background image

 

 

 

KRYSZTAŁOWA  

GWIAZDA 

 

VONDA N. McINTYRE 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

WIELKIE SERIE SF 

 

cykl Gwiezdne Wojny 

 

Han Solo na Krańcu Gwiazd 

Zemsta Hana Solo 

Han Solo i utracona fortuna 

Nowa nadzieja  

Imperium kontratakuje 

Powrót Jedi  

Spotkanie na Mimban 

Pakt na Bakurze 

Ślub księżniczki Leii 

Kryształowa gwiazda 

Dziedzic Imperium 

Ciemna Strona Mocy 

Ostatni rozkaz 

W poszukiwaniu Jedi 

Uczeń Ciemnej Strony 

Władcy Mocy 

Spadkobiercy Mocy 

 
 

w przygotowaniu  

Akademia Ciemnej strony 

 

 

KRYSZTAŁOWA  

GWIAZDA 

 

VONDA N. McINTYRE 

 

 
 
 
 

Przekład  

Magdalena Ostrowska

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Tytuł oryginału  

THE CRYSTAL STAR 

 
 

Ilustracja na okładce  

TOM JUNG 

 
 

Redakcja merytoryczna  

DOROTA LESZCZYŃSKA 

 
 

Korekta  

WIESŁAWA PARTYKA 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Copyright © 1995 by Lucasfilm Ltd. 

All rights reserved 

 

Published originally under the title 

The Crystal Star by Bantam Books. 

 

For the Polish edition  

Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 

 

ISBN 83 - 7169 - 343 - 5 

 
 
 
 

Dla Leight Brackett 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Z podziękowaniem dla 

Kevina J. Andersona  

Rebeki Moestry Anderson 

Marka Burne'a 

Johna H. Chalmersa 

Jane Hawkins 

O. Henry 

Marilyn Holt 

Andy'ego Hoopera 

Kate Shaefer 

Amy Thomson 

Janny Sihestein 

 
 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

ROZDZIAŁ 1 

Dzieci zostały uprowadzone. 
Leia biegła na oślep przez polanę, zostawiając w tyle dworzan, szambelana Munto 

Codru,  doradców  oraz  młodą  niańkę,  która  wbrew  dworskiej  etykiecie  wtargnęła  do 
prywatnych  apartamentów  Leii.  Krwawiła  z  nosa  i  uszu,  oszołomiona nie  mogła  wy-
mówić słowa. 

Leia jednak zrozumiała od razu: Jaina, Jacen i Anakin zostali porwani. 
Pędziła teraz, mijając drzewa, w dół porośniętej delikatnym mchem ścieżki, wio-

dącej  do  dziecięcego  miejsca  zabaw.  Jaina  wyobrażała  sobie,  że  ścieżka  jest  gwiezd-
nym traktem, prowadzącym statek w nadprzestrzeń. Dla Jacena była wielkim, tajemni-
czym traktem - rzeką, a Anakin, który ze względu na swój wiek nie miał tak bujnej wy-
obraźni, upierał się, że była to tylko zwykła leśna ścieżka wiodąca na łąkę. 

Dzieci  uwielbiały  las  i  łąkę,  a  Leia  cieszyła  się,  słysząc  okrzyki  radości,  kiedy 

przynosiły jej najprzeróżniejsze skarby: wijącego się robaka, kamień z wtopionym niby 
- klejnotem czy kawałek skorupki. 

Wspomnienie rozpłynęło się we łzach. Pantofel uwiązł w gęstym mchu i Leia po-

tknęła  się.  Cudem  uniknęła  upadku  i  ruszyła  dalej,  podnosząc  trochę  wyżej  suknię. 
Dawniej - pomyślała - dawniej ubrałabym się w porządne buty i spodnie. Jakie to głu-
pie potykać się o własne ubranie! Z pewnością mogłabym pokonać odległość z gabine-
tu do lasu bez zadyszki! 

A dyszała ciężko, z trudem łapiąc oddech. 
Popołudniowe,  zielonkawe  światło  wypełniało  przestrzeń.  Odbijało  się  w  luster-

kach wody w miejscu, gdzie zwykły bawić się dzieci, tam gdzie kończył się las i zaczy-
nała podmokła łąka. 

Leia  biegła  bez  tchu,  a  nogi  ciążyły  jej,  jakby  były  z  ołowiu.  Biegła,  by  poznać 

prawdę, straszną rzeczywistość, w którą jeszcze nie mogła uwierzyć. 

- Jak mogło do tego dojść? Jak coś podobnego mogło się wydarzyć? 
Odpowiedź  -  jedyna możliwa  -  przerażała  ją.  Księżniczka zdawała  sobie  sprawę, 

że w pewnym momencie utraciła zdolność  wyczuwania obecności dzieci. Taki skutek 
mogła wywołać jedynie manipulacja Mocą. 

Leia  dotarła  wreszcie  na  łąkę.  Pobiegła  nad  małe  jeziorko,  gdzie  Jama  i  Jacen 

zwykłe pluskali się, bawili i uczyli pływać małego Anakina. 

Wybuch zniszczył delikatną trawę. Wokół rozprutej świeżo ziemi źdźbła były cał-

kowicie sprasowane. 

To bomba ciśnieniowa! - z przerażeniem pomyślała Leia. 
Bomba  ciśnieniowa  wybuchła  w  pobliżu  jej  dzieci.  Nie  zginęły!  -  przekonywała 

samą siebie. Wiedziałaby, gdyby tak się stało! 

Na ziemi tuż obok krateru nieruchomo jak kłoda leżał Chewbacca. Krew wyraźnie 

odcinała się od kasztanowej sierści. 

Leia  padła  przy  nim na kolana, nie  zważając na  błoto.  Przeraziła  się,  że  Wookie 

nie żyje, ale wciąż oddychał, choć mocno krwawił. Ucisnęła ręką głęboką ranę na jego 
nodze. Próbując zatamować upływ krwi, starała się go ratować. Jednak silne uderzenia 
pulsu gwałtownie wyrzucały czerwony strumień. Wookie, podobnie jak niańka, krwa-
wił z uszu i nosa. 

Straszliwy, żałosny dźwięk  wydobywający się z jego gardła nie był  jękiem  bólu, 

ale płaczem spowodowanym wściekłością i wyrzutami sumienia. 

-  Leż  spokojnie!  -  powiedziała  Leia.  -  Leż,  Chewbacco!  Lekarz  zaraz  przyjdzie, 

wszystko będzie dobrze. Co się tutaj stało, och, co się stało?! 

Znów zapłakał, a Leia zrozumiała, że Chewie pragnie umrzeć z rozpaczy. Trakto-

wał jej rodzinę jak swoją własną. Była jego Honorową Rodziną, a on zawiódł, nie po-
trafił ustrzec dzieci. 

- Nie wolno ci umierać! 
Musi  żyć.  Musi  -  pomyślała.  -  Tylko  on  może  mi  powiedzieć,  kto  porwał  moje 

dzieci. 

- Nie odchodź! Proszę, nie odchodź! 
Doradcy  i  szambelan  właśnie  wybiegli  z  lasu.  Depcząc  delikatną,  wysoką  trawę, 

raz  po  raz  krzyczeli  ze  złości,  ponieważ  kaleczyły  ich  cienkie  źdźbła.  Dzieci  zawsze 
swobodnie biegały po łące nie pozostawiając po sobie śladów, lecz nigdy nie spotkała 
ich  żadna  krzywda.  Trawa  ustępowała  przed  nimi  jak  za  dotknięciem  czarodziejskiej 
różdżki. 

Zaczarowana  dla  moich  zaczarowanych  dzieci  -  pomyślała  Leia.  -  Sądziłam,  że 

potrafię je ochronić, że nigdy nic im się nie stanie. 

Gorące łzy spłynęły po policzkach księżniczki. 
Dworzanie, doradcy i straże zebrali się wokół niej. 
- Pani - powiedział bezradnie szambelan Munto Codru. W pełnym słońcu i na sil-

nym wietrze twarz pana Iyona stała się purpurowa. Nie wyglądał najlepiej. 

- Gdzie lekarz? - szlochała Leia. - Dajcie lekarza! 
- Wysłałem już po niego, pani. 
Iyon usiłował nakłonić ją, by wstała, sam chciał zatamować płynącą z rany krew, 

ale księżniczka powstrzymała go ostrym słowem. Puls Chewie'ego słabł. Leia bała się, 
że to już koniec. 

Nie umrzesz - powiedziała w myślach. - Nie wolno ci umierać. Nie dopuszczę do 

tego! 

Aby  go  wzmocnić,  użyła  całej  swej  wiedzy,  ale  ta  okazała  się  niewystarczająca. 

Leia  żałowała, że  obowiązki  dyplomatyczne nie  pozwoliły  jej  na  dogłębne  studia nad 
Mocą. Nie potrafiła posłużyć się nią, aby uratować Wookiego. 

Wiedziała, że jeśli nie zdoła zatrzymać krwotoku, Chewie umrze. Mogła to jednak 

zrobić tylko mechanicznie, próbując w dalszym ciągu uciskać miejsce powyżej rany. 

Przez pole biegła lekarka. Przed nią, niosąc torbę z instrumentami i lekarstwami, 

pędził wyrwulf. Zobaczywszy zwierzę, Leia przypomniała sobie, że z dziećmi bawił się 
wyrwulf Iyona. 

On także zniknął. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Doktor Hyos uklękła obok Leii. Zbadała ranę. 
- Dobra robota - rzekła z aprobatą. 
- Możesz już odejść, księżniczko - powiedział szambelan. 
- Jeszcze nie — zaprotestowała Hyos. - Mam tylko cztery ręce, a księżniczka bar-

dzo mi pomaga. 

Wyrwulf  przysiadł  pomiędzy  Leią  i  doktor  Hyos.  Leia  wzdrygnęła  się.  Wyrwulf 

wolno  odwrócił  masywną  głowę  w  jej  stronę  i  wytrzeszczył  wielkie  błękitne  oczy, 
przysłonięte zazwyczaj pokrytymi czarną sierścią brązowymi powiekami. 

Sapał  i  ślinił  się,  wystawiając  pomiędzy  dolnymi  kłami  wielki  jęzor.  Miał  grote-

skowy pysk. Wydobywający się stamtąd gorący, cierpki odór przyprawiał Leię o dresz-
cze. 

Cztery ręce lekarki, zwykle ociężałe, poruszały się szybko, szukając czegoś w ko-

szu przytroczonym do boku wyrwulfa. 

- Widzisz, co teraz robię - mówiła łagodnie. - Najważniejszy jest krwotok. Nasza 

księżniczka go zatrzymała. 

Hyos mówiła do wyrwulfa, wyjaśniając mu każdą swoją czynność. 
Wyciągnęła z jednej przegródki bandaż elastyczny, z drugiej wybrała odpowiednie 

lekarstwo. Jej długie złote palce były zwinne i pewne. 

Leia starała się nie tracić nadziei, choć ręce miała zalane gorącą krwią Chewie'ego. 

Wookie zamknął oczy i przestał się poruszać. 

- Bandaż jest już zaciśnięty, moja księżniczko - rzekła doktor Hyos - możesz za-

brać ręce. 

Leia wykonała polecenie. 
Lekarka  docisnęła  bandaż  do  boku  Chewie'ego  powyżej  ręki  Leii.  Rana  została 

przykryta sierścią. Wyrwulf patrzył, wywieszając język. 

Leia  usiadła  na  piętach.  Miała  sztywne  ręce,  poplamione  ubranie,  ale  widziała 

wszystko zdumiewająco wyraźnie. 

Doktor Hyos zbadała Chewbaccę, marszcząc brwi na widok wysychających stru-

żek krwi sączącej się z jego nosa i uszu. 

- To bomba ciśnieniowa... - stwierdziła. 
Leia pamiętała jak przez mgłę pojedyncze uderzenie pioruna. Pamiętała, że pomy-

ślała wtedy leniwie, iż zanosi się na deszcz i Chewbacca wkrótce przyprowadzi z łąki 
bliźnięta i Anakina. Mogłaby wtedy oderwać się na chwilę od swych obowiązków, aby 
ich przytulić, pozachwycać się najnowszymi skarbami, potowarzyszyć malcom podczas 
jedzenia. 

Był  środek  popołudnia.  Kiedy  zdążyło  zrobić  się  tak  późno,  skoro  jeszcze  przed 

chwilą była pora drugiego śniadania? - zastanawiała się Leia. 

- Pani... - zaczął szambelan Iyon. Nie próbował już zachęcać jej do odejścia. 
-  Zamknąć  port  -  rozkazała  Leia.  -  Zablokować  drogi.  Czy  możecie  przesłuchać 

niańkę? Sprawdzić zarządzających portem. Czy istnieje możliwość, że porywacze zdo-
łali opuścić planetę? 

Obawiała się, że cokolwiek teraz zrobi, będzie za późno. 

Ale  jeśli  już  uciekli,  mogę  dogonić  ich  ,.Alderaanem"  -  pomyślała.  -  Mogłabym 

ich złapać, mój mały statek dopędzi każdego. 

-  Pani,  zamkniecie  portu  nie  byłoby  zbyt  rozsądne.  Przeszyła  go  wzrokiem,  na-

tychmiast podejrzewając człowieka, któremu jeszcze przed chwilą ufała. 

- Zabrali twojego... - zawahała się, niepewna, co powinna teraz powiedzieć. 
- Mojego wyrwulfa, pani - powiedział. - Tak. 
- To był twój wyrwulf. Nie zależy ci na nim? 
- Bardzo mi zależy, pani. Aleja rozumiem naszą tradycję, ty zaś, wybacz, nie ro-

zumiesz. Zamykanie portu kosmicznego nie jest konieczne. 

- Porywacze będą próbowali uciec z Munto Codru - odparła. 
Pan Iyon rozłożył swe cztery ręce. 
- Nie zrobią tego. Obowiązują tu pewne zwyczaje - odpowiedział. - Jeśli je uzna-

my, dzieciom nic się nie stanie - to także jest tradycją. 

Leia wiedziała o panującym na Munto Codru zwyczaju porywania, a następnie żą-

dania okupu. Właśnie to było powodem, dla którego Chewbacca kręcił się stale tak bli-
sko dzieci. Dlatego też staremu zamkowi zapewniono dodatkową  ochronę i straż. Dla 
ludzi z Munto Codru porwania były ważną politycznie, sportową rozgrywką. 

Leia nie zamierzała jednak w niej uczestniczyć. 
- To najbardziej zuchwałe porwanie, jakie widziałem - stwierdził szambelan. 
- I najbardziej okrutne - dodała Leia. - Ranny Chewbacca!  I ta bomba ciśnienio-

wa... moje dzieci... - przestawała panować nad głosem, powoli ogarniało ją przerażenie. 

- Porywacze detonują bomby ciśnieniowe tylko po to, aby dowieść swojej siły, pa-

ni - rzekł Iyon. 

- Ale porwania miały nikomu nie wyrządzać krzywdy. 
- Nikomu spośród szlachetnie urodzonych, księżniczko Leio - odparł. 
- Mój tytuł brzmi: „Władczyni Nowej Republiki" - odpowiedziała za złością. - Nie 

„Księżniczka". Nigdy więcej tak do mnie nie mów. Świat, w którym byłam księżnicz-
ką, dawno przestał istnieć. Żyjemy w Republice. 

- Wiem o tym, pani. Wybacz, proszę, nasze staromodne przyzwyczajenia. 
- Muszą wiedzieć, że nie mają szans - oświadczyła Leia. - Ani otrzymania okupu, 

ani ucieczki. A jeśli... - nie potrafiła się zmusić, aby wymówić słowo „skrzywdzą". 

- Jeśli wolno mi coś doradzić w tej sprawie... - zaczął szambelan, nachylając się w 

jej kierunku. - Jeśli tym razem postąpisz według reguł Republiki, możesz mieć poważ-
ne problemy. 

- Porywacze są pewnie bardzo odważni - z widoczną aprobatą powiedziała doktor 

Hyos.  -  Ale  są  jednocześnie  młodzi  i  niedoświadczeni.  Z  jakiej  rodziny  pochodzą?  - 
popatrzyła na Iyona. - Może Sibiu? 

- Sibiu nie mają odpowiednich zasobów - odparł szambelan. 
Kimkolwiek  są  -  pomyślała  Leia  -  potrzebowali  jedynie  Mocy.  Ciemnej  strony 

Mocy. 

Pan Iyon wskazał ręką na stratowaną ziemię i na Chewbaccę. 
- To wymagało użycia promienia ściągającego. Musieli mieć powiązania z uzbro-

jonymi przemytnikami, od których uzyskali bombę ciśnieniową. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- W takim razie to byli Temebiu. 
- Bardzo możliwe. Są ambitni - rzekł szambelan. 
- Ja im dam ambicję - mruknęła Leia. 
- Pani, błagam. Twoim dzieciom nic się nie stanie, nie może się stać, jeśli porywa-

cze chcą osiągnąć swój cel, jakim jest okup. Dla dzieci będzie to wspaniała przygoda... 

- Nasz przyjaciel Chewbacca omal nie stracił życia! - zawołała Leia. - Dla moich 

dzieci ani dla mnie to nie jest zabawne! 

- Co za pech - skwitował to szambelan. - Najprawdopodobniej nie pojął istoty na-

szej tradycji. Nie potrafił się poddać. 

-  Zamknąć  port  -  powtórzyła  Leia  sznurując  usta,  jej  głos  zabrzmiał  ostro.  Była 

zbyt  wściekła, aby zareagować na komentarz szambelana. - Nie dam im nawet szansy 
ucieczki z Munto Codru. 

- Bardzo dobrze - powiedział Iyon. - To jest możliwe... ale musimy  być ostrożni. 

Powinniśmy  postępować  tak,  aby  ich  rozbawić,  a  nie  obrazić...  -  jego  głos  był  pełen 
rozwagi. 

Lekarka  zbadała  puls Chewie'ego,  rana  była  już  zasłonięta,  nie  można  więc  było 

do niej zajrzeć. 

- Jest. Wyraźny. Dobrze. Teraz do gabinetu. Chewbacca, półprzytomny, patrzył na 

Leię nieodgadnionym wzrokiem. 

-  Medycyna  polowa  -  rzekła  Hyos.  -  Od  dawna  się  tym  nie  zajmowałam.  Nawet 

nie myślałam, że będę jeszcze oglądać pole bitwy. 

- Ja też - odpowiedziała Leia. Wyrwulf zawył. 
 
Leia rzadko martwiła się o bezpieczeństwo Jainy, Jacena i Anakina. 
Oczywiście  myślała  o  tym,  wydawała  odpowiednie  zarządzenia.  Rozmawiała  na 

ten temat z nianią Winter, z Hanem i Lukiem, a także szalenie troskliwym See - Thre-
epio. 

Sama  sporadycznie  się  tym  przejmowała.  Zawsze  była  świadoma  niebezpie-

czeństw. Zaprzestanie treningu nie spowodowało u niej zakłóceń w wyczuwaniu dzieci. 
Poza  tym,  gdyby  nawet  sama nie  zauważyła  niczego  podejrzanego,  z  pewnością  wie-
działby o tym Luke. Winter za dzieci oddałaby życie. Ponadto zwykle rodzinie Leii to-
warzyszył Chewbacca, który dużo czasu spędzał z maluchami. Kto lepiej potrafiłby za-
dbać o ich bezpieczeństwo? 

Sam  Han,  najdroższy  Han,  zabiegał  o  utrzymanie  pokoju.  Wszystkie  dzieci,  nie 

tylko potomstwo tych, którzy obalili Imperium, powinny być bezpieczne. 

Leia była tego samego zdania. 
Szła teraz za pomocnikami doktor Hyos, którzy nieśli na plecach Chewbaccę, po-

dążając do gabinetu lekarskiego, mieszczącego się w wiekowym zamku Munto Codru. 

Czuła się bardzo samotna. Han i Luke wyjechali, a ona wyraziła na to zgodę. Win-

ter  udała  się  na  eskapadę  o  charakterze  całkowicie  pokojowym,  na  konferencję  doty-
czącą zaginionych dzieci. Była teraz daleko stąd. 

Leia nie była zachwycona tą zbieżnością faktów. 

Czekała pod gabinetem, w którym lekarka wraz z asystentami starała się opatrzyć 

ranę Chewie'ego. Służący i giermkowie krążyli niezdecydowanie, dopóki Leia grzecz-
nie ich nie odesłała. 

Przed drzwiami gabinetu wyciągnął się wygodnie wyrwulf.  Hyos pozostawiła go 

na  straży,  tłumacząc, że  jest  za  młody,  aby  wejść  do  środka.  Drzemał,  szczerząc  swe 
straszne zębiska, a jego łeb kołysał się rytmicznie. 

Szambelan Iyon wszedł spiesznie do wyłożonej kamieniem poczekalni. 
-  Żadnych  śladów  -  powiedział.  -  Nie  ma żadnych  śladów.  Porywacze  są  bardzo 

sprytni i zuchwali. Pani, musimy czekać na jakiś znak od nich. 

- Czekać?! - wykrzyknęła Leia. - To nie wydaje się rozsądne. 
Kiedy była młodsza, wybrałaby z pewnością bardziej dosadne określenia. Głupota. 

Idiotyzm. Teraz jednak musiała się liczyć ze słowami. 

- Rano zażądają okupu - próbował ją uspokoić szambelan. 
- Rano! Do rana mogą nam uciec! 
- Nie mogą, pani. Port jest zamknięty. Poza tym nie mają powodu, by uciekać. 
- Zyskali już dwie godziny - powiedziała Leia. - Ludzie, którzy ukradli moje dzie-

ci, ukradli też dwie godziny! 

Szambelan zmarszczył brwi. 
-  W  jaki  sposób?  Pracowałaś,  pani,  przez  całe  południe.  Chronometry  działają 

prawidłowo, słońce jest na swoim miejscu... - nie dokończył, uświadamiając sobie, że 
jego kiepski żart nie poprawi jej nastroju. 

- Zyskali dwie godziny - powtórzyła Leia. - To nie byli zwykli kidnaperzy! Zwy-

czajni kidnaperzy nigdy nie zdołaliby przedostać się przez nasze fortyfikacje, nie ubie-
gliby Wookiego, nie mogliby ukraść nam czasu! 

- Tak jak wyjaśniłem, pani, Munto Codru ma porywaczy o niezwykłych kwalifika-

cjach. - Spojrzał na nią ze smutkiem. 

Wydaje  mu  się,  że to  strach  i żal przemawiają  przeze  mnie  -  pomyślała  Leia. — 

Gdybym mu powiedziała, że o wszystko podejrzewam przedstawiciela ciemnej strony 
Mocy, Iyon mógłby pomyśleć, że postradałam rozum. 

Drzwi gabinetu się otworzyły. Doktor Hyos pogłaskała po łbie wyrwulfa, podeszła 

do Leii i wzięła ją za ręce. Każdą dłoń Leii ściskały dwie z czterech rąk lekarki. 

-  Chewbacca  wyzdrowieje  -  zakomunikowała.  -  Bomba  ciśnieniowa  wyrządziła 

pewne szkody, minie trochę czasu, zanim Wookie zacznie słyszeć. Będzie słaby, dopó-
ki organizm nie wyprodukuje krwi w miejsce utraconej. 

- Mówił ci coś...? 
- Nie wydawało się, aby coś mówił. Leio, moja księżniczko, on musi jak najwięcej 

spać, inaczej jego życie będzie w niebezpieczeństwie. 

- Wysłałeś wiadomość do Hana i Luke'a? - zapytała szambelana. 
- Tak, pani, ale przykro mi, są zbyt blisko Stacji Crseih, która znajduje się w ukła-

dzie słonecznym o bardzo silnym oddziaływaniu. Czarna dziura i jej kwantowy, krysta-
liczny towarzysz. To one uniemożliwiają przesyłanie informacji. 

- Wobec tego musimy wysłać po nich statek. 
- Pani, port jest zamknięty. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- To ja go zamknęłam! Mogę rozkazać, aby statek opuścił planetę! 
Troskliwie i delikatnie, aby dodać jej otuchy, wziął ją za rękę. 
- Port jest zamknięty z powodu dysfunkcji wyposażenia torowego - powiedział. - 

Musimy utrzymać tę wersję. Jeśli odleci chociaż jeden statek i wyjdzie na jaw, że było 
to tylko mydlenie oczu, porywacze będą śmiertelnie obrażeni. 

- Twierdziłeś przecież, że i tak się domyśla. 
-  Porywacze  -  rzekła  lekarka  -  wiedzą,  my  wiemy.  Wszyscy  pozostali  mogą  się 

tylko domyślać. To nie ma znaczenia. Ważne są pozory, a nie to, jak wygląda prawda. 

- Doktor Hyos ma rację, pani - zgodził się szambelan. - Błagam, zajmij się swoimi 

popołudniowymi spotkaniami, jak gdyby nic się nie stało. Zdobądź się na męstwo, za 
które tak bardzo cię szanujemy. Przez wzgląd na swe dzieci. 

Leia  usiłowała  ukryć  drżenie  i  starała  się  myśleć  jasno.  Zanim  statek  dotrze  do 

Hana, i tak stanie się to, co ma się stać. Zatem wysyłając po niego niczego nie zyskam. 

- Wracam do gabinetu - stwierdziła. - Dokończę spotkania. Jeśli nie dowiemy się 

niczego od... jeśli nie dowiemy się niczego przed zachodem słońca... 

- Do rana, pani, proszę. - Twarz szambelana była pełna niepokoju. - Do rana, gwa-

rantuję, otrzymamy wskazówki. 

- Odbędę te spotkania. - Leia wyszła z poczekalni. 
- Leio... - powiedziała doktor Hyos. 
- Pani... - rzekł szambelan. 
- O co chodzi?! - spojrzała na nich ze złością. Szambelan Iyon, gestykulując bez-

radnie, wskazał na jej zakrwawione ręce i ubrudzoną błotem suknię. 

Widywałam się z ambasadorami i głowami państwa w o wiele mniej eleganckich 

ubraniach - pomyślała. - W gorszych i bardziej brudnych. 

 
Leia zmyła z rąk ślady krwi. Suknia nie nadawała się do niczego, była zakrwawio-

na i ubłocona, a ostra trawa w wielu miejscach pocięła delikatną tkaninę. Cisnęła suknię 
do neutralizatora, razem z pantoflami. Stała w łazience, w samej koszuli i trzęsła się z 
zimna. Przymknęła powieki, starała się nie myśleć o potarganych włosach, zesztywnia-
łej twarzy i nieruchomo patrzących oczach. Szukała spokoju i ukojenia. 

Z  pokoju  dał  się  słyszeć  świergot  Artoo  -  Detoo.  Robot  podjechał  bliżej.  W  tym 

samym momencie Leia usłyszała dziecinny, wysoki i niepewny głos, powtarzający nie-
ustannie: 

- Nie, nie pamiętam, nie pamiętam... Artoo - Detoo zaśpiewał. 
Leia  poszła  w  kierunku,  skąd  dobiegał  głos.  Weszła do  sypialni,  gdzie  jedwabne 

kilimy delikatnie pieściły jej nagie stopy. Ujrzała przerażoną Codru - Ji, rdzenną miesz-
kankę Munto Codru. 

- Nie wiem, nie pamiętam - powiedziała cofając się dziewczyna. 
W wejściu pojawiły się najpierw przednie stopy Artoo - Detoo, na których wjecha-

ło jego walcowate ciało, a na końcu kopułka i tylna stopa. Popchnął Codru - Ji w kie-
runku Leii. 

- Ja widziałam tylko, jak ten mały uciekał, a ten duży został ranny... ja tylko bie-

głam po pomoc. 

Była to służąca, która zawiadomiła o porwaniu. Z jej twarzy zmyto już krew, opa-

trzono rany, podartą suknię zastąpiono szpitalnym fartuchem. 

Leia podeszła do niej. 
-  Och,  moja  kochana.  -  Służąca  nie  zareagowała.  Leia  dotknęła  jej  górnych  ra-

mion. 

Wystraszona dotykiem dziewczyna podskoczyła i obróciła się w powietrzu. Opa-

dła i gwałtownie się cofnęła, jej cztery ręce zaciśnięte były w pięści. 

Kiedy zobaczyła Leię, oczy rozszerzyły się jej z przerażenia. 
- Przebacz mi, przebacz... 
Leia wzięła ją delikatnie za niższą rękę i popchnęła do pokoju. 
-  Dlaczego  nie  jesteś  w  łóżku?  -  spytała.  -  Powinnaś  wypoczywać,  aby  wyzdro-

wieć. 

- Ten mały robot przyszedł do mnie i zrozumiałam, że muszę prosić cię o przeba-

czenie. 

- Artoo, jak mogłeś! - zbeształa go Leia. - Sprowadź szybko doktor Hyos! 
Robot zapikał, odwrócił się i posunął się naprzód, ale ciągle się wahał. 
- Pośpiesz się! 
Artoo  zaświergotał  i  czmychnął  czym  prędzej.  Leia poprowadziła  służącą  w  kie-

runku łóżka i pomogła jej usiąść. Początkowo dziewczyna się opierała. 

- Nie wolno mi siedzieć. 
- Wszystko w porządku - powiedziała Leia. - To nie ceremonia. 
Leia usiłowała ją nakłonić, aby usiadła, ale kolana służącej były jak zablokowane. 

Leia nie nalegała dłużej, lecz sama stanęła obok. 

- Uratowałaś Chewie'emu życie - rzekła. - Zaalarmowałaś wszystkich. 
Służąca gapiła się na nią bezmyślnie. 
- Pani, przepraszam, nie słyszałam... - zakryła rękami uszy. Zaczęła płakać, ciche 

łkania wstrząsały jej ciałem. 

- Nie wiem, co się stało... - Głos jej  się załamywał. - Bawili się tam, i wtedy...  - 

wstrząsnął  nią  dreszcz.  Leia  zastanawiała  się,  czy  dziewczyna  jeszcze  raz  przeżywa 
wybuch bomby ciśnieniowej. - Ja... ja musiałam zasnąć, pani. Powinnaś mnie wygnać. 
A  kiedy  się  obudziłam, maluchy  zniknęły  i...  -  Dotknęła  małżowin uszu.  Wydobyła  z 
siebie  wysoki,  świszczący  dźwięk  w  jej  własnym  języku.  -  Wiem  tylko  tyle,  że  pan 
Chewbacca został ranny, a ja, pani, ja nie słyszę! 

Leia objęła ją niezgrabnie, z powodu jej odmiennego kształtu, ale czule. Próbowa-

ła uspokoić dziewczynę. 

Weszła doktor Hyos, oburzona, że ktoś zakłóca spokój jej pacjentki. 
- Nie mam pojęcia, co myślał Artoo, przyprowadzając ją tutaj - powiedziała Leia. - 

Nie powinna przebywać na górze, to oczywiste. 

- Nie powinna być na dole - tajemniczo odparła lekarka. - Ale masz rację, ona mu-

si odpocząć i dojść do siebie. 

Niania wyrwała się Hyos i uścisnęła ręce Leii. 
- Tak mi przykro - rzekła. 
- Wybaczam ci - powiedziała Leia wolno i wyraźnie. - Wybaczam ci. Słyszysz? 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Codru  -  Ji zawahała  się, następnie  skinęła  głową  i  pozwoliła  doktor zabrać  się  z 

pokoju. 

Artoo - Detoo został w apartamencie Leii. Przez cały czas gwizdał i zrozpaczony 

kręcił  się  w  kółko,  podczas  gdy  ona  się  ubierała.  Irytowały  ją  te  odgłosy,  ale  on  nie 
mógł przestać, nie mógł stać bezczynnie, lecz także nie potrafił wytłumaczyć, co go tak 
niepokoi. Pojechał za nią, kiedy opuściła apartament. Po chwili skierował się do koryta-
rza, który prowadził na dziedziniec. Leia wzruszyła ramionami i pomaszerowała w kie-
runku gabinetu. 

Artoo - Detoo gwizdał uparcie. 
- Nie mogę - powiedziała Leia. - Muszę... stwarzać pozory. Weszła do gabinetu. 
Zazwyczaj nieomylny herold spojrzał na nią krytycznie i zrobił krok w jej kierun-

ku, chcąc zapewne pokazać wyjście. Dopiero wtedy ze zdziwieniem ją rozpoznał. Była 
ubrana w wyjątkowo prosty strój. 

- Jej Wysokość, Władczyni Nowej Republiki, córka... 
- Nie czas na odczytywanie całej listy! - przerwała Leia. Herold umilkł. Wszyscy 

zebrani, jej pomocnicy i doradcy, a także domownicy  wytrzeszczyli na nią oczy z za-
kłopotania. Szambelan zrobił niezdecydowany krok w jej stronę. 

Leia przeszła przez salę, a jej buty stukały głośno o  wypolerowaną kamienną po-

sadzkę. Zajęła miejsce wśród ustawionych w krąg krzeseł, oparła się wygodnie i zało-
żyła nogę na nogę. Sztywna tkanina jej nowych spodni zaszeleściła. Księżniczka zdoła-
ła zachować spokój. 

-  Wybacz,  ambasadorze  Kirlian  -  zaczęła,  patrząc  w  kierunku  przedstawiciela 

prowincji  Kirl.  -  Wdzięczna  ci  jestem za  cierpliwość.  Mieliśmy  drobny...  drobny  pro-
blem rodzinny. - Zmusiła się do najbardziej ujmującego uśmiechu, na jaki było ją w tej 
chwili stać. - Wiesz, jak to jest... - próbowała dalszych wyjaśnień, ale głos nagle jej się 
załamał. 

Przystojny ambasador, którego imię pochodziło od nazwy prowincji Kirl, rozłożył 

cztery ręce i odpowiedział uśmiechem. 

- Wiem, jak to jest - rzekł. - Wielokrotnie przerywałem moją pracę, jak to określi-

łaś, z powodu drobnych rodzinnych problemów. Przeprosiny nie są konieczne, choć to 
z twej strony szlachetne i łaskawe. 

Zwykle wspaniałe maniery Kirla bawiły ją, a czasem była nimi nawet oczarowana. 

Teraz jednak miała uczucie, że jego słowa trwają w nieskończoność. 

Dzień potoczył się dalej bez zakłóceń. Zagmatwana polityka Munto Codru zakła-

dała, że księżniczka musi przyjmować ambasadorów wszystkich niepodległych państw, 
a była ich nieogarnialna liczba. Sam Munto Codru politycznie nie miał prawie żadnego 
znaczenia  dla  Republiki.  Większość  energii  wykorzystywał  na  zdobycie  własnej  poli-
tycznej odrębności. Jego  obywatelom poświęcano tylko tyle czasu i uwagi, ile zostało 
po załatwieniu wszystkich problemów dotyczących współpracy międzyplanetarnej. La-
ta trwało, zanim zdobyli zgodę, aby wybrać szambelana, rok, by obsadzić na tym urzę-
dzie Iyona. 

Dopiero gdy zabrzmiał dzwon wieczorny, ambasador pokłonił się i wycofał. Kiedy 

służba zamknęła drzwi gabinetu, zebrani przenieśli się do poczekalni, gwiżdżąc i szep-
cząc w ich ojczystym języku. Drzwi zamknięto z trzaskiem. 

- Jakieś wieści? - spytała Leia napiętym głosem. 
-  Nie,  pani -  odrzekł  szambelan.  -  Ale  nie  powinniśmy  oczekiwać  niczego  przed 

ranem. Taka jest tradycja. 

- Ci ludzie - rzekła Leia. - Czego chcieli? Jesteś pewien, że to nie byli porywacze, 

którzy chcieli ze mną rozmawiać? 

- Jacy ludzie? 
- Ci, którzy są ciągle w mojej poczekalni. 
- Żaden z nich nie jest godny twej uwagi, pani, i nie ma nic  ważnego do powie-

dzenia - stwierdził szambelan. - Jedyne czego pragną, to aby po powrocie do domu móc 
opowiadać: „Spotkałem księżniczkę, rozmawiałem z samą władczynią Nowej Republi-
ki!" 

- Mimo to chcę z nimi porozmawiać. 
-  Wrócą.  Chodź,  musisz  coś  zjeść.  Jutro  będziesz  negocjować  w  sprawie  okupu, 

dzieci wrócą do domu i wszystko będzie jak dawniej. 

Leia zmusiła się do oderwania zaciśniętych kurczowo rąk od poręczy krzesła. Na 

ciężkim, atłasowym obiciu widniały głębokie ślady po paznokciach. 

Leia pobiegła do gabinetu lekarskiego. Hyos stała przy swoim biurku. Oczy miała 

zamknięte, drzemała na stojąco, z rozciągniętymi czterema rękoma, delikatnie się kiwa-
jąc,  jakby  w  powolnym  tańcu  lub  kołysana lekkim  wietrzykiem.  Leia nigdy  przedtem 
nie widziała śpiącego rdzennego obywatela Munto Codru. 

Jaka dziwaczna pozycja - pomyślała. - Czy to normalne? Może tylko czasem tak 

śpi? A może po prostu zasnęła na stojąco. Jeszcze chwila, a zrobię to samo. 

Wyrwulf leżał u stóp lekarki. Podniósł przerażający łeb i spojrzał na Leię jasnymi 

ślepiami.  Sapnął  i  ponownie  ułożył  głowę  na  przednich  łapach.  Oczu  jednak  nie  za-
mknął. Leia nie miała żadnych powodów, aby się go bać, ale jego obecność ją rozpra-
szała. 

Księżniczka pozwoliła lekarce spać dalej. Ostrożnie, szerokim łukiem ominęła wy-

rwulfa i weszła do izolatki, w której leżał Chewbacca. 

Hamak  kołysał  jego  wielkim  cielskiem.  Chewie  nogę  miał  owiniętą  specjalnym 

bandażem.  Leia  obawiała  się,  że  Wookiego  umieszczą  w  zbiorniku  regeneracyjnym  i 
nie będzie mogła się z nim w żaden sposób porozumieć. Była więc mile zaskoczona. 

Usiadła na krześle i przyglądała się leżącemu, trochę zniecierpliwiona. Miał płytki 

i przyspieszony oddech. Chciała, aby się obudził. Pragnęła z nim porozmawiać, dowie-
dzieć się, co widział. Czy on także stracił te dwie godziny, a może wie, co się wydarzy-
ło, i rozwieje jej wątpliwości? 

I oczywiście chciała też go uspokoić, powiedzieć, że za nic go nie wini. 
Nagle zalała ją fala wściekłości, tak silna, że Leia na moment wstrzymała oddech. 
To przecież nieprawda. Winiła go. Była na niego wściekła. Nie znajdowała nic, co 

mogłaby powiedzieć mu na pocieszenie. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Wstała i wycofała się z izolatki. Zamknęła drzwi, odwróciła się i wpadła na doktor 

Hyos. 

- Och! Zobaczyłam, że śpisz i nie chciałam cię budzić. 
- Rozmawiałaś z Chewbacca? 
-  Nie,  ja...  -  Nie mogła  się  przecież  przyznać  do  tego,  co  czuje  do  najstarszego  i 

najwierniejszego przyjaciela Hana. - Czy nie jest zbyt spokojny? 

- Oczywiście. Jest poważnie ranny. 
- Czy zdarzyło ci się już leczyć Wookiech? 
- Nie, Chewbacca jest pierwszym z tego gatunku, który odwiedził nasz świat. 
- Skąd wobec tego możesz wiedzieć, jak go leczyć? 
-  To  mój  zawód.  Nigdy  też  nie  leczyłam  ludzi,  ale  gdy  ogłoszono  twoją  misję, 

stwierdziłam, że w moim interesie leży dowiedzieć się czegoś o istotach, które nas od-
wiedzą. 

- Szczęściarz z niego - powiedziała Leia. 
Nie ma żadnych zmartwień - pomyślała - tylko zapomnienie. Do czasu kiedy wy-

zdrowieje i odzyska przytomność, ja się dowiem... i przeżyję piekło. 

- Jest poważnie ranny - przypomniała Hyos - i stracił wiele krwi. Gdyby był szczę-

ściarzem, nie leżałby teraz tutaj. 

- Czy możesz go obudzić? Tylko na chwilę? Jeżeli coś widział, cokolwiek... 
-  Służąca nic nie  widziała i nie  słyszała.  Wątpię,  czy  Chewbacca  wie  więcej.  To 

duże ryzyko budzić go teraz. 

- Ale on być może... 
- To niepotrzebne ryzyko. 
Doktor Hyos skierowała Leię do wyjścia, odciągając ją od izolatki Chewie'ego. 
- Miałaś długi, ciężki dzień - powiedziała lekarka. - Spróbuj odpocząć. Porwania, 

w dodatku przeprowadzone po mistrzowsku, nigdy nie są łatwym przeżyciem. Ale ju-
tro... 

Przerwał jej wysoki, ostry dźwięk. Pobiegła do pokoju obok. Leia podążyła za nią. 

Wyrwulf zrobił to samo. Jego pazury głośno stukały o podłogę. 

Służąca stała na środku pokoju, wciąż ubrana w miękki szpitalny fartuch, wypro-

stowana  jak  żołnierz  na  posterunku.  Lekarka  zatrzymała  się  przed  nią,  pogłaskała  po 
delikatnych  włosach  i  próbowała  uspokoić.  Mówiły  do  siebie  w  swojej  mowie,  po-
gwizdując i świergocząc w tonacji, której słuch Leii nie potrafił wychwycić. Po chwili 
służąca znów drzemała. Hyos zostawiła ją, ale wyglądała na zmartwioną. 

- Wyzdrowieje? - spytała niepewnie Leia. 
- Ciągle tu jesteś? - Lekarka była wyraźnie zaskoczona. 
- Tak czy nie? - upierała się księżniczka. 
- Bomba uszkodziła jej słuch. 
- Ale rozmawiałyście ze sobą, słyszała cię. Wyzdrowieje, prawda? 
- Obawiam się, że już nigdy całkowicie nie odzyska zdrowia. Ale będzie żyć. 
- To dobrze — stwierdziła Leia. 
- Jak to?! - wykrzyknęła zdumiona Hyos. 
- Dobrze, że będzie żyła. Oczywiście! 

- Nasz słuch jest bardziej wrażliwy od waszego, delikatniejszy. Najbardziej intym-

ne rozmowy odbywają się w najwyższych rejestrach - wyjaśniła łagodnie Hyos. - Wy-
obraź sobie, że twoje ciało jest sparaliżowane. Że twoje zmysły zostały zredukowane o 
połowę. Wszystkie. Być może  wy, ludzie, jesteście  w stanie znieść takie życie, ale jej 
przyszłość będzie... trudna. 

- Ach - powiedziała Leia - nie wiedziałam. Tak mi przykro. - Patrząc na Codru - Ji 

poczuła nowy przypływ współczucia. - Czy nie byłoby jej wygodniej, gdyby leżała? 

- Dorośli nie sypiają leżąc. Wyrwulf uniósł głowę i zerknął na Leię. 
- Idź - poprosiła łagodnie lekarka - odpocznij. 
 
Leia rzuciła się na łóżko, szlochając z bezsilności. Jak mogła przeżyć ten niezno-

śny, nie kończący się dzień? Bolały ją mięśnie i nie mogła sobie z tym poradzić. Żało-
wała,  jak  często  w  przeszłości,  że  obowiązki  nie  zostawiały  jej  czasu  na  studiowanie 
drogi Jedi. 

Założę się, że Luke rozkazałby po prostu: „Dosyć, przestańcie być spięte" - pomy-

ślała Leia zawistnie. - Albo powiedziałby do siebie: „Nie czuję żadnego bólu". I prze-
stałby go odczuwać. 

Jak mogę czekać do rana na wiadomość od porywaczy? 
Wierzyła  zapewnieniom  szambelana, że  mistrzowskie  porwania nie mają na  celu 

zrobienia krzywdy ich ofiarom. Do tej pory wierzyła, że jej dzieci nie są w śmiertelnym 
niebezpieczeństwie. Jeśli porywacze nie mają nic wspólnego ze zwolennikami ciemnej 
strony... 

Musieli mieć. Szambelan i doktor Hyos, nad wyraz godni podziwu, uważali tego 

typu porwania za sport honorowy. Ale ci, którzy uprowadzili dzieci Leii, byli okrutni i 
bezwzględni. Okaleczyli Chewbaccę i służącą, gdy ci byli nieprzytomni, bezbronni. 

Bomba ciśnieniowa! - pomyślała Leia. - Nie wybuchła po to, aby ułatwić porwa-

nie,  detonowano  ją,  aby  zatrzeć  dowody.  Dowody  na  to,  że  ktoś  wykorzystał  ciemną 
stronę Mocy... 

Leia leżała na plecach i pozwoliła płynąć łzom. Przezroczysty, pokrywający strop 

kamień świecił perłową poświatą, a jego zawiła, delikatna rzeźba była równie tajemni-
cza  dla  niej  jak  dla  innych.  Mieszkańcy  Munto  Codru  wykorzystywali  te  wiekowe 
zamki jako prowincjonalne stolice albo też unikali ich, uważając je za miejsca nawie-
dzone.  Przedstawiciele  poprzedniej  cywilizacji  wybudowali  te  labirynty  i  opisali  ich 
historię, rzeźbiąc na kamiennych tablicach, które były tak cienkie, że wyglądały jak po-
lerowane  wodą  szkło.  Cywilizacja  zniknęła,  pozostawiając  po  sobie  tylko  te  zamki  i 
niemożliwe do odszyfrowania opowieści. 

Obraz rzeźbionego sufitu rozmazał się w gorących łzach Leii. 
W sąsiednim pokoju zadzwonił dzwonek. Leia podniosła się z wysiłkiem. 
Może są jakieś wieści! - pomyślała. 
Wybiegła z sypialni. W drzwiach stał pan Iyon. 
- Czy słyszałeś...? - spytała z nadzieją w głosie księżniczka. 
- Nie, pani - odparł. - Zapewniam cię, skontaktują się z nami rano. 
- Mogą być gdziekolwiek! 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Nie, są w pobliżu - próbował ją uspokoić szambelan. 
- Nie ma ich tutaj! - zaprzeczyła Leia. - Czekaliśmy  wystarczająco długo. Do tej 

pory z pewnością uciekli. 

- Pani, nie musieli uciekać, wygodniejsze jest dla nich pozostanie tutaj. Zwłaszcza 

z małymi dziećmi. Mogą być nawet w zamku. 

- W zamku? Jak? Nie ma ich tutaj! 
- Gdzież by znaleźli lepszą kryjówkę? Zamek ma tysiące lat. Piwnice i tunele cią-

gnące się pod ziemią dochodzą nawet do gór... 

- Wiedziałabym! Nie rozumiesz, wiedziałabym, gdyby byli blisko! Musimy rozpo-

cząć poszukiwania. 

Szambelan popatrzył na nią poważnie. Delikatnie ujął ją pod rękę i zaprowadził do 

krzesła. Kiedy usiadła, usadowił się ostrożnie na brzegu łoża, naprzeciwko niej. 

- Jeśli rozkażesz, pani, będziemy oczywiście posłuszni... 
- Rozkażę! 
- ...ale mam nadzieję, że wiesz, o co prosisz. 
- Ja... - zaczęła Leia z wahaniem. - Wiesz jeszcze o czymś. Powoli skinął głową. 

Wpatrywał się w precyzyjny wzór na dywanie. 

- Jeśli cokolwiek przerwie negocjacje - powiedział - stracą twarz. Będą musieli to 

sobie wynagrodzić. 

- Zabijając dzieci? 
- Poświeciliby samych siebie, gdyby zdarzyło się im zranić kogokolwiek ze szla-

chetnie urodzonych - przerwał, z trudem łapiąc oddech. - Ale jeżeli odmówisz negocja-
cji, może porywacze będą gotowi ponieść pewne ofiary, aby zademonstrować szczerość 
swych działań. 

Leia nie potrafiła pojąć, co miał na myśli. Jak porywacze mogli chcieć ofiar, jeśli 

ich własna tradycja zabraniała im ranić jej dzieci? 

- Twój wyrwulf... - zawahała się. - Boisz się, że poświęcą twego wyrwulf a. 
Iyon podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Nie odpowiedział. 
- Ale mistrzowskie porwania tak nie wyglądają! - upierała się Leia. - Nie pojmu-

jesz, nikt z Munto Codru nie jest w to wplątany! 

- Jesteś pewna, pani? 
Była, do tej pory, ale teraz poczuła się tak zmęczona i pogrążona w smutku, że ku-

siło ją, aby uwierzyć, że rano wszystko się wyjaśni, a dzieci wrócą całe i zdrowe. 

Nie odpowiem teraz na to pytanie - pomyślała Leia. - Mogę się przecież zastano-

wić przez chwilę nad tym, co powiedział szambelan. 

Iyon klasnął dwiema lewymi rękami. Wszedł jeden z jego  służących, niosąc tacę 

ze starym dzbankiem, filiżanką i talerzem ciasteczek. Przez ścianki dzbanka prześwie-
cało  delikatne  światło,  a złoty  płyn  widoczny  był  przez  charakterystyczne  dla zamku, 
misternie rzeźbione wzory. 

- Pozwoliłem sobie podać ci herbatę. Działa uspokajająco. Leia nie jadła nic przez 

cały dzień. Jeszcze przed chwilą mogłaby przysiąc, że nie przełknie niczego, ale ślina 
sama napłynęła jej do ust, a żołądek zaburczał nieelegancko na widok doskonałej her-
baty i cienkich, orzechowych ciasteczek. 

- Dziękuję ci, szambelanie Iyon. - Była zadowolona, że mogła odłożyć na chwilę 

tę trudną rozmowę. - Ale dlaczego nie kazałeś przynieść filiżanki dla siebie? Mam ich 
więcej w kredensie. 

- Dopiero co jadłem, pani. 
— Nalegam — powiedziała Leia, nagle dziwnie podejrzliwa i jednocześnie zakło-

potana swą reakcją. 

Służący podał drugą filiżankę, nalał herbaty i wycofał się. Leia wzięła filiżankę i 

ciasteczko. 

- To specjalność naszego kucharza - wyjaśniła. - Próbowałeś? 
Ugryzła jedno, zadowolona, że nigdy nie pozwalał nikomu na fałszowanie przepi-

su.  Ciasteczko  rozpłynęło  się  w  ustach,  pozostawiając  słodki,  korzenny  posmak  i 
uśmierzając głód. 

- Nie jadam słodyczy, pani - zaznaczył - ale mogę ci towarzyszyć pijąc herbatę. - 

Opróżnił filiżankę jednym haustem. 

Zaskoczona i wciąż nieufna, nawet ciekawa, czy błędem było zjedzenie ciasteczka, 

Leia wypiła mały łyk herbaty. Zdumiewała ją własna zdolność wykonywania zwyczaj-
nych, codziennych czynności. Czuła się tak, jakby biegła z blasterem w dłoni, ścigając 
wroga. 

Za dawnych czasów - pomyślała - wiedzieliśmy, kto był wrogiem. 
- To dobrze, że przynosisz najnowszą modę z Coruscant do Munto Codru - rzekł 

szambelan, próbując zmienić temat. - Nowości docierają do nas powoli, żyjemy na ubo-
czu. 

- Co...? 
Przypomniała  sobie,  w  co  była  ubrana:  spodnie  odpowiednie  na  górskie  spacery, 

miękką skórzaną bluzkę i ciężkie długie buty. Szukała sposobu, aby się  wytłumaczyć, 
że nie potrafiła włożyć kolejnej  śmiesznej dworskiej sukni. Po  chwili zastanowiła się, 
czy przypadkiem uwaga pana Iyona nie była delikatną reprymendą za wybór stroju. 

Wyglądał  jednak  tak  niewinnie.  Leia  zawstydziła  się.  Nie  bardzo  wiedziała,  co 

powiedzieć, by nie dać jednocześnie powodów do podejrzeń, że się z niego wyśmiewa. 

- Może moje ubranie nie jest szczytem wytworności - stwierdziła, upijając kolejny 

łyk herbaty - ale jest wygodne, no i... - wzruszyła ramionami. 

Iyon ziewnął. Pełne wargi odsłoniły wystające zęby. Szybko zamknął usta. 
- Wybacz, pani! 
Przyjęła przeprosiny skinieniem głowy, po czym sama ziewnęła. 
-  Powinniśmy  byli  wypić  herbatę  pieprzową  -  powiedziała.  -  Chociaż ta  jest  wy-

borna. 

Leia usiłowała sobie przypomnieć, o czym rozmawiali, zanim podano herbatę. Iy-

on stwierdził, że dzieci muszą być blisko. Leia wątpiła w to. 

Gdyby  ukryto  je  gdzieś  w  pobliżu  -  dywagowała  -  czybym  o  tym  nie  wiedziała? 

Nie czułabym? Musiały zostać porwane przez mistrza ciemnej strony Mocy... 

A może nie było w tym udziału ciemnej strony - pocieszała się, desperacko szuka-

jąc otuchy. - Może zamek zbudowano z jakiegoś rzadkiego minerału, który zakłóca mo-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

ją percepcję. Skoro ysalamiri może źle oddziaływać na Moc, dlaczego jakieś zjawisko z 
głębi planety nie mogłoby mieć podobnego wpływu? 

Leia  ponownie  ziewnęła.  Iyon  zrobił  to  samo,  jak  w  zwierciadlanym  odbiciu. 

Księżniczka miała nieodpartą chęć zasnąć. 

- Musimy... - słowa zamarły jej na ustach. Nie była w stanie powiedzieć tego, co 

chciała. 

- Dobranoc, pani - rzekł szambelan miłym głosem. Wstał, dźwigając się z łoża jak 

ktoś naprawdę wyczerpany. 

W drodze do drzwi się potknął. Leia był zbyt senna, aby się zdziwić z powodu ta-

kiego uchybienia. 

Potrzeba snu zwyciężyła lęk. Chciała się zmusić do powstania, ale krzesło było ta-

kie wygodne... Odpocznę tu przez chwilę... - pomyślała. 

ROZDZIAŁ 2 

- Dokładnie jak za starych, dobrych lat, prawda, mały? - powiedział Han Solo do 

Luke'a Skywalkera. 

Siedzący w „Tysiącletnim Sokole" na fotelu drugiego pilota Luke uśmiechnął się. 
- Dokładnie, z tą niewielką różnicą, że Imperium nie próbuje nas zestrzelić. 
- To chyba dobrze. 
-  No  i  Jabba  Hutt  nie  zbombardował  twojej  kryjówki  tym  swoim  cudacznym  ła-

dunkiem. 

- Zgadza się. 
- I nikt nie próbuje odzyskać od ciebie starych długów. 
- Też prawda - zgodził się Han. Zawsze mogę się postarać o nowe. W końcu po co 

są wakacje? - dodał w myśli. 

- A przede wszystkim nie możesz strzelać oczami za każdą ładną panną, która cię 

mija. 

- Jestem pewien, że mogę - stwierdził Han, a ponieważ Luke zachichotał, szybko 

się usprawiedliwił: - Patrzenie nie jest niczym złym. Oboje z Leią, odkąd jesteśmy ra-
zem, ufamy sobie, poza tym ona nie jest zazdrosna. 

Luke z trudem powstrzymywał śmiech. 
-  Oczywiście  nie  miałbyś  nic  przeciwko  temu  -  rzekł  -  żeby  zaczęła  flirtować  z 

ambasadorem Kirlian. Przystojniaczek z niego. 

- Nie ma nic złego w oglądaniu się za kimś - twierdził uparcie Han - ani w niewin-

nym  flircie.  Ale  niech  Kirl  lepiej  trzyma  łapy  przy  sobie.  Wszystkie  cztery.  Słuchaj, 
mały, flirtowanie jest jednym z najlepszych wynalazków cywilizacji - wyszczerzył zęby 
w uśmiechu. 

Luke  nie  cierpiał,  kiedy  Han  nazywał  go  „mały".  Solo  wiedział  o  tym  i  właśnie 

dlatego to robił. 

- Powinieneś więcej flirtować - poradził przyjacielowi, wpatrując się w przestrzeń. 
- Gdybym mógł być w czymś pomocny, szanowny panie Luke - odezwał się See - 

Threepio,  podrywając  się  ze  swego  miejsca  -  mam  szeroką  gamę  pozycji  z  literatury 
miłosnej do twojej dyspozycji, w kilku językach, przystosowaną dla ludzi, jak również 
etykietę, informacje medyczne i... 

- Nie mam czasu na flirtowanie - odparł Luke - ani na poezję miłosną. Nie teraz... 
Threepio  usiadł na  tylnym  siedzeniu dla  pasażera.  Android,  którego  Han  widział 

kątem oka, wyglądał jak cień. SeeTreepio maskując się, przykrył swą błyszczącą złotą 
powierzchnię płaszczem purpurowego lakieru. Han nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić 
do tej zmiany. 

- Nie bądź takim cholernym świętoszkiem - powiedział do Luke'a. - Czy rycerze 

Jedi nie mogą mieć żadnych przyjemności? Mali Jedi skądś się przecież biorą. Założę 
się, że staruszek Obi - Wan... 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Nic nie wiem o tym, co robił Ben! 
Ton  głosu  wskazywał,  że  Luke  był  raczej  zmartwiony  niż  zagniewany.  Ta  nie-

unikniona samotność młodego Jedi poruszyła Hana do głębi. 

- Nie wiem, co robili inni rycerze Jedi - dodał łagodnie Luke. - Nie znałem Bena 

wystarczająco  długo,  Imperium  zniszczyło  tak  wiele  archiwów,  poza  tym...  po  prostu 
nie wiem. 

Han żałował, że Luke nie ma z kim dzielić swego życia i pracy. Związek Hana i 

Leii z każdym rokiem był silniejszy. Żyjąc w szczęściu, Han coraz bardziej martwił się 
samotnością szwagra. 

- Spokojnie, Luke. Spokojnie. Wykonujesz wielką... 
- Ale tradycja... 
- Więc jeśli przekonasz ich, że postępujesz zgodnie z tradycją, to chyba nie będzie 

źle? - zapytał Han. - Zawsze w dawnych czasach byliśmy dobrzy w mydleniu oczu. 

- W dawnych czasach - powtórzył posępnie Luke. 
- Kto wie, co znajdziemy tam, dokąd zmierzamy? Może nowych Jedi do pomocy 

w szkole. 

- Może. Mam nadzieję. 
„Tysiącletni Sokół" opuścił nadprzestrzeń, nurkując w strugach światła normalnej 

przestrzeni. Włączył się alarm, statek zasłoniły płyty antyradiacyjne. 

Han zaklął. Spodziewał się występującej w tym regionie wysokiej radiacji i przy-

gotował  „Sokoła"  na  tę  okazję,  ale  nie  sądził,  że  rozszaleje  się  tu  prawdziwa  burza 
promieni Roentgena. 

Podczas gdy sprawdzali oprzyrządowanie statku, aby się upewnić, czy nic nie zo-

stało uszkodzone, Han wyjrzał na chwilę przez iluminator. Gwizdnął cicho z przeraże-
nia. 

Przestrzeń wokół statku jarzyła się punktami milionów gwiazd... Przecinały się tu 

dwa systemy gwiezdne: Pasma czerwonych gwiezdnych gigantów jak żyły nabrzmiałe 
pulsującą  krwią  mieszały  się  z  obszarami  gwiezdnych  białych  karłów.  Oba  systemy 
gwiezdne znajdowały się tak blisko siebie, że wspólnie tworzyły  olbrzymi chaotyczny 
układ, wirując wokół siebie, każdy w inny sposób, i zabierając sobie nawzajem resztki 
gwiezdnego pyłu. 

Tym nieprawdopodobnym tańcem gwiazd rządził chaos. Nikomu nie udałoby się 

przewidzieć,  co  może  za  chwilę  nastąpić,  nawet  jeżeli  wiedziałby,  od  której  gwiazdy 
zacząć.  Wkrótce,  jeżeli  liczyć  w  astronomicznych  jednostkach  czasu,  cały  układ  roz-
pryśnie się we wszystkich możliwych kierunkach. Lub też skurczy swoją masę do roz-
miarów pojedynczej planety, księżyca, pięści, główki od szpilki, a następnie zniknie. 

-  Ośmielam  się  twierdzić  -  zaczął  See  -  Threepio  -  że  mimo  dodatkowych  osłon 

czuję  promienie  Roentgena,  penetrujące  moje  zewnętrzne  powłoki,  a  także  wszystkie 
synapsy. Wolę sobie nie wyobrażać, co mogą zrobić z waszymi, o wiele bardziej deli-
katnymi organizmami. Stacja Badawcza Crseih została tak skonstruowana, aby do tego 
nie dopuścić. Czy wobec tego mógłbym zasugerować, abyśmy tak szybko, jak to moż-
liwe, znaleźli się pod jej osłonami? 

Jakby  na  potwierdzenie  słów  See  -  Threepia przed  oczyma  Hana  przemknęły  ja-

sne,  świecące  błyski,  pochodzące  z  niewidocznego  źródła.  To  promieniowanie  ko-
smiczne oddziaływało w ten sposób na siatkówkę. 

- Dobra myśl, Threepio - powiedział. 
Skierował statek w stronę Stacji Badawczej Crseih. 
 
Han pilotował „Tysiącletniego Sokoła" przez najdziwniejszy system gwiezdny, ja-

ki  kiedykolwiek  zdarzyło  mu  się  oglądać.  Prastary,  gasnący  krystaliczny  biały  karzeł 
okrążał czarną dziurę po dziwnej mimośrodowej eliptycznej orbicie. 

Eony temu mała, pospolita żółta gwiazda okrążała w tym miejscu wielkiego biało-

niebieskiego supergiganta. Błękitna gwiazda zestarzała się i zgasła. 

Powstała  z  niej  supernowa,  wyrzucająca  w  przestworza  blask,  promieniowanie  i 

kosmiczne śmieci. 

Jej niesamowite światło przemierzało  wszechświat, a gwałtowny  wybuch był  wi-

doczny z najbardziej odległych galaktyk. 

Z czasem ostatnie szczątki jądra zapadły się pod wpływem siły jej własnej grawi-

tacji. W rezultacie powstała czarna dziura. 

Gwałtowny wybuch supernowej zniszczył orbitę towarzyszącej jej żółtej gwiazdy. 

Z upływem czasu orbita żółtej się odkształciła. 

Żółta gwiazda znalazła się w obszarze wpływu niewyobrażalnie gęstej masy czar-

nej dziury, która wsysała wszystko, nawet światło, jeśli znalazło się w polu jej oddzia-
ływania.  A  kiedy  już  zawładnęła  całą  substancją,  nawet  żółtą  gwiazdą,  rozrywała  jej 
atomy na promieniującą, rozrastającą się tarczę. Cząstki, które implodowały, emitowały 
promieniowanie radioaktywne o ogromnym natężeniu. Rosnąca tarcza wirowała z fan-
tastyczną prędkością i emitując niewyobrażalne ilości ciepła, spaliła żółtego towarzysza 
jak na stosie kremacyjnym. 

Szaloną gwiazdę otaczała plazma, która teraz krążyła tak szybko i rozgrzewała się 

tak  mocno,  że  wyrzucała  w  przestrzeń  promienie  Roentgena.  W  końcu  nawet  jarzący 
się gaz został wciągnięty przez niewidzialną czarną dziurę. 

Taki los spotkał małą żółtą gwiazdę. 
Dla tego wszechświata była już na zawsze stracona. 
System  ten  miał  jeszcze  trzecią  gwiazdę:  gasnącego  białego  karła,  który  lśnił 

swym wiekowym blaskiem nawet wówczas, gdy zakrzepł jako kwantowy kryształ. Te-
raz,  gdy  „Tysiącletni  Sokół"  znalazł  się  w  obrębie  układu,  biały  karzeł  zbliżał  się  do 
czarnej dziury po łuku wiodącym do środka owej dziwnej eliptycznej orbity. 

- Widzieliście to? - spytał Han. - Co za widowisko. 
- Rzeczywiście, mistrzu Hanie - odparł Threepio - ale to zaledwie  część tego, co 

się wydarzy, kiedy czarna dziura pochłonie kryształową gwiazdę. 

Luke przyglądał się spokojnie wirowi czarnej dziury. Han czekał. 
- Hej, mały! Odczep się od tego. 
- Co? - Luke aż podskoczył. 
- Nie wiem, gdzie byłeś, ale na pewno nie tutaj. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Właśnie myślałem o Akademii Jedi. Nienawidzę zostawiać swoich uczniów sa-

mych, nawet na kilka dni. Ale jeśli uda mi się znaleźć chociaż jednego wyszkolonego 
Jedi, gra będzie warta świeczki. Dla akademii. Dla Nowej Republiki... 

-  Sądzę,  że  jesteśmy  całkiem  zgodni -  stwierdził rozdrażniony  Han.  Spędził lata, 

broniąc pokoju wraz ze zwykłymi ludźmi. Jego zdaniem rycerze Jedi powodowali wię-
cej problemów, niż byli warci. - A co będzie, jeśli się okaże, że wszyscy korzystają z 
usług ciemnej strony? 

Luke nie odpowiedział. 
Han  rzadko  przejmował  się  snami,  ale  czasami  nawiedzały  go  nocne  koszmary. 

Śnił  o  tym,  co  mogłoby  się  zdarzyć  jego  dzieciom,  gdyby  dotknęła  ich  ciemna  strona 
Mocy. 

Teraz  były  bezpieczne,  odbywając  wraz  z  Leią  międzyplanetarną  wycieczkę  po 

spokojnych i odległych światach należących do Nowej Republiki. Powinni już dotrzeć 
do  Munto  Codru.  Zobaczą  tam  piękne  góry  należące  do  strefy  umiarkowanej.  Han 
uśmiechnął  się,  wyobrażając  sobie  księżniczkę  i  dzieci  witanych  w  jednym  z  wieko-
wych, bajkowych i tajemniczych zamków Munto Codru. 

Powierzchnia  białego  karła  migotała  odbijanymi  promieniami  słonecznymi.  „So-

kół" minął go, zdążając w kierunku bardziej niebezpiecznego regionu czarnej dziury. 

Han  ustawił  przysłony  ochronne  najwyżej,  jak  się  dało,  i  przeprowadził  statek 

przez miejsce niebezpiecznej radiacji. 

Ani białemu karłowi, ani czarnej dziurze nie towarzyszyły żadne naturalne plane-

ty, jedynie szybujące dalej kosmiczne szczątki i kilka zamarzniętych komet. Ale biały 
karzeł miał jedną sztuczną planetoidę. 

Stacja Crseih była kiedyś sekretnym miejscem, gdzie Imperium prowadziło prace 

badawcze. Za rządów Imperatora przeniesiono ją z osłoniętego miejsca o tajemniczym 
przeznaczeniu. Gdziekolwiek ją przenoszono, cieszyła się złą sławą. 

Po upadku Imperium większość dokumentów dotyczących prac badawczych, jakie 

się w stacji odbywały, została zniszczona. Odkrycia albo przeszły w posiadanie Nowej 
Republiki, albo uległy zapomnieniu. Han wiedział na pewno tylko jedno - stacja została 
wysłana  właśnie  do  tego  systemu  gwiezdnego,  aby  wykorzystać  destrukcyjne  właści-
wości czarnej dziury. Miała zaspokoić wojskowe ambicje Imperatora. 

Crseih upadła, ale wciąż istniała, schowana tutaj, poza granicami cywilizacji, izo-

lowana zakłóceniami eksplodujących, wygasłych gwiazd. Niektórzy jej mieszkańcy po-
zostali, ciesząc się wolnością z dala od rządów Imperium. Ale żyli także poza granica-
mi Nowej Republiki, pozbawieni ochrony, jaką dawało jej prawo. 

Byli pozbawieni ochrony prawnej, ale także wolni od wszelkich ograniczeń. 
„Sokół" zanurzył się w cieniu Stacji Crseih. Han westchnął z ulgą. Chociaż blask 

białego  karła  wciąż  zalewał  statek,  stacja  blokowała  intensywny  strumień  promieni 
Roentgena, płynący z czarnej dziury. 

Tarcze o dużej mocy osłaniały połowę nieregularnej, sztucznej planetoidy Crseih, 

tworząc  sklecony  z  kawałków  parasol.  W miarę  wzrostu planety  zwiększano  jego  po-
wierzchnię, dodając kolejne płyty. Tarcze tworzyły budowle mieszkalne oraz korytarze 
przejść powietrznych. Przepuszczały zwykłe światło, a zarazem chroniły mieszkańców 

i ich posiadłości przed silnym promieniowaniem. W chwilach szczególnie intensywne-
go ataku promieniotwórczych wiązek tarcze ciemniały. 

Han posadził „Sokoła" na pustej kamiennej ścieżce. Stacja właściwie nie posiadała 

portu  kosmicznego.  Miała  tylko  kilku  wędrownych  mechaników  napędu  nadprze-
strzennego i specjalistów od tankowania statków oraz firmę specjalizującą się w insta-
lowaniu tarcz i osłon. 

Han zamówił dodatkową tarczę dla „Sokoła". Parę minut później pełzający robot 

przyciągnął wielkie przezroczyste okrycie. 

- Nieźle - powiedział Luke. 
- Raczej nudno. Nie ma zbyt dużego ruchu. - Han popatrzył na Luke'a spode łba. - 

Nie  wiedziałeś?  Pierwszy  urlop,  jaki  dostałem, i  przyjeżdżam  w  takie  miejsce.  Tu  się 
kompletnie nic nie dzieje. 

- Threepio, co z kontaktem? - spytał Luke. 
Kilka tuzinów innych statków, różnych typów i roczników, stało na skale. Więk-

szość z nich była opancerzona. Kilka pozostawiono bez osłon, te niszczały narażone na 
kaprysy kosmicznej pogody. 

- Zaraz go złapię, właściwie jestem pewien, panie Luke. See - Threepio nerwowo 

wpatrywał się w iluminator. 

- A może wyjechał wraz z pełzaczem? 
Threepio  był  zaniepokojony.  Kilka  tygodni  temu  do  Hana  zaczęły  przychodzić 

niezrozumiałe wiadomości. Ale android rozpoznał język, w jakim były pisane, i twier-
dził,  że  prawie  już  wyszedł  z  użycia.  Wiadomości  te  przekazywały  plotki  na  temat 
dziwnych wydarzeń, które miały miejsce w Stacji Crseih. 

- To był mój błąd, że pojechaliśmy z tą misją - przyznał See - Threepio. 
Han zlecił mu odpowiadanie na wiadomości w tym samym niezrozumiałym języ-

ku i ustalił termin spotkania. Threepio czuł się osobiście odpowiedzialny za całe przed-
sięwzięcie. 

- Mam nadzieję, że to nie była mistyfikacja - powiedział android. 
- W porządku, Threepio - odparł Han. - To i tak nie byłaby twoja wina. 
- Ale nie przeżyłbym, gdyby to całe zamieszanie nie miałoby przynieść nam żad-

nych korzyści. 

Han  puścił  dalsze  słowa  mimo  uszu.  Gdyby  plan  znalezienia  zagubionego  Jedi 

miał zawieść,  Hanowi  byłoby przykro ze  względu na Luke'a. Ale był mimo  wszystko 
zadowolony, że jest tutaj, niezależnie od tego, czy cała wyprawa miała okazać się przy-
godą, czy tylko nudnymi wakacjami. 

Zwrócił uwagę na wyjście. Niskie, spłaszczone powietrzne przejście strzegło i łą-

czyło  jednocześnie  poszczególne  części  stacji.  Niektóre  z  nich  były  bogate  i  dobrze 
utrzymane, inne wyglądały jak kupa gruzów. Mimo iż wyposażenie naukowe całej pla-
cówki  zostało  zniszczone,  społeczność,  która  się  wokół  niego  zgromadziła,  istniała 
nadal.  Część  mieszkańców  znalazła  sposoby,  aby  dalej  prosperować,  już  bez  pomocy 
Imperium i opieki Nowej Republiki. 

Przedstawiciele i ambasadorowie skupiali swą uwagę na światach najbardziej za-

ludnionych, leżących blisko centrum władzy. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Co za ulga - pomyślał Han. - Żadnych ambasadorów, żadnych dworskich strojów 

ani oficjalnych przyjęć. 

Podajnik zawahał się. 
- W jaki sposób życzycie sobie płacić za serwis? - zapytał operator. 
- Listem kredytowym - odpowiedział Han. 
- Przyjmujemy tylko w kredytach. - Podajnik zaczął się wycofywać. 
- Poczekaj chwilkę! - zawołał Han. - Wiesz... - urwał. Omal nie spytał: Wiesz, kim 

jestem? Ale podróżował incognito. Oczywiście operator nie mógł go znać. 

Ta myśl sprawiła, że poczuł się wolny. 
- List kredytowy musi być zastawiony, mistrzu Ha... - oprogramowanie pamięcio-

we androida w ostatnim momencie zablokowało użycie imienia Hana - ...proszę pana. 
W przeciwnym razie nie może być wykorzystany. 

- Wiem o tym. - Han wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Sądzę, że potrzeba jedynie 

obskoczyć kilka miejsc i zdobyć odpowiednie pieczątki i podpisy. 

I podrobioną tożsamość - dodał w myśli. Pełzacz skierował się w stronę przejścia. 
- Wracaj tutaj! - krzyknął Han. - Zainkasuj gotówkę! 
- Pokaż swoje pieniądze. 
Han pokazał tęczowe brzegi kilku banknotów, stanowiących walutę Nowej Repu-

bliki. W imię starych, dobrych czasów i szmuglowania był zadowolony, że senat zniósł 
prawo zakazujące fizycznego przepływu pieniędzy. Szmuglowanie byłoby o wiele trud-
niejsze  bez  nie  pozostawiającej  śladów  gotówki.  Właśnie  dlatego  senat  chciał  z  niej 
zrezygnować. 

Pełzacz ruszył znów do przodu i manewrował tak długo, aż osłona zakryła całego 

„Sokoła". Po chwili opuścił ramię i tarcza opadła. Podajnik przemieścił się w górę. 

Han zamknął właz statku i włączył kilka systemów zabezpieczających, mniej lub 

bardziej skutecznych. 

- Idziemy - powiedział. - I nie zapominajcie, kim jesteśmy. To znaczy, kim nie je-

steśmy. 

Threepio  zamaskował  się  swoim  purpurowym  lakierem,  Han  pozostawił  kilku-

dniowy zarost. Tylko Luke nie zrobił nic, aby się przebrać. 

- Sam nie wiem, mały. Może ogol sobie głowę? - poradził mu Han. - Inaczej ktoś 

na pewno cię rozpozna. 

Luke spojrzał na niego kpiąco. 
- Nie mam zamiaru golić sobie głowy. Nikt mnie nie pozna. Han poczuł, że świat 

wiruje mu przed oczyma. Postać 

Luke'a  jakby  się  zamazała  i  zaczęła  przekształcać.  Stał  się  nagle  inną  osobą:  o 

ciemniejszych włosach, średniego wzrostu, szczuplejszy, o przeciętnej, niemożliwej do 
zapamiętania powierzchowności. 

-  Do  cholery!  -  jęknął  Han.  -  Nie  rób  mi  tego!  Złudzenie  ustąpiło,  odsłaniając 

prawdziwego Luke'a. 

-  Dobrze  -  powiedział.  -  Dla  ciebie  pozostanę  sobą.  Ale  nikt  poza tobą  mnie nie 

rozpozna. 

- W porządku. Zeszli na rampę. 

Han żałował, że nie ma z nimi Chewie'ego, ale byłoby to zbyt ryzykowne, biorąc 

pod  uwagę,  że  chcieli  zachować  anonimowość.  Dzięki  zarostowi  Han  najprawdopo-
dobniej nie zostałby zidentyfikowany, lecz mężczyzna podróżujący z brązowym Woo-
kie'em wzbudziłby podejrzenia. Ludzie w Republice mieli zakodowany obraz generała 
Hana  Solo  i  jego  nieodłącznego  przyjaciela,  Bohatera  Nowej  Republiki,  Chewie'ego. 
Zawsze widziano ich razem. 

Z trapu „Tysiącletniego Sokoła" wylot pełzacza był ledwie widoczny. Przezroczy-

sty  drąg  przeciął  Hanowi  drogę.  Solo  odepchnął  go,  ale  drąg  wymknął  mu  się  z ręki. 
Ścisnął  więc  mocniej,  pręt drgnął i  wstrząsnął  podajnikiem.  Kilka  podobnych  prętów, 
podzielonych  na  fragmenty,  połączonych  sterczącymi  ściankami,  zatrzasnęło  Hanowi 
przejście. 

- Hej! - ryknął Han. 
- Pozwól przejść! - powiedział kierowca. 
- Daj mu przejść - powtórzył Luke. - Trzymasz go za rękę. Za nogę. Nie może się 

ruszyć. 

- Skąd wiesz? 
Luke tylko na niego spojrzał. Han mógł iść. 
- Nienawidzę, kiedy to robisz - zwrócił się do Luke'a. 
-  Najpierw  płać  -  nalegał  kierowca.  -  Potem  pójdziesz.  Han  odliczył  należność  i 

wręczył ją kierowcy. 

Jeden  z  cienkich,  przezroczystych  prętów  zagradzał  mu  drogę  aż  do  momentu, 

kiedy  wyposażony  w  cztery  pazury  koniec  uniósł  się  przed  jego  twarzą.  Pazury  były 
ostre, stalowe, metrowej długości. 

- Ładne paznokietki - mruknął Han. 
Podał pieniądze. Szpony zamknęły się delikatnie, nie drąc kolorowego papieru. 
- Dziękuję - wycedził kierowca. - Zapłacisz więcej. 
- Więcej? Teraz?! - wykrzyknął Han. - Za parkowanie na kawałku skałki? 
-  Za  parkowanie na  kawałku  skałki  pod  wynajętą  tarczą  - powiedział  kierowca  - 

kiedy nastąpi kolejna burza promieni Roentgena. To jest moja tarcza, chyba że mam ją 
stąd zabrać. Jak wolisz. 

Han zastanowił się, czy strumień promieniowania jest na tyle silny, aby można by-

ło go nazwać burzą promieniowania Roentgena. 

Na Crseih to widocznie normalna pogoda - pomyślał. - Kiedy biały karzeł zbliżał 

się  do  czarnej  dziury,  która  zaczynała  wyrywać  z  jego  powierzchni  rozgrzany  gaz, 
promieniowanie  Roentgena  mogło  się  nasilać,  przechodząc  w  prawdziwą  burzę,  nie-
malże huragan. 

-  Taka  burza z  pewnością  podziała niekorzystnie  na  systemy  „Tysiąc..."  twojego 

statku - zauważył See - Threepio - jeżeli zostawisz go bez osłony. 

- Wiem o tym - odpowiedział Han. 
Wysupłał jeszcze trzy banknoty i wcisnął je w szpony kierowcy. 
Zamierza, nas zupełnie pozbawić kasy - stwierdził w duchu - ale to drobiazg. List 

kredytowy rozwiąże problem. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Pazury  się  wycofały.  Reszta  nóg  odstąpiła  z  szelestem.  Oczy  Hana  zaczęły  się 

przyzwyczajać do zamglonego światła. Kierowca usiadł po drugiej stronie kabiny peł-
zacza, wciągając do środka nogi jak wiązkę chrustu. 

- Kurs na Crseih - zdecydował kierowca - będzie bezpłatny. 
- Wielkie dzięki - odrzekł Han. „Sokół" cofnął rampę i zatrzasnął właz. 
Threepio rozejrzał się po wnętrzu gąsienicówki. 
- Nie masz innych pasażerów? - zapytał. 
-  Miejsca  wystarczy  tylko  dla  was  -  odparł  kierowca.  Android  powiedział  kilka 

słów w tak dziwnym języku, że 

Hana zabolały uszy. Był to ten sam język, którego robot używał wcześniej, tłuma-

cząc wiadomości ze Stacji Crseih. 

Threepio sądzi, że ten facet może być naszym łącznikiem! — pomyślał Han. 
Kierowca zatrzeszczał kilkoma kończynami, także tymi wyposażonymi we włoski 

słuchowe, oraz obronnym kolcem. 

- Co masz na myśli? - zapytał androida kierowca. - Dlaczego drażnisz moje recep-

tory słuchowe? 

- Bardzo przepraszam - odparł Threepio. - Nie powiedziałem nic istotnego. Wzią-

łem cię za kogoś innego. 

Podajnik zostawił statek pod tarczą i wziął kurs na miasto. 
 
Ich szofer zatrzymał gąsienicówkę w zatoczce. Powietrzne przejście zetknęło się z 

drzwiami. Han zeskoczył na dół i wszedł na Stację Crseih. Luke i Threepio zrobili to 
samo. 

Pojazd cofnął się i odjechał. 
- Pająki - zauważył  Han wzdrygając się. - Wybaczcie, ale  pająki naprawdę przy-

prawiają mnie o dreszcze. 

- Pająki? - powtórzył Threepio. - Są tutaj pająki? Gdzie? Muszę uważać, żeby pa-

jęczyny nie wplątały mi się w złącza. Dlaczego? Otóż raz pewien android... 

- Miałem na myśli tego kierowcę - przerwał mu Han. 
- Ale on nie był pająkiem - stwierdził See - Threepio. 
- To przenośnia - wytłumaczył Han. 
- Ale... 
- Nie ma znaczenia - mruknął Han. - Zapomnij, że coś mówiłem. 
- Umiał zadbać o swoje interesy - stwierdził Luke. Han się roześmiał. 
- Masz rację, był naprawdę porywający. 
Robot zrobił kilka nerwowych kroków naprzód i rozejrzał się. 
- Jestem pewien, że nasz łącznik jest gdzieś tutaj - powiedział, pomimo iż byli w 

zatoczce sami. 

Han popatrzył znacząco na Luke'a. 
- I co teraz? Masz jakiś pomysł, gdzie zacząć szukać twojego zagubionego Jedi? 
Luke  pokręcił  głową.  Włosy  opadły  mu  na  czoło  i  przez  moment  wyglądał  jak 

dzieciak, którym był, kiedy Han ujrzał go po raz pierwszy. Ale Luke nie był już dziec-

kiem. Od dawna. Przez lata uczył się wyrzeczeń, co Han uważał za wzruszające i prze-
rażające jednocześnie. 

- Spodziewałem się, że będę mógł ich wyczuć - stwierdził smutno Luke, wzrusza-

jąc  ramionami.  -  Tu  nic  nie  ma.  Może  sami  też  się  osłaniają.  Ukrywają.  Po  tym,  jak 
Imperium dało im w kość, wcale się nie dziwię. 

- Myślałeś, że zauważyli - zaczął Han - że Imperium od lat nie istnieje... 
- Ale wciąż są ludzie, którzy chcą, aby się odrodziło - powiedział Luke z uporem. 
- No dobrze już, dobrze. - Han nie wierzył, że istniała grupa zaginionych Jedi. Ale 

im dłużej Luke będzie ich szukał, tym dłuższe będą mieli wakacje. 

- Może lepiej, jak nie będę się wysilał na kpiny - mruknął do siebie. 
 
Pod  przezroczystymi  tarczami  antyradiacyjnymi  fajerwerkowe  światło  płynące  z 

palącego się wiru zmieniło kolor na szary. Małe cienie pojawiały się i znikały, tworząc 
plamy na powierzchni planetoidy. 

Han  popatrzył  do  góry.  Stacja  Crseih  obracała  się  wokół  własnej  osi,  a  czarna 

dziura i jej rozrastająca się tarcza zaczęły nagle wschodzić. Płonący wir rozciągnął się 
na szerokość  jednej czwartej nieba. Kiedy  osiągał zenit, pojawiał się jego  biały towa-
rzysz. Zbliżali się do siebie coraz bardziej i bardziej, aż niebo zaczynało płonąć od ich 
blasku. 

Han bardzo uważał, aby nawet przez tarcze osłaniające nie patrzeć prosto na tarczę 

czarnej dziury. Te naturalne fajerwerki zużywały więcej energii, niż od początku histo-
rii całej cywilizacji wykorzystano podczas wszystkich uroczystości. 

Han  zmierzał  w  kierunku  pierwszego  budynku  stacji,  idąc  przejściem  powietrz-

nym. Ze  wszystkich stron otaczało go cuchnące, tropikalne powietrze. Nieomal je  wi-
dział i mógł chwycić w garść. 

Większość żyjących tu ludzi musi pochodzić ze światów tropikalnych - pomyślał 

Han. - Chłodzenie stacji kosmicznych jest proste, ale nie takich jak Crseih. Podłogi wi-
browały  na  skutek  pracy  urządzeń  klimatyzacyjnych.  Tarcze  ochraniały  wszystko,  co 
żyje,  pochłaniając  promieniowanie  Roentgena.  Otrzymywana  w  ten  sposób  olbrzymia 
energia  była  zamieniana  w  ciepło,  a  ciepło  musiało  mieć  jakieś  ujście.  Urządzenia 
chłodzące wymuszały  jego  odpływ na nocną stronę stacji, skąd było  wypromieniowy-
wane w próżnię kosmiczną. Z czarną dziurą po jednej stronie i białym karłem po dru-
giej, nocna strona Crseih pogrążona była w srebrnym cieniu. 

Han szedł przez powietrzne przejście, trzymając dłoń oddaloną od ściany na sze-

rokość  palca.  Po  chwili  musiał  ją  cofnąć.  Mimo  wysiłków  chłodzącej  maszynerii  po-
wierzchnia ściany była niewiarygodnie ciepła. 

See  -  Threepio  podążał  spiesznie  naprzód,  stąpając  sztywno,  dziwny  w  swoim 

purpurowym  emaliowanym  przebraniu.  Kontynuował  bezskuteczne  poszukiwania nie-
znanego autora przekazów z Crseih. 

- Wyraźnie mówiłem naszemu korespondentowi, aby wyszedł nam na spotkanie - 

utyskiwał. - Nie mogę pojąć... 

Luke maszerował za Hanem. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Mijał mnie czy nie? - zastanawiał się Han. - Widziałem go? Czy nie widziałem? 

Do diabła, nie cierpię, kiedy to robi! 

-  Threepio  -  zaczął  Luke  -  byłoby  lepiej,  gdybyś  nie rozpowiadał  o naszych  pla-

nach. 

- Mistrzu Luke, nigdy bym nie śmiał... Zapewniam cię, że nie włączałem nadajni-

ka! 

- Nie włączaj również swych podzespołów akustycznych. 
- Dobrze, mistrzu, jeśli tak wolisz - odparł android. Odszedł, a jego ruchy równie 

silnie jak słowa wyrażały zniecierpliwienie; oczekiwał wysłannika na lądowisku. 

Han czuł, jak po plecach i czole cieknie mu pot, który z powodu wilgoci nie mógł 

parować. Wytarł twarz i podwinął rękawy, nie musiał się troszczyć o stosowny wygląd. 

W ciągu kilku ostatnich lat Leia i jego doradcy sprawili, że bardziej dbał o ubra-

nie. Zamiast wkładać na siebie to, co akurat wyciągnął z szafy, niezależnie od tego, co 
umieścił w niej sprzątający android, zaczął dobierać ubranie stosownie do obowiązków, 
jakie czekały go danego dnia. Zwykle udawało mu się wymigać od oficjalnych strojów, 
chyba  że  miał  w  planie  publiczne  przemówienia,  inspekcje  albo  przyjęcia  dyploma-
tyczne. Han Solo nienawidził mundurów. Nie był też wielbicielem przemówień i przy-
jęć. 

Na  tę  wyprawę  nawet  nie  spakował  munduru.  I  mimo  że  jego  wytarte  spodnie  i 

wygodna, stara koszula okazały się za ciepłe na klimat panujący  w Crseih, czuł się  w 
nich wspaniale. 

Żadnych mundurów, przemówień i przyjęć. 
Roześmiał się na głos. 
- To zaczyna być zabawne - stwierdził. 
Zaparowany korytarz zakręcał lekkim hakiem. Nikogo w nim nie było. 
- Gdzie jest Threepio? - zapytał Luke. 
- Nie wiem - oparł Han. - Zraniłeś jego uczucia, mówiąc mu, by się zamknął. 
- Kazałem mu tylko, żeby zachował nasze plany dla siebie. 
- Nie wiesz, gdzie jest? 
- Mogę go znaleźć - powiedział Luke - ale wolałbym tego nie robić. Nie chcę nas 

zdradzić. 

- Dlaczego nie odpalić flary? Dajmy mistrzom Jedi szansę. Niech nas znajdą. 
- Lepiej najpierw odpocznijmy - zaproponował Luke. - Poza tym nie wiemy zbyt 

wiele o ludziach, których szukamy. Same plotki i dziwne historie... 

- Masz rację, mały - stwierdził Han. Im więcej czasu Luke na to straci, tym dłużej 

nie będzie trzeba wkładać „mundurka" - pomyślał. - Masz całkowitą rację. Zrób to, co 
uważasz. 

- A jeśli oni są Jedi, chcę być pewny, że nie stoją po ciemnej stronie. 
- Czy nie czułbyś tego, nie wiedziałbyś, jeśli ktokolwiek przebywający w pobliżu 

posługiwałby się ciemną stroną Mocy? 

- Jasne, że tak - odpowiedział Luke. 
- Doskonale. 

- Myślę, że czułbym. - Luke patrzył przez przejrzystą część tunelu. W oddali wi-

dać było  budynki, wzniesione na płaskiej skale między kraterami.  - Mam nadzieję, że 
tak - powtórzył cicho. 

Zirytowany Han podążał przed siebie. 
- Zawsze to mówiłem - mruknął. - Sprawiają więcej problemów, niż są tego warci. 
Wyszedł z tunelu i wkroczył do pierwszej budowli Stacji Crseih. Zalało go światło 

i ogłuszył hałas, tak samo przytłaczający jak gorące, wilgotne powietrze. 

Luke wszedł za nim bardziej ostrożnie, trzymając go za prawe ramię i rozglądając 

się uważnie. 

Han był ciekaw, na ile Luke może podtrzymywać iluzję swej zmienionej aparycji. 

Czy  mieszkańcy,  którzy  patrzyli  na niego  z  daleka,  widzieli  jego  prawdziwą  twarz, a 
kiedy podchodzili bliżej, sądzili, że coś im się przywidziało? Czy też może projektował 
swój odmienny wygląd dla każdego, kto na niego spojrzał? 

Han  nie  potrafił  powiedzieć,  czy  Luke  dotrzymywał  swej  obietnicy  i  tylko  dla 

przyjaciela pozostawał nie zmieniony. Wiedział, że ten młody mężczyzna stojący przed 
nim  jest  Luke'em  Skywalkerem,  pilotem,  szwagrem  oraz,  zupełnie  przez  przypadek, 
rycerzem Jedi. Nosił swe szaty, które szczęśliwie nie różniły się zbytnio od codzienne-
go  stroju  wielu  innych,  podobnych  ludziom  istot.  Nie  rozpoznawali  w  nim  Jedi  i  nie 
widzieli ukrytego świetlnego miecza. 

Han pogładził brodę. Nabrał tego zwyczaju, kiedy ją zapuszczał, w ciągu ostatnich 

kilku tygodni poprzedzających podróż. Nie mógł się doczekać wyjazdu. Gładzenie bro-
dy  z  pewnością  nie  przyspieszało  jej  wzrostu,  ale  stało  się  swego  rodzaju  zaklęciem. 
Przypominało mu o tym, że za dwa tygodnie, jeśli tylko uda mu się przebrnąć przez ko-
lejną inspekcję, i jeszcze za tydzień, jeśli wygłosi kolejną mowę, znajdzie się nareszcie 
daleko od tych wszystkich spraw, będzie panem samego siebie jak za dawnych lat. 

Widok, jaki ukazał się ich oczom, kiedy znaleźli się we wnętrzu ogromnego, prze-

dziwnego budynku stacji, przywodził na myśl karnawałowy jarmark. 

Orkiestry i żonglerzy, akrobaci i kupcy demonstrowali swe zdolności lub zachwa-

lali towary. 

Grupa Brebishemów leżała jedni na drugich obok alejki, wijąc się, tocząc i skręca-

jąc swe długie ryjki, trzepocząc przy tym szerokimi uszami w kształcie liści. Byli tak 
ściśnięci, że  tworzyli  jeden  organizm,  połączony  pomarszczoną  fiołkową  skórą.  Z  ich 
ciał wydobywał się niski, nieustający jęk. Stwierdzenie, czy wydawała go jedna istota, 
czy wszystkie, było niemożliwe. 

Luke rzucił monetę do kosza ustawionego obok. 
- A to po co? - spytał Han. 
- Uznanie dla sztuki. 
- Sztuki? - Han spojrzał na Luke'a pytająco, ale ten był zupełnie poważny. 
- Nie jest czymś bardziej dziwnym niż taniec czy bolo - ball. 
- To twoje zdanie - stwierdził Han. 
Przywiodło mu to na myśl pewne zdarzenie, a mianowicie ostatni taniec jego i Le-

ii. Jakieś przyjęcie, nie pamiętał gdzie ani kiedy to miało miejsce, na jakiej planecie i 
nawet z jakiej okazji. Tylko tyle, że było kilka minut wolnych od dyplomacji, toastów i 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

powitań, a on i Leia przytuleni do siebie tańczyli na lśniącym parkiecie, oświetleni za-
łamującym się w lustrach światłem. Nagły przypływ tęsknoty i pożądania wywołał ból 
w sercu. 

-  Szanowny  pan  da  małą monetę?  -  Hanowi  przyczepiło  się  do  rękawa  sięgające 

biodra  indywiduum.  Istota  pokryta  była  długą  szarozieloną  sierścią.  -  Znajdzie  się  w 
kieszonce jakiś pieniążek dla mnie? 

-  Nie  mam drobnych  -  bąknął  Han i  odepchnął  od  swej  kieszeni  długie,  cienkie, 

kruche jak patyczki palce. 

- Zaczekaj - powiedział Luke. - Mam coś. 
Dał stworkowi monetę. Jego głos był  bardzo delikatny, kiedy to mówił. Kościste 

palce chwyciły pieniądz, który zniknął gdzieś pod długim, szorstkim futrem. 

Istota sapiąc przeszła obok nich i skierowała się do łącznika. 
- Czy inni pasażerowie przyjdą? - zapytała z nadzieją w głosie. 
- Nie - odparł Han. 
Luke'a i Hana obiegło kilku innych żebraków, przewodników i szemranych sprze-

dawców. 

- Są moi, moi! - krzyczał płaczliwie stworek. - Znajdźcie sobie swoich! 
Intruzi wyraźnie ignorowali protesty owłosionej istoty. 
- Nie, dzięki, nic nie chcemy - oświadczył Han, wymykając się im i ciągnąc za so-

bą Luke'a. 

Wyobraził  sobie,  jak  Luke  rozdaje  cały  zapas  gotówki,  zanim  jeszcze  dotrą  do 

wyjścia. 

Ucieczka nie zajęła im wiele czasu. Żebracy, przewodnicy i sprzedawcy wrócili do 

swoich miejsc obok wejścia, gdzie czekali na bardziej przyjaznych klientów. 

Ale  włochata istota  przeciskała  się  przez tłum  za  Hanem i Luke'em.  Biegała  do-

okoła nich pomrukując: - Moi, moi... 

- Ten android, który wchodził razem z nami? - spytał Han. - Widziałeś go? 
Wyciągnął szyję, by dojrzeć coś w panującym wokół chaosie. Zwykle przewyższał 

innych  o  głowę.  Tutaj, na  Crseih,  gdzie  trafiła  cała  zbieranina  przeróżnych  gatunków 
istot,  jego  wzrost  należał  do  przeciętnych.  Do  tego  musiał  pamiętać,  że  szuka  robota 
purpurowego, a nie złotego. 

- Androidy nigdy nie mają drobnych - zauważył wło - chacz. - One nie mają kie-

szeni. Nie ma sensu prosić. 

- Może będziesz mógł nam pomóc - zaproponował Luke. - Ale w inny sposób. 
- Pomóc? - zapytało stworzenie podejrzliwie. - Praca? 
- Pokaż nam dobre miejsce na nocleg. Pomóż nam dobrze się ulokować na Stacji 

Crseih. 

- Sam mogę znaleźć nam nocleg. - Han był urażony. - Nie bywałem poza domem 

dość długo, ale nie aż tak, żeby nie potrafić znaleźć noclegu! 

- Przymknij się! - syknął Luke. 
Han powstrzymał się od dalszych protestów. 
-  Nocleg,  tak,  nocleg  -  powtórzyła  istota.  -  Miejsce,  gdzie  dają  dobrze  zjeść  i 

sprzedają ładne ubrania w rozmiarach dla ludzi. 

Stwór dał susa, a jego ciężkie futro potoczyło się za nim z opóźnieniem. Luke ru-

szył  za  przewodnikiem.  Han  spojrzał  błagalnie  w  sufit.  Ponieważ  sufit  nie  mógł  mu 
pomóc ani nawet odpowiedzieć,  wzruszył ramionami i dążył za nimi, mamrocząc pod 
nosem. 

- Do diabła, jeśli w sprawach mody mam kierować się gustem jakiegoś włochatego 

kolesia. 

 
Stwór prowadził Hana i Luke'a przez wiele różnych przejść i pod najrozmaitszymi 

kopułami.  Hałas  i  rozgardiasz  bazaru  zanikał  w  oddali.  Przeszli  przez  teren  wielkich 
maszyn  i  magazynów,  potem  bujny  park,  w  którym  egzotyczna  roślinność  porastała 
ściany, światło wiru odbijało się w liściach, rozpraszając na wszystkie kolory tęczy. 

- Dokąd idziemy? - odezwał się Han z pretensją. - Przecież w budynku, gdzie od-

bywał się ten karnawał, znalazłby się jakiś nocleg. 

- Nie dla was - odparł włochacz. - Nie byłby wystarczająco dobry. 
Szli więc dalej, w kierunku spokojniejszych zakątków, zostawiając za sobą świa-

tła, dźwięki i ruch. Znaleźli się w otoczeniu ogrodów i niskich, tworzących zwartą za-
budowę  domów.  Zamiast  ekscytować  się  panującym  wokół  nastrojem,  Han  czuł,  jak 
powietrze niby gorący, wilgotny koc okleja go ze wszystkich stron. 

- Luke - wyszeptał - tutaj na tym pustkowiu niczego nie znajdziemy. 
- Bądź cierpliwy - odparł Luke. 
- Cierpliwy! Jestem cierpliwy! Idziemy tak już pół dnia! Han przesadzał, ale Luke 

nie  zamierzał  wyśmiewać  się  z  przyjaciela.  Zlekceważył  więc  skargę  i  dalej  szedł  za 
stworkiem. 

Weszli pod największe jak dotąd sklepienie. Jego wierzchołek wznosił się tak wy-

soko,  że  prawie  sięgał  chmur,  wietrzyk  poruszał  ciężkim,  gorącym  powietrzem.  Wło-
chacz powiódł ich do budynku zbliżonego kształtem do krateru. Część frontowa chybia 
się  w  stronę  sadzawki,  znajdującej  się  w  podłożu,  a  następnie  wznosiła  jak  wieża  na 
brzegu krateru. Skrzydła budynku ciągnęły się wzdłuż ścian tego leja. 

- To tutaj - oznajmił włochaty stwór. - Tutaj jest najwygodniej. 
Wskazał nieregularne, łukowate wejście. 
Han przekroczył próg i znalazł się w chłodnym, zasnutym mgłą pokoju, wypełnio-

nym  szumem  i  zapachem  płynącej  wody.  Obejrzał  się.  Luke  stał  w  drzwiach.  Solo 
przyglądał mu się przez chwilę. Widział w nim jednocześnie Obi - wana Kenobi, Ana-
kina Skywalkera i lorda Yadera. Luke zrobił krok do przodu, rozglądając się z zacieka-
wieniem. Wrażenie ustąpiło. 

Han wrócił do wejścia i się rozejrzał. Włochate stworzenie zniknęło. Han jęknął. 
-  Dlaczego  chciałeś  iść  za  nim  przez  cały  czas  aż  tutaj?  -  zapytał  Luke'a,  który 

kucnął na  skraju  sadzawki  i  zanurzył  ręce  w  wodzie,  zaczerpnął  jej,  powąchał  i  spró-
bował. 

- Potrzebowaliśmy miejscowego przewodnika. 
- Wydaje mi się, że właśnie go mieliśmy - zaznaczył Han. 
- Mógł się nam przydać - powiedział Luke. 
- Wątpię w to - odparł Han. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- I... przypominał mi Yodę. 
- Myślisz, że mógł być jednym z Jedi? 
- Tak sądziłem. Ale zmieniłem zdanie. A może nim jednak był. 
Han już chciał powiedzieć coś na temat niezwykłej zdolności podejmowania decy-

zji właściwej rycerzom Jedi, ale nie zrobił tego. Martwił go ten nietypowy dla Luke'a 
brak opanowania i pewności siebie. 

- Hej! - krzyknął. - Jest tu kto? Można wynająć pokój? Przyszło mu na myśl, że to 

miejsce  mogło  nie  być  żadnym  hotelem,  tylko  prywatnym  domem,  do  którego  wło-
chacz zaprowadził ich dla żartu. 

- Tak, ludzka istoto, jestem tutaj. 
W wodzie pojawił się obraz migoczący i odbijający świetlne refleksy, które prze-

latywały przez nieregularny pokój. Han nie był w stanie określić jego kształtu, rozmy-
wającego się w hipnotycznym blasku. 

- Chcemy trzy pokoje - powiedział. - Dwa dla ludzi, jeden przystosowany dla an-

droida. 

- Na jak długo? - melodyjny głos nabrał barwy, jak wizerunek. 
- Na czas nieokreślony. 
- Opłata z góry za dwa standardowe dni. 
 
Han wszedł do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Znajdowało się tam wszystko, co 

było potrzebne, ale kosztem będącej na wyczerpaniu gotówki. 

Nie to, że pokój nie był tego  wart. Został luksusowo  wyposażony, począwszy  od 

podręcznej kuchni w alkowie, a skończywszy na patio z widokiem na pobliskie, nieco 
wyżej położone kraterowe  jezioro. Niemniej jednak gdyby  nie udało się Hanowi spie-
niężyć listu kredytowego, znaleźliby się z Luke'em w finansowym dołku. 

Miał  złe  przeczucia  w  związku  z  tą  sprawą.  Stacja  znajdowała  się  zbyt  daleko, 

właściwie  poza  zasięgiem  Nowej  Republiki.  Dlatego  prawa,  przywileje  i  obsługa,  na 
jaką mógł liczyć w innych warunkach, tutaj nie miały racji bytu. 

Crseih była miejscem podobnym do tych, jakie odwiedzał, zanim stał się sławnym 

generałem Hanem Solo. Miejscem, w którym mógł spokojnie wylądować „Sokołem" i 
albo udawać tubylca, albo pozostać sobą - co wolał. Ciekaw był, czy i teraz będzie miał 
taką możliwość. 

- Zrobiłem się zbyt wygodny - mruknął pod nosem. - Zbyt pewny siebie. Najwyż-

szy czas to zmienić. I podreperować finanse. 

Wiedział, że Luke nie pochwali jego zamiarów. 
Han  złapał  kurtkę  i  po  prostu  zostawił  Luke'a,  od  którego  dzieliły  go  jedynie 

drzwi,  łączące  ich  pokoje.  Bez  zbędnego  tłumaczenia  wyszedł  frontowym  wejściem, 
zamknął je cicho i pobiegł korytarzem w dół. 

 
List  kredytowy  był  bezwartościowym  świstkiem.  W  pierwszym  odruchu  Han 

chciał  go  podrzeć  i  wyrzucić  do  najbliższego  krateru.  Ale  pomysł  był  nawet  nie  tyle 
głupi, co niewykonalny. List zrobiono nie z papieru, ale z plastiku; chcąc go zniszczyć, 
pociąłby  sobie  skórę  na  rękach.  Na  ile  zdołał  się  zorientować,  nikt  na  Crseih  nie  był 

specjalnie  zainteresowany  listem,  wystawionym  na  majątek  znajdujący  się  gdzieś  w 
Nowej  Republice. Chciał go nabyć  jakiś przedsiębiorca, ale Han musiałby  być  bardzo 
zdesperowany, aby odstąpić go za tak śmieszną cenę, jaką tamten proponował. Była to 
nie lada okazja - za taką sumę nigdzie nie dostałby czegoś takiego. Tylko tutaj było to 
możliwe. 

- Psiakrew - mruknął do siebie. 
- Ma pan wolne... 
- Nie - zaprotestował, nawet nie oglądając się za siebie. - Żadnych pieniędzy. 
- ...kilka minut, proszę pana? - Stała przed nim wiotka jak trzcina ghostlinka. - Nie 

chcę od ciebie niczego, poza poświeceniem mi jednej chwilki. 

- Jasne - odparł. - Mam czas. 
Ghostlinki zawsze działały na niego hipnotyzujące. Wyglądały jak ludzie, ale nimi 

nie  były.  Ich  eteryczna  uroda  prowokowała,  a  ludzie  niezwykle  je  fascynowali.  Były 
ponętne, a jednocześnie diaboliczne. W dodatku związek człowieka i ghostlinki skazy-
wał tę drugą na niechybną śmierć. 

Ale samo patrzenie nikomu jeszcze nie zaszkodziło - powiedział do siebie. 
Ghostlinka uśmiechnęła się. Jej wspaniałe, długie zielono - - złote włosy otulały ją 

jak welon, a szeroko otwarte czarne oczy patrzyły na niego. Końcami palców delikatnie 
dotknęła jego ręki. Jej złocistą opaleniznę zabarwił rumieniec, a złote paznokcie muska-
ły skórę Hana. Zadrżał. 

- Czego chcesz? - zapytał ostro. Ghostlinka uśmiechnęła się. 
- Niczego. Chcę panu coś dać. Pokazać drogę do szczęścia... 
- Do twojej śmierci! - krzyknął Han. 
- Nie - zaprzeczyła. - Nie jestem taka jak inne. Już nie. Spuściła głowę i patrzyła 

na  swoje  stopy,  które  dotykały  tańczące  po  ulicy  kawałki  papieru.  Stała  na  palcach. 
Właściwie stopy tych istot nigdy nie układały się płasko. Przypominały bardziej stopy 
fauna niż człowieka. 

-  Przedtem  nie  dawałam  ludziom  spokoju.  Fascynowali  mnie.  Włóczyłam  się  za 

nimi, zagadywałam. Jesteście tacy podniecający. Myślałam o zjednoczeniu z człowie-
kiem jak o najwspanialszym doznaniu. Nawet gdyby miało być ostatnim w moim życiu. 
- Znowu się uśmiechnęła. - Ale zrozumiałam, że postępując  w ten sposób, popełniam 
błąd, i  postanowiłam  pomagać  innym, aby  zobaczyli  prawdę.  Prawdę  o  tym,  że  jeste-
śmy  tacy  sami,  że  możemy  zjednoczyć  się  w  szczęśliwości,  jeśli  oddamy  sami  siebie 
Waru! 

Han roześmiał się głośno. 
Ghostlinka odskoczyła do tyłu przestraszona. Wyglądała na zmartwioną. 
- Czy powiedziałam coś zabawnego, proszę pana? 
- Nie, raczej coś, co mnie zaskoczyło - stwierdził Han. 
Wskazał na sklepienie, tawerny, światła, społeczność, w której każdy mógł dostać 

to, czego chciał, jeżeli tylko miał czym zapłacić. 

- Nie spodziewałem się, że właśnie tutaj będę nawracany. Ghostlinka z uśmiechem 

przysunęła się znowu. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Czy jest gdzieś lepsze miejsce? Niech pan pójdzie ze mną, pokażę panu. Jeste-

śmy tym samym. Waru da nam szczęście. 

- Dzięki, ale nie - odparł Han. - Naprawdę dziękuję. 
- Może innym razem - rzekła ghostlinka, jej głos brzmiał obiecująco. 
Oddaliła  się  biegnąc  na  palcach  i  falując ramionami,  a po  chwili zniknęła  w  tłu-

mie. 

Han zachichotał i skierował swe kroki do najbliższej tawerny. Za chwilę zapomni 

o przygodzie z ghostlinką, tak jak zapomniał o wszystkich innych spotkaniach z przed-
stawicielkami tego gatunku. Pamiętanie o nich nie miało sensu, bo bezcelowe jest roz-
pamiętywanie czegoś, czego nie można dokonać. 

W tawernie powietrze było gorące, duszne i pełne dymu. Zapach kadzidła mieszał 

się z cierpkim odorem wina. Han usiadł przy barze i odprężył się. Był w stanie określić 
macierzyste planety połowy klientów, pochodzenie drugiej połowy nie było mu znane. 

Kresy - pomyślał. - Prawdziwe pogranicze. 
Zaśmiał się głośno. 
Już tak dawno nie przekraczał granic Republiki. 
- Dla mnie minimum podwójne. - Han odwrócił się w stronę baru, ale nikogo tam 

nie było. Spojrzał w górę, na dół, ciągle nic. 

Cienka macka złapała go za mankiet. 
- Podwójną. 
Wzdłuż baru rozmieszczone były macki. Kiwały się czekając lub podawały kufle, 

kieliszki i butelki. Han wstał, aby się im lepiej przyjrzeć, ale cienka macka wyskoczyła 
prosto na jego twarz i odepchnęła go od baru. 

- Jeśli masz ochotę się napić, jesteś we właściwym miejscu. - Głos brzmiał, jakby 

wydobywał się z długiej żelaznej rury. - Natomiast jeśli pragniesz zaspokoić ciekawość, 
proponuję, abyś raczej udał się do muzeum w sąsiednim budynku. 

- Przepraszam - powiedział Han, nieco speszony. 
- Bez urazy. Podwójną? - Macka zawahała się przez moment. Han usiadł na stołku 

barowym. 

- No dobra, daj tę swoją podwójną. Masz polonium i plumbum? 
- Nie prowadzimy sprzedaży - odparł głos. 
- Dwa kufle waszego piwa - zdecydował się Han. 
- Oto wybór człowieka pewnego siebie - warknęła macka po drugiej stronie baru. 
Han  próbował  odszukać  w  pamięci  informacje  na  temat  pochodzenia  tego  typu 

stworów,  ale  nic  nie  przychodziło  mu  do  głowy.  Zadowolony  oparł  się  o  bar.  Kiedy 
wróci do domu, będzie miał mnóstwo czasu, aby się nad tym zastanowić, i może nawet 
rozpocząć wyprawę w celu zwerbowania nowych gatunków do Republiki. 

Rozejrzał się po tawernie. Atmosferę, która tu panowała, trudno było nazwać ro-

dzinną.  Światło  było  przytłumione,  powietrze  przesycone  dymem,  goście  zbili  się  w 
małe  grupki  przy  ciężkich  stołach.  Słychać  było  szum  prowadzonych  rozmów,  z  któ-
rych żadna nie była na tyle głośna, aby  ją zrozumieć. Postawiono przed nim na barze 
dwa piwa. Obsługująca go macka zniknęła, zanim zdążył się odwrócić. Piana przelewa-
ła się przez brzegi kufli, rozlewała się na wyszczerbionym drewnianym kontuarze. 

Han spróbował napoju, spodziewając się cienkiej lury albo w najlepszym razie ści-

skającej gardło płukanki. Zamiast tego poczuł smak mocnego, dobrego piwa. Przełknął. 
Piwo przyjemnie spłynęło do żołądka. Opróżnił pierwszy kufel i zabrał się za drugi, nie 
przestając kontrolować sytuacji w tawernie. 

Zwrócił uwagę na stłumiony stukot. Cienka macka uderzała o bar, początkowo de-

likatnie,  potem  bardziej  stanowczo,  aż  jedna  z  przyssawek  macki  przywarła  do  baru 
wydając raz za razem głośne, mokre cmoknięcie. 

- Ostrożnie, chcesz się poplątać? - spytał Han. Roześmiał się. Piwo go rozgrzało. 

Rozmowy stały się wyraźniejsze, zaczął rozróżniać poszczególne słowa. Pociągnął na-
stępny łyk. 

-  Właśnie  dowiodłeś  swojej  odwagi  -  powiedział  głos  barmana.  -  Nie  kuś  losu 

łamaniem swoich zobowiązań. 

- Czego? - zdziwił się Han. 
- Zobowiązań! Zająłeś moje miejsce i połknąłeś moją żywność. 
Han zachichotał. 
- To nie jest twój ojczysty język, prawda? 
- Oczywiście, że nie - odparł głos obrażonym tonem. 
- Lepiej będzie, jak powiesz bez ogródek, o co ci chodzi. 
- Płać! 
- Wystarczająco szczere - powiedział Han. 
Wyjął z kieszeni monetę i położył na barze. Macka zwinęła się wokół niej, przy-

kleiła delikatnie jedną z przyssawek do jej powierzchni i podniosła. Szybko znalazła się 
po drugiej stronie baru, a kiedy się znów wyprostowała, monety już nie było. 

- Co ty i twoi ziomkowie robicie, żeby się trochę rozerwać? 
-  Robimy  tak  -  macka powachlowała  swoim  końcem  w  stronę  każdego  rogu  po-

mieszczenia, każdego stołu i ławy. - Chciałbyś coś więcej? 

- Nie miałem na myśli gry. 
- Bolo - ball? Mamy ligę. 
- Myślałem o czymś spokojniejszym... jakieś gry hazardowe... Macka skręciła się 

w węzeł i wysunęła się ponad ramię Hana. 

Han odwrócił się i dźgnął nosem w klatkę piersiową olbrzyma. Solo spojrzał w gó-

rę. Wyrośnięty przedstawiciel gatunku Homo sapiens patrzył na niego, szczerząc zęby 
w uśmiechu. 

- Sportowiec? 
Olbrzym  był  kobietą,  która  zawdzięczała  swe  rozmiary  manipulacjom  genetycz-

nym, a siłę zabiegom chirurgicznym. Była o głowę wyższa od Chewiego. 

- Znam miejsce, gdzie od czasu do czasu obstawiają zakłady. Będzie ci się podo-

bało. 

Otworzyła  zaciśniętą  pięść.  Na  szerokiej  dłoni  leżała  talia  kart.  Zdobił  je  zawiły 

wzór. Poruszyła ręką i talia wystrzeliła w górę. Pojawił się szmaragdowo - złoty świetl-
ny napis „Ryzyko i Hazard". 

Han uśmiechnął się od ucha do ucha. 
- To będzie świetne - powiedział. - Po prostu świetne. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

ROZDZIAŁ 3 

Anakin zawzięcie próbował wydostać się z objęć Jainy. 
- Złe pany, Jaya! - powiedział. - Niedobre! 
- Przestań się wiercić, Anakin - prosiła Jaina. Trzymała braciszka z całych sił, co 

powodowało,  że  wyrywał  się  jej  jeszcze  bardziej.  Twarz  miał  mokrą  od  łez.  Już  nie 
płakał, ale trząsł się cały ze strachu i złości. 

- Tatuś! - krzyczał. - Tatuś! Chcę do tatusia! 
Znowu zaczął szlochać. Jaina także się bała i była zdezorientowana, chociaż uda-

wała, że tak nie jest. 

Znajdowali się na okrągłej, porośniętej trawą łączce Munto Codru. Jacen i czarny 

wyrwulf  szambelana  spali,  leżąc  na  trawie  koło  Jainy.  Dziewczynka  chciała  obudzić 
brata. Sama przed chwilą otworzyła oczy. To bolało. Nigdy przedtem budzenie nie bo-
lało. Nigdy w życiu. 

Trawiasta łączka nie była częścią polany. Znajdowała się w dużym, wykonanym z 

metalu  pokoju,  pośrodku  metalowej  podłogi,  tak  jakby  ktoś  zrobił  w  niej  plackowate 
wycięcie. Metalowe ściany były bardzo wysokie i otaczały ich ze wszystkich stron. Ja-
ina  nie  mogła  dostrzec  żadnych  drzwi.  Nie  było  też  okien.  Pomieszczenie  oświetlały 
sufitowe lampy. 

- Nie płacz, Anakin - uspokajała go. - Nie płacz. Będę się tobą opiekować. Mam 

pięć lat, więc będę się tobą opiekować, bo ty masz tylko trzy. 

- Trzy i pół! - poprawił. 
- Trzy i pół - powtórzyła. Pociągnął nosem i otarł mokrą buzię. 
- Chcę do taty - powiedział. 
Jaina także żałowała, że nie ma z nimi taty i mamy, i Winter, i Chewiego. Ale nie 

odezwała się słowem. Musiała być dorosła. Była teraz najstarsza. Już prawie rosły  jej 
stałe zęby. To znaczy, jej prawy mleczak ruszał się. Pokiwała nim językiem w prawo i 
w lewo myśląc, co można zrobić. 

Była o dwa lata starsza od Anakina. No dobrze, o półtora roku. Od Jacena tylko o 

pięć minut. Byli bliźniętami, choć nie łączyło ich wielkie podobieństwo. Włosy miała 
jasnobrązowe i proste jak druty. Jacen - ciemne i kręcone. Była jednak starsza. 

- Puść! - zażądał Anakin. - Puść, Jaya! 
- Puszczę cię, ale jak obiecasz, że będziesz stał na trawie. 
Anakin zacisnął usta. Jego oczy lśniły od łez gniewu i niepokoju. Zawsze był upar-

ty, a zwłaszcza gdy mu na coś nie pozwalano. Obojętnie na co. 

- Obiecujesz? - spytała Jaina. 
- Tylko na trawie - odpowiedział. 
Puściła  go.  Pędem  przebiegł  po  łączce.  Zatrzymał  się  na  jej  krawędzi.  Jaina  na 

moment  odwróciła  od  niego  wzrok.  Kucnęła  obok  Jacena,  aby  go  obudzić.  Wyrwulf 

drgnął i jęknął. Jaina rozejrzała się za Anakinem. Właśnie stawiał stopę na granicy tra-
wy. Podbiegła i odepchnęła go. 

- Powiedziałam, zostań na trawie! 
- Jestem na trawie - zaprzeczył. Wskazał na podłogę. - To tylko podłoga, Jaya. Nie 

ma krakany! 

Tam gdzie ostatnio byli z mamą, nie pozwolono im pływać w oceanie. Mon Cala-

mari  była  w  większości  zalana  wodami,  które  roiły  się  od  krakan.  Zwierzęta  te  jadły 
wszystko, zwłaszcza dzieci. 

Teraz  za  każdym  razem,  kiedy  ktoś  mówił  Anakinowi  „nie",  ten  sprzeciwiał  się 

odpowiadając: „Nie ma krakany!" 

Jaina nie  chciała  go  straszyć.  Nie  wiedziała,  czy  rzeczywiście  jest  się  czego  bać. 

Żałowała, że nie ma pojęcia, jak się tu dostali. Musiało ich spotkać coś złego, ale może 
to coś już sobie poszło, skoro nic im się nie stało. 

Żałowała, że nie ma  tu  mamy,  taty,  wujka  Luke'a,  Winter, Chewiego  i  Threepia. 

Albo chociaż jednego z nich. 

Jacen  zawołał  płaczliwym  głosem.  Jaina  wzięła  Anakina  za  rękę  i pchnęła  przed 

siebie, idąc w stronę brata bliźniaka. 

- Złap Jasa za rękę - poleciła. 
Anakin chwycił dłoń brata obydwiema rączkami. Jaina ujęła drugą dłoń Jacena. 
- Jasa, Jasa, wstawaj! - wołał Anakin. - Śpioch! Jacen otworzył oczy. 
- Au! - powiedział to samo co Jaina. 
Wiedziała,  co  czuł.  On  wiedział,  co  czuła  Jaina.  Bolała  ją  głowa,  odnosiła  takie 

wrażenie, jakby ktoś krzyczał jej w uszy. 

Oczy  dziewczynki  wypełniły  się  łzami.  Wargi  zaczęły  drżeć.  Zacisnęła  je,  aby 

powstrzymać płacz. Przedni ząb się za - chybotał. Rozkazała bólowi odejść. Odejść od 
niej i od Jacena, zanim brat zdąży się do końca obudzić. 

Nie sądziła, że użyje swych zdolności Jedi pod nieobecność  wujka Luke'a. Jacen 

także nie mógł tego znać. A zwłaszcza Anakin. To  wujek  Luke zawsze im mówił, co 
robić i jak to robić dobrze. 

Ale czasem ciężko było nie robić nic. Na przykład teraz. 
Jacen usiadł. W ręcznie tkaną koszulkę powbijały mu się źdźbła trawy.  We  wło-

sach  też  miał  ich  trochę.  Jaina  przeczesała  ręką  własne,  ale  nie  znalazła  ani  jednego 
źdźbła.  Jej  jasnobrązowe  włosy  były  tak  proste,  że  rzadko  coś  się  w  nie  wplątywało. 
Brat przyklepał czuprynę palcami, czochrając ją przy tym tak jak zwykle. Trawa powy-
padała. 

- W porządku? - spytała. 
- W porządku - odpowiedział Jacen. Rozejrzał się. - Gdzie my jesteśmy? 
- Pamiętasz, co się stało? 
- Bawiliśmy się z Chewie'em... 
- ...podskoczyliśmy... 
- ...spadliśmy.... 
- ...i zasnąłem. 
- Ja też. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Statek! - zawołał Anakin. - Jaya zapomniała o stateczku! 
- Jakim stateczku? 
- Widziałem go! - twierdził Anakin. 
- To nie jest stateczek! - powiedział Jacen. 
Miał rację. Pokój, w którym się znajdowali, mógł pomieścić cały niewielki statek. 
- Może przywiózł nas tutaj. 
- Gdzie? - zapytał Jacen. 
Jaina  wzruszyła  ramionami.  Mogli  znajdować  się  w  dużym  statku  kosmicznym. 

Mogli być w jakimś olbrzymim budynku. Możliwe, że ciągle znajdowali się na Munto 
Codru, gdzieś pod ziemią. Bliźnięta zbadały tereny pod zamkiem. Znaleźli podziemne 
korytarze, jaskinie i tunele. Ale nigdy nie trafili na miejsce podobne do tego, gdzie byli 
teraz. 

- Dobrze się czujesz, wyrwulf? - Jacen nachylił się do ulubieńca szambelana i po-

głaskał go po sierści. Czarna, lśniąca skóra - błona przeświecała przez szorstkie, zma-
towiałe, ochronne owłosienie. Zamrugał powiekami. Zaskomlał i usiadł dysząc. 

- Dobry wuf - powiedział Anakin. Jacen rozejrzał się. 
-  Może  Chewie  jest  gdzieś  tutaj, może  też zasnął.  -  Podskoczył  i  poszedł  prosto, 

przekraczając granicę trawy. 

Nic się nie wydarzyło. 
- Widzisz, Jaya?! - krzyknął uradowany Anakin. - Nie ma krakany! 
Pobiegł za Jacenem. Wyrwulf podreptał za nimi. Jaina zrobiła krok w ich kierunku 

i zatrzymała się. Była pewna, że dopóki stoją na trawie, nic złego nie może się im stać, 
ale nie chciała, aby bracia poszli sami. W końcu była najstarsza. 

Cofnęła  się  do  środka  bezpiecznej  polanki.  Przystanęła  i  zaczęła  przeszukiwać 

kępkę po kępce. Szukała swojej wielonarzędziówki. Wiedziała, że gdzieś tutaj powinna 
być. Przyniosła ją ze sobą, aby się jej dobrze przyjrzeć. Kiedy Chewie spadał, ona pod-
skoczyła. Potem zapadła w sen. Musiała ją gdzieś upuścić. 

Jest! 
Chwyciła przyrząd. Schowała go głęboko do kieszeni. Ze swoją wielonarzędziów-

ką mogła czuć się bezpiecznie. 

Pobiegła za braćmi. 
Jej  stopy  dźwięcznie  uderzały  o  metalową  podłogę.  Dogoniła  Jacena.  Patrzył  na 

ścianę. Anakin nie zamierzał patrzeć. Kopał ją. 

- Niedobra ściana! 
- Przestań, uderzysz się - skarcił go Jacen. 
Anakin  spojrzał  groźnie  i  wyrżnął  czubkiem  buta  w  ścianę.  Żadnego  kopania. 

Żadnego prawdziwego kopania. 

- Powinny gdzieś tu być drzwi - stwierdził Jacen rzeczowo. - Jakoś przecież tu we-

szliśmy. 

- Może są gdzieś drzwi zapadowe - odezwała się Jaina. - Ukryte wejście. 
Zastukała pięścią w metal. Łomot był bardzo głośny. Spojrzała w górę. 
- Tam jest podpórka - powiedziała. 

Jacen  także  spojrzał  na  sufit.  Pod  stropem  biegły  wąskie  poprzeczne  belki.  To 

stamtąd płynęło światło. 

- Musimy poszukać drzwi pomiędzy belkami — zdecydowała Jaina. 
Obeszła  pokój,  stukając  w  ścianę.  Znalazła  parę  miejsc,  z  których  po  uderzeniu 

dobywały się głuche stuknięcia. Nie mogła jednak znaleźć drzwi. Wyjęła swój niezbęd-
nik. Otworzyła część z wiertłem. 

- Nie wolno ci tego robić - zaprotestował Jacen. 
- Wiem o tym - odpowiedziała Jaina. 
Ale mimo to przyłożyła narzędzie do ściany. Mogła używać go tylko  w  warszta-

cie, podczas pracy, a nie do mebli, ścian czy podłóg. Poza tym nadawało się tylko do 
drewna, a nie do metalu. Spróbowała jednak, skupiając się przy tym tak bardzo, że ję-
zykiem wypychała ruszającego się mleczaka. Ale wiertełko nie dawało rady. Wciskało 
się w rękojeść. 

Gdyby miała siedem lat, mogłaby mieć niezbędnik do metalu. Gdyby umiała wy-

starczająco dużo. I była odpowiedzialna. 

Szkoda, że nie miała siedmiu lat. Musiała jeszcze trochę poczekać. 
Otworzyła część z soczewką. Przyłożyła ją do ściany tak blisko, jak tylko mogła. 

Może w ten sposób znajdzie jakąś nierówność. Krawędź? Nagle usłyszała trzaśniecie. 

Otworzyły się drzwi. 
Jaina  odskoczyła.  Złapała  Anakina  za  rękę  i  zasłoniła  go  swoim  ciałem.  Prędko 

ukryła niezbędnik w kieszeni. 

Jaina i Jacen stali ramię przy ramieniu, aby w razie potrzeby bronić braciszka. 
Wyrwulf  skulił  się  i  warknął.  Anakin  płacząc  próbował  wepchnąć  się  pomiędzy 

siostrę i brata, żeby zobaczyć, co się dzieje. 

Wszedł wysoki i bardzo przystojny mężczyzna. Miał dziwne włosy koloru miedzi, 

poprzetykane prążkami o barwie cynamonu, bardzo jasną cerę i olbrzymie czarne oczy. 
Jego twarz była chuda i kanciasta. Nosił drugą białą szatę. 

Uśmiechnął się do Jainy. 
- Biedactwa - powiedział. Uklęknął przed nimi. 
-  Biedne  dzieci!  Tak  strasznie  mi  przykro.  Chodźcie  tu  do  mnie,  teraz  ja  jestem 

waszym obrońcą. 

- Chcę do taty! - krzyknął Anakin. - Mamo! 
- Bardzo mi przykro, proszę pana - powiedziała Jama najgrzeczniej, jak potrafiła - 

ale nie możemy do pana podejść. 

- Nie wolno nam - wyjaśnił Jacen. - Nie znamy pana. 
- Ach, dzieci, nie pamiętacie mnie? Nie, jakże moglibyście mnie pamiętać, skoro 

byliście niemowlętami. Jestem waszym chrzestnym ojcem, nazywam się Hethrir! 

Jaina  patrzyła  na  niego  niepewnie.  Nigdy  nie  słyszała  o  żadnym  Hethrirze.  Ale 

mieli wielu chrzestnych ojców i matek. Anakin także miał ich wielu. 

- Cukierki? - zapytał Anakin z nadzieją w głosie. Piękny pan uśmiechnął się. 
- Oczywiście. Zaraz, jak tylko się umyjemy. 
Rodzice chrzestni zawsze przynosili im zabawki, dawali to, na co inni często nie 

pozwalali. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Czy znasz hasło? - zapytała Jaina. 
Mama mówiła, żeby nigdy nie iść z kimś, kto nie zna hasła. Chrzestny usiadł tuż 

przed nimi ze skrzyżowanymi nogami. Wyrwulf opadł na podłogę i szczerząc kły wpa-
trywał się w Hethrira. 

- Dzieci - zaczął Hethrir - stało się coś strasznego. Jechałem właśnie, aby was od-

wiedzić, zobaczyć drogą Leię i starego przyjaciela Hana. Chciałem także spotkać się z 
waszym  wujem  Luke'em.  Ale  kiedy  przyjechałem,  nastąpiło  coś  przerażającego!  To 
było trzęsienie ziemi! - spojrzał na Jainę. - Wiesz, co to jest trzęsienie ziemi? 

Jaina sztywno pokiwała głową. 
- Tak mi przykro, dzieci. Ten zamek, był taki stary! Runął, a... 
Przerwał i westchnął głęboko. Wargi Jainy znowu zaczęły  drżeć. Oczy zaszły jej 

łzami, tak że nic nie widziała. Nie chciała słyszeć tego, co Hethrir musiał powiedzieć. 

- Wasza mama była w zamku. Także tata i wujek Luke. Byliście na łące, pamięta-

cie?  Ziemia się otworzyła i pochłonęła drogiego Chewbaccę, a wy  byliście o  włos  od 
pójścia w jego ślady i wpadnięcia w tę straszliwą dziurę, ale na szczęście znalazłem się 
prosto nad wami, pikowałem, i udało mi się was uratować. Ale nie zdołałem ocalić Ch-
ewiego i... 

Spuścił wzrok, otarł z twarzy łzy i spojrzał na nich ponownie. 
- Przykro mi, dzieci, ale nie mogliśmy uratować waszej mamy, taty i wujka. 
Anakin zaczął szlochać. 
- Tata! Mama! Wujek Luke! 
Jaina szturchnęła go i ścisnęła za rękę. 
- Nie płacz - wyszeptała. 
Anakin przestał, ale wciąż chlipał i pociągał nosem. 
- Ale tata i wujek Luke... - zaczął Jacen drżącym, lecz nieufnym głosem. 
Jaina trąciła go myślą. Urwał. 
- Niestety, żadnego z nich - chrzestny Hethrir uśmiechnął się. 
W  jakiś  dziwny  sposób  wiedział,  co  zrobiła.  Rozgniewało  go  to,  chociaż  się 

uśmiechnął. Przestraszona Jaina wycofała się w głąb siebie. Udawała, że nie dotknęła 
brata. 

- Gdybym wylądował i gdyby nie było trzęsienia ziemi, wasi rodzice by mnie wam 

przedstawili. Powiedzieliby mi hasło. Byłoby przyjęcie i zostalibyśmy przyjaciółmi. 

Wyciągnął ręce w stronę bliźniaków. 
- Straciłyście rodzinę, kochane dzieci. Republika poprosiła mnie, abym się  wami 

zaopiekował, chronił was i uczył. Jest mi tak przykro... że wasi rodzice nie żyją. 

Jaina przytuliła się do swoich braci. Czy to była prawda? A może on kłamał? 
-  Myśleliśmy,  że  zostaniemy  z  Winter  - powiedziała  Jaina.  Głos  jej  drżał.  -  Jeśli 

nic... 

- Winter? A któż to taki? 
- Nasza niania - wyjaśniła Jaina. 
- Poszła się przejść - dodał Jacen. 
- Czy możemy do niej zadzwonić? Będziesz się nami opiekował, dopóki nie wróci 

do domu? - zapytał Jacen z nadzieją w głosie. 

- Powinna zaraz wrócić - uspokoiła go Jaina. 
-  Nie  potrzeba  nam  jej  usług  -  stwierdził  Hethrir.  -  Dzieci,  dzieci,  jesteście  naj-

ważniejsze! Wasze cenne zdolności! Nie może was wychowywać i uczyć pokojówka. 

- Ona nie jest pokojówką! Jest naszą przyjaciółką! 
- Ma swoje własne życie i nie może się wami zajmować, gdy nie ma kto za to za-

płacić. 

- Nie będziemy jeść dużo - obiecał Jacen. 
Jaina miała ochotę powiedzieć Hethrirowi, że jest kłamcą, i uciec. Ale nie wiedzia-

ła dokąd. A jeśli tata i wujek rzeczywiście wrócili, podczas gdy oni byli na łące, i trzę-
sienie ziemi nastąpiło, zanim przyszli się z nimi przywitać, a Hethrir naprawdę urato-
wał im życie? 

I może Winter naprawdę nie może wrócić. Już nigdy. 
A jeśli Hethrir nie wiedział, że tata, wujek Luke i Threepio polecieli z tajną misją? 

Nikt poza mamą i Chewbaccą nie wiedział o tej wyprawie, ale Jaina wiedziała! Zdra-
dziła sekret Jacenowi, przecież był jej bratem bliźniakiem. Być może nikt nie poinfor-
mował o tym Hethrira, bo wówczas tata i wujek znaleźliby się w niebezpieczeństwie. A 
to  oznaczałoby,  że  oni  żyją.  Nie  powiedziała  tego  na  głos,  bo  wtedy  mogłoby  się  im 
stać coś złego. 

Anakin tulił się do niej, pociągając nosem. Próbował nie płakać, ale łzy pozostawi-

ły mokre ślady na jego koszulce. Wyrwulf przysunął się do niej jeszcze bliżej i legł na 
ziemi. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. 

A  może  -  pomyślała  Jaina  -  Hethrir  nie  jest  tym,  za  kogo  się  podaje?  Może 

wszystko zmyślił? To całe trzęsienie ziemi. 

Może nas porwał. 
Może mama, tatuś, wujek Luke i Chewbaccą żyją. 
Jaina przyjrzała się Hethrir owi. Jego wielkie czarne oczy były pełne łez. Spojrzał 

na nią, rozkładając ręce. 

Mrugnął  powiekami.  Jaina  widziała  jego  oczy.  Miały  kolor  dymu.  Łzy  pojawiły 

się znowu. I ponownie zniknęły. 

Mimowolnie Jaina zaczęła płakać. 
Nie płacz - pomyślała z wściekłością. - Nie płacz. Jeśli nie płaczesz, to znaczy, że 

mama żyje! 

Powstrzymała łzy. 
- Jacen - zwróciła się do brata - to ty musisz powiedzieć, że mu wierzymy, bo to ty 

jesteś starszy. 

- Jestem najstarszy - wydeklamował Jacen. - Najstarszy, ojcze Hethrirze! 
- Pamiętam - odparł Hethrir. - Pamiętam, kiedy się urodziliście, wasi rodzice byli 

tak  szczęśliwi,  oznajmili:  „Oto  nasz  pierworodny  syn  Jacen,  a  to  Jaina,  nasza  piękna 
córeczka". 

Kłamca! - pomyślała Jaina. - On kłamie! 
- Wierzymy ci, ojcze Hethrirze - powiedział głośno Jacen. Przez chwilę Jaina my-

ślała, że Jacen naprawdę tak sądzi. Ale było to głupie przypuszczenie. Bała się spraw-
dzić dotknięciem myśli, czy ma rację, bo Hethrir mógłby to zauważyć. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Zaczęła płakać. 
Teraz mogę - pomyślała. - Bo teraz udaję, muszę udawać, ale wiem, że mama, ta-

ta, wujek i Chewbaccą żyją! Tulili się do siebie płacząc cicho, tylko Anakin szlochał. 

- Tatuś! Tatuś! 
Hethrir  wziął  Jainę  i  Jacena  za  ręce.  Jego  skóra  była  bardzo  zimna.  Przyciągnął 

dziewczynkę. Musiała się do niego przysunąć, chociaż chciała być możliwie najdalej. 

Nie wierzę, że jest moim ojcem chrzestnym! - pomyślała. - Nie będę go tak nazy-

wać. 

Hethrir objął Jainę i Jacena. Dziewczynka zadrżała. 
- Moje  biedactwa - powiedział. - Moje małe, biedne dzieci. Tak bardzo mi przy-

kro, że wasi rodzice nie żyją. 

Anakin zapłakał jeszcze głośniej. Jaina i Jacen tulili go do siebie. Pociągał nosem. 

Dostał czkawki. W końcu zasnął z policzkiem opartym o ramię siostry. Cały czas miał 
czkawkę. 

-  Tędy,  tędy,  biedne  dzieci  -  ponaglił ich  Hethrir.  -  Miałyście  ciężki  dzień.  Pora 

spać. 

Jaina wstała. Trzymała Anakina na rękach. Był ciężki. 
- Zawsze, zanim położymy się do łóżek, jemy kolację. Hethrir również wstał. Był 

bardzo wysoki. Uśmiechnął się do niej. 

- Od dzisiaj mieszkacie u mnie - rzekł - a w moim domu teraz jest pora snu. 
Popędził ich w stronę drzwi. Jaina zobaczyła jakąś postać w ciemności. Przestra-

szona przystanęła. 

- Podejdź bliżej, Tigris - rozkazał Hethrir. - Nie stój tak w tym cieniu. 
Tigris  zrobił  krok  naprzód.  Nie  był  wcale  straszny.  Nie  był  nawet  dorosły,  mógł 

mieć dwanaście, może trzynaście lat. Nosił brązową szatę. Jaina stwierdziła w duchu, 
że brzydką. Wymagała uprania, a jej rąbek był odpruty. 

Miał włosy  w pasemka takie same jak Hethrir, tyle że srebrno - czarne. Im także 

przydałaby się kąpiel i szczotka. Mama nigdy nie wyszłaby tak z domu. Miał bladą cerę 
i duże czarne oczy, jak Hethrir. 

- Nie pozwól, aby nasza nowa siostra musiała dźwigać dziecko - powiedział Het-

hrir. - Pokaż swoje dobre maniery. 

Są braćmi? - zastanawiała się Jaina. - W jaki sposób, przecież Hethrir jest taki sta-

ry. I nie zachowuje się jak brat. Nigdy nie odzywam się do Anakina w taki sposób. 

Tigris chciał wziąć Anakina z rąk Jainy. Cofnęła się. Jacen zasłonił ją, aby pomóc 

obronić braciszka. Tak jak nauczył ich wujek Luke, utworzyli razem barierę. Nikt nie 
był w stanie się przez nią przedostać. Nie pozwolą Tigrisowi zabrać Anakina! 

Bariera wokół Jainy zamigotała. 
I wtedy coś ją zmyło, jak fala zamek z piasku. 
- Ładnie, ładnie - stwierdził Hethrir. - Czy  wasz wujek nie mówił wam, żebyście 

się tak nie zachowywali? Byliście bardzo, bardzo niegrzeczni. 

Znowu klęknął przed nimi. 
- Nauczę was, jak wykorzystać  wasze zdolności. Będziecie mogli się nimi posłu-

giwać, ale dopóki nie dorośniecie, tylko pod moją kontrolą. 

Jaina przycisnęła do siebie Anakina jeszcze mocniej. 
- Rozumiecie? 
Jaina wiedziała, co się za chwilę stanie. Zdawała sobie sprawę, że nie może temu 

zapobiec. 

- Rozumiecie? - żądał odpowiedzi Hethrir. 
Jacen stał tyłem do Anakina. Braciszek był przez nich osłonięty. Wyrwulf warczał. 
Nagle  prześlizgnął  się  po  podłodze  i  huknął  w  ścianę.  Jaina  krzyknęła.  Wyrwulf 

zawył, ale się nie podniósł. 

- Wuf! - zawołał Anakin. 
Hethrir chwycił Jacena za ramię i odepchnął od Anakina. Nie musiał nawet użyć 

Mocy,  aby  to  zrobić.  Był  dorosły.  Jacen  usiłował  się  wyrwać,  ale  Hethrir nie  dał  mu 
szansy. 

- Rozumiecie? 
Tigris  wziął  Anakina  od  Jainy.  Jego  oczy  były  smutne,  lecz  pełne nadziei.  Jaina 

nie  mogła  powstrzymać  Tigrisa.  Nie  mogła  się  poruszyć.  Nie  mogła  dosięgnąć  umy-
słów  braci.  Nie  wiedziała,  co  myśli  Jacen.  Odwrócił  się  i  patrzył  na  nią  przerażony. 
Wiedziała jedno. On także nie znał jej myśli. 

- Jacen! - zawołała. - Anakin! 
Mogła mówić! Nie odezwała się jednak do Hethrira. 
- Widzę, że rozumiesz - stwierdził Hethrir. Złapał za ręce Jainę i Jacena. Pociągnął 

ich za sobą. 

- A co z wyrwulfem szambelana?! - wykrzyknął Jacen. 
- Jesteś już za duży na takie rzeczy - odparł Hethrir. Drzwi się zatrzasnęły. Za nimi 

słychać było rozpaczliwe szczekanie zwierzęcia. 

Hethrir był wysoki i szedł tak szybko, że Jaina musiała biec, aby za nim nadążyć. 

Tigris kroczył tuż za nimi. 

Dziewczynka prawie nic nie widziała. Potknęła się. Hethrir szarpnął, chcąc pode-

rwać ją na nogi. 

- Zatrzymaj się! - zawołała. - Pomóż mi! 
- Na pomoc! - zawołał Jacen. - Na pomoc, zostaw nas w spokoju! 
- Jaya, Jasa! - płakał Anakin. 
Jaina wlekła się za Hethrirem. Usiłowała odwrócić głowę i zobaczyć, co się dzieje 

z tyłu. Anakin miotał się w objęciach Tigrisa. Ten ścisnął go mocniej. Wystarczająco, 
aby zabolało. 

Ciemne oczy Anakina wypełniły się łzami. 
- Zostaw mojego brata! - krzyknął Jacen. Sam walczył, aby wyrwać się Hethriro-

wi. 

Anakin odepchnął myślą Tigrisa. 
Tigris zawył z bólu. Omal nie puścił Anakina. Trzymał go, dopóki stopy małego 

nie dotknęły ziemi. Tigris złapał się za ręce. Potrząsnął nimi i wytarł w szorstką suknię. 

Hethrir przystanął. Puścił Jainę i Jacena. 
Jaina  podbiegła  do  Anakina.  Objęła  braciszka.  Zasłoniła  go  ramieniem.  Jacen 

klęknął przy nich i przytulił rodzeństwo. Jana wiedziała, że jest gotowy na wszystko. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Hethrir zbliżył się do nich. Wyglądał groźnie. Uparcie wpatrywał się w Anakina. 
I niespodziewanie się uśmiechnął. 
Kucnął. Patrzył groźnie na małego. 
-  Tak  jak  myślałem  -  powiedział  miękko.  -  Można  się  było  tego  spodziewać  po 

krewnych Skywalkera. 

Ominął Jainę i zmierzwił Anakinowi włosy. Loki wygładziły się pod dotykiem rę-

ki Hethrira. Nagle chwycił jeden kosmyk i pociągnął go mocniej. 

Anakin krzyknął z bólu i strachu. Jaina ugryzła „chrzestnego", a Jacen zaczął go 

okładać pięściami. 

Hethrir nawet nie drgnął. 
Anakin emanował Mocą. Światło rozjaśniło ciemny korytarz. Prześwietliło na wy-

lot palce Hethrira. Jainę przeszedł dreszcz. Ręka Hethrira wyglądała jak szkielet. 

Światło Anakina było coraz jaśniejsze. 
Jaina poczuła, że mokra, zimna mgła opadła na wszystko wokół. 
Tigris odepchnął Jainę i Jacena od Hethrira. Ruszający się mleczak Jainy utkwił w 

rękawie Hethrira. Tak ją to zaskoczyło, że przestała go gryźć. 

- Spokój! - powiedział miękko Hethrir, jeszcze zanim Anakin zdążył się odezwać. 

Jego głos brzmiał przerażająco. 

Jacen chwycił siostrę za rękę. Prawie nie czuła uścisku jego palców. 
Anakin  drżał,  naprawdę  przestraszony,  i  wytrzeszczał  oczy  na  Hethrira.  Jaina 

spróbowała zrobić krok w kierunku brata, była przecież za niego odpowiedzialna, star-
sza. Ale Tigris powstrzymał ją, kładąc dłoń na jej ramieniu. 

-  Rób,  co  ci  kazano  -  powiedział.  -  Wtedy  nic  ci  nie  będzie  grozić  i  nikt  nie 

skrzywdzi twoich braci. 

Nikt nigdy nie traktował jej  w taki sposób. Jaina nie mogła pojąć, dlaczego  ją to 

spotkało. 

Wujek  Luke  potrafił  wpłynąć  na  jej  zdolności  i  na  Jacena,  a  nawet  na  Anakina. 

Nie  było  w  tym  nic złego.  Anakin  był  za  mały,  aby  do  końca  zdawać  sobie  sprawę  z 
tego, co robi. Ale wujek Luke nigdy nie wyciągał światła z Anakina. Nigdy też nie rzu-
cił na nich tej strasznej, wilgotnej i zimnej mgły, której nie było widać, nie można było 
złapać i cisnąć na ziemię. Wujek Luke był przewodnikiem, uczył, jak użyć zdolności i 
jak je wykorzystywać. Czasami nawet wspomagał jej Moc, aby pokazać, jak zrobić to, 
co próbowała osiągnąć. 

Ale nie w taki sposób! 
- Weź tych dwoje do ich pokoi! - polecił Hethrir Tigrisowi. - Potem wróć do mnie. 
- Jak rozkażesz, Hethrirze - odpowiedział Tigris. Jego głos był pełen oddania. 
- Chcę mój ząb - poprosiła Jaina. 
Hethrir  potrząsnął  rękawem.  Ząb  upadł  na  podłogę.  Tigris  nie  pozwolił,  aby  go 

podniosła. 

Hethrir złapał Anakina. Mały nie stawiał oporu. Nie mógł. 
- Pozwól mu zostać z nami, proszę - błagała Jaina. - Ma tylko trzy... 
Przerwała na chwilę. 
Anakin powinien był dodać: „Trzy i pół!", ale nie powiedział nic. 

Hethrir spojrzał na nią. Teraz wiedziała, że jego uprzejmość była kłamstwem, jak 

wszystko, co mówił. 

- Jeśli będziesz grzeczna - zaczął - może pozwolę ci się z nim widywać. Co kilka 

dni albo raz na tydzień. 

Odwrócił  się,  a  biała  szata  owinęła  mu  się  wokół  nóg,  po  chwili  zniknął  wraz  z 

Anakinem  w  ciemnościach.  Ostatnie  co  dziewczynka  dostrzegła  w  mroku,  to  rozsze-
rzone strachem oczy braciszka. 

Tigris pędził Jainę i Jacena drugim korytarzem, potem gdzieś skręcił. Zimna, wil-

gotna mgła cały czas spowijała bliźniaczkę. 

- Zimno mi - wyszeptała. 
- Bzdura. Jest dostatecznie ciepło - odparł Tigris. 
Jaina czuła ból i skrępowanie, strach i wściekłość. Mimo że była mała, nigdy nie 

traktowano jej w taki sposób. Zawsze starała się wykorzystywać swe zdolności dobrze. 
Była odpowiedzialna. Od momentu kiedy zrozumiała, co to słowo oznacza, wiedziała, 
że jest w jej życiu czymś bardzo ważnym. 

Szkoda, że nie mogła teraz porozmawiać z mamą. Nigdy, przenigdy nie pozwala-

no jej używać Mocy, aby kogoś zranić. Ale gdyby musiała, jeśli miałoby to powstrzy-
mać  kogoś  od  wyrządzenia  krzywdy  jej  lub  Jacenowi  albo  ochronić  najmłodszego  z 
nich? Zawsze była do tego stopnia odpowiedzialna za Anakina, że wiedziała, co robić. 

Powinna  była  użyć  bariery  w  obronie  własnej.  Ale  wiedziała  już  teraz,  że  to  nie 

działa. 

Hethrir potrafi zniszczyć  barierę - pomyślała. - Gdyby naprawdę  był chrzestnym, 

nie robiłby tego. Nie wierzę, że zna tatę i że jest przyjacielem mamy. 

Teraz już była pewna, a myśl o tym była jak słońce przebijające się przez chmury, 

że mama, tata i wujek Luke nie zginęli! 

Najwyższy czas, aby w to uwierzyć. 
Próbowała  złapać  spojrzenie  Jacena,  aby  sprawdzić,  czy  brat  wie  już,  że  rodzice 

żyją. 

Odwróciła głowę jego w stronę. Tigris dotknął jej twarzy ręką; była ciepła, i cho-

ciaż  nie  odezwał  się  słowem,  dziewczynka  wiedziała,  o  co  mu  chodzi.  Skierował  jej 
spojrzenie do przodu. 

- Tutaj chodzi się prosto i z podniesioną głową - poinformował. - Z oczami skie-

rowanymi przed siebie, aby widzieć to, co napotkamy na drodze. 

- To głupie - stwierdziła Jaina. - Wiele tracicie! 
- I nie pyskuje się starszym - dodał Tigris. 
- Co to znaczy: pyskuje? - zainteresował się Jacen. 
- Nie bądź bezczelny - powiedział Tigris. 
- Co to znaczy: bezczelny? - spytała Jaina. 
Nie wiedziała, co Tigris chciał dać im do zrozumienia. Zachowywał się tak, jakby 

go  coś  zezłościło,  ale  nic  nie  odpowiedział,  tylko  popędził  ich  przed  siebie,  w  ciem-
ność. 

Jaina zastanawiała się, jak uciec przed ciężką, mokrą zasłoną. Cały czas czuła jej 

obecność, była nią oblepiona, ale kiedy dotykała ramienia, nie czuła nic materialnego. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Przez cały czas czuła się tak, jakby Hethrir trzymał ją swą zimną, ciężką ręką. Sta-

le się mu próbowała wyślizgnąć, zupełnie jak Anakin, wyrywający się z jej objęć, kiedy 
go niosła. Te wysiłki bardzo ją wyczerpywały. 

Korytarz zaprowadził ich do dużego, zbudowanego z kamienia kwadratowego po-

koju. Panował w nim półmrok, ale nie było tak ciemno jak w korytarzu. Z sufitu płynę-
ło  niewyraźne  szarawe  światło.  W  porównaniu  do miejsc,  które  znała  wcześniej,  sufit 
był  bardzo  niski.  Gdyby  Tigris  był  trochę  wyższy,  mógłby  go  dosięgnąć.  Hethrir  bez 
trudu dostałby do niego ręką. 

Pokój nie miał ścian, zamiast nich wstawiono drewniane drzwi, które stykały się 

futrynami.  Wszystkie  zamknięte.  Jaina  zastanawiała  się,  czy  byłaby  w  stanie  znaleźć 
wyjście z tego budynku, gdyby w jakiś sposób udało jej się wrócić tam, skąd przyszli. 

Albo wypróbuję wszystkie drzwi po kolei - pomyślała. - Jest ich przynajmniej sto. 

A może siedem tysięcy! 

W każdym razie któreś z nich muszą być wyjściem - powiedziała do siebie w my-

ślach. 

Wtedy zdała sobie sprawę, że jeśli znajdują się na statku, a tego  w żaden sposób 

nie mogła stwierdzić, wydostanie się na zewnątrz nie oznaczało niczego dobrego. 

Była taka zmęczona. Udawała, że nie ma ochoty na drzemkę, to dobre dla malu-

chów takich jak Anakin, ale oczy same jej się zamykały. 

Tigris  wepchnął  rodzeństwo  do  kamiennego  pokoju.  Echo  odbijało  się  od  ścian. 

Zatrzymał się, stojąc pomiędzy bliźniętami. Jainie tak chciało się spać, że oparła się o 
niego. Prawie zasypiała na stojąco. 

Tigris trzymał rękę na jej ramieniu. Była to jedyna ciepła rzecz na całym świecie. 

Przez ułamek sekundy poczuła coś w rodzaju przyjaznego uścisku. Pomyślała, że może 
chłopak zabierze ją do miejsca, gdzie będzie mogła się zdrzemnąć, i utuli do snu, tak 
jak to robiła Winter. I wszystko będzie dobrze. 

Ale po chwili przypomniała sobie, gdzie jest, dlaczego, a Tigris potrząsnął nią, by 

się obudziła. 

- To tutaj - powiedział. - Nic z tego. Tu nie śpimy w ciągu dnia. Nie ma czasu na 

lenistwo! 

- Nie śpię! - zaprzeczyła Jaina, co było tylko częścią prawdy. 
- Ja też - dodał Jacen. 
Czuła,  że  był  tak  samo  śpiący  jak  ona.  Hethrir  musiał  potraktować  go  tą  samą 

zimną mgłą co ją. 

Ale kiedy znajdziemy się już w łóżku, wszystko będzie dobrze - pomyślała Jaina. - 

Będzie nam ciepło, będę mogła wysunąć dłoń spod kołdry i on też, będziemy mogli się 
trzymać za ręce. I choć nie będziemy mogli czytać w swoich myślach, będziemy mówić 
szeptem. 

Oczy Jainy zaszły łzami i wszystko się zamazało. Nigdy nie przypuszczała, że bę-

dzie  musiała  po  kryjomu  podawać  rękę  własnemu  bratu.  Nigdy  nie  myślała,  żeby  co-
kolwiek robić po kryjomu! Nie pamiętała, by kiedykolwiek nie mogła telepatycznie po-
rozumiewać się z Jacenem. Zmarznięta, zmęczona, głodna i samotna, znowu była bliska 

łez.  Od  płaczu  powstrzymała  ją  myśl,  że  już  niedługo  będzie  mogła  zastanowić  się  z 
Jacenem nad tym, co mają dalej robić. 

Tigris popchnął ich dalej do przodu. Doszli do małych drzwi. Chłopak otworzył je. 

Przypuszczała,  że za nimi musi  znajdować  się  następny  długi  korytarz.  Nie zdołałaby 
przejść jeszcze jednego długiego korytarza. 

Ale za drzwiami nie znajdowało się nic oprócz maleńkiego pokoiku, którego jedna 

ściana miała szerokość drzwi, a druga była tylko dwa razy większa. 

Jaina zatrzymała się, nie wiedząc, co robić. Może były gdzieś następne drzwi, ale 

nie  mogła  dostrzec  klamki  czy  automatycznej  dźwigni  ani  nawet  jej  zarysu.  Otwarte 
drzwi wykonano z surowego drewna, a ściany pokoiku z brzydkiego szarego kamienia. 

Tigris puścił rękę Jacena i pchnął go w głąb pomieszczenia. 
Drzwi zatrzasnęły się za nim głucho. 
- Jacen! Jacen! - płakała Jaina. 
Wyszarpnęła  się  Tigrisowi  i  podbiegła  do  wejścia,  walcząc  z  klamką.  Ale  Tigris 

odsunął ją. Po drugiej stronie brat wykrzykiwał jej imię. Prawie go nie słyszała. 

- Chodź - powiedział Tigris. - Nie bądź dzieckiem. Tutaj się nie krzyczy i nie hała-

suje. Jesteśmy dzielni. 

Jaina odwróciła się do niego gwałtownie. 
- Ja jestem dzielna! 
Chciała  go  uderzyć,  ale  złapał  ją  za  ręce  i  trzymał  tak  mocno,  że  nic  nie  mogła 

zrobić. 

- Jestem dzielna, ale chcę do mojego brata! 
- Pora spać - oznajmił Tigris. - Rano nie będziesz się tak głupio zachowywać. Jaz-

da! 

Może będę mogła porozmawiać z nim przez ścianę - myślała desperacko. - Może 

nie będzie tak źle... 

Odwróciła się pełna nadziei w stronę drzwi sąsiadujących z pokojem Jacena. 
Tigris odepchnął ją od klitki brata i poprowadził przez środek wielkiego, kwadra-

towego  przedpokoju.  Otworzył  drzwi  do  pokoiku  tak  samo  małego,  ale  znajdującego 
się możliwie najdalej od więzienia Jacena. 

Tigris puścił jej rękę. Spojrzała na niego. 
- Pokaż, że jesteś dzielna - rozkazał. 
Popatrzył  na  pokój  i  Jaina  domyśliła  się,  że  chce,  aby  weszła  tam  bez  gadania. 

Wlepiła wzrok w jego duże czarne oczy. 

- Chcę do domu - powiedziała. 
- Wiem - odparł miękko. Zawahał się i skinął w stronę pokoiku. - Ale... nie mo-

żesz. 

Weszła do środka. Nie miała wyboru. Zamknął za nią drzwi. 
Upiorny szary kamień niknął w ciemnościach. Jaina rozglądała się za jakimś otwo-

rem, innym wyjściem. Starała się znaleźć sposób na zdemontowanie zamka lub zawia-
sów wielkich drewnianych drzwi. Nie znalazła nic z wyjątkiem paru wgłębień, powsta-
łych na skutek czyichś kopniaków. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Przeszła dookoła pokoju. Dotykała ścian. Nic nie znalazła. Ostukała je, ale odzy-

wały się głucho. 

Kiedy doszła do końca pokoju, jej stopy zagłębiły się w czymś. Upadła na kolana i 

pomacała podłogę. Była miękka i śliska. Upiorny kolor prawie zniknął. Widziała swoje 
palce, ale podłoga była ciemna. Usuwała się jej spod palców. Miękki cień okazał się na 
tyle  duży,  że  mogła  się  na  nim  skulona  położyć.  Zrobiła  to.  Była  zmarznięta,  ale  to 
przez tę mgłę Hethrira. Chciałaby mieć teraz normalne łóżko. Potrzebowała czegoś na 
pocieszenie, chciała mieć swoją Ebę, miękką szmacianą laleczkę przedstawiającą Wo-
okiego, którą dostała od Chewiego  jako prezent z ostatniej podróży. Jacen dostał bliź-
niaczą Abę. 

Światło zgasło. W pokoju było bardzo ciemno. Jainę przeszedł dreszcz. 
Wyobraźmy  sobie  -  pomyślała  Jaina  -  że  jesteśmy  na  wycieczce.  Ale  wszystkie 

podróżne  rzeczy  gdzieś  się  zgubiły.  A  może  wpadły  do  wody.  Wszystko  jest  mokre. 
Musimy to naprawić. 

Wyobraziła sobie miękki materac, już wysuszony i przyjemnie ciepły, i siebie le-

żącą na nim. A także swój  wspaniały koc podróżny. Wiedział, kiedy  było  jej zimno, i 
sam się podgrzewał. Wiedział, jak ją otulić, aby  wiatr nie przedostawał się do środka. 
Czasami  lubił  być  mokry,  lubił  popływać.  Zawsze  potem  rozciągał  się  jak  długi  na 
ziemi, nie miał przecież nóg. Trząsł się i otrzepywał, dopóki całkowicie nie wysechł, a 
Jaina  znowu  mogła  się  nim  otulić  i  zasnąć.  Kiedy  była  malutka,  uwielbiała  spać  pod 
nim nawet w domu. 

I mama też jest na tej wycieczce - rozmyślała Jaina. - 1 tatuś, i Winter, Chewbac-

ca, wujek  Luke, Threepio, nie ma tylko Artoo - Detoo, bo  nie lubi brudzić sobie nóg, 
ale wrócił  bezpiecznie do domu. Na ognisku pieczemy grzanki, Anakin śpi, Jacen też 
jest z nami, robimy kakao... 

Przed nią pojawił się mały punkt świetlny, iskrzący się  jak płomień. Wyciągnęła 

do niego rękę, a Jacen ujął go w garść i Jaina przestała drżeć... 

 
Tigris spieszył z powrotem do apartamentów Hethrira. 
Byłem głupi - myślał. - Głupi i słaby, rozpieszczałem dzieci. Chciałem im pomóc, 

to nie było dobre. To je tylko osłabiło i ogłupiło, tak samo jak mnie! 

Uklęknął przed drzwiami lorda Hethrira. Nie musiał stukać. Hethrir i tak wiedział, 

że jest tutaj. Lord przyjmie go, kiedy będzie gotów, we właściwym czasie. 

Tigris wykorzystał czas oczekiwania na rozważanie błędów, jakie popełnił. 
Kiedy  zaczynały  go  już  boleć  kolana,  lord  wreszcie  otworzył  drzwi.  Tigris  czuł 

ciężar  jego  spojrzenia  na  swoich  barkach.  Podniósł  głowę  i  popatrzył  mu  prosto  w 
oczy. 

- Zabrało ci to zbyt dużo czasu - stwierdził Hethrir. 
- Tak jest, lordzie Hethrirze. 
Przez  chwilę,  tylko  przez  chwilę  Tigris  pomyślał,  żeby  skłamać,  zwalić  winę  na 

dzieci. Na ich nieposłuszeństwo i bezczelność. Ale ich bezczelność nie była wytłuma-
czeniem. 

- Popełniłem błąd, lordzie Hethrirze. Rozmawiałem z dziećmi. Poinstruowałem je, 

jak sobie życzyłeś, lecz niepotrzebnie tak długo z nimi dyskutowałem. Byłem... głupi i 
słaby. 

Hethrir spojrzał na niego groźnie. Nie okazał gniewu. Nigdy nie okazywał. Tigris 

zastanawiał się, czy lord kiedykolwiek czuł coś takiego jak gniew, jego umysł był po-
nad to. 

- Rozczarowałeś mnie, Tigrisie - oznajmił Hethrir. Tigris poczuł to rozczarowanie. 

Sam czuł się rozczarowany swoim zachowaniem. Nigdy nie zadowoli Hethrir a, zawsze 
przegrywa. 

- Ale skoro żałujesz tego błędu, dam ci jeszcze jedną szansę. Wstań. 
Tigris  usłuchał.  Hethrir  wrócił  do  swojego  pokoju  i  obejrzał  się  za  chłopakiem 

niecierpliwie. 

- No chodź! 
Tigris zdziwiony poszedł za nim, bo Hethrir rzadko zapraszał go do środka. Czuł 

się prawdziwie zaszczycony, mogąc wejść do pięknego gabinetu, wyłożonego grubym 
wzorzystym dywanem. Pokój zdobiony był złotymi ornamentami, polerowaną boazerią 
na ścianach, a powyginane światłowody rzucały na sufit wspaniałe refleksy świetlne. 

Najmłodsze z nowych dzieci, Anakin, siedziało grzecznie na środku dywanu. Jego 

energia  znacznie  osłabła,  odkąd  Tigris  widział  go  po  raz  ostatni.  Ale  zaczął  znowu 
świecić słabym, iskrzącym się światłem. 

- Żałujesz swej słabości - powiedział znowu Hethrir. - To pomoże ci odnaleźć dro-

gę do siły. Wybaczam ci. Co myślisz o tym dziecku? 

Tigris przyjrzał się chłopcu. 
- Musi być niezwykle silny - stwierdził. - Świeci. Trzymasz go u siebie. 
Hethrir skinął głową. 
- Trafna uwaga. 
Tigris był wzruszony tą pochwałą. Może niezupełnie pochwałą, ale czymś najbar-

dziej do niej zbliżonym z tego, co kiedykolwiek usłyszał od Hethrira. Pierwszy raz nie 
rozczarował mistrza! 

- Dziękuję, lordzie Hethrirze. 
- Powinienem go oczyścić - rzekł Hethrir. 
- Oczyścić? - Tigris tak się przestraszył, że zapomniał, gdzie się znajduje. 
To  dziecko  -  młodzieńcem  Imperium?  Jeśli  bierze  tego  przekornego  malca  do 

oczyszczenia, dlaczego nie weźmie mnie? 

- Mój panie, on nie przeszedł żadnego szkolenia, nie jest proktorem, nie jest nawet 

pomocnikiem! 

Hethrir spojrzał na niego bez złości i pogardy. Przestraszony Tigris umilkł. 
-  Zabieram  dziecko  na  rytuał  oczyszczenia  -  powtórzył  Hethrir,  ignorując  uwagi 

Tigrisa. - Powiedz pomocnikom, że mają przygotować statek. 

- Tak jest, mój panie - wyszeptał Tigris. Wstał i nagle się zawahał. 
Hethrir nie mógł zapomnieć, jaki rozkaz wydał na jutrzejszy ranek. Znowu mnie 

sprawdza? - pomyślał Tigris. - Tak bardzo pragnę służyć mu w inny sposób, nie tylko 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

przenosić  informacje!  Tak  chciałbym  zdobyć  prawa,  aby  móc  być  oczyszczony!  Nie 
boję się! 

Być może - myślał dalej - lord Hethrir sądzi, że zapomniałem o przyjęciu. Może 

myśli, że moje nadzieje są takim przejawem arogancji, że nie pamiętam o obowiązkach. 

- Czy przyjmiesz jakiegoś członka Młodych Imperium, mój panie? 
-  Na  pewno  nie.  Wszyscy  pracują  nad  Odrodzeniem  Imperium,  podkopując  siły 

Nowej Republiki - głos Hethrira był niecierpliwy. 

-  W  takim  razie  czy  mam  poprosić,  panie,  Głównego  Proktora,  aby  poprowadził 

rozmowy z twoimi gośćmi? - spytał Tigris. 

- Moi goście? - powtórzył Hethrir. - Główny Proktor? 
- Jutro rano, mój panie. Hethrir nie odpowiedział od razu. 
- Wolałbym, zamiast zostawić Głównego Proktora moim gościom, wysłać im cie-

bie, głupcze! - powiedział Hethrir ostro. - Nie miałem zamiaru wyjeżdżać przed przy-
byciem moich gości! Skąd ci to przyszło do głowy? 

- Źle zrozumiałem - odparł szybko Tigris. - Błagam o wybaczenie. 
Hethrir westchnął. 
- Ciągle tylko przepraszasz, a nie robisz nic, żeby wreszcie nie prosić o wybacze-

nie. Musisz to w sobie zwalczyć! 

Tigris spuścił głowę. Nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, jak bar-

dzo mu przykro, zaś tego nie mógł przecież powiedzieć. Był świadom, jak bardzo roz-
czarował Hethrira. Złapał mankiet swej poszarpanej brązowej szaty, wiedząc, że długo 
jeszcze nie zamieni jej na rudą tunikę pomocnika czy też jasnoniebieski strój proktora. 

Lord  wstał.  Jego  biała  suknia  zaszeleściła.  Kiedy  się  poruszał,  miękka  tkanina 

układała się łagodnie. Jej szelest przyprawił Tigrisa o drżenie. 

Pokój wypełnił cichy pomruk wydobywający się ze świetlnego miecza Hethrira, a 

srebrna  poświata rzucała  blask na  puste ręce  Tigrisa.  Ten  podniósł  głowę,  jak  zwykle 
przejęty widokiem światła płynącego z ostrza. 

Klinga zniknęła. 
- Spróbuj - rozkazał Hethrir i podał mu rękojeść świetlnego miecza. 
Tigris poczuł w dłoni jego ciepło. Miecz był zbyt duży, nie mieścił się w rękach, 

ale chłopak robił, co mógł, aby go utrzymać. 

Wiedział, czego chce od niego Hethrir. 
Ostrze miecza mogło zalśnić jedynie dzięki Mocy. Lord nie akceptował w swoim 

najbliższym otoczeniu nikogo, kto nie potrafił generować ostrza. 

Tigris starał się nawiązać kontakt z Mocą, wytężał wszystkie siły, żeby powstało 

ostrze. 

Anakin podniósł głowę i przyglądał się z ciekawością. 
Nic się nie wydarzyło. Świetlny miecz pozostał zimny i głuchy na wezwania. 
- Moje - powiedział Anakin, wyciągając rączki w kierunku Tigrisa. 
Hethrir uśmiechnął się do niego, rozbawiony. 
- Nie, malutki - powiedział. - Nie potrzebujesz mojego świetlnego miecza. 
Znowu zwrócił się do Tigrisa i westchnął. Wziął swój miecz świetlny i zatknął rę-

kojeść za pas pod spodnią szatą. Tigris uchwycił błysk drugiego, mniejszego, którego 

nigdy przedtem w działaniu nie widział. Był przekonany, że gdyby Hethrir pozwolił mu 
spróbować z małym mieczem, odniósłby sukces. Tigris raz już zrobił aluzję na ten te-
mat.  Wspomnienie  zimnego  milczenia,  które  było  odpowiedzią  jego  pana,  powstrzy-
mywało go od kolejnych sugestii. 

- Idź już - powiedział lord. 
- Tak jest, panie - odparł Tigris. 
Rozczarował swego pana. Rozczarował sam siebie. I był przerażony. 
Dzieci,  które  nie  potrafiły  używać  Mocy,  nie  zasługiwały,  aby  pozostawać  w 

obecności lorda Hethrira. 

 
Jainę obudził głód. Było tak ciemno! Gdzie się podziały księżyce i gwiazdy? 
Może są chmury - pomyślała. 
I wtedy przypomniała sobie, co się stało. 
Westchnęła i usiadła. Wyprostowała ręce i popatrzyła na nie. 
Zanim zasnęła, Jacen trzymał ją chyba za rękę? Ale teraz go nie widziała, nie sły-

szała ani nie mogła go znaleźć. 

Miękkie  miejsce  do  spania  przeobraziło  się  na  powrót  w  zwykłą  podłogę.  Jaina 

podskoczyła ze strachu. Niby - łóżko po prostu zniknęło. 

Przeszła  w  stronę  drzwi.  To  samo  szorstkie  drewno.  Zawiasy  po  tamtej  stronie, 

klamka zresztą też. 

- Pozwólcie mi wyjść - poprosiła. Drzwi nie odpowiedziały. - Otwórzcie się. Pro-

szę. 

Nic  się  nie  zmieniło.  Powtórzyła  to  w  kilku  innych  językach.  Nic  nie  pomogło. 

Westchnęła. 

Tak naprawdę to nie wierzyłam, że proszenie coś pomoże - westchnęła w duchu. 
Przerażała ją możliwość użycia zdolności, aby zbadać klamkę, ale jeszcze bardziej 

obawiała się tego nie zrobić. 

W momencie kiedy przedostała się do klamki, owinęła się wokół niej ciężka, zim-

na mgła Hethrira. 

Jaina wycofała się. Zdołała jednak pobieżnie zbadać zamek. Był raczej prosty, ale 

bardzo duży i ciężki. Dzieliła ją od niego szeroka na dłoń warstwa drewna. 

Mogę  go  otworzyć  -  pomyślała.  -  Wiem,  że mogę.  Gdybym  tylko  zdołała  się  do 

niego  dostać.  Mogłabym  nawet  z  powrotem  go  zamknąć,  nie  pozostawiając  żadnych 
śladów. 

Znowu zadrżała. Mgła Hethrira była mokra i zimna. Przypuszczała, że kiedy zno-

wu będzie grzeczna, mgła opadnie. Wepchnęła zziębnięte ręce do kieszeni. Chciała się 
ogrzać. 

Palcami dotknęła niezbędnika. 
Wyrwała go z kieszeni. 
Jak  mogłam  zapomnieć  -  pomyślała.  Rozłożyła  wiertło  do  drewna.  Przytknęła  je 

do drzwi. Nie wolno jej było używać go do mebli czy domów. Ale teraz to co innego. 

Odpadło kilka drzazg. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Uderzył ją przyćmiony blask światła. Odskoczy-

ła, chowając niezbędnik do kieszeni. 

- Au! – W pokoju było tak ciemno, że światło kłuło ją w oczy. Zacisnęła powieki. 
- Wyjdź - powiedział Tigris. 
Jaina nie widziała go, ale rozpoznała głos. Po omacku wyszła z pokoiku. 
Tigris zamknął za nią drzwi. 
Po  drugiej  stronie  ujrzała  Jacena,  stojącego  z  opuszczonymi  ramionami  przed 

drzwiami od jego pokoju. 

Chciała do niego pobiec, ale Tigris ją powstrzymał. Usiłowała się wyrwać, lecz nie 

mogła.  Pod  każdymi  drzwiami  widziała  jakieś  dziecko,  każde  inne,  każde  z  innego 
świata.  Żadne  z nich  się nie  poruszyło.  Wyglądały  na  wystraszone i  zmęczone, miały 
zszargane ubrania. 

Pośrodku  kamiennego,  dużego  hollu  stały  w  podwójnym  rzędzie  starsze  dzieci, 

ubrane w czerwonorude tuniki. 

- Nie biegać - powiedział Tigris. - Czekamy na pozwolenie proktora. 
Tigris wskazał na wejście do dużego pokoju. W drzwiach stał wysoki młody męż-

czyzna w jasnoniebieskim stroju i przyglądał się im z uwagą. Skrzyżował ręce. 

- Teraz wszyscy pomocnicy pokażą nam, jak ustawić się w szeregu, i pójdziemy, 

dokąd nam polecą. 

Pomocnicy  o twarzach bez  wyrazu ustawili się precyzyjnie, ale starali się zacho-

wać pewien dystans od stłoczonych w grupkę obdartych dzieci. Maluchy odwróciły się 
posłusznie w stronę proktora. Jacen nie ruszył się z miejsca, stał uparcie po przeciwnej 
niż Jaina stronie pokoju 

Jaina ze złością patrzyła na Tigrisa. Nawet nie drgnęła. 
- Dlaczego? - spytała. - Chcę być z Jacenem! Gdzie jest Anakin? 
- Mówiłem ci, tutaj nie ma miejsca na bezczelność! 
- Nie jestem bezczelna, nawet nie wiem, co to słowo znaczy! 
- Zwrot! - zawołał ostro Tigris. 
Jaina gapiła się uparcie w podłogę, tak jak Jacen po drugiej stronie pokoju. 
- Chcesz dostać śniadanie? - zapytał Tigris. Jaina podniosła głowę. 
- Tak! 
- W takim razie rób, co ci mówię. 
Jaina  popatrzyła  spode  łba  i  znowu  wbiła  wzrok  w  podłogę.  Tigris  musiał  ją 

pchnąć. Jeden z pomocników zrobił to samo z Jacenem. 

- Idź! - rzucił Tigris. 
Reszta dzieci ruszyła do przodu. 
Starała się iść nierówno. Powłóczyła nogami, potykając się o kamienną posadzkę. 

Tigris wbił długie palce o ostrych paznokciach w jej ramię. Nie powiedział jednak, aby 
przestała, więc dalej szurała nogami. Pomiędzy równym tupaniem maszerujących dzie-
ci słychać było zakłócający rytm dźwięk. Po chwili dołączyło do niego kolejne szura-
nie,  tak  samo  nierówne!  Jaina  zerknęła  na  drugą  stronę  hollu.  Jacen  odpowiedział  jej 
mrugnięciem.  Wtedy  jeden  z  pomocników  odwrócił  mu  głowę,  tak  aby  patrzył  przed 
siebie. 

Ale  było  już  za  późno.  Jaina  przeskakiwała z  jednej  nogi na  drugą.  Dzieci  idące 

obok przestały maszerować i zaczęły podskakiwać i brykać. 

Czerwonozłote dziecko -  centaur podrygiwało raciczkami w żywym tańcu. Galo-

powało w miejscu, trzaskając swym długim ogonem o cętkowane boki. Uniosło głowę i 
radośnie zawyło, na co obydwoje, Jaina i Jacen, odpowiedzieli tym samym. 

Tigris pociągnął Jainę do tyłu. 
- Przestań! Uspokój się! Wbił paznokcie w jej skórę. 
- Au! - wrzasnęła. Wolałaby pokazać, że to nie boli, ale nie widziała powodu, dla 

którego miałaby udawać, że jej nie zranił. - Przestań! To nikczemność! 

Na  chwilę  puścił, aby  ponownie  ścisnąć, tym  razem mocniej.  Unieruchomił  ją,  a 

jej Moc znalazła się na granicy  wybuchu, lecz starała się ją kontrolować. Tymczasem 
siła Tigrisa jakby zelżała. Dziewczynka bała się jednak, że może znowu powrócić. 

Inne dzieci wciąż stały. Proktor po przeciwnej stronie sali ścisnął ręką ramię Jace-

na. 

-  Wszyscy  musimy  respektować  dyscyplinę  -  powiedział  Tigris.  -  Jesteś  dziec-

kiem. Nie wiesz, co jest dla ciebie dobre. Musisz się mnie słuchać, tak jak ja słucham 
proktorów i lorda Hethrira. 

-  Dlaczego  nie  mogę  skakać?  Dlaczego  nie  mogę  biegać?  Dlaczego  nie  mogę 

krzyczeć? - spytała Jaina głosem pełnym żalu. 

- Dlatego że to urąga dyscyplinie. Musisz się nauczyć panowania nad sobą. 
To ją powstrzymało. Zajęcia z wujkiem Luke'em w większości dotyczyły nauki o 

tym, co wolno i czego nie wolno robić. 

-  Ale  wujek  Luke  pozwalał  mi  biegać  i  skakać!  -  powiedziała.  -  To  nie  ma  nic 

wspólnego z... 

- Luke Skywalker nie żyje - rzekł Tigris. 
- Ale... 
- Bez dyskusji! - przerwał Tigris. - Ustaw się w rzędzie i spokojnie idź za dziećmi. 
Jaina cieszyła się, że Tigris nie pozwolił jej dokończyć. Omal nie zdradziła mu, że 

wie, iż wujek Luke żyje! 

I mama - przypominała sobie - i tata, i... 
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się Hethrir. Jainie zdawało się, że widzi srebrne 

znaki na jego szacie, biegnące od ramion do piersi. 

- Lord Hethrir! - wykrzyknął Tigris i padł na kolana. 
- Co to za hałasy? - zażądał odpowiedzi Hethrir. 
- Wyjaśniałem dziecku nasze metody działania - usprawiedliwiał się Tigris, wbija-

jąc spojrzenie w podłogę. 

- Nie wyjaśniaj - uciął Hethrir. - Rozkazuj. 
- Gdzie jest mój brat? - spytała Jaina. - Gdzie jest Anakin? 
-  Zachowujesz  się  nagannie  -  powiedział  Hethrir.  Mówił  podniesionym  głosem, 

tak aby wszystkie dzieci i pomocnicy mogli go słyszeć. - Odwołuję śniadanie z powodu 
zachowania tego dziecka. Udacie się prosto do sali zajęć. 

- To nie w porządku! - krzyknęła Jaina. - Nikt nie dostanie śniadania dlatego, że ja 

podskakiwałam?! 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Cisza! - szepnął Tigris. 
Hethrir bez słowa wyszedł z pokoju. Jego szata zafurkotała nad podłogą. 
Jaina była tak głodna, że aż burczało jej w brzuchu. Od wczorajszego obiadu nic z 

Jacenem nie jedli. Ślina napływała jej do ust na wspomnienie potrawki z ryby, kanapek 
i owoców na deser... 

- To nie w porządku! 
-  Złamałaś  zasady  -  powiedział  Tigris  wstając  z  klęczek.  -  Jesteś  częścią  grupy. 

Zasady dotyczą całej grupy. 

- Ale... 
- Cicho bądź - znowu przerwał jej Tigris. - Lord Hethrir jeszcze nie odwołał obia-

du... 

Jaina  rozejrzała  się.  Pomyślała,  że  wszystkie  dzieci  muszą  być  na  nią  wściekłe. 

Żadne na nią nie patrzyło i żadne nic nie powiedziało. Pierwszy raz zobaczyła, jak bar-
dzo są chude, tak chude, aż widać było kości. Jak okropnie musiały być głodne! Chciała 
je chociaż przeprosić. Bała się jednak odezwać, przecież Hethrir mógł odwołać obiad. 

Uspokoiła  się,  zrezygnowana.  Kiedy  rząd  dzieci ruszył  do  przodu,  grzecznie  po-

szła za nimi. 

Ale ciągle jakby trochę nierytmicznie... 
 
Jaina była tak godna, że prawie nie mogła myśleć, i tak znudzona, że zmuszała się, 

aby nie zasnąć. Nie mogła zrozumieć, dlaczego musi siedzieć w tej maleńkiej izdebce, 
do której nie dochodzi słoneczne światło i świeże powietrze, i zapamiętywać informa-
cje, wyskakujące przed nią z powietrza. Większość z nich już znała, jak jej inicjały czy 
rozkłady zajęć. Te, których nie posiadała, były tak nudne, że nie rozumiała, po co ma 
się ich uczyć. Przestała się martwić, że ich nie pamięta. Wysoko ponad jej głową  wy-
świetlała się liczba złych odpowiedzi. Nie dbała o nie. 

Zasnęła. 
- Musisz być bardzo głupią dziewczynką. 
Jaina  podskoczyła,  gwałtownie  obudzona.  Nie  usłyszała,  jak  Tigris  do  niej  pod-

szedł. Wstała i gapiła się na niego. 

- Nie jestem! Jestem mądra! Dlaczego jesteś taki podły? Dotknął palcem fatalnej 

punktacji jej złych odpowiedzi. 

Miał brudne, poobgryzane paznokcie. 
- Nie wolno ci myśleć, że jestem podły - powiedział Tigris. - Ja tylko pomagam ci 

uczyć się dyscypliny. 

- Zachowujesz się podle. 
- Jeśli chcesz, żebym tego nie robił, musisz odpowiadać na pytania. 
- Są głupie! 
-  Jesteś  bezczelna.  Sądzisz,  że  wiesz  lepiej  od  samego  lorda,  co  jest  dla  ciebie 

najlepsze? Jesteś bardzo głupia! 

- Nie jestem! Wcale nie jestem! Lubię się uczyć! Ale to są bzdury! 
- Jak wysoki jest największy wodospad na Firrerre? 

- Wiem, jak poznać, gdzie płynie główny strumień rzeki - oświadczyła z nadzieją 

w głosie. - Wiem, jak obliczyć  wysokość  wodospadu, nawet jeśli nie mogę dostać się 
na szczyt! 

-  Ale  lord  Hethrir  nie  o  to  cię  pyta  -  rzekł  Tigris.  -  Pyta,  ile  mierzy  największy 

wodospad na Firrerre. 

- Nie wiem. To głupie pytanie, kogo to obchodzi? Mogę poszukać odpowiedzi. 
-  Tysiąc  dwieście  sześćdziesiąt  trzy  metry.  Lord  Hethrir  uważa,  że  wykształceni 

ludzie powinni znać takie fakty. Siądź przed ekranem i ucz się. 

Wiedziała, że nie ma wyboru. 
- Same bzdury - powiedziała szeptem. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

ROZDZIAŁ 4 

Leia  spała,  ale  we  śnie  dobiegały  ją  jakieś  odgłosy.  Wokół  panowała  ciemność, 

lecz  ze  wszystkich  stron  dochodziły  świsty  i  trele.  Głosy  zaczęły  nabierać  kształtów. 
Krzyknęła i sięgnęła w ich kierunku. Były to trzy małe, kruche figurki. 

Obudziła  się.  Oddychała  z  trudem.  Zasnęła  na  krześle.  Światła  rozruszały  ją  i 

ożywiły. 

Co za koszmar - pomyślała. 
Nagle oprzytomniała. To nie był sen. 
Obok niej stał Artoo - Detoo, piszcząc żałośnie. 
- Och! Przestraszyłeś mnie - powiedziała. - O co  chodzi, Artoo? Jakieś  wieści? - 

Nic nie było. - Czy obudziłeś mnie po to, bym przeniosła się do łóżka? 

Uśmiechnęła się smutno. 
-  Nie  sądzę,  aby  to,  gdzie  śpię,  miało  jakieś  znaczenie.  Zmusiła  się  do  wstania. 

Miała napiętą, obolałą szyję i plecy. 

Czuła się śpiąca i rozbita. Był środek nocy. Do świtu brakowało jeszcze kilku do-

brych godzin. 

- To pan Iyon mnie uśpił! - wykrzyknęła. Potrząsnęła głową, starając się przezwy-

ciężyć ogarniającą ją senność. - Dlaczego, przecież i tak... 

Ale przypomniała sobie, że szambelan pił razem z nią herbatę. To dlatego ziewał i 

się jąkał. Tak się spieszył do swojego pokoju, bo po środku usypiającym jego także mo-
rzył sen. 

Była wściekła, że tego nie zauważyła. Ale biorąc pod uwagę zaufanie, jakim ją da-

rzył, i jego strach, nie potrafiła go winić. 

Artoo - Detoo potoczył się w kierunku drzwi. 
- Dobranoc - rzuciła w jego stronę Leia. Artoo podjechał do niej i znowu wrócił do 

drzwi. 

- O co ci chodzi? 
Robot zagwizdał stanowczo. Z furkotem podjechał pod drzwi. Czekał. 
- Dokąd idziesz? Chcesz, żebym poszła z tobą? Artoo zniknął za drzwiami. 
Leia podążyła za nim. 
- Dokąd idziemy? Czy Chewbacca się obudził? O to ci chodzi? 
Szła korytarzem za Artoo - Detoo. Zamek był cichy i ciemny. Kątem oka widziała 

rzeźbione na ścianach postacie, wydawało jej się, że się ruszają, odgrywając swe role. 

Artoo nie wybrał drogi do szpitala. 
- Tędy - domyśliła się Leia. 
Artoo nie przystając potoczył się dalej. Zaintrygowana Leia pośpieszyła za nim. 
Kiedy idąc za robotem wydostała się z zamku, nocne powietrze podziałało na nią 

jak balsam. Zamek był tak wielki, krył w sobie tyle labiryntów, że zdołała zapamiętać 
jedynie miejsca, do których musiała trafiać. 

Na  niebie  świeciły  księżyce  Munto  Codru.  W  ciszy  słychać  było  nawoływania 

nocnych stworzeń. 

- Dokąd idziemy? - spytała szeptem Leia. 
Wszystkie  dźwięki  niespodziewanie  ucichły.  Zatrzymała  się,  przestraszona  tą 

zmianą. Stała spokojnie, aż nocne odgłosy ponownie zaczęły wypełniać przestrzeń, po-
czątkowo  dalej,  następnie  coraz  bliżej,  skończywszy  na  ćwierkaniu,  które  dochodziło 
prawie spod jej stóp. 

Artoo - Detoo zaświstał. Jego świergot przyłączył się do chóru nocnych stworzo-

nek. Te spokojnie kontynuowały swoje nawoływania. 

Robot dojechał do lasku i potoczył się dalej drogą wiodącą na łąkę. Na skraju po-

lanki, w miejscu skąd zniknęły dzieci, Leia przystanęła na moment, lecz zaraz zdecy-
dowanie  ruszyła  przed  siebie.  Kiedy  dotarła  do  przeciwległego  krańca  polanki,  gdzie 
znów rosły drzewa, zaczęła ciężko dyszeć. Nie mogła złapać tchu. 

Zachowujesz się jak przestraszone dziecko - powiedziała do siebie. - Albo przera-

żona matka - dodała po chwili. 

Wkrótce zorientowała się, dokąd prowadzi ją Artoo. Dogoniła go. 
- Co jest na polu? Artoo, czy wiesz, gdzie są dzieci? Ukryto je na którymś statku? 
Na  małym  lotnisku  zamkowym  stało  kilka  statków  kosmicznych.  Większe  miały 

obowiązek  lądować  w  głównym  porcie,  jako  że  tutaj  nie  było  wystarczająco  dobrych 
warunków. Ale jeśli porywacze mieli dostęp do lokalnej jednostki, mogli się tu ukryć. 
Nikomu nie przyszłoby do głowy, by to sprawdzić, ponieważ w ogóle nie wystartowali. 
Nie mogli odlecieć z głównego portu, bo nikomu nie wydawano zezwolenia na start. 

- Powiedz mi, Artoo! Robot nawet nie zaświergotał. 
Na polu znajdowały się trzy statki. Jeden kurierski, i ten właśnie Leia chciała wy-

słać  po  Hana  i  Luke'a,  drugi  był  starym,  miejscowym  pojazdem  o  przedziwnej  kon-
strukcji, pozostawionym do dyspozycji szambelana. 

Trzeci  to  „Alderaan",  duma  i  radość  Leii.  „Alderaan"  był  małym,  lśniącym  stat-

kiem  posiadającym  hipernapęd  umożliwiający  przekroczenie  prędkości  światła.  Luke 
łajał ją za to, że uczyła się nim latać, zamiast studiować nauki Jedi. Ale prawdą było, że 
o wiele łatwiej i szybciej opanowała kierowanie statkiem niż nauki Jedi. Sprawiało jej 
to  wielką frajdę. Może dlatego tak polubiła mary stateczek. Odpowiedzialność za Re-
publikę nie pozostawiała jej zbyt wiele czasu na rozrywkę. 

To samo dotyczyło wszystkich, których znała. Luke zwykle pracował do momen-

tu,  kiedy  był  zupełnie  wyczerpany.  Leia  sądziła,  że  doprowadza  się  do  takiego  stanu, 
aby sprawdzić samego siebie czy też wykazać się bohaterstwem. Czasem ją to przeraża-
ło. Żałowała, że nie wychowywali się razem, że go nie znała, kiedy był dzieckiem. Mo-
że mogłaby go teraz lepiej zrozumieć. 

Han nigdy  świadomie  nie  przekraczał  granic  wytrzymałości.  Miał  w  życiu  wiele 

okazji, aby się sprawdzić, i nie potrzebował ich  mnożyć. Często  jednak czynił to nie-
świadomie. Nierzadko Leia, wracając z któregoś z przyjęć dyplomatycznych czy prze-
ciągających  się  do  późnych  godzin  spotkań,  zastawała  go  chrapiącego  na  biurku.  Raz 
nawet zasnął w wannie. Była pewna, że gdyby przyszła pięć minut później, mógłby się 
utopić. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dlatego  właśnie  obydwaj  z  Lukiem  wyjechali.  Byli  wykończeni.  Potrzebowali 

wakacji. 

Wątpiła, że Luke znajdzie nowych rycerzy Jedi, ale miała nadzieję, że przynajm-

niej trochę odpocznie, a Han pofolguje sobie jak za dawnych czasów. 

Szła polem za Artoo - Detoo. Spodziewała się, że robot zatrzyma się przy kurierze. 

Ale  kiedy  go  minął,  odetchnęła  głęboko.  Czyżby  prowadził  ją  do  statku  szambelana? 
Był zawsze miły i pomocny. Nawet kiedy ją uśpił, chciał jak najlepiej. Ale jeśli dzieci 
są na statku, jeżeli je porwał, aby podnieść swój prestiż w Munto Codru... 

Artoo - Detoo minął statek szambelana i zmierzał w kierunku „Alderaana". 
Leia pobiegła za nim. 
Nikt bez mojej zgody nie może wchodzić na statek! - zawołała do siebie. - Nikt! 

Nawet Han! A już na pewno nie bliźnięta czy Anakin! Porywacze nie mogli ich zmusić 
do otwarcia statku, ponieważ dzieci nie potrafiły tego zrobić. 

Serce jej waliło. Ktoś, kto był dobrze obeznany z Mocą, mógł wejść do środka, nie 

włączając alarmów. 

Próbowała się uspokoić. Poczekaj, zobaczymy - myślała. 
Artoo - Detoo zatrzymał się przy „Alderaanie". 
Leia  położyła  rękę  na  srebrnym  skrzydle  statku.  Czysty  lakier nie nosił  żadnych 

śladów zniszczenia, wyglądał jak zrobiony z rtęci. Statek był zarejestrowany na osobę, 
która nie istniała, czyli na drugie imię Leii, wymyślone przez nią samą po to, aby pew-
nego dnia, kiedy zapragnie zrobić sobie wakacje, mogła polecieć w jakieś miłe miejsce 
i  nie  zostać  rozpoznana.  Statek  nie  był  nawet  podpisany  swoim  imieniem,  miał  tylko 
numer,  ponieważ  nazwa  „Alderaan"  byłaby  zbyt  oczywistą  wskazówką,  kto  jest  jego 
prawdziwym właścicielem. Prawie wszyscy mieszkańcy planety Alderaan zginęli pod-
czas  ataku  Gwiazdy  Śmierci.  Tylko  nielicznym  udało  się  przeżyć.  Jedną  z  nich  była 
księżniczka Leia Organa. 

- Czy tam ktoś jest, Artoo? - spytała szeptem. 
Robot wydał z siebie delikatny, ledwo słyszalny pomruk, który brzmiał jak: „Alde-

raan". 

- W porządku. Zatrzymam ich, zanim zdążą wystartować. Nie martw się. 
Powiedziała hasło. Właz się otworzył. Leia weszła do środka i cicho przeszła ko-

rytarzem. 

Nie wyczuwała obecności intruza, tak jakby na pokładzie statku nikogo nie było. 

Artoo - Detoo cicho podążał za nią. 

Leia  nie  zapaliła  światła.  Nie  zabłądziłaby  w  „Alderaanie" nawet  z  zamkniętymi 

oczami. Zajrzała do swojej kabiny. Była pusta. Nie znalazła też nic w drugiej, na dzio-
bie, w magazynie i w kuchni. Zakradła się do sterowni. Serce biło jej jak oszalałe. 

Ale sterownia również była pusta. 
Czyżby schowali się w maszynowni? To ostatnia możliwość. 
Zatrzymała  się  przed  wejściem  do  maszynowni,  nasłuchując.  Nic  nie  usłyszała, 

żadnych tajemniczych dźwięków, krzyków przestraszonych dzieci czy pisku Anakina. 
Może wszyscy śpią. 

Wokół niej rozbrzmiał cichy warkot. 

Spojrzała przez ramię, spodziewając się ujrzeć Artoo, naśladującego odgłos statku. 
Ale korytarz był pusty. 
Warkot się nasilał. Ktoś uruchomił system startowy. 
Leia zatrzasnęła pokrywę i pobiegła do kabiny pilota. 
Artoo  -  Detoo  podłączył  się  do  łącz  statku  i  właśnie  uruchamiał  silnik  „Aldera-

ana". 

- Przestań, Artoo! - krzyknęła Leia. - Co ty wyprawiasz, nie mogę... 
Monitor włączył się, oświetlając stojącą przed nią postać. 
Oczom Leii ukazały się  wszystkie korytarze powietrzne, biegnące od Munto Co-

dru. Ruch tutaj był niewielki. Od kilku dni żaden statek nie przyleciał ani nie wystarto-
wał. 

Z wyjątkiem jednego. 
Pojedynczy,  dobrze  widoczny  pojazd  oderwał  się  od  powierzchni.  Osiągnął  wła-

ściwą prędkość i oddalił się od planety z szybkością błyskawicy. Zniknął w przestrzeni 
kosmicznej. 

- Co to jest, Artoo? 
Robot zaświergotał w odpowiedzi. Leia westchnęła i ciężko usiadła w fotelu pilo-

ta. Patrzyła w ślad za statkiem, który mógł należeć do porywaczy. 

- Dlaczego nikt mi tego wcześniej nie pokazał? 
Artoo wyjaśnił, że informacja ta została skasowana z taśm portu kosmicznego. Za-

chowała się jedynie w pamięci robota. 

- Więc uciekli... - wyszeptała Leia. - W jaki sposób udało ci się na to wpaść?! 
Artoo - Detoo zapiszczał. Mógł kontrolować lokalną przestrzeń i z przyzwyczaje-

nia, a może instynktownie śledził ruch statków. Kiedy porywacze zaatakowali, porów-
nał raport pamięciowy z raportem lotniska i zauważył różnicę. 

Uznał, że ta niezgodność jest kluczem. 
Leia przyznała mu rację. Munto Codru sprzyjało ruchowi małych statków, ale róż-

nice w zapisie, pojawiające się dokładnie w momencie zniknięcia dzieci, były zbyt po-
dejrzane. 

Odgłos pochodzący z silników „Alderaana'' przybierał na sile. 
Leia wiedziała, że powinna zamknąć statek, wrócić do zamku i omówić wszystko 

ze swoimi doradcami. Spokojnie rozważyć sytuację i spróbować podjąć słuszną decy-
zję.  Powinna  być  bardzo  ostrożna  i  czekać  na  dobry  humor  tych,  którzy  porwali  jej 
dzieci. 

Dyskusje z szambelanem Lyonem, czy jest to porwanie sportowe... 
-  Sam  rozumiesz,  prawda?  -  powiedziała  Leia,  bardziej  do  siebie  niż  do  Artoo  - 

Detoo. - Jeśli odlecimy, a nie mamy racji, jeśli jest to rzeczywiście porwanie sportowe, 
ryzykujemy wyrwulfa pana szambelana. 

Artoo - Detoo znowu zaświergotał. 
Czy dobrze słyszę? - spytała siebie  Leia. - Czy to, co czuję, to moja  własna nie-

pewność? 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Byłoby  jej  o  wiele łatwiej uwierzyć  Lyonowi, poczekać  jeszcze parę godzin, po-

negocjować z rodziną Munto Codru i ujrzeć dzieci, biegnące w jej objęcia, całe i zdro-
we, popychane przez wielkiego i strasznego wyrwulfa szambelana. 

Ale nie wierzyła. Nie wierzyła, że nawet najlepsi porywacze zdołaliby przebić się 

przez  jej  ochronę  i  uprowadzić  dzieci,  znajdujące  się  pod  opieką  Chewiego.  Musieli 
więc być o wiele silniejsi, niż sądziła, i bardzo groźni. 

Zranili Chewbaccę i zdetonowali bombę ciśnieniową, aby zatrzeć wszelkie ślady - 

pomyślała Leia. - Sprawili, że nie zauważyliśmy ich trwającej dwie godziny ucieczki. 
Porwali też wyrwulfa Lyona, aby podtrzymać wrażenie, że są sportowymi porywacza-
mi. Zmylili nas i uciekli. 

Dzieci były daleko stąd i groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo. 
Położyła delikatnie rękę na pancerzu Artoo - Detoo. 
- Tak - stwierdziła. - Miałeś rację. Muszę zaryzykować. Artoo przytaknął, wydając 

jeden ze swych tryli. 

- Przepraszam cię, panie szambelanie - wyszeptała. - Mam nadzieję, że postępuję 

słusznie. 

Zapięła pasy bezpieczeństwa i uruchomiła stery. Rozpoczęła odliczanie wsteczne, 

wybierając skróconą wersję, oscylującą na granicy bezpieczeństwa. Statek budził się do 
życia. 

Aktywacja. 
„Alderaan" poszybował w górę. 
Gdy  tylko  przedarł  się  przez  warstwę  chmur,  zareagowały  czujniki  portu.  Senny 

kontroler lotów przesłał jej wiadomość. 

- Port kosmiczny Munto Codru do WU 9167: zatrzymać się. Gdyby im odpowie-

działa, mogliby się domyślić, kto pilotuje statek. 

Musiałaby się tłumaczyć, a nie miała jak. Wiedziała, że nie ma wyboru. 
Ale nie mogła również pozwolić, aby się dowiedzieli, że władczyni Republiki po-

stępuje niekonsekwentnie. 

-  Port kosmiczny  Munto  Codru  do  WU  9167:  wróć  do  swojej  bazy,  system  nad-

zorczy jest w naprawie. Próba lotu może być niebezpieczna dla zdrowia! 

- Powiedz im, że mamy  własny system nadzorczy - powiedziała Leia do Artoo - 

Detoo. „Alderaan" był coraz wyżej. Zaczął się rozgrzewać. 

Artoo - Detoo szczebiocząc przekazał informację. 
- Port kosmiczny Munto Codru do WU 9167: odpowiedź nie przyjęta. Grozi ci na-

gana i konfiskata statku. 

Artoo - Detoo odpowiedział, łagodnie perswadując. 
Dyskrecja  szambelana  działała  teraz przeciwko  niemu.  Z  punktu  widzenia  porto-

wej policji Leia popełniała jedynie wykroczenie przeciwko  prawu administracyjnemu. 
Mogli ukarać ją za to grzywną. Mogli odebrać jej statek albo prawo pilotażu. Ale tu nie 
chodziło  o  policję.  Nie  mogli  podejrzewać,  że  była  uciekającym  porywaczem,  ponie-
waż w ogóle nie wiedzieli, że kogoś porwano. 

- Port kosmiczny Munto Codru do WU 9167: jeśli to będzie konieczne, wyślemy 

promień ściągający. 

- Och, Artoo! - westchnęła Leia. Ostatnią rzeczą, o jakiej marzyła, było uciekanie 

przed kosmicznym holownikiem i jego promieniami ściągającymi. 

Artoo - Detoo przesłał głośne, elektroniczne prychniecie i przerwał transmisję. 
- Nauczyłeś się tego od Hana, prawda? 
„Alderaan" dosięgną! już górnych warstw atmosfery. W rozrzedzonym powietrzu 

ciepło ulegało szybkiemu rozproszeniu. Temperatura kadłuba statku gwałtownie spadła, 
od bardzo gorącej do bardzo zimnej. 

Błękitne  niebo  pociemniało,  stało  się  purpurowe,  a  potem  czarne.  Ukazały  się 

gwiazdy. 

Jedna z gwiazd poruszała się. Światło odbijało się od zniszczonej powierzchni or-

bitującego kosmicznego holownika, który zmierzał na spotkanie Leii. 

Chcąc ją zatrzymać, celował wiązką promieni ściągających pomiędzy „Alderaana" 

a śluzę, przez którą wcześniej wydostali się porywacze. 

- Czy jest bardzo silna? - spytała Leia. - Jak daleko powinniśmy się znaleźć, aby 

nas nie dosięgną!? 

Artoo - Detoo nie potrafił odpowiedzieć. 
-  Myślałam,  że  jesteś  doskonały  -  powiedziała.  Zamiast  zmienić  kurs,  Leia  przy-

spieszyła. Artoo - Detoo zaświszczał ostrzegawczo. 

- Nie ma się czym przejmować. Damy radę. Jeśli dosięgnie nas tą wiązką, po pro-

stu zmienimy kąt jej padania. 

- Port kosmiczny Munto Codru do WU 9167: namierzamy was. Bądźcie spokojni, 

potrafimy zahamować wasze przyspieszenie. Czy pilot jest ranny? Jeśli wyłączycie sil-
niki, ułatwicie nam robotę. 

Kontroler panował nad swoim głosem. Gdyby „Alderaan" był naprawdę w niebez-

pieczeństwie, Leia doceniłaby jego pomoc. 

„Alderaan" przyspieszał w kierunku emitowanej z holownika wiązki promieni. 
Leia ujrzała na ekranie monitora promienie, gotowe aby  otoczyć  jej statek polem 

energii tak gęstym jak melasa. Zwiększyła prędkość. 

Przynajmniej nie musimy walczyć - pomyślała. - Nic nie ryzykują, próbując mnie 

zatrzymać. Nie muszę się martwić o ich bezpieczeństwo. 

Własne bezpieczeństwo wydało się jej nieważne. 
-  Port  kosmiczny  Munto  Codru  do  WU  9167:  przygotujcie  się  na  działanie  pro-

mieni, chwycą was za pięć, cztery... 

Artoo - Detoo wycofał się w bezpieczne miejsce i przycupnął! Leia patrzyła na ro-

bota. 

- Dlaczego myślałam, że powinieneś znać moc tej wiązki? - spytała. 
- ...trzy, dwa, jeden, start! 
Kiedy  promienie  dosięgły  „Alderaana" i zwolniły  jego  bieg,  statek zadrżał gwał-

townie. Leia zwiększyła prędkość do maksimum. „Alderaan" aż zadrżał. Drgania statku 
doprowadzały ją do bólu. 

Tarcze ochronne „Alderaana" przeciwstawiały się promieniom ściągającym. Stat-

kowi udało się prawie od razu uwolnić od ich działania. Holownik zaatakował ponow-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

nie,  z  prędkością  zupełnie  zaskakującą  w  przypadku  tak  starej  jednostki.  „Alderaan" 
walczył. Osłony falowały, zmuszone do pracy na granicy mocy. 

„Alderaan" zwolnił, przedzierając się przez promień jak przez rwący strumień. 
Gdybym naprawdę miała kłopoty, byłabym wielce zobowiązana temu, kto tak do-

brze kieruje tym statkiem - pomyślała Leia. 

Tarcze  ponownie  się  uaktywniły.  „Alderaan"  stopniowo  zwiększył  odległość  od 

holownika. 

Zadrżał. 
Wiązka się rozproszyła. Zmiana spowodowała tak silne szarpnięcie, że Leię wbiło 

w fotel i pozbawiło tchu. Przezwyciężając ból, naprowadziła statek na właściwy kurs. 

„Alderaan" złapał równowagę i zdecydowanie ruszył naprzód. 
- Nie! - zawołał kontroler, do końca próbując ich ratować. - Tak mi przykro... 
Każda  gwiazda  zamieniła  się  w  wielobarwną  smugę,  oświetlając  „Alderaanowi" 

drogę. 

- Udało się! - wykrzyknęła Leia. 
Do jej uszu dobiegł pełen niepokoju i ulgi okrzyk. 
- Co to?! - zawołała Leia. 
Zerwała  się  z  fotela  i  pobiegła  na  rufę.  W  drugiej  kabinie,  tej,  która  była  pusta, 

kiedy poprzednio do niej zaglądała, leżał na koi Chewbacca. 

- Jak...? Co...? - Leia nie wiedziała, co powiedzieć. Artoo - Detoo podjechał i sta-

nął obok, swoim zwyczajem podśpiewując wesoło. 

- Pozwoliłeś mu na to?! -  wykrzyknęła. - Jak mogłeś? To  dlatego podsunąłeś mi 

myśl, że dzieci są w maszynowni? Żeby miał czas, aby się tu ukryć? On jest ranny! W 
jaki sposób ma wyzdrowieć? Co mam zrobić z rannym Wookie'em?! 

Urwała. Spróbowała się uspokoić. Była tak wściekła, że prawie nie mogła mówić. 

Chewbacca zacharczał. 

 
 
Leia wciąż musiała bardzo się skupić, aby zrozumieć, co mówi. Długo uczyła się i 

słuchała, żeby móc się  jakoś dogadać z najstarszym przyjacielem swego męża. Do tej 
pory nie potrafiła mówić w języku Chewiego, ale zrobiła pewien postęp w rozumieniu 
go. 

Chewbacca był zrozpaczony, że nie upilnował Jainy, Jacena i Anakina, ale nawet 

na chwilę od nich nie odszedł. 

-  Nie  zamierzam  wracać  -  oświadczyła  Leia  Artoo  -  Detoo.  -  Nie  odwiozę  go  z 

powrotem do doktor Hyos. Mam nadzieję, że wziąłeś wystarczającą ilość lekarstw! 

W wyposażeniu „Alderaana" znajdowała się apteczka, ale Chewbacca był duży, a 

jego rana rozległa. Leia miała tylko podstawowe leki, spakowane za dawnych czasów. 

Podeszła do Chewiego i stanęła nad nim. Jęknął. 
- Przykro mi, że jesteś ranny - powiedziała. - I wiem, że chciałeś pomóc. Ale żału-

ję, że nie zostałeś w Munto Codru. ' Każdy cię pozna, przecież dlatego nie mogłeś poje-
chać  z  Hanem!  Nawet  kiedy  poczujesz  się  na  tyle  dobrze,  żeby  wstać,  nie  będziesz 
mógł opuszczać statku. 

Chewbacca w odpowiedzi krótko warknął. 
-  Przypuszczam,  że  masz rację  -  odparła niechętnie  Leia.  -  Ciebie  i  Hana  ludzie 

rozpoznaliby natychmiast. Ciebie i mnie... j może nie. Będę musiała się nad tym zasta-
nowić. 

Dotknął swą wielką dłonią grzbietu jej ręki. Jego palce, ciepłe i delikatne, chwyci-

ły ją za nadgarstek. Leia wyrwała i rękę, walcząc z gniewem. 

- Śpij - rozkazała. - Powinieneś spać. 
Wyszła, aby swoją złością znowu nie zrobić mu przykrości. 
Opadła na fotel pilota. 
Oddychała  głęboko,  powoli.  To  ćwiczenie  nie  sprawiało  jej  przyjemności,  cały 

czas była zła i zmartwiona. Rytuał uspokajania stanowił jedną z kilku umiejętności Je-
di, od których rozpoczynała naukę. Powiedziała Luke'owi, że już go opanowała, na co 
odparł, że nikt w pełni nie rozumie technik Jedi. 

„Za każdym razem, kiedy osiągasz kolejny poziom - powiedział wtedy - uświada-

miasz sobie, że tak naprawdę niczego nie rozumiesz i musisz zaczynać od początku, od 
najbardziej podstawowych praktyk, i dowiedzieć się, czego nie rozumiałaś". 

„Niezwykle zachęcające" - odparła Leia oschle, ale Luke nie , zwrócił uwagi na jej 

ton. 

„Rzeczywiście  -  odpowiedział.  -  To  cudowne,  prawda?  Jest  zawsze  coś,  czego 

możesz się nauczyć. Ciągle coś nowego". 

Puls  i  oddech  powoli  się  uspokoiły.  Pierwszy  raz  od  rana  poczuła  cień  nadziei, 

promyk obecności jej dzieci. Ogarnęła ją tęsknota. 

Do sterowni wjechał Artoo. 
Promyk zniknął. 
- Nie do ciebie mówiłam - burknęła Leia. 
Artoo wyjechał, świergocząc żałośnie. 
Musiała zaczynać od początku. Mogła użyć swojej niewyćwiczonej mocy zarówno 

kiedy była spokojna, jak kiedy była wściekła. Miała nad nią więcej kontroli, kiedy była 
spokojna, ale za to więcej siły, kiedy powodowała nią złość. Gniew okazywał się bar-
dzo niebezpieczny. 

Wokół  niej  wirowały  i  migotały  światła  nadprzestrzeni.  Gdzieś  w  jej  bezmiarze 

musiała odnaleźć ślad. 

Musiała. 
Zdała sobie sprawę, że go widziała, ale straciła z nim kontakt. 
Zniknął. 
Odpręż  się  -  powiedziała  do  siebie.  -  Odpocznij, może  wtedy  uda  ci  się ich  zna-

leźć. 

Równie dobrze mogłaby powiedzieć sobie: przestań się martwić. Tego nie dało się 

zrobić. 

Zaprzestała więc wszelkich prób. Udawanie opanowanej nie miało sensu. 
Zamiast tego wyrzuciła z siebie wściekłość, cierpienie i ból. Łzy napłynęły jej do 

oczu i potoczyły się po policzkach. Do gniewu dołączył strach. Skoczyła z pięściami na 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

fotel pilota. Zanosząc się płaczem i jęcząc na przemian, mamrotała najgorsze zasłysza-
ne od przyjaciół Hana, ordynarne przekleństwa. 

Krzyknęła. 
Wściekłość,  strach  i  ból  rozleciały  się  na  kawałki  i  zniknęły.  Złamała  je  lśniąca 

bielą i błękitem siła miłości i żalu. 

Błękitnobiały bezkres przecięła jaskrawoczerwona linia. Jak nóż wbiła się w deli-

katne, tęczowe barwy nadprzestrzeni. Leia widziała ją, czuła i słyszała. Posmakowała i 
powąchała. 

Chwyciła ster „Alderaana" i rzuciła się za krwistoczerwonym śladem. 
Artoo miał rację - pomyślała. - Dzieci tędy leciały, to nie było porwanie dla sportu. 
Leię  przeszedł  dreszcz  ulgi,  a  jednocześnie  strachu.  Dokonała  trafnego  wyboru. 

Ale to oznaczało, że dzieci były w większym niebezpieczeństwie niż wyrwulf pana Ly-
ona. 

Pod drzwiami sterowni, pomrukując, nerwowo krążył zmieszany i zmartwiony Ar-

too - Detoo. 

 
Krystalizujący biały karzeł spadał jak kamień w kierunku Stacji Crseih, stopniowo 

zbliżając się do czarnej dziury. Dwie gwiazdy wschodziły i zachodziły na zmianę, czy-
niąc dni długimi, a noce krótkimi. 

Wdzięczny za choć kilka godzin względnego chłodu, Han szedł ścieżką biegnącą 

pomiędzy  spokojnymi  strumykami i  lśniącymi  taflami  sadzawek,  prowadzącą  do  jego 
kwatery. 

Pokój oświetlony był blaskiem świateł odbitych od powierzchni powstałego w kra-

terze wulkanicznym jeziora. 

Han zrzucił kurtkę, buty i padł na łóżko. Spacer był długi - Solo czuł się zmęczo-

ny, ale zadowolony. 

Przestraszyło go buczenie świetlnego miecza. Rozejrzał się gwałtownie po pokoju. 

Błękitny blask rozjaśnił wszystkie kąty, oświetlił nawet kępki kurzu pod łóżkiem, świa-
tło było zbyt silne, żeby rzucać cienie. 

- Gdzie byłeś? - spytał Luke. 
Leżał z wyciągniętymi nogami, na kanapie stojącej  w rogu. Miecz zgasł, a pokój 

znowu pogrążył się w ciemnościach. 

- Wyskoczyłem nacieszyć się wakacjami - powiedział Han gładko. - A ty? 
Światło świetlnego miecza przeszyło pijany mózg Hana jak sztylet. 
- Boli mnie głowa - poskarżył się Han. 
Luke wykonał kilka przepisowych cięć. Atak, obrona, pchnięcie. Powietrze drżało. 

Ostrze omal nie dotknęło ściany, wiszącego dywanu i oparcia kanapy. 

W świetle miecza Luke wyglądał upiornie. Zgasił ostrze. 
- Co robiłeś? - spytał. 
- Podreperowywałem nasze finanse. 
Światło znowu rozbłysło. Han wstał, złapał kurtkę, pogrzebał w kieszeniach i wy-

ciągnął garść kredytów. Cisnął banknotami, które pofrunęły na łóżko i podłogę, a nie-
które aż do stóp Luke'a. 

Luke spojrzał na nie obojętnie. 
- Nie musimy podreperowywać naszych finansów - stwierdził. 
- Jesteśmy za granicą! - wykrzyknął Han. - Pokazałeś na granicy list kredytowy i 

wyśmiano cię. Może się zdarzyć, że dadzą ci w głowę w jakiejś ciemnej ulicy, zabiorą 
go i wykorzystają gdzie indziej. 

- Za to hazard - zauważył kwaśno Luke - jest niezwykle bezpieczny. 
- Dziś wieczorem nie mogłem przegrać, mały - rzekł Han. - Myśleli, że mnie spiją 

i wezmą się za mnie, lecz nie mogłem przegrać. Mogłem grać dalej, mogliśmy być bo-
gaci, ale pomyślałem: dlaczego mam być zachłanny? Ryzykować dla pieniędzy? Więc 
złapałem  moją  wygraną, podziękowałem  za  mile  spędzony  czas,  smaczne  piwko  i  je-
stem z powrotem. Cały, zdrowy i bogaty. 

- Martwiłem się o ciebie! - przyznał Luke. - Zniknąłeś bez słowa... 
- Nie chciałem się z tobą sprzeczać - powiedział Han do szwagra. - Nie pozwolił-

byś mi wyjść. 

- Skąd wiesz? Nie pytałeś. 
- A pozwoliłbyś? - spytał przekornie Han. 
- Nie. 
- No widzisz. 
- Mamy tu coś do zrobienia, misję, cel, ja... - upierał się Luke. 
- Czy to coś złego? - warknął nagle zdenerwowany Han. - O co się tak wkurzasz? 
- W Stacji Crseih zdarzyło się coś dziwnego - zaczął Luke. Mówił donośnym gło-

sem. - Coś niepokojącego, czego nie rozumiem. Powinniśmy uważać. 

- Jestem na wakacjach - odparł Solo, próbując obrócić wszystko w żart. - Ostroż-

ność jest ostatnią rzeczą, o jakiej myślę. 

Luke w milczeniu spoglądał w ciemne okno. 
- Jestem zmęczony - rzekł Han. - Idę spać. Ranek zamierzam przespać i dostać do 

łóżka śniadanie, a może także obiad. Być może pójdę znów do tawerny - ziewnął - zrób 
to  samo,  mały.  Odpręż  się.  Jeśli  masz  tu  kogoś  znaleźć,  znajdziesz.  Albo  oni  znajdą 
ciebie. 

Zdążył  przez  ten  czas  zdjąć  koszulę,  ale  był  zbyt  zmęczony,  żeby  ściągać  resztę 

ubrania. Wskoczył do łóżka. 

- Jutro poszukamy Threepia - powiedział do Luke'a. 
- Już to zrobiłem - odparł Luke rzeczowo. 
- Och, naprawdę? - wymamrotał półśpiący Han. - Gdzie on jest? 
Niezdarnie złapał brzeg koca, chcąc się nim owinąć przed snem. 
- Tutaj, gen... proszę pana - odpowiedział Threepio, wchodząc do pokoju, prawie 

niewidoczny w swoim nowym, purpurowym przebraniu. 

-  To  świetnie  -  sennie  stwierdził  Han.  -  Jutro  ty  i  Luke  możecie  zapolować  na 

swego tajemniczego informatora. 

Zamknął oczy, zanim zdążył zasnąć, usłyszał, jak chrapie. 
- Już to zrobiłem, proszę pana - przyznał Threepio. - Ona jest tutaj. 
Han obudził się z chrapnięciem. Usiadł. 
- Ona? Tutaj? Po co ją tutaj przyciągnąłeś?! 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Walczył z sennością, próbując zrozumieć to, o czym przez cały czas rozmawiali. 

Luke bawił się mieczem świetlnym. Nawet teraz mu nie zależało, aby się nie zdradzić? 
Han nie bardzo panował nad językiem. Może ten informator wie, że Han Solo i Luke 
Skywalker prowadzą badania dotyczące dziwnych doniesień za Stacji Crseih. 

-  Ponieważ  musimy  porozmawiać.  -  Nowy  głos  był  cichy  i  wysoki,  ale  brzmiał 

bardzo poważnie. 

Han odwrócił się, z westchnieniem zawijając się  w koc i chowając przed niepro-

szonym gościem. 

- Przyjdź rano - rzucił spod przykrycia. - Albo lepiej po południu. 
- Nie mamy czasu do stracenia, Solo. 
Han zerwał się, ściągając z głowy pościel. Ona nie mogła wiedzieć, kim są... 
Świetlny miecz Luke'a zamruczał, a ostrze rozbłysło, oświetlając ciemny pokój. W 

upiornym świetle broni Jedi Han ujrzał twarz nieznajomej. 

-  Nie  pamiętasz  mnie,  Solo  -  stwierdziła  zrezygnowana.  -  Nie  powinno  mnie  to 

dziwić, ale mimo wszystko jestem rozczarowana, że wymazałeś mnie ze swej pamięci. 

To jej głos przypomniał mu wszystko. Wziął oddech. 
- Pozwól, że ci przedstawię... 
- Xaverri? Xaverri! - zawołał Han do Threepia. - My się znamy. 
Luke zgasił miecz. Pokój wypełniło blade, poranne światło płonącego wiru. 
Han przestał się chować pod kocem i wstał. Waliło mu serce. Czuł się tak, jakby 

przed chwilą brał udział w wyścigu. 

Przed  nim  stała  Xaverri.  Była  prawie  jego  wzrostu.  Przedtem  mogła  patrzeć  mu 

prosto w oczy, ale dziś nie miała na sobie butów na wysokim obcasie, jakie zwykła no-
sić, kiedy ją poznał. Nie miała też drugich, czarnych kręconych włosów - obcięła je na 
krótko. Zamiast przejrzystych jedwabi nosiła zwykłe spodnie i bluzkę. 

-  Pamiętam  cię,  Xaverri  -  powiedział  miękko  Han.  -  Oczywiście,  że  pamiętam. 

Nigdy nie mógłbym zapomnieć. 

Kiedy  ją  poznał,  była  beztroska  i  nierozważna,  unikała  jakiejkolwiek  odpowie-

dzialności za swoje działania, kierując się wyłącznie fantazją. Balansowała na granicy 
ryzyka. Han przez długi czas sądził, że po prostu to lubi. Zadowoleni i podekscytowani 
narażali się na niebezpieczeństwa i wspólnie przeżywali ich skutki. 

W  końcu  dotarło  do  niego,  że  Xaverri  wcale  nie  troszczy  się  o  to,  czy  przeżyje, 

czy umrze. Nie mógł zrozumieć dlaczego. 

Teraz wiedział. 
Xaverri ryzykowała życie, wykorzystując każdą szansę na wyprowadzanie w pole 

wyższych oficerów Imperium. Zawsze wygrywała. 

Han  zastanawiał  się  wtedy,  czy  było  jej  wszystko  jedno:  wygrać  lub  przegrać. 

Kiedy  wygrywała,  dzięki  dokonanej  zemście  smutek  dziewczyny  tylko  trochę  się 
zmniejszał. Gdyby przegrała, oznaczałoby to śmierć, a wraz z nią ukojenie. 

Zmieniła się. Przedtem ukrywała się pod makijażem, drogimi strojami i biżuterią. 

Podkreślała złoty kolor skóry i malowała twarz. Delikatne brązowe oczy ginęły pod tę-
czowym blaskiem srebrnego, jaskrawozielonego czy też błyszczącego jak diament cie-
nia do powiek. 

Do  tej  pory  jej  urodę  zawsze  przysłaniała  warstwa  sztuczności.  Teraz  jej  blasku 

nic nie mogło zaćmić. Han nie poznałby Xaverri na zdjęciu. Ale głos pozostał ten sam. 

- Skąd wiedziałaś, że to ja? 
- Jak to skąd? - odpowiedziała pytaniem. - To ja przesyłałam informacje. 
- Dlaczego nie powiedziałaś, kim jesteś? Dlaczego nie używałaś jakiegoś znanego 

mi języka? 

- Ponieważ nie chciałam, aby moje informacje były łatwe dój odczytania - zawaha-

ła się. - I... nie byłam pewna, czy na nie odpowiesz, wiedząc, kto jest nadawcą. 

Han chciał zaprotestować, lecz zrezygnował. Może ma rację - pomyślał. - Wstyd 

mi to przyznać, ale może ' mieć rację. 

- W pierwszej chwili cię nie poznałem - wyznał. Dotknęła jego brody. 
- Ale gdy się odezwałaś... 
Han poczuł się jak za dawnych lat, kiedy potrafili z Xaverri w przedziwny sposób 

odgadywać nawzajem swoje myśli. 

Nie mógł o tych dniach mówić wprost. Zaskakiwała go gwałtowność uczuć i siła 

bólu, jaki czuł. 

- Co przez ten czas robiłaś? - spytał. - Co robisz teraz, kiedy w Republice nie ma 

już oficerów Imperium? 

- Oni wciąż tu są, Solo - odpowiedziała. 
Zawsze mówiła do niego: Solo. Tam, skąd pochodziła, nadane imię występowało 

jako ostatnie po długiej liście tytułów rodowych. Dlatego sądziła, że jego imię brzmiało 
Solo  i  że  skoro  posiadał  tylko  jeden  przydomek,  pochodził  z  jakiejś  niższej  klasy  lub 
był sierotą. Ustalili, że będzie na niego mówić Solo, a on się do tego przyzwyczaił. 

- Nie odeszli. Niektórzy z tych, z którymi walczyłeś, nie żyją. Ale wielu cieszy się 

powszechnym  szacunkiem  i  robi  wszystko,  aby  osłabić  wasz  rząd.  Czekają  na  odpo-
wiedni moment. 

- I będą czekać długo - stwierdził Han. 
- Mam nadzieję. Nadal są jednak tak samo chciwi i przekupni jak dawniej. Kiedy 

daję im więcej bogactw, lecą do nich jak pszczoły do miodu. 

Jej uśmiech był bezlitosny. 
-  To  ich  słaby  punkt, tym  bardziej  kiedy  przestali mieć  szczęście.  Boją  się,  żeby 

nie ściągnąć na siebie twojej uwagi. Potraktowałam ich okrutnie, ale nie mogą się po-
skarżyć. 

Han  się  roześmiał,  wyobrażając  sobie  aroganckich  oficerów  Imperium,  których 

wcześniej znał, trzęsących portkami ze strachu przed Xaverri. Nagle spoważniał. 

- Powinnaś mi powiedzieć, kim są - stwierdził - i za kogo się podają. Wtedy Nowa 

Republika będzie mogła ich sprawiedliwie ukarać. 

- Moja sprawiedliwość jest bardziej surowa - oświadczyła Xaverri - i bardziej sa-

tysfakcjonująca. Być może, gdy odbiorę to, co mi się należy,  wyjawię  ci imiona tych, 
których upokorzyłam i pozbawiłam władzy. Kiedy ich zniszczę, powiem ci, kim byli. 
W ten sposób ja uczynię swoją sprawiedliwość, a Republika swoją. 

Han żałował, że nie może uwolnić jej od wspomnień i potrzeby zemsty. Nie potra-

fił pomóc tej dziewczynie ani kiedyś, ani teraz. Zapragnął przytulić Xaverri od razu, jak 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

tylko  ją  rozpoznał, ale teraz poczuł  się niezręcznie  na  samą  myśl  o  tym.  Cofnął  się  o 
krok i rozejrzał za butami. Zmęczenie zniknęło. 

- Widziałaś się wcześniej z Luke'em i Threepio, jak sądzę - powiedział. 
Usiadł na brzegu łóżka, aby wciągnąć buty. 
- Tak. - Xaverri skłoniła głowę  w kierunku Threepia. - Nieczęsto spotykam się z 

taką dyplomacją. - Odwróciła się do Luke'a. - Nie spodziewałam się też, że Nowa Re-
publika odpowie na moje ostrzeżenia, wysyłając tak znakomite osobistości. 

- Zdecydowaliśmy... 
- .. .że doniesienia zasługują na poważne rozważenie - wtrącił Han szybko, prze-

rywając Luke'owi w pół zdania. 

Prawdopodobnie  Jedi  chciał  powiedzieć  to  samo.  Mogłoby  mu  się  jednak  wy-

mknąć, że Han potraktował te dziwne raporty  jako pretekst do zrobienia sobie urlopu. 
Nie chciał, aby wiedziała, że nie brał na serio przesyłanych przez nią informacji. 

-  Twój  raport  -  ciągnął  Luke  - nie  powiedziałaś nam nic  o źródle  tego  dziwnego 

zjawiska. Czy zrobisz to teraz? 

- Nie - oparła Xaverri. Luke skoczył na równe nogi. 
- Musisz! Kto...? 
- Pokażę wam - przerwała. 
- Po prostu powiedz! - krzyknął Luke. 
- Nie uwierzyłbyś. Sam musisz to zobaczyć. 
 
Jaina  była  jednym  z  wielu  dzieci  idących  w  szeregu  korytarzem.  Pomocnicy  pil-

nowali, aby linia była prosta, podczas gdy proktor czuwał nad całością. Tigris szedł z 
boku. 

Czy zawsze jadają na obiad tylko to? - pomyślała. 
Ciągle  czuła  smak  zjełczałej,  tłustej  zupy,  którą  dostali.  Spróbowała  odrobinę  i 

grzecznie, tak jak ją uczono, była przecież dobrze wychowana, niezależnie od tego, co 
mówił] Hethrir i proktorzy, powiedziała, że zupa jest zepsuta. Nici miała na myśli, że 
źle smakowała... no dobrze, to właśnie - i myślała. A poza tym była zepsuta. 

Nie zjadła jej. Pozostali zjedli. Porcję Jainy oddano czerwonozłotej centaurionce. 

Ale mały chłopiec - byk, Vram, złapał talerz i zrzucił go na podłogę, a potem pobiegł 
poskarżyć na dziewczynki. Pomocnicy dali mu w nagrodę owoc. Lubili Vrama. 

Jainie zaburczało w brzuchu. Była bardzo, bardzo głodna. 
Ktoś trącił ją w ramię. Obejrzała się. 
- Zaraz bawić - powiedziała centaurionka. - Zabawa - mówiła z dziwnym akcen-

tem, ale Jaina zrozumiała. 

W  miejscu  zrobiła  kilka  szybkich,  tanecznych  kroków,  a  małe  kopyta  zastukały 

dźwięcznie o kamienną posadzkę. 

Tigris obejrzał się, ale w tym momencie centaurionka była już gdzie indziej. We-

soło machała ogonem. 

Jaina zastanawiała się, co ta mała zamierza zrobić. 

Zabawa? - myślała. - Nie wierzę, że wstrętny Tigris kiedykolwiek pozwoli nam się 

bawić. Dlaczego miałby mówić, co mają robić, skoro nie jest proktorem, nie sądzę, że-
by był nawet pomocnikiem. 

Dzieci maszerowały kolejnym długim korytarzem. Jainę ciekawiło, dlaczego odle-

głości pomiędzy poszczególnymi miejscami były tak duże, a wszystko połączone zosta-
ło  nie  kończącymi  się  korytarzami.  Zbudowanie  czegoś  takiego  musiało  być  trudne. 
Nawet  Munto  Codru,  pocięty  tunelami,  łączącymi  tysiące  pokoi,  schowków,  okien  i 
kryjówek, nie dawał się porównać do tego miejsca. Tutaj nie było ani okien, ani drzwi, 
ani zakrętów czy łuków. Każdy korytarz miał tylko początek i koniec, zakręcał najwy-
żej raz na całej długości. 

Jaina  zobaczyła  światło!  Prawdziwe  światło,  w  pełni  białe,  a  nie  upiornie  szare. 

Świeciło  prosto  na nią  i na  dzieci  idące  z  przodu.  Chciała podbiec  do  niego.  Chciała 
krzyczeć z radości. 

Dzieci wspinały się po schodach i znikały  w świetle. Ich sylwetki rozpływały się 

w nim, skąpane w jasnym blasku. Nie zwracały jednak na to uwagi. Kiedy Jaina zoba-
czyła  słońce,  wystawiła  w  jego  kierunku  twarz,  pozwalając  się  zalać  promieniom. 
Chciałaby pobiec... 

- Zatrzymać się. 
Na rozkaz  proktora  wszystkie  dzieci  stanęły.  Jaina  była  tylko  o  kilka  kroków  od 

oślepiającego blasku na szczycie schodów. Wstrzymała oddech. Bała się, że zawrócą w 
ciemność. 

Proktor skinął na Tigrisa. Jaina rozpaczliwie zatęskniła do światła, pewna, że Ti-

gris wypchnie ją z szeregu i każe jej wrócić do ciemnej szkolnej izdebki albo do celi. 

Tigris ujął ją pod brodę, aby spojrzała na niego. 
- Na boisku wolno spacerować - powiedział. - Na boisku wolno spokojnie rozma-

wiać. Nie można krzyczeć. Nie można biegać. Nie można kopać w piasku. Nie wolno 
podnosić liści. Zrozumiałaś? 

Pokiwała głową. Brudnymi palcami uszczypnął ją w policzek. Pozwolił jej pójść. 
- Nie można podchodzić do płotu! - zawołał za nią. 
- Po co macie tyle zakazów? - zapytała Jaina. 
- To nie jest zakaz - poprawił ją Tigris. - Jeśli zbliżysz się do płotu, zje cię smok! 
Smok! Była zachwycona. 
Proktorzy pozwolili dzieciom maszerować dalej,  wiec Jaina wspinała się w górę, 

do światła. 

Było  jasne  i  gorące,  o  wiele  bardziej  intensywne  niż  to,  do  którego  przywykła. 

Oślepiona blaskiem, zaniepokojona szukała wzrokiem Jacena, próbując zgadnąć, gdzie 
się znajdują i którędy można by uciec do domu. 

Po piasku biegł do niej wyrwulf szambelana. Uklękła i zarzuciła mu ręce na szyję. 
- Och, jak to dobrze, że nic ci nie jest! Zostawili cię tu samego? Mimo wszystko 

szczęściarz z ciebie, nie musisz uczyć się tych bzdur! 

Czarna, ciężka sierść drapała ją po twarzy. Na szyi zwierzak miał zapiętą metalo-

wo - skórzaną obrożę. Jaina popróbowała ją zdjąć. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Niestety, nie potrafię tego odpiąć - powiedziała. Nie miała dostatecznie silnych 

palców. 

Wyrwulf zaskomlał i oparł się o nią. 
- Poszukajmy. - Jaina podniosła się z klęczek. - Zobaczmy, czy jest tu jakieś wyj-

ście. 

Plac zabaw znajdował się na dnie kanionu. Kanion nie był bardzo głęboki, ale miał 

niezwykłe strome i śliskie ściany. Trudno byłoby po nich wchodzić. 

Musiał istnieć jednak jakiś sposób, aby się dostać na górę. Na szczycie jednego z 

urwisk w swoich niebiesko - białych uniformach ćwiczyli proktorzy, wymachując, tnąc 
i celując świetlnymi mieczami. 

Jaina patrzyła na nich z niedowierzaniem. Jakim sposobem ci źli ludzie weszli w 

posiadanie  świetlnych  mieczy?  Świetlne  miecze  przeznaczono  dla  dobrych  ludzi,  dla 
rycerzy Jedi. Chciałaby być wystarczająco duża, aby mieć własny miecz i uczyć się nim 
władać. Chciała też zostać mechanikiem, pilotem statku kosmicznego i perkusistką. 

Odwróciła  się  plecami  do  proktorów  i  dalej  szukała możliwości  ucieczki.  Za nią 

biegł wyrwulf. 

Najdalszy koniec kanionu ogrodzono płotem. Jaina pomaszerowała w tamtym kie-

runku. Może nie byłoby tak trudno wdrapać się na niego, z całą pewnością łatwiej niż 
sforsować skaliste zbocze. 

Nie  znajdowali  się  w  Munto  Codru.  Ani  na  żadnej  z  planet,  które  kiedykolwiek 

odwiedziła. Ta była bardzo mała. Horyzont, widoczny za płotem, wydawał się bardzo 
bliski.  Był  zaokrąglony.  Maleńkie  gorące  słońce  wędrowało  po  niebie  tak  szybko,  że 
cienie zmieniały się w oczach. 

To nie jest naturalna planeta - pomyślała Jaina. - Jest zbyt mała. Musi być sztucz-

na, zbudowana. W przeciwnym razie nie miałaby takiej grawitacji. I jak szybko się ob-
raca, dni tutaj trwają zaledwie kilka godzin! 

W  suchej  ziemi  próbowało  rosnąć  kilka  ciernistych  roślinek.  Jaina  nie  miała  za-

miaru zrywać ich kolczastych listków. 

Nie znalazła tu nic, co mogłoby służyć do zabawy, tylko pusty kanion wysypany 

piaskiem, schody i ten płot, zamykający ich wszystkich w środku. 

Z tyłu ktoś ją potrącił. Okazało się, że to złotoczerwona centaurionka. Miała biało 

nakrapiany  zad  i  boki.  Ponad  skroniami,  spomiędzy  niesfornych,  czarnych  kręconych 
włosów wystawały aksamitne guzki. 

- Jesteś inna - stwierdziła. 
- Nazywam się Jaina. 
- A ja Lusa. - Spojrzała z ukosa na wyrwulfa. - Gryzie? 
- Nie, ma tylko duże zęby. Czy widziałaś mojego brata? Jaina rozejrzała się, ale na 

placu była tylko połowa dzieci, które przedtem widziała na sali. Lusa wzięła ją za rękę. 

- Codziennie nas mieszają. Codziennie jest inaczej. Jutro w tej grupie będzie twój 

brat, nie ja. Jutro ty będziesz w ich grupie, a ja wciąż w tej samej. 

Jaina dopiero po pewnym czasie zrozumiała sposób mówienia Lusy. 
Ona mówi  mi  o różnych rzeczach,  które mogą  się  wydarzać  -  pomyślała  Jaina.  - 

Ale  to  dobrze.  Nie  dzieje  się  nic  strasznego.  Wyłączywszy  fakt,  że  chciałabym  zoba-

czyć się z Jacenem teraz, a nie jutro czy pojutrze. Chcę wiedzieć, czy Anakin jest cały i 
zdrowy. 

Jaina szła z Lusa za rękę przez plac. Co kilka kroków Lusa podskakiwała i spadała 

na ziemię na cztery nogi. 

- Chcę biegać - powiedziała smutno, widząc, że Jaina przygląda się jej uważnie. - 

Chcę biegać i skakać. 

- Ja też - odpowiedziała Jaina. 
Podskoczyła  jak Lusa i spadła na nogi. Nie było to bieganie, ale pomagało. Wy-

rwulf z uwagą się im przyglądał. 

Plac  zabaw  kończył  się  dziesięć  kroków  od  ogrodzenia.  Wszystkie  dzieci  space-

rowały, ale żadne nie odważyło się przekroczyć tej granicy. 

Jaina zrobiła w tamtą stronę krok. 
- Nie! - powstrzymała ją Lusa. - Smok... on cię pożre. 
- Chcę zobaczyć smoka - oświadczyła Jaina. 
Dlaczego właściwie mam wierzyć, że jest tam jakiś smok? - pomyślała po chwili. - 

Hethrir  powiedział,  że  mama  nie  żyje.  Nie  wierzyłam  w  to.  Nie  wierzę  w  nic,  co  on 
powie. Nie wierzę też temu wstrętnemu Tigrisowi. 

Rozejrzała  się  za Tigrisem, ale  gdzieś  zniknął.  Stało  tylko  kilku znudzonych  po-

mocników. Plotkując, prawie nie zwracali uwagi na to, co robią dzieci. 

- Tam nie ma żadnego smoka - powiedziała Jaina. 
- Jest - sprzeciwiła się Lusa. - Smok tam mieszka. Schował się w piasku! 
Za ogrodzeniem znajdowały się pofałdowane przez wiatr wydmy. 
- Nie ma tu takiego miejsca, w którym mógłby się schować smok - stwierdziła Ja-

ina. 

Zrobiła jeszcze jeden krok. 
Z  piachu  wynurzyła  się  olbrzymia  jaszczurka.  Warknęła.  Jej  głos  zabrzmiał  jak 

grzmot, jak burza. Ziemię, płot i Jainę zasypał deszcz piasku. 

Jaina zapiszczała ze strachu i z zachwytu. Wyrwulf zawył.  Reszta dzieci uciekła, 

chroniąc  się  w  bezpiecznej  okolicy  schodów.  Jaina  chciała zostać  tam,  gdzie  była,  na 
nie zadeptanym skrawku ziemi, aby zobaczyć, co zrobi smok. Ale Lusa ją odepchnęła. 
Centaurionka za wszelką cenę zamierzała uciec do szybu i ciągnęła Jainę, ale ta ją od-
pychała i to zatrzymywało je obie. 

Stały poza zakazanym terenem, ale obejrzały się, aby popatrzeć na smoka. 
Zwierzę  zachowało  się  tak,  jakby  Jaina nagle  zniknęła.  Kucnęło  na  czterech  łap-

skach, machając swym ciężkim ogonem. Zaryczało. Popatrzyło  w jedną stronę, potem 
w drugą. Jest piękny - pomyślała Jaina - niezbyt zgrabny, ale silny. Smok posiadał gru-
be, umięśnione łapy i krótki, ciężki ogon z ostrym kolcem na końcu. Jego wielka, po-
dłużna  głowa  była  prawie  wyłącznie  paszczą.  Miał  duże  szczęki  i  wielkie,  ociekające 
śliną kły. 

Jego ruski lśniły jak czarne, brunatne i różowe perły. 
- Chowa się w piasek - powiedziała Lusa. - Ten piasek wygląda jak jego łuski. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Smok prychnął i zamrugał oczami. Zrobił kilka kroków do tyłu, machając ogonem 

raz w prawo, raz w lewo. Mościł się  wygodnie, zasypywał swe cielsko piachem, uży-
wając wielkich jak łopaty łap. Wyglądał jak wydma. 

- Wspaniale! - wykrzyknęła Jaina. 
Żałowała, że nie ma Jacena. Na pewno byłby zachwycony. 
Może  będzie  okazja,  aby  mu  o  tym  powiedzieć  -  pomyślała.  -  To  nie  zajmie  mi 

dużo czasu. 

Omal nie przekazała mu tego myśląc o smoku. Wtem przypomniała sobie o zim-

nej, mokrej mgle Hethrira. 

Postanowiła zaczekać. 
- Co on je? - spytała. 
- Dzieci - odparła Lusa przygnębionym głosem. - Nas, kiedy jesteśmy źli. 
- Głuptasie - roześmiała się Jaina. - Czy kiedykolwiek widziałaś, jak kogoś zjadał? 
-  Nie,  ale  oni  powiedzieli...  -  Lusa  zamrugała  czerwono  -  złotymi  oczami.  -  Po-

wiedzieli nam... rozwścieczyli go. On jeszcze nikogo nie zjadł, tylko na nas ryczał. 

Pomachała ogonem i odrzuciła do tyłu splątane włosy. 
- Tylko na nas ryczał! 
Jaina uśmiechnęła się szeroko. 
Pozostałe dzieci ostrożnie opuszczały plac i zbierały się wokół Jainy i Lusy. 
- Mogę się założyć, że nie je dzieci - oświadczyła Jaina. - Idę o zakład, że je... ro-

baki albo ryby, albo rośliny czy coś w tym rodzaju. 

- Tu nie ma ryb! - zawołał Vram przemądrzale. 
- Piaskowe ryby! -  odcięła się Jaina. - Nigdy nie słyszałeś o piaskowych rybach? 

Chyba nigdzie nie byłeś! 

Dzieci pokiwały głowami. Ale żadne z nich nie weszło na zakazany obszar. Jaina 

musiała przyznać, że smok, kiedy wynurzył się z piachu, mimo wszystko był przeraża-
jący. Może by jej nie pożarł, ale mógł rozdeptać płot i wleźć na nią, nawet tego nie za-
uważając. 

Nagle niebo nad kanionem przecięły trzy statki. 
- Spójrzcie tylko! - krzyknęła podniecona Jaina, wiedząc, po prostu wiedząc, że to 

tata przyleciał, aby ich uratować swoim „Tysiącletnim Sokołem", a może mama podąża 
,,Alderaanem". 

Wyrwulf popatrzył za nimi i zaszczekał. 
Jaina nie rozpoznała jednak żadnego statku. Dwa z nich były ciemne jak „Sokół", 

jeden błyszczał jak „Alderaan", ale dwa pierwsze miały inny kształt, a trzeci był raczej 
złoty niż srebrny. 

Dzieci patrzyły na nie przerażone. Jaina spodziewała się, że zaraz podejdzie jeden 

z pomocników i ją uciszy. Po czym wyśle wszystkich do łóżka bez kolacji. Czuła taki 
głód, że żałowała nawet, że nie zjadła tej wstrętnej zupy. Było jej przykro, że krzyczała. 

Jednak wszyscy pomocnicy i proktor zniknęli. 
- Czy nie pilnują nas, gdy jesteśmy tutaj? - zapytała Jaina. Dzieci rozglądały się. 

Pomiędzy nimi przeszedł szept strachu. 

- O co chodzi? 

Stały bez słowa, skupiając się bliżej siebie. Lusa nerwowo podskakiwała. 
- O co chodzi, Lusa? Co się dzieje? 
Lusa podniosła głowę, a jej oczy były szeroko otwarte ze strachu. Na twarz opada-

ła długa, kręcona grzywa. 

-  Przyjechali  po  nas,  zbiorą nas...  -  Obronnym  gestem  zasłoniła  aksamitne  guzki 

nad czołem. 

- Odetną ci rogi! Wyrzucą cię! - Vram wskazał na Lusę, a potem na Jainę. - Zabio-

rą was, zabiorą! - zaśpiewał. – Za każdym razem, kiedy przybywają statki, lord Hethrir 
zabiera niedobre dzieci! 

Jaina pomyślała, że nie ma chyba gorszego miejsca niż to, ale w takim razie dla-

czego Lusa jest tak przestraszona? 

- No dobrze! - powiedziała. - Kto chce zostać w tym j okropnym miejscu? 
Wzięła Lusę za rękę. 
- Pójdziemy razem, a potem przyjedzie po nas mój tata i nas zabierze! 
- Ty nic nie rozumiesz! - krzyknął Vram. - Przeniosą was do różnych miejsc! Roz-

dzielą was. 

To przeraziło Jainę. Lusa drżała. Mogli odesłać stąd Lusę. Mogli odesłać Jacena i 

Anakina! Vram wesoło podskakiwał w miejscu, wskazując na Lusę. , 

- Słyszałem, jak mówili, że chcą cię zabrać i obciąć ci rogi! Na zawsze! Dobrze ci 

tak! 

Lusa skurczyła się ze strachu. 
Nie mam rogów, które mogliby mi odciąć, więc co mi zrobią? - zastanawiała się 

Jaina. 

Mocniej ścisnęła rękę Lusy. Wyrwulf szambelana przytulił się do niej. 
Lusa zmierzała w stronę dzieci, aż razem z Jaina połączyły się z grupą. Nie prze-

stawała się przesuwać aż do momentu, kiedy znalazły się w środku. 

Jeśli  będę  trzymała  Lusę  za  rękę,  wszystko  będzie  dobrze  -  myślała  Jaina.  -  Nie 

będą mogli nas rozdzielić. 

Palce  Lusy  były  ciepłe.  Centaurionka  cały  czas  się  trzęsła.  Skuliła  się  i  schyliła 

głowę.  Zmierzwiła  włosy.  Ale  bez  względu na to,  co  robiła, i  tak  była  wyższa  od  in-
nych. Jej aksamitne, małe rogi wystawały ponad głowy pozostałych dzieci. 

- Nie mogą odciąć ci rogów! - wyszeptała Jaina. - Jakżeby mogli? Są takie piękne! 
- Obetną ci rogi, żebyś była brzydka - powiedziała Lusa drżącym głosem. - Obetną 

ci rogi, abyś była posłuszna. Ale moje rogi jeszcze nie urosły. - Patrzyła na Jainę prze-
rażona. - Jeśli obetną mi aksamitną osłonkę, umrę! 

Jaina  przytuliła  Lusę.  Chciała  zbić  Vrama  za  to,  że  wszystkich  przestraszył.  Ale 

mama mówiła, żeby nie bić. Pomyślała, j że jeśli wszystkie dzieci staną dookoła Yrama 
i będą na niego patrzeć, to może się uspokoi. 

Zanim  jednak  zdążyła  wypróbować  swój  pomysł,  ze  schronu  w  dwóch  rzędach 

wymaszerowali pomocnicy. Na czele szedł proktor. Pomocnicy okrążyli dzieci dokład-
nie w taki sposób, w jaki Jaina chciała, by dzieci stanęły wokół Yrama. 

- Stanąć w szeregu - powiedział nadzorca. - Stanąć w szeregu, prosto i równo. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

-  Powiedział  stanąć  w  szeregu!  -  Vram  wypchnął  z  grupy  jedno  z  najmłodszych 

dzieci. Malec się potknął. 

Jaina skoczyła, aby go złapać. Lusa odepchnęła ją do tyłu. Jaina wyślizgnęła się z 

jej objęć i podbiegła do malucha. W momencie kiedy Vram podniósł rękę, chcąc ude-
rzyć, Jaina go powstrzymała. Znalazła się dokładnie naprzeciw niego. Odepchnęła jego 
rękę. Upadł prawie do jej stóp. Musiała odskoczyć. Lusa podskakiwała przed nią, a wy-
rwulf warczał. Wszyscy patrzyli na byczka. Skulił się aż do ziemi. 

Straszył nas! - pomyślała Jaina. 
Gdyby wyrwulf szambelana na nią warczał, bałaby się tak samo. 
Jasna  skóra  Yrama  poszarzała,  a  jego  najeżone  zwykle  włosy  przykleiły  się  do 

głowy. Cofał się. Malec w popłochu dołączył do grupy. 

Nagle Yram wyprostował się wyzywająco. Twarz poczerwieniała mu z zadowole-

nia. 

- Lepiej ustawcie się w szeregu. 
- Ustawić się w szeregu! - Głos Hethrira przyprawił Jainę dreszcz. 
Stał na szczycie schodów. Mówił łagodnie, ale wszyscy znali ten ton jego głosu. 

Dzieci, wystraszone, przestały zbijać się w grupę i szurając stopami w piasku ustawiły 
się w nierównym szyku. 

Yram podbiegł do Hethrira i spojrzał na niego. 
- Chciałem, żeby się ustawili! Ustawiałem ich, lordzie Hethrirze! 
-  Widziałem  -  powiedział  Hethrir  delikatnie.  Położył  rękę  na  głowie  Yrama  i 

zmierzwił posklejane włosy. 

Szybko przemieszczające się słońce dotknęło zbocza kanionu. Zaszło w ciągu mi-

nuty. Jego blask zalał wszystko dookoła był tak jasny, że oślepił Jainę. 

Hethrir  zrobił  kilka  kroków  naprzód.  Rąbek  jego  długiej  białej  szaty  zaszemrał, 

ocierając się o piasek. 

Za nim maszerowali proktorzy, ubrani w białe uniformy j z wypolerowanymi me-

dalami i błyszczącymi epoletami. Świetlne miecze mieli zatknięte za pas. 

Nadeszła  większa  grupa  pomocników,  prowadząc  pozostałe!  dzieci.  Był  wśród 

nich także Jacen. Jaina chciała do niego podbiec, ale bała się, że znowu wpędzi wszyst-
kich w kłopoty. 

Na końcu po schodach wspiął się Tigris. W objęciach trzymał śpiącego Anakina! 
Nie była to pora, w której Anakin zwykł sypiać. 
Co się z nim dzieje? - zastanawiała się Jaina. - Zrobili mu coś? Mam nadzieję, że 

tylko go uśpili. Tak jak wtedy na łące, kiedy nas porwali. 

Pomocnicy ustawili grupę Jacena naprzeciw grupy Jainy. Proktorzy stanęli w sze-

regu przed Hethrirem, a pomocnicy za nim. 

Stanąwszy w centrum utworzonego w ten sposób kwadratu, Hethrir odwrócił się w 

stronę  Jainy,  Lusy  i  wyrwulfa  szambelana.  Vram  patrzył  na  nich  z  paskudnym 
uśmieszkiem. Lusa tupała jedną z tylnych nóg. Vram podbiegł za Hethrirem. 

- Idź do szeregu. - Jainę przeraził głos Hethrira. 
- Nie! - Chciała, aby się na nią wściekł, aby ją wysłał razem z bratem. 
Nagle znalazła się w szeregu. Poczuła się jak spoliczkowana. 

Nie będę płakać! - pomyślała z furią. - Nie będę! 
Anakin sennie zakwilił i ucichł. Jaina chciała do niego biec, ale nie mogła się po-

ruszyć. 

Wyrwulf warczał. Nagle zawył, spuścił uszy po sobie i skulony stał nieruchomo. 
Lusa została sama. Hethrir wbił w nią swe mrożące krew w żyłach spojrzenie. 
- Pożałujesz, że mi się sprzeciwiłaś. Odwrócił się do niej plecami. 
Centaurionka schowała się do szeregu. Drżała. Wyrwulf ; skradał się w stronę Ja-

iny. 

Hethrir skinął na rząd proktorów. Jeden z nich dumnie wyprostowany  wystąpił z 

szeregu. 

- Sprawdziłeś się - powiedział Hethrir. - Jesteś godny tego, aby dołączyć do mojej 

czołówki. Jesteś godzien dołączyć do Młodych Imperium. 

Do  młodego  podeszło  dwóch,  trzymających  płaszcz  sięgający  kolan,  proktorów. 

Płaszcz nie był całkiem biały, miał delikatny niebieski odcień. Młody ubrał się w niego. 

Pogłaskał futrzane wyłogi. Miał rozpromienioną twarz. 
- Dziękuję, mój panie! Niech żyje Odrodzone Imperium! 
-  Niech żyje  Odrodzone  Imperium!  -  odkrzyknęli proktorzy,  tak  głośno, że  Jaina 

aż podskoczyła. 

Wiedziała, że Imperium było złe. Kto i dlaczego chciał je przywrócić? Hethrir ski-

nął na jednego z pomocników. 

- Zasłużyłeś na oczyszczenie. – Położył mu rękę na głowie. - Teraz jesteś prokto-

rem. Będziesz służył Imperium. 

Chłopaka  otoczyło  trzech  proktorów.  Kiedy  od  niego  odstąpili,  stał  dumnie  wy-

prostowany, ubrany w jasnoniebieski uniform właściwy tej randze. 

Na koniec Hethrir położył rękę na głowie Vrama. 
- Dobry chłopiec - powiedział. - Od dzisiaj jesteś jednym z moich pomocników. 
Inny  pomocnik  wystąpił  naprzód,  trzymając  w  ręce  rdzawo  -  czerwoną  tunikę. 

Dwóch innych zdjęło z Yrama poplamioną koszulę i zszargane spodnie. Wciągnęli mu 
przez głowę nowy strój. Wyprostował się dumnie i uśmiechnął pyszałkowato. 

Hethrir odwrócił się do dzieci z rzędu Jainy. Spojrzał prosto na Lusę, która przera-

żona odwróciła twarz. 

Lord skinął na nią. Lusa nerwowo podskoczyła do przodu. 
Mężczyzna wyciągnął świetlny miecz. Na jego końcu nie było  soczewki, jedynie 

mała szklana bańka. Jaina próbowała zgadnąć, jak go sfałszowano. 

- Patrz - rozkazał Hethrir. 
Szklana bańka zalśniła i znowu zgasła. 
- Weź go - powiedział do Lusy. Centaurionka posłuchała. 
- Zapal go - rzekł. - Tak jak ja. 
Lusa obejrzała broń ze wszystkich stron, próbując zgadnąć, w jaki sposób Hethrir 

narzędzie ożywiał. 

- Wykorzystaj swój umysł - poradził jej. Popatrz jeszcze raz. 
Skinął na nowego młodego Imperium. Młody ujął świetlny miecz. Ostrze zalśniło i 

zabrzęczało. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Świetlny miecz był inny niż ten, który miał wujek Luke. Aby go włączyć, musiał 

użyć Mocy. Hethrir chciał, aby Lusa zrobiła to samo z podrobioną bronią. 

A Lusa to potrafiła! Przez ułamek sekundy Jaina poczuła, że jej przyjaciółka umie 

wejść w kontakt z Mocą i posługiwać się nią. Była niedoświadczona i nie wyćwiczona, 
ale miała zdolności. Jaina wyobraziła sobie siebie i  ją jako  rycerzy Jedi. Przemierzają 
galaktykę i walczą ze złem, złem takim jak Hethrir i jego Odrodzone Imperium. 

Na Lusę spadła mgła Hethrira. Zablokowała ją. Szklana bańka pozostała ciemna. 
- To nie w porządku! - krzyknęła Jaina. 
Ją także dosięgnęła zimna, mokra mgła. Jaina jęknęła. Lusa zaniechała prób i sko-

czyła na pomoc koleżance. Mgła w pół skoku dopadła ją i powaliła na ziemię. Zawo-
dząc próbowała wstać. 

- Przegrałaś - powiedział Hethrir do Lusy. 
Dwóch pomocników podciągnęło ją na nogi i odwlekło dalej. 
- Nie! - zapiszczała. - Nie! 
- Nie sprzeciwiaj mi się - rzucił Hethrir. - Robię to dla twojego dobra. 
Jaina wstała z wysiłkiem, podbiegła do Lusy i zarzuciła jej ręce na szyję. Wyrwulf 

biegał tam i z powrotem warcząc. Lusa uścisnęła Jainę, dotykając ciepłymi, miękkimi 
guzkami jej głowy. Gorące łzy napłynęły Jainie do oczu. 

Powoli, powoli mgła Hethrira oddzielała je od siebie. Bez względu na to, jak bar-

dzo Jaina starała się zostać na miejscu, mgła wygrywała. Czuła się tak, jakby znalazła 
się nad przepaścią. Ręce Jainy ześlizgnęły się z szyi Centaurionki. Lusa zaparła się no-
gami o ziemię. Hethrir odciągał je coraz dalej od siebie. 

Złapały się z całej siły za ręce. 
Dopóki będę ją trzymała za rękę, wszystko będzie w porządku - myślała usilnie Ja-

ina. - Dopóki... 

Uścisk się rozluźnił. 
Lusa krzyknęła. Jaina dosięgnęła jej ponownie, ale Hethrir natychmiast obezwład-

nił dziewczynkę, znowu spowijając mokrą mgłą. Kontakt został przerwany, Jaina stra-
ciła równowagę i upadła. 

Nie mogła wstać. Leżała, płacząc z bólu i wysiłku. Jacen krzyknął coś i pobiegł w 

jej kierunku, ale jego także Hethrir powalił na ziemię. 

Kazał  im  leżeć,  podczas  gdy  sam  sprawdzał  resztę  dzieci.  Niektóre  uruchomiły 

miecz świetlny. Jednak większość nie była w stanie tego zrobić. Ogłuszona niewidzial-
ną mokrą mgłą, Jaina nie potrafiła powiedzieć, czy Hethrir któreś oszukał. 

W ten sposób dzieci podzielono na dwie grupy. W  jednej znalazła się Jaina i Ja-

cen,  a  w  drugiej  Lusa.  Lusa  stała  drżąca,  ze  spuszczoną  głową.  Wyrwulf  szambelana 
legł przed nią i sapał. Hethrir nie sprawdził wyrwulfa. Wskazał na niego, nawet nie pa-
trząc, a dwóch pomocników podeszło do zwierzęcia i przypięło mu do obroży łańcuch, 
na którym odwlekli go na bok. 

Wszystkie  dzieci  były  przerażone,  płakały  i  lamentowały,  kuląc  się  lub  liżąc 

sierść, wyrażając w ten sposób strach i ból. 

Malcy należący do grupy Jainy były ludźmi. Kilkoro dzieci rasy ludzkiej znalazło 

się także w grupie Lusy, ale tam większość była innego pochodzenia. Jaina pomyślała, 

że to dziwne. Proktorzy i pomocnicy także należeli do rasy ludzkiej. To nawet więcej 
niż dziwne. 

Lusa obejrzała się i popatrzyła na Jainę. 
- Weź mnie — powiedziała Jaina do Hethrira. - Weź mnie zamiast niej, nie zabie-

raj Lusy, nie odcinaj jej rogów! 

Hethrir nawet na nią nie spojrzał. Proktorzy  odmaszerowali w dół schodami. Za-

dźwięczały ich medale. Kilku pomocników poszło z grupą Lusy. Dwóch z nich wiodło 
warczącego wyrwulfa. 

W tunelu echem odbijał się szloch Lusy. 
- Lusa! - zawołała Jaina. Vram wskazał na Jainę. 
- Jaka głupia, jaka beznadziejnie głupia! 
Może po prostu wracają do siebie, do swoich cel - pomyślała Jaina desperacko. - 

Może to mnie i Jacena Hethrir chce wysłać! I może Anakina! Bo sprawiamy tyle kłopo-
tów! Nie mamy rogów do odcięcia. Gdyby to Lusa została, a nie my, ona byłaby bez-
pieczna! 

Hethrir podszedł do Jainy. Popatrzył na nią. Jego spojrzenie musnęło w przelocie 

jej  twarz.  Przygniatające  uczucie  mokrej  mgły  zniknęło.  Wstała.  Jacen  także  się  pod-
niósł. Padli sobie w objęcia. Jaina czuła się bardzo, bardzo zmęczona. 

- Tędy - zakomenderował Hethrir swoim miłym głosem. Mówił do wszystkich, nie 

tylko do Jainy. - Wróćcie do siebie i uczcie się pilnie. Inne dzieci odesłałem, bo nie by-
ły tak dobre jak wy. Zostajecie, ponieważ oczekuję, że będziecie moją chlubą. 

-  Nigdy!  -  krzyknęła  Jaina.  -  Nigdy,  Lusa  była  tak  samo  dobra  jak  ja, nigdy  nie 

zrobię nic, aby stać się twoją chlubą! 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

ROZDZIAŁ 5 

„Alderaan"  wyskoczył  z  nadprzestrzeni.  Szkarłatny  ślad'  prowadził  w  zimny  i 

ciemny zakątek galaktyki. Najbliższa gwiazda znajdowała się lata świetlne stąd. 

Ślad zatarła eksplozja strachu, bólu i rozpaczy. 
Leia krzyknęła. 
Jeśli zrobili coś moim dzieciom... - pomyślała. - Jeśli spadł im włos z głowy,  je-

śli... 

Ból powoli ustępował. 
Nie czułam śmierci - stwierdziła w duchu. - To nie było to! To nie Jaina i Jacen 

ani nie Anakin! A więc kto? 

Strach,  który  wyczuła, nie  pochodził  od  umarłego,  ale  od  żywej  istoty.  Na  samą 

myśl,  co  mogło  się  zdarzyć  osobie,  która  emanowała  takim  lękiem,  Leię  przeszedł 
dreszcz. 

Zlana potem i słaba z wyczerpania odetchnęła głęboko. 
Skierowała czujniki „Alderaana" w przestrzeń. Patrzyła i słuchała. 
Natrafiła na jakiś statek. 
- Jest! - wykrzyknęła. - Mam cię! 
Przezwyciężyła  chęć  natychmiastowego  rzucenia  się  w  pogoń.  Gdyby  to  zrobiła, 

zamiast odnaleźć dzieci, wpadłaby w pułapkę. 

W sterowni pojawił się Artoo - Detoo. 
-  Tym  razem  także  cię  nie  wołałam!  -  powiedziała.  Artoo  odczytał  z  czujników 

znak statku i odtworzył go. 

Następnie  obok  wyświetlił  drugi  ślad:  zapis  statku  porywaczy.  Żaden  z  nich  nie 

był podobny do znanych jej wcześniej. 

-  Nie!  -  wykrzyknęła.  -  Nie,  to  muszą  być  one!  Podążałam  za  nimi  aż  do  tego 

miejsca i nie natrafiłam na żaden ślad. Może statek był zamaskowany... 

Powiększyła obraz nieznajomego statku. Z wrażenia aż ją zatkało. Ujrzała wielki, 

ciężki pasażerski frachtowiec, taki jakie Imperium wykorzystywało do transportowania 
kolonistów z jednej gwiazdy na drugą. Sunął wolno, przewożąc swój ładunek z prędko-
ścią  podświetlną.  Imperium nie  troszczyło  się  o  to,  czy  koloniści,  polityczni  więźnio-
wie, skazańcy i inni nieudacznicy, stracą kontakt z rodzinami i przyjaciółmi, którzy żyli 
swoim własnym życiem, starzeli się w tym czasie i umierali. Koloniści spali, marząc o 
nowym świecie, który ich przyjmie, albo pogrążając się w sennych koszmarach o świe-
cie, który ich zniszczy. Byli niewolnikami, zsyłanymi, aby przygotować nową planetę, 
zbudować nowy świat do czasu, kiedy ich panowie znowu ich dopadną. 

Szukaliśmy tych statków - pomyślała Leia. - Próbowaliśmy je ratować. Nic dziw-

nego, że nie mogliśmy ich znaleźć. Były tak daleko, prawie na końcu nicości. 

Leia  zmarszczyła  brwi.  Pasażerski  frachtowiec  był  zaniedbany,  dryfował  z  wyłą-

czonymi silnikami i ledwie działającymi wewnętrznymi mechanizmami. 

- Co tutaj robi? - zastanawiała się głośno. - Nie możemy tak po prostu przeciąć mu 

drogi, to zbyt ryzykowne. 

Czujniki „Alderaana" zbadały drugi statek, potem trzeci. 
- Nie wierzę... - wyszeptała Leia. Zauważyła pełne dwa tuziny jednostek. 
Znalazła  też  cmentarzysko  porzuconych  statków.  Skupione  w  grupę  wolno  prze-

mieszczały się, krążąc wokół siebie nawzajem w poplątanym, chaotycznym tańcu. 

Chewbacca warknął - był to wyraz smutku i zrozumienia. 
Leia wyskoczyła z fotela pilota. 
-  Co  ty  wyprawiasz?  Dlaczego  wstałeś?!  Miałeś...  -  Urwała.  Gdyby  zarzuciła 

Chewiemu, że chyba sam chce się wykończyć, mógłby jej przyznać rację. 

Pokuśtykał naprzód i z trudem usadowił się w fotelu drugiego pilota. Popatrzył na 

nią. Zgromiła go wzrokiem, ale PO chwili jej spojrzenie złagodniało. 

-  Przepraszam  -  powiedziała.  -  Winiłam  cię.  Nie  powinnam  była  tego  robić.  Nie 

wiem, co się tam wydarzyło, ale cokolwiek to  było, nie mogłeś tego powstrzymać. Ja 
też nie. Może nawet Luke nie potrafiłby nic zrobić. 

Chewbacca dotknął grubego brązowego futra na szyi. Sięgnął do policzka przecze-

sując  sierść  i  odsłonił  fragment  sztywnych  białych  włosów.  Przez  chwilę  pozwolił  jej 
na nie popatrzeć i znowu je zakrył. 

- Czy to...? Zaryczał w odpowiedzi. 
Chewbacca  był  niewolnikiem.  Nie  kolonistą  -  niewolnikiem,  ale  dawnym  ofice-

rem, należał  do  Imperium.  Leia niewiele  wiedziała  o  tej  części  jego  życia.  Został  po-
rwany z ciemnych i tajemniczych lasów jego świata. Uwiązany na łańcuchu, karany za 
stawianie jakiegokolwiek oporu, pracował do upadłego. 

Z armii Imperium wyratował go młody  Han Solo. Ocalił mu życie, ponieważ ża-

den Wookie nie mógłby przeżyć zbyt długo jako niewolnik. 

- Czy to zdarzyło się tutaj? - zapytała Leia. - Imperium grabiło statki i wykradało 

pasażerów? To nie ma sensu! 

Wskazała w kierunku raportów napływających z czujników. 
- To są z pewnością kolonialne statki Imperium. 
Imperium nie porywało pasażerów swoich własnych jednostek, ponieważ ci, któ-

rzy nimi podróżowali, już byli niewolnikami. I nie porzucało statków takich jak te. Ra-
czej odebrałoby je i ponownie wykorzystało. To było złe, ale skuteczne. 

Leia przyjrzała się raportowi z bliska. 
- O nie... - wyszeptała. 
Na tych frachtowcach ciągle jeszcze przebywali pasażerowie. Wielu z nich dawno 

zmarło, ale niektórzy wciąż żyli. Ledwie żyli. 

 
Xaverri  pokazała  Hanowi  drogę,  która  wiodła  do  następnego  sklepienia.  Szlak 

prowadził  w  gęstwinę  wysokich  krzaczastych  zarośli.  Splątane  gałęzie  tworzyły  nie-
przenikniony mur i pokryty obficie liśćmi dach, przepuszczający jedynie ponure, ciem-
nozielone światło. Ścieżka wiła się, prowadząc coraz głębiej i głębiej w gąszcz. 

To wygląda na jakąś pułapkę - pomyślał Han. - Ufam Xaverri, przynajmniej daw-

niej jej ufałem, i nigdy nie musiałem j żałować. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Wtedy ufał jej sercem. 
- To były stare, dobre czasy - powiedział do siebie. - Teraz j wszystko się zmieni-

ło. 

Szedł za Xaverri, a za nim podążali Luke i See - Threepio. Ścieżka była tak wąska, 

że musieli iść jedno za drugim. 

Jaka szkoda - pomyślał, nie pierwszy raz podczas tej wyprawy - że nie ma z nami 

Chewiego. 

-  Popatrz,  mistrzu  Luke  -  powiedział  Threepio.  -  Każdy  z  tych  liści  ma  inny 

kształt. Spójrz, spadają, kiedy ich dotykam. 

Słysząc  zrzędliwy  głos  Threepia,  Han  po  raz  pierwszy  zwrócił  uwagę  na  liście. 

Robot miał rację, były rzeczywiście bardzo zdeformowane, o nieregularnych kształtach, 
upstrzone różnokolorowymi cętkami. Przeczesał je ręką i liście lekko opadły na ziemię. 

- Ciekawe - zaczął Threepio - może raczej powinniśmy wrócić na statek i zamon-

tować  wskaźniki  radiacji.  Sądzę,  że  promieniowanie,  jakiemu  poddane  są  sklepienia, 
przekracza możliwości zabezpieczające  stacji. - Jego głos ucichł, kiedy  Han mijał ko-
lejny zakręt. - Dlaczego? Czuję, jak moje inteligentne obwody eksplodują pod naporem 
radiacji. 

- Moim zdaniem twoja inteligencja działa bez zarzutu - stwierdził Luke. 
Han chrząknął i wydłużył krok, aby dogonić Xaverri. Chciał porozmawiać z nią na 

osobności. 

Ale kiedy znalazł się tuż za nią, nie mógł się zdecydować,  co ma mówić. Chciał 

się dowiedzieć, co  wydarzyło się  w jej życiu przez ten czas, ale czuł zupełnie nieuza-
sadnioną nieśmiałość. 

- Rozpoznałaś Luke'a - powiedział do Xaverri. 
- Tak. 
- A twierdził, że nikomu się to nie uda. 
-  Zażądałam  jakiegoś  dowodu,  że  jest  prawdziwym  przedstawicielem  Nowej  Re-

publiki. Zdjął z siebie przebranie. 

- A więc na początku wyglądał inaczej? 
- Zdecydowanie. Ale uwolnił mnie od swojego wpływu. Wzdrygnęła się. 
- On jest naprawdę niezwykły, Solo. Nawet nie przypuszczałam, że zrobi na mnie 

takie wrażenie. 

- Ma talent - stwierdził Han. - Tyle że nigdy nie miał szansy, aby ukończyć  for-

malny trening. 

- Och - westchnęła. - Podobno to może być bardzo niebezpieczne. 
- Tak. I miał okazję, żeby się o tym przekonać. 
- Słyszałam... jakieś plotki na ten temat - powiedziała Xaverri. 
- Tak? - spytał Han. - Sądziliśmy, że udało nam się utrzymać to w tajemnicy. 
 
 
- Być może - odparła Xaverri - ale nie należę do ogółu... i włożyłam wiele wysił-

ku, aby znaleźć nowe kontakty. 

- Niektóre z nich były lepsze niż moje - stwierdził Han, strapiony tym odkryciem. 

-  Niektóre  z nich  były  inne  niż  twoje,  Solo  -  odparła  Xaverri. -  Jest  wielu  ludzi, 

którzy porozmawiają ze złodziejem, może nawet z młodym przemytnikiem... a nie będą 
gadać z generałem Nowej Republiki. 

Han nie lubił się przyznawać do tego, że aż tak się zmienił. Ale czy tego chciał, 

czy nie, była to prawda. 

- Byłabyś cenna dla Republiki. 
- Ja? - zachichotała. - Nie. Od razu stałabym się bezwartościowa. 
- Twoja praca byłaby tajemnicą. 
- Nic nie jest tajemnicą. Wiesz o tym, Solo. 
- W takim razie dlaczego się z nami skontaktowałaś? Czego chcesz? 
- Od ciebie niczego! - powiedziała ze złością. - Republika tylko utrudnia mi pracę. 

Jesteś bezwartościowy jako ofiara, zbyt honorowy... i zbyt tępy! 

Rzuciła mu pełne wściekłości spojrzenie, ale jej gniew zelżał. Była zmartwiona. 
- Dowiedziałam się o pewnym zjawisku, które jest dziwne i niebezpieczne. Zbada-

łam je. Może być groźne dla Republiki. 

- Przed chwilą powiedziałaś, że nie lubisz Republiki - stwierdził Luke. 
Han drgnął. Luke szedł za nimi nie odzywając się, nie przypominając im o swojej 

obecności. 

- Ona nie powiedziała, że nie lubi Republiki - sprostował Threepio z właściwą so-

bie pedanterią. - Powiedziała... 

- Nie mam nic do zarzucenia Republice - wtrąciła Xaverri. - Moje dochody są ma-

łe, ale nie potrzebuję więcej, aby przeżyć. Być może powinnam ustąpić. 

- Ale powiedziałaś... - zaczął Han. 
- Musisz pamiętać, jak to było! - warknęła Xaverri. - Za rządów Imperatora jego 

banda najechała na nasze domy. Za rządów Imperatora naszą jedyną bronią stała się ko-
rupcja  i  szantaż.  Za  rządów  Imperatora  potrzebowałam  wielkich  sum  pieniędzy,  aby 
ustrzec mój świat przed najazdami, moich przyjaciół przed śmiercią, a ich dzieci przed 
wpływem gangów. Ale nawet to... czasami moje wysiłki nie wystarczały. 

Głos  jej  się  załamał.  Han  ujął  ją  za  nadgarstek.  Ich  palce  splotły  się  na  chwilę, 

uścisnęła go lekko i puściła jego rękę. - Taak - przyznał. - Pamiętam, jak to było. 

- Więc sam widzisz - powiedziała Xaverri, jeszcze raz starając się zapanować nad 

swoim głosem - dzięki Republice już nie potrzebuję wielkich kwot. - Uśmiechnęła się 
szyderczo. - Tylko średnich. 

- Jak daleko jeszcze? - spytał znienacka Luke. 
- Jeszcze trochę - odparła Xaverri. - Czyżbyś był zmęczony, Jedi? 
- Jestem ciekawy. 
- Cierpliwości, mały - mruknął Han. 
Zupełnie jak za dawnych czasów, kiedy Luke był niecierpliwy i pełen entuzjazmu. 

Ostatnio  rozwinął  zdolność  znajdowania  nadprzyrodzonego  spokoju.  Hana  to  dener-
wowało. 

Szli  wciąż  przez  zielony  labirynt,  nie  odzywając  się  do  siebie.  Ścieżka  wiodąca 

przez gąszcz stawała się coraz węższa, krzaki sięgały coraz niżej. Han musiał się schy-
lać, gałęzie z cienkim piskiem skrobały purpurowy lakier Threepia. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Hana zaczęły boleć plecy, a marsz nagle przestał przypominać stare, dobre czasy. 
W  końcu,  kiedy  był  już  bliski  poddania  się  i  zamierzał  poprosić  o  chwilę  odpo-

czynku,  tunel  się  skończył,  wychodząc  prosto  na  półprzeźroczystą  kopułę.  Xaverri 
zniknęła w wejściu. Han sztywno poszedł za nią. Za nim podążył Luke, szeleszcząc ci-
cho szatą przy każdym ruchu. 

-  Zatrzymajcie  się,  proszę,  nie  mogę  się  schylić  -  poprosił  Threepio.  Zabrzęczał, 

ocierając się o ścianę, zazgrzytał i wgramolił się, z trudem dołączając do reszty. 

Han rozejrzał się. Wewnątrz kopuły było prawie tak samo ciemno jak w zielonym 

tunelu.  Ale  tam  tajemnicza zieleń związana  była  z  życiem  i  wzrostem.  Panujący  tutaj 
półmrok sprawiał przygniatające wrażenie. 

Wokół  majaczyły  olbrzymie  szare  głazy.  Umiejscowiły  się  na  skraju  urwiska  i 

częściowo obsuniętej ścianie wielkiego krateru. 

Xaverri zbliżyła się do wierzchołka dużego, roztrzaskanego kamienia. Han wspiął 

się za nią. Z tego dogodnego punktu obserwacyjnego mieli widok na cały obszar chro-
niony sklepieniem. Powierzchnia podłoża znajdowała się nisko, dużo niżej. W centrum 
krateru dostrzegli skupisko domków. Wszystkie miały złoty kolor i świeciły z daleka. 
Była  to  jedyna  plama  światła  i  koloru,  jaką  Han  mógł  dostrzec.  Jej  delikatne  zarysy 
tworzyły na tle skał dziwny wzór. 

Han zastanawiał się, co oznaczał ten wzór. 
Do krateru wiodło kilka nierównych ścieżek. Wszystkimi podążali ludzie, przeci-

nając spustoszoną, pokrytą lawą ziemię. W stronę zabudowań ciągnął nie kończący się 
pochód istot pochodzących ze wszystkich możliwych planet. Nikt nie szedł w przeciw-
nym kierunku. 

- Oto nasz cel - powiedziała Xaverri. 
- Czego szukamy? Dlaczego to ma  być takie  wyjątkowe? Potrząsnęła głową, od-

mawiając odpowiedzi. 

- Jeśli sam tego nie zobaczysz, nie uwierzysz. 
Luke ruszył naprzód, chowając się w przerwie pomiędzy dwiema skałami. Xaverri 

ześlizgnęła się szybko z miejsca, w którym stała. Lekko dotknęła rękawa Skywalkera, 
ale zaraz schowała rękę za siebie. Luke zatrzymał się, ukryty za kamieniami. 

Han stanął obok. 
- Co jest grane, mały? 
Luke był blady i spięty. Wpatrywał się w jakiś odległy punkt w przestrzeni, a rękę 

wsparł na rękojeści świetlnego miecza. 

Threepio  nachylił  się  nad  nim  zatroskany.  Przyłożył  do  czoła  Luke'a  jeden  ze 

swych  długich  purpurowych  palców.  Luke  potrząsnął  gwałtownie  głową,  wysuwając 
się spod dotyku Threepia. 

- Obawiam się, że mistrz Luke nabawił się jakiejś dolegliwości - stwierdził andro-

id. - Ma nienormalnie niską temperaturę. Być może jest to rodzaj choroby spowodowa-
nej lądowaniem... 

- Threepio - powiedział cierpliwie Luke - twoje czujniki pochlapały się purpurową 

farbą, to wszystko. 

Zmartwiony Threepio obejrzał swój palec. 

- Threepio ma rację - zaoponował Han. - Wyglądasz paskudnie. Coś nie tak? 
- Nie... nie wiem - zająknął się Luke. - Coś... coś jest tutaj, ale nigdy przedtem... - 

Ponownie zagapił się, tak jakby wcale nie rozpoczął rozmowy. 

- Jedi! - zawołała Xaverri. 
Luke niechętnie obejrzał się za siebie. 
-  Pozwól,  żebym  cię  prowadziła  -  powiedziała.  -  Jestem  już  przyzwyczajona. 

Znam prostą ścieżkę, biegnie dalej wzdłuż grzbietu... Wolałabym, aby nikt się o niej nie 
dowiedział. 

Luke  popatrzył  na  głazy,  jakby  potrafił  je  przeskoczyć,  ześlizgnąć  się  po  brzegu 

urwiska, nie zwracając uwagi na ledwo widoczną stronią, wijącą się ścieżkę, i rzucić się 
biegiem w dół. 

I pewnie mógłby to zrobić - pomyślał Han. 
- Dobrze - odpowiedział Luke. 
 
Tigris na wezwanie lorda Hethrira poszedł do jego gabinetu. Niósł ze sobą Anaki-

na, który spał dłużej niż jakiekolwiek dziecko, jakie dotychczas widział. 

Hethrir  wyłożył  swój  prywatny  gabinet  najlepszym  drewnem,  jakie  można  było 

znaleźć w całym starym Imperium. Nazywano je drzewem mocy. Przywodziło na myśl 
ciała ludzi, którzy zamieszkiwali lasy, zanim Imperator zawładnął całym światem. Pra-
wa do eksploatacji niektórych bogactw naturalnych rozdzielił pomiędzy swoich najlep-
szych  oficerów.  Nagrodą  dla  Hethrira  była  licencja  na  eksportowanie  drzewa  mocy. 
Właśnie dzięki tej koncesji lord Hethrir dorobił się fortuny. Rozrzutnie wykorzystywał 
drewno do swoich prywatnych celów. Pokryte nim były ściany, podłogi i sufit. 

Jasnoróżowa  powierzchnia  wypolerowanego  drzewa  mocy  poprzecinana  była 

szkarłatnymi  żyłkami,  lśniącymi  jak  drogocenne  klejnoty.  Tigris  odnosił  wrażenie,  że 
drewno  wygląda  jak  żywe.  Rzeczywiście  mówiono,  że  drzewa  mocy  są  obdarzone 
pewną dozą inteligencji. Opowiadano, że kiedy Hethrir je ścinał, drzewa płakały. Tigris 
wiedział, że krwawiły. Przypadł mu w udziale zaszczyt czyszczenia szkarłatnych stru-
żek, zanim na podłodze powstaną trwałe plamy. 

Czy kiedykolwiek lord Hethrir powierzy mi naprawdę ważne zadanie? - zastana-

wiał się Tigris. Poprawił Anakina w swoich obolałych ramionach. 

Tigris był poruszony i zafascynowany ceremonią awansowania, ale miał za złe to, 

że został pominięty. 

Zastanawiał się, kiedy lord Hethrir sprzeda go razem z innymi, gorszymi dziećmi. 

Nie potrafił nawet zdać pierwszego testu! Był rozpaczliwie wdzięczny, że jego pan po-
zwolił mu tak długo tu pozostać. 

W pokoju gościnnym Hethrir przyjmował swych gości. Lord Qaqquqqu, lady Uc-

ce i lord Cnorec kłaniali się nisko. Hethrir nagrodził ich za to prostym skinieniem gło-
wy.  Siedział na  złotym  fotelu,  obitym  futrem,  i  atłasowych  poduszkach.  Popatrzył  na 
Tigrisa i ruchem głowy wskazał mu mały dywanik, który leżał na ziemi u jego stóp. 

Tigris drżąc zajął swoje miejsce. Nigdy przedtem nie pozwolono mu usiąść u stóp 

lorda Hethrira! 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Kiedy spoczął, Anakin poruszył się i obudził. Ostrożnie obchodząc się z cennym 

dzieckiem, Tigris próbował ukryć swoje przerażenie. Co będzie, jeśli zrobił coś nie tak, 
jeśli upuści Anakina albo ten się rozpłacze? 

Ale  Anakin  spojrzał Tigrisowi  w  oczy,  wetknął  do  ust  kciuk,  przytulił  się  do ra-

mienia chłopaka i ponownie zasnął. 

Goście zbliżyli się do Hethrira, kłaniając się ponownie. 
-  Ten  jest  dość  młody,  czyż  nie,  lordzie  Hethrirze?  -  zapytał  lord  Qaqquqqu, 

wskazując na Anakina i uśmiechając się szeroko na znak, że żartuje. 

-  Tak,  zbyt  młody  -  powiedział  lord  Hethrir  lekko.  -  Powinniśmy  pozwolić,  aby 

dorósł... albo odesłać go tam, skąd przyszedł. 

- Odesłać?! - wykrzyknęła lady Ucce. - Czy byłoby to rozsądne... - przerwała o se-

kundę za późno, kiedy zdała sobie sprawę, jaką obelgę rzuciła Hethrirowi. - Miałam na 
myśli... och, oczywiście, jakaż jestem głupia, oczywiście miałeś na myśli, że wymażesz 
wszystko z jego pamięci i wtedy go odeślesz. Jesteś taki mądry. 

-  Możesz  także  oddać  go  mnie  -  zaproponował  lord  Cnorec.  -  Sądzę,  że  jest  cu-

downy. Nie będziesz musiał się nim kłopotać, a ja postaram ci się za to odwdzięczyć. 

- Zatrzymam go - oparł lord Hethrir. - Bawi mnie. Nie musisz się obawiać, że bę-

dzie dla Nowej Republiki dowodem na to, że istniejesz albo czym się zajmujesz. 

Wszyscy  goście  skłonili  się  po  raz trzeci. Tigris  ze  strachem  patrzył,  jak  Hethrir 

samymi tylko słowami sprawuje władzę nad zebranymi. Igrał z nimi, ponieważ oczywi-
ście nie miał zamiaru oddać Anakina komukolwiek. Dzieciak był kluczem do jego pla-
nów. 

Goście bali się Hethrira, mimo że każdy z nich posiadał własny uzbrojony statek, a 

może nawet całą flotę. Podczas upadku Imperium zdołali nie tylko ocalić samych sie-
bie,  ale  także  swoje  bogactwa.  Ukryli  siebie  i  swoje  zasoby,  świty  i  jednostki  tak, że 
stały się dla uzurpatorów niewidzialne. 

Złożyli  hołd  lordowi  Hethrirowi.  Kiedy  lord  będzie  już  gotów,  kiedy  Odrodzone 

Imperium zwycięży Nową  Republikę, to  właśnie on zostanie imperatorem. Zebrani tu 
dziś goście, wraz z całą resztą jego zwolenników, publicznie uznają go za władcę. 

Tigris chciał być po jego stronie, kiedy to się  wydarzy. Chciałby nosić  bladonie-

bieski  płaszcz  Młodych  Imperium  lub  jasnobłękitny  uniform  proktora,  albo  chociaż 
rdzawą tunikę pomocnika. 

Chciał, aby lord Hethrir go uznał. 
Anakin  poruszył  się.  Tigris  pogładził  chłopczyka  po  głowie,  szepcząc  do  niego, 

aby nie przeszkadzał lordowi Hethrirowi. 

Muszę udowodnić, że jestem wart więcej - pomyślał Tigris - że zasługuję na wię-

cej niż tylko na bycie niańką. 

- Mam dziś niewiele czasu - rzekł lord Hethrir. - Proponuję, żebyśmy szybko zała-

twili nasze sprawy. 

Pomiędzy zebranymi a ścianą z drzewa mocy pojawił się obraz. Przedstawiał dzie-

ci wybrane z grupy treningowej. Goście zrobili ich przegląd. 

- Wkrótce - zaczął znów Hethrir - udamy się na Stację Crseih, w celu potwierdze-

nia mojego sojuszu z Waru. Moi poddani właśnie się gromadzą. Wybiorą po jednym. 

Wskazał na obraz. Goście obojętnie sprawdzili dzieci. 
- Możecie się licytować o prawa do nich. 
Wymienił sumę, od której licytacja miała się rozpocząć. Uśmiechnął się i wskazał 

na brzydkie, czarne, zębate stworzenie. Był to wyrwulf, przyjaciel Anakina. 

- On nie jest czującą istotą, wiec dam go za darmo temu, kto wygra licytację. 
- Dobry wuf - powiedział miękko Anakin. 
Goście zaniepokojeni popatrzyli najpierw na siebie, potem na Hethrira. Nawet Ti-

gris był zszokowany wielkością sumy, jakiej zażądał Hethrir. 

Lord Hethrir jest zawsze w porządku - pomyślał Tigris. 
Grupa  dzieci,  jaką  zaoferował,  była  rzeczywiście  wyjątkowa, a  to  przypieczętuje 

układ z Waru! 

- To ogromna suma - zaczął lord Cnorec głosem pozbawionym grzeczności należ-

nej lordowi Hethrirowi. 

Hethrir zmarszczył brwi. 
- Mój panie! - dodał szybko Cnorec. 
- Czy kiedykolwiek nie byłem dla ciebie łaskawy, Cnorec? 
- Nie, mój panie! 
- Czy nie rozwijasz się dzięki obcowaniu ze mną? 
- Tak jest, lordzie Hethrirze, ale... - Cnorec przerwał, lecz j było już za późno. 
- Ale co, Cnorec? Ale co? 
- Nic, mój panie. 
Hethrir przyglądał mu się w ciszy. Cnorec pierwszy spuścił wzrok. 
-  Ja  tylko...  jesteśmy  po  prostu  zmęczeni  tą  ciągłą  pracą  w  ukryciu,  mój  panie! 

Jesteśmy zmęczeni, czekając na odrodzenie Imperium! 

- Wątpisz we mnie, Cnorec - powiedział miękko Hethrir. 
- Ani trochę, mój panie! Ja tylko żałuję... mam nadzieję... - zachłysnął się. - Ocze-

kuję życia... - próbował nabrać powietrza - ...pod twoimi... - Twarz mu poczerwieniała, 
a z nozdrza pociekła cienka strużka krwi. Dotknął jej i z niedowierzaniem spojrzał na 
poplamioną krwią rękę. - Twoimi rządami. 

Zemdlał i padł na ziemię. Tigris gapił się na niego, przerażony faktem, że Cnorec 

odważył się zakwestionować rację lorda Hethrira, i zszokowany karą, jaka go za to spo-
tkała. 

Hethrir nie wykonał żadnego gestu, nie wydał ani jednego rozkazu, a jednak poja-

wiło się dwóch proktorów, którzy podnieśli ciało lorda Cnoreca i wynieśli je z pokoju. 

Oszołomieni, lady Ucce i lord Qaqquqqu bezskutecznie usiłowali odwrócić wzrok 

i  zachowywać  się  tak,  jakby  wcale  nie  byli  świadkami  upadku  i  śmierci ich  kolegi, a 
zarazem rywala. 

- Powinien był być bardziej cierpliwy - powiedział uprzejmie Hethrir. - Odrodze-

nie Imperium jest w zasięgu ręki. 

Lady  Ucce  i  lord  Qaqquqqu  zareagowali  zdziwieniem,  strachem  i radością.  Lord 

Cnorec poszedł w niepamięć. 

- Część waszej stawki możecie ofiarować na rzecz zwycięstwa Odrodzonego Im-

perium. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Daję - powiedziała lady Ucce. 
Lord  Qaqquqqu  niezłomnie  odparował  cios  lady  Ucce.  Zwycięzca  aukcji  będzie 

się cieszył względami u lorda Hethrira. Zwyciężony być może pójdzie w ślady Cnore-
ca. 

Ale kiedy suma początkowa się podwoiła, lord Qaqquqqu zaczął się denerwować. 
- Proszę o  wybaczenie, lordzie Hethrirze - rzekł w końcu. - Nie zdołam uzbierać 

na czas tak dużej sumy, aby móc ci zapłacić. 

- Aby wspomóc Odrodzenie Imperium - poprawił go łagodnie Hethrir. 
-  Oczywiście  zawsze  zamierzałem  je  wspomagać  -  powiedział  lord  Qaqquqqu.  - 

Tym, co rzeczywiście jestem w stanie dać. - Wymienił połowę rzeczonej sumy, i zaraz 
szybko ją podwoił, kiedy zauważył, że Hethrir nieznacznie zmarszczył brwi. Skłonił się 
nisko w stronę lorda. - Proszę, zaakceptuj tę pomoc dla naszej wspólnej sprawy. 

Lord Qaqquqqu odwrócił się w stronę lady Ucce. 
- Wyprowadziłaś mnie w pole, pani. 
Hethrir delikatnym i eleganckim gestem okazał swoje przyzwolenie. 
Lady Ucce wygrała aukcję, grupę dzieci i prawo do ofiarowania ich lojalistom Im-

perium,  należącym  do  zgromadzenia  traktatowego  lorda  Hethrira.  Jeśli  któreś  z  nich 
zostanie, może je sprzedać. 

Mimo  że handel  był  podporą  dla  innych  zdobyczy  Hethrira,  Tigris  współczuł  te-

mu, kto żądał wierności metodą posiadania kogoś na własność. Tacy ludzie ujarzmiali 
inne istoty. A lord Hethrir... Lord Hethrir wybawiał je, biorąc do siebie na służbę. 

Tigrisowi  było  żal  dzieci  z  grupy,  którą  Hethrir  właśnie  sprzedał.  Nie  z  powodu 

samego faktu sprzedania. Taki widać ich los, nie były odpowiednie, aby służyć samemu 
lordowi  Hethrirowi.  Tigrisowi  było  ich  żal,  ponieważ  ich  pobyt  u  boku  lorda  dobiegł 
końca. 

Te  dzieci,  które  zostały  w  szkole,  wciąż  miały  szansę  na  awans,  oczyszczenie, 

miejsce w służbie Hethrira, przywdzianie barw lorda i otrzymanie medali. 

Tigris  spojrzał  na  Anakina.  Dzieciak  był  ciężki.  Tigrisa  rozbolały  już  ręce.  Ale 

cierpliwie znosił ból. 

Szczęściarz z ciebie, maluszku - pomyślał Tigris. - Zrobisz więcej dla mojego pa-

na, niż ja mógłbym kiedykolwiek zamarzyć. 

Lady Ucce przelała należność ze swojego konta na konto lorda Hethrira. 
- Naturalnie - zapewniła - zrobię darowiznę, nie żądając w zamian żadnej rekom-

pensaty. Na rzecz Odrodzonego Imperium. 

Lady Ucce raz jeszcze obejrzała swój nowy nabytek. Nic nie powiedziała, ale w jej 

oczach czaił się głód. 

- Władza - zwierzył jej się szeptem lord Hethrir. - To władza jest tym, co najważ-

niejsze. 

Spojrzała na niego. 
- Władza nad innymi - dodał. 
Na jej ustach powoli rozkwitł uśmiech. 
- Możesz mi służyć - przyzwolił lord Hethrir. 
- Z radością, mój panie. 

Tigris ponownie nie zauważył gestu lorda Hethrira. 
Krocząc dumnie w nowym płaszczu, bezszelestnie wszedł nowo mianowany czło-

nek Młodych Imperium, niosąc na inkrustowanej tacy butelkę dobrego wina i trzy kie-
liszki. 

- Możesz wziąć tego chłopca do siebie na służbę i pozwolić mu dorastać w Repu-

blice. 

- Będzie dla mnie przyjemnością zabezpieczyć mu dobrą pozycję, lordzie Hethri-

rze. 

- Będzie naszą... wielką nadzieją. 
Młody nie potrafił ukryć pełnego dumy uśmiechu. Otworzył butelkę i nalał odro-

binę lordowi Hethrirowi do skosztowania. Tigris podziwiał swego pana za to, że nigdy 
nie  używał  testerów  żywności,  nawet  będąc  z  dala  od  swojej  kuchni  i  piwnic  zaopa-
trzonych w wina. Zachowaniem lepiej niż słowami demonstrował odwagę i niewrażli-
wość na ciosy. 

Lord podniósł kieliszek. Kryształowe szkło było tak doskonałego gatunku, że za-

dzwoniło  pod  dotykiem  jego  palców.  Pokój  wypełnił  wysoki,  czysty  dźwięk.  Hethrir 
uniósł naczynie do ust. Dźwięk ucichł. Lord spróbował wina, zamknął oczy i z uśmie-
chem przełknął. 

Kazał młodemu napełnić ponownie swój kieliszek oraz ten przeznaczony dla lady 

Ucce. Sam zaś nalał do trzeciego i podał go młodemu. Wszyscy troje  wyraźnie lekce-
ważyli lorda Qaqquqqu, który przyglądał się im z nieszczęśliwą miną. 

Lord Hethrir wzniósł kieliszek. Lady Ucce i młody uczynili to samo. 
Tigris skłonił głowę. 
Anakin patrzył błękitnymi rozszerzonymi oczyma. 
- Za Odrodzone Imperium! 
- Za Odrodzone Imperium! 
- Za Odrodzone Imperium! 
 
Drzwi  komory  powietrznej  pasażerskiego  frachtowca  rozsunęły  się,  odsłaniając 

kryjącą się za nimi kompletną ciemność. 

Światło  gwiazd,  dochodzące  w  to  oddalone  od  wszelkich  układów  słonecznych 

miejsce, było zbyt słabe, aby oświetlić przepastne wejście. 

Kombinezon ciśnieniowy przylgnął do ciała Leii, chroniąc ją przed lodowatą ko-

smiczną próżnią. Za nią szedł Artoo - Detoo, Chewbacca zamykał pochód. W dopaso-
wanym  podciśnieniowo  kombinezonie  wyglądał  dziwnie.  Leia  ostrożnie  weszła  do 
frachtowca. 

Nic  się  nie  wydarzyło.  Nie  zareagował  żaden  system  alarmowy.  Nie  zapaliło  się 

światło. 

Zasilanie frachtowca przełączone było na najniższy poziom mocy, tak że grawita-

cja działała jedynie w niewielkim stopniu. Leia dotykała stopami podłogi, ale gdy ze-
chciała,  mogła podskakiwać  i  dotykać  sufitu,  który  znajdował  się  na  wysokości  dwu-
krotnie przewyższającej jej wzrost. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

W ciszy próżni szybko minął ją Artoo - Detoo. Dzięki obniżonej sztucznie grawi-

tacji  ruchy  robota  wyrzucały  go  daleko  do  przodu,  zupełnie  jak  piłkę.  Wylądował  na 
drugim końcu komory, gdzie odbity od przepierzenia zdołał się zatrzymać. Artoo krążył 
powoli, węsząc niebezpieczeństwo. 

Leia  usłyszała  w  nadajniku  zdziwione  prychnięcie  Chewiego.  Szedł  za  nią.  Był 

sztywny,  obolały  i  nie  mógł  się  szybko  poruszać.  Pośpiech  nie  był  wskazany  w  jego 
stanie. Leia cieszyła się, że chociaż raz ma Wookiego za sobą. 

Włączyła reflektor. Artoo - Detoo także zapalił swoje i nakierował je do  wnętrza 

komory  powietrznej  dużego  luku  bagażowego.  Leia  znalazła  blat  z  wewnętrznymi 
czujnikami.  Ostatnią  rzeczą,  jakiej  potrzebowała,  było  zatrzaśnięcie  się  we  wnętrzu 
frachtowca. Mogłaby liczyć  wówczas na pomoc jedynie pozostawionych na pokładzie 
„Alderaana" androidów - sprzątaczy. Ale ani Artoo, ani Chewbacca nie mieli zamiaru 
zostać tu sami, a ona na pewno nie wysłałaby ich poza obręb statku. 

Urządzenia sterownicze zareagowały na jej rozkaz. Ustawiła na kołowanie. 
Zewnętrzna śluza zatrzasnęła się. Odbyło się to bezszelestnie, ale Leia poczuła pod 

stopami  wibrujące  dudnienie.  Mimo  ciepłego  skafandra  zadrżała.  Zniknął  ostatni  wi-
doczny skrawek kosmicznej przestrzeni wraz z odległą, wyglądającą jak łepek od szpil-
ki gwiazdą. 

Do frachtowca napłynęła fala powietrza. Leia zaniepokoiła się, żałując, że nie mo-

że ustawić statku na pełną prędkość. Ale moc  była  bliska zeru. Nie mogła ryzykować 
wyczerpania  systemu  wspomagającego  życie  śpiących  pasażerów.  Chewbacca  jęknął 
żałośnie. 

-  Sama  nie  wiem,  czego  właściwie  szukam  -  powiedziała  Leia.  -  Porywacze  za-

trzymali się tutaj, ale nie wiem, co zrobili potem. Jeśli masz lepszy pomysł, z chęcią go 
posłucham. 

Chewbacca warknął. 
Kombinezon Leii testował powietrze. Mogła nim oddychać, nawet jeśli było ubo-

gie w tlen. Bezpieczniej jednak było pozostać  w tym stroju, nie przejmując się możli-
wością skażenia czy nawet śmierci z braku tlenu. 

Kiedy  w  końcu  udało  się  otworzyć  wewnętrzną  śluzę,  Leia  dostała  się  do  części 

pasażerskiej.  Statek  podzielono  na  wielkie  sektory,  w  których  znajdowały  się  półki  z 
trumnami. Systemy  wspomagające  balansowały na granicy  aktywności. Kilka trumien 
ściemniało, co oznaczało, że ludzie znajdujący się wewnątrz nie żyli. 

Chewie  jęknął rozpaczliwie.  Leia  ze  współczuciem  dotknęła  jego  ręki.  Ci  ludzie 

zostali porwani, tak jak kiedyś on. Ich los był przesądzony. 

Leia  wytarła  kurz  z  przezroczystego  pancerza  jednej  z  trumien.  Pod  szklaną  po-

krywą ujrzała humanoida, wyglądającego zupełnie jak książę z bajki. Długie włosy  w 
kolorach złotym i brązowym wiły się dookoła twarzy, zarastając policzki jak baczki. 

-  Z  Firrerre  -  powiedziała  Leia.  Wytarła  rękawiczką  kilka  kolejnych  trumien. 

Wszyscy  znajdujący  się  w  nich ludzie  pochodzili  z tej  samej  planety.  -  Imperium  ich 
zniszczyło,  zgładziło  całą  społeczność.  Użyto  broni  biologicznej...  która  była  tak nie-
bezpieczna, że do tej pory nikt nie odważył się  wylądować  na tej planecie. Myślałam, 
że mieszkańcy wymarli... 

Gdyby mogła ich uratować, znaleźć odpowiednią dla nich planetę, mogliby odbu-

dować swą cywilizację. 

Leia marzyła o tym, aby odszukać statek z ludźmi z Alderaana. 
Może ich odnajdę - pomyślała. - Być może jeden z pozostałych statków ma na po-

kładzie  ludzi  z  mojego  świata.  Może  jakimś  dziwnym  trafem  Imperium  porwało  cho-
ciaż garstkę mieszkańców Alderaana. Zanim zniszczyło całą planetę... 

Leia ustawiła pierwszą trumnę na „budzenie". 
- Czy mógłbyś poszukać systemów kontrolnych? - poprosiła Chewbaccę. - I cof-

nąć wspomaganie? 

Wookie  oddalił  się  w  mrok  korytarza.  Leia  pośpieszyła  za nim,  dzięki  obniżonej 

grawitacji posuwała się jak na nartach. Za nimi podążył Artoo - Detoo, poświstując roz-
paczliwie.  Za  każdym  razem,  gdy  próbował  przyspieszyć,  odrywał  się  od  podłogi,  a 
jego stopy zwisały bezużytecznie aż do momentu, kiedy z powrotem dotknął podłoża. 

Chewbacca  zdecydowanym  krokiem  minął  kilka  kolejnych  sektorów,  skręcając 

przy tym  wielokrotnie, poruszał się pewnie  w kompleksie  korytarzy. Albo znał aż tak 
dobrze  pasażerskie  frachtowce  z  własnego  doświadczenia,  albo  miał  jakiś  szczególny 
powód,  aby  zapoznać  się  z  ich  planami.  Leia  postanowiła  nie  zadawać  mu  zbędnych 
pytań. Jeśli zechce jej o tym powiedzieć, na pewno to zrobi. 

Na  dnie  statku znalazł małą  kabinę, nie  posiadającą  iluminatorów  ani  ekranów  z 

wyjściem na zewnątrz. Pokój był zamknięty i duszny. Monitory żarzyły się słabo, od-
czytując jedynie minimum informacji. 

Chewbacca  studiował  je  przez  chwilę,  po  czym  zabrał  się  za  wskaźniki.  Statek 

ożył, zalśniły światła, a powietrze z szumem zaczęło wypływać z wentylatorów. Kom-
binezon Leii przestał utrzymywać ciepło. 

- Dobrze - powiedziała Leia. - Dziękuję ci. Wracam, aby Firrerreańczyk nie obu-

dził się w swej trumnie sam. 

Chewbacca zamruczał kręcąc głową i pokazał jej oddzielny wydruk. 
- Co to jest? 
Ale Wookie wyszedł już z pokoju kontrolnego, sadząc dzięki obniżonej grawitacji 

drugimi  susami.  Leia  pobiegła  za  nim  tak  szybko,  jak  tylko  mogła.  Miała  niewielkie 
pojęcie  o  grawitacji  i  swobodnym  spadaniu.  Nie  zamierzała  jednak  wyskakiwać  w 
powietrze tak jak Artoo - Detoo. 

Z korytarza dobiegł ją pełen żalu i wściekłości krzyk Chewiego. 
Leia odnalazła go w białej i czystej kabinie, która wyglądała na  gabinet lekarski. 

Patrzył do góry. 

Na dziwnej, poskręcanej taśmie, która utrzymywała jej ciało, pod sufitem wisiała 

Firrerreanka. 

Miała otwarte oczy. Jej ostro zarysowana twarz była bardzo wycieńczona. Długie 

czarno  -  srebrne  włosy  unosiły  się  w  powietrzu  jak  żywe.  Taśma  wrzynała  się  w  jej 
opaloną na złoty kolor skórę. Poruszyła się. 

- Ona żyje! - wykrzyknęła Leia. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Taśma napinała się coraz bardziej, kalecząc wychudzone ręce i nogi. Firrerreanka 

zamarła, nie wydając żadnego dźwięku. Poruszała tylko oczami, raz spojrzała na Leię. 
Czarne tęczówki przysłaniała błona uniemożliwiająca widzenie. 

- Ściągnij ją na dół, szybko! Dosięgniesz? 
Chewbacca wyciągnął się w górę i spróbował złapać za oderwany kawałek włók-

na. 

- Nie... - głos kobiety był ochrypły. 
Chewbacca szybko cofnął rękę, ponieważ włókno, które już prawie trzymał, zwi-

nęło się w spiralę. 

Za nimi prychnął ktoś rozbawiony i zdegustowany. 
Leia odwróciła się w stronę, z której dochodził głos. Chewbacca chwycił za swój 

blaster. Niestety, nie miał go przy sobie. 

W  drzwiach  stał  Firrerreańczyk,  którego  Leia  obudziła  wcześniej,  i  kurczowo 

trzymał się framugi, usiłując ustać na nogach. 

- Nie zdołacie jej zdjąć w ten sposób - powiedział. - Możecie się tylko sami zaplą-

tać. 

- To są dla niej tortury! - zawołała Leia. - Musimy ją uwolnić! 
Artoo - Detoo przyłączył swe czujniki do stacji danych. Jak ślusarz sprawdzał je-

den moduł za drugim. 

Nagle stacja wyrzuciła moduł Artoo - Detoo. Ze ściany wystrzeliły rakietki obro-

towe,  które  okręciły  robota  jedwabnymi  taśmami.  Artoo  -  Detoo  zapiszczał i  wycofał 
czujniki. Pomogła mu w tym obniżona grawitacja, ponieważ kiedy tylko odskoczył do 
tyłu, znalazł się w powietrzu, i zdołał zerwać taśmę, zanim zdążyła go unieruchomić. 

Firrerreańczyk roześmiał się. 
- Przestań! - warknęła Leia. 
Złapała  jedwabną  taśmę  i  zerwała  ją  z  pancerza  Artoo  -  Detoo.  Potrafiła  usunąć 

delikatne, miękkie włókna, ale nie była w stanie ich porwać. Kiedy spróbowała to zro-
bić, skaleczyły ją. Strzepnęła je szybko z dłoni, zanim poplamiły się krwią. Artoo - De-
too wydostał się z leżących pod nim zwojów. 

Chewbacca mruknął, patrząc na Firrerreańczyka. 
- Jak się nazywasz? - spytała Leia. - Dlaczego uważasz, że to jest śmieszne? 
- Mógłbym o to samo spytać ciebie - odpowiedział. - Poza tym to ty jesteś tu nie-

proszonym gościem. 

- Zbudziłam cię. Prawdopodobnie uratowałam ci w ten sposób życie. 
- Kto cię o to prosił? - zapytał, a jego głos brzmiał opryskliwie. 
Zaskoczona  Leia  przez  chwilę  nie  odpowiadała,  próbując  się  opanować.  Jestem 

dyplomatą - pomyślała - poradzę sobie. 

- Mogę ci powiedzieć, jak się nazywam - rzekła. 
Nie wyjawiła jednak prawdziwego imienia. Przedstawiła się imieniem fałszywym, 

tym,  które  figurowało  w  akcie  własności  „Alderaana".  Dziwnie  było  nazywać  samą 
siebie przezwiskiem, którego używała w dzieciństwie. 

- Jestem Lelila, a to mój towarzysz Geyyahab. 

Skinęła na Chewiego, który spojrzał na nią figlarnie. Wybrała mu imię z mitologii 

Wookiech, a dokładnie z historii, którą tak lubiły bliźnięta. Nie była to jednak postać do 
końca heroiczna. Zastanawiała się, czy Chewbacca nie rozgniewał się na nią za ten wy-
bór i czy imię to nie było obraźliwe, może nawet bluźniercze ze względów religijnych. 

Leia zdała sobie sprawę, jak mało wie o religii Wookiech. 
Firrerreańczyk uśmiechnął się szyderczo. 
- Nie zależy mi specjalnie na tym, aby ci powiedzieć, jak się nazywam - stwierdził. 

- Ona ma na imię Rillao. 

Imię zabrzmiało jak szczeknięcie, informacja jak zniewaga. Leia wskazała na sufit. 
- Proszę, pomóż mi ją uwolnić! 
- Nie należy do mojego klanu - odparł. - Nie jestem jej nic winien. Tobie także nic 

nie jestem dłużny. 

- Jeśli ci zapłacę, pomożesz? 
- Tutaj nie będę miał pożytku z pieniędzy. 
- Jak cię przekonać? Czym? 
- Niczym - odpowiedział. Ale się nie poruszył. 
- Czego chcesz?! - krzyknęła Leia. 
- Kim jesteś? - zapytał. - Piratem? Imperialnym pachołkiem, przysłanym tutaj, aby 

nas zadręczać? 

- Nie, oczywiście, że nie - żachnęła się. - Czy  wyglądam na oddział szturmowy? 

Czy kiedy przyszedłeś na dół, widziałeś jakieś wojsko? 

Przyglądał się jej podejrzliwie. 
- Chcę wolności - wyznał. 
- Masz ją - odpowiedziała natychmiast. - Proszę. Pomóż nam. 
Oczy zwęziły mu się tak, że były nieomal zamknięte, i nagle podjął decyzję, po-

chylił się nad konsolą, z którą nie mógł sobie poradzić Artoo - Detoo. Było  widać, że 
zna się na rzeczy, i to sprawiło, że Leia poczuła się niewyraźnie. Cela znajdująca się na 
dnie statku była miejscem zadawania tortur i wymierzania kar. Być może to był  w ta-
kim  razie  jeden  z  oprawców?  Może  Imperium  wybudowało  kiedyś  ten  frachtowiec  z 
więzienną celą, aby jeden z pasażerów mógł rządzić całą resztą. 

Ze sztucznym uśmiechem, wpatrując się w Leię, cofnął się o krok od konsoli. Kie-

dy popatrzył gdzieś ponad jej ramię, pobiegła za jego wzrokiem. 

Rillao bezwładnym, powolnym ruchem opadała w dół. Taśmy rozciągnęły się, po-

nownie skurczyły, z całej siły ściągając jej ciało, szarpały je. Srebrne końce sznura były 
ciemne od krwi. 

Mruknięcie Chewiego było miękkie, niskie i gniewne, ale prawie niesłyszalne. De-

likatnie złapał Rillao. Nie mogła się poruszyć. 

- Zabierzmy ją do... na mój statek. - Leia o mały włos nie podała nazwy „Aldera-

ana".  Byłaby  to  doskonała  wskazówka.  Powinna  była  i  jemu  wymyślić  jakiś  pseudo-
nim. 

 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Jaina  miotała  się  w  szkolnej  izdebce.  Szlochała  tak  bardzo,  że  nie  widziała  wy-

świetlacza. Nawet gdyby chciała, i tak nie zwróciłaby na niego uwagi. I nie zrobiła te-
go. Chciała być w kanionie razem z Jacenem. Chciała, żeby wróciła Lusa. 

Opuściła głowę i płakała. 
Przed nią zatrzymał się Vram. Szarpnął ją za ramię. 
- Przestań ryczeć! Uważaj! Siedź prosto! 
Jaina  odwróciła  się  do  niego.  Zmusiła  się, aby  przestać  łkać  i  ze  złością  wytarła 

rękawem łzy. 

- Lord Hethrir życzy  sobie, abyś  odpowiedziała na te pytania - powiedział. - Kto 

był największym przywódcą w historii? 

- Moja mama, oczywiście - odpowiedziała Jaina. 
- Źle! Jesteś taka głupia! Największym przywódcą był Imperator. 
Jaina spojrzała na niego przerażona. 
- Kto odbuduje Imperium? 
- Nikt! - krzyknęła Jaina. 
-  Źle!  Zrobi  to  lord  Hethrir!  -  powiedział  Vram.  -  Niech  żyje  Odrodzone  Impe-

rium! 

- Nie! 
Nienawidziła  Yrama.  Nienawidziła  Hethrira.  Nienawidziła  ich  wszystkich.  Szlo-

chała,  opłakując  Lusę,  Jacena,  Anakina,  wyrwulfa  szambelana,  mamę,  tatę  i  wujka 
Luke'a, nie dlatego by uwierzyła, że nie żyją, w to nie wierzyła, nie mogli nie żyć, ale 
dlatego  że  było  im  z  pewnością  smutno,  martwili  się  o  nią  i  szukali  jej.  I  płakała  za 
Winter, Threepio, Chewbaccę i Artoo - Detoo. I za samą siebie. 

-  Jesteś  zła!  -  wrzasnął  uszczęśliwiony  tym  faktem  Vram. -  Jesteś  zła!  Pójdziesz 

spać bez kolacji. I to zostanie zapisane na twoim koncie! 

Była tak głodna, że prawie przestawała płakać, ale była jednocześnie tak zła z po-

wodu Lusy, iż przestać nie mogła. 

- Jesteś wstrętny! - zawołała. - Jak można być aż takim wstręciuchem?! 
Wymierzyła mu kopniaka w goleń. 
Zawył z bólu. Podbiegł do nich jakiś inny pomocnik. Wywlekli Jainę z jej kabiny i 

pociągnęli w stronę celi sypialnej. Wrzeszczała, kopała i wierzgała, ale żadne z dzieci 
nawet na nią nie spojrzało. Skulone w swoich kabinach, wpatrywały się w monitory. 

Vram zatrzasnął drzwi od jej celi, zamykając ją w kompletnych ciemnościach. 
Jaina usiadła na zimnej, twardej podłodze, która tym razem nie zrobiła się w żad-

nym  miejscu  miękka,  i  usiłowała  przestać  płakać.  Musiała  pomyśleć  i  zaplanować 
ucieczkę albo sposób przesłania wiadomości. 

Promocyjna  ceremonia  Hethrira  przeraziła  ją.  Cały  czas  brzmiał  w  jej  uszach 

okrzyk: „Niech żyje Odrodzone Imperium!" 

Muszę  w  jakiś  sposób  sprawić,  aby  mama  dowiedziała  się o  Odrodzonym  Impe-

rium - pomyślała Jaina. - Muszę. I żeby dowiedziała się o Hethrirze. Prawdopodobnie 
to jeden z tych tyranów, przeciwko którym mama walczyła, zanim nas urodziła. 

 
 

Jaina była ciekawa, czy cała ta walka będzie musiała siej toczyć jeszcze raz. 
Otarła łzy. 
Wyjęła  ukrytą  wielonarzędziówkę.  Otworzyła  ją  i  po  omacku  trafiła  na  drzwi. 

Drzazga weszła jej w palec. Jaina odnalazła miejsce, w którym poprzednio rozpoczęła 
wiercenie, aby dostać się do klamki. 

Podczas  gdy  wielonarzędziówka  z  wolna  strugała  twarde  drewno,  Jaina  zastana-

wiała się, jak uciec z więzienia Hethrira. Oczywiście po wydostaniu się z celi. 

Czy  byłabym  w  stanie  przemknąć  chyłkiem  obok  smoka?  Z  daleka  mnie nie  wi-

dział. Może gdyby cały czas był wystarczająco daleko, nie zauważyłby, że wspinam się 
na płot po drugiej stronie. 

Ale tak naprawdę nie wierzyła, że może się to udać. Smok był prawie tak wielki 

jak  cały  kanion.  Nawet  gdyby  cały  czas  stał  po  drugiej  stronie  i  patrzył  przez  ramię, 
ciągle mógłby ją widzieć. 

Może zdołałaby  wspiąć się po ścianie kanionu. Zbocze  było  jednak urwiste i śli-

skie, no i zapewne w momencie, w którym dotarłaby na szczyt, dostrzegliby ją prokto-
rzy... 

Może mogłaby ukraść statek i zaprogramować go na podróż do domu... 
O ile udałoby jej się uciec i znaleźć jakiś statek Hethrira. 
Problem polegał na tym, że nie wiedziała, gdzie się znajduje, gdzie jest jej dom ani 

nawet gdzie jest Munto Codru. Może statek by wiedział. 

A może nie. 
Lepiej wobec tego przesłać wiadomość. 
Gdybym potrafiła się jakoś stąd wyślizgnąć - pomyślała - może potrafiłabym usta-

lić, skąd wysyłają tu informacje. Potem wróciłabym tutaj... 

Pomacała drewno  w miejscu,  w którym  właśnie wierciła. Zrobiła maleńki otwór. 

Wielonarzędziówka była tak gorąca, że ledwie ją mogła utrzymać. 

Westchnęła.  To  wszystko  nie  wyglądało  dobrze.  Żałowała,^  że  nie  może  poroz-

mawiać z Jacenem. Żałowała, że nie potrafi skorzystać ze swoich zdolności mimo kon-
troli Hethrira. Gdyby mogła, otworzyłaby drzwi i dotarła do ośrodka łączności, gdzie-
kolwiek się znajdował. 

Co mogę zrobić? - zastanawiała się. - Naprawdę nic? 
Wyobraziła sobie cząsteczki powietrza znajdujące się wokół niej. Wyobraziła so-

bie jedną z nich, że porusza się ona z coraz większą i większą prędkością. Poczuła, że 
molekuła odpowiedziała. 

Hethrir nie zareagował. Wiedziała, że jest przy niej, czuła, że skupia na niej swą 

uwagę. Ale nie zauważył, że dokonała tak mikroskopijnego posunięcia. 

Dodała  jeszcze  jedną  cząsteczkę, następną,  podwajając  i  potrajając  ich liczbę.  W 

krótkim  czasie  dzięki  jej  energii  wibrował  mały  wir  powietrza.  Jego  ciepło  ogrzało 
zziębniętą celę. 

Wirek zapłonął najpierw czerwonym, a następnie żółtym światłem, które oświetli-

ło wszystkie zakamarki celi. 

Jaina roześmiała się z ulgą i radością. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

ROZDZIAŁ 6 

Kiedy  Han i jego towarzysze szli w kierunku pięknego, złotego budynku, otaczał 

ich tłum ludzi pochodzących z przeróżnych światów. Hanowi zdawało się, że w przelo-
cie widział ghostlinkę, która zagadnęła go pod pierwszym sklepieniem. 

Wrażenie, jakie wywarła na nich płaskorzeźba przypominająca ezoteryczne hiero-

glify,  spotęgowało  się  po  wejściu  na  teren  posiadłości.  Tajemnicze  znaki  pokrywały 
złoconą błyszczącą fasadę budynku. Jej skrzydła zakręcały, tworząc zaciszny, osłonięty 
dziedziniec.  Odwiedzający  zbierali  się  na  nim,  po  czym  wchodzili  małymi  grupkami 
lub pojedynczo do środka. 

Xaverri cierpliwie czekała, aż nadejdzie ich kolej. Han dla zabicia czasu próbował 

odgadnąć, z jakich światów pochodzą zgromadzone tu istoty. Wiele rozpoznał, ale było 
też sporo takich, których nie potrafił odpowiednio zakwalifikować. 

Trącił łokciem Threepia. 
- Skąd pochodzą ci wieśniacy? 
Nie wskazał ich jednak. Zbyt wiele społeczności należących do Nowej  Republiki 

uważało wskazywanie palcem za krańcowo niegrzeczne, aby mógł sobie na to pozwo-
lić. Skinął w stronę pokrytego garbami stosu ruchomych wodorostów. 

- Czy to jest jakaś grupa, czy pojedynczy osobnik? 
- A jakże, oczywiście że grupa, proszę pana. Pochodzą z czwartego świata gwiaz-

dy Marbee, a dokładnie, jeśli się nie mylę, z Zeffliffl. Można powiedzieć, że przybyli z 
płytkich mórz najmniejszego południowego kontynentu... 

Jeden z liściastej sterty  wypuścił brzuchatą torbę skręconą na końcu i wycisnął z 

niej jakiś płyn, którym spryskał siebie i swoich towarzyszy. Kilka kropel spadło także 
na Hana. Odruchowo odskoczył do tyłu, ale była to tylko słona woda. Mokre liście Ze-
ffliflów połyskiwały czarno w złotym świetle budynku. Kilka opadło na ziemię i leżało 
drgając. 

- A co z nimi? - Miał na myśli drugą grupę, o połowę większą od poprzedniej, le-

żącą na ziemi. Składała się z jajowatych stworków z krótkimi, silnymi nogami i oczami 
osadzonymi na grubych, ruchomych szypułkach. 

- Oni są... - odpowiedział Threepio. 
- Czym? 
Threepio nie odpowiedział. 
- Co? - zapytał Han. 
- No właśnie mówię - odparł Threepio. - Och, najmocniej przepraszam. Ten język 

operuje dźwiękami poniżej poziomu twojej słyszalności. Funkcjonuje w środowisku  o 
ekstremalnie zawyżonej grawitacji. 

- Oni są chorzy - stwierdził łagodnie Luke. 
-  Nie,  mistrzu  Luke  -  wyjaśniał Threepio  cierpliwie.  -  Mówią  językiem,  którego 

ludzkie ucho... 

- Nie ich miałem na myśli - zniecierpliwił się Luke. - Chodzi o to, że w każdej z 

tych grup jest ktoś chory lub ranny. 

Han przyglądał się wszystkim z większą uwagą i stwierdził, że Luke ma rację. So-

lo nie zdawał sobie wcześniej sprawy z celu tego zgromadzenia: oto rodzina, trzymają-
ca się razem, ochraniająca dziecko albo rodzica, albo kuzyna, albo grupa niosąca spara-
liżowanego kolegę. 

Han pokiwał głową, zgadzając się ze spostrzeżeniem Luke'a. 
Luke też szczególnie dobrze nie wygląda - pomyślał Han. - Co mu jest? Nigdy nie 

chorował... 

- Wkrótce zrozumiecie - powiedziała Xaverri. Miała surową minę. - Nasza kolej. 
Weszła na dziedziniec. Han i Luke udali się za nią. Pochód zamykał Threepio. 
Otoczyła  ich  cisza.  Na  froncie  budynku  połyskiwała,  rzucając  blaski  na  ścianę, 

złota płaskorzeźba. Perspektywa zmieniała się, w miarę jak Han szedł. Ryt był rucho-
my, skręcał się to w jedną, to w drugą stronę, a wyglądał tak, jakby stale ktoś dopisywał 
do niego nowe znaki. 

Znaleźli  się  na  dziedzińcu  sami.  Było  coś  dziwnego  w  panującej  tu  ciszy.  Han 

obejrzał się przez ramię, zwiedziony iluzją, że wszystkie istoty nagle zniknęły. Ale nie 
była to prawda. Były tam gdzie przedtem, stłoczone przy wejściu, czekały, rozmawiały 
ze sobą w podnieceniu. Ale ich głosów nie było słychać. 

- Panie Luke, zastanawiam się, czy... - zaczął niepewnie Threepio - mógłbym po-

czekać przed dziedzińcem? 

-  Jak  chcesz  -  odparła  Xaverri.  -  Ja nie  mam nic  przeciwko  temu,  żebyś  wszedł. 

Żadnemu z nas nie grozi tu niebezpieczeństwo. 

- Niebezpieczeństwo! - zawołał Han. - Zaczekaj, czy mi się wydaje, czy ktoś mó-

wił o jakimś niebezpieczeństwie? 

-  Nikt  -  odparła  rozbawiona  Xaverri.  -  Powiedziałam,  że  nie  ma  niebezpieczeń-

stwa, jeśli tylko pójdziecie za mną. 

- Ale... 
- Miałem na myśli -  wytłumaczył Threepio - że to miejsce  nie wydaje się szcze-

gólnie przyjazne dla... mojego gatunku. 

- Wszystkie gatunki są mile widziane - zakomunikowała Xaverri. 
- Nawet androidy? 
- Nawet androidy. 
- Ach - odrzekł Threepio. - Coś niezwykłego. Prawdziwie... oświecone miejsce. 
Minęli  bramę  znajdującą  się  w  końcu  placu  i  zniknęli  w  rozentuzjazmowanym 

tłumie. 

Tam  wzbudzający  grozę  zebrani  zamieniali  się  w  jęczących  i  skamlących  supli-

kantów.  Chaotycznie  tłoczyli  się  wokół  szerokiego,  niskiego  amfiteatru,  gdzie  ponad 
wszystkim górował wielkością złoty ołtarz. 

- Waru, pomóż nam! Waru, uzdrów moje dziecko, uzdrów moją siostrę, ocal mo-

ich serdecznych przyjaciół od ciążącej na nich klątwy! 

Prośby  odbijały się  echem od ścian sali. Luke złapał Hana za ramię. Palce wbiły 

się boleśnie w jego mięsień. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Hej, mały... 
- Popatrz - powiedział Luke nagląco. Ołtarz poruszył się. 
Han zesztywniał. 
- Co... Skąd to pochodzi, Threepio? 
-  Muszę  przyznać, proszę  pana, że  pomimo  mojej  wiedzy  na  5  temat  wszystkich 

światów należących do Nowej Republiki i wielu leżących poza nią, nigdy nie spotka-
łem czegoś takiego jak to. 

- To jest Waru - objaśniła Xaverri. 
Istota - ołtarz wzniosła się wyżej i kurcząc się nieco odwróciła się w ich kierunku. 
- Zbliż się do mnie, Xaverri. 
Glos  był  mocny,  o  bogatym  brzmieniu,  czysty  i  bardzo  delikatny.  Wypełnił  salę 

szeptem,  który  sam  w  sobie  był  dla  błagającego  zgromadzenia  niezwykle  kojący. 
Xaverri zrobiła krok naprzód, a tłum przyłączył się do niej. Han bezmyślnie postąpił za 
dziewczyną. Jedyne, co wiedział, to że nie pozwoli, aby zbliżyła się do tej dziwnej isto-
ty sama. Uwolnił się od powstrzymującej go dłoni Luke'a. 

Kiedy znalazł się bliżej ołtarza, mógł się lepiej przyjrzeć Waru. Istota pokryta była 

złotymi  łuskami.  Pod  nimi,  co  było  widać  pod  pewnym  kątem,  kiedy  się  poruszała, 
znajdowały się surowe, przypominające plastry mięsa, odsłonięte tkanki. Pomiędzy ma-
sywnymi  łuskami  przemieszczał  się  jakiś  płyn  -  może  krew?  Wydostawał  się  na  ze-
wnątrz  i  ściekał  kroplami  na  scenę,  gdzie  krzepł,  tworząc  rodzaj  zastygłego  jeziorka. 
Krew uformowała się też w zwisające ze sceny i prawie sięgające podłogi sople. 

Xaverri zatrzymała się obok sceny. 
- Nie przybywasz sama, Xaverri - wyszeptał Waru. 
- Nie, nie przybywam sama, Waru. 
- Czy oni chcą, abym ich leczył? - Ton Waru wskazywał na kompletne wyczerpa-

nie. 

- Nie, Waru. Przyprowadziłam nowych uczniów, którzy chcą studiować twe obja-

wienie, uczyć się prawdy i ją realizować. Pragną się do ciebie modlić. 

Objawienie? - zastanowił się Han. - Do licha, a co to znowu takiego, co za ciem-

nota? „Zrealizować prawdę, twą prawdę" czy jak tam powiedziała - przecież to bzdura. 

Waru westchnął. 
- Jestem niezwykle szczęśliwy. Tylko ty, Xaverri, przybywasz do mnie z prezen-

tami. Inni błagają, abym to ja im coś dał, i robię to z radością! Ale... 

- Szczodrość twoja jest cudem Stacji Crseih - powiedziała Xaverri. 
Nikt  więcej  nie  zareagował  na  skargi  Waru.  Było  tak,  jakby  jego  szept  docierał 

tylko  do  Xaverri  i  jej  przyjaciół.  Han  doszedł  do  wniosku,  że  nie  słyszał,  aby  Waru 
mówił  do  kogoś  innego.  Słyszał  jego  szept  tylko  wtedy,  gdy  był  on  adresowany  do 
Xaverri. 

Niezła sztuczka - pomyślał Han. - Bo to musi być sztuczka, czyż nie? Chyba że... 

to jest to, czego szuka Luke. 

Spojrzał na Luke'a, ale ten nie uczynił żadnego gestu na znak, iż znalazł to, po co 

tu przyleciał - zagubionego Jedi. Twarz przyjaciela wyrażała determinację, ale nie ra-
dość. 

Złote łuski Waru falowały tak gładko i żywo jak futro zwierzęce. Ściągnęły się, a 

żyły  biegnące  pomiędzy  nimi  zbliżyły  się  do  siebie.  Płyn  -  posoka,  jak  myślał  Han, 
pierwszy raz widział bowiem coś, co z całą pewnością powinno nazywać się posoka - 
sączył  się  z  masywnego  ciała  Waru,  tworząc  wokół  niego  świeżą,  lśniącą  skorupę. 
Część  kapała  wzdłuż  stalaktytu,  krople  wisiały  na  jego  czubku,  a  krzepnąc,  tworzyły 
cienki, ostry koniec. 

Kiedy  pancerz  Waru  stężał,  stwór  jakby  urósł,  wyciągnął  się  w  ich  stronę.  Han 

szukał narządów  wzroku,  słuchu,  węchu i  innych  zmysłów,  ale nie  potrafił nawet  po-
wiedzieć, w jaki sposób Waru wydaje z siebie głos. 

Może odczuwa nas tak jak ciepło, przez skórę - dumał Han. - A może w ogóle nas 

nie odczuwa. Może nawet nie żyje - zastanawiał się. 

- Jakich to nowych gości sprowadzasz, moja pani? - zwrócił się Waru do Xaverri. - 

Widziałem przedtem wiele ludzkich istot, wielu słabych ludzi, ale ci tutaj nie są do nich 
podobni. 

Waru posunął się naprzód. Zakrzepła posoka rozkruszyła się i opadła płatami, od-

słaniając nowe pokłady złotych łusek. 

- Kim jesteś? Czym jesteś? 
Xaverri wypchnęła See - Threepia do przodu. 
-  To  jest  mój  nowy  znajomy,  Purple  -  Three.  Sądziłam,  że  wasza  łaskawość  nie 

widział wcześniej nikogo takiego. 

- Witaj, Purple - Three - powiedział Waru. 
- Dziękuję, panie Waru - odparł Threepio. - Czuję się zaszczycony, mogąc z tobą 

obcować. 

Han podarował Threepio w myślach mnóstwo kredytów za odejście od ezoterycz-

nego stylu Waru na rzecz mowy potocznej. Android zauważył, że Waru zwraca się  w 
tak dziwny sposób tylko do Xaverri. 

Mam ochotę mu dokopać - pomyślał Han. - Po co to całe przedstawienie? Dlacze-

go Xaverri od razu nie powiedziała nam... 

-  Nazywam  się  tylko  Waru  -  wyjaśniła  mrukliwie  ogromna  istota.  -  Aczkolwiek 

niektórzy mówią do mnie „nauczycielu" To jedyny tytuł, jakiego używam. 

-  W  takim razie  będę  rad,  mogąc  się  tak do  ciebie  zwracać,  jeśli  oczywiście  po-

zwolisz - rzekł Threepio. - Wiele studiowałem w różnych miejscach. Jestem ekspertem 
od  związków  ludzi  z  cyborgami,  posługuję  się  biegle  sześcioma  milionami  rodzajów 
komunikacji. Jestem zawsze szczęśliwy, spotykając nauczycieli gotowych podzielić się 
ze mną swą ezoteryczną wiedzą. 

Hana  przygniatało  panujące  tu  gorąco  i  wilgoć.  Nieprzyjemny  zapach,  jaki  wy-

dzielała posoka Waru, zalegał mu w płucach. Przed nim stał Luke, wpatrując się w po-
twora nieruchomym, zahipnotyzowanym wzrokiem. 

- Odpręż się, mały - zwrócił się do niego Han spokojnym, rozbawionym głosem. - 

To tylko... 

Xaverri rzuciła mu szybkie, ostre spojrzenie. Luke powoli odwrócił się do niego, 

patrząc zimnym, nieludzkim wzrokiem, i znów skierował swą uwagę na Waru. Han za-
skoczony zamilkł, ale w myślach dokończył zdanie: ...podstęp. Mimo że jest to najbar-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

dziej wyszukana postać, jaką zdarzyło mi się oglądać. Jeśli Luke i Ben Kenobi mogliby 
się wypowiedzieć na ten temat, to musieliby przyznać, że żaden Jedi nie zachowywałby 
się w ten sposób. Jeśli Waru reprezentuje ciemną stronę Mocy, Luke by o tym wiedział. 

Jedyne, co mogę zrobić, to się roześmiać. 
- Xaverri, oddana uczennico, czy byłaś w stanie przestudiować teksty, jakie ci da-

łem? 

- Tak, nauczycielu - odpowiedziała Xaverri. 
-  Z  pewnością  zrozumiałaś  związek  pomiędzy  topnieniem  jaźni  a  ogólnym  poję-

ciem podświetlności, natomiast ciekawi mnie, czy zdołałaś dokonać pojęciowego skoku 
pomiędzy współdziałaniem intelektualnej realizacji a krystalizacją kwantową? 

- Z przykrością muszę stwierdzić, że nie - odparła Xaverri - chociaż wskazałeś mi 

ścieżkę, potrafię zrozumieć tylko to, że ich  wzajemne współoddziaływanie jest  całko-
wicie nieuniknione. 

Han powstrzymał się od wydania pełnego irytacji i niedowierzania prychnięcia. 
Xaverri i Waru rozmawiali tak jeszcze kilka minut, nie zwracając uwagi na tłum, 

hałas i całe zamieszanie. Jęki zebranych zaczynały działać Hanowi na nerwy. Pragnął 
wskoczyć na podium i powiedzieć zgromadzonym, aby wrócili do domów i spotkali się 
ze swymi lekarzami. Chciał zapytać Xaverri, dlaczego tak się płaszczy przed tym Waru. 
Szokowała go jej uległość wobec potwora. 

Za  dawnych  czasów  nigdy  nie  dopuściłaby  do  tego,  aby  wpaść  w  taką  pułapkę. 

Wiedziała na ich temat zbyt wiele. Sama stworzyła kilka podobnych mistyfikacji, cho-
ciaż uzdrowicielskie sztuczki rezerwowała jedynie dla wyjątkowo paskudnych oficerów 
Imperium.  Nie  omieszkała nigdy  skorzystać  z  wybranej  przez  siebie  sporej  części  ich 
bogactw. 

Czyżby teraz wierzyła w te nonsensy? Jeśli tak, osoba, którą pamiętał Han, zmie-

niła się nie do poznania, nie tylko fizycznie. Jeśli nie, co w takim razie wszyscy tu robi-
li? 

Threepio obserwował wszystko z nienormalnym dla niego spokojem. Han zmarsz-

czył  brwi.  Wyraz  twarzy  Threepia  był  raczej  trudny  do  odczytania,  co  zdarzało  się 
rzadko. Threepio powinien coś powiedzieć, a jeżeli już milczał, to powinien to robić w 
sposób  zrozumiały  dla  otoczenia.  Krótko  mówiąc,  Threepio  był  najbardziej  kiepskim 
kłamcą, jakiego Han kiedykolwiek spotkał. 

Wielu  ludzi  godzi  się  z  faktem,  że  są  oszukiwani,  jeśli  tylko  kłamstwo  koi  ich 

uczucia albo wyraża uznanie dla ich pozycji. W tym android był mistrzem. 

Luke  patrzył  i  słuchał,  wciąż  z  tym  samym  nieruchomym  i  napiętym  wyrazem 

twarzy, jaki się pojawił, kiedy ujrzał Waru. Reakcja Luke'a martwiła Hana najbardziej. 

Waru zakończył filozoficzną dysputę na temat wszechświata, której sensu Han nie 

pojmował. 

-  A  teraz  -  stwierdził  stwór  wyraźnie  rozczarowany  -  nie  mogę  dłużej  folgować 

sobie, prowadząc tę światłą dyskusję. 

Xaverri położyła rękę na jednej ze złotych łusek nauczyciela. Zamknęła oczy, wy-

ciszyła  się  i znieruchomiała.  Złota  płytka  zaróżowiła  się  i zaczęła  lśnić,  świecąc  deli-

katnie wokół palców dziewczyny. Luke zrobił krok w jej stronę, podnosząc rękę. Han 
próbował go złapać i odciągnąć na bok, ale Luke, mrucząc pod nosem, uchylił się. 

Klnąc  obrzydliwie,  Han  złapał  go  za  nadgarstek.  Chciał  uciec  stąd,  opuścić 

towarzystwo, które przyprawiało go już o mdłości. Nawet gdyby miało mu to przynieść 
wstyd. 

-  Nie  bądź  głupi!  -  wyszeptał  gwałtownie.  -  1  nie  polegaj  na  znajomości,  która 

trwa zaledwie kilka minut! - Wzmocnił uścisk. 

Luke popatrzył na palce Hana ściskające jego ciało jak kleszcze i zgniatające mu 

kości.  W  nieruchomych  oczach  Jedi  pojawił  się  przebłysk  myślenia.  Wolno  poruszył 
ręką, która bez trudu wysunęła się z uścisku Hana. 

- Masz rację - przyznał. 
Jego głos brzmiał ostro. Odwrócił się plecami do Hana, bacznie i ze złością przy-

glądając się Xaverri i Waru. 

-  Nienawidzę,  kiedy  się  tak  zachowujesz  -  wymamrotał  Han.  W  palcach  poczuł 

mrowienie,  lecz  nie  z  powodu  gwałtowności  ruchu  Luke'a.  Kiedy  Skywalker  uwolnił 
się z jego uchwytu, dłoń Hana zaciśnięta była tak mocno, że złapał go kurcz. 

Ślady palców na skórze Luke'a powoli znikały, początkowo przybrawszy biały, a 

następnie czerwony kolor. 

Xaverri  cofnęła  się.  Odcisk  ręki  na  złotej  łusce  świecił,  ale  po  chwili  zaniknął. 

Kropla posoki ściekła z węższego  brzegu płytki i spadła z głośnym pluskiem. Xaverri 
skłoniła się w stronę Waru. 

Uwaga istoty opuściła ich tak gwałtownie, że wydawało się, jakby spadło ciśnie-

nie. Han zrobił chwiejny krok do przodu, złapał równowagę i  wzruszył ramionami na 
ten dziwny efekt. Był jednak ciekaw, jak to się stało. 

Xaverri  się  cofnęła.  Poirytowany  tłum  płynął  w  jej  stronę,  a  każdy  z  zebranych 

pragnął uznania Waru. 

Nagle ugięły się pod nią kolana. Jej omdlenie zaskoczyło Hana. Przez te wszystkie 

lata, kiedy przebywali razem, nigdy nie zdarzyło się jej zemdleć, nawet z wyczerpania 
czy  bólu.  Jej  odporność  i  wytrzymałość  zawsze  go  zdumiewała.  Kiedy  upadała,  w 
pierwszym momencie pomyślał, że osuwa się na ziemię specjalnie, może chce ukłonić 
się jeszcze raz Waru albo coś jej spadło i chce to podnieść. 

Podskoczył do dziewczyny i złapał ją, zanim trafiła prosto  pod mogące  ją strato-

wać stopy. Drżała gwałtownie. Luke i Threepio podeszli bliżej i zasłonili ją sobą. Toru-
jąc sobie drogę w falującym tłumie, przedzierali się do tylnej części teatru. Han skoczył 
do drzwi, ale Xaverri usiłowała się uwolnić. 

- Zostań tutaj! - zawołała. - Czuję się dobrze, to tylko... tylko ta rozmowa z Waru 

tak mnie wzruszyła na chwilę. Musicie zobaczyć ceremonię. 

- Wzruszyła?! Powaliła cię na ziemię. Chodźmy stąd! 
Jej twarz stała się z powrotem opalona, a dreszcze zniknęły. 
- Musicie zobaczyć - powtórzyła. 
- Ona ma rację - poparł ją Luke. - Przecież po to przy - j szliśmy. 
- No dobrze - zgodził się Han z rezygnacją. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

To tylko zwykłe oszustwo - powiedział do siebie. - Ale nawet oszustwa mogą być 

niebezpieczne. 

Stanęli w samym końcu widowni. Podłoga była ukośna, dlatego wszystko dobrze 

widzieli. Na scenie, w sadzawce z zamarzniętej posoki, siedział Waru. Czekał, aż ktoś z 
wyznawców przyniesie rannego i złoży u jego stóp. Zeffliffl wypchnął na wierzchołek 
jednego ze swych liściastych towarzyszy, po czym przesunął go do przodu, aż ten spadł 
na  posokę.  Jego  kolor  był  zauważalnie  jaśniejszy  niż reszty  współziomków,  chorobli-
wie żółtozielony, a nie lśniący błękitnoczarny. Kiedy się poruszył, opadło z niego tro-
chę drżących, zwiędłych liści. 

- Czy życzysz sobie, abym spróbował cię  wyleczyć, poszukiwaczu? - głos Waru, 

który nie był już tym samym szczerym, poufnym szeptem, docierał do wszystkich za-
kątków sali. 

Zeffliffl odpowiedział podnieconym głosem, który przypominał szelest wirujących 

na wodzie liści. 

- Powiedział: błagam, pomóż mi - stwierdził Threepio. Teraz zaczyna się blaga - 

pomyślał Han. - Dajcie Waru wszystkie swoje światowe dobra... 

-  W  takim razie  będę  próbował  ci  pomóc  -  odrzekł  Waru. Wszystkie  odgłosy  na 

sali gwałtownie ucichły. Uwaga skupiła się na Waru i jego pacjencie. 

Stwór przysunął się do Zeffliffla. Kilka ze złotych łusek rozpuściło się i ochlapało 

leżącego  Zeffliffla,  pokrywając  go  lśniącą,  metaliczną  powłoką.  Han  przyglądał  się 
uważnie, żałując, że nie stoi z przodu, gdzie mógłby lepiej ocenić, w jaki sposób Waru 
uzyskuje taki efekt. 

Czemu odciągnęłaś nas tak daleko, Xaverri? - zastanawiał się. - Bałaś się tego, że 

będę stał zbyt blisko? 

Metaliczna  powłoka  przyczepiła  Zeffliffla  do  Waru  jak  pasożyta,  tworząc  coś  w 

rodzaju zewnętrznej macicy. Tam gdzie rozpuściła się płytka, powstała otwarta rana, z 
której tryskała krwawa posoka. Płyn ściekał po powłoce, tworząc na niej wzór podobny 
do rytu na fasadzie siedziby Waru. Strumyczki łączyły się wokół skorupy, tworząc pół-
przeźroczystą poczwarkę. 

Grupa Zefflifflów padła plackiem u podnóża sceny, a liście trzęsły się tak, jakby 

targała nimi potężna burza. 

Ludzi  stale  przybywało.  Wszyscy  stojący  dookoła  Hana  skłonili  głowy.  Nawet 

Xaverri, która nigdy nikomu się nie kłaniała. Han uparcie patrzył. 

Waru  przeszedł  dreszcz.  Złote  łuski  zetknęły  się,  dźwięcząc  czysto  jak  kołysane 

wiatrem dzwonki. 

Han czuł jednocześnie podziw dla tego zjawiska i pogardę dla łatwowiernych zwo-

lenników Waru. 

Dreszcz przeszedł poczwarkę. Zatrzęsła się i rozdęła. 
Stężała posoka eksplodowała. Jej kawałki wystrzeliły  w powietrze i migotały jak 

srebrny pył. Złota skorupa pokryła się zadraśnięciami i bliznami. Po chwili wolno się 
otworzyła jak rozkwitający kwiat i odsłoniła Zeffliffla. 

Złote płatki się rozsunęły. Ciało Waru wchłonęło je i odtworzyło rozpuszczone łu-

ski. U podnóża bóstwa cicho leżał Zeffliffl. 

Nagle otrząsnął się jak mokry szczeniak. Jego towarzysze z podniecenia przeraź-

liwie zapiszczeli. Liście stwora falowały, niebieskie i ciemne od wilgoci. 

- Mówią - wyszeptał Threepio - że uszedł śmierci. Uzdrowiony Zeffliffl zeskoczył 

na dół i zniknął wśród braci. 

Cała gromada wycofała się ze świergotem. 
Cisza na widowni została przerwana i wszystkie istoty znajdujące się u stóp Waru 

wybuchły śpiewem, światłem i podziękowaniami. 

-  Zeffliffl  powiedział  dziękuję  -  rzekł  Threepio  na  tyle  głośno,  że  usłyszeli  go 

wszyscy - i... 

- I darujemy ci wszystkie nasze doczesne dobra - dokończył cynicznie Han. 
- Nie, proszę pana, niezupełnie tak - poprawił Threepio. - Chwalili Waru jako swe-

go dobroczyńcę, ale nie zrobili żadnej aluzji na temat wynagrodzenia. 

Han wzruszył ramionami bez przekonania. 
- Zapłata zawsze jest mile widziana - powiedział. - W ostatecznym rozrachunku. 

Czy możemy stąd już wyjść? Od tej wdzięczności robi mi się niedobrze. 

Xaverri odwróciła się od niego i wymaszerowała z tłumu. Po chwili zastanowienia 

Han podążył za nią. W stosunku do zgiełku, jaki panował w sali Waru, tu, na dziedziń-
cu było względnie cicho. Dogonił dziewczynę i dotknął jej ramienia. 

- Xaverri! 
Strąciła jego rękę i skoczyła w stronę wyjścia. Kiedy przeszła pokryty rytami łuk, 

odwróciła się do niego gwałtownie. 

- Nigdy nie odzywaj się na dziedzińcu. Nigdy. 
- Hej, przepraszam, nie chciałem cię urazić! Po chwili dołączył do nich Threepio. 
- Panie Han, pani Xaverri, czy stało się coś złego? 
-  Nie  - powiedział  Han.  -  Nie  sądzę.  Nie  wiem.  Poza  tym, że  Luke  jest  wciąż  w 

środku! 

Nagle rzucił się biegiem przez bramę i dziedziniec, zaniepokojony faktem, że Lu-

ke  przez  minutę  znalazł  się  poza  zasięgiem  jego  wzroku.  Han  przepchnął  się  przez 
widownię.  Z  początku  nie  mógł  dostrzec  swego  przyjaciela.  Jego  oczy  nie 
przystosowały się do mroku, a hałas i gorąco ogłuszyły go. 

Spojrzał na miejsce, gdzie stali wszyscy razem. Luke był dokładnie tam, gdzie go 

Han zostawił. Młody Jedi gapił się na scenę, na której Waru „uzdrawiał" kolejnego wy-
znawcę. 

-  No  chodźże!  -  burknął  Han.  Złapał  Luke'a za rękaw  i  pociągnął  z  całej  siły  do 

wyjścia. 

Luke nie stawiał oporu. 
Xaverri  oddalała  się  coraz  bardziej.  Znajdowała  się  o  kilkadziesiąt  metrów  od 

nich, na szlaku biegnącym do głównego wejścia. Threepio utknął w połowie drogi, nie 
wiedząc co robić. Krążył, raz idąc kilka kroków w kierunku Xaverri i płaczliwie ją wo-
łając, raz  wracając.  Ujrzawszy  Hana  i  Luke^, zatrzymał  się  w  pół  kroku  i  pospieszył, 
aby do nich dołączyć. 

-  Nie  chciała  poczekać,  panie  Han  -  powiedział  Threepio.  -  Grzecznie  prosiłem, 

ale... - Android przerwał, ponieważ brakowało mu słów. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Za bardzo się przejmujesz - stwierdził Han. - Purple - Three. Daj spokój. 
Han  poprowadził  Luke'a  za  Threepiem.  Puścił  go,  kiedy  tylko  dogonili  Xaverri. 

Szwagier  Hana nie miał  zamiaru  uciekać.  Z nieprzytomnym  wyrazem  twarzy  wpatry-
wał się nieruchomo w przestrzeń. 

- Luke! Co się dzieje? Rzuć to! Xaverri, poczekaj! Spełniła prośbę, ale jej ramiona 

były sztywne z gniewu. Luke podniósł głowę. Nagle był sobą, wrócił. 

- Czy Waru jest zagubionym Jedi? - spytał Han. 
- Nie - odparł Luke. - Nie sądzę... Nie wiem. Nie wiem, kim jest. - Znowu popa-

trzył w przestrzeń. - Powinienem wiedzieć, czuć innego mistrza Jedi. Ale nie potrafię. - 
Wziął głęboki wdech. 

- Czy  jest to rodzaj manifestacji Mocy? - zapytał Han. Luke zawahał się, ale po-

trząsnął głową. 

- Jestem pewien, że gdyby był, wiedziałbym o tym. Nie jest. To jest... coś innego. 
Uśmiechnął się, a ten uśmiech rozjaśnił jego twarz, usuwając z niej ślady wahania 

i obawy. 

- To było zdumiewające - powiedział. - Czyż nie było zdumiewające? 
Xaverri pokiwała głową. 
- Za każdym razem, kiedy widzę, jak Waru to robi, nie mogę uwierzyć. Ale muszę. 
-  Ja  w  to  nie  wierzę  -  powiedział  Han.  -  Jeżeli to  wszystko  nie  jest  manifestacją 

Mocy,  czymże  więcej  może  być,  jak  nie  oszustwem?  Mogę  wymyślić  sześć  różnych 
sposobów, na które Waru, kimkolwiek jest, stwarza tę iluzję. Podstawienie innego Ze-
ffliffla na miejsce chorego... 

- Ależ panie - przerwał mu Threepio - jego ziomkowie mogliby nie zaakceptować 

podstawionego  kompana.  Mogliby  na  takie  jawne  oszustwo  zareagować  dosyć  gwał-
townie. 

Han wzruszył ramionami. 
- W takim razie Waru ich przekupił. 
- Ich reakcja nie mogła być kupiona - stwierdził Threepio. - To nie jest świadome. 

Można ją porównać do odczynu alergicznego. 

Han rozdrażniony zaczął wymachiwać rękami. 
-  W  takim  razie  chory  był  szarlatanem  albo  urządzeniem  mechanicznym.  Albo 

zdrowego pomalowali tym ohydnym, chorobliwie zielonym kolorem, a potem umyli go 
w kokonie. Nie ma znaczenia, jak to zrobili, istotne jest tylko, że mogli to zrobić. Waru 
nie musiał mieć nadnaturalnych zdolności leczniczych, aby uleczyć Zeffliffla, ponieważ 
Zeffliffl wcale nie wymagał leczenia! 

Xaverri zgarbiła się i wbiła wzrok w ziemię, zastanawiając się nad tym, co powie-

dział Han. 

- Czy sądzisz, że całkiem postradałam zmysły? - zapytała zimno. 
Sprowokowała go pogarda w jej głosie. 
- Taa, coś w tym rodzaju. 
- Ja, Xaverri, mistrz oszustwa starego Imperium? 

-  Wszyscy  się  zmieniamy  -  powiedział.  -  Zobacz,  jeśli  ktoś  zdołał  wymyślić  na-

prawdę wyszukany podstęp, taki, którego nawet ty nie rozpoznałaś, w takim razie łatwo 
było cię okpić. Jesteś tak dobra, że trudno sobie wyobrazić kogoś lepszego. 

- To niemożliwe - stwierdziła. 
Luke uparcie wpatrywał się w bramę. Han obawiał się, że może znowu będzie mu-

siał go ścigać, aby powstrzymać przed powrotem do świątyni Waru. 

- Tam coś jest - odezwał się Luke. 
- Ale nie twój zgubiony Jedi. 
- Han, to nie jest oszustwo. 
- Luke ma rację - potwierdziła Xaverri. 
-  Świetnie!  -  zawołał  Han.  -  Poddaję  się!  Waru  jest  prawdziwy,  co  oznacza,  że 

mnie  nie  potrzebujecie,  ponieważ  w  interesie  Republiki  nie  leży  interweniowanie  w 
sprawach wyznań! 

Nie powiedziawszy nic więcej, ruszył w dół szlaku. 
- Han! - zawołał Luke. - Dokąd się wybierasz? 
- Na wakacje - rzekł Han. - Wciąż zostało mi trochę wakacji! 
Threepio go dogonił. 
- Panie Han, jeśli mógłbym się wtrącić... 
- O co chodzi? 
- Nasze zasoby są prawie wyczerpane. Jeśli masz w planie grać, ja oczywiście nie 

zamierzam dawać  do  zrozumienia,  że myślę,  iż nie  powinieneś  grać,  czy  że  w  graniu 
jest  coś  złego,  albo  że  istnieje  możliwość,  że  przegrasz,  ale  jeśli  planujesz  grać...  nie 
myśl, że to byłoby najlepsze, ale tylko na wszelki wypadek oczywiście, może zostawił-
byś  kilka  swoich  poprzednich  wygranych  pod  moją  opieką?  W  ten  sposób  mógłbym 
zapłacić  zaległy  rachunek  w  gościńcu.  Zauważyłem,  że  recepcjonista  sprawdził nasze 
konto, kiedy wychodziliśmy rano, i rzucił mi stanowczo zjadliwe spojrzenie! 

Han wyciągnął z kieszeni plik kredytów i wcisnął go w garść Threepia. 
- Jeśli chcesz dostać trochę pieniędzy, to wszystko, co| masz zrobić, to powiedzieć: 

Czy mogę dostać trochę pieniędzy? 

Zaśmiał się na samą myśl o stole gier i kartach, którym ufał. - Zdobędę i to o wiele 

więcej. Poszedł prosto przed siebie. 

 
Leia i Chewbacca robili, co mogli, aby pomóc rannej Rillao. Na prośbę Leii me-

dyczny sprzęt „Alderaana" zasypał ich informacjami. Okazały się jednak chaotyczne i 
niewystarczające.  Firrerreanka  była  w  zasadzie  istotą  ludzką,  ale  różniła  się  od  czło-
wieka.  Komputer  zrobił  spis  żywności,  która  nie  była  dla  niej  trująca.  Zawiódł,  jeśli 
chodzi o informację na temat bezpiecznych antybiotyków, ale to z kolei nie miało zna-
czenia, ponieważ rany  Rillao nie zostały zakażone. Miała zadziwiającą zdolność rege-
neracji.  Kiedy  usunięto  taśmy,  wszystkie  pęknięcia  i  rozdarcia  skóry  zaczęły  się  bły-
skawicznie  goić,  a  przebiegało  to  tak  szybko,  że  zdumiona  Leia  ledwo  zdążyła  się 
wszystkiemu przyjrzeć. Złota skóra pokryła się cieniutkimi srebrnymi bliznami. 

Ale Rillao nie dawała znaku życia. 
- Co jeszcze powinniśmy zrobić? - zapytała Leia bezimiennego Firrerreańczyka. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Ledwie wzruszył ramionami. 
- Albo przeżyje, Lelilo, albo umrze - wyciągnął się na krześle, całkowicie odprę-

żony. 

- Nic cię to nie obchodzi, prawda? 
- Ona nie jest z mojego klanu. 
Leia  zarzuciła  ten  temat.  Odgarnęła  pasiaste  włosy  z  wychudłej  z  wycieńczenia 

twarzy i naciągnęła koc na ramiona Rillao. 

- Czy wasz naród sypia na leżąco? - spytała Firrerreańczyka. 
- Jakże inaczej? - odpowiedział, zdziwiony  brakiem reakcji na jego zaczepną od-

powiedź. 

- Rzeczywiście, jakże inaczej - powtórzyła Leia. Położyła delikatnie rękę na pan-

cerzu Artoo - Detoo. - Popilnujesz jej za mnie? 

Artoo - Detoo odpowiedział cichym bipnięciem. 
- Dzięki. - Odwróciła się do Chewiego i Firrerreańczyka. - Jesteście głodni? 
Chewbacca mruknął potakująco. 
- Ja też - odparła Leia. 
Umierała z  głodu.  Nie  miała niczego  w  ustach  od  czasu  ciasteczek  szambelana  i 

naszpikowanej  środkami  nasennymi  herbaty.  Udała  się  do  maleńkiej  kuchni  „Aldera-
ana".  Zastanawiała  się,  czy  Firrerreańczyk  odmówi  jedzenia,  ale  ten  powąchał  miskę 
gulaszu, którą mu podała - analiza sugerowała, że jego metabolizm wymaga wysokiego 
poziomu protein - spróbował i zaczął łapczywie jeść. Trzymał naczynie tuż przy ustach 
i delikatnie nabierał mięso za pomocą dwóch palców. 

Chewbacca wziął sobie swoją porcję sam, po czym dorzucił do niej trochę suszo-

nych słonych wodorostów i odrobinę leśnego miodu. 

Leia  milczała,  dopóki  nie  wyskrobała  z  talerza  ostatniej  resztki  gulaszu.  Przyjął 

moje jedzenie, ponieważ nie chce mieć żadnych długów - pomyślała patrząc, jak Firrer-
reańczyk  wypija  resztkę  sosu  ze  swojej  drugiej  porcji.  -  Nie  poprosił  o  posiłek.  Gdy-
bym zażądała zapłaty, powiedziałby, że nikt nie prosił, żebym mu coś dawała, więc nie 
jest mi nic winien. 

- Dlaczego nienawidzisz Rillao? - zapytała. 
Oblizał usta i spojrzał na garnek z gulaszem, ale widocznie uznał, że trzecia porcja 

przeciążyłaby jego organizm. 

- Była w tym pokoju! - Jego opieszałość zniknęła i skoczył wściekły w stronę Leii. 

- Musiała być powodem, dla którego zostaliśmy wygnani, Lelilo. Z jakiego innego po-
wodu Imperium skazałoby ją na tortury? 

-  Okrutny  przypadek.  -  Leia  była  ciekawa,  dlaczego  Firrerreańczyk  używa  jej 

imienia, a raczej przezwiska tak często. Wszystko  jedno. To tylko pomagało jej zapa-
miętać, jak się teraz nazywa. 

- Nie. Nie. To Imperium jest okrutne, Lelilo. W swoim działaniu kieruje się okru-

cieństwem. Wzbudza strach, grabi aby rosła jego władza... 

- Imperium nie istnieje - przerwała mu Leia. - Skończyło się. Upadło. Jesteś wolny 

i ty, i twoi ludzie. 

Ponieważ  oczekiwała  podziękowań,  a  przynajmniej  radości,  była  rozczarowana 

jego reakcją. 

- Upadło! - uderzył pięścią w stół. - Powiedziałaś, że możesz mi dać wolność! Ale 

ona nigdy nie była twoja, Lelilo, więc jak możesz mi ją dać! 

- Powiedziałam, że jesteś wolny - poprawiła go Leia. - To wszystko. 
Gdyby przyznała się do tego, kim jest, mogłaby rościć sobie prawo do jego wolno-

ści. Zamiast tego pozostała Lelilą. 

Z jego gardła wydobył się niski pomruk. Chewbacca także warknął. 
Ale Leia zachowała spokój. Uśmiechnęła się do bezimiennego. 
-  Nikt  mnie  nie  prosił  o  wyjaśnienie  czegokolwiek.  Zapytałeś  jedynie  o  swoją 

wolność. 

Prychnął rozgoryczony, ale jego pogarda zmalała, a w jej miejsce pojawił się sza-

cunek. Firrerreańczyk wstał i ukłonił się. A potem skierował do wyjścia. 

- Dokąd idziesz, bezimienny? - zapytała Leia. Nie odpowiedział. 
Jak mogłabym oczekiwać od niego jakiejkolwiek odpowiedzi? - pomyślała Leia. 
Opuścił kuchnię „Alderaana". 
Poszła  za  nim.  Dogoniła  go.  Był  od  niej  o  głowę  wyższy  i  mimo  wycieńczenia, 

prawdopodobnie silny. Szedł w kierunku włazu, nie zauważając jej obecności. 

- Czy idziesz obudzić swoich ludzi, bezimienny? Zrobiwszy kilka kolejnych kro-

ków, zapytał: 

- Tutaj, Lelilo? Niby w jakim celu? 
- Aby mogli odzyskać siły... 
- Statek wspomaga ich siły życiowe podczas snu. 
- ...i aby mogli zdecydować, co chcą zrobić teraz, kiedy są wolni! 
- Czy powinniśmy powrócić do naszych domów, Lelilo? - spytał opryskliwie. 
Wie  -  pomyślała  Leia.  Zastanawiała  się,  czy  oddziały  Imperium  znęcały  się  nad 

nim, donosząc o zagładzie jego planety. 

- Nie - odparła. - Przepraszam. Jest kwarantanna. Nikt nie może tam wylądować i 

żyć... nic nie może nawet opuścić tej planety. 

Na chwilę zatrzymał się w drzwiach włazu. Miał opuszczone ramiona. Leia ujęła 

go za łokieć. Wybuchnął płaczem pokonanego drapieżnika. 

Wiedziała, co czuł. 
- Przykro mi - powtórzyła. - Tak mi przykro. Odwrócił się do niej. 
- Lelilo, czy przyłożyłaś rękę do zatrucia mojego świata? 
-  Nie!  Ja...  Ja  mam  swój  mały  udział  w  doprowadzeniu  do  upadku  ludzi,  którzy 

rozkazali go zatruć. 

- Brygady Starcrash? 
Brygada Starcrash była jedną z elitarnych jednostek szturmowych Imperium. 
- Nie. Brygady... Imperium. Spojrzała mu prosto j w oczy. - Zniszczyli także mój 

świat. 

Jego czarne oczy zwęziły się. 
- Ach. Tak, Alderaan, Lelilo, tak myślałem, że jesteś stamtąd. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Drzwi włazu rozsunęły się. Bezimienny opuścił „Alderaana" i wkroczył do odbija-

jącego echo przedniego członu frachtowca. Leia chwyciła go za nadgarstek, ale cofnęła 
rękę, kiedy poczuła, że napinają mu się mięśnie. 

- Co zamierzasz zrobić? - spytała. 
- To, co robiłem do tej pory. 
- Nie musisz! Wszyscy jesteście wolni, panuje teraz Nowa Republika. 
- Imperium przekazało nam w testamencie świat. Przetrwamy. 
- Być może nie wiesz o tym, co dzieje się z innymi, znajdującymi się tutaj wraka-

mi statków? 

Odwrócił  się  do  niej.  Na  skutek  obniżonej  grawitacji  jego  włosy  ułożyły  się  pod 

wpływem ruchu w pasiastą aureolę. 

-  Inne  statki  nie  mają  nic  wspólnego  ze  mną  -  obruszył  się.  -  A  ja  nie  mam  nic 

wspólnego z nimi. Rób, co chcesz, Lelilo. A jeśli chodzi o nowy świat... jesteśmy ryzy-
kantami. Wykorzystamy naszą szansę. 

-  Będziecie  podróżować  z  prędkością  podświetlną  - powiedziała  Leia  -  będziecie 

wędrować latami! Republika mogłaby  wam dać hipernapęd albo znaleźć dla was jakiś 
świat, uwolnić was od ciągłej tułaczki... 

- W jakim celu? - zapytał znowu. - - Nie zauważymy upływu czasu. Nie dbamy o 

to. Będziemy spać. Będzie o wiele lepiej, kiedy zaniknie pamięć o Imperium, zanim się 
obudzimy. Jeśli przeminie także twoja Republika, nie będzie nas to obchodzić. 

Leia  zrobiła  krok  do  tyłu.  Wiedziała,  że  nic,  co  powie,  nie  zmieni  jego  decyzji. 

Robił to, co było w jego pojęciu właściwe. Nie mogła go zmusić, aby uznał słuszność 
jej rozumowania. 

- W takim razie do widzenia - rzekła. - Życzę ci szczęścia. J 
- Pomyślnych wiatrów, Lelilo. 
- Dlaczego cały czas powtarzasz moje imię? - zapytała. 
- To daje siłę - rzekł. - Lelila. Drzwi zaczęły się powoli zamykać. 
- Ale twoje fałszywe imię daje mi niewiele mocy, księżniczko Leio - stwierdził. - 

Musi  ci  być  z  tym  niewygodnie.  -  A  kiedy  drzwi  się  zatrzasnęły,  dodał:  -  Ale  twoje 
przebranie jest wzruszające. 

 
Han wrócił do miasta i niespiesznie szedł ulicą. Marzył o miejscowym piwie i ko-

lejnej grze w karty w tawernie „Szansa i Hazard". Ale chciał udać się również do innej, 
nie tylko do tej, w której spędził ostatnią noc. 

- Dobry wieczór, człowieczku. 
Obrócił  się  na  pięcie  i  ponownie  uderzył  nosem  w  pierś  nienaturalnie  wysokiej 

kobiety. Zaśmiała się, ale Han miał wrażenie, że jej śmiech był sztuczny. 

- Zbyt wcześnie skończyłeś grać - powiedziała. - Karty zaczęły mnie lubić dopiero 

późnym wieczorem. 

- Gratuluję! - zawołał serdecznie Han. - Cieszę się, że nie straciłaś nocy. 
Przysunęła się do niego, a jej ciężkie, poplątane jasne loki tańczyły po jednej stro-

nie twarzy. 

- Nie zamierzam stracić i tej — stwierdziła. — Z całą pewnością jesteś szlachetnie 

urodzony i dobrze wychowany, więc dasz mi szansę zagrać z tobą. 

- Nie miałem kart w planach na dzisiejszy  wieczór - odparł Han. - Żadnych kart, 

tylko trochę świeżego powietrza i może szklaneczkę piwa. 

- Piwo płynie u nas jak woda - rzekła. Położyła mu swą wielką rękę na ramieniu. 

Palcami objęła jego biceps. 

- Miałem na myśli, że właśnie wypiłem moją szklaneczkę piwa - sprostował. - Mój 

limit... 

Spróbował uwolnić się z jej uścisku tak, jak uczynił to Luke, gdy Han starał się go 

zatrzymać.  Tymczasem  olbrzymka  podniosła  go  za ramię. Musiał  stanąć na  czubkach 
palców, aby dotykać ziemi. 

- Możesz pić albo nie, co wolisz - stwierdziła. - Ale będziesz płacił. 
-  No  dobra,  jasne,  czemu  od  razu  nie  powiedziałaś,  że  musisz  zagrać?  -  burknął 

Han. - W porządku, chodźmy. Czy mogłabyś coś dla mnie zrobić? Albo mnie postaw, 
albo nieś. Tak jest mi bardzo niewygodnie. 

Myślał,  że  zarzuci  go  sobie  na  ramię.  Mogła  to  zrobić.  Postawiła  go  jednak  na 

ziemi, ale nie pozwoliła mu się wyrwać. Prowadziła go w dół ulicy, trzymając wystar-
czająco silnie, aby zrobić mu siniaki. 

-  Ostatniej  nocy  nie  dosłyszałem twego  imienia  -  powiedział  koleżeńskim  tonem 

Han.  -  Mówiłaś,  że  jak  się  nazywasz?  A  przy  okazji,  nie  zechciałabyś  trzymać  mnie 
trochę lżej? 

-  Nie  mówiłam  -  odparła  -  bo  nie  pytałeś.  Nazywam  się  Celestial  Serenity.  Nie, 

wcale nie zechciałabym trzymać cię lżej. 

Spojrzał na nią w górę. Uśmiechnęła się do niego i przyspieszyła, popychając go 

przed sobą. 

 
Jaina zjadła śniadanie. 
Była tak głodna, że nawet nie poczuła zjełczałego tłuszczu, jakim okraszona była 

cienka owsianka. Gdy skończyła jeść, wciąż burczało jej  w brzuchu. Od stołu prokto-
rów dolatywał zapach dojrzałych owoców i gorącego, świeżego chleba. 

Do ust napłynęła jej ślina. Patrzyła na proktorów siedzących przy najwyższym sto-

le i pomocników przy średnim. Rozparci na krzesłach, z nogami na stole, delektowali 
się śniadaniem, na które dostali więcej, niż mogli zjeść. Śmiali się przy tym i rzucali na 
wpół zjedzone kęsy na podłogę. 

Dzieci siedzące przy najniższym stole czekały, aż wszyscy  funkcjonariusze skoń-

czą, i będzie wolno im wstać. 

To nie jest w porządku - stwierdziła w duchu Jaina. 
Widziała tylko czubek głowy Jacena. Był oddalony od niej o całą długość jadami. 

Żałowała, że nie może z nim porozmawiać o tym, czego się dowiedziała. I że nie może 
mu powiedzieć, że przewierciła już połowę grubości drzwi swojej celi, aby dostać się 
do zamka. Musiała zlepić trociny i wcisnąć je z powrotem w otwór, żeby nikt niczego 
nie zauważył. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Vram  siedział przy  średnim  stole,  wraz z  innymi  pomocnikami.  Pożerał  kawałek 

owocu, chleb i całą garść ciasteczek. Złapał miodowe ciastko i machał nim przed inny-
mi dziećmi. Przed Jaina. Miód ściekał mu po palcach. Zlizał go. 

Jaina spuściła wzrok, aby na to nie patrzeć. 
Przy stole przed nią maleńki myrmin wspiął się na czubkach palców swoich owło-

sionych, grubych nóg. 

To  nie  jest  prawdziwy  myrmin  -  dodała  w  myślach  Jaina. -  Ma  dziesięć  nóg  za-

miast sześciu i dodatkowy komplet czułków! Ale  wygląda całkiem jak myrmin. Jacen 
wiedziałby, kto to taki. Założę się, że jest głodny. 

Jaina  wyskrobała  ostatnią  resztkę  owsianki  ze  swojej  miski.  Położyła  ją  blisko 

myrmina.  Myrmin  obszedł  pokarm  dookoła,  zbadał  czułkami  i  spróbował  dosięgnąć, 
poruszyć i unieść. 

Mam nadzieję, że lepiej smakuje myrminom niż dzieciom - pomyślała Jaina. 
Złapał odrobinkę owsianki i zszedł ze stołu. Myrmin podsunął Jainie pomysł. 
Wszędzie  pełno  było  piasku,  naniesionego  z  boiska.  Znajdował  się  w  szparach 

pomiędzy kamieniami tworzącymi podłogę, a nawet w miejscach gdzie stykały się de-
ski stołu. Jaina spróbowała poruszyć ziarenko. 

Będę udawać, że jestem myrminem - pomyślała. - Nie małą dziewczynką, nie Ja-

ina.  Nie mam  żadnych  zdolności  Jedi,  jestem  tylko  myrminem!  Kto  zwróci  uwagę na 
myrmina? 

Pchnęła ziarnko piasku. Prześlizgnęło się wzdłuż stołu i spadło na podłogę. 
Skuliła się, spodziewając się zimnej, mokrej mgły Hethrira, która powinna na nią 

spaść i odciąć od świata. 

Nic takiego się nie zdarzyło. Było tak jak zeszłej nocy z cząsteczkami powietrza. 
Jaina sięgnęła po ziarenka piasku na stole proktorów. Nic jednak nie znalazła. Wi-

docznie  ktoś  lepiej  starł ten  stół.  Ale  całe ich mnóstwo  leżało na  podeście  u  ich  stóp. 
Zaczęła bawić się ziarenkami. Wzbiły się spiralnym ruchem w powietrze. Nikt nic nie 
zauważył. 

Główny Proktor wziął owoc. Jaina umieściła w nim trochę piasku. Proktor cisnął 

owoc w kierunku Yrama. Przez moment dziewczynka myślała, że dostojnik coś zauwa-
żył, ale nie wyglądał na wściekłego, nawet nie spojrzał na jeszcze większą kupkę pia-
sku, znajdującą się na miękkiej drożdżówce, którą właśnie wyjął z pełnego kosza. 

Vram wepchnął sobie owoc do ust i zjadł łapczywie, nie zauważywszy niczego. 
Jaina  trochę  mu  współczuła.  Ale  tylko  trochę.  Gdyby  ktoś  dał  mi  teraz  kawałek 

owocu, pewnie też nie zauważyłabym na nim piasku - pomyślała. 

Tym razem przeniosła piasek na świeżą bułeczkę Głównego Proktora. Brukając w 

ten sposób jedzenie, czuła się tak, jakby; robiła coś bardzo, bardzo złego. 

Proktor urwał kawałek miękkiej, słodkiej bułki i wetknął goi sobie do ust. Pogryzł. 
Wyraz jego twarzy raptownie uległ zmianie. Jaina poczuła zadowolenie. A nawet 

coś więcej niż zadowolenie. Była usatysfakcjonowana. 

Przesiała kolejną garść piasku na stół, tak że dostał się do ich i talerzy. 
Główny Proktor wypluł bułkę. 
To obrzydliwe! - pomyślała Jaina. - Nawet nie zasłonił usta serwetką. 

- Grake! - wrzasnął. 
Kilku  innych  również  zaczęło  wypluwać  jedzenie.  Przyglądali  mu  się  z  uwagą, 

gmerając w do połowy przeżutych kawałkach i kłócąc się głośno. Jaina przyglądała im 
się ukradkiem. Wkrótce nie musiała nawet udawać, bo inne dzieci także zaczęły patrzeć 
w tę stronę. 

- Grake! Wynocha stąd! 
Drzwi  naprzeciwko  podium  proktorów  gwałtownie  się  otworzyły,  uderzając  o 

ścianę. 

Do środka wpadł jakiś olbrzym. Jaina wzdrygnęła się myśląc, że to smok włamał 

się jakimś cudem do bunkra. Patrzyła zaskoczona i podniecona. 

Istota w szerokim białym fartuchu była Yeubgjem z Gbu, świata o podwyższonej 

grawitacji.  Gbu  było  ostatnim  miejscem,  jakie  odwiedziła mama  przed  Munto  Codru. 
Delegaci  z  Nowej  Republiki  nie  zdołali  wyjść  na  powierzchnię  planety  właśnie  z  po-
wodu grawitacji, która mogłaby ich zgnieść. To Yeubgowie przyjeżdżali na pokład sa-
telity konferencyjnego. Polubili Jainę, Jacena i Anakina. Jaina przypomniała sobie czu-
ły dotyk ich wici na włosach. Ślina napłynęła jej do ust na samo wspomnienie ich sło-
dyczy. Chciała podskoczyć i pomachać do Yeubga. 

Ale Grake nigdy nie widziała Jainy i jej braci. Nie mogła więc ich rozpoznać. Była 

obojętna. 

- Czego się na mnie drzesz, mały niebieski? - Grake wspięła się po schodach, lek-

ka  i  silna,  wici  owinęły  się  wokół  ciężkiej!  drewnianej  łopaty.  Zatrzymała  się  przy 
środkowym krześle. - Cały dzień pracuję dla ciebie, a ty się tylko na mnie wydzierasz, 
jesteś ciągle niezadowolony. 

- W jedzeniu jest piasek! - wykrzyknął Główny Proktor. - Czy to twój pomysł?! 
- Czy to żart? Piasek w moim jedzeniu? - Grake trzepnęła Głównego Proktora ło-

patą. 

Spadł z krzesła, ale po chwili wgramolił się na nie, gapiąc się oszołomiony. 
Jainie zaparło dech w piersiach. Chciała zasłonić oczy. Była pewna, że proktorzy 

zabiją Grake, użyją Mocy, aby wysadzić ją w powietrze! A wszystko z winy Jainy. 

Ale nic takiego nie nastąpiło. 
Może  nie  potrafią  -  pomyślała  dziewczynka.  -  Może  wszystko,  co  mogą  zrobić 

przy użyciu Mocy, to włączyć świetlne miecze, a może nawet Hethrir zakpił, pozwala-
jąc im na to! 

Grake skoczyła na koniec podium i uderzyła proktora, który rozparł się na ostat-

nim  miejscu.  Zachwiał  się,  próbując  utrzymać  równowagę,  przechylając  ciało  to  na 
bok, to w przód, chwycił się brzegu stołu. 

- Nogi ze stołu! - Yeubga skoczyła ponownie, tym razem na drugi koniec podium, 

waląc po drodze łopatą po głowach wszystkich proktorów. - Skarżycie się na piasek w 
moim jedzeniu, a sami trzymacie nogi na stole?! Co za wychowanie! 

Yeubga opadła bezdźwięcznie i zatupała wszystkimi sześcioma stopami. 
Cały stół aż podskoczył. 
Jaina zachichotała. Nie mogła się powstrzymać, chociaż próbowała, podobnie jak 

reszta dzieci. Wiedziała, że jeżeli będą się śmiać, zostaną ukarane, i wiedziała, że ona 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

będzie temu winna. A jednak nie była w stanie przestać. Bardzo żałowała, że Lusa tego 
nie widzi! 

- Przestać! - ryknął Główny Proktor. 
Jaina nie wiedziała, kogo miał na myśli, ją czy Grake. 
Grake chwyciła garść owoców z półmiska i rzuciła je dzieciom przy drugim stole. 

Wszystkie maluchy krzyczały z radości i łapały owoce. 

Jaina chwyciła kawałek melona i wepchnęła go sobie do ust. Była to najpyszniej-

sza rzecz, jaką w życiu jadła. Oczy wypełniły się jej łzami. Cieszyła się, że nie wsypała 
do tego półmiska Piasku, ale jeśli nawet by to zrobiła, i tak zjadłaby owoc. 

- Piasek! W moim jedzeniu! - Grake cisnęła zawartość całej miski ciasteczek nad 

głowami dzieci. Wszyscy biegali i podskakiwali, aby złapać słodycze i połknąć, zanim 
zostaną zdeptane. 

Jaina sypnęła więcej piasku, mimo że naprawdę chciała! dostać ciasteczko. Z pod-

łogi poderwała się mała chmura. Ostre! ziarenka dostały się za bluzy proktorów. Piasek 
przeleciał im po plecach i wpadł za spodnie. 

W pierwszej chwili żaden z nich niczego nie zauważył, bo wszyscy wyli  w ogól-

nym  zamieszaniu.  Ale  potem  Główny  Proktor  wyjął  swój  świetlny  miecz.  Ostrze  za-
brzęczało i rozżarzyło się. 

Jaina podskoczyła ze strachu. Wujek Luke zawsze mówił, że kiedy zostanie ryce-

rzem Jedi, powinna włączać ostrze wyłącznie podczas ćwiczeń, chyba że będzie zamie-
rzała zabić. 

Jaina nigdy nawet nie dotknęła świetlnego miecza. 
Grake nie dała proktorowi cienia szansy, aby mógł ją zabić. Zanim zdołał ją pora-

zić, o ile to właśnie miał zamiar zrobić, zeskoczyła ze sceny i znalazła się w drzwiach. 
Jaina nie widziała, aby ktokolwiek mógł się poruszać tak szybko. 

Proktorzy wykrzyczeli jeszcze kilka obelg. Główny Proktor schował swój świetlny 

miecz. Jaina nie wiedziała, czy naprawdę zamierzał zabić Grake, czy tylko ją straszył. 
A może żartował. Nie sądziła, że można straszyć  czy żartować, używając  w tym  celu 
świetlnego miecza. 

Proktorzy wołali za Grake, popychając się nawzajem, ale w końcu znowu usiedli. 
Żaden nie położył nóg na stole. 
-  Cisza!  -  wrzasnął  na  dzieci  Główny  Proktor.  -  Cicho  albo  pójdziecie  każde  do 

siebie. 

Jaina  usiadła, reszta  dzieci również.  Teraz  mogły  siedzieć  spokojnie,  bo  całe  do-

datkowe  pożywienie  zostało  już  zjedzone.  Rozglądali  się  jednak, mając  nadzieję  zna-
leźć ostatnie winogronowe ciastko czy choćby słodki okruszek. 

Proktorzy pozostali przy stole, nie chcąc odsuwać od siebie kolacji, aby nie suge-

rować, że przegrali. Ale nie zjedli już nic więcej z zapiaszczonego jedzenia. 

Ten najważniejszy zmarszczył ze zniecierpliwienia brwi, odsunął brzegi ubrania i 

potrząsnął  nim.  Jaina  wbiła  wzrok  w  stół.  Gdyby  zaczęła  się  teraz  śmiać,  zanim  kto-
kolwiek zrozumiał, co się dzieje, proktorzy zorientowaliby się, że to wszystko była jej 
wina. 

Dziewczynka  żałowała,  że  na  stół  przed  nią  nie  spadło  żadne  winogrono,  wtedy 

mogłaby  je  zjeść.  Ale  stół  był  pusty.  Ostrożnie  przesunęła wzrok  poza  jego  krawędź. 
Proktorzy rozmawiali ze sobą. Byli wściekli. Jaina powstrzymała uśmiech. Zamiast te-
go potrząsnęła piaskiem znajdującym się w ich uniformach i rozejrzała się za nowymi 
ziarenkami. 

Zużyła już wszystkie. Kafle podłogi, a nawet przerwy między nimi były idealnie 

czyste. 

Nagle  zauważyła  maleńkie  czarne  plamki,  które  przesuwały  się  w  stronę  stołu 

proktorów. Utworzyły linię przecinającą podłogę. Wyglądały  jak piana morska, pozo-
stawiona na piasku przez falę. 

W stronę stołu pędziły myrminy. Podczas gdy funkcjonariusze zwijali się, sycząc i 

drapiąc gdzie popadnie oraz niecierpliwie czekając, aż Główny Proktor odstawi kolację, 
myrminy wlazły im do butów i wspinały się po nogawkach spodni. 

Jaina nie mogła się już dłużej oprzeć. Popatrzyła wzdłuż jadalni w kierunku brata. 

Wstała nawet,  aby  go  zobaczyć.  W  tym  samym  momencie  podniósł  się  Jacen  i  także 
popatrzył na nią. Uśmiechnęła się szybko. Zanim ktokolwiek ich zauważył, oboje usie-
dli. 

Jaina wiedziała, że to Jacen poprosił myrminy, aby wlazły na podium. 
Jeden  z  proktorów  zerwał  się  z  wrzaskiem  na  równe  nogi.  Pewnie  myślał,  że  w 

nogawkach ma piasek. Ale piasek zaczął go gryźć. Inni proktorzy także zaczęli skakać, 
wrzeszczeć i wyć. I deptać, deptać myrminy. 

- Och! - wyszeptała Jaina. - Och, biedne myrminy, dziękujemy  wam, myrminy. - 

Niektóre biegły teraz z powrotem, chowając się w szczelinach. Ale część zginęła. 

-  Tak  nam  przykro,  myrminy  -  powiedziała  w  taki  sam  szczery  sposób,  w  jaki 

Chewbacca przemawiał do robaków, które czasami zabijał, choć wcale tego nie chciał 
robić, kiedy zdobywał leśny miód. Zaryzykowała i jeszcze raz spojrzała na Jacena. 

Z wrażenia zaczęła płakać. Zawsze płakała, kiedy Chewbacca prosił o przebacze-

nie leśne robaki. Ale tym razem to była jej wina, że zginęły. 

Nagle wszystkie myrminy zniknęły. Jaina poczuła przebłysk Mocy Jacena, oddala-

jący małe istotki od grożącego im niebezpieczeństwa. 

Niewidzialna, zimna i mokra mgła Hethrira owinęła się szczelnie wokół Jainy. 
To nie jest w porządku - pomyślała - nic nie zrobiłam... no dobrze, może trochę, 

wszystko jedno. Wiedziała, że to samo spotyka teraz Jacena. 

Westchnęła, zadrżała i podniosła się ze swego miejsca, aby podbiec na drugi ko-

niec jadalni, do Jacena. 

Padli  sobie  w  objęcia.  Przytulili  się  bardzo  mocno.  To  prawie  pozwoliło  zapo-

mnieć  o  mgle.  W  każdym  razie  stała  się  jedynie  chłodna  i  wilgotna  zamiast  mokra  i 
zimna. 

- Jacen, Jacen, oni zabrali Anakina, zabrali Lusę... 
Po raz pierwszy pomyślała, że Hethrir być może zabrał Anakina na zawsze, tak jak 

wziął Lusę. Gdzie się podziewał ich braciszek? 

- Musimy coś zrobić - wyszeptała. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Wszyscy do nauki! - zarządził Główny Proktor, drapiąc się po nodze. Myrminy 

zniknęły, ale ich ukąszenia pozostały. 

- Dzięki, małe myrminy - powiedziała szeptem Jaina. 
- Dziękujemy, małe myrminy - powtórzył Jacen - tak mi przykro! 
- Wracać do lekcji! 
Dzieci utworzyły nierówny szereg. Nie mogły się powstrzymać od chichotania. Ja-

ina stanęła obok Jacena. Może nikt nie zauważy, że są obok siebie. 

- Ustawcie się porządnie! - zawołał Główny Proktor do stojących poza szeregiem. 
Inni proktorzy patrzyli na niego jak na szaleńca. 
Zignorowali go i wybiegli z jadalni. Niektórzy z nich zdążyli przedtem pozbyć się 

uniformów. 

Główny  Proktor  popatrzył  na  dzieci.  Skrzywił  się  i  zaczął  drapać  miejsce,  które 

zwłaszcza publicznie wstyd drapać, po czym odwrócił się i wymaszerował z sali. Kiedy 
tylko zniknął z pola widzenia, przyspieszył kroku. Uciekł. 

ROZDZIAŁ 7 

Dzieci zostały same w jadalni. 
- Wyjdźmy  stąd! - zaproponowała Jaina. Nie miała pojęcia, co zrobi, kiedy znaj-

dzie się na zewnątrz, ale czuła desperacką chęć  wydostania się z ponurego, ciemnego 
budynku. 

Wraz z Jacenem zbiegli w dół mrocznego korytarza. Inne dzieci pobiegły za nimi. 

Wyszli  w  światło  w  momencie,  kiedy  słońce  maleńkiej  planety  właśnie  wschodziło. 
Planetka  obracała  się  niezwykle  szybko,  toteż  dni  tutaj  były  bardzo  krótkie.  Dzieci 
krzyczały, biegały i wiwatowały na cześć ciepła i światła. 

Jaina i Jacen, trzymając się za ręce i przytulając do siebie, zataczali ciągle nowe i 

nowe kręgi, zupełnie tak jak mała planeta. Jaina odrzuciła włosy do tyłu, aż zawirowało 
jej w głowie. Upadła z Jacenem na trawę, dysząc i zanosząc się śmiechem. 

Znowu podskoczyła, a jej brat zrobił to samo. 
- Jaina, Jaina, jesteś cała i zdrowa! 
- Jacen, tak za tobą tęskniłam! Nie wiem, gdzie jest Anakin! 
- Gdybyśmy mogli do niego dotrzeć... - zaczai Jacen. 
- ...moglibyśmy wtedy go odszukać. Ale... 
-  ...musimy  znaleźć  się  jak  najdalej  od  tej  mgły!  -  Jacen  dokończył  ich  wspólną 

myśl.  Jaina  cieszyła  się,  że  Jacen  myśli  w  ten  sam  sposób  co  ona,  ale  to  niestety  nie 
pomagało im znaleźć sposobu, w jaki mogliby się teraz stąd wydostać. 

- Musimy przejść obok smoka - powiedziała Jaina. 
- Nie ma żadnego smoka - stwierdził pogardliwie Jacen. — To tylko po to, żeby 

nas nastraszyć. 

Pomaszerował w stronę ogrodzenia, prosto na otwartą przestrzeń. 
Siostra pobiegła za nim. Smok wyskoczył z piasku, warcząc i dobijając się do pło-

tu.  Jaina złapała  braciszka i  odciągnęła  go  do  tyłu,  aby  smok  nie  mógł  ponownie  ich 
zobaczyć. Nie musiała wkładać w to wiele wysiłku, ponieważ chłopiec także się prze-
straszył, ale był jednocześnie zdziwiony. 

Smok już zapomniał, że ich zobaczył, i sapiąc zaczął szukać miękkiej, ciepłej kup-

ki piachu, aby się w nią zagrzebać. 

- Bomba! - wyszeptał Jacen. 
Może mogłabym skakać w górę i w dół, machać rękami i... - myślała - aby odwró-

cić uwagę smoka, a wtedy Jacen zdołałby  odbiec i  wspiąć się na płot. Ale wtedy  ona 
byłaby ciągle uwięziona tutaj. 

- Może mógłbym ją oswoić - zastanawiał się Jacen. - 1 moglibyśmy wtedy na niej 

pojechać! 

Jaina nie miała pojęcia, skąd Jacen wiedział, że to była pani smok, a nie pan smok. 

Ale jeśli chodzi o tego typu sprawy, zawsze miał rację. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

-  Pojechać  na  niej?  -  powtórzyła  Jaina  zachwycona.  Nagle  usta  Jacena  zaczęły 

drżeć. 

- Ale może proktorzy zabiliby ją, jak to się stało z myrminami. 
- Jak mogliby zabić smoka? - spytała Jaina. 
- Świetlnymi mieczami! 
- Baliby się! Założę się, że nawet by do niej nie podeszli. 
- W takim razie blasterami - stwierdził Jacen. 
- Ach. Rzeczywiście. 
- Może moglibyśmy odwrócić jej uwagę - rzekł Jacen z nadzieją w głosie. 
- Lepiej zróbmy to jak najszybciej - powiedziała Jaina. 
- Muszę jej coś rzucić - stwierdził Jacen. Rozejrzał się, ale dookoła był tylko pia-

sek. 

Smok przysunął się ociężale do ogrodzenia i potarł swe guzowate haski o druciane 

oczka siatki. Zamknął oczy i zamruczał zadowolony. 

Gdyby Jaina mogła użyć swoich zdolności, z łatwością oszołomiłaby smoka. Wraz 

z Jacenem byliby może w stanie go zatrzymać. Lecz uświadomiła sobie, że okazałoby 
się to zbyt trudne, zwłaszcza bez pomocy wujka Luke'a. 

- Wiem! - Jaina wyciągnęła z kieszeni wielonarzędziówkę. Jacen chwycił ją chci-

wie. 

- Nie, poczekaj! - Jaina schowała ją za siebie. 
- Nie rzucaj! - Otworzyła soczewkę, złapała w nią światło i skupiła je na ziemi tuż 

przed smokiem. 

- Czyż nie jest piękna? - spytał Jacen. 
Kiedy smok otworzył oczy, ujrzał wiązkę światła. Warknął i opuścił głowę. Jaina 

podała wielonarzędziówkę bratu. Na sprawdzianach wypadał lepiej niż ona. 

Zamigotał  światłem  koło  przednich  kończyn  stwora.  Smok  chciał  nakryć  łapą 

plamkę światła. Potem usiłował nakryć wierzch łapy drugą, ale światło wciąż nie dawa-
ło się pochwycić. Wyciągnął pierwszą łapę spod drugiej i stracił równowagę. Wywrócił 
się, po czym wijąc się i warcząc, próbował wstać. Po chwili podskoczył i rozejrzał się 
dookoła w poszukiwaniu światła. 

Jacen poruszał nim znowu, aby zwierzę zaczęło je gonić. Smok skoczył naprzód, a 

kiedy spadł na ziemię, wszystko się zatrzęsło, piasek zawirował unosząc się w powie-
trzu. Jaina roześmiała się zadowolona. 

Wokół Jainy i Jacena zbierały się dzieci, aby popatrzeć na zabawy smoka. 
Jacen wymachiwał smokowi światłem tuż przed nosem, a ten radośnie podskaki-

wał i rzucając się próbował je złapać. Jacen puścił wiązkę powyżej urwiska, które wi-
doczne było za płotem. Smok skrobnął skałę przednią łapą, zrzucając przy okazji trochę 
kamieni. Radośnie zawarczał i zamachał ogonem. Przez cały ten czas Jacen stopniowo 
zbliżał się do ogrodzenia, przemierzając nie zadeptaną ziemię aż do miejsca, gdzie za-
czynały  się  metalowe  oczka  siatki.  Jaina  szła  za  nim.  Pozostałe  dzieci  stały  z  tyłu, 
wciąż bojąc się smoka. 

- Hej, smoku! - zawołał Jacen cicho. - Hej, Pani Smoczyco! Skierował światło po-

nownie na dolną część skały, a smok skoczył za nim. Światło pełzło w stronę ogrodze-
nia. 

Smok za nim. 
Jacen puścił iskierkę blasku dokładnie ponad płotem. Jaina wzięła głęboki wdech. 

Serce waliło jej mocno. 

Pysk smoka wbił się w ogrodzenie. Wielki ząb sterczał z paszczy zwierzęcia, a śli-

na kapała na piasek. Język dygotał pomiędzy wargami. Wielkie złote oczy były wielko-
ści pięści Jainy. Opuścił swe ciężkie, spotniałe powieki. Gorący oddech wzbijał piasek 
w miejscu, gdzie znajdowała się świetlista plamka. 

Jacen  miał  problemy  z  utrzymaniem  światła  tuż  obok  smoka,  ponieważ  słońce 

właśnie chyliło się ku zachodowi. 

Kiedy  plamka  świetlna  zniknęła,  Jacen  wystawił  rękę  przez  ;  płot.  Jainie zaparło 

dech w piersiach. Jacen dotknął wielkiej ' brwi smoka i pogłaskał gładkie łuski. 

- Tutaj, Pani Smoczyco - powiedział. 
Potarł mocniej. Smok przycisnął mu się do ręki i nisko, dudniąco, przyjemnie za-

warczał. Widać, nie sprawiało mu różnicy, że nie może się już bawić światłem. 

- Lubi cię - szepnęła Jaina. 
- Jest samotna - stwierdził Jacen. - Jest sama, jest małym smokiem i chciałaby się z 

kimś bawić. 

- Hej, wy tam! 
Smok gwałtownie podniósł głowę, wystraszony krzykiem. Jaina się odwróciła. Na 

szczycie schodów stał Główny Proktor. ] Inne dzieci rozpierzchły się gdzieś w mroku. 

Smok warknął. Wstał i uderzył w płot, który zadźwięczał pod naporem ogromnego 

cielska. Jacen cofnął rękę i wraz z Jaina pobiegli na boisko. Chłopiec wcisnął wielona-
rzędziówkę w rękę siostry, a ona schowała ją do kieszeni. 

Główny Proktor się śmiał. 
- Teraz chyba wierzycie już w smoka - skonstatował. Dzieci, do szeregu! Byłyście 

bardzo niegrzeczne. Mówiłem, że macie iść się uczyć. 

- Nie mogliśmy cię słyszeć, panie - powiedziała Jaina z szacunkiem. - Sądziłyśmy, 

że kazałeś nam wyjść z budynku. 

Popatrzył na nią. Nie wyglądał najlepiej. Na nadgarstkach i szyi miał opuchnięte, 

czerwone rany po ukąszeniach. Ruszał się w taki sposób, jakby ciągle drapał się za po-
mocą swego uniformu. Jaina patrzyła mu poważnie w oczy, chociaż miała wielką ocho-
tę się roześmiać. 

- Naprawdę, panie - dodał Jacen. - Wydawało mi się, że usłyszałem, jak mówisz, 

abyśmy wyszli z budynku, a stałem bliżej ciebie niż moja siostra! 

- Naprawdę, panie - dodało inne dziecko. 
Główny Proktor miał na sobie zszargany, pobrudzony na ramieniu mundur i przy-

pięte krzywo medale. 

Założę się, że nie zrobił prania wtedy, kiedy powinien! Ą pomyślała Jaina. - Zało-

żę się, że w pokoju ma kupę brudów na podłodze, a kiedy piasek i myrminy dostały mu 
się do ubrania nie miał nic czystego do włożenia. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Jaina  poczuła  wdzięczność  dla  Winter,  która  zawsze  zachęcała  ich,  by  o  siebie 

dbali. Pokazała im nawet, jak zrobić pranie, na wypadek gdyby piorący android się po-
psuł czy zapomniał, jak powinny być wyprasowane ubrania. 

- Ustawić się - rozkazał Główny Proktor. Wszystkie dzieci ustawiły się za Jaina i 

Jacenem. 

Z  tyłu  za  dziećmi  przemaszerowali  pozostali  proktorzy.  Jaina  westchnęła.  Nie 

uciekli  i teraz  będą  musieli  spędzić  cały  dzień  gapiąc  się na  straszny,  nudny  wyświe-
tlacz, informujący ich o tym, jak to będzie wspaniale, kiedy Hethrir uczyni siebie Impe-
ratorem. 

Najprawdopodobniej sam lord Hethrir zrobi im wykład. Bała się tego. Pewnie by 

się domyślił, że to ona była powodem tych wszystkich problemów. 

Jaina zatęskniła za lekcjami w domu. Czasami razem z Jacenem czytali Winter, ta-

cie  i  mamie  opowiadania.  Czasami  sami  je  wymyślali!  Jaina  uczyła  się  numerologii, 
którą  kochała;  to  było  wspaniałe.  W  Munto  Codru  Jacen  razem  z  doktor  Hyos  i  jej 
dzieckiem uczył się pierwszej pomocy. Mogła się założyć, że jej brat był znudzony ty-
mi milczącymi wyświetlaczami tak samo jak ona. Szła o kolejny zakład, że pozostałe 
dzieci też się nudziły. 

Zamiast  zapędzić  gromadę  do  szkolnych  ławek,  proktorzy  wtłoczyli  je  do  poko-

jów. Większość dzieci jęczała. 

- Spokój! - ryknął Główny Proktor. - Wasza dyscyplina jest straszna! Lord Hethrir 

z całą pewnością nie wybierze żadnego z was na pomocnika. 

Dzieci ucichły. Jaina zdała sobie sprawę, że również jęczy, ale prawda była taka, 

że wcale nie bała się swej ciemnej celi. Cieszyła się, że będzie mieć kilka godzin, a mo-
że nawet czas do jutra tylko dla siebie, na pracę i planowanie. 

- Spędzicie dzień w łóżkach - powiedział Główny Proktor. - Dzięki temu jutro do-

cenicie fakt, że będzie was uczył lord Hethrir. 

Proktor otworzył celę Jainy i wepchnął ją do środka, z trzaskiem zamykając drzwi. 
Na  ziemię  opadło  trochę  trocin.  Ale  proktor  nie  zauważył,  że  Jaina  wierciła  w 

drewnie. 

A lord Hethrir nie przyszedł ani na wykład, ani na sprawdzian. 
W końcu trzaski zamykanych drzwi, głosy proktorów i stu - 1 kot ich butów uci-

chły. 

Jaina połączyła kilka cząsteczek powietrza i wyczarowała z nich światło, aby móc 

popracować. Usunęła z dziury, którą wywierciła, resztę trocin, wepchnęła w nią wielo-
narzędziówkę, i znowu rozpoczęła wiercenie. 

 
Przez  kilka  godzin  firrerreański  frachtowiec  pasażerski  unosił  się  w  przestrzeni, 

budząc się do życia. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, na długo zanim osiągnął pełną moc, 
było uwolnienie się od „Alderaana". 

Leia odłączyła swój statek od napędu frachtowca. 
- Powodzenia - stwierdziła, nadając do bezimiennego Firrerreańczyka. 

Nie odpowiedział. Frachtowiec unosił się w przestrzeni, przygotowując się do sa-

motnego rejsu. Nawet gdyby Leia mogła zrobić coś więcej dla statku Firrerreańczyków, 
jego mieszkańcy nie chcieli jej pomocy. 

Leia  zajrzała  do  Rillao,  która  wciąż  spała.  Ale  Artoo  -  Detoo  i  sprzęt medyczny 

wskazywały, że jej ciało powoli odzyskiwało siły. 

- Dzięki, że jej popilnowałeś - powiedziała Leia do Artoo - Detoo. 
Wszedł Chewbacca i ponuro popatrzył na śpiącą Firrerreankę. 
-  Co  zrobimy?  -  spytała.  -  Utknęliśmy  w  martwym  punkcie!  Ślad  się  urwał.  - 

Spróbowała  jeszcze  raz  desperacko  poszukać  jakiegokolwiek  tropu,  mogącego  zapro-
wadzić ją do dzieci. 

Cierpienia Rillao spowodowały, że ślad znalazł się na dalszym planie. 
To  porywacze  ją  torturowali  -  pomyślała  Leia.  -  Bezimienny^  Firrerreańczyk  nie 

miał racji,  to nie  Imperium  pozostawiło  tutaj  Rillao,  to  porywacze  ją  torturowali,  aby 
nikt nie mógł ich odnaleźć! 

Chyba że... to byli ci sami ludzie. 
A to  jest całkiem logiczne - oceniła w duchu. - I wyjaśnia, skąd wiedzieli, gdzie 

znaleźć  pasażerskie  frachtowce.  Niestety,  w  niczym  mi  to  nie  ułatwia  odnalezienia 
dzieci. 

Chewbacca położył jej swą olbrzymią łapę na ramieniu. Porastające palce futro ła-

skotało Leię w policzek. Żałosny pomruk wyrażał sympatię i żal. Rodzina Leii była je-
go rodziną, jego  Honorową  Rodziną. Zdecydował się dzielić swe życie z ludźmi, któ-
rych kochał. Nie mogła się na niego gniewać. 

- Firrerreańczyk miał rację co do jednej rzeczy! - powiedziała Leia. - Nasze prze-

brania  nie  są  w  ogóle  przebraniami!  Nigdzie  się  nie  dostaniemy,  jeśli  każdy  będzie 
wiedział, że jestem księżniczką Leia, a ty Chewbacca. Lepiej nie mówić, co się stanie, 
gdy natkniemy się na lojalistów Imperium. 

Zabrała  Chewbaccę  do  swojej  kabiny  i  wysypała  na  stół  wszystkie  kosmetyki. 

Chewbacca patrzył na nią zagadkowym wzrokiem. 

- Chyba nie myślisz, że kolor moich powiek jest zawsze taki jak teraz, co? - spyta-

ła. - Nie zauważyłeś, że moje powieki czasem się zmieniają? 

Wookie parsknął. 
- O nie, moja skóra nie zmienia koloru sama z siebie! - wyprowadziła go z błędu. 
Mówiąc  to,  wyjęła  z  włosów  szpilki i rozplotła długi  warkocz.  Chewbacca  przy-

glądał się jej zdumiony. 

Tak rzadko  rozpuszczam  włosy  -  pomyślała. -  Od  lat nikt z  wyjątkiem  Hana nie 

widział mnie z rozpuszczonymi... 

Czasami myślała, aby je obciąć, ale byłoby to zbyt radykalne. Na „Alderaanie" do-

rośli mieli długie włosy i zwykle je wiązali. 

Leia rozczesała sploty i przełożyła przez ramię. Wstała. Włosy sięgały prawie do 

kolan. Czesała je, aż ich środkowa część oddzieliła się i opadła po drugiej stronie twa-
rzy, układając się na piersiach. Część zsunęła się na oczy, wyglądając jak zasłona. 

Tym lepiej - pomyślała. - Tym lepiej, schowam się za nimi. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Przetrząsnęła flakoniki i paczuszki. Niektóre z nich kupiła dla kaprysu i nigdy na-

wet nie wypróbowała. Trzymała je tutaj, bo jej statek był właśnie miejscem na kaprysy 
i zachcianki. 

Leia  przypomniała  sobie  pierwszy  raz,  kiedy  zabrała  Hana  „Alderaanem".  Ode-

gnała prędko to wspomnienie. Teraz nie było na nie czasu. 

Na jej dłoni leżało kilka pudełeczek z kolorowymi barwiczkami. 
-  Czy  nigdy  nie  czułeś  się  znużony  swym  orzechowym  kolorem,  Chewbacco?  - 

spytała. 

Rozerwała dwie paczuszki, jedną z czarną, a drugą ze srebrną barwiczką, po czym 

wymieszała oba kolory i rzuciła całą porcję w Chewbaccę. Ze zdziwienia wypuścił po-
wietrze, sięgnął do nich, jakby chciał je z siebie zetrzeć, ale popatrzył z ciekawością. 

Kolorowe barwniki osadziły się z wierzchu i głębiej w jego sierści, pozostawiając 

nieregularne czarne i srebrne ślady. Chewbacca delikatnie skubnął jeden z nich, roztarł 
go w palcach i obserwował, jak brązowe włosy zabarwiają się na srebrno. Futro na jego 
piersi właśnie zaczynało przybierać czarno - srebrny odcień. 

Rozbawiony Wookie pozwolił barwiczce zmienić kolor całej swojej sierści. 
- Wkrótce będziesz jednym z bardziej cętkowanych Wookiech - stwierdziła Leia. - 

Teraz ja. 

Chewbacca wybrał kilka różnych odcieni zieleni i podał jej. 
- W zielonym wyglądam okropnie - zaoponowała. - Jak mogłam je kupić? 
Zamiast nich wybrała kilka odcieni brązu i pozwoliła im wsiąknąć we włosy. 
Jak mogłam kupić takie kolory? Dałam Chewiemu najlepsze odcienie. No dobrze. 
Wybrała paczuszkę bardzo ciemnej zieleni i wtarła ją sobie we włosy. 
Chewbacca mruknął z aprobatą. 
Będę wyglądać tak nieciekawie - pomyślała. 
Ale chcę być niewidzialna - upomniała samą siebie. - Nie ma sposobu, aby nie by-

ło widać Chewiego. Mogę jedynie zrobić z niego nie - Chewbaccę. I muszę być pewna, 
że nikt mnie nie zauważy. 

Cieszyła  się,  że  przynajmniej  Artoo  -  Detoo  nie  trzeba  przebierać,  bo  należał  do 

popularnego rodzaju robotów. 

Pozazdrościła  Hanowi  brody.  Stary,  dobry  sposób  na  ukrycie  twarzy.  Rozważała 

możliwość przebrania się za mężczyznę, ale tylko przez moment. 

W bajkach - stwierdziła w duchu - księżniczki zawsze przebierały się za książąt. 

Ale księżniczki z bajek nigdy nie miały  bioder. Nie miały  piersi. Nie. Wyglądałabym 
jak przebrana kobieta. To tylko przyciągałoby uwagę. Lepiej pozostać nie zauważoną. 

Chewbacca patrzył na zmieniające kolor futro, był tym wyraźnie zafascynowany. 

Westchnął głęboko i boleśnie. To westchnienie odbiło się echem w pustym sercu Leii, 
w miejscu, którym nie mogła odnaleźć dzieci. 

- Nie możemy dłużej być Leią i Chewbacca - zakomunikowała. 
Chewbacca wolno podniósł głowę. Jego ciemne oczy były smutne i pytające. 
- Musimy być Lelilą i Geyyahabem... Lelilą i kimkolwiek. Jeżeli nie chcesz zostać 

Geyyahabem, możesz wybrać inne imię. 

Chewbacca - Geyyahab - dał znać, że akceptuje wybór imienia, ale nie zrozumiał, 

do czego jest to potrzebne. Jęknął kpiąco. 

- Ktokolwiek ukradł dzieci, chciał mnie ukarać - powiedziała Leia. - A także cie-

bie,  Hana i Luke'a. Porywacze spodziewają się, że będziemy ich gonić. Będą nas wy-
glądać. Zastawią pułapkę. Myślę, że musimy działać z zaskoczenia. Nie - ciągnęła Leia 
z rozpaczą w głosie. - Przecież nie wiem, kim są. Ani dokąd się udali. 

Ale muszą być ludźmi upadłego Imperium - dodała w myślach. - Któż inny mógł-

by mnie nienawidzić do tego stopnia, żeby dobrać się mi do skóry poprzez moje dzieci? 

Z  bałaganu na łóżku wybrała fiolkę cienia do powiek  w najbardziej trupim kolo-

rze. Gwałtownie ją otworzyła i smagnęła purpurową farbą powieki, tuż pod oczami, na 
wzór pustynnych wojowników. Czoło i policzki rozjaśniła złotem. 

- Mam pomysł - rzekła. - Może Rillao wie, kto... kto ją zranił. A jeśli nie, to obu-

dzę pasażer ów na wszystkich frachtowcach. Ktoś musi wiedzieć, gdzie są i co planują. 
I gdzie ich szukać. 

Spojrzała  w  lustro.  Włosy  opadały  jej  na  twarz,  w  połowie  ją  skrywając.  Spod 

purpury wglądały dzikie, ciemne oczy. Złota i rubinowa farba lśniła i błyszczała. Leia 
wyglądała bardziej jak tancerka niż jak pustynny wojownik. 

Mniejsza  z  tym  -  powiedziała  do  siebie.  -  Najważniejsze,  że  nie  wyglądam  jak 

Leia. Od tej pory jestem Lelilą. 

Artoo - Detoo przejechał z furkotem przez próg, zawahał się i zagwizdał, kiedy je-

go  czujniki  wychwyciły  czyjąś  obecność.  Gdy  rozpoznał  przybyszy,  odwrócił  się  i 
zniknął. 

Lelilą podskoczyła i pobiegła za robotem. Za nią, z prawie z całkowicie przefar-

bowanym już futrem, skoczył jej klient Geyyahab. 

Han musiał przyznać, iż gra była w zasadzie uczciwa. Oczywiście tak samo mógł 

powiedzieć, że Waru był prawy, i a nie wierzył mu ani trochę. 

Szedł  ciężkim  krokiem  w  dół  ulicy,  przesiąknięty  sześcioma  rodzajami  papiero-

sów, z bólem głowy. Żałował, że wypił kolejną szklankę miejscowego piwka. Być mo-
że czułby się teraz lepiej, gdyby tego nie zrobił. Napój ten ma magiczną uzdrawiającą 
moc. 

- Zupełnie jak Waru - mruknął pod nosem. 
Doszedł do gospody. Właściciel podskoczył i przywitał go miłym ukłonem. 
Pewnie  Threepio  zapłacił  rachunek  -  pomyślał  Han.  -  Ciekawe,  co  powie  jutro 

nasz serdeczny gospodarz, kiedy poprosimy go o przedłużenie pobytu... i nie zapłacimy 
za to z góry? 

Wspiął się po schodach, potknąwszy się tylko raz, i dokładnie policzył drzwi, za-

nim trafił na swoje. Otworzyły się przed nim. Ponad jego stopami przeciął dywan dziki 
błysk świetlnego miecza Luke'a. 

Han szybko poprawił koszulę, przeczesał palcami brodę i włosy, po czym ostroż-

nie wszedł do środka. Ostrze miecza zgasło i zniknęło. Luke siedział w rogu, zupełnie 
tak jak poprzedniej nocy. 

- Cześć, Luke - powiedział Han, udając bardziej uprzejmego niż zazwyczaj. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Musimy pogadać - stwierdził Luke. - Wróciliśmy z Xaverri na ceremonię. Han, 

to, co widzieliśmy, co sam widziałeś, nie jest mistyfikacją. 

Nie mogąc dłużej ustać, Han rzucił się na łóżko i przykrył twarz poduszką. Głowa 

dotkliwie go bolała. 

- Panie Han! - stopy Threepia zatrzeszczały metalicznie na płytach podłogi. - Za-

płaciłem nasze rachunki. Dziękuję ci bardzo! Będę miał inne wydatki do pokrycia, ra-
no, prawdopodobnie zanim wstaniesz, i ciekaw jestem... 

- Dam ci jutro - uciął Han. 
-  Ale  miałem  zamiar  iść  na  zakupy  wcześnie.  Trochę  zakupów  uchroni  moich 

przyjaciół od wydawania pieniędzy na drogie jedzenie w restauracjach... 

- Jesteśmy na wakacjach! Jedzenie w restauracjach to połowa całej przyjemności. - 

Han  próbował  sobie  przypomnieć,  kiedy  ostatnio  coś  jadł.  Czyżbym  poprzestał  na 
miejscowym piwie? - zastanawiał się. - Ten napój jest lepszy, niż myślałem. 

- ...i pozwoli podać ci śniadanie do łóżka - dokończył Threepio. 
-  Czy  możemy  o  tym  porozmawiać  jutro?  -  spytał  Han.  - Naprawdę  muszę teraz 

iść spać. 

- Czy przegrałeś wszystkie pieniądze? - zapytał Luke. Han podniósł się. Poduszka 

spadła mu z twarzy i upadła na podłogę. 

- Nie - wzruszył ramionami i się uśmiechnął. - Nie wszystkie. 
- Och, panie Han - rzekł Threepio. - Jak mam iść rano na zakupy, jeśli przegrał pan 

wszystkie pieniądze? 

Nie przegrałem wszystkich - poprawił go  Han. - Mogę zdobyć  więcej. Po prostu 

miałem zły wieczór. Nie przejmuj się. Czy teraz mogę iść spać? 

- Nie - warknął Luke. - Do diabła, Han, obudź się wreszcie! 
- Jak mam się obudzić, skoro do tej pory nie daliście mi nawet szansy zasnąć? 
Ostrze świetlnego miecza Luke'a rozbłysło z sykiem. Pokój wypełniła upiorna zie-

lona poświata. Kolor w dziwny sposób przeszedł w biały, a niskie buczenie zamieniło 
się w jęk. Han zaprotestował z krzykiem. 

Luke szybko wyłączył miecz i schował rękojeść za szatę. 
- Co to było? - zapytał Han. Był zupełnie rozbudzony. 
- Nie wie... nic. Wszystko w porządku. Han, ten Waru... gdybyśmy zdołali go na-

mówić, aby pojechał z nami, moglibyśmy spowodować ogromny przełom w Republice. 
Jedi i twoje legiony,  oczywiście, strzegą pokoju. Waru mógłby po prostu udoskonalić 
ludzkie życie. 

- Czy Waru na pewno nie jest Jedi? 
- Nie. Mam na myśli... Nie odebrałem żadnego znaku, który by o tym świadczył. - 

Luke z namysłem posunął się do przodu. - Kiedy urodziły się twoje dzieci, wiedziałem, 
zwyczajnie wiedziałem, że są jednymi z nas. Zwłaszcza Anakin. Kiedy zobaczyłem go 
po  raz  pierwszy,  a  on  spojrzał na mnie...  -  Luke  głośno  wypuścił  powietrze.  -  Gdyby 
Waru był Jedi, nie sądzę, abym mógł się mylić. - Kręcił palcami młynka, wpatrując się 
w  swoje  nadgarstki.  -  Ale  być  może  Waru  jest  związany  z  Mocą.  Jakimś  sposobem, 
którego nie jesteśmy świadomi. Którego ja nie jestem świadom. - Opuścił ręce i zwinął 
je w pięści. - Po prostu nie wiem. I muszę się dowiedzieć. 

- W porządku, w porządku, spokojnie. - Twarz Hana poczerwieniała. Był tak śpią-

cy, że ledwie mógł się skupić na tym, co mówił Luke, mimo że bardzo się starał. 

- Xaverri twierdziła, że Waru jest niebezpieczny. Powiedziała: niebezpieczny dla 

Republiki. A ty chcesz go... to... tę istotę zabrać ze sobą i osadzić w naszym rządzie? 

- Waru przyciąga tutaj wielu zwolenników. Mogą stworzyć silny odłam. Czy nie 

byłoby lepiej od samego początku współpracować ze sobą? 

Han zachichotał. 
- Zwykle nie bawisz się w politykę. 
Han wątpił, czy Luke'a rzeczywiście obchodzi fakt, że zwolennicy Waru mogą w 

ten czy inny sposób stworzyć opozycję dla rządu Leii. Młody Jedi był zafascynowany 
tym, co zobaczył i uznał za nadzwyczajne właściwości. To jasne, że chciał mieć Waru 
na oku, a nawet być może czegoś się od niego nauczyć. 

Han wciąż nie rozumiał, dlaczego Xaverri myślała, że stwór jest niebezpieczny. 
Solo wyciągnął jedną ze swoich ostatnich monet, ale zrobił to tak, jakby wyczaro-

wał ją z powietrza. 

Luke uśmiechnął się blado. 
- Nieźle. 
- Mówiłem ci, znajdzie się ich więcej. - Moneta znowu zniknęła. 
Threepio podszedł bliżej. 
- Jak to zrobiłeś? 
Han wyczarował monetę z ust Threepia. Oczy androida zmieniły się. 
- Zrób to jeszcze raz, bardzo proszę, panie Han. Han powtórzył. 
- Ach - zachwycał się Threepio. - Co za nadzwyczajna zwinność. 
- Co zrobiłeś? - zapytał Han. - Zwolniłeś to? 
- Dokładnie, panie Han. 
- Czy przyjrzałeś się w ten sposób Waru? 
-  Żałuję,  ale  nie  -  odparł  android.  -  Byłem  tak  zaintrygowany  faktem,  że  pani 

Xaverri nam to pokazała, że nie przyszło mi to na myśl. 

- Przy okazji, gdzie jest Xaverri? - zapytał Han. - Poszła do domu? 
- Została w świątyni - wyjaśnił Luke. - Chciała... 
- Zostawiłeś ją tam?! 
- Jasne. 
Han złapał wysokie buty, leżące tam, gdzie przed chwilą je porzucił, i mocując się 

wciągnął je na nogi. 

- Mieszka tu od lat - stwierdził rozsądnie Luke. - Od samego początku przychodzi-

ła na spotkania z Waru. Wie, jak się o siebie troszczyć. 

- Sam powiedziałeś, że dzieje się coś tajemniczego... 
- A ty, że to podstęp! 
- To, że coś jest  blagą, jeszcze nie oznacza, że nie może  być niebezpieczne. Wi-

działeś, jak zareagowała wczoraj. - Biegał dookoła  w poszukiwaniu kurtki i nagle zo-
rientował się, że wcale jej nie zdjął. 

Han Solo wypadł pędem przez drzwi. 
 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Rillao leżała nieruchomo pod osłoną sprzętu medycznego. Poruszały się tylko  jej 

oczy. Spojrzenie prześlizgiwało się po  wszystkim, co było  w pokoju, w poszukiwaniu 
słabych punktów, w poszukiwaniu dróg ucieczki. Z gardła wydobywał się jej  jękliwy, 
urywany dźwięk. 

Lelila stała w drzwiach i obojętnie obserwowała Firrerreankę. 
W  przypadku  bezimiennego  Firrerreańczyka  współczucie  było  stratą  czasu  -  po-

myślała Lelila. - A poza tym nie mogę pozwolić sobie na litość. 

Poczekała, aż wzrok Rillao spoczął na niej. 
Z premedytacją przysunęła się do leżącej i zatrzymała się cicho obok łóżka. Rillao 

patrzyła na nią. 

- Uratowałam cię - powiedziała Lelila. 
- Kto cię o to prosił? - głos Rillao był szorstki i chrapliwy. 
- Uratowałam cię od dalszych tortur, Rillao - powtórzyła Lelila. Zgodnie ze zwy-

czajem bezimiennego Firrerreańczyka używała imienia, aby zdobyć Moc. - Uwolniłam 
cię z pęt, zabrałam z pasażerskiego frachtowca, wzięłam cię na mój statek i wyleczy-
łam, Rillao. 

Wraz twarzy Rillao uległ zmianie. Miejsce lęku zajęła arogancja. 
- Masz moje imię - stwierdziła. - Czy posiadasz również moje ciało? 
- Prawdopodobnie przez chwilę je miałam - odparła Lelila. - Ale ci je zwróciłam. 
-  Jaka  jesteś  wspaniałomyślna  -  rzekła  Rillao.  Rozejrzała  się  po  kabinie,  jej 

skromnej  elegancji  i najnowocześniejszym  sprzęcie  medycznym.  -  Jesteś  zbyt  bogata, 
jak sądzę, aby troszczyć się o zysk. 

- Zysk? - powtórzyła Lelila. 
Rillao spojrzała na nią z niedowierzaniem. Uniosła się na łokciach, zrywając czuj-

niki medyczne. Jej prążkowane włosy wiły się w słodkie loczki. Sprzęt, stwierdziwszy 
jej wyzdrowienie, schował się w suficie, sam się zabezpieczając. 

- Trasa frachtowca została zmieniona - powiedziała Rillao. - Schowano go z dala 

od  szlaków  handlowych.  Jeśli  nie  jesteś  handlarzem niewolników,  jak  go  odnalazłaś? 
Co tutaj robisz? 

Pod Lelila ugięły się kolana. Usztywniła je, bo inaczej by upadła. Poczuła, że jest 

jej zimno i blednie. Cieszyła się, iż włosy skrywają prawie całą jej twarz. Żałowała na-
wet, że nie położyła na nią więcej fluidu. Stojący za nią Geyyahab zawarczał ze zdzi-
wienia  i  złości.  Lelila  cofnęła  się,  złapała  go  za  rękę  i  uciszyła  ostrzegawczym  uści-
skiem. 

Handel żywym towarem istniał za czasów Imperium. Republika z nim skończyła. 

Rząd,  któremu  służyła,  odszukał  ludzi  niewolonych  przez  okrutne  prawo  Imperium. 
Byli  wolni.  Imperium,  które  sprzedawało  więźniów  politycznych  jako  niewolników  i 
kradło dzieci na sprzedaż, nie istniało. 

Nie było handlarzy, którzy mogliby ukraść Anakina, Jainę i Jacena! 
- Jak długo tutaj jesteś? - zapytała nagle Lelila. - Jak długo spałaś? 
- Nie spałam - wyszeptała Rillao. - Nie byłam właściwym pasażerem frachtowca. 
- Ale czy wiedziałaś, że Imperium... 
- Przywieziono mnie tutaj pięć lat temu - powiedziała Rillao. 

- ...zostało obalone? Och. Musiałaś wiedzieć. Przecież Republika skończyła z han-

dlem żywym towarem! 

- W niewielkim stopniu handel istnieje, wykorzystując przekonanie o upadku Im-

perium. Potajemna kradzież służy nadal jego celom. 

Chewbacca - Geyyahab! Leia przypomniała sobie, Geyyahab i Lelila. Wookie ob-

jął ją swoją wielką ręką. Z wdzięcznością znalazła oparcie w jego sile. On także drżał. 

Rillao wyciągnęła prawą rękę w stronę Lelili. Jej dłoń zniekształcała głęboka, źle 

wygojona i poszarpana blizna. Znak niewolnika. Lelila widziała już podobne blizny na 
rękach innych ludzi, którym udało się je usunąć dzięki leczeniu. Zanim poprosili o co-
kolwiek innego, prosili o usunięcie blizn. 

Lelila była ciekawa, czy cętkowana, brązowa ręka, spoczywająca na jej ramieniu, 

także nosiła ślad znaku niewolnika. 

- To wszystko to już przeszłość - powiedziała Lelila. - Mój sprzęt nie potrafi usu-

wać blizn, ale jak tylko powrócimy do cywilizowanego... 

Rillao  zamknęła  dłoń, zaginając  swe  długie,  wysmukłe  palce  na nadgarstku.  Ten 

ruch nie był zaciśnięciem pięści, ale ukryciem, ochroną. 

- Nie - zaoponowała. - Mam powody, aby zatrzymać tę bliznę na dłużej. 
Opadła na kolana na koję, niezgrabnie się pochylając. 
- Jak odnalazłaś to miejsce? - żądała odpowiedzi. Najważniejszym towarem, jakim 

dysponowały i  Lelila, i Rillao, była informacja. Lelila postanowiła część z niej sprze-
dać. 

- Śledziłam pewien statek i dotarłam do tego miejsca. Rillao zacisnęła ręce na po-

ścieli. 

- Zestrzeliłaś go? - spytała nagle pustym głosem. - Zestrzeliłaś ten statek? 
- Jasne że nie! - wykrzyknęła Lelila. - Leż, Rillao. Jesteś zbyt słaba, żeby wstawać. 
- Czy... 
- Leż! A ja ci opowiem, co się stało. 
Rillao posłusznie położyła się na koi. Naciągnęła na siebie kołdrę, szarpiąc palca-

mi jej wystrzępiony brzeg. 

- Leciałam za tym statkiem aż tutaj. 
- Przez nadprzestrzeń? To niemożliwe! 
-  Mam  na  to  sposób,  Rillao.  -  Lelili  sprawiało  ból,  kiedy  widziała,  jak  Rillao 

wzdryga się za każdym razem, gdy słyszy  swoje imię, ale Lelila  - łowca czuła się le-
piej, mając nad nią pewną przewagę. - Nie pytaj zbyt otwarcie. 

- Widziałaś statek? 
- Nie. Był za daleko. Ukazał się i odleciał. 
- Ale go tropiłaś! 
- Nie. Moim sposobem jest... przeszkadzać. - Nie mogła przecież powiedzieć, że to 

ból Rillao spowodował zakłócenia. 

Firrerreanka mogłaby się domyślić, jakie zdolności ma Lelila. - Ślad się urwał. 
Rillao gwałtownie opadła na koję. Znowu zaczęła jękliwie charczeć, ale po chwili 

spróbowała odzyskać nad sobą kontrolę. 

- Wiesz, dokąd odleciał statek? Rillao potrząsnęła przecząco głową. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

-  Mógł  polecieć  dokądkolwiek.  Są  miejsca  bardziej  prawdopodobne  od  innych: 

tam ukrywają się handlarze niewolników i inni, którzy czekają i gromadzą swe bogac-
twa, planując odrodzenie Imperium. 

- Odrodzenie Imperium?! - zawyła Leia. - Co za bujda! Ani Leia z Nowej  Repu-

bliki, ani  Lelila  -  łowca  nie  mogła  pojąć,  jak  ktokolwiek  mógłby  być  wierny  staremu 
Imperium  po  jego  upadku,  po  tych  wszystkich  okrucieństwach.  Nie  rozumiała  także, 
dlaczego Rillao chce zachować znak niewolnika. 

- Stronnicy Odrodzonego Imperium są silni i zamożni. Złożyli tajemną przysięgę 

krwi i oddania. - Rillao wymieniła kilka planet, na które rozciągała się ich władza. 

Wszystkie nazwy zdziwiły Lelilę. 
- Munto Codru także? - zapytała. 
- Munto Codru jest oazą - powiedziała Rillao, wzruszając lekceważąco ramionami. 

- Daleką od zależności. Nigdy nie uległa Imperium. Nie słyszałam o nikim, kto miałby 
chęć ukrywać się na Munto Codru. 

Leia zaniechała dalszych pytań na temat Odrodzonego Imperium. Na to przyjdzie 

czas, kiedy dzieci będą bezpieczne. Teraz nie mogła rozpraszać uwagi. 

- Dlaczego myślałaś, że zestrzeliłam statek? - spytała Lelila. 
- Jego właściciele mają wielu wrogów. 
-  Włączywszy  ciebie,  jak  sądzę  -  dodała  Lelila.  Lelila  -  łowca  nie  miała  dzieci 

uwięzionych na pokładzie statku. Nie miała więc powodów, aby zaprzątać sobie głowę 
tym, jak wielu ludzi może chcieć go zestrzelić. Koniec końców, ktoś to zrobi. 

- Dlaczego byłaś taka zmartwiona, Rillao, kiedy myślałaś, że go zestrzeliłam? 
Rillao zastygła nieruchomo, z kłakami poszarpanego koca w dłoniach. 
- Odpowiedz, Rillao - rozkazała Lelila. 
- Na statku handlarzy niewolnikami jest mój syn! - głos jej się załamał. Zawyła de-

speracko, przemawiał przez nią taki żal, że Lelili zjeżyły się włosy. 

Obejrzała  się  na  Geyyahaba.  Popatrzył  na  nią  z  głębokim  smutkiem,  minął  ją, 

wszedł do kabiny i siadł obok  Rillao. Położył swą  wielką cętkowaną łapę na pokrytej 
blizną ręce Firrerreanki. 

Lelila także chciała do niej podejść, aby ją objąć i uspokoić. Ale było to zbyt wiele 

jak na jej drugą tożsamość. Lelila - łowca musiała pozostać na uboczu. 

Zaczekała, aż łkanie  Rillao  ustało.  Ale  żal  był  zbyt  głęboki,  by  tak  łatwo  dał  się 

ukoić. Geyyahab głaskał Rillao, jękliwie zawodząc i mrucząc w sposób, jakiego Lelila 
nigdy przedtem u Wookiech nie słyszała. 

- Rillao... - zaczęła, kiedy Firrerreanka i Wookie ucichli. Rillao podniosła głowę i 

spojrzała jej prosto w oczy. 

- Odnajdziemy go - powiedziała Lelila. - Twojego  syna. Kiedy dogonimy statek, 

znajdziemy go. Ale ty wiesz więcej o handlarzach żywym towarem, musisz mi pomóc 
obliczyć, dokąd mamy polecieć, aby ich złapać. 

Han był nieźle zdyszany, kiedy dotarł do posiadłości Waru, mimo że obrał krótszą, 

publiczną drogę. 

Za dużo ogólników - pomyślał - a za mało konkretów. 

Pole przed zamkiem Waru było jałowe. Han przystanął pod wejściowym sklepie-

niem. Z tego, co wiedział, znajdujący się tam napis głosił: Po rozpoczęciu nabożeństwa 
wstęp wzbroniony. 

Raczej po rozpoczęciu przedstawienia - dodał w myślach. 
Nie przejął się jednak napisem. Przeszedł pod sklepieniem i przeciął dziedziniec. 

Cisza, która tam panowała, nie wróżyła niczego dobrego. 

- Jeśli zechcę, będę mówił głośno! - wykrzyknął. 
Wślizgnął się do teatru. 
Widownia była pełna pacjentów, tak jak poprzednio. Zajęte były  wszystkie krze-

sła, poduszki i przejścia. Han nie miał możliwości przedostać się do przodu, gdzie Wa-
ru odprawiał ceremonię. Stanąwszy na palcach, próbował zobaczyć coś ponad głowami 
i  pancerzami  zgromadzonych.  W  końcu  zauważył  Xaverri,  która  stała  nie  opodal  po-
dium  Waru.  Wydawało  mu  się,  że  czuła  się  dobrze,  choć  nie  lubił,  kiedy  stała  w  ten 
sposób - ze schyloną głową i opuszczonymi ramionami. 

Gdyby znowu zemdlała - pomyślał - co wtedy bym zrobił? Co mógłbym zrobić? 
Zbadał  wzrokiem  całą  wielką  salę,  szukając  jakiejś  innej  drogi,  aby  dotrzeć  do 

sceny. Ale widownia była niebezpiecznie przeładowana. 

Waru przyjął właśnie kolejnego pacjenta — rodzinę Ithorian. 
- Czy życzysz sobie, abym cię leczył, poszukujący? - spytał Waru. 
Salę wypełnił dźwięk jego głosu. Nastawiony podejrzliwie do wszystkiego, co do-

tyczyło Waru, Han zauważył różnicę pomiędzy sposobem, w jaki prywatnie rozmawiał 
z Xaverri, a jego  wystąpieniem publicznym - głos silnie przyciągał uwagę wszystkich 
obecnych. 

-  W  takim razie  spróbuję  ci  pomóc  -  powiedział  Waru.  Han prychnął,  lecz  zaraz 

zmienił swój pogardliwy wyraz twarzy, bo jakiś wielki, pokryty skórą potwór odwrócił 
się do niego i spojrzał, bardzo poirytowany, że ktoś odwraca jego uwagę. 

- To tylko niewielka alergia - wyjaśnił Han. 
Nie  był  w  stanie  dotrzeć  do  sceny.  Tłum  był  nie  do  przebycia.  Jedyne,  co  mógł 

zrobić,  to  nie  spuszczać  z  Xaverri  oczu.  Jednocześnie  przyglądał  się  przedstawieniu  i 
próbował zdemaskować iluzję. 

Ithorianie podeszli do ołtarza. Piątka wysokich istot o powykręcanych szyjach nio-

sła do Waru owiniętego w koc towarzysza. Najwyższa odwinęła koc, odsłaniając mło-
dego, chudego aż do bólu osobnika. Z czubka głowy o dziwnym, spłaszczonym kształ-
cie spoglądały inteligentne oczy, które za wszelką cenę próbowały być przytomne. Do-
rośli pieścili dziecko i szeptali mu słowa pociechy. Być może mówili o tym, że wkrótce 
powrócą do ich rodzinnego miasta. 

Mały był wzruszająco słaby. Rodzina pomogła ułożyć go na ołtarzu, oddała w ręce 

Waru i odsunęła się do tyłu. 

Złote łuski rozpuściły się tak jak poprzednio, pokrywając pacjenta posoką. Spłynę-

ła na kokon i stężała wokół niego. Przez półprzeźroczystą powłokę przeświecało świa-
tło. 

Ale potem wszystko się zmieniło. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Waru gwałtownie się zatrząsł i krzyknął. Okrzyk nasilał się i cichnął, na przemian 

to wznosił się aż do świdrującego pisku, to opadał do niskiego pomruku. Wysokie natę-
żenie dźwięku najpierw rozbrzmiało pełną siłą w uszach Hana, a potem ucichło. Odczuł 
to tak, jakby jego mózg zalała fala dźwięku. W tym samym momencie rozbrzmiała nie 
dostrojona do niego niska wibracja. Ściany odbiły ten dźwięk tak, że Han poczuł go aż 
w kościach. 

Han  miał  wrażenie,  że  słyszy  pomruk  zadowolenia  wielkiej  bestii  pastwiącej  się 

nad swoją ofiarą. 

Wszyscy obecni na sali wrzasnęli z przerażenia i przejmująco wyjąc padli do stóp 

Waru, zakrywszy oczy. Jedynie Han pozostał na swoim miejscu. Nawet Xaverri uklękła 
u podstawy ołtarza i spuściła głowę. 

Waru zadrżał. 
Rytuał był inny niż poprzednio. Han zmuszał się do uważnego patrzenia, ale był 

pewien,  że  Waru  zmienił  procedurę.  Zamiast  się rozszerzyć,  poczwarka  zacisnęła  się, 
jakby chciała zgnieść znajdującego się w niej małego Ithoriańczyka. 

Waru westchnął. 
Poczwarka  wybuchła.  Migoczące  iskierki  zawirowały  ponad  ołtarzem  jak  żar  z 

ogniska rozdmuchiwany wiatrem. Ognisty wir przeleciał przez salę. Hanowi pot wystą-
pił na czoło. Powietrze stało się gorące i duszne. 

Han patrzył z przerażeniem. 
Łuski Waru zatrzepotały i wygładziły się. 
Na ołtarzu spoczywały żałosne szczątki małego Ithoriańczyka. Jego rodzina padła 

sobie w objęcia. Płakała, bojąc się nawet spojrzeć w kierunku sceny. 

- Żałuję - powiedział Waru. - Żałuję. Nie zawsze mi się udaje. Być może zbyt dłu-

go zwlekaliście z poproszeniem mnie o pomoc albo na waszego potomka przyszedł już 
czas. 

Ithorianie stali niepewnie, w ciszy podtrzymując się nawzajem. 
- Czcimy cię, Waru - rzekł patrzący smutnym wzrokiem, najniższy z Ithorian. Jego 

głos przeszedł w chrapliwy szept. - Czcimy cię. 

- Jestem przemęczony - stwierdził Waru. - Muszę odpocząć. 
Złote płytki połączyły się, zatykając w ten sposób żyły produkujące posokę. 
Przystając na prośbę Waru, rodzina Ithorian owinęła swego potomka w koc, który 

tym razem był całunem, i zaczęła przepychać się przez tłum. Wszyscy rozstępowali się 
przed idącymi, pozwalając przejść, po czym ruszyli za nimi do wyjścia. 

Han przepchnął się do tylnej ściany teatru. Pot zalewał mu oczy. Zamknął je i pró-

bował wymazać z pamięci to, co przed chwilą widział. Ludzie mijali go i wkrótce sala 
opustoszała. 

- Chodź ze mną, Solo - poprosiła Xaverri. 
Otworzył  oczy.  Pogłaskała  go  po  ręce  delikatnie,  uspokajająco.  Popatrzył  na nią. 

Strach go poraził. Nie mógł mówić, oddychał z trudem. Xaverri oplotła jego palce swo-
imi i w ciszy wyprowadziła z teatru. 

Za nimi pozostał śpiący Waru. 

Xaverri i Han szli przez dziedziniec nie odzywając się do siebie. Nawet kiedy mi-

nęli sklepienie, nadal nic nie mówili. 

W ich kierunku, z rozwianą szatą biegł Luke. Za nim podążał Threepio, z każdym 

krokiem pozostając coraz bardziej w tyle. 

Luke zatrzymał się przed Hanem i złapał go za ramiona. 
- Co się stało? Dobrze się czujesz? 
- Waru... Nie wiem. Czuję się dobrze, ale... - Han wziął głęboki oddech, próbując 

dojść do siebie. 

- Poczułem, sam nie wiem, wstrząs. - Luke pozwolił  Hanowi iść, a sam odchylił 

się do tyłu i przeczesał palcami włosy. - Co się tu dzieje, Han? Czuję się, jakbym tracił 
grunt pod nogami... 

- Ktoś zginął - powiedział cicho Han. - Dziecko. Chodźmy, wracajmy do hotelu. 
Bez słowa Luke i Threepio - nawet on bez słowa! - odwrócili się i poszli z nimi. 
Han, powłócząc nogami, z trudem piął się pod górę. 
Kiedy znaleźli się już z dala od siedziby Waru, Xaverri zatrzymała Hana. Wzięła 

go za rękę i spojrzała w oczy. Pragnął, żeby nic nie mówiła. Nie chciał myśleć o tym, 
co widział. 

-  Czy  teraz  -  spytała  -  rozumiesz,  dlaczego  sądzę,  że  Waru1]  jest  prawdziwy...  i 

niebezpieczny? 

- Tak - powiedział Han tak ochrypłym głosem, jakby cały czas krzyczał. 
Rodzina Ithorian oddała swego malca pod opiekę Waru. 
A Waru go zabił. Zabił, udając, że się starał, ale był słaby i wyczerpany. 
Widziałem,  jak  Waru  miażdżył  to  dziecko  -  pomyślał  Han -  i,  do  diabła, nic nie 

mogłem zrobić! 

Han  słyszał  także  pomruk  zadowolenia,  kiedy  życie  małego  Ithoriańczyka 

wzmocniło siłę potwora. 

- Tak - rzekł Han - teraz rozumiem. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

ROZDZIAŁ 8 

Rillao szybko odzyskała siły. Usiadła na łóżku i jadła gulasz w taki sam sposób jak 

Bezimienny. Łapała palcami kawałki mięsa, a kiedy ich zabrakło, wypijała sos. Lelila i 
Geyyahab  siedzieli  przy  szerokim  iluminatorze  i  układali  strategię  działania.  Na  ze-
wnątrz  orbitowały  pirackie  statki,  tańcząc  jakiś  skomplikowany  taniec  na  tle  lśniącej 
kotary upstrzonego gwiazdami nieba. 

Rillao przyglądała się przez iluminator statkowi Firrerreańczyków. 
- Lelilo - zaczęła - kiedy mnie znalazłaś, czy nie zauważyłaś czegoś jeszcze, cze-

goś... dziwnego? 

- Oprócz taśm wgryzających się w twoje ciało? Oprócz statku pełnego uśpionych 

ludzi? Czegoś dziwnego... co masz na myśli? 

-  Małego  urządzenia.  Mogłabyś...  zmieścić  to  w  dłoni.  Mogło  leżeć  na  stole  lub 

spaść na podłogę... 

- Nie - zaprzeczyła Lelila. - Co to było? 
-  Nic  -  odparła  Rillao  -  nic  szczególnie  ważnego.  Minąwszy  grupę  pasażerskich 

frachtowców,  firrerreański  statek  zaczął  przyspieszać.  Powoli  opuszczał  tańczące  jed-
nostki, wydostawał się poza ich obręb stopniowo, tak że jego ruch był prawie niezau-
ważalny. Skierował się do miejsca przeznaczenia, a jego przyśpieszenie wciąż rosło, z 
sekundy na sekundę, z roku na rok, aby w końcu osiągnąć prędkość dającą się porów-
nać do prędkości świetlnej. Od jego ciemnej rufy odbijało się srebrnymi pasmami świa-
tło gwiazd. 

- Powinnaś być na tym statku wraz ze swoim synem - powiedziała Lelila. 
- Tak... - odparła Rillao. 
- Kiedy go odzyskasz, przyłączysz się do nich? 
- Nie mogę sięgać myślami tak daleko. Mogę się jedynie zastanawiać, jak go odna-

leźć. 

Lelila wstała. 
- Dokąd idziesz? - spytała Rillao. 
- Na inne statki. Pragnę obudzić ludzi, zapytać ich, dokąd mamy się udać. Uwolnić 

ich. 

- Strata czasu. 
- Uwalnianie ich?! - wykrzyknęła Lelila. 
- Tak! Nic nie wiedzą o swoich oprawcach. Jeśli obudzisz ich teraz, będziesz zmu-

szona im pomagać. Droga zajmie nam wiele dni. 

-  Oczekujesz,  że  zostawię  ich  tutaj?  -  Myśląc,  że  zabrzmiało  to  zbyt  serdecznie, 

Lelila dodała szybko: - Jeśli ich uwolnię, przynajmniej będą mi... wdzięczni. 

-  Nie  mają  nic,  aby  się  odwdzięczyć  -  powiedziała  Rillao.  -  Są  uchodźcami.  Na 

wygnaniu. Nie mają nic, chyba że potrzebujesz ziarna kukurydzy. - Prychnęła. - Zaw-
sze możesz wrócić i je zabrać. 

- Jak możesz być pewna, że nikt z nich nie wie, dokąd się udała nasza „zwierzy-

na"? 

- Usiądź, opowiem ci. 
Lelila usiadła niechętnie na brzegu krzesła. Nerwy miała napięte do ostatnich gra-

nic. Rozdrażnili ją i zniecierpliwili. Gdyby spróbowała użyć swej Mocy, rozpacz przy-
wróciłaby jej prawdziwą tożsamość. W momencie kiedy dotarła do cmentarzyska dry-
fujących,  wymarłych  statków,  wrażliwość  nie  tylko  nie  pomogła,  ale  wymierzyła  jej 
karę. 

Lelila  -  łowca  pragnęła  działania,  jakiegokolwiek  działania,  które  odsunęłoby  od 

niej wspomnienia. 

Rillao zamknęła oczy, westchnęła głęboko i zaczęła mówić. 
- Pewien zły człowiek, powiem ci później jego imię, skonfiskował statki dryfujące 

na tym pustkowiu. Sądził, że postępuje słusznie, ponieważ był za nie odpowiedzialny. 
Był odpowiedzialny za ich budowę i za skazanie ludzi na uwięzienie we wnętrzach tych 
pojazdów. Skazał wszystkie społeczności, które przeciwstawiły się Imperatorowi. Ten 
zły człowiek, powiem ci jego imię, skazał nawet swoją własną społeczność. Swoją wła-
sną planetę, Firrerre! I swoich ludzi. Zesłał ich na pustkowie, aby zasiedlili nowe plane-
ty. 

Za tysiące lat odnalazłby ich i zrabował wszystko, cokolwiek by zbudowali. 
Wiesz, ten zły człowiek, powiem ci jego imię, wierzył, że Imperium przetrwa ty-

siące lat. Wierzył, że sam przeżyje tysiące lat. Wierzył, że kiedy wróci do ludzi, którym 
uczynił tyle zła, ich potomkowie będą go uważać za boga. Za złego i wszechmocnego 
boga,  któremu  muszą  być  posłuszni.  On  był  w  Imperium  pełnomocnikiem  do  spraw 
sprawiedliwości. 

Spokojny  głos  Rillao  załamał  się  na  słowie  „sprawiedliwość".  Lelila  pokiwała 

głową, a Geyyahab, siedzący na podłodze obok łóżka, zakołysał się w przód i w tył z 
ponurym zrozumieniem. Pełnomocnik do spraw sprawiedliwości był tajemniczą, ukry-
wającą się  w  cieniu postacią, za panowania Imperatora nigdy nie pokazywaną i nigdy 
nie fotografowaną. Nikt też nie znał jego imienia 

Jego tajemnicze procesy w rzeczywistości nie istniały. I Lelila, i Geyyahab pamię-

tali sprawiedliwość Imperatora. 

- Ale jego plany się nie powiodły - kontynuowała Rillao. - Imperium upadło! Jego 

siła przestała istnieć. A on uciekł. Uciekł ze swymi dobrami: bogactwem, pochlebcami, 
a przede wszystkim własną małą planetą - statkiem, który może poruszać się pomiędzy 
gwiazdami. Ścigał pasażerskie frachtowce, które wysłał wcześniej w próżnię i przyho-
lował przez nadprzestrzeń. Nie poczekał tysiąca lat. Rabuje teraz! Mógłby uwolnić by-
łych więźniów. Pozwolić, aby wrócili na swoje planety, do rodzin. Mógłby się poddać, 
licząc na współczucie Nowej Republiki, o której mówi się, że jest litościwa... 

Lelila  spojrzała  ostro  spod  zasłony  włosów  na  Rillao,  obawiając  się,  że  została 

rozpoznana, ale nie zauważyła niczego podejrzanego. 

- ...i być może zostałoby mu wybaczone. Ale ten zły człowiek, powiem ci dopraw-

dy jego imię, nie poprosił Republiki o miłosierdzie. Przetransportował zdobyczne statki 
przez nadprzestrzeń i przeniósł je tutaj, a śpiących i nieprzytomnych pasażerów porzu-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

cił. Odwiedza je. Przechodzi przez nie jak mściwy bóg, którym pragnął zostać. Wybiera 
dzieci i zabiera je stąd, na handel, jako niewolników. Czasami budzi rodziców i mówi, 
że  porywa  im  dzieci.  Tych,  którzy  się  buntują,  próbuje  załamać,  aby  ich  także  móc 
sprzedać.  Sam  pławi  się  w  luksusie  i  planuje  odrodzenie  Imperium.  Chce  zawładnąć 
Odrodzonym  Imperium!  Nazywa  się...  Hethrir.  -  Ostatnie  słowa  wymówiła  z  charko-
tem. 

Kiedy  Rillao  wyjawiła  imię  pełnomocnika,  uśmiechnęła  się  z  satysfakcją.  Skoń-

czywszy swe opowiadanie, złożyła ręce. 

-  Czy  to...  czy  to  właśnie  przytrafiło  się  tobie?  Kazał  ci  patrzeć,  kiedy  zbierali 

twego syna? 

-  To  bardziej  skomplikowane  -  powiedziała  Rillao.  -  Mój  układ  z  Hethrirem  jest 

raczej... wyjątkowy. 

- Jak twoi ludzie mogli wyjechać, wiedząc, że zabrano ich dzieci?! - zawołała Leli-

la. 

Rillao zawahała się przez chwilę, zanim udzieliła odpowiedzi. 
-  Dzieci  nie  zabrano.  Mój  syn  jest  jedynym  młodym,  który  przeżył.  Hethrir  nie 

zmuszał moich ludzi, aby patrzyli, jak ich dzieci są sprzedawane na niewolników. Ode-
słał ich z Firrerre, a dzieci zostawił. Potem zniszczył planetę. Spowodował, że patrzyli, 
jak ich dzieci oraz reszta ludzi zginęli. 

Lelila nie mogła mówić. Była przerażona dowodami na istnienie tajemniczego zła. 

Zła, które, jak wierzyła, zostało bezpowrotnie zniszczone. Oczywiście, kilku zwolenni-
ków Imperium pozostało, powodując trochę strat, ale ci przynajmniej mieli odwagę się 
ujawnić. 

Zło musi zostać zdemaskowane. Hethrir musi być pojmany i wzięty w niewolę. A 

całe to Odrodzone Imperium musi zostać zniszczone. 

Przyciągnęła kolana do piersi, objęła nogi rękoma i ukryła twarz. 
-  A  teraz,  jak  sądzę  -  powiedziała  Rillao  -  Hethrirowi  zabrakło  na  frachtowcach 

dzieci na sprzedaż. Czyżby zaczął ich szukać w Republice? Czy próbujesz ratować któ-
reś z porwanych przez niego dzieci? 

Lelila zawahała się i postanowiła powiedzieć tyle prawdy, na ile się odważy. 
- Na początku rodzice myśleli, że to uprowadzenie. Ze chodzi o okup. 
- Ale ponieważ żądanie okupu nie nadeszło, wynajęli ciebie. 
- Tak. 
- A ty jesteś... - Urwała, chcąc wybrać odpowiednie słowo, aby jej nie obrazić. - A 

ty pracujesz akurat w takim zawodzie. 

- W tym wyjątkowym zawodzie, tak. 
 
 
- Pomogę ci - powiedziała Rillao. - A ty pomożesz mnie. 
- Dobrze - zgodziła się Lelila. 
- Zawieź nas na Chalcedon - poleciła Rillao.  
I zasnęła. 
 

Tigris niósł Anakina w dół tunelu, prowadzącego na lotnisko statku - planety, po-

dążając  za  lordem  Hethrirem  i  jedenastoma  trzymającymi  się  za  ręce  proktorami.  Na 
końcu pochodu dumnie stąpał najnowszy proktor. Tigris przyśpieszył, aby ich dogonić i 
zrównać się z szeregiem. 

- Niańka! - zaszydził nowy proktor. - Jak śmiesz iść obok mnie? Idź za mną, tam 

jest twoje miejsce! 

Tigris upokorzony został w tyle. 
Mam nadzieję, że umrzesz - pomyślał ze złością o nowym urzędniku. - Już dawno 

żaden nowy proktor nie oblał rytuału oczyszczenia. Mam nadzieję, że spotka to ciebie! 

Kiedykolwiek  miało  nastąpić  dopełnienie  rytuału,  wszyscy  proktorzy  przysięgali 

utrzymać  śmierć  swojego  kolegi  w  tajemnicy.  Nikt  nawet  nie  pomyślał,  aby  wymóc 
przysięgę na Tigrisie, więc mógł powiedzieć nowemu o ryzyku, jeśli chciał. Miał siłę w 
zasięgu ręki, pielęgnował ją, ale po raz kolejny zdecydował się jej nie użyć. Będzie lo-
jalny wobec Hethrira nawet bez przysięgi. 

Omdlewały mu ręce od niesienia ciężkiego Anakina. Ból był upokarzający. Tigris 

myślał, że jest silny. Codziennie godzinami trenował szermierkę. Wykorzystywał każdą 
wolną chwilę, jaką udało mu się wygospodarować. Czasem wyślizgiwał się z dormito-
rium w środku nocy, aby poćwiczyć, mimo że następnego dnia walczył z samym sobą, 
aby nie zasnąć, aby być gotowym na każde skinienie lorda. Żałował tylko, że czas snu 
na  statku  -  planecie  nie  zawsze  zgadzał  się  z  rzeczywistą  nocą.  Lubił  trenować  po 
ciemku, kiedy nikt nie mógł go zobaczyć, szydzić z tego, że używa prostego, zrobione-
go  w  domu  miecza,  zamiast  prawdziwego  miecza  świetlnego.  Dni  i  noce  na  statku  - 
planecie były tak krótkie, że spano także w dzień, czasami jednak ktoś go widział. 

Anakin  mocniej  ścisnął  Tigrisa  za  szyję.  Gorące  światło  słońca  statku  -  planety 

wpadało do tunelu. W oddali majaczyły sylwetki proktorów, którzy podążali za Hethri-
rem na lotnisko. 

Dziecko  może  chodzić  -  pomyślał  Tigris.  -  Powinno  samo  wejść  na  statek  lorda. 

Powinno iść na spotkanie swego losu na własnych nogach. 

Postawił Anakina na ziemię. 
- Nie! - krzyknął Anakin. - Nie, nie, nie! 
Złapał Tigrisa za nogi i przylgnął do niego rozpaczliwie. 
- Natychmiast przestań - rozkazał Tigris. - Wcale nie zachowujesz się godnie. 
-  Nie  chcę  chodzić!  -  wrzeszczał  Anakin.  -  Nie!  -  otworzył  buzię  i  krzyczał  tak 

przeraźliwie, że Tigrisa aż kłuło w uszach. 

- Uspokój się! - nakazał Tigris. 
Anakin krzyczał coraz głośniej. Tigris kucnął obok niego i delikatnie odczepił pal-

ce dziecka od swojej brudnej szaty. 

-  Malutki  -  powiedział  łagodniej  -  wszystko  będzie  dobrze.  Anakin  przestał 

wrzeszczeć tylko po to, aby wziąć oddech. Tigris przytulił chłopczyka. 

- Wszystko będzie dobrze - powtórzył. 
Anakin zarzucił mu rączki na szyję i cichutko pochlipując, ścisnął mocniej. 
Tigris próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ktoś go dotykał. Lord Het-

hrir  nigdy  tego  nie  robił,  nawet  za  karę.  Hethrirowi  do  wyrażenia  uczuć  wystarczał 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

głos.  Tigris  z  rozpaczliwą  zawiścią  przywołał  w  pamięci  wszystkie  te  chwile,  kiedy 
lord  kładł  z  aprobatą  dłoń  na  głowie  swoich  proktorów  albo  przypinał  medale  czy 
wyróżnienia na czyimś ramieniu i ściskał wybrańcowi dłoń. 

Ostatnią osobą, która mnie dotykała, była moja matka - uświadomił sobie Tigris. - 

Miałem dziesięć lat, przytulała mnie, głaskała po włosach i mówiła, że mnie kocha. Ale 
przez cały czas kradła moje zdolności posługiwania się Mocą. I nawet lord Hethrir nie 
był w stanie mi ich zwrócić. 

Ostatnia osoba, która mnie dotykała, była zdrajcą - pomyślał z wściekłością. 
Chlipanie Anakina przeszło w pociąganie nosem. Tigris nagle zdał sobie  sprawę, 

że proktorzy minęli już przez lotnisko i weszli na statek. Lord stał we włazie, czekając 
na Tigrisa i Anakina, patrząc z dezaprobatą, jak chłopak rozpieszcza dziecko. 

Tigris skoczył na równe nogi. Anakin przylgnął do niego kurczowo, ale jego małe 

rączki nie wytrzymały i puściły. O mały włos by upadł, ale Tigris złapał go w pasie. 

- Żadnego płakania! - powiedział ostro. 
Przez kilka kroków popychał Anakina. Chłopiec zwlekał, walcząc, a twarz znowu 

wykrzywiła mu się w podkówkę. Stojący w cieniu włazu Hethrir rzucił groźne spojrze-
nie. 

Tigris podniósł Anakina, nie zważając na ból rąk, i przeniósł go przez pole aż na 

schodki. Skrzydło włazu zamknęło się za nimi. 

W  obecności  lorda  Anakin  uspokoił  się.  Patrzył  na  Hethrira  bacznie,  z  nadzieją. 

Tigris był z niego dumny. Anakin rozpoznał siłę Hethrira i zaakceptował ją. 

Lord  Hethrir  w  ciszy  odwrócił  się  i  skierował  ku  statkowi  pomocniczemu.  W 

przedziale dla pasażerów proktorzy właśnie zapinali pasy. Udawali, że nie zwracają na 
Tigrisa uwagi, lecz jeden z nich syknął przez zaciśnięte zęby: 

- Niańka! 
Tigris zaczerwienił się, ale lord Hethrir niczego nie zauważył, więc chłopak udał, 

że nie usłyszał obelgi. 

Hethrir wskazał na jedno z legowisk. Tigris posłusznie wyplątał się z objęć Anaki-

na, ułożył malca na tapczanie i zapiął mu pasy. Anakin zaczął się denerwować. Tigris 
wziął  go  za rączkę,  obejmując  małe  palce.  Zastanowił  go  rozmiar  jego  własnej  dłoni. 
Miał  niezgrabne  i  w  stosunku  do  reszty  ciała  nieproporcjonalnie  duże  ręce.  Ostatnio 
urósł, ale jego ramiona i nogi nie nadążały za dłońmi i stopami. Zwłaszcza po długim 
treningu kości bolały go tak, jakby  był staruszkiem. Czuł się niezgrabnie. Ciągle cho-
dził głodny. 

Usiadł na leżance obok Anakina i sięgnął wolną ręką do pasów. 
- Zostaw go i chodź ze mną - rozkazał ostro lord Hethrir i wyszedł z przedziału. 
Podniecony i zaskoczony Tigris rzucił się do jego stóp. Proktorzy patrzyli na niego 

obrażeni i zazdrośni. Anakin trzymał go kurczowo za rękę. Tigris uwolnił się z uścisku 
i pobiegł za Hethrirem. 

Anakin zaczął szlochać. 
Tigris zawahał się i obejrzał za płaczącym dzieckiem, spojrzał na Hethrira. 
Lord czekał niecierpliwie w sterowni. 

-  Zostaw  go!  -  rozkazał.  -  Zamknij  drzwi.  Musi  się  uczyć.  Tigris  usłuchał.  Wie-

dział,  że  Anakin musi  się nauczyć  panowania nad  sobą,  ale  był  jeszcze  taki  mały,  że 
kilka słów pociechy uspokajało go o wiele skuteczniej niż pozostawienie wrzeszczące-
go aż do utraty tchu. 

Dziecko  krzyczało  ogarnięte  paniką.  Tigris  chciał  wrócić  do  przedziału  pasażer-

skiego, ale lord Hethrir nigdy  wcześniej nie pozwolił mu zasiąść w kabinie pilota. Na 
pewno jeden z proktorów uspokoi malca - pomyślał ze smutkiem. 

Jeżeli nikt tego nie zrobi, dziecko będzie musiało się opanować samo. Może, tak 

jak sobie życzył lord Hethrir, był to dobry sposób na nauczenie Anakina siły i zaufania 
do samego siebie. 

Tigris szedł za panem, zastanawiając się, co oznacza ten zaszczyt. Być może lord 

w końcu się zdecydował i mianuje go swoim pomocnikiem. 

Dostojnik wskazał mu na fotel drugiego pilota. Tigris zajął miejsce, a serce rosło 

mu z  dumy.  Nie  miało  znaczenia,  że nie  potrafił prowadzić  statku.  Może  Hethrir pla-
nował go tego nauczyć. 

- Nigdy się nie wahaj, kiedy daję ci instrukcje - powiedział łagodnie Hethrir. 
Tigris  wzdrygnął  się.  Położył  ręce  na  poręczach  fotela  i  wczepił  się  w  nie,  aby 

powstrzymać drżenie. 

- Zrozumiałeś? 
- Tak, lordzie Hethrirze. Ale Anakin był tak smutny... 
- Nigdy się nie wahaj, kiedy daję ci instrukcje. Tigris zamilkł. 
- Zrozumiałeś? 
- Tak, mój panie - wyszeptał. 
Lord Hethrir skupił uwagę na prowadzeniu statku, ignorując Tigrisa. Tigris słyszał 

niewyraźny, dobiegający z końca korytarza dziecięcy szloch. 

Maszyna  zagrzmiała  pod  nimi  i  zaczęła  sunąć  w  górę  błękitnego  pasa  atmosfery 

statku - planety. Otoczyła ich czerń kosmosu i lśniące punkciki gwiazd. 

We wnętrzu statku panowała taka sama cisza jak w przestrzeni kosmicznej. Tigris 

przez chwilę chciał rozmawiać, ale zmienił zdanie. Przyglądał się, jak lord Hethrir pilo-
tuje jednostkę, i tęsknie spoglądał na trzymany przez niego mały miecz świetlny, stara-
jąc się nie słuchać płaczu Anakina. 

W  końcu  nawet  Anakin ucichł.  Jedynym  odgłosem  był  ledwie  słyszalny  pomruk 

pracujących silników, właściwie tak niski, że trudno było go nawet uznać za dźwięk. 

Skoczyli w nadprzestrzeń. Tigrisowi zaparło dech w piersiach. Nadprzestrzeń zro-

biła na nim piorunujące wrażenie. Pewnego dnia - marzył - spróbuję ją zbadać, założę 
skafander  ciśnieniowy  i  wyjdę  tam,  mimo  że  wiele  osób  mówiło,  że  to  niemożliwe. 
Ktoś powiedział, że od tego można zwariować. Ktoś inny, że nawet umrzeć. 

 
Han leżał na tapczanie w pokoju hotelowym. Zalewało go gorące, ciężkie powie-

trze.  Szklane  drzwi  prowadzące  na  taras  były  lekko  uchylone.  Solo  był  wyczerpany  i 
strapiony. Otworzył szerzej drzwi i wdychał wilgotny, nocny zapach Stacji Crseih. Za-
tęsknił za chłodnym i świeżym powietrzem domu. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Nie  opodal  kręcił  się  zatroskany  Threepio,  psiocząc  na  brak  jedzenia,  z  którego 

mógłby przyrządzić kolację, i pieniędzy na kupienie czegokolwiek. 

- Nie ma nawet kropli wina ani filiżanki herbaty, panie Han - burknął. 
- Nie szkodzi - odparł Han - To bez znaczenia. 
- Herbata zawsze pomaga na szok. - Android pośpieszył do pokoju Luke'a licząc, 

że tam będzie miał większe szczęście. 

Po wyjściu Threepia Luke potrząsnął głową. Nie odzywał się przez całą powrotną 

drogę z siedziby Waru. Zmartwiły go przeżycia Hana. 

- Nie powinieneś był chodzić do Waru sam! - odezwała się Xaverri. - Powinieneś 

zaczekać, tak jak cię prosiłam - zaśmiała się gorzko. - Ale ty nigdy nie robisz tego, o co 
cię proszę. 

- Wytłumacz mi to piekło, którego byłem świadkiem! - poprosił Han. - To ty zo-

stałaś tam sama, martwiłem się o ciebie! 

- Zostawałam z Waru sama, naprawdę sama, nie było żadnego z tysiąca wyznaw-

ców, powtarzało się to prawie codziennie przez sto ostatnich dni. Waru mi ufa. Jeśli bę-
dziesz się zachowywać w ten sposób, przestanie to robić. 

- Rodzina Ithorian mu zaufała i zobacz, co za to dostali. Ogarnął go żal i przeraże-

nie. Wyobraził sobie, że rodzina 

Ithorian zamienia się w jego własną. Mimo że to nigdy nie mogłoby się wydarzyć, 

nie potrafił pozbyć się obrazu siebie, Leii, Jacena i Jainy proszących Waru o pomoc, i 
kładących  na  ołtarzu  Anakina.  Chociaż  pocił  się  od  uciążliwego  gorąca,  jego  ciałem 
wstrząsnął zimny dreszcz. 

Tysiące razy ryzykował życie. Nigdy jednak nie czuł się tak podatny na cios  jak 

teraz. 

Dzieci  są  w  Munto  Codru  -  przypomniał  sobie.  -  Jaina  zapewne  rozbiera  jakiś 

chronometr, a Jacen zaprzyjaźnia się z critterem, który, jak się potem okaże, jest trochę 
jadowity. Natomiast Anakin wszystko ogląda, wszystko bierze do rączek i szuka okazji, 
aby  coś  spsocić.  Pilnuje  ich  Leia,  a  nad  wszystkimi  czuwa  Chewbacca.  Wszyscy  są 
zdrowi, wszyscy są bezpieczni. 

Nie mógł opanować drżenia. 
- Czy wiedziałaś, co się wydarzy? - zapytał Xaverri z nagłą pasją. - Wiedziałaś, że 

Waru zamierza zamordować tego dzieciaka? 

- Wiedziałam... 
Han podskoczył zszokowany, ale Xaverri podniosła rękę i powstrzymała go. 
- Wiedziałam, że ktoś zginie. Nie wiedziałam kiedy. Nie wiedziałam kto. Nie wie-

działam, że to będzie ten mały Ithoriańczyk. Nie można przewidzieć, kto umrze, kiedy 
tak wiele istot przychodzi do Waru i oddaje swoje życie w jego ręce. Ktoś może tylko 
przyjść, patrzeć i czekać. Nie powinnam była pozwolić abyś to zobaczył bez uprzedze-
nia - westchnęła. - Gdybyś poczekał, mogłabym cię ostrzec, prosiłam cię. 

-  Waru  jest  uzdrawiaczem  -  powiedział  Luke  rzeczowo.  -  Żaden  uzdrawiacz  nie 

odnosi sukcesów przez cały czas. To tragiczne, ale ludzie umierają, nawet młodzi. 

- Nie widziałeś tego! - zawołał Han. - Waru nie przegrał. Waru to zaplanował. Wa-

ru... - głos mu się załamał. - On to lubi. 

- Czy wierzysz teraz, że to wszystko dzieje się naprawdę? - spytała Xaverri. 
- Nie wiem - powiedział Han. Nikt, kto chciałby popełnić morderstwo dla zysku, 

władzy  czy  emocji, nie musiałby  odwoływać  się  do  sił nadnaturalnych. -  Nic mnie  to 
nie obchodzi. - Z trudem powstrzymywał się od dzwonienia zębami. 

Jak może mi być zimno, skoro jest tak gorąco? - zastanawiał się. 
Ale wiedział, że zimno nie zniknie z jego duszy, dopóki on nie zatrzyma tego, co 

dzieje się dookoła. 

- Wiem, że Waru jest zły - stwierdził. 
- Nie możesz wiedzieć - zaoponował Luke. - Nie tak szybko. 
- Jestem pewien, że tak jest. Wiem, po prostu wiem. 
- Skąd? 
- Skąd? Nie wiem! Skąd wiesz to, co wiesz, kiedy wiesz? - Han przerwał sfrustro-

wany. Wszystko, co wiem, po prostu wiem! 

- Myślę, że doszedłeś do ostatecznego wniosku - stwierdził Luke. 
-  Ja  nie  doszłam  do  niczego  -  powiedziała  Xaverri  urażona.  -  Obserwowałam. 

Zdobyłam zaufanie Waru. Wyciągnęłam pewne wnioski, a teraz oczekuję twojej pomo-
cy. 

- Skąd on się wziął? - spytał Han. - Czym jest? 
-  Kiedy  Stacja  Crseih należała  do  Imperium  -  zaczęła  Xaverri  -  pełnomocnik  do 

spraw sprawiedliwości używał jej jako głównej kwatery, a także więzienia dla wrogów 
Imperium i miejsca tortur dla swoich osobistych przeciwników. Odprawiał tu swoje be-
stialskie  obrządki...  Mówi  się  -  ciągnęła  Xaverri  -  to  ludzie  tchnęli  swe  tajemnice  w 
ciemność, że Waru pojawił się w odpowiedzi na obrządki pełnomocnika. Mówi się, że 
jego  ofiary  przywołały  Waru  z  pustej  przestrzeni,  a  ludzkie  istnienia  wzmocniły  jego 
siłę. Mówi się - jej głos przeszedł w szept - że zawarli pakt, porozumienie gwarantują-
ce, że jeśli Waru będzie zadowolony, wynagrodzi to pełnomocnikowi, dając mu abso-
lutną władzę. 

Han poczuł ciarki na plecach. 
Xaverri oparła ręce na kolanach i zamknęła oczy. 
- Pełnomocnik do spraw sprawiedliwości nie żyje - powiedział Han. 
Xaverri spojrzała na niego dziwnie. 
-  Jest  jednym  z  tych,  którzy  przeżyli?  Tych,  których  tropiłaś  i  obserwowałaś?  - 

spytał z niedowierzaniem w głosie. 

Skinęła głową. 
- Przez długi czas próbowałam go schwytać. Odkryłam, że przybył tutaj. Postano-

wiłam, że poczekam. 

- Ale Waru jest uzdrawiaczem - przypomniał Luke. 
-  Nie  muszę  ci  mówić  -  przerwała  mu  łagodnie  Xaverri  -  że  jest  uzdrawiaczem, 

który ma moc zabijania. 

- Czy masz dowód? 
- Han widział dowód. Widział to na własne oczy. 
- Przykro mi, Luke, ale nie jest tak, jak chciałeś  - powiedział Han. - Musimy go 

jakoś powstrzymać. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Luke spojrzał na niego tym samym upartym, buntowniczym wzrokiem, jak czynił 

to za dawnych lat. 

-  Jeśli  Waru  jest  manifestacją  -  rzekł  Han  -  to  jest  manifestacją  ciemnej  strony 

Mocy. 

- Nie - zaprotestował Luke. - Nie ciemnej strony. 
- Skąd to wiesz? 
- Nie wiem. - Luke uśmiechnął się gorzko, z ironią. - Wszystko, co wiem, po pro-

stu wiem. 

- Ta odpowiedź nie wystarczy - odparł Han. 
- Wiem, jaka jest ciemna strona Mocy. Wiem, co się czuje w jej obecności. To nie 

jest to. 

Z pokoju Luke'a wrócił Threepio. 
- Panie Luke, nie mamy nic do jedzenia. 
- Zjemy na mieście, nie martw się, Threepio. 
- Nie zjemy, proszę pana. Nie mamy pieniędzy. 
- W takim razie zajmiemy się tym jutro. 
- Może powinienem wrócić na „Sokoła" i przynieść trochę żywności. 
- W takim razie idź! - powiedział Han czując, że nie jest w stanie słuchać Threepia 

ani sekundy dłużej. 

Android wyszedł, znikając w ciemnym korytarzu. 
- Nie powinniśmy go wysyłać - stwierdził Luke. 
Han nie odpowiedział. Drżał coraz mocniej. Im bardziej z tym walczył, tym trud-

niej było mu to opanować. Xaverri wstała z tapczanu Hana i podeszła do Luke'a. 

- Zostaw nas na chwilę samych, mistrzu Luke - poprosiła. Luke się zawahał. Spoj-

rzał na Xaverri, a potem na Hana. 

- Nie martw się o niego - rzekła Xaverri. - Tylko proszę cię, zostaw nas na chwil-

kę. 

Szata Luke'a zafurkotała, kiedy opuszczał pokój. Drzwi się zamknęły. 
Xaverri usiadła obok  Hana. Wzięła jego dłoń w swoje ręce. Znajome ciepło było 

jedynym na świecie lekarstwem na zimno trzęsące Hanem. 

- Solo - powiedziała - rozumiem. Powstrzymamy Waru, ja i ty. On jest silny, ale o 

tym pomyślimy po drodze. Teraz musisz zasnąć, musisz odpocząć. 

Wzięła go w objęcia. W przeciwieństwie do gorąca planety, ciepło Xaverri dotarło 

do jego serca. 

Myślami  wrócił  do  dawnych  dni.  Straszne  dreszcze  powoli  mijały,  aż  w  końcu 

całkowicie ustały. Han zasnął. 

 
Statek  Hethrira  wyskoczył  z  nadprzestrzeni  i  wszedł  w  rozświetloną  gwiazdami 

przestrzeń. Tigris sycił się pięknem. 

Statek  zablokował  przypływ  intensywnej  radiacji,  osłaniając  się  pancerzem  tarcz 

ochronnych. 

Przed nimi wybuchnął snop światła, tak silny, że prawie przeniknął tarcze. To, co 

widzieli, było płonącym kosmicznym wirem rozrastającej się tarczy czarnej dziury. 

- Byłbym rad - powiedział lord Hethrir, po raz pierwszy przerywając ciszę - gdy-

bym wreszcie mógł podróżować wygodnie. Gdybym nie musiał dłużej kryć się z moim 
statkiem - planetą przed tymi plebejskimi złodziejaszkami z Nowej Republiki. Nie zno-
szę opuszczać domu. 

- Mój panie - zaczął Tigris - gdybym zdołał w czymś pomóc, towarzyszyć ci... 
- Nie - uciął lord Hethrir. 
- Błagam o wybaczenie, mój panie... 
-  Do  Stacji  Crseih  pozostało  jeszcze  kilka  godzin  lotu  -  rzekł  Hethrir  -  muszę... 

medytować. Muszę się przygotować do oczyszczenia dzieci. 

Wstał. Tigris wymamrotał coś o swoich obowiązkach, o tym, że nie powinien sie-

dzieć, kiedy lord Hethrir stoi. 

Lord spojrzał na niego. 
Czy mi się wydaje? - zastanawiał się Tigris. - Czy ma milszy wyraz twarzy? Ależ 

oczywiście, przecież myśli o ofiarowaniu. Nie o mnie. 

- Musisz iść spać - powiedział Hethrir. Możesz się położyć pod moimi drzwiami. 
Tigris był zdumiony. Spanie pod drzwiami pana było zaszczytem, niewielkim, co 

prawda, w porównaniu z promowaniem na proktora czy podawaniem do stołu, niemniej 
był te zaszczyt, pierwszy, jakiego Hethrir pozwolił mu dostąpić. 

- Dziękuję, mój panie. - Tigris skłonił głowę. 
Lelila  przygotowała  „Alderaana"  do  lotu.  Zapięła  Rillao  pasy  bezpieczeństwa,  a 

potem wraz z Geyyahabem i Artoo - Detoo schroniła się w sterowni. Włączyła napęd. 

„Alderaan" znalazł się w stanie gotowości. Pokazał jej okolicę, wyławiając każdy 

z uszkodzonych statków i wybierając bezpieczny kurs pomiędzy nimi. Lelila czuła się 
winna porzucając frachtowce, ale Rillao miała rację - kilka dni snu więcej nie było dla 
śpiących pasażerów problemem. Kilkudniowe opóźnienie „Alderaana" mogło natomiast 
oznaczać stratę dzieci, wszystkich dzieci, na zawsze. 

Leia  wysłała nie  podpisaną  wiadomość,  SOS  ze  skradzionego  statku  do  generała 

Hana Solo. Lelila - łowca nie mogła pozwolić sobie nawet na to, aby poprosić najsław-
niejszego orędownika wolności o pomoc. Nie mogła sobie też pozwolić na myśli o do-
tyku jego rąk, cieple jego ciała w nocy, żalu i wściekłości, kiedy mu powie, co się stało. 
„Alderaan" wyświetlił kurs na Chalcedon. Leia zaakceptowała trasę i statek zwiększył 
moc. Lelila oficjalnie wydała rozkaz. Siedzący obok niej Geyyahab zaryczał z aprobatą. 
„Alderaan" skoczył w nadprzestrzeń, przecinając gwiaździstą zorzę. 

Lelila i Geyyahab ucichli. Obydwoje poczuli się lepiej. 
 
Han majaczył, dręczony koszmarnym snem. Anakin był w niebezpieczeństwie. W 

kierunku dziecka pełznął wielki kosmiczny wąż, a ono patrzyło na niego z zaintereso-
waniem i bez cienia lęku. Wąż zamienił się w Boba Fetta - łowcę nagród, zamierzają-
cego poprzez porwanie dzieci zawładnąć także Hanem. Od hełmu Boba Fetta odbiło się 
złote jak słońce światło. Błysk przecięła szkarłatna żyła krwi. Łowca wyszeptał klątwę. 
Złoto i czerwień rozszerzyły się i przekształciły w Waru, obcego, którego pochodzenia 
nie znał nawet Threepio. Waru wyszeptał do Anakina obietnicę, a dziecko pobiegło do 
potwora. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Han wiedział, że gdyby mógł podążyć za Anakinem, krzyknąć, choćby ruszyć ja-

kimś  mięśniem,  wówczas  dogoniłby  synka  i  uratował,  ale  coś  go  powstrzymywało. 
Wiedział, że śpi, że ktoś nie pozwala mu się obudzić, gdyby miał siłę zrobić cokolwiek, 
mógłby przerwać ten koszmarny sen... 

- Solo! Solo, obudź się! 
Szarpanie  go  otrzeźwiło.  Koszmar  prysnął  w  momencie,  kiedy  Anakin  wchodził 

na ołtarz Waru. Han usiadł z westchnieniem strachu i ulgi. 

Xaverri przestała nim potrząsać. 
-  To  koszmar  -  powiedziała.  -  Koszmar,  nie  jawa.  Przez  otwarte  szklane  drzwi 

wpadało światło i cienie. Światło było dziwne, cienie jeszcze dziwniejsze. 

- Mimo to mogło wydarzyć się naprawdę - powiedział Han. 
- Wiem - odparła Xaverri miękko. 
Nie spytał jej, czy sama miewa koszmary senne. Czy śni jej się Waru. Ciągle zma-

gał się ze swoim snem. A poza tym znał odpowiedź na to pytanie. 

Był w łóżku, a właściwie leżał na nim w butach, bez kurtki, z narzuconą na siebie 

lekką kołdrą. Xaverri siedziała obok niego. 

- Skąd się tutaj wziąłem? - spytał. 
- Położyłam cię, oczywiście - odpowiedziała. - Minęło już trochę czasu i żadne z 

nas nie jest w wieku, kiedy wypoczywa się na siedząco. 

Przypomniał sobie noc, podczas której mogli spać jedynie na siedząco, zanurzeni 

po uszy w bagnistym mule. Spali wtedy na zmianę, trzymając się nawzajem, bo gdyby 
zasnęli jednocześnie, mogliby znaleźć się pod wodą i utonąć. 

Xaverri uśmiechnęła się. 
- Nie naruszyłam twojej skromności. 
- Masz rodzinę? - zapytał nagle Han. Twarz jej stężała. 
- Wiesz przecież, że miałam rodzinę, zanim mnie poznałeś! Wiesz, że Imperium... 
- Myślę o chwili obecnej - powiedział miękko. - Imperium było dawno temu. Je-

steś sama? Znalazłaś kogoś? 

-  Zawsze  będę  sama  -  odpowiedziała.  -  Nigdy  więcej...  - przerwała  i potrząsnęła 

głową. - Zawsze będę sama. Gdybym sobie tego nie przyrzekła wcześniej, Solo, nigdy 
bym cię nie opuściła. 

- Oszukujesz samą siebie - stwierdził Han. 
- To twoja opinia - odparła. - Ale pomyśl. Gdyby twój sen był prawdą... 
Han zesztywniał. Gwałtownie odrzucił tę możliwość, tak jakby samo wspomnienie 

mogło to urealnić. 

- To był tylko sen! 
- Gdyby twój koszmar się spełnił, czy nie uciekałbyś od tego doświadczenia? Bez 

względu na to, ile lat by upłynęło? 

- To był tylko sen! - zawołał Han znowu. Świadomość  własnej obezwładniającej 

słabości  wzięła  górę, nawet  silniej  niż  poprzedniej  nocy.  Wyobraził  sobie,  że  mógłby 
już nigdy nie poczuć w swych ramionach Leii i dzieci, nigdy nie słyszeć ich szczebio-
tania, nie mieć twarzy mokrej od dziecięcych pocałunków. 

Są bezpieczni - powiedział do siebie jeszcze raz. - Bezpieczni w Munto Codru. 

- Twoje doświadczenie było snem. - Xaverri wstała. - Moje zdarzyło się naprawdę. 
Zostawiła go samego. Drzwi zatrzasnęły się za nią cicho. 
Han zrzucił kołdrę na podłogę i wstał. Ruszył do drzwi Luke'a i wszedł, nie czeka-

jąc na pozwolenie. 

Wszystkie  okna  były  otwarte,  a  zasłony  odsunięte.  Biały  karzeł  -  kryształowa 

gwiazda  -  znajdował  się  w  zenicie,  przecinając  orbitę  Stacji  Crseih.  Czarna  dziura  - 
płonący wir - zaczęła wschodzić. Sama w sobie niewidoczna, wprawiała w ruch obro-
towy potężną tarczę, która wybuchała wyzwoloną w ten sposób energią. Pokój zalewał 
blask  płynący  z  dwóch  źródeł.  Światło  tarczy  stopniowo  zagłuszało  promieniowanie 
białego karła, rozlewając się intensywnym blaskiem i rzucając wyraźne cienie na pod-
łogę pokoju. 

Luke siedział na balkonie ze skrzyżowanymi nogami, tyłem do Hana. Nic nie mó-

wił. 

Threepio  wyprostował  się.  Wyładował  właśnie na  stół  paczki z żywnością,  przy-

niesione z „Tysiącletniego Sokoła". Za serwetki służyły ręczniki z łazienki. 

Stół  ozdabiał  kubek  śmiesznych,  powykrzywianych  kwiatów.  Kilka  pokoleń 

wstecz, kiedy Stacja Crseih była jeszcze dobrze utrzymana, kwiaty te mogły być gatun-
kiem możliwym do rozpoznania. Kiedy z upływem lat tarcze antyradiacyjne stawały się 
coraz mniej niezawodne, rośliny zmutowały i zmieniły się  w potworki o grubych, po-
dobnych  do  plastrów  surowej  czerwonej  wątróbki  płatkach,  zarażonych  guzowatymi 
naroślami. 

- Panie Han! - zawołał Threepio. - Jest pan głodny? Przygotowałem małą przeką-

skę... może obudzimy pana Luke'a. 

-  Byłem  głodny  -  stwierdził  Han.  -  Do  momentu  kiedy  spojrzałem na  te  kwiaty. 

Kosmiczna dekoracja, co? 

- Ależ proszę pana, są takie intrygujące... 
- Są najohydniejszą, przeklętą rzeczą, jaką widziałem od czasów Oetrago. - Usiadł. 

- W dodatku pachną! 

- To w końcu kwiaty - powiedział z bólem Threepio. - Powinny pachnieć. Moim 

zamiarem było stworzenie w tym pokoju nastroju i jeśli mogę coś powiedzieć, aby  je 
zdobyć, musiałem znieść oburzenie naszego gospodarza. 

Och, świetnie - pomyślał Han, ale nie powiedział tego głośno - następna rzecz na 

nasze konto. Han stanął w drzwiach tarasu. 

- Luke! Śniadanie. 
Usiadł  przy  stole  i  otworzył  nieapetyczną  paczkę  z  jedzeniem.  Kiedy  ostatnio 

zmieniałem żywność? - zastanowił się. Spojrzał na datę pakowania i skrzywił się. 

- Threepio, czemu nie przyniosłeś z „Sokoła" czegoś świeżego? 
- Ponieważ, panie Han, było już nieświeże. 
- To także jest nieświeże. 
- Oczywiście jest konserwowane. 
- Obrzydlistwo. Zamówię coś przyzwoitego. 
- To niemożliwe, proszę pana. Nasz gospodarz, właściciel hotelu, nalegał, abyśmy 

zapłacili rachunek za cały pobyt. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Han westchnął i zrezygnował z przeterminowanego śniadania. 
- Hej, Luke! 
Siedzący na tarasie Luke powoli wstał. 
Mogę  sam  pójść  do  „Sokoła"  -  pomyślał  Han  -  i  wziąć  to,  co  zostało  w  kuchni. 

Może nie jest najświeższe, ale zawsze lepsze niż to, co przyniósł Threepio. 

Na stole pojawił się drżący, ciemny cień Luke'a. 
- Usiądź. - Han popatrzył na twarz przyjaciela. - O co chodzi? 
-  „Zostaw  nas  samych  na  chwilkę".  Czyżby  to  była  chwilka?  -  odezwał  się  iro-

nicznie. 

- Że co? O czym ty mówisz? - zapytał Han, zmieszany tonem głosu Skywalkera. - 

Och,  masz  na  myśli  to,  o  co  cię  poprosiła  Xaverri?  Chciałeś  jeszcze  porozmawiać? 
Przepraszam, zasnąłem. 

- A ona nie wyszła z twojego pokoju aż do rana - stwierdził Luke niebezpiecznie 

ostrym tonem. 

- Nie, ona... poczekaj chwilę. Co sugerujesz? 
- Sugestia nie ma tu nic do rzeczy. 
- Popatrz, mały... 
- Nie mów do mnie: mały! 
Ręka Luke'a znalazła się pod szatą, tam gdzie nosił swój miecz świetlny. 
- Co cię ugryzło? - spytał Han, nie wiedząc, czy wybuchnąć śmiechem, czy stracić 

panowanie nad sobą. - Co zamierzasz zrobić? Posiekać mnie na kawałki za to, że spę-
dziłem kilka godzin ze starą przyjaciółką? 

Nie chciał, aby to zabrzmiało jak atak, ale to też było wyjście. Uraziło go, że Luke 

chciał go ukarać. Ubliżał mu fakt, że zamierza mu przypomnieć o jego przysiędze wo-
bec Leii. 

- Nie wiem, co zamierzam zrobić - odpowiedział Luke. 
-  Przeprosić.  Tyle  na  początek  -  doradził  Han.  Luke  popatrzył,  ale  nie  odpowie-

dział. 

- Jeśli mi nie ufasz - powiedział ze złością Han - jeśli myślisz, że Leia nie powinna 

mi ufać, to dlaczego ze mną pojechałeś? A może pojechałeś właśnie dlatego? 

Paczka żywnościowa pękła pod naciskiem palców Hana, a na dywan posypały się 

proteinowe chrupki. 

- Wychodzę - oznajmił Luke. - Spróbuję ochłonąć. Ruszył w stronę drzwi. 
- Mam nadzieję, że nie wpadnę tam na twoją „starą przyjaciółkę". 
Threepio patrzył na nich, stojąc jak wryty. 
- Zostaw Xaverri w spokoju! - warknął Han. - To niczego nie zmienia, jeśli chodzi 

o nią... 

Luke uśmiechnął się gorzko. 
- ...ale zmienia, jeśli chodzi o twoje zdanie o mnie. Oczywiście nie jest już tak do-

bre jak przedtem. 

- Nie mogę z tobą teraz rozmawiać - stwierdził Luke. Drzwi otworzyły  się przed 

nim. - Nie będę z tobą teraz rozmawiał! - Skoczył do wyjścia i szarpnął drzwi. Ale nimi 
nie trzasnął. Zamknął je cicho. 

Han cisnął zgniecioną paczkę na podłogę, prosto w leżące już tam proteiny. 
- Półgłówek, arogancki Jedi... mały Jedi! 
- Panie Han! - zawołał Threepio. - Gdzie właściwie...? 
-  To  zbyt  skomplikowane,  aby  wyjaśnić  -  powiedział  Han,  wychodząc  z  pokoju 

Luke'a. 

- Czy panu Luke'owi nie smakowało śniadanie? - żałośnie zapytał Threepio. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

ROZDZIAŁ 9 

„Alderaan" przecinał nadprzestrzeń z prędkością błyskawicy. W sterowni siedziała 

Lelila - łowczyni, pozwalając, aby migające światła wprowadziły ją w hipnotyczny sen. 

Ale to nie pomagało. Nadprzestrzeń pozostała pusta, bez żadnego widocznego śla-

du. Lelila westchnęła. 

Drugi pilot, Geyyahab, przyłączył się do niej, rozłożywszy się w fotelu nawigato-

ra.  Bandaż  na  nodze  nie  wskazywał  śladów  infekcji.  Mimo  że  rana  go  bolała,  wolał 
udawać, że wszystko jest w porządku. Lelila tego nie komentowała. 

- Jesteś w tym kolorze bardzo przystojny - powiedziała, podziwiając jego prążko-

wane czarno - srebrne futro z lekkim odcieniem brązu. 

Dotknął brązowawych włosów, okalających jej twarz, chrząknął pytająco i owinął 

wokół palca zielone pasmo. 

- Nie - powiedziała - moje przebranie jest nijakie. Ale to kolor tylko na chwilę. 
Statek  przeskoczył  w  normalną  przestrzeń,  zbliżając  się  do  Chalcedona.  Lelila 

przesłała  prośbę  o  rezerwację  miejsca  na  lądowisku.  Mechaniczny  głos  kontrolera  lo-
tów potwierdził odbiór informacji. 

Lelila wpatrywała się w obraz planety znajdujący się na kilku iluminatorach. Była 

skalista,  to  dobrze.  Kilka  wielkich  wulkanicznych  stożków  deformowało  kształt  kuli. 
Trudno było sobie wyobrazić, jak planecie udawało się utrzymać stałą rotację. 

Miała atmosferę ledwo pozwalającą oddychać, co było wynikiem nieustającej ak-

tywności wulkanicznej. Jeśli chodzi o pogodę, przeważały gwałtowne burze piaskowe i 
erozja. Była woda, ale planety nie zamieszkiwali żadni tubylcy. Krajobraz szpeciły nie-
bieskie  i  zielone  plamy,  rozrzucone na  powierzchni  i  oddalone  od  olbrzymich  wulka-
nów na tyle, na ile to było możliwe. Były to dwie usiłujące przetrwać kolonie i przysta-
nek kolejowy. 

- Dlaczego nikt nie chce tu mieszkać? - spytała Lelila. 
Geyyahab nawet nie próbował odpowiedzieć na to retoryczne pytanie. Przypiął się 

pasami i niecierpliwie nalegał, aby Lelila zrobiła to samo. Zgodziła się, ale dopiero po 
tym,  kiedy  sprawdziła razem z  Artoo  -  Detoo,  że  Rillao  jest  zabezpieczona na  swojej 
leżance. 

Statek wylądował jak wielka ryba osiadająca na dnie wartkiego strumienia. Lądo-

wisko  było  zbudowane  z  mocnego  kamienia, poczerniałego  od  spalin  statków.  Z  rury 
wydechowej nie wydostał się żaden pył. Na polu stało kilka innych jednostek. 

Lelila podskoczyła, usłyszawszy głos Rillao. Pobiegła do niej. Firrerreanka zmięła 

przykrywające ją prześcieradło. Włosy zebrała do tyłu i związała na karku w luźny kok. 
Rany miała wygojone, pozostały po nich srebrne blizny, widoczne wyraźnie na ciemnej 
skórze. 

- Czy masz jakieś ubrania? - spytała Lelilę. 
Lelila zaczerwieniła się, strapiona, że nic jej wcześniej nie dała. 

- Twój bezimienny przyjaciel... 
- To nie był przyjaciel - warknęła Rillao. 
- ...w nic się nie ubierał, sądziłam więc, że wasz gatunek nie... 
- Nikt, kto jest zawieszony w czynnościach życiowych, nie nosi ubrań - wyjaśniła 

Rillao - zwłaszcza jeśli brygadziści Imperium kładą cię spać nago. 

Lelila wzięła ją do swojej kabiny i przeszukała szafę. Większość się nie nadawała, 

była po prostu śmieszna. Rillao była od niej nieporównywalnie wyższa. W końcu Lelila 
wyszukała  wspaniałą,  jedwabną  zieloną  szatę,  przeznaczoną  na  wyjątkowe  okazje. 
Tkanina była na tyle ciepła, że można w niej było wyjść ze statku. 

- Co powiesz na to? 
-  Wystarczy  -  odparła  Rillao.  Włożyła  swe  długie  ramiona  w  rękawy  i  odwinęła 

mankiety na całą ich długość, zawiązała szarfę podwójnie w talii i podkasała spódnicę 
w ten sposób, że powstało coś w rodzaju spodni. Jej końce wetknęła za pasek. - Teraz 
wygląda lepiej - powiedziała. - Chodźmy. Geyyahab czekał na nie we włazie. 

- Zostań i popilnuj statku - poprosiła Lelila. Mruknął odmownie. 
- Ktoś musi zostać - wyjaśniła. - Nie, nie ja, ja jestem jedyną osobą, której nic tu 

nie zaskoczy. 

Czuła potrzebę ukrywania Wookiego tak długo, jak to było możliwe. 
Czemu  chcesz  ukrywać  Geyyahaba?  -  zadała  sobie  pytanie.  -  Jeśli  go  ktoś  zoba-

czy, to co? Jest po prostu jeszcze jednym cętkowanym Wookie'em... 

Potrząsała głową, niezdecydowana. 
- Proszę - powtórzyła. 
Westchnął głośno i pobiegł, powłócząc nogami, w dół korytarza, do sterowni. 
Kiedy  Lelila  i  Rillao  wychodziły  ze  statku,  ziemia  pod  nimi  zadrżała  i  zatrzęsła 

się. Lelila wstrzymała oddech i przytrzymała się brzegu włazu. 

- Trzęsienie ziemi - powiedziała Rillao. - Tutaj to codzienność. 
Nie bacząc na ciągle drżący grunt, wyskoczyła. Lelila pośpieszyła za nią. 
Wkrótce zwolniły, bo powietrze było rzadkie i gryzące. Gazy  wulkaniczne raniły 

płuca, kiedy Lelila wzięła głębszy oddech. Rillao dostosowała się do kroku Lelili. 

- Ten robot idzie za nami - zauważyła Rillao. 
Leia obejrzała się. Sto kroków za nimi jechał mały Artoo, doganiał je piszcząc. 
- To dobrze - stwierdziła Lelila - kończy nam się żywność. Musimy kupić jedzenie 

i trochę artykułów medycznych. Artoo zabierze je na statek. 

Ciszę lądowiska zastąpił hałas portowego bazaru. Wokół Lelili świergotały melo-

die małych fletów i głosy sprzedawców. 

- Co za imponujący bazar - zauważyła oschle Lelila. Rillao parsknęła. 
- Nie jesteśmy tu z powodu bazaru - burknęła. Ruszyła przed siebie, ale wkrótce, 

tak jak Lelila, musiała zwolnić. Zakasłała. 

- Podłe powietrze. 
Kilku sprzedawców oferowało swe towary - owoce dziobate od kwasu wulkanicz-

nych chemikaliów, wazony, puchary i ozdoby wytapiane z miejscowego wulkanicznego 
szkła. 

- Wyglądają jak błoto - zauważyła Rillao. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

W  cieniu  ściany  bazaru  tańczyła  grupa  Twi'leków.  Kiwając  swymi  chwytnymi 

głowami  -  mackami  brykali  wokół  Lelili  i  Rillao.  Jeden  szarpał  struny  małej  harfy, 
podczas  gdy  inny  przeszył  powietrze  ponad  głową  Lelili,  poruszając  się  za  pomocą 
śmigła wykonanego ze skrzydeł insektów. Skrzydełka te miały pastelowy wzór, zrzuca-
jący błyszczące łuski, które dotykały skóry Lelili i wpadały we włosy, iskrząc się przed 
jej oczami. Rillao także świeciła w blasku opalizujących łusek. Tancerze poruszali się 
spiralnym ruchem w ich kierunku, aż znaleźli się tak blisko, że zezłościli Lelilę. 

Przy końcu bazaru porzucili je tak nagle, jak się pojawili. Kierunek ich spiralnego 

tańca się zmienił i grupa zniknęła pomiędzy płóciennym namiotem a rozkładaną, prze-
nośną budką. 

Lelila szła za Rillao brukowaną ulicą prowadzącą do miasta. Domy stały stłoczone 

obok  siebie.  Były  to  niskie  budynki,  wzniesione z  czarnych  skalnych  bloków  oszlifo-
wanych tak dokładnie, że nie potrzebowały zaprawy. 

Lelila miała ochotę zatrzymać Rillao i zapytać, dokąd idą i kogo szukają. Ale po-

dejrzewała, że  domagając  się  wyjaśnień,  wzbudzi  tylko  lekceważenie.  Szła  w  milcze-
niu, rozpaczliwie próbując się powstrzymać od zadawania pytań. 

Brukowana  droga  skończyła  się,  a  zastąpiła  ją  inna,  wykonana  z  grubych  szkla-

nych kostek. W tej części miasta nawet domy zbudowano z tego materiału - błotnego, 
wulkanicznego, miejscowego szkła. Otaczające ściany były dwa razy wyższe od Rillao, 
stanowiąc barierę nie do przebycia. Lelila zastanawiała się, czy szkło wulkaniczne mo-
że być na tyle przezroczyste, aby można było przez nie patrzeć. Do tej pory nie widzia-
ła bowiem ani jednego okna. 

Rillao  zatrzymała  się  w  wejściowej  wnęce,  gdzie  ze  sklepienia  zwisała  zasłona 

szklanych paciorków, które wyglądały jak strumyczki brudnej wody. Artoo - Detoo do-
gonił Leię i Rillao i wepchnął się do niszy, w której nagle zrobiło się bardzo ciasno. 

Dlaczego  nas nie  witają?  -  powiedziała  Lelila  do  siebie.  - Kim  według  siebie  je-

steś, może jakąś księżniczką, o którą wszyscy mają się obowiązek troszczyć? - dodała 
po chwili zastanowienia. 

Rillao wetknęła palec pomiędzy szklane pręty. Każdy z nich zabrzmiał na inną nu-

tę. Ciszę zastąpiła krystaliczna muzyka. W chwilę później drzwi się otworzyły. 

Wielki  płytki  basen,  wypełniony  wypolerowanym  agatowym  grysem,  otaczała 

szklana ściana. Pomiędzy agatami, z podobnym do muzyki pluskiem, przepływała wo-
da. Basen przecinała brukowana ścieżka, a wyżej, aż po cienki dach wznosiła się prze-
dziwna tkanina ze szklanych włókien, bezbarwnych i tak cienkich, że pod pewnym ką-
tem stawały się zupełnie niewidoczne. 

Ziemia lekko zadrżała. Tkanina zafalowała i wydała przenikliwy dźwięk. 
Przeszło  po  niej  kilka  bezkostnych  istot,  które  przyczepiły  się  do  konstrukcji 

chwytnymi  trąbami.  Inne  bezczynnie  pływały  w  basenie,  rozpryskując  płytką  wodę  i 
nurkując pomiędzy agatami, na powierzchni wody było widać tylko ich trąby i oczy. 

Jeden ze stworków podniósł w górę promieniową trąbę (w  sumie miał ich pięć) i 

rozpylił  w  powietrze  wodę.  Dzięki  padającym  na  kropelki  słonecznym  promieniom 
powstała tęcza. Inny przyczepiony do tkaniny potworek strząsnął z siebie wodę i zapro-
testował gwiżdżąc dwiema trąbami. 

Rillao poprowadziła Lelilę i Artoo - Detoo obok sadzawek, pomiędzy podpórkami 

wspierającymi tkaninę. 

Osoba, która tutaj mieszka, musi być bardzo bogata - pomyślała Lelila - skoro sza-

fuje  wodą,  mieszkając  na  planecie  będącej  w  większości  nagą,  wulkaniczną  równiną. 
Musi być też niezwykle odważna, wznosząc tak wysokie budowle ze szkła na obszarze 
zagrożonym trzęsieniami ziemi. 

Południowe  słońce  oświetliło  tkaninę,  otaczając  Lelilę  nieziemskimi  cieniami  i 

plamkami o przepięknych barwach. 

- Te istoty nie są podobne do tamtych z bazaru - szepnęła Lelila. Był to gatunek 

zupełnie jej obcy. 

-  Oczywiście,  że  nie  -  mruknęła  Rillao  półszeptem.  -  Nikt  nie  jest  tu  rdzennym 

mieszkańcem. Tamci byli wieśniakami i kupcami. Ci to biurokraci. 

Szli dalej brukowaną, wijącą się ścieżką, omijając miejsca gdzie chlapnęła woda i 

było ślisko. Nikt się do nich nie odezwał ani nie zwrócił na nich większej uwagi niż na 
wstrząsy ziemi. Kilka istot układało agatowy grys w nowy wzór. 

Artoo turkotał po  wyboistej drodze, gwiżdżąc z oburzeniem na stale zmieniający 

się wzór za każdym razem, kiedy musiał ostro zakręcać na ścieżce. 

W  małym,  głębokim  agatowym  gniazdku  jeden  z  bezkostnych  potworków  prze-

suwał się w przód i w tył. Woda spokojnie rozpryskiwała się w rytm jego ruchów. Wi-
dać było tylko dwie z jego chwytnych trąb. Jedna, podniesiona wysoko, wdychała po-
wietrze,  druga  je  wypuszczała,  od  czasu  do  czasu nurkując  pod  wodą  i  wydmuchując 
bańki. 

Rillao kucnęła obok sadzawki i czekała. 
Lelila była zbyt zdenerwowana, aby siedzieć spokojnie. Stała rozglądając się cie-

kawie po obcym dziedzińcu. Zanurzyła dłoń i sięgnęła po jeden z wypolerowanych aga-
tów. 

Rillao chwyciła ją za rękę. Jej pokryte bliznami palce zacisnęły się z zadziwiającą 

siłą. 

- Co za maniery - wyszeptała. - Siedź spokojnie i panuj nad oczami i rękami! 
- Zostaw mnie! - Lelila wyszarpnęła rękę. Rillao paznokciami rozdarła jej skórę. 
- Au! 
Jedno z zadraśnięć było na tyle głębokie, że zaczęło krwawić. Lelila podniosła rę-

kę do ust. Zastanawiała się, czy paznokcie Rillao zawierają jad albo alergen. 

Jestem łowcą. Gdzie miałam się nauczyć manier i dlaczego jestem karana za to, że 

nic nie wiem? - pomyślała. 

- Oczy, ręce i głos! - dodała Rillao. 
W porządku - pomyślała Lelila - jestem łowczynią. Jeśli jest to konieczne, potrafię 

siedzieć spokojnie i czekać. 

Spojrzała na Rillao, która nie pokazała po sobie, że jest winna Lelili choćby wyja-

śnienie albo przeprosiny. Lelila usiadła po turecku i opuściła głowę tak, że włosy opa-
dły jej na twarz. Ich końce spływały na bruk. 

Wszystko  widzę  -  pomyślała  zadowolona  -  za  to  nikt  nie  wie,  gdzie  patrzę.  Ani 

gdzie są moje oczy. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Siedziała więc obok Rillao i obserwowała, jak bezkostne istoty wałęsają się, chlu-

stają wodą i układają agaty w nowe spirale i wzory. Coraz częściej zwracała uwagę na 
stworka  pływającego  w  centralnej  sadzawce.  Wydmuchiwał  bąbelki  i  swoimi  chwyt-
nymi kończynami pieścił jeden lub dwa agaty. 

Rillao kiwała się na palcach, ręce miała luźno oparte na kolanach, zamknęła oczy. 

Lelila stwierdziła, że nie jest to czas : ani miejsce na drzemkę! 

Była wstrząśnięta. Gniew i zniecierpliwienie przepływały w niej jak woda w aga-

towej sadzawce, w głębi czaiła się rozpacz. 

Nie rób z siebie ofiary - powiedziała do siebie. - Jesteś łowcą. Jeżeli tym razem ci 

się nie uda, znajdziesz inny sposób. A przede wszystkim musisz być spokojna. 

W jej umyśle rozżarzyła się iskierka. Lelila całkowicie oprzytomniała i była już w 

pełni świadoma myśląc: 

Jestem tutaj, kto mnie wzywa... 
Istota  nagle  skoczyła  do  przodu,  wszystkie  jej  macki  rozszerzyły  się  i  skręciły, 

wylądowała z wielkim pluskiem w wodzie. Fontanna z agatowego basenu zalała Lelilę 
od czubka głowy aż po końce włosów. 

Z  okrzykiem  zaskoczenia  Lelila  odchyliła  się  poza  brzeg  ścieżki.  Jej  włosy  były 

tak grube, że ochroniły ubranie przed zmoczeniem. Iskierka zniknęła. 

Fontanna zachlapała dróżkę. Dookoła było pełno wody. Lelila podskoczyła i siadła 

na piętach, tak jak Rillao, unikając wilgoci. 

Artoo - Detoo zapiszczał, odjechał kiwając się w przód i w tył i zupełnie jak pies 

strząsał  z  siebie  wodę.  Lelila  pociągnęła  robota,  aż  jego  tylne  kółka  znalazły  się  na 
brzegu  ścieżki.  Podjechał trochę  do  przodu, nie  bliżej  niż na  szerokość  ręki, i  pewnie 
zatrzymał się na bruku. 

- Dosyć, przestań! - krzyknęła istota przez jedną ze swoich chwytnych trąb. Cen-

tralne wybrzuszenie jej ciała wystawało ponad wodę, a końce macek były powykręca-
ne. Pięć wici pokrywało koniec każdej macki (a miała ich przynajmniej z dziesięć; Leli-
la zgubiła się w liczeniu wężowatych kończyn). W stronę Lelili i Rillao obróciła się ca-
ła masa krystalicznych oczu, wyglądających jak maleńkie antenki. 

Rillao, która zniosła tę całą fontannę bez słowa czy najmniejszego ruchu na znak 

protestu, powoli otworzyła oczy. 

- Mam sprawę, Indexerze - powiedziała spokojnie. 
-  Sprawę!  Porozmawiaj  z  moimi  asystentami.  Dlaczego  tu  jesteś  i  przeszkadzasz 

mi w koncentracji? 

-  Aby  rozwiązać  trudny  problem  -  odparła  Rillao.  Ku  zdziwieniu  Lelili  Rillao 

powiedziała komplement. - Jedynie Indexer może nawiązać właściwe kontakty. 

Ułagodzony Indexer osiadł na dnie agatowej sadzawki. 
- Wyzwanie, powiadasz - rzekł. 
- Bardzo trudne. 
- Postaw pytanie. 
- Zajmujemy się handlem - mówiła jednostajnym i zimnym głosem Rillao. - Były-

śmy zatrudnione, aby spełnić żądania naszych pracodawców. 

- Ach - przerwał Indexer. - Pracodawców z waszej planetarnej grupy? 

- Tak - odparła Rillao. 
- Chcących tego samego? 
- Tak. 
Lelila próbowała rozszyfrować kod, w jakim prowadzona była rozmowa. Ciekawa 

była, jaką rolę pełnią pracodawcy. Zaczęła mówić, że jest swoim własnym pracodawcą. 
Zadrapania na ręce powodowały urywany, kłujący ból. Pamiętała ostrzeżenie Rillao  o 
panowaniu nad głosem. 

- To jest wezwanie - powiedział Indexer. - Dla ciebie, ma się rozumieć. 
Oczy skupiły się na Leii. 
- Jeśli chodzi o nią, kto wie? O tym pomyślimy później. Oczy znowu popatrzyły 

na Rillao. 

- Myślałem, że twoi ludzie wymarli. 
- Nie... całkiem - zająknęła się Rillao. 
- Myślałem, że Firrerreańczycy nie biorą udziału w handlu - rzekł. 
- Łatwo się przystosowujemy. 
- Wiem, wiem. To dobry  sposób, aby nie dać się  wytrzebić. Ach, rozumiem, ży-

czysz sobie rozszerzyć modyfikację genów. 

Rillao przemilczała. 
- Albo wycofać swych ludzi z handlu. Przyczyna kłopotu, reklama... 
- Wszystko, co ciebie dotyczy, to moje pieniądze. 
Kod  stawał  się  dla  Lelili  -  łowczyni  coraz  bardziej  zrozumiały.  Rillao  prosiła  o 

kupienie niewolnika. 

Żyłaś w niewiedzy - powiedziała do siebie. - To dobrze, że zostałaś łowcą. 
Spojrzała z ukosa przez zasłonę wilgotnych włosów na Rillao. Poczuła, że z gnie-

wu i upokorzenia czerwienieje. Przedstawiać ją pośrednikowi jako kupca niewolnika! 

Co za różnica - pomyślała - czy Indexer wie, jak zarabiam na życie. Zależy ci na 

tym, co o tobie pomyśli? Zapamiętaj, co masz robić, po co tu jesteś. Twoim zadaniem 
jest  odnaleźć  uciekający  statek.  A  jeśli  podstęp  jest  jedynym  środkiem...  pomyśl  o 
nagrodzie, jaka cię czeka. 

- Poszukiwanie będzie kosztowne - stwierdził Indexer. - Musisz zdać sobie z tego 

sprawę. Wielka liczba danych do dokładnego zbadania dla krótkiej informacji. 

Rillao machnęła ręką na koszty. Odwróciła się do Lelili, która nagle zorientowała 

się, że Rillao nie ma pieniędzy. Rillao nie ma nic. 

- Zapłać mu, ile zechce - powiedziała Rillao do Lelili. 
-  Ale  ja  nie...  -  urwała myśląc:  Oczywiście,  że  wzięłam  pieniądze.  Dlaczego  po-

myślałam, że nie mam pieniędzy? 

Zmieszana, strapiona skoczyła na równe nogi. 
Niepewnie balansując na czubkach palców na mokrym kamiennym bruku zakoły-

sała się i omal nie upadła. Rillao chwyciła ją za przedramię, przytrzymała i potrząsnęła 
nią,  mając  złudzenie,  że  Lelila  jest  dwiema  osobami  jednocześnie.  Jedna  to  Lelila  - 
łowczyni, prostolinijna i flegmatyczna, druga - obca, ciemnooka i niebezpieczna dzięki 
sile swej wściekłości. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Razem z ramieniem Rillao chwyciła kilka pasemek jej włosów. Niechcący je wy-

rwała. 

- To boli - powiedziała Lelila. - Chodź, zapłacę mu. - Rozwścieczona „obca" znik-

nęła. 

Rillao niechętnie cofnęła rękę, patrząc na Lelilę dziwnym, uważnym spojrzeniem. 
Unikając wzroku Rillao, Lelila odwróciła się do Indexera. - Ile mam ci zapłacić? 
- To zależy od poszukiwań. 
Istota sięgnęła w górę kilkoma mackami i okręciła nimi szklaną nadbudowę. Resz-

ta jej członków ukryła się pomiędzy agatami. 

Lelila ukucnęła, czekając cierpliwie. 
Ze  szklanej  nadbudowy  napłynęła  tajemnicza,  wysoka  i  krystaliczna  muzyka. 

Bezkostne istoty, pętając się po szkle, trącały się w ruchu i wspinały z niedbałą płynno-
ścią w stronę Indexera. Ich ruch zmieniał wysokość i natężenie dźwięków, komponując 
nieziemską  melodię.  Im  bardziej  się  zbliżały,  tym  wyższa  była  skala.  Rillao  zwęziła 
oczy i podniosła ramiona, jakby broniła się przed percepcją tej melodii. Kiedy dźwięk 
stał się nie do zniesienia, Rillao cicho jęknęła, opuściła ręce i zasłoniła uszy. 

Wszystkie istoty zebrały się w pobliżu Indexera. Każda była spleciona z resztą za 

pomocą macek, tworząc żywą sieć, która zaczęła rzucać cień na stwora. 

Krystaliczne oczy Indexera skupiły się na sadzawce. Jego wolne macki przeszuki-

wały agatowy grys. Kamienie grzechotały i postukiwały  o  siebie. Przechodzący przez 
wodę dźwięk brzmiał głucho. 

- Co on robi? - szeptem spytała Lelila. 
- Cii! 
Bolały ją palce i kolana, ale nie chciała siedzieć  w kałuży. Mokre  włosy ziębiły. 

Usiadła tam gdzie przedtem, nie mogąc opanować drżenia nóg. 

W  chwilę  później  Indexer  odstąpił  od  przeglądania  agatów.  Pozostałe  istoty  po-

rozwiązywały się i wycofały na swych poskręcanych mackach na swoje miejsca w ba-
senach i szklanej makatce. Lelila nie mogła stwierdzić, czy przyjęły swe pierwotne po-
zycje. Znowu usłyszała melodię, która zatrzymała się raptownie w połowie trelu, kiedy 
Indexer spadł ze sznurków. 

Macki Indexera ułożyły się dookoła bezkostnego ciała w rozetę. Z wody wystawa-

ły krystaliczne oczy. 

Jedna z macek wysunęła się z sadzawki i wyprostowała przed Lelila, która wsunę-

ła rękę do kieszeni, gdzie trzymała pieniądze. 

-  Jaka  jest  cena?  -  spytała  Rillao  silnym  głosem.  Indexer  wymienił  sumę.  Lelila 

zacisnęła rękę na banknotach. 

Cena była znaczną częścią jej majątku. 
Nie  ma  czasu  na  wykręty  -  powiedziała  do  siebie.  Wsadziła  garść  kredytów  w 

chwytną trąbę Indexera, który zwinął je w rulon i schował pod wodę. Macka zagrzecho-
tała na agatowym grysie. Kredyty zniknęły. Kiedy macka Indexera pojawiła się ponow-
nie, była pusta. 

- Nie znalazłem nikogo z twojego gatunku, Firrerreanko - powiedział stwór. - Ni-

kogo sprzedanego w handlu publicznym. 

Lelila podskoczyła oburzona. Omal się nie potknęła, bo zdrętwiały jej stopy. 
- Niczego nie znalazłeś! - krzyknęła. - Wziąłeś od nas pieniądze za nic! 
- Wziąłem za mój czas i doświadczenie - wyjaśnił Indexer - spokojnie. - Nie wy-

czaruję czegoś, czego nie ma! 

- Mogłeś nas ostrzec! Indexer osiadł. 
Rillao objęła Lelilę ramieniem. 
- Nie szkodzi - rzekła. 
- Przecież nas oszukano! 
-  Nie  rzucaj  oskarżeń,  które  nie  mają  pokrycia  w  rzeczywistości  -  powiedział 

ostrzegawczo Indexer. 

-  Indexer nie może  wyczarować  czegoś,  co  nie  istnieje  —  powtórzyła  Rillao.  Jej 

głos był spokojny, lecz nie zrezygnowany. 

Lelila była zdumiona, że Rillao nie wpadła w furię, nie rzuciła się na Indexera, nie 

powyrywała mu macek i nie rozrzuciła ich po dziedzińcu. 

- Dziękujemy ci, Indexerze - wysyczała Lelila z równym spokojem. 
- Firrerreanko! - zawołał nagle stwór. 
- Tak, Indexerze? 
- Nie znalazłem żadnych publicznych wzmianek. Mogłem jednak nie mieć infor-

macji o transakcjach prywatnych. 

Rillao zesztywniała. Jej palce wbiły się w ramię Lelili. 
-  Powiem  ci  coś,  co  sam  słyszałem, pod  warunkiem  że  obiecasz  potwierdzić  lub 

obalić tę plotkę. 

- Zadaj pytanie - rzuciła Rillao cichym, złowieszczym szeptem. 
- Mówi się - rzekł Indexer - że Stacja Asylum wyobraża sobie, iż może konkuro-

wać z Chalcedonem. 

Artoo - Detoo zaświergotał ze zmartwienia. 
- Asylum? - powtórzyła Lelila. Nie znała żadnego miejsca o takiej nazwie. 
-  Myślałam  -  powiedziała  cicho  Rillao  -  że  Republika  zniszczyła  tę  jaskinię  zła 

przy pierwszej sposobności. 

Indexer zwrócił swe lśniące oczy na Rillao. 
- Być może Republika uważała, że to miejsce jeszcze się przyda - stwierdził i zsu-

nął się do wody. Kolor jego skóry zlał się z ziemistą barwą agatowego gniazda. 

Artoo  -  Detoo,  pragnąc  uciec  przed  wilgocią,  obrócił  się  i  potoczył  stukając  o 

szklany bruk. Kiedy Lelila szła za Rillao przez dziedziniec, na dnie sadzawki grzecho-
tały i postukiwały gładkie, okrągłe kamienie. 

Kiedy znalazły się na ulicy, Lelila zmarszczyła brwi i spytała: 
- Dlaczego Republika miałaby zniszczyć Stację Asylum? 
- Bo jest to miejsce, gdzie Imperium testowało metody zniewalania i uśmiercania... 

na żywych osobnikach. 

- Republika mogła przecież tego zakazać! - wykrzyknęła Lelila. - Nie mogła?! 
- Nie wiem - odpowiedziała Rillao. - Nie miałam wtedy z nikim kontaktu. 
 
Opuściwszy kwaterę, Han poszedł ścieżką w dół. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Był wściekły. Po pierwsze na Luke'a, który go podejrzewał, a po drugie na to, że 

nie dano mu możliwości odparcia niesłusznych zarzutów. 

Han wciąż darzył Xaverri uczuciem; nie mógł temu zaprzeczyć. I chociaż było to 

prawdą, nie mógł pogodzić się z faktem, że miał ponieść za to karę. 

Czy  powinienem  zapomnieć,  że  kiedyś  kochałem  Xaverri?  -  pomyślał.  -  Wybra-

łem Leię, a ona mnie, ponieważ się pokochaliśmy. Nic się nie zmieniło. Kocham Leię. 
Teraz ją kocham. To, co czułem do Xaverri, było... dawno temu. 

Zastanawiał się, czy może powinien odszukać Xaverri i poprosić ją, aby przez ja-

kiś czas trzymała się z dala od Luke'a. Albo znaleźć dziewczynę, potem poszukać Lu-
ke'a i porozmawiać raz jeszcze na temat ostatniej nocy. Ale to mogłoby sugerować, że 
Han czuje się winny i ma za co przepraszać. 

Zaklął pod nosem. Nie miał żadnego pomysłu, gdzie może mieszkać Xaverri. Nie 

wiedział,  gdzie  jej  szukać,  może  oprócz  siedziby  Waru.  Przez  chwilę  nie  mógł  sobie 
wyobrazić powrotu w to miejsce. Nie byłby w stanie patrzeć ponownie na to, co widział 
wczoraj. Mógł wrócić do hotelu i zapytać Threepia, gdzie znalazł Xaverri. 

Ale tego też nie chciał zrobić. 
Całkiem spora lista rzeczy, których nie możesz lub nie chcesz zrobić - powiedział 

do siebie. - Nie myśl o nich. Xaverri sama o siebie zadba, o czym  cię  wyraźnie poin-
formowała. A Luke może się złościć, ale nie jest głupi. Gdyby zamierzał stracić całko-
wicie nad sobą panowanie, zrobiłby to tam, w hotelu, przy mnie. 

Wybierz problem, który potrafisz rozwiązać - przykazał sobie, kierując się w stro-

nę tawern i lokali gier hazardowych. - A kiedy już to zrobisz, zacznij intensywnie my-
śleć, co zrobić w sprawie Waru. 

 
Jaina ostrożnie otworzyła drzwi i wyjrzała. 
Światełko  paliło  się  za  nią  i  rozjaśniało  jej  postać,  rzucając  cień  na  ciemną  ka-

mienną posadzkę. Szybko je zgasiła, przestraszona, że ktoś ją zauważył. 

Nadsłuchiwała z uwagą. Do jej uszu dobiegł cichy brzęk. 
Stróżujący  android?  -  zastanawiała  się.  Cofnęła  się  do  celi.  W  uchylonych 

drzwiach zostawiła tylko maleńką szparkę. Android - stróż, który widział w ciemności, 
mógłby wszcząć alarm. Wtedy jeden z proktorów przyszedłby i zamknął Jainę z powro-
tem w celi, być może już na zawsze. 

Brzęk nie przemieszczał się. Nie był to android. Wystraszona, ale zdeterminowana 

Jaina połączyła kilka cząsteczek powietrza i zapaliła słabe światełko. Wysłała je na ze-
wnątrz, w sam środek hollu. 

Na korytarzu przy wejściu stał proktor. Powinien był stać, ale zamiast tego opierał 

się o ścianę i spał. A dźwięk, który słyszała dziewczynka, to było jego chrapanie. 

Jaina wyślizgnęła się z celi. Drzwi za nią się zamknęły. Światełko wygasiła prawie 

do zera. Zrobiła kilka kroków i przystanęła. Bała się. Proktor w każdej chwili mógł się 
obudzić. Gdyby teraz zawróciła i weszła z powrotem do celi, nie musiałaby odczuwać 
strachu. Mogłaby rozpalić światełko i się ogrzać. 

Ale gdyby to zrobiła, nigdy nie znalazłaby Jacena, nie ujrzałaby mamy i taty, i by 

się nie dowiedziała, co przytrafiło się Anakinowi. 

Po drugiej stronie pokoju lśniła słaba linia światła. Jaina szła w jej stronę z rękami 

wyciągniętymi przed siebie, aby na coś nie wpaść. Światło wydobywało się spod drzwi 
jednej z cel. 

- Jacen? - wyszeptała. 
- Pomóż mi stąd wyjść! - odpowiedział szeptem. 
- Cii! 
Byłoby łatwiej rozmawiać za pomocą myśli. Ale gdyby tak zrobili, Hethrir mógłby 

się o tym dowiedzieć. Jaina bała się nawet spróbować. 

Spojrzała na proktora. Głowa  opadła mu na pierś. Parsknął i o mały  włos się nie 

obudził. Zamarła. 

Proktor coś wymamrotał. Zjechał w dół po ścianie i oparł głowę na kolanach. 
Znowu zaczął chrapać. 
Jaina spowodowała, że molekuły powietrza zaczęły na siebie wpadać. Wydawały 

przy tym cichy, buczący i bębniący dźwięk. Może teraz proktor ich nie usłyszy. 

- Szybko! - wyszeptał Jacen. 
Uśmiechnęła się szeroko. Drzwi nie były zamknięte na klucz, zostały tylko zatrza-

śnięte. Nie musiały być zamknięte. Hethrirowi nie przyszło do głowy, że jedno z dzieci 
wydostanie się z pokoju i uwolni pozostałe. 

Jaina chwyciła klamkę i otworzyła drzwi. 
Zaskrzypiały. 
- Co? Kto to? - Proktor zerwał się na równe nogi. Jaina jednym skokiem znalazła 

się za drzwiami. Proktor wbiegł do otwartej celi. 

- Co tu się dzieje?! W jaki sposób otworzyłeś drzwi?! 
- Nie wiem - odparł Jacen. - Po prostu się otworzyły! Jaina nie widziała proktora, 

ale słyszała, jak poszturchiwał klamkę. 

Pchnęła drzwi tak mocno, jak tylko mogła. 
Ciężkie  drewno  uderzyło  go  w  głowę.  Krzyknął  i  wpadł  do  celi  Jacena.  Jacen 

przebiegł nad nim, a Jaina trzasnęła drzwiami. Ciemięzca został w środku. 

Zaczął  krzyczeć  i  walić  w  drzwi,  ale  Jaina  nie  poświeciła  mu  nawet  odrobiny 

uwagi. 

Jacen uścisnął Jainę z całej siły. Jaina odwzajemniła uścisk. 
- Jasa, Jasa, jaka jestem szczęśliwa, że cię widzę... 
- Jaya, myślałem, że cię stąd zabiorą... 
- ...ale co z Anakinem? I... 
- ...to najbardziej okropne miejsce... 
- ...szkoła jest taka... 
- ...nudna! Myślę, że oni wszyscy kłamią... 
- ...tak, bo powiedzieli, że mama i tata... 
- Oni nie zginęli! - zawołał Jacen. - Nie zginęli! 
- Wiem - odpowiedziała Jaina. - Ci źli ludzie chcą tylko, żebyśmy tak myśleli. 
Stali skąpani w słabym świetle, kiedy Jacen rozgrzał cząsteczki powietrza i zakrę-

cił nimi przy ich stopach. 

Proktor jeszcze raz walnął w drzwi. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Wypuśćcie mnie! 
- Nie - powiedziała Jaina. Cieszyła się, że nie rozwaliła mu głowy. Ale tylko tro-

chę. 

Jacen uśmiechnął się. Jemu także kiwał się przedni ząb, ale jeszcze nie wypadł. 
- Popatrz! - rzekła Jaina. - Rośnie mi nowy ząb! -  Wetknęła język  w  szparę, aby 

pokazać Jacenowi gdzie. 

- Mnie też urośnie! Już wkrótce. 
- Chodźmy! - Jaina złapała go za rękę i pociągnęła w głąb ciemnego korytarza. 
- Zaczekaj! Co zrobimy? Co z innymi dziećmi? 
- Wyjdziemy stąd, miniemy smoka i uciekniemy. Może uda nam się znaleźć na ty-

le  daleko,  żeby  dosięgnąć  myślami  mamę  i  wujka  Luke'a.  -  Nie  zastanawiała  się,  co 
zrobić z resztą dzieci. 

- Może będą chciały pójść z nami. Albo same uciec - nalegał Jacen. 
Jaina była niecierpliwa, ale wiedziała, że brat ma rację. Podbiegła do drzwi obok i 

otworzyła je. Podgrzała trochę powietrze, aby lepiej widzieć. 

-  Uciekamy.  Możecie  uciec  z  nami  albo  zostać  tutaj!  Jacen  podbiegł  do  drzwi 

znajdujących się naprzeciwko jego celi i też je otworzył. 

- Uciekamy! Czy chcecie iść z nami? 
Większość dzieci powyskakiwała ze swoich łóżek i wybiegła do hollu. Ale kilkoro 

zostało w celach. Jaina nawet nie próbowała namawiać ich, aby z nimi poszli. Nie miała 
czasu. Zostawiła im uchylone drzwi, na wypadek gdyby zdecydowały się zmienić de-
cyzję. 

Otworzyła ostatnie drzwi. 
- Uciekamy! Czy... 
Przed nią stał Vram. Jaina zatrzymała się zdziwiona. 
Hethrir Vrama także zamykał na noc! Mianował go pomocnikiem, ale mu nie ufał. 
Vram miał łóżko, koc i światło. Ale na noc wciąż go zamykano. 
- Nie! - zawołał. Był bardzo przestraszony. - Nie bij, bo powiem Hethrirowi! 
Jaina  była  przerażona.  Za  nią  zebrały  się  wszystkie  dzieci,  szeptały  bardzo  pod-

ekscytowane, szczęśliwe i pełne nadziei. Nie sądziła, aby któreś z nich mogło pobiec i 
donieść o  całej sprawie. Nie bała się o to. Ale Vram w swej nowej, rdzawoczerwonej 
tunice mógł to zrobić. 

- Czy chcesz... chcesz iść z nami? 
- Zbijesz mnie! Zabijesz! 
- Nie! 
Wziął głęboki oddech. 
- Na pomoc! 
Jaina ze złością zatrzasnęła przed nim drzwi. 
Jacen złapał ją za rękę. Pobiegli razem korytarzem, światełka rozgrzanego powie-

trza błyszczały nad ich głowami. 

Dzieci podążyły za nimi. 
Małe słoneczko właśnie zachodziło, kiedy dotarli do schodów prowadzących z bu-

dynku. Jaina wbiegła po nich i wyjrzała. Nie było nikogo. Boisko było puste. 

- A co ze smokiem? - wyszeptało jedno z dzieci. 
- Nie wiem - odparła Jaina. - Słońce jest za nisko, nie możemy użyć  wielonarzę-

dziówki! 

Jacen  błyskawicznie  zapalił  maleńki  wirek  rozgrzanego  powietrza.  Blask  był  o 

wiele jaśniejszy niż światło skupione soczewką Jainy. Przeskoczył na drugą stronę bo-
iska. Jaina i Jacen pobiegli za jasną plamką. 

- Smoku! - zawołał Jacen. - Hej, smoku! 
Smok wyskoczył z piasku i ryknął. Ale nie rzucił się na płot. Rozejrzał się dooko-

ła, sapnął i podskoczył, próbując złapać zajączka, którego zrobił dla niego Jacen. Wci-
snął łapę w oczko siatki. 

Jacen pogładził twarde łuski. Smok zamruczał. 
Żałuję, że nie mogę tego zrobić! - pomyślała Jaina. - Oswoić smoka i zaprzyjaźnić 

się z nim, tak jak Jacen. 

Ale  wiedziała,  że  Jacen  był  także  trochę  zazdrosny,  kiedy  udało  się  jej  rozebrać 

skomplikowany przedmiot na części, a potem złożyć go i naprawić. 

Jacen stał tuż pod nosem smoka. Stwór wyzywająco prychnął. Chłopiec odpowie-

dział tym samym. Wetknął rękę przez płot i pogłaskał smoka po grubo pomarszczonym 
czole. Smok wywiesił jęzor. 

Jaina ciężko westchnęła. 
- Myślę, że ona mnie smakuje - szepnął Jacen. - Jeśli jest taka jak jaszczurki u nas 

w domu. 

- Smakuje! Więc może cię zje! 
- Poznaje, że to ja! Chodźmy! 
- Jesteś pewien? 
Wtem rozdzwoniły się alarmy i nie mieli już wyboru. 
Jacen wdrapał się na płot. Jaina podążyła za nim. Druciane oczka podrapały jej rę-

ce. Przelazła górą i zeskoczyła na drugą stronę. 

Pozostałe  dzieci  całą  masą  gramoliły  się  na  ogrodzenie  i  zeskakiwały  na  ziemię, 

ale trzymały się tak daleko od smoka, jak to było możliwe. 

Smok polizał jęzorem buty Jacena. 
- Ona po prostu chce być pewna, że mnie rozpozna - utrzymywał Jacen. Wślizgnął 

się na grzbiet smoka. - W porządku, Pani Smoczyco? Mogę na tobie jechać? 

Sapnęła i podniosła głowę, ale nie wierzgnęła ani nie przekoziołkowała, próbując 

zrzucić Jacena na płot. Jacen zawiesił świetlnego zajączka przed nią. 

- Chodźcie, pośpieszcie się! 
Wyciągnął rękę do Jainy. Chwyciła jego dłoń i wskoczyła na grzbiet smoka. Smok 

nachylił  się  do  dziewczynki, najpierw  podnosząc  się  na  swych  tylnych  łapach,  potem 
prostując  przednie.  Jaina  zapiszczała  ze  zdziwienia i  złapała  Jacena  w  pasie.  Czułaby 
się o wiele lepiej, gdyby smok chodził wyłącznie po ziemi i mogła go prowadzić. 

Do smoka podbiegły inne dzieci. Jaina łapała je za ręce i wciągała na grzbiet zwie-

rzęcia.  Po  chwili  smok  był  cały  pokryty  dziećmi.  Większość  siedziała na plecach, ale 
kilka wisiało u łap, chichocząc. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Nadal wszystko w porządku, Pani Smoczyco? - spytał Jacen. - Czy wszyscy mo-

żemy pojechać? - Popatrzył na Jainę. - Nie sądzę, żebyśmy jej przeszkadzali. 

- Szybko, jedźmy, jeśli mamy jechać! - Jaina słyszała krzyki, dobiegające z kanio-

nu. 

Obawiała się, że dosięgnie ją moc Hethrira. Jak tylko się dowie, że uciekają, ścią-

gnie Jainę na ziemię. Zarzuci na nią swoją ciężką, zimną mgłę, tak jak to miało miejsce 
wtedy, gdy chciała ochronić Lusę. 

Jacen zawiesił świetlnego zajączka przed smokiem. 
Jaina zadrżała. 
- Ostrożnie, Jasa - szepnęła. - Ostrożnie. 
Kołysząc się na piasku, smok szedł za światełkiem, minął płot i skierował się do 

wyjścia z kanionu. Zajączek rzucał krążki blasku. 

Jaina żałowała, że nie ma z nimi Lusy. Ciekawa była, w jaki sposób centaurionka 

dosiadłaby smoka. Potem pomyślała, że być może Lusa nie musiałaby jechać na smo-
ku, bo sama miała cztery kopyta. Przecież tak bardzo chciała biegać. 

Jaina martwiła się o nią i o wyrwulfa szambelana. 
Jakoś - pomyślała - jakoś ich znajdę i uratuję! Nie obchodzi mnie, co zrobi  Het-

hrir! 

Smok wspiął się na stromą wydmę, ślizgając się na delikatnym piasku. Jacen zła-

pał go za szyję, Jaina trzymała Jacena w pasie, następne dziecko złapało się talii Jainy. 
Wszyscy  trochę  zsunęli  się  do  tyłu.  Smok  potrząsnął  ogonem,  przytrzymując  dzieci 
siedzące na jego grzbiecie. 

- Myślę, że nas lubi - powiedziała Jaina, starając się nie okazywać strachu. 
Jacen się uśmiechnął. Nagle spoważniał. 
- Dokąd właściwie mamy jechać? 
- Jak najdalej - zdecydowała Jaina. 
Smok doszedł na szczyt wydmy. Zatrzymał się i podniósł głowę, nadymając noz-

drza, jakby pił wiatr. 

Jacen  nachylił  się  do  przodu  i  szepnął  coś  do  ucha  zwierzęcia.  Pani  Smoczyca 

skoczyła na brzeg wydmy i zjechała po niej w dół. Wszyscy  wrzasnęli z podniecenia. 
To było lepsze niż najzabawniejsza jazda! 

Pani Smoczyca znalazła się u podnóża wydmy. Skierowała się w stronę strumienia 

i lasu. Kiedy chciała, potrafiła chodzić bardzo szybko. 

Jacen poszperał pod koszulą. 
- Co robisz? - Jaina sądziła, że się drapie. - Czy coś cię użądliło? 
- Użądliło?! - wykrzyknął Jacen. 
- Czasami może tak być. 
- Mnie nigdy nic nie gryzie - powiedział Jacen. Włożył rękę za koszulę i pokazał 

jej, co tam ukrywa. W jego garści coś się delikatnie kręciło. Małe stworzonko rozejrza-
ło się dookoła lśniącymi ślepkami. 

- Co to? Było w twojej celi? 
- Nie... - chłopiec trochę rozchylił dłoń. Stworzonko rozciągnęło dwie pary skrzy-

deł i wczepiło się w palec Jacena za pomocą jednej pary łapek. 

-  On  jest  z  Munto  Codru!  -  zawołała  Jaina.  - To  nietoperz!  Miałeś  się  nie  bawić 

nietoperzami! 

- Ja się nie bawiłem - wytłumaczył. - Ja patrzyłem. Jest naprawdę ciekawy. 
Nietoperz ziewnął. W świetle gwiazd zalśniły ostre ząbki. 
- Ma trujący jad! - stwierdziła Jaina. 
- Po prostu na niego patrzyłem - powtórzył Jacen. - Nie chciałem go ze sobą zabie-

rać, to znaczy, skąd mogłem wiedzieć, że ktoś przyjedzie i nas porwie? 

- Co zamierzasz z nim teraz zrobić? 
Nietoperz  przykucnął  w  dłoni  Jacena  i rozłożył  skrzydła na  cztery  strony  świata. 

Jacen opuszkiem palca dotknął końca jednego. 

- Pozwolę mu odlecieć - powiedział. - Cały czas był w klatce. To nudne. 
Wyciągnął  rękę.  Czteroskrzydły  nietoperz  podniósł  łepek,  zaśpiewał  kilka  nut, 

rozwinął skrzydła i zniknął w ciemności. 

Pani Smoczyca szła ciągle naprzód. Jaina przez cały czas spodziewała się, że zo-

baczy nad głową statek, że pojawi się Hethrir i jego proktorzy i każą im wracać. 

Ale nic takiego się nie stało. 
Małe  słonko  chyliło  się  ku  zachodowi.  Uciekali  już  cały  dzień,  który  co  prawda 

stanowił połowę normalnego dnia, ale Jainie chciało się pić, jeść i była cała poocierana 
od jazdy. 

W oddali, w blasku słońca zalśnił strumyk. Wił się między drzewami i prowadził 

w głąb lasu. Tutaj łatwiej byłoby się ukryć niż na gołym piasku. 

Pani Smoczyca podniosła głowę i węszyła. Po chwili zwiesiła łeb i ruszyła nieco 

szybciej w kierunku strumienia. 

Łapy smoka zagłębiły się w błocie na brzegu. Zwierzę zatrzymało się i parsknęło. 

Nachyliło łeb i Jacen ześlizgnął się na dół. Jaina chwyciła się łusek smoka i zeskoczyła. 
Pozostałe dzieci zrobiły to samo. 

Pani  Smoczyca  chciała  się  napić  ze  strumienia,  ale  potem  do  niego  wskoczyła, 

przeszła w bród i położyła się na żwirze. Wyglądała jak wyspa. Zanurzyła łeb i pusz-
czała nosem bąbelki. Po chwili otrząsnęła się. 

Jaina zniknęła  w  wodzie.  Walczyła  i  chlapała,  aż  znalazła się  przy  brzegu.  Wie-

działa, że powinna pobiegać, ale była strasznie spragniona, zmęczona i głodna. Napiła 
się ze strumienia. 

Niebo  zaczęło  zmieniać  kolor  z  czarnego  na  purpurowy,  potem  różowy,  żółty  i 

błękitny. Drzewa rzucały chłodne cienie. Wszystkie krzaczki na brzegu były ciężkie od 
jagód. Samo patrzenie na nie spowodowało, że Jainie ślina napłynęła do ust. Ale bała 
się je zjeść. 

Niczemu na tej planecie nie ufam - pomyślała. - Z wyjątkiem Jacena i może Pani 

Smoczycy. Hethrir mówił, że jest naszym przyjacielem, a nim nie był, nie był! I mówił, 
że spróbuje nas nauczyć tego, co powinniśmy wiedzieć. Wtedy też kłamał. 

Nawet Tigris, który czasami nie był taki zupełnie podły, powiedział, że Pani Smo-

czyca może nas zjeść. 

Smok usiadł głębiej  w  wodzie, opryskując dzieci biegające po obu jego stronach. 

Wstał z wielkim pluskiem. Jaina się roześmiała. Ale wciąż była głodna. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Jacen  podbiegł  do  brzegu.  W  jego  mokrych  włosach  wylądował  czteroskrzydły 

nietoperz.  Zaszczebiotał  i  zaśpiewał.  Jacen  wszedł  prosto  w  jeden  z  krzaków  i  zebrał 
garść jagód. 

- Jacen! Mogą być trujące! Wepchnął je do ust i zjadł. 
- Nie bądź głupia, Jaya - odpowiedział. 
Nie jestem, Jasa! - odparła, podkreślając jego przezwisko. 
- Ktoś zbudował to miejsce, tak? 
- Tak, z pewnością. 
-  Więc  zasadził  tu rzeczy  nadające  się  do  jedzenia.  Podał  jej  trochę  jagód.  Jaina 

zjadła.  Były  bardzo  smaczne.  Potem  wszystkie  dzieci  usiadły  na  brzegu  strumienia, 
grzejąc  się  i  susząc  na  słońcu.  Jeden  z  maluchów,  w  wieku  Anakina,  przytulił  się  do 
Jainy. 

- Czy teraz możemy iść do domu? 
- Już wkrótce - powiedziała. - Mam nadzieję, że wkrótce. 
- Chcę mamusi - powiedział maluch pochlipując. 
- Ja też - odparła i przytuliła dziecko. 
Dolna warga zaczęła jej drżeć, więc musiała przestać mówić, aby się przy wszyst-

kich nie rozpłakać. Nie chciała ich przestraszyć. Sama się bała, bo nie wiedziała, co ro-
bić. Odwróciła się do Jacena, ale wiedziała, że on także nie wie. 

Wstała i przysiadła się do brata. 
- Musimy poszukać miejsca, gdzie nie będą mogli dostać się proktorzy - stwierdzi-

ła. 

Przytaknął. 
- Co takiego potrafimy zrobić, czego oni nie umieją? - zapytał. 
- Wiele rzeczy - odpowiedziała. Prawie sięgnęła po kamień... 
- Nie, nie, Jaina! - krzyknął Jacen. 
Jeszcze  zanim  to  powiedział,  zrobiła  krok  w  tył.  Bała  się,  że  dosięgnie  ją  mgła 

Hethrira. Bała się, że jeśli użyje swej Mocy do czegoś większego niż poruszanie cząste-
czek powietrza, Hethrir ją odnajdzie. 

- Wiele zwykłych rzeczy - powtórzyła smutno. 
- Jesteśmy mali - stwierdził Jacen. - A oni duzi. To nie jest sprawiedliwe. 
- Tak - odparła. - My  jesteśmy mali, a oni duzi. Wskazała na przeciwległy  brzeg 

strumienia, porośnięty gęstymi krzakami. 

- Założę się, że nie dostaną się pod te krzaki, ale my tak. Jacen uśmiechnął się sze-

roko. 

- Będą jak jaskinie. 
- A potem, kiedy się ściemni, wypełzniemy spod nich i poszukamy ich statków. 
- Albo kapsuł informacyjnych. 
- Albo porwiemy któregoś proktora i zmusimy, aby nas zabrał do domu! 
Jaina  popatrzyła  na  Jacena  sceptycznie.  Zawsze  żartował.  Oboje  żałowali,  że nie 

było to możliwe. 

- Lepiej chodźmy. 
- Hej, wszyscy! - zawołała Jaina. 

Dzieci przestały się bawić w płytkim strumieniu, wspinać się na Panią Smoczycę i 

jeść jagody z krzaków. 

- Musimy uciekać - rzekła Jaina. 
- Bo inaczej przyjdą tu proktorzy i wsadzą nas z powrotem do więzienia. 
Jeden z malców podszedł do Jainy i objął ją w pasie. 
- Jestem zmęczony, Jaya - westchnął. 
Mówił zupełnie jak Anakin i Jaina o mały włos nie rozpłynęła się we łzach. Tęsk-

niła za braciszkiem i martwiła się o niego, chociaż czasami jej dokuczał. 

- Wiem - odrzekła. - Ja też. Schowajmy się w krzakach i utnijmy sobie drzemkę, 

dobrze? 

Mały kopnął ją w brudny palec u nogi. 
- Tak, zgoda - powiedział niechętnie. 
Jaina  złapała  Jacena  za  rękę,  ten  zaś  chwycił  rączkę  jednego  z  maluchów.  Cała 

gromada zaczęła brnąć przez strumień na drugi brzeg. 

Smok parskał i chlapał, machając ze świstem swym drugim pokrytym łuską ogo-

nem. 

Wsadził łeb w wodę i wynurzył się z pyskiem pełnym zielska. Schrupał je ze sma-

kiem. 

- Jesteś piękna, Pani Smoczyco - powiedział Jacen, drapiąc ją po brwiach. - Ale za 

duża, żeby z nami pójść. Może powinnaś wrócić na pustynię i ukryć się w piasku, aby 
proktorzy nie zrobili ci krzywdy. 

Smok  zanurzył  się  w  wodzie  tak  głęboko,  że  ponad  jej  powierzchnię  wystawały 

tylko  oczy,  grzbiet  i  nozdrza.  Zamknął  oczy.  Jego  powieki  rozbryzgały  wodę  aż  na 
twarz Jainy. 

-  Jest  przekonana, że  się  schowała  -  powiedziała  Jaina.  Jacen  zawahał  się, zmar-

twiony. 

- Musimy iść - przypomniała Jaina. - Musimy się ukryć. Nic jej nie będzie, Jacen. 

Może nawet pomyślą, że nas pożarła i się ucieszą, dadzą jej jakąś nagrodę. 

Jacen uśmiechnął się od ucha do ucha. 
Znalazł szlak. Powiedział, że zrobiło go jakieś zwierzę. Jaina miała nadzieję, że go 

nie spotkają. Wyobraziła sobie wielkie kły i zęby. 

Ale Pani Smoczyca też ma wielkie kły i zęby, a okazała się fajna - pomyślała. 
Jacen wyplątał czteroskrzydłego nietoperza z włosów i trzymał go delikatnie w rę-

ce, przyglądając się jego ostremu, małemu pyszczkowi. Nietoperz wiercił się, więc Ja-
cen  go  puścił.  Stwór  zatrzepotał  skrzydłami  i  odleciał  w  złotozielone  cienie  ponad 
krzakami. 

- Poszuka nam miejsca - wyjaśnił Jacen. 
Namówił go w ten sam sposób co Panią Smoczycę i myrminy. 
Czołgali się po śladach. Przewodził Jacen, Jaina szła ostatnia. 
Założę się, że na tym szlaku jest całe mnóstwo robaków i innego świństwa  - po-

myślała. - Fuj. Żałuję, że nie jestem w domu w laboratorium chemicznym. 

W kilka minut później usłyszała odgłosy pojazdów naziemnych. Przeraziła się, że 

Hethrir i proktorzy są tuż za nimi. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Czekaliśmy za długo! - pomyślała. 
Jeden z maluchów czołgających się przed nią zatrzymał się i obejrzał. 
- Jaina! - powiedział szeptem. - Słyszałaś? 
- Cii! Pośpiesz się! Bądź naprawdę cicho i wędruj do przodu! 
Czołgali się najszybciej, jak mogli. Jaina nie widziała Jacena, zaledwie mogła go 

wyczuć daleko przed sobą. Miała nadzieję, że nietoperz znajdzie drogę w krzakach. Ale 
co dalej? 

W oddali Pani Smoczyca ryczała, chlapała i tupała. Proktorzy zaczęli wrzeszczeć. 
Mam nadzieję, że ich zatrzyma! - pomyślała Jaina. 
Dziewczynka wstrzymała oddech. Bała się, że usłyszy buczenie miecza. Obawiała 

się, że Hethrir może zabić Panią Smoczycę za pomocą jednej małej myśli, tak jak prok-
torzy pozgniatali myrminy w swoich spodniach. 

Chlapanie smoka rozlegało się coraz dalej i dalej. 
Jaina się uśmiechnęła. 
Pani  Smoczyca  też  się  boi  -  pomyślała.  -  Ucieka.  Będzie  bezpieczna.  Ale  założę 

się, że najpierw nastraszy proktorów. 

Miała nadzieję, że smok znajdzie sobie jeszcze jedną porcję soczystego  wodnego 

zielska. 

-  Popatrzcie!  -  wrzasnął  jeden  z  proktorów.  -  Ślady  stóp  na  drugim  brzegu. 

Chodźmy! 

- Szybciej! - wyszeptała znowu Jaina. Każda sekunda oddalała ich od mgły Hethri-

ra. 

Dzieci przed nią czołgały się tak szybko, jak tylko mogły. 
Ziemia  robiła  się  coraz  bardziej  grząska.  Spodnie  i  rękawy  Jainy  były  mokre  i 

brudne. Liście opadały z krzaków, ale odtruwały gdzieś  w  dal i nie przyklejały się do 
twarzy, co było korzystne ze względu na znajdujące się na nich kolce. Miała nadzieję, 
że maluchy idące przed nią uważały na ciernie. Nikt do tej pory nie zaczął płakać, więc 
może będzie dobrze. 

Nagle usłyszała głos jednego z proktorów, który wrzasnął protestując. 
- Rany! Co tam jest, cierniste krzaki? Nie zamierzam się czołgać pod ciernistymi 

krzakami! 

- Ale będziesz! - ryknął Główny  Proktor. - Albo pożałujesz! Jaina przyspieszyła. 

Głosy były stłumione. Cieszyła się z tego, bo nie chciała ich słuchać. 

Przestrzeń pod krzakami nagle się powiększyła. Wszystkie  dzieci przykucnęły na 

brzegu szerokiej, błotnistej równiny, rozciągającej się przed nimi. Jaina widziała ją, ale 
nie była w stanie określić, gdzie jest jej koniec. Wyglądało to jak błotnisty strumień. 

Jaina podpełzła do przodu i dołączyła do Jacena. 
- Gdzie jesteśmy? - spytała. 
- Nie wiem - powiedział. - Może to miejsce kąpieli dzikich zwierząt. Tych, które 

wydeptały szlak. To nietoperz przyprowadził nas tutaj. 

Po  drugiej  stronie  błotnistego  strumienia  spomiędzy  krzaków  wyrastało  wielkie 

drzewo. 

Jego cień przyciemniał złotozielony półmrok spowodowany przez krzaki. Poskrę-

cane korzenie rozpościerały się na wszystkie strony bagna. 

- Popatrz! - pokazał Jacen. Mały nietoperz przefrunął przez bagno aż do ciemnego 

miejsca pomiędzy korzeniami. 

- To coś w rodzaju tunelu - stwierdziła Jaina. 
-  Założę  się,  że  tak.  Na  pewno  prowadzi  w  głąb  drzewa,  jak  drzewa  na  planecie 

Chewiego! 

Nietoperz wyfrunął, pokręcił się chwilę w kółko i zniknął w ciemnościach. 
- Jak mamy się tam dostać? 
- Nie wiem - powiedział Jacen. - Sądzę, że nietoperz zapomniał, że nie umiemy la-

tać. 

- Lepiej się pospieszmy - powiedziało jedno z dzieci. - Posłuchajcie! 
Proktorzy podeszli już blisko. Słychać było, że są wściekli. 
Jacen zrobił krok w błoto. 
Natychmiast zapadł się w nim po kolana. Spróbował zrobić następny krok, ale ba-

gno wsysało go coraz bardziej. Tonął aż po biodra. 

Jaina ześlizgnęła się po brzegu i złapała brata. Omal go nie dotknęła, ale bała się, 

że  Hethrir może  ich  znaleźć.  Ciągnęła  chłopca  za rękę,  ale  wciąż  tonął.  Wyglądał na 
przestraszonego. 

Jaina zaszlochała ze złości i przerażenia. 
Wtedy przyszły im z pomocą dzieci. Wyciągnęły ręce do Jacena i złapały go. 
Bagno wsysało chłopca, ale wszyscy razem byli za silni, aby dało im radę. Wycią-

gnęli Jacena na brzeg. 

Jaina  uścisnęła  brata.  Dyszała,  próbując  się  nie  rozpłakać,  nie  wydać  żadnego 

dźwięku, który mógłby zaalarmować proktorów. 

- Uratowaliście mnie! - powiedział szeptem. 
Ale cały czas mieli przed sobą drogę przez bagno. Jeszcze chwila - pomyślała Ja-

ina. - Wtedy Hethrir nie będzie mógł mnie zatrzymać, nie znajdzie mnie. Kilka cząste-
czek... 

Zamiast przyśpieszyć ruch cząsteczek, tak jak to robiła zapalając światełko i prze-

nosząc maleńką burzę piaskową, zwolniła cząsteczki wody w bagnie. 

Zwalniała je i zwalniała, aż prawie się zatrzymały. 
Tuż  przy  brzegu  powstała  delikatna,  cienka  warstewka  lodu.  Błotnista  woda  za-

marzła, trzaskając wokół źdźbeł wodnej trawy i chłodząc powietrze. Powierzchnia ba-
gna pokryła się pięknym, zamarzniętym wzorem. 

Jacen zobaczył, co robi siostra, i pospieszył jej z pomocą. Wspólnie zmrozili wą-

ską ścieżkę. Jaina wpełzła na nią niezwykle ostrożnie. Lód zatrzeszczał co prawda pod 
rękami i kolanami, ale Jaina nie przestawała mrozić drobinek wody, więc utrzymała się 
na powierzchni. Pospieszyła na drugą stronę bagna. 

Chwyciła jeden z grubych, powykręcanych korzeni drzewa i podciągnęła się z lo-

du.  Miała  bardzo  zimne  ręce  i  kolana  i  była  zmęczona  bezustannym  spowalnianiem 
wielu milionów molekuł. Ale udało się! Zamachała do pozostałych dzieci, aby szły za 
nią. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Jedno za drugim przyczołgiwały się do niej i kurczowo chwytały korzenie. Cztero-

skrzydły nietoperz wlatywał i wylatywał z dziupli. 

Jacen  czołgał  się  ostatni.  Lód  był  teraz  bardzo  słaby.  Trzeszczał  i  skrzypiał  przy 

każdym ruchu chłopca. Jaina bardzo się bała, że nie zdoła, nawet przy pomocy Jacena, 
dalej  zwalniać  ruchu  cząsteczek.  Kiedy  brat  był  od  niej  na  wyciągnięcie  ręki,  lód  się 
załamał. Jacen wpadł twarzą w zmarzniętą, błotnistą wodę. 

Jaina chwyciła go za rękę i pociągnęła, zanim zdążył się schować pod powierzch-

nię. Ni to płynął, ni to pełznął w kierunku siostry. 

Po tej stronie nie było stałego gruntu, jedynie bagno i korzenie drzewa. Jacena po-

krywały kawałki lodu i zamarzniętej trawy. Zarzucił Jainie ręce na szyję. Drżał. Mały 
nietoperz wylądował na jego włosach i zaśpiewał. Jaina mocno trzymała Jacena, próbu-
jąc go rozgrzać. 

-  Dziupplla  pprowadzi  ddo  śśrodkka  -  powiedział.  Dzwoniły  mu  zęby.  —  Ccały 

czas ww ggórę. 

- Idź za nietoperzem! - rozkazała Jaina. - On cię poprowadzi. Poprowadzisz nas. Ja 

pójdę na końcu. 

Jacen wczołgał się do dziupli. Jaina przylgnęła do poskręcanych korzeni na brzegu 

i czekała, aż dzieci przejdą za 

Jacenem.  Młodszym  musiała  pomagać.  Niektóre  były  przestraszone  i nie  chciały 

iść w ciemność. Jaina pomyślała o rozpaleniu małego światełka, ale bała się, że drzewo 
mogłoby się zapalić. A poza rym nie sądziła, aby była w stanie podgrzewać powietrze i 
mrozić wodę w tym samym czasie. 

W końcu do dziupli wpełzło ostatnie dziecko i zniknęło w ciemności. 
Z  ciernistych  krzaków  wyszedł  Główny  Proktor.  Jaina  wskoczyła  do  dziupli,  ale 

odwróciła się, aby zobaczyć, co zrobią ich prześladowcy. 

Twarz Głównego Proktora była podrapana, a jego jasnoniebieskie ubranie podarte 

i brudne. Był wściekły. Pozostali wyczołgiwali się z krzaków i stawali za nim. Niektó-
rzy próbowali iść, zamiast czołgać się po szlaku zwierząt. Wszyscy  byli pokaleczeni i 
krwawili. Jaina popatrzyła na swoje ręce, były jedynie umazane błotem. 

Główny Proktor zobaczył lodową ścieżkę wiodącą przez bagno. Zmarszczył brwi i 

postawił na niej stopę, aby sprawdzić jej wytrzymałość, a potem wszedł na nią pewnie. 
Pomachał na pozostałych proktorów. Ociągali się, aż wrzasnął na nich i rozkazał, aby 
szli za nim. 

Jaina  odczekała,  aż  znajdzie  się  na  środku  bagna,  a reszta  stanie rozciągnięta na 

lodzie. 

Puściła  cząsteczki  wody.  Skwapliwie  zgodziła  się,  aby  stały  się  znowu  ciepłym 

błotem.  Lód  zniknął.  Jaina  wskoczyła  do  dziupli i nie  obejrzała  się, aby  zobaczyć,  co 
się stanie. 

Usłyszała krzyki i pluski. 
Czołgała  się  szybciej.  Wnętrze  dziupli  było  bardzo  gładkie,  jakby  powierzchnię 

wyszlifowały tysiące pokoleń leśnego robactwa. 

Doszła do końca korzenia. Ponad nią po pniu drzewa wspinały się dzieci. Ich głosy 

odbijały się echem. Pień wił się, tworząc wiodącą w  ciemność spiralę. Jainie zdawało 
się, że widzi maleńki punkt światła. Gramoliła się w górę, za Jacenem i dziećmi. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

ROZDZIAŁ 10 

Lelila coś usłyszała. Był to jakiś krzyk z daleka, jakby czyjeś wołanie. 
- Co powiedziałeś? 
Geyyahab zamruczał pytająco. Nic nie mówił. 
- Nic nie powiedziałam - stwierdziła Rillao. - A co usłyszałaś? 
Lelila  poczuła,  że  jej  umysł  został  poruszony.  Pchnęła dźwignię  awaryjnego  ste-

rowania statkiem i wyskoczyła z nadprzestrzeni. 

Chewbacca jęknął, a Rillao warknęła coś w języku, którego Lelila nigdy przedtem 

nie słyszała. 

- Co ty wyprawiasz? Musimy się spieszyć na Stację Asylum! Przed nimi znajdo-

wała się maleńka gwiazda i mała błękitno - zielona planetoida. 

Artoo  -  Detoo  zaświergotał,  Geyyahab  szczeknął  burkliwie,  a  Rillao  zaskoczona 

rzuciła  się  do  przodu.  Wszyscy  gapili  się  w  iluminator.  Lelila  poszerzyła  widok  i  po-
dziwiała obiekt. 

- Jest sztuczna! - wykrzyknęła. - Jest za mała jak na naturalną. Ta gwiazda, ta pla-

neta... 

- To planeta - statek - rzekła Rillao. Chewbacca mruknął. 
- Nie - odpowiedziała Rillao. - Nie są mityczne. Żałuję, ale są prawdziwe. Miałam 

nadzieję, że nie zobaczę już nigdy żadnej z nich. Imperator rozkazał zrobić kilka takich 
planet - - statków. Dawał je w nagrodę najokrutniejszym i najbardziej oddanym ze swo-
ich oficerów. Nazywał je „pamiątkami". Pamiątki były podarunkiem większym niż na-
turalne planety. 

Zadrżała z przejęcia. 
- Okazało się... że jedną z nich podarował Hethrirowi. 
Lelila zwiększyła prędkość i statek pomknął w kierunku małej sztucznej planety. 
Geyyahab  sięgnął  do  przyrządów  sterujących,  aby  przygotować  „Alderaana"  do 

wytracenia szybkości. Planeta - statek przetrwała tak długo dzięki ukrywaniu się. Była 
jedynie maleńką iskierką światła, zawsze w ruchu, unikającą kosmicznych szlaków. Te-
raz mogła chcieć się bronić. Mogła zaatakować. 

Nie odpowiadała na żadne wezwania. Wszystko wskazywało na to, że była opusz-

czona. Lelila okrążyła ją. Szukała jakiegoś statku. Znalazła lądowisko, ale było puste. 
Jego centrum świeciło podczerwienią ciepła ostatniego startu. 

Czyżby wszyscy odlecieli? - zastanawiała się. - Skoro tak, co mnie tutaj przywio-

dło? 

Statek  wślizgnął  się  w  atmosferę,  zwolnił  i  przeszedł  w  lot  ślizgowy.  Nadleciał 

nad pustynię, która łączyła się z łąką, i strumień. „Alderaan" zatrzymał się, unosząc ni-
sko ponad srebrną, płynącą wodą. Siedząca w nim wielka jaszczurka wstała i pomruku-
jąc zamachała ogonem. 

- Tam! - zawołała Rillao. 

Za  strumieniem,  poza  pomarszczonym  przez  wiatr  morzem  niskich  zielonych 

krzaczków, na końcu bagna wiło się w górę olbrzymie drzewo. 

W bagnie szamotała się grupa ludzi. Wyglądało na to, że zanim zaczęli tonąć, zna-

leźli się na środku moczarów. Lelila nie mogła pojąć, w jaki sposób wpędzili się w ta-
kie tarapaty. Podleciała do nich, bo wyglądali na potrzebujących pomocy. Wszyscy się 
wzajemnie przytrzymywali, począwszy od pierwszego przy brzegu, który rozpaczliwie 
próbował znaleźć stały grunt, do ostatniego, który usiłował wspiąć się na swych towa-
rzyszy. 

Na ramieniu poczuła silny uścisk ostrych palców Rillao. 
- Zostaw ich - powiedziała. - Nie są tymi, których szukamy. Jeśli im pomożemy, 

będą próbowali nas powstrzymać. 

- Ale oni się potopią! 
- Mogą się potopić - burknęła Rillao bez cienia sympatii. - Gdyby nie panikowali, 

mogliby przeżyć. Jeśli im pomożemy, zabiją nas. 

Geyyahab  krzyknął z radości.  Wskazał na  konary  wielkiego,  poskręcanego  drze-

wa. 

Na konarze szerokim jak ogrodowa alejka, wysoko ponad ziemią stała grupa dzie-

ci. Uradowane machały w kierunku „Alderaana". 

Statek zniżył się do nich ostrożnie. Lelila podskoczyła i pędem wybiegła do wyj-

ścia.  Rillao  podążyła  za nią.  Otworzyły  właz,  uderzyło  je  świeże  powietrze, miły  po-
wiew, zapach roślin i podniecone okrzyki witających ich dzieci. 

Lelila miała oczy pełne łez. Odrzuciła do tyłu włosy, ale mimo to nie widziała wy-

raźniej. 

Ja  płaczę  -  pomyślała.  -  Dlaczego  płaczę?  Powinnam  być  szczęśliwa,  znalazłam 

moją zgubę. 

Otarła łzy. 
- Mama! Mama! 
Lelila - łowczyni zniknęła, jakby nigdy przedtem nie istniała. 
Jaina skoczyła w objęcia Leii, przeskakując przez bagno. Chewbacca szybko przy-

sunął  statek  bliżej  gałęzi.  Jacen,  trzymając  się  ręki  Rillao, poważnie  wkroczył  na  po-
kład. 

Leia  uklękła  i  uścisnęła  Jainę  i  Jacena,  przytrzymała  ich  mocno.  Nie  zamierzała 

pozwolić im odejść, mimo że patrzyła na pozostałe stojące na drzewie dzieci. Z pomocą 
Rillao wszystkie przeszły z drzewa na statek. 

- Mamo! Mamo! Oni zabrali Anakina i wyrwulfa pana szambelana i zabrali Lusę, 

musimy ich odnaleźć, zanim odetną Lusie rogi! 

-  Wiedzieliśmy,  że  nie  umarłaś,  mamo  -  powiedział  Jacen.  -  Czy...  czy  z  tatą 

wszystko w porządku? A z wujkiem Luke'em? Czy na „Alderaanie" jest Chewie? 

Leia skinęła głową. 
- Tak. Tak, w porządku. Chewie jest tutaj. 
-  Wiedziałam!  -  stwierdziła  Jaina.  -  Wiedziałam,  że  Hethrir  kłamie.  Powiedział 

mnóstwo kłamstw. 

- Jest podłym człowiekiem - dodał Jacen. - Nie chcę, żeby był moim chrzestnym! 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Nie jest, chłopcze - uspokoiła go Rillao. - Czy to już wszyscy? Nikt nie został na 

drzewie? 

- Zaczekaj! - zawołał Jacen. 
Wyskoczył  przez  otwarty  właz  i  zagwizdał.  Leia  przytrzymała  go,  bojąc  się,  że 

zniknie, wyskoczy z powrotem na drzewo, wyślizgnie się jej z rąk i znowu... 

Do  wnętrza statku wleciał maleńki czteroskrzydły nietoperz i wylądował na wło-

sach Jacena. 

- Tak, wszyscy! - stwierdził Jacen. 
Korytarz i dwie kabiny były pełne dzieci, ubłoconych, ale całych i szczęśliwych. 
- Chcę do domu! - zapłakała jedna z małych. Rillao zatrzasnęła właz. 
- Znajdziemy twój dom, maleńka, i zawieziemy cię do niego. Jacen pogłaskał roz-

puszczone włosy Leii. 

- Mamo, twoje włosy są takie długie! 
- A jaki mają kolor - dodała Jaina. - Wolę ten poprzedni. Leia dotknęła włosów. 

Zapomniała, że są rozpuszczone. 

Zapomniała,  że  je  przefarbowała.  Odgarnęła  pasma  do  tyłu  i  skręciła  w  kok  na 

karku. Nie mogła mówić. Ukryła twarz w dłoniach. 

Dzieci uścisnęły ją. 
Włosy znowu się rozpuściły. Dała sobie z nimi spokój. 
- Mamo, wypadł mi przedni ząb! Rośnie mi nowy! Jestem starsza! - zawołała Ja-

ina. 

- A mnie ruszają się dwa przednie! - powiedział Jacen. Leia wstrzymała oddech - 

robiła wszystko, aby się nie rozpłakać. 

- W porządku, mamo. Jesteśmy cali i zdrowi. Musimy uratować Anakina... 
- ...i wyrwulfa pana szambelana... 
- ...i Lusę! 
„Alderaan" krążył nad bagnem. W końcu korytarza Chewbacca zamruczał coś py-

tająco. 

- Chewie! - Jaina wyrwała się z uścisku Leii, złapała ją za rękę i pociągnęła. 
Leia wstała i pozwoliła bliźniakom poprowadzić się do sterowni, prześlizgując się 

obok innych dzieci. Jaina i Jacen zasypali Chewbaccę pocałunkami i uściskami. Objął 
ich swymi długimi ramionami, mrucząc z radością i ulgą, że są bezpieczni. 

-  Jesteś  cały  w  cętki!  -  zawołała  Jaina.  Zaśmiała  się,  głaszcząc  jego  kolorową 

sierść. 

-  Uważajcie  na nogę  Chewiego,  dzieci  -  ostrzegła  Leia.  Zdziwiła  się, że  jej  głos 

prawie nie drżał. 

- O rany! - wykrzyknął Jacen. 
- Co się stało? - chciała wiedzieć Jaina. 
- Opowie wam później - obiecała Leia. - Teraz powinniśmy ratować tych ludzi w 

bagnie. 

- Myślę, że powinniśmy raczej ich tam zostawić - stwierdziła Jaina. - Nie są zbyt 

mili. 

- Ale nie będzie miłe, jeśli ich tam zostawimy - zaoponował Jacen. 

- Powinniśmy ich zmusić, aby nam powiedzieli, gdzie jest Anakin - dodała Jaina. - 

I Lusa, i wyrwulf szambelana. A potem wrzucić ich z powrotem w błoto! - Wyskoczyła 
z ramion Chewiego i znowu podbiegła do Leii. - Jestem tak brudna, mamo! I głodna! 
Znaleźliśmy trochę owoców. Ale jedzenie, które Hethrir... On nie jest naszym chrzest-
nym, prawda? Jedzenie, które nam dawał, było paskudne! 

Leia nie mogła się nie roześmiać. Jaina i Jacen wypełnili pustkę w jej sercu, mimo 

że cały czas bała się o najmłodszego synka. Z wściekłością i przerażeniem patrzyła, jak 
wychudzone były inne dzieci. Hethrir je głodził, mógł zagłodzić także i jej pociechy. 

- Nigdy więcej paskudnego jedzenia - obiecała. - Ugotuję wam wszystkim coś do-

brego. Nie, moje słodkie, Hethrir nie jest waszym chrzestnym ojcem. Nasza przyjaciół-
ka miała rację - wskazała na Rillao, która stała w przejściu. Przedstawiła jej swoje dzie-
ci. - To jest Jaina, a to Jacen. 

- A ty jak masz na imię? - spytała Jaina. 
- Jaina! - krzyknął zszokowany Jacen. 
- Możesz na mnie mówić Firrerreanka, maleńka - odparła Rillao. - Kiedy cię lepiej 

poznam, może powiem ci moje imię. 

- Wyglądasz jak Tigris - stwierdziła Jaina. 
-  Gdzie  go  widziałaś?  -  spytała  Rillao  tak  napiętym  głosem,  że  Jaina  zalękniona 

cofnęła się o krok. - Jest tutaj? Jest z Hethrirem? Hethrir jest tutaj? 

- Jesteś jego mamą? - spytała Jaina. 
- Tak, maleńka - odpowiedziała. - I nie widziałam go  bardzo długo. Strasznie za 

nim tęsknię. 

Leia złapała ją za rękę. 
- Nie martw się. Znajdziemy go. 
Podczas  gdy  rozmawiali,  Chewbacca  ustawił  .Alderaana"  tuż  nad  kotłującą  się 

błotnistą mazią i spuścił linę. Użył statku Leii jako kotwicy i patrzył, jak postacie gra-
molą się z błota. Mógł siłą statku wyciągnąć stamtąd tych potencjalnych topielców. Ale 
tego nie zrobił. 

Rillao podbiegła do iluminatora i rozszerzyła obraz. Przeszukała grupę i odwróciła 

się, przygnębiona. 

- Tigris nie jest proktorem - wyjaśniła Jaina. 
- Gdzie jest? Co robi? 
- On... nie wiem - przyznała Jaina. - Zazwyczaj chodzi za Hethrirem. I zabrał Ana-

kina. 

- Hethrir mu kazał - dodał Jacen. 
Jaina zerknęła na Rillao. 
- Próbował zachowywać się podle. 
- Ale tak naprawdę nie był taki - powiedział Jacen. „Alderaan" pikował. Chewbac-

ca ciągnął proktorów przez krzaki i strumień. 

- Zabierz ich na pustynię, Chewie! - poradziła Jaina. - Możemy ich tam trzymać, 

nie będą mieli komu zaszkodzić! 

Wielka różowo - czarno - złota jaszczurka wyskoczyła ze strumienia. Zadarła gło-

wę i machała ogonem, warcząc na statek Leii. Rozchlapywała wodę tak mocno, że wy-

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

dawało się, że pada deszcz. Słońce odbijające się w kroplach osłoniło jaszczurkę tęczą. 
Potwór biegł ciężko strumieniem, goniąc „Alderaana". Wspiął się na brzeg. Jego pazury 
zostawiły w błocie wielkie doły. 

- Mamo, popatrz, Pani Smoczyca też idzie - wyszczerzył zęby w uśmiechu Jacen. - 

Założę się, że się zmęczyła kąpielą i chce wrócić do swojego piasku. 

Smok  biegł  za  proktorami  na  pustynię.  Kiedy  ich  doganiał,  próbowali  przyspie-

szać. Wszyscy sprawiali wrażenie wykończonych. 

- Czy to mój syn powiedział wam swoje imię? - spytała Rillao. 
Jaina, namyślając się głęboko, zmarszczyła nos. 
- Nie, to Hethrir nam powiedział. 
- Hethrir... - mruknęła Rillao cicho i ostrzegawczo. 
 
Pokład  statku  był  zimny  i  twardy,  twardszy  nawet  od  stalowej  koi  Tigrisa.  Tam 

przynajmniej leżał cienki materac i koc. Czasami spał bez nich, aby się hartować. Tej 
nocy jednak żałował, że ich nie ma. Spod drzwi Hethrira dolatywało ciepłe powietrze. 
Tigris  słyszał  miły  brzęk.  Początkowo  myślał,  że  to  chrapanie,  ale  przepędził  niesto-
sowną myśl. Lord Hethrir powiedział, że będzie medytować. Mógł skupiać się przecież 
na śpiewaniu. 

Z przedziału dla pasażerów dochodził inny hałas. To znowu, pochlipując, płakał z 

wyczerpania  Anakin. Tigris  próbował  go  zlekceważyć  i nie  myśleć  o  tym,  jak  bardzo 
dziecko musi być głodne. Nie mógł pojąć, dlaczego proktorzy go nie uspokoili i nie na-
karmili.  Zaburczało  mu  w  brzuchu.  Nie  zwrócił na  to  uwagi.  Nie  będzie  jadł,  dopóki 
lord Hethrir mu nie rozkaże. 

Lord nie kazał mu czuwać tutaj przez całą noc. Dał mu jedynie pozwolenie spania 

pod jego drzwiami, jeżeli Tigris będzie chciał. Na pewno nic się nie stanie, jeśli poto-
warzyszy dziecku. Dla Anakina było ważne, aby był silny i gotowy na oczyszczenie. 

Chłopak  wstał  cicho  i  podreptał  w  dół  ciemnego  korytarza  do  części  dla  pasaże-

rów. 

Poza  Anakinem  nie  było  nikogo.  Wszyscy  proktorzy  udali  się  do  swoich  kabin 

spać albo grać. 

Buzia Anakina była usmarkana i mokra od łez. Spojrzał ostrożnie na Tigrisa. 
- No chodź, malutki - powiedział Tigris. - Musisz czuć się samotny, ciągle sam. I 

głodny. Umyjemy cię i znajdziemy jakąś kolację. Musimy być cicho, aby nie przeszka-
dzać w medytacjach lordowi Hethrirowi. 

Odpiął pasy i podał Anakinowi rękę. Anakin ujął ją, zeskoczył z tapczanu i cicho, 

posłusznie poszedł z Tigrisem. 

W chwilę później znaleźli w kuchni owoc, chleb i mleko. Anakin jadł łapczywie. 

Z  wąsami  od  mleka  i  okruchami  na  policzkach  podał  Tigrisowi  na  wpół  zjedzoną 
kromkę chleba. 

- Kolacja! - zawołał. 
- Nie, dziękuję - odpowiedział Tigris dziwnie poruszony. Wyrzucał sobie nie tylko 

fakt, że był tak przejęty losem dziecka, ale także pokusę wzięcia chleba, umoczenia go 
w szklance mleka i zjedzenia go. - To twoja kolacja. 

- Podzielę się! - odpowiedział Anakin. 
- Nie, dziękuję - powtórzył Tigris. 
- Anakin chce ciasteczko - zażądał mały. 
- Lord Hethrir nie je ciasteczek! - zawołał zaskoczony Tigris. 
Anakin z uporem wydął dolną wargę. 
- Żadnych ciasteczek! - stwierdził Tigris. 
- Tata - odpowiedział Anakin. - Tata, mama... 
Był znowu bliski płaczu. Tigris wytarł mu buzię brzegiem rękawa, mając nadzieję, 

że to odwróci uwagę dziecka. Anakin przestał chlipać. 

- Chcę do taty - powiedział. 
Tigris ukląkł przed nim i spojrzał mu prosto w oczy. 
- Anakin, malutki - zaczął - jest coś, o czym musisz wiedzieć. Twoja mama i tata 

nie  chcą  cię.  Lord  Hethrir  cię  uratował  i  adoptował.  Tak  jak  adoptował  mnie  i  nas 
wszystkich. 

Anakin patrzył ponuro. Bezmyślnie, w ciszy ogryzał kawałek owocu. Nie płakał. 
- A co to takiego? Piknik? 
Tigris  skoczył  na  równe  nogi  przestraszony  i  skonsternowany.  W  drzwiach  stał 

lord Hethrir, jak zwykle  elegancki mimo potarganych włosów, odziany  w długie białe 
szaty. 

- Błagam o wybaczenie, panie - tłumaczył się Tigris. - Dziecko... myślałem... 
- Cicho bądź. Połóż je z powrotem do łóżka. Cofam moje pozwolenie, abyś mi to-

warzyszył. Zostaniesz do końca podróży razem z dzieckiem w przedziale pasażerskim. 

Hethrir zostawił ich i wyszedł. Nawet nie podniósł głosu, ale Tigris zadrżał. Całe 

dobre wrażenie, jakie kiedykolwiek udało mu się wywrzeć, zostało zniszczone. Ziryto-
wany spojrzał na Anakina. Zniszczone z powodu dziecka... 

Tigris westchnął. Tak bardzo chciał zrzucić winę za swoją hańbę na kogoś innego, 

ale nie mógł tego zrobić z czystym sumieniem. 

Odwrócił się do Anakina. 
Mały dał mu lepki kawałek owocu. 
- Kolacja? - zapytał Anakin. Tigris wziął owoc. Zjadł. Był pyszny. 
W przedziale pasażerskim, odcięci od widoku gwiazd i przestrzeni, Tigris i Anakin 

czekali, aż lord Hethrir wyląduje na Stacji Crseih, w światku handlowym znanej raczej 
jako Asylum. 

 
„Alderaan" krążył nad niskim, masywnym zabudowaniem, nie posiadającym okien 

murem z wielkich szarych kamieni, wzniesionym na szczycie wzgórza. Grupa przygnę-
bionych proktorów z trudem pięła się w górę, aby tam dojść. 

Jaina wskazała na kanion, który rozciągał się u podnóża góry. 
- Tam się bawiliśmy, mamo - objaśniła. 
- A w wydmach mieszka Pani Smoczyca - dodał Jacen. 
- Nigdy nie dali nam pójść do tego domu - stwierdziła Jaina, patrząc w dół na mur. 

- Mieszkaliśmy pod ziemią. 

- W długich, ciemnych tunelach! - zawołał Jacen. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- I w maleńkich izdebkach. Bez światła! 
- Och, moi kochani - powiedziała miękko Leia. 
„Alderaan" wylądował obok dziedzińca. Leia wysiadła i poszła za Jainą, Jacenem, 

resztą dzieci, Rillao i Chewbaccą. 

- Przeszukacie budynek? - Leia zwróciła się do Rillao i Chewiego. 
Chewbaccą zamruczał. 
-  I  zostawimy  cię  tutaj  z  nimi  samą?  -  zapytała  Rillao  tonem  pełnym  protestu. 

Wskazała ręką na grupę proktorów, którzy rozpierzchli się po dziedzińcu. Za nimi kłu-
sował smok. 

Proktorzy przeszli niepewnym krokiem po bruku i rzucili się Leii do stóp. 
- Pani, Wasza Łaskawość, błagamy! Wyglądali tak, jakby stoczyli zaciekłą walkę. 
Byli pogryzieni, ubrania mieli podarte przez kolce krzewów i poplamione błotem, 

a stopy opuchnięte i pokryte bąblami od marszu przez pustynię. 

- Myślę, że nic mi nie grozi - powiedziała Leia oschle. 
- Bardzo dobrze. 
Rillao i Chewbaccą przeszli przez dziedziniec i zniknęli, schodząc po schodach. 
Ogromny smok rycząc i warcząc ułożył się przed proktorami, którzy drżąc ze stra-

chu rzucili się na ziemię. Leżeli nieruchomo, sądząc, że ich upaćkane błotem błękitne 
uniformy zamaskują ich na tle kamieni. 

- Proszę, moja pani - wyszeptał proktor noszący największą liczbę ozdób na ręka-

wach i ramionach. - Proszę, ocal nas przed tą zarazą. Proszę, nie rzuć nas jej na pożar-
cie! 

Smok legł obok nich z głośnym sapnięciem. Machał ogonem. Proktor schylił po-

nownie głowę i przywarł do ziemi. 

- Błagajcie o przebaczenie moje... - Leia poprawiła się: - Błagajcie o przebaczenie 

wszystkie te dzieci - powiedziała. - Wtedy uznam wasze przeprosiny. 

Przyszło jej na myśl, że jeśli Pani Smoczyca zdecyduje się przekąsić jednego lub 

dwóch proktorów, nie będzie sposobu, aby ją powstrzymać. 

Proktor wciąż leżał upokorzony z twarzą w ziemi. Jego przerażenie i zażenowanie 

przezwyciężyły  wstyd.  Powoli,  nie  podnosząc  głowy,  podczołgał  się  do  dzieci  zebra-
nych przed Leia. 

- Błagam o wybaczenie - wydyszał. 
- Obiecaj, że nigdy nie będziesz się zachowywał  w stosunku do innych istot tak, 

jak zachowywałeś się w stosunku do nas. 

- Obiecuję - rzekł. 
- Teraz wstań i odpruj ozdoby ze swoich ramion. Żachnął się na te słowa, ale Leia 

popatrzyła się na niego groźnie. Wstał, zerkając przez ramię na smoka (który zamknął 
oczy i chrapał), po czym zerwał przyozdobione klejnotami patki. 

Każdy proktor złożył taką samą obietnicę. Stos odznaczeń rósł. Proktorzy patrzyli, 

jak Leia wręczała epolety i medale dzieciom, aby używały ich jako zabawek i ozdób. 

- Gdzie są inne dzieci? - spytała Leia przywódcę. - Dokąd Hethrir je zabrał? 
- Nie  wiem, o pani - odpowiedział Główny Proktor. Ujrzała w  jego  oczach prze-

błysk strachu. Może nie kłamał, ale nie powiedział też całej prawdy. 

- Gdzie mogą być? - zapytała raz jeszcze ostrym głosem. - Mały Anakin i młody 

Tigris. 

Proktor,  stojący  w  tyle  grupy,  niegrzecznie  prychnął.  Leia  uciszyła  go  spojrze-

niem. 

- I Lusa! - dodała Jaina. 
- I wyrwulf pana szambelana! - krzyknął Jacen. Główny Proktor wpatrywał się w 

ziemię. 

- Będzie lepiej dla ciebie, jeśli powiesz - poradziła Leia. 
- Lord Hethrir... wybrał wczoraj grupę. 
- Wybrał ich? - Leia poczuła, jak cierpnie jej skóra, a w sercu wzbiera gniew. 
- Na sprzedaż, pani! - wyjaśnił proktor. - Potem odleciał... 
- Na Stację Asylum? 
-  Tak,  pani.  Zabrał  małego  Anakina.  I  Tigrisa...  -  Ostatnie  słowo  wypowiedział 

nieco innym tonem. 

- Co za pogarda - skonstatowała Leia, którą zastanowił ton jego głosu. 
-  Tigris  jest  słaby!  Lord  Hethrir  nie  zrobił  z  niego  nawet  pomocnika!  -  Proktor 

uśmiechnął się szyderczo. - Chłopak podawał do stołu i niańczył najmłodsze dzieci... 

-  A  ty  wierzysz,  że  takie  zajęcia  nie  uchodzą  sihiemu,  młodemu  proktorowi?  - 

podpowiedziała Leia. 

- Dzieci są  bezużyteczne, dopóki nie podrosną na tyle, aby służyć Odrodzonemu 

Imperium! 

- Nikt nie będzie służył Odrodzonemu Imperium - rzekła Leia. - Nigdy więcej. 
Proktor wyzywająco podniósł ręce i krzyknął: 
- Niech żyje Odrodzone Imperium! 
Gdyby nie był tak młody i  wzruszający, Leia mogłaby się  rozgniewać. Spojrzała 

na przemoczonych, brudnych jego kolegów i zmęczoną grupę dzieci, które ich otoczy-
ły. 

Wybuchnęła śmiechem. Proktor wzdrygnął się, jakby go uderzyła. Był przynajm-

niej na tyle inteligentny, że się speszył. 

-  Teraz  -  stwierdziła  Leia  -  poszukamy  dla  was  miejsca,  w  którym  nie  będziecie 

sprawiać więcej kłopotów. 

- Wiem, gdzie ich umieścić! - powiedziała Jaina. Powiodła ich przez długi, ciemny 

korytarz, aż do wielkiego, niskiego pokoju, tak przygnębiającego jak jaskinia. Podsko-
czyła, aby otworzyć jedne z wielu drzwi i pokazać Leii maleńką, ciemną celę. 

- Oto gdzie musieliśmy spać! Po ciemku! Więc teraz oni powinni tu spać... 
Przerażona  widokiem  celi,  Leia  położyła  rękę  na  ramieniu  córki.  Jaina  ucichła  i 

spojrzała na nią, zła i zmieszana. 

- Prosili mnie o litość - przypomniała Leia. - A ciebie o przebaczenie... 
- Tak naprawdę to nie mieli tego na myśli - mruknęła Jaina. 
- ...i nie potraktujemy ich surowo. Nie musimy się rewanżować, córeczko. To nie 

sąd.  -  Przyjrzała  się  grupie  obdartych  proktorów,  zdając  sobie  sprawę,  jak  bardzo  są 
młodzi.  Zwróciła  się  bezpośrednio  do  nich.  -  Aczkolwiek  nie  mamy  innego  miejsca, 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

aby  was  bezpiecznie  przetrzymać.  -  Abyście  nie  robili  głupstw,  dodała  w  myślach.  - 
Musicie zostać w tej sali. Możecie korzystać z cel... jeśli chcecie. 

Leia  po  upartej  minie  córki  poznała,  że  Jaina  daleka  była  od  satysfakcji,  ale  nie 

winiła jej za to. 

-  Jeśli  któryś  z  nich  jest  zły  -  oświadczyła  Jaina  -  i  będziesz  zmuszona  go  za-

mknąć, to nie użyj mojej celi - wskazała na nie wyróżniające się niczym szczególnym 
drzwi. - Ponieważ wyłamałam klamkę! 

Leia uklękła przed nią i przytuliła ją. 
- Żeby to zrobić, musiałaś być bardzo mądra i dzielna. 
- I wsypałam im piasek za spodnie, a Jacen wysłał myrminy, aby ich pogryzły! 
Jacen wbił wzrok w podłogę. 
-  Ale  proktorzy  je  pozabijali.  Myrminy  -  powiedział  cicho.  Leia  przytuliła  go 

mocno. 

- Och, kochany. Mój kochany synek. - Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go 

w czoło. - Dzięki temu stały się bohaterami, nieprawdaż? 

Pokiwał głową, trochę podniesiony na duchu. Kiedy Leia wyprowadzała dzieci z 

sali, spotkała Rillao i Chewbaccę. 

- Znalazłam inną grupę dzieci - poinformowała Rillao. 
- Są pomocnikami! - zawołała Jaina. - Robią wszystko, cokolwiek powie im Het-

hrir, są nawet bardziej podłe niż proktorzy. 

Leia wymierała z Rillao zatroskane spojrzenie. 
Tych  młodych  pomocników  będzie  trudniej  uwolnić niż moje  dzieci  -  pomyślała 

Leia - i dzieci, które wraz z moimi przeciwstawiły się Hethrirowi. 

- I znaleźliśmy kucharkę i jej asystentkę. Lelilo, musimy się spieszyć, Hethrir leci 

na Stację Asylum... 

- To właśnie powiedział mi Główny Proktor. Indexer miał rację. Ale najpierw mu-

simy zobaczyć... 

Zmartwiona zatoczyła ręką szeroki krąg. Jej największym pragnieniem było pole-

cieć „Alderaanem" za Hethrirem. 

Ale  nie  mogła  pozostawić  dzieci  samym  sobie.  Leia  zawahała  się,  myśląc,  czy 

trudniej będzie namówić Rillao, czy Chewbaccę, aby tu zostali. 

Chewbacca skrzywił się. 
- Och! - zawołała Leia. - Oczywiście... 
- Weźmiemy ich ze sobą - powiedziała Rillao. - Polecimy statkiem - planetą. 
- Zabierzemy go stąd. W bezpieczne miejsce. 
- Praktyczna rada, Lelilo. 
- Jak dużo czasu zajmie uruchomienie go? 
- Tylko kilka minut - odparła Rillao. - W nadprzestrzeni statki - planety poruszają 

się równie szybko jak inne jednostki. Sporządzę wykres naszej trasy. 

Wyszła, a jej zielone jedwabne spodnie zafurkotały wokół kostek. 
Przez wzgląd na dzieci Leia zmusiła się do zachowania spokoju. 
Tylko kilka minut - pomyślała. 
Jacen spojrzał na nią rozszerzonymi brązowymi oczami. 

- Wszystko  będzie dobrze, mamo. Znajdziemy Anakina. Leia uklękła i przytuliła 

go, przytuliła ich obydwoje. 

- Wiem, że znajdziemy. Już wkrótce. Jaina przylgnęła do niej. 
- Jestem taka głodna, mamo. 
- Chodźmy poszukać czegoś do zjedzenia - zaproponowała Leia. 
Grupa dzieci wiwatowała, krzycząc na przemian. 
Jacen poprowadził ich do jadalni. Kiedy się tam zbliżali, wysoka, zwalista postać o 

sześciu nogach podążała korytarzem w ich kierunku, trzymając mackami wielki parują-
cy  kocioł.  Leia  rozpoznała  Yeubga,  przedstawicielkę  gatunku,  jaki  darzyła  sporym 
uczuciem. 

- To Grake - szepnęła Jaina - która rzucała nam jedzenie. Istota zatrzymała się. 
- Co robisz, Grake? 
-  Niosę  proktorom  dziecinny  kleik  -  odrzekła  Grake.  -  Obiad  proktorów  stoi  na 

stole dzieci. 

Dzieci  wiwatując  popędziły  na  dół.  Chewbacca  pobiegł  za  nimi,  aby  sprawdzić, 

czy wszystkie dostały po równo. 

- Idźcie - powiedziała Leia do Jacena i Jainy. - Idźcie z Chewbacca i zjedzcie ko-

lację. 

Pobiegli za przyjacielem. 
Leia zajrzała do kotła, który trzymała Grake. 
- To obrzydliwe - stwierdziła. - Wygląda jak pomyje. Co chcesz z tym zrobić? 
- Dać proktorom - wyjaśniła Grake. - I zobaczyć, jak im będzie smakowało. 
- Nie możesz tego zrobić. - Leia zatrzymała się. - Powiedziałaś, że to była kolacja 

dzieci? 

Grake wolała uniknąć wzroku Leii. 
- Jak mogłaś podać coś takiego dzieciom? 
- Jak mogłam nie podać? Leia czekała. 
- Lord Hethrir rozkazał. 
- Miałaś wybór, mogłaś zrobić to lub nie! 
- Nie miałam, pani. 
- Bo potrzebowałaś pracy? Bo mógłby się na ciebie zezłościć? 
- Bo jestem niewolnicą, pani. Ponieważ lord Hethrir ma nade mną władzę. 
Zszokowana  Leia  przez moment nie  mogła  mówić.  Delikatnie  zabrała  Grake  ko-

cioł. Potem położyła ręce na jej czułkach i pozwoliła, aby je oplotły. 

- Jest mi naprawdę przykro z powodu, że w taki sposób odzywałam się do ciebie - 

powiedziała. - Od tej chwili jesteś wolna. Teraz nie mogę zabrać cię do domu. Ale zro-
bię to wkrótce. 

Grake drżała. 
- Dziękuję, pani - odparła cichym, zachrypniętym głosem. 
- Pokażesz mi, gdzie jest kuchnia? - spytała Leia. - I pralnia. Mam tam coś do zro-

bienia. 

- A co ja mam robić? 
- Coś, co sprawia ci przyjemność. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Sprawia mi przyjemność gotowanie dzieciom prawdziwego jedzenia. 
- Rozumiesz, że jesteś wolna? 
- Rozumiem, pani. Dlatego teraz sprawia mi to przyjemność. 
- W takim razie dziękuję ci - odrzekła Leia. Uśmiechnęła się smutno. - Nigdy nie 

mam okazji nauczyć się, jak być dobrą kucharką. 

-  Chodź  ze mną  -  zaproponowała  Grake  cierpliwie.  -  Na naukę nigdy  nie  jest  za 

późno. - Zawahała się, spojrzawszy na kocioł. - A co z tym? 

- Wylejemy - odparła Leia. - A proktorom wyślemy chleb, owoce i zupę. 
- Bo sprawia nam to przyjemność - dodała Grake. 
 
Tigris spędził dzieciństwo na odległej, nudnej i sielskiej planecie, z dala od tego, 

co mu było pisane. Zanim uratował go lord Hethrir, żył na statku - planecie. 

Tigris kochał Stację Crseih. 
Pierwsze sklepienie stacji przytłoczyło go hałasem i ruchem. Ludzie go szturchali, 

łapali za rękawy, oferowali słodycze, biżuterię i szaty. Jedna była z białego jedwabiu, 
taka jaką chciał mieć bardziej niż cokolwiek innego w życiu. 

Tak jak sobie życzył lord, Tigris szedł nie zatrzymując się i nie pozwalając sobie 

na to, by coś go skusiło. 

Anakin sięgnął po słodycze. Sprzedawca odciągnął wózek, wyrywając go z rączek 

Anakina. 

- Cierpliwości, młody człowieku - powiedziała istota. - Najpierw zapłać. 
- Zapłać? - powtórzył zdziwiony Tigris. 
Znał  pojęcie  pieniądza, ale  tylko  z  rozmów  lorda  Hethrira na  temat handlu.  Pró-

bował  sobie  przypomnieć,  czy  w  dzieciństwie  za  coś  płacił.  Miał nieokreślone  wspo-
mnienia dotyczące handlowania, otrzymywania podarunków, pomocy, jakiej jego mat-
ka  udzieliła  jednemu  z  mieszkańców  wsi,  znalezienia  całej  masy  owoców,  jakiejś  gry 
czy zwoju materiału na progu domu następnego dnia. 

- Tak, zapłać! Ty nie jesteś żebrakiem, a ja dobroczyńcą. - Istota  wciągnęła szy-

pułki oczu i uważnie przyjrzała się Tigrisowi. - A może jesteś żebrakiem. 

Lord  Hethrir  nawet  nie  przystanął.  Kroczył  za  szpalerem  swoich  proktorów.  Na 

moment stopili się z tłumem. Tigris złapał Anakina i uciekł sprzedawcy. Istota pobiegła 
za nimi, wydymając się zwinnie, acz bez odrobiny wdzięku. 

- To nie jest jakaś wstrząsająca suma - powiedziała istota. 
- Nie mam żadnych pieniędzy - odparł Tigris. - Nic do przelania dla ciebie. 
-  Nikt  nie  robi  przelewu,  aby  kupić  słodycze!  Skąd  jesteś,  z  planety  głupców? 

Wszystko, czego potrzeba, to jedna moneta. 

- Przepraszam - mruknął Tigris, przeciskając się pomiędzy dwiema grupami istot i 

o mały włos nie zaplątując się w ich macki. Nie zdawał sobie sprawy, dopóki nie zna-
lazł się pomiędzy nimi, że były zajęte czymś innym. 

Dogonił go sprzedawca słodyczy. Tigris wytarł rękawem ślinę z twarzy. 
- Widzę, że jesteś z planety głupców - stwierdziła istota. - Nie jesteś  bezpieczny, 

nawet zajmując się handlem. Wybacz, młody człowieku - rzekł do Anakina i zniknął. 

Tigris  przepychał  się  przez  tłum, nie  zważając  na  obrazę  i próbując  dołączyć  do 

końca grupy maszerujących proktorów. Ich pan szedł szybko. Ludzie się przed nim roz-
stępowali.  Za  to  Tigris  musiał  się  przeciskać.  Robił,  co  mógł,  aby  nie  wpadać  na  in-
nych. Pragnął, aby lord nie widział tej chwili słabości, zafascynowania rzeczami mate-
rialnymi, oferowanymi przy wejściu. 

A zwłaszcza białą szatą. 
On wie, co się dzieje za jego plecami - pomyślał Tigris. - Zawsze wie. 
Z wysiłkiem podążał za Hethrirem, a Anakin robił się coraz cięższy i cięższy. Lord 

nawet się nie obejrzał. 

Dzieci  jadły  z  wielkim  apetytem.  Leii  krajało  się  serce,  kiedy  na  nie  patrzyła. 

Wraz z Jainą i Jacenem siedziała w jadalni, ale sama nie mogła nic przełknąć. Uważała, 
aby dzieci nie jadły za szybko i za dużo. Mimo to obawiała się, że w nocy się pochoru-
ją. 

-  Chcę  do  domu  -  zajęczało  jakieś  maleństwo.  -  Ja  chcę  do  domu!  -  Wkrótce 

wszystkie dzieci krzyczały, że chcą do domów, do swoich rodzin. 

Leia dokładnie wiedziała, co czują. 
Kiedy już uspokoiła maluchy, do jadalni weszła Rillao. 
-  Wkrótce  zabierzemy  was  do  domów  -  powiedziała  Leia.  -  Obiecuję.  A  teraz 

wspaniała, ciepła kąpiel i ciepłe łóżeczka. Brzmi nieźle, co? 

Zobaczyła kilka drżących usteczek i oczu pełnych łez. Chcieli pojechać do domu 

już, a Leia ich za to nie winiła. 

Miała nadzieję, że będzie mogła odnaleźć ich rodziny. Czy Hethrir ich nie pomor-

dował  albo  nie  rozkazał  sprzedać?  Czy  są  nimi  pasażerowie  frachtowców?  Albo  być 
może  są  to  rodziny,  które  pojechała  odwiedzić  Winter,  rodziny,  które  myślą,  że  ich 
dzieci uciekły? 

Rillao opadła na ławkę obok Leii. 
- Za chwilę statek - planeta skoczy w nadprzestrzeń - poinformowała Leię cicho. - 

Na Stację Asylum przybędziemy przed świtem. 

 
Hethrir wszedł do hoteliku stojącego w parku. Jedynym dźwiękiem mącącym ciszę 

był plusk wody w sadzawkach i strumyczkach, znajdujących się w podcieniach. Za lor-
dem  szedł Tigris.  Anakin  wierzgał,  chcąc  się  wydostać  z  jego  objęć.  Tigris z  ulgą go 
puścił, ale zaraz musiał go gonić, bo malec pognał prosto do sadzawek. Kucnął i chla-
pał się w wodzie, robiąc kółka i fale na jej powierzchni. 

-  Mój  panie  -  ponad  jednym  ze  strumieni  pojawił  się  tęczowy,  powietrzny  wir.  - 

Wszystko już gotowe. 

- Czy przybyli moi goście? - spytał Hethrir. 
- Tak, mój panie - odpowiedział wir uprzejmie. - Zbiorą się, aby się z tobą spotkać, 

kiedy... 

Na dziedzińcu pojawił się purpurowy android. 
- Po prostu nie rozumiem - powiedział - dlaczego jesteś taki nieprzyjemny. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Purpurowy android szedł za androidem - służącym, wymachując rękami. Android 

-  służący  niósł  kilka  małych  walizek,  otwartych  i  pozamykanych  paczek  żywnościo-
wych i podniszczony bukiet brzydkich kwiatów bez wazonu. 

Niosący robot zaświergotał w odpowiedzi coś, co tylko on sam potrafił zrozumieć. 
- Stójcie! - zawołał gospodarz. Jego tęczowe kolory zamigotały złowróżbnie. 
Android służący zachwiał się. Brzydkie kwiaty spadły na posadzkę. 
- Co ma oznaczać ta ucieczka frontowymi drzwiami? 
- To jakiś absurd! - zawołał purpurowy android. - Nie jesteśmy spóźnieni z czyn-

szem więcej niż kilka godzin. Moi przyjaciele zaraz wrócą i zapłacą ci! Są bardzo zaję-
tymi ludźmi! 

Android -  służący  pozbierał rozrzucone  kwiaty  swoimi  szczypcami,  dymiąc  przy 

tym i zasypując podłogę pokruszonymi płatkami. Z płatków sączył się jasny płyn. Het-
hrir  obserwował  zajście  z  obojętnym  wyrazem  twarzy.  Proktorzy  stali  w  doskonałym 
szyku, ale kłopoty robota ich rozśmieszyły. 

- Pan Threep! - zawołał Anakin. Podbiegł do purpurowego androida, podskakując 

z radości. Tigris pośpieszył za nim, ale nie był w stanie powstrzymać go od objęcia rę-
kami dziwacznej nogi robota. 

- Panicz Anakin? - spytał android. - Panicz Anakin! Co tu robisz? Gdzie twój brat i 

siostra? Gdzie jest księ... twoja matka? 

- Zabierz dziecko - polecił Hethrir. 
- Kim jesteś, panie? - zapytał android Hethrira. - Nie poinstruowano mnie, że masz 

pozwolenie towarzyszyć paniczowi Anakinowi! 

-  Musiałeś  pomylić  to  dziecko  z  kimś  innym.  Jesteś  w  błędzie.  Prawdopodobnie 

twoje obwody mózgowe wymagają czyszczenia. 

Tigris  podbiegł  do  Anakina  i  usiłował  odczepić  jego  rączki  od  kolana  androida. 

Robot próbował mu w tym przeszkodzić, ale Tigris go odepchnął. Anakin dziko wrza-
snął i kopnął Tigrisa w piszczel. 

- Au! - zawył Tigris. - Nie rób tak, Anakinie, chodź, zostaw w spokoju pana andro-

ida. Pan wybaczy. 

-  Kim  jesteś,  panie?  Co  robisz  z  paniczem  Anakinem?  Natychmiast  kiedy  Tigris 

odczepił Anakina, lord Hethrir zbliżył się do androida, dzierżąc w dłoni miecz świetlny. 

Broń  świeciła  dziko.  Światło  prześwietlało  głowę  i  tułów  robota.  Nagle  zgasło. 

Iskry posypały się w powietrze, zamieniając je w ozon. Lord Hethrir wykrzyknął prze-
kleństwo, jego  wrzask wystraszył Tigrisa bardziej niż defekt miecza, po czym upuścił 
rękojeść. Ostrze osmaliło szczelinę w płycie chodnikowej, rozbłysło jasno i zgasło. 

Tigris nigdy czegoś podobnego nie widział. 
Android zamarł i runął na ziemię z metalicznym trzaskiem. Zatrząsł się gwałtow-

nie i uspokoił po chwili. Purpurowa farba odpadła, odsłaniając płaty złota. 

Anakin wrzeszczał, próbując się wyrwać. 
- Pan Threep! Pan Threep! 
Tigris podniósł go i przytrzymał mimo płaczu i kopniaków. 
- Już dobrze, maleńki - szepnął. - Cii, cii. Zdezorientowany, zły i wyczerpany dłu-

gą podróżą w zamknięciu, Anakin umilkł, pochlipując. 

- Idź po mój miecz - rozkazał Hethrir. Przestraszony, ale stanowczy Tigris schylił 

się w dziwacznej pozie, w jednym ręku trzymał Anakina, drugą schwycił rękojeść mie-
cza. Był pewien, że broń wybuchnie, ale pozostała martwa. Podał ją lordowi, lecz ten 
nie zwrócił na to uwagi. 

- Błagam o wybaczenie tego niewybaczalnego zakłócenia - powiedział wirek - go-

spodarz do lorda Hethrira. - Android najwyraźniej ma pokręcone obwody. Właśnie pró-
bował mnie oszukać! 

- Zabezpiecz go - zażądał Hethrir. - Jest groźny. Później być może oczyścimy go i 

naprawimy. 

- Dobrze, mój panie - rzekł wir powietrzny. Android - służący mocował się z leżą-

cym Threepiem, po czym zaciągnął go do cienia. 

Anakin wpatrywał się w służącego androida i pogrążonego w śpiączce purpurowo 

- złotego robota rozszerzonymi ze strachu oczyma. 

- Pan Threep - wyszeptał. 
Lord Hethrir położył mu rękę na głowie i popatrzył na niego. 
- Na nic by ci się nie przydał, maleńki - powiedział. - To my się tobą opiekujemy. 
 
W  dużej,  przewiewnej  sypialni  proktorów  Leia  i  jej  przyjaciele  zsuwali  ze  sobą 

wszystkie łóżka, aby  wystarczyło miejsca do  spania dla dzieci. W szafach znajdowała 
się dostateczna liczba dodatkowych kocy, by wszystkim było ciepło nawet przy otwar-
tych oknach. 

Rillao i Artoo - Detoo zajmowali się sterami statku - planety podczas wchodzenia 

w  nadprzestrzeń,  a  Chewbacca  i  Leia  układali  dzieci  do  snu.  Jaina  i  Jacen  usiedli  na 
łóżku, ale nie chcieli się przykryć. 

- Chcę zostać z tobą, mamo - szepnęła Jaina. 
- Ja też - dodał Jacen. 
- Nie chce wam się spać? 
Jacen potrząsnął głową. Jaina ziewnęła. 
-  Muszę  iść  na  pokład  „Alderaana"  - rzekła  Leia.  -  Chcielibyście  pójść  ze  mną i 

spać w mojej kabinie? 

Bliźnięta energicznie pokiwały głowami. 
-  Grunt  się  trochę  potrzęsie  - powiedziała  do  wszystkich dzieci  Leia.  -  Ale tylko 

przez  chwilę. To  znaczy,  że  statek  leci.  Nie  ma  się  czego  bać.  Chewbacca  zostanie  z 
wami. 

Dzieci zadowolone przytuliły się pod kocami. 
Chewbacca zanucił kołysankę ze swojej planety. Kiedy Leia wraz z Jaina i Jace-

nem wychodzili z sypialni, kilkoro maluchów wyskoczyło z łóżek i podbiegło do Wo-
okiego, żeby przytulić się do jego cętkowanej sierści. Objął je wszystkie i dalej śpiewał 
swą kołysankę. 

Leia uśmiechnęła się. Dzieci garnęły się do Chewiego. 
Zabrała Jainę i Jacena do swojej kabiny, ułożyła na koi i usiadła przy nich. Cztero-

skrzydły nietoperz Jacena pod - frunął pod sufit i wylądował na ścianie, gdzie już pozo-
stał. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

„Alderaan" drżał. Statek - planeta i jego maleńkie słońce rozpędzali się nawzajem, 

przyśpieszając, a grunt trząsł się i dudnił. 

Jaina usiadła podekscytowana, a Jacen poklepał znajdującą się za nim ściankę. 
- Zupełnie jak startowanie! - zawołała Jaina. 
- Zupełnie - zgodziła się Leia. 
Statek - planeta skoczył w nadprzestrzeń. Drgania ustały. Jaina z powrotem opadła 

na poduszki. 

- Lecimy ratować Anakina, tak? - spytała. – I Lusę, zanim obetną jej rogi! 
-  Tak  -  powiedziała  Leia,  mając  nadzieję,  że  mówi  prawdę.  Teraz,  kiedy  byli  w 

nadprzestrzeni, szukała i nadsłuchiwała. 

Ale nie znalazła żadnego śladu Anakina. 
- Tak za tobą tęskniłam, mamo! - westchnęła Jaina, łapiąc ją za rękę. 
- Ja też, kochanie. Czy wiesz, że ścigałam was przez całą nadprzestrzeń? Czułam, 

że mnie wołacie. Prawie was zgubiłam, ale potem znów usłyszałam. 

Jaina rzuciła się w jej ramiona. 
-  Za  każdym  razem,  kiedy  chcieliśmy  użyć  Mocy,  Hethrir  nas  powstrzymywał! 

Chcieliśmy zastosować barierę, aby obronić Anakina! Ale nam nie pozwolił! Wiem, że 
mieliśmy  tego  nie robić  bez  wujka  Luke'a,  ale  myślałam... próbowaliśmy,  a  on  ciągle 
nas powstrzymywał, ale mogliśmy robić małe rzeczy... 

- Wszystko w porządku, Jaino. Naprawdę. Jestem z was bardzo dumna. 
Ułożyła ich i otuliła ciepłym kocem. 
- Mamo? - odezwała się Jaina. 
- Tak, słonko? 
- Czy możesz go powstrzymać? 
- Kogo? Co powstrzymać? 
- Nie słyszymy się z Jaina - wyjaśnił Jacen - w taki sposób, jak nas uczył  wujek 

Luke. 

Leia z zakłopotania zmarszczyła brwi. 
- Dlaczego, kochanie? 
- Bo Hethrir nam nie pozwoli! 
- Ale go tutaj nie ma, kochanie. Nie ma go w pobliżu, nie może was dosięgnąć. 
Dzieci wpatrywały się w nią, chcąc uwierzyć, ale wciąż się bały. 
- Może - szeptem powiedziała Jaina. 
Leia zamknęła oczy i otworzyła się na całą zdolność swojej percepcji. 
Nic  nie  znalazła.  Mogła  dotrzeć  tam,  dokąd  chciała.  Czuła  strach  swoich  dzieci, 

czuła to co one, kiedy Hethrir je kontrolował. Jej serce drżało, była bliska załamania. 

- Nie ma go tutaj - powtórzyła. - Jesteście bezpieczni. 
Jacen i Jaina przytulili się do siebie. Wokół nich rozbłysła bariera, ale zgasła jak 

iskierka, zalana strachem. Hethrir odszedł, zostawił jednak po sobie tak wielki lęk, że 
Leia nie potrafiła nic z nim zrobić. 

Przygarnęła dzieci do siebie i przytuliła je. Jaina i Jacen uścisnęli ją rozpaczliwie 

mocno. 

Do kabiny z rozwianymi włosami i rozszerzonymi oczami wbiegła Rillao. 

- Co wy robicie? Kim jesteście? Kim...? - Spojrzała na dzieci, potem na Leię. - Je-

steście Jedi - stwierdziła. 

Leia potrząsnęła głową. 
- Nie - odpowiedziała. - Jestem niewyszkolona, a dzieci dopiero co rozpoczęły tre-

ning... Jak na to wpadłaś? 

- Spowodowaliście największy ból głowy, jaki miałam w życiu. 
- Mamo, zrób coś, żeby Hethrir odszedł - poprosił Jacen. 
- Już odszedł, kochanie. Nie może ci nic zrobić. 
Ale Jaina i Jacen patrzyli na nią z niedowierzaniem. Dla Hethrira nie istniała odle-

głość, z której nie mógłby ich kontrolować. 

Rillao usiadła obok nich na łóżku. Czubkiem palca delikatnie pogłaskała po wło-

sach Jainę, potem Jacena. Oboje popatrzyli na nią rozszerzonymi oczami, przestraszeni 
i zafascynowani. 

- Wasza mama ma rację - powiedziała Rillao. - Hethrir nie ma nad wami władzy. 
Rillao  mówiła  cicho.  Podczas  gdy  mówiła  i  gładziła  włosy  dzieci,  pod  jej  doty-

kiem zniknęła warstwa strachu otaczająca bliźnięta. 

Leia patrzyła zdumiona. 
- Teraz lepiej? - spytała Rillao. 
Jaina i  Jacen  zawahali  się  przez  moment,  jakby  przez  drugi  czas  byli  odcięci  od 

światła  słonecznego  i  nie  mogli  uwierzyć  w  jego  ponowny  blask.  Potem  Jaina  roze-
śmiała się głośno, a Jacen się uśmiechnął. Podskoczyli. Złapali się za ręce i zaczęli tań-
czyć w kółko. Chwycili za rękę Leię i Rillao i wzięli je do koła. Bariera dzieci kręciła 
się wokół nich jak płonąca trąba powietrzna. Pokój wypełnił śmiech. 

Umyślnie  przewrócili  się,  zanosząc  się  śmiechem.  Leia  usiadła  obok  i  uścisnęła 

ich. 

Rillao obserwowała to z cichym zadowoleniem, siedząc z boku na piętach. 
- Dziękujemy, dziękujemy! - krzyczała Jaina. Jacen popatrzył na Rillao z powagą. 
- Tak, dziękujemy ci - powiedział. 
- Bardzo proszę. - Rillao odwróciła się do Leii. - Musimy porozmawiać. 
- Tak, musimy. - Leia przygarnęła bliźniaki. - Robicie się tacy duzi! - stwierdziła. 
Ponownie położyła ich na koi i okryła kocem. Byli wykończeni, ale spokojni. Uca-

łowała ich i usiadła obok. W jednej chwili usnęli. 

Rillao  wyszła z  kabiny.  Leia  znalazła  ją  w  fotelu  drugiego  pilota,  patrzącą  przed 

siebie w port, w niebo statku - planety, z twarzą rozświetloną blaskiem nadprzestrzeni. 

- Kim jesteś? - zapytała Leia. - Jesteś Jedi, prawda? Prawdziwy rycerz Jedi. 
- Byłam - szepnęła Rillao. 
Leia usiadła w fotelu pilota i odwróciła się w stronę Firrerreanki. 
- Opowiedz mi o tym. 
- Byłam uczniem... lorda Yadera. 
- Ale... - chciała zaprotestować Leia. Rillao powstrzymała ją ruchem dłoni. 
- Uczył nas potajemnie. Nawet kiedy Imperium ogłosiło, że jesteśmy podludźmi, i 

zniszczyło naszych towarzyszy... on nas zatrzymał... mnie i jeszcze kogoś. 

- A kiedy Imperium upadło, uciekliście. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Leia mówiła chłodno, cały czas starając się kontrolować, aby nie ujawniać swoje-

go przerażenia. Rillao - pionek Imperium? 

- To nie jest takie proste - odpowiedziała Rillao. - Kiedy byliśmy młodzi, zaraz na 

początku studiów, ja i mój towarzysz... zakochaliśmy się w sobie. Lord Vader wierzył, 
że spłodzimy dziecko o nadzwyczajnych zdolnościach, które będzie mógł wykorzystać 
dla dobra Imperium. 

- I... stało się tak? - spytała Leia. Pomyślała, że byłoby to wytłumaczeniem poszu-

kiwań, jakie prowadził Luke. Komu miał stawić czoło mój brat? Młodzieńcowi równie 
utalentowanemu  jak  Anakin,  szkolonemu  przez  mojego  ojca,  Dartha  Vadera,  Pana 
Ciemności Sith... 

Zadrżała. 
Rillao uśmiechnęła się łagodnie. 
-  Urodziło  się  dziecko.  Zwykłe,  słodkie  dziecko.  Tigris.  Byłam  taka  szczęśliwa, 

kiedy zorientowałam się, że nie ma zdolności do posługiwania się Mocą. 

- Szczęśliwa! - wykrzyknęła Leia, równocześnie zaskoczona i uspokojona. 
- Już przed urodzeniem dziecka jako uczeń... rozczarowałam lorda Vadera. 
- Jesteś nadzwyczajnie utalentowana - stwierdziła Leia. - Jak mogłaś go rozczaro-

wać? 

- Nie domyślasz się, moja droga? - Uśmiechnęła się, tym razem boleśnie, odsłania-

jąc ostre końce swych niezwykle drugich kłów. 

Leia czekała. 
- Nie pociągała mnie ciemna strona Mocy - powiedziała Rillao. - Budziła we mnie 

wstręt.  Nie  chciałam  mieć  władzy  nad  innymi  ludźmi.  Nie  mogłam  zrozumieć  żądzy 
władzy, jaka kierowała lordem Vaderem, nie chciałam zrozumieć, a on nie pojmował, 
dlaczego od tego uciekam. 

- Pod koniec życia - wtrąciła Leia - musiał zrozumieć. 
-  W  takim razie znalazł  spokój.  Cieszę  się.  Ale  kiedy  ja  go  znałam,  był  szalony. 

Nie  był  wyrozumiały  dla  mojej  słabości.  Lelilo,  zostałam  obdarowana.  Mogę  leczyć, 
dodawać sił i uspokajać. 

- Tak jak wyleczyłaś i uspokoiłaś moje dzieci - zauważyła Leia. 
Rillao skinęła głową. 
-  Lord  Vader  zakazał  mi  doskonalenia  moich  uzdrawiających  właściwości.  Ja  z 

kolei sprzeciwiłam się jego poleceniu. Obaj, lord Vader i mój kochanek, uznali, że je-
stem niesolidna i nie można na mnie polegać. 

Jej spokojny oddech stał się głębszy, zamknęła oczy. 
- Nie mogłam tego znieść - powiedziała. - Lord Vader traktował mnie pogardliwie. 

Mój kochanek... przestał mnie kochać. Uczucie, którym mnie darzył, zniknęło. Potrafi-
łam tak żyć. Mogłam znieść nienawiść zamiast miłości. Ale pogardy... 

Urwała na tak długo, że Leia przestraszyła się, iż nie dokończy swojej opowieści. 

Delikatnie położyła dłoń na rękach Rillao. 

- Co się stało? 

- Lord Vader wyznaczył mojego kochanka... czy rozumiesz, że to ten, którego imię 

już  ci  zdradziłam,  czy  rozumiesz,  że  jest  nim  Hethrir?...  na  pełnomocnika  do  spraw 
sprawiedliwości. Polecił mu zniszczyć naszą planetę i porwać frachtowiec pełen ludzi. 

-  Wasz  świat!  Własnych  ludzi!  Jak...  -  Ale  wiedziała  jak. Nie  było  w  tym  nawet 

nic niezwykłego. 

- Zrobił to, aby dowieść swej lojalności, lojalności ponad wszystko, wobec Impe-

rium. Myślał, że jeżeli to zrobi, Imperium uzna go ostatecznie za istotę ludzką. - Roze-
śmiała  się  gorzko.  -  Zastanawiałam  się  potem,  kiedy  nasz  świat  już  umarł,  dlaczego 
ktokolwiek chce być uważany za człowieka. 

Leia pokiwała głową. Po zniszczeniu Alderaana zastanawiała się nad tym samym. 
-  Zanim  dziecko  przyszło  na  świat,  uciekłam.  Kiedy  się  urodziło,  ukryłam  się  z 

nim na najmniejszej, przytulnej, odległej planecie. Lord Vader łączył wielkie nadzieje z 
moim synem i bałam się, co zrobi, kiedy odkryje, że dziecko nie spełni jego ambicji. 

-  Nie  tylko  jego  własnych  -  wyszeptała  Leia.  -  Nie, nic, to  zbyt  skomplikowane, 

nie miałam zamiaru ci przerywać. 

-  Kiedy  Imperium  upadło  -  kontynuowała  Rillao  -  myślałam,  że  jesteśmy  bez-

pieczni.  Nie  wiedziałam,  co  przydarzyło  się  memu  kochankowi.  Bolałam  nad  jego 
śmiercią. Opłakiwałam moją planetę, zniszczoną przez butę Imperium. Żałowałam mo-
ich ludzi, o których wiedziałam, że zostali wysłani gdzieś bardzo daleko. Moje dziecko 
i  ja żyliśmy  szczęśliwie.  Na  tyle  szczęśliwie,  na  ile  można żyć  samemu.  Nie mogłam 
odpowiedzieć  mu  na  pytania  dotyczące  jego  ojca.  Praktykowałam  potajemnie  swoją 
umiejętność.  I  wtedy  odkryłam,  że  niepotrzebnie  opłakiwałam  śmierć  kochanka. Ten, 
którego  kochałam,  znalazł  nas.  Poszukiwał  nas  bezustannie.  Miał  rozległe  bogactwa. 
Przewidział  upadek  Imperium  i  przygotował  się  do  niego.  Walczyliśmy.  -  Spojrzała 
przed siebie, zawstydzona. - Zwyciężył mnie. 

- Ty trenowałaś, aby leczyć. On aby walczyć. 
- Zwyciężył mnie - powtórzyła Rillao, nie zwracając uwagi na współczucie Leii. - 

Uwięził. Zabrał nasze dziecko. Miał je przez pięć lat. 

Leia zdała sobie sprawę, że Hethrir więził Rillao na pasażerskim frachtowcu i tor-

turował przez pięć lat. 

- Czego chciał od ciebie? - zapytała Leia delikatnie, mając na myśli, że z łatwością 

mógł ją zabić, a wybrał torturowanie jej przez tak długi czas. 

-  Oczywiście  chciał  mnie  przeciągnąć  na  swoją  stronę  -  odpowiedziała  Rillao.  - 

Albo podporządkować swojej woli. Nie sprawiało mu to, jak sądzę, żadnej różnicy tak 
długo, dopóki wypełniałam jego rozkazy. Chciał partnera albo pionka, który rozszerzy 
jego ideę Odrodzonego Imperium. - Wyciągnęła ręce, rozcapierzyła swe długie palce, 
odwróciła dłonie, ukazując swe pokryte bliznami nadgarstki i zacisnęła pięści. - Chciał, 
aby dziecko zostało jego dziedzicem, dziedzicem Odrodzonego Imperium i jego ciem-
nej Mocy. - Znowu się uśmiechnęła, ale oczy miała pełne łez. - Mój słodki synek... Bo-
ję się, co mu zrobił Hethrir przez te pięć lat. Nie potrafił spełnić ambicji ojca. Nie mógł 
zdobyć, dla Hethrira, pełnego dostępu do ciemnej strony Mocy. Mógłby być świetnym 
naukowcem, artystą, dyplomatą, ale nie może być Jedi. 

- I nie widziałaś go przez pięć lat! - wykrzyknęła Leia ze współczuciem. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Spróbowała sobie wyobrazić, jak by tęskniła za Jainą i Jacenem, gdyby nie widzia-

ła ich przez pięć lat. Nie sądziła, aby mogła to w ogóle przeżyć. 

- Widziałam go - powiedziała Rillao. - Przychodził do przedziału ze swym panem. 

Nazywał mnie zdrajcą, cherlakiem, głupią. - Potarła oczy  wierzchem dłoni, ze złością 
ocierając łzy. - Muszę go znaleźć, Lelilo. Być może dla mnie jest już stracony... straco-
ny dla siebie. Ale może Hethrir jeszcze nie zdążył zniszczyć jego słodyczy. To, co two-
je dzieci o nim mówiły, dało mi nadzieję. 

- Nie nazywam się Lelila - wtrąciła Leia. 
- Nie musisz mi mówić... 
- Jestem Leia. A kiedy uratujemy Ti... twojego syna i mojego, pojedziemy na Co-

ruscant. Będziecie tam mieli bezpieczny raj. Luke - mój brat, Luke Skywalker - będzie 
tak szczęśliwy, kiedy cię spotka! 

Ku jej zdziwieniu Rillao padła przed nią na kolana, co było tym bardziej dziwacz-

ne, że znajdowały się w ciasnej kabinie pilota. 

-  Księżniczka  Leia  z  Alderaana  -  powiedziała.  -  Wojownik  wolności,  niszczyciel 

Imperium i założyciel Nowej Republiki. Ślubuję ci moją lojalność. Powinnam cię była 
rozpoznać... 

Leia, nagle onieśmielona, zaczęła skręcać i zaplatać włosy, upinając je na czubku 

głowy. 

- Podróżowałam incognito - wyjaśniła. 

ROZDZIAŁ 11 

Leia  uścisnęła  Chewbaccę,  który  wszedł  na  pokład  „Alderaana",  i  udała  się  do 

swojej kabiny, aby się upewnić, czy Jaina i Jacen są bezpieczni. 

Pod czujnym wzrokiem Grake inne porwane dzieci spały na statku - planecie, któ-

ry został zaprogramowany tak, aby dotrzeć do Munto Codru. Tam dzieci będą czuć się 
bezpiecznie i będzie można rozpocząć poszukiwania ich domów i rodzin. 

- Zostaniesz w mojej kabinie z Jainą i Jacenem? - poprosiła Leia Chewbaccę. - Nie 

chcę zostawiać ich samych. 

Chewbacca zamruczał pytająco. 
- Tak - powiedziała Leia. - Jesteś doskonałym nawigatorem. Ale Rillao zna trasę 

na Stację Asylum. 

Chewbacca  wywarczał  swą  opinię  na  temat  nawigatora,  który  nie  latał  przez  co 

najmniej  pięć  lat,  lecz  było  to  tylko  na  pokaz.  Położył  wielką  łapę  na  głowie  Leii  i 
usiadł na brzegu koi, gdzie spały bliźnięta. 

Leia pospieszyła, by zająć fotel pilota. Oderwała „Alderaana" od planety - statku, 

który zniknął w świetlistej nadprzestrzeni, podążając do miejsca schronienia, po czym 
wręczyła stery Rillao. 

Byli w drodze na Stację Asylum. W drodze do Anakina. 
 
Han przechadzał się radośnie po spokojnej ścieżce. Co za wspaniały wieczór. Nikt 

mu nie zawraca głowy, doskonałe piwo raczej wyostrzyło niż stępiło jego koncentrację, 
nie ma się czym martwić, nie ma o czym myśleć, grał w karty kierując się instynktem, 
ale i odwagą. Wygrał. 

Czuł się wyśmienicie. 
I wiedział, co zrobić z Waru. 
Hotelowy hali był pusty. Han poczuł się rozczarowany. Gdyby pojawił się gospo-

darz i marudził o zapłatę, mógłby się roześmiać i rzucić ciężkie monety do stóp trąby 
powietrznej.  Nie,  nie  do  stóp.  Do  tego,  co  trąby  powietrzne  używają  zamiast  stóp. 
Mógłby rzucić kredyty w poskręcaną gardziel gospodarza. 

Poślizgnął się na kamiennej posadzce i omal nie upadł. 
Co jest...? - pomyślał. - Nie jestem aż tak pijany. 
Spojrzał, co „podstawiło mu nogę". Popękana kamienna podłoga usłana była gru-

bymi,  brzydkimi  płatkami  kwiatów.  Nadepnął  na  jeden  z  nich  i  zmiażdżył  go  piętą. 
Płatki przypominały mu kwiaty, które Threepio postawił rano na stole. 

Prawdopodobnie  android  sprzątający  przez  pomyłkę  wziął  je,  aby  wyrzucić  do 

śmieci - powiedział Han do siebie. - A potem upuścił je po drodze. 

Han wspiął się po schodach. Mógłby dać pieniądze Thre - epiowi, aby zapłacił za 

wynajem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, skoro to właśnie Threepio wyjaśniał i prze-
praszał za spóźnienie tę przedziwną istotę. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Han czuł się trzeźwy, ale kompletnie wykończony. Marzył o tym, aby pospać do 

późna. Do popołudnia, a nawet wieczora, a Luke niech przez ten czas ochłonie. 

Ja  już  ochłonąłem  -  pomyślał  Han.  -  Jeśli  mały  nie  będzie  mi  skakał  do  gardła, 

wszystko pójdzie dobrze. 

Swoim szyfrem nie mógł otworzyć drzwi do pokoju. 
- Hej! - walnął w drzwi. - Pozwólcie mi wejść! 
Po chwili ekran drzwi rozświetlił się, ukazując piękną kobietę ze zmierzwionymi 

włosami, odzianą w zwiewną szatę. 

- To nie jest odpowiednia pora na handel - powiedziała. - Wróć o przyzwoitej go-

dzinie. Pójdziemy na mój statek i wyświetlę ci nowe towary. 

- Handel? Towary? Co? Kim jesteś? Co robisz w moim pokoju? 
Jeśli to Luke ją sprowadził, nigdy nie zrozumiem, co miał do mnie i Xaverri. Nig-

dy mu nie uwierzę, że to nieporozumienie. 

- To mój pokój, szanowny panie, i ja w nim śpię. Przyjrzał się lepiej, sprawdzając 

ponownie numer pokoju. 

Nie, nie pomylił się. 
- Mieszkam tu od kilku dni! - powiedział. - W szafce są moje rzeczy! 
- W szafce są moje rzeczy. Idź sobie. Wezwałam gospodarza. - Ekran wygasł i nie 

odpowiedział więcej na pukanie i krzyki Hana. 

Z dwóch przeciwległych końców korytarza sunęły  w kierunku Hana dwa roboty. 

Wyglądały jak Artoo - Detoo po kuracji hormonami wzrostu. Ruchem szczypiec prze-
goniły go w kierunku schodów, bijąc brutalnie mimo jego protestów i depcząc ciężkimi 
rolkami. 

W hallu czekał na niego gospodarz hotelu. 
-  Co  się  dzieje?  -  zapytał  Han.  -  Kto  jest  w  moim  pokoju?  Gdzie  moi  koledzy? 

Gdzie służba? 

- Dom został zarezerwowany na konferencję - wyjaśnił gospodarz. - A twoi kole-

dzy stale zalegali z opłatą, więc zażądałem, aby znaleźli schronienie gdzie indziej. 

Han  rzucił  w  gospodarza  garść  kredytów.  Pieniądze  przeleciały  przez  wizerunek 

powietrznej trąby i posypały się na powierzchnię sadzawki. 

- Masz swoją zapłatę. 
- Za późno. 
Wyrośnięte  roboty  trąciły  Hana  w  plecy  i  popchnęły  w  kierunku  drzwi,  przejeż-

dżając po połamanych płatkach kwiatów i wydobywając z nich chmurę silnego smrodu. 

- Zaczekajcie! Pomału! - Han odepchnął roboty. Bezskutecznie. Ciśnienie wzrosło 

i roboty swobodnie kontynuowały pracę. 

- Do cholery, dokąd poszli moi przyjaciele?! 
- Nie wiem - odparł wirek. - Poza tym nie obchodzi mnie to. 
Roboty  wyrzuciły  Hana  z  hallu  tak  gwałtownie,  że  omal  nie  spadł  ze  schodów. 

Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Z oddali dobiegły go gwizdy. 

Noc była ciemna, wilgotna. Han zaklął. 
Dokąd oni poszli? - zastanawiał się. - Nie mieli pieniędzy... 

Kiedy tak wędrował, wzeszła kryształowa gwiazda. Pierwszy  brzask nie następo-

wał  na  zmianę  z  drugim,  gdyż  drugi  świt  przyćmiewał  na  niebie  blask  pierwszego. 
Kryształowa  gwiazda  przeleciała  przeszła  obok  Stacji  Crseih,  zbliżając  się  do  czarnej 
dziury, która wschodziła, tworząc pierwszy świt. Bliski koniunkcji, jarzący się wir eks-
plodował na horyzoncie. 

Z powodu silnych zakłóceń powodowanych przez płonący wir i niesprawnych płyt 

antyradiacyjnych Han nie był pewien niezawodności swojego nadajnika. Próbował do-
sięgnąć Luke'a albo Threepia, ale nie otrzymał odpowiedzi. 

Usiłował zmusić się do trzeźwego myślenia. 
Oczywiście, musieli wrócić do „Sokoła". Byłby to dla nich zbyt duży kłopot, aby 

mnie znaleźć, zważywszy, że nie powiedziałem słowa, dokąd idę. Muszę wracać z po-
wrotem na lądowisko... 

Powłócząc nogami poszedł ścieżką w dół. 
Nagle światło uległo lekkiemu przyćmieniu. Han popatrzył w górę. 
Biały karzeł schował się za tarczą czarnej dziury. Na chwilę połączenie nieznacz-

nie się poprawiło. Han wezwał „Sokoła". 

Odpowiedział mu tylko automatyczny system statku. Odkąd Threepio poszedł po 

racje  żywnościowe,  nikt nie  wchodził na  statek.  Ani  Threepio,  ani  Luke nie zostawili 
mu wiadomości. 

Kiedy  Han  próbował  bezpośrednio  wezwać  Luke'a,  biały  karzeł zaczął  się  wyła-

niać  spoza  swego  towarzysza.  Zakłócenia  znowu  się  nasiliły,  przecinając  połączenie 
Hana z „Sokołem". 

Czy Luke mógł wrócić do Waru? - zastanawiał się Han. - Może nawet nie wie, że 

nas wyrzucono z pokoju, może Threepio poszedł go szukać... 

Zaczął się dzień. 
Zamiast wznieść się wysoko ponad czarną dziurę, biały karzeł sunął obracając się 

tuż  przed  nią.  Jego  mimośrodowa  eliptyczna  orbita  zamieniła  się  w  prawie  kolistą. 
Czarna  dziura  przyciągała  białego  karła  coraz  bliżej.  Kiedy  gwiazda  okrążała  czarną 
dziurę, z jej powierzchni odrywały się strumienie rozżarzonej plazmy. Gasnąca gwiaz-
da wirowała wokół czarnej dziury, a plazma ciągnęła się za nią. Dwie gwiazdy wspól-
nie wytwarzały podwójny świetlny wir. 

Podczas  gdy  wschodził  on  coraz  wyżej,  dziwne, nieprzyjemne  światło  padało  na 

zabudowania i ziemię. Han zamknął oczy, tęskniąc za czystym, cieplejszym i bardziej 
naturalnym  światłem.  Nawet  nie  chciał  wiedzieć,  jaki  jest  poziom  promieniowania 
Roentgena. 

Threepio miał rację, jeśli chodzi o promieniowanie - pomyślał. 
Dotarł pod pierwsze sklepienie, gdzie światła znaków i sklepów zamazywały blask 

czarnej dziury. O poranku było tam tak samo gwarno i jasno jak w nocy, kiedy gwiazda 
zaszła. 

Han  westchnął.  Pierwsze  sklepienie nie  miało  mu nic  interesującego  do  zaofero-

wania.  Chciał  tylko  kilku  godzin  snu.  Zamiast  tego  powlókł  się  w  kierunku  siedziby 
Waru, zastanawiając się, czy tubylcy słyszeli kiedykolwiek o czymś takim jak publicz-
ny transport. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

 
Metalowa  powierzchnia  „Alderaana"  zadrżała  pod  wpływem  promieniowania 

Roentgena, kiedy znaleźli się w tym dziwnym systemie. 

Stacja Asylum krążyła w przestrzeni jako grupa nieregularnych asteroid, trzymają-

cych się razem za pomocą tuneli łączności i pól grawitacji. 

Leia  zmarszczyła  brwi.  Nigdy  nie  była  na  Stacji  Crseih,  ale  rozpoznała  ją.  Nie 

mogły istnieć dwie tak dziwaczne stacje. 

- To Crseih! - wykrzyknęła w tym samym momencie, w którym Artoo - Detoo za-

gwizdał swoje identyczne spostrzeżenie. - Stacja Crseih! 

- Tak - powiedziała Rillao. - Jej prawdziwe imię brzmi Crseih. W światku handlo-

wym funkcjonuje jako Asylum. Znasz ją? 

-  Jest  tu  mój  mąż  i  brat  -  odparła  Leia.  Poczuła  radość  i  nadzieję.  -  Jeśli  jest  tu 

Anakin, Luke będzie o tym wiedział! 

Wyląduje  na  Stacji  Crseih  i  znajdzie  małego  chłopca  czekającego  na  nią,  bez-

piecznego i wolnego. Wyobraziła go sobie, jak biegnie do niej, jak zarzuca jej rączki na 
szyję i jak się do niej przytula. 

Wyobraziła sobie, że pustka w jej sercu wypełnia się jego obecnością. 
Spróbowała dotrzeć do Hana, skontaktować się z „Tysiącletnim Sokołem", ale ten 

sam strumień promieniowania, który przeszkadzał jej w wezwaniu go z Munto Codru, 
teraz  znowu  przerwał  połączenie.  Stacja  Crseih  była  odcięta  od  całej  galaktyki  przez 
dwie szalejące gwiazdy. 

- Cierpliwości - rzekła Rillao. - Wkrótce ich znajdziemy. Wkrótce się dowiemy. 
- Mówisz jak mój brat! 
Leia  westchnęła  zmartwiona.  Wiedziała,  że  Han i  Luke  zakończyli  swe  poszuki-

wania,  które  były  dla  nich  także  wakacjami,  i  wrócili  do  domu,  zanim  Hethrir  przy-
wiózł Anakina na Crseih. 

Bliska  łez  wstrzymała  oddech.  Przycisnęła ręce  do  oczu  i wysłała  swoją  świado-

mość tak daleko, jak mogła. Nic nie wyczuła. Była zrozpaczona. Stojąca za nią Rillao 
delikatnie pogłaskała ją po ramieniu. 

- Wciąż jesteśmy  oddaleni od Stacji Crseih - powiedziała. - Nie martwmy się na 

zapas. 

Leia  wiedziała, że  tak  jak  ona  poszukiwała  Anakina,  Rillao  szukała Tigrisa, lecz 

też nic nie wskórała. 

Otrząsnęła się i spróbowała posłuchać rady Rillao. 
Przed Leią, poza stacją Crseih, jaśniał podwójny system. Biała karłowata gwiazda 

okrążała wir płonących szczątków. Czarna dziura wewnątrz wiru zdzierała powierzch-
nię białego karła, stopniowo doprowadzając jego materię do niszczącego wybuchu. 

Leia patrzyła na ich dzikie piękno. 
- Jest to najdziwniejszy system, jaki kiedykolwiek widziałam - stwierdziła, szuka-

jąc czegoś, co odwróciłoby jej uwagę. - Najdziwniejszy i najbardziej gwałtowny. 

Artoo - Detoo zapikał, a nad nim pojawił się strumień informacji. Robot szczebio-

tał z podniecenia. Leia odcyfrowała wiadomość. 

- Mówi, że gwiazdy są naprawdę dziwne - powiedziała. Artoo rozszerzył informa-

cję i podał Leii. 

- Wygasa?! - wykrzyknęła Leia. - Gwiazda wygasa? - Leia przyjrzała się lepiej, in-

terpretując to, co jej pokazał Artoo. - Wszystkie białe gwiazdy gasną. Ta zamarza. 

- Zamarzająca gwiazda? - powtórzyła sceptycznie Rillao. - Przypuszczam, że twój 

robot stroi sobie z nas żarty. 

- Artoo ma mnóstwo różnych zalet - powiedziała Leia - natomiast nie można po-

wiedzieć, aby miał coś w rodzaju poczucia humoru. Ta gwiazda jest tak gęsta, że wła-
ściwie zawiera tylko plazmę kwantową. Jest tak bardzo, bardzo stara, że przestała pło-
nąć. Oddaje ciepło wszechświatowi. Zamarza w wielki kryształ kwantowy. 

Leia  usłyszała  kwilenie,  dochodzące  z  końca  statku.  Podskoczyła  i  pobiegła  do 

swojej kabiny, do dzieci. Koło nich siedział Chewbacca, poważnie zaniepokojony. 

Bliźniaki były rozbudzone, Jaina cała we łzach, a Jacen blady i cichy. 
-  Wszystko  dobrze,  kochani  -  uspokajała  Leia.  Wraz z  Chewbacca  objęła  dzieci. 

Żałowała, że zostawiła je same wtedy na statku - planecie, a jednocześnie cieszyła się, 
że są teraz przy niej. Znowu była bliska rozpaczy. 

- Hethrir wrócił? - szepnęła Jaina. 
- Nie - odpowiedziała Leia. - Nie ma go nigdzie w pobliżu. Nigdy nie pozwolę mu 

się do was zbliżyć. Mieliście sen? Koszmar? 

Jaina posępnie pokiwała głową. 
- Głowa mi pęka, mamo. 
Leia ukołysała ich śpiewem. Po chwili zapadli w niespokojny sen. Leia otuliła ich, 

a Chewbacca zapiął pasy bezpieczeństwa dzieci. 

„Alderaan" lądował na Stacji Crseih. 
 
Tigris  wszedł  do  sali  konferencyjnej  gospody  dla  podróżnych  na  Stacji  Crseih. 

Długie  kamienne  ławy  były  wypełnione  po  brzegi.  Podium,  na  którym  miał  stać  lord 
Hethrir, obite było lśniącym białym aksamitem. Na tle perłowej bieli złoto - czerwone 
włosy  Hethrira  będą  lśnić  jak  ogień, a  jego  czarne  oczy  zapłoną nieprawdopodobnym 
blaskiem. 

Tigris rozpoznał większość ludzi, którzy czekali na lorda Hethrira. Na najbardziej 

zaszczytnym  miejscu,  zarezerwowanym  dla  najhojniejszych  donatorów  Odrodzonego 
Imperium, zasiadła lady Ucce. Lord Qaqquqqu siedział wśród mniej liczących się zwo-
lenników  Hethrira.  Wielu  z  gości  przedtem  bywało  na  statku  -  planecie  albo  jako 
członkowie z branży, albo petenci, ubiegający się o względy lorda. Reszta byli to dawni 
proktorzy, promowani na młodych i wysłani, aby potajemnie pracować w imieniu Od-
rodzonego  Imperium.  Ich  zgromadzenie  wydawało  się  Tigrisowi  wyjątkowe.  Młodzi 
byli wystrojeni w jasne mundury przyozdobione medalami i eleganckie drugie płaszcze. 

Każda wolna osoba, obecna na spotkaniu, oddana była pamięci Imperium i planom 

lorda Hethrira, dotyczącym odrodzenia Imperium. 

Nigdy  wcześniej  nie zbierali  się  tak  jak  dziś.  Działo  się  coś  nowego  i  dziwnego. 

Tigris był dumny, że miał w tym swój udział, nieważne jak mały. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Każdemu z  gości  towarzyszyło  dziecko,  nie należące  do  gatunku  ludzkiego.  Na-

tomiast wszyscy goście byli ludźmi. 

Było to miejsce, gdzie ludzie odbudowywali Imperium, przywracali mu jego siłę. 
Tigris zobaczył centaurionkę, która razem z siostrą Anakina zbuntowała się prze-

ciw zasadom panującym w szkole. Właściwie wiele dzieci - niewolników obecnych na 
sali pochodziło z grupy, którą lord Hethrir dopiero co wybrał i sprzedał. Tigrisowi wy-
dało  się  dziwne,  że  goście  woleli  być  obsługiwani  przez  niewolników  tak  młodych  i 
niewyszkolonych, że musieli być nieustannie pilnowani. Niektóre dzieci płakały z tęsk-
noty do swoich matek. Ale nie było sprawą Tigrisa krytykowanie gości lorda Hethrira. 

Niosąc Anakina i nie odzywając się, Tigris rozglądał się za jakimś wolnym miej-

scem, gdzie mógłby usiąść. Sala była przepełniona. 

Proktorzy zebrali się na zewnątrz. 
- Wstać! 
Tigris pospieszył do ostatniej ławki, ciągnąc ze sobą dziecko. Goście siedzący do-

okoła wstawali i skłaniali głowy. Tigris wbił wzrok w podłogę, czekając, aż Hethrir po-
zwoli  podnieść  głowę.  Przez  drzwi  wmaszerowała  świta  młodych  proktorów  lorda, 
przeszła boczną nawą i ustawiła się po drugiej stronie podium. 

Lord Hethrir wkroczył majestatycznie. 
- Gdzie zamierzasz trzymać mój miecz świetlny? 
Tigris wyprostował się, przestraszony niskim i groźnym głosem swego pana. Lord 

patrzył na niego srogo. 

Tigris  zbladł.  Rękojeść  ciążyła  w  kieszeni  jego  sfatygowanej  szaty.  Niezdarnie 

sięgnął po miecz i podał go swemu panu. Powinien był pobiec za Hethrirem i natych-
miast zwrócić mu broń. Zamiast tego uspokajał Anakina. Powinien był zostawić Ana-
kina, aby sobie płakał. Poza tym dziecko musi nauczyć się samokontroli. 

Hethrir kroczył główną nawą i zajął miejsce na podium. 
- Możecie usiąść - oznajmił. 
Ale jeden z gości nie skorzystał z tego przyzwolenia. 
Tigris go poznał. Nazywał się Brashaa, wszystko wskazywało, że został zaproszo-

ny.  Tigrisowi  wydawało  się,  że  na  twarzy  lorda  Hethrira  dostrzegł  ślad  rozbawienia. 
Rozbawienia i pogardy. Brashaa był znanym kutwą. Nie był nawet obsługiwany przez 
niewolnika. Zamiast tego na ciężkim łańcuchu wlókł za sobą ulubieńca Anakina. Lord 
Hethrir podarował tego brzydkiego, sześcionogiego czarnego stwora lady Ucce za dar-
mo. Zwierzę dyszało i skamlało. Z wielkich ostrych kłów kapała mu ślina. Lady Ucce 
musiała sporo zarobić sprzedając go Brashy. 

- O co chodzi, Brashaa? - spytał lord Hethrir. 
-  Mój  panie.  Przez  wiele  lat  obiecywałeś  nam  działanie.  Zmęczyliśmy  się  już 

ukrywaniem przed uzurpatorami Nowej Republiki. 

Anakin dostrzegł zębatego potwora. Wyskoczył z ławki i byłby pobiegł do niego, 

gdyby Tigris go nie powstrzymał. 

- Siedź, siedź, maleńki - szepnął Tigris. 
- Anakin chce wufa! - powiedziało dziecko. 
- Cii. 

Lord  Hethrir  nic  nie  odpowiedział  Brashy.  Czekał,  cichy  i  groźny,  aż  Brashaa 

zbierze się na odwagę, aby kontynuować. 

-  Mój  panie,  jesteśmy  już  bardzo  zmęczeni  traktowaniem  podludzi  jak  równych 

nam  istot.  Musimy  działać  szybko,  zanim  nasze  dzieci  dotknie  propaganda  równości, 
zanim nasze pokolenie stanie się za stare, aby działać i walczyć! 

- Myślę, że mi nie ufasz, Brashaa - powiedział Hethrir. 
- Powierzam ci całe moje życie i majątek, mój panie. Myślałem tylko... 
- Podejrzewam, że zwątpiłeś we mnie, Brashaa. 
- Wcale nie, mój panie. Nawet przez chwilę. 
- Zastanawiam się, czy nie jesteś zdrajcą. 
- Mój panie! - zaprotestował Brashaa. 
Ze  strachu  i  żalu  zrobił  się  blady.  Tigris  mu  współczuł  i  był  przerażony,  że  ten 

człowiek kwestionuje racje lorda Hethrira. 

-  Zostaw  nas,  Brashaa.  Nie  weźmiesz  udziału  w  tym  spotkaniu.  Nie  mogę  ci  ze 

spokojem powierzyć mego planu. 

Brashaa patrzył na niego. Nie potrafił się nawet obronić. Zawahał się, jakby miał 

nadzieję, że lord Hethrir odwoła to, co przed chwilą ogłosił. 

Hethrir wpatrywał się w niego. Twarz Brashy poczerwieniała. Nie mógł oddychać. 

Ludzie stojący dookoła cofnęli się z obawy, że stojąc zbyt blisko, zostaną skalani. 

Z nosa pociekła mu krew. 
Anakin wspiął się na ławkę i patrzył cicho, rozszerzonymi oczami. Brashaa upu-

ścił łańcuch, na którym trzymał zębatego potwora, zwierzę przyglądało się swemu wła-
ścicielowi tak samo uważnie jak Anakin. 

- Błagam o wybaczenie, mój panie! Lord Hethrir po prostu na niego patrzył. 
Zdrajca na chwiejnych nogach skierował się do głównej nawy.  Zwolennicy lorda 

rozstąpili się przed nim. Żaden nie podał mu ręki. 

- Przebaczenia, mój panie! 
Lord Hethrir po takim wyznaniu nigdy nie pozwoliłby pozostawić tego człowieka 

przy  życiu.  Tigris  spuścił  wzrok,  zawstydzony  swą  słabością,  ale  czuł,  że  nie  zniesie 
widoku kolejnego umierającego. 

Ale Brashaa jeszcze nie upadł. Jego kroki rozbrzmiewały w końcu sali. 
- Przebaczenia, mój panie! 
Tigris odwrócił się właśnie w tej chwili, kiedy Brashaa uciekał przez drzwi. 
Zębaty potwór rozejrzał się dookoła. Podniósł uszy do góry. Łańcuch zaklekotał. 

Nikt się nie ruszył, aby go powstrzymać. 

Tigris odwrócił się do lorda Hethrira. Zaskoczył go napięty wyraz twarzy jego pa-

na.  Cera  Hethrira  była  bledsza  niż  zwykle,  szara  w  porównaniu  z  lśniącą  bielą  szat  i 
miękką bielą aksamitu. 

On naprawdę chciał, żeby Brashaa zginął! - pomyślał Tigris. Ale coś, coś było nie 

tak. Tak samo jak z mieczem świetlnym lorda Hethrira... 

Anakin usiadł obok Tigrisa. 
- Niedobre pany, Tigis - powiedział z namaszczeniem. 
- Cii, maleńki. - Tigris miał nadzieję że lord Hethrir nie usłyszał słów Anakina. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Dziecko kurczowo złapało dłoń Tigrisa w swą brudną małą piąstkę. Tigris nie cof-

nął ręki. Zmieszany i nieszczęśliwy, usiłował pozostać lojalny wobec swego pana i od-
sunąć nękającą go myśl. Lord Hethrir popełnił błąd i Tigris zdawał sobie z tego sprawę. 

Zębaty  potwór  podkradał  się nawą.  Wszyscy  go  ignorowali.  Zamiast  wybiec  lub 

pójść za swoim panem, usiadł u stóp Anakina. 

- A sio! - szepnął Tigris. 
- Cześć, wuf! - powiedział Anakin. 
Potwór  położył  swój  brzydki  łeb  na  kolanie  Anakina.  Chłopiec  podrapał  go  po 

czarnej sierści za uchem. 

Goście Hethrira ponownie przenieśli uwagę na swego pana. Hethrir odzyskał przy-

tomność. Uśmiechnął się łaskawie, jak gdyby celowo pozostawił Brashę przy życiu. 

-  Czy  zanim  przedstawię  swój  plan, nikt z  was  nie  ma  żadnych  pytań?  -  zapytał 

uprzejmie. 

Nikt się nie odezwał. 
U stóp Anakina zaskomlał wyrwulf. 
 
Han zgrzany i spocony szedł ciężko w kierunku pokrytego rzeźbami budynku Wa-

ru. Był tak zmęczony, że wizerunek umieszczony nad wejściem skakał mu przed ocza-
mi. Szedł pod prąd, ścieżką, którą wracali wyznawcy Waru. 

Nabożeństwo musiało się już skończyć - pomyślał Han. - Świetnie. Może spotkam 

Luke'a i Threepia przy wyjściu albo natkniemy się na siebie w połowie drogi. Może jest 
tu gdzieś Xaverri i będziemy mogli od razu sobie wszystko wyjaśnić. 

Na  samą  myśl  o  przebywaniu  jeszcze  raz  w  obecności  Waru  przeszły  go  ciarki. 

Byłby niezmiernie szczęśliwy, gdyby nie musiał już nigdy więcej oglądać tego choler-
nego potwora. 

Jeden z wyznawców zatrzymał Hana. 
- Waru nas odprawił, poszukujący - powiedziała łuskowata i upierzona istota. Pie-

rze  falowało,  łuski  zrobiły  się  brązowe,  a  następnie  jaskrawożółte.  -  Będziesz  musiał 
przyjść na późniejsze nabożeństwo. 

- W porządku - bąknął Han. - Mam tu z kimś spotkanie. Upierzona istota poklepa-

ła go przyjaźnie po ramieniu i udała się w dalszą drogę. 

Han minął ostatnich wyznawców. Nigdzie nie widział Luke'a i Threepia. 
Przeciął cichy dziedziniec, gwiżdżąc wyzywająco, i wszedł do budynku Waru. Je-

go cień zniknął. Han zatrzymał się w chłodnym foyer, nasłuchując. Mówił jakiś poje-
dynczy  głos,  ale  słowa  zlewały  się  ze  sobą  z  powodu  skomplikowanej  akustyki.  Po 
chwili ciszy odpowiedział drugi głos. Ten Han rozpoznał: był to głos Waru. 

Solo wszedł do teatru. 
O krok od sceny, z opuszczonymi ramionami, patrząc na Waru stał Luke. 
- Jestem zmęczony, Luke'u Skywalkerze - - powiedział Waru. 
Och, świetnie - pomyślał Han. - Powiedział małemu, kim jest! 
-  Sądzisz,  że  jestem  niestrudzonym  dobroczyńcą,  nieograniczonym  uzdrowicie-

lem. Ale ja jestem żyjącą istotą i męczę się tak samo jak inni. Moi pozostali wyznawcy 
zastosowali się do mojej prośby i odeszli. Nie będziesz posłuszny jak oni? 

- Boję się, że jeśli mi nie pomożesz, umrę. O co...? - pomyślał Han. 
Waru sprawił takie wrażenie, jak gdyby głęboko odetchnął. 
- Bardzo dobrze. Pomogę ci. Luke wstąpił na ołtarz. 
- Luke! - wrzasnął Han. 
Kiedy Luke wyciągnął ręce do Waru, umieszczając dłonie w płynnych złotych łu-

skach,  Han  pognał  do  niego,  stukając  butami  o  podłogę.  Dotarł  do  ołtarza  i  jednym 
skokiem znalazł się obok Luke'a. Złapał go i odepchnął. Luke walczył, szukając na śle-
po  świetlnego  miecza.  Han  szarpał  się  z nim  i  udało  mu  się  na  moment założyć  ręce 
Luke'a do tyłu, ale Skywalker natychmiast wyciągnął dłoń z mieczem i Han zrozumiał, 
że z nim nie wygra. 

- Przestań! - zawołał. - Nie użyjesz miecza przeciwko mnie i dobrze o tym wiesz! 
Popatrzył na pobladłą z bólu twarz Luke'a, na jego przerażone oczy i przestał być 

taki pewien. 

- Zostaw go - rozkazał Waru. - Poprosił mnie o pomoc, więc mu ją ofiaruję. 
- Nie, to zbyt wiele dla ciebie - zaoponował Han. - Wrócimy, kiedy odpoczniesz. 
Zaraz! - - powiedział do siebie w myślach. - - Czyżbym próbował postępować jak 

dyplomata, starając się wydostać stąd Luke'a? 

- Ma prawo decydować o swoim losie - rzekł Waru. Jego głos falował jak jedwab. 

- Wybrać sposób na ratowanie swego życia. 

- Ale, do diabła, nic mu nie jest! 
Han zeskoczył z ołtarza, ciągnąc za sobą Luke'a. Z trudem utrzymywał równowa-

gę. Luke potknął się. Han spodziewał się jakiejś sztuczki z jego strony. Oczekiwał, że 
weźmie do ręki miecz świetlny. Ale nic takiego się nie stało. Han w połowie niósł, w 
połowie wlekł przyjaciela za sobą, odciągając go od ołtarza Waru. 

- On jest bardzo chory, bardzo słaby - rzekł Waru. - Daj mi go z powrotem. Jeśli 

może być uzdrowiony, uzdrowię go. 

Bez odpowiedzi Han podźwignął Luke'a. 
- Pomóż mi, bracie - wymamrotał. Luke stanął przed nim chwiejnie na nogi. 
- Proszę, Han - wyszeptał. - Pomóż mi... 
- Przynieś mi go z powrotem! - głos Waru wstrząsnął salą. Po chwili namysłu Han 

przerzucił sobie przez ramię rękę 

Luke'a i szedł dalej w kierunku wyjścia. 
- Nie - wyszeptał Luke. - Nie, proszę... 
Hanowi zrobiło się zimno. Luke nie prosił o ocalenie, ale o powrót do Waru. Han 

nie pozwolił mu na to. 

- Już raz ocaliłem ci życie - mamrotał Han. - Jesteś mi coś winien. 
Wyciągnął  Luke'a  z  amfiteatru,  przeszli  przez  pogrążony  w  ciszy  dziedziniec  na 

otwarte pole. Oślepiły go rozpadające się gwiazdy. Oczy zaszły mu łzami. Czarna dziu-
ra buchała płomieniem, kryształowa gwiazda pulsowała wysoko na niebie. Ich blask się 
nasilał, bombardując nadwerężone płyty antyradiacyjne. Han zadrżał. 

Ale miał teraz większe zmartwienia niż gwiazdy na niebie. 
Wziął Luke'a na plecy i ruszył w kierunku sekretnej ścieżki Xaverri. 
 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Tigris z zachwytem słuchał mowy lorda Hethrira, który przemawiał już kilka go-

dzin. Tak jak pozostali, Tigris był pochłonięty i zahipnotyzowany zarówno głosem lor-
da, jak jego pełnym mocy przesłaniem. 

Jedynie Anakin pozostał odporny na siłę głosu Hethrira. Chłopczyk zlazł na pod-

łogę i zwinął w kłębek obok sześcionożnego, zębatego potwora. Spali bezgłośnie u stóp 
Tigrisa. 

- Dziś utrwalę swoją siłę - rzekł lord Hethrir. - Dziś zostanę oczyszczony, jak szla-

chetny  metal,  z  surowej  rudy  ziemskiej  egzystencji.  Dziś  odrodzę  się,  jak  Imperium, 
które począłem i wyhodowałem, dzięki czemu mogło się reinkarnować. Dziś przyniosę 
władzę: Odrodzone Imperium. 

Wyznawcy  wpatrywali  się  w  niego,  oszołomieni  śmiałością  przemówienia.  Na-

stępnie wszyscy rzucili się do jego stóp wiwatując. 

Tigris  także  chciał  wstać.  Ale  gdyby  to  zrobił,  mógłby  obudzić  Anakina,  który 

pewnie by się rozpłakał i zakłócił tryumf Lorda. 

A poza tym Tigrisowi zdrętwiały stopy. 
Niektóre z dzieci - niewolników kwiliły i płakały. Ale czuwanie nad ich zachowa-

niem nie należało do obowiązków Tigrisa. Miał pilnować jedynie Anakina. 

Tigris pozostał na miejscu, mając nadzieję, że siedzi na tyle daleko, że fakt, iż nie 

powstał  i  nie  wiwatował,  pozostanie  nie  zauważony.  Tłum  stojący  pomiędzy  nim  a 
Hethrirem  krzyczał,  machał  i  klaskał.  Być  może  chociaż  tym  razem  lord  nie  będzie 
wiedział wszystkiego, co robi Tigris. 

Anakin wygląda tak spokojnie - pomyślał Tigris. - Ciekawe, jak może spać w ta-

kim hałasie? 

Uśmiechnął się z czułością do chłopczyka, który leżał zwinięty na podłodze, przy-

tulony do zębatego stwora o sześciu nogach. 

Gdyby  zawsze  był  taki  spokojny!  -  pomyślał  Tigris.  -  Ciekawe,  jak  by  to  było, 

gdybym  miał takiego  braciszka  jak  Anakin?  Ciekawe,  jak  to  jest,  kiedy  ma  się  brata, 
siostrę albo w ogóle rodzinę? Dlaczego moja matka była zdrajcą? Kto był moim ojcem 
i dlaczego mnie zostawił? 

Anakin otworzył oczy. Zamrugał sennie powiekami i zobaczył uśmiechającego się 

do niego Tigrisa. Wyjął z ust kciuk, aby odwzajemnić uśmiech. Wdrapał się na miejsce 
obok  chłopaka. Włożył rękę do kieszeni i wyjął słodki batonik, raz ugryziony. Dał go 
Tigrisowi. 

Tigris roześmiał się cicho. 
-  Dzięki  -  powiedział.  Ułamał  kawałeczek  i  zjadł.  Był  tak  pyszny  jak  kawałek 

owocu, który Anakin dał mu na statku. - Skąd go masz? 

Wyglądał  zupełnie  jak  baloniki,  które  chciał  im  sprzedać  kupiec  pod  pierwszym 

sklepieniem,  a  którego  nie  kupili  z  powodu  braku  pieniędzy.  Anakin  po  prostu 
uśmiechnął się szeroko i zjadł resztę. 

Tigris  poruszał  palcami  u nóg,  aby  rozruszać  stopy.  Piekła  go  skóra.  Zębaty  po-

twór warknął, obudził się i przeciągnął. 

Nagle  na  sali  zaległa  cisza.  Ludzie  usiedli.  Mali  niewolnicy  kucnęli  u  ich  stóp. 

Hethrir stał ponad nimi z wyciągniętymi rękami. Szerokie rękawy szaty wyglądały jak 

skrzydła,  a  ich  brzegi  lśniły  srebrnym  światłem.  Tigris  pospiesznie  przełknął  ostatni 
kęs, który dostał od Anakina, wytarł usta rękawem i upomniał małego, aby usiadł pro-
sto. Ale Anakin nadal się wiercił. 

- Anakin, idź spać - powiedział. 
- Chodźcie ze mną - rozkazał lord Hethrir. Zszedł z podium i skierował się ku na-

wie, nie rozglądając się i nie zwracając uwagi, czy ktoś za nim idzie. 

Ale  oczywiście  wszyscy  zebrani  ruszyli  za  Hethrirem.  Dwóch  proktorów  biegło 

przed nim, aby otworzyć drzwi, pozostali goście wysypali się do nawy, wyszli za nim i 
podążali ścieżką w dół. Ciągnęli ze sobą śpiących małych niewolników. 

- Nie śpij jeszcze, braciszku - szepnął Tigris. - No chodź, musimy się ruszyć. 
Wziął dzieciaka na ręce i wstał. Teraz, kiedy opadło z niego podniecenie związane 

z przemową lorda Hethrira, poczuł się tak samo zmęczony jak Anakin. 

- Hej, niańka! - Jeden z proktorów  wskazał na Tigrisa, szydząc z niego. - Zosta-

niesz z tyłu! 

Proktorzy  ze  śmiechem  pobiegli  za  tłumem,  zatrzaskując  za  sobą  drzwi.  Tigris 

musiał, trzymając Anakina na biodrze, mocować  się z nimi i je  otworzyć na tyle, aby 
móc się przez nie przecisnąć. Wilkowaty potwór kłusował za nim, ciągnąc za sobą łań-
cuch. 

Zacisnąwszy zęby, Tigris wysoko podniósł głowę. 
 
Leia, Rillao, Chewbacca, Jaina, Jacen i Artoo - Detoo jechali ciągnikiem lądowi-

ska Crseih do stacji. 

Co za przejażdżka - pomyślała Leia. - Przejażdżka udająca rodzinny wypad. 
Rozglądała  się  za  „Tysiącletnim  Sokołem",  ale  nie  widziała  go  pod  mnóstwem 

płyt antyradiacyjnych o nieregularnych kształtach. 

Mogłabym o niego zapytać w sposób nie wzbudzający podejrzeń - pomyślała. 
- Czy lądowisko posiada rejestr statków? - zapytała kierowcę. 
- Taka lista istnieje. 
- Czy mogłabym do niej zajrzeć? 
- Nie zajrzy pani. 
- Dlaczego? 
- Firma zabezpiecza dane. 
Jaina przytuliła się do Leii, w jednej ręce trzymając wielonarzędziówkę, a w dru-

giej elegancki koc z „Alderaana". 

Powiedziała,  że  koc  będzie  dla  Anakina,  kiedy  go  już  odnajdą.  Ale  Anakin  nie 

miał w zwyczaju spania pod kocem podróżnym. Jaina tak, kiedy była młodsza, ale jej 
koc został w domu na Coruscant. Kiedy Winter spytała, czy chce go zabrać ze sobą w 
podróż, odpowiedziała, że nie jest już małym dzieckiem i nie potrzebuje koca, a poza 
tym bez towarzystwa innych kocy mógłby czuć się samotnie. 

Leia nie miała zamiaru dokuczać córce z powodu, że zabrała ze sobą to zawiniąt-

ko. 

Pociechą dla niej był dotyk dzieci i nadzieja, że wkrótce wszyscy troje będą bez-

pieczni. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Jacen  pieścił  małego,  czteroskrzydłego  nietoperza,  który  zerkał  spod  koszulki 

chłopca. Nietoperz niepokoił Leię, ponieważ był łagodnie jadowity. Gdyby  ugryzł Ja-
cena, chłopiec miałby okropny świąd. Ale gdyby zamierzał go ugryźć, prawdopodobnie 
już by to zrobił. Leia przyzwyczaiła się przyglądać badaniom Jacena z pewnym szcze-
gólnym spokojem Jedi, którego nauczyła się na lekcjach medytacji prowadzonych przez 
Luke'a. Pracowała nad tym, aby wyrobić sobie taką samą reakcję na zwyczaj Jainy, po-
legający na rozkładaniu na części domowych urządzeń. 

Leia podróżowała jako Lelila, nie ujawniając prawdziwej tożsamości. Wątpiła, aby 

pozycja głowy państwa Nowej Republiki mogła zapewnić jej na Crseih szacunek. Dru-
gie włosy luźno, w nieładzie opadały na plecy. 

Rillao  zachowywała  się  wyniośle  i  w  szmaragdowej  tunice  wyglądała  iście  kró-

lewsko.  Można  było  nie  zauważyć,  że  tunika  była  wymiętoszona,  a  Rillao  zmęczona. 
Strój zasłaniał większość blizn. 

Chewbacca wciąż utykał i nosił bandaż, ale wykąpał się i wyczesał futro. Srebrno-

czarne pasy powyginały się w delikatne wzory. Wyglądał chyba najbardziej reprezenta-
cyjnie z całej grupki. 

Jaina i Jacen byli czyści i dobrze ubrani. Nie rzucali się już tak łapczywie na każdy 

posiłek i przekąskę. Otaczała ich jednak silna aura niepokoju. 

Jedynie  Artoo  -  Detoo  zachowywał  się  i  wyglądał  dokładnie  tak,  jak  oczekiwała 

tego po nim Leia. 

Jaina pociągnęła Leię za rękaw. 
- Mamo! - szepnęła podniecona. - To jest jeden z tych statków! - wskazała na sto-

jący  na  lądowisku  błyszczący,  złoty  statek  kosmiczny,  ukryty  pod  zrobioną na zamó-
wienie płytą antyradiacyjną. 

- Który statek, duszko? 
- No ten, który przyleciał na statek - planetę, zanim Hethrir zabrał Lusę! 
Leia i Rillao popatrzyły na siebie. Leia zobaczyła nadzieję w  oczach Rillao i po-

czuła ją w swoim sercu. 

- Musimy uratować Lusę, mamo! 
Czyżby to miało być takie proste? - zastanawiała się Leia. - Ale... jeśli na tym stat-

ku jest Anakin, dlaczego by nie spytać? 

- Kierowco - powiedziała - chcemy  odwiedzić ten statek - wskazała na złoty krą-

żownik. 

- Musicie więcej zapłacić - oznajmił kierowca - antropoid. Chewbacca zamruczał. 

Leia pogłaskała go delikatnie po ramieniu. 

- To jest do przyjęcia - powiedziała. 
Nikt  na  statku  nie  odpowiedział  na  sygnał  kierowcy.  Gąsięnicówka  przycisnęła 

wylot tunelu wejściowego do złocistej powierzchni kadłuba statku. Z daleka statek nie 
wyróżniał  się  niczym  szczególnym.  Z  bliska  Leia  zobaczyła  wiele  tajemniczo  na  nią 
zerkających pozłacanych iluminatorów. 

- Uważaj, mamo! - ostrzegł Jacen. 
- Lusę zabrali podli ludzie! - dodała Jaina. 

Leia zastukała w zewnętrzną powłokę statku. Serce waliło jej głośno, w przyśpie-

szonym ze strachu tempie. 

Nic się nie wydarzyło. Leia odczekała i zastukała mocniej w jeden z iluminatorów. 

Przystawiła ręce do twarzy i zajrzała do środka, ale złocenie było tak grube, że mogła 
sobie tylko wyobrazić poruszające się wewnątrz cienie. Zastukała po raz trzeci. 

Złota, niezwykle gładka powierzchnia rozsunęła się cicho. 
- Cierpliwości, panowie, cierpliwości! Czego chcecie? 
- Jestem... 
To  byłoby  takie  proste  -  pomyślała  Leia  -  gdybym  wiedziała,  że  Anakin  i  inne 

dzieci są w środku. Ale gdyby były, czułabym to. Czyż nie? Za dawnych czasów było-
by to znacznie łatwiejsze, kiedy wiedzieliśmy... 

- Szukamy dziecka - wyjaśniła Rillao. 
- To prawda - dodała Leia, naśladując sposób mówienia, jakiego Rillao używała w 

rozmowie z Indexerem. 

- Człowieka? - powiedział głos. - Jesteście... ludźmi? - Przez otwór wychyliła się 

włochata  wypukłość  z  czułkami,  które  kurcząc  się  badały  ją  uważnie.  -  Czy  wolicie 
może inny rodzaj? 

- Szukamy Lusy! - zawołała Jaina. - Ma cztery nogi, nie dwie! Jest czerwonozłota 

w białe plamki i ma rogi. Rogi! 

Futrzasta postać schyliła się i zaczęła sprawdzać Jainę. Jacen pociągnął Leię za rę-

kaw. 

- Mamo - szepnął - na tym złotym statku nie ma Anakina. 
- Nie... nie ma? Ale Jaina powiedziała... 
Jacen poważnie potrząsnął głową. Leia wróciła myślami do tego, co mówiła Jaina, 

i stwierdziła, że Jacen ma rację. Jaina nigdy nie powiedziała, że jej przyjaciółka Lusa i 
Anakin są razem. Proktor, którego przepytywała, kazał jej myśleć, że Anakin może być 
na Stacji Crseih. Nie powiedział jednak, że to pewne. 

Jeśli nie będę mogła znaleźć małego - pomyślała - wrócę na statek - planetę i... 
-  Miałem na  myśli  -  dokończył  Jacen  -  że nie  sądzę, aby  był  tutaj.  -  Zmarszczył 

brwi. - Wszystko jest takie dziwaczne. - Popatrzył na nią, pełen nadziei i zaufania. - Nie 
możesz powiedzieć, gdzie on jest? 

- Czy jest tutaj Lusa? - spytała Jaina wijącego się stwora. 
- Nie potrafię ci powiedzieć, młoda damo. Musisz porozmawiać z moją panią, lady 

Ucce. 

Leia zmierzwiła Jacenowi włosy. Była rozczarowana do głębi. 
- Gdzie jest lady Ucce? - spytała. 
- Możesz się  o nią dowiadywać  w gospodzie Krater. Złota powierzchnia statku z 

powrotem się zasunęła. Leia zastukała znowu i ze złością uderzyła w blachę. Ale nikt 
nie odpowiedział. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

ROZDZIAŁ 12 

Grupa Leii, która wbiegła do hallu gospody Krater, wyglądała jak turyści przeby-

wający  na  wakacjach.  Stanęła  samotnie  pośród  basenów,  strumieni  i  czarnych  bruko-
wych  kostek.  Android naprawczy  terkotał i  jęczał, zeskrobując  błoto  z  jakiegoś  kafla. 
Robot nie zwrócił na nich uwagi. 

Jaina  i  Jacen  rozglądali  się  dookoła  zaciekawieni.  Czteroskrzydły  nietoperz  wy-

gramolił się spod koszulki Jacena i cicho uleciał w półmrok. 

- Hej! - zawołała Rillao. 
- Jesteście nieco spóźnieni - ponad jedną ze spokojnych sadzawek pojawiła się trą-

ba powietrzna, mącąc powierzchnię wody. - Będziecie musieli się spieszyć. 

- Czy mówisz do mnie? - spytała Rillao. 
- Tak. Czy należysz do grupy lorda? Rillao przez moment się zawahała. 
- Należę - powiedziała. 
- Czy mogę zarejestrować twoje imię? 
- Jeśli znasz lorda, nie powinieneś pytać o moje imię - powiedziała Rillao. 
Leia  nie  potrzebowała  zdolności  Jedi,  aby  wyczuć  napięcie  emanujące  z  Rillao. 

Czulą się tak, jakby Mocją opuściła, nie pozostawiając po sobie nic oprócz tępego bólu 
głowy. Była ciekawa, czy Rillao była równie zdezorientowana. 

- Wybacz - odezwał się głos z trąby powietrznej. 
- Zgoda. Czy lord już przybył? 
- Przyleciał i odleciał, wraz ze swoimi wyznawcami. Ale jeśli ci się spieszy, może 

zdołasz ich dogonić. 

- Potrzebuję przewodnika. 
- Nie będzie ci potrzebny. 
Rillao spojrzała kpiąco. Trąba wirowała spokojnie. 
- Będziesz musiała tylko spytać o Waru. 
- Bardzo dobrze. 
- Dopilnuję, żeby zatroszczono się o twoje sługi. 
- Podróżują ze mną - wyjaśniła Rillao. 
- Ach! - Trąba zadrżała, a potem uspokoiła się. Nietoperz Jacena wpadł do wody, 

popluskał się i odbił w górę, trzymając w pazurach maleńką rybkę. Unosił się, rozrywa-
jąc przekąskę. 

- To nie jadalnia! - głos trąby nabrał gniewnego tonu. - Te stworzonka są cenne i 

dużo kosztują! Są elementem wystroju! 

Chewbacca parsknął. 
- Przepraszam! - powiedział Jacen. Wyciągnął rękę do góry i nietoperz wtulił się w 

jego dłoń. - Był głodny. 

- Zapisz rybę na nasze konto - rzekła Rillao. - Idziemy. Na zewnątrz Rillao spytała 

pierwszą napotkaną osobę, gdzie szukać Waru. 

- Musicie pójść tą ścieżką, a potem łącznikiem powietrznym. Sami zobaczycie. - 

Istota  mrużyła  swe  wielkie,  okrągłe  oczy.  -  Ale  wielebny  Waru  odpoczywa.  Prosił  o 
chwilę spokoju. 

- Rozumiem - odparła Rillao. - Nie martw się. Tylko popatrzymy. 
Zeszli ścieżką w dół. Leia, Chewbacca i dzieci podążali za Rillao. 
Kiedy opuszczali kopułę parku, Leia zauważyła, że Artoo - Detoo nie towarzyszy 

im w łączniku. 

Ciekawa była, dokąd poszedł. 
Nie mogli jednak zawrócić, aby go szukać. 
 
Grunt  wznosił  się  pod  stopami  Hana.  Solo  w  pocie  czoła  wspiął  się na  wzgórze. 

Od  Luke'a  nie  otrzymał  żadnej  pomocy.  Ale  nawet  wyczerpany  i  przeciążony,  kiedy 
brakowało  mu  oddechu,  próbował  kontynuować  wędrówkę.  Tak  samo  jak  za  pierw-
szym razem, kiedy przybył do stacji Crseih. 

- Pozwól mi iść, Han - prosił Luke. - Proszę. Pozwól. Muszę zobaczyć Waru. 
Han  zawlókł  go  za  jakiś  głaz  poza  ścieżkę  i rzucił na ziemię.  Luke  zwalił  się  w 

piach, palcami drapiąc brudną ziemię. 

- Co, u diabła, masz na myśli - ryknął Han - chcesz poprosić tego potwora, aby cię 

uzdrowił? Po tym, co zobaczyłem? Na  własne oczy  widziałem, co zrobił. A poza tym 
nie jesteś chory! 

- Jestem! Coś mi się stało, Han, coś strasznego. Nie widzisz? 
-  Widzę,  że  masz  drgawki  -  stwierdził  Han.  -  Dlaczego  powiedziałeś  Waru,  kim 

jesteś? 

-  Han...  straciłem moje  zdolności.  Mój  kontakt z  Mocą.  Nie  mogę  dalej  udawać. 

Ludzie  zaczęli  się  orientować,  kim  jestem.  Kiedy  rozmawialiśmy  o  Xaverri,  nie  wie-
działem, czy mówisz prawdę. Czułem się jak głuchy i ślepy, jakby ktoś wyrwał mi ser-
ce. - Szarpnął rękami włosy w geście kompletnego załamania. - Nie wiem, co robić! 

- Nie oddawaj się Waru! - powiedział Han. - Nawet nie wiesz, co złego się stało. 

Może ktoś włożył ci do łóżka jaszczurkę... 

- Tutaj nie ma żadnych ysalamiri - odparł Luke. 
- ...albo twój miecz ma spalony bezpiecznik... 
- On nie ma żadnych bezpieczników... 
- Albo coś jest w wodzie! Albo w powietrzu. Albo w świetle. - Han wytarł czoło 

rękawem. Jego koszula była mokra od potu. 

Usiadł w wąskim skrawku cienia, pod masywnym kamieniem. 
Luke  zaczął  znów  protestować,  ale  po  chwili  zamilkł.  Usiadł  ze  skrzyżowanymi 

nogami, zamyślony, opierając łokcie na kolanach. Schylił głowę i przeczesał włosy pal-
cami, potem naciągnął kaptur, chowając w jego cieniu twarz. 

- Co za wakacje - westchnął Han. - To nie są stare, dobre czasy, Luke. Nie musimy 

rozwiązywać wszystkich problemów i wygrywać każdej walki, nie wszystko należy do 
nas. Jeśli jesteś chory, wrócimy do Coruscant i znów poczujesz się lepiej. 

I zaplanujesz, co trzeba zrobić z Waru, będąc w bezpiecznej od niego odległości - 

dodał w myślach. - To wszystko nie wygląda tak jak za dawnych dni. Dawniej zawsze 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

wiedziałem, kto jest wrogiem, miałem tylko jedną odpowiedź. Teraz wszystko jest bar-
dziej skomplikowane... 

- Chcę się stąd wydostać - wyznał Han. - To miejsce przyprawia mnie o dreszcze. 
- Ale Jedi - odparł Luke. - Waru... 
-  Tutaj nie  ma  żadnych  zaginionych  Jedi  -  odparł  spokojnie  Han. -  O  wszystkim 

doniosła nam Xaverri, a jej raport dotyczył wyłącznie Waru. Nie Jedi. Waru. 

Luke zawahał się. 
- Taak. - Jego głos brzmiał smutno i niepewnie. 
- Zabierzmy Threepio i Xaverri i spadajmy stąd. 
- Xaverri? - Nuta gniewu zastąpiła niepewność w głosie Luke'a. 
- Jasne, chyba nie sądzisz, że ją tu zostawię, jeśli mogę ją zabrać ze sobą. 
- Do czego jej potrzebujesz? 
-  O  co  ci  chodzi?  -  Rozzłoszczony  Han  szarpnął  Luke'a  za  ubranie  i  pchnął  do 

swoich stóp. 

Posławszy mu wściekłe spojrzenie, Luke poderwał się gwałtownie. Han poczuł w 

centrum  klatki  piersiowej  dotyk  Mocy.  Odskoczył  do  tyłu.  Nie  mogę  się  ruszyć!  Nie 
żyję! - pomyślał. 

Dotyk zelżał i Luke opadł na ziemię. Han podbiegł do niego i klęknął obok przyja-

ciela. 

- Przepraszam - rzekł Luke. - Przepraszam, nie wiem... 
- Kochałem Xaverri - powiedział Han. - Kochałem ją. Nie będę temu przeczył. Nie 

potrafię. Gdyby mnie nie zostawiła, nie wiem... Teraz to nie ma znaczenia, Luke. Nie 
rozumiesz? Przyrzekam ci, bracie, to, co było między mną a Xaverri wiele lat temu, nie 
ma żadnego wpływu na to, co jest między mną a Leią teraz. 

Luke spuścił wzrok, odwrócił głowę, popatrzył przed siebie. 
- Przepraszam - rzekł. - Nie miałem żadnego powodu, by mówić to, co powiedzia-

łem. Nie chciałem cię wysłuchać. To dlatego że wczoraj... 

-  Widziałem,  jak  umarło  dziecko!  -  krzyknął  Han.  -  Czułem  się  tak,  jakbym  wi-

dział własne dzieci. 

- Musisz z kimś pogadać - rzekł Luke. - Rozumiem to. Ale mogę mieć... 
- Nie możesz wiedzieć, jak się czułem. - Han wątpił, czy istniała szansa wytłuma-

czenia Luke'owi tego, co przeżył. - Przykro mi, ale nie możesz. Xaverri mogła. Jej dzie-
ci...  Imperium  je  zamordowało.  -  Han  podskoczył,  odszedł  kilka  kroków,  starając  się 
nad sobą zapanować. - Musimy się stąd wydostać. 

Luke milczał. 
Han zawrócił do niego i pomógł mu wstać. Przyjaciel nie sprzeciwiał się. 
- Gdzie jest Threepio? - spytał Han. 
Luke  wzruszył  ramionami. Cały  czas  drżał.  Han popatrzył  na niego  z  zakłopota-

niem. On jest naprawdę chory - pomyślał. - Muszę go stąd zabrać. 

- Nie było go, kiedy wróciłem z tego piekła - powiedział Han. - Nie ma go w hote-

lu. - Spojrzał w głąb tajemnej ścieżki, nie cieszyła go perspektywa marszu przez zmu-
towany las. 

Z ukrytego wejścia wynurzyła się Xaverri. Szła w ich kierunku. 

- Xaverri! 
Pomachała mu ręką na powitanie. Zachowywała się naturalnie. Prawie zapomnia-

ła, jak skończyła się ich ostatnia rozmowa. 

Pomagając Luke'owi, Han wyszedł jej na spotkanie. Kiedy znalazł się poza obsza-

rem  cienia,  zalała  go  fala  upału.  Zatrzymał  się  przed  dziewczyną,  mając  nadzieję,  że 
poda mu rękę. Ale nie wykonała żadnego gestu, przyglądała mu się w milczeniu. 

-  Właśnie  wyjeżdżamy  -  powiedział.  -  Miałaś  rację,  jeśli  chodzi  o  Waru.  I 

niebezpieczeństwo. Zastanówmy się nad tym i zdecydujmy, co zrobić. 

- Cieszy mnie, że to słyszę - stwierdziła obojętnym tonem. 
Odnajdę  rodzinę  Ithorian  -  pomyślał  Han.  -  Są  obywatelami  Nowej  Republiki. 

Spróbuję  ich  przekonać,  aby  założyli  sprawę  w  sądzie  Nowej  Republiki.  Wtedy  będę 
mógł aresztować Waru i próbować... nawet jeśli rodzina Ithorian się nie zgodzi, muszą 
być jakieś ofiary tego potwora, które nie dały się omamić jego czarom. 

- Pojedź z nami. Rozciągnęła usta w uśmiechu. 
- Xaverri w rządzie? Decydująca o prawie? Nie pasowałabym tam, Solo. Nie prze-

żyłabym tego. 

Han nie ustępował. 
- Mogłabyś się zdziwić. 
- Być może. Ale nie będę ryzykować. - Zerknęła na Luke'a, który stał, gapiąc się w 

ziemię, z kapturem naciągniętym na oczy. 

- Skywalkerze - zwróciła się do niego Xaverri - dlaczego jesteś taki melancholij-

ny? 

Podniósł głowę, a jego oczy świeciły jak gwiazdy. Drgnął i ponownie schylił gło-

wę. Xaverri zmarszczyła brwi i oparła się o skałę. Patrzyła na pustelnię Waru. 

Z odległego krańca kopuły wyłoniła się grupa ludzi. Z głównego połączenia alejek 

kroczyła w stronę domostwa Waru. Na pierwszym planie maszerowała garstka młodych 
w błękitnych uniformach. Od ich piersi bił blask orderów, ramiona ozdobione były ja-
śniejącymi  szlifami.  Prowadził  ich  wysoki  mężczyzna  ubrany  w  lśniącą  białą  togę. 
Starsi  w  długich  białych  płaszczach  szli  u  jego  boków.  Tyły  obstawili  bogato  ubrani 
ludzie, aczkolwiek ich stroje nie podlegały już specjalnym regułom. 

Han oparł się o skałę, stając obok Xaverri, aby popatrzeć. 
Korpus w błękitnych uniformach ustawił się w szpaler po obydwu stronach głów-

nej alei. Biało odziany mężczyzna wszedł sam na ogrodzony teren Waru. 

Xaverri patrzyła w napięciu. Han spojrzał na nią. 
- Co jest? 
- Znam go - wyszeptała. - To pełnomocnik sprawiedliwości. 
Han  błyskawicznie  podążył  za  spojrzeniem  Xaverri.  Reszta  orszaku  wchodziła 

właśnie na ogrodzony teren. 

Nagle Han spostrzegł znajdującą się na samym końcu postać - młodego człowieka 

albo  przedstawiciela  jakiegoś  gatunku  charakteryzującego  się  niskim  wzrostem.  Trzy-
mał on za rękę kogoś jeszcze mniejszego, jakieś dziecko, które podążało za nim. Znik-
nęli pomiędzy dwoma rzędami strażników. 

Han zamarł. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Luke - powiedział. 
Xaverri odwróciła się do niego, przestraszona tonem, jakim wymówił imię przyja-

ciela. 

Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. 
- Xaverri... 
- Coś nie tak, Solo? 
- To przecież Anakin - wyszeptał. 
Przeskoczył przez skałę, prosto na stromy stok. Nie patrząc na ścieżkę, ignorując 

kolczaste  murujące  rośliny,  które  szarpały  mu  ubranie,  potykając  się  ześlizgnął  się  w 
dół wzgórza. Kamienie turlały się z łoskotem, tworząc lawinę, która robiła tyle hałasu, 
że nie mógł się zorientować, czy Luke i Xaverri poszli za nim. 

Anakin zniknął w jaskini Waru. 
Przez moment, tylko przez moment, Leia mogła wyobrazić sobie spokojny spacer 

z Jainą i Jacenem. Trzymali ją ufnie za ręce. Za chwilę żal po stracie Anakina wypełnił 
całą jej istotę, pozostawiając w sercu chłód i pustkę. 

- Wyczuwasz Tigrisa? - zapytała. - Jeśli Anakin jest tutaj... - Rozpaczliwie szukała 

jakiegokolwiek sygnału od dziecka. Czuła się tak, jakby krzyczała ze wszystkich sił w 
kanionie, w którym nie słyszała nawet echa swego głosu. - Jeśli tam są... co wtedy? 

Poświeciłam tyle lat przywracaniu prawa - pomyślała Leia. - W miejsce reguł ter-

roru umieszczałam reguły sprawiedliwości. Ale tu nie ma żadnych praw, żadnej spra-
wiedliwości. 

- Nie  jestem  całkowicie pozbawiona środków - powiedziała Rillao. Maszerowała 

przed siebie, nie patrząc na Leię. 

- Ale nie jesteśmy uzbrojone. Poza tym powiedziałaś... mówiłaś mi... - Leia zawa-

hała się, niechętnie wracając do tematu, który sprawiał Rillao  ból. - Poczekajcie, pro-
szę. 

Jaina i Jacen nie nadążali, więc Leia wzięła Jacena na ręce i poprosiła Chewbaccę, 

aby niósł Jainę. 

- Powiedziałam ci, że mnie zwyciężył, pięć lat temu. To prawda. 
- Wszyscy ci strażnicy są po jego stronie. Jest uzbrojony! 
- Jest. Ma swój miecz... i mój. 
- W takim razie... 
-  Musisz  uważać,  Leio!  Tak  jak  powiedział  twój  chłopak.  -  Zerknęła na  Jacena i 

odgarnęła mu z czoła kosmyk włosów. - Tutaj wszystko jest tajemnicze. 

Leia skinęła głową. 
-  Moc  jest  naruszona,  zdezorganizowana.  Otwieram  się  na  nią  i  nie  otrzymuję 

odpowiedzi. Nie mogę leczyć, więc Hethrir nie może niszczyć. Światem rządzi chaos. 

Weszli  do  przejścia  powietrznego  i  skierowali  się na  szczyt  drugiego,  łagodnego 

wzniesienia, widocznego ponad piękną budowlą. 

-  Nie  mogłabym  używać  mojego  świetlnego  miecza,  gdybym  go  nawet  miała  - 

stwierdziła Rillao. - Hethrir także nie może. 

Leia zmarszczyła brwi. 
- Dlaczego? 

- Dlatego że świetlny miecz Hethrira mógł być zasilany  jedynie przez Moc -  od-

powiedziała Rillao. - Mój był zrobiony w ten sam sposób. 

Szli  przezroczystym  korytarzem,  podziwiając  piękny  widok  -  spokojną,  szeroką 

dolinę rozciągającą się przed nimi. 

Rillao stanęła na wzgórzu ponad okazałym budynkiem, otoczonym alejami i ogro-

dami. Jeden po drugim, ubrani w swoje  bladoniebieskie uniformy młodzi przechodzili 
pod sklepieniem, przecinali dziedziniec i znikali we wnętrzu budynku. 

- Znalazłyśmy go - powiedziała miękko Rillao. 
- Ale ci strażnicy - odparła Leia. - Gdyby byli choć ubrudzeni błotem, można by 

było ich jakoś rozróżnić. 

Leia postawiła Jacena na ziemi ł odwróciła się do Chewiego. Mruknął coś, zanim 

zdążyła się odezwać. 

- To ważne! - stwierdziła Leia. - Poleciłam Artoo zostać z dziećmi, a on zniknął. 

Proszę  cię,  Chewie!  Ktoś  musi  tu  zostać  i  ich  pilnować.  Na  wypadek...  na  wypadek 
gdyby się nam nie udało. 

Jacen kurczowo ścisnął nogę Leii. 
- Mamo, nie odchodź znowu! Uklękła przy nim. 
- Muszę, skarbie. Muszę iść po Anakina. Niedługo wrócę - powiedziała mocnym 

głosem. - Obiecuję. 

Chewbacca usiadł na piętach, wziął Jainę na jedną rękę, Jacena przygarnął drugą. 
- Pospiesz się, Lelilo - poprosiła Rillao. 
Leia wstała. Poniżej, w budynku Waru zniknął ostatni z proktorów Hethrira. 
Rillao i Leia pospieszyły ścieżką w dół zbocza. 
Leia usłyszała osypywanie się żwiru i odgłos czyichś kroków. Obejrzała się. 
Biegnącą  wzdłuż  wzniesienia,  okrążającą zabudowania drogą  pędził  Han.  Luke  i 

jeszcze jedna osoba podążali tuż za nim. 

- Han! 
Leia ruszyła mu na spotkanie. Odrzuciła włosy do tyłu. Han zjechał wraz z lawiną 

żwiru zmieszanego z piachem i zatrzymał się. Zdziwiony wziął ją w objęcia. 

- Leia... co...? - Dotykał jej włosów, jej umalowanych brwi, jej policzków. 
- Odnalazłam Jainę i Jacena - wysapała. - Czują się dobrze. - Wskazała na wzgó-

rze, gdzie został Chewbacca z bliźniętami. Wookie patrzył  nieszczęśliwym  wzrokiem, 
ale  zachowywał  stoicki  spokój.  -  A  jeśli  chodzi  o  Anakina,  sądzimy,  że  Hethrir  przy-
wiózł go tutaj! 

- Anakin jest tutaj - odparł Luke. 
Popatrzył na Rillao i zaczął się jej przyglądać. Chłodno odwzajemniła jego  spoj-

rzenie. 

- Jest w środku - rzekł Han. - Widzieliśmy go. Co się stało?! Leia ujęła go za rękę i 

zbiegli w kierunku świątyni Waru. 

 
Tłum zepchnął Tigrisa w środek całego zamieszania. Goście Hethrira zgromadzili 

się wokół sceny, poniżej wielkiego złotego ołtarza przedstawiającego Waru. Twarzą w 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

twarz  z  potworem  stał  lord.  Proktorzy  tłoczyli  się  przy  wejściu,  stojąc  wzdłuż  tylnej 
ściany i obserwując uważnie scenę. 

- Witaj, sprzymierzeńcu Hethrirze. 
Tigris  patrzył  ukradkiem  na  nowego  proktora,  rozbawiony  jego  zaskoczeniem, 

kiedy ołtarz poruszył się i przemówił! Złote łuski Waru falowały. 

Trzymany  przez  Tigrisa  Anakin  przyglądał  się  w  milczeniu  szeroko  otwartymi 

oczami. 

- Witaj, sprzymierzeńcze Waru. 
- Co mi przyniosłeś, przyjacielu? - spytała złota istota. Jej postać mieniła się i na-

dymała. Pomiędzy lśniącymi 

łuskami prześwitywała szkarłatna masa. 
- To, czego żądałeś - odparł lord Hethrir. - Dam ci prezent. A ty dotrzymasz swojej 

obietnicy. Otworzysz mnie na Moc. 

-  Co  mi  przyniosłeś?  -  ponownie  zapytała  istota.  Jej  głos  był  łagodny  i  zacieka-

wiony. - Długo czekałem. Jestem zmęczony. Jestem samotny. 

Goście Hethrira pchali się natrętnie, szepcząc. 
- Mój panie, weź moje, weź moje. 
Dzieci cofały się zalęknione, ale goście trzymali je mocno. Jeden z gości usiłował 

powstrzymać czerwonozłotego małego centaura przed ucieczką. Kopyta dziecka kleko-
tały i stukały o śliską kamienną podłogę. 

Lord Hethrir spojrzał ponad ich głowami i skinął na Tigrisa. 
Chłopak prześlizgnął się przez tłum. Początkowo powstrzymywali go, był w koń-

cu tylko Tigrisem, ubraną w niechlujną szatę niańką, obiektem kpin. Żałował, że to nie 
brzydkie  zwierzątko  Anakina  toruje  drogę,  zamiast  deptać  mu  po  piętach.  Na  widok 
ociekających śliną kłów goście Hethrira z pewnością odsuwaliby się dalej. 

Wtedy lord Hethrir skinął ponownie i wyznawcy zauważyli, że woła Tigrisa. 
Rozstąpili się, robiąc miejsce dla niego i dla Anakina. 
Klęknęli na kamiennej podłodze. Tigris drżał. 
Gdyby tylko lord Hethrir mógł mnie oczyścić - pomyślał Tigris. - Wiem, że mógł-

bym mu lepiej służyć. Mógłbym naprawdę wspomóc sprawę Odrodzenia Imperium. 

Zatrzymał się przed lordem. Oczy zaszły mu łzami nadziei i pragnienia. 
-  Podaj  mi  Anakina  - rzekł  Hethrir.  -  Przedstawię  go.  Anakin  kurczowo  chwycił 

Tigrisa za szyję, chowając twarz. 

Tigris przytrzymał go przez moment, aby pocieszyć chłopca. 
- Nie wahaj się, kiedy wydaję ci rozkaz - powiedział Hethrir delikatnie, ale pierw-

szy raz, odkąd znał i czcił swego pana, Tigris usłyszał wściekłość w jego głosie. 

Anakin trzymał się mocno. 
-  Chodź,  Anakin.  -  Spróbował  odplątać  ręce  chłopca  ze  swojej  szyi  i  prążkowa-

nych włosów. - To będzie cudowne, obiecuję ci. Jesteś takim grzecznym, małym chłop-
cem. 

Anakin  drżał,  próbując  posłużyć  się  swymi  niewyszkolonymi  zdolnościami.  Ale 

nawet jego światło zniknęło. Lord Hethrir musiał zabrać całą jego siłę. Tigris zdołał od-
ciągnąć ręce Anakina. 

Tigris  żałował, że  zdolności  lorda do  kontrolowania  innych nie  wpływały  na  po-

słuszeństwo Anakina. 

Malec popatrzył na twarz Tigrisa i położył rączkę na jego policzku. 
- Tigis płacze - powiedział. 
Zakłopotany  Tigris  opuścił  głowę,  próbując  wytrzeć  twarz  rąbkiem  szaty.  Ale  z 

Anakinem w ramionach było to bardzo niewygodne. Postawił chłopca na ziemi i otarł 
upokarzające łzy. Następnie, trzymając dziecko za rękę, powiódł go do Hethrira. 

- Tigis, nie - prosił Anakin. - Proszę, nie! 
Hethrir wziął chłopczyka za rękę i poprowadził go do Waru. Anakin opieszale wy-

ciągał wolną rękę w stronę Tigrisa. Wyrwulf próbował iść za nim, ale Tigris złapał go 
za obrożę i odciągnął do tyłu. Zwierzę parło do przodu, skomląc z cicha. 

Zwolennicy lorda patrzyli pełni zazdrości, że Anakin zostanie oczyszczony, pod-

czas gdy dzieci przyniesione przez nich mogły się tylko przyglądać. 

Anakin opadł na podłogę, siedział sztywno nie chcąc się ruszyć. 
- Powstań, dziecko - rzekł Hethrir. - Przyjmij swój los z honorem. 
Lord Hethrir powlókł go po posadzce. 
Anakin kopał, przeraźliwie krzycząc, a jego twarz poczerwieniała. Hethrir spojrzał 

groźnie, podniósł go, trzymając za nogi, aby nie wierzgał, i zbliżył się do Waru. 

Lord umieścił ciągle wrzeszczącego Anakina na złotej zasłonie u stóp Waru. 
- Przynoszę ci to, czego sobie życzyłeś - rzekł lord Hethrir. - Najsilniejsze dziecko. 
Przerwał na chwilę. 
- Przynoszę ci wielkie dziecko Dartha Yadera. 
Tigris patrzył, a jego uczucia stanowiły dziwną mieszankę zazdrości, żalu, lęku i 

odrazy. Nic dziwnego, że to zebranie różniło się tak bardzo od wszystkich innych. Nic 
dziwnego, że lord Hethrir nie poddał Anakina treningowi, jaki zwykle przechodzili po-
mocnicy, proktorzy i młodzi Imperium. Anakin dostał się na sam szczyt, robiąc tylko 
jeden krok. 

Albo umrze podczas rytuału oczyszczenia. 
Stojąca  za  Tigrisem  przestraszona  centaurionka  stawała  dęba,  wrzeszczała  i  pró-

bowała uciekać. Jej kopyta ślizgały się i skrobały kamienną posadzkę. 

Zębaty potwór walczył tak długo, aż jego obroża wyślizgnęła się z rąk Tigrisa. Po-

gnał do Anakina, szczekając żałośnie. 

Tigrisowi przyszło na myśl, że nikt ze świty Hethrira nie przyprowadził własnego 

dziecka. 

Żadne z tych dzieci nie miało wyboru. To nie było w porządku. On wybrałby... 
Waru zafalował łuskami. Zaiskrzyły się i rozpuściły. 
Anakin tonął w płynnym złocie, krzycząc ze strachu. 
- Tigis! Tigis! - Chłopczyk  wyciągał ręce do swego  opiekuna. Mógłbym sam się 

oddać Waru w ofierze - pomyślał Tigris. -  

Nie dbam o niebezpieczeństwo! Ale Anakin nie miał wyboru. Tigris rzucił się na-

przód, chwycił Anakina, wyrwał go z ołtarza Waru i rzucił się do ucieczki. 

- Co ty wyprawiasz?! - wrzasnął Hethrir. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Waru wstał, jego ciało bardzo się wydłużyło, wypływała z niego szkarłatna poso-

ka. Z gardła potwora wyrwał się ryk protestu, gniewu i rozpaczy. 

Przerażający wrzask dziwnej złotej istoty zagłuszył krzyk Leii, kiedy ujrzała Ana-

kina.  Jakiś  młodzieniec  odepchnął  jej  małego  synka  od  groźnego  złotego  potwora. 
Chłopak potknął się, kiedy próbował uciekać. Wyrwulf pana lyona skulił się u stóp oł-
tarza i warczał. 

Leia zbliżała się do młodzieńca i Anakina. Han pędził tuż za nią. 
Leia  biegła  przez  tłum,  przejściem  utworzonym  przez  nierówny  szpaler  klęczą-

cych. Czasem potykała się o ich stopy. Wszyscy dorośli byli ludźmi, ale dzieci należały 
do wielu różnych gatunków. 

Leia i Han dotarli wreszcie do człowieka, który uratował Anakina. 
- Mama! Tata! - płakał Anakin. 
Jego twarz była zalana łzami, zaczerwieniona od gniewu i strachu. 
Ten młody chłopak, to musi być Tigris - pomyślała Leia. - Na Boga, wygląda zu-

pełnie jak Rillao! 

Również płakał. 
Anakin  walczył,  aby  wydostać  się  z  uścisku  Tigrisa.  Rzucił  się  w  objęcia  Leii. 

Przytulała  go  z  całej  siły,  desperacko  wdzięczna  losowi.  Trzymając  przy  sobie  synka 
całowała lepką buzię. Han głaskał Anakina po włosach, delikatnie i czule. 

- Już wszystko w porządku, skarbie - powiedziała Leia. - Jestem tu, tatuś też... 
Złoty stwór sięgał w ich kierunku. Leia nigdy przedtem czegoś takiego nie widzia-

ła. Cofnęła się, wpadła na Hana. Han również zaczął się cofać, trzymając Leię i Anaki-
na. Chłopczyk wgramolił się na ramiona Leii i zarzucił ręce na szyję ojca. Han trzymał 
go ostrożnie, czując ulgę i jednocześnie radość. 

Mężczyzna  w  białym  stroju,  Hethrir,  jak  przypuszczała  Leia,  chwycił  Tigrisa  za 

kołnierz i potrząsał nim. 

- Ty głupcze! Nieszczęsny, beznadziejny głupcze! 
- Waru! - Luke przebiegł obok nich, minął Tigrisa i wskoczył na ołtarz. 
- Luke, nie! 
Nie ma niczego, aby się bronić - pomyślała Leia. - Atakuje, a nie ma nawet świetl-

nego miecza. 

- Zatrzymaj się! - krzyknął Hethrir. 
Luke wskoczył na podium, znalazł się na granicy złotych łusek. 
- Waru! - rzekł Luke. 
- Czego chcesz, Skywalkerze? - odparł Waru, a jego głos zagrzmiał. - Cierpię i nie 

mam nic do zaoferowania moim wyznawcom. 

Hethrir patrzył na Luke'a zmieszany i zagniewany. Po chwili jednak na jego twa-

rzy pojawiło się zdziwienie i uznanie. 

-  Skywalker!  -  powiedział  Hethrir.  -  Waru,  weź  jego.  Luke  Skywalker  jest 

wyszkolonym Jedi. Jest synem Yadera! 

Wielki złoty stwór wynurzył się. Luke patrzył mu prosto w twarz, wyciągnął ręce. 

Jego buty pogrążały się w płynnym złocie. Złota istota pęczniała. Następnie utworzyła 

wklęsłą powierzchnię z parą wielkich, grubych skrzydeł, które wysunęły się do przodu, 
aby objąć brata Leii. Cień, jaki Luke rzucał na łuski, został zniszczony. 

- Tak - wyszeptał Luke - weź mnie. 
Stwór  znowu  zagrzmiał,  ale  teraz  jego  głos  był  łagodniejszy,  tchnął  wielkim  za-

dowoleniem. 

- Luke! - krzyknęła Leia. 
Zanim zdążyła zareagować, złote skrzydła skurczyły się, opadły na Luke'a i zato-

piły go. Złote łuski się rozpłynęły. Luke zniknął. 

- Nie! - Leia szlochała, przerażona. 
Tego było za wiele, tak jak wtedy, gdy ujrzała Hana schwytanego w pułapkę za-

marzniętego kryształu... 

Anakin był  bezpieczny  w ramionach Hana. Han wpatrywał się w  Waru, a radość 

na jego twarzy zastąpił żal. 

Leia musnęła palcami jego policzek. Han spojrzał na nią. 
Odwróciła się w kierunku zmąconej, zwartej masy płynnego złota, która uwięziła 

Luke'a. 

Pobiegła po swojego brata. 
Zniknęła pod powierzchnią złotej kuli. 
Płynęła  w  złotym  świetle,  włosy  tańczyły  dookoła  niej.  Z  daleka  ujrzała  Luke'a, 

naprężonego  i  skręconego  pomiędzy  wielkimi,  falującymi  łuskami  tężejącego  złota. 
Skoczyła do niego. Bezskutecznie próbował się wyrwać. Przypomniała sobie czas, kie-
dy  przebywał  w  zbiorniku regeneracyjnym,  śpiąc  i  śniąc  jakieś  koszmary,  od  których 
usiłował uciec. 

Paliło ją w płucach. Bała się oddychać, bała się utonąć w tym gęstym, miodowo-

złotym  świetle.  Ale  nie  miała  wyboru.  Oddychała  ciężko,  a  promieniowanie  wprowa-
dzało  w  jej  płuca  tlen.  Wydychała  i  wdychała na  przemian.  To  była  ciężka  praca, ale 
dzięki niej nie tonęła. 

Złote  łuski  kręciły  się  pomiędzy  Leią  i  Lukiem  w  dziwnym  tańcu.  Spróbowała 

jedną  z  nich  popchnąć,  ale  haska  odwróciła  się  brzegiem  w  jej  kierunku  i  cięła  jak 
ostrzem. Rozpruła jej rękaw. Leia upadła do tyłu. Ledwie odczuwała grawitację w tym 
dziwnym  środowisku,  z  trudem  udało  jej  się  uniknąć  jednej  z  tarcz.  Kolejna  wirując 
zmierzała w jej stronę. Leia dotknęła jej  butami. Kopnęła. Łuska pękła. Poszczególne 
kawałki rozlatywały  się,  rozpadały  w  połyskliwy,  złoty  kurz  i  znikały.  Wślizgnęła  się 
pomiędzy dwie następne tafle i znalazła się po stronie Luke'a. 

 
- Nie możemy tu zostać, Chewie! - płakała Jaina. 
- Mama jest na dole, tatuś też i wujek Luke - dodał Jacen. 
-  Musimy  im  pomóc.  -  Coś  było  nie  tak,  wiedziała  o  tym.  Ale  nie  była  w  stanie 

stwierdzić co. Tak bardzo bolała ją głowa. 

Pomrukiwania Chewiego przeszły  w płacz. Był zmartwiony i zaniepokojony  fak-

tem,  że  zostawiono  go  tutaj  i  nie  może  w  żaden  sposób  pomóc  swoim  przyjaciołom, 
znajdującym się tam w środku, w tym dziwnym miejscu. Czuł się tak samo bezsilny jak 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Jaina i Jacen. Był już w połowie drogi na dół, ponieważ dzieci ciągnęły go za ręce, ale 
zatrzymał się. 

Mama zostawiła go tutaj, aby nas pilnował - pomyślała Jaina. - Aby chronił dzieci. 
Z gmachu dobiegał ponury skowyt. 
- Chewie! To  wyrwulf pana szambelana! Spojrzał w dół skarpy, sapiąc z niezde-

cydowania. Jakieś inne dziecko wrzasnęło. 

- To Lusa! - krzyknęła Jaina. - O, Chewie, proszę! - Chwyciła go za nogi, zdespe-

rowana, próbując zmusić go do zejścia. Spojrzał na nią. Zatrzymała się. Spostrzegła, że 
uraziła go w nogę, i bardzo się zlękła. - Przepraszam! Tak mi przykro! - Pogłaskała go 
po sierści, próbując  odgarnąć ją z bandaża. - Ale to jest Lusa, odetną jej rogi, proszę, 
musimy się spieszyć. 

Wyślizgnęła się z jego uścisku i pobiegła. 
Chewbacca  ryknął gniewnie.  Złapał  Jainę i  powstrzymał  ją.  Wziął  ją  i  Jacena na 

ręce, po czym pobiegł w dół z zadziwiającą szybkością. 

Przebiegł pod łukami i wszedł do budynku. Musiał obrać drogę przez teatr, minąć 

rząd  proktorów  Hethrira,  którzy  odgradzali  drogę  ludziom,  usiłującym  się  wydostać. 
Ludzie ci poubierani byli w śmieszne stroje i biżuterię. W panice wszyscy pchali się i 
krzyczeli. Chewbacca przedostał się między nimi. Jaina obawiała się proktorów,  choć 
nie mogli przecież nawet uruchomić swych świetlnych mieczy! Jaina nie potrafiła użyć 
swoich umiejętności. Za to Chewbacca nie bał się nikogo. Maszerował obok proktorów, 
nawet nie zwalniając. 

Wszyscy krzyczeli, wrzeszczeli i biegali w kółko. Wszystkie dzieci, wysłane przez 

Hethrira, płakały ze strachu. Mimo iż nie było miejsca na bieganie, wszystkie próbowa-
ły rzucić się do ucieczki. 

Nie licząc Lusy. Biegła, ale nie próbowała uciekać. Kłusowała prosto na jednego z 

proktorów, uderzyła go zadem i kopnęła tak silnie tylnymi nogami, uzbrojonymi w roz-
szczepione racice, że ten runął na ziemię. Leżał na podłodze i charczał. Wyrwulf szam-
belana podbiegł do niego, przyglądając się z ciekawością. 

Jaina roześmiała się, uradowana. 
- Lusa! 
Hałas w teatrze był tak wielki, że Jaina nie wiedziała, czy Lusa ją zauważyła. 
Jaina prawie nie słyszała samej siebie. 
Chewbacca  nie  zatrzymał  się  ani  razu.  Dotarł  przed  front  budynku  teatru,  gdzie 

stał tata, trzymając na rękach Anakina. Obaj byli cali i zdrowi, ale obaj płakali. 

- Anakin! - krzyknęła uradowana Jaina. - Tatuś! - Wyskoczyła z ramion Chewiego 

i podbiegła do ojca. Chciała się upewnić, czy to, co widzi, jest prawdą. - Nie płacz! Nie 
umarłeś,  cały  czas  wiedziałam,  że  nie  umarłeś!  A  gdzie  mama?  Widziałeś  mamę? 
Gdzie wujek Luke? 

W pobliżu stał Tigris, wyglądał na zmieszanego, zbolałego i nieszczęśliwego. Fir-

rerreanka zatrzymała się pomiędzy swoim synem a Hethrirem. 

Nagle rzuciła się na lorda. Złapała go za gardło i zmusiła do uklęknięcia. 
Tata oddał Anakina Chewiemu. 
- Opiekuj się małym - powiedział. 

Jaina nigdy jeszcze nie słyszała, aby głos ojca brzmiał w ten sposób. Spojrzał na 

Jacena, potem na Jainę, właściwie było to tylko przelotne spojrzenie. 

- Kocham was - powiedział. - Zawsze będę was kochał. Odwrócił się, odbiegł ka-

wałek i wskoczył na wielką, drżącą złotą kulę. Zniknął pod jej powierzchnią. 

- Tatusiu! - Anakin ukrył twarz w futrze Chewiego i zapłakał. 
- Jakie to było piękne! - Jaina zastanawiała się, czy tata wyjdzie z tej kuli pokryty 

złotem, jak Threepio. 

Naprzeciw Jainie wybiegła Lusa. 
- Jaina! Czy to nie śmieszne? To zabawne kopać proktorów. 
- Jestem taka szczęśliwa, że cię widzę! Nie obcięli ci rogów! 
- Nie, ale mieli zamiar rzucić mnie na pożarcie temu potworowi, ta bestia żywi się 

ludźmi. 

- Na... pożarcie? - wyszeptała Jaina. 
Wpatrzyła  się  w  złotą  kulę,  w  której  wnętrzu  zniknął  tata,  i  przeraziła  się.  Wie-

działa, co się stało z mamą i wujkiem Lukiem. 

 
Tigris wycofał się na podium. Waru ulegał transformacji, mętniał i drgał nad jego 

ciałem. Chłopca paraliżował strach. Nigdy się nie spodziewał, że ponownie ujrzy swoją 
matkę. Hethrir mówił mu, że umarła. Została skazana za zdradę Imperium. Za odmowę 
wzięcia udziału w Odrodzeniu Imperium. Tigris był zadowolony. 

Teraz zawzięcie walczyła z Hethrirem. 
Powinien pomóc swemu panu. Ale nie mógł się poruszyć. 
Hethrir  wyciągnął  spod  szaty  świetlny  miecz.  Zamiast  odwrócić  się  na  jego  roz-

kaz, świetlny miecz odpowiedział elektrycznym zgrzytem, snopem iskier i ozonu. Het-
hrir zaklął i upuścił go. Miecz odbił się od podłogi i roztrzaskał o ścianę. Rozpadł się na 
kawałki, topiąc przy okazji kamienną powierzchnię pod sobą. 

Rillao  rzuciła  się  z  paznokciami  do  twarzy  Hethrira.  Drugi,  mniejszy  świetlny 

miecz wypadł zza jego pasa. Rillao odskoczyła. Stali twarzą w twarz, dysząc, zgrzyta-
jąc  zębami  i  krwawiąc.  Rillao  zmyliła  go, a  kiedy  Hethrir rzucił  się  do  ataku, zrobiła 
unik i chwyciła leżący miecz. 

Nie włączyła broni. Schowała ją pod suknię. Lord wykorzystał chwilę nieuwagi i 

zaskoczył Rillao od tyłu. Zatoczyła się. Zaczął ją dusić, a kiedy ugięły się pod nią kola-
na, wyszczerzył swe ostre zęby. Mógłby złamać jej kręgosłup, roztrzaskać go, sparali-
żować ją lub zabić... 

- Nie! - wrzasnął Tigris. 
Chwycił  Hethrira za togę i odciągnął do tyłu. Hethrir chapnął zębami, rozcinając 

sobie wargi. Rillao wymknęła się i uciekła, z trudem łapiąc oddech. 

- Głupiec! Co za głupiec! Ona jest zdrajczynią! - Krew ciekła mu po szyi. 
-  Panie,  proszę,  nie  zabijaj  mojej  matki!  -  błagał  Tigris.  Hethrir  skrzywił  się  z 

obrzydzenia. 

- Ona jest zdrajczynią! Zdradziła Imperium. Zdradziła ciebie! 
Rillao z trudem trzymała się na nogach. 
- To ty jesteś zdrajcą - powiedziała. Tigris gapił się na nią wściekły. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Jak śmiesz tak się odzywać do lorda Hethrira! Spojrzała ze smutkiem na Tigrisa, 

potem znów na Hethrira. 

- Nie powiedziałeś mu, prawda, Hethrirze? 
- Nie wymawiaj mego imienia! - warknął. Wtedy zwróciła się do Tigrisa: 
- On cię zdradził. 
Tigris potrząsnął głową, zakłopotany. 
- Hethrir jest twoim ojcem. 
 
Han płynął blisko Leii i Luke'a, młócąc rękami gęstą poświatę. Płynął ze wszyst-

kich sił, aż zaczęły go boleć mięśnie. 

Waru był o wiele większy, niż na to wyglądał. Krążenie wewnątrz potwora wiro-

wało wokół głównego punktu ciemności. Przypominało czarną dziurę. Han zastanawiał 
się, czy czarna dziura nie może być przejściem do innego świata. Tego, z którego po-
chodzi Waru. 

Nic  nie  było  w  stanie  sprzeciwić  się  przyciąganiu  czarnej  dziury...  w  niezwykły 

sposób niszczyła czas i przestrzeń dookoła siebie... 

Ale nie to było teraz najważniejsze. Musiał się jakoś dostać do Leii i Luke'a. Pły-

nęli plecami do siebie, walcząc z łuskami, które wyglądały jak ostrza noży, jak drapież-
cy z płynnego złota. Han przebrnął przez krąg atakujących, skuteczny w swym biegu na 
oślep, ponieważ łuski Waru były zbyt zajęte zdobyczą, znajdującą się w ich centrum. 

- Han! 
Poczuł na ręku ciepłe palce Leii. Był wciągany razem z ukochaną i przyjacielem. 

Płynęli, odwróceni od siebie plecami, kopiąc, skręcając się i walcząc. 

Wir rzucał nimi i pchał coraz bardziej do wewnątrz, ku głębokiej ciemności. 
- Płyńcie! - ryknął Han. 
Wiedział. Skąd wiedział? - pytał siebie, i odpowiadał: Nie wiem, wiem tylko to, co 

wiem, że jeśli dostaną się w ciemność, przepadną na zawsze. 

Wydawało mu się, że słyszy duchy ludzi zabitych przez Waru. 
Kopał,  płynąc  kopał.  Próbował  nadać  sobie,  Leii  i  Luke'owi  kierunek  -  musieli 

płynąć na zewnątrz, dalej od  wiru, w stronę płynnej skóry  Waru. Leia przyłączyła się 
do jego wysiłków. 

Luke unosił się pomiędzy nimi, dziwnie spokojny, trzymając się z tyłu. 
-  Zdaj  się na  mnie,  Skywalkerze  -  powiedział  Waru.  -  Pokażę  ci,  zbliżysz  się  do 

największej Mocy, jaką możesz sobie wyobrazić. 

Luke osunął się cicho, wpadając w pułapkę Waru. 
- On kłamie! - krzyknęła Leia. 
Czuła, że jej brat odchodzi. Poszła za nim, by doświadczyć tego z nim. Wymknął 

się jej. Płynęła za nim. Wir wciągał ich głębiej. 

- Oto prawda - rzekł Waru. - Ja jestem prawdą. Syreni, śpiewny głos  Waru ukoił 

jej strach. Palce wyślizgnęły się z uścisku Hana i kiedy próbowała go odnaleźć, oślepiło 
ją złote światło. Jej rękę wciągnął wir. 

ROZDZIAŁ 13 

Jaina i Jacen jechali na ramieniu Chewiego, który tulił także Anakina. Przyciskał 

go mocno do piersi. Wolną ręką Wookie złapał za kark jednego z proktorów i potrzą-
snął  nim.  Proktor  dzierżył  swój  świetlny  miecz,  ale  Jaina  nie  bała  się  go  ani  trochę. 
Wiedziała,  że  miecz  wybuchnie,  jeżeli  proktor  spróbuje  go  użyć.  I  zrobił  to,  a  wtedy 
posypały się iskry, które poparzyły mu rękę, broń upadła na ziemię, rozsypując się na 
kawałki. Jaina była zadowolona. 

Chewbacca potrząsnął nim raz jeszcze. 
- Poddaję się! - wrzasnął proktor. - Proszę, przestań! 
Chewbacca znowu nim zatrząsł i popchnął go. Proktor poczołgał się po ziemi. 
Dzieci  biegały,  krzycząc  i  wrzeszcząc.  Wlokły  swoich  prześladowców  za  nogi, 

gryząc od czasu do czasu, potykając się o nich i uciekając. Lusa bawiła się z wyrwul-
fem szambelana. Goniła i kopała, podczas gdy wyrwulf kucał za proktorem. Ten robił 
krok do tyłu i przewracał się na wyrwulfa. Lusa i wyrwulf parskali śmiechem i uciekali. 

Gdy nie chciał się cofnąć, Lusa kopała go. Czasami robiła to nawet wtedy, gdy nie 

musiała. 

Proktorzy zapędzili część gości  w  jeden z rogów teatru. Jaina nie wiedziała, dla-

czego  próbują  zatrzymać  ich  w  środku.  Być  może  Hethrir  chciał  dać  ich  na  pożarcie 
złotemu mistrzowi. Wielu z zebranych uciekło, pozostawiając dzieci. 

Proktorzy mogliby uciec, gdyby pozwolili zrobić to samo gościom. Być może na-

wet wygraliby bitwę. Ale nie mogąc użyć mieczy świetlnych, bez Hethrira, rozkazują-
cego im, co mają robić, pogubili się zupełnie. 

Chewbacca  złapał  następnego  proktora,  potrząsnął  nim  i  rzucił  na  podłogę.  Gdy 

ten  próbował  wstać,  Wookie  chwycił  go,  znowu  potrząsnął,  podniósł  jeszcze  wyżej  i 
ponownie upuścił. Tym razem proktor pozostał tam, gdzie Chewie go cisnął. 

Osoba,  która  przyszła  wraz z  tatą  i  wujkiem  Lukiem,  pozwoliła  kilku  proktorom 

gonić  ją,  nagle  zawróciła  i  zmieniła  kierunek.  Kiedy  proktorzy  powpadali  na  siebie, 
schwyciła ich ręce, powykręcała je i rzuciła ich wszystkich na ziemię. Porozpruwała im 
rękawy do łokci i związała z tyłu ręce. Podarła również spodnie i powiązała nogi w ko-
lanach. 

Chewbacca i przyjaciółka taty chcieli wykończyć ostatnich dwóch proktorów, któ-

rzy wymachiwali rękojeściami swych bezużytecznych mieczy. Jaina cieszyła się, że nie 
potrafią  w  tym  dziwnym  miejscu  ich  użyć.  Jednocześnie  było  jej  smutno, ponieważ z 
tego samego powodu ona nie mogła zrobić nic, by pomóc. 

Szkoda, że nie mam czterech nóg i kopyt - pomyślała. - Tak jak Lusa! Albo wiel-

kich kłów jak wyrwulf szambelana. 

Ostatnich dwóch proktorów padło na kolana, upuszczając swe miecze. 
Przyjaciółka taty związała ich, a Jaina ześlizgnęła się z Chewiego i podbiegła do 

Lusy.  Uściskała  ją.  Lusa  schyliła  się  i  wzięła  w  objęcia  Jainę,  zbliżając na  powitanie 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

czoło i rogi do czubka głowy dziewczynki. Rogi Lusy przebiły się już przez aksamitną 
skórę. Zamiast delikatnie porośniętych czerwoną sierścią guzków, Lusa miała przezro-
czyste, mieniące się jak diamenty, chłodne, prążkowane rogi. 

- Dzięki, Jaino. Dzięki, dzięki - wyszeptała Lusa. Jaina rozpłakała się. 
Kilku  gości  próbowało  wyślizgnąć  się  na  zewnątrz.  Chewbacca  zawarczał.  Po-

czołgali się z powrotem na miejsce. 

Nie speszone warknięciem Chewie'ego dzieci zebrały się  wokół niego. Dołączyła 

do nich przyjaciółka taty. 

- Pamiętasz mnie? - spytała Wookiego. - Zmieniłam się, ale to ja, Xaverri. 
Mruknął zaskoczony i położył miękką łapę na jej ramieniu. Uścisnęła mu nadgar-

stek. 

- Tatusiu - popłakiwał Anakin. - Tatusiu, wróć! Odwrócili się, patrząc na płynną 

kulę. Anakin tęsknie wyciągnął w jej kierunku rączki. 

Nie było żadnego znaku życia ani od mamy i taty, ani od wujka Luke'a. 
- Ratujmy ich! - powiedziała Jaina. 
Pobiegła w stronę złotej kuli. Lusa podskoczyła i podążyła za nią. 
Chewbacca  warknął strapiony. Pobiegł za Jaina i złapał ją. Szarpała się, ale trzy-

mał mocno, wtuliła się więc w jego grube futro i zapłakała. 

- Chewie, co zrobimy? Podszedł do podium i zawarczał. Anakin znowu zawołał: 
- Mama! Tata! 
- Wujku Luke! - Jaina i Jacen płakali. - Mamusiu! Tato! 
- Solo! - krzyczała Xaverri. 
Lusa  dołączyła  do  nich,  wyrwulf  znów  zaczął  szczekać.  Reszta  dzieci  z  płaczem 

przypełzła do stóp Chewie'ego. 

 
Oszołomiony Tigris gapił się na Hethrira. 
- Mój ojciec... 
- Zdrajcą i kłamcą - odpowiedział Hethrir. - A co się spodziewałeś usłyszeć od ko-

goś, kto złamał przysięgę wobec Imperium? Wobec lorda Yadera. Wobec mnie! 

- A co z twoim ślubowaniem, które mnie złożyłeś? - ze smutkiem zapytała Rillao. 
- Zrzekłaś się wszelkich praw... 
Tigris  zdał  sobie  sprawę,  że  jego  matka mówi  prawdę.  Hethrir został  przyłapany 

na kłamstwie. Nigdy jeszcze nie widział go w takiej sytuacji. 

- Czy aż tak zawiodłeś się na mnie, że nie potrafiłeś się przyznać do własnego sy-

na? - spytała Rillao. 

- Naszego syna - poprawił ją Hethrir pogardliwie. - Zasłużył sobie na to. Nigdy nie 

spełni mojego dziedzictwa. Jest przeciętniakiem. 

Twarz Tigrisa spłonęła rumieńcem upokorzenia. 
Hethrir odwrócił się od Rillao i syna, i wskoczył na podium. 
-  Waru!  Czas  nadszedł!  Masz  Skywalkera!  Dotrzymaj  obietnicy,  jaką  mi  dałeś, 

Waru! Uczyń mnie wszechmocnym! 

Tigris próbował rzucić się za nim, ale Rillao chwyciła go i zatrzymała. 
- Pozwól mi pójść! - błagał Tigris. 

- On nie jest wart twej lojalności! Nie jest wart twego życia! 
 
Han usiłował utrzymać Leię i wydostać się z wiru. 
- Płyń! - krzyczał. - Proszę, Leio, kocham cię, płyń! 
Ale omamiła ją obietnica Waru i fascynacja Luke'a. Palce wyślizgnęły  się z jego 

uścisku. Piękne włosy falowały, zakrywając ją jak płaszcz. Płynęła i znikała w złotym 
świetle. 

- Leia! - Rzucił się za nią, prosto w zimną ciemność. 
 
Leia pławiła się w syrenim brzmieniu obietnic Waru. Melodia oderwała ją od gło-

sów wołających ją z oddali. Podążała za Lukiem w kierunku... 

- Mamusiu, tato, wujku Luke! 
Zawahała  się.  Wir  popychał  ją  w  swe  odmęty.  Zwolniła,  próbując  przypomnieć 

sobie, co oznaczają te słowa. 

- Mamo, wracaj! Mamo! 
Przypomniała sobie brzmienie głosu Jacena, radość, z jaką całowała jego policzek, 

czułość i zachwyt, kiedy patrzyła, jak on i Jaina rosną, zmieniają się i uczą. 

- Mamo! 
Przypomniała sobie żywe usposobienie Anakina. Zatrzymała się, wciąż wirując z 

zawrotną szybkością. Złote światło pod nią stało się silniejsze i przyciągało ją. 

- Tato! Mamo! Wujku Luke! 
Ryk Chewie'ego przebijał się wraz z dziecięcymi głosami przez światło. 
Znajdujący się pod nią Luke zawahał się w swoim ślepym dążeniu. Był już bardzo 

blisko centrum ciemności. Gdyby jej dotknął, nigdy nie zdołałby uciec. Zabiłaby go. 

- Luke - wyszeptała Leia. - Luke, musimy wracać. Obok pojawił się Han, promie-

niujący światłem Waru. Wziął ją za rękę. 

- Luke! 
- Zostawcie mi go - powiedział Waru. - Zostawcie go, a ja was uwolnię. 
- Nie! - wykrzyknęła Leia. - Oddaj go nam, dlaczego go chcesz? 
- Może mi pomóc powrócić do domu. - Głos Waru zmiękł. - Nie chcecie mi po-

móc? Dobrze wiecie, co to takiego tęsknota za domem. Ja wiem. Byłem poza domem 
tak długo. 

Głos Waru był tak smutny, że Leia podpłynęła bliżej, głębiej. 
- Leio! - Han próbował ją zawrócić. - Nie słuchaj go! 
- Jego Moc pomoże mi otworzyć bramę... Luke podniósł głowę. Miał pusty wzrok. 
Leia oddychała z trudem. Ledwie rozpoznawała w nim swego brata. 
Wiedziała,  że  jeśli  Luke  pomoże  Waru,  zginie.  Próbowała  go  dosięgnąć,  odcią-

gnąć od wiru. Szarpał się z nią. 

Ciemność  otwarła  się, rozszerzyła  chciwie  w  ich  kierunku i  wciągnęła  stopy  Lu-

ke'a. 

- Wujku Luke! - krzyknęła Jaina. 
Luke zadrżał. Zamknął oczy. Potrząsnął głową. Kiedy otworzył oczy, wyglądał na 

zmieszanego, ale znów był Lukiem. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Gdzie...? Co...? 
- Chodź z nami! - rozkazała Leia. 
Luke wierzgnął energicznie. Leia i Han popchnęli go z całych sił. 
O włos uniknęli ciemności. Trzymając Luke'a w objęciach, Leia dyszała z ulgą. 
Uciekali, wymykając się ścigającej ich nocy, przedzierając się przez dziwne świa-

tło Waru. Wir rozdzielił się na chaotyczne wirki i dziwaczne spirale, które uderzały Le-
ię w plecy. 

Dotarła do migoczącej złotej powierzchni. Zaczęła ją szarpać paznokciami, rozry-

wać, aż przebiła się i dosięgnęła powietrza. 

Wypadła prosto na podium, pociągając za sobą Hana i Luke'a. Leżąc na podwyż-

szeniu, dyszała ciężko. Stanęła na chwiejnych nogach i ześlizgnęła się ze sceny, chcąc 
jak najszybciej  wydostać się z zasięgu Waru. Omdlały  Luke leżał przed nią. Pomogła 
Hanowi przenieść go z ołtarza. 

Jaina, Jacen i Anakin podbiegli do niej i rzucili się jej na szyję.  Uklękła, aby ich 

przytulić,  a  łzy  zalewały  jej  twarz.  Obok  pojawił  się  Chewbacca.  Han  chwycił  w  ra-
miona Anakina, a Luke podniósł Jainę. Leia stała, ciągle tuląc Jacena, Chewbacca zaś 
objął ich wszystkich. 

Dzieci były bezpieczne. 
Głos Waru docierał do każdego zakątka teatru. 
-  Nie  dotrzymałeś  obietnicy,  Hethrirze.  Nie  dałeś  mi  dziecka.  Nie  dałeś  mi  Jedi. 

Nie jestem ci nic winien. Jestem głodny, Hethrirze. Jestem głodny, samotny i umierają-
cy, chcę wracać do domu. 

- Nie! - zaprotestował płaczliwie Hethrir, wijąc się ze strachu. 
Złota powierzchnia rozszerzyła się błyskawicznie. Załamała się nad Hethrirem, za-

lała go i pochłonęła. 

Lord zniknął, nie pozostawiając po sobie nic oprócz krzyku. 
Coś się wydarzyło. Wszystkie dzieci popiskiwały. Lusa podskoczyła. Rillao dygo-

tała, Luke jęknął, Leia czuła się tak, jakby gong rozbrzmiewał jej w głowie. Wydawało 
się, że Moc opuściła wszechświat. 

Po chwili dziwne uczucie zniknęło, ale Leia drżała. 
Nieświadom zmian zachodzących wokół, rozdarty wewnętrznie, Tigris wyrwał się 

Rillao  i  wskoczył  za  Hethrirem  na  podium.  Rillao  rzuciła  się  za  nim  i  złapała  go  za 
kostkę. Trzymała syna mocno. Xaverri biegła, aby jej pomóc. 

- Zostaw mnie! - szarpał się Tigris. 
Rillao była zbyt roztrzęsiona, aby go utrzymać. Puściła chłopca dokładnie w mo-

mencie, kiedy dobiegała Xaverri. 

Rillao zapłakała rozpaczliwie. 
Tigris padł na złotą powłokę Waru. 
Złoto  ugięło  się,  odskoczyło  i  odrzuciło  go.  Powłoka  Waru  zadzwoniła,  wydając 

niski, głęboki dźwięk. Tigris spadł na scenę. 

Dzwonienie stopniowo ustało. Jedynym dźwiękiem był pełen żalu szloch Tigrisa. 

Powłoka Waru zaczęła kurczyć się i tężeć. 

Rillao i Xaverri ściągnęły Tigrisa ze sceny. 

- Tigris - powiedziała Rillao - mój słodki synku... 
- Zostaw mnie! - warknął. - Nigdy nie wymawiaj mojego imienia! Nigdy! 
Odszedł kilka kroków i zatrzymał się zgarbiony. 
- Mama? - spytała zdziwiona Jama. 
-  Wszystko  w  porządku,  skarbie.  -  Leia  spojrzała  Hanowi  prosto  w  oczy  i 

uśmiechnęła się. Przytuliła Jacena jedną ręką, drugą pogłaskała po twarzy Luke'a, a na-
stępnie ścisnęła rękę Chewie'ego, który trzymał wszystkich swych przyjaciół, całą 

Honorową Rodzinę w opiekuńczym uścisku. - Jesteśmy cali i zdrowi. Wracamy do 

domu. 

 
Jaina oglądała teatr z dogodnego punktu obserwacyjnego, jakim było ramię wujka 

Luke'a. 

- Wszyscy uciekli! - stwierdziła. 
Kiedy proktorzy zostali związani, gościom udało się wymknąć. Xaverri powiązała 

proktorów  za  pomocą  ich  własnych  ubrań.  Poodwijali  je,  pomagając  sobie  nawzajem. 
Wszyscy  uciekli.  Fragmenty  błękitnej  odzieży  i  martwe  rękojeści  mieczy  świetlnych 
walały się po podłodze. 

Jaina nie miała racji, mówiąc: wszyscy. Został ten, którego zaledwie przed paroma 

dniami podniesiono do rangi proktora. Nikt mu nie pomógł, a on sam nie mógł rozwią-
zać uniformu. 

- Powinniśmy ich dogonić - powiedział tata. 
- Bez  Hethrira nie są groźni - odparła Xaverri. - Tych, o których powinniście się 

martwić,  Hethrir  poumieszczał  gdzieś  w  Republice.  -  Uśmiechnęła  się  kwaśno.  -  Ale 
podejrzewam, że szybko zorientują się, że są bezrobotni. 

- Zajmę się nimi - oświadczył tata. Był wściekły. - Gośćmi także. Wszyscy powin-

ni skończyć w więzieniu, przeklęci handlarze niewolnikami. 

- Powiem ci, gdzie możesz ich znaleźć - rzekła Xaverri. - Wkrótce. Kiedy już sama 

się z nimi rozprawię, a dzieci wrócą do swych domów. 

Uśmiech zniknął z jej twarzy. Głos drżał. 
- Te dzieci wciąż mają domy. 
- Xaverri... - zaczął tata. 
-  Żegnaj,  Solo.  -  Odwróciła  się  do  mamy.  -  Żegnaj,  księżniczko  Leio.  Miło  było 

cię poznać. 

- Do widzenia, Xaverri - odpowiedziała mama. - Dziękuję. 
- Żegnaj, Xaverri - stwierdził tata. 
Odeszła, nie mówiąc już nic więcej. Wspięła się po skarpie, na której stał teatr. Za-

trzymała się na chwilę, tylko po to, aby rozciąć pęta ostatniemu związanemu proktoro-
wi, odrzucić jego świetlny miecz, i bez słowa wyszła z teatru. Nie odwróciła się ani ra-
zu. 

Proktor, zataczając się, wstał. Wyglądał tak dziwacznie z odciętymi nogawkami i 

rękawami munduru, że Jaina się roześmiała. Popatrzył na nią, ale nic nie mógł zrobić. 
Rozejrzał się za swoim mieczem, ale był zbyt przerażony, aby go szukać. Odszedł uty-
kając. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Złota kula znajdująca się na scenie zmniejszyła się do rozmiarów piłki. Hethrir zo-

stał zgnieciony w jej wnętrzu. 

Jaina poczuła się bezpiecznie. 
 
Leia pierwszy raz od dłuższego czasu nie musiała się o nikogo obawiać. Martwiła 

się tylko o Rillao i Tigrisa, których w dalszym ciągu dzieliły skutki kłamstw Hethrira. 
Ale nie czuła już strachu. 

-  Chodźmy  do  domu  -  powiedział  Han,  wpatrując  się  w  zmniejszającą  się  kulę, 

która kiedyś była Waru. - To miejsce przyprawia mnie o dreszcze. 

- A mnie o ból głowy - stwierdziła Rillao. - Wcale nie lubię tego układu słonecz-

nego. Jest... chaotyczny. 

Leia podeszła do brata. Postawiła na ziemi Jacena i wyciągnęła ręce do Jainy, któ-

ra wciąż przebywała w ramionach wujka. 

- Zejdź, skarbie - poprosiła. - Wujek Luke jest zmęczony. Jaina podeszła do Leii, 

uścisnęła ją mocno i objęła Luke'a w pasie. 

- Możesz się o mnie oprzeć, wujku Luke! - zaproponowała. Luke był szary z bólu i 

wyczerpania. 

- Dziękuję, Jaino - odpowiedział. 
Jego spojrzenie wciąż powracało na kulę Waru. 
- Czego od nas chciał? - spytała Leia. 
Pomyślała, że Waru szeptał do jej brata, mówił mu... namawiał... 
- Miał kłopoty - odparł Luke z dziwnym błyskiem w oczach. - Uzyskiwał energię 

przez unicestwienie Mocy naszego wszechświata anty - Mocą swojego. 

- Waru docierał do Mocy... - mruknęła przerażona Leia. 
- Tak. Przez ludzi. Niszcząc ludzi. 
- Lusa powiedziała, że Waru zjada ludzi - przypomniała sobie Jaina. 
- Ithoriańskie dziecko - mruknął Han. Luke pokiwał głową. 
- Ale Waru nie zawsze zabijał swe ofiary. Czasami, kiedy był zadowolony, odda-

wał swą Moc. Naprawdę leczył i wzmacniał ludzi. To właśnie przydarzało się prokto-
rom, jeśli udało im się przeżyć, jeśli się odrodzili. I tego także chciał Hethrir. Rozsze-
rzyć i udoskonalić swój związek z Mocą. To  była  bardzo... kusząca propozycja. Luke 
potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się wspomnień. 

- Hethrir musiał nasycić Waru, zanim sam odważył się zaryzykować. Potrzebował 

kogoś silniejszego od siebie, kogoś, kogo Waru by chciał i kogo sam mógłby kontrolo-
wać. 

- Anakina - szepnęła Leia. 
Han pogładził Anakina po ciemnych włosach. 
- Anakin chce zejść - zakomunikował Anakin. 
Han niechętnie na to pozwolił. Malec podbiegł do Luke'a i popatrzył na niego. 
- Waru nie dbał o to, czego chciał Hethrir - rzekł Luke. - Waru potrzebował bardzo 

dużo Mocy, aby się dostać do swojego wszechświata, znaleźć ścieżkę biegnącą wstecz 
czasu kosmicznego. Tak jak elektron i pozytron. Łączysz je i... - klasnął. - Unicestwie-

nie. Niewyobrażalna energia. - Zamknął oczy. - Hethrir myślał, że będzie w stanie po-
łączyć się z tą siłą. I... przez chwilę ja też tak sądziłem. 

- Czy chciał dobrze? - spytał Han. Luke skinął głową. 
- Hethrir także. Waru pragnął wrócić do domu. Leia nie potrafiła nawet współczuć 

Waru. 

Luke wziął w objęcia Jainę, Jacena i Anakina, po czym ucałował ich w czoła. 
- Dziękuję wam, młodzi rycerze Jedi, za wezwanie mnie z powrotem. 
- Prosimy bardzo, wujku Luke - odpowiedzieli. 
- Hej - zaprotestował Han - czy Leia i ja nie dostaniemy kilku kredytów? 
Luke uścisnął dzieci i uśmiechnął się. 
Leia i Chewbacca zebrali dzieci w grupkę. Rillao położyła rękę na ramieniu Tigri-

sa. Ten strącił ją ze złością. Próbował złapać złotą kulę Waru, ale nie mógł jej podnieść 
ani nawet poruszyć. Wybiegł z teatru, zostawiając Rillao z tyłu. Leia wzięła jej rękę i 
uścisnęła mocno. Chciała jakoś pocieszyć przyjaciółkę. 

- Och, Lelilo - westchnęła Rillao. - Mój słodki synek... 
- Daj mu trochę czasu. 
- Tak. I spokoju, jeśli uda się nam go znaleźć. 
- Pomogę ci - zaproponowała Leia. - Luke może pomóc... 
- Nie! - Rillao z przejęciem ścisnęła rękę Leii. - Tigris zbyt długo był pod  wpły-

wem Hethrira. Nie potrafi się temu przeciwstawić. Trzeba go zostawić w spokoju, musi 
się  jakoś  sam  odnaleźć.  Jeśli zdecyduje  się  do  mnie  wrócić,  musi  to  zrobić  z  własnej 
nieprzymuszonej woli. 

Oczy Leii wypełniły się łzami współczucia. 
- Znam miejsce, gdzie możecie odpocząć, porozmawiać, pobawić się i schronić na 

tak długo, jak chcecie. Miejsce spokoju. 

Rillao wzdrygnęła się. W zwyczaju jej rasy nie leżało akceptowanie współczucia 

czy nawet życzliwości. Leia bała się, że Rillao odburknie: „Kto cię prosił o pomoc?" - i 
odejdzie sztywnym, pełnym dumy krokiem. 

- Moja rodzina tak wiele ci zawdzięcza! - powiedziała Leia szczerze. - Zawsze po-

zostaniemy twoimi dłużnikami, Firrerreanko! - Leia postanowiła, że już nigdy nie bę-
dzie publicznie używać imienia Rillao. - Proszę, pozwól mi choć trochę ci się odwdzię-
czyć. 

Rillao zawahała się przez chwilę. 
- Zgadzam się, Lelilo - rzekła w końcu. 
Popatrzyła na ołtarz. Kula zmniejszała się i zmniejszała, o połowę i znowu  o po-

łowę.  Każdy  kolejny  ruch  był  szybszy  od  poprzedniego.  Miała  rozmiar  pomarańczy, 
potem jajka, szklanej kulki. Rozmazała się. 

Na  ołtarzu  leżało  ziarenko  złotego  piasku.  Z  błyskiem  energii  i  głośnym  „pop" 

wypełniającego próżnię powietrza zniknęło. 

Rillao zadrżała i odwróciła się. 
- Choć ze mną - poprosiła Leia. 
- Dobrze, Lelilo. 
Wyszły razem na światło kryształowej gwiazdy. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Tigris  przebiegł  już  połowę  drogi  do  wzgórza  i  się  zatrzymał.  Usiadł  na  ziemi, 

odwrócony do nich plecami, z opuszczoną głową. Rillao patrzyła na niego z daleka. 

Leia  przeszła  pod  sklepieniem  schronienia  Waru.  Poraziły  ją  blask  i  gorąco.  Ze 

zmęczenia drżały jej kolana. Ciężko usiadła na ziemi. Podbiegł do niej zmartwiony Ja-
cen  i  wtulił  się  w  matkę.  Objęła  go,  głaszcząc  po  niesfornych  włosach.  Obok  przy-
cupnęła na piętach Rillao, patrząc na siedzącego w oddali syna. 

Niebo  nad  budynkiem  zdumiało  Leię.  Kryształowa  gwiazda  orbitowała  wokół 

czarnej dziury coraz bliżej i bliżej, przedzierając się przez płonący wir. Siła grawitacji 
rozrywała ją na strzępy. Czarna dziura porwała z powierzchni karła wir składający się z 
pyłu  gwiezdnego  i  rzuciła  go  na  rosnącą  tarczę,  która  płonęła  coraz  jaśniej  i  jaśniej. 
Leia spuściła wzrok, zanim blask zdążył ją oślepić. 

Wyrwulf  szambelana legł u jej stóp i dysząc wpatrywał się w nią swymi złotymi 

ślepiami. 

Pierwszy  raz  od  momentu,  kiedy  odzyskały  wolność,  porwane  dzieci  biegały, 

krzyczały  i  bawiły  się.  Lusa  sadziła  susy,  podskakując  wysoko  w  powietrze  i  kopiąc 
tylnymi kopytami w przednie. 

Han usiadł obok Leii. 
- Dobrze się czujesz? 
Pokiwała głową, zbyt zmęczona, aby mówić. 
Jaina wtuliła się w nią obok Jacena. Zaraz podbiegł Anakin i zwinął się obok sio-

stry i brata. Han objął ich ramieniem, głaszcząc Leię po włosach. Leia z wdzięcznością 
poddała się silnemu i ciepłemu uściskowi Hana. 

-  Lepiej  chodźmy  stąd  –powiedział  Han.  -  Najpierw  jednak  musimy  odnaleźć 

Threepia. 

- I Artoo - dodała Leia. 
- O wilku mowa - rzekł Luke. 
Szlakiem zbliżali się Artoo - Detoo i See - Threepio, pierwszy jechał pełną pręd-

kością, drugi szedł tak szybko, jak tylko mógł. 

- Pani Leia! Pan Luke, pan Han! 
- Pan Threepio! - podskoczył Anakin i podbiegł do robota, łapiąc go za nogę. 
- Panicz Anakin! - zawołał Threepio. - Jestem zachwycony, że widzę cię całego i 

zdrowego! 

Anakin spędził drogę powrotną jadąc na stopie Threepia i piszcząc z uciechy. 
Oba roboty zwolniły na widok Tigrisa, ale chłopak na nich nie zareagował. Artoo 

przejechał obok. Threepio minął go zdziwiony. 

Anakin zeskoczył ze stopy Threepia i podbiegł do Tigrisa. Złapał go za brudną ko-

szulę i pociągnął w kierunku pozostałych. Tigris wzruszył ramionami, wyszarpując ko-
szulę z rąk Anakina. 

Wyrwulf szambelana skoczył za Anakinem. Ciężki łańcuch, przyczepiony do  ob-

roży, dzwonił i stukał. 

Threepio podbiegł do Leii i Hana. 
- Musimy się spieszyć, panie Han! - wykrzyknął. 

- Gdzie ty byłeś? - zapytał Han. - I co ci się stało? Nowy, purpurowy lakier Thre-

epia był poodłupywany, zupełnie jak szkliwo antycznego dzbanka. 

- Dziwny człowiek... był z nim ten chłopiec. - Threepio wskazał na Tigrisa. - Pa-

nicz Anakin także z nim był! Kiedy domagałem się wyjaśnień, dlaczego są razem, ude-
rzył  mnie!  Świetlnym  mieczem!  Byłem  oczywiście  całkowicie  popsuty.  Na  szczęście 
nie  straciłem  pamięci!  Panie  Luke,  jeśli  to  ma  być  ten  rodzaj  ludzi,  jakiego  szukasz, 
błagam, abyś nie znalazł już ani jednego! 

- Nie przejmuj się, Threepio - powiedział Luke. 
- Uwięzili mnie! Artoo mnie odnalazł i przywrócił do życia moje obwody... 
Artoo - Detoo zagwizdał z emfazą. 
- ...ale nie czas teraz na to! - zawołał Threepio. - Artoo dokonał złowieszczego od-

krycia! 

- Nie jestem pewien, czy wytrzymamy następne złowieszcze odkrycie - stwierdził 

Han pobłażliwie. - Czy możemy o tym porozmawiać po kolacji? 

-  Obawiam  się,  że nie,  panie  Han.  Biała  gwiazda  -  karzeł zamarzła  w  doskonały 

kwantowy kryształ. Bardzo rzadki, unikalny moim zdaniem. Ponieważ wzrasta ampli-
tuda rezonansu czarnej dziury... 

- To kryształowa gwiazda jest w stanie rezonansu? 
- Przepraszam, panie Luke? 
- Kryształowa gwiazda jest w stanie rezonansu? 
- Rzeczywiście tak jest, jestem pewien. Rezonans destabilizuje jej orbitę. Kryszta-

łowa gwiazda jest w niebezpieczeństwie, w każdej chwili może zostać wciągnięta przez 
czarną dziurę. 

Threepio przerwał, aby się upewnić, czy wszyscy wiedzą, co to oznacza. Wszyscy 

wiedzieli. Threepio kontynuował: 

- Jeśli to nastąpi, siła eksplozji, natężenie promieniowania Roentgena... Żadna ży-

jąca istota, ani biologiczna, ani mechaniczna, nie przeżyje. 

- Ile mamy czasu? - chciał wiedzieć Han. 
- Żałuję, ale wszystkie prawdopodobieństwa nigdy nie dadzą się obliczyć - odparł 

Threepio. 

Artoo zagwizdał stanowczo. 
- Jestem pewien, że i to powiedziałem - ostro odpowiedział Threepio. - To chyba 

jasne, że nie mamy zbyt wiele czasu. 

Leia strząsnęła z siebie Jainę i Jacena i skoczyła na równe nogi. 
- Dzieci! - zawołała. - Chodźcie! Czas jechać do domu. Żadne nie prosiło, aby zo-

stać dłużej, bawić się i biegać. 

Nawet Lusa, która cały czas skakała dookoła siedziby Waru i minęła właśnie Leię, 

zamierzając zrobić kolejne okrążenie, zatrzymała się gwałtownie. Stanęła dęba i zatań-
czyła w miejscu. 

- Do domu! - powtórzyła. - Do domu! 
Dzieci rzuciły się biegiem pod górę, poganiane przez Chewiego, Threepia i Artoo. 

Chewbacca wyglądał jak piramida ułożona z maluchów, bo oblegały go ze wszystkich 
stron, a niektóre siedziały mu na plecach i ramionach. Dwoje jechało na jego stopach. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

Zachwycone trzymały się futra i piszczały przy każdym kroku. Pozostałe manewrowały 
dla zdobycia jak najlepszej pozycji tak blisko Wookiego, jak tylko było to możliwe. 

-  Chodźmy,  kochana  -  powiedział  Han  do  Leii.  Trzymając  się  za  ręce,  poszli  w 

kierunku wzgórza. Za nimi ruszyła Rillao z Lukiem oraz bliźnięta. 

Kiedy zbliżali się do Tigrisa i Anakina, Tigris odpiął łańcuch i obrożę z szyi wy-

rwulfa pana lyona. Wstał i cisnął je z całej siły, najdalej jak mógł. 

Wyrwulf usiadł na tylnych łapach i zaczął się porządnie drapać środkowymi łapa-

mi. 

Rillao zatrzymała się kilka kroków przed Tigrisem. 
- Mój synu - powiedziała łagodnie. - Musimy jechać. Tigris spojrzał na nią. 
- Nie. 
- Ten system za chwilę się rozpadnie. 
- Nic mnie to nie obchodzi! Leia dołączyła do nich. 
- W takim razie jeżeli nie ma dla ciebie znaczenia, czy z nami pójdziesz, czy nie, 

równie dobrze możesz iść. 

Tigris popatrzył na nią z kpiną. 
- Tigis jedzie do domu - domagał się Anakin. Tigris położył dłoń na ciemnych lo-

kach Anakina. 

- Nie mam domu, maleńki. 
- Ciasteczka! - Anakin złapał Tigrisa za rękę i pociągnął. Tigris podniósł głowę i 

spojrzał w oczy swej matce. 

- Nie ukradłaś mi Mocy, prawda? 
- Nie, mój słodki - wyszeptała. 
- Nigdy nie miałem żadnych zdolności, tak? Ze smutkiem potrząsnęła głową. 
- Zaczekaj chwilę! -  odezwał się  Han. - Mały, uratowałeś życie mojemu synowi. 

Może  nie  potrafisz  używać  Mocy.  Ale  co  z  tego?  Ja  też  nie  potrafię,  ale  to  mnie  nie 
powstrzymuje. 

- Kim jesteś? - spytał Tigris. Han roześmiał się zaskoczony. 
- Moje przebranie jest lepsze, niż myślałem. Jestem Han Solo. 
- Uczono mnie, aby cię nienawidzić - odparł Tigris bezmyślnie. - Tak jak uczono, 

abym nienawidził mojej matki. 

-  To  bardzo  źle  -  rzekł  Han  z  autentycznym  żalem.  -  Mimo  wszystko  jestem  ci 

bardzo zobowiązany. Dziękuję za zwrócenie nam Anakina. 

- I uczono mnie uważać cię za... 
- To jest początek... 
- ...za wroga. 
Han uśmiechnął się po swojemu, krzywo. 
- Fatalny początek, ale zawsze. Chodź, mały. Wydostańmy się stąd. 
- Nie mam wyboru, tak? - zapytał Tigris buńczucznie. 
- Nie ma go cała nasza cholerna banda - odpowiedział Han. 
Tigris  odwrócił  się  ostentacyjnie  i  ciężkim  krokiem  pomaszerował  za  innymi 

dziećmi.  Rillao  patrzyła,  jak  idzie  z  opuszczonymi  ramionami.  Leia  objęła  swą  nową 
przyjaciółkę. 

- To jest początek - stwierdziła. 
- Tak, Lelilo. Początek. 
Han  stłumił  chichot.  Leia  przestraszona  spojrzała  na  niego.  Han  robił,  co  mógł, 

aby nie śmiać się z Tigrisa. 

- Han! - zażądała Leia. - Przestań! 
-  Dobra  -  odpowiedział  zduszonym  głosem.  Powstrzymał  śmiech  siłą  woli  i 

uśmiechnął się do niej krzywo. - Nie wiem, co on naprawdę myśli, ale nie sądzę, aby 
chciał umrzeć. 

Nawet Rillao rozpromieniła się na te słowa. 
- Wierzę, że masz rację - rzekła. 
- Luke? - zaczęła Leia. 
Jej  brat  wpatrywał  się  w  posiadłość  Waru.  Leia  poczuła  irracjonalną  obawę,  że 

może pobiec tam z powrotem. 

- Rezonans - powtórzył Luke. - To jest to. 
- Co? - spytał Han. 
- Ten rezonans. Kryształowej gwiazdy. Przeszkadza Mocy, właśnie to mi się przy-

trafiło. 

- Mnie też - dodała Rillao. Luke podskoczył do niej. 
- Jesteś... Jedi?! 
Wyjęła spod szaty świetlny miecz. Nie próbowała go uruchamiać, ale przymoco-

wała go we właściwym miejscu za pasem. 

- Widzę, że odnalazłaś swą małą maszynkę - powiedziała Leia. 
Rillao skinęła uroczyście i popatrzyła na Luke'a. 
- Może kiedy już opuścimy to miejsce, moglibyśmy się zmierzyć. Mimo że fatal-

nie opuściłam się w ćwiczeniach. 

Luke usiłował się uśmiechnąć. 
- Jasne. 
 
Mamy  trzy  godziny,  aby  się  stąd  wydostać  -  pomyślał  Han.  -  Mniej  więcej  trzy 

godziny. To „mniej" jest trochę niepokojące. Jak powiedział Threepio, nie można obli-
czyć prawdopodobieństwa dokładnie. 

- A co się stanie z Crseih? - spytał Leii. 
- A co ma się stać? - odpowiedziała. 
- Kiedy gwiazda spadnie, stacja rozleci się w proch. 
- Raczej w subatomowe cząsteczki - sprostowała Leia z odrobiną satysfakcji. 
- Leio! - zaprotestował Han. 
- Ona ma rację - stwierdziła Rillao. - Będzie lepiej, jeśli to miejsce zostanie znisz-

czone. 

- Tu żyją ludzie - rzekł Han. - Mieszka tu moja przyjaciółka. 
- Ostrzeż ją - poradziła Rillao. 
- Jeśli zdołam ją znaleźć - odparł. 
- Jeśli Xaverri nie przeżyje - powiedziała Rillao - będzie to hańbą. 
Leia złagodniała. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

-  Ostrzeżemy  wszystkich.  Oczywiście.  Ale  na  pewno  obserwowali  swą  gwiazdę. 

Na pewno wiedzą, że muszą się ewakuować! Poza tym to miała być stacja badawcza. 

- Cokolwiek tu robiono - stwierdził Han - nie można tego nazwać badaniami. 
Leia niepostrzeżenie podała mu rękę. 
- Jak mogłam nie wiedzieć o tym handlu? - spytała. - Myślałam, że wszystko idzie 

tak dobrze, a Imperium potajemnie wciąż terroryzowało ludzi! 

- Wysłałaś Winter na poszukiwania... 
- Nigdy nie rozmawiałam z ludźmi, których mogło to dotyczyć. W Munto Codru 

całe dnie spędzałam na dyskusjach z ambasadorami i urzędnikami, a kiedy pytałam o 
ludzi, którzy nalegali, aby się ze mną widzieć, sama sobie wmawiałam, że nie mają nic 
ważnego do powiedzenia. 

- Kochanie - powiedział Han. Objął ją i przysunął blisko siebie. Przytuliła się do 

niego i szli teraz razem. - Zapracowywałaś się na śmierć, za dużo od siebie wymagasz. 

- Możesz to samo powiedzieć o sobie - stwierdziła z czułością. 
- I mogę też powiedzieć, że to ja powinienem był wiedzieć o handlu. 
- Ale... 
- Dowiedziałem się wiele o Hethrirze i jego zwolennikach od Xaverri - rzekł Han. 

- Są ostrożni i rozważni, mają olbrzymie bogactwa. Zrabowane przez Imperium... 

- Ciągle więcej powodów, aby ich odszukać. 
- Tak. Teraz. 
- Zawsze lubiłam mieć jakiś ważny plan - oschle zauważyła Leia. 
Han zaśmiał się swoim szyderczym śmiechem. Wspięli się w milczeniu na wzgó-

rze i przeszli przez powietrzny korytarz. Han nachylił się do Leii i wyszeptał: 

- Czy mówiłem ci, jak bardzo lubię, kiedy tak się czeszesz? - Owinął palce drugi-

mi, gładkimi pasmami. 

Podniosła wolną rękę do głowy. 
- Zapomniałam, że są rozpuszczone! - powiedziała. Postanowiła je tak zostawić. 
 
Han obserwował lądowisko: defiladę odlatujących statków, ich właścicieli kłócą-

cych się z personelem, rezydentów szukających miejsc dla pasażerów. 

- Wygląda na to, że niektórzy ludzie mają oczy i uszy otwarte - powiedział. 
Kiedy  Leia  i  Chewbacca  dzielili  dzieci  na  dwie  grupy,  kierując  jedną  na  pokład 

„Alderaana", drugą na „Tysiącletniego Sokoła", Han pobiegł do See - Threepia. 

- Czy mógłbyś skontaktować się z Xaverri? - poprosił. - Nigdy mi nie powiedziała, 

gdzie mieszka, jak ją znaleźć... 

- Już to zrobiłem, panie Han - odparł Threepio. - Właściwie... - Wskazał na wyglą-

dający jak wrak statek, wznoszący się z precyzją i prędkością, które przyćmiewały jego 
brzydotę. - To jej statek, wskakuje właśnie w nadprzestrzeń. 

Han odetchnął i uśmiechnął się. 
- Zawsze robiła zwodnicze uniki. 
- Tato! - Anakin jadący na barana u swego taty kopał piętami w jego klatkę pier-

siową. - Popatrz na wufa szambelana! 

Wielki  zębaty  wyrwulf  leżał  na  polu,  zwinięty,  z  nosem  schowanym  w  krzacza-

stym  czarnym  ogonie  i  wyciągniętymi  sześcioma  nogami.  Han  podszedł  do  niego  i 
usiadł obok na piętach. 

- Hej, ponuraku, dobrze się czujesz? 
Wyrwulf uchylił w połowie jedną powiekę, zaskomlał i skulił się jeszcze bardziej. 

Podbiegła Leia. 

- Och, mój wuf - westchnęła. 
- Wiesz, co mu dolega? 
- Nic - powiedziała. 
- Ładne mi nic. 
Zwierzę silnie się pociło. Pot był gęsty i niebieski. Wypływał na sierść, zbijając ją 

w kłaki. Uśmiechnęła się. 

-  Myślę,  że  kiedy  wrócimy  do  Munto  Codru,  zamiast  wyrwulfa  przywieziemy 

szambelanowi lyonowi małego chłopca lub dziewczynkę. 

- Co? 
Błękitny pot tężał na ciele wyrwulfa, tworząc gumowatą powłokę. 
- To przeobrażanie - wyjaśniła Leia. - Gdy się  obudzi, będzie świadomym dziec-

kiem Codru - Ji. 

Błękitny pot spływał po pysku wyrwulfa. Zwierzak warknął. Pot pokrył mu nos i 

pysk. Gumowa błękitna powłoka zamknęła się. 

- Pomóż mi przenieść go na statek. Luke dołączył do nich. 
- On wygląda mniej więcej tak, jak ja się czuję - stwierdził. 
- Wyglądasz trochę... niebiesko - powiedział Han. 
- Poczuję się lepiej, kiedy się stąd wydostanę... - wymamrotał Luke. I zemdlał. 
 
Jaina czekała na start „Alderaana". Trzymała za rękę  wujka Luke'a. Po  jego dru-

giej stronie siedział Jacen. Razem czuwali nad wujkiem. Gdyby tylko mogli znaleźć się 
już  poza  tym  systemem!  Pan  Threepio  próbował  im  wyjaśnić  zjawisko  rezonującej 
gwiazdy i kwantowego kryształu. Jaina nie zrozumiała jednak, dlaczego biały karzeł nie 
wygląda jak duży klejnot, wielki kosmiczny diament. Ale zrozumiała, że dlatego wła-
śnie mogła używać swoich umiejętności. Wiedziała, że dlatego  właśnie choruje wujek 
Luke.  Jeśli  stąd  szybko  nie  wyjadą,  również  ona,  mama,  Jacen,  Rillao,  a  zwłaszcza 
Anakin zachorują. 

- Prawie gotowe - powiedziała mama natchnionym głosem. Znajdowała się w ste-

rowni,  wraz  z  Rillao.  Tata  i  Chewbacca  byli  na  pokładzie  „Sokoła",  razem  z  Thre-
epiem,  Anakinem  i  większością  pozostałych  dzieci.  Tigris  był  na  „Alderaanie",  ale 
mógł być gdziekolwiek albo w ogóle nigdzie, ponieważ do nikogo się nie odzywał. 

Lusa i poczwarka wyrwulfa leżeli na łóżku mamy w drugiej kabinie. Lusa się bała. 

Nie latała zbyt wiele. Jaina żałowała, że nie może być razem z nią. 

- Jesteśmy gotowi, mamo - zakomunikowała. 
- Jak wujek Luke? 
- Jest... jest bardzo spokojny, mamo. Zamruczały silniki. 
- Leio, czy jest z wami Artoo? - zabrzmiał w przekaźniku niewyraźny głos taty. 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Nie, myślałam, że jest na „Sokole" - odpowiedziała mama. 
- Co? W porządku, zostań z Lukiem, a ja jeszcze raz się za nim rozejrzę. 
Han nie mógł wystartować  bez Artoo - Detoo. Płyty antyradiacyjne odsunęły się. 

Ponad  „Tysiącletnim  Sokołem"  i  „Alderaanem"  niebo  było  puste.  Ale  Han  nie  mógł 
odlecieć bez robota. Zerwał się na równe nogi i zaklął. 

- Widziałeś, gdzie poszedł Artoo? Chewbacca zamruczał przecząco. 
- Po prostu nie wiem, co robić - powiedział Threepio. - Ten Artoo - Detoo nigdy 

nie robi tego, o co go poproszę, czego oczekuję... 

- Gdzież on polazł? - żądał odpowiedzi Han. 
-  Przypuszczam,  mimo  że  mogę  nie  mieć  racji,  on  czasami  podaje  mi  mylne  in-

formacje... 

- Gdzie? 
- Poszedł poszukać układu sterowania silnika Stacji Crseih. 
- Powinienem pozwolić, aby wyleciał w powietrze razem z tym diabelskim miej-

scem. 

Han zerwał się i pognał na wejściową rampę „Sokoła". 
- Jeśli nie wrócę za piętnaście minut... 
Przerwał mu mruk Chewie'ego. Han się uśmiechnął. Chewbacca nawet nie myślał, 

aby polecieć bez niego. 

Melodyjnie pikając i pogwizdując, z lądowiska na rampę wjechał Artoo - Detoo i 

potoczył się w kierunku Hana. 

- Do diabła, prawie się spóźniłeś! - zawołał Han. - Chcieliśmy jechać bez ciebie! 
Artoo  nie  przejmując  się  wcale,  gwizdał  i  jechał  dalej.  Han  i Threepio  poszli  za 

nim na pokład „Sokoła". 

- Co powiedziałeś? - spytał obrażony Threepio. - Co masz na myśli, twierdząc, że 

jest ci wszystko jedno, czy spóźnisz się na lot? Chcesz wyparować? Dlaczego tak długo 
musieliśmy cię szukać? Mogliśmy przez to sami wyparować! 

Artoo - Detoo gwizdał i kwilił. 
- Dlaczego... dlaczego, muszę powiedzieć, że to było bardzo mądre z twojej stro-

ny. 

Han opadł na siedzenie pilota i zapiął się pasami. 
- Wydostańmy się stąd. „Tysiącletni Sokół" budził się do życia. 
- Artoo - Detoo postarał się - powiedział Threepio - aby Stacja Crseih poszła na-

szym śladem i odleciała z tego systemu, aby „nie wyparować". Wielu z gości Hethrira 
wciąż znajduje się na pokładzie... 

- I łatwo będzie zrobić na nich obławę - rzekł Han. „Sokół" oderwał się od znisz-

czonego pola startowego Stacji Crseih i wzniósł się w przestrzeń za „Alderaanem". 

 
Leia  zdążała  do  punktu  skoku  w  nadprzestrzeń,  ale  swą  uwagę  skierowała  poza 

statek, na Stację Crseih, „Tysiącletniego Sokoła" i żywiołowe siły, które  wkrótce  wy-
buchną. Kryształowa gwiazda gnała wokół czarnej dziury coraz szybciej i szybciej, bli-
żej  i  bliżej, a  jej  powierzchnia rozpływała  się  w  wielki, rozżarzony  strumień  płonącej 
plazmy. 

Leię strasznie bolała głowa, czuła się tak, jakby  jej mózg wibrował od rezonansu 

układu planet. Rillao również była blada i wyglądała na chorą. 

- Trzymaj się - powiedziała Leia, bardziej do siebie niż do Rillao. - Już za chwilę 

będziemy daleko stąd. 

- Tak - szepnęła Rillao. 
W  oddali  zniknął  w  nadprzestrzeni  statek  Xaverri.  Leia  była  nią  zaintrygowana. 

Chciała z nią porozmawiać, dowiedzieć się więcej na temat tego okresu życia Hana, o 
którym zwykle nie chciał mówić. Ciekawe, ale nie czuła się zazdrosna o Xaverri. 

Zawsze sądziłam, że kiedy już ją spotkam, będę myślała, że nie była wystarczająco 

dobra dla Hana. Ale była. I cieszę się z tego - powiedziała do siebie. 

Przyjrzała się bacznie „Tysiącletniemu Sokołowi". 
Kim jesteś?! - zawołała w myślach. 
- Mamo? 
- Tak, Jaino? 
- Myślę... myślę, żebyś lepiej się pospieszyła... Wujek Luke... 
Płonący  wir kręcił się w szalonym tempie, rozrywając powierzchnię kryształu na 

wstęgi. Wir wyrzucał promienie Roentgena i promienie gamma i emitował intensywne 
światło. Leia zamknęła oczy, próbując na siłę pozbyć się bólu. 

- Han! - zawołała, ale żadna transmisja nie mogła przedrzeć się przez tę pierwotną 

kakofonię. 

Nagle w blasku gasnącej gwiazdy pojawił się ciemny punkt, który się powiększał. 
- To „Sokół"! - powiedziała Leia. 
Z szybkością błyskawicy pomknął w kierunku „Alderaana". Leia przyśpieszyła, z 

radością przezwyciężając ból. „Tysiącletni Sokół" gonił w nadprzestrzeni jej statek. 

W  oddali kryształowa gwiazda poruszała się spiralnym ruchem, skierowanym do 

wewnątrz. Silniki Stacji Crseih zadrżały i poruszyły nią. 

Powierzchnia kryształowej gwiazdy spotkała się z czarną dziurą. 
Gwiazda rozpadła się na kawałki. Rozerwana przez niewyobrażalne siły, rozsypała 

się  na  atomy,  nagie  nukleony  i  elektrony,  cząsteczki  subatomowe.  Kiedy  wpadły  do 
czarnej  dziury,  wyzwoliła  się  z nich  energia.  Promieniowanie  podniosło  ciśnienie  fali 
gazu  i  odartych  atomów,  które  eksplodowały,  zmiatając  wszystko,  co  znalazło  się  na 
ich drodze. 

Znajdująca się na „Alderaanie" Leia czuła przerwanie połączenia z Mocą, nim do-

sięgnęła ją burza. Wiedziała, że musi uciec, zanim dosięgnie ją światło, promienie Roe-
ntgena i fala ciśnieniowa. 

Przed nią  migotała  otwarta nadprzestrzeń.  Statek rzucił  się  w  jej  objęcia,  wraz  z 

„Sokołem" lecącym tuż obok i Stacją Crseih zaraz za nim. 

Niszcząca siła kryształowej gwiazdy została w tyle. 
Leia była wolna. 
Wracała do domu. 
 
Wyprowadziła  „Alderaana"  z  nadprzestrzeni  w  przestrzeń  systemu  gwiezdnego 

Munto Codru. Czekała niecierpliwie. Nadleciał „Sokół". 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)

background image

- Han! - zawołała Leia. 
Przekaz był czysty, znów nic go nie zakłócało. 
- Udało się - odpowiedział z „Sokoła" Han. 
- U was wszystko dobrze? Jak Anakin? 
- Czuje się dobrze. W ostatnim momencie trochę się o niego martwiłem, ale teraz 

wszystko już w porządku. 

Kiedy Han mówił, w ciągu tych kilku świetlnych sekund, pojawiła się Stacja Crse-

ih. Weszła na orbitę słońca Munto Codru. Na polecenie Artoo - Detoo silniki same się 
wyłączyły. Wyjęta spod prawa stacja wraz ze swymi mieszkańcami osiadła na mieliź-
nie. 

Statek  -  planeta  Hethrira  krążył  spokojnie,  otoczony  jednostkami  układu  Munto 

Codru. Doradcy i urzędnicy Leii uwalniali zaginione dzieci i rozpoczęli już pracę nad 
odnalezieniem ich rodzinnych domów. 

Leia odpięła pasy, wstała z fotela pilota „Alderaana" i pospieszyła do bliźniąt. By-

ły  podniecone  i  zmęczone,  oczy  tak  im  błyszczały,  jakby  miały  gorączkę.  Uścisnęła 
oboje i pocałowała. 

- Jesteście tacy dzielni - powiedziała. - Mądrzy i dzielni. Jestem z was taka dumna. 
Wzięła Luke'a za rękę. Dłoń była zimna i bezwładna. 
- Luke... 
- Wujku Luke! - zawołała Jaina. 
- Zbudź się! - krzyknął Jacen. Dołączyła do nich Rillao. 
- Pozwólcie, że pomogę - poprosiła. 
Usiadła obok niego na piętach. Nie poruszył się. 
-  Nie  opuszczaj  nas  teraz  -  powiedziała.  -  Byłeś  pod  wpływem  kryształowej 

gwiazdy, ale przeżyłeś. Byłeś pod wpływem Waru i też ci się udało. 

Pogłaskała go po głowie. 
- Wróć do nas, Jedi. Powieki Luke'a zadrgały. 
- Czy pozwolisz, aby drobny kosmiczny kataklizm cię wykończył? - spytała Rillao. 
Skywalker otworzył oczy. Spojrzał na nią i uśmiechnął się. 
Siedzący w ciszy po drugiej stronie kabiny Tigris przyglądał się matce. 
Lusa, stukając kopytkami, zbiegła pod pokład i zahamowała na zakręcie. 
- Czy jesteśmy już w domu? - zapytała. 
 
 
 
 
 
 
 

Create PDF

 files without this message by purchasing novaPDF printer (

http://www.novapdf.com

)