteczka  nie  postawiwszy  nawet  nogi  na  lądzie,  ta  druga  tajona  dotąd  wiadomość  nabrała 

wymiarów  sensacyjnego  skandalu.  To  właśnie  wówczas  moja  siostra  Margot  poznała  ją  w  całej 

okazałości i brutalności: Angela Vicario, owa piękna dziewczyna, która wyszła za mąż poprzedniego 

dnia,  została  zwrócona  do  domu  swych  rodziców,  małżonek  bowiem  odkrył,  że  nie  była  dziewicą. 

„Poczułam się tak, jakbym to ja miała umrzeć  - powiedziała moja siostra. - Ale choć rozwodzili się 

nad tą bujdą, nikt nie mógł mi wytłumaczyć, jak to się stało, że biedny Santiago Nasar został wplątany 

w podobną intrygę". Pewne było tylko to, że bracia Angeli Vicario czekają na niego, żeby go zabić. 

Moja  siostra  wróciła  do  domu  ledwo  powstrzymując  płacz.  W  jadalni  zastała  mają  matkę 

przystrojoną  w  niedzielną  suknię  w  niebieskie  kwiaty,  na  wypadek  gdyby  biskup  przyszedł  nas 

pozdrowić, i śpiewającą podczas nakrywania stołu faso o niewidzialnej miłości. Siostra dostrzegła, że 

położyła o jedno nakrycie więcej niż zazwyczaj. 

background image

- To dla Santiago Nasara - powiedziała jej moja matka. - Powiedziano mi, że zaprosiłaś go na 

śniadanie. 

- Zabierz je - odrzekła moja siostra. 

Wówczas opowiedziała jej wszystko. „Ale to było tak, jakby już wiedziała - zwierzyła mi się. 

- Tak jak zwykle, gdy zaczynasz jej coś opowiadać i nie dojdziesz do połowy, ona już wie, jaki jest 

koniec".  Ta  zła  wiadomość  była  zaszyfrowanym  węzełkiem  dla  mojej  matki.  Młodemu  Santiago 

nadano to imię na jej cześć, ponadto była jego matką chrzestną. Była jednak również w jakimś stopniu 

spowinowacona  z  Purą  Vicario,  matką  zwróconej  panny  młodej.  Mimo  to,  nie  czekając  już  końca 

opowieści, włożyła pantofle na obcasach i narzuciła mantylkę do mszy, używaną wówczas przez nią 

jedynie do wizyt kondolencyjnych. Mój ojciec, który wszystko słyszał leżąc w łóżku, pojawił się w 

jadalni w piżamie i wystraszony zapytał, gdzie idzie. 

- Uprzedzić kumę Placidę - odpowiedziała. - To niesprawiedliwe, żeby wszyscy wiedzieli, że 

mają zabić jej syna, a ona była jedyną, która nic o tym nie wie. 

- Jesteśmy z nią spokrewnieni w tym samym stopniu, co z rodziną Vicario - odparł ojciec. 

- Zawsze trzeba być po stronie zabitego - odpowiedziała. 

Moi  młodsi  bracia  zaczęli  wychodzić  ze  swych  pokoi.  Najmłodsi,  smagnięci  powiewem 

tragedii, uderzyli w płacz. Matka po raz pierwszy w życiu nie przejęła się nimi i nie zwróciła również 

uwagi na męża. 

- Poczekaj, ubiorę się - powiedział jej. 

Była  już  na  ulicy.  Mój  brat  Jaime,  wówczas  niespełna  siedmioletni,  jedyny  ze  wszystkich 

dzieci był już ubrany do szkoły. 

- Idź z nią - rozkazał mu ojciec. 

Jaime pobiegł za nią, nie wiedząc, co się dzieje ani dokąd idą, i chwycił się jej ręki. „Gadała 

sama do siebie - powiedział mi Jaime. - Złoczyńcy, mówiła po cichu, zasrane bydlaki, nie potrafią nic 

zrobić, co by nie było nieszczęściem". Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że prowadzi za rękę 

dziecko.  „Ludzie  myśleli  chyba,  że  zwariowałam  -  powiedziała  mi.  -  Pamiętam  tylko,  że  z  daleka 

słychać było ludzki tumult, tak jakby od nowa zaczęło się wesele, i że wszyscy biegli w stronę placu". 

Przyspieszyła kroku z determinacją, na jaką ją tylko było stać, gdy chodziło o ludzkie życie, dopóki 

ktoś biegnący w przeciwnym kierunku nie zlitował się nad jej obłędem. 

- Może sobie pani dać spokój, Luisa Santiago - krzyknął mijając ją. - Już go zabili. 

background image

Bayardo San Roman, który oddał swoją żonę jej rodzicom, przyjechał do nas po raz pierwszy 

w sierpniu poprzedniego roku, sześć miesięcy przed ślubem. Przypłynął na kursującym raz w tygodniu 

statku;  przez  ramię  miał  przewieszone  skórzane  sakwy  ze  srebrnymi  ozdobami,  dopasowanymi  do 

klamry  przy  pasku  i  sprzączek  przy  getrach.  Dochodził  trzydziestu  lat,  dość  dobrze  jednak 

skrywanych,  miał  bowiem  wąskie  biodra  początkującego  toreadora,  złotawe  oczy  i  skórę  sprażoną 

saletrzanym powietrzem. Przyjechał w krótkiej kurtce i w bardzo wąskich spodniach, jedno i drugie z 

niebarwionej  skóry  cielęcej,  i  w  rękawiczkach  z  koźlej  skóry  w  tym  samym  kolorze.  Magdalena 

Oliver przypłynęła razem z nim i przez całą podróż nie mogła oderwać od niego oczu. „Wyglądał na 

pedała. Aż żal było patrzeć, bo był taki cudny, że tylko wysmarować go masłem i schrupać całego". 

Nie tylko jej przyszło to na myśl i nie ona ostatnia miała zrozumieć, że Bayardo San Roman nie był 

mężczyzną, którego rozpoznaje się od pierwszego wejrzenia. 

Pod koniec sierpnia moja matka wysłała mi do szkoły list, w którym mimochodem napisała: 

„Przyjechał bardzo  dziwny  człowiek".  W  następnym  liście  napisała:  „Ten dziwny  człowiek  nazywa 

się Bayardo San Roman i wszyscy mówią, że jest czarujący, ale ja osobiście go nie widziałam". Nikt 

nie dowiedział się nigdy, po co przyjechał. Komuś, kto uległ pokusie, by go zapytać o to na krótko 

przed ślubem, odpowiedział: „Jeździłem po wszystkich miasteczkach, żeby znaleźć sobie żonę". Być 

może  powiedział  prawdę,  ale  mógł  równie  dobrze  powiedzieć  cokolwiek  innego,  miał  bowiem  taki 

sposób mówienia, dzięki któremu bardziej ukrywał myśli, niż je wyjawiał. 

Tej  samej  nocy  dał  w  kinie  do  zrozumienia,  że  jest  inżynierem  kolejnictwa  i  rozprawiał  o 

naglącej  potrzebie  wybudowania  linii  kolejowej  aż  po  interior  w  celu  zabezpieczenia  się  przed 

kaprysami  rzeki.  Następnego  dnia  musiał  wysłać  telegram  i  nadał  go  osobiście,  ucząc  przy  okazji 

telegrafistę  sposobu  zużytkowania  już  wyczerpanych  akumulatorów.  Z  tą  samą  znajomością  rzeczy 

rozmawiał  o  chorobach  strefy  przygranicznej  z  lekarzem  wojskowym,  który  w  tych  miesiącach 

przeprowadzał  u  nas  werbunek.  Lubił  długie  i  huczne  zabawy,  ale  głowę  miał  mocną,  potrafił 

wspaniale  łagodzić  wszelkie  zatargi  i  był  wrogiem  karcianych  oszustw.  Pewnej  niedzieli,  po  mszy, 

rzucił  wyzwanie  najsprawniejszym  pływakom,  a  było  ich  wielu,  wyprzedzając  tych  najlepszych  o 

dwadzieścia długości. Matka opisała mi to w liście, na koniec zaś dodała komentarz w swoim stylu: 

„Zdaje  się,  że  także  opływa  w  złoto".  Odpowiadało  to  przedwczesnej  legendzie,  według  której 

Bayardo  San  Roman  nie  tylko  potrafił  zrobić  wszystko,  i  to  bardzo  dobrze,  ale  miał  również 

nieograniczone możliwości. 

Matka  moja  udzieliła  mu  ostatecznego  błogosławieństwa  w  jednym  z  październikowych 

listów: „Ludzie bardzo go lubią - pisała - bo jest uczciwy i dobrego serca, a w zeszłą niedzielę przyjął 

komunię  na  kolanach  i  służył  do  mszy  po  łacinie".  W  owym  czasie  nie  można  było  przyjmować 

komunii na stojąco, a msze odprawiano wyłącznie po łacinie, niemniej moja matka zazwyczaj czyni 

takie  zbyteczne  uściślenia,  kiedy  chce  dotrzeć  do  sedna  sprawy.  A  mimo  to,  wydawszy  ten 

uświęcający werdykt, w następnych dwóch listach w ogóle nie wspominała o Bayardzie San Roman, 

nawet wtedy gdy już dla nikogo nie było tajemnicą, że chce się ożenić z Angelą Vicario. Dopiero w 

background image

wiele lat po nieszczęsnym weselu wyznała mi, że poznała go, kiedy było już za późno, by sprostować 

list z października, i że jego złote oczy przyprawiły ją o dreszcze przerażenia. 

„Wydawał mi się diabłem - powiedziała mi - ale ty sam mi powiedziałeś, że takich rzeczy nie 

wolno pisać w listach". 

Poznałem go nieco później niż ona, podczas ferii świątecznych, i nie zrobił na mnie wrażenia 

człowieka  tak  dziwnego,  jak  mówiono.  Owszem,  wydał  mi  się  atrakcyjny,  ale  bardzo  daleki  od 

idyllicznej  wizji  Magdaleny  Oliver.  Wydał  mi  się  wbrew  swoim  wybrykom  mężczyzną  poważnym, 

który  pod  zbyt  hojnie  roztaczanym  urokiem  ledwie  skrywa  tłumione  napięcie.  Przede  wszystkim 

wydał  mi  się  jednak  człowiekiem  bardzo  smutnym.  W  tym  czasie  sformalizował  już  swe  miłosne 

uczucia względem Angeli Vicario. 

Nigdy nie zdołano ustalić z całkowitą pewnością, jak się poznali. Właścicielka pensjonatu dla 

samotnych  mężczyzn,  gdzie  zamieszkał  Bayardo  San  Roman,  opowiadała,  że  gdzieś  pod  koniec 

września, gdy jej gość po obiedzie drzemał w bawialni w fotelu na biegunach, Angela Vicario ze swą 

matką  przechodziły  przez  plac,  niosąc  dwa  kosze  sztucznych  kwiatów.  Bayardo  San  Roman  ocknął 

się, zobaczył obie ubrane w bezlitosną czerń kobiety, które wydawały się jedynymi żywymi istotami 

w martwocie drugiej godziny po południu, i zapytał, kim jest ta dziewczyna. Właścicielka odpowie-

działa  mu,  że  jest  to  najmłodsza  córka  towarzyszącej  jej  kobiety  i  że  nazywa  się  Angela  Vicario. 

Bayardo San Roman odprowadził je spojrzeniem do przeciwległego końca placu. 

-  Imię  pasuje  do  niej  jak  ulał  -  powiedział.  Następnie  złożył  głowę  na  oparciu  i  znowu  za-

mknął oczy. 

- Kiedy się obudzę - powiedział - proszę mi przypomnieć, że mam się z nią ożenić. 

Angela  Vicario  wyznała  mi,  że  właścicielka  pensjonatu  opowiedziała  jej  o  tym  zdarzeniu, 

jeszcze  zanim  Bayardo  San  Roman  zaczął  się  do  niej  zalecać.  „Bardzo  się  przestraszyłam"  - 

powiedziała.  Trzy  osoby  przebywające  wówczas  w  pensjonacie  potwierdziły,  że  zdarzenie  to 

rzeczywiście miało miejsce, ale pozostałe cztery powątpiewały w jego prawdziwość. Za to wszystkie 

wersje były zgodne co do tego, że Angela Vicario i Bayardo San Roman spotkali się po raz pierwszy 

w  październiku,  w  dniu  święta  narodowego,  na  festynie  dobroczynnym,  gdzie  jej  zadaniem  było 

ogłaszanie wylosowanych numerów. Gdy Bayardo San Roman przyszedł na festyn, udał się prosto do 

stoiska  loterii  fantowej  prowadzonego  przez  bladą  i  wbitą  w  futerał  żałoby  sprzedawczynię  losów  i 

zapytał  ją,  ile  kosztuje  patefon  inkrustowany  macicą  perłową,  który  miał  być  największą  atrakcją 

festynu. Odpowiedziała mu, że nie jest na sprzedaż, tylko do wylosowania. 

- To i lepiej - odpowiedział. - W ten sposób będzie łatwiejszy do nabycia, a poza tym tańszy. 

Wyznała mi, że udało mu się wówczas wywrzeć na niej wrażenie, ale z przyczyn nie mających nic 

wspólnego  z  miłością,  wprost  przeciwnie.  „Gardziłam  wyniosłymi  mężczyznami,  a  nigdy  nie  spot-

kałam nikogo aż tak zarozumiałego - wyznała mi wspominając tamten dzień. - Poza tym pomyślałam, 

że to Polak". Jej zdumienie było jeszcze większe, gdy ogłosiła pośród pożądliwego oczekiwania tłumu 

3

background image

numer losu wygrywającego patefon i okazało się, iż rzeczywiście wygrał go Bayardo San Roman. Nie 

mieściło jej się w głowie, że wykupił wszystkie losy loterii tylko po to, by zrobić na niej wrażenie. 

Tego  wieczoru  Angela  Vicario  wróciwszy  do  domu  natknęła  się  na  patefon  zapakowany  w 

elegancki  papier  przewiązany  wstążką  z  organdyny.  „Nigdy  nie  zdołałam  ustalić,  skąd  wiedział,  że 

właśnie są moje urodziny" - powiedziała mi. Wiele wysiłku kosztowało ją przekonanie swych rodzi-

ców,  że  nie  dała  żadnych  powodów  Bayardowi  San  Roman,  by  ośmielił  się  przysłać  jej  aż  taki 

prezent,  a  tym  bardziej  by  zrobił  to  w  sposób  tak  ostentacyjny,  że  musieli  to  zauważyć  wszyscy. 

Koniec  końców  jej  starsi  bracia,  Pedro  i  Pablo,  odnieśli  patefon  do  hotelu,  by  zwrócić  go 

właścicielowi, robiąc wokół tego tyle szumu, iż nie było nikogo, kto ujrzawszy jak wędrował w jedną 

stronę, nie zobaczyłby, jak potem wracał. Rodzina nie wzięła jednak pod uwagę nieodpartego uroku 

Bayarda  San  Roman.  Bliźniacy  powrócili  dopiero  następnego  dnia  o  świcie  zamroczeni  alkoholem, 

taszcząc  z  powrotem  zarówno  patefon,  jak  i  Bayarda  San  Roman,  by  kontynuować  zabawę  już  w 

domu. 

Angela  Vicario  była  najmłodszą  córką  w  niezbyt  zamożnej  rodzinie.  Jej  ojciec,  Poncio 

Vicario,  był  skromnym  złotnikiem,  ale  stracił  wzrok  od  ciągłego  cyzelowania  cacuszek  ze  złota, 

walcząc w ten sposób o zachowanie szacunku dla siebie i rodziny. 

Pura  del  Carmen,  jej  matka,  była  nauczycielką,  póki  nie  wyszła  za  mąż  raz  na  zawsze.  Jej 

łagodny  i  nieco  przygnębiony  wygląd  znakomicie  skrywał  surowość  charakteru.  „Wyglądała  jak 

zakonnica" - wspomina Mercedes. Poświęciła się z tak bezgranicznym oddaniem opiece nad mężem i 

wychowywaniu swych dzieci, iż niejeden zapomniał czasami o jej istnieniu. Obie starsze córki wyszły 

za mąż bardzo późno. Poza nimi, Angelą i bliźniakami mieli jeszcze jedną średnią córkę, która zmarła 

na  zapalenie  opon  mózgowych  i  przez  dwa  lata  po  jej  śmierci  obchodzili  po  niej  żałobę,  nieco 

złagodzoną w domu, ale rygorystycznie przestrzeganą poza nim. Braci wychowywano po to, żeby byli 

mężczyznami. One zostały wychowane po to, żeby wyjść za mąż. Potrafiły haftować na bębenku, szyć 

na maszynie, robić koronki klockowe, prać i prasować, wyrabiać sztuczne kwiaty i fantazyjne desery, 

kaligrafować  zawiadomienia  o  zaręczynach,  a  w  odróżnieniu  od  ówczesnych  dziewcząt,  które 

zaniedbały kult śmierci, wszystkie były mistrzyniami w starej sztuce czuwania przy chorych, niesienia 

pociechy umierającym i owijania zmarłych w całun. Jedyne, co miała im do zarzucenia moja matka, to 

zwyczaj  czesania  się  przed  pójściem  spać.  „Dziewczęta  -  mówiła  im  -  nie  czeszcie  się  na  noc,  bo 

żeglarze  się  spóźniają".  Poza  tym  uważała,  iż  nie  było  lepiej  wychowanych  córek.  „Są  doskonałe  - 

mawiała bardzo często. - Każdy mężczyzna będzie z nimi szczęśliwy, bo zostały wychowane po to, 

żeby  cierpieć".  A  jednak  mężom  obu  najstarszych  córek  było  niezmiernie  trudno  przełamać  tę 

rodzinną zaporę, nigdy się bowiem nie rozstawały, razem organizowały potańcówki dla kobiet i wciąż 

doszukiwały się niecnych intencji w zamiarach mężczyzn. 

Angela Vicario była najładniejszą ze wszystkich czterech sióstr, zaś matka moja mawiała, że 

urodziła  się  tak  jak  wielkie  królowe  w  przeszłości:  z  pępowiną  owiniętą  wokół  szyi.  Zaniedbany 

wygląd i ubóstwo ducha wróżyły jej jednak niepewną przyszłość. Widywałem ją rokrocznie podczas 

background image

ferii  bożonarodzeniowych  i  za  każdym  razem  wydawała  się  coraz  bardziej  upośledzona,  gdy  tak 

tkwiła w oknie swego domu, w  którym siadywała po południu, by robić kwiaty  ze szmat i razem z 

sąsiadkami śpiewać walce niezamężnych panien. 

„Już nadaje się do nadziania - mawiał mi Santiago Nasar - ta twoja głupiutka kuzynka". Nie-

spodziewanie, na krótko przed śmiercią jej siostry, spotkałem ją na ulicy ubraną po raz pierwszy jak 

dorosła kobieta, z zakręconymi włosami, i nie mogłem wprost uwierzyć, że to ona we własnej osobie. 

Ale było to przywidzenie: jej upośledzenie pogłębiało się z roku na rok. Gdy rozniosło się zatem, że 

Bayardo San Roman chce się z nią ożenić, wielu pomyślało, że to jakiś perfidny pomysł przybysza. 

Rodzina przyjęła nowinę nie tylko z należną powagą, ale i z dużą radością. Oprócz Pury Vicario, która 

postawiła warunek, by Bayardo San Roman poświadczył swą tożsamość. Do tej pory bowiem nikt nie 

wiedział, kim jest. Wiedza o jego przeszłości nie sięgała poza owo popołudnie, kiedy zszedł na ląd w 

swym stroju artysty, zachowując odtąd tyle dyskrecji co do swego pochodzenia, że każdy najbardziej 

nawet  szaleńczy  wymysł  mógł  okazać  się  prawdą.  Doszło  do  tego,  że  rozpowiadano,  iż  zrównał  z 

ziemią  całe  miasteczka  i  jako  dowódca  oddziału  zaprowadził  terror  w  Casanare,  że  był  zbiegiem  z 

Cayenne, że widziano go w Pernambuco, jak próbował nabić sobie kabzę dzięki wytresowanej parze 

niedźwiedzi,  i  że  dotarł  w  kanale  Los  Vientos  do  szczątków  hiszpańskiego  galeonu  załadowanego 

złotem.  Bayardo  San  Roman  sam  położył  kres  tym  domysłom  w  bardzo  prosty  sposób:  sprowadził 

całą swoją rodzinę. 

Było  ich  czworo:  ojciec,  matka  i  dwie  oszałamiające  siostry.  Przybyli  o  jedenastej  rano  w 

fordzie  T  ze  służbową  rejestracją,  napełniając  ulice  niesamowitą  wrzawą  kwaczącego  klaksonu. 

Matka,  Alberta  Simonds,  rosła  Mulatka  z  Curacao,  mówiąca  hiszpańszczyzną  przesiąkniętą  jeszcze 

tamtejszą mową, za swej młodości została uznana za najpiękniejszą spośród dwustu najpiękniejszych 

z  całych  Antyli.  Siostry  dopiero  co  rozkwitłe  zdawały  się  być  dwiema  narowistymi  źrebicami. 

Największym  atutem  był  jednak  ojciec:  generał  Petronio  San  Roman,  bohater  wojen  domowych  z 

ubiegłego  wieku  i  jedna  z  największych  sław  rządu  konserwatywnego  od  czasu,  gdy  zmusił 

pułkownika Aureliana Buendia do odwrotu w bitwie pod Tucurinca. Moja matka była jedyną osobą, 

która nie poszła się z nim przywitać, gdy dowiedziała się, kim jest. „Nie miałam nic przeciwko ich 

małżeństwu,  wprost  przeciwnie  -  powiedziała  mi.  -  Ale  ślub  to jedno,  a czymś  zupełnie  innym  jest 

podanie  ręki  człowiekowi,  który  kazał  strzelić  w  plecy  Gerineldowi  Marquezowi".  Z  chwilą  kiedy 

wychylił się w białym kapeluszu z okna samochodu, wszyscy rozpoznali go dzięki popularności jego 

portretów.  Ubrany  był  w  płócienny  garnitur  koloru  pszenicy,  getry  z  kurdybanu  ze  sznurowadłami 

wiązanymi  na  krzyż,  zaś  na  nosie  miał  binokle  przytroczone  łańcuszkiem  do  jednej  z  dziurek  w 

kamizelce.  W  klapie  miał  order  za  odwagę,  w  ręku  zaś  laskę  z  wyrytym  na  gałce  godłem 

państwowym. Wysiadał pierwszy z samochodu, cały pokryty palącym kurzem naszych złych dróg, i 

wystarczyło, że pojawił się na stopniach, żeby wszyscy zrozumieli, że Bayardo San Roman ożeni się, 

z kim mu się będzie żywnie podobało. 

background image

To  Angela  Vicario  nie  chciała  wyjść  za  niego.  „Był,  jak  dla  mnie,  za  bardzo  męski"  - 

powiedziała  mi.  Poza  tym  Bayardo  San  Roman  nie  próbował jej nawet  uwieść,  ograniczając  się  do 

zauroczenia całej rodziny swym wdziękiem. Angela Vicario nie zapomniała nigdy trwogi owej nocy, 

kiedy to jej rodzice i starsze siostry ze swymi mężami, zebrani w salonie, zmusili ją do wyjścia za mąż 

za mężczyznę, którego dopiero co poznała. Bliźniacy trzymali się na uboczu. „To były dla nas babskie 

duperele"  -  powiedział  mi  Pablo Vicario.  Decydującym  argumentem  rodziców  było  stwierdzenie,  że 

rodzina  zawdzięczająca  swą  godność  skromności  nie  ma  prawa  wzgardzać  takim  zrządzeniem  losu. 

Angela  Vicario  ledwie  odważyła  się  napomknąć  o  istnieniu  takiej  przeszkody  jak  brak  miłości,  ale 

matka obaliła to jednym zdaniem: 

- Miłości też się można nauczyć. 

W  odróżnieniu  od  ówczesnych  narzeczeństw,  trwających  długo  i  surowo  strzeżonych,  ich 

narzeczeństwo  trwało jedynie cztery  miesiące  ze  względu  na  niecierpliwość  Bayarda  San  Roman.  A 

nie było ono krótsze tylko dlatego, że Pura Vicario zażądała, by ślub odwlec do dnia, gdy skończy się 

rodzinna  żałoba.  Czas  ten  jednak  minął  spokojnie  dzięki  urzekającej  łatwości,  z  jaką  Bayardo  San 

Roman załatwiał wszystkie sprawy. „Pewnej nocy zapytał mnie, jaki dom najbardziej mi się podoba - 

opowiadała  mi  Angela  Vicario.  -  A  ja  odpowiedziałam  mu,  zupełnie  nie  wiedząc,  po  co  mnie  o  to 

pyta, że najładniejszym domem w miasteczku jest domek wdowca Xius". Osobiście odpowiedziałbym 

tak samo. Domek ten stał na wysmaganym przez wiatry wzgórzu, z którego widać było bezkresny raj 

bagnisk  pokrytych  fioletowymi  zawilcami,  zaś  w  jasne  letnie  dni  można  było  ujrzeć  przejrzysty 

widnokrąg Karaibów i transatlantyki pasażerskie w Cartagena de Indias. Bayardo San Roman udał się 

jeszcze tej samej nocy do Club Social i przysiadł się do stolika wdowca Xius na partię domina. 

- Szanowny wdowcze - powiedział mu - kupuję pański dom. 

- Nie jest na sprzedaż - odrzekł wdowiec. - Kupuję ze wszystkim, co jest w środku. Wdowiec 

Xius wytłumaczył mu ze staroświecką uprzejmością, że wszystkie znajdujące się w domu przedmioty 

były  kupowane  przez  jego  małżonkę  w  ciągu  całego  życia  pełnego  wyrzeczeń  i  że  tym  samym 

stanowią  dla  niego  jakby  cząstkę  jej  samej.  „Mówił  ze  ściśniętym  sercem  -  powiedział  mi  grający 

wówczas z nimi doktor Dionisio Iguaran. - Byłem pewien, że wolałby umrzeć, niż sprzedać dom, w 

którym był szczęśliwy przez ponad trzydzieści lat". Bayardo San Roman również uznał jego racje. 

- Dobrze - powiedział. - Wobec tego niech mi pan sprzeda pusty dom. 

Wdowiec  bronił  się jednak  do  końca  gry.  Po  trzech nocach  Bayardo  San  Roman, już  lepiej 

przygotowany, ponownie przysiadł się do stolika gry w domino. 

- Szanowny wdowcze - zaczął znów - ile kosztuje dom? 

- Jest bezcenny. 

- Proszę podać jakąkolwiek cenę. 

-  Przykro  mi,  Bayardo  -  odparł  wdowiec  -  ale  wy,  młodzi,  nie  rozumiecie,  co  to  znaczy 

słuchać głosu serca. 

Bayardo San Roman nawet się nie namyślał. 

background image

- Powiedzmy, pięć tysięcy pesos - zaproponował. 

-  Gra pan uczciwie  - odparł mu wdowiec starając się zachować godność.  - Ten dom nie jest 

tyle wart. 

-  Dziesięć  tysięcy  -  powiedział  Bayardo  San  Roman.  -  Od  ręki  i  gotówką,  banknot  po  ban-

knocie. 

Wdowiec popatrzył na niego oczyma pełnymi łez. „Płakał z wściekłości  - wyznał mi doktor 

Dionisio Iguaran, który nie tylko był lekarzem, ale miał też zacięcie literackie. - Wyobraź sobie: taka 

suma  w  zasięgu  ręki,  a  tu  trzeba  odmówić  przez  zwykłą  słabość  serca".  Wdowiec  Xius  nie  mógł 

wydać z siebie głosu, lecz bez wahania odmówił ruchem głowy. 

- Wobec tego proszę, by wyświadczył mi pan ostatnią grzeczność  - powiedział Bayardo San 

Roman. - Proszę tu na mnie zaczekać pięć minut. 

Po pięciu minutach rzeczywiście wrócił do Club Social z sakwami inkrustowanymi srebrem i 

położył na stole dziesięć plików banknotów po tysiąc, jeszcze opasanych sygnowanymi banderolami 

Banku  Narodowego.  Wdowiec  Xius  umarł  w  dwa  miesiące  później.  „To  go  zabiło  -  mawiał  doktor 

Dionisio Iguaran.  - Był zdrowszy od nas wszystkich, ale kiedy się osłuchiwało jego serce, w środku 

słychać  było  plusk  łez".  Sprzedał  bowiem  nie  tylko  dom  łącznie  ze  wszystkim,  co  się  w  nim 

znajdowało, ale oprócz tego poprosił Bayarda San Roman, by należność spłacał mu ratami, gdyż nie 

pozostała mu na pocieszenie nawet skrzynia, w której mógłby schować tyle pieniędzy. 

Nikomu przez myśl by nie przeszło i zresztą nikt tego nigdy nie powiedział, że Angela Vicario 

nie była dziewicą. Nikt nigdy nie słyszał, by miała narzeczonego, dorastała zaś przy swoich siostrach 

w żelaznym rygorze matki. Nawet kiedy do ślubu pozostało niespełna dwa miesiące, Pura Vicario nie 

pozwoliła,  by  Angela  poszła  sama  z  Bayardem  San  Roman  obejrzeć  dom,  gdzie  mieli  zamieszkać, 

wobec czego matka i ślepy ojciec towarzyszyli im jako strażnicy jej czci. „Błagałam Boga tylko o to, 

aby dodał mi odwagi, żebym mogła się zabić" - wyznała mi Angela Vicario. Była już tak ogłupiona, 

że  postanowiła  wreszcie  wyznać  matce  całą  prawdę,  byle  tylko  uwolnić  się  od  męczarni,  wówczas 

jednak  jej  dwie,  jedyne  zresztą,  powierniczki  i  pomocnice  przy  konfekcjonowaniu  szmacianych 

kwiatów w oknie odwiodły ją od tych zbożnych zamiarów. „Ślepo im uległam - powiedziała mi - bo 

dały  mi  do  zrozumienia,  że  miały  już  doświadczenie  w  oszukiwaniu  mężczyzn".  Zapewniły  ją,  że 

niemal  wszystkie  kobiety  tracą  dziewictwo  w  przypadkowych  przygodach  dziewczęcych.  Uparcie 

utrzymywały, że nawet nie dający się zwieść poddawali się w końcu, pod warunkiem,  że nikt się o 

tym nie dowie. Przekonały ją ostatecznie tym, że mężczyzna w noc poślubną jest już tak spanikowany, 

że bez pomocy żony nie może nic zrobić i w godzinę prawdy nie jest już świadom własnych czynów. 

„Wierzą tylko w to, co zobaczą na prześcieradle" – powiedziały jej. W rezultacie wyuczyły ją wielu 

rajfurskich  forteli  zdolnych  na  tyle  podrobić jej  utracone  klejnoty,  by  o  pierwszym  poranku  świeżo 

poślubionej małżonki mogła nad podwórzem wystawić na pełne słońce lniane prześcieradło z plamą 

swego honoru. 

background image

Z  tym  złudzeniem  wyszła  za  mąż.  Bayardo  San  Roman  zaś  żenił  się  przypuszczalnie  w 

przekonaniu, iż kupuje szczęście za niezwykłą cenę własnej wartości i fortuny, im bardziej bowiem 

rozrastały  się  projekty  uroczystości,  tym  więcej  rodziło  się  w  nim  obłąkańczych  pomysłów,  by 

uczynić  ją  jeszcze  większą.  Gdy  zapowiedziano  przyjazd  biskupa,  usiłował  odwlec  wesele  o  jeden 

dzień,  pragnąc,  by  ślubu  udzielił  im  dostojny  gość,  ale  Angela  Vicario  sprzeciwiła  się.  „Prawdę 

mówiąc - powiedziała mi - nie chciałam, żeby błogosławieństwa udzielił mi człowiek, który kogutom 

tylko  odcinał  grzebienie  na  zupę,  a  resztę  wyrzucał  na  śmieci".  A  jednak  mimo  braku  biskupiego 

błogosławieństwa  uroczystości  nabrały  rozmiarów  trudnych  do  opanowania  i  nawet  Bayardowi  San 

Roman wymknęły się spod kontroli, stając się w końcu wydarzeniem publicznym. 

Generał  Petronio  San  Roman  i  jego  rodzina  przybyli  tym  razem  statkiem  należącym  do 

Kongresu Narodowego i przeznaczonym do wyjątkowych uroczystości, który po zacumowaniu stał do 

końca przy nabrzeżu, z nimi zaś przypłynęło wiele znakomitości, zupełnie jednak niezauważalnych w 

chaosie  tylu  nowych  twarzy.  Przywieźli  ze  sobą  tak  olbrzymie  ilości  prezentów,  że  trzeba  było 

wyremontować  zapomniany  budynek  pierwszej  elektrowni,  by  zaprezentować  te  najbardziej  godne 

podziwu,  resztę  zaś  odwieziono  hurtem  do  starego,  gotowego  już  do  przyjęcia  nowożeńców  domu 

wdowca Xius. Pan młody otrzymał w prezencie kabriolet ze swym imieniem wygrawerowanym pis-

mem  gotyckim  pod  znakiem  fabrycznym.  Pannie  młodej  podarowano  komplet  sztućców  z  czystego 

złota  na  dwadzieścia  cztery  osoby.  Poza  tym  przywieźli  ze  sobą  trupę  tancerzy  i  dwie  orkiestry 

salonowe, które tworzyły wyraźny dysonans zarówno wobec miejscowych orkiestr, jak i wielu kapel i 

zespołów akordeonowych, które ściągały zewsząd przywabiane zgiełkiem zabawy. 

Rodzina  Vicario  mieszkała  w  skromnym  domu  o  ścianach  z  cegieł  i  dachu  z  drewna 

palmowego zwieńczonym dwoma mansardami, pod których daszkami jaskółki co styczeń lepiły swe 

gniazda.  Od  frontu  dom  miał  balkon  niemal  w  całości  zastawiony  donicami  z  kwiatami,  tam  też 

znajdowało się wejście na duże podwórko z drzewami owocowymi, po którym chodziły kury. W głębi 

podwórza bliźniacy mieli swój chlew, kamień do szlachtowania i stół do ćwiartowania, które od czasu 

gdy oślepł Poncio Vicario, przynosiły rodzinie niezłe dochody. Początkowo zajmował się tym Pedro 

Vicario, kiedy jednak został powołany do wojska, jego brat również nauczył się fachu rzeźnika. 

Wewnątrz domu ledwie starczało miejsca do mieszkania. Z tego też powodu starsze siostry, 

gdy  zdały  sobie  sprawę  z  planowanych  rozmiarów  uroczystości,  zaczęły  starać  się  o  wynajęcie 

większego lokalu. „Wyobraź sobie - powiedziała mi Angela Vicario - myślały nawet o domu Placidy 

Linem, ale na szczęście moi rodzice uparli się, jak zwykle, że albo nasze córki wychodzą  za  mąż w 

naszym chlewiku, albo w ogóle nie wychodzą za mąż". Pomalowali więc swój dom na jego pierwotny 

żółty  kolor,  wyprostowali  drzwi,  uporządkowali  pokoje,  doprowadzając  mieszkanie,  o  ile  było  to 

możliwe,  do  stanu  godnego  wesela  z  taką  pompą.  Bliźniacy  przenieśli  świnie  gdzie  indziej  i 

wyczyścili chlew niegaszonym wapnem, ale mimo tych wysiłków widać było, że miejsca jednak nie 

starczy.  Ostatecznie,  dzięki  usilnym  prośbom  Bayarda  San  Roman,  usunęli  ogrodzenie  wokół 

background image

podwórza, poprosili sąsiadów o udostępnienie na tańce przyległych terenów i wstawili duże stoły, by 

można było przy nich biesiadować w cieniu liści tamaryndowców. 

Jedyny niespodziewany wypadek miał miejsce w dniu wesela rano, i to z winy pana młodego, 

który  przyszedł  po  Angelę  Vicario  z  dwugodzinnym  opóźnieniem,  podczas  gdy  ona  nie  chciała 

założyć  ślubnej  sukni,  dopóki  nie  ujrzy  go  w  domu.  „Wiesz  -  powiedziała  mi  -  nawet  bym  się 

ucieszyła, gdyby w ogóle nie przyszedł, ale nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby zostawił mnie już 

wystrojoną".  Jej  przezorność  była  uzasadniona,  nie  było  bowiem  dla  kobiety  większego  wstydu  i 

nieszczęścia,  niż  zostać  na  lodzie  w  sukni  ślubnej.  Niemniej  sam  fakt,  że  Angela  Vicario  śmiała 

nałożyć  welon  i  przyjąć  wiązankę  kwiatów  pomarańczy  nie  będąc  dziewicą,  bywał  niejednokrotnie 

uznawany za profanację symbolów czystości. Tylko moja matka uważała za akt odwagi to, że Angela 

Vicario  do  końca  grała  swymi  znaczonymi  kartami.  „W  tamtych  czasach  -  wytłumaczyła  mi  -  Bóg 

rozumiał  te  sprawy".  Nikt  zaś  do  tej  pory  nie  wie,  jakimi  kartami  grał  Bayardo  San  Roman.  Od 

momentu, kiedy wreszcie pojawił się wystrojony w surdut i cylinder, do chwili, gdy  -wymknął się z 

miłością swego życia, był doskonałym uosobieniem szczęśliwego nowożeńca. 

Nigdy nie dowiedziano się również, jakimi kartami grał Santiago Nasar. Byłem z nim przez 

cały  czas,  zarówno  w  kościele,  jak  i  na  weselu,  razem  z  Cristo  Bedoyą  i  moim  bratem  Luisem 

Enrique,  i  nikt  z  nas  nie  spostrzegł  choćby  najmniejszej  zmiany  w  jego  zachowaniu.  Musiałem  to 

wielokrotnie powtarzać, cała nasza czwórka bowiem trzymała się razem w szkole, tworząc później tę 

samą wakacyjną paczkę, i nikt nie mógł uwierzyć, by ktoś z nas mógł mieć jakiś sekret nie dzieląc się 

nim z pozostałymi, a tym bardziej sekret tak olbrzymi. 

Santiago  Nasar  uwielbiał  uroczystości  i  zabawy,  a  największą  radość  przeżył  w  przededniu 

swej  śmierci  obliczając  koszty  wesela.  W  kościele  oszacował,  że  kwiatów  porozwieszano  za  kwotę 

równą  cenie  czternastu  pogrzebów  pierwszej  klasy.  Ta  szczegółowa  kalkulacja  męczyła  mnie  przez 

wiele lat, Santiago Nasar bowiem często mawiał mi, że zapach kwiatów w zamkniętym pomieszczeniu 

ma  bezpośredni  związek  ze  śmiercią,  owego  zaś  dnia  powtórzył  mi  to  wchodząc  do  kościoła.  „Nie 

chcę  kwiatów  na  moim  pogrzebie"  -  powiedział,  nie  wyobrażając  sobie  nawet,  że  następnego  dnia 

właśnie ja będę musiał zatroszczyć się o to, by ich nie było. W drodze z kościoła do domu Vicariów 

oszacował cenę kolorowych girland zdobiących ulice, wyliczył koszty orkiestr i fajerwerków, a nawet 

ryżowego  deszczu,  którym  przywitano  nas  na  weselu.  W  dusznym  upale  południa  młoda  para 

zwyczajowo obeszła całe podwórze. Bayardo San Roman szybko został naszym przyjacielem, takim 

od wypitki, jak to wówczas mawiano, i przy naszym stole zdawał się być szczęśliwy. Angela Vicario, 

już  bez  welonu  i  wianka,  w  satynowej  przepoconej  sukni,  bardzo  szybko  przybrała  wyraz  twarzy 

kobiety zamężnej. Santiago Nasar obliczył i powiedział to Bayardowi San Roman, że jak do tej pory 

wesele kosztuje około dziewięciu tysięcy pesos. Nie ulegało wątpliwości, że Angela Vicario uznała to 

za impertynencję. „Moja matka nauczyła mnie, że nigdy nie należy mówić o pieniądzach w obecności 

innych  ludzi"  -  powiedziała  mi.  Bayardo  San  Roman,  wprost  przeciwnie,  przyjął  to  z  humorem,  a 

nawet z pewnego rodzaju satysfakcją. 

background image

-  Prawie  -  powiedział  -  ale  to  dopiero  początek.  Pod koniec  wynosić to  będzie mniej  więcej 

dwa razy tyle. 

Santiago  Nasar  postanowił  sprawdzić  to  co  do  grosza  i  ledwie  starczyło  mu  na  to  życia. 

Następnego dnia uzyskał w porcie od Cristo Bedoi najświeższe dane i stwierdził na czterdzieści pięć 

minut przed śmiercią, iż rzeczywiście szacunki San Romana były dokładne. 

Osobiście zachowałem o weselu dość mgliste wspomnienia, dopóki nie zdecydowałem się ich 

odgrzebać, okruch po okruchu, z cudzych pamięci. Przez wiele lat ciągle opowiadano w moim domu, 

jak  to  mój  ojciec  po  raz  pierwszy  od  czasów  swej  młodości  zagrał  na  skrzypcach  na  cześć  młodej 

pary,  jak  moja  siostra  zakonnica  zatańczyła  merengue  w  swym  habicie  siostry  furtianki,  jak  doktor 

Dionisio Iguaran, kuzyn mojej matki, zdołał wywalczyć miejsce na rządowym statku i odpłynąć nim, 

byle  tylko  nie  być  w  miasteczku  następnego  dnia,  podczas  wizyty  biskupa.  W  trakcie  mych 

poszukiwań  dla  potrzeb  niniejszej  kroniki  odtworzyłem  wiele  pomniejszych  szczegółów,  a  pośród 

nich  dość  zabawne  wspomnienie  o  siostrach  Bayarda  San  Roman,  których  aksamitne  suknie  z 

olbrzymimi  motylimi skrzydłami, przyczepionymi do pleców złotymi klamerkami,  zwróciły większą 

uwagę  niż  pióropusz  i  pancerz  wojennych  orderów  ich  ojca.  Wielu  wiedziało,  że  w  weselnym 

upojeniu  zaproponowałem  Mercedes  Barda,  kończącej  wówczas  zaledwie  szkołę  podstawową,  by 

wyszła za  mnie  za  mąż, jak  mi to sama przypomniała, kiedy pobraliśmy się czternaście lat później. 

Najwyrazistszym  obrazem,  jaki  na  zawsze  zachowałem  z  tej  fatalnej  niedzieli,  był  widok  starego 

Poncio  Vicario,  samotnie  siedzącego  na  stołku  pośrodku  podwórza.  Posadzono  go  tam,  sądząc  być 

może, iż jest to honorowe miejsce, lecz goście obijali się o niego, mylili go z kimś innym, przesadzali 

w inne miejsce, żeby nie przeszkadzał, on zaś poruszał swą ośnieżoną głową na wszystkie strony z 

błędnym  wyrazem  twarzy  dopiero  co  ociemniałego  ślepca,  odpowiadając  na  pytania  nie  do  niego 

skierowane  i  na  przelotne  pozdrowienia,  których  nikt  mu  nie  słał,  szczęśliwy  w  swym  kręgu 

zapomnienia,  w  nakrochmalonej  koszuli  i  z  laską  z  drewna  gwajakowego,  którą  kupiono  mu 

specjalnie na wesele. 

Część oficjalna zakończyła się o szóstej po południu, kiedy to pożegnali się goście honorowi. 

Statek odpłynął z zapalonymi światłami, pozostawiając za sobą smugę walców z pianoli i przez chwilę 

dryfowaliśmy  nad  przepaścią  niepewności,  póki  nie  zaczęliśmy  się  wzajemnie  rozpoznawać  i  nie 

zanurzyliśmy  się  w  bagnisko  zabawy.  Nowożeńcy  pojawili  się  nieco  później  w  odkrytym 

samochodzie, z trudem torując sobie drogę poprzez tłum. Bayardo San Roman sam strzelał petardami, 

pił  wódkę  prosto  z  butelek  wyciąganych  w  jego  stronę,  następnie  wyszedł  z  samochodu  z  Angelą 

Vicario,  by  włączyć  się  w  taneczny  krąg  cumbiamby.  Wreszcie  rozkazał,  byśmy  dalej  balowali  na 

jego koszt, póki nam życia starczy, i odwiózł swą dręczoną trwogą małżonkę do domu jej snów, tam 

gdzie był kiedyś szczęśliwy wdowiec Xius. 

Około północy zabawa weselna rozbiła się na drobne grupki, jedynym zaś otwartym lokalem 

był  wówczas  sklepik  Clotilde  Armenta  na  placu.  Santiago  Nasar  i  ja,  razem  z  moi  bratem  Luisem 

Enrique  i  z  Cristo  Bedoyą,  poszliśmy  do  domu  miłosierdzia  Marii  Alejandriny  Cervantes.  Pośród 

background image

wielu  innych  przewinęli  się  wówczas  przez  ten  dom  również  bracia  Vicario,  pijąc  tam  z  nami  i 

śpiewając z Santiago Nasarem na pięć godzin przed jego zamordowaniem. W tym czasie tu i ówdzie 

tliły  się  chyba  jeszcze  dogorywające  odpryski  właściwego  wesela,  z  różnych  stron  dochodziły  nas 

bowiem falami odgłosy muzyki i odległych bijatyk i echa te docierały do nas jeszcze przez dłuższy 

czas, coraz smutniejsze, dopóki nie zabuczał statek biskupa. 

Pura  Vicario  opowiedziała  mojej  matce,  że  położyła  się  o  jedenastej  w  nocy, 

uporządkowawszy nieco z pomocą starszych córek poweselny rozgardiasz. Około dziesiątej, kiedy po 

patio błąkało się jeszcze kilku śpiewających pijaków, Angela Vicario przysłała gońca po walizeczkę z 

osobisty  mi  rzeczami,  znajdującą  się  w  szafie  jej  sypialni.  Matka  chciała  co  prawda  odesłać  jej 

również walizkę z dziennym ubraniem, goniec jednak spieszył się. Spala głęboko, gdy zapukano do 

drzwi. „To były trzy, bardzo wolne stukania - wyznała mojej matce – ale miały w sobie coś dziwnego, 

coś takiego jak złe wiadomości". Opowiedziała jej, że otworzyła drzwi nie zapalając światła, by nie 

zbudzić nikogo, i zobaczyła Bayarda San Roman w świetle ulicznej latarni w nie zapiętej jedwabnej 

koszuli  i  w  fantazyjnych  spodniach  podtrzymywanych  elastycznymi  szelkami.  „Był  zielony  taką 

zielenią  ze  snów"  -  powiedziała  Pura  Vicario  mojej  matce.  Angela  Vicario  stała  w  cieniu,  matka 

zauważyła ją dopiero wtedy, gdy Bayardo San Roman złapał Angelę za ramię i postawił w świetle. Jej 

satynowa suknia była w strzępach, do pasa zaś owinięta była ręcznikiem. Pura Vicario pomyślała, że 

spadli samochodem w przepaść i leżą teraz martwi na jej dnie. 

- Matko Przenajświętsza! - wykrzyknęła przerażona. - Powiedzcie, czy jesteście jeszcze z tego 

świata. 

Bayardo  San  Roman,  nie  przekroczywszy  progu  pchnął  swoją  żonę  do  środka,  nie 

wypowiadając przy tym ani słowa. Następnie pocałował Purę Vicario w policzek i przemówił do niej 

tonem głębokiego rozczarowania, ale z wielką czułością. 

- Dzięki za wszystko, mamo - powiedział. - Mama jest świętą kobietą. 

Tylko Pura Vicario wie, co robiła przez następne dwie godziny. Zabrała swój sekret do grobu. 

„Pamiętam  tylko,  że  jedną  ręką  trzymała  mnie  za  włosy,  a  drugą  waliła  z  taką  wściekłością,  że 

myślałam, że mnie zabije" - opowiedziała mi Angela Vicario. Ale i to czyniła w takim milczeniu, iż 

ani jej mąż, ani starsze córki, śpiące w innych pokojach, nie zdawali sobie sprawy z niczego, aż do 

świtu, gdy było już po nieszczęściu. 

Bliźniacy  wrócili  do  domu  nieco  przed  trzecią,  wezwani  nagle  przez  matkę.  Zastali  Angelę 

Vicario  leżącą  na  brzuchu,  na  kanapie  w  jadalni,  z  twarzą  zmaltretowaną  od  razów.  Już  jednak  nie 

płakała. „Już się nie bałam - powiedziała mi. - Wprost przeciwnie: czułam się tak, jakbym wreszcie 

wyrzuciła z siebie ten śmiertelny koszmar, i tylko chciałam, żeby wszystko się jak najszybciej skoń-

czyło, żebym mogła wreszcie zasnąć". Pedro Vicario, bardziej zdecydowany z braci, chwycił ją wpół, 

uniósł w powietrze i posadził na stole w jadalni. 

- No, mała - powiedział, trzęsąc się z wściekłości - powiedz nam, który to. 

background image

Odczekała  tylko  tyle,  ile  trzeba  było,  by  wypowiedzieć  imię.  Odszukała  je  w  mrokach, 

napotkała od razu pośród tylu mylących się imion z tego i z tamtego świata i wbiła je w ścianę jedną 

celną strzałą, niczym bezwolnego motyla, na którego wyrok został już dawno z góry wydany. 

Santiago Nasar - powiedziała. 

background image

Adwokat  podtrzymał  tezę  o  zabójstwie  dokonanym  z  pobudek  wynikających  z  całkowicie 

usprawiedliwionej  obrony  honoru,  co  zostało  uznane  przez  ławę  przysięgłych,  bliźniacy 

oświadczyli  zaś  w  ostatnim  dowie,  iż  zrobiliby  to  tysiąc  razy  z  tych  samych  powodów.  Oni 

sami  dostrzegli tę  linię  obrony  z  chwilą,  gdy  w  parę minut  po  zbrodni  uciekli  pod  skrzydła 

Kościoła. Dysząc wpadli na plebanię, doganiani już przez grupę rozwścieczonych Arabów, i 

złożyli  oczyszczone  ostrza  noży  na  stole  ojca  Amadora.  Obaj  byli  skrajnie  wyczerpani 

potworną,  śmiertelną  pracą,  ubrania  i  ręce  mieli  całe  mokre,  a  twarze  ociekały  im  potem  i 

jeszcze  ciepłą  krwią,  ale  proboszcz  wspominaj  ich  poddanie  się  jako  akt  wielkiej 

szlachetności. 

- Zabiliśmy go świadomie - powiedział Pedro Vicario - ale jesteśmy niewinni. 

- Być może wobec Boga - odrzekł ojciec Amador. 

- Wobec Boga i wobec ludzi - stwierdził Pablo Vicario. - To była sprawa honoru. 

Mało tego, przy odtwarzaniu wydarzeń upozorowali zajadłość jeszcze bezwzględniejszą, niż 

to  naprawdę  miało  miejsce,  a  przecież  i tak  główne drzwi  domu  Placidy  Linero,  zostały  całkowicie 

zdemolowane ostrzami noży i trzeba było je naprawić z funduszy publicznych. W areszcie śledczym w 

Riohacha,  gdzie  przebywali  przez  trzy  lata  w  oczekiwaniu  na  rozprawę,  nie  mieli  bowiem  czym 

opłacić  kaucji,  by  uzyskać  zwolnienie  warunkowe,  aresztanci  o  najdłuższym  stażu  wspominali  ich 

dobry charakter, ich towarzyską naturę, ale nigdy nie dostrzegli w nich jakichkolwiek oznak skruchy. 

Pomimo to fakty świadczyłyby, iż bracia Vicario nie uczynili niczego, co byłoby niezbędne, by zabić 

Santiago Nasara znienacka i bez publicznego rozgłosu, a wprost przeciwnie, zrobili o wiele więcej, niż 

można było sobie wyobrazić, aby ktoś uniemożliwił im morderstwo, lecz nie zdołali tego osiągnąć. 

Zgodnie  z  tym,  co  powiedzieli  mi  wiele  lat  później,  zaczęli  od  szukania  go  w  domu  Marii 

Alejandriny Cervantes, gdzie byli razem z nim do drugiej. Ten fakt, jak i wiele innych, nie znalazł się 

w aktach śledztwa. W rzeczywistości Santiago Nasara nie było już tam o tej godzinie, kiedy to ponoć, 

jak  sami  zeznali,  poszli  tam  po  niego,  wyszliśmy  bowiem,  by  obejść  miasteczko  z  naszymi 

serenadami;  w  każdym  razie  nieprawdą  było,  że  tam  poszli.  „Na  pewno  by  już  stąd  nie  wyszli  - 

powiedziała mi Maria Alejandrina Cervantes i znając ją dobrze nigdy w to nie wątpiłem. Poszli za to 

do lokalu Clotilde Armenta, by tam na niego zaczekać, aczkolwiek wiedzieli, że tamtędy może przejść 

połowa miasteczka, ale nie Santiago Nasar. „Był to jedyny otwarty lokal" - zeznali sędziemu śledcze-

mu.  „Wcześniej  czy  później  musiał  się  tam  znaleźć"  -  powiedzieli  mi  po  uwolnieniu.  A  przecież 

wszyscy  wiedzieli,  że  główne  drzwi  od  domu  Placidy  Linero  były  zawsze  zaryglowane  od  środka, 

nawet  w  ciągu  dnia,  i  że  Santiago  Nasar  nigdy  nie  rozstawał  się  z  kluczami  od  tylnego  wejścia.  I 

rzeczywiście tym wejściem wrócił do domu, gdy bliźniacy Vicario już od godziny czekali na niego z 

drugiej strony, a jeżeli później, udając się na powitanie biskupa wyszedł drzwiami od strony placu, to 

uczynił to z pobudek tak niespodziewanych, iż nawet sam sędzia śledczy nie potrafił tego zrozumieć. 

Nigdy nie było śmierci bardziej zapowiedzianej. Po ujawnieniu przez siostrę imienia winnego, 

bliźniacy  Vicario  udali  się  do  chlewu,  gdzie  trzymali  komplet  narzędzi  rzeźniczych  i  wybrali  dwa 

background image

najlepsze noże: jeden do ćwiartowania, o długości dziesięciu cali i szerokości dwa i pół cala, drugi zaś 

do czyszczenia, o długości siedmiu cali i szerokości półtora cala. Owinęli noże w szmaty i poszli je 

naostrzyć  na  targ  mięsny,  gdzie  dopiero  co  zaczęto  otwierać  niektóre  kramiki.  Niewielu  było 

pierwszych klientów, jednak dwadzieścia dwie osoby zeznały, iż słyszały każde słowo wypowiedziane 

przez  braci,  i  wszyscy  zgodnie  potwierdzili  swe  wrażenia,  że  jedynym  zamiarem  obu  braci  było 

wypowiedzieć je tak, by wszyscy słyszeli. Faustino Santos, rzeźnik zaprzyjaźniony z nimi, zobaczył 

obu,  jak  przyszli  o  trzeciej  dwadzieścia,  gdy  uruchamiał  właśnie  swoje  stoisko  z  podrobami,  i  nie 

potrafił  zrozumieć,  dlaczego  przychodzą  w  poniedziałek,  i  to  tak  wcześnie,  do  tego  jeszcze  w 

ciemnych  świątecznych  garniturach.  Przyzwyczajony  był,  że  przychodzili  zawsze  w  piątek,  ale 

znacznie  później  i  w  skórzanych  fartuchach,  które  zakładali  na  czas  uboju.  „Pomyślałem,  że  są  tak 

pijani  -  powiedział  mi  Faustino  Santos  -  że  nie  tylko  pomyliła  im  się  godzina,  ale  i  dzień". 

Przypomniał im, że jest poniedziałek. 

- A któż by o tym nie wiedział, stary pierdoło  - odpowiedział mu grzecznie Pablo Vicario.  - 

Przyszliśmy tylko naostrzyć noże. 

Naostrzyli je na kamieniu szlifierskim, tak jak to zawsze robili: Pedro podtrzymywał obydwa 

noże  i  na  przemian  przykładał  je  do  ostrzałki.  Pablo  zaś  kręcił  korbką.  Jednocześnie  rozmawiali  z 

resztą  rzeźników  o  świetności  i  przepychu  wesela.  Co  poniektórzy  skarżyli  się  im,  iż  nie  otrzymali 

swej porcji tortu weselnego, mimo że są kolegami po fachu, bracia przyrzekli więc, że tort zostanie im 

przysłany  trochę  później.  Wreszcie  dociskane  do  kamienia  noże  zaczęły  śpiewać,  a  Pablo  położy  ł 

swój nóż pod lampą, tak by rozbłyskała jego stal. 

- Idziemy zabić Santiago Nasara - powiedział. 

Cieszyli się tak ugruntowaną opinią dobrodusznych chłopaków, że puszczano to mimo uszu. 

„Myśleliśmy,  że  to  pijackie  bredzenie"  -  zeznało  wielu  rzeźników,  podobnie jak  Victoria  Guzman  i 

wielu  innych,  którzy  widzieli  ich  później.  Niejednokrotnie  pytałem  rzeźników,  czy  ich  zawód  nie 

ujawnia  predyspozycji  do  zabijania  ludzi.  Protestowali:  „Kiedy  bijesz  zwierzę,  nie  masz  odwagi 

spojrzeć mu w oczy". Jeden z nich powiedział mi, że nie może jeść mięsa zwierzęcia, które sam ubił. 

Inny  wyznał,  że  nie  byłby  w  stanie  zabić  krowy,  którą  znałby  wcześniej,  tym  bardziej  jeśli  pił  jej 

mleko. Przypomniałem im, że bracia Vicario szlachtowali świnie hodowane przez siebie samych i że 

byli zżyci z nimi do tego stopnia, iż nazywali je po imieniu. „To prawda - odparł mi jeden z nich. - Ale 

proszę  zauważyć,  że  nie  nadawali  im  ludzkich  imion,  tylko  nazwy  kwiatów".  Faustino  Santos  był 

jedynym, który dostrzegł cień prawdy w groźbach Pabla Vicario, i żartem zapytał go, dlaczego akurat 

mają  zabijać  Santiago  Nasara,  jeśli  jest  jeszcze  tylu  bogaczy,  którzy  bardziej  zasługują  na  to,  żeby 

umrzeć przed nim. 

- Santiago Nasar wie, dlaczego - odpowiedział mu Pedro Vicario. 

Faustino  Santos  opowiedział  mi,  że  wątpliwości  nadal  go  dręczyły  i  poinformował  o  tym 

policjanta,  który  pojawił  się  nieco  później,  by  kupić  dla  alkada  na  śniadanie  funt  wątróbki. 

Funkcjonariusz,  zgodnie  z  tym,  co  podają  akta,  nazywał  się  Leandro  Pornoy  i  zmarł  w  następnym 

background image

roku, gdy podczas odpustu byk przebił mu rogiem żyłę szyjną. Nie miałem więc nigdy okazji, by z 

nim  porozmawiać,  niemniej  Clotilde  Armenta  potwierdziła,  że  policjant  był  pierwszą  osobą,  która 

zjawiła się w jej sklepie, gdy bliźniacy już tam siedzieli i czekali. 

Clotilde  Armenta  zastąpiła  właśnie  swego  męża  za  ladą.  Był  to  już  uświęcony  zwyczaj.  W 

sklepie  sprzedawano  o  świcie  mleko,  a  w  ciągu  dnia  artykuły  żywnościowe,  zaś  od  szóstej  po 

południu lokal przekształcał się w bar. Clotilde Armenta otwierała sklep o trzeciej trzydzieści rano. Jej 

mąż, zacny don Rogelio de la Flor, zajmował się barem aż do jego zamknięcia. Tej nocy miał jednak 

tylu  zabłąkanych  z  wesela  klientów, iż  poszedł  spać już  po trzeciej,  w ogóle  nie  zamykając sklepu, 

gdy Clotilde Armenta  była już na nogach wcześniej niż zwykle, chciała bowiem uporać się z robotą 

przed przyjazdem biskupa. 

Bracia  Vicario  weszli  o  czwartej  dziesięć.  O  tej  porze  sprzedawano  tylko  żywność,  ale 

Clotilde Armenta sprzedała im butelkę wódki z trzciny cukrowej, nie tylko dlatego, że ich lubiła, ale 

również  dlatego,  że  była  im  wdzięczna  za  przysłanie  porcji  tortu  weselnego.  Wypili  całą  butelkę 

dwoma  długimi  pociągnięciami,  lecz  bez  widocznych  skutków.  „Byli  już  całkiem  ugotowani  - 

powiedziała mi Clotilde Armenta - i nawet nafta nie ścięłaby ich z nóg". Następnie zdjęli marynarki, 

powiesili  je  starannie  na  oparciach  krzeseł  i  poprosili  o  drugą  butelkę.  Koszule  mieli  brudne  od 

zaschniętego  potu,  a  nie  golony  od  wczoraj  zarost  nadawał  im  prostacki  wygląd.  Kolejną  butelkę 

wypili już siedząc, powoli, uporczywie patrząc w stronę stojącego po przeciwnej stronie placu domu 

Placidy  Linero,  w  którego  oknach  nie  świeciło  się  żadne  światło.  Największe  okno  balkonowe 

przylegało do sypialni Santiago Nasara. Pedro Vicario spytał Clotilde Armenta, czy widziała światło 

w tym oknie, a ona odpowiedziała, że nie, ale ciekawość ta wydała jej się dość dziwna. 

- Stało mu się coś? - zapytała. 

- Nie, nic - odpowiedział jej Pedro Vicario. - Tylko chcemy go zabić. 

Była  to  odpowiedź  tak  spontaniczna,  iż  nie  mogła  uwierzyć  w  jej  szczerość.  Dostrzegła 

jednak, że bliźniacy mieli dwa rzeźnickie noże owinięte w kuchenne szmaty. 

- A można wiedzieć, dlaczego chcecie go zabić o tak wczesnej porze? - spytała. 

-  On wie, dlaczego  - odparł jej Pedro Vicario. Clotilde Armenta przyjrzała im się poważnie. 

Znała  ich  tak  dobrze,  że  potrafiła  ich  rozróżniać,  szczególnie  po  powrocie  Pedra  Vicario  z  koszar. 

„Zachowywali się jak dzieciaki" - powiedziała mi. I myśl ta przeraziła ją, zawsze bowiem sądziła, że 

tylko  dzieci  są  zdolne  do  wszystkiego.  Skończyła  więc  zmywanie  i  przygotowywanie  naczyń  do 

mleka i poszła obudzić męża, by opowiedzieć, co się dzieje w sklepie. Don Rogelio de la Flor słuchał 

jej wpółprzytomny ze snu. 

- Nie bądź kretynką - powiedział jej - ci dwaj nie zabiją nikogo, a tym bardziej bogacza. 

Kiedy  Clotilde  Armenta  wróciła  do  sklepu,  bliźniacy  rozmawiali  z  policjantem  Leandro 

Pornoy, który przyszedł po mleko dla alkada. Nie słyszała, o czym mówili, ale po tym, jak wychodząc 

spojrzał na noże, wywnioskowała, że musieli mu zdradzić swe zamiary. 

background image

Pułkownik Lazaro Aponte wstał tuż przed czwartą. Skończył się właśnie golić, gdy policjant 

Leandro  Pornoy  ujawnił  mu  plany  braci  Vicario.  Tej  nocy  położył  kres  już  tylu  przyjacielskim 

sprzeczkom,  iż  nie  spieszył  się  zbytnio,  by  załagodzić  jeszcze  jeden  spór.  Ubrał  się  spokojnie, 

wielokrotnie  usiłując  zawiązać  muszkę,  póki  nie  zrobił  tego  nienagannie,  i  powiesił sobie szkaplerz 

Sodalicji  Mariańskiej  na  powitanie  biskupa.  Podczas  śniadania,  gdy  jadł  duszoną  wątróbkę  pokrytą 

plasterkami  cebuli,  żona,  niezwykle  podniecona,  opowiedziała  mu,  że  Bayardo  San  Roman  zwrócił 

rodzicom Angelę Vicario, ale on nie przyjął tej wiadomości równie dramatycznie. 

- Mój Boże!  - zakpił - co  sobie biskup pomyśli. Nim skończył śniadanie, przypomniał sobie 

jednak, co przed chwilą powiedział mu ordynans, połączył obydwie informacje i natychmiast odkrył, 

że pasowały do siebie niczym dwie części łamigłówki. Udał się wówczas na plac, kierując się tam 

przez  ulicę  nowego  portu,  gdzie  z  powodu  wizyty  biskupa  domy  zaczynały  się  budzić  do 

życia.  „Pamiętam  z  całą  pewnością,  że  była  prawie  piąta  i  zaczynało  padać"  -  powiedział  mi 

pułkownik Lazaro Aponte. Po drodze zatrzymały go trzy osoby, by donieść mu w sekrecie, że bracia 

Vicario  czekają  na  Santiago  Nasara,  żeby  go  zabić,  ale  tylko  jedna  z  nich  potrafiła  mu  powiedzieć, 

gdzie są. 

Odnalazł  ich  w  sklepiku  Clotilde  Armenta.  „Kiedy  ich  zobaczyłem,  pomyślałem,  że  to 

najzwyklejsza  fanfaronada  -  powiedział  z  właściwą  sobie  logiką  -  bo  nie  byli  aż  tak  pijani,  jak 

sądziłem".  Nie  wybadał  nawet  ich  rzeczywistych  zamiarów,  odebrał  im  jedynie  noże  i  kazał  pójść 

spać.  Traktował  ich  z  taką  samą,  sobie  właściwą  pobłażliwością,  z  jaką  zbagatelizował  przerażenie 

żony. 

- Pomyślcie sobie - wytłumaczył im - co powie biskup, jak was zobaczy w takim stanie. 

Poszli.  Clotilde  Armenta  poczuła  się  po  raz  któryś  z  rzędu  zawiedziona  lekkomyślnością 

alkada,  gdyż  sądziła,  iż  powinien  on  aresztować  braci  do  chwili  wyjaśnienia  prawdy.  Pułkownik 

Aponte pokazał jej noże jako ostateczny argument. 

- Już nie mają czym zabijać - stwierdził. 

- To nie o to chodzi - odparła Clotilde Armenta. - Rzecz w tym, żeby uwolnić tych biednych 

chłopaków od strasznego obowiązku, jaki na nich spadł. 

Przeczuła  bowiem  wszystko.  Była  przeświadczona,  że  bracia  Vicario  pragnęli  nie  tyle 

wykonać  wyrok,  co  spotkać  kogoś,  kto  zechciałby  im  w  tym  przeszkodzić.  Ale  pułkownik  Aponte 

postąpił całkowicie zgodnie z własnym sumieniem. 

- Nie aresztuję nikogo wyłącznie na podstawie podejrzeń - powiedział. - Teraz pozostaje tylko 

ostrzec Santiago Nasara i daj nam Boże zdrowie. 

Clotilde Armenta zawsze wspominała, że krępa postać pułkownika Aponte kojarzyła jej się z 

jakimś  nieszczęściem,  ja  zaś  pamiętam  go  jako  człowieka  szczęśliwego,  choć  nieco  zdziwaczałego 

wskutek samotnych praktyk spirytualistycznych, których nauczył się korespondencyjnie. Zachowanie 

pułkownika w tamten poniedziałek było ostatecznym dowodem jego lekkomyślności. Prawdą jest, że 

6

background image

zapomniał  już  o  Santiago  Nasarze,  póki  nie  zobaczył  go  w  porcie  i  wówczas  pogratulował  sobie 

podjęcia słusznej decyzji. 

Bracia Vicario powiedzieli o swych zamiarach co najmniej kilkunastu osobom, które przyszły 

do  sklepiku  po  mleko,  te  z  kolei  rozpowszechniły  wiadomość  przed  szóstą  w  całym  miasteczku. 

Clotilde  Armenta  wydawało  się  wręcz  nieprawdopodobne,  by  w  domu  naprzeciwko  nic  o  tym  nie 

wiedziano.  Przypuszczała,  że  Santiago  Nasara  tam  nie  ma,  gdyż  nie  zauważyła,  by  w  jego  sypialni 

zapaliło się światło, więc prosiła, kogo tylko mogła, by go ostrzegł, gdziekolwiek go spotka. Kazała 

nawet poinformować ojca Amadora za pośrednictwem pełniącej służbę nowicjuszki, która przyszła po 

mleko  dla  zakonnic.  Po  czwartej,  gdy  zobaczyła  światła  w  kuchni  domu  Placidy  Linero,  posłała 

Victorii Guzman ostatnią, naglącą wiadomość przez żebraczkę, która codziennie przychodziła prosząc 

0 odrobinę mleka. Kiedy zabuczał statek biskupa, prawie wszyscy już wstali, by zebrać się na molo, i 

niewielu  z  nas  nie  wiedziało,  że  bliźniacy  Vicario  czekają  na  Santiago  Nasara,  żeby  go  zabić,  a 

wówczas już i przyczyny były znane w najdrobniejszych szczegółach. 

Clotilde Armenta nie skończyła jeszcze sprzedaży mleka, gdy bracia Vicario wrócili z dwoma 

innymi nożami, owiniętymi w gazety. Jeden z nich służył do ćwiartowania, miał twarde, oksydowane 

ostrze  o  długości  dwunastu  i  szerokości  trzech  cali  i  został  zrobiony  przez  Pedra  Vicario  z  piły,  w 

okresie gdy z powodu wojny nie docierały do nas noże niemieckie. Drugi był krótszy, ale szeroki i 

zakrzywiony. Sędzia śledczy narysował go w aktach, być może dlatego, że nie potrafił go opisać, gdyż 

odważył  się  tylko  na  ryzyko  porównania  go  do  zminiaturyzowanego  jatagana.  Tymi  właśnie 

najzwyklejszymi, często używanymi nożami popełniono zbrodnię. 

Faustina  Santos  nie  mógł  zrozumieć,  co się  właściwie  stało.  „Przyszli jeszcze  raz  naostrzyć 

noże - powiedział mi - i znów zaczęli się wydzierać, tak żeby ich dobrze słyszano, że flaki wyprują 

Santiago Nasarowi, pomyślałem więc, że sami sobie dodają animuszu, przede wszystkim dlatego, że 

nie  przyjrzałem  się  nożom  i  pomyślałem,  że  to  te  same".  Tym  razem  jednak  Clotilde  Armenta 

spostrzegła,  w  chwili  gdy  zobaczyła  ich  wchodzących  do  sklepu  po  raz  drugi,  że  nie  są  już  tak 

zdeterminowani jak przedtem. 

Prawda zaś była taka, że doszło między nimi do pierwszego konfliktu. Różnili się bowiem nie 

tylko zachowaniem w stopniu znacznie większym, niż wynikałoby to z ich fizycznego podobieństwa, 

ale  w  sytuacjach  trudnych  ich  charaktery  były  krańcowo  odmienne.  Będąc  ich  przyjaciółmi 

spostrzegliśmy  to  już  w  szkole  podstawowej.  Pablo  Vicario,  o  sześć  minut  starszy  od  brata,  aż  do 

pełnoletności odznaczał się większą energią i wyobraźnią. Pedro Vicario zawsze wydawał się bardziej 

uczuciowy,  a  tym  samym  bardziej  despotyczny.  Gdy  ukończyli  dwadzieścia  lat,  stawili  się  razem 

przed  komisją  poborową  i  Pablo  Vicario  został  zwolniony,  by  mógł  utrzymywać  rodzinę.  Pedro 

Vicario  przez  jedenaście  miesięcy  odbywał  służbę  w  patrolach  żandarmerii.  Wojskowy  rygor, 

zaostrzony strachem przed śmiercią, pogłębił jego skłonność do rządzenia i zwyczaj decydowania za 

swego  brata.  Wrócił  do  cywila  z  sierżancką  rzeżączką,  która  zniosła  najbrutalniejsze  metody 

wojskowej medycyny, zastrzyki z arszeniku i dezynfekcje z nadmanganianu potasu doktora Dionisio 

background image

Iguarana. Zdołano go wyleczyć dopiero w więzieniu. My wszyscy, jego przyjaciele, byliśmy zgodni, 

że Pablo Vicario popadł nagle w dziwną zależność od młodszego brata, kiedy Pedro Vicario wrócił 

nabywszy koszarowych manier i nawyku unoszenia koszuli, by każdemu, kto chciał, pokazać bliznę 

po sączku na lewym boku. Wreszcie Pablo zaczął odczuwać rodzaj fascynacji rzeżączką prawdziwego 

mężczyzny, z którą jego brat obnosił się niczym z odznaczeniem wojennym. 

To Pedro Vicario  - jak sam  zeznał  - podjął decyzję co do zabicia Santiago Nasara, jego brat 

zaś  z  początku  jedynie  mu  towarzyszył.  Ale  również  to  on  był  raczej  skłonny  uznać  obowiązek  za 

spełniony, z chwilą gdy alkad ich rozbroił, i wówczas to Pablo Vicario przejął dowództwo. Żaden z 

nich nie  wspominał o  tym  konflikcie  w  swych  zeznaniach  składanych  osobno  sędziemu  śledczemu. 

Pablo  Vocario  potwierdził  mi  wielokrotnie,  że  z  wielkim  trudem  przyszło  mu  przekonać  brata  do 

ostatecznego rozwiązania. Być może był to w rzeczywistości tylko krótkotrwały objaw paniki, faktem 

jest jednak, że Pablo Vicario sam wszedł do chlewika po następne noże, podczas gdy jego brat konał z 

bólu usiłując kropla po kropli wysikać się pod tamarydowcami. „Mój brat nigdy nie rozumiał, co to 

znaczy  - powiedział mi Pedro Vicario podczas naszej ostatniej rozmowy.  - To było tak, jakbyś sikał 

drobno  potłuczonym  szkłem".  Gdy  Pablo  Vicario  wrócił  z  nożami,  zastał  go  wciąż  obejmującego 

drzewo. „Był oblany zimnym potem - powiedział mi - i próbował powiedzieć, żebym poszedł sam, bo 

on nie czuje się na siłach, żeby kogokolwiek zabijać". Usiadł na jednym ze specjalnie zbitych stołów 

ustawionych  na  wesele  pod  drzewami,  i  spuścił  spodnie  do  kolan.  „Co  najmniej  przez  pół  godziny 

zmieniał gazę, którą owijał sobie kutasa" - powiedział mi Pablo Vicario. W rzeczywistości nie trwało 

to dłużej niż dziesięć minut, ale było to coś tak niezrozumiałego i tajemniczego dla Pabla Vicario, że 

uznał to za następny wybieg brata, by zyskać na czasie i doczekać świtu. Wsadził mu więc nóż do ręki 

i niemal siłą wywlókł na ulicę by pomścić utraconą cześć siostry. 

- Nie ma wyjścia - powiedział mu - to tak jakby się nam to już zdarzyło. 

Ujadały  za  nimi  psy  podwórzowe,  gdy  z  nie  owiniętymi  nożami  wychodzili  drzwiami  od 

chlewika.  Zaczynało  świtać.  „Nie  padało"  -  wspominał  Pablo  Vicario.  „Wprost  przeciwnie  - 

wspominał Pedro - od morza wiał wiatr i jeszcze można było palcem policzyć gwiazdy". Wiadomość 

już  się  tak  wówczas  rozniosła,  że  gdy  Hortensja  Baute  otworzyła  drzwi,  właśnie  w  chwili  gdy 

przechodzili obok jej domu, jako pierwsza w miasteczku opłakała Santiago Nasara. „Myślałam, że już 

go zabili - powiedziała mi - bo zobaczyłam noże w świetle wschodzącego słońca i wydawało mi się, 

że spływa z nich krew". Jednym z niewielu otwartych na tej odludnej ulicy domów był dom Prudencii 

Cotes, narzeczonej Pabla Vicario. Bliźniacy, zawsze gdy przechodzili tamtędy o tej porze, zwłaszcza 

w piątki, kiedy szli na targ, wstępowali, żeby napić się pierwszej porannej kawy. Gdy pchnęli drzwi 

od  podwórza  natychmiast  opadły  ich  psy,  które  rozpoznały  ich  w  półmroku  świtu.  Wchodząc  do 

kuchni pozdrowili matkę Prudencii Cotes. Kawy jeszcze nie było. 

- Przyjdziemy później - powiedział Pablo Vicario - teraz się spieszymy. 

- ~Wyobrażam sobie, synkowie - odpowiedziała - honor nie czeka. 

background image

Mimo to poczekali i właśnie wówczas Pedro Vicario pomyślał, że brat specjalnie zwleka. Gdy 

pili już kawę, do kuchni weszła Prudencia Cotes w całej pełni swej młodości, z plikiem starych gazet, 

by w piecu rozpalić ogień. „Wiedziałam już, do czego się szykują - powiedziała mi - i nie tylko się z 

nimi całkowicie zgadzałam, ale nigdy nie wyszłabym za Pabla, gdyby w tym momencie nie zachował 

się jak mężczyzna". Nim opuścili kuchnię, Pablo Vicario wziął od niej dwie gazety i jedną dał bratu 

do owinięcia noża. Prudencia Cotes zaczekała w kuchni, póki nie zobaczyła, że wychodzą drzwiami 

od  podwórza,  i  tak  czekała,  bez  chwili  wahania,  przez  trzy  lata,  póki  Pablo  Vicario  nie  wyszedł  z 

więzienia i nie został jej mężem na całe życie. 

-  Uważajcie  na  siebie  -  powiedziała  im.  Clotilde  Armenta  nie  bez  racji  sądziła  więc,  że 

bliźniacy nie mieli tej samej determinacji co przedtem, toteż podała im butelkę dziewanny z nadzieją, 

że  tym  ich  dobije.  „Tego  dnia  zdałam  sobie  sprawę  -  powiedziała  mi  -  jak  bardzo  my,  kobiety, 

jesteśmy na świecie osamotnione!" Pedro Vicario poprosił ją, by pożyczyła mu mężowskie przybory 

do golenia, przyniosła mu więc pędzelek, mydło, wiszące lusterko i maszynkę z nową żyletką, ale on 

ogolił się nożem do ćwiartowania. Clotilde Armenta uznała to za zbyt już ekstrawagancki gest silnego 

mężczyzny.  „Wyglądał  jak  czarny  charakter"  -  wspominała.  On  jednak  wytłumaczył  mi  wiele  lat 

potem, i rzeczywiście była to prawda, że w koszarach nauczył się używać brzytwy i już nigdy później 

nie  potrafił  się  golić  inaczej.  Jego  brat  z  kolei  ogolił  się  w  sposób  znacznie  prostszy,  maszynką 

pożyczoną od don Rogelia de la Flor. ~Wreszcie w milczeniu sięgnęli do butelki i wypili ją bardzo 

wolno,  z  tępym  wyrazem  twarzy  osób  przebudzonych  o  świcie  wpatrzeni  w  ciemne  okno 

naprzeciwko,  nie  zwracając  uwagi  na  wchodzących  pozornych  klientów  kupujących  bez  potrzeby 

mleko  i  pytających  o  nie  istniejące  artykuły  żywnościowe  z  zamiarem  przekonania  się,  czy  to  aby 

prawda, że czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić. 

Braciom Vicario nie było dane zobaczyć świateł w tym oknie. Santiago Nasar wrócił do domu 

o czwartej dwadzieścia, ale żeby dojść do sypialni, nie musiał on zapalać żadnego światła, lampka na 

schodach paliła się bowiem przez całą noc. W ubraniu rzucił się w ciemnościach na łóżko, bo została 

mu tylko godzina na sen, i tak leżącego zastała Victoria Guzman, gdy weszła na górę, by obudzić go 

w związku z przyjazdem biskupa. Byliśmy razem w domu Marii Alejandriny Cervantes do momentu, 

kiedy, już po trzeciej, sama odprawiła muzyków i zgasiła światło na patio przeznaczonym do tańców, 

jej  Mulatki  od  płatnych  rozkoszy  mogły  wreszcie  udać  się  na  spoczynek.  Pracowały  bez  chwili 

przerwy  już  trzeci  dzień  i  trzecią  noc,  wpierw  opiekując  się  potajemnie  wszystkimi  honorowymi 

gośćmi,  a  później  już  jawnie  i  na  całego  nami  wszystkimi,  weselnymi  niedobitkami.  Maria 

Alejandrina Cervantes, o której zwykliśmy mówić, że uda się jej zasnąć na dobre dopiero po śmierci, 

była  najelegantszą  i  najczulszą  kobietą,  jaką  kiedykolwiek  poznałem,  a  zarazem  najusłużniejszą  w 

łóżku,  ale  i  najbardziej  bezwzględną.  Urodziła  się  i  wychowywała  tutaj,  w  domu  o  otwartych 

drzwiach,  z  dużą  ilością  pokoi  do  wynajęcia  i  ogromnym  patiem  do  tańca,  nad  którym  wisiały 

lampiony z tykw zakupione w chińskich sklepikach w Paramaribo. To ona pozbawiła cnoty całe moje 

pokolenie.  Nauczyła  nas  o  wiele  więcej,  niż  powinniśmy  wiedzieć,  ale  przede  wszystkim  nauczyła 

background image

nas, że nie ma smutniejszego miejsca na świecie niż puste lóżko. Gdy Santiago Nasar ujrzał ją po raz 

pierwszy,  stracił  głowę.  Ostrzegałem  go:  sokół,  który  na  wojowniczą  czaplę  spada,  sam  się  naraża. 

Ale nie usłuchał mnie, oszołomiony chimerycznymi gwizdami Marii Alejandriny Cervantes. Była jego 

niepohamowaną namiętnością, panią nauczycielką jego łez piętnastolatka, póki Ibrahim Nasar pasem 

nie wyrzucił go z jej łóżka i nie zamknął na ponad rok w „Divino Rostro". Od tej chwili związani byli 

uczuciem poważnym, ale pozbawionym chaosu miłości, ona zaś odczuwała dla niego tyle szacunku, 

że już nigdy nie poszła z innym do łóżka w jego obecności. Podczas tych ostatnich wakacji żegnała się 

z  nami  dosyć  wcześnie  pod  nieprawdopodobnym  u  niej  pretekstem,  że  jest  już  zmęczona, 

pozostawiała  jednak  nie  zaryglowane  drzwi  i  w  korytarzu  zapaloną  lampkę,  bym  mógł  tam  po 

kryjomu wrócić. 

Santiago Nasar miał magiczny niemal talent i zamiłowanie do przebieranek, a jego ulubioną 

zabawą  było  całkowite  przebieranie  Mulatek.  Plądrował  garderoby  jednych,  by  przebrać  pozostałe, 

póki wszystkie nie poczuły się zupełnie inne od samych siebie, tożsame zaś z tymi, którymi nie były. 

Kiedyś  jedna  z  nich  ujrzała  się  odtworzona  w  innej  Mulatce  z  tak  uderzającym  podobieństwem,  że 

wpadła  w  histeryczny  płacz.  „Poczułam  się  tak,  jakbym  wyszła  ze  zwierciadła"  -  powiedziała.  Ale 

tamtej  nocy  Maria  Alejandrina  Cervantes  nie  pozwoliła,  by  Santiago  Nasar  po  raz  ostatni  dał  folgę 

swoim  sztuczkom,  a  posłużyła  się  tak  błahymi  pretekstami,  iż  gorzki  smak  tego  wspomnienia 

całkowicie odmienił jej życie. Wzięliśmy więc ze sobą muzyków, by towarzyszyli naszym serenadom, 

i bawiliśmy się dalej na własny rachunek, gdy tymczasem bliźniacy Vicario czekali już na Santiago 

Nasara, żeby go zabić. To on, tuż przed czwartą, wpadł na pomysł, byśmy wyszli na wzgórze wdowca 

Xius, by odśpiewać coś młodej parze. 

Nie  tylko  odśpiewaliśmy  pod  ich  oknami,  ale  w  ogrodach  wystrzeliliśmy  również  race  i 

petardy, nie dostrzegliśmy jednak w domu żadnego znaku życia. Nie przyszło nam nawet na myśl, że 

w środku może nikogo nie być, przede wszystkim dlatego, że przy drzwiach stał nowy samochód z da-

chem  jeszcze  złożonym,  przystrojony  satynowymi  wstążkami  i  wiązankami  kwiatów  pomarańczy  z 

parafiny,  którymi  obwieszono  nowożeńców  na  weselu.  Mój  brat  Luis  Enrique,  w  owych  czasach 

grający na gitarze jak profesjonalista, zaimprowizował na cześć młodej pary piosenkę o małżeńskich 

niesnaskach.  Dotąd  nie  padało.  Wprost  przeciwnie,  księżyc  świecił  pośrodku  nieba,  powietrze  było 

przezroczyste,  a  na  dnie  przepaści  widać  było  poblask  błędnych  ogników  na  cmentarzu.  Z  drugiej 

strony  widoczne  były  plantacje  bananowe,  niebieskie  w  świetle  księżyca,  smutne  bagniska  i 

fosforyzująca linia Morza Karaibskiego na horyzoncie: Santiago Nasar pokazał pulsujące światło na 

morzu i powiedział nam, że jest to udręczona dusza statku do przewozu niewolników, który zatonął z 

ładunkiem Murzynów z Senegalu przy dużym wejściu do portu Cartagena de Indias. Nie sposób było 

w  ogóle  wyobrazić  sobie,  by  odczuwał  jakieś  wyrzuty  sumienia,  chociaż  nie  wiedział  wówczas,  że 

efemeryczne  życie  małżeńskie  Angeli  Vicario  zakończyło  się  dwie  godziny  temu.  Bapardo  San 

Roman odprowadził ją do domu rodziców na piechotę, by warkot silnika nie ujawnił jego nieszczęścia 

przed czasem, a teraz znów był sam przy zgaszonych światłach w szczęśliwej chatce wdowca Xius. 

background image

Kiedy zeszliśmy ze wzgórza, mój brat zaprosił wszystkich na smażone ryby do kramików na 

targowisku, ale Santiago Nasar odmówił, chciał bowiem do chwili przyjazdu biskupa przespać się z 

godzinę. Poszedł z Cristo Bedoyą brzegiem rzeki, nie opodal ruder w starym porcie, gdzie zaczęty już 

się zapalać światła, i zanim skręcił za róg, pomachał nam ręką na pożegnanie. Widzieliśmy go ostatni 

raz. 

Cristo Bedoya, z którym umówił się na spotkanie w porcie, pożegnał się z nim przy tylnych 

drzwiach jego domu. Psy obszczekały Santiago Nasara, jak zwykle, gdy czuły, że wchodzi do domu, 

ale on uspokoił je, podzwaniając w półmroku kluczami. Victoria Guzman pilnowała ekspresu do kawy 

na palenisku, gdy przechodził przez kuchnię kierując się do środka mieszkania. 

- Biały! - zawołała doń - zaraz będzie kawa. Santiago Nasar odpad, że wypije kawę później, i 

poprosił ją, by powiedziała Divinie Flor, że ma go obudzić o wpół do szóstej i przynieść mu ubranie 

na zmianę, takie samo jak to, które miał na sobie. W chwilę po jego wejściu na górę, gdzie poszedł się 

przespać, Victoria Guzman otrzymała wiadomość od Clotilde Armenta za pośrednictwem proszącej o 

mleko żebraczki. O piątej trzydzieści spełniła polecenie, by go obudzić, ale nie posłała Diviny Flor, 

tylko sama weszła do sypialni z lnianym ubraniem, nie traciła bowiem żadnej okazji, by chronić swą 

córkę przed szponami tego bojara. 

Maria  Alejandrina  Cervantes  zostawiła  drzwi  domu  nie  zaryglowane.  Pożegnałem  się  z 

bratem,  przeszedłem  przez  korytarz,  gdzie  spały  zwinięte  między  tulipanami  koty  Mulatek,  i  bez 

pukania  pchnąłem  drzwi  od  sypialni.  Światła  były  zgaszone,  ale  gdy  tylko  wszedłem,  poczułem 

zapach  ciepłej  kobiety  i  ujrzałem  w  ciemnościach  oczy  bezsennej  lamparcicy,  a  później  zatraciłem 

świadomość samego siebie, do chwili kiedy zaczęły bić dzwony. 

Wracając do domu, brat mój zaszedł do sklepu Clotilde Armenta po papierosy. Wypił tyle, że 

jego  wspomnienia  z  tamtego  spotkania  były  zawsze  dosyć  mętne,  nie  zapomniał  jednak  nigdy 

piekielnego  trunku,  którym  poczęstował  go  Pedro  Vicario.  „To  był  czysty  ogień"  -  powiedział  mi. 

Pablo Vicario, który zaczynał przysypiać, gwałtownie obudził się, kiedy poczuł jego kroki, i pokazał 

mu nóż. 

- Zabijemy Santiago Nasara - powiedział. 

Mój brat nie pamiętał tego. „Ale nawet gdybym pamiętał, to bym nie uwierzył - powtarzał mi 

wielokrotnie. - Komu, do jasnej cholery, przyszłoby do głowy, że bliźniacy mogą kogokolwiek zabić, 

tym bardziej nożem przeznaczonym do świniobicia!". Później zapytali go, gdzie jest Santiago Nasar, 

bo widzieli ich razem, lecz mój brat nie zapamiętaj również własnej odpowiedzi. Clotilde Armenta i 

bracia  Vicario  byli jednak  tak  zdziwieni,  gdy  ją  usłyszeli,  że  każdy  z  osobna  przekazał ją  w swych 

zeznaniach.  Według  nich  mój  brat  powiedział:  „Santiago  Nasar  nie  żyje".  Później  udzielił 

episkopalnego błogosławieństwa, potknął się o próg i zataczając się, wyszedł. Na środku placu minął 

się z ojcem Amadorem. Ten szedł już w stronę portu ubrany w szaty liturgiczne, za nim dzwoniący 

akolita i szereg pomocników niosących ołtarz do mszy polowej, którą miał odprawić biskup. Widząc 

przechodzącego księdza bracia Vicario przeżegnali się. 

background image

Clotilde  Armenta  opowiedziała  mi,  że  stracili  już  wszelką  nadzieję,  kiedy  proboszcz,  nie 

zatrzymując  się,  minął  jej  dom.  „Pomyślałam,  że  nie  otrzymał  mojej  informacji".  Ojciec  Amador 

wyznał mi jednak w wiele lat później, gdy odsunął się już od świata w posępnym Domu Zdrowia w 

Calafell, iż w rzeczywistości otrzymał wiadomość od Clotilde Armenta i inne alarmujące wieści, gdy 

szykował się do wyjścia do portu. „Prawdę mówiąc, po prostu nie wiedziałem, co robić - powiedział 

mi. - Wpierw pomyślałem, że to nie moja sprawa tylko władz cywilnych, ale później postanowiłem, że 

po  drodze  powiem  coś  Placidzie  Linero".  Jednakże  gdy  przechodził  przez  plac,  całkiem  o  tym 

zapomniał. „Musi to pan zrozumieć - powiedział - tego nieszczęsnego dnia miał być u nas biskup". W 

chwili zbrodni poczuł się tak zrozpaczony i tak haniebnie winien, że nic innego nie przyszło mu na 

myśl, jak tylko rozkazać, by zadzwoniono na trwogę. 

Mój  brat  Luis  Enrique  wszedł  do  domu  drzwiami  od  kuchni,  których  moja  matka  nie 

zamykała,  żeby  ojciec  nie  zdawał  sobie  sprawy  z  tego,  kiedy  wracamy.  Przed  snem  poszedł  do 

łazienki,  ale  siedząc  na  sedesie  zasnął  i  kiedy  mój  brat Jaime  wstał,  żeby  iść  do  szkoły,  znalazł  go 

leżącego z twarzą w miednicy i śpiewającego przez sen. Moja siostra zakonnica, która nie wybierała 

się na przywitanie biskupa, bo miała czterdziestostopniowego kaca, nie zdołała go obudzić. „Właśnie 

wybijała piąta, kiedy poszłam do łazienki" - powiedziała mi. Nieco później, kiedy moja siostra Margot 

poszła  wykąpać  się  przed  wyjściem  do  portu,  zdołała  z  trudnością  przenieść  go  do  sypialni.  Z 

drugiego  brzegu  snu,  nie  budząc  się,  usłyszał  pierwsze  buczenie  statku  biskupa.  Następnie  zasnął 

głęboko, wykończony weselem, póki moja siostra zakonnica nie wpadła do sypialni usiłując w biegu 

założyć habit i nie obudziła go obłąkańczym krzykiem: 

- Zabili Santiago Nasara! 

background image

Straszliwe  rany  od  noży  stanowiły  zaledwie  początek  bezlitosnej  autopsji,  do 

przeprowadzenia  której  został  zmuszony  ojciec  Carmen  Amador  pod  nieobecność  doktora  Dionisio 

Iguarana. „To było tak, jakbyśmy go, już zabitego, ponownie zabijali - powiedział mi były proboszcz 

w  swym  odosobnieniu  w  Calafell.  -  Ale  to  był  rozkaz  alkada,  a  rozkazy  tego  barbarzyńcy,  nawet 

najgłupsze, trzeba było wypełniać". Tylko po części miał rację. W zamieszaniu tego niedorzecznego 

poniedziałku  pułkownik  Aponte  natychmiast  skontaktował  się  telegraficznie  z  gubernatorem 

prowincji,  ten  zaś  zezwolił  mu  na  przeprowadzenie  wstępnego  postępowania,  póki  nie  zostanie 

przysłany  sędzia  śledczy.  Alkad,  były  oficer  nie  posiadający  żadnego  doświadczenia  w  kwestiach 

prawnych, był jednak zbyt zarozumiały, by poradzić się kogokolwiek, od czego powinien byt zacząć. 

Przede wszystkim niepokoiła go autopsja. Cristo Bedoya, student medycyny, zdołał wymówić się ze 

względu  na  bliską  przyjaźń  z  Santiago  Nasarem.  Pułkownik  pomyślał,  że  ciało  można  do  powrotu 

doktora  Dionisio  Iguarana  przechować  w  lodówce,  ale  nie  znalazł  lodówki  wielkości  człowieka,  a 

jedyna,  używana  na  targowisku,  która  mogłaby  pasować,  była  uszkodzona.  Ciało,  wyciągnięte  na 

wąskiej  żelaznej  pryczy,  zostało  wystawione  na  widok  publiczny  pośrodku  salonu,  póki  nie 

przygotowano  mu  trumny  bogacza.  Z  sypialni  i  niektórych  sąsiednich  domów  przyniesiono 

wentylatory, było jednak tylu chętnych, by  go  zobaczyć, iż  mimo wyniesienia mebli, klatek i donic 

paproci  duchota  była  nie  do  wytrzymania.  Poza  tym  trwogę  potęgowały  psy  podekscytowane 

zapachem śmierci. Nie przestawały szczekać od chwili, kiedy wszedłem do domu,  gdzie dogorywał 

jeszcze w kuchni Santiago Nasar, i natknąłem się na płaczącą histerycznie Divinę Flor, która machając 

sztabą odganiała psy. 

- Proszę mi pomóc - krzyknęła do mnie - one chcą zeżreć wnętrzności. 

Zamknęliśmy  je  na  kłódkę  w  stajniach.  Placida  Linero  zarządziła  później,  by  do  czasu 

pogrzebu wyprowadzić je w odleglejsze miejsce. Około południa jednak, nie wiadomo, w jaki sposób, 

uciekły  z  miejsca  swego  zamknięcia  i  oszalałe  wpadły  do  domu.  Placida  Linero  po  raz  pierwszy 

straciła panowanie nad sobą. 

- Zasrane psy! - krzyknęła. - Zabić je! 

Rozkaz wypełniono natychmiast i w domu zaległa cisza. Stan ciała nie wzbudzał do tej pory 

żadnych  obaw.  Twarz  pozostała  nietknięta,  miała  ten  sam  wyraz,  który  Santiago  przybierał,  kiedy 

śpiewał, zaś Cristo Bedoya ułożył wnętrzności na swym miejscu i owinął ciało płóciennym bandażem. 

Mimo to po południu z ran zaczęła wypływać ciecz, która ściągnęła muchy; zaś wokół ust wystąpiła 

sina  plama,  rozrastając  się  powoli,  niczym  cień  chmury  na  wodzie,  po  korzonki  włosów.  Zawsze 

pobłażliwa  twarz  nabrała  wrogiego  wyrazu,  wobec  czego  matka  przykryła  ją  chustką.  Pułkownik 

Aponte  zrozumiał  wówczas,  że  nie  można  dłużej  zwlekać,  i  rozkazał  ojcu  Amadorowi,  by  dokonał 

sekcji.  ;;Będzie  znacznie  gorzej,  jeśli  trzeba  go  będzie  odgrzebać  po  tygodniu"  -  powiedział. 

Proboszcz studiował medycynę i chirurgię w Salamance, ale wstąpił do seminarium nie ukończywszy 

tych studiów i nawet alkad wiedział, że autopsja pozbawiona jest jakiejkolwiek mocy prawnej. Mimo 

to kazał wypełnić polecenie. 

background image

Masakry  dokonano  w  szkole  publicznej  przy  pomocy  aptekarza,  który  notował  wyniki,  i 

studenta  pierwszego  roku  medycyny,  przebywającego  właśnie  tutaj  na  wakacjach.  Dysponowali 

jedynie  niektórymi  narzędziami  małej  chirurgii,  resztę  stanowiły  przybory  rzemieślnicze.  Pomijając 

rzeź,  jakiej  dopuścił  się  na  zwłokach  ojciec  Amador,  jego  raport  zdawał  się  być  poprawny,  sędzia 

śledczy załączył go więc do akt, uznawszy jego użyteczność. 

Z  wielu  zadanych  ran  siedem  było  śmiertelnych.  Wątroba,  w  wyniku  dwóch  głębokich 

pchnięć od strony przedniej, była niemal przecięta. Denat miał cztery nacięcia w żołądku, a jedno z 

nich  tak  głębokie,  że  przeszyło  żołądek  całkowicie  i  zniszczyło  trzustkę.  Poza  tym  miał  sześć 

mniejszych cięć w okrężnicy poprzecznej i wiele ran w jelicie cienkim. Jedyne, które miał zadane od 

strony  pleców  na  wysokości  trzeciego  kręgu  lędźwiowego,  przecięło  prawą  nerkę.  Jamę  brzuszną 

zalegały  duże  sople  krwi,  a  spośród  bagniska  treści  pokarmowej  żołądka  wynurzył  się  medalik 

Najświętszej  Panny  z  Góry  Karmel,  który  Santiago  Nasar  połknął  mając  cztery  lata.  Na  klatce 

piersiowej  widoczne  były  dwie  perforacje:  jedna  w  drugiej  komorze  międzyżebrowej  prawej, 

docierająca  do  płuc,  a  druga  bardzo  blisko  lewej  pachy.  Poza  tym  miał  sześć  mniejszych  ran  na 

ramionach i rękach i dwa cięcia poprzeczne: jedno na prawym udzie, a drugie na mięśniach brzucha. 

Na  prawej  dłoni  było  widać  głębokie  ukłucie.  Raport  mówi:  „Podobne  było  do  stygmatu 

Ukrzyżowanego".  Mózgowie  ważyło  o  sześćdziesiąt  gramów  więcej  niż  u  normalnego  Anglika,  a 

ojciec Amador zapisał w raporcie, że Santiago Nasar odznaczał się wysokim stopniem inteligencji i 

miał olśniewającą przyszłość przed sobą. Pomimo to w końcowej nocie stwierdził hipertrofię wątroby, 

przypisując ją źle leczonemu zapaleniu. „To znaczy - powiedział mi - że mimo wszystko pozostało mu 

niewiele  lat  życia".  Doktor  Dionisio  Iguaran,  który  rzeczywiście  leczył  Santiago  Nasarowi  owo 

zapalenie, gdy ten miał dwanaście lat, oburzał się na wspomnienie owego orzeczenia: „To tylko ksiądz 

mógł  być  takim  durniem  -  powiedział  mi.  -  Nie  było  sposobu,  żeby  w  końcu  zrozumiał,  że  my  cv 

tropikach mamy o wiele większe wątroby niż Hiszpanie". Raport kończył się konkluzją, że przyczyną 

śmierci byk silny krwotok spowodowany którąkolwiek z siedmiu większych ran. 

Oddali  nam  nie  to  samo  ciało.  Połowa  czaszki  została  zdruzgotana  przy  trepanacji,  a  twarz 

uwodziciela,  którą  śmierć  zachowała,  teraz  straciła  swą  tożsamość.  Poza  tym  proboszcz  wyrwał 

jednym  szarpnięciem  poćwiartowane  trzewia i  w  końcu  nie  wiedząc, co  z  tym  zrobić,  udzielił  im  z 

wściekłości  błogosławieństwa  i  wyrzucił  do  kubka  na  śmieci.  Ostatnim  ciekawskim  zaglądającym 

przez  okna  nie  starczyło  już  w  tym  momencie  odporności,  pomocnik  zemdlał,  a  pułkownik  Lazaro 

Aponte,  który  widział  i  sam  był  sprawcą  wielu  masakr  dokonanych  w  celach  represyjnych, 

przeistoczył  się  w  końcu  swoich  dni  nie  tylko  w  spirytystę,  ale  i  w  wegetarianina.  Pusta  skorupa 

zwłok,  nafaszerowana  szmatami  i  niegaszonym  wapnem,  zszyta  byle  jak  pospolitym  szpagatem  i 

igłami  do  szycia  worków,  niemal  się  rozpadła,  kiedy  składaliśmy  ją  w  nową  trumnę  wyściełaną 

pikowanym jedwabiem. „Myślałem, że tak dłużej przetrwa" - powiedział ojciec Amador. Stało się na 

odwrót: musieliśmy pogrzebać go szybko o świcie, zwłoki były już bowiem w takim rozkładzie, iż nie 

można było znieść ich dłużej wewnątrz domu. 

background image

Świtał  mętny  wtorek.  Nie  miałem  odwagi  spać  samotnie  po  tak  przygnębiającym  dniu, 

pchnąłem więc drzwi domu Marii Alejandry Cervantes, chcąc sprawdzić, czy nie zasunęła zamka. Na 

drzewach  paliły  się  lampiony  z  tykw,  a  na  podwórzu  przeznaczonym  do  tańców  płonęło  kilka 

drewnianych stosów pod olbrzymimi dymiący mi saganami, w których Mulatki farbowały w żałobnej 

czerni swoje suknie weselne. Marię Alejandrinę Cervantes zastałem obudzoną jak zwykle o świcie i 

całkowicie nagą, jak zwykle gdy w domu nie było obcych. Siedziała po turecku na królewskim łóżku 

przed  babilońskim  półmiskiem  pełnym  jedzenia:  cielęcych  kotletów,  ugotowanej  kury,  schabu  i 

dodatków, bananów i jarzyn, w ilościach, które starczyłyby na pięć osób. Potrafiła rozpaczać jedynie 

w  ten  sposób  -  jedząc  bez  umiaru,  pierwszy  raz  jednak  widziałem,  by  robiła  to  z  taką  trwogą. 

Położyłem  się  obok  niej,  w  ubraniu,  zaledwie  coś  bąknąwszy  i  również  płacząc  na  swój  sposób. 

Myślałem o Santiago Nasarze i okrucieństwie jego losu, który kazał sobie zapłacić za dwadzieścia lat 

szczęścia  nie  tylko  śmiercią,  ale  i  poćwiartowaniem  ciała,  jego  rozrzuceniem  i  unicestwieniem. 

Śniłem, że do pokoju weszła kobieta z dziewczynką na ręku, żarłocznie chrupiącą ziarna kukurydzy, 

które wpół zgryzione spadały na gorset. Kobieta powiedziała mi: „Ona je gryzie, jakby chciała i nie 

mogła w żaden sposób". Nagle poczułem łapczywe palce rozpinające mi guziki od koszuli; poczułem 

niebezpieczny  zapach  miłosnej  bestii  leżącej  za  moimi  plecami;  poczułem,  że  zanurzam  się  w 

rozkoszach  ruchomych  piasków  jej  miłości.  Ale  raptownie  powstrzymała  się,  zakasłała  z  daleka  i 

wyśliznęła się z mojego życia. 

-  Nie  mogę  -  powiedziała  -  śmierdzisz  nim.  Nie  tylko ja.  Owego  dnia  wszystko  śmierdziało 

Santiago Nasarem. Bracia Vicario poczuli to w areszcie, w którym osadził ich alkad do czasu podjęcia 

decyzji co do ich dalszego losu. „Choć szorowałem się i szorowałem  mydłem i gąbką, nie mogłem 

zmyć z siebie tego smrodu" - powiedział mi Pedro Vicario. Nie spali już trzy noce, ale mimo to teraz 

też nie mogli odpocząć, bo gdy tylko zaczęli zasypiać, znów popełniali zbrodnię. Pablo Vicario, już 

niemal u progu starości, usiłując wytłumaczyć mi swój stan w owym nie kończącym się dniu, powie-

dział mi nie zastanawiając się: „To było tak, jakby być podwójnie obudzonym". Wtedy zrozumiałem, 

że w areszcie najtrudniejsza do zniesienia musiała być dla nich jasność umysłu. 

Cela  miał  trzy  metry  szerokości,  bardzo  wysokie  okno  z  żelaznymi  kratami,  polowy  sedes, 

umywalkę  z  miednicą  i  dzbanem  i  dwie  prycze  zasłane  matami.  Pułkownik  Aponte,  pod  którego 

kierunkiem  ją  wybudowano,  zwykł  mawiać,  że  nigdy  nie  było  bardziej  ludzkiego  hotelu.  Mój  brat 

Luis Enrique podzielał ten sąd, pewnej nocy aresztowano go bowiem za bójkę między muzykantami, 

alkad zaś pozwolił z litości, by towarzyszyła mu jedna z Mulatek. Być może bracia Vicario pomyśleli 

to samo o ósmej rano, kiedy poczuli się ocaleni przed Arabami. W tym momencie utrzymywała ich 

przy siłach duma ze spełnienia obowiązku, a niepokoiła jedynie trwałość woni. Poprosili o dużą ilość 

wody, szarego mydła i gąbki, by zmyć krew z rąk i z twarzy, a także uprać koszule, nie zdołali jednak 

odpocząć.  Pedro  Vicario  poprosił  również  o  swoje  środki  przeczyszczające  i  moczopędne  oraz 

opakowanie gazy wyjałowionej, by móc zmienić sobie opatrunek, a rano zdołał nawet dwa razy oddać 

mocz. Mimo to z upływem dnia było im coraz trudniej, tak iż zapach zszedł na drugi plan. O drugiej 

background image

po południu, kiedy to mogła ich wreszcie powalić senność upału, Pedro Vicario był tak zmęczony, że 

nie mógł już wytrzymać leżenia na łóżku, to samo jednak zmęczenie nie pozwalało mu ustać. Ból w 

pachwinie promieniował aż po szyję, nie mógł oddać moczu i opanowała go przerażająca pewność, że 

nie zaśnie już do końca życia. „Nie spałem jedenaście miesięcy" - powiedział mi, i znałem go na tyle 

dobrze, by być pewnym, że nie kłamie. Nie mógł jeść nic. Pablo Vicario zaś spróbował wszystkiego, 

co mu przyniesiono, i w kwadrans później rozłożyła go cuchnąca choleryna. O szóstej po południu, 

gdy przeprowadzano jeszcze sekcję zwłok Santiago Nasara, alkad został wezwany na ratunek. Pedro 

Vicario był bowiem święcie przekonany, że brata otruto. „Wylała się ze mnie cała woda - powiedział 

mi  Pablo  Vicario  -  i  owładnęła  nami  myśl,  że  to  jakieś  sztuczki  Turków".  Do  tej  pory  zalał  już 

dwukrotnie  sedes  polowy,  po  czym  strażnik  musiał  go  jeszcze  sześć  razy  prowadzić  do  ubikacji  w 

radzie  miejskiej.  Tam  właśnie  zastał  go  pułkownik  Aponte,  gdy  w  szalecie  bez  drzwi,  pod  okiem 

celującego weń strażnika, wydalał z siebie tak obfite strumienie wody, iż myśl o truciźnie wcale nie 

wydawała mu się aż tak absurdalna. Podejrzenie to natychmiast jednak odrzucono, gdy okazało się, iż 

spożył  jedynie  to  jedzenie  i  wodę,  które  przysłała  im  Pura  Vicario.  Niemniej  jednak  zrobiło  to  na 

alkadzie takie wrażenie, że zabrał więźniów ze sobą do własnego domu, gdzie przetrzymywał ich pod 

specjalną strażą, póki nie przybył sędzia śledczy i nie przeniósł ich do aresztu w Riohacha. 

Obawy bliźniaków zgodne były z nastrojami ulicy. Nie odrzucano myśli o zemście Arabów, 

ale  nikt  poza  braćmi  Vicario  nie  pomyślał  o  truciźnie.  Sądzono  raczej,  że  poczekają,  aż  zapadnie 

zmierzch, by wlać przez lufcik benzynę i spalić więźniów żywcem w areszcie. Ale i ten domysł był 

zbyt  prosty  i  łatwy.  Arabowie  stanowili  wspólnotę  pokojowo  nastawionych  imigrantów,  którzy  w 

początkach  wieku  osiedlili  się  w  najróżniejszych,  nawet  tych  najdalszych  i  najbiedniejszych 

miasteczkach  wybrzeża  Morza  Karaibskiego  i  pozostali  już  tam,  sprzedając  kolorowe  gałganki  i 

odpustową  tandetę.  Byli  ludem  zjednoczonym,  pracowitym  i  religijnym.  Żenili  się  między  sobą, 

importowali  swoją  pszenicę,  hodowali  owce  na  podwórzach,  uprawiali  lebiodkę  i  bakłażany,  a  ich 

jedyną ślepą namiętnością byty karty. Starsi nadal mówili swym wiejskim arabskim przywiezionym z 

ojczystej  ziemi,  zachowując  ten  język  w  nietkniętym  stanie  nawet  w  drugim  pokoleniu,  najmłodsi 

jednak,  z  wyjątkiem  Santiago  Nasara,  wysłuchiwali  swych  rodziców  mówiących  po  arabsku,  ale 

odpowiadali im już po hiszpańsku. Trudno więc było przypuścić, aby nagle mogli sprzeniewierzyć się 

swemu pasterskiemu usposobieniu chcąc pomścić śmierć, której winni mogliśmy być wszyscy. Z kolei 

nikomu na myśl nie przyszła zemsta ze strony najbliższych Placidy Linem, rodu w swoim czasie, póki 

fortuna  im  sprzyjała,  tyle  władczego  co  wojowniczego,  który  zdołał  spłodzić  znacznie  więcej  niż 

dwóch knajpianych zabijaków, chronionych wdziękiem swego nazwiska. 

Pułkownik  Aponte,  przejęty  pogłoskami,  odwiedził  Arabów,  każdą  rodzinę  z  osobna,  i 

okazało  się,  że  przynajmniej  tym  razem  wyciągnął  prawidłowe  wnioski.  Zastał  ich  zatrwożonych  i 

smutnych, przy ołtarzykach przybranych symbolami żałoby, kilka osób siedząc na podłodze płakało 

nawet rozdzierająco, ale nikt z nich nie nosił się z najmniejszym zamiarem zemsty. Poranne reakcje 

były  bezwiednym  odruchem  po  dokonanej  dopiero  co  zbrodni  i  sami  sprawcy  przyznali,  iż  poza 

background image

pobiciem nie doszłoby w żadnym wypadku do niczego więcej. Przeciwnie, to właśnie Suseme Abdala, 

stuletnia  matrona,  poradziła,  by  zastosować  cudotwórczy  wyciąg  z  kwiatów  męczennicy  i  piołunu, 

który 

zatamował  wreszcie  cholerynę  Pabla  Vicario  otwierając  zarazem  ożywczy  strumień  u  jego 

bliźniaka.  Pedro  Vicario  zapadł  wówczas  w  bezsenną  drzemkę,  a  wyleczony  brat  zapadł  w  swój 

pierwszy sen bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. W tym stanie zastała ich Pura Vicario we wtorek 

o  trzeciej  nad  ranem,  kiedy  alkad  przyprowadził  ją,  by  mogła  się  z  nimi  pożegnać.  Z  inicjatywy 

pułkownika Aponte wyjechała cała rodzina, nawet najstarsze córki z mężami. Odjechali przez nikogo 

nie  zauważeni,  pod  osłoną  znużenia  całego  miasteczka,  podczas  gdy  my,  jedyni,  którzy  byliśmy  w 

stanie . ustać na nogach i nie spaliśmy po tym nieodwracalnym dniu, grzebaliśmy Santiago Nasara. 

wyjechali, by zgodnie z decyzją alkada powrócić wtedy, gdy uspokoją się nastroje, ale nie wrócili już 

nigdy.  Pura  Vicario  swej oddanej  z  powrotem  córce  owinęła  twarz  chustą,  ażeby  nikt  nie  dostrzegł 

śladów pobicia, i ubrała ją w krzykliwą czerwień, by nikomu nie przyszło na myśl, iż nosi żałobę po 

swym sekretnym  kochanku. Przed wyjazdem poprosiła ojca Amadora, by wyspowiadał w więzieniu 

jej synów, ale Pedro Vicario odmówił i przekonał brata, że nie mają po czym wyrażać skruchy. Zostali 

sami i w dniu przetransportowania ich do Riohacha byli już tak przekonani o swych racjach, że nie 

chcieli,  by  wywożono  ich  nocą,  jak  uczyniono  to  z  rodziną,  lecz  w  biały  dzień  i  z  podniesionymi 

głowami.  Ojciec  Poncio  Vicario  niebawem  umarł.  „Zabiło  go  cierpienie  moralne"  -  powiedziała  mi 

Angela Vicario. Gdy bliźniacy zostali uwolnieni, zamieszkali w Riohacha, dzień drogi od Manaure, 

gdzie mieszkała reszta rodziny. Tam też pojechała Prudencia Cotes, by wyjść za Pabla Vicario, który 

w warsztacie swego ojca wyuczył się zawodu i został jubilerem. Pedro Vicario, bez miłości i pracy, 

zgłosił się w trzy lata później do sił zbrojnych, dosłużył się stopnia sierżanta, by pewnego wspaniałego 

poranka razem ze swym oddziałem przedostać się, z piosenkami o kurwach na ustach, na terytorium 

opanowane przez partyzantkę, i tyle o nich słyszano. 

Większość ludzi uważała, że ofiarą padł tylko jeden człowiek: Bayardo San Roman. Sądzono, 

że  inni  bohaterowie  tragedii  wypełnili  z  godnością,  a  nawet  z  pewną  wzniosłością,  tę  część  łaski, 

której  udzieliło  im  życie.  Santiago  Nasar  odpokutował  zniewagę,  bracia  Vicario  potwierdzili  swą 

kondycję prawdziwych mężczyzn, a uwiedziona siostra znów odzyskała swą utraconą cześć. Jedynym, 

który  stracił  wszystko,  był  Bayardo  San  Roman.  „Ten  biedny  Bayardo",  jak  wspominano  go  przez 

wiele lat. A jednak wszyscy o nim zapomnieli aż do następnej soboty, po zaćmieniu księżyca, kiedy to 

wdowiec  Xius  opowiedział  alkadowi,  iż  zobaczył  jakieś  świecące  ptaszysko  trzepocące  nad  jego 

dawnym domem i pomyślał, że to duch jego żony domaga się swej własności. Alkad uderzył się w 

czoło, co nie miało zresztą żadnego związku z przywidzeniem wdowca. 

- Cholera! - krzyknął. - Zapomniałem o tym biednym człowieku. 

Wszedł  w  eskorcie  na  wzgórze  i  zobaczył  odkryty  samochód  obok  domku  i  w  sypialni 

samotne światełko, nikt mu jednak nie odpowiedział na jego wołania. Wobec tego wyważyli boczne 

drzwi  i  przebiegli  wszystkie  pokoje  oświetlone  jeszcze  dogasającą  łuną  zachodu.  „Wszystko 

background image

wyglądało tak, jakby było pod wodą" - opowiedział mi alkad. Bayardo San Roman leżał nieprzytomny 

na  łóżku,  a  wygląd  jego  nie  różnił  się  od  stanu,  w  jakim  w  poniedziałek  o  świcie  ujrzała  go  Pura 

Vicario,  cały  czas  miał  bowiem  na  sobie  fantazyjne  spodnie,  jedwabną  koszulę  i  tylko  buty  zdołał 

zrzucić.  Na  podłodze  walały  się  puste  butelki,  przy  łóżku  zaś  stało  jeszcze  więcej  nie  otwartych, 

nigdzie nie było jednak śladu jedzenia. „Znajdował się już w ostatnim stadium zatrucia alkoholowego" 

- powiedział mi doktor Dionisio Iguaran, który natychmiast przybył na ratunek. Bayardo San Roman 

wrócił jednak po kilku godzinach do siebie i gdy tylko odzyskał świadomość, natychmiast wyrzucił 

wszystkich z domu, obchodząc się z nimi możliwie najukładniej: 

-  Odpierdolcie  się  wszyscy  -  powiedział.  -  Łącznie  z  moim  kochanym  tatusiem  i  jego 

kombatanckimi jajami. 

Alkad  poinformował  o  tym  epizodzie  generała  Petronio  San  Roman  przytaczając  bez 

najmniejszych zmian ostatnie zdanie w telegramie utrzymanym w alarmistycznym tonie. Generał San 

Roman  dosłownie  widać  odczytał  wolę  swego  syna,  zrezygnował  bowiem  z  osobistego  przyjazdu, 

wysyłając  jedynie  żonę  z  córkami  i  dwie  starsze  kobiety,  które,  zdaje  się,  były  jego  siostrami. 

Przypłynęły statkiem towarowym z rozpuszczonymi z boleści włosami i szczelnie aż po szyję okryte 

żałobą z powodu nieszczęścia Bayarda San Roman. Zanim zeszły na ląd, zdjęły pantofle, by następnie 

przejść boso całą drogę aż do wzgórza w parzącym pyle południa, wyrywając sobie włosy i zanosząc 

się tak  rozdzierającym  płaczem,  iż  zdawało  się,  że  krzyczą  z  radości. Widziałem  kondukt  stojąc  na 

balkonie Magdaleny Oliver i pamiętam, że pomyślałem, iż podobną rozpacz można było udawać tylko 

po to, by ukryć inne, większe hańby. 

Pułkownik  Lazaro  Aponte  towarzyszył  im  aż  do  stojącego  na  wzgórzu  domu,  gdzie  nieco 

później  wjechał  na  swym  mule  od  nagłych  wypadków  doktor  Dionisio  Iguaran.  Gdy  zelżał  upał, 

dwóch  funkcjonariuszy  władz  miejskich  zniosło  Bayarda  San  Roman  w  zawieszonym  na  drążku 

hamaku, okrytego kocem aż po głowę; w asyście żałobnych płaczek. Magdalena Oliver pomyślała, że 

nie żyje. 

- Na jajca Trójcy świętej - krzyknęła po katalońsku. - Cóż za marnotrawstwo! 

Alkohol  znowu  zwalił  go  z  nóg.  Nie  sposób  jednak  było  uwierzyć,  że  niosą  żywego 

człowieka,  jego  prawe  ramię  wlokło  się  bowiem  po  ziemi,  a  przenoszone  przez  matkę  na  hamak 

natychmiast opadało pozostawiając ślad od skraju przepaści aż do pokładu statku. I to było ostatnie 

wrażenie, jakie nam po sobie zostawił: wspomnienie tego, który padł ofiarą. 

W  domu  niczego  nie  ruszono.  Penetrowałem  tę  posiadłość  z  moimi  braćmi  dość  często 

podczas  naszych  nocnych  zabaw  wakacyjnych,  za  każdym  :razem  odnajdując  w  opuszczonych 

pomieszczeniach  coraz  mniej  cennych  rzeczy.  Kiedyś  trafiliśmy  na  podręczną  walizeczkę,  o  której 

przysłanie  Angela  Vicario  prosiła  swą  matkę  w  noc  poślubną,  do  jej  odnalezienia  jednak  nie 

przywiązywaliśmy  większego  znaczenia.  To,  co  zawierała,  uznaliśmy  za  najzwyklejsze  środki 

higieniczne  i  kobiece  kosmetyki,  a  o  ich  rzeczywistym  przeznaczeniu  dowiedziałem  się  dopiero 

wtedy,  gdy  Angela  Vicario  opowiedziała  mi  wiele  lat  później,  na  czym  polegały  rajfurskie  fortele, 

background image

których  ją  nauczono,  by  mogła  oszukać  męża.  Była  to  jedyna  pamiątka,  jaką  zostawiła  po  sobie  w 

pokojach, które były jej domem małżeńskim przez pięć godzin. 

Po wielu latach, gdy wróciłem, by dotrzeć do ostatnich świadectw dla potrzeby tej kroniki, nie 

zachował  się  nawet  najmniejszy  ślad  szczęścia  Yolandy  de  Xius.  Wszystkie  rzeczy,  mimo  ścisłego 

nadzoru pułkownika Lazaro Aponte, powoli zniknęły, nawet olbrzymia szafa o sześciu lustrach, którą 

cieśle z Mompox musieli złożyć wewnątrz domu, nie mieściła się bowiem w drzwiach. Wdowiec Xius 

był początkowo szczęśliwy, sądząc, że to są pośmiertne starania żony, by odebrać wszystko, co do niej 

należało. Pułkownik Lazaro Aponte wyśmiewał się z niego. Ale pewnej nocy zdarzyło mu się wziąć 

udział  w  seansie spirytystycznym  mającym  wyjaśnić tajemnicę i  duch  Yolandy de Xius  potwierdził 

własnoręcznym podpisem, że w rzeczy samej to właśnie ona odzyskuje dla swojego domu wszystkie 

pamiątki szczęścia. Posiadłość zaczęła obracać się w ruinę. Samochód stojący przy drzwiach rozpadał 

się  powoli,  wreszcie  została  z  niego  tylko  zżarta  przez  ulewy  karoseria.  Przez  wiele  lat  nie  było 

żadnych  wieści  o  jego  właścicielu.  W  aktach  widnieje  jego  zeznanie,  ale  jest  ono  tak  krótkie  i 

konwencjonalne,  iż  wydaje  się  być  spreparowane  w  ostatniej  chwili,  by  dopełnić  nieuchronnej 

formalności. Jedyny raz, gdy spróbowałem z nim porozmawiać dwadzieścia trzy lata później, przyjął 

mnie dość wrogo odmawiając wniesienia choćby najmniejszego szczegółu, który pozwoliłby rozjaśnić 

nieco udział w dramacie. W każdym razie nawet jego rodzice nie wiedzieli o nim więcej od nas, nie 

mając najmniejszego pojęcia, co go przywiodło do zagubionego miasteczka, jeśli  - jak widać - jego 

jedynym zamiarem było małżeństwo z kobietą, której nigdy przedtem nie widział na oczy. 

Za  to  o  Angeli  Vicario  miałem  zawsze  przelotne  wiadomości,  które  przyczyniły  się  do 

stworzenia przeze mnie wyidealizowanego obrazu. Moja siostra zakonnica wędrowała przez jakiś czas 

po  górnej  Guajira  usiłując  nawrócić  ostatnich  bałwochwalców  i  zazwyczaj  zatrzymywała  się  na 

rozmowę u Angeli 

Vicario,  w  miasteczku  zżartym  przez  sól  Morza  Karaibskiego,  gdzie  matka  usiłowała 

pogrzebać  ją  za  życia.  „Masz  pozdrowienia  od  swojej  kuzynki"  -  mówiła  mi  zawsze.  Moja  siostra 

Margot, która w pierwszych latach również składała jej wizyty, opowiadała mi, że kupili murowany 

dom z dużym patio otwartym na wiatry, gdzie jedyną uciążliwością były noce w czasie przypływów, 

gdy  woda  wylewała  się  przez  ubikacje  tak,  iż  o  świcie  po  pokojach  skakały  ryby.  Wszyscy  znający 

Angelę  z  tych  czasów  zgodnie  podkreślali,  że  pochłaniała  ją  bez  reszty  jej  zręczna  praca  przy 

maszynie do haftowania i że dzięki temu zdołała osiągnąć zapomnienie. 

Wiele lat później, w epoce niepewności, w której starałem się zrozumieć coś z siebie samego, 

sprzedając encyklopedie i książki medyczne po miasteczkach Guajiry przypadkiem dotarłem do tego 

indiańskiego odludzia. W oknie domu na wprost morza, haftując na maszynie w porze największego 

upału, siedziała siwa kobieta w drucianych okularach i jakby w żałobie, a nad jej głową wisiała klatka 

z  kanarkiem,  który  nie  przestawał  śpiewać.  Kiedy  ją  zobaczyłem  w  tym  idyllicznym  obramowaniu 

okna, nie mogłem uwierzyć, że to właśnie ona, gdyż nie chciałem przystać na to, że życie może być w 

background image

końcu  tak  podobne  do  złej  literatury.  Ale  to  była  ona:  Angela  Vicario  w  dwadzieścia  trzy  lata  po 

dramacie. 

Przyjęła  mnie  jak  zwykle,  jak  dalekiego  kuzyna,  i  odpowiedziała  na  moje  pytania  z 

rozsądkiem  i  poczuciem  humoru.  Była  tak  dojrzała  i  rozgarnięta,  że  z  wielkim  trudem  można  było 

uwierzyć,  że  to  ta  sama  kobieta.  Najbardziej  zdziwił  mnie  sposób,  w  jaki  doszła  do  zrozumienia 

własnego życia. Po paru minutach nie wydawała mi się już tak postarzała jak na pierwszy rzut oka, ale 

niemal  tak  młoda  jak  we  wspomnieniach,  i  nie  miała  nic  wspólnego  z  tą  dziewczyną,  którą  w 

dwudziestym roku życia zmuszono do wyjścia za mąż bez miłości. Jej matka, zgorzkniała wskutek źle 

znoszonej starości, przyjęła mnie jak nienawistne widmo. Nie chciała mówić o przeszłości i pisząc tę 

kronikę  musiałem  zadowolić  się  niektórymi  luźnymi  zdaniami  z  jej  rozmów  z  moją  matką  i  z  paru 

innymi  osobami  przywołanymi  w  mej  pamięci.  Zrobiła  o  wiele  więcej,  niż  to  możliwe,  by  Angela 

Vicario  umarła  za  życia,  ale  jej  własna  córka  pokrzyżowała  te  zamiary,  nigdy  bowiem  nie  robiła 

tajemnicy ze swego nieszczęścia. Wprost przeciwnie, każdemu, kto chciał jej wysłuchać, opowiadała 

o tym ze wszystkimi szczegółami, oprócz tego jednego, który zawsze miał pozostać nie wyjaśniony: 

kto, jak i kiedy był prawdziwym sprawcą jej krzywdy, nikt bowiem naprawdę nie wierzył, że to był 

Santiago  Nasar.  Należeli  do  dwóch  odrębnych  światów.  Nikt  ich  nigdy  nie  widział  razem,  a  tym 

bardziej na osobności. Santiago Nasar był zbyt wyniosły, by zwrócić na nią uwagę. „Twoja głupiutka 

kuzynka", tak ją nazywał, kiedy o niej rozmawialiśmy. Poza tym, jak wówczas zwykliśmy mówić, był 

krogulcem na kurczaki. Chodził, tak jak i jego ojciec, własnymi ścieżkami, zrywając pączek każdej 

zbłąkanej pannie, która zaczynała rozkwitać w tych stronach, ale w miasteczku wiedziano jedynie o 

jego  konwencjonalnym  związku  z  Florą  Miguel  oraz  o  burzliwym  romansie  z  Marią  Alejandriną 

Cervantes,  który  przez  czternaście  miesięcy  doprowadzał  go  do  obłędu.  Wersja  najbardziej 

rozpowszechniona, być może dlatego, że i najbardziej perwersyjna, głosiła, że Angela Vicario chroniła 

kogoś, kogo naprawdę kochała, i wskazała nazwisko Santiago Nasara, gdyż nie przypuszczała, że jej 

bracia  odważą  się  wystąpić  przeciwko  niemu.  Ja  sam  próbowałem  wydobyć  z  niej  prawdę,  kiedy 

odwiedziłem  ją  po  raz  drugi,  wytaczając  wszystkie  starannie  przygotowane  argumenty,  ona  jednak 

ledwie podniosła wzrok znad haftu, żeby je odeprzeć. 

- Daj już temu spokój, kuzynie - powiedziała. - To był on. 

Całą resztę opowiedziała bez niedomówień, nie pomijając nawet szczegółów katastrofy nocy 

poślubnej. Opowiedziała, jak przyjaciółki wyuczyły ją, żeby w łóżku upiła męża do nieprzytomności, 

udawała większy wstyd, niż będzie naprawdę czuła, po to by zmusić go do  zgaszenia światła, żeby 

podmyła się mocnym roztworem ałunu, podrabiając w ten sposób utratę dziewictwa, a także poplamiła 

prześcieradło  chromianem  rtęci,  by  wywiesić  je  następnego  dnia  na  swym  patio  młodej  mężatki. 

Dwóch tylko rzeczy nie wzięły pod uwagę osłaniające ją wspólniczki: niezwykłej pijackiej odporności 

Bayarda San Roman oraz zwykłej prawości, którą Angela Vicario ukrywała pod wmówioną jej przez 

matkę głupotą. „Nie zrobiłam nic z tego, czego mnie nauczyły - powiedziała mi - bo im więcej o tym 

myślałam,  tym  bardziej  zdawałam  sobie  sprawę,  że  byłoby  to  świństwo,  którego  nie  można  zrobić 

background image

nikomu, a już zwłaszcza temu biednemu człowiekowi, który miał pecha ożenić się ze mną". Tak więc 

bez oporów dała się rozebrać w oświetlonym pokoju, wolna już od wszystkich wyuczonych strachów, 

które złamały jej życie. „To było bardzo łatwe - powiedziała mi - bo byłam gotowa umrzeć". 

Prawda  zaś  jest  taka,  że  mówiła  o  swoim  nieszczęściu  bez  żadnego  wstydu,  by  zataić  inne 

nieszczęście,  to  rzeczywiste,  które  paliło  jej  wnętrzności.  Do  momentu  gdy  zdecydowała  mi  się  to 

powiedzieć, nikomu przez myśl by nawet nie przeszło, że Bayardo San Roman pozostał w jej życiu na 

zawsze  od  tej  chwili,  kiedy  zaprowadził  ją  z  powrotem  do  domu.  Było  to  gwałtowne  nawiedzenie. 

„Nagle, gdy mama zaczęła mnie bić, zaczęłam go wspominać" - powiedziała mi. Uderzenia bolały ją 

coraz  mniej,  gdyż  wiedziała,  że  cierpi  dla  niego.  Myślała  o  nim  dalej  dziwiąc  się  samej  sobie,  gdy 

płakała leżąc na sofie w jadalni. „Nie płakałam z bólu ani z powodu tego wszystkiego, co się stało - 

powiedziała mi - ale płakałam za nim". Myślała o nim, gdy matka okładała jej twarz kompresami z 

pomornika,  i  jeszcze  intensywniej,  gdy  usłyszała  krzyki  na  ulicy  i  dzwony  na  trwogę,  a  jej  matka 

weszła, by powiedzieć, że teraz już może spać spokojnie, bo najgorsze minęło. 

Odtąd stale myślała o nim bez żadnej nadziei i sporo czasu upłynęło do dnia, kiedy wybrała 

się z matką na badanie oczu do szpitala w Riohacha. Wstąpiły po drodze do Hotelu del Puerto, którego 

właściciela  znały,  i  Pura  Vicario  poprosiła  w  barze  o  szklankę  wody.  Piła  ją  właśnie,  odwrócona 

plecami do córki, kiedy ta ujrzała swoje własne myśli odbite we wszystkich lustrach na sali. Angela 

Vicario z zapartym tchem odwróciła głowę i zobaczyła go, jak nie widząc jej przeszedł obok i wyszedł 

z hotelu. Następnie z trwogą w sercu spojrzała raz jeszcze na matkę. Pura Vicario skończyła pić, otarła 

rękawem  usta  i  w  nowych  okularach  uśmiechnęła  się  do  niej  zza  lady.  W  tym  uśmiechu  po  raz 

pierwszy  od  swych  narodzin  Angela  Vicario  ujrzała  ją  taką,  jaką  była  naprawdę:  biedną  kobietą 

oddaną kultowi swoich wad. „Gówno" - powiedziała sobie. Była tak skołowana, że przez całą podróż 

śpiewała na głos, a po powrocie rzuciła się na łóżko, by płakać przez trzy dni. 

Urodziła się  na nowo.  „Oszalałam  z  miłości  do niego  -  powiedziała  mi  -  bez  opamiętania". 

Wystarczyło jej zamknąć oczy, by go zobaczyć, w szumie morza dyszała jego oddech, o północy w 

łóżku budził ją płomień jego ciała. Pod koniec tego tygodnia, nie odzyskawszy spokoju ani na minutę, 

napisała do niego po raz pierwszy. Był to konwencjonalny liścik, w którym opowiadała, że widziała 

go,  jak  wychodził  z  hotelu,  i  że  byłoby  jej  przyjemnie,  gdyby  ją  zauważył.  Na  próżno  czekała  na 

odpowiedź. Po upływie dwóch miesięcy, zmęczona czekaniem, wysłała mu następny list, pisany tymi 

samymi  ukośnymi  literkami  co  poprzedni,  którego jedynym  celem  było,  jak  się  wydaje,  wytknięcie 

mu braku dobrego wychowania. Przez sześć następnych miesięcy napisała sześć listów; odpowiedzi 

nie było, ale zadowoliła się stwierdzeniem, że listy te do niego dochodzą. 

Będąc  po  raz  pierwszy  panią  swego  losu  Angela  Vicario  odkryła,  że  nienawiść  i  miłość  są 

namiętnościami, które się uzupełniają. Im więcej listów wysyłała, tym bardziej rozpalała ogień swej 

gorączki, ale i podsycała szczęśliwą dla niej urazę do swej matki, „Na sam jej widok przewracały mi 

się  wnętrzności  -  powiedziała  mi  -  ale  nie  mogłam  jej  widzieć  nie  wspominając  go".  Jej  życie 

zwróconej  mężatki  było  równie  zwyczajne  jak  panieński  żywot  i  mijało  na  haftowaniu  razem  z 

background image

przyjaciółkami,  tak  jak  przedtem  upływało  jej  na  wyrabianiu  tulipanów  z  gałganków  i  ptaków  z 

papieru,  ale  gdy  jej  matka  kładła  się  spać,  ona  zostawała  w  pokoju,  by  aż  do  świtu  pisać  listy  bez 

żadnej  przyszłości.  Stała  się  bystra,  stanowcza,  była  teraz  panią  swojej  woli  i  tylko  dla  niego  była 

znów dziewicą i prócz jego władzy nie uznał żadnej innej ani żadnej uległości poza uległością wobec 

swej obsesji. 

Przez pół życia pisała jeden list tygodniowo. „Czasami nie wiedziałam, co pisać - opowiadała 

mi trzęsąc się ze śmiechu - ale wystarczało mi wiedzieć, że on otrzymuje moje listy". Z początku były 

to  listy  konwencjonalne,  później  liściki  potajemnej  kochanki,  perfumowane  bileciki  przelotnej 

narzeczonej, sprawozdania handlowe, dokumenty miłosne, w końcu podłe listy porzuconej żony, która 

wymyślała sobie okrutne choroby, by zmusić go do powrotu. Pewnej nocy wylał się jej atrament na 

gotowy już list i zamiast go podrzeć, dodała w postscriptum: „Na dowód mej miłości posyłam ci moje 

łzy". Czasami, zmęczona już płaczem, kpiła ze swego szaleństwa. Sześć razy zmieniano urzędniczkę 

na poczcie i sześć razy zdołała skłonić każdą do wspólnictwa. Nigdy jednak nie przyszło jej na myśl, 

żeby się poddać. Mimo to on wydawał się niewrażliwy na jej obłęd: było tak, jakby pisała w pustkę. 

Pewnego  ranka  w  czasie  silnych  wiatrów,  gdzieś  w  dziesiątym  roku  pisania,  obudziło  ją 

przekonanie, że on leży nagi w jej łóżku. Napisała mu wówczas żarliwy dwudziestostronicowy list, w 

którym wyrzuciła z siebie bez żadnego wstydu prawdy gorzkie i już przegniłe, które nosiła w sercu od 

owej  fatalnej  nocy.  Opowiedziała  mu  o  trwałych  bliznach,  jakie  zostawił  na  jej  ciele,  o  soli  jego 

języka,  o  ognistym  cepie  jego  afrykańskiego,  murzyńskiego  członka.  Oddała  list  pocztowej 

urzędniczce, która przychodziła w piątkowe popołudnia haftować i odbierać od niej listy, przekonana, 

że ten końcowy wybuch będzie ostatnim w jej agonii. Ale nie było odpowiedzi. Od tego czasu już nie 

zdawała sobie sprawy, co pisała ani do kogo, ale nadal pisała bez litości przez siedemnaście lat. 

W pewne sierpniowe południe, gdy haftowała z przyjaciółkami, poczuła, że ktoś zbliża się do 

drzwi.  Nie  musiała  odwracać  się,  by  wiedzieć  kto.  „Był  gruby,  zaczynały  mu  wypadać  włosy  i  już 

potrzebował okularów, żeby patrzeć z bliska - powiedziała mi. - Ale to był on, cholerny skurwysyn, to 

był on". Przestraszyła się, gdyż wiedziała, że widzi ją tak samo zmienioną na gorsze jak ona jego, i nie 

wierzyła, by miął w sobie tyle miłości co ona, by to znieść. Miał na sobie koszulę przesiąkniętą potem, 

jak  wtedy  gdy  zobaczyła  go  po  raz  pierwszy  na  odpuście,  i  nosił  ten  sam  pas  i  te  same  sakwy  z 

rozpruwającej  się  skóry  ze  srebrnymi  ozdobami.  Bayardo  San  Roman  postąpił  krok  do  przodu  nie 

zwracając uwagi na oszołomione hafciarki i położył sakwy na maszynie do szycia. 

- No dobrze - powiedział - jestem. 

Miał  ze  sobą  walizkę  z  ubraniem,  żeby  już  zostać,  i  drugą  taką  samą,  wypełnioną  prawie 

dwoma  tysiącami  listów,  które  ona  do  niego  napisała.  Były  uporządkowane  według  dat,  w 

paczuszkach związanych kolorowymi wstążkami, i wszystkie co do jednego nie rozpieczętowane. 

background image

Przez  wiele  lat  nie  mogliśmy  mówić  o  niczym  innym.  Nasze  codzienne  życie, 

podporządkowane  do  tego  dnia  tylu  zwykłym  i  regularnym  przyzwyczajeniom,  zaczęło  obracać  się 

gwałtownie wokół wspólnego wszystkim niepokoju. Koguty zaskakiwały nas o świcie przy próbach 

porządkowania  tylu  połączonych  ze  sobą  przypadków,  które  umożliwiły  ten  absurd,  i  oczywistym 

było, że nie robiliśmy tego z żądzy wyjaśnienia tajemnic, ale dlatego, że nikt z nas nie mógł już żyć 

bez określenia z całkowitą pewnością, jakie miejsce i rolę wyznaczył mu los. 

Wielu nigdy się tego nie dowiedziało. Cristo Bedoya, który został cenionym chirurgiem, nie 

mógł  sobie  nigdy  wytłumaczyć,  dlaczego  uległ  chwilowej  pokusie,  by  dwie  godziny  brakujące  do 

przyjazdu  biskupa  przeczekać  u  swoich  dziadków,  zamiast  udać  się  na  spoczynek  do  rodziców 

czekających nań aż do świtu, by go ostrzec. Ale większość tych, którzy mogli coś zrobić, by zapobiec 

zbrodni,  i  jednak  nie  zrobili  tego,  rozgrzeszała  się  pretekstem,  że  sprawy  honoru  są  świętością,  do 

którego dostęp mają tylko bohaterowie dramatu. „Honor to miłość" - mawiała moja matka. Hortensja 

Baute, której udział w wydarzeniach ograniczył się do ujrzenia dwóch zakrwawionych noży, w chwili 

gdy  nie  zostały  jeszcze  użyte,  tak  bardzo  przejęła  się  własną  halucynacją,  iż  popadła  w  stan 

nieustającej pokuty i pewnego dnia, nie mogąc już tego wytrzymać, rzuciła się nago na ulicę. Flora 

Miguel, narzeczona Santiago Nasara, z rozgoryczenia uciekła z porucznikiem wojsk pogranicza, który 

następnie sprostytuował ją w obozach zbieraczy kauczuku w Vichada. Anna Villeros, akuszerka, która 

pomogła  w  przyjściu  na  świat  trzem  pokoleniom,  dowiedziawszy  się  o  zbrodni  dostała  skurczu 

pęcherza  i  aż  do  dnia  swojej  śmierci  musiała  oddawać  mocz  za  pomocą  sondy.  Don  Rogelio  de  la 

Flor,  zacny  mąż  Clotilde Armerita,  w  wieku  osiemdziesięciu sześciu  lat cudowny  okaz  żywotności, 

wstał po raz ostatni, by zobaczyć, jak zarzynają Santiago Nasara opartego o zamknięte drzwi swego 

własnego domu, i tego wstrząsu już nie przeżył. Drzwi w ostatniej chwili zamknęła Placida Linero, ale 

szybko  uwolniła  się  od  poczucia  winy.  „Zamknęłam  je,  bo  Divina  Flor  przysięgła,  że  widziała,  jak 

mój  syn  wszedł  do  domu  -  powiedziała  mi  -  a  to  była  nieprawda".  Natomiast  nigdy  nie  wybaczyła 

sobie pomylenia wspaniałej wróżby drzew z niosącą nieszczęście wróżbą ptaków i uległa zgubnemu 

przyzwyczajeniu swoich czasów - żucia nasion rzeżuchy. 

Dwanaście  dni  po  zbrodni  sędzia  śledczy  zastał  miasteczko  rozjątrzone  do  żywego.  W 

obskurnym  biurze  urzędu  celnego  w  Pałacu  Municypalnym,  popijając  zaparzoną  w  garnku  kawę  z 

rumem  przeciwko  przywidzeniom  z  upału,  musiał  zażądać  dodatkowych  posiłków  wojskowych,  by 

zaprowadzić  spokój  w  napierającym  tłumie  tych  wszystkich,  którzy  wcale  nie  wzywani  pragnęli 

złożyć zeznania chcąc ujawnić swe kluczowe znaczenie w dramacie. Był świeżo po dyplomie, chodził 

jeszcze  w  czarnym  uniformie  szkoły  prawniczej,  obnosił  złoty  sygnet  z  emblematem  swego  roku  i 

pretensje oraz liryzm szczęśliwego debiutanta. Nigdy jednak nie poznałem jego nazwiska. Wszystko, 

co  wiemy  o  jego  charakterze,  zostało  wywiedzione  z  akt  odnalezionych  przeze  mnie  przy  pomocy 

wielu  osób  w  Pałacu  Sprawiedliwości  w  Riohacha,  w  dwadzieścia  lat  po  zbrodni.  Archiwa  nie 

posiadały żadnej numeracji, zaś dokumenty  gromadzone tu od ponad wieku walały się po podłodze 

kolonialnego  gmachu  w  ruinie,  który  przez  parę  dni  był  główną  kwaterą  Francisa  Drake'a.  Parter 

background image

zalewany był falami przypływu, a w opuszczonych urzędach unosiły się podarte tomy. Sam, brodząc 

po  kostki  w  wodzie,  wielokrotnie  przeszukiwałem  dno  tego  stawu  zagubionych  spraw  i  jedynie 

przypadek pozwolił mi odzyskać po pięciu latach poszukiwań trzysta dwadzieścia dwie luźne kartki z 

ponad pięciuset, jakie liczyły akta. 

Nazwisko  sędziego  nie  pojawiło  się  na  żadnej  z  nich,  ale  jest  rzeczą  oczywistą,  że  był  to 

człowiek trawiony przez gorączkę literatury. Bez wątpienia czytał hiszpańskich klasyków, niektórych 

pisarzy  łacińskich  i  znał  bardzo  dobrze  Nietzschego,  który  był  modnym  autorem  wśród  prawników 

jego generacji. Notatki na marginesie, i to nie tylko ze względu na kolor atramentu, zdawały się być 

pisane krwią. Był tak zaszokowany tajemniczą sprawą, której rozwiązywanie przypadło mu w udziale, 

iż  wielokrotnie  uciekał  się  do  lirycznych  igraszek  przeciwnych  rygorom  jego  zawodu.  Przede 

wszystkim  zawsze  wydawało  mu  się  wysoce  podejrzane  to,  że  życie  posłużyło  się  naraz  tyloma 

przypadkami zakazanymi literaturze, by bez żadnych przeszkód spełniła się śmierć tak zapowiedziana. 

Ale  tym,  co  go  najbardziej  zaniepokoiło  pod  koniec  nadgorliwego  dochodzenia,  była  jego 

całkowita  bezradność  w  odnalezieniu  jakiegokolwiek  śladu,  choćby  najmniej  prawdopodobnego, 

wskazującego na to, że Santiago Nasar rzeczywiście był sprawcą zhańbienia. Te z przyjaciółek Angeli 

Vicario, które były jej wspólniczkami w oszukaństwie, przez długi czas opowiadały, że przed ślubem 

dopuściła  je  do  swej  tajemnicy,  ale  nie  ujawniła  żadnego  nazwiska.  W  dochodzeniu  zeznały: 

„Powiedziała  nam  o  cudzie,  ale  nic  nie  wspominała  o  świętym".  Angela  Vicario  ze  swej  strony 

obstawała przy swoim. Kiedy sędzia śledczy zapytał ją w swym pokrętnym stylu, czy wie, kim był 

nieboszczyk Santiago Nasar, ona z kamiennym wyrazem twarzy odpowiedziała: 

- Był moim sprawcą. 

Tak  zapisane jest  w  aktach,  ale  bez  żadnych  dodatkowych  uwag  dotyczących  okoliczności i 

miejsca. Podczas trwającej jedynie trzy dni rozprawy oskarżyciel prywatny największy nacisk położył 

na  słabość  tego  zarzutu.  Zaskoczenie  sędziego  śledczego  brakiem  dowodów  przeciwko  Santiago 

Nasarowi było tak olbrzymie, że jego rzetelną robotę zdaje się chwilami wypaczać rozczarowanie. Na 

stronie 416 własnoręcznie i czerwonym atramentem z receptariusza dopisał na marginesie: „Dajcie mi 

przesąd,  a  poruszę  świat".  Pod  tą  parafrazą  zniechęcenia  trafną  kreską  nakreśloną  tym  samym 

atramentem  dorysował  serce  przeszyte  strzałą.  Dla  niego,  tak  jak  i  dla  najbliższych  przyjaciół 

zamordowanego,  samo  zachowanie  Santiago  Nasara  w  ostatnich  godzinach  było  ostatecznym 

dowodem jego niewinności. 

Santiago  Nasar  w  dniu  swej  śmierci  rzeczywiście  nie  miał  cienia  wątpliwości,  choć  bardzo 

dobrze wiedział, jaka jest cena hańby, którą mu przypisywano. Znał obłudny charakter swojego świata 

i  nie  mógł  nie  wiedzieć,  że  naturalna  prostota  bliźniaków  niezdolna  jest  przyjąć  takiej  zniewagi 

obojętnie.  Nikt  nie  znał  zbyt  dobrze  Bayarda  San  Roman,  ale  Santiago  Nasar  znał  go  na  tyle,  by 

wiedzieć,  że  pod  wielkoświatowymi  pretensjami  był,  jak  każdy,  całkowicie  uległy  wobec  swych 

wielowiekowych  przesądów.  Świadome  lekceważenie  sprawy  byłoby  więc  samobójstwem.  Zresztą 

gdy w ostatniej chwili dowiedział się wreszcie, że bracia Vicario czekają nań, by go zabić, wcale nie 

background image

zareagował,  wbrew  temu,  co  rozpowiadano,  panikarskim  strachem,  ale  raczej  zakłopotaniem 

niewinnego człowieka. 

Osobiście mam wrażenie, że umarł nie rozumiejąc swojej śmierci. Obiecawszy mojej siostrze 

Margot,  że  przyjdzie  do  nas  na  śniadanie,  odszedł  nabrzeżem  trzymany  pod  ramię  przez  Christo 

Bedoyę  i  obaj  zdawali  się być  tak  niefrasobliwi,  że wzbudzili  wiele fałszywych  złudzeń.  „Szli tacy 

uradowani  -  powiedziała  mi  Meme  Loaiza  -  że  podziękowałam  Bogu,  bo  pomyślałam,  że  wszystko 

skończyło się dobrze". Nie wszyscy oczywiście tak lubili Santiago Nasara. Polo Carrillo, właściciel 

elektrowni, sądził, że jego spokój bierze się z cynizmu, a nie z niewinności. „Wydawało mu się, że 

dzięki  swej  forsie  jest  nietykalny"  -  powiedział  mi.  Fausta  López,  jego  żona,  dodała:  „Jak  każdy 

Turek". Indalencio Pardo był właśnie w sklepie Clotilde Armenta, gdzie bliźniacy powiedzieli mu, że 

gdy tylko odpłynie biskup, zabiją Santiago Nasara. Pomyślał, jak tylu innych, że były to jakieś majaki 

bliźniaków  znajdujących  się  w  stanie  mocno  wczorajszym,  ale  Clotilde  Armenta  dała  mu  do 

zrozumienia, że nie są to czcze przechwałki, i poprosiła, by odnalazł Santiago Nasara i uprzedził go. 

- Nie masz co się fatygować - powiedział mu Pedro Vicario - było nie było, jest tak, jakby już 

nie żył. 

Było  to  wyzwanie  nazbyt  oczywiste.  Bliźniacy  znali  więzi  łączące  Indalencia  Pardo  z 

Santiago  Nasarem  i  przypuszczalnie  pomyśleli,  że  jest  to  najodpowiedniejsza  osoba,  by  zapobiec 

zbrodni,  tak  by  i  oni  czuli  się  wolni  od  hańby.  Ale  Indalencio  Pardo,  spotkawszy  Santiago  Nasara 

prowadzonego pod ramię przez Cristo Bedoyę między grupkami opuszczającymi port, nie odważył się 

go ostrzec. „Rura mi zmiękła" - powiedział mi. Poklepał każdego po ramieniu i zszedł im z drogi. Oni 

zaś ledwie go zauważyli, całkowicie zaabsorbowani obliczaniem kosztów wesela. 

Ludzie  rozchodzili się  idąc  w  stronę  placu,  w tym  samym  co  i  oni  kierunku.  Był  to  zwarty 

tłum,  niemniej  Scholastyce  Cisneros  zdawało  się,  iż  widzi,  jak  obaj  przyjaciele  idą  środkiem  bez 

żadnych trudności wewnątrz pustego kręgu, ludzie bowiem wiedzieli, że Santiago Nasar ma zginąć, i 

nie  mieli  odwagi  go  dotknąć.  Cristo  Bedoya  również  przypomniał  sobie  dziwne  zachowanie  ludzi. 

„Patrzyli  na  nas  tak,  jakbyśmy  mieli  pomalowane  twarze"  -  powiedział  mi.  Więcej,  Sara  Noriega 

otworzyła swój sklep obuwniczy właśnie w tej chwili, gdy przechodzili obok, i przeraziła się bladością 

Santiago Nasara. Ale on ją uspokoił: 

- Niech się tak ciocia Sara nie dziwi - powiedział jej nie zatrzymując się - mam takiego kaca. 

Celeste Dangond siedział w piżamie w drzwiach swego domu naśmiewając się z tych, którzy 

ubrali się odświętnie, by przywitać  biskupa, i zaprosił Santiago Nasara na kawę. „To było tylko dla 

zyskania na czasie, dopóki bym czegoś nie wymyślił" - powiedział mi. Santiago Nasar odpowiedział 

mu jednak, że spieszy się, bo musi się przebrać na śniadanie z moją siostrą. „No i sam się wpuściłem 

w kanał - tłumaczył mi Celeste Dangond - bo wydało mu się nagle, że nie mogą go zabić, jeśli on jest 

taki  pewien  tego,  co  będzie  robić".  Jedynie  Yamil  Shaium  zrobił  to,  co  sobie  założył.  Gdy  tylko 

usłyszał  pogłoskę,  stanął  w  drzwiach  swego  sklepu  czekając  na  Santiago  Nasara,  by  go  ostrzec. 

Przybył tu jako jeden z ostatnich Arabów, razem z Ibrahimem Nasarem, był jego partnerem w kartach 

background image

aż  do  śmierci  i  wciąż  pozostawał  rodzinnym  doradcą.  Nikt  nie  miał  takiego  jak  on  autorytetu,  by 

porozmawiać z Santiago Nasarem. Mimo to uznał, że jeśli pogłoska okaże się bezpodstawna, to może 

spowodować niepotrzebny  popłoch,  wolał  więc porozmawiać  wpierw  z  Cristo Bedoyą,  na  wypadek 

gdyby ten okazał się lepiej poinformowany. Gdy nadchodzili, zawołał go. Cristo Bedoya już przy rogu 

placu klepnął lekko Santiago Nasara po plecach i usłuchał wezwania Yamila Shaiuma. 

- Do soboty - powiedział Santiagowi. 

Santiago Nasar nic mu nie odpowiedział, tylko zwrócił się po arabsku do Yamila Shaiuma, ten 

zaś  odrzekł  mu  coś,  również  po  arabsku,  skręcając  się  ze  śmiechu.  „To  była  taka  gra  słów,  która 

zawsze nas bawiła" - wytłumaczył mi Yamil Shaium. Nie zatrzymując się Santiago Nasar pomachał 

im ręką na pożegnanie i skręcił na plac. Widzieli go po raz ostatni. 

Cristo  Bedoya,  ledwo  wysłuchawszy  informacji  Yamila  Shaiuma,  wyskoczył  ze  sklepu  i 

rzucił  się biegiem  za  Santiago  Nasarem.  Ujrzał  go jeszcze, jak  skręcał  za  róg, ale  nie  zdołał  go już 

odnaleźć pomiędzy grupkami ludzi rozchodzących się po placu. Wiele osób, które wypytywał o niego, 

odpowiedziało mu identycznie: 

- Przed chwilą widziałem go z tobą. Wydawało mu się niemożliwe, by w tak krótkim czasie 

Santiago Nasar zdążył dojść do swego domu, zajrzał tam jednak, by o niego zapytać, drzwi od frontu 

zastał bowiem uchylone, z odsuniętą zasuwą. Wszedł, nie dostrzegłszy kartki na podłodze, przeszedł 

przez salon w półmroku, usiłując nie robić hałasu, było bowiem zbyt wcześnie jak na odwiedziny, ale 

psy wewnątrz domu zaniepokoiły się i wybiegły mu na spotkanie. Uspokoił je pobrzękując kluczami, 

tak  jak  się  tego  nauczył  od  ich  pana,  i  w  ich  otoczeniu  ruszył  do  kuchni.  W  korytarzu  minął  się  z 

Diviną Flor niosącą wiadro i szczotkę, by wyszorować pokoje na parterze. Zapewniła go, że Santiago 

Nasar nie wrócił. Victoria Guzman właśnie postawiła na ogniu potrawkę z królików, kiedy wszedł do 

kuchni. Zrozumiała natychmiast. „Serce mu wyskakiwało" - powiedziała mi. Cristo Bedoya zapytał ją, 

czy Santiago Nasar jest w domu, a ona z udawaną naiwnością odparła, że jeszcze nie przyszedł spać. 

- To poważna sprawa - powiedział jej Cristo Bedoya - szukają go, żeby go zabić. 

Victoria Guzman zapomniała o naiwności. 

-  Ci  biedni  chłopcy  nikogo  nie  zabiją  -  odrzekła.  -  Piją  bez  przerwy  od  soboty  -  powiedział 

Cristo Bedoya. 

- Właśnie dlatego - wyjaśniła. - Nie ma pijaka, który by zjadł własne gówno. 

Cristo Bedoya wrócił do salonu, gdzie Divina Flor otworzyła właśnie okna. „Oczywiście, że 

nie  padało  -  stwierdził  Cristo  Bedoya.  -  Zbliżała  się  siódma  i  przez  okna  wpadało  złote  słońce". 

Ponownie  zapytał  Divinę  Flor,  czy  jest  pewna,  że  Santiago  Nasar  nie  wszedł  drzwiami  od  salonu. 

Wtedy  nie  była  już  tego  tak  pewna  jak  za  pierwszym  razem.  Zapytał  ją  o  Placidę  Linem  i 

odpowiedziała mu, że przed chwilą postawiła jej kawę na nocnym stoliku, ale że jej nie budziła. Tak 

było zawsze: o siódmej obudzi się, wypije kawę i zejdzie, by wydać polecenia co do śniadania. Cristo 

Bedoya spojrzał na zegarek: była szósta pięćdziesiąt sześć. Wówczas wszedł na piętro, by przekonać 

się osobiście, czy Santiago Nasar nie wrócił. 

background image

Drzwi  do  sypialni  były  zamknięte  od  wewnątrz,  Santiago  Nasar  wyszedł  bowiem  przez 

sypialnię matki. Cristo Bedoya nie tylko znał ten dom równie dobrze jak swój, ale był również na tyle 

spoufalony z rodziną, że pchnął drzwi do sypialni Placidy Linero, by przejść do sąsiedniego pokoju. 

Przez okno wpadał snop zakurzonego słońca, zaś piękna kobieta śpiąca w tej poświacie w hamaku, z 

dłonią panny młodej na policzku, wyglądała nierealnie. „Była jak zjawa" - wyznał mi Cristo Bedoya. 

Patrzył na nią przez chwilę, zafascynowany jej urodą, następnie przeszedł w milczeniu przez pokój, 

minął łazienkę i wszedł do sypialni Santiago Nasara. Łóżko było nietknięte, a na fotelu leżał idealnie 

wyprasowany strój jeździecki, na nim jeździecki kapelusz, a na podłodze, przy ostrogach, stały buty. 

Na  nocnym  stoliku  zegarek  Santiago  Nasara  wskazywał  szóstą  pięćdziesiąt  osiem.  „Nagle 

pomyślałem,  że  wrócił,  aby  się  uzbroić"  -  powiedział  mi  Cristo  Bedoya.  Ale  odnalazł  magnum  w 

szufladce  nocnego  stolika.  „Nigdy  w  życiu  nie  strzelałem  -  wyznał  mi  Cristo  Bedoya  -  ale 

postanowiłem wziąć rewolwer, żeby zanieść go Santiago Nasarowi". Wsadził go za pas, pod koszulę, i 

dopiero po dokonanej zbrodni zdał sobie sprawę, że był on nie naładowany. Placida Linero pojawiła 

się w drzwiach z filiżanką kawy w chwili, gdy zamykał szufladę. 

- Boże Święty! - wykrzyknęła. - Aleś mnie wystraszył! 

Cristo Bedoya również się przestraszył. Zobaczył )ą w pełnym świetle, w szlafroku w złote 

skowronki, z potarganymi włosami, i oczarowanie prysło. Nieco zmieszany zaczął się tłumaczyć, że 

wszedł, żeby odnaleźć Santiago Nasara. 

- Poszedł na powitanie biskupa - odparła Placida Linero. 

- Przepłynął tylko - powiedział. 

- Tak przypuszczałam - odrzekła. - To syn najgorszej matki. 

Przerwała, w tej samej bowiem chwili uświadomiła sobie, że Cristo Bedoya nie wie, co z sobą 

zrobić. „Mam nadzieję, że Bóg mi wybaczył  - wyznała mi Placida Linero - ale zauważyłam, że był 

bardzo zmieszany, i nagle przyszło mi na myśl, że przyszedł tu kraść". Zapytała go, co mu jest. Cristo 

Bedoya  zdawał  sobie  sprawę,  iż  znajduje  się  w  podejrzanej  sytuacji,  ale  nie  miał  jednak  odwagi 

wyznać jej prawdy. 

-  Nie  spałem  ani  minuty  -  powiedział jej.  Odszedł  bez  żadnych  innych  wyjaśnień.  „Tak  czy 

siak - powiedział mi - ona zawsze wyobrażała sobie, że ją okradają". Na placu spotkał ojca Amadora, 

który  wracał  z  kościoła  z  akcesoriami  nie  odbytej  mszy,  nie  wydało  mu  się  jednak,  by  ten  mógł 

cokolwiek  zrobić  dla  Santiago  Nasara  poza  ocaleniem  jego  duszy.  Szedł  ponownie  w  stronę  portu, 

kiedy  usłyszał,  że  od  sklepiku  Clotilde  Armenta  wołają  go.  W  drzwiach  stał  Pedro  Vicario,  blady, 

rozczochrany,  w  rozpiętej  koszuli,  z  podwiniętymi  powyżej  łokci  rękawami  i  z  nożem,  który  sam 

zrobił z ostrza piły. Jego zachowanie było zbyt zuchwałe, aby mogło być przypadkowe, a przecież nie 

robił tego po raz pierwszy i nawet nie tak jawnie w porównaniu z tym, co usiłował zrobić w ostatnich 

minutach, by uniemożliwiono mu popełnienie zbrodni. 

-  Cristóbal  -  krzyknął  -  powiedz  Santiagowi  Nasarowi,  że  czekamy  tutaj  na  niego,  żeby  go 

zabić. Cristo Bedoya uczyniłby mu nawet przysługę, by uniemożliwić jego zamiary. „Gdybym umiał 

background image

strzelać  z  rewolweru,  to  Santiago  Nasar  żyłby"  -  powiedział  mi.  Ale  już  sama  myśl  o  strzelaniu 

sparaliżowała go, po tym wszystkim, co usłyszał o niszczącej sile opancerzonej kuli. 

- Ostrzegam cię, że jest uzbrojony w magnum zdolne przebić silnik na wylot - krzyknął. 

Pedro Vicario wiedział, że to nieprawda. „Nigdy nie chodził z bronią, jeśli nie był ubrany do 

jazdy" - powiedział mi. Ale kiedy podjął decyzję o zmyciu hańby siostry, mimo  wszystko wziął pod 

uwagę to, że mógł być uzbrojony. 

- Umarli nie strzelają - odkrzyknął. 

Wtedy  w  drzwiach  pojawił  się  Pablo  Vicario.  Był  równie  blady  jak  brat,  miał  na  sobie 

marynarkę z wesela, a w ręku nóż owinięty w gazetę. „Gdyby nie to - zwierzył mi się Cristo Bedoya - 

nigdy  bym  nie  wiedział,  który  z  nich  jest  który".  Zza  Pabla  Vicario  wyszła  Clotilde  Armenta  i 

krzyknęła  do  Cristo  Bedoi,  żeby  się  pospieszył,  bo  w  tym  miasteczku  mięczaków  tylko  taki 

mężczyzna jak on może zapobiec tragedii. 

To, co wydarzyło się do tej pory, widzieli wszyscy. Wracający z portu ludzie, zaalarmowani 

krzykami, zaczęli zajmować miejsca na placu, by być świadkami zbrodni. Cristo Bedoya rozpytywał 

znajomych  o  Santiago  Nasara,  nikt  go  jednak  nie  widział.  W  drzwiach  Club  Social  natknął  się  na 

pułkownika  Lazaro  Aponte  i  opowiedział  mu,  co  przed  chwilą  zdarzyło  się  przy  sklepie  Clotilde 

Armenta. 

- Niemożliwe - stwierdził pułkownik Aponte - przecież kazałem im pójść do łóżka. 

- Przed chwilą widziałem ich z nożami do świniobicia - odparł Cristo Bedoya. 

- Cholera - krzyknął alkad - to znaczy, że chyba wrócili z innymi! 

Przyrzekł  zająć się  tym  natychmiast,  ale  wszedł  do Club  Social,  by  umówić  się  na  partyjkę 

domina na wieczór, a kiedy wyszedł, zbrodnia została już dokonana. Cristo Bedoya popełnił wówczas 

swój śmiertelny błąd: pomyślał, że Santiago Nasar postanowił w ostatniej chwili zjeść śniadanie u nas 

nie  przebierając  się,  ruszył  więc  tam.  Rzucił  się  pospiesznie  brzegiem  rzeki,  pytając  każdego,  kogo 

spotkał, czy widział go gdzieś po drodze, nikt jednak nie potrafił mu odpowiedzieć. Nie przestraszył 

się,  gdyż  do  naszego  domu  prowadziły  również  inne  drogi.  Prospera  Arango,  pięknisia,  zaczęła  go 

błagać,  by  zrobił  coś  dla  jej  ojca,  który  konał  na  progu  swego  domu,  nie  tknięty  ulotnym 

błogosławieństwem  biskupa.  „Jak  przechodziłam,  to  go  widziałam  -  powiedziała  mi  moja  siostra 

Margot - i już miał trupią twarz". Cristo Bedoya potrzebował czterech minut, by ustalić stan chorego, i 

przyrzekł wrócić później, by znaleźć jakiś doraźny środek, ale stracił następne trzy minuty pomagając 

Prosperze Arango zanieść ojca do sypialni. Kiedy wyszedł, usłyszał odległe krzyki i wydało mu się, że 

w  okolicach  placu  strzelają  z  petard.  Usiłował  pobiec,  ale  przeszkodził  mu  w  tym  rewolwer  źle 

umieszczony  za  pasem.  Minąwszy  ostatni  zakręt  rozpoznał  od  tyłu  moją  matkę,  która  nieomalże 

wlokła za sobą najmłodszego syna. 

- Luiso Santiago - wykrzyknął - gdzie jest pani chrześniak? 

Moja matka ledwie odwróciła twarz oblaną łzami. 

- Och, synu - odpowiedziała - mówią, że go zabili! 

background image

Tak było w istocie. Podczas gdy Cristo Bedoya szukał go wszędzie, Santiago Nasar zaszedł do 

domu Flory Miguel, swej narzeczonej, tuż za rogiem, gdzie widzieli się po raz ostatni. „Do głowy mi 

nawet  nie  wpadło,  że  mógł  tam  zajść  -  powiedział  mi  -  bo  ci  ludzie  nigdy  nie  wstawali  przed 

południem". To, że cała rodzina z rozkazu Nahira Miguela, mędrca całej wspólnoty, spała zawsze do 

dwunastej,  było  dość  rozpowszechnioną  pogłoską.  „To  dlatego  Flora  Miguel,  która  już  dawno 

przestała  być  podlotkiem,  trzymała  się  jak  róża"  -  mówi  Mercedes.  To  prawda,  że  do  późna  nie 

otwierali domu, tak jak wielu innych, ale byli ludźmi pracowitymi i w rzeczywistości wstawali bardzo 

wcześnie.  Rodzice  Santiago  Nasara  i  Flory  Miguel  uzgodnili,  że  ich  dzieci  pobiorą  się.  Santiago 

Nasar, gdy w pełni dojrzał, przystał na tę umowę i gotów był jej dotrzymać, być może dlatego, że miał 

o małżeństwie takie samo utylitarne pojęcie jak jego ojciec. Flora Miguel ze swej strony odznaczała 

się rozkwitającą urodą, niemniej pozbawiona była zarówno wdzięku, jak rozsądku, i całemu pokoleniu 

służyła  podczas  ślubów  za  druhnę,  kontrakt  był  więc  dla  niej  opatrznościowym  rozwiązaniem. 

Narzeczeństwo  ich  było  łatwe,  bez  grzecznościowych  odwiedzin  ani  sercowych  niepokojów.  Ślub, 

odkładany już wielokrotnie, został wreszcie ustalony na najbliższe Boże Narodzenie. 

Flora  Miguel  obudziła  się  w  ten  poniedziałek  z  pierwszym  buczeniem  statku  biskupa,  zaś 

wkrótce  potem  dowiedziała  się,  że  bracia  Vicario  oczekują  Santiago  Nasara,  żeby  go  zabić.  Mojej 

siostrze  zakonnicy,  jedynej,  która  z  nią  rozmawiała  po  nieszczęściu,  przyznała  się,  że  nie  pamięta 

nawet,  kto  jej  to  powiedział.  „Wiem  tylko,  że  o  szóstej  rano  wszyscy  już  o  tym  wiedzieli"  - 

powiedziała jej. Mimo to wydało jej się to niepojęte, by rzeczywiście mogli zabić Santiago Nasara, za 

to  pomyślała,  że  zmuszą  go  do  małżeństwa  z  Angelą  Vicario,  by  zwrócił  jej  honor.  Poniżenie 

spowodowało u niej szok. Podczas gdy połowa miasteczka czekała na biskupa, ona zamknęła się w 

sypialni, płacząc z wściekłości i porządkując w szkatułce listy, które Santiago Nasar pisał do niej z 

internatu szkolnego. 

Zawsze gdy wstępował do domu Flory Miguel, nawet jeśli nie było nikogo, Santiago Nasar 

chrobotał  kluczami  o  metalową  siatkę  na  oknach.  W  ten  poniedziałek  czekała  już  na  niego 

przyciskając do piersi szkatułkę z listami. Santiago Nasar nie mógł jej dostrzec z ulicy, ona natomiast 

zauważyła go przez siatkę, zanim zaczął pobrzękiwać kluczami zbliżając się do domu. 

- Wejdź - powiedziała. 

Nikt, nawet lekarz, nie wszedł nigdy do tego domu o szóstej czterdzieści pięć rano. Santiago 

Nasar zostawił właśnie Cristo Bedoyę przy sklepie Yamila Shaiuma, na placu zaś zgromadziło się tyle 

ludzi oczekujących jego nadejścia, iż było czymś niepojętym, że nikt nie dostrzegł, jak wchodził do 

domu narzeczonej. Sędzia śledczy szukał choć jednej osoby, która widziałaby wchodzącego Santiago 

Nasara,  i  czynił  to  równie  uporczywie  jak  ja,  ale  nie  sposób  było  odnaleźć  nikogo  takiego.  Na 

marginesie  strony  382  akt  dopisał  czerwonym  atramentem  kolejną  sentencję:  „Fatum  czyni  nas 

niewidzialnymi". Faktem jest, że Santiago Nasar wszedł głównym wejściem, na oczach wszystkich i 

nie  robiąc  nic,  żeby  nie  zostać  dostrzeżonym.  Flora  Miguel  czekała  na  niego  w  salonie,  zielona  z 

background image

wściekłości, w jednej z tych swoich sukien z nieszczęsnymi żabotami, które miała zwyczaj zakładać 

przy okazji pamiętnych uroczystości, i wepchnęła mu w ręce szkatułkę. 

- Masz to - powiedziała mu. - I oby cię zabili. 

Santiago Nasar był tak zaskoczony, że szkatułka wypadła mu z rąk, a jego pisane bez miłości 

listy  rozsypały  się  po  podłodze.  Spróbował  dogonić  Florę  Miguel  w  sypialni,  ale  zamknęła  drzwi  i 

zaryglowała je. Pukał wiele razy i wołał ją głosem zbyt przynaglającym jak na tę godzinę, w rezultacie 

czego  zbiegła  się  cała  zaalarmowana  rodzina.  Licząc  najbliższych  członków  rodziny  i  dalekich 

krewnych, starszych i niepełnoletnich, było ich razem czternaścioro. Ostatni zjawił się ojciec, Nahir 

Miguel, rudobrody, w przywiezionej ze swoich stron dżilabie Beduina, którą zawsze nosił w domu. 

Widziałem  go  wiele  razy,  był  olbrzymi  i  flegmatyczny,  ale  najbardziej  działał  na  mnie  blask  jego 

autorytetu. 

- Floro - zawołał w swoim języku. - Otwórz drzwi. 

Wszedł do sypialni córki, podczas gdy cała rodzina wpatrywała się z przejęciem w Santiago 

Nasara.  Klęczał  zbierając  z  podłogi  listy  i  układając  je  w  szkatułce.  „Jakby  odprawiał  pokutę"  - 

powiedzieli  mi.  Nahir  Miguel  wyszedł  z  sypialni  po  paru  minutach,  dał  znać  ręką  i  cała  rodzina 

zniknęła. 

Zaczął  mówić  do  Santiago  Nasara  po  arabsku.  „Natychmiast  zrozumiałem,  że  nie  ma 

najmniejszego  pojęcia,  co  do  niego  mówię"  -  wyznał  mi.  Wówczas  zapytał  go  wprost,  czy  wie,  że 

bracia Vicario szukają go, żeby go zabić. „Zbladł i tak stracił panowanie nad sobą, że trudno uwierzyć, 

aby udawał" - powiedział mi. Zgodził się, że zachowanie Santiago Nasara spowodowane było nie tyle 

strachem co zakłopotaniem. 

- Ty wiesz najlepiej, czy mają rację, czy też nie - powiedział mu. - Ale w każdym przypadku 

zostają  ci  tylko  dwa  wyjścia:  albo  schowasz  się  tutaj,  bo  to  jest  twój  dom,  albo  wyjdziesz  z  moją 

strzelbą. 

- Ni cholery nie rozumiem - powiedział Santiago Nasar. 

Były to jedyne słowa, jakie zdołał powiedzieć, i powiedział je po hiszpańsku. „Wyglądał jak 

zmoczone pisklę" - powiedział mi Nahir Miguel. Musiał wyjąć mu z rąk szkatułkę, ten nie wiedział 

bowiem, gdzie ją odstawić, żeby otworzyć sobie drzwi. 

- Będzie dwóch na jednego - powiedział mu. Santiago Nasar wyszedł. Ludzie poustawiali się 

na placu jak w dniach defilad. Wszyscy widzieli, jak wychodził, i wszyscy zrozumieli, że już wie, że 

mają  go  zabić,  i  był  tak  przerażony,  iż  nie  potrafił  znaleźć  drogi  do  swego  domu.  Podobno  ktoś 

krzyknął  z  balkonu:  „Nie  tędy,  Turku,  przez  stary  port".  Santiago  Nasar  zaczął  rozglądać  się  za 

głosem.  Yamil  Shaium  krzyknął,  by  schował  się  w  jego  sklepie,  sam  zaś  wszedł,  by  odnaleźć  swą 

myśliwską strzelbę, ale nie pamiętał, gdzie schował naboje. Ze wszystkich stron zaczęto krzyczeć do 

Santiago Nasara, ten zaś kręcił się w kółko, odchodził raz w lewo, raz w prawo, oszołomiony tyloma 

głosami  na  raz.  Było  jasne,  że  pragnie  dostać  się  do  domu  przez  drzwi  kuchenne,  ale  widać 

przypomniał sobie nagle, że główne drzwi są otwarte. 

background image

- Idzie - powiedział Pedro Vicario. 

Obaj zauważyli go w tym samym momencie. Pablo Vicario zdjął marynarkę, złożył na stołku i 

odwinął nóż z gazety w kształcie jatagana. Zanim opuścili sklep, obaj, nie umawiając się, przeżegnali 

się. Clotilde Armenta złapała wówczas Pedra Vicario za koszulę i krzyknęła do Santiago Nasara, żeby 

uciekał, bo chcą go zabić. Był to krzyk tak rozpaczliwy, że przytłumił wszystkie pozostałe. „Najpierw 

przestraszył się - powiedziała mi Clotilde Armenta - bo nie wiedział, kto do niego krzyczy ani skąd". 

Ale kiedy ją zauważył, dostrzegł również Pedra Vicario, który jednym pchnięciem rzucił ją na ziemię i 

dogonił brata. Santiago Nasar, znajdując się co najmniej pięćdziesiąt metrów od domu, zaczął biec w 

stronę głównych drzwi. 

Pięć  minut  wcześniej  Victoria  Guzman  opowiedziała  w  kuchni  Placidzie  Linero  to,  co 

wiedzieli już wszyscy. Placida Linero była kobietą o twardych nerwach, nie dała więc po sobie poznać 

zdenerwowania.  Zapytała  Victorię  Guzman,  czy  powiedziała  o  tym  jej  synowi,  ta  zaś  świadomie 

kłamiąc  odparła,  że  kiedy  Santiago  Nasar  zszedł  wypić  kawę,  ona  jeszcze  o  niczym  nie  wiedziała. 

Zmywając wciąż podłogę w salonie Divina Flor ujrzała w tym momencie, jak Santiago Nasar wrócił 

drzwiami od placu i okrętowymi schodami wszedł na górę. „To było bardzo wyraźne przywidzenie – 

opowiedziała mi Divina Flor. - Miał na sobie białe ubranie, a w ręku coś trzymał, nie mogłam tego 

dobrze zobaczyć, ale wydawało mi się, że to bukiet róż". Kiedy więc Placida Linero zapytała o niego, 

Divina Flor uspokoiła ją. 

- Przed minutą wszedł do pokoju - powiedziała jej. 

Placida  Linero  ujrzała  wówczas  kartkę  na  podłodze,  ale  nie  przyszło  jej  na  myśl,  aby  ją 

podnieść,  a  o  jej  treści  dowiedziała  się  dopiero  wtedy,  gdy  ktoś  pokazał  jej  ten  list  w  zamieszaniu 

tragedii.  Przez  drzwi  zobaczyła  braci  Vicario  biegnących  w  stronę  domu  z  obnażonymi  nożami.  Z 

miejsca, w którym się znajdowała, mogła ich zobaczyć, ale nie mogła widzieć syna, biegnącego ku 

drzwiom  z  drugiej  strony.  „Pomyślałam,  że  chcą  dostać  się  do  domu,  żeby  zabić  go  w  środku"  - 

powiedziała  mi.  Podbiegła  wówczas  do  drzwi  i  zatrzasnęła  je  jednym  ruchem.  Ryglowała  je,  kiedy 

usłyszała krzyki Santiago Nasara i usłyszała przerażające walenie o drzwi, ale pomyślała, że on jest na 

górze i obrzuca obelgami braci Vicario z balkonu swojej sypialni. Poszła na górę, by mu dopomóc. 

Santiago  Nasarowi  zabrakło  zaledwie  kilku  sekund,  by  schronić  się  w  domu,  gdy  drzwi 

zatrzasnęły  się.  Zdołał  jeszcze  uderzyć  w  nie  parę  razy  pięściami  i  natychmiast  odwrócił  się,  by  z 

gołymi  rękami  stawić  czoło  swym  wrogom.  „Przestraszyłem  się,  kiedy  go  zobaczyłem  na  wprost 

siebie  -  powiedział  mi  Pablo  Vicario  -  bo  wydał  mi  się  jakby  dwa  razy  większy,  niż  był  w 

rzeczywistości".  Santiago  Nasar  uniósł  rękę,  by  odparować  pierwszy  cios  Pedra  Vicario,  który 

zaatakował go z prawej strony prostym nożem. 

- Skurwysyny - wrzasnął. 

Nóż  przebił  mu  prawą  dłoń,  a  następnie  zanurzył  się  cały  w  boku.  Wszyscy  usłyszeli,  jak 

zaskowyczał z bólu. 

- Mamo! 

background image

Pedro  Vicario  cofnął  dłoń  bezwzględnym  ruchem  rzeźnika  i  zadał  drugi  cios,  niemal  w  to 

samo  miejsce.  „Najdziwniejsze  było  to,  że  nóż  wychodził  czysty  -  zeznał  Pedro  Vicario  sędziemu 

śledczemu. - Zadałem mu co najmniej trzy ciosy i nie było ani jednej kropli krwi". Santiago Nasar po 

trzecim  pchnięciu  skręcił  się  z  rękoma  skrzyżowanymi  na  brzuchu,  wydał  z  siebie  jęk  cielaka  i 

usiłował  odwrócić  się  plecami.  Pablo  Vicario  stojący  z  zakrzywionym  nożem  w  jego  lewej  strony 

zadał  mu  wówczas  jedyne  pchnięcie  od  tyłu  i  strumień  krwi  pod  wysokim  ciśnieniem  zbryzgał  mu 

koszulę.  „Miała  ten  sam  zapach  co  on"  -  powiedział  mi.  Trzykrotnie  już  ugodzony  śmiertelnie, 

Santiago Nasar ponownie odwrócił się do nich twarzą i oparł plecami o drzwi domu swojej matki, nie 

stawiając najmniejszego oporu, jakby chciał dopomóc im, by wreszcie zabili go z obu stron po równo. 

„Już  nie  krzyczał  -  zeznał  Pedro  Vicario  sędziemu  śledczemu.  -  Na  odwrót,  wydawało  się,  że  się 

śmieje".  Wówczas  obaj,  nie  przestając  przybijać  go  do  drzwi,  zaczęli  na  przemian  zadawać  łatwe 

ciosy  unosząc  się  na  powierzchni  oślepiającej  zatoki  spokojnych  wód,  którą  napotkali  po  drugiej 

stronie strachu. Nie słyszeli krzyków całego miasteczka przerażonego własną zbrodnią. „Czułem się 

jak  ktoś  galopujący  na  koniu"  -  zeznał  Pablo  Vicario.  Obaj  jednak  nagle  wrócili  do  rzeczywistości, 

poczuli się bowiem całkowicie wyczerpani, a mimo to wydawało im się, że Santiago Nasar nigdy nie 

padnie. „Cholera, kuzynie - powiedział mi Pablo Vicario - nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to trudne 

zabić  człowieka!"  Usiłując  skończyć  raz  na  zawsze,  Pedro  Vicario  zaczął  szukać  serca,  ale 

umiejscowił je nieomal pod pachą, tam gdzie mają je świnie. W rzeczywistości zaś Santiago Nasar nie 

padał, gdyż oni sami podtrzymywali go przybijając nożami do drzwi. Zrozpaczony Pablo Vicario ciął 

go w poprzek brzucha i wszystkie wnętrzności wypłynęły. Pedro Vicario miał zamiar zrobić to samo, 

ale przerażenie wykręciło mu dłoń i zadał chybiony cios w udo. Santiago Nasar stał jeszcze oparty o 

drzwi, póki nie dostrzegł w słońcu własnych trzewi, czystych i niebieskich, i po chwili padł na kolana. 

Placida Linero, bezskutecznie wołając go po pokojach i słysząc nie wiadomo skąd dochodzące 

wrzaski,  które  nie  były  jego  krzykami,  wyjrzała  przez  okno  wychodzące  na  plac  i  zobaczyła 

bliźniaków Vicario biegnących w stronę kościoła. Tuż na nimi biegł Yamil Shaium ze swoją strzelbą 

na jaguary i inni Arabowie bez broni, Placida Linero pomyślała więc, że niebezpieczeństwo zostało 

zażegnane. Wyszła na balkon od sypialni i zobaczyła Santiago Nasara przy drzwiach, leżącego twarzą 

w  pyle,  usiłującego  powstać  z  kałuży  własnej  krwi.  Podniósł  się  przechylony  na  bok  i  zaczął  iść 

lunatycznym krokiem, podtrzymując rękami wypływające wnętrzności. 

Przeszedł ponad sto metrów całkowicie okrążając dom, by wejść kuchennymi drzwiami. Był 

na tyle jeszcze przytomny, by nie iść ulicą, która była najdłuższą drogą, tylko wszedł przez przyległy 

dom. Poncho Lanao, jego żona i pięcioro dzieci w ogóle nie zorientowali się, co stało się przed chwilą 

dwadzieścia kroków od ich drzwi. „Usłyszeliśmy wrzaski - powiedziała mi żona - ale pomyśleliśmy, 

że  to  biskupia  feta".  Zaczęli  jeść  śniadanie,  kiedy  zobaczyli  wchodzącego  Santiago  Nasara 

spływającego  krwią  i  niosącego  w  dłoniach  kiść  swych  wnętrzności.  Poncho  Lanao  powiedział  mi: 

„Nigdy  nie  zapomnę  tego  straszliwego  smrodu  gówna".  Ale  Argenida  Lanao,  starsza  córka, 

opowiedziała, że Santiago Nasar szedł tak samo dumnie jak zawsze, stawiając uważnie kroki, a jego 

background image

twarz Saracena z potarganymi kędzierzawymi włosami była piękna jak nigdy. Przechodząc obok stołu 

uśmiechnął się do nich i poszedł przez pokoje do tylnego wejścia domu. „Sparaliżował nas strach"  - 

powiedziała  mi  Argenida  Lanao.  Moja  ciotka,  Wenefrida  Marquez,  skrobała  rybę  na  patio  swego 

domu,  po  drugiej  stronie  rzeki,  i  ujrzała  go,  jak  schodził  po  schodkach  starego  nabrzeża  szukając 

pewnym krokiem drogi do swego domu. 

- Santiago, synu! - krzyknęła. - Co ci jest? Santiago Nasar rozpoznał ją. 

-  Zabili  mnie,  ciociu  Wene  -  odpowiedział.  Potknął  się  na  ostatnim  schodku,  ale  wstał 

natychmiast.  „Nawet  zadbał  o  to,  by  strzepnąć  ręką  ziemię,  która  została  mu  na  wnętrznościach"  - 

powiedziała mi moja ciotka Wene. Następnie wszedł do swego domu tylnymi drzwiami otwartymi od 

szóstej i padł w kuchni na twarz.