KRYSZTAŁOWA
GWIAZDA
VONDA N. McINTYRE
files without this message by purchasing novaPDF printer (
WIELKIE SERIE SF
cykl Gwiezdne Wojny
Han Solo na Krańcu Gwiazd
Zemsta Hana Solo
Han Solo i utracona fortuna
Nowa nadzieja
Imperium kontratakuje
Powrót Jedi
Spotkanie na Mimban
Pakt na Bakurze
Ślub księżniczki Leii
Kryształowa gwiazda
Dziedzic Imperium
Ciemna Strona Mocy
Ostatni rozkaz
W poszukiwaniu Jedi
Uczeń Ciemnej Strony
Władcy Mocy
Spadkobiercy Mocy
w przygotowaniu
Akademia Ciemnej strony
KRYSZTAŁOWA
GWIAZDA
VONDA N. McINTYRE
Przekład
Magdalena Ostrowska
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Tytuł oryginału
THE CRYSTAL STAR
Ilustracja na okładce
TOM JUNG
Redakcja merytoryczna
DOROTA LESZCZYŃSKA
Korekta
WIESŁAWA PARTYKA
Copyright © 1995 by Lucasfilm Ltd.
All rights reserved
Published originally under the title
The Crystal Star by Bantam Books.
For the Polish edition
Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83 - 7169 - 343 - 5
Dla Leight Brackett
Z podziękowaniem dla
Kevina J. Andersona
Rebeki Moestry Anderson
Marka Burne'a
Johna H. Chalmersa
Jane Hawkins
O. Henry
Marilyn Holt
Andy'ego Hoopera
Kate Shaefer
Amy Thomson
Janny Sihestein
files without this message by purchasing novaPDF printer (
ROZDZIAŁ 1
Dzieci zostały uprowadzone.
Leia biegła na oślep przez polanę, zostawiając w tyle dworzan, szambelana Munto
Codru, doradców oraz młodą niańkę, która wbrew dworskiej etykiecie wtargnęła do
prywatnych apartamentów Leii. Krwawiła z nosa i uszu, oszołomiona nie mogła wy-
mówić słowa.
Leia jednak zrozumiała od razu: Jaina, Jacen i Anakin zostali porwani.
Pędziła teraz, mijając drzewa, w dół porośniętej delikatnym mchem ścieżki, wio-
dącej do dziecięcego miejsca zabaw. Jaina wyobrażała sobie, że ścieżka jest gwiezd-
nym traktem, prowadzącym statek w nadprzestrzeń. Dla Jacena była wielkim, tajemni-
czym traktem - rzeką, a Anakin, który ze względu na swój wiek nie miał tak bujnej wy-
obraźni, upierał się, że była to tylko zwykła leśna ścieżka wiodąca na łąkę.
Dzieci uwielbiały las i łąkę, a Leia cieszyła się, słysząc okrzyki radości, kiedy
przynosiły jej najprzeróżniejsze skarby: wijącego się robaka, kamień z wtopionym niby
- klejnotem czy kawałek skorupki.
Wspomnienie rozpłynęło się we łzach. Pantofel uwiązł w gęstym mchu i Leia po-
tknęła się. Cudem uniknęła upadku i ruszyła dalej, podnosząc trochę wyżej suknię.
Dawniej - pomyślała - dawniej ubrałabym się w porządne buty i spodnie. Jakie to głu-
pie potykać się o własne ubranie! Z pewnością mogłabym pokonać odległość z gabine-
tu do lasu bez zadyszki!
A dyszała ciężko, z trudem łapiąc oddech.
Popołudniowe, zielonkawe światło wypełniało przestrzeń. Odbijało się w luster-
kach wody w miejscu, gdzie zwykły bawić się dzieci, tam gdzie kończył się las i zaczy-
nała podmokła łąka.
Leia biegła bez tchu, a nogi ciążyły jej, jakby były z ołowiu. Biegła, by poznać
prawdę, straszną rzeczywistość, w którą jeszcze nie mogła uwierzyć.
- Jak mogło do tego dojść? Jak coś podobnego mogło się wydarzyć?
Odpowiedź - jedyna możliwa - przerażała ją. Księżniczka zdawała sobie sprawę,
że w pewnym momencie utraciła zdolność wyczuwania obecności dzieci. Taki skutek
mogła wywołać jedynie manipulacja Mocą.
Leia dotarła wreszcie na łąkę. Pobiegła nad małe jeziorko, gdzie Jama i Jacen
zwykłe pluskali się, bawili i uczyli pływać małego Anakina.
Wybuch zniszczył delikatną trawę. Wokół rozprutej świeżo ziemi źdźbła były cał-
kowicie sprasowane.
To bomba ciśnieniowa! - z przerażeniem pomyślała Leia.
Bomba ciśnieniowa wybuchła w pobliżu jej dzieci. Nie zginęły! - przekonywała
samą siebie. Wiedziałaby, gdyby tak się stało!
Na ziemi tuż obok krateru nieruchomo jak kłoda leżał Chewbacca. Krew wyraźnie
odcinała się od kasztanowej sierści.
Leia padła przy nim na kolana, nie zważając na błoto. Przeraziła się, że Wookie
nie żyje, ale wciąż oddychał, choć mocno krwawił. Ucisnęła ręką głęboką ranę na jego
nodze. Próbując zatamować upływ krwi, starała się go ratować. Jednak silne uderzenia
pulsu gwałtownie wyrzucały czerwony strumień. Wookie, podobnie jak niańka, krwa-
wił z uszu i nosa.
Straszliwy, żałosny dźwięk wydobywający się z jego gardła nie był jękiem bólu,
ale płaczem spowodowanym wściekłością i wyrzutami sumienia.
- Leż spokojnie! - powiedziała Leia. - Leż, Chewbacco! Lekarz zaraz przyjdzie,
wszystko będzie dobrze. Co się tutaj stało, och, co się stało?!
Znów zapłakał, a Leia zrozumiała, że Chewie pragnie umrzeć z rozpaczy. Trakto-
wał jej rodzinę jak swoją własną. Była jego Honorową Rodziną, a on zawiódł, nie po-
trafił ustrzec dzieci.
- Nie wolno ci umierać!
Musi żyć. Musi - pomyślała. - Tylko on może mi powiedzieć, kto porwał moje
dzieci.
- Nie odchodź! Proszę, nie odchodź!
Doradcy i szambelan właśnie wybiegli z lasu. Depcząc delikatną, wysoką trawę,
raz po raz krzyczeli ze złości, ponieważ kaleczyły ich cienkie źdźbła. Dzieci zawsze
swobodnie biegały po łące nie pozostawiając po sobie śladów, lecz nigdy nie spotkała
ich żadna krzywda. Trawa ustępowała przed nimi jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki.
Zaczarowana dla moich zaczarowanych dzieci - pomyślała Leia. - Sądziłam, że
potrafię je ochronić, że nigdy nic im się nie stanie.
Gorące łzy spłynęły po policzkach księżniczki.
Dworzanie, doradcy i straże zebrali się wokół niej.
- Pani - powiedział bezradnie szambelan Munto Codru. W pełnym słońcu i na sil-
nym wietrze twarz pana Iyona stała się purpurowa. Nie wyglądał najlepiej.
- Gdzie lekarz? - szlochała Leia. - Dajcie lekarza!
- Wysłałem już po niego, pani.
Iyon usiłował nakłonić ją, by wstała, sam chciał zatamować płynącą z rany krew,
ale księżniczka powstrzymała go ostrym słowem. Puls Chewie'ego słabł. Leia bała się,
że to już koniec.
Nie umrzesz - powiedziała w myślach. - Nie wolno ci umierać. Nie dopuszczę do
tego!
Aby go wzmocnić, użyła całej swej wiedzy, ale ta okazała się niewystarczająca.
Leia żałowała, że obowiązki dyplomatyczne nie pozwoliły jej na dogłębne studia nad
Mocą. Nie potrafiła posłużyć się nią, aby uratować Wookiego.
Wiedziała, że jeśli nie zdoła zatrzymać krwotoku, Chewie umrze. Mogła to jednak
zrobić tylko mechanicznie, próbując w dalszym ciągu uciskać miejsce powyżej rany.
Przez pole biegła lekarka. Przed nią, niosąc torbę z instrumentami i lekarstwami,
pędził wyrwulf. Zobaczywszy zwierzę, Leia przypomniała sobie, że z dziećmi bawił się
wyrwulf Iyona.
On także zniknął.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Doktor Hyos uklękła obok Leii. Zbadała ranę.
- Dobra robota - rzekła z aprobatą.
- Możesz już odejść, księżniczko - powiedział szambelan.
- Jeszcze nie — zaprotestowała Hyos. - Mam tylko cztery ręce, a księżniczka bar-
dzo mi pomaga.
Wyrwulf przysiadł pomiędzy Leią i doktor Hyos. Leia wzdrygnęła się. Wyrwulf
wolno odwrócił masywną głowę w jej stronę i wytrzeszczył wielkie błękitne oczy,
przysłonięte zazwyczaj pokrytymi czarną sierścią brązowymi powiekami.
Sapał i ślinił się, wystawiając pomiędzy dolnymi kłami wielki jęzor. Miał grote-
skowy pysk. Wydobywający się stamtąd gorący, cierpki odór przyprawiał Leię o dresz-
cze.
Cztery ręce lekarki, zwykle ociężałe, poruszały się szybko, szukając czegoś w ko-
szu przytroczonym do boku wyrwulfa.
- Widzisz, co teraz robię - mówiła łagodnie. - Najważniejszy jest krwotok. Nasza
księżniczka go zatrzymała.
Hyos mówiła do wyrwulfa, wyjaśniając mu każdą swoją czynność.
Wyciągnęła z jednej przegródki bandaż elastyczny, z drugiej wybrała odpowiednie
lekarstwo. Jej długie złote palce były zwinne i pewne.
Leia starała się nie tracić nadziei, choć ręce miała zalane gorącą krwią Chewie'ego.
Wookie zamknął oczy i przestał się poruszać.
- Bandaż jest już zaciśnięty, moja księżniczko - rzekła doktor Hyos - możesz za-
brać ręce.
Leia wykonała polecenie.
Lekarka docisnęła bandaż do boku Chewie'ego powyżej ręki Leii. Rana została
przykryta sierścią. Wyrwulf patrzył, wywieszając język.
Leia usiadła na piętach. Miała sztywne ręce, poplamione ubranie, ale widziała
wszystko zdumiewająco wyraźnie.
Doktor Hyos zbadała Chewbaccę, marszcząc brwi na widok wysychających stru-
żek krwi sączącej się z jego nosa i uszu.
- To bomba ciśnieniowa... - stwierdziła.
Leia pamiętała jak przez mgłę pojedyncze uderzenie pioruna. Pamiętała, że pomy-
ślała wtedy leniwie, iż zanosi się na deszcz i Chewbacca wkrótce przyprowadzi z łąki
bliźnięta i Anakina. Mogłaby wtedy oderwać się na chwilę od swych obowiązków, aby
ich przytulić, pozachwycać się najnowszymi skarbami, potowarzyszyć malcom podczas
jedzenia.
Był środek popołudnia. Kiedy zdążyło zrobić się tak późno, skoro jeszcze przed
chwilą była pora drugiego śniadania? - zastanawiała się Leia.
- Pani... - zaczął szambelan Iyon. Nie próbował już zachęcać jej do odejścia.
- Zamknąć port - rozkazała Leia. - Zablokować drogi. Czy możecie przesłuchać
niańkę? Sprawdzić zarządzających portem. Czy istnieje możliwość, że porywacze zdo-
łali opuścić planetę?
Obawiała się, że cokolwiek teraz zrobi, będzie za późno.
Ale jeśli już uciekli, mogę dogonić ich ,.Alderaanem" - pomyślała. - Mogłabym
ich złapać, mój mały statek dopędzi każdego.
- Pani, zamkniecie portu nie byłoby zbyt rozsądne. Przeszyła go wzrokiem, na-
tychmiast podejrzewając człowieka, któremu jeszcze przed chwilą ufała.
- Zabrali twojego... - zawahała się, niepewna, co powinna teraz powiedzieć.
- Mojego wyrwulfa, pani - powiedział. - Tak.
- To był twój wyrwulf. Nie zależy ci na nim?
- Bardzo mi zależy, pani. Aleja rozumiem naszą tradycję, ty zaś, wybacz, nie ro-
zumiesz. Zamykanie portu kosmicznego nie jest konieczne.
- Porywacze będą próbowali uciec z Munto Codru - odparła.
Pan Iyon rozłożył swe cztery ręce.
- Nie zrobią tego. Obowiązują tu pewne zwyczaje - odpowiedział. - Jeśli je uzna-
my, dzieciom nic się nie stanie - to także jest tradycją.
Leia wiedziała o panującym na Munto Codru zwyczaju porywania, a następnie żą-
dania okupu. Właśnie to było powodem, dla którego Chewbacca kręcił się stale tak bli-
sko dzieci. Dlatego też staremu zamkowi zapewniono dodatkową ochronę i straż. Dla
ludzi z Munto Codru porwania były ważną politycznie, sportową rozgrywką.
Leia nie zamierzała jednak w niej uczestniczyć.
- To najbardziej zuchwałe porwanie, jakie widziałem - stwierdził szambelan.
- I najbardziej okrutne - dodała Leia. - Ranny Chewbacca! I ta bomba ciśnienio-
wa... moje dzieci... - przestawała panować nad głosem, powoli ogarniało ją przerażenie.
- Porywacze detonują bomby ciśnieniowe tylko po to, aby dowieść swojej siły, pa-
ni - rzekł Iyon.
- Ale porwania miały nikomu nie wyrządzać krzywdy.
- Nikomu spośród szlachetnie urodzonych, księżniczko Leio - odparł.
- Mój tytuł brzmi: „Władczyni Nowej Republiki" - odpowiedziała za złością. - Nie
„Księżniczka". Nigdy więcej tak do mnie nie mów. Świat, w którym byłam księżnicz-
ką, dawno przestał istnieć. Żyjemy w Republice.
- Wiem o tym, pani. Wybacz, proszę, nasze staromodne przyzwyczajenia.
- Muszą wiedzieć, że nie mają szans - oświadczyła Leia. - Ani otrzymania okupu,
ani ucieczki. A jeśli... - nie potrafiła się zmusić, aby wymówić słowo „skrzywdzą".
- Jeśli wolno mi coś doradzić w tej sprawie... - zaczął szambelan, nachylając się w
jej kierunku. - Jeśli tym razem postąpisz według reguł Republiki, możesz mieć poważ-
ne problemy.
- Porywacze są pewnie bardzo odważni - z widoczną aprobatą powiedziała doktor
Hyos. - Ale są jednocześnie młodzi i niedoświadczeni. Z jakiej rodziny pochodzą? -
popatrzyła na Iyona. - Może Sibiu?
- Sibiu nie mają odpowiednich zasobów - odparł szambelan.
Kimkolwiek są - pomyślała Leia - potrzebowali jedynie Mocy. Ciemnej strony
Mocy.
Pan Iyon wskazał ręką na stratowaną ziemię i na Chewbaccę.
- To wymagało użycia promienia ściągającego. Musieli mieć powiązania z uzbro-
jonymi przemytnikami, od których uzyskali bombę ciśnieniową.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- W takim razie to byli Temebiu.
- Bardzo możliwe. Są ambitni - rzekł szambelan.
- Ja im dam ambicję - mruknęła Leia.
- Pani, błagam. Twoim dzieciom nic się nie stanie, nie może się stać, jeśli porywa-
cze chcą osiągnąć swój cel, jakim jest okup. Dla dzieci będzie to wspaniała przygoda...
- Nasz przyjaciel Chewbacca omal nie stracił życia! - zawołała Leia. - Dla moich
dzieci ani dla mnie to nie jest zabawne!
- Co za pech - skwitował to szambelan. - Najprawdopodobniej nie pojął istoty na-
szej tradycji. Nie potrafił się poddać.
- Zamknąć port - powtórzyła Leia sznurując usta, jej głos zabrzmiał ostro. Była
zbyt wściekła, aby zareagować na komentarz szambelana. - Nie dam im nawet szansy
ucieczki z Munto Codru.
- Bardzo dobrze - powiedział Iyon. - To jest możliwe... ale musimy być ostrożni.
Powinniśmy postępować tak, aby ich rozbawić, a nie obrazić... - jego głos był pełen
rozwagi.
Lekarka zbadała puls Chewie'ego, rana była już zasłonięta, nie można więc było
do niej zajrzeć.
- Jest. Wyraźny. Dobrze. Teraz do gabinetu. Chewbacca, półprzytomny, patrzył na
Leię nieodgadnionym wzrokiem.
- Medycyna polowa - rzekła Hyos. - Od dawna się tym nie zajmowałam. Nawet
nie myślałam, że będę jeszcze oglądać pole bitwy.
- Ja też - odpowiedziała Leia. Wyrwulf zawył.
Leia rzadko martwiła się o bezpieczeństwo Jainy, Jacena i Anakina.
Oczywiście myślała o tym, wydawała odpowiednie zarządzenia. Rozmawiała na
ten temat z nianią Winter, z Hanem i Lukiem, a także szalenie troskliwym See - Thre-
epio.
Sama sporadycznie się tym przejmowała. Zawsze była świadoma niebezpie-
czeństw. Zaprzestanie treningu nie spowodowało u niej zakłóceń w wyczuwaniu dzieci.
Poza tym, gdyby nawet sama nie zauważyła niczego podejrzanego, z pewnością wie-
działby o tym Luke. Winter za dzieci oddałaby życie. Ponadto zwykle rodzinie Leii to-
warzyszył Chewbacca, który dużo czasu spędzał z maluchami. Kto lepiej potrafiłby za-
dbać o ich bezpieczeństwo?
Sam Han, najdroższy Han, zabiegał o utrzymanie pokoju. Wszystkie dzieci, nie
tylko potomstwo tych, którzy obalili Imperium, powinny być bezpieczne.
Leia była tego samego zdania.
Szła teraz za pomocnikami doktor Hyos, którzy nieśli na plecach Chewbaccę, po-
dążając do gabinetu lekarskiego, mieszczącego się w wiekowym zamku Munto Codru.
Czuła się bardzo samotna. Han i Luke wyjechali, a ona wyraziła na to zgodę. Win-
ter udała się na eskapadę o charakterze całkowicie pokojowym, na konferencję doty-
czącą zaginionych dzieci. Była teraz daleko stąd.
Leia nie była zachwycona tą zbieżnością faktów.
Czekała pod gabinetem, w którym lekarka wraz z asystentami starała się opatrzyć
ranę Chewie'ego. Służący i giermkowie krążyli niezdecydowanie, dopóki Leia grzecz-
nie ich nie odesłała.
Przed drzwiami gabinetu wyciągnął się wygodnie wyrwulf. Hyos pozostawiła go
na straży, tłumacząc, że jest za młody, aby wejść do środka. Drzemał, szczerząc swe
straszne zębiska, a jego łeb kołysał się rytmicznie.
Szambelan Iyon wszedł spiesznie do wyłożonej kamieniem poczekalni.
- Żadnych śladów - powiedział. - Nie ma żadnych śladów. Porywacze są bardzo
sprytni i zuchwali. Pani, musimy czekać na jakiś znak od nich.
- Czekać?! - wykrzyknęła Leia. - To nie wydaje się rozsądne.
Kiedy była młodsza, wybrałaby z pewnością bardziej dosadne określenia. Głupota.
Idiotyzm. Teraz jednak musiała się liczyć ze słowami.
- Rano zażądają okupu - próbował ją uspokoić szambelan.
- Rano! Do rana mogą nam uciec!
- Nie mogą, pani. Port jest zamknięty. Poza tym nie mają powodu, by uciekać.
- Zyskali już dwie godziny - powiedziała Leia. - Ludzie, którzy ukradli moje dzie-
ci, ukradli też dwie godziny!
Szambelan zmarszczył brwi.
- W jaki sposób? Pracowałaś, pani, przez całe południe. Chronometry działają
prawidłowo, słońce jest na swoim miejscu... - nie dokończył, uświadamiając sobie, że
jego kiepski żart nie poprawi jej nastroju.
- Zyskali dwie godziny - powtórzyła Leia. - To nie byli zwykli kidnaperzy! Zwy-
czajni kidnaperzy nigdy nie zdołaliby przedostać się przez nasze fortyfikacje, nie ubie-
gliby Wookiego, nie mogliby ukraść nam czasu!
- Tak jak wyjaśniłem, pani, Munto Codru ma porywaczy o niezwykłych kwalifika-
cjach. - Spojrzał na nią ze smutkiem.
Wydaje mu się, że to strach i żal przemawiają przeze mnie - pomyślała Leia. —
Gdybym mu powiedziała, że o wszystko podejrzewam przedstawiciela ciemnej strony
Mocy, Iyon mógłby pomyśleć, że postradałam rozum.
Drzwi gabinetu się otworzyły. Doktor Hyos pogłaskała po łbie wyrwulfa, podeszła
do Leii i wzięła ją za ręce. Każdą dłoń Leii ściskały dwie z czterech rąk lekarki.
- Chewbacca wyzdrowieje - zakomunikowała. - Bomba ciśnieniowa wyrządziła
pewne szkody, minie trochę czasu, zanim Wookie zacznie słyszeć. Będzie słaby, dopó-
ki organizm nie wyprodukuje krwi w miejsce utraconej.
- Mówił ci coś...?
- Nie wydawało się, aby coś mówił. Leio, moja księżniczko, on musi jak najwięcej
spać, inaczej jego życie będzie w niebezpieczeństwie.
- Wysłałeś wiadomość do Hana i Luke'a? - zapytała szambelana.
- Tak, pani, ale przykro mi, są zbyt blisko Stacji Crseih, która znajduje się w ukła-
dzie słonecznym o bardzo silnym oddziaływaniu. Czarna dziura i jej kwantowy, krysta-
liczny towarzysz. To one uniemożliwiają przesyłanie informacji.
- Wobec tego musimy wysłać po nich statek.
- Pani, port jest zamknięty.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- To ja go zamknęłam! Mogę rozkazać, aby statek opuścił planetę!
Troskliwie i delikatnie, aby dodać jej otuchy, wziął ją za rękę.
- Port jest zamknięty z powodu dysfunkcji wyposażenia torowego - powiedział. -
Musimy utrzymać tę wersję. Jeśli odleci chociaż jeden statek i wyjdzie na jaw, że było
to tylko mydlenie oczu, porywacze będą śmiertelnie obrażeni.
- Twierdziłeś przecież, że i tak się domyśla.
- Porywacze - rzekła lekarka - wiedzą, my wiemy. Wszyscy pozostali mogą się
tylko domyślać. To nie ma znaczenia. Ważne są pozory, a nie to, jak wygląda prawda.
- Doktor Hyos ma rację, pani - zgodził się szambelan. - Błagam, zajmij się swoimi
popołudniowymi spotkaniami, jak gdyby nic się nie stało. Zdobądź się na męstwo, za
które tak bardzo cię szanujemy. Przez wzgląd na swe dzieci.
Leia usiłowała ukryć drżenie i starała się myśleć jasno. Zanim statek dotrze do
Hana, i tak stanie się to, co ma się stać. Zatem wysyłając po niego niczego nie zyskam.
- Wracam do gabinetu - stwierdziła. - Dokończę spotkania. Jeśli nie dowiemy się
niczego od... jeśli nie dowiemy się niczego przed zachodem słońca...
- Do rana, pani, proszę. - Twarz szambelana była pełna niepokoju. - Do rana, gwa-
rantuję, otrzymamy wskazówki.
- Odbędę te spotkania. - Leia wyszła z poczekalni.
- Leio... - powiedziała doktor Hyos.
- Pani... - rzekł szambelan.
- O co chodzi?! - spojrzała na nich ze złością. Szambelan Iyon, gestykulując bez-
radnie, wskazał na jej zakrwawione ręce i ubrudzoną błotem suknię.
Widywałam się z ambasadorami i głowami państwa w o wiele mniej eleganckich
ubraniach - pomyślała. - W gorszych i bardziej brudnych.
Leia zmyła z rąk ślady krwi. Suknia nie nadawała się do niczego, była zakrwawio-
na i ubłocona, a ostra trawa w wielu miejscach pocięła delikatną tkaninę. Cisnęła suknię
do neutralizatora, razem z pantoflami. Stała w łazience, w samej koszuli i trzęsła się z
zimna. Przymknęła powieki, starała się nie myśleć o potarganych włosach, zesztywnia-
łej twarzy i nieruchomo patrzących oczach. Szukała spokoju i ukojenia.
Z pokoju dał się słyszeć świergot Artoo - Detoo. Robot podjechał bliżej. W tym
samym momencie Leia usłyszała dziecinny, wysoki i niepewny głos, powtarzający nie-
ustannie:
- Nie, nie pamiętam, nie pamiętam... Artoo - Detoo zaśpiewał.
Leia poszła w kierunku, skąd dobiegał głos. Weszła do sypialni, gdzie jedwabne
kilimy delikatnie pieściły jej nagie stopy. Ujrzała przerażoną Codru - Ji, rdzenną miesz-
kankę Munto Codru.
- Nie wiem, nie pamiętam - powiedziała cofając się dziewczyna.
W wejściu pojawiły się najpierw przednie stopy Artoo - Detoo, na których wjecha-
ło jego walcowate ciało, a na końcu kopułka i tylna stopa. Popchnął Codru - Ji w kie-
runku Leii.
- Ja widziałam tylko, jak ten mały uciekał, a ten duży został ranny... ja tylko bie-
głam po pomoc.
Była to służąca, która zawiadomiła o porwaniu. Z jej twarzy zmyto już krew, opa-
trzono rany, podartą suknię zastąpiono szpitalnym fartuchem.
Leia podeszła do niej.
- Och, moja kochana. - Służąca nie zareagowała. Leia dotknęła jej górnych ra-
mion.
Wystraszona dotykiem dziewczyna podskoczyła i obróciła się w powietrzu. Opa-
dła i gwałtownie się cofnęła, jej cztery ręce zaciśnięte były w pięści.
Kiedy zobaczyła Leię, oczy rozszerzyły się jej z przerażenia.
- Przebacz mi, przebacz...
Leia wzięła ją delikatnie za niższą rękę i popchnęła do pokoju.
- Dlaczego nie jesteś w łóżku? - spytała. - Powinnaś wypoczywać, aby wyzdro-
wieć.
- Ten mały robot przyszedł do mnie i zrozumiałam, że muszę prosić cię o przeba-
czenie.
- Artoo, jak mogłeś! - zbeształa go Leia. - Sprowadź szybko doktor Hyos!
Robot zapikał, odwrócił się i posunął się naprzód, ale ciągle się wahał.
- Pośpiesz się!
Artoo zaświergotał i czmychnął czym prędzej. Leia poprowadziła służącą w kie-
runku łóżka i pomogła jej usiąść. Początkowo dziewczyna się opierała.
- Nie wolno mi siedzieć.
- Wszystko w porządku - powiedziała Leia. - To nie ceremonia.
Leia usiłowała ją nakłonić, aby usiadła, ale kolana służącej były jak zablokowane.
Leia nie nalegała dłużej, lecz sama stanęła obok.
- Uratowałaś Chewie'emu życie - rzekła. - Zaalarmowałaś wszystkich.
Służąca gapiła się na nią bezmyślnie.
- Pani, przepraszam, nie słyszałam... - zakryła rękami uszy. Zaczęła płakać, ciche
łkania wstrząsały jej ciałem.
- Nie wiem, co się stało... - Głos jej się załamywał. - Bawili się tam, i wtedy... -
wstrząsnął nią dreszcz. Leia zastanawiała się, czy dziewczyna jeszcze raz przeżywa
wybuch bomby ciśnieniowej. - Ja... ja musiałam zasnąć, pani. Powinnaś mnie wygnać.
A kiedy się obudziłam, maluchy zniknęły i... - Dotknęła małżowin uszu. Wydobyła z
siebie wysoki, świszczący dźwięk w jej własnym języku. - Wiem tylko tyle, że pan
Chewbacca został ranny, a ja, pani, ja nie słyszę!
Leia objęła ją niezgrabnie, z powodu jej odmiennego kształtu, ale czule. Próbowa-
ła uspokoić dziewczynę.
Weszła doktor Hyos, oburzona, że ktoś zakłóca spokój jej pacjentki.
- Nie mam pojęcia, co myślał Artoo, przyprowadzając ją tutaj - powiedziała Leia. -
Nie powinna przebywać na górze, to oczywiste.
- Nie powinna być na dole - tajemniczo odparła lekarka. - Ale masz rację, ona mu-
si odpocząć i dojść do siebie.
Niania wyrwała się Hyos i uścisnęła ręce Leii.
- Tak mi przykro - rzekła.
- Wybaczam ci - powiedziała Leia wolno i wyraźnie. - Wybaczam ci. Słyszysz?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Codru - Ji zawahała się, następnie skinęła głową i pozwoliła doktor zabrać się z
pokoju.
Artoo - Detoo został w apartamencie Leii. Przez cały czas gwizdał i zrozpaczony
kręcił się w kółko, podczas gdy ona się ubierała. Irytowały ją te odgłosy, ale on nie
mógł przestać, nie mógł stać bezczynnie, lecz także nie potrafił wytłumaczyć, co go tak
niepokoi. Pojechał za nią, kiedy opuściła apartament. Po chwili skierował się do koryta-
rza, który prowadził na dziedziniec. Leia wzruszyła ramionami i pomaszerowała w kie-
runku gabinetu.
Artoo - Detoo gwizdał uparcie.
- Nie mogę - powiedziała Leia. - Muszę... stwarzać pozory. Weszła do gabinetu.
Zazwyczaj nieomylny herold spojrzał na nią krytycznie i zrobił krok w jej kierun-
ku, chcąc zapewne pokazać wyjście. Dopiero wtedy ze zdziwieniem ją rozpoznał. Była
ubrana w wyjątkowo prosty strój.
- Jej Wysokość, Władczyni Nowej Republiki, córka...
- Nie czas na odczytywanie całej listy! - przerwała Leia. Herold umilkł. Wszyscy
zebrani, jej pomocnicy i doradcy, a także domownicy wytrzeszczyli na nią oczy z za-
kłopotania. Szambelan zrobił niezdecydowany krok w jej stronę.
Leia przeszła przez salę, a jej buty stukały głośno o wypolerowaną kamienną po-
sadzkę. Zajęła miejsce wśród ustawionych w krąg krzeseł, oparła się wygodnie i zało-
żyła nogę na nogę. Sztywna tkanina jej nowych spodni zaszeleściła. Księżniczka zdoła-
ła zachować spokój.
- Wybacz, ambasadorze Kirlian - zaczęła, patrząc w kierunku przedstawiciela
prowincji Kirl. - Wdzięczna ci jestem za cierpliwość. Mieliśmy drobny... drobny pro-
blem rodzinny. - Zmusiła się do najbardziej ujmującego uśmiechu, na jaki było ją w tej
chwili stać. - Wiesz, jak to jest... - próbowała dalszych wyjaśnień, ale głos nagle jej się
załamał.
Przystojny ambasador, którego imię pochodziło od nazwy prowincji Kirl, rozłożył
cztery ręce i odpowiedział uśmiechem.
- Wiem, jak to jest - rzekł. - Wielokrotnie przerywałem moją pracę, jak to określi-
łaś, z powodu drobnych rodzinnych problemów. Przeprosiny nie są konieczne, choć to
z twej strony szlachetne i łaskawe.
Zwykle wspaniałe maniery Kirla bawiły ją, a czasem była nimi nawet oczarowana.
Teraz jednak miała uczucie, że jego słowa trwają w nieskończoność.
Dzień potoczył się dalej bez zakłóceń. Zagmatwana polityka Munto Codru zakła-
dała, że księżniczka musi przyjmować ambasadorów wszystkich niepodległych państw,
a była ich nieogarnialna liczba. Sam Munto Codru politycznie nie miał prawie żadnego
znaczenia dla Republiki. Większość energii wykorzystywał na zdobycie własnej poli-
tycznej odrębności. Jego obywatelom poświęcano tylko tyle czasu i uwagi, ile zostało
po załatwieniu wszystkich problemów dotyczących współpracy międzyplanetarnej. La-
ta trwało, zanim zdobyli zgodę, aby wybrać szambelana, rok, by obsadzić na tym urzę-
dzie Iyona.
Dopiero gdy zabrzmiał dzwon wieczorny, ambasador pokłonił się i wycofał. Kiedy
służba zamknęła drzwi gabinetu, zebrani przenieśli się do poczekalni, gwiżdżąc i szep-
cząc w ich ojczystym języku. Drzwi zamknięto z trzaskiem.
- Jakieś wieści? - spytała Leia napiętym głosem.
- Nie, pani - odrzekł szambelan. - Ale nie powinniśmy oczekiwać niczego przed
ranem. Taka jest tradycja.
- Ci ludzie - rzekła Leia. - Czego chcieli? Jesteś pewien, że to nie byli porywacze,
którzy chcieli ze mną rozmawiać?
- Jacy ludzie?
- Ci, którzy są ciągle w mojej poczekalni.
- Żaden z nich nie jest godny twej uwagi, pani, i nie ma nic ważnego do powie-
dzenia - stwierdził szambelan. - Jedyne czego pragną, to aby po powrocie do domu móc
opowiadać: „Spotkałem księżniczkę, rozmawiałem z samą władczynią Nowej Republi-
ki!"
- Mimo to chcę z nimi porozmawiać.
- Wrócą. Chodź, musisz coś zjeść. Jutro będziesz negocjować w sprawie okupu,
dzieci wrócą do domu i wszystko będzie jak dawniej.
Leia zmusiła się do oderwania zaciśniętych kurczowo rąk od poręczy krzesła. Na
ciężkim, atłasowym obiciu widniały głębokie ślady po paznokciach.
Leia pobiegła do gabinetu lekarskiego. Hyos stała przy swoim biurku. Oczy miała
zamknięte, drzemała na stojąco, z rozciągniętymi czterema rękoma, delikatnie się kiwa-
jąc, jakby w powolnym tańcu lub kołysana lekkim wietrzykiem. Leia nigdy przedtem
nie widziała śpiącego rdzennego obywatela Munto Codru.
Jaka dziwaczna pozycja - pomyślała. - Czy to normalne? Może tylko czasem tak
śpi? A może po prostu zasnęła na stojąco. Jeszcze chwila, a zrobię to samo.
Wyrwulf leżał u stóp lekarki. Podniósł przerażający łeb i spojrzał na Leię jasnymi
ślepiami. Sapnął i ponownie ułożył głowę na przednich łapach. Oczu jednak nie za-
mknął. Leia nie miała żadnych powodów, aby się go bać, ale jego obecność ją rozpra-
szała.
Księżniczka pozwoliła lekarce spać dalej. Ostrożnie, szerokim łukiem ominęła wy-
rwulfa i weszła do izolatki, w której leżał Chewbacca.
Hamak kołysał jego wielkim cielskiem. Chewie nogę miał owiniętą specjalnym
bandażem. Leia obawiała się, że Wookiego umieszczą w zbiorniku regeneracyjnym i
nie będzie mogła się z nim w żaden sposób porozumieć. Była więc mile zaskoczona.
Usiadła na krześle i przyglądała się leżącemu, trochę zniecierpliwiona. Miał płytki
i przyspieszony oddech. Chciała, aby się obudził. Pragnęła z nim porozmawiać, dowie-
dzieć się, co widział. Czy on także stracił te dwie godziny, a może wie, co się wydarzy-
ło, i rozwieje jej wątpliwości?
I oczywiście chciała też go uspokoić, powiedzieć, że za nic go nie wini.
Nagle zalała ją fala wściekłości, tak silna, że Leia na moment wstrzymała oddech.
To przecież nieprawda. Winiła go. Była na niego wściekła. Nie znajdowała nic, co
mogłaby powiedzieć mu na pocieszenie.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Wstała i wycofała się z izolatki. Zamknęła drzwi, odwróciła się i wpadła na doktor
Hyos.
- Och! Zobaczyłam, że śpisz i nie chciałam cię budzić.
- Rozmawiałaś z Chewbacca?
- Nie, ja... - Nie mogła się przecież przyznać do tego, co czuje do najstarszego i
najwierniejszego przyjaciela Hana. - Czy nie jest zbyt spokojny?
- Oczywiście. Jest poważnie ranny.
- Czy zdarzyło ci się już leczyć Wookiech?
- Nie, Chewbacca jest pierwszym z tego gatunku, który odwiedził nasz świat.
- Skąd wobec tego możesz wiedzieć, jak go leczyć?
- To mój zawód. Nigdy też nie leczyłam ludzi, ale gdy ogłoszono twoją misję,
stwierdziłam, że w moim interesie leży dowiedzieć się czegoś o istotach, które nas od-
wiedzą.
- Szczęściarz z niego - powiedziała Leia.
Nie ma żadnych zmartwień - pomyślała - tylko zapomnienie. Do czasu kiedy wy-
zdrowieje i odzyska przytomność, ja się dowiem... i przeżyję piekło.
- Jest poważnie ranny - przypomniała Hyos - i stracił wiele krwi. Gdyby był szczę-
ściarzem, nie leżałby teraz tutaj.
- Czy możesz go obudzić? Tylko na chwilę? Jeżeli coś widział, cokolwiek...
- Służąca nic nie widziała i nie słyszała. Wątpię, czy Chewbacca wie więcej. To
duże ryzyko budzić go teraz.
- Ale on być może...
- To niepotrzebne ryzyko.
Doktor Hyos skierowała Leię do wyjścia, odciągając ją od izolatki Chewie'ego.
- Miałaś długi, ciężki dzień - powiedziała lekarka. - Spróbuj odpocząć. Porwania,
w dodatku przeprowadzone po mistrzowsku, nigdy nie są łatwym przeżyciem. Ale ju-
tro...
Przerwał jej wysoki, ostry dźwięk. Pobiegła do pokoju obok. Leia podążyła za nią.
Wyrwulf zrobił to samo. Jego pazury głośno stukały o podłogę.
Służąca stała na środku pokoju, wciąż ubrana w miękki szpitalny fartuch, wypro-
stowana jak żołnierz na posterunku. Lekarka zatrzymała się przed nią, pogłaskała po
delikatnych włosach i próbowała uspokoić. Mówiły do siebie w swojej mowie, po-
gwizdując i świergocząc w tonacji, której słuch Leii nie potrafił wychwycić. Po chwili
służąca znów drzemała. Hyos zostawiła ją, ale wyglądała na zmartwioną.
- Wyzdrowieje? - spytała niepewnie Leia.
- Ciągle tu jesteś? - Lekarka była wyraźnie zaskoczona.
- Tak czy nie? - upierała się księżniczka.
- Bomba uszkodziła jej słuch.
- Ale rozmawiałyście ze sobą, słyszała cię. Wyzdrowieje, prawda?
- Obawiam się, że już nigdy całkowicie nie odzyska zdrowia. Ale będzie żyć.
- To dobrze — stwierdziła Leia.
- Jak to?! - wykrzyknęła zdumiona Hyos.
- Dobrze, że będzie żyła. Oczywiście!
- Nasz słuch jest bardziej wrażliwy od waszego, delikatniejszy. Najbardziej intym-
ne rozmowy odbywają się w najwyższych rejestrach - wyjaśniła łagodnie Hyos. - Wy-
obraź sobie, że twoje ciało jest sparaliżowane. Że twoje zmysły zostały zredukowane o
połowę. Wszystkie. Być może wy, ludzie, jesteście w stanie znieść takie życie, ale jej
przyszłość będzie... trudna.
- Ach - powiedziała Leia - nie wiedziałam. Tak mi przykro. - Patrząc na Codru - Ji
poczuła nowy przypływ współczucia. - Czy nie byłoby jej wygodniej, gdyby leżała?
- Dorośli nie sypiają leżąc. Wyrwulf uniósł głowę i zerknął na Leię.
- Idź - poprosiła łagodnie lekarka - odpocznij.
Leia rzuciła się na łóżko, szlochając z bezsilności. Jak mogła przeżyć ten niezno-
śny, nie kończący się dzień? Bolały ją mięśnie i nie mogła sobie z tym poradzić. Żało-
wała, jak często w przeszłości, że obowiązki nie zostawiały jej czasu na studiowanie
drogi Jedi.
Założę się, że Luke rozkazałby po prostu: „Dosyć, przestańcie być spięte" - pomy-
ślała Leia zawistnie. - Albo powiedziałby do siebie: „Nie czuję żadnego bólu". I prze-
stałby go odczuwać.
Jak mogę czekać do rana na wiadomość od porywaczy?
Wierzyła zapewnieniom szambelana, że mistrzowskie porwania nie mają na celu
zrobienia krzywdy ich ofiarom. Do tej pory wierzyła, że jej dzieci nie są w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Jeśli porywacze nie mają nic wspólnego ze zwolennikami ciemnej
strony...
Musieli mieć. Szambelan i doktor Hyos, nad wyraz godni podziwu, uważali tego
typu porwania za sport honorowy. Ale ci, którzy uprowadzili dzieci Leii, byli okrutni i
bezwzględni. Okaleczyli Chewbaccę i służącą, gdy ci byli nieprzytomni, bezbronni.
Bomba ciśnieniowa! - pomyślała Leia. - Nie wybuchła po to, aby ułatwić porwa-
nie, detonowano ją, aby zatrzeć dowody. Dowody na to, że ktoś wykorzystał ciemną
stronę Mocy...
Leia leżała na plecach i pozwoliła płynąć łzom. Przezroczysty, pokrywający strop
kamień świecił perłową poświatą, a jego zawiła, delikatna rzeźba była równie tajemni-
cza dla niej jak dla innych. Mieszkańcy Munto Codru wykorzystywali te wiekowe
zamki jako prowincjonalne stolice albo też unikali ich, uważając je za miejsca nawie-
dzone. Przedstawiciele poprzedniej cywilizacji wybudowali te labirynty i opisali ich
historię, rzeźbiąc na kamiennych tablicach, które były tak cienkie, że wyglądały jak po-
lerowane wodą szkło. Cywilizacja zniknęła, pozostawiając po sobie tylko te zamki i
niemożliwe do odszyfrowania opowieści.
Obraz rzeźbionego sufitu rozmazał się w gorących łzach Leii.
W sąsiednim pokoju zadzwonił dzwonek. Leia podniosła się z wysiłkiem.
Może są jakieś wieści! - pomyślała.
Wybiegła z sypialni. W drzwiach stał pan Iyon.
- Czy słyszałeś...? - spytała z nadzieją w głosie księżniczka.
- Nie, pani - odparł. - Zapewniam cię, skontaktują się z nami rano.
- Mogą być gdziekolwiek!
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Nie, są w pobliżu - próbował ją uspokoić szambelan.
- Nie ma ich tutaj! - zaprzeczyła Leia. - Czekaliśmy wystarczająco długo. Do tej
pory z pewnością uciekli.
- Pani, nie musieli uciekać, wygodniejsze jest dla nich pozostanie tutaj. Zwłaszcza
z małymi dziećmi. Mogą być nawet w zamku.
- W zamku? Jak? Nie ma ich tutaj!
- Gdzież by znaleźli lepszą kryjówkę? Zamek ma tysiące lat. Piwnice i tunele cią-
gnące się pod ziemią dochodzą nawet do gór...
- Wiedziałabym! Nie rozumiesz, wiedziałabym, gdyby byli blisko! Musimy rozpo-
cząć poszukiwania.
Szambelan popatrzył na nią poważnie. Delikatnie ujął ją pod rękę i zaprowadził do
krzesła. Kiedy usiadła, usadowił się ostrożnie na brzegu łoża, naprzeciwko niej.
- Jeśli rozkażesz, pani, będziemy oczywiście posłuszni...
- Rozkażę!
- ...ale mam nadzieję, że wiesz, o co prosisz.
- Ja... - zaczęła Leia z wahaniem. - Wiesz jeszcze o czymś. Powoli skinął głową.
Wpatrywał się w precyzyjny wzór na dywanie.
- Jeśli cokolwiek przerwie negocjacje - powiedział - stracą twarz. Będą musieli to
sobie wynagrodzić.
- Zabijając dzieci?
- Poświeciliby samych siebie, gdyby zdarzyło się im zranić kogokolwiek ze szla-
chetnie urodzonych - przerwał, z trudem łapiąc oddech. - Ale jeżeli odmówisz negocja-
cji, może porywacze będą gotowi ponieść pewne ofiary, aby zademonstrować szczerość
swych działań.
Leia nie potrafiła pojąć, co miał na myśli. Jak porywacze mogli chcieć ofiar, jeśli
ich własna tradycja zabraniała im ranić jej dzieci?
- Twój wyrwulf... - zawahała się. - Boisz się, że poświęcą twego wyrwulf a.
Iyon podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Nie odpowiedział.
- Ale mistrzowskie porwania tak nie wyglądają! - upierała się Leia. - Nie pojmu-
jesz, nikt z Munto Codru nie jest w to wplątany!
- Jesteś pewna, pani?
Była, do tej pory, ale teraz poczuła się tak zmęczona i pogrążona w smutku, że ku-
siło ją, aby uwierzyć, że rano wszystko się wyjaśni, a dzieci wrócą całe i zdrowe.
Nie odpowiem teraz na to pytanie - pomyślała Leia. - Mogę się przecież zastano-
wić przez chwilę nad tym, co powiedział szambelan.
Iyon klasnął dwiema lewymi rękami. Wszedł jeden z jego służących, niosąc tacę
ze starym dzbankiem, filiżanką i talerzem ciasteczek. Przez ścianki dzbanka prześwie-
cało delikatne światło, a złoty płyn widoczny był przez charakterystyczne dla zamku,
misternie rzeźbione wzory.
- Pozwoliłem sobie podać ci herbatę. Działa uspokajająco. Leia nie jadła nic przez
cały dzień. Jeszcze przed chwilą mogłaby przysiąc, że nie przełknie niczego, ale ślina
sama napłynęła jej do ust, a żołądek zaburczał nieelegancko na widok doskonałej her-
baty i cienkich, orzechowych ciasteczek.
- Dziękuję ci, szambelanie Iyon. - Była zadowolona, że mogła odłożyć na chwilę
tę trudną rozmowę. - Ale dlaczego nie kazałeś przynieść filiżanki dla siebie? Mam ich
więcej w kredensie.
- Dopiero co jadłem, pani.
— Nalegam — powiedziała Leia, nagle dziwnie podejrzliwa i jednocześnie zakło-
potana swą reakcją.
Służący podał drugą filiżankę, nalał herbaty i wycofał się. Leia wzięła filiżankę i
ciasteczko.
- To specjalność naszego kucharza - wyjaśniła. - Próbowałeś?
Ugryzła jedno, zadowolona, że nigdy nie pozwalał nikomu na fałszowanie przepi-
su. Ciasteczko rozpłynęło się w ustach, pozostawiając słodki, korzenny posmak i
uśmierzając głód.
- Nie jadam słodyczy, pani - zaznaczył - ale mogę ci towarzyszyć pijąc herbatę. -
Opróżnił filiżankę jednym haustem.
Zaskoczona i wciąż nieufna, nawet ciekawa, czy błędem było zjedzenie ciasteczka,
Leia wypiła mały łyk herbaty. Zdumiewała ją własna zdolność wykonywania zwyczaj-
nych, codziennych czynności. Czuła się tak, jakby biegła z blasterem w dłoni, ścigając
wroga.
Za dawnych czasów - pomyślała - wiedzieliśmy, kto był wrogiem.
- To dobrze, że przynosisz najnowszą modę z Coruscant do Munto Codru - rzekł
szambelan, próbując zmienić temat. - Nowości docierają do nas powoli, żyjemy na ubo-
czu.
- Co...?
Przypomniała sobie, w co była ubrana: spodnie odpowiednie na górskie spacery,
miękką skórzaną bluzkę i ciężkie długie buty. Szukała sposobu, aby się wytłumaczyć,
że nie potrafiła włożyć kolejnej śmiesznej dworskiej sukni. Po chwili zastanowiła się,
czy przypadkiem uwaga pana Iyona nie była delikatną reprymendą za wybór stroju.
Wyglądał jednak tak niewinnie. Leia zawstydziła się. Nie bardzo wiedziała, co
powiedzieć, by nie dać jednocześnie powodów do podejrzeń, że się z niego wyśmiewa.
- Może moje ubranie nie jest szczytem wytworności - stwierdziła, upijając kolejny
łyk herbaty - ale jest wygodne, no i... - wzruszyła ramionami.
Iyon ziewnął. Pełne wargi odsłoniły wystające zęby. Szybko zamknął usta.
- Wybacz, pani!
Przyjęła przeprosiny skinieniem głowy, po czym sama ziewnęła.
- Powinniśmy byli wypić herbatę pieprzową - powiedziała. - Chociaż ta jest wy-
borna.
Leia usiłowała sobie przypomnieć, o czym rozmawiali, zanim podano herbatę. Iy-
on stwierdził, że dzieci muszą być blisko. Leia wątpiła w to.
Gdyby ukryto je gdzieś w pobliżu - dywagowała - czybym o tym nie wiedziała?
Nie czułabym? Musiały zostać porwane przez mistrza ciemnej strony Mocy...
A może nie było w tym udziału ciemnej strony - pocieszała się, desperacko szuka-
jąc otuchy. - Może zamek zbudowano z jakiegoś rzadkiego minerału, który zakłóca mo-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
ją percepcję. Skoro ysalamiri może źle oddziaływać na Moc, dlaczego jakieś zjawisko z
głębi planety nie mogłoby mieć podobnego wpływu?
Leia ponownie ziewnęła. Iyon zrobił to samo, jak w zwierciadlanym odbiciu.
Księżniczka miała nieodpartą chęć zasnąć.
- Musimy... - słowa zamarły jej na ustach. Nie była w stanie powiedzieć tego, co
chciała.
- Dobranoc, pani - rzekł szambelan miłym głosem. Wstał, dźwigając się z łoża jak
ktoś naprawdę wyczerpany.
W drodze do drzwi się potknął. Leia był zbyt senna, aby się zdziwić z powodu ta-
kiego uchybienia.
Potrzeba snu zwyciężyła lęk. Chciała się zmusić do powstania, ale krzesło było ta-
kie wygodne... Odpocznę tu przez chwilę... - pomyślała.
ROZDZIAŁ 2
- Dokładnie jak za starych, dobrych lat, prawda, mały? - powiedział Han Solo do
Luke'a Skywalkera.
Siedzący w „Tysiącletnim Sokole" na fotelu drugiego pilota Luke uśmiechnął się.
- Dokładnie, z tą niewielką różnicą, że Imperium nie próbuje nas zestrzelić.
- To chyba dobrze.
- No i Jabba Hutt nie zbombardował twojej kryjówki tym swoim cudacznym ła-
dunkiem.
- Zgadza się.
- I nikt nie próbuje odzyskać od ciebie starych długów.
- Też prawda - zgodził się Han. Zawsze mogę się postarać o nowe. W końcu po co
są wakacje? - dodał w myśli.
- A przede wszystkim nie możesz strzelać oczami za każdą ładną panną, która cię
mija.
- Jestem pewien, że mogę - stwierdził Han, a ponieważ Luke zachichotał, szybko
się usprawiedliwił: - Patrzenie nie jest niczym złym. Oboje z Leią, odkąd jesteśmy ra-
zem, ufamy sobie, poza tym ona nie jest zazdrosna.
Luke z trudem powstrzymywał śmiech.
- Oczywiście nie miałbyś nic przeciwko temu - rzekł - żeby zaczęła flirtować z
ambasadorem Kirlian. Przystojniaczek z niego.
- Nie ma nic złego w oglądaniu się za kimś - twierdził uparcie Han - ani w niewin-
nym flircie. Ale niech Kirl lepiej trzyma łapy przy sobie. Wszystkie cztery. Słuchaj,
mały, flirtowanie jest jednym z najlepszych wynalazków cywilizacji - wyszczerzył zęby
w uśmiechu.
Luke nie cierpiał, kiedy Han nazywał go „mały". Solo wiedział o tym i właśnie
dlatego to robił.
- Powinieneś więcej flirtować - poradził przyjacielowi, wpatrując się w przestrzeń.
- Gdybym mógł być w czymś pomocny, szanowny panie Luke - odezwał się See -
Threepio, podrywając się ze swego miejsca - mam szeroką gamę pozycji z literatury
miłosnej do twojej dyspozycji, w kilku językach, przystosowaną dla ludzi, jak również
etykietę, informacje medyczne i...
- Nie mam czasu na flirtowanie - odparł Luke - ani na poezję miłosną. Nie teraz...
Threepio usiadł na tylnym siedzeniu dla pasażera. Android, którego Han widział
kątem oka, wyglądał jak cień. SeeTreepio maskując się, przykrył swą błyszczącą złotą
powierzchnię płaszczem purpurowego lakieru. Han nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić
do tej zmiany.
- Nie bądź takim cholernym świętoszkiem - powiedział do Luke'a. - Czy rycerze
Jedi nie mogą mieć żadnych przyjemności? Mali Jedi skądś się przecież biorą. Założę
się, że staruszek Obi - Wan...
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Nic nie wiem o tym, co robił Ben!
Ton głosu wskazywał, że Luke był raczej zmartwiony niż zagniewany. Ta nie-
unikniona samotność młodego Jedi poruszyła Hana do głębi.
- Nie wiem, co robili inni rycerze Jedi - dodał łagodnie Luke. - Nie znałem Bena
wystarczająco długo, Imperium zniszczyło tak wiele archiwów, poza tym... po prostu
nie wiem.
Han żałował, że Luke nie ma z kim dzielić swego życia i pracy. Związek Hana i
Leii z każdym rokiem był silniejszy. Żyjąc w szczęściu, Han coraz bardziej martwił się
samotnością szwagra.
- Spokojnie, Luke. Spokojnie. Wykonujesz wielką...
- Ale tradycja...
- Więc jeśli przekonasz ich, że postępujesz zgodnie z tradycją, to chyba nie będzie
źle? - zapytał Han. - Zawsze w dawnych czasach byliśmy dobrzy w mydleniu oczu.
- W dawnych czasach - powtórzył posępnie Luke.
- Kto wie, co znajdziemy tam, dokąd zmierzamy? Może nowych Jedi do pomocy
w szkole.
- Może. Mam nadzieję.
„Tysiącletni Sokół" opuścił nadprzestrzeń, nurkując w strugach światła normalnej
przestrzeni. Włączył się alarm, statek zasłoniły płyty antyradiacyjne.
Han zaklął. Spodziewał się występującej w tym regionie wysokiej radiacji i przy-
gotował „Sokoła" na tę okazję, ale nie sądził, że rozszaleje się tu prawdziwa burza
promieni Roentgena.
Podczas gdy sprawdzali oprzyrządowanie statku, aby się upewnić, czy nic nie zo-
stało uszkodzone, Han wyjrzał na chwilę przez iluminator. Gwizdnął cicho z przeraże-
nia.
Przestrzeń wokół statku jarzyła się punktami milionów gwiazd... Przecinały się tu
dwa systemy gwiezdne: Pasma czerwonych gwiezdnych gigantów jak żyły nabrzmiałe
pulsującą krwią mieszały się z obszarami gwiezdnych białych karłów. Oba systemy
gwiezdne znajdowały się tak blisko siebie, że wspólnie tworzyły olbrzymi chaotyczny
układ, wirując wokół siebie, każdy w inny sposób, i zabierając sobie nawzajem resztki
gwiezdnego pyłu.
Tym nieprawdopodobnym tańcem gwiazd rządził chaos. Nikomu nie udałoby się
przewidzieć, co może za chwilę nastąpić, nawet jeżeli wiedziałby, od której gwiazdy
zacząć. Wkrótce, jeżeli liczyć w astronomicznych jednostkach czasu, cały układ roz-
pryśnie się we wszystkich możliwych kierunkach. Lub też skurczy swoją masę do roz-
miarów pojedynczej planety, księżyca, pięści, główki od szpilki, a następnie zniknie.
- Ośmielam się twierdzić - zaczął See - Threepio - że mimo dodatkowych osłon
czuję promienie Roentgena, penetrujące moje zewnętrzne powłoki, a także wszystkie
synapsy. Wolę sobie nie wyobrażać, co mogą zrobić z waszymi, o wiele bardziej deli-
katnymi organizmami. Stacja Badawcza Crseih została tak skonstruowana, aby do tego
nie dopuścić. Czy wobec tego mógłbym zasugerować, abyśmy tak szybko, jak to moż-
liwe, znaleźli się pod jej osłonami?
Jakby na potwierdzenie słów See - Threepia przed oczyma Hana przemknęły ja-
sne, świecące błyski, pochodzące z niewidocznego źródła. To promieniowanie ko-
smiczne oddziaływało w ten sposób na siatkówkę.
- Dobra myśl, Threepio - powiedział.
Skierował statek w stronę Stacji Badawczej Crseih.
Han pilotował „Tysiącletniego Sokoła" przez najdziwniejszy system gwiezdny, ja-
ki kiedykolwiek zdarzyło mu się oglądać. Prastary, gasnący krystaliczny biały karzeł
okrążał czarną dziurę po dziwnej mimośrodowej eliptycznej orbicie.
Eony temu mała, pospolita żółta gwiazda okrążała w tym miejscu wielkiego biało-
niebieskiego supergiganta. Błękitna gwiazda zestarzała się i zgasła.
Powstała z niej supernowa, wyrzucająca w przestworza blask, promieniowanie i
kosmiczne śmieci.
Jej niesamowite światło przemierzało wszechświat, a gwałtowny wybuch był wi-
doczny z najbardziej odległych galaktyk.
Z czasem ostatnie szczątki jądra zapadły się pod wpływem siły jej własnej grawi-
tacji. W rezultacie powstała czarna dziura.
Gwałtowny wybuch supernowej zniszczył orbitę towarzyszącej jej żółtej gwiazdy.
Z upływem czasu orbita żółtej się odkształciła.
Żółta gwiazda znalazła się w obszarze wpływu niewyobrażalnie gęstej masy czar-
nej dziury, która wsysała wszystko, nawet światło, jeśli znalazło się w polu jej oddzia-
ływania. A kiedy już zawładnęła całą substancją, nawet żółtą gwiazdą, rozrywała jej
atomy na promieniującą, rozrastającą się tarczę. Cząstki, które implodowały, emitowały
promieniowanie radioaktywne o ogromnym natężeniu. Rosnąca tarcza wirowała z fan-
tastyczną prędkością i emitując niewyobrażalne ilości ciepła, spaliła żółtego towarzysza
jak na stosie kremacyjnym.
Szaloną gwiazdę otaczała plazma, która teraz krążyła tak szybko i rozgrzewała się
tak mocno, że wyrzucała w przestrzeń promienie Roentgena. W końcu nawet jarzący
się gaz został wciągnięty przez niewidzialną czarną dziurę.
Taki los spotkał małą żółtą gwiazdę.
Dla tego wszechświata była już na zawsze stracona.
System ten miał jeszcze trzecią gwiazdę: gasnącego białego karła, który lśnił
swym wiekowym blaskiem nawet wówczas, gdy zakrzepł jako kwantowy kryształ. Te-
raz, gdy „Tysiącletni Sokół" znalazł się w obrębie układu, biały karzeł zbliżał się do
czarnej dziury po łuku wiodącym do środka owej dziwnej eliptycznej orbity.
- Widzieliście to? - spytał Han. - Co za widowisko.
- Rzeczywiście, mistrzu Hanie - odparł Threepio - ale to zaledwie część tego, co
się wydarzy, kiedy czarna dziura pochłonie kryształową gwiazdę.
Luke przyglądał się spokojnie wirowi czarnej dziury. Han czekał.
- Hej, mały! Odczep się od tego.
- Co? - Luke aż podskoczył.
- Nie wiem, gdzie byłeś, ale na pewno nie tutaj.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Właśnie myślałem o Akademii Jedi. Nienawidzę zostawiać swoich uczniów sa-
mych, nawet na kilka dni. Ale jeśli uda mi się znaleźć chociaż jednego wyszkolonego
Jedi, gra będzie warta świeczki. Dla akademii. Dla Nowej Republiki...
- Sądzę, że jesteśmy całkiem zgodni - stwierdził rozdrażniony Han. Spędził lata,
broniąc pokoju wraz ze zwykłymi ludźmi. Jego zdaniem rycerze Jedi powodowali wię-
cej problemów, niż byli warci. - A co będzie, jeśli się okaże, że wszyscy korzystają z
usług ciemnej strony?
Luke nie odpowiedział.
Han rzadko przejmował się snami, ale czasami nawiedzały go nocne koszmary.
Śnił o tym, co mogłoby się zdarzyć jego dzieciom, gdyby dotknęła ich ciemna strona
Mocy.
Teraz były bezpieczne, odbywając wraz z Leią międzyplanetarną wycieczkę po
spokojnych i odległych światach należących do Nowej Republiki. Powinni już dotrzeć
do Munto Codru. Zobaczą tam piękne góry należące do strefy umiarkowanej. Han
uśmiechnął się, wyobrażając sobie księżniczkę i dzieci witanych w jednym z wieko-
wych, bajkowych i tajemniczych zamków Munto Codru.
Powierzchnia białego karła migotała odbijanymi promieniami słonecznymi. „So-
kół" minął go, zdążając w kierunku bardziej niebezpiecznego regionu czarnej dziury.
Han ustawił przysłony ochronne najwyżej, jak się dało, i przeprowadził statek
przez miejsce niebezpiecznej radiacji.
Ani białemu karłowi, ani czarnej dziurze nie towarzyszyły żadne naturalne plane-
ty, jedynie szybujące dalej kosmiczne szczątki i kilka zamarzniętych komet. Ale biały
karzeł miał jedną sztuczną planetoidę.
Stacja Crseih była kiedyś sekretnym miejscem, gdzie Imperium prowadziło prace
badawcze. Za rządów Imperatora przeniesiono ją z osłoniętego miejsca o tajemniczym
przeznaczeniu. Gdziekolwiek ją przenoszono, cieszyła się złą sławą.
Po upadku Imperium większość dokumentów dotyczących prac badawczych, jakie
się w stacji odbywały, została zniszczona. Odkrycia albo przeszły w posiadanie Nowej
Republiki, albo uległy zapomnieniu. Han wiedział na pewno tylko jedno - stacja została
wysłana właśnie do tego systemu gwiezdnego, aby wykorzystać destrukcyjne właści-
wości czarnej dziury. Miała zaspokoić wojskowe ambicje Imperatora.
Crseih upadła, ale wciąż istniała, schowana tutaj, poza granicami cywilizacji, izo-
lowana zakłóceniami eksplodujących, wygasłych gwiazd. Niektórzy jej mieszkańcy po-
zostali, ciesząc się wolnością z dala od rządów Imperium. Ale żyli także poza granica-
mi Nowej Republiki, pozbawieni ochrony, jaką dawało jej prawo.
Byli pozbawieni ochrony prawnej, ale także wolni od wszelkich ograniczeń.
„Sokół" zanurzył się w cieniu Stacji Crseih. Han westchnął z ulgą. Chociaż blask
białego karła wciąż zalewał statek, stacja blokowała intensywny strumień promieni
Roentgena, płynący z czarnej dziury.
Tarcze o dużej mocy osłaniały połowę nieregularnej, sztucznej planetoidy Crseih,
tworząc sklecony z kawałków parasol. W miarę wzrostu planety zwiększano jego po-
wierzchnię, dodając kolejne płyty. Tarcze tworzyły budowle mieszkalne oraz korytarze
przejść powietrznych. Przepuszczały zwykłe światło, a zarazem chroniły mieszkańców
i ich posiadłości przed silnym promieniowaniem. W chwilach szczególnie intensywne-
go ataku promieniotwórczych wiązek tarcze ciemniały.
Han posadził „Sokoła" na pustej kamiennej ścieżce. Stacja właściwie nie posiadała
portu kosmicznego. Miała tylko kilku wędrownych mechaników napędu nadprze-
strzennego i specjalistów od tankowania statków oraz firmę specjalizującą się w insta-
lowaniu tarcz i osłon.
Han zamówił dodatkową tarczę dla „Sokoła". Parę minut później pełzający robot
przyciągnął wielkie przezroczyste okrycie.
- Nieźle - powiedział Luke.
- Raczej nudno. Nie ma zbyt dużego ruchu. - Han popatrzył na Luke'a spode łba. -
Nie wiedziałeś? Pierwszy urlop, jaki dostałem, i przyjeżdżam w takie miejsce. Tu się
kompletnie nic nie dzieje.
- Threepio, co z kontaktem? - spytał Luke.
Kilka tuzinów innych statków, różnych typów i roczników, stało na skale. Więk-
szość z nich była opancerzona. Kilka pozostawiono bez osłon, te niszczały narażone na
kaprysy kosmicznej pogody.
- Zaraz go złapię, właściwie jestem pewien, panie Luke. See - Threepio nerwowo
wpatrywał się w iluminator.
- A może wyjechał wraz z pełzaczem?
Threepio był zaniepokojony. Kilka tygodni temu do Hana zaczęły przychodzić
niezrozumiałe wiadomości. Ale android rozpoznał język, w jakim były pisane, i twier-
dził, że prawie już wyszedł z użycia. Wiadomości te przekazywały plotki na temat
dziwnych wydarzeń, które miały miejsce w Stacji Crseih.
- To był mój błąd, że pojechaliśmy z tą misją - przyznał See - Threepio.
Han zlecił mu odpowiadanie na wiadomości w tym samym niezrozumiałym języ-
ku i ustalił termin spotkania. Threepio czuł się osobiście odpowiedzialny za całe przed-
sięwzięcie.
- Mam nadzieję, że to nie była mistyfikacja - powiedział android.
- W porządku, Threepio - odparł Han. - To i tak nie byłaby twoja wina.
- Ale nie przeżyłbym, gdyby to całe zamieszanie nie miałoby przynieść nam żad-
nych korzyści.
Han puścił dalsze słowa mimo uszu. Gdyby plan znalezienia zagubionego Jedi
miał zawieść, Hanowi byłoby przykro ze względu na Luke'a. Ale był mimo wszystko
zadowolony, że jest tutaj, niezależnie od tego, czy cała wyprawa miała okazać się przy-
godą, czy tylko nudnymi wakacjami.
Zwrócił uwagę na wyjście. Niskie, spłaszczone powietrzne przejście strzegło i łą-
czyło jednocześnie poszczególne części stacji. Niektóre z nich były bogate i dobrze
utrzymane, inne wyglądały jak kupa gruzów. Mimo iż wyposażenie naukowe całej pla-
cówki zostało zniszczone, społeczność, która się wokół niego zgromadziła, istniała
nadal. Część mieszkańców znalazła sposoby, aby dalej prosperować, już bez pomocy
Imperium i opieki Nowej Republiki.
Przedstawiciele i ambasadorowie skupiali swą uwagę na światach najbardziej za-
ludnionych, leżących blisko centrum władzy.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Co za ulga - pomyślał Han. - Żadnych ambasadorów, żadnych dworskich strojów
ani oficjalnych przyjęć.
Podajnik zawahał się.
- W jaki sposób życzycie sobie płacić za serwis? - zapytał operator.
- Listem kredytowym - odpowiedział Han.
- Przyjmujemy tylko w kredytach. - Podajnik zaczął się wycofywać.
- Poczekaj chwilkę! - zawołał Han. - Wiesz... - urwał. Omal nie spytał: Wiesz, kim
jestem? Ale podróżował incognito. Oczywiście operator nie mógł go znać.
Ta myśl sprawiła, że poczuł się wolny.
- List kredytowy musi być zastawiony, mistrzu Ha... - oprogramowanie pamięcio-
we androida w ostatnim momencie zablokowało użycie imienia Hana - ...proszę pana.
W przeciwnym razie nie może być wykorzystany.
- Wiem o tym. - Han wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Sądzę, że potrzeba jedynie
obskoczyć kilka miejsc i zdobyć odpowiednie pieczątki i podpisy.
I podrobioną tożsamość - dodał w myśli. Pełzacz skierował się w stronę przejścia.
- Wracaj tutaj! - krzyknął Han. - Zainkasuj gotówkę!
- Pokaż swoje pieniądze.
Han pokazał tęczowe brzegi kilku banknotów, stanowiących walutę Nowej Repu-
bliki. W imię starych, dobrych czasów i szmuglowania był zadowolony, że senat zniósł
prawo zakazujące fizycznego przepływu pieniędzy. Szmuglowanie byłoby o wiele trud-
niejsze bez nie pozostawiającej śladów gotówki. Właśnie dlatego senat chciał z niej
zrezygnować.
Pełzacz ruszył znów do przodu i manewrował tak długo, aż osłona zakryła całego
„Sokoła". Po chwili opuścił ramię i tarcza opadła. Podajnik przemieścił się w górę.
Han zamknął właz statku i włączył kilka systemów zabezpieczających, mniej lub
bardziej skutecznych.
- Idziemy - powiedział. - I nie zapominajcie, kim jesteśmy. To znaczy, kim nie je-
steśmy.
Threepio zamaskował się swoim purpurowym lakierem, Han pozostawił kilku-
dniowy zarost. Tylko Luke nie zrobił nic, aby się przebrać.
- Sam nie wiem, mały. Może ogol sobie głowę? - poradził mu Han. - Inaczej ktoś
na pewno cię rozpozna.
Luke spojrzał na niego kpiąco.
- Nie mam zamiaru golić sobie głowy. Nikt mnie nie pozna. Han poczuł, że świat
wiruje mu przed oczyma. Postać
Luke'a jakby się zamazała i zaczęła przekształcać. Stał się nagle inną osobą: o
ciemniejszych włosach, średniego wzrostu, szczuplejszy, o przeciętnej, niemożliwej do
zapamiętania powierzchowności.
- Do cholery! - jęknął Han. - Nie rób mi tego! Złudzenie ustąpiło, odsłaniając
prawdziwego Luke'a.
- Dobrze - powiedział. - Dla ciebie pozostanę sobą. Ale nikt poza tobą mnie nie
rozpozna.
- W porządku. Zeszli na rampę.
Han żałował, że nie ma z nimi Chewie'ego, ale byłoby to zbyt ryzykowne, biorąc
pod uwagę, że chcieli zachować anonimowość. Dzięki zarostowi Han najprawdopo-
dobniej nie zostałby zidentyfikowany, lecz mężczyzna podróżujący z brązowym Woo-
kie'em wzbudziłby podejrzenia. Ludzie w Republice mieli zakodowany obraz generała
Hana Solo i jego nieodłącznego przyjaciela, Bohatera Nowej Republiki, Chewie'ego.
Zawsze widziano ich razem.
Z trapu „Tysiącletniego Sokoła" wylot pełzacza był ledwie widoczny. Przezroczy-
sty drąg przeciął Hanowi drogę. Solo odepchnął go, ale drąg wymknął mu się z ręki.
Ścisnął więc mocniej, pręt drgnął i wstrząsnął podajnikiem. Kilka podobnych prętów,
podzielonych na fragmenty, połączonych sterczącymi ściankami, zatrzasnęło Hanowi
przejście.
- Hej! - ryknął Han.
- Pozwól przejść! - powiedział kierowca.
- Daj mu przejść - powtórzył Luke. - Trzymasz go za rękę. Za nogę. Nie może się
ruszyć.
- Skąd wiesz?
Luke tylko na niego spojrzał. Han mógł iść.
- Nienawidzę, kiedy to robisz - zwrócił się do Luke'a.
- Najpierw płać - nalegał kierowca. - Potem pójdziesz. Han odliczył należność i
wręczył ją kierowcy.
Jeden z cienkich, przezroczystych prętów zagradzał mu drogę aż do momentu,
kiedy wyposażony w cztery pazury koniec uniósł się przed jego twarzą. Pazury były
ostre, stalowe, metrowej długości.
- Ładne paznokietki - mruknął Han.
Podał pieniądze. Szpony zamknęły się delikatnie, nie drąc kolorowego papieru.
- Dziękuję - wycedził kierowca. - Zapłacisz więcej.
- Więcej? Teraz?! - wykrzyknął Han. - Za parkowanie na kawałku skałki?
- Za parkowanie na kawałku skałki pod wynajętą tarczą - powiedział kierowca -
kiedy nastąpi kolejna burza promieni Roentgena. To jest moja tarcza, chyba że mam ją
stąd zabrać. Jak wolisz.
Han zastanowił się, czy strumień promieniowania jest na tyle silny, aby można by-
ło go nazwać burzą promieniowania Roentgena.
Na Crseih to widocznie normalna pogoda - pomyślał. - Kiedy biały karzeł zbliżał
się do czarnej dziury, która zaczynała wyrywać z jego powierzchni rozgrzany gaz,
promieniowanie Roentgena mogło się nasilać, przechodząc w prawdziwą burzę, nie-
malże huragan.
- Taka burza z pewnością podziała niekorzystnie na systemy „Tysiąc..." twojego
statku - zauważył See - Threepio - jeżeli zostawisz go bez osłony.
- Wiem o tym - odpowiedział Han.
Wysupłał jeszcze trzy banknoty i wcisnął je w szpony kierowcy.
Zamierza, nas zupełnie pozbawić kasy - stwierdził w duchu - ale to drobiazg. List
kredytowy rozwiąże problem.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Pazury się wycofały. Reszta nóg odstąpiła z szelestem. Oczy Hana zaczęły się
przyzwyczajać do zamglonego światła. Kierowca usiadł po drugiej stronie kabiny peł-
zacza, wciągając do środka nogi jak wiązkę chrustu.
- Kurs na Crseih - zdecydował kierowca - będzie bezpłatny.
- Wielkie dzięki - odrzekł Han. „Sokół" cofnął rampę i zatrzasnął właz.
Threepio rozejrzał się po wnętrzu gąsienicówki.
- Nie masz innych pasażerów? - zapytał.
- Miejsca wystarczy tylko dla was - odparł kierowca. Android powiedział kilka
słów w tak dziwnym języku, że
Hana zabolały uszy. Był to ten sam język, którego robot używał wcześniej, tłuma-
cząc wiadomości ze Stacji Crseih.
Threepio sądzi, że ten facet może być naszym łącznikiem! — pomyślał Han.
Kierowca zatrzeszczał kilkoma kończynami, także tymi wyposażonymi we włoski
słuchowe, oraz obronnym kolcem.
- Co masz na myśli? - zapytał androida kierowca. - Dlaczego drażnisz moje recep-
tory słuchowe?
- Bardzo przepraszam - odparł Threepio. - Nie powiedziałem nic istotnego. Wzią-
łem cię za kogoś innego.
Podajnik zostawił statek pod tarczą i wziął kurs na miasto.
Ich szofer zatrzymał gąsienicówkę w zatoczce. Powietrzne przejście zetknęło się z
drzwiami. Han zeskoczył na dół i wszedł na Stację Crseih. Luke i Threepio zrobili to
samo.
Pojazd cofnął się i odjechał.
- Pająki - zauważył Han wzdrygając się. - Wybaczcie, ale pająki naprawdę przy-
prawiają mnie o dreszcze.
- Pająki? - powtórzył Threepio. - Są tutaj pająki? Gdzie? Muszę uważać, żeby pa-
jęczyny nie wplątały mi się w złącza. Dlaczego? Otóż raz pewien android...
- Miałem na myśli tego kierowcę - przerwał mu Han.
- Ale on nie był pająkiem - stwierdził See - Threepio.
- To przenośnia - wytłumaczył Han.
- Ale...
- Nie ma znaczenia - mruknął Han. - Zapomnij, że coś mówiłem.
- Umiał zadbać o swoje interesy - stwierdził Luke. Han się roześmiał.
- Masz rację, był naprawdę porywający.
Robot zrobił kilka nerwowych kroków naprzód i rozejrzał się.
- Jestem pewien, że nasz łącznik jest gdzieś tutaj - powiedział, pomimo iż byli w
zatoczce sami.
Han popatrzył znacząco na Luke'a.
- I co teraz? Masz jakiś pomysł, gdzie zacząć szukać twojego zagubionego Jedi?
Luke pokręcił głową. Włosy opadły mu na czoło i przez moment wyglądał jak
dzieciak, którym był, kiedy Han ujrzał go po raz pierwszy. Ale Luke nie był już dziec-
kiem. Od dawna. Przez lata uczył się wyrzeczeń, co Han uważał za wzruszające i prze-
rażające jednocześnie.
- Spodziewałem się, że będę mógł ich wyczuć - stwierdził smutno Luke, wzrusza-
jąc ramionami. - Tu nic nie ma. Może sami też się osłaniają. Ukrywają. Po tym, jak
Imperium dało im w kość, wcale się nie dziwię.
- Myślałeś, że zauważyli - zaczął Han - że Imperium od lat nie istnieje...
- Ale wciąż są ludzie, którzy chcą, aby się odrodziło - powiedział Luke z uporem.
- No dobrze już, dobrze. - Han nie wierzył, że istniała grupa zaginionych Jedi. Ale
im dłużej Luke będzie ich szukał, tym dłuższe będą mieli wakacje.
- Może lepiej, jak nie będę się wysilał na kpiny - mruknął do siebie.
Pod przezroczystymi tarczami antyradiacyjnymi fajerwerkowe światło płynące z
palącego się wiru zmieniło kolor na szary. Małe cienie pojawiały się i znikały, tworząc
plamy na powierzchni planetoidy.
Han popatrzył do góry. Stacja Crseih obracała się wokół własnej osi, a czarna
dziura i jej rozrastająca się tarcza zaczęły nagle wschodzić. Płonący wir rozciągnął się
na szerokość jednej czwartej nieba. Kiedy osiągał zenit, pojawiał się jego biały towa-
rzysz. Zbliżali się do siebie coraz bardziej i bardziej, aż niebo zaczynało płonąć od ich
blasku.
Han bardzo uważał, aby nawet przez tarcze osłaniające nie patrzeć prosto na tarczę
czarnej dziury. Te naturalne fajerwerki zużywały więcej energii, niż od początku histo-
rii całej cywilizacji wykorzystano podczas wszystkich uroczystości.
Han zmierzał w kierunku pierwszego budynku stacji, idąc przejściem powietrz-
nym. Ze wszystkich stron otaczało go cuchnące, tropikalne powietrze. Nieomal je wi-
dział i mógł chwycić w garść.
Większość żyjących tu ludzi musi pochodzić ze światów tropikalnych - pomyślał
Han. - Chłodzenie stacji kosmicznych jest proste, ale nie takich jak Crseih. Podłogi wi-
browały na skutek pracy urządzeń klimatyzacyjnych. Tarcze ochraniały wszystko, co
żyje, pochłaniając promieniowanie Roentgena. Otrzymywana w ten sposób olbrzymia
energia była zamieniana w ciepło, a ciepło musiało mieć jakieś ujście. Urządzenia
chłodzące wymuszały jego odpływ na nocną stronę stacji, skąd było wypromieniowy-
wane w próżnię kosmiczną. Z czarną dziurą po jednej stronie i białym karłem po dru-
giej, nocna strona Crseih pogrążona była w srebrnym cieniu.
Han szedł przez powietrzne przejście, trzymając dłoń oddaloną od ściany na sze-
rokość palca. Po chwili musiał ją cofnąć. Mimo wysiłków chłodzącej maszynerii po-
wierzchnia ściany była niewiarygodnie ciepła.
See - Threepio podążał spiesznie naprzód, stąpając sztywno, dziwny w swoim
purpurowym emaliowanym przebraniu. Kontynuował bezskuteczne poszukiwania nie-
znanego autora przekazów z Crseih.
- Wyraźnie mówiłem naszemu korespondentowi, aby wyszedł nam na spotkanie -
utyskiwał. - Nie mogę pojąć...
Luke maszerował za Hanem.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Mijał mnie czy nie? - zastanawiał się Han. - Widziałem go? Czy nie widziałem?
Do diabła, nie cierpię, kiedy to robi!
- Threepio - zaczął Luke - byłoby lepiej, gdybyś nie rozpowiadał o naszych pla-
nach.
- Mistrzu Luke, nigdy bym nie śmiał... Zapewniam cię, że nie włączałem nadajni-
ka!
- Nie włączaj również swych podzespołów akustycznych.
- Dobrze, mistrzu, jeśli tak wolisz - odparł android. Odszedł, a jego ruchy równie
silnie jak słowa wyrażały zniecierpliwienie; oczekiwał wysłannika na lądowisku.
Han czuł, jak po plecach i czole cieknie mu pot, który z powodu wilgoci nie mógł
parować. Wytarł twarz i podwinął rękawy, nie musiał się troszczyć o stosowny wygląd.
W ciągu kilku ostatnich lat Leia i jego doradcy sprawili, że bardziej dbał o ubra-
nie. Zamiast wkładać na siebie to, co akurat wyciągnął z szafy, niezależnie od tego, co
umieścił w niej sprzątający android, zaczął dobierać ubranie stosownie do obowiązków,
jakie czekały go danego dnia. Zwykle udawało mu się wymigać od oficjalnych strojów,
chyba że miał w planie publiczne przemówienia, inspekcje albo przyjęcia dyploma-
tyczne. Han Solo nienawidził mundurów. Nie był też wielbicielem przemówień i przy-
jęć.
Na tę wyprawę nawet nie spakował munduru. I mimo że jego wytarte spodnie i
wygodna, stara koszula okazały się za ciepłe na klimat panujący w Crseih, czuł się w
nich wspaniale.
Żadnych mundurów, przemówień i przyjęć.
Roześmiał się na głos.
- To zaczyna być zabawne - stwierdził.
Zaparowany korytarz zakręcał lekkim hakiem. Nikogo w nim nie było.
- Gdzie jest Threepio? - zapytał Luke.
- Nie wiem - oparł Han. - Zraniłeś jego uczucia, mówiąc mu, by się zamknął.
- Kazałem mu tylko, żeby zachował nasze plany dla siebie.
- Nie wiesz, gdzie jest?
- Mogę go znaleźć - powiedział Luke - ale wolałbym tego nie robić. Nie chcę nas
zdradzić.
- Dlaczego nie odpalić flary? Dajmy mistrzom Jedi szansę. Niech nas znajdą.
- Lepiej najpierw odpocznijmy - zaproponował Luke. - Poza tym nie wiemy zbyt
wiele o ludziach, których szukamy. Same plotki i dziwne historie...
- Masz rację, mały - stwierdził Han. Im więcej czasu Luke na to straci, tym dłużej
nie będzie trzeba wkładać „mundurka" - pomyślał. - Masz całkowitą rację. Zrób to, co
uważasz.
- A jeśli oni są Jedi, chcę być pewny, że nie stoją po ciemnej stronie.
- Czy nie czułbyś tego, nie wiedziałbyś, jeśli ktokolwiek przebywający w pobliżu
posługiwałby się ciemną stroną Mocy?
- Jasne, że tak - odpowiedział Luke.
- Doskonale.
- Myślę, że czułbym. - Luke patrzył przez przejrzystą część tunelu. W oddali wi-
dać było budynki, wzniesione na płaskiej skale między kraterami. - Mam nadzieję, że
tak - powtórzył cicho.
Zirytowany Han podążał przed siebie.
- Zawsze to mówiłem - mruknął. - Sprawiają więcej problemów, niż są tego warci.
Wyszedł z tunelu i wkroczył do pierwszej budowli Stacji Crseih. Zalało go światło
i ogłuszył hałas, tak samo przytłaczający jak gorące, wilgotne powietrze.
Luke wszedł za nim bardziej ostrożnie, trzymając go za prawe ramię i rozglądając
się uważnie.
Han był ciekaw, na ile Luke może podtrzymywać iluzję swej zmienionej aparycji.
Czy mieszkańcy, którzy patrzyli na niego z daleka, widzieli jego prawdziwą twarz, a
kiedy podchodzili bliżej, sądzili, że coś im się przywidziało? Czy też może projektował
swój odmienny wygląd dla każdego, kto na niego spojrzał?
Han nie potrafił powiedzieć, czy Luke dotrzymywał swej obietnicy i tylko dla
przyjaciela pozostawał nie zmieniony. Wiedział, że ten młody mężczyzna stojący przed
nim jest Luke'em Skywalkerem, pilotem, szwagrem oraz, zupełnie przez przypadek,
rycerzem Jedi. Nosił swe szaty, które szczęśliwie nie różniły się zbytnio od codzienne-
go stroju wielu innych, podobnych ludziom istot. Nie rozpoznawali w nim Jedi i nie
widzieli ukrytego świetlnego miecza.
Han pogładził brodę. Nabrał tego zwyczaju, kiedy ją zapuszczał, w ciągu ostatnich
kilku tygodni poprzedzających podróż. Nie mógł się doczekać wyjazdu. Gładzenie bro-
dy z pewnością nie przyspieszało jej wzrostu, ale stało się swego rodzaju zaklęciem.
Przypominało mu o tym, że za dwa tygodnie, jeśli tylko uda mu się przebrnąć przez ko-
lejną inspekcję, i jeszcze za tydzień, jeśli wygłosi kolejną mowę, znajdzie się nareszcie
daleko od tych wszystkich spraw, będzie panem samego siebie jak za dawnych lat.
Widok, jaki ukazał się ich oczom, kiedy znaleźli się we wnętrzu ogromnego, prze-
dziwnego budynku stacji, przywodził na myśl karnawałowy jarmark.
Orkiestry i żonglerzy, akrobaci i kupcy demonstrowali swe zdolności lub zachwa-
lali towary.
Grupa Brebishemów leżała jedni na drugich obok alejki, wijąc się, tocząc i skręca-
jąc swe długie ryjki, trzepocząc przy tym szerokimi uszami w kształcie liści. Byli tak
ściśnięci, że tworzyli jeden organizm, połączony pomarszczoną fiołkową skórą. Z ich
ciał wydobywał się niski, nieustający jęk. Stwierdzenie, czy wydawała go jedna istota,
czy wszystkie, było niemożliwe.
Luke rzucił monetę do kosza ustawionego obok.
- A to po co? - spytał Han.
- Uznanie dla sztuki.
- Sztuki? - Han spojrzał na Luke'a pytająco, ale ten był zupełnie poważny.
- Nie jest czymś bardziej dziwnym niż taniec czy bolo - ball.
- To twoje zdanie - stwierdził Han.
Przywiodło mu to na myśl pewne zdarzenie, a mianowicie ostatni taniec jego i Le-
ii. Jakieś przyjęcie, nie pamiętał gdzie ani kiedy to miało miejsce, na jakiej planecie i
nawet z jakiej okazji. Tylko tyle, że było kilka minut wolnych od dyplomacji, toastów i
files without this message by purchasing novaPDF printer (
powitań, a on i Leia przytuleni do siebie tańczyli na lśniącym parkiecie, oświetleni za-
łamującym się w lustrach światłem. Nagły przypływ tęsknoty i pożądania wywołał ból
w sercu.
- Szanowny pan da małą monetę? - Hanowi przyczepiło się do rękawa sięgające
biodra indywiduum. Istota pokryta była długą szarozieloną sierścią. - Znajdzie się w
kieszonce jakiś pieniążek dla mnie?
- Nie mam drobnych - bąknął Han i odepchnął od swej kieszeni długie, cienkie,
kruche jak patyczki palce.
- Zaczekaj - powiedział Luke. - Mam coś.
Dał stworkowi monetę. Jego głos był bardzo delikatny, kiedy to mówił. Kościste
palce chwyciły pieniądz, który zniknął gdzieś pod długim, szorstkim futrem.
Istota sapiąc przeszła obok nich i skierowała się do łącznika.
- Czy inni pasażerowie przyjdą? - zapytała z nadzieją w głosie.
- Nie - odparł Han.
Luke'a i Hana obiegło kilku innych żebraków, przewodników i szemranych sprze-
dawców.
- Są moi, moi! - krzyczał płaczliwie stworek. - Znajdźcie sobie swoich!
Intruzi wyraźnie ignorowali protesty owłosionej istoty.
- Nie, dzięki, nic nie chcemy - oświadczył Han, wymykając się im i ciągnąc za so-
bą Luke'a.
Wyobraził sobie, jak Luke rozdaje cały zapas gotówki, zanim jeszcze dotrą do
wyjścia.
Ucieczka nie zajęła im wiele czasu. Żebracy, przewodnicy i sprzedawcy wrócili do
swoich miejsc obok wejścia, gdzie czekali na bardziej przyjaznych klientów.
Ale włochata istota przeciskała się przez tłum za Hanem i Luke'em. Biegała do-
okoła nich pomrukując: - Moi, moi...
- Ten android, który wchodził razem z nami? - spytał Han. - Widziałeś go?
Wyciągnął szyję, by dojrzeć coś w panującym wokół chaosie. Zwykle przewyższał
innych o głowę. Tutaj, na Crseih, gdzie trafiła cała zbieranina przeróżnych gatunków
istot, jego wzrost należał do przeciętnych. Do tego musiał pamiętać, że szuka robota
purpurowego, a nie złotego.
- Androidy nigdy nie mają drobnych - zauważył wło - chacz. - One nie mają kie-
szeni. Nie ma sensu prosić.
- Może będziesz mógł nam pomóc - zaproponował Luke. - Ale w inny sposób.
- Pomóc? - zapytało stworzenie podejrzliwie. - Praca?
- Pokaż nam dobre miejsce na nocleg. Pomóż nam dobrze się ulokować na Stacji
Crseih.
- Sam mogę znaleźć nam nocleg. - Han był urażony. - Nie bywałem poza domem
dość długo, ale nie aż tak, żeby nie potrafić znaleźć noclegu!
- Przymknij się! - syknął Luke.
Han powstrzymał się od dalszych protestów.
- Nocleg, tak, nocleg - powtórzyła istota. - Miejsce, gdzie dają dobrze zjeść i
sprzedają ładne ubrania w rozmiarach dla ludzi.
Stwór dał susa, a jego ciężkie futro potoczyło się za nim z opóźnieniem. Luke ru-
szył za przewodnikiem. Han spojrzał błagalnie w sufit. Ponieważ sufit nie mógł mu
pomóc ani nawet odpowiedzieć, wzruszył ramionami i dążył za nimi, mamrocząc pod
nosem.
- Do diabła, jeśli w sprawach mody mam kierować się gustem jakiegoś włochatego
kolesia.
Stwór prowadził Hana i Luke'a przez wiele różnych przejść i pod najrozmaitszymi
kopułami. Hałas i rozgardiasz bazaru zanikał w oddali. Przeszli przez teren wielkich
maszyn i magazynów, potem bujny park, w którym egzotyczna roślinność porastała
ściany, światło wiru odbijało się w liściach, rozpraszając na wszystkie kolory tęczy.
- Dokąd idziemy? - odezwał się Han z pretensją. - Przecież w budynku, gdzie od-
bywał się ten karnawał, znalazłby się jakiś nocleg.
- Nie dla was - odparł włochacz. - Nie byłby wystarczająco dobry.
Szli więc dalej, w kierunku spokojniejszych zakątków, zostawiając za sobą świa-
tła, dźwięki i ruch. Znaleźli się w otoczeniu ogrodów i niskich, tworzących zwartą za-
budowę domów. Zamiast ekscytować się panującym wokół nastrojem, Han czuł, jak
powietrze niby gorący, wilgotny koc okleja go ze wszystkich stron.
- Luke - wyszeptał - tutaj na tym pustkowiu niczego nie znajdziemy.
- Bądź cierpliwy - odparł Luke.
- Cierpliwy! Jestem cierpliwy! Idziemy tak już pół dnia! Han przesadzał, ale Luke
nie zamierzał wyśmiewać się z przyjaciela. Zlekceważył więc skargę i dalej szedł za
stworkiem.
Weszli pod największe jak dotąd sklepienie. Jego wierzchołek wznosił się tak wy-
soko, że prawie sięgał chmur, wietrzyk poruszał ciężkim, gorącym powietrzem. Wło-
chacz powiódł ich do budynku zbliżonego kształtem do krateru. Część frontowa chybia
się w stronę sadzawki, znajdującej się w podłożu, a następnie wznosiła jak wieża na
brzegu krateru. Skrzydła budynku ciągnęły się wzdłuż ścian tego leja.
- To tutaj - oznajmił włochaty stwór. - Tutaj jest najwygodniej.
Wskazał nieregularne, łukowate wejście.
Han przekroczył próg i znalazł się w chłodnym, zasnutym mgłą pokoju, wypełnio-
nym szumem i zapachem płynącej wody. Obejrzał się. Luke stał w drzwiach. Solo
przyglądał mu się przez chwilę. Widział w nim jednocześnie Obi - wana Kenobi, Ana-
kina Skywalkera i lorda Yadera. Luke zrobił krok do przodu, rozglądając się z zacieka-
wieniem. Wrażenie ustąpiło.
Han wrócił do wejścia i się rozejrzał. Włochate stworzenie zniknęło. Han jęknął.
- Dlaczego chciałeś iść za nim przez cały czas aż tutaj? - zapytał Luke'a, który
kucnął na skraju sadzawki i zanurzył ręce w wodzie, zaczerpnął jej, powąchał i spró-
bował.
- Potrzebowaliśmy miejscowego przewodnika.
- Wydaje mi się, że właśnie go mieliśmy - zaznaczył Han.
- Mógł się nam przydać - powiedział Luke.
- Wątpię w to - odparł Han.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- I... przypominał mi Yodę.
- Myślisz, że mógł być jednym z Jedi?
- Tak sądziłem. Ale zmieniłem zdanie. A może nim jednak był.
Han już chciał powiedzieć coś na temat niezwykłej zdolności podejmowania decy-
zji właściwej rycerzom Jedi, ale nie zrobił tego. Martwił go ten nietypowy dla Luke'a
brak opanowania i pewności siebie.
- Hej! - krzyknął. - Jest tu kto? Można wynająć pokój? Przyszło mu na myśl, że to
miejsce mogło nie być żadnym hotelem, tylko prywatnym domem, do którego wło-
chacz zaprowadził ich dla żartu.
- Tak, ludzka istoto, jestem tutaj.
W wodzie pojawił się obraz migoczący i odbijający świetlne refleksy, które prze-
latywały przez nieregularny pokój. Han nie był w stanie określić jego kształtu, rozmy-
wającego się w hipnotycznym blasku.
- Chcemy trzy pokoje - powiedział. - Dwa dla ludzi, jeden przystosowany dla an-
droida.
- Na jak długo? - melodyjny głos nabrał barwy, jak wizerunek.
- Na czas nieokreślony.
- Opłata z góry za dwa standardowe dni.
Han wszedł do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Znajdowało się tam wszystko, co
było potrzebne, ale kosztem będącej na wyczerpaniu gotówki.
Nie to, że pokój nie był tego wart. Został luksusowo wyposażony, począwszy od
podręcznej kuchni w alkowie, a skończywszy na patio z widokiem na pobliskie, nieco
wyżej położone kraterowe jezioro. Niemniej jednak gdyby nie udało się Hanowi spie-
niężyć listu kredytowego, znaleźliby się z Luke'em w finansowym dołku.
Miał złe przeczucia w związku z tą sprawą. Stacja znajdowała się zbyt daleko,
właściwie poza zasięgiem Nowej Republiki. Dlatego prawa, przywileje i obsługa, na
jaką mógł liczyć w innych warunkach, tutaj nie miały racji bytu.
Crseih była miejscem podobnym do tych, jakie odwiedzał, zanim stał się sławnym
generałem Hanem Solo. Miejscem, w którym mógł spokojnie wylądować „Sokołem" i
albo udawać tubylca, albo pozostać sobą - co wolał. Ciekaw był, czy i teraz będzie miał
taką możliwość.
- Zrobiłem się zbyt wygodny - mruknął pod nosem. - Zbyt pewny siebie. Najwyż-
szy czas to zmienić. I podreperować finanse.
Wiedział, że Luke nie pochwali jego zamiarów.
Han złapał kurtkę i po prostu zostawił Luke'a, od którego dzieliły go jedynie
drzwi, łączące ich pokoje. Bez zbędnego tłumaczenia wyszedł frontowym wejściem,
zamknął je cicho i pobiegł korytarzem w dół.
List kredytowy był bezwartościowym świstkiem. W pierwszym odruchu Han
chciał go podrzeć i wyrzucić do najbliższego krateru. Ale pomysł był nawet nie tyle
głupi, co niewykonalny. List zrobiono nie z papieru, ale z plastiku; chcąc go zniszczyć,
pociąłby sobie skórę na rękach. Na ile zdołał się zorientować, nikt na Crseih nie był
specjalnie zainteresowany listem, wystawionym na majątek znajdujący się gdzieś w
Nowej Republice. Chciał go nabyć jakiś przedsiębiorca, ale Han musiałby być bardzo
zdesperowany, aby odstąpić go za tak śmieszną cenę, jaką tamten proponował. Była to
nie lada okazja - za taką sumę nigdzie nie dostałby czegoś takiego. Tylko tutaj było to
możliwe.
- Psiakrew - mruknął do siebie.
- Ma pan wolne...
- Nie - zaprotestował, nawet nie oglądając się za siebie. - Żadnych pieniędzy.
- ...kilka minut, proszę pana? - Stała przed nim wiotka jak trzcina ghostlinka. - Nie
chcę od ciebie niczego, poza poświeceniem mi jednej chwilki.
- Jasne - odparł. - Mam czas.
Ghostlinki zawsze działały na niego hipnotyzujące. Wyglądały jak ludzie, ale nimi
nie były. Ich eteryczna uroda prowokowała, a ludzie niezwykle je fascynowali. Były
ponętne, a jednocześnie diaboliczne. W dodatku związek człowieka i ghostlinki skazy-
wał tę drugą na niechybną śmierć.
Ale samo patrzenie nikomu jeszcze nie zaszkodziło - powiedział do siebie.
Ghostlinka uśmiechnęła się. Jej wspaniałe, długie zielono - - złote włosy otulały ją
jak welon, a szeroko otwarte czarne oczy patrzyły na niego. Końcami palców delikatnie
dotknęła jego ręki. Jej złocistą opaleniznę zabarwił rumieniec, a złote paznokcie muska-
ły skórę Hana. Zadrżał.
- Czego chcesz? - zapytał ostro. Ghostlinka uśmiechnęła się.
- Niczego. Chcę panu coś dać. Pokazać drogę do szczęścia...
- Do twojej śmierci! - krzyknął Han.
- Nie - zaprzeczyła. - Nie jestem taka jak inne. Już nie. Spuściła głowę i patrzyła
na swoje stopy, które dotykały tańczące po ulicy kawałki papieru. Stała na palcach.
Właściwie stopy tych istot nigdy nie układały się płasko. Przypominały bardziej stopy
fauna niż człowieka.
- Przedtem nie dawałam ludziom spokoju. Fascynowali mnie. Włóczyłam się za
nimi, zagadywałam. Jesteście tacy podniecający. Myślałam o zjednoczeniu z człowie-
kiem jak o najwspanialszym doznaniu. Nawet gdyby miało być ostatnim w moim życiu.
- Znowu się uśmiechnęła. - Ale zrozumiałam, że postępując w ten sposób, popełniam
błąd, i postanowiłam pomagać innym, aby zobaczyli prawdę. Prawdę o tym, że jeste-
śmy tacy sami, że możemy zjednoczyć się w szczęśliwości, jeśli oddamy sami siebie
Waru!
Han roześmiał się głośno.
Ghostlinka odskoczyła do tyłu przestraszona. Wyglądała na zmartwioną.
- Czy powiedziałam coś zabawnego, proszę pana?
- Nie, raczej coś, co mnie zaskoczyło - stwierdził Han.
Wskazał na sklepienie, tawerny, światła, społeczność, w której każdy mógł dostać
to, czego chciał, jeżeli tylko miał czym zapłacić.
- Nie spodziewałem się, że właśnie tutaj będę nawracany. Ghostlinka z uśmiechem
przysunęła się znowu.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Czy jest gdzieś lepsze miejsce? Niech pan pójdzie ze mną, pokażę panu. Jeste-
śmy tym samym. Waru da nam szczęście.
- Dzięki, ale nie - odparł Han. - Naprawdę dziękuję.
- Może innym razem - rzekła ghostlinka, jej głos brzmiał obiecująco.
Oddaliła się biegnąc na palcach i falując ramionami, a po chwili zniknęła w tłu-
mie.
Han zachichotał i skierował swe kroki do najbliższej tawerny. Za chwilę zapomni
o przygodzie z ghostlinką, tak jak zapomniał o wszystkich innych spotkaniach z przed-
stawicielkami tego gatunku. Pamiętanie o nich nie miało sensu, bo bezcelowe jest roz-
pamiętywanie czegoś, czego nie można dokonać.
W tawernie powietrze było gorące, duszne i pełne dymu. Zapach kadzidła mieszał
się z cierpkim odorem wina. Han usiadł przy barze i odprężył się. Był w stanie określić
macierzyste planety połowy klientów, pochodzenie drugiej połowy nie było mu znane.
Kresy - pomyślał. - Prawdziwe pogranicze.
Zaśmiał się głośno.
Już tak dawno nie przekraczał granic Republiki.
- Dla mnie minimum podwójne. - Han odwrócił się w stronę baru, ale nikogo tam
nie było. Spojrzał w górę, na dół, ciągle nic.
Cienka macka złapała go za mankiet.
- Podwójną.
Wzdłuż baru rozmieszczone były macki. Kiwały się czekając lub podawały kufle,
kieliszki i butelki. Han wstał, aby się im lepiej przyjrzeć, ale cienka macka wyskoczyła
prosto na jego twarz i odepchnęła go od baru.
- Jeśli masz ochotę się napić, jesteś we właściwym miejscu. - Głos brzmiał, jakby
wydobywał się z długiej żelaznej rury. - Natomiast jeśli pragniesz zaspokoić ciekawość,
proponuję, abyś raczej udał się do muzeum w sąsiednim budynku.
- Przepraszam - powiedział Han, nieco speszony.
- Bez urazy. Podwójną? - Macka zawahała się przez moment. Han usiadł na stołku
barowym.
- No dobra, daj tę swoją podwójną. Masz polonium i plumbum?
- Nie prowadzimy sprzedaży - odparł głos.
- Dwa kufle waszego piwa - zdecydował się Han.
- Oto wybór człowieka pewnego siebie - warknęła macka po drugiej stronie baru.
Han próbował odszukać w pamięci informacje na temat pochodzenia tego typu
stworów, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Zadowolony oparł się o bar. Kiedy
wróci do domu, będzie miał mnóstwo czasu, aby się nad tym zastanowić, i może nawet
rozpocząć wyprawę w celu zwerbowania nowych gatunków do Republiki.
Rozejrzał się po tawernie. Atmosferę, która tu panowała, trudno było nazwać ro-
dzinną. Światło było przytłumione, powietrze przesycone dymem, goście zbili się w
małe grupki przy ciężkich stołach. Słychać było szum prowadzonych rozmów, z któ-
rych żadna nie była na tyle głośna, aby ją zrozumieć. Postawiono przed nim na barze
dwa piwa. Obsługująca go macka zniknęła, zanim zdążył się odwrócić. Piana przelewa-
ła się przez brzegi kufli, rozlewała się na wyszczerbionym drewnianym kontuarze.
Han spróbował napoju, spodziewając się cienkiej lury albo w najlepszym razie ści-
skającej gardło płukanki. Zamiast tego poczuł smak mocnego, dobrego piwa. Przełknął.
Piwo przyjemnie spłynęło do żołądka. Opróżnił pierwszy kufel i zabrał się za drugi, nie
przestając kontrolować sytuacji w tawernie.
Zwrócił uwagę na stłumiony stukot. Cienka macka uderzała o bar, początkowo de-
likatnie, potem bardziej stanowczo, aż jedna z przyssawek macki przywarła do baru
wydając raz za razem głośne, mokre cmoknięcie.
- Ostrożnie, chcesz się poplątać? - spytał Han. Roześmiał się. Piwo go rozgrzało.
Rozmowy stały się wyraźniejsze, zaczął rozróżniać poszczególne słowa. Pociągnął na-
stępny łyk.
- Właśnie dowiodłeś swojej odwagi - powiedział głos barmana. - Nie kuś losu
łamaniem swoich zobowiązań.
- Czego? - zdziwił się Han.
- Zobowiązań! Zająłeś moje miejsce i połknąłeś moją żywność.
Han zachichotał.
- To nie jest twój ojczysty język, prawda?
- Oczywiście, że nie - odparł głos obrażonym tonem.
- Lepiej będzie, jak powiesz bez ogródek, o co ci chodzi.
- Płać!
- Wystarczająco szczere - powiedział Han.
Wyjął z kieszeni monetę i położył na barze. Macka zwinęła się wokół niej, przy-
kleiła delikatnie jedną z przyssawek do jej powierzchni i podniosła. Szybko znalazła się
po drugiej stronie baru, a kiedy się znów wyprostowała, monety już nie było.
- Co ty i twoi ziomkowie robicie, żeby się trochę rozerwać?
- Robimy tak - macka powachlowała swoim końcem w stronę każdego rogu po-
mieszczenia, każdego stołu i ławy. - Chciałbyś coś więcej?
- Nie miałem na myśli gry.
- Bolo - ball? Mamy ligę.
- Myślałem o czymś spokojniejszym... jakieś gry hazardowe... Macka skręciła się
w węzeł i wysunęła się ponad ramię Hana.
Han odwrócił się i dźgnął nosem w klatkę piersiową olbrzyma. Solo spojrzał w gó-
rę. Wyrośnięty przedstawiciel gatunku Homo sapiens patrzył na niego, szczerząc zęby
w uśmiechu.
- Sportowiec?
Olbrzym był kobietą, która zawdzięczała swe rozmiary manipulacjom genetycz-
nym, a siłę zabiegom chirurgicznym. Była o głowę wyższa od Chewiego.
- Znam miejsce, gdzie od czasu do czasu obstawiają zakłady. Będzie ci się podo-
bało.
Otworzyła zaciśniętą pięść. Na szerokiej dłoni leżała talia kart. Zdobił je zawiły
wzór. Poruszyła ręką i talia wystrzeliła w górę. Pojawił się szmaragdowo - złoty świetl-
ny napis „Ryzyko i Hazard".
Han uśmiechnął się od ucha do ucha.
- To będzie świetne - powiedział. - Po prostu świetne.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
ROZDZIAŁ 3
Anakin zawzięcie próbował wydostać się z objęć Jainy.
- Złe pany, Jaya! - powiedział. - Niedobre!
- Przestań się wiercić, Anakin - prosiła Jaina. Trzymała braciszka z całych sił, co
powodowało, że wyrywał się jej jeszcze bardziej. Twarz miał mokrą od łez. Już nie
płakał, ale trząsł się cały ze strachu i złości.
- Tatuś! - krzyczał. - Tatuś! Chcę do tatusia!
Znowu zaczął szlochać. Jaina także się bała i była zdezorientowana, chociaż uda-
wała, że tak nie jest.
Znajdowali się na okrągłej, porośniętej trawą łączce Munto Codru. Jacen i czarny
wyrwulf szambelana spali, leżąc na trawie koło Jainy. Dziewczynka chciała obudzić
brata. Sama przed chwilą otworzyła oczy. To bolało. Nigdy przedtem budzenie nie bo-
lało. Nigdy w życiu.
Trawiasta łączka nie była częścią polany. Znajdowała się w dużym, wykonanym z
metalu pokoju, pośrodku metalowej podłogi, tak jakby ktoś zrobił w niej plackowate
wycięcie. Metalowe ściany były bardzo wysokie i otaczały ich ze wszystkich stron. Ja-
ina nie mogła dostrzec żadnych drzwi. Nie było też okien. Pomieszczenie oświetlały
sufitowe lampy.
- Nie płacz, Anakin - uspokajała go. - Nie płacz. Będę się tobą opiekować. Mam
pięć lat, więc będę się tobą opiekować, bo ty masz tylko trzy.
- Trzy i pół! - poprawił.
- Trzy i pół - powtórzyła. Pociągnął nosem i otarł mokrą buzię.
- Chcę do taty - powiedział.
Jaina także żałowała, że nie ma z nimi taty i mamy, i Winter, i Chewiego. Ale nie
odezwała się słowem. Musiała być dorosła. Była teraz najstarsza. Już prawie rosły jej
stałe zęby. To znaczy, jej prawy mleczak ruszał się. Pokiwała nim językiem w prawo i
w lewo myśląc, co można zrobić.
Była o dwa lata starsza od Anakina. No dobrze, o półtora roku. Od Jacena tylko o
pięć minut. Byli bliźniętami, choć nie łączyło ich wielkie podobieństwo. Włosy miała
jasnobrązowe i proste jak druty. Jacen - ciemne i kręcone. Była jednak starsza.
- Puść! - zażądał Anakin. - Puść, Jaya!
- Puszczę cię, ale jak obiecasz, że będziesz stał na trawie.
Anakin zacisnął usta. Jego oczy lśniły od łez gniewu i niepokoju. Zawsze był upar-
ty, a zwłaszcza gdy mu na coś nie pozwalano. Obojętnie na co.
- Obiecujesz? - spytała Jaina.
- Tylko na trawie - odpowiedział.
Puściła go. Pędem przebiegł po łączce. Zatrzymał się na jej krawędzi. Jaina na
moment odwróciła od niego wzrok. Kucnęła obok Jacena, aby go obudzić. Wyrwulf
drgnął i jęknął. Jaina rozejrzała się za Anakinem. Właśnie stawiał stopę na granicy tra-
wy. Podbiegła i odepchnęła go.
- Powiedziałam, zostań na trawie!
- Jestem na trawie - zaprzeczył. Wskazał na podłogę. - To tylko podłoga, Jaya. Nie
ma krakany!
Tam gdzie ostatnio byli z mamą, nie pozwolono im pływać w oceanie. Mon Cala-
mari była w większości zalana wodami, które roiły się od krakan. Zwierzęta te jadły
wszystko, zwłaszcza dzieci.
Teraz za każdym razem, kiedy ktoś mówił Anakinowi „nie", ten sprzeciwiał się
odpowiadając: „Nie ma krakany!"
Jaina nie chciała go straszyć. Nie wiedziała, czy rzeczywiście jest się czego bać.
Żałowała, że nie ma pojęcia, jak się tu dostali. Musiało ich spotkać coś złego, ale może
to coś już sobie poszło, skoro nic im się nie stało.
Żałowała, że nie ma tu mamy, taty, wujka Luke'a, Winter, Chewiego i Threepia.
Albo chociaż jednego z nich.
Jacen zawołał płaczliwym głosem. Jaina wzięła Anakina za rękę i pchnęła przed
siebie, idąc w stronę brata bliźniaka.
- Złap Jasa za rękę - poleciła.
Anakin chwycił dłoń brata obydwiema rączkami. Jaina ujęła drugą dłoń Jacena.
- Jasa, Jasa, wstawaj! - wołał Anakin. - Śpioch! Jacen otworzył oczy.
- Au! - powiedział to samo co Jaina.
Wiedziała, co czuł. On wiedział, co czuła Jaina. Bolała ją głowa, odnosiła takie
wrażenie, jakby ktoś krzyczał jej w uszy.
Oczy dziewczynki wypełniły się łzami. Wargi zaczęły drżeć. Zacisnęła je, aby
powstrzymać płacz. Przedni ząb się za - chybotał. Rozkazała bólowi odejść. Odejść od
niej i od Jacena, zanim brat zdąży się do końca obudzić.
Nie sądziła, że użyje swych zdolności Jedi pod nieobecność wujka Luke'a. Jacen
także nie mógł tego znać. A zwłaszcza Anakin. To wujek Luke zawsze im mówił, co
robić i jak to robić dobrze.
Ale czasem ciężko było nie robić nic. Na przykład teraz.
Jacen usiadł. W ręcznie tkaną koszulkę powbijały mu się źdźbła trawy. We wło-
sach też miał ich trochę. Jaina przeczesała ręką własne, ale nie znalazła ani jednego
źdźbła. Jej jasnobrązowe włosy były tak proste, że rzadko coś się w nie wplątywało.
Brat przyklepał czuprynę palcami, czochrając ją przy tym tak jak zwykle. Trawa powy-
padała.
- W porządku? - spytała.
- W porządku - odpowiedział Jacen. Rozejrzał się. - Gdzie my jesteśmy?
- Pamiętasz, co się stało?
- Bawiliśmy się z Chewie'em...
- ...podskoczyliśmy...
- ...spadliśmy....
- ...i zasnąłem.
- Ja też.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Statek! - zawołał Anakin. - Jaya zapomniała o stateczku!
- Jakim stateczku?
- Widziałem go! - twierdził Anakin.
- To nie jest stateczek! - powiedział Jacen.
Miał rację. Pokój, w którym się znajdowali, mógł pomieścić cały niewielki statek.
- Może przywiózł nas tutaj.
- Gdzie? - zapytał Jacen.
Jaina wzruszyła ramionami. Mogli znajdować się w dużym statku kosmicznym.
Mogli być w jakimś olbrzymim budynku. Możliwe, że ciągle znajdowali się na Munto
Codru, gdzieś pod ziemią. Bliźnięta zbadały tereny pod zamkiem. Znaleźli podziemne
korytarze, jaskinie i tunele. Ale nigdy nie trafili na miejsce podobne do tego, gdzie byli
teraz.
- Dobrze się czujesz, wyrwulf? - Jacen nachylił się do ulubieńca szambelana i po-
głaskał go po sierści. Czarna, lśniąca skóra - błona przeświecała przez szorstkie, zma-
towiałe, ochronne owłosienie. Zamrugał powiekami. Zaskomlał i usiadł dysząc.
- Dobry wuf - powiedział Anakin. Jacen rozejrzał się.
- Może Chewie jest gdzieś tutaj, może też zasnął. - Podskoczył i poszedł prosto,
przekraczając granicę trawy.
Nic się nie wydarzyło.
- Widzisz, Jaya?! - krzyknął uradowany Anakin. - Nie ma krakany!
Pobiegł za Jacenem. Wyrwulf podreptał za nimi. Jaina zrobiła krok w ich kierunku
i zatrzymała się. Była pewna, że dopóki stoją na trawie, nic złego nie może się im stać,
ale nie chciała, aby bracia poszli sami. W końcu była najstarsza.
Cofnęła się do środka bezpiecznej polanki. Przystanęła i zaczęła przeszukiwać
kępkę po kępce. Szukała swojej wielonarzędziówki. Wiedziała, że gdzieś tutaj powinna
być. Przyniosła ją ze sobą, aby się jej dobrze przyjrzeć. Kiedy Chewie spadał, ona pod-
skoczyła. Potem zapadła w sen. Musiała ją gdzieś upuścić.
Jest!
Chwyciła przyrząd. Schowała go głęboko do kieszeni. Ze swoją wielonarzędziów-
ką mogła czuć się bezpiecznie.
Pobiegła za braćmi.
Jej stopy dźwięcznie uderzały o metalową podłogę. Dogoniła Jacena. Patrzył na
ścianę. Anakin nie zamierzał patrzeć. Kopał ją.
- Niedobra ściana!
- Przestań, uderzysz się - skarcił go Jacen.
Anakin spojrzał groźnie i wyrżnął czubkiem buta w ścianę. Żadnego kopania.
Żadnego prawdziwego kopania.
- Powinny gdzieś tu być drzwi - stwierdził Jacen rzeczowo. - Jakoś przecież tu we-
szliśmy.
- Może są gdzieś drzwi zapadowe - odezwała się Jaina. - Ukryte wejście.
Zastukała pięścią w metal. Łomot był bardzo głośny. Spojrzała w górę.
- Tam jest podpórka - powiedziała.
Jacen także spojrzał na sufit. Pod stropem biegły wąskie poprzeczne belki. To
stamtąd płynęło światło.
- Musimy poszukać drzwi pomiędzy belkami — zdecydowała Jaina.
Obeszła pokój, stukając w ścianę. Znalazła parę miejsc, z których po uderzeniu
dobywały się głuche stuknięcia. Nie mogła jednak znaleźć drzwi. Wyjęła swój niezbęd-
nik. Otworzyła część z wiertłem.
- Nie wolno ci tego robić - zaprotestował Jacen.
- Wiem o tym - odpowiedziała Jaina.
Ale mimo to przyłożyła narzędzie do ściany. Mogła używać go tylko w warszta-
cie, podczas pracy, a nie do mebli, ścian czy podłóg. Poza tym nadawało się tylko do
drewna, a nie do metalu. Spróbowała jednak, skupiając się przy tym tak bardzo, że ję-
zykiem wypychała ruszającego się mleczaka. Ale wiertełko nie dawało rady. Wciskało
się w rękojeść.
Gdyby miała siedem lat, mogłaby mieć niezbędnik do metalu. Gdyby umiała wy-
starczająco dużo. I była odpowiedzialna.
Szkoda, że nie miała siedmiu lat. Musiała jeszcze trochę poczekać.
Otworzyła część z soczewką. Przyłożyła ją do ściany tak blisko, jak tylko mogła.
Może w ten sposób znajdzie jakąś nierówność. Krawędź? Nagle usłyszała trzaśniecie.
Otworzyły się drzwi.
Jaina odskoczyła. Złapała Anakina za rękę i zasłoniła go swoim ciałem. Prędko
ukryła niezbędnik w kieszeni.
Jaina i Jacen stali ramię przy ramieniu, aby w razie potrzeby bronić braciszka.
Wyrwulf skulił się i warknął. Anakin płacząc próbował wepchnąć się pomiędzy
siostrę i brata, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Wszedł wysoki i bardzo przystojny mężczyzna. Miał dziwne włosy koloru miedzi,
poprzetykane prążkami o barwie cynamonu, bardzo jasną cerę i olbrzymie czarne oczy.
Jego twarz była chuda i kanciasta. Nosił drugą białą szatę.
Uśmiechnął się do Jainy.
- Biedactwa - powiedział. Uklęknął przed nimi.
- Biedne dzieci! Tak strasznie mi przykro. Chodźcie tu do mnie, teraz ja jestem
waszym obrońcą.
- Chcę do taty! - krzyknął Anakin. - Mamo!
- Bardzo mi przykro, proszę pana - powiedziała Jama najgrzeczniej, jak potrafiła -
ale nie możemy do pana podejść.
- Nie wolno nam - wyjaśnił Jacen. - Nie znamy pana.
- Ach, dzieci, nie pamiętacie mnie? Nie, jakże moglibyście mnie pamiętać, skoro
byliście niemowlętami. Jestem waszym chrzestnym ojcem, nazywam się Hethrir!
Jaina patrzyła na niego niepewnie. Nigdy nie słyszała o żadnym Hethrirze. Ale
mieli wielu chrzestnych ojców i matek. Anakin także miał ich wielu.
- Cukierki? - zapytał Anakin z nadzieją w głosie. Piękny pan uśmiechnął się.
- Oczywiście. Zaraz, jak tylko się umyjemy.
Rodzice chrzestni zawsze przynosili im zabawki, dawali to, na co inni często nie
pozwalali.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Czy znasz hasło? - zapytała Jaina.
Mama mówiła, żeby nigdy nie iść z kimś, kto nie zna hasła. Chrzestny usiadł tuż
przed nimi ze skrzyżowanymi nogami. Wyrwulf opadł na podłogę i szczerząc kły wpa-
trywał się w Hethrira.
- Dzieci - zaczął Hethrir - stało się coś strasznego. Jechałem właśnie, aby was od-
wiedzić, zobaczyć drogą Leię i starego przyjaciela Hana. Chciałem także spotkać się z
waszym wujem Luke'em. Ale kiedy przyjechałem, nastąpiło coś przerażającego! To
było trzęsienie ziemi! - spojrzał na Jainę. - Wiesz, co to jest trzęsienie ziemi?
Jaina sztywno pokiwała głową.
- Tak mi przykro, dzieci. Ten zamek, był taki stary! Runął, a...
Przerwał i westchnął głęboko. Wargi Jainy znowu zaczęły drżeć. Oczy zaszły jej
łzami, tak że nic nie widziała. Nie chciała słyszeć tego, co Hethrir musiał powiedzieć.
- Wasza mama była w zamku. Także tata i wujek Luke. Byliście na łące, pamięta-
cie? Ziemia się otworzyła i pochłonęła drogiego Chewbaccę, a wy byliście o włos od
pójścia w jego ślady i wpadnięcia w tę straszliwą dziurę, ale na szczęście znalazłem się
prosto nad wami, pikowałem, i udało mi się was uratować. Ale nie zdołałem ocalić Ch-
ewiego i...
Spuścił wzrok, otarł z twarzy łzy i spojrzał na nich ponownie.
- Przykro mi, dzieci, ale nie mogliśmy uratować waszej mamy, taty i wujka.
Anakin zaczął szlochać.
- Tata! Mama! Wujek Luke!
Jaina szturchnęła go i ścisnęła za rękę.
- Nie płacz - wyszeptała.
Anakin przestał, ale wciąż chlipał i pociągał nosem.
- Ale tata i wujek Luke... - zaczął Jacen drżącym, lecz nieufnym głosem.
Jaina trąciła go myślą. Urwał.
- Niestety, żadnego z nich - chrzestny Hethrir uśmiechnął się.
W jakiś dziwny sposób wiedział, co zrobiła. Rozgniewało go to, chociaż się
uśmiechnął. Przestraszona Jaina wycofała się w głąb siebie. Udawała, że nie dotknęła
brata.
- Gdybym wylądował i gdyby nie było trzęsienia ziemi, wasi rodzice by mnie wam
przedstawili. Powiedzieliby mi hasło. Byłoby przyjęcie i zostalibyśmy przyjaciółmi.
Wyciągnął ręce w stronę bliźniaków.
- Straciłyście rodzinę, kochane dzieci. Republika poprosiła mnie, abym się wami
zaopiekował, chronił was i uczył. Jest mi tak przykro... że wasi rodzice nie żyją.
Jaina przytuliła się do swoich braci. Czy to była prawda? A może on kłamał?
- Myśleliśmy, że zostaniemy z Winter - powiedziała Jaina. Głos jej drżał. - Jeśli
nic...
- Winter? A któż to taki?
- Nasza niania - wyjaśniła Jaina.
- Poszła się przejść - dodał Jacen.
- Czy możemy do niej zadzwonić? Będziesz się nami opiekował, dopóki nie wróci
do domu? - zapytał Jacen z nadzieją w głosie.
- Powinna zaraz wrócić - uspokoiła go Jaina.
- Nie potrzeba nam jej usług - stwierdził Hethrir. - Dzieci, dzieci, jesteście naj-
ważniejsze! Wasze cenne zdolności! Nie może was wychowywać i uczyć pokojówka.
- Ona nie jest pokojówką! Jest naszą przyjaciółką!
- Ma swoje własne życie i nie może się wami zajmować, gdy nie ma kto za to za-
płacić.
- Nie będziemy jeść dużo - obiecał Jacen.
Jaina miała ochotę powiedzieć Hethrirowi, że jest kłamcą, i uciec. Ale nie wiedzia-
ła dokąd. A jeśli tata i wujek rzeczywiście wrócili, podczas gdy oni byli na łące, i trzę-
sienie ziemi nastąpiło, zanim przyszli się z nimi przywitać, a Hethrir naprawdę urato-
wał im życie?
I może Winter naprawdę nie może wrócić. Już nigdy.
A jeśli Hethrir nie wiedział, że tata, wujek Luke i Threepio polecieli z tajną misją?
Nikt poza mamą i Chewbaccą nie wiedział o tej wyprawie, ale Jaina wiedziała! Zdra-
dziła sekret Jacenowi, przecież był jej bratem bliźniakiem. Być może nikt nie poinfor-
mował o tym Hethrira, bo wówczas tata i wujek znaleźliby się w niebezpieczeństwie. A
to oznaczałoby, że oni żyją. Nie powiedziała tego na głos, bo wtedy mogłoby się im
stać coś złego.
Anakin tulił się do niej, pociągając nosem. Próbował nie płakać, ale łzy pozostawi-
ły mokre ślady na jego koszulce. Wyrwulf przysunął się do niej jeszcze bliżej i legł na
ziemi. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego.
A może - pomyślała Jaina - Hethrir nie jest tym, za kogo się podaje? Może
wszystko zmyślił? To całe trzęsienie ziemi.
Może nas porwał.
Może mama, tatuś, wujek Luke i Chewbaccą żyją.
Jaina przyjrzała się Hethrir owi. Jego wielkie czarne oczy były pełne łez. Spojrzał
na nią, rozkładając ręce.
Mrugnął powiekami. Jaina widziała jego oczy. Miały kolor dymu. Łzy pojawiły
się znowu. I ponownie zniknęły.
Mimowolnie Jaina zaczęła płakać.
Nie płacz - pomyślała z wściekłością. - Nie płacz. Jeśli nie płaczesz, to znaczy, że
mama żyje!
Powstrzymała łzy.
- Jacen - zwróciła się do brata - to ty musisz powiedzieć, że mu wierzymy, bo to ty
jesteś starszy.
- Jestem najstarszy - wydeklamował Jacen. - Najstarszy, ojcze Hethrirze!
- Pamiętam - odparł Hethrir. - Pamiętam, kiedy się urodziliście, wasi rodzice byli
tak szczęśliwi, oznajmili: „Oto nasz pierworodny syn Jacen, a to Jaina, nasza piękna
córeczka".
Kłamca! - pomyślała Jaina. - On kłamie!
- Wierzymy ci, ojcze Hethrirze - powiedział głośno Jacen. Przez chwilę Jaina my-
ślała, że Jacen naprawdę tak sądzi. Ale było to głupie przypuszczenie. Bała się spraw-
dzić dotknięciem myśli, czy ma rację, bo Hethrir mógłby to zauważyć.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Zaczęła płakać.
Teraz mogę - pomyślała. - Bo teraz udaję, muszę udawać, ale wiem, że mama, ta-
ta, wujek i Chewbaccą żyją! Tulili się do siebie płacząc cicho, tylko Anakin szlochał.
- Tatuś! Tatuś!
Hethrir wziął Jainę i Jacena za ręce. Jego skóra była bardzo zimna. Przyciągnął
dziewczynkę. Musiała się do niego przysunąć, chociaż chciała być możliwie najdalej.
Nie wierzę, że jest moim ojcem chrzestnym! - pomyślała. - Nie będę go tak nazy-
wać.
Hethrir objął Jainę i Jacena. Dziewczynka zadrżała.
- Moje biedactwa - powiedział. - Moje małe, biedne dzieci. Tak bardzo mi przy-
kro, że wasi rodzice nie żyją.
Anakin zapłakał jeszcze głośniej. Jaina i Jacen tulili go do siebie. Pociągał nosem.
Dostał czkawki. W końcu zasnął z policzkiem opartym o ramię siostry. Cały czas miał
czkawkę.
- Tędy, tędy, biedne dzieci - ponaglił ich Hethrir. - Miałyście ciężki dzień. Pora
spać.
Jaina wstała. Trzymała Anakina na rękach. Był ciężki.
- Zawsze, zanim położymy się do łóżek, jemy kolację. Hethrir również wstał. Był
bardzo wysoki. Uśmiechnął się do niej.
- Od dzisiaj mieszkacie u mnie - rzekł - a w moim domu teraz jest pora snu.
Popędził ich w stronę drzwi. Jaina zobaczyła jakąś postać w ciemności. Przestra-
szona przystanęła.
- Podejdź bliżej, Tigris - rozkazał Hethrir. - Nie stój tak w tym cieniu.
Tigris zrobił krok naprzód. Nie był wcale straszny. Nie był nawet dorosły, mógł
mieć dwanaście, może trzynaście lat. Nosił brązową szatę. Jaina stwierdziła w duchu,
że brzydką. Wymagała uprania, a jej rąbek był odpruty.
Miał włosy w pasemka takie same jak Hethrir, tyle że srebrno - czarne. Im także
przydałaby się kąpiel i szczotka. Mama nigdy nie wyszłaby tak z domu. Miał bladą cerę
i duże czarne oczy, jak Hethrir.
- Nie pozwól, aby nasza nowa siostra musiała dźwigać dziecko - powiedział Het-
hrir. - Pokaż swoje dobre maniery.
Są braćmi? - zastanawiała się Jaina. - W jaki sposób, przecież Hethrir jest taki sta-
ry. I nie zachowuje się jak brat. Nigdy nie odzywam się do Anakina w taki sposób.
Tigris chciał wziąć Anakina z rąk Jainy. Cofnęła się. Jacen zasłonił ją, aby pomóc
obronić braciszka. Tak jak nauczył ich wujek Luke, utworzyli razem barierę. Nikt nie
był w stanie się przez nią przedostać. Nie pozwolą Tigrisowi zabrać Anakina!
Bariera wokół Jainy zamigotała.
I wtedy coś ją zmyło, jak fala zamek z piasku.
- Ładnie, ładnie - stwierdził Hethrir. - Czy wasz wujek nie mówił wam, żebyście
się tak nie zachowywali? Byliście bardzo, bardzo niegrzeczni.
Znowu klęknął przed nimi.
- Nauczę was, jak wykorzystać wasze zdolności. Będziecie mogli się nimi posłu-
giwać, ale dopóki nie dorośniecie, tylko pod moją kontrolą.
Jaina przycisnęła do siebie Anakina jeszcze mocniej.
- Rozumiecie?
Jaina wiedziała, co się za chwilę stanie. Zdawała sobie sprawę, że nie może temu
zapobiec.
- Rozumiecie? - żądał odpowiedzi Hethrir.
Jacen stał tyłem do Anakina. Braciszek był przez nich osłonięty. Wyrwulf warczał.
Nagle prześlizgnął się po podłodze i huknął w ścianę. Jaina krzyknęła. Wyrwulf
zawył, ale się nie podniósł.
- Wuf! - zawołał Anakin.
Hethrir chwycił Jacena za ramię i odepchnął od Anakina. Nie musiał nawet użyć
Mocy, aby to zrobić. Był dorosły. Jacen usiłował się wyrwać, ale Hethrir nie dał mu
szansy.
- Rozumiecie?
Tigris wziął Anakina od Jainy. Jego oczy były smutne, lecz pełne nadziei. Jaina
nie mogła powstrzymać Tigrisa. Nie mogła się poruszyć. Nie mogła dosięgnąć umy-
słów braci. Nie wiedziała, co myśli Jacen. Odwrócił się i patrzył na nią przerażony.
Wiedziała jedno. On także nie znał jej myśli.
- Jacen! - zawołała. - Anakin!
Mogła mówić! Nie odezwała się jednak do Hethrira.
- Widzę, że rozumiesz - stwierdził Hethrir. Złapał za ręce Jainę i Jacena. Pociągnął
ich za sobą.
- A co z wyrwulfem szambelana?! - wykrzyknął Jacen.
- Jesteś już za duży na takie rzeczy - odparł Hethrir. Drzwi się zatrzasnęły. Za nimi
słychać było rozpaczliwe szczekanie zwierzęcia.
Hethrir był wysoki i szedł tak szybko, że Jaina musiała biec, aby za nim nadążyć.
Tigris kroczył tuż za nimi.
Dziewczynka prawie nic nie widziała. Potknęła się. Hethrir szarpnął, chcąc pode-
rwać ją na nogi.
- Zatrzymaj się! - zawołała. - Pomóż mi!
- Na pomoc! - zawołał Jacen. - Na pomoc, zostaw nas w spokoju!
- Jaya, Jasa! - płakał Anakin.
Jaina wlekła się za Hethrirem. Usiłowała odwrócić głowę i zobaczyć, co się dzieje
z tyłu. Anakin miotał się w objęciach Tigrisa. Ten ścisnął go mocniej. Wystarczająco,
aby zabolało.
Ciemne oczy Anakina wypełniły się łzami.
- Zostaw mojego brata! - krzyknął Jacen. Sam walczył, aby wyrwać się Hethriro-
wi.
Anakin odepchnął myślą Tigrisa.
Tigris zawył z bólu. Omal nie puścił Anakina. Trzymał go, dopóki stopy małego
nie dotknęły ziemi. Tigris złapał się za ręce. Potrząsnął nimi i wytarł w szorstką suknię.
Hethrir przystanął. Puścił Jainę i Jacena.
Jaina podbiegła do Anakina. Objęła braciszka. Zasłoniła go ramieniem. Jacen
klęknął przy nich i przytulił rodzeństwo. Jana wiedziała, że jest gotowy na wszystko.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Hethrir zbliżył się do nich. Wyglądał groźnie. Uparcie wpatrywał się w Anakina.
I niespodziewanie się uśmiechnął.
Kucnął. Patrzył groźnie na małego.
- Tak jak myślałem - powiedział miękko. - Można się było tego spodziewać po
krewnych Skywalkera.
Ominął Jainę i zmierzwił Anakinowi włosy. Loki wygładziły się pod dotykiem rę-
ki Hethrira. Nagle chwycił jeden kosmyk i pociągnął go mocniej.
Anakin krzyknął z bólu i strachu. Jaina ugryzła „chrzestnego", a Jacen zaczął go
okładać pięściami.
Hethrir nawet nie drgnął.
Anakin emanował Mocą. Światło rozjaśniło ciemny korytarz. Prześwietliło na wy-
lot palce Hethrira. Jainę przeszedł dreszcz. Ręka Hethrira wyglądała jak szkielet.
Światło Anakina było coraz jaśniejsze.
Jaina poczuła, że mokra, zimna mgła opadła na wszystko wokół.
Tigris odepchnął Jainę i Jacena od Hethrira. Ruszający się mleczak Jainy utkwił w
rękawie Hethrira. Tak ją to zaskoczyło, że przestała go gryźć.
- Spokój! - powiedział miękko Hethrir, jeszcze zanim Anakin zdążył się odezwać.
Jego głos brzmiał przerażająco.
Jacen chwycił siostrę za rękę. Prawie nie czuła uścisku jego palców.
Anakin drżał, naprawdę przestraszony, i wytrzeszczał oczy na Hethrira. Jaina
spróbowała zrobić krok w kierunku brata, była przecież za niego odpowiedzialna, star-
sza. Ale Tigris powstrzymał ją, kładąc dłoń na jej ramieniu.
- Rób, co ci kazano - powiedział. - Wtedy nic ci nie będzie grozić i nikt nie
skrzywdzi twoich braci.
Nikt nigdy nie traktował jej w taki sposób. Jaina nie mogła pojąć, dlaczego ją to
spotkało.
Wujek Luke potrafił wpłynąć na jej zdolności i na Jacena, a nawet na Anakina.
Nie było w tym nic złego. Anakin był za mały, aby do końca zdawać sobie sprawę z
tego, co robi. Ale wujek Luke nigdy nie wyciągał światła z Anakina. Nigdy też nie rzu-
cił na nich tej strasznej, wilgotnej i zimnej mgły, której nie było widać, nie można było
złapać i cisnąć na ziemię. Wujek Luke był przewodnikiem, uczył, jak użyć zdolności i
jak je wykorzystywać. Czasami nawet wspomagał jej Moc, aby pokazać, jak zrobić to,
co próbowała osiągnąć.
Ale nie w taki sposób!
- Weź tych dwoje do ich pokoi! - polecił Hethrir Tigrisowi. - Potem wróć do mnie.
- Jak rozkażesz, Hethrirze - odpowiedział Tigris. Jego głos był pełen oddania.
- Chcę mój ząb - poprosiła Jaina.
Hethrir potrząsnął rękawem. Ząb upadł na podłogę. Tigris nie pozwolił, aby go
podniosła.
Hethrir złapał Anakina. Mały nie stawiał oporu. Nie mógł.
- Pozwól mu zostać z nami, proszę - błagała Jaina. - Ma tylko trzy...
Przerwała na chwilę.
Anakin powinien był dodać: „Trzy i pół!", ale nie powiedział nic.
Hethrir spojrzał na nią. Teraz wiedziała, że jego uprzejmość była kłamstwem, jak
wszystko, co mówił.
- Jeśli będziesz grzeczna - zaczął - może pozwolę ci się z nim widywać. Co kilka
dni albo raz na tydzień.
Odwrócił się, a biała szata owinęła mu się wokół nóg, po chwili zniknął wraz z
Anakinem w ciemnościach. Ostatnie co dziewczynka dostrzegła w mroku, to rozsze-
rzone strachem oczy braciszka.
Tigris pędził Jainę i Jacena drugim korytarzem, potem gdzieś skręcił. Zimna, wil-
gotna mgła cały czas spowijała bliźniaczkę.
- Zimno mi - wyszeptała.
- Bzdura. Jest dostatecznie ciepło - odparł Tigris.
Jaina czuła ból i skrępowanie, strach i wściekłość. Mimo że była mała, nigdy nie
traktowano jej w taki sposób. Zawsze starała się wykorzystywać swe zdolności dobrze.
Była odpowiedzialna. Od momentu kiedy zrozumiała, co to słowo oznacza, wiedziała,
że jest w jej życiu czymś bardzo ważnym.
Szkoda, że nie mogła teraz porozmawiać z mamą. Nigdy, przenigdy nie pozwala-
no jej używać Mocy, aby kogoś zranić. Ale gdyby musiała, jeśli miałoby to powstrzy-
mać kogoś od wyrządzenia krzywdy jej lub Jacenowi albo ochronić najmłodszego z
nich? Zawsze była do tego stopnia odpowiedzialna za Anakina, że wiedziała, co robić.
Powinna była użyć bariery w obronie własnej. Ale wiedziała już teraz, że to nie
działa.
Hethrir potrafi zniszczyć barierę - pomyślała. - Gdyby naprawdę był chrzestnym,
nie robiłby tego. Nie wierzę, że zna tatę i że jest przyjacielem mamy.
Teraz już była pewna, a myśl o tym była jak słońce przebijające się przez chmury,
że mama, tata i wujek Luke nie zginęli!
Najwyższy czas, aby w to uwierzyć.
Próbowała złapać spojrzenie Jacena, aby sprawdzić, czy brat wie już, że rodzice
żyją.
Odwróciła głowę jego w stronę. Tigris dotknął jej twarzy ręką; była ciepła, i cho-
ciaż nie odezwał się słowem, dziewczynka wiedziała, o co mu chodzi. Skierował jej
spojrzenie do przodu.
- Tutaj chodzi się prosto i z podniesioną głową - poinformował. - Z oczami skie-
rowanymi przed siebie, aby widzieć to, co napotkamy na drodze.
- To głupie - stwierdziła Jaina. - Wiele tracicie!
- I nie pyskuje się starszym - dodał Tigris.
- Co to znaczy: pyskuje? - zainteresował się Jacen.
- Nie bądź bezczelny - powiedział Tigris.
- Co to znaczy: bezczelny? - spytała Jaina.
Nie wiedziała, co Tigris chciał dać im do zrozumienia. Zachowywał się tak, jakby
go coś zezłościło, ale nic nie odpowiedział, tylko popędził ich przed siebie, w ciem-
ność.
Jaina zastanawiała się, jak uciec przed ciężką, mokrą zasłoną. Cały czas czuła jej
obecność, była nią oblepiona, ale kiedy dotykała ramienia, nie czuła nic materialnego.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Przez cały czas czuła się tak, jakby Hethrir trzymał ją swą zimną, ciężką ręką. Sta-
le się mu próbowała wyślizgnąć, zupełnie jak Anakin, wyrywający się z jej objęć, kiedy
go niosła. Te wysiłki bardzo ją wyczerpywały.
Korytarz zaprowadził ich do dużego, zbudowanego z kamienia kwadratowego po-
koju. Panował w nim półmrok, ale nie było tak ciemno jak w korytarzu. Z sufitu płynę-
ło niewyraźne szarawe światło. W porównaniu do miejsc, które znała wcześniej, sufit
był bardzo niski. Gdyby Tigris był trochę wyższy, mógłby go dosięgnąć. Hethrir bez
trudu dostałby do niego ręką.
Pokój nie miał ścian, zamiast nich wstawiono drewniane drzwi, które stykały się
futrynami. Wszystkie zamknięte. Jaina zastanawiała się, czy byłaby w stanie znaleźć
wyjście z tego budynku, gdyby w jakiś sposób udało jej się wrócić tam, skąd przyszli.
Albo wypróbuję wszystkie drzwi po kolei - pomyślała. - Jest ich przynajmniej sto.
A może siedem tysięcy!
W każdym razie któreś z nich muszą być wyjściem - powiedziała do siebie w my-
ślach.
Wtedy zdała sobie sprawę, że jeśli znajdują się na statku, a tego w żaden sposób
nie mogła stwierdzić, wydostanie się na zewnątrz nie oznaczało niczego dobrego.
Była taka zmęczona. Udawała, że nie ma ochoty na drzemkę, to dobre dla malu-
chów takich jak Anakin, ale oczy same jej się zamykały.
Tigris wepchnął rodzeństwo do kamiennego pokoju. Echo odbijało się od ścian.
Zatrzymał się, stojąc pomiędzy bliźniętami. Jainie tak chciało się spać, że oparła się o
niego. Prawie zasypiała na stojąco.
Tigris trzymał rękę na jej ramieniu. Była to jedyna ciepła rzecz na całym świecie.
Przez ułamek sekundy poczuła coś w rodzaju przyjaznego uścisku. Pomyślała, że może
chłopak zabierze ją do miejsca, gdzie będzie mogła się zdrzemnąć, i utuli do snu, tak
jak to robiła Winter. I wszystko będzie dobrze.
Ale po chwili przypomniała sobie, gdzie jest, dlaczego, a Tigris potrząsnął nią, by
się obudziła.
- To tutaj - powiedział. - Nic z tego. Tu nie śpimy w ciągu dnia. Nie ma czasu na
lenistwo!
- Nie śpię! - zaprzeczyła Jaina, co było tylko częścią prawdy.
- Ja też - dodał Jacen.
Czuła, że był tak samo śpiący jak ona. Hethrir musiał potraktować go tą samą
zimną mgłą co ją.
Ale kiedy znajdziemy się już w łóżku, wszystko będzie dobrze - pomyślała Jaina. -
Będzie nam ciepło, będę mogła wysunąć dłoń spod kołdry i on też, będziemy mogli się
trzymać za ręce. I choć nie będziemy mogli czytać w swoich myślach, będziemy mówić
szeptem.
Oczy Jainy zaszły łzami i wszystko się zamazało. Nigdy nie przypuszczała, że bę-
dzie musiała po kryjomu podawać rękę własnemu bratu. Nigdy nie myślała, żeby co-
kolwiek robić po kryjomu! Nie pamiętała, by kiedykolwiek nie mogła telepatycznie po-
rozumiewać się z Jacenem. Zmarznięta, zmęczona, głodna i samotna, znowu była bliska
łez. Od płaczu powstrzymała ją myśl, że już niedługo będzie mogła zastanowić się z
Jacenem nad tym, co mają dalej robić.
Tigris popchnął ich dalej do przodu. Doszli do małych drzwi. Chłopak otworzył je.
Przypuszczała, że za nimi musi znajdować się następny długi korytarz. Nie zdołałaby
przejść jeszcze jednego długiego korytarza.
Ale za drzwiami nie znajdowało się nic oprócz maleńkiego pokoiku, którego jedna
ściana miała szerokość drzwi, a druga była tylko dwa razy większa.
Jaina zatrzymała się, nie wiedząc, co robić. Może były gdzieś następne drzwi, ale
nie mogła dostrzec klamki czy automatycznej dźwigni ani nawet jej zarysu. Otwarte
drzwi wykonano z surowego drewna, a ściany pokoiku z brzydkiego szarego kamienia.
Tigris puścił rękę Jacena i pchnął go w głąb pomieszczenia.
Drzwi zatrzasnęły się za nim głucho.
- Jacen! Jacen! - płakała Jaina.
Wyszarpnęła się Tigrisowi i podbiegła do wejścia, walcząc z klamką. Ale Tigris
odsunął ją. Po drugiej stronie brat wykrzykiwał jej imię. Prawie go nie słyszała.
- Chodź - powiedział Tigris. - Nie bądź dzieckiem. Tutaj się nie krzyczy i nie hała-
suje. Jesteśmy dzielni.
Jaina odwróciła się do niego gwałtownie.
- Ja jestem dzielna!
Chciała go uderzyć, ale złapał ją za ręce i trzymał tak mocno, że nic nie mogła
zrobić.
- Jestem dzielna, ale chcę do mojego brata!
- Pora spać - oznajmił Tigris. - Rano nie będziesz się tak głupio zachowywać. Jaz-
da!
Może będę mogła porozmawiać z nim przez ścianę - myślała desperacko. - Może
nie będzie tak źle...
Odwróciła się pełna nadziei w stronę drzwi sąsiadujących z pokojem Jacena.
Tigris odepchnął ją od klitki brata i poprowadził przez środek wielkiego, kwadra-
towego przedpokoju. Otworzył drzwi do pokoiku tak samo małego, ale znajdującego
się możliwie najdalej od więzienia Jacena.
Tigris puścił jej rękę. Spojrzała na niego.
- Pokaż, że jesteś dzielna - rozkazał.
Popatrzył na pokój i Jaina domyśliła się, że chce, aby weszła tam bez gadania.
Wlepiła wzrok w jego duże czarne oczy.
- Chcę do domu - powiedziała.
- Wiem - odparł miękko. Zawahał się i skinął w stronę pokoiku. - Ale... nie mo-
żesz.
Weszła do środka. Nie miała wyboru. Zamknął za nią drzwi.
Upiorny szary kamień niknął w ciemnościach. Jaina rozglądała się za jakimś otwo-
rem, innym wyjściem. Starała się znaleźć sposób na zdemontowanie zamka lub zawia-
sów wielkich drewnianych drzwi. Nie znalazła nic z wyjątkiem paru wgłębień, powsta-
łych na skutek czyichś kopniaków.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Przeszła dookoła pokoju. Dotykała ścian. Nic nie znalazła. Ostukała je, ale odzy-
wały się głucho.
Kiedy doszła do końca pokoju, jej stopy zagłębiły się w czymś. Upadła na kolana i
pomacała podłogę. Była miękka i śliska. Upiorny kolor prawie zniknął. Widziała swoje
palce, ale podłoga była ciemna. Usuwała się jej spod palców. Miękki cień okazał się na
tyle duży, że mogła się na nim skulona położyć. Zrobiła to. Była zmarznięta, ale to
przez tę mgłę Hethrira. Chciałaby mieć teraz normalne łóżko. Potrzebowała czegoś na
pocieszenie, chciała mieć swoją Ebę, miękką szmacianą laleczkę przedstawiającą Wo-
okiego, którą dostała od Chewiego jako prezent z ostatniej podróży. Jacen dostał bliź-
niaczą Abę.
Światło zgasło. W pokoju było bardzo ciemno. Jainę przeszedł dreszcz.
Wyobraźmy sobie - pomyślała Jaina - że jesteśmy na wycieczce. Ale wszystkie
podróżne rzeczy gdzieś się zgubiły. A może wpadły do wody. Wszystko jest mokre.
Musimy to naprawić.
Wyobraziła sobie miękki materac, już wysuszony i przyjemnie ciepły, i siebie le-
żącą na nim. A także swój wspaniały koc podróżny. Wiedział, kiedy było jej zimno, i
sam się podgrzewał. Wiedział, jak ją otulić, aby wiatr nie przedostawał się do środka.
Czasami lubił być mokry, lubił popływać. Zawsze potem rozciągał się jak długi na
ziemi, nie miał przecież nóg. Trząsł się i otrzepywał, dopóki całkowicie nie wysechł, a
Jaina znowu mogła się nim otulić i zasnąć. Kiedy była malutka, uwielbiała spać pod
nim nawet w domu.
I mama też jest na tej wycieczce - rozmyślała Jaina. - 1 tatuś, i Winter, Chewbac-
ca, wujek Luke, Threepio, nie ma tylko Artoo - Detoo, bo nie lubi brudzić sobie nóg,
ale wrócił bezpiecznie do domu. Na ognisku pieczemy grzanki, Anakin śpi, Jacen też
jest z nami, robimy kakao...
Przed nią pojawił się mały punkt świetlny, iskrzący się jak płomień. Wyciągnęła
do niego rękę, a Jacen ujął go w garść i Jaina przestała drżeć...
Tigris spieszył z powrotem do apartamentów Hethrira.
Byłem głupi - myślał. - Głupi i słaby, rozpieszczałem dzieci. Chciałem im pomóc,
to nie było dobre. To je tylko osłabiło i ogłupiło, tak samo jak mnie!
Uklęknął przed drzwiami lorda Hethrira. Nie musiał stukać. Hethrir i tak wiedział,
że jest tutaj. Lord przyjmie go, kiedy będzie gotów, we właściwym czasie.
Tigris wykorzystał czas oczekiwania na rozważanie błędów, jakie popełnił.
Kiedy zaczynały go już boleć kolana, lord wreszcie otworzył drzwi. Tigris czuł
ciężar jego spojrzenia na swoich barkach. Podniósł głowę i popatrzył mu prosto w
oczy.
- Zabrało ci to zbyt dużo czasu - stwierdził Hethrir.
- Tak jest, lordzie Hethrirze.
Przez chwilę, tylko przez chwilę Tigris pomyślał, żeby skłamać, zwalić winę na
dzieci. Na ich nieposłuszeństwo i bezczelność. Ale ich bezczelność nie była wytłuma-
czeniem.
- Popełniłem błąd, lordzie Hethrirze. Rozmawiałem z dziećmi. Poinstruowałem je,
jak sobie życzyłeś, lecz niepotrzebnie tak długo z nimi dyskutowałem. Byłem... głupi i
słaby.
Hethrir spojrzał na niego groźnie. Nie okazał gniewu. Nigdy nie okazywał. Tigris
zastanawiał się, czy lord kiedykolwiek czuł coś takiego jak gniew, jego umysł był po-
nad to.
- Rozczarowałeś mnie, Tigrisie - oznajmił Hethrir. Tigris poczuł to rozczarowanie.
Sam czuł się rozczarowany swoim zachowaniem. Nigdy nie zadowoli Hethrir a, zawsze
przegrywa.
- Ale skoro żałujesz tego błędu, dam ci jeszcze jedną szansę. Wstań.
Tigris usłuchał. Hethrir wrócił do swojego pokoju i obejrzał się za chłopakiem
niecierpliwie.
- No chodź!
Tigris zdziwiony poszedł za nim, bo Hethrir rzadko zapraszał go do środka. Czuł
się prawdziwie zaszczycony, mogąc wejść do pięknego gabinetu, wyłożonego grubym
wzorzystym dywanem. Pokój zdobiony był złotymi ornamentami, polerowaną boazerią
na ścianach, a powyginane światłowody rzucały na sufit wspaniałe refleksy świetlne.
Najmłodsze z nowych dzieci, Anakin, siedziało grzecznie na środku dywanu. Jego
energia znacznie osłabła, odkąd Tigris widział go po raz ostatni. Ale zaczął znowu
świecić słabym, iskrzącym się światłem.
- Żałujesz swej słabości - powiedział znowu Hethrir. - To pomoże ci odnaleźć dro-
gę do siły. Wybaczam ci. Co myślisz o tym dziecku?
Tigris przyjrzał się chłopcu.
- Musi być niezwykle silny - stwierdził. - Świeci. Trzymasz go u siebie.
Hethrir skinął głową.
- Trafna uwaga.
Tigris był wzruszony tą pochwałą. Może niezupełnie pochwałą, ale czymś najbar-
dziej do niej zbliżonym z tego, co kiedykolwiek usłyszał od Hethrira. Pierwszy raz nie
rozczarował mistrza!
- Dziękuję, lordzie Hethrirze.
- Powinienem go oczyścić - rzekł Hethrir.
- Oczyścić? - Tigris tak się przestraszył, że zapomniał, gdzie się znajduje.
To dziecko - młodzieńcem Imperium? Jeśli bierze tego przekornego malca do
oczyszczenia, dlaczego nie weźmie mnie?
- Mój panie, on nie przeszedł żadnego szkolenia, nie jest proktorem, nie jest nawet
pomocnikiem!
Hethrir spojrzał na niego bez złości i pogardy. Przestraszony Tigris umilkł.
- Zabieram dziecko na rytuał oczyszczenia - powtórzył Hethrir, ignorując uwagi
Tigrisa. - Powiedz pomocnikom, że mają przygotować statek.
- Tak jest, mój panie - wyszeptał Tigris. Wstał i nagle się zawahał.
Hethrir nie mógł zapomnieć, jaki rozkaz wydał na jutrzejszy ranek. Znowu mnie
sprawdza? - pomyślał Tigris. - Tak bardzo pragnę służyć mu w inny sposób, nie tylko
files without this message by purchasing novaPDF printer (
przenosić informacje! Tak chciałbym zdobyć prawa, aby móc być oczyszczony! Nie
boję się!
Być może - myślał dalej - lord Hethrir sądzi, że zapomniałem o przyjęciu. Może
myśli, że moje nadzieje są takim przejawem arogancji, że nie pamiętam o obowiązkach.
- Czy przyjmiesz jakiegoś członka Młodych Imperium, mój panie?
- Na pewno nie. Wszyscy pracują nad Odrodzeniem Imperium, podkopując siły
Nowej Republiki - głos Hethrira był niecierpliwy.
- W takim razie czy mam poprosić, panie, Głównego Proktora, aby poprowadził
rozmowy z twoimi gośćmi? - spytał Tigris.
- Moi goście? - powtórzył Hethrir. - Główny Proktor?
- Jutro rano, mój panie. Hethrir nie odpowiedział od razu.
- Wolałbym, zamiast zostawić Głównego Proktora moim gościom, wysłać im cie-
bie, głupcze! - powiedział Hethrir ostro. - Nie miałem zamiaru wyjeżdżać przed przy-
byciem moich gości! Skąd ci to przyszło do głowy?
- Źle zrozumiałem - odparł szybko Tigris. - Błagam o wybaczenie.
Hethrir westchnął.
- Ciągle tylko przepraszasz, a nie robisz nic, żeby wreszcie nie prosić o wybacze-
nie. Musisz to w sobie zwalczyć!
Tigris spuścił głowę. Nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, jak bar-
dzo mu przykro, zaś tego nie mógł przecież powiedzieć. Był świadom, jak bardzo roz-
czarował Hethrira. Złapał mankiet swej poszarpanej brązowej szaty, wiedząc, że długo
jeszcze nie zamieni jej na rudą tunikę pomocnika czy też jasnoniebieski strój proktora.
Lord wstał. Jego biała suknia zaszeleściła. Kiedy się poruszał, miękka tkanina
układała się łagodnie. Jej szelest przyprawił Tigrisa o drżenie.
Pokój wypełnił cichy pomruk wydobywający się ze świetlnego miecza Hethrira, a
srebrna poświata rzucała blask na puste ręce Tigrisa. Ten podniósł głowę, jak zwykle
przejęty widokiem światła płynącego z ostrza.
Klinga zniknęła.
- Spróbuj - rozkazał Hethrir i podał mu rękojeść świetlnego miecza.
Tigris poczuł w dłoni jego ciepło. Miecz był zbyt duży, nie mieścił się w rękach,
ale chłopak robił, co mógł, aby go utrzymać.
Wiedział, czego chce od niego Hethrir.
Ostrze miecza mogło zalśnić jedynie dzięki Mocy. Lord nie akceptował w swoim
najbliższym otoczeniu nikogo, kto nie potrafił generować ostrza.
Tigris starał się nawiązać kontakt z Mocą, wytężał wszystkie siły, żeby powstało
ostrze.
Anakin podniósł głowę i przyglądał się z ciekawością.
Nic się nie wydarzyło. Świetlny miecz pozostał zimny i głuchy na wezwania.
- Moje - powiedział Anakin, wyciągając rączki w kierunku Tigrisa.
Hethrir uśmiechnął się do niego, rozbawiony.
- Nie, malutki - powiedział. - Nie potrzebujesz mojego świetlnego miecza.
Znowu zwrócił się do Tigrisa i westchnął. Wziął swój miecz świetlny i zatknął rę-
kojeść za pas pod spodnią szatą. Tigris uchwycił błysk drugiego, mniejszego, którego
nigdy przedtem w działaniu nie widział. Był przekonany, że gdyby Hethrir pozwolił mu
spróbować z małym mieczem, odniósłby sukces. Tigris raz już zrobił aluzję na ten te-
mat. Wspomnienie zimnego milczenia, które było odpowiedzią jego pana, powstrzy-
mywało go od kolejnych sugestii.
- Idź już - powiedział lord.
- Tak jest, panie - odparł Tigris.
Rozczarował swego pana. Rozczarował sam siebie. I był przerażony.
Dzieci, które nie potrafiły używać Mocy, nie zasługiwały, aby pozostawać w
obecności lorda Hethrira.
Jainę obudził głód. Było tak ciemno! Gdzie się podziały księżyce i gwiazdy?
Może są chmury - pomyślała.
I wtedy przypomniała sobie, co się stało.
Westchnęła i usiadła. Wyprostowała ręce i popatrzyła na nie.
Zanim zasnęła, Jacen trzymał ją chyba za rękę? Ale teraz go nie widziała, nie sły-
szała ani nie mogła go znaleźć.
Miękkie miejsce do spania przeobraziło się na powrót w zwykłą podłogę. Jaina
podskoczyła ze strachu. Niby - łóżko po prostu zniknęło.
Przeszła w stronę drzwi. To samo szorstkie drewno. Zawiasy po tamtej stronie,
klamka zresztą też.
- Pozwólcie mi wyjść - poprosiła. Drzwi nie odpowiedziały. - Otwórzcie się. Pro-
szę.
Nic się nie zmieniło. Powtórzyła to w kilku innych językach. Nic nie pomogło.
Westchnęła.
Tak naprawdę to nie wierzyłam, że proszenie coś pomoże - westchnęła w duchu.
Przerażała ją możliwość użycia zdolności, aby zbadać klamkę, ale jeszcze bardziej
obawiała się tego nie zrobić.
W momencie kiedy przedostała się do klamki, owinęła się wokół niej ciężka, zim-
na mgła Hethrira.
Jaina wycofała się. Zdołała jednak pobieżnie zbadać zamek. Był raczej prosty, ale
bardzo duży i ciężki. Dzieliła ją od niego szeroka na dłoń warstwa drewna.
Mogę go otworzyć - pomyślała. - Wiem, że mogę. Gdybym tylko zdołała się do
niego dostać. Mogłabym nawet z powrotem go zamknąć, nie pozostawiając żadnych
śladów.
Znowu zadrżała. Mgła Hethrira była mokra i zimna. Przypuszczała, że kiedy zno-
wu będzie grzeczna, mgła opadnie. Wepchnęła zziębnięte ręce do kieszeni. Chciała się
ogrzać.
Palcami dotknęła niezbędnika.
Wyrwała go z kieszeni.
Jak mogłam zapomnieć - pomyślała. Rozłożyła wiertło do drewna. Przytknęła je
do drzwi. Nie wolno jej było używać go do mebli czy domów. Ale teraz to co innego.
Odpadło kilka drzazg.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Uderzył ją przyćmiony blask światła. Odskoczy-
ła, chowając niezbędnik do kieszeni.
- Au! – W pokoju było tak ciemno, że światło kłuło ją w oczy. Zacisnęła powieki.
- Wyjdź - powiedział Tigris.
Jaina nie widziała go, ale rozpoznała głos. Po omacku wyszła z pokoiku.
Tigris zamknął za nią drzwi.
Po drugiej stronie ujrzała Jacena, stojącego z opuszczonymi ramionami przed
drzwiami od jego pokoju.
Chciała do niego pobiec, ale Tigris ją powstrzymał. Usiłowała się wyrwać, lecz nie
mogła. Pod każdymi drzwiami widziała jakieś dziecko, każde inne, każde z innego
świata. Żadne z nich się nie poruszyło. Wyglądały na wystraszone i zmęczone, miały
zszargane ubrania.
Pośrodku kamiennego, dużego hollu stały w podwójnym rzędzie starsze dzieci,
ubrane w czerwonorude tuniki.
- Nie biegać - powiedział Tigris. - Czekamy na pozwolenie proktora.
Tigris wskazał na wejście do dużego pokoju. W drzwiach stał wysoki młody męż-
czyzna w jasnoniebieskim stroju i przyglądał się im z uwagą. Skrzyżował ręce.
- Teraz wszyscy pomocnicy pokażą nam, jak ustawić się w szeregu, i pójdziemy,
dokąd nam polecą.
Pomocnicy o twarzach bez wyrazu ustawili się precyzyjnie, ale starali się zacho-
wać pewien dystans od stłoczonych w grupkę obdartych dzieci. Maluchy odwróciły się
posłusznie w stronę proktora. Jacen nie ruszył się z miejsca, stał uparcie po przeciwnej
niż Jaina stronie pokoju
Jaina ze złością patrzyła na Tigrisa. Nawet nie drgnęła.
- Dlaczego? - spytała. - Chcę być z Jacenem! Gdzie jest Anakin?
- Mówiłem ci, tutaj nie ma miejsca na bezczelność!
- Nie jestem bezczelna, nawet nie wiem, co to słowo znaczy!
- Zwrot! - zawołał ostro Tigris.
Jaina gapiła się uparcie w podłogę, tak jak Jacen po drugiej stronie pokoju.
- Chcesz dostać śniadanie? - zapytał Tigris. Jaina podniosła głowę.
- Tak!
- W takim razie rób, co ci mówię.
Jaina popatrzyła spode łba i znowu wbiła wzrok w podłogę. Tigris musiał ją
pchnąć. Jeden z pomocników zrobił to samo z Jacenem.
- Idź! - rzucił Tigris.
Reszta dzieci ruszyła do przodu.
Starała się iść nierówno. Powłóczyła nogami, potykając się o kamienną posadzkę.
Tigris wbił długie palce o ostrych paznokciach w jej ramię. Nie powiedział jednak, aby
przestała, więc dalej szurała nogami. Pomiędzy równym tupaniem maszerujących dzie-
ci słychać było zakłócający rytm dźwięk. Po chwili dołączyło do niego kolejne szura-
nie, tak samo nierówne! Jaina zerknęła na drugą stronę hollu. Jacen odpowiedział jej
mrugnięciem. Wtedy jeden z pomocników odwrócił mu głowę, tak aby patrzył przed
siebie.
Ale było już za późno. Jaina przeskakiwała z jednej nogi na drugą. Dzieci idące
obok przestały maszerować i zaczęły podskakiwać i brykać.
Czerwonozłote dziecko - centaur podrygiwało raciczkami w żywym tańcu. Galo-
powało w miejscu, trzaskając swym długim ogonem o cętkowane boki. Uniosło głowę i
radośnie zawyło, na co obydwoje, Jaina i Jacen, odpowiedzieli tym samym.
Tigris pociągnął Jainę do tyłu.
- Przestań! Uspokój się! Wbił paznokcie w jej skórę.
- Au! - wrzasnęła. Wolałaby pokazać, że to nie boli, ale nie widziała powodu, dla
którego miałaby udawać, że jej nie zranił. - Przestań! To nikczemność!
Na chwilę puścił, aby ponownie ścisnąć, tym razem mocniej. Unieruchomił ją, a
jej Moc znalazła się na granicy wybuchu, lecz starała się ją kontrolować. Tymczasem
siła Tigrisa jakby zelżała. Dziewczynka bała się jednak, że może znowu powrócić.
Inne dzieci wciąż stały. Proktor po przeciwnej stronie sali ścisnął ręką ramię Jace-
na.
- Wszyscy musimy respektować dyscyplinę - powiedział Tigris. - Jesteś dziec-
kiem. Nie wiesz, co jest dla ciebie dobre. Musisz się mnie słuchać, tak jak ja słucham
proktorów i lorda Hethrira.
- Dlaczego nie mogę skakać? Dlaczego nie mogę biegać? Dlaczego nie mogę
krzyczeć? - spytała Jaina głosem pełnym żalu.
- Dlatego że to urąga dyscyplinie. Musisz się nauczyć panowania nad sobą.
To ją powstrzymało. Zajęcia z wujkiem Luke'em w większości dotyczyły nauki o
tym, co wolno i czego nie wolno robić.
- Ale wujek Luke pozwalał mi biegać i skakać! - powiedziała. - To nie ma nic
wspólnego z...
- Luke Skywalker nie żyje - rzekł Tigris.
- Ale...
- Bez dyskusji! - przerwał Tigris. - Ustaw się w rzędzie i spokojnie idź za dziećmi.
Jaina cieszyła się, że Tigris nie pozwolił jej dokończyć. Omal nie zdradziła mu, że
wie, iż wujek Luke żyje!
I mama - przypominała sobie - i tata, i...
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się Hethrir. Jainie zdawało się, że widzi srebrne
znaki na jego szacie, biegnące od ramion do piersi.
- Lord Hethrir! - wykrzyknął Tigris i padł na kolana.
- Co to za hałasy? - zażądał odpowiedzi Hethrir.
- Wyjaśniałem dziecku nasze metody działania - usprawiedliwiał się Tigris, wbija-
jąc spojrzenie w podłogę.
- Nie wyjaśniaj - uciął Hethrir. - Rozkazuj.
- Gdzie jest mój brat? - spytała Jaina. - Gdzie jest Anakin?
- Zachowujesz się nagannie - powiedział Hethrir. Mówił podniesionym głosem,
tak aby wszystkie dzieci i pomocnicy mogli go słyszeć. - Odwołuję śniadanie z powodu
zachowania tego dziecka. Udacie się prosto do sali zajęć.
- To nie w porządku! - krzyknęła Jaina. - Nikt nie dostanie śniadania dlatego, że ja
podskakiwałam?!
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Cisza! - szepnął Tigris.
Hethrir bez słowa wyszedł z pokoju. Jego szata zafurkotała nad podłogą.
Jaina była tak głodna, że aż burczało jej w brzuchu. Od wczorajszego obiadu nic z
Jacenem nie jedli. Ślina napływała jej do ust na wspomnienie potrawki z ryby, kanapek
i owoców na deser...
- To nie w porządku!
- Złamałaś zasady - powiedział Tigris wstając z klęczek. - Jesteś częścią grupy.
Zasady dotyczą całej grupy.
- Ale...
- Cicho bądź - znowu przerwał jej Tigris. - Lord Hethrir jeszcze nie odwołał obia-
du...
Jaina rozejrzała się. Pomyślała, że wszystkie dzieci muszą być na nią wściekłe.
Żadne na nią nie patrzyło i żadne nic nie powiedziało. Pierwszy raz zobaczyła, jak bar-
dzo są chude, tak chude, aż widać było kości. Jak okropnie musiały być głodne! Chciała
je chociaż przeprosić. Bała się jednak odezwać, przecież Hethrir mógł odwołać obiad.
Uspokoiła się, zrezygnowana. Kiedy rząd dzieci ruszył do przodu, grzecznie po-
szła za nimi.
Ale ciągle jakby trochę nierytmicznie...
Jaina była tak godna, że prawie nie mogła myśleć, i tak znudzona, że zmuszała się,
aby nie zasnąć. Nie mogła zrozumieć, dlaczego musi siedzieć w tej maleńkiej izdebce,
do której nie dochodzi słoneczne światło i świeże powietrze, i zapamiętywać informa-
cje, wyskakujące przed nią z powietrza. Większość z nich już znała, jak jej inicjały czy
rozkłady zajęć. Te, których nie posiadała, były tak nudne, że nie rozumiała, po co ma
się ich uczyć. Przestała się martwić, że ich nie pamięta. Wysoko ponad jej głową wy-
świetlała się liczba złych odpowiedzi. Nie dbała o nie.
Zasnęła.
- Musisz być bardzo głupią dziewczynką.
Jaina podskoczyła, gwałtownie obudzona. Nie usłyszała, jak Tigris do niej pod-
szedł. Wstała i gapiła się na niego.
- Nie jestem! Jestem mądra! Dlaczego jesteś taki podły? Dotknął palcem fatalnej
punktacji jej złych odpowiedzi.
Miał brudne, poobgryzane paznokcie.
- Nie wolno ci myśleć, że jestem podły - powiedział Tigris. - Ja tylko pomagam ci
uczyć się dyscypliny.
- Zachowujesz się podle.
- Jeśli chcesz, żebym tego nie robił, musisz odpowiadać na pytania.
- Są głupie!
- Jesteś bezczelna. Sądzisz, że wiesz lepiej od samego lorda, co jest dla ciebie
najlepsze? Jesteś bardzo głupia!
- Nie jestem! Wcale nie jestem! Lubię się uczyć! Ale to są bzdury!
- Jak wysoki jest największy wodospad na Firrerre?
- Wiem, jak poznać, gdzie płynie główny strumień rzeki - oświadczyła z nadzieją
w głosie. - Wiem, jak obliczyć wysokość wodospadu, nawet jeśli nie mogę dostać się
na szczyt!
- Ale lord Hethrir nie o to cię pyta - rzekł Tigris. - Pyta, ile mierzy największy
wodospad na Firrerre.
- Nie wiem. To głupie pytanie, kogo to obchodzi? Mogę poszukać odpowiedzi.
- Tysiąc dwieście sześćdziesiąt trzy metry. Lord Hethrir uważa, że wykształceni
ludzie powinni znać takie fakty. Siądź przed ekranem i ucz się.
Wiedziała, że nie ma wyboru.
- Same bzdury - powiedziała szeptem.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
ROZDZIAŁ 4
Leia spała, ale we śnie dobiegały ją jakieś odgłosy. Wokół panowała ciemność,
lecz ze wszystkich stron dochodziły świsty i trele. Głosy zaczęły nabierać kształtów.
Krzyknęła i sięgnęła w ich kierunku. Były to trzy małe, kruche figurki.
Obudziła się. Oddychała z trudem. Zasnęła na krześle. Światła rozruszały ją i
ożywiły.
Co za koszmar - pomyślała.
Nagle oprzytomniała. To nie był sen.
Obok niej stał Artoo - Detoo, piszcząc żałośnie.
- Och! Przestraszyłeś mnie - powiedziała. - O co chodzi, Artoo? Jakieś wieści? -
Nic nie było. - Czy obudziłeś mnie po to, bym przeniosła się do łóżka?
Uśmiechnęła się smutno.
- Nie sądzę, aby to, gdzie śpię, miało jakieś znaczenie. Zmusiła się do wstania.
Miała napiętą, obolałą szyję i plecy.
Czuła się śpiąca i rozbita. Był środek nocy. Do świtu brakowało jeszcze kilku do-
brych godzin.
- To pan Iyon mnie uśpił! - wykrzyknęła. Potrząsnęła głową, starając się przezwy-
ciężyć ogarniającą ją senność. - Dlaczego, przecież i tak...
Ale przypomniała sobie, że szambelan pił razem z nią herbatę. To dlatego ziewał i
się jąkał. Tak się spieszył do swojego pokoju, bo po środku usypiającym jego także mo-
rzył sen.
Była wściekła, że tego nie zauważyła. Ale biorąc pod uwagę zaufanie, jakim ją da-
rzył, i jego strach, nie potrafiła go winić.
Artoo - Detoo potoczył się w kierunku drzwi.
- Dobranoc - rzuciła w jego stronę Leia. Artoo podjechał do niej i znowu wrócił do
drzwi.
- O co ci chodzi?
Robot zagwizdał stanowczo. Z furkotem podjechał pod drzwi. Czekał.
- Dokąd idziesz? Chcesz, żebym poszła z tobą? Artoo zniknął za drzwiami.
Leia podążyła za nim.
- Dokąd idziemy? Czy Chewbacca się obudził? O to ci chodzi?
Szła korytarzem za Artoo - Detoo. Zamek był cichy i ciemny. Kątem oka widziała
rzeźbione na ścianach postacie, wydawało jej się, że się ruszają, odgrywając swe role.
Artoo nie wybrał drogi do szpitala.
- Tędy - domyśliła się Leia.
Artoo nie przystając potoczył się dalej. Zaintrygowana Leia pośpieszyła za nim.
Kiedy idąc za robotem wydostała się z zamku, nocne powietrze podziałało na nią
jak balsam. Zamek był tak wielki, krył w sobie tyle labiryntów, że zdołała zapamiętać
jedynie miejsca, do których musiała trafiać.
Na niebie świeciły księżyce Munto Codru. W ciszy słychać było nawoływania
nocnych stworzeń.
- Dokąd idziemy? - spytała szeptem Leia.
Wszystkie dźwięki niespodziewanie ucichły. Zatrzymała się, przestraszona tą
zmianą. Stała spokojnie, aż nocne odgłosy ponownie zaczęły wypełniać przestrzeń, po-
czątkowo dalej, następnie coraz bliżej, skończywszy na ćwierkaniu, które dochodziło
prawie spod jej stóp.
Artoo - Detoo zaświstał. Jego świergot przyłączył się do chóru nocnych stworzo-
nek. Te spokojnie kontynuowały swoje nawoływania.
Robot dojechał do lasku i potoczył się dalej drogą wiodącą na łąkę. Na skraju po-
lanki, w miejscu skąd zniknęły dzieci, Leia przystanęła na moment, lecz zaraz zdecy-
dowanie ruszyła przed siebie. Kiedy dotarła do przeciwległego krańca polanki, gdzie
znów rosły drzewa, zaczęła ciężko dyszeć. Nie mogła złapać tchu.
Zachowujesz się jak przestraszone dziecko - powiedziała do siebie. - Albo przera-
żona matka - dodała po chwili.
Wkrótce zorientowała się, dokąd prowadzi ją Artoo. Dogoniła go.
- Co jest na polu? Artoo, czy wiesz, gdzie są dzieci? Ukryto je na którymś statku?
Na małym lotnisku zamkowym stało kilka statków kosmicznych. Większe miały
obowiązek lądować w głównym porcie, jako że tutaj nie było wystarczająco dobrych
warunków. Ale jeśli porywacze mieli dostęp do lokalnej jednostki, mogli się tu ukryć.
Nikomu nie przyszłoby do głowy, by to sprawdzić, ponieważ w ogóle nie wystartowali.
Nie mogli odlecieć z głównego portu, bo nikomu nie wydawano zezwolenia na start.
- Powiedz mi, Artoo! Robot nawet nie zaświergotał.
Na polu znajdowały się trzy statki. Jeden kurierski, i ten właśnie Leia chciała wy-
słać po Hana i Luke'a, drugi był starym, miejscowym pojazdem o przedziwnej kon-
strukcji, pozostawionym do dyspozycji szambelana.
Trzeci to „Alderaan", duma i radość Leii. „Alderaan" był małym, lśniącym stat-
kiem posiadającym hipernapęd umożliwiający przekroczenie prędkości światła. Luke
łajał ją za to, że uczyła się nim latać, zamiast studiować nauki Jedi. Ale prawdą było, że
o wiele łatwiej i szybciej opanowała kierowanie statkiem niż nauki Jedi. Sprawiało jej
to wielką frajdę. Może dlatego tak polubiła mary stateczek. Odpowiedzialność za Re-
publikę nie pozostawiała jej zbyt wiele czasu na rozrywkę.
To samo dotyczyło wszystkich, których znała. Luke zwykle pracował do momen-
tu, kiedy był zupełnie wyczerpany. Leia sądziła, że doprowadza się do takiego stanu,
aby sprawdzić samego siebie czy też wykazać się bohaterstwem. Czasem ją to przeraża-
ło. Żałowała, że nie wychowywali się razem, że go nie znała, kiedy był dzieckiem. Mo-
że mogłaby go teraz lepiej zrozumieć.
Han nigdy świadomie nie przekraczał granic wytrzymałości. Miał w życiu wiele
okazji, aby się sprawdzić, i nie potrzebował ich mnożyć. Często jednak czynił to nie-
świadomie. Nierzadko Leia, wracając z któregoś z przyjęć dyplomatycznych czy prze-
ciągających się do późnych godzin spotkań, zastawała go chrapiącego na biurku. Raz
nawet zasnął w wannie. Była pewna, że gdyby przyszła pięć minut później, mógłby się
utopić.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dlatego właśnie obydwaj z Lukiem wyjechali. Byli wykończeni. Potrzebowali
wakacji.
Wątpiła, że Luke znajdzie nowych rycerzy Jedi, ale miała nadzieję, że przynajm-
niej trochę odpocznie, a Han pofolguje sobie jak za dawnych czasów.
Szła polem za Artoo - Detoo. Spodziewała się, że robot zatrzyma się przy kurierze.
Ale kiedy go minął, odetchnęła głęboko. Czyżby prowadził ją do statku szambelana?
Był zawsze miły i pomocny. Nawet kiedy ją uśpił, chciał jak najlepiej. Ale jeśli dzieci
są na statku, jeżeli je porwał, aby podnieść swój prestiż w Munto Codru...
Artoo - Detoo minął statek szambelana i zmierzał w kierunku „Alderaana".
Leia pobiegła za nim.
Nikt bez mojej zgody nie może wchodzić na statek! - zawołała do siebie. - Nikt!
Nawet Han! A już na pewno nie bliźnięta czy Anakin! Porywacze nie mogli ich zmusić
do otwarcia statku, ponieważ dzieci nie potrafiły tego zrobić.
Serce jej waliło. Ktoś, kto był dobrze obeznany z Mocą, mógł wejść do środka, nie
włączając alarmów.
Próbowała się uspokoić. Poczekaj, zobaczymy - myślała.
Artoo - Detoo zatrzymał się przy „Alderaanie".
Leia położyła rękę na srebrnym skrzydle statku. Czysty lakier nie nosił żadnych
śladów zniszczenia, wyglądał jak zrobiony z rtęci. Statek był zarejestrowany na osobę,
która nie istniała, czyli na drugie imię Leii, wymyślone przez nią samą po to, aby pew-
nego dnia, kiedy zapragnie zrobić sobie wakacje, mogła polecieć w jakieś miłe miejsce
i nie zostać rozpoznana. Statek nie był nawet podpisany swoim imieniem, miał tylko
numer, ponieważ nazwa „Alderaan" byłaby zbyt oczywistą wskazówką, kto jest jego
prawdziwym właścicielem. Prawie wszyscy mieszkańcy planety Alderaan zginęli pod-
czas ataku Gwiazdy Śmierci. Tylko nielicznym udało się przeżyć. Jedną z nich była
księżniczka Leia Organa.
- Czy tam ktoś jest, Artoo? - spytała szeptem.
Robot wydał z siebie delikatny, ledwo słyszalny pomruk, który brzmiał jak: „Alde-
raan".
- W porządku. Zatrzymam ich, zanim zdążą wystartować. Nie martw się.
Powiedziała hasło. Właz się otworzył. Leia weszła do środka i cicho przeszła ko-
rytarzem.
Nie wyczuwała obecności intruza, tak jakby na pokładzie statku nikogo nie było.
Artoo - Detoo cicho podążał za nią.
Leia nie zapaliła światła. Nie zabłądziłaby w „Alderaanie" nawet z zamkniętymi
oczami. Zajrzała do swojej kabiny. Była pusta. Nie znalazła też nic w drugiej, na dzio-
bie, w magazynie i w kuchni. Zakradła się do sterowni. Serce biło jej jak oszalałe.
Ale sterownia również była pusta.
Czyżby schowali się w maszynowni? To ostatnia możliwość.
Zatrzymała się przed wejściem do maszynowni, nasłuchując. Nic nie usłyszała,
żadnych tajemniczych dźwięków, krzyków przestraszonych dzieci czy pisku Anakina.
Może wszyscy śpią.
Wokół niej rozbrzmiał cichy warkot.
Spojrzała przez ramię, spodziewając się ujrzeć Artoo, naśladującego odgłos statku.
Ale korytarz był pusty.
Warkot się nasilał. Ktoś uruchomił system startowy.
Leia zatrzasnęła pokrywę i pobiegła do kabiny pilota.
Artoo - Detoo podłączył się do łącz statku i właśnie uruchamiał silnik „Aldera-
ana".
- Przestań, Artoo! - krzyknęła Leia. - Co ty wyprawiasz, nie mogę...
Monitor włączył się, oświetlając stojącą przed nią postać.
Oczom Leii ukazały się wszystkie korytarze powietrzne, biegnące od Munto Co-
dru. Ruch tutaj był niewielki. Od kilku dni żaden statek nie przyleciał ani nie wystarto-
wał.
Z wyjątkiem jednego.
Pojedynczy, dobrze widoczny pojazd oderwał się od powierzchni. Osiągnął wła-
ściwą prędkość i oddalił się od planety z szybkością błyskawicy. Zniknął w przestrzeni
kosmicznej.
- Co to jest, Artoo?
Robot zaświergotał w odpowiedzi. Leia westchnęła i ciężko usiadła w fotelu pilo-
ta. Patrzyła w ślad za statkiem, który mógł należeć do porywaczy.
- Dlaczego nikt mi tego wcześniej nie pokazał?
Artoo wyjaśnił, że informacja ta została skasowana z taśm portu kosmicznego. Za-
chowała się jedynie w pamięci robota.
- Więc uciekli... - wyszeptała Leia. - W jaki sposób udało ci się na to wpaść?!
Artoo - Detoo zapiszczał. Mógł kontrolować lokalną przestrzeń i z przyzwyczaje-
nia, a może instynktownie śledził ruch statków. Kiedy porywacze zaatakowali, porów-
nał raport pamięciowy z raportem lotniska i zauważył różnicę.
Uznał, że ta niezgodność jest kluczem.
Leia przyznała mu rację. Munto Codru sprzyjało ruchowi małych statków, ale róż-
nice w zapisie, pojawiające się dokładnie w momencie zniknięcia dzieci, były zbyt po-
dejrzane.
Odgłos pochodzący z silników „Alderaana'' przybierał na sile.
Leia wiedziała, że powinna zamknąć statek, wrócić do zamku i omówić wszystko
ze swoimi doradcami. Spokojnie rozważyć sytuację i spróbować podjąć słuszną decy-
zję. Powinna być bardzo ostrożna i czekać na dobry humor tych, którzy porwali jej
dzieci.
Dyskusje z szambelanem Lyonem, czy jest to porwanie sportowe...
- Sam rozumiesz, prawda? - powiedziała Leia, bardziej do siebie niż do Artoo -
Detoo. - Jeśli odlecimy, a nie mamy racji, jeśli jest to rzeczywiście porwanie sportowe,
ryzykujemy wyrwulfa pana szambelana.
Artoo - Detoo znowu zaświergotał.
Czy dobrze słyszę? - spytała siebie Leia. - Czy to, co czuję, to moja własna nie-
pewność?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Byłoby jej o wiele łatwiej uwierzyć Lyonowi, poczekać jeszcze parę godzin, po-
negocjować z rodziną Munto Codru i ujrzeć dzieci, biegnące w jej objęcia, całe i zdro-
we, popychane przez wielkiego i strasznego wyrwulfa szambelana.
Ale nie wierzyła. Nie wierzyła, że nawet najlepsi porywacze zdołaliby przebić się
przez jej ochronę i uprowadzić dzieci, znajdujące się pod opieką Chewiego. Musieli
więc być o wiele silniejsi, niż sądziła, i bardzo groźni.
Zranili Chewbaccę i zdetonowali bombę ciśnieniową, aby zatrzeć wszelkie ślady -
pomyślała Leia. - Sprawili, że nie zauważyliśmy ich trwającej dwie godziny ucieczki.
Porwali też wyrwulfa Lyona, aby podtrzymać wrażenie, że są sportowymi porywacza-
mi. Zmylili nas i uciekli.
Dzieci były daleko stąd i groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo.
Położyła delikatnie rękę na pancerzu Artoo - Detoo.
- Tak - stwierdziła. - Miałeś rację. Muszę zaryzykować. Artoo przytaknął, wydając
jeden ze swych tryli.
- Przepraszam cię, panie szambelanie - wyszeptała. - Mam nadzieję, że postępuję
słusznie.
Zapięła pasy bezpieczeństwa i uruchomiła stery. Rozpoczęła odliczanie wsteczne,
wybierając skróconą wersję, oscylującą na granicy bezpieczeństwa. Statek budził się do
życia.
Aktywacja.
„Alderaan" poszybował w górę.
Gdy tylko przedarł się przez warstwę chmur, zareagowały czujniki portu. Senny
kontroler lotów przesłał jej wiadomość.
- Port kosmiczny Munto Codru do WU 9167: zatrzymać się. Gdyby im odpowie-
działa, mogliby się domyślić, kto pilotuje statek.
Musiałaby się tłumaczyć, a nie miała jak. Wiedziała, że nie ma wyboru.
Ale nie mogła również pozwolić, aby się dowiedzieli, że władczyni Republiki po-
stępuje niekonsekwentnie.
- Port kosmiczny Munto Codru do WU 9167: wróć do swojej bazy, system nad-
zorczy jest w naprawie. Próba lotu może być niebezpieczna dla zdrowia!
- Powiedz im, że mamy własny system nadzorczy - powiedziała Leia do Artoo -
Detoo. „Alderaan" był coraz wyżej. Zaczął się rozgrzewać.
Artoo - Detoo szczebiocząc przekazał informację.
- Port kosmiczny Munto Codru do WU 9167: odpowiedź nie przyjęta. Grozi ci na-
gana i konfiskata statku.
Artoo - Detoo odpowiedział, łagodnie perswadując.
Dyskrecja szambelana działała teraz przeciwko niemu. Z punktu widzenia porto-
wej policji Leia popełniała jedynie wykroczenie przeciwko prawu administracyjnemu.
Mogli ukarać ją za to grzywną. Mogli odebrać jej statek albo prawo pilotażu. Ale tu nie
chodziło o policję. Nie mogli podejrzewać, że była uciekającym porywaczem, ponie-
waż w ogóle nie wiedzieli, że kogoś porwano.
- Port kosmiczny Munto Codru do WU 9167: jeśli to będzie konieczne, wyślemy
promień ściągający.
- Och, Artoo! - westchnęła Leia. Ostatnią rzeczą, o jakiej marzyła, było uciekanie
przed kosmicznym holownikiem i jego promieniami ściągającymi.
Artoo - Detoo przesłał głośne, elektroniczne prychniecie i przerwał transmisję.
- Nauczyłeś się tego od Hana, prawda?
„Alderaan" dosięgną! już górnych warstw atmosfery. W rozrzedzonym powietrzu
ciepło ulegało szybkiemu rozproszeniu. Temperatura kadłuba statku gwałtownie spadła,
od bardzo gorącej do bardzo zimnej.
Błękitne niebo pociemniało, stało się purpurowe, a potem czarne. Ukazały się
gwiazdy.
Jedna z gwiazd poruszała się. Światło odbijało się od zniszczonej powierzchni or-
bitującego kosmicznego holownika, który zmierzał na spotkanie Leii.
Chcąc ją zatrzymać, celował wiązką promieni ściągających pomiędzy „Alderaana"
a śluzę, przez którą wcześniej wydostali się porywacze.
- Czy jest bardzo silna? - spytała Leia. - Jak daleko powinniśmy się znaleźć, aby
nas nie dosięgną!?
Artoo - Detoo nie potrafił odpowiedzieć.
- Myślałam, że jesteś doskonały - powiedziała. Zamiast zmienić kurs, Leia przy-
spieszyła. Artoo - Detoo zaświszczał ostrzegawczo.
- Nie ma się czym przejmować. Damy radę. Jeśli dosięgnie nas tą wiązką, po pro-
stu zmienimy kąt jej padania.
- Port kosmiczny Munto Codru do WU 9167: namierzamy was. Bądźcie spokojni,
potrafimy zahamować wasze przyspieszenie. Czy pilot jest ranny? Jeśli wyłączycie sil-
niki, ułatwicie nam robotę.
Kontroler panował nad swoim głosem. Gdyby „Alderaan" był naprawdę w niebez-
pieczeństwie, Leia doceniłaby jego pomoc.
„Alderaan" przyspieszał w kierunku emitowanej z holownika wiązki promieni.
Leia ujrzała na ekranie monitora promienie, gotowe aby otoczyć jej statek polem
energii tak gęstym jak melasa. Zwiększyła prędkość.
Przynajmniej nie musimy walczyć - pomyślała. - Nic nie ryzykują, próbując mnie
zatrzymać. Nie muszę się martwić o ich bezpieczeństwo.
Własne bezpieczeństwo wydało się jej nieważne.
- Port kosmiczny Munto Codru do WU 9167: przygotujcie się na działanie pro-
mieni, chwycą was za pięć, cztery...
Artoo - Detoo wycofał się w bezpieczne miejsce i przycupnął! Leia patrzyła na ro-
bota.
- Dlaczego myślałam, że powinieneś znać moc tej wiązki? - spytała.
- ...trzy, dwa, jeden, start!
Kiedy promienie dosięgły „Alderaana" i zwolniły jego bieg, statek zadrżał gwał-
townie. Leia zwiększyła prędkość do maksimum. „Alderaan" aż zadrżał. Drgania statku
doprowadzały ją do bólu.
Tarcze ochronne „Alderaana" przeciwstawiały się promieniom ściągającym. Stat-
kowi udało się prawie od razu uwolnić od ich działania. Holownik zaatakował ponow-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
nie, z prędkością zupełnie zaskakującą w przypadku tak starej jednostki. „Alderaan"
walczył. Osłony falowały, zmuszone do pracy na granicy mocy.
„Alderaan" zwolnił, przedzierając się przez promień jak przez rwący strumień.
Gdybym naprawdę miała kłopoty, byłabym wielce zobowiązana temu, kto tak do-
brze kieruje tym statkiem - pomyślała Leia.
Tarcze ponownie się uaktywniły. „Alderaan" stopniowo zwiększył odległość od
holownika.
Zadrżał.
Wiązka się rozproszyła. Zmiana spowodowała tak silne szarpnięcie, że Leię wbiło
w fotel i pozbawiło tchu. Przezwyciężając ból, naprowadziła statek na właściwy kurs.
„Alderaan" złapał równowagę i zdecydowanie ruszył naprzód.
- Nie! - zawołał kontroler, do końca próbując ich ratować. - Tak mi przykro...
Każda gwiazda zamieniła się w wielobarwną smugę, oświetlając „Alderaanowi"
drogę.
- Udało się! - wykrzyknęła Leia.
Do jej uszu dobiegł pełen niepokoju i ulgi okrzyk.
- Co to?! - zawołała Leia.
Zerwała się z fotela i pobiegła na rufę. W drugiej kabinie, tej, która była pusta,
kiedy poprzednio do niej zaglądała, leżał na koi Chewbacca.
- Jak...? Co...? - Leia nie wiedziała, co powiedzieć. Artoo - Detoo podjechał i sta-
nął obok, swoim zwyczajem podśpiewując wesoło.
- Pozwoliłeś mu na to?! - wykrzyknęła. - Jak mogłeś? To dlatego podsunąłeś mi
myśl, że dzieci są w maszynowni? Żeby miał czas, aby się tu ukryć? On jest ranny! W
jaki sposób ma wyzdrowieć? Co mam zrobić z rannym Wookie'em?!
Urwała. Spróbowała się uspokoić. Była tak wściekła, że prawie nie mogła mówić.
Chewbacca zacharczał.
Leia wciąż musiała bardzo się skupić, aby zrozumieć, co mówi. Długo uczyła się i
słuchała, żeby móc się jakoś dogadać z najstarszym przyjacielem swego męża. Do tej
pory nie potrafiła mówić w języku Chewiego, ale zrobiła pewien postęp w rozumieniu
go.
Chewbacca był zrozpaczony, że nie upilnował Jainy, Jacena i Anakina, ale nawet
na chwilę od nich nie odszedł.
- Nie zamierzam wracać - oświadczyła Leia Artoo - Detoo. - Nie odwiozę go z
powrotem do doktor Hyos. Mam nadzieję, że wziąłeś wystarczającą ilość lekarstw!
W wyposażeniu „Alderaana" znajdowała się apteczka, ale Chewbacca był duży, a
jego rana rozległa. Leia miała tylko podstawowe leki, spakowane za dawnych czasów.
Podeszła do Chewiego i stanęła nad nim. Jęknął.
- Przykro mi, że jesteś ranny - powiedziała. - I wiem, że chciałeś pomóc. Ale żału-
ję, że nie zostałeś w Munto Codru. ' Każdy cię pozna, przecież dlatego nie mogłeś poje-
chać z Hanem! Nawet kiedy poczujesz się na tyle dobrze, żeby wstać, nie będziesz
mógł opuszczać statku.
Chewbacca w odpowiedzi krótko warknął.
- Przypuszczam, że masz rację - odparła niechętnie Leia. - Ciebie i Hana ludzie
rozpoznaliby natychmiast. Ciebie i mnie... j może nie. Będę musiała się nad tym zasta-
nowić.
Dotknął swą wielką dłonią grzbietu jej ręki. Jego palce, ciepłe i delikatne, chwyci-
ły ją za nadgarstek. Leia wyrwała i rękę, walcząc z gniewem.
- Śpij - rozkazała. - Powinieneś spać.
Wyszła, aby swoją złością znowu nie zrobić mu przykrości.
Opadła na fotel pilota.
Oddychała głęboko, powoli. To ćwiczenie nie sprawiało jej przyjemności, cały
czas była zła i zmartwiona. Rytuał uspokajania stanowił jedną z kilku umiejętności Je-
di, od których rozpoczynała naukę. Powiedziała Luke'owi, że już go opanowała, na co
odparł, że nikt w pełni nie rozumie technik Jedi.
„Za każdym razem, kiedy osiągasz kolejny poziom - powiedział wtedy - uświada-
miasz sobie, że tak naprawdę niczego nie rozumiesz i musisz zaczynać od początku, od
najbardziej podstawowych praktyk, i dowiedzieć się, czego nie rozumiałaś".
„Niezwykle zachęcające" - odparła Leia oschle, ale Luke nie , zwrócił uwagi na jej
ton.
„Rzeczywiście - odpowiedział. - To cudowne, prawda? Jest zawsze coś, czego
możesz się nauczyć. Ciągle coś nowego".
Puls i oddech powoli się uspokoiły. Pierwszy raz od rana poczuła cień nadziei,
promyk obecności jej dzieci. Ogarnęła ją tęsknota.
Do sterowni wjechał Artoo.
Promyk zniknął.
- Nie do ciebie mówiłam - burknęła Leia.
Artoo wyjechał, świergocząc żałośnie.
Musiała zaczynać od początku. Mogła użyć swojej niewyćwiczonej mocy zarówno
kiedy była spokojna, jak kiedy była wściekła. Miała nad nią więcej kontroli, kiedy była
spokojna, ale za to więcej siły, kiedy powodowała nią złość. Gniew okazywał się bar-
dzo niebezpieczny.
Wokół niej wirowały i migotały światła nadprzestrzeni. Gdzieś w jej bezmiarze
musiała odnaleźć ślad.
Musiała.
Zdała sobie sprawę, że go widziała, ale straciła z nim kontakt.
Zniknął.
Odpręż się - powiedziała do siebie. - Odpocznij, może wtedy uda ci się ich zna-
leźć.
Równie dobrze mogłaby powiedzieć sobie: przestań się martwić. Tego nie dało się
zrobić.
Zaprzestała więc wszelkich prób. Udawanie opanowanej nie miało sensu.
Zamiast tego wyrzuciła z siebie wściekłość, cierpienie i ból. Łzy napłynęły jej do
oczu i potoczyły się po policzkach. Do gniewu dołączył strach. Skoczyła z pięściami na
files without this message by purchasing novaPDF printer (
fotel pilota. Zanosząc się płaczem i jęcząc na przemian, mamrotała najgorsze zasłysza-
ne od przyjaciół Hana, ordynarne przekleństwa.
Krzyknęła.
Wściekłość, strach i ból rozleciały się na kawałki i zniknęły. Złamała je lśniąca
bielą i błękitem siła miłości i żalu.
Błękitnobiały bezkres przecięła jaskrawoczerwona linia. Jak nóż wbiła się w deli-
katne, tęczowe barwy nadprzestrzeni. Leia widziała ją, czuła i słyszała. Posmakowała i
powąchała.
Chwyciła ster „Alderaana" i rzuciła się za krwistoczerwonym śladem.
Artoo miał rację - pomyślała. - Dzieci tędy leciały, to nie było porwanie dla sportu.
Leię przeszedł dreszcz ulgi, a jednocześnie strachu. Dokonała trafnego wyboru.
Ale to oznaczało, że dzieci były w większym niebezpieczeństwie niż wyrwulf pana Ly-
ona.
Pod drzwiami sterowni, pomrukując, nerwowo krążył zmieszany i zmartwiony Ar-
too - Detoo.
Krystalizujący biały karzeł spadał jak kamień w kierunku Stacji Crseih, stopniowo
zbliżając się do czarnej dziury. Dwie gwiazdy wschodziły i zachodziły na zmianę, czy-
niąc dni długimi, a noce krótkimi.
Wdzięczny za choć kilka godzin względnego chłodu, Han szedł ścieżką biegnącą
pomiędzy spokojnymi strumykami i lśniącymi taflami sadzawek, prowadzącą do jego
kwatery.
Pokój oświetlony był blaskiem świateł odbitych od powierzchni powstałego w kra-
terze wulkanicznym jeziora.
Han zrzucił kurtkę, buty i padł na łóżko. Spacer był długi - Solo czuł się zmęczo-
ny, ale zadowolony.
Przestraszyło go buczenie świetlnego miecza. Rozejrzał się gwałtownie po pokoju.
Błękitny blask rozjaśnił wszystkie kąty, oświetlił nawet kępki kurzu pod łóżkiem, świa-
tło było zbyt silne, żeby rzucać cienie.
- Gdzie byłeś? - spytał Luke.
Leżał z wyciągniętymi nogami, na kanapie stojącej w rogu. Miecz zgasł, a pokój
znowu pogrążył się w ciemnościach.
- Wyskoczyłem nacieszyć się wakacjami - powiedział Han gładko. - A ty?
Światło świetlnego miecza przeszyło pijany mózg Hana jak sztylet.
- Boli mnie głowa - poskarżył się Han.
Luke wykonał kilka przepisowych cięć. Atak, obrona, pchnięcie. Powietrze drżało.
Ostrze omal nie dotknęło ściany, wiszącego dywanu i oparcia kanapy.
W świetle miecza Luke wyglądał upiornie. Zgasił ostrze.
- Co robiłeś? - spytał.
- Podreperowywałem nasze finanse.
Światło znowu rozbłysło. Han wstał, złapał kurtkę, pogrzebał w kieszeniach i wy-
ciągnął garść kredytów. Cisnął banknotami, które pofrunęły na łóżko i podłogę, a nie-
które aż do stóp Luke'a.
Luke spojrzał na nie obojętnie.
- Nie musimy podreperowywać naszych finansów - stwierdził.
- Jesteśmy za granicą! - wykrzyknął Han. - Pokazałeś na granicy list kredytowy i
wyśmiano cię. Może się zdarzyć, że dadzą ci w głowę w jakiejś ciemnej ulicy, zabiorą
go i wykorzystają gdzie indziej.
- Za to hazard - zauważył kwaśno Luke - jest niezwykle bezpieczny.
- Dziś wieczorem nie mogłem przegrać, mały - rzekł Han. - Myśleli, że mnie spiją
i wezmą się za mnie, lecz nie mogłem przegrać. Mogłem grać dalej, mogliśmy być bo-
gaci, ale pomyślałem: dlaczego mam być zachłanny? Ryzykować dla pieniędzy? Więc
złapałem moją wygraną, podziękowałem za mile spędzony czas, smaczne piwko i je-
stem z powrotem. Cały, zdrowy i bogaty.
- Martwiłem się o ciebie! - przyznał Luke. - Zniknąłeś bez słowa...
- Nie chciałem się z tobą sprzeczać - powiedział Han do szwagra. - Nie pozwolił-
byś mi wyjść.
- Skąd wiesz? Nie pytałeś.
- A pozwoliłbyś? - spytał przekornie Han.
- Nie.
- No widzisz.
- Mamy tu coś do zrobienia, misję, cel, ja... - upierał się Luke.
- Czy to coś złego? - warknął nagle zdenerwowany Han. - O co się tak wkurzasz?
- W Stacji Crseih zdarzyło się coś dziwnego - zaczął Luke. Mówił donośnym gło-
sem. - Coś niepokojącego, czego nie rozumiem. Powinniśmy uważać.
- Jestem na wakacjach - odparł Solo, próbując obrócić wszystko w żart. - Ostroż-
ność jest ostatnią rzeczą, o jakiej myślę.
Luke w milczeniu spoglądał w ciemne okno.
- Jestem zmęczony - rzekł Han. - Idę spać. Ranek zamierzam przespać i dostać do
łóżka śniadanie, a może także obiad. Być może pójdę znów do tawerny - ziewnął - zrób
to samo, mały. Odpręż się. Jeśli masz tu kogoś znaleźć, znajdziesz. Albo oni znajdą
ciebie.
Zdążył przez ten czas zdjąć koszulę, ale był zbyt zmęczony, żeby ściągać resztę
ubrania. Wskoczył do łóżka.
- Jutro poszukamy Threepia - powiedział do Luke'a.
- Już to zrobiłem - odparł Luke rzeczowo.
- Och, naprawdę? - wymamrotał półśpiący Han. - Gdzie on jest?
Niezdarnie złapał brzeg koca, chcąc się nim owinąć przed snem.
- Tutaj, gen... proszę pana - odpowiedział Threepio, wchodząc do pokoju, prawie
niewidoczny w swoim nowym, purpurowym przebraniu.
- To świetnie - sennie stwierdził Han. - Jutro ty i Luke możecie zapolować na
swego tajemniczego informatora.
Zamknął oczy, zanim zdążył zasnąć, usłyszał, jak chrapie.
- Już to zrobiłem, proszę pana - przyznał Threepio. - Ona jest tutaj.
Han obudził się z chrapnięciem. Usiadł.
- Ona? Tutaj? Po co ją tutaj przyciągnąłeś?!
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Walczył z sennością, próbując zrozumieć to, o czym przez cały czas rozmawiali.
Luke bawił się mieczem świetlnym. Nawet teraz mu nie zależało, aby się nie zdradzić?
Han nie bardzo panował nad językiem. Może ten informator wie, że Han Solo i Luke
Skywalker prowadzą badania dotyczące dziwnych doniesień za Stacji Crseih.
- Ponieważ musimy porozmawiać. - Nowy głos był cichy i wysoki, ale brzmiał
bardzo poważnie.
Han odwrócił się, z westchnieniem zawijając się w koc i chowając przed niepro-
szonym gościem.
- Przyjdź rano - rzucił spod przykrycia. - Albo lepiej po południu.
- Nie mamy czasu do stracenia, Solo.
Han zerwał się, ściągając z głowy pościel. Ona nie mogła wiedzieć, kim są...
Świetlny miecz Luke'a zamruczał, a ostrze rozbłysło, oświetlając ciemny pokój. W
upiornym świetle broni Jedi Han ujrzał twarz nieznajomej.
- Nie pamiętasz mnie, Solo - stwierdziła zrezygnowana. - Nie powinno mnie to
dziwić, ale mimo wszystko jestem rozczarowana, że wymazałeś mnie ze swej pamięci.
To jej głos przypomniał mu wszystko. Wziął oddech.
- Pozwól, że ci przedstawię...
- Xaverri? Xaverri! - zawołał Han do Threepia. - My się znamy.
Luke zgasił miecz. Pokój wypełniło blade, poranne światło płonącego wiru.
Han przestał się chować pod kocem i wstał. Waliło mu serce. Czuł się tak, jakby
przed chwilą brał udział w wyścigu.
Przed nim stała Xaverri. Była prawie jego wzrostu. Przedtem mogła patrzeć mu
prosto w oczy, ale dziś nie miała na sobie butów na wysokim obcasie, jakie zwykła no-
sić, kiedy ją poznał. Nie miała też drugich, czarnych kręconych włosów - obcięła je na
krótko. Zamiast przejrzystych jedwabi nosiła zwykłe spodnie i bluzkę.
- Pamiętam cię, Xaverri - powiedział miękko Han. - Oczywiście, że pamiętam.
Nigdy nie mógłbym zapomnieć.
Kiedy ją poznał, była beztroska i nierozważna, unikała jakiejkolwiek odpowie-
dzialności za swoje działania, kierując się wyłącznie fantazją. Balansowała na granicy
ryzyka. Han przez długi czas sądził, że po prostu to lubi. Zadowoleni i podekscytowani
narażali się na niebezpieczeństwa i wspólnie przeżywali ich skutki.
W końcu dotarło do niego, że Xaverri wcale nie troszczy się o to, czy przeżyje,
czy umrze. Nie mógł zrozumieć dlaczego.
Teraz wiedział.
Xaverri ryzykowała życie, wykorzystując każdą szansę na wyprowadzanie w pole
wyższych oficerów Imperium. Zawsze wygrywała.
Han zastanawiał się wtedy, czy było jej wszystko jedno: wygrać lub przegrać.
Kiedy wygrywała, dzięki dokonanej zemście smutek dziewczyny tylko trochę się
zmniejszał. Gdyby przegrała, oznaczałoby to śmierć, a wraz z nią ukojenie.
Zmieniła się. Przedtem ukrywała się pod makijażem, drogimi strojami i biżuterią.
Podkreślała złoty kolor skóry i malowała twarz. Delikatne brązowe oczy ginęły pod tę-
czowym blaskiem srebrnego, jaskrawozielonego czy też błyszczącego jak diament cie-
nia do powiek.
Do tej pory jej urodę zawsze przysłaniała warstwa sztuczności. Teraz jej blasku
nic nie mogło zaćmić. Han nie poznałby Xaverri na zdjęciu. Ale głos pozostał ten sam.
- Skąd wiedziałaś, że to ja?
- Jak to skąd? - odpowiedziała pytaniem. - To ja przesyłałam informacje.
- Dlaczego nie powiedziałaś, kim jesteś? Dlaczego nie używałaś jakiegoś znanego
mi języka?
- Ponieważ nie chciałam, aby moje informacje były łatwe dój odczytania - zawaha-
ła się. - I... nie byłam pewna, czy na nie odpowiesz, wiedząc, kto jest nadawcą.
Han chciał zaprotestować, lecz zrezygnował. Może ma rację - pomyślał. - Wstyd
mi to przyznać, ale może ' mieć rację.
- W pierwszej chwili cię nie poznałem - wyznał. Dotknęła jego brody.
- Ale gdy się odezwałaś...
Han poczuł się jak za dawnych lat, kiedy potrafili z Xaverri w przedziwny sposób
odgadywać nawzajem swoje myśli.
Nie mógł o tych dniach mówić wprost. Zaskakiwała go gwałtowność uczuć i siła
bólu, jaki czuł.
- Co przez ten czas robiłaś? - spytał. - Co robisz teraz, kiedy w Republice nie ma
już oficerów Imperium?
- Oni wciąż tu są, Solo - odpowiedziała.
Zawsze mówiła do niego: Solo. Tam, skąd pochodziła, nadane imię występowało
jako ostatnie po długiej liście tytułów rodowych. Dlatego sądziła, że jego imię brzmiało
Solo i że skoro posiadał tylko jeden przydomek, pochodził z jakiejś niższej klasy lub
był sierotą. Ustalili, że będzie na niego mówić Solo, a on się do tego przyzwyczaił.
- Nie odeszli. Niektórzy z tych, z którymi walczyłeś, nie żyją. Ale wielu cieszy się
powszechnym szacunkiem i robi wszystko, aby osłabić wasz rząd. Czekają na odpo-
wiedni moment.
- I będą czekać długo - stwierdził Han.
- Mam nadzieję. Nadal są jednak tak samo chciwi i przekupni jak dawniej. Kiedy
daję im więcej bogactw, lecą do nich jak pszczoły do miodu.
Jej uśmiech był bezlitosny.
- To ich słaby punkt, tym bardziej kiedy przestali mieć szczęście. Boją się, żeby
nie ściągnąć na siebie twojej uwagi. Potraktowałam ich okrutnie, ale nie mogą się po-
skarżyć.
Han się roześmiał, wyobrażając sobie aroganckich oficerów Imperium, których
wcześniej znał, trzęsących portkami ze strachu przed Xaverri. Nagle spoważniał.
- Powinnaś mi powiedzieć, kim są - stwierdził - i za kogo się podają. Wtedy Nowa
Republika będzie mogła ich sprawiedliwie ukarać.
- Moja sprawiedliwość jest bardziej surowa - oświadczyła Xaverri - i bardziej sa-
tysfakcjonująca. Być może, gdy odbiorę to, co mi się należy, wyjawię ci imiona tych,
których upokorzyłam i pozbawiłam władzy. Kiedy ich zniszczę, powiem ci, kim byli.
W ten sposób ja uczynię swoją sprawiedliwość, a Republika swoją.
Han żałował, że nie może uwolnić jej od wspomnień i potrzeby zemsty. Nie potra-
fił pomóc tej dziewczynie ani kiedyś, ani teraz. Zapragnął przytulić Xaverri od razu, jak
files without this message by purchasing novaPDF printer (
tylko ją rozpoznał, ale teraz poczuł się niezręcznie na samą myśl o tym. Cofnął się o
krok i rozejrzał za butami. Zmęczenie zniknęło.
- Widziałaś się wcześniej z Luke'em i Threepio, jak sądzę - powiedział.
Usiadł na brzegu łóżka, aby wciągnąć buty.
- Tak. - Xaverri skłoniła głowę w kierunku Threepia. - Nieczęsto spotykam się z
taką dyplomacją. - Odwróciła się do Luke'a. - Nie spodziewałam się też, że Nowa Re-
publika odpowie na moje ostrzeżenia, wysyłając tak znakomite osobistości.
- Zdecydowaliśmy...
- .. .że doniesienia zasługują na poważne rozważenie - wtrącił Han szybko, prze-
rywając Luke'owi w pół zdania.
Prawdopodobnie Jedi chciał powiedzieć to samo. Mogłoby mu się jednak wy-
mknąć, że Han potraktował te dziwne raporty jako pretekst do zrobienia sobie urlopu.
Nie chciał, aby wiedziała, że nie brał na serio przesyłanych przez nią informacji.
- Twój raport - ciągnął Luke - nie powiedziałaś nam nic o źródle tego dziwnego
zjawiska. Czy zrobisz to teraz?
- Nie - oparła Xaverri. Luke skoczył na równe nogi.
- Musisz! Kto...?
- Pokażę wam - przerwała.
- Po prostu powiedz! - krzyknął Luke.
- Nie uwierzyłbyś. Sam musisz to zobaczyć.
Jaina była jednym z wielu dzieci idących w szeregu korytarzem. Pomocnicy pil-
nowali, aby linia była prosta, podczas gdy proktor czuwał nad całością. Tigris szedł z
boku.
Czy zawsze jadają na obiad tylko to? - pomyślała.
Ciągle czuła smak zjełczałej, tłustej zupy, którą dostali. Spróbowała odrobinę i
grzecznie, tak jak ją uczono, była przecież dobrze wychowana, niezależnie od tego, co
mówił] Hethrir i proktorzy, powiedziała, że zupa jest zepsuta. Nici miała na myśli, że
źle smakowała... no dobrze, to właśnie - i myślała. A poza tym była zepsuta.
Nie zjadła jej. Pozostali zjedli. Porcję Jainy oddano czerwonozłotej centaurionce.
Ale mały chłopiec - byk, Vram, złapał talerz i zrzucił go na podłogę, a potem pobiegł
poskarżyć na dziewczynki. Pomocnicy dali mu w nagrodę owoc. Lubili Vrama.
Jainie zaburczało w brzuchu. Była bardzo, bardzo głodna.
Ktoś trącił ją w ramię. Obejrzała się.
- Zaraz bawić - powiedziała centaurionka. - Zabawa - mówiła z dziwnym akcen-
tem, ale Jaina zrozumiała.
W miejscu zrobiła kilka szybkich, tanecznych kroków, a małe kopyta zastukały
dźwięcznie o kamienną posadzkę.
Tigris obejrzał się, ale w tym momencie centaurionka była już gdzie indziej. We-
soło machała ogonem.
Jaina zastanawiała się, co ta mała zamierza zrobić.
Zabawa? - myślała. - Nie wierzę, że wstrętny Tigris kiedykolwiek pozwoli nam się
bawić. Dlaczego miałby mówić, co mają robić, skoro nie jest proktorem, nie sądzę, że-
by był nawet pomocnikiem.
Dzieci maszerowały kolejnym długim korytarzem. Jainę ciekawiło, dlaczego odle-
głości pomiędzy poszczególnymi miejscami były tak duże, a wszystko połączone zosta-
ło nie kończącymi się korytarzami. Zbudowanie czegoś takiego musiało być trudne.
Nawet Munto Codru, pocięty tunelami, łączącymi tysiące pokoi, schowków, okien i
kryjówek, nie dawał się porównać do tego miejsca. Tutaj nie było ani okien, ani drzwi,
ani zakrętów czy łuków. Każdy korytarz miał tylko początek i koniec, zakręcał najwy-
żej raz na całej długości.
Jaina zobaczyła światło! Prawdziwe światło, w pełni białe, a nie upiornie szare.
Świeciło prosto na nią i na dzieci idące z przodu. Chciała podbiec do niego. Chciała
krzyczeć z radości.
Dzieci wspinały się po schodach i znikały w świetle. Ich sylwetki rozpływały się
w nim, skąpane w jasnym blasku. Nie zwracały jednak na to uwagi. Kiedy Jaina zoba-
czyła słońce, wystawiła w jego kierunku twarz, pozwalając się zalać promieniom.
Chciałaby pobiec...
- Zatrzymać się.
Na rozkaz proktora wszystkie dzieci stanęły. Jaina była tylko o kilka kroków od
oślepiającego blasku na szczycie schodów. Wstrzymała oddech. Bała się, że zawrócą w
ciemność.
Proktor skinął na Tigrisa. Jaina rozpaczliwie zatęskniła do światła, pewna, że Ti-
gris wypchnie ją z szeregu i każe jej wrócić do ciemnej szkolnej izdebki albo do celi.
Tigris ujął ją pod brodę, aby spojrzała na niego.
- Na boisku wolno spacerować - powiedział. - Na boisku wolno spokojnie rozma-
wiać. Nie można krzyczeć. Nie można biegać. Nie można kopać w piasku. Nie wolno
podnosić liści. Zrozumiałaś?
Pokiwała głową. Brudnymi palcami uszczypnął ją w policzek. Pozwolił jej pójść.
- Nie można podchodzić do płotu! - zawołał za nią.
- Po co macie tyle zakazów? - zapytała Jaina.
- To nie jest zakaz - poprawił ją Tigris. - Jeśli zbliżysz się do płotu, zje cię smok!
Smok! Była zachwycona.
Proktorzy pozwolili dzieciom maszerować dalej, wiec Jaina wspinała się w górę,
do światła.
Było jasne i gorące, o wiele bardziej intensywne niż to, do którego przywykła.
Oślepiona blaskiem, zaniepokojona szukała wzrokiem Jacena, próbując zgadnąć, gdzie
się znajdują i którędy można by uciec do domu.
Po piasku biegł do niej wyrwulf szambelana. Uklękła i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Och, jak to dobrze, że nic ci nie jest! Zostawili cię tu samego? Mimo wszystko
szczęściarz z ciebie, nie musisz uczyć się tych bzdur!
Czarna, ciężka sierść drapała ją po twarzy. Na szyi zwierzak miał zapiętą metalo-
wo - skórzaną obrożę. Jaina popróbowała ją zdjąć.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Niestety, nie potrafię tego odpiąć - powiedziała. Nie miała dostatecznie silnych
palców.
Wyrwulf zaskomlał i oparł się o nią.
- Poszukajmy. - Jaina podniosła się z klęczek. - Zobaczmy, czy jest tu jakieś wyj-
ście.
Plac zabaw znajdował się na dnie kanionu. Kanion nie był bardzo głęboki, ale miał
niezwykłe strome i śliskie ściany. Trudno byłoby po nich wchodzić.
Musiał istnieć jednak jakiś sposób, aby się dostać na górę. Na szczycie jednego z
urwisk w swoich niebiesko - białych uniformach ćwiczyli proktorzy, wymachując, tnąc
i celując świetlnymi mieczami.
Jaina patrzyła na nich z niedowierzaniem. Jakim sposobem ci źli ludzie weszli w
posiadanie świetlnych mieczy? Świetlne miecze przeznaczono dla dobrych ludzi, dla
rycerzy Jedi. Chciałaby być wystarczająco duża, aby mieć własny miecz i uczyć się nim
władać. Chciała też zostać mechanikiem, pilotem statku kosmicznego i perkusistką.
Odwróciła się plecami do proktorów i dalej szukała możliwości ucieczki. Za nią
biegł wyrwulf.
Najdalszy koniec kanionu ogrodzono płotem. Jaina pomaszerowała w tamtym kie-
runku. Może nie byłoby tak trudno wdrapać się na niego, z całą pewnością łatwiej niż
sforsować skaliste zbocze.
Nie znajdowali się w Munto Codru. Ani na żadnej z planet, które kiedykolwiek
odwiedziła. Ta była bardzo mała. Horyzont, widoczny za płotem, wydawał się bardzo
bliski. Był zaokrąglony. Maleńkie gorące słońce wędrowało po niebie tak szybko, że
cienie zmieniały się w oczach.
To nie jest naturalna planeta - pomyślała Jaina. - Jest zbyt mała. Musi być sztucz-
na, zbudowana. W przeciwnym razie nie miałaby takiej grawitacji. I jak szybko się ob-
raca, dni tutaj trwają zaledwie kilka godzin!
W suchej ziemi próbowało rosnąć kilka ciernistych roślinek. Jaina nie miała za-
miaru zrywać ich kolczastych listków.
Nie znalazła tu nic, co mogłoby służyć do zabawy, tylko pusty kanion wysypany
piaskiem, schody i ten płot, zamykający ich wszystkich w środku.
Z tyłu ktoś ją potrącił. Okazało się, że to złotoczerwona centaurionka. Miała biało
nakrapiany zad i boki. Ponad skroniami, spomiędzy niesfornych, czarnych kręconych
włosów wystawały aksamitne guzki.
- Jesteś inna - stwierdziła.
- Nazywam się Jaina.
- A ja Lusa. - Spojrzała z ukosa na wyrwulfa. - Gryzie?
- Nie, ma tylko duże zęby. Czy widziałaś mojego brata? Jaina rozejrzała się, ale na
placu była tylko połowa dzieci, które przedtem widziała na sali. Lusa wzięła ją za rękę.
- Codziennie nas mieszają. Codziennie jest inaczej. Jutro w tej grupie będzie twój
brat, nie ja. Jutro ty będziesz w ich grupie, a ja wciąż w tej samej.
Jaina dopiero po pewnym czasie zrozumiała sposób mówienia Lusy.
Ona mówi mi o różnych rzeczach, które mogą się wydarzać - pomyślała Jaina. -
Ale to dobrze. Nie dzieje się nic strasznego. Wyłączywszy fakt, że chciałabym zoba-
czyć się z Jacenem teraz, a nie jutro czy pojutrze. Chcę wiedzieć, czy Anakin jest cały i
zdrowy.
Jaina szła z Lusa za rękę przez plac. Co kilka kroków Lusa podskakiwała i spadała
na ziemię na cztery nogi.
- Chcę biegać - powiedziała smutno, widząc, że Jaina przygląda się jej uważnie. -
Chcę biegać i skakać.
- Ja też - odpowiedziała Jaina.
Podskoczyła jak Lusa i spadła na nogi. Nie było to bieganie, ale pomagało. Wy-
rwulf z uwagą się im przyglądał.
Plac zabaw kończył się dziesięć kroków od ogrodzenia. Wszystkie dzieci space-
rowały, ale żadne nie odważyło się przekroczyć tej granicy.
Jaina zrobiła w tamtą stronę krok.
- Nie! - powstrzymała ją Lusa. - Smok... on cię pożre.
- Chcę zobaczyć smoka - oświadczyła Jaina.
Dlaczego właściwie mam wierzyć, że jest tam jakiś smok? - pomyślała po chwili. -
Hethrir powiedział, że mama nie żyje. Nie wierzyłam w to. Nie wierzę w nic, co on
powie. Nie wierzę też temu wstrętnemu Tigrisowi.
Rozejrzała się za Tigrisem, ale gdzieś zniknął. Stało tylko kilku znudzonych po-
mocników. Plotkując, prawie nie zwracali uwagi na to, co robią dzieci.
- Tam nie ma żadnego smoka - powiedziała Jaina.
- Jest - sprzeciwiła się Lusa. - Smok tam mieszka. Schował się w piasku!
Za ogrodzeniem znajdowały się pofałdowane przez wiatr wydmy.
- Nie ma tu takiego miejsca, w którym mógłby się schować smok - stwierdziła Ja-
ina.
Zrobiła jeszcze jeden krok.
Z piachu wynurzyła się olbrzymia jaszczurka. Warknęła. Jej głos zabrzmiał jak
grzmot, jak burza. Ziemię, płot i Jainę zasypał deszcz piasku.
Jaina zapiszczała ze strachu i z zachwytu. Wyrwulf zawył. Reszta dzieci uciekła,
chroniąc się w bezpiecznej okolicy schodów. Jaina chciała zostać tam, gdzie była, na
nie zadeptanym skrawku ziemi, aby zobaczyć, co zrobi smok. Ale Lusa ją odepchnęła.
Centaurionka za wszelką cenę zamierzała uciec do szybu i ciągnęła Jainę, ale ta ją od-
pychała i to zatrzymywało je obie.
Stały poza zakazanym terenem, ale obejrzały się, aby popatrzeć na smoka.
Zwierzę zachowało się tak, jakby Jaina nagle zniknęła. Kucnęło na czterech łap-
skach, machając swym ciężkim ogonem. Zaryczało. Popatrzyło w jedną stronę, potem
w drugą. Jest piękny - pomyślała Jaina - niezbyt zgrabny, ale silny. Smok posiadał gru-
be, umięśnione łapy i krótki, ciężki ogon z ostrym kolcem na końcu. Jego wielka, po-
dłużna głowa była prawie wyłącznie paszczą. Miał duże szczęki i wielkie, ociekające
śliną kły.
Jego ruski lśniły jak czarne, brunatne i różowe perły.
- Chowa się w piasek - powiedziała Lusa. - Ten piasek wygląda jak jego łuski.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Smok prychnął i zamrugał oczami. Zrobił kilka kroków do tyłu, machając ogonem
raz w prawo, raz w lewo. Mościł się wygodnie, zasypywał swe cielsko piachem, uży-
wając wielkich jak łopaty łap. Wyglądał jak wydma.
- Wspaniale! - wykrzyknęła Jaina.
Żałowała, że nie ma Jacena. Na pewno byłby zachwycony.
Może będzie okazja, aby mu o tym powiedzieć - pomyślała. - To nie zajmie mi
dużo czasu.
Omal nie przekazała mu tego myśląc o smoku. Wtem przypomniała sobie o zim-
nej, mokrej mgle Hethrira.
Postanowiła zaczekać.
- Co on je? - spytała.
- Dzieci - odparła Lusa przygnębionym głosem. - Nas, kiedy jesteśmy źli.
- Głuptasie - roześmiała się Jaina. - Czy kiedykolwiek widziałaś, jak kogoś zjadał?
- Nie, ale oni powiedzieli... - Lusa zamrugała czerwono - złotymi oczami. - Po-
wiedzieli nam... rozwścieczyli go. On jeszcze nikogo nie zjadł, tylko na nas ryczał.
Pomachała ogonem i odrzuciła do tyłu splątane włosy.
- Tylko na nas ryczał!
Jaina uśmiechnęła się szeroko.
Pozostałe dzieci ostrożnie opuszczały plac i zbierały się wokół Jainy i Lusy.
- Mogę się założyć, że nie je dzieci - oświadczyła Jaina. - Idę o zakład, że je... ro-
baki albo ryby, albo rośliny czy coś w tym rodzaju.
- Tu nie ma ryb! - zawołał Vram przemądrzale.
- Piaskowe ryby! - odcięła się Jaina. - Nigdy nie słyszałeś o piaskowych rybach?
Chyba nigdzie nie byłeś!
Dzieci pokiwały głowami. Ale żadne z nich nie weszło na zakazany obszar. Jaina
musiała przyznać, że smok, kiedy wynurzył się z piachu, mimo wszystko był przeraża-
jący. Może by jej nie pożarł, ale mógł rozdeptać płot i wleźć na nią, nawet tego nie za-
uważając.
Nagle niebo nad kanionem przecięły trzy statki.
- Spójrzcie tylko! - krzyknęła podniecona Jaina, wiedząc, po prostu wiedząc, że to
tata przyleciał, aby ich uratować swoim „Tysiącletnim Sokołem", a może mama podąża
,,Alderaanem".
Wyrwulf popatrzył za nimi i zaszczekał.
Jaina nie rozpoznała jednak żadnego statku. Dwa z nich były ciemne jak „Sokół",
jeden błyszczał jak „Alderaan", ale dwa pierwsze miały inny kształt, a trzeci był raczej
złoty niż srebrny.
Dzieci patrzyły na nie przerażone. Jaina spodziewała się, że zaraz podejdzie jeden
z pomocników i ją uciszy. Po czym wyśle wszystkich do łóżka bez kolacji. Czuła taki
głód, że żałowała nawet, że nie zjadła tej wstrętnej zupy. Było jej przykro, że krzyczała.
Jednak wszyscy pomocnicy i proktor zniknęli.
- Czy nie pilnują nas, gdy jesteśmy tutaj? - zapytała Jaina. Dzieci rozglądały się.
Pomiędzy nimi przeszedł szept strachu.
- O co chodzi?
Stały bez słowa, skupiając się bliżej siebie. Lusa nerwowo podskakiwała.
- O co chodzi, Lusa? Co się dzieje?
Lusa podniosła głowę, a jej oczy były szeroko otwarte ze strachu. Na twarz opada-
ła długa, kręcona grzywa.
- Przyjechali po nas, zbiorą nas... - Obronnym gestem zasłoniła aksamitne guzki
nad czołem.
- Odetną ci rogi! Wyrzucą cię! - Vram wskazał na Lusę, a potem na Jainę. - Zabio-
rą was, zabiorą! - zaśpiewał. – Za każdym razem, kiedy przybywają statki, lord Hethrir
zabiera niedobre dzieci!
Jaina pomyślała, że nie ma chyba gorszego miejsca niż to, ale w takim razie dla-
czego Lusa jest tak przestraszona?
- No dobrze! - powiedziała. - Kto chce zostać w tym j okropnym miejscu?
Wzięła Lusę za rękę.
- Pójdziemy razem, a potem przyjedzie po nas mój tata i nas zabierze!
- Ty nic nie rozumiesz! - krzyknął Vram. - Przeniosą was do różnych miejsc! Roz-
dzielą was.
To przeraziło Jainę. Lusa drżała. Mogli odesłać stąd Lusę. Mogli odesłać Jacena i
Anakina! Vram wesoło podskakiwał w miejscu, wskazując na Lusę. ,
- Słyszałem, jak mówili, że chcą cię zabrać i obciąć ci rogi! Na zawsze! Dobrze ci
tak!
Lusa skurczyła się ze strachu.
Nie mam rogów, które mogliby mi odciąć, więc co mi zrobią? - zastanawiała się
Jaina.
Mocniej ścisnęła rękę Lusy. Wyrwulf szambelana przytulił się do niej.
Lusa zmierzała w stronę dzieci, aż razem z Jaina połączyły się z grupą. Nie prze-
stawała się przesuwać aż do momentu, kiedy znalazły się w środku.
Jeśli będę trzymała Lusę za rękę, wszystko będzie dobrze - myślała Jaina. - Nie
będą mogli nas rozdzielić.
Palce Lusy były ciepłe. Centaurionka cały czas się trzęsła. Skuliła się i schyliła
głowę. Zmierzwiła włosy. Ale bez względu na to, co robiła, i tak była wyższa od in-
nych. Jej aksamitne, małe rogi wystawały ponad głowy pozostałych dzieci.
- Nie mogą odciąć ci rogów! - wyszeptała Jaina. - Jakżeby mogli? Są takie piękne!
- Obetną ci rogi, żebyś była brzydka - powiedziała Lusa drżącym głosem. - Obetną
ci rogi, abyś była posłuszna. Ale moje rogi jeszcze nie urosły. - Patrzyła na Jainę prze-
rażona. - Jeśli obetną mi aksamitną osłonkę, umrę!
Jaina przytuliła Lusę. Chciała zbić Vrama za to, że wszystkich przestraszył. Ale
mama mówiła, żeby nie bić. Pomyślała, j że jeśli wszystkie dzieci staną dookoła Yrama
i będą na niego patrzeć, to może się uspokoi.
Zanim jednak zdążyła wypróbować swój pomysł, ze schronu w dwóch rzędach
wymaszerowali pomocnicy. Na czele szedł proktor. Pomocnicy okrążyli dzieci dokład-
nie w taki sposób, w jaki Jaina chciała, by dzieci stanęły wokół Yrama.
- Stanąć w szeregu - powiedział nadzorca. - Stanąć w szeregu, prosto i równo.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Powiedział stanąć w szeregu! - Vram wypchnął z grupy jedno z najmłodszych
dzieci. Malec się potknął.
Jaina skoczyła, aby go złapać. Lusa odepchnęła ją do tyłu. Jaina wyślizgnęła się z
jej objęć i podbiegła do malucha. W momencie kiedy Vram podniósł rękę, chcąc ude-
rzyć, Jaina go powstrzymała. Znalazła się dokładnie naprzeciw niego. Odepchnęła jego
rękę. Upadł prawie do jej stóp. Musiała odskoczyć. Lusa podskakiwała przed nią, a wy-
rwulf warczał. Wszyscy patrzyli na byczka. Skulił się aż do ziemi.
Straszył nas! - pomyślała Jaina.
Gdyby wyrwulf szambelana na nią warczał, bałaby się tak samo.
Jasna skóra Yrama poszarzała, a jego najeżone zwykle włosy przykleiły się do
głowy. Cofał się. Malec w popłochu dołączył do grupy.
Nagle Yram wyprostował się wyzywająco. Twarz poczerwieniała mu z zadowole-
nia.
- Lepiej ustawcie się w szeregu.
- Ustawić się w szeregu! - Głos Hethrira przyprawił Jainę dreszcz.
Stał na szczycie schodów. Mówił łagodnie, ale wszyscy znali ten ton jego głosu.
Dzieci, wystraszone, przestały zbijać się w grupę i szurając stopami w piasku ustawiły
się w nierównym szyku.
Yram podbiegł do Hethrira i spojrzał na niego.
- Chciałem, żeby się ustawili! Ustawiałem ich, lordzie Hethrirze!
- Widziałem - powiedział Hethrir delikatnie. Położył rękę na głowie Yrama i
zmierzwił posklejane włosy.
Szybko przemieszczające się słońce dotknęło zbocza kanionu. Zaszło w ciągu mi-
nuty. Jego blask zalał wszystko dookoła był tak jasny, że oślepił Jainę.
Hethrir zrobił kilka kroków naprzód. Rąbek jego długiej białej szaty zaszemrał,
ocierając się o piasek.
Za nim maszerowali proktorzy, ubrani w białe uniformy j z wypolerowanymi me-
dalami i błyszczącymi epoletami. Świetlne miecze mieli zatknięte za pas.
Nadeszła większa grupa pomocników, prowadząc pozostałe! dzieci. Był wśród
nich także Jacen. Jaina chciała do niego podbiec, ale bała się, że znowu wpędzi wszyst-
kich w kłopoty.
Na końcu po schodach wspiął się Tigris. W objęciach trzymał śpiącego Anakina!
Nie była to pora, w której Anakin zwykł sypiać.
Co się z nim dzieje? - zastanawiała się Jaina. - Zrobili mu coś? Mam nadzieję, że
tylko go uśpili. Tak jak wtedy na łące, kiedy nas porwali.
Pomocnicy ustawili grupę Jacena naprzeciw grupy Jainy. Proktorzy stanęli w sze-
regu przed Hethrirem, a pomocnicy za nim.
Stanąwszy w centrum utworzonego w ten sposób kwadratu, Hethrir odwrócił się w
stronę Jainy, Lusy i wyrwulfa szambelana. Vram patrzył na nich z paskudnym
uśmieszkiem. Lusa tupała jedną z tylnych nóg. Vram podbiegł za Hethrirem.
- Idź do szeregu. - Jainę przeraził głos Hethrira.
- Nie! - Chciała, aby się na nią wściekł, aby ją wysłał razem z bratem.
Nagle znalazła się w szeregu. Poczuła się jak spoliczkowana.
Nie będę płakać! - pomyślała z furią. - Nie będę!
Anakin sennie zakwilił i ucichł. Jaina chciała do niego biec, ale nie mogła się po-
ruszyć.
Wyrwulf warczał. Nagle zawył, spuścił uszy po sobie i skulony stał nieruchomo.
Lusa została sama. Hethrir wbił w nią swe mrożące krew w żyłach spojrzenie.
- Pożałujesz, że mi się sprzeciwiłaś. Odwrócił się do niej plecami.
Centaurionka schowała się do szeregu. Drżała. Wyrwulf ; skradał się w stronę Ja-
iny.
Hethrir skinął na rząd proktorów. Jeden z nich dumnie wyprostowany wystąpił z
szeregu.
- Sprawdziłeś się - powiedział Hethrir. - Jesteś godny tego, aby dołączyć do mojej
czołówki. Jesteś godzien dołączyć do Młodych Imperium.
Do młodego podeszło dwóch, trzymających płaszcz sięgający kolan, proktorów.
Płaszcz nie był całkiem biały, miał delikatny niebieski odcień. Młody ubrał się w niego.
Pogłaskał futrzane wyłogi. Miał rozpromienioną twarz.
- Dziękuję, mój panie! Niech żyje Odrodzone Imperium!
- Niech żyje Odrodzone Imperium! - odkrzyknęli proktorzy, tak głośno, że Jaina
aż podskoczyła.
Wiedziała, że Imperium było złe. Kto i dlaczego chciał je przywrócić? Hethrir ski-
nął na jednego z pomocników.
- Zasłużyłeś na oczyszczenie. – Położył mu rękę na głowie. - Teraz jesteś prokto-
rem. Będziesz służył Imperium.
Chłopaka otoczyło trzech proktorów. Kiedy od niego odstąpili, stał dumnie wy-
prostowany, ubrany w jasnoniebieski uniform właściwy tej randze.
Na koniec Hethrir położył rękę na głowie Vrama.
- Dobry chłopiec - powiedział. - Od dzisiaj jesteś jednym z moich pomocników.
Inny pomocnik wystąpił naprzód, trzymając w ręce rdzawo - czerwoną tunikę.
Dwóch innych zdjęło z Yrama poplamioną koszulę i zszargane spodnie. Wciągnęli mu
przez głowę nowy strój. Wyprostował się dumnie i uśmiechnął pyszałkowato.
Hethrir odwrócił się do dzieci z rzędu Jainy. Spojrzał prosto na Lusę, która przera-
żona odwróciła twarz.
Lord skinął na nią. Lusa nerwowo podskoczyła do przodu.
Mężczyzna wyciągnął świetlny miecz. Na jego końcu nie było soczewki, jedynie
mała szklana bańka. Jaina próbowała zgadnąć, jak go sfałszowano.
- Patrz - rozkazał Hethrir.
Szklana bańka zalśniła i znowu zgasła.
- Weź go - powiedział do Lusy. Centaurionka posłuchała.
- Zapal go - rzekł. - Tak jak ja.
Lusa obejrzała broń ze wszystkich stron, próbując zgadnąć, w jaki sposób Hethrir
narzędzie ożywiał.
- Wykorzystaj swój umysł - poradził jej. Popatrz jeszcze raz.
Skinął na nowego młodego Imperium. Młody ujął świetlny miecz. Ostrze zalśniło i
zabrzęczało.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Świetlny miecz był inny niż ten, który miał wujek Luke. Aby go włączyć, musiał
użyć Mocy. Hethrir chciał, aby Lusa zrobiła to samo z podrobioną bronią.
A Lusa to potrafiła! Przez ułamek sekundy Jaina poczuła, że jej przyjaciółka umie
wejść w kontakt z Mocą i posługiwać się nią. Była niedoświadczona i nie wyćwiczona,
ale miała zdolności. Jaina wyobraziła sobie siebie i ją jako rycerzy Jedi. Przemierzają
galaktykę i walczą ze złem, złem takim jak Hethrir i jego Odrodzone Imperium.
Na Lusę spadła mgła Hethrira. Zablokowała ją. Szklana bańka pozostała ciemna.
- To nie w porządku! - krzyknęła Jaina.
Ją także dosięgnęła zimna, mokra mgła. Jaina jęknęła. Lusa zaniechała prób i sko-
czyła na pomoc koleżance. Mgła w pół skoku dopadła ją i powaliła na ziemię. Zawo-
dząc próbowała wstać.
- Przegrałaś - powiedział Hethrir do Lusy.
Dwóch pomocników podciągnęło ją na nogi i odwlekło dalej.
- Nie! - zapiszczała. - Nie!
- Nie sprzeciwiaj mi się - rzucił Hethrir. - Robię to dla twojego dobra.
Jaina wstała z wysiłkiem, podbiegła do Lusy i zarzuciła jej ręce na szyję. Wyrwulf
biegał tam i z powrotem warcząc. Lusa uścisnęła Jainę, dotykając ciepłymi, miękkimi
guzkami jej głowy. Gorące łzy napłynęły Jainie do oczu.
Powoli, powoli mgła Hethrira oddzielała je od siebie. Bez względu na to, jak bar-
dzo Jaina starała się zostać na miejscu, mgła wygrywała. Czuła się tak, jakby znalazła
się nad przepaścią. Ręce Jainy ześlizgnęły się z szyi Centaurionki. Lusa zaparła się no-
gami o ziemię. Hethrir odciągał je coraz dalej od siebie.
Złapały się z całej siły za ręce.
Dopóki będę ją trzymała za rękę, wszystko będzie w porządku - myślała usilnie Ja-
ina. - Dopóki...
Uścisk się rozluźnił.
Lusa krzyknęła. Jaina dosięgnęła jej ponownie, ale Hethrir natychmiast obezwład-
nił dziewczynkę, znowu spowijając mokrą mgłą. Kontakt został przerwany, Jaina stra-
ciła równowagę i upadła.
Nie mogła wstać. Leżała, płacząc z bólu i wysiłku. Jacen krzyknął coś i pobiegł w
jej kierunku, ale jego także Hethrir powalił na ziemię.
Kazał im leżeć, podczas gdy sam sprawdzał resztę dzieci. Niektóre uruchomiły
miecz świetlny. Jednak większość nie była w stanie tego zrobić. Ogłuszona niewidzial-
ną mokrą mgłą, Jaina nie potrafiła powiedzieć, czy Hethrir któreś oszukał.
W ten sposób dzieci podzielono na dwie grupy. W jednej znalazła się Jaina i Ja-
cen, a w drugiej Lusa. Lusa stała drżąca, ze spuszczoną głową. Wyrwulf szambelana
legł przed nią i sapał. Hethrir nie sprawdził wyrwulfa. Wskazał na niego, nawet nie pa-
trząc, a dwóch pomocników podeszło do zwierzęcia i przypięło mu do obroży łańcuch,
na którym odwlekli go na bok.
Wszystkie dzieci były przerażone, płakały i lamentowały, kuląc się lub liżąc
sierść, wyrażając w ten sposób strach i ból.
Malcy należący do grupy Jainy były ludźmi. Kilkoro dzieci rasy ludzkiej znalazło
się także w grupie Lusy, ale tam większość była innego pochodzenia. Jaina pomyślała,
że to dziwne. Proktorzy i pomocnicy także należeli do rasy ludzkiej. To nawet więcej
niż dziwne.
Lusa obejrzała się i popatrzyła na Jainę.
- Weź mnie — powiedziała Jaina do Hethrira. - Weź mnie zamiast niej, nie zabie-
raj Lusy, nie odcinaj jej rogów!
Hethrir nawet na nią nie spojrzał. Proktorzy odmaszerowali w dół schodami. Za-
dźwięczały ich medale. Kilku pomocników poszło z grupą Lusy. Dwóch z nich wiodło
warczącego wyrwulfa.
W tunelu echem odbijał się szloch Lusy.
- Lusa! - zawołała Jaina. Vram wskazał na Jainę.
- Jaka głupia, jaka beznadziejnie głupia!
Może po prostu wracają do siebie, do swoich cel - pomyślała Jaina desperacko. -
Może to mnie i Jacena Hethrir chce wysłać! I może Anakina! Bo sprawiamy tyle kłopo-
tów! Nie mamy rogów do odcięcia. Gdyby to Lusa została, a nie my, ona byłaby bez-
pieczna!
Hethrir podszedł do Jainy. Popatrzył na nią. Jego spojrzenie musnęło w przelocie
jej twarz. Przygniatające uczucie mokrej mgły zniknęło. Wstała. Jacen także się pod-
niósł. Padli sobie w objęcia. Jaina czuła się bardzo, bardzo zmęczona.
- Tędy - zakomenderował Hethrir swoim miłym głosem. Mówił do wszystkich, nie
tylko do Jainy. - Wróćcie do siebie i uczcie się pilnie. Inne dzieci odesłałem, bo nie by-
ły tak dobre jak wy. Zostajecie, ponieważ oczekuję, że będziecie moją chlubą.
- Nigdy! - krzyknęła Jaina. - Nigdy, Lusa była tak samo dobra jak ja, nigdy nie
zrobię nic, aby stać się twoją chlubą!
files without this message by purchasing novaPDF printer (
ROZDZIAŁ 5
„Alderaan" wyskoczył z nadprzestrzeni. Szkarłatny ślad' prowadził w zimny i
ciemny zakątek galaktyki. Najbliższa gwiazda znajdowała się lata świetlne stąd.
Ślad zatarła eksplozja strachu, bólu i rozpaczy.
Leia krzyknęła.
Jeśli zrobili coś moim dzieciom... - pomyślała. - Jeśli spadł im włos z głowy, je-
śli...
Ból powoli ustępował.
Nie czułam śmierci - stwierdziła w duchu. - To nie było to! To nie Jaina i Jacen
ani nie Anakin! A więc kto?
Strach, który wyczuła, nie pochodził od umarłego, ale od żywej istoty. Na samą
myśl, co mogło się zdarzyć osobie, która emanowała takim lękiem, Leię przeszedł
dreszcz.
Zlana potem i słaba z wyczerpania odetchnęła głęboko.
Skierowała czujniki „Alderaana" w przestrzeń. Patrzyła i słuchała.
Natrafiła na jakiś statek.
- Jest! - wykrzyknęła. - Mam cię!
Przezwyciężyła chęć natychmiastowego rzucenia się w pogoń. Gdyby to zrobiła,
zamiast odnaleźć dzieci, wpadłaby w pułapkę.
W sterowni pojawił się Artoo - Detoo.
- Tym razem także cię nie wołałam! - powiedziała. Artoo odczytał z czujników
znak statku i odtworzył go.
Następnie obok wyświetlił drugi ślad: zapis statku porywaczy. Żaden z nich nie
był podobny do znanych jej wcześniej.
- Nie! - wykrzyknęła. - Nie, to muszą być one! Podążałam za nimi aż do tego
miejsca i nie natrafiłam na żaden ślad. Może statek był zamaskowany...
Powiększyła obraz nieznajomego statku. Z wrażenia aż ją zatkało. Ujrzała wielki,
ciężki pasażerski frachtowiec, taki jakie Imperium wykorzystywało do transportowania
kolonistów z jednej gwiazdy na drugą. Sunął wolno, przewożąc swój ładunek z prędko-
ścią podświetlną. Imperium nie troszczyło się o to, czy koloniści, polityczni więźnio-
wie, skazańcy i inni nieudacznicy, stracą kontakt z rodzinami i przyjaciółmi, którzy żyli
swoim własnym życiem, starzeli się w tym czasie i umierali. Koloniści spali, marząc o
nowym świecie, który ich przyjmie, albo pogrążając się w sennych koszmarach o świe-
cie, który ich zniszczy. Byli niewolnikami, zsyłanymi, aby przygotować nową planetę,
zbudować nowy świat do czasu, kiedy ich panowie znowu ich dopadną.
Szukaliśmy tych statków - pomyślała Leia. - Próbowaliśmy je ratować. Nic dziw-
nego, że nie mogliśmy ich znaleźć. Były tak daleko, prawie na końcu nicości.
Leia zmarszczyła brwi. Pasażerski frachtowiec był zaniedbany, dryfował z wyłą-
czonymi silnikami i ledwie działającymi wewnętrznymi mechanizmami.
- Co tutaj robi? - zastanawiała się głośno. - Nie możemy tak po prostu przeciąć mu
drogi, to zbyt ryzykowne.
Czujniki „Alderaana" zbadały drugi statek, potem trzeci.
- Nie wierzę... - wyszeptała Leia. Zauważyła pełne dwa tuziny jednostek.
Znalazła też cmentarzysko porzuconych statków. Skupione w grupę wolno prze-
mieszczały się, krążąc wokół siebie nawzajem w poplątanym, chaotycznym tańcu.
Chewbacca warknął - był to wyraz smutku i zrozumienia.
Leia wyskoczyła z fotela pilota.
- Co ty wyprawiasz? Dlaczego wstałeś?! Miałeś... - Urwała. Gdyby zarzuciła
Chewiemu, że chyba sam chce się wykończyć, mógłby jej przyznać rację.
Pokuśtykał naprzód i z trudem usadowił się w fotelu drugiego pilota. Popatrzył na
nią. Zgromiła go wzrokiem, ale PO chwili jej spojrzenie złagodniało.
- Przepraszam - powiedziała. - Winiłam cię. Nie powinnam była tego robić. Nie
wiem, co się tam wydarzyło, ale cokolwiek to było, nie mogłeś tego powstrzymać. Ja
też nie. Może nawet Luke nie potrafiłby nic zrobić.
Chewbacca dotknął grubego brązowego futra na szyi. Sięgnął do policzka przecze-
sując sierść i odsłonił fragment sztywnych białych włosów. Przez chwilę pozwolił jej
na nie popatrzeć i znowu je zakrył.
- Czy to...? Zaryczał w odpowiedzi.
Chewbacca był niewolnikiem. Nie kolonistą - niewolnikiem, ale dawnym ofice-
rem, należał do Imperium. Leia niewiele wiedziała o tej części jego życia. Został po-
rwany z ciemnych i tajemniczych lasów jego świata. Uwiązany na łańcuchu, karany za
stawianie jakiegokolwiek oporu, pracował do upadłego.
Z armii Imperium wyratował go młody Han Solo. Ocalił mu życie, ponieważ ża-
den Wookie nie mógłby przeżyć zbyt długo jako niewolnik.
- Czy to zdarzyło się tutaj? - zapytała Leia. - Imperium grabiło statki i wykradało
pasażerów? To nie ma sensu!
Wskazała w kierunku raportów napływających z czujników.
- To są z pewnością kolonialne statki Imperium.
Imperium nie porywało pasażerów swoich własnych jednostek, ponieważ ci, któ-
rzy nimi podróżowali, już byli niewolnikami. I nie porzucało statków takich jak te. Ra-
czej odebrałoby je i ponownie wykorzystało. To było złe, ale skuteczne.
Leia przyjrzała się raportowi z bliska.
- O nie... - wyszeptała.
Na tych frachtowcach ciągle jeszcze przebywali pasażerowie. Wielu z nich dawno
zmarło, ale niektórzy wciąż żyli. Ledwie żyli.
Xaverri pokazała Hanowi drogę, która wiodła do następnego sklepienia. Szlak
prowadził w gęstwinę wysokich krzaczastych zarośli. Splątane gałęzie tworzyły nie-
przenikniony mur i pokryty obficie liśćmi dach, przepuszczający jedynie ponure, ciem-
nozielone światło. Ścieżka wiła się, prowadząc coraz głębiej i głębiej w gąszcz.
To wygląda na jakąś pułapkę - pomyślał Han. - Ufam Xaverri, przynajmniej daw-
niej jej ufałem, i nigdy nie musiałem j żałować.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Wtedy ufał jej sercem.
- To były stare, dobre czasy - powiedział do siebie. - Teraz j wszystko się zmieni-
ło.
Szedł za Xaverri, a za nim podążali Luke i See - Threepio. Ścieżka była tak wąska,
że musieli iść jedno za drugim.
Jaka szkoda - pomyślał, nie pierwszy raz podczas tej wyprawy - że nie ma z nami
Chewiego.
- Popatrz, mistrzu Luke - powiedział Threepio. - Każdy z tych liści ma inny
kształt. Spójrz, spadają, kiedy ich dotykam.
Słysząc zrzędliwy głos Threepia, Han po raz pierwszy zwrócił uwagę na liście.
Robot miał rację, były rzeczywiście bardzo zdeformowane, o nieregularnych kształtach,
upstrzone różnokolorowymi cętkami. Przeczesał je ręką i liście lekko opadły na ziemię.
- Ciekawe - zaczął Threepio - może raczej powinniśmy wrócić na statek i zamon-
tować wskaźniki radiacji. Sądzę, że promieniowanie, jakiemu poddane są sklepienia,
przekracza możliwości zabezpieczające stacji. - Jego głos ucichł, kiedy Han mijał ko-
lejny zakręt. - Dlaczego? Czuję, jak moje inteligentne obwody eksplodują pod naporem
radiacji.
- Moim zdaniem twoja inteligencja działa bez zarzutu - stwierdził Luke.
Han chrząknął i wydłużył krok, aby dogonić Xaverri. Chciał porozmawiać z nią na
osobności.
Ale kiedy znalazł się tuż za nią, nie mógł się zdecydować, co ma mówić. Chciał
się dowiedzieć, co wydarzyło się w jej życiu przez ten czas, ale czuł zupełnie nieuza-
sadnioną nieśmiałość.
- Rozpoznałaś Luke'a - powiedział do Xaverri.
- Tak.
- A twierdził, że nikomu się to nie uda.
- Zażądałam jakiegoś dowodu, że jest prawdziwym przedstawicielem Nowej Re-
publiki. Zdjął z siebie przebranie.
- A więc na początku wyglądał inaczej?
- Zdecydowanie. Ale uwolnił mnie od swojego wpływu. Wzdrygnęła się.
- On jest naprawdę niezwykły, Solo. Nawet nie przypuszczałam, że zrobi na mnie
takie wrażenie.
- Ma talent - stwierdził Han. - Tyle że nigdy nie miał szansy, aby ukończyć for-
malny trening.
- Och - westchnęła. - Podobno to może być bardzo niebezpieczne.
- Tak. I miał okazję, żeby się o tym przekonać.
- Słyszałam... jakieś plotki na ten temat - powiedziała Xaverri.
- Tak? - spytał Han. - Sądziliśmy, że udało nam się utrzymać to w tajemnicy.
- Być może - odparła Xaverri - ale nie należę do ogółu... i włożyłam wiele wysił-
ku, aby znaleźć nowe kontakty.
- Niektóre z nich były lepsze niż moje - stwierdził Han, strapiony tym odkryciem.
- Niektóre z nich były inne niż twoje, Solo - odparła Xaverri. - Jest wielu ludzi,
którzy porozmawiają ze złodziejem, może nawet z młodym przemytnikiem... a nie będą
gadać z generałem Nowej Republiki.
Han nie lubił się przyznawać do tego, że aż tak się zmienił. Ale czy tego chciał,
czy nie, była to prawda.
- Byłabyś cenna dla Republiki.
- Ja? - zachichotała. - Nie. Od razu stałabym się bezwartościowa.
- Twoja praca byłaby tajemnicą.
- Nic nie jest tajemnicą. Wiesz o tym, Solo.
- W takim razie dlaczego się z nami skontaktowałaś? Czego chcesz?
- Od ciebie niczego! - powiedziała ze złością. - Republika tylko utrudnia mi pracę.
Jesteś bezwartościowy jako ofiara, zbyt honorowy... i zbyt tępy!
Rzuciła mu pełne wściekłości spojrzenie, ale jej gniew zelżał. Była zmartwiona.
- Dowiedziałam się o pewnym zjawisku, które jest dziwne i niebezpieczne. Zbada-
łam je. Może być groźne dla Republiki.
- Przed chwilą powiedziałaś, że nie lubisz Republiki - stwierdził Luke.
Han drgnął. Luke szedł za nimi nie odzywając się, nie przypominając im o swojej
obecności.
- Ona nie powiedziała, że nie lubi Republiki - sprostował Threepio z właściwą so-
bie pedanterią. - Powiedziała...
- Nie mam nic do zarzucenia Republice - wtrąciła Xaverri. - Moje dochody są ma-
łe, ale nie potrzebuję więcej, aby przeżyć. Być może powinnam ustąpić.
- Ale powiedziałaś... - zaczął Han.
- Musisz pamiętać, jak to było! - warknęła Xaverri. - Za rządów Imperatora jego
banda najechała na nasze domy. Za rządów Imperatora naszą jedyną bronią stała się ko-
rupcja i szantaż. Za rządów Imperatora potrzebowałam wielkich sum pieniędzy, aby
ustrzec mój świat przed najazdami, moich przyjaciół przed śmiercią, a ich dzieci przed
wpływem gangów. Ale nawet to... czasami moje wysiłki nie wystarczały.
Głos jej się załamał. Han ujął ją za nadgarstek. Ich palce splotły się na chwilę,
uścisnęła go lekko i puściła jego rękę. - Taak - przyznał. - Pamiętam, jak to było.
- Więc sam widzisz - powiedziała Xaverri, jeszcze raz starając się zapanować nad
swoim głosem - dzięki Republice już nie potrzebuję wielkich kwot. - Uśmiechnęła się
szyderczo. - Tylko średnich.
- Jak daleko jeszcze? - spytał znienacka Luke.
- Jeszcze trochę - odparła Xaverri. - Czyżbyś był zmęczony, Jedi?
- Jestem ciekawy.
- Cierpliwości, mały - mruknął Han.
Zupełnie jak za dawnych czasów, kiedy Luke był niecierpliwy i pełen entuzjazmu.
Ostatnio rozwinął zdolność znajdowania nadprzyrodzonego spokoju. Hana to dener-
wowało.
Szli wciąż przez zielony labirynt, nie odzywając się do siebie. Ścieżka wiodąca
przez gąszcz stawała się coraz węższa, krzaki sięgały coraz niżej. Han musiał się schy-
lać, gałęzie z cienkim piskiem skrobały purpurowy lakier Threepia.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Hana zaczęły boleć plecy, a marsz nagle przestał przypominać stare, dobre czasy.
W końcu, kiedy był już bliski poddania się i zamierzał poprosić o chwilę odpo-
czynku, tunel się skończył, wychodząc prosto na półprzeźroczystą kopułę. Xaverri
zniknęła w wejściu. Han sztywno poszedł za nią. Za nim podążył Luke, szeleszcząc ci-
cho szatą przy każdym ruchu.
- Zatrzymajcie się, proszę, nie mogę się schylić - poprosił Threepio. Zabrzęczał,
ocierając się o ścianę, zazgrzytał i wgramolił się, z trudem dołączając do reszty.
Han rozejrzał się. Wewnątrz kopuły było prawie tak samo ciemno jak w zielonym
tunelu. Ale tam tajemnicza zieleń związana była z życiem i wzrostem. Panujący tutaj
półmrok sprawiał przygniatające wrażenie.
Wokół majaczyły olbrzymie szare głazy. Umiejscowiły się na skraju urwiska i
częściowo obsuniętej ścianie wielkiego krateru.
Xaverri zbliżyła się do wierzchołka dużego, roztrzaskanego kamienia. Han wspiął
się za nią. Z tego dogodnego punktu obserwacyjnego mieli widok na cały obszar chro-
niony sklepieniem. Powierzchnia podłoża znajdowała się nisko, dużo niżej. W centrum
krateru dostrzegli skupisko domków. Wszystkie miały złoty kolor i świeciły z daleka.
Była to jedyna plama światła i koloru, jaką Han mógł dostrzec. Jej delikatne zarysy
tworzyły na tle skał dziwny wzór.
Han zastanawiał się, co oznaczał ten wzór.
Do krateru wiodło kilka nierównych ścieżek. Wszystkimi podążali ludzie, przeci-
nając spustoszoną, pokrytą lawą ziemię. W stronę zabudowań ciągnął nie kończący się
pochód istot pochodzących ze wszystkich możliwych planet. Nikt nie szedł w przeciw-
nym kierunku.
- Oto nasz cel - powiedziała Xaverri.
- Czego szukamy? Dlaczego to ma być takie wyjątkowe? Potrząsnęła głową, od-
mawiając odpowiedzi.
- Jeśli sam tego nie zobaczysz, nie uwierzysz.
Luke ruszył naprzód, chowając się w przerwie pomiędzy dwiema skałami. Xaverri
ześlizgnęła się szybko z miejsca, w którym stała. Lekko dotknęła rękawa Skywalkera,
ale zaraz schowała rękę za siebie. Luke zatrzymał się, ukryty za kamieniami.
Han stanął obok.
- Co jest grane, mały?
Luke był blady i spięty. Wpatrywał się w jakiś odległy punkt w przestrzeni, a rękę
wsparł na rękojeści świetlnego miecza.
Threepio nachylił się nad nim zatroskany. Przyłożył do czoła Luke'a jeden ze
swych długich purpurowych palców. Luke potrząsnął gwałtownie głową, wysuwając
się spod dotyku Threepia.
- Obawiam się, że mistrz Luke nabawił się jakiejś dolegliwości - stwierdził andro-
id. - Ma nienormalnie niską temperaturę. Być może jest to rodzaj choroby spowodowa-
nej lądowaniem...
- Threepio - powiedział cierpliwie Luke - twoje czujniki pochlapały się purpurową
farbą, to wszystko.
Zmartwiony Threepio obejrzał swój palec.
- Threepio ma rację - zaoponował Han. - Wyglądasz paskudnie. Coś nie tak?
- Nie... nie wiem - zająknął się Luke. - Coś... coś jest tutaj, ale nigdy przedtem... -
Ponownie zagapił się, tak jakby wcale nie rozpoczął rozmowy.
- Jedi! - zawołała Xaverri.
Luke niechętnie obejrzał się za siebie.
- Pozwól, żebym cię prowadziła - powiedziała. - Jestem już przyzwyczajona.
Znam prostą ścieżkę, biegnie dalej wzdłuż grzbietu... Wolałabym, aby nikt się o niej nie
dowiedział.
Luke popatrzył na głazy, jakby potrafił je przeskoczyć, ześlizgnąć się po brzegu
urwiska, nie zwracając uwagi na ledwo widoczną stronią, wijącą się ścieżkę, i rzucić się
biegiem w dół.
I pewnie mógłby to zrobić - pomyślał Han.
- Dobrze - odpowiedział Luke.
Tigris na wezwanie lorda Hethrira poszedł do jego gabinetu. Niósł ze sobą Anaki-
na, który spał dłużej niż jakiekolwiek dziecko, jakie dotychczas widział.
Hethrir wyłożył swój prywatny gabinet najlepszym drewnem, jakie można było
znaleźć w całym starym Imperium. Nazywano je drzewem mocy. Przywodziło na myśl
ciała ludzi, którzy zamieszkiwali lasy, zanim Imperator zawładnął całym światem. Pra-
wa do eksploatacji niektórych bogactw naturalnych rozdzielił pomiędzy swoich najlep-
szych oficerów. Nagrodą dla Hethrira była licencja na eksportowanie drzewa mocy.
Właśnie dzięki tej koncesji lord Hethrir dorobił się fortuny. Rozrzutnie wykorzystywał
drewno do swoich prywatnych celów. Pokryte nim były ściany, podłogi i sufit.
Jasnoróżowa powierzchnia wypolerowanego drzewa mocy poprzecinana była
szkarłatnymi żyłkami, lśniącymi jak drogocenne klejnoty. Tigris odnosił wrażenie, że
drewno wygląda jak żywe. Rzeczywiście mówiono, że drzewa mocy są obdarzone
pewną dozą inteligencji. Opowiadano, że kiedy Hethrir je ścinał, drzewa płakały. Tigris
wiedział, że krwawiły. Przypadł mu w udziale zaszczyt czyszczenia szkarłatnych stru-
żek, zanim na podłodze powstaną trwałe plamy.
Czy kiedykolwiek lord Hethrir powierzy mi naprawdę ważne zadanie? - zastana-
wiał się Tigris. Poprawił Anakina w swoich obolałych ramionach.
Tigris był poruszony i zafascynowany ceremonią awansowania, ale miał za złe to,
że został pominięty.
Zastanawiał się, kiedy lord Hethrir sprzeda go razem z innymi, gorszymi dziećmi.
Nie potrafił nawet zdać pierwszego testu! Był rozpaczliwie wdzięczny, że jego pan po-
zwolił mu tak długo tu pozostać.
W pokoju gościnnym Hethrir przyjmował swych gości. Lord Qaqquqqu, lady Uc-
ce i lord Cnorec kłaniali się nisko. Hethrir nagrodził ich za to prostym skinieniem gło-
wy. Siedział na złotym fotelu, obitym futrem, i atłasowych poduszkach. Popatrzył na
Tigrisa i ruchem głowy wskazał mu mały dywanik, który leżał na ziemi u jego stóp.
Tigris drżąc zajął swoje miejsce. Nigdy przedtem nie pozwolono mu usiąść u stóp
lorda Hethrira!
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Kiedy spoczął, Anakin poruszył się i obudził. Ostrożnie obchodząc się z cennym
dzieckiem, Tigris próbował ukryć swoje przerażenie. Co będzie, jeśli zrobił coś nie tak,
jeśli upuści Anakina albo ten się rozpłacze?
Ale Anakin spojrzał Tigrisowi w oczy, wetknął do ust kciuk, przytulił się do ra-
mienia chłopaka i ponownie zasnął.
Goście zbliżyli się do Hethrira, kłaniając się ponownie.
- Ten jest dość młody, czyż nie, lordzie Hethrirze? - zapytał lord Qaqquqqu,
wskazując na Anakina i uśmiechając się szeroko na znak, że żartuje.
- Tak, zbyt młody - powiedział lord Hethrir lekko. - Powinniśmy pozwolić, aby
dorósł... albo odesłać go tam, skąd przyszedł.
- Odesłać?! - wykrzyknęła lady Ucce. - Czy byłoby to rozsądne... - przerwała o se-
kundę za późno, kiedy zdała sobie sprawę, jaką obelgę rzuciła Hethrirowi. - Miałam na
myśli... och, oczywiście, jakaż jestem głupia, oczywiście miałeś na myśli, że wymażesz
wszystko z jego pamięci i wtedy go odeślesz. Jesteś taki mądry.
- Możesz także oddać go mnie - zaproponował lord Cnorec. - Sądzę, że jest cu-
downy. Nie będziesz musiał się nim kłopotać, a ja postaram ci się za to odwdzięczyć.
- Zatrzymam go - oparł lord Hethrir. - Bawi mnie. Nie musisz się obawiać, że bę-
dzie dla Nowej Republiki dowodem na to, że istniejesz albo czym się zajmujesz.
Wszyscy goście skłonili się po raz trzeci. Tigris ze strachem patrzył, jak Hethrir
samymi tylko słowami sprawuje władzę nad zebranymi. Igrał z nimi, ponieważ oczywi-
ście nie miał zamiaru oddać Anakina komukolwiek. Dzieciak był kluczem do jego pla-
nów.
Goście bali się Hethrira, mimo że każdy z nich posiadał własny uzbrojony statek, a
może nawet całą flotę. Podczas upadku Imperium zdołali nie tylko ocalić samych sie-
bie, ale także swoje bogactwa. Ukryli siebie i swoje zasoby, świty i jednostki tak, że
stały się dla uzurpatorów niewidzialne.
Złożyli hołd lordowi Hethrirowi. Kiedy lord będzie już gotów, kiedy Odrodzone
Imperium zwycięży Nową Republikę, to właśnie on zostanie imperatorem. Zebrani tu
dziś goście, wraz z całą resztą jego zwolenników, publicznie uznają go za władcę.
Tigris chciał być po jego stronie, kiedy to się wydarzy. Chciałby nosić bladonie-
bieski płaszcz Młodych Imperium lub jasnobłękitny uniform proktora, albo chociaż
rdzawą tunikę pomocnika.
Chciał, aby lord Hethrir go uznał.
Anakin poruszył się. Tigris pogładził chłopczyka po głowie, szepcząc do niego,
aby nie przeszkadzał lordowi Hethrirowi.
Muszę udowodnić, że jestem wart więcej - pomyślał Tigris - że zasługuję na wię-
cej niż tylko na bycie niańką.
- Mam dziś niewiele czasu - rzekł lord Hethrir. - Proponuję, żebyśmy szybko zała-
twili nasze sprawy.
Pomiędzy zebranymi a ścianą z drzewa mocy pojawił się obraz. Przedstawiał dzie-
ci wybrane z grupy treningowej. Goście zrobili ich przegląd.
- Wkrótce - zaczął znów Hethrir - udamy się na Stację Crseih, w celu potwierdze-
nia mojego sojuszu z Waru. Moi poddani właśnie się gromadzą. Wybiorą po jednym.
Wskazał na obraz. Goście obojętnie sprawdzili dzieci.
- Możecie się licytować o prawa do nich.
Wymienił sumę, od której licytacja miała się rozpocząć. Uśmiechnął się i wskazał
na brzydkie, czarne, zębate stworzenie. Był to wyrwulf, przyjaciel Anakina.
- On nie jest czującą istotą, wiec dam go za darmo temu, kto wygra licytację.
- Dobry wuf - powiedział miękko Anakin.
Goście zaniepokojeni popatrzyli najpierw na siebie, potem na Hethrira. Nawet Ti-
gris był zszokowany wielkością sumy, jakiej zażądał Hethrir.
Lord Hethrir jest zawsze w porządku - pomyślał Tigris.
Grupa dzieci, jaką zaoferował, była rzeczywiście wyjątkowa, a to przypieczętuje
układ z Waru!
- To ogromna suma - zaczął lord Cnorec głosem pozbawionym grzeczności należ-
nej lordowi Hethrirowi.
Hethrir zmarszczył brwi.
- Mój panie! - dodał szybko Cnorec.
- Czy kiedykolwiek nie byłem dla ciebie łaskawy, Cnorec?
- Nie, mój panie!
- Czy nie rozwijasz się dzięki obcowaniu ze mną?
- Tak jest, lordzie Hethrirze, ale... - Cnorec przerwał, lecz j było już za późno.
- Ale co, Cnorec? Ale co?
- Nic, mój panie.
Hethrir przyglądał mu się w ciszy. Cnorec pierwszy spuścił wzrok.
- Ja tylko... jesteśmy po prostu zmęczeni tą ciągłą pracą w ukryciu, mój panie!
Jesteśmy zmęczeni, czekając na odrodzenie Imperium!
- Wątpisz we mnie, Cnorec - powiedział miękko Hethrir.
- Ani trochę, mój panie! Ja tylko żałuję... mam nadzieję... - zachłysnął się. - Ocze-
kuję życia... - próbował nabrać powietrza - ...pod twoimi... - Twarz mu poczerwieniała,
a z nozdrza pociekła cienka strużka krwi. Dotknął jej i z niedowierzaniem spojrzał na
poplamioną krwią rękę. - Twoimi rządami.
Zemdlał i padł na ziemię. Tigris gapił się na niego, przerażony faktem, że Cnorec
odważył się zakwestionować rację lorda Hethrira, i zszokowany karą, jaka go za to spo-
tkała.
Hethrir nie wykonał żadnego gestu, nie wydał ani jednego rozkazu, a jednak poja-
wiło się dwóch proktorów, którzy podnieśli ciało lorda Cnoreca i wynieśli je z pokoju.
Oszołomieni, lady Ucce i lord Qaqquqqu bezskutecznie usiłowali odwrócić wzrok
i zachowywać się tak, jakby wcale nie byli świadkami upadku i śmierci ich kolegi, a
zarazem rywala.
- Powinien był być bardziej cierpliwy - powiedział uprzejmie Hethrir. - Odrodze-
nie Imperium jest w zasięgu ręki.
Lady Ucce i lord Qaqquqqu zareagowali zdziwieniem, strachem i radością. Lord
Cnorec poszedł w niepamięć.
- Część waszej stawki możecie ofiarować na rzecz zwycięstwa Odrodzonego Im-
perium.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Daję - powiedziała lady Ucce.
Lord Qaqquqqu niezłomnie odparował cios lady Ucce. Zwycięzca aukcji będzie
się cieszył względami u lorda Hethrira. Zwyciężony być może pójdzie w ślady Cnore-
ca.
Ale kiedy suma początkowa się podwoiła, lord Qaqquqqu zaczął się denerwować.
- Proszę o wybaczenie, lordzie Hethrirze - rzekł w końcu. - Nie zdołam uzbierać
na czas tak dużej sumy, aby móc ci zapłacić.
- Aby wspomóc Odrodzenie Imperium - poprawił go łagodnie Hethrir.
- Oczywiście zawsze zamierzałem je wspomagać - powiedział lord Qaqquqqu. -
Tym, co rzeczywiście jestem w stanie dać. - Wymienił połowę rzeczonej sumy, i zaraz
szybko ją podwoił, kiedy zauważył, że Hethrir nieznacznie zmarszczył brwi. Skłonił się
nisko w stronę lorda. - Proszę, zaakceptuj tę pomoc dla naszej wspólnej sprawy.
Lord Qaqquqqu odwrócił się w stronę lady Ucce.
- Wyprowadziłaś mnie w pole, pani.
Hethrir delikatnym i eleganckim gestem okazał swoje przyzwolenie.
Lady Ucce wygrała aukcję, grupę dzieci i prawo do ofiarowania ich lojalistom Im-
perium, należącym do zgromadzenia traktatowego lorda Hethrira. Jeśli któreś z nich
zostanie, może je sprzedać.
Mimo że handel był podporą dla innych zdobyczy Hethrira, Tigris współczuł te-
mu, kto żądał wierności metodą posiadania kogoś na własność. Tacy ludzie ujarzmiali
inne istoty. A lord Hethrir... Lord Hethrir wybawiał je, biorąc do siebie na służbę.
Tigrisowi było żal dzieci z grupy, którą Hethrir właśnie sprzedał. Nie z powodu
samego faktu sprzedania. Taki widać ich los, nie były odpowiednie, aby służyć samemu
lordowi Hethrirowi. Tigrisowi było ich żal, ponieważ ich pobyt u boku lorda dobiegł
końca.
Te dzieci, które zostały w szkole, wciąż miały szansę na awans, oczyszczenie,
miejsce w służbie Hethrira, przywdzianie barw lorda i otrzymanie medali.
Tigris spojrzał na Anakina. Dzieciak był ciężki. Tigrisa rozbolały już ręce. Ale
cierpliwie znosił ból.
Szczęściarz z ciebie, maluszku - pomyślał Tigris. - Zrobisz więcej dla mojego pa-
na, niż ja mógłbym kiedykolwiek zamarzyć.
Lady Ucce przelała należność ze swojego konta na konto lorda Hethrira.
- Naturalnie - zapewniła - zrobię darowiznę, nie żądając w zamian żadnej rekom-
pensaty. Na rzecz Odrodzonego Imperium.
Lady Ucce raz jeszcze obejrzała swój nowy nabytek. Nic nie powiedziała, ale w jej
oczach czaił się głód.
- Władza - zwierzył jej się szeptem lord Hethrir. - To władza jest tym, co najważ-
niejsze.
Spojrzała na niego.
- Władza nad innymi - dodał.
Na jej ustach powoli rozkwitł uśmiech.
- Możesz mi służyć - przyzwolił lord Hethrir.
- Z radością, mój panie.
Tigris ponownie nie zauważył gestu lorda Hethrira.
Krocząc dumnie w nowym płaszczu, bezszelestnie wszedł nowo mianowany czło-
nek Młodych Imperium, niosąc na inkrustowanej tacy butelkę dobrego wina i trzy kie-
liszki.
- Możesz wziąć tego chłopca do siebie na służbę i pozwolić mu dorastać w Repu-
blice.
- Będzie dla mnie przyjemnością zabezpieczyć mu dobrą pozycję, lordzie Hethri-
rze.
- Będzie naszą... wielką nadzieją.
Młody nie potrafił ukryć pełnego dumy uśmiechu. Otworzył butelkę i nalał odro-
binę lordowi Hethrirowi do skosztowania. Tigris podziwiał swego pana za to, że nigdy
nie używał testerów żywności, nawet będąc z dala od swojej kuchni i piwnic zaopa-
trzonych w wina. Zachowaniem lepiej niż słowami demonstrował odwagę i niewrażli-
wość na ciosy.
Lord podniósł kieliszek. Kryształowe szkło było tak doskonałego gatunku, że za-
dzwoniło pod dotykiem jego palców. Pokój wypełnił wysoki, czysty dźwięk. Hethrir
uniósł naczynie do ust. Dźwięk ucichł. Lord spróbował wina, zamknął oczy i z uśmie-
chem przełknął.
Kazał młodemu napełnić ponownie swój kieliszek oraz ten przeznaczony dla lady
Ucce. Sam zaś nalał do trzeciego i podał go młodemu. Wszyscy troje wyraźnie lekce-
ważyli lorda Qaqquqqu, który przyglądał się im z nieszczęśliwą miną.
Lord Hethrir wzniósł kieliszek. Lady Ucce i młody uczynili to samo.
Tigris skłonił głowę.
Anakin patrzył błękitnymi rozszerzonymi oczyma.
- Za Odrodzone Imperium!
- Za Odrodzone Imperium!
- Za Odrodzone Imperium!
Drzwi komory powietrznej pasażerskiego frachtowca rozsunęły się, odsłaniając
kryjącą się za nimi kompletną ciemność.
Światło gwiazd, dochodzące w to oddalone od wszelkich układów słonecznych
miejsce, było zbyt słabe, aby oświetlić przepastne wejście.
Kombinezon ciśnieniowy przylgnął do ciała Leii, chroniąc ją przed lodowatą ko-
smiczną próżnią. Za nią szedł Artoo - Detoo, Chewbacca zamykał pochód. W dopaso-
wanym podciśnieniowo kombinezonie wyglądał dziwnie. Leia ostrożnie weszła do
frachtowca.
Nic się nie wydarzyło. Nie zareagował żaden system alarmowy. Nie zapaliło się
światło.
Zasilanie frachtowca przełączone było na najniższy poziom mocy, tak że grawita-
cja działała jedynie w niewielkim stopniu. Leia dotykała stopami podłogi, ale gdy ze-
chciała, mogła podskakiwać i dotykać sufitu, który znajdował się na wysokości dwu-
krotnie przewyższającej jej wzrost.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
W ciszy próżni szybko minął ją Artoo - Detoo. Dzięki obniżonej sztucznie grawi-
tacji ruchy robota wyrzucały go daleko do przodu, zupełnie jak piłkę. Wylądował na
drugim końcu komory, gdzie odbity od przepierzenia zdołał się zatrzymać. Artoo krążył
powoli, węsząc niebezpieczeństwo.
Leia usłyszała w nadajniku zdziwione prychnięcie Chewiego. Szedł za nią. Był
sztywny, obolały i nie mógł się szybko poruszać. Pośpiech nie był wskazany w jego
stanie. Leia cieszyła się, że chociaż raz ma Wookiego za sobą.
Włączyła reflektor. Artoo - Detoo także zapalił swoje i nakierował je do wnętrza
komory powietrznej dużego luku bagażowego. Leia znalazła blat z wewnętrznymi
czujnikami. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, było zatrzaśnięcie się we wnętrzu
frachtowca. Mogłaby liczyć wówczas na pomoc jedynie pozostawionych na pokładzie
„Alderaana" androidów - sprzątaczy. Ale ani Artoo, ani Chewbacca nie mieli zamiaru
zostać tu sami, a ona na pewno nie wysłałaby ich poza obręb statku.
Urządzenia sterownicze zareagowały na jej rozkaz. Ustawiła na kołowanie.
Zewnętrzna śluza zatrzasnęła się. Odbyło się to bezszelestnie, ale Leia poczuła pod
stopami wibrujące dudnienie. Mimo ciepłego skafandra zadrżała. Zniknął ostatni wi-
doczny skrawek kosmicznej przestrzeni wraz z odległą, wyglądającą jak łepek od szpil-
ki gwiazdą.
Do frachtowca napłynęła fala powietrza. Leia zaniepokoiła się, żałując, że nie mo-
że ustawić statku na pełną prędkość. Ale moc była bliska zeru. Nie mogła ryzykować
wyczerpania systemu wspomagającego życie śpiących pasażerów. Chewbacca jęknął
żałośnie.
- Sama nie wiem, czego właściwie szukam - powiedziała Leia. - Porywacze za-
trzymali się tutaj, ale nie wiem, co zrobili potem. Jeśli masz lepszy pomysł, z chęcią go
posłucham.
Chewbacca warknął.
Kombinezon Leii testował powietrze. Mogła nim oddychać, nawet jeśli było ubo-
gie w tlen. Bezpieczniej jednak było pozostać w tym stroju, nie przejmując się możli-
wością skażenia czy nawet śmierci z braku tlenu.
Kiedy w końcu udało się otworzyć wewnętrzną śluzę, Leia dostała się do części
pasażerskiej. Statek podzielono na wielkie sektory, w których znajdowały się półki z
trumnami. Systemy wspomagające balansowały na granicy aktywności. Kilka trumien
ściemniało, co oznaczało, że ludzie znajdujący się wewnątrz nie żyli.
Chewie jęknął rozpaczliwie. Leia ze współczuciem dotknęła jego ręki. Ci ludzie
zostali porwani, tak jak kiedyś on. Ich los był przesądzony.
Leia wytarła kurz z przezroczystego pancerza jednej z trumien. Pod szklaną po-
krywą ujrzała humanoida, wyglądającego zupełnie jak książę z bajki. Długie włosy w
kolorach złotym i brązowym wiły się dookoła twarzy, zarastając policzki jak baczki.
- Z Firrerre - powiedziała Leia. Wytarła rękawiczką kilka kolejnych trumien.
Wszyscy znajdujący się w nich ludzie pochodzili z tej samej planety. - Imperium ich
zniszczyło, zgładziło całą społeczność. Użyto broni biologicznej... która była tak nie-
bezpieczna, że do tej pory nikt nie odważył się wylądować na tej planecie. Myślałam,
że mieszkańcy wymarli...
Gdyby mogła ich uratować, znaleźć odpowiednią dla nich planetę, mogliby odbu-
dować swą cywilizację.
Leia marzyła o tym, aby odszukać statek z ludźmi z Alderaana.
Może ich odnajdę - pomyślała. - Być może jeden z pozostałych statków ma na po-
kładzie ludzi z mojego świata. Może jakimś dziwnym trafem Imperium porwało cho-
ciaż garstkę mieszkańców Alderaana. Zanim zniszczyło całą planetę...
Leia ustawiła pierwszą trumnę na „budzenie".
- Czy mógłbyś poszukać systemów kontrolnych? - poprosiła Chewbaccę. - I cof-
nąć wspomaganie?
Wookie oddalił się w mrok korytarza. Leia pośpieszyła za nim, dzięki obniżonej
grawitacji posuwała się jak na nartach. Za nimi podążył Artoo - Detoo, poświstując roz-
paczliwie. Za każdym razem, gdy próbował przyspieszyć, odrywał się od podłogi, a
jego stopy zwisały bezużytecznie aż do momentu, kiedy z powrotem dotknął podłoża.
Chewbacca zdecydowanym krokiem minął kilka kolejnych sektorów, skręcając
przy tym wielokrotnie, poruszał się pewnie w kompleksie korytarzy. Albo znał aż tak
dobrze pasażerskie frachtowce z własnego doświadczenia, albo miał jakiś szczególny
powód, aby zapoznać się z ich planami. Leia postanowiła nie zadawać mu zbędnych
pytań. Jeśli zechce jej o tym powiedzieć, na pewno to zrobi.
Na dnie statku znalazł małą kabinę, nie posiadającą iluminatorów ani ekranów z
wyjściem na zewnątrz. Pokój był zamknięty i duszny. Monitory żarzyły się słabo, od-
czytując jedynie minimum informacji.
Chewbacca studiował je przez chwilę, po czym zabrał się za wskaźniki. Statek
ożył, zalśniły światła, a powietrze z szumem zaczęło wypływać z wentylatorów. Kom-
binezon Leii przestał utrzymywać ciepło.
- Dobrze - powiedziała Leia. - Dziękuję ci. Wracam, aby Firrerreańczyk nie obu-
dził się w swej trumnie sam.
Chewbacca zamruczał kręcąc głową i pokazał jej oddzielny wydruk.
- Co to jest?
Ale Wookie wyszedł już z pokoju kontrolnego, sadząc dzięki obniżonej grawitacji
drugimi susami. Leia pobiegła za nim tak szybko, jak tylko mogła. Miała niewielkie
pojęcie o grawitacji i swobodnym spadaniu. Nie zamierzała jednak wyskakiwać w
powietrze tak jak Artoo - Detoo.
Z korytarza dobiegł ją pełen żalu i wściekłości krzyk Chewiego.
Leia odnalazła go w białej i czystej kabinie, która wyglądała na gabinet lekarski.
Patrzył do góry.
Na dziwnej, poskręcanej taśmie, która utrzymywała jej ciało, pod sufitem wisiała
Firrerreanka.
Miała otwarte oczy. Jej ostro zarysowana twarz była bardzo wycieńczona. Długie
czarno - srebrne włosy unosiły się w powietrzu jak żywe. Taśma wrzynała się w jej
opaloną na złoty kolor skórę. Poruszyła się.
- Ona żyje! - wykrzyknęła Leia.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Taśma napinała się coraz bardziej, kalecząc wychudzone ręce i nogi. Firrerreanka
zamarła, nie wydając żadnego dźwięku. Poruszała tylko oczami, raz spojrzała na Leię.
Czarne tęczówki przysłaniała błona uniemożliwiająca widzenie.
- Ściągnij ją na dół, szybko! Dosięgniesz?
Chewbacca wyciągnął się w górę i spróbował złapać za oderwany kawałek włók-
na.
- Nie... - głos kobiety był ochrypły.
Chewbacca szybko cofnął rękę, ponieważ włókno, które już prawie trzymał, zwi-
nęło się w spiralę.
Za nimi prychnął ktoś rozbawiony i zdegustowany.
Leia odwróciła się w stronę, z której dochodził głos. Chewbacca chwycił za swój
blaster. Niestety, nie miał go przy sobie.
W drzwiach stał Firrerreańczyk, którego Leia obudziła wcześniej, i kurczowo
trzymał się framugi, usiłując ustać na nogach.
- Nie zdołacie jej zdjąć w ten sposób - powiedział. - Możecie się tylko sami zaplą-
tać.
- To są dla niej tortury! - zawołała Leia. - Musimy ją uwolnić!
Artoo - Detoo przyłączył swe czujniki do stacji danych. Jak ślusarz sprawdzał je-
den moduł za drugim.
Nagle stacja wyrzuciła moduł Artoo - Detoo. Ze ściany wystrzeliły rakietki obro-
towe, które okręciły robota jedwabnymi taśmami. Artoo - Detoo zapiszczał i wycofał
czujniki. Pomogła mu w tym obniżona grawitacja, ponieważ kiedy tylko odskoczył do
tyłu, znalazł się w powietrzu, i zdołał zerwać taśmę, zanim zdążyła go unieruchomić.
Firrerreańczyk roześmiał się.
- Przestań! - warknęła Leia.
Złapała jedwabną taśmę i zerwała ją z pancerza Artoo - Detoo. Potrafiła usunąć
delikatne, miękkie włókna, ale nie była w stanie ich porwać. Kiedy spróbowała to zro-
bić, skaleczyły ją. Strzepnęła je szybko z dłoni, zanim poplamiły się krwią. Artoo - De-
too wydostał się z leżących pod nim zwojów.
Chewbacca mruknął, patrząc na Firrerreańczyka.
- Jak się nazywasz? - spytała Leia. - Dlaczego uważasz, że to jest śmieszne?
- Mógłbym o to samo spytać ciebie - odpowiedział. - Poza tym to ty jesteś tu nie-
proszonym gościem.
- Zbudziłam cię. Prawdopodobnie uratowałam ci w ten sposób życie.
- Kto cię o to prosił? - zapytał, a jego głos brzmiał opryskliwie.
Zaskoczona Leia przez chwilę nie odpowiadała, próbując się opanować. Jestem
dyplomatą - pomyślała - poradzę sobie.
- Mogę ci powiedzieć, jak się nazywam - rzekła.
Nie wyjawiła jednak prawdziwego imienia. Przedstawiła się imieniem fałszywym,
tym, które figurowało w akcie własności „Alderaana". Dziwnie było nazywać samą
siebie przezwiskiem, którego używała w dzieciństwie.
- Jestem Lelila, a to mój towarzysz Geyyahab.
Skinęła na Chewiego, który spojrzał na nią figlarnie. Wybrała mu imię z mitologii
Wookiech, a dokładnie z historii, którą tak lubiły bliźnięta. Nie była to jednak postać do
końca heroiczna. Zastanawiała się, czy Chewbacca nie rozgniewał się na nią za ten wy-
bór i czy imię to nie było obraźliwe, może nawet bluźniercze ze względów religijnych.
Leia zdała sobie sprawę, jak mało wie o religii Wookiech.
Firrerreańczyk uśmiechnął się szyderczo.
- Nie zależy mi specjalnie na tym, aby ci powiedzieć, jak się nazywam - stwierdził.
- Ona ma na imię Rillao.
Imię zabrzmiało jak szczeknięcie, informacja jak zniewaga. Leia wskazała na sufit.
- Proszę, pomóż mi ją uwolnić!
- Nie należy do mojego klanu - odparł. - Nie jestem jej nic winien. Tobie także nic
nie jestem dłużny.
- Jeśli ci zapłacę, pomożesz?
- Tutaj nie będę miał pożytku z pieniędzy.
- Jak cię przekonać? Czym?
- Niczym - odpowiedział. Ale się nie poruszył.
- Czego chcesz?! - krzyknęła Leia.
- Kim jesteś? - zapytał. - Piratem? Imperialnym pachołkiem, przysłanym tutaj, aby
nas zadręczać?
- Nie, oczywiście, że nie - żachnęła się. - Czy wyglądam na oddział szturmowy?
Czy kiedy przyszedłeś na dół, widziałeś jakieś wojsko?
Przyglądał się jej podejrzliwie.
- Chcę wolności - wyznał.
- Masz ją - odpowiedziała natychmiast. - Proszę. Pomóż nam.
Oczy zwęziły mu się tak, że były nieomal zamknięte, i nagle podjął decyzję, po-
chylił się nad konsolą, z którą nie mógł sobie poradzić Artoo - Detoo. Było widać, że
zna się na rzeczy, i to sprawiło, że Leia poczuła się niewyraźnie. Cela znajdująca się na
dnie statku była miejscem zadawania tortur i wymierzania kar. Być może to był w ta-
kim razie jeden z oprawców? Może Imperium wybudowało kiedyś ten frachtowiec z
więzienną celą, aby jeden z pasażerów mógł rządzić całą resztą.
Ze sztucznym uśmiechem, wpatrując się w Leię, cofnął się o krok od konsoli. Kie-
dy popatrzył gdzieś ponad jej ramię, pobiegła za jego wzrokiem.
Rillao bezwładnym, powolnym ruchem opadała w dół. Taśmy rozciągnęły się, po-
nownie skurczyły, z całej siły ściągając jej ciało, szarpały je. Srebrne końce sznura były
ciemne od krwi.
Mruknięcie Chewiego było miękkie, niskie i gniewne, ale prawie niesłyszalne. De-
likatnie złapał Rillao. Nie mogła się poruszyć.
- Zabierzmy ją do... na mój statek. - Leia o mały włos nie podała nazwy „Aldera-
ana". Byłaby to doskonała wskazówka. Powinna była i jemu wymyślić jakiś pseudo-
nim.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Jaina miotała się w szkolnej izdebce. Szlochała tak bardzo, że nie widziała wy-
świetlacza. Nawet gdyby chciała, i tak nie zwróciłaby na niego uwagi. I nie zrobiła te-
go. Chciała być w kanionie razem z Jacenem. Chciała, żeby wróciła Lusa.
Opuściła głowę i płakała.
Przed nią zatrzymał się Vram. Szarpnął ją za ramię.
- Przestań ryczeć! Uważaj! Siedź prosto!
Jaina odwróciła się do niego. Zmusiła się, aby przestać łkać i ze złością wytarła
rękawem łzy.
- Lord Hethrir życzy sobie, abyś odpowiedziała na te pytania - powiedział. - Kto
był największym przywódcą w historii?
- Moja mama, oczywiście - odpowiedziała Jaina.
- Źle! Jesteś taka głupia! Największym przywódcą był Imperator.
Jaina spojrzała na niego przerażona.
- Kto odbuduje Imperium?
- Nikt! - krzyknęła Jaina.
- Źle! Zrobi to lord Hethrir! - powiedział Vram. - Niech żyje Odrodzone Impe-
rium!
- Nie!
Nienawidziła Yrama. Nienawidziła Hethrira. Nienawidziła ich wszystkich. Szlo-
chała, opłakując Lusę, Jacena, Anakina, wyrwulfa szambelana, mamę, tatę i wujka
Luke'a, nie dlatego by uwierzyła, że nie żyją, w to nie wierzyła, nie mogli nie żyć, ale
dlatego że było im z pewnością smutno, martwili się o nią i szukali jej. I płakała za
Winter, Threepio, Chewbaccę i Artoo - Detoo. I za samą siebie.
- Jesteś zła! - wrzasnął uszczęśliwiony tym faktem Vram. - Jesteś zła! Pójdziesz
spać bez kolacji. I to zostanie zapisane na twoim koncie!
Była tak głodna, że prawie przestawała płakać, ale była jednocześnie tak zła z po-
wodu Lusy, iż przestać nie mogła.
- Jesteś wstrętny! - zawołała. - Jak można być aż takim wstręciuchem?!
Wymierzyła mu kopniaka w goleń.
Zawył z bólu. Podbiegł do nich jakiś inny pomocnik. Wywlekli Jainę z jej kabiny i
pociągnęli w stronę celi sypialnej. Wrzeszczała, kopała i wierzgała, ale żadne z dzieci
nawet na nią nie spojrzało. Skulone w swoich kabinach, wpatrywały się w monitory.
Vram zatrzasnął drzwi od jej celi, zamykając ją w kompletnych ciemnościach.
Jaina usiadła na zimnej, twardej podłodze, która tym razem nie zrobiła się w żad-
nym miejscu miękka, i usiłowała przestać płakać. Musiała pomyśleć i zaplanować
ucieczkę albo sposób przesłania wiadomości.
Promocyjna ceremonia Hethrira przeraziła ją. Cały czas brzmiał w jej uszach
okrzyk: „Niech żyje Odrodzone Imperium!"
Muszę w jakiś sposób sprawić, aby mama dowiedziała się o Odrodzonym Impe-
rium - pomyślała Jaina. - Muszę. I żeby dowiedziała się o Hethrirze. Prawdopodobnie
to jeden z tych tyranów, przeciwko którym mama walczyła, zanim nas urodziła.
Jaina była ciekawa, czy cała ta walka będzie musiała siej toczyć jeszcze raz.
Otarła łzy.
Wyjęła ukrytą wielonarzędziówkę. Otworzyła ją i po omacku trafiła na drzwi.
Drzazga weszła jej w palec. Jaina odnalazła miejsce, w którym poprzednio rozpoczęła
wiercenie, aby dostać się do klamki.
Podczas gdy wielonarzędziówka z wolna strugała twarde drewno, Jaina zastana-
wiała się, jak uciec z więzienia Hethrira. Oczywiście po wydostaniu się z celi.
Czy byłabym w stanie przemknąć chyłkiem obok smoka? Z daleka mnie nie wi-
dział. Może gdyby cały czas był wystarczająco daleko, nie zauważyłby, że wspinam się
na płot po drugiej stronie.
Ale tak naprawdę nie wierzyła, że może się to udać. Smok był prawie tak wielki
jak cały kanion. Nawet gdyby cały czas stał po drugiej stronie i patrzył przez ramię,
ciągle mógłby ją widzieć.
Może zdołałaby wspiąć się po ścianie kanionu. Zbocze było jednak urwiste i śli-
skie, no i zapewne w momencie, w którym dotarłaby na szczyt, dostrzegliby ją prokto-
rzy...
Może mogłaby ukraść statek i zaprogramować go na podróż do domu...
O ile udałoby jej się uciec i znaleźć jakiś statek Hethrira.
Problem polegał na tym, że nie wiedziała, gdzie się znajduje, gdzie jest jej dom ani
nawet gdzie jest Munto Codru. Może statek by wiedział.
A może nie.
Lepiej wobec tego przesłać wiadomość.
Gdybym potrafiła się jakoś stąd wyślizgnąć - pomyślała - może potrafiłabym usta-
lić, skąd wysyłają tu informacje. Potem wróciłabym tutaj...
Pomacała drewno w miejscu, w którym właśnie wierciła. Zrobiła maleńki otwór.
Wielonarzędziówka była tak gorąca, że ledwie ją mogła utrzymać.
Westchnęła. To wszystko nie wyglądało dobrze. Żałowała,^ że nie może poroz-
mawiać z Jacenem. Żałowała, że nie potrafi skorzystać ze swoich zdolności mimo kon-
troli Hethrira. Gdyby mogła, otworzyłaby drzwi i dotarła do ośrodka łączności, gdzie-
kolwiek się znajdował.
Co mogę zrobić? - zastanawiała się. - Naprawdę nic?
Wyobraziła sobie cząsteczki powietrza znajdujące się wokół niej. Wyobraziła so-
bie jedną z nich, że porusza się ona z coraz większą i większą prędkością. Poczuła, że
molekuła odpowiedziała.
Hethrir nie zareagował. Wiedziała, że jest przy niej, czuła, że skupia na niej swą
uwagę. Ale nie zauważył, że dokonała tak mikroskopijnego posunięcia.
Dodała jeszcze jedną cząsteczkę, następną, podwajając i potrajając ich liczbę. W
krótkim czasie dzięki jej energii wibrował mały wir powietrza. Jego ciepło ogrzało
zziębniętą celę.
Wirek zapłonął najpierw czerwonym, a następnie żółtym światłem, które oświetli-
ło wszystkie zakamarki celi.
Jaina roześmiała się z ulgą i radością.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
ROZDZIAŁ 6
Kiedy Han i jego towarzysze szli w kierunku pięknego, złotego budynku, otaczał
ich tłum ludzi pochodzących z przeróżnych światów. Hanowi zdawało się, że w przelo-
cie widział ghostlinkę, która zagadnęła go pod pierwszym sklepieniem.
Wrażenie, jakie wywarła na nich płaskorzeźba przypominająca ezoteryczne hiero-
glify, spotęgowało się po wejściu na teren posiadłości. Tajemnicze znaki pokrywały
złoconą błyszczącą fasadę budynku. Jej skrzydła zakręcały, tworząc zaciszny, osłonięty
dziedziniec. Odwiedzający zbierali się na nim, po czym wchodzili małymi grupkami
lub pojedynczo do środka.
Xaverri cierpliwie czekała, aż nadejdzie ich kolej. Han dla zabicia czasu próbował
odgadnąć, z jakich światów pochodzą zgromadzone tu istoty. Wiele rozpoznał, ale było
też sporo takich, których nie potrafił odpowiednio zakwalifikować.
Trącił łokciem Threepia.
- Skąd pochodzą ci wieśniacy?
Nie wskazał ich jednak. Zbyt wiele społeczności należących do Nowej Republiki
uważało wskazywanie palcem za krańcowo niegrzeczne, aby mógł sobie na to pozwo-
lić. Skinął w stronę pokrytego garbami stosu ruchomych wodorostów.
- Czy to jest jakaś grupa, czy pojedynczy osobnik?
- A jakże, oczywiście że grupa, proszę pana. Pochodzą z czwartego świata gwiaz-
dy Marbee, a dokładnie, jeśli się nie mylę, z Zeffliffl. Można powiedzieć, że przybyli z
płytkich mórz najmniejszego południowego kontynentu...
Jeden z liściastej sterty wypuścił brzuchatą torbę skręconą na końcu i wycisnął z
niej jakiś płyn, którym spryskał siebie i swoich towarzyszy. Kilka kropel spadło także
na Hana. Odruchowo odskoczył do tyłu, ale była to tylko słona woda. Mokre liście Ze-
ffliflów połyskiwały czarno w złotym świetle budynku. Kilka opadło na ziemię i leżało
drgając.
- A co z nimi? - Miał na myśli drugą grupę, o połowę większą od poprzedniej, le-
żącą na ziemi. Składała się z jajowatych stworków z krótkimi, silnymi nogami i oczami
osadzonymi na grubych, ruchomych szypułkach.
- Oni są... - odpowiedział Threepio.
- Czym?
Threepio nie odpowiedział.
- Co? - zapytał Han.
- No właśnie mówię - odparł Threepio. - Och, najmocniej przepraszam. Ten język
operuje dźwiękami poniżej poziomu twojej słyszalności. Funkcjonuje w środowisku o
ekstremalnie zawyżonej grawitacji.
- Oni są chorzy - stwierdził łagodnie Luke.
- Nie, mistrzu Luke - wyjaśniał Threepio cierpliwie. - Mówią językiem, którego
ludzkie ucho...
- Nie ich miałem na myśli - zniecierpliwił się Luke. - Chodzi o to, że w każdej z
tych grup jest ktoś chory lub ranny.
Han przyglądał się wszystkim z większą uwagą i stwierdził, że Luke ma rację. So-
lo nie zdawał sobie wcześniej sprawy z celu tego zgromadzenia: oto rodzina, trzymają-
ca się razem, ochraniająca dziecko albo rodzica, albo kuzyna, albo grupa niosąca spara-
liżowanego kolegę.
Han pokiwał głową, zgadzając się ze spostrzeżeniem Luke'a.
Luke też szczególnie dobrze nie wygląda - pomyślał Han. - Co mu jest? Nigdy nie
chorował...
- Wkrótce zrozumiecie - powiedziała Xaverri. Miała surową minę. - Nasza kolej.
Weszła na dziedziniec. Han i Luke udali się za nią. Pochód zamykał Threepio.
Otoczyła ich cisza. Na froncie budynku połyskiwała, rzucając blaski na ścianę,
złota płaskorzeźba. Perspektywa zmieniała się, w miarę jak Han szedł. Ryt był rucho-
my, skręcał się to w jedną, to w drugą stronę, a wyglądał tak, jakby stale ktoś dopisywał
do niego nowe znaki.
Znaleźli się na dziedzińcu sami. Było coś dziwnego w panującej tu ciszy. Han
obejrzał się przez ramię, zwiedziony iluzją, że wszystkie istoty nagle zniknęły. Ale nie
była to prawda. Były tam gdzie przedtem, stłoczone przy wejściu, czekały, rozmawiały
ze sobą w podnieceniu. Ale ich głosów nie było słychać.
- Panie Luke, zastanawiam się, czy... - zaczął niepewnie Threepio - mógłbym po-
czekać przed dziedzińcem?
- Jak chcesz - odparła Xaverri. - Ja nie mam nic przeciwko temu, żebyś wszedł.
Żadnemu z nas nie grozi tu niebezpieczeństwo.
- Niebezpieczeństwo! - zawołał Han. - Zaczekaj, czy mi się wydaje, czy ktoś mó-
wił o jakimś niebezpieczeństwie?
- Nikt - odparła rozbawiona Xaverri. - Powiedziałam, że nie ma niebezpieczeń-
stwa, jeśli tylko pójdziecie za mną.
- Ale...
- Miałem na myśli - wytłumaczył Threepio - że to miejsce nie wydaje się szcze-
gólnie przyjazne dla... mojego gatunku.
- Wszystkie gatunki są mile widziane - zakomunikowała Xaverri.
- Nawet androidy?
- Nawet androidy.
- Ach - odrzekł Threepio. - Coś niezwykłego. Prawdziwie... oświecone miejsce.
Minęli bramę znajdującą się w końcu placu i zniknęli w rozentuzjazmowanym
tłumie.
Tam wzbudzający grozę zebrani zamieniali się w jęczących i skamlących supli-
kantów. Chaotycznie tłoczyli się wokół szerokiego, niskiego amfiteatru, gdzie ponad
wszystkim górował wielkością złoty ołtarz.
- Waru, pomóż nam! Waru, uzdrów moje dziecko, uzdrów moją siostrę, ocal mo-
ich serdecznych przyjaciół od ciążącej na nich klątwy!
Prośby odbijały się echem od ścian sali. Luke złapał Hana za ramię. Palce wbiły
się boleśnie w jego mięsień.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Hej, mały...
- Popatrz - powiedział Luke nagląco. Ołtarz poruszył się.
Han zesztywniał.
- Co... Skąd to pochodzi, Threepio?
- Muszę przyznać, proszę pana, że pomimo mojej wiedzy na 5 temat wszystkich
światów należących do Nowej Republiki i wielu leżących poza nią, nigdy nie spotka-
łem czegoś takiego jak to.
- To jest Waru - objaśniła Xaverri.
Istota - ołtarz wzniosła się wyżej i kurcząc się nieco odwróciła się w ich kierunku.
- Zbliż się do mnie, Xaverri.
Glos był mocny, o bogatym brzmieniu, czysty i bardzo delikatny. Wypełnił salę
szeptem, który sam w sobie był dla błagającego zgromadzenia niezwykle kojący.
Xaverri zrobiła krok naprzód, a tłum przyłączył się do niej. Han bezmyślnie postąpił za
dziewczyną. Jedyne, co wiedział, to że nie pozwoli, aby zbliżyła się do tej dziwnej isto-
ty sama. Uwolnił się od powstrzymującej go dłoni Luke'a.
Kiedy znalazł się bliżej ołtarza, mógł się lepiej przyjrzeć Waru. Istota pokryta była
złotymi łuskami. Pod nimi, co było widać pod pewnym kątem, kiedy się poruszała,
znajdowały się surowe, przypominające plastry mięsa, odsłonięte tkanki. Pomiędzy ma-
sywnymi łuskami przemieszczał się jakiś płyn - może krew? Wydostawał się na ze-
wnątrz i ściekał kroplami na scenę, gdzie krzepł, tworząc rodzaj zastygłego jeziorka.
Krew uformowała się też w zwisające ze sceny i prawie sięgające podłogi sople.
Xaverri zatrzymała się obok sceny.
- Nie przybywasz sama, Xaverri - wyszeptał Waru.
- Nie, nie przybywam sama, Waru.
- Czy oni chcą, abym ich leczył? - Ton Waru wskazywał na kompletne wyczerpa-
nie.
- Nie, Waru. Przyprowadziłam nowych uczniów, którzy chcą studiować twe obja-
wienie, uczyć się prawdy i ją realizować. Pragną się do ciebie modlić.
Objawienie? - zastanowił się Han. - Do licha, a co to znowu takiego, co za ciem-
nota? „Zrealizować prawdę, twą prawdę" czy jak tam powiedziała - przecież to bzdura.
Waru westchnął.
- Jestem niezwykle szczęśliwy. Tylko ty, Xaverri, przybywasz do mnie z prezen-
tami. Inni błagają, abym to ja im coś dał, i robię to z radością! Ale...
- Szczodrość twoja jest cudem Stacji Crseih - powiedziała Xaverri.
Nikt więcej nie zareagował na skargi Waru. Było tak, jakby jego szept docierał
tylko do Xaverri i jej przyjaciół. Han doszedł do wniosku, że nie słyszał, aby Waru
mówił do kogoś innego. Słyszał jego szept tylko wtedy, gdy był on adresowany do
Xaverri.
Niezła sztuczka - pomyślał Han. - Bo to musi być sztuczka, czyż nie? Chyba że...
to jest to, czego szuka Luke.
Spojrzał na Luke'a, ale ten nie uczynił żadnego gestu na znak, iż znalazł to, po co
tu przyleciał - zagubionego Jedi. Twarz przyjaciela wyrażała determinację, ale nie ra-
dość.
Złote łuski Waru falowały tak gładko i żywo jak futro zwierzęce. Ściągnęły się, a
żyły biegnące pomiędzy nimi zbliżyły się do siebie. Płyn - posoka, jak myślał Han,
pierwszy raz widział bowiem coś, co z całą pewnością powinno nazywać się posoka -
sączył się z masywnego ciała Waru, tworząc wokół niego świeżą, lśniącą skorupę.
Część kapała wzdłuż stalaktytu, krople wisiały na jego czubku, a krzepnąc, tworzyły
cienki, ostry koniec.
Kiedy pancerz Waru stężał, stwór jakby urósł, wyciągnął się w ich stronę. Han
szukał narządów wzroku, słuchu, węchu i innych zmysłów, ale nie potrafił nawet po-
wiedzieć, w jaki sposób Waru wydaje z siebie głos.
Może odczuwa nas tak jak ciepło, przez skórę - dumał Han. - A może w ogóle nas
nie odczuwa. Może nawet nie żyje - zastanawiał się.
- Jakich to nowych gości sprowadzasz, moja pani? - zwrócił się Waru do Xaverri. -
Widziałem przedtem wiele ludzkich istot, wielu słabych ludzi, ale ci tutaj nie są do nich
podobni.
Waru posunął się naprzód. Zakrzepła posoka rozkruszyła się i opadła płatami, od-
słaniając nowe pokłady złotych łusek.
- Kim jesteś? Czym jesteś?
Xaverri wypchnęła See - Threepia do przodu.
- To jest mój nowy znajomy, Purple - Three. Sądziłam, że wasza łaskawość nie
widział wcześniej nikogo takiego.
- Witaj, Purple - Three - powiedział Waru.
- Dziękuję, panie Waru - odparł Threepio. - Czuję się zaszczycony, mogąc z tobą
obcować.
Han podarował Threepio w myślach mnóstwo kredytów za odejście od ezoterycz-
nego stylu Waru na rzecz mowy potocznej. Android zauważył, że Waru zwraca się w
tak dziwny sposób tylko do Xaverri.
Mam ochotę mu dokopać - pomyślał Han. - Po co to całe przedstawienie? Dlacze-
go Xaverri od razu nie powiedziała nam...
- Nazywam się tylko Waru - wyjaśniła mrukliwie ogromna istota. - Aczkolwiek
niektórzy mówią do mnie „nauczycielu" To jedyny tytuł, jakiego używam.
- W takim razie będę rad, mogąc się tak do ciebie zwracać, jeśli oczywiście po-
zwolisz - rzekł Threepio. - Wiele studiowałem w różnych miejscach. Jestem ekspertem
od związków ludzi z cyborgami, posługuję się biegle sześcioma milionami rodzajów
komunikacji. Jestem zawsze szczęśliwy, spotykając nauczycieli gotowych podzielić się
ze mną swą ezoteryczną wiedzą.
Hana przygniatało panujące tu gorąco i wilgoć. Nieprzyjemny zapach, jaki wy-
dzielała posoka Waru, zalegał mu w płucach. Przed nim stał Luke, wpatrując się w po-
twora nieruchomym, zahipnotyzowanym wzrokiem.
- Odpręż się, mały - zwrócił się do niego Han spokojnym, rozbawionym głosem. -
To tylko...
Xaverri rzuciła mu szybkie, ostre spojrzenie. Luke powoli odwrócił się do niego,
patrząc zimnym, nieludzkim wzrokiem, i znów skierował swą uwagę na Waru. Han za-
skoczony zamilkł, ale w myślach dokończył zdanie: ...podstęp. Mimo że jest to najbar-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
dziej wyszukana postać, jaką zdarzyło mi się oglądać. Jeśli Luke i Ben Kenobi mogliby
się wypowiedzieć na ten temat, to musieliby przyznać, że żaden Jedi nie zachowywałby
się w ten sposób. Jeśli Waru reprezentuje ciemną stronę Mocy, Luke by o tym wiedział.
Jedyne, co mogę zrobić, to się roześmiać.
- Xaverri, oddana uczennico, czy byłaś w stanie przestudiować teksty, jakie ci da-
łem?
- Tak, nauczycielu - odpowiedziała Xaverri.
- Z pewnością zrozumiałaś związek pomiędzy topnieniem jaźni a ogólnym poję-
ciem podświetlności, natomiast ciekawi mnie, czy zdołałaś dokonać pojęciowego skoku
pomiędzy współdziałaniem intelektualnej realizacji a krystalizacją kwantową?
- Z przykrością muszę stwierdzić, że nie - odparła Xaverri - chociaż wskazałeś mi
ścieżkę, potrafię zrozumieć tylko to, że ich wzajemne współoddziaływanie jest całko-
wicie nieuniknione.
Han powstrzymał się od wydania pełnego irytacji i niedowierzania prychnięcia.
Xaverri i Waru rozmawiali tak jeszcze kilka minut, nie zwracając uwagi na tłum,
hałas i całe zamieszanie. Jęki zebranych zaczynały działać Hanowi na nerwy. Pragnął
wskoczyć na podium i powiedzieć zgromadzonym, aby wrócili do domów i spotkali się
ze swymi lekarzami. Chciał zapytać Xaverri, dlaczego tak się płaszczy przed tym Waru.
Szokowała go jej uległość wobec potwora.
Za dawnych czasów nigdy nie dopuściłaby do tego, aby wpaść w taką pułapkę.
Wiedziała na ich temat zbyt wiele. Sama stworzyła kilka podobnych mistyfikacji, cho-
ciaż uzdrowicielskie sztuczki rezerwowała jedynie dla wyjątkowo paskudnych oficerów
Imperium. Nie omieszkała nigdy skorzystać z wybranej przez siebie sporej części ich
bogactw.
Czyżby teraz wierzyła w te nonsensy? Jeśli tak, osoba, którą pamiętał Han, zmie-
niła się nie do poznania, nie tylko fizycznie. Jeśli nie, co w takim razie wszyscy tu robi-
li?
Threepio obserwował wszystko z nienormalnym dla niego spokojem. Han zmarsz-
czył brwi. Wyraz twarzy Threepia był raczej trudny do odczytania, co zdarzało się
rzadko. Threepio powinien coś powiedzieć, a jeżeli już milczał, to powinien to robić w
sposób zrozumiały dla otoczenia. Krótko mówiąc, Threepio był najbardziej kiepskim
kłamcą, jakiego Han kiedykolwiek spotkał.
Wielu ludzi godzi się z faktem, że są oszukiwani, jeśli tylko kłamstwo koi ich
uczucia albo wyraża uznanie dla ich pozycji. W tym android był mistrzem.
Luke patrzył i słuchał, wciąż z tym samym nieruchomym i napiętym wyrazem
twarzy, jaki się pojawił, kiedy ujrzał Waru. Reakcja Luke'a martwiła Hana najbardziej.
Waru zakończył filozoficzną dysputę na temat wszechświata, której sensu Han nie
pojmował.
- A teraz - stwierdził stwór wyraźnie rozczarowany - nie mogę dłużej folgować
sobie, prowadząc tę światłą dyskusję.
Xaverri położyła rękę na jednej ze złotych łusek nauczyciela. Zamknęła oczy, wy-
ciszyła się i znieruchomiała. Złota płytka zaróżowiła się i zaczęła lśnić, świecąc deli-
katnie wokół palców dziewczyny. Luke zrobił krok w jej stronę, podnosząc rękę. Han
próbował go złapać i odciągnąć na bok, ale Luke, mrucząc pod nosem, uchylił się.
Klnąc obrzydliwie, Han złapał go za nadgarstek. Chciał uciec stąd, opuścić
towarzystwo, które przyprawiało go już o mdłości. Nawet gdyby miało mu to przynieść
wstyd.
- Nie bądź głupi! - wyszeptał gwałtownie. - 1 nie polegaj na znajomości, która
trwa zaledwie kilka minut! - Wzmocnił uścisk.
Luke popatrzył na palce Hana ściskające jego ciało jak kleszcze i zgniatające mu
kości. W nieruchomych oczach Jedi pojawił się przebłysk myślenia. Wolno poruszył
ręką, która bez trudu wysunęła się z uścisku Hana.
- Masz rację - przyznał.
Jego głos brzmiał ostro. Odwrócił się plecami do Hana, bacznie i ze złością przy-
glądając się Xaverri i Waru.
- Nienawidzę, kiedy się tak zachowujesz - wymamrotał Han. W palcach poczuł
mrowienie, lecz nie z powodu gwałtowności ruchu Luke'a. Kiedy Skywalker uwolnił
się z jego uchwytu, dłoń Hana zaciśnięta była tak mocno, że złapał go kurcz.
Ślady palców na skórze Luke'a powoli znikały, początkowo przybrawszy biały, a
następnie czerwony kolor.
Xaverri cofnęła się. Odcisk ręki na złotej łusce świecił, ale po chwili zaniknął.
Kropla posoki ściekła z węższego brzegu płytki i spadła z głośnym pluskiem. Xaverri
skłoniła się w stronę Waru.
Uwaga istoty opuściła ich tak gwałtownie, że wydawało się, jakby spadło ciśnie-
nie. Han zrobił chwiejny krok do przodu, złapał równowagę i wzruszył ramionami na
ten dziwny efekt. Był jednak ciekaw, jak to się stało.
Xaverri się cofnęła. Poirytowany tłum płynął w jej stronę, a każdy z zebranych
pragnął uznania Waru.
Nagle ugięły się pod nią kolana. Jej omdlenie zaskoczyło Hana. Przez te wszystkie
lata, kiedy przebywali razem, nigdy nie zdarzyło się jej zemdleć, nawet z wyczerpania
czy bólu. Jej odporność i wytrzymałość zawsze go zdumiewała. Kiedy upadała, w
pierwszym momencie pomyślał, że osuwa się na ziemię specjalnie, może chce ukłonić
się jeszcze raz Waru albo coś jej spadło i chce to podnieść.
Podskoczył do dziewczyny i złapał ją, zanim trafiła prosto pod mogące ją strato-
wać stopy. Drżała gwałtownie. Luke i Threepio podeszli bliżej i zasłonili ją sobą. Toru-
jąc sobie drogę w falującym tłumie, przedzierali się do tylnej części teatru. Han skoczył
do drzwi, ale Xaverri usiłowała się uwolnić.
- Zostań tutaj! - zawołała. - Czuję się dobrze, to tylko... tylko ta rozmowa z Waru
tak mnie wzruszyła na chwilę. Musicie zobaczyć ceremonię.
- Wzruszyła?! Powaliła cię na ziemię. Chodźmy stąd!
Jej twarz stała się z powrotem opalona, a dreszcze zniknęły.
- Musicie zobaczyć - powtórzyła.
- Ona ma rację - poparł ją Luke. - Przecież po to przy - j szliśmy.
- No dobrze - zgodził się Han z rezygnacją.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
To tylko zwykłe oszustwo - powiedział do siebie. - Ale nawet oszustwa mogą być
niebezpieczne.
Stanęli w samym końcu widowni. Podłoga była ukośna, dlatego wszystko dobrze
widzieli. Na scenie, w sadzawce z zamarzniętej posoki, siedział Waru. Czekał, aż ktoś z
wyznawców przyniesie rannego i złoży u jego stóp. Zeffliffl wypchnął na wierzchołek
jednego ze swych liściastych towarzyszy, po czym przesunął go do przodu, aż ten spadł
na posokę. Jego kolor był zauważalnie jaśniejszy niż reszty współziomków, chorobli-
wie żółtozielony, a nie lśniący błękitnoczarny. Kiedy się poruszył, opadło z niego tro-
chę drżących, zwiędłych liści.
- Czy życzysz sobie, abym spróbował cię wyleczyć, poszukiwaczu? - głos Waru,
który nie był już tym samym szczerym, poufnym szeptem, docierał do wszystkich za-
kątków sali.
Zeffliffl odpowiedział podnieconym głosem, który przypominał szelest wirujących
na wodzie liści.
- Powiedział: błagam, pomóż mi - stwierdził Threepio. Teraz zaczyna się blaga -
pomyślał Han. - Dajcie Waru wszystkie swoje światowe dobra...
- W takim razie będę próbował ci pomóc - odrzekł Waru. Wszystkie odgłosy na
sali gwałtownie ucichły. Uwaga skupiła się na Waru i jego pacjencie.
Stwór przysunął się do Zeffliffla. Kilka ze złotych łusek rozpuściło się i ochlapało
leżącego Zeffliffla, pokrywając go lśniącą, metaliczną powłoką. Han przyglądał się
uważnie, żałując, że nie stoi z przodu, gdzie mógłby lepiej ocenić, w jaki sposób Waru
uzyskuje taki efekt.
Czemu odciągnęłaś nas tak daleko, Xaverri? - zastanawiał się. - Bałaś się tego, że
będę stał zbyt blisko?
Metaliczna powłoka przyczepiła Zeffliffla do Waru jak pasożyta, tworząc coś w
rodzaju zewnętrznej macicy. Tam gdzie rozpuściła się płytka, powstała otwarta rana, z
której tryskała krwawa posoka. Płyn ściekał po powłoce, tworząc na niej wzór podobny
do rytu na fasadzie siedziby Waru. Strumyczki łączyły się wokół skorupy, tworząc pół-
przeźroczystą poczwarkę.
Grupa Zefflifflów padła plackiem u podnóża sceny, a liście trzęsły się tak, jakby
targała nimi potężna burza.
Ludzi stale przybywało. Wszyscy stojący dookoła Hana skłonili głowy. Nawet
Xaverri, która nigdy nikomu się nie kłaniała. Han uparcie patrzył.
Waru przeszedł dreszcz. Złote łuski zetknęły się, dźwięcząc czysto jak kołysane
wiatrem dzwonki.
Han czuł jednocześnie podziw dla tego zjawiska i pogardę dla łatwowiernych zwo-
lenników Waru.
Dreszcz przeszedł poczwarkę. Zatrzęsła się i rozdęła.
Stężała posoka eksplodowała. Jej kawałki wystrzeliły w powietrze i migotały jak
srebrny pył. Złota skorupa pokryła się zadraśnięciami i bliznami. Po chwili wolno się
otworzyła jak rozkwitający kwiat i odsłoniła Zeffliffla.
Złote płatki się rozsunęły. Ciało Waru wchłonęło je i odtworzyło rozpuszczone łu-
ski. U podnóża bóstwa cicho leżał Zeffliffl.
Nagle otrząsnął się jak mokry szczeniak. Jego towarzysze z podniecenia przeraź-
liwie zapiszczeli. Liście stwora falowały, niebieskie i ciemne od wilgoci.
- Mówią - wyszeptał Threepio - że uszedł śmierci. Uzdrowiony Zeffliffl zeskoczył
na dół i zniknął wśród braci.
Cała gromada wycofała się ze świergotem.
Cisza na widowni została przerwana i wszystkie istoty znajdujące się u stóp Waru
wybuchły śpiewem, światłem i podziękowaniami.
- Zeffliffl powiedział dziękuję - rzekł Threepio na tyle głośno, że usłyszeli go
wszyscy - i...
- I darujemy ci wszystkie nasze doczesne dobra - dokończył cynicznie Han.
- Nie, proszę pana, niezupełnie tak - poprawił Threepio. - Chwalili Waru jako swe-
go dobroczyńcę, ale nie zrobili żadnej aluzji na temat wynagrodzenia.
Han wzruszył ramionami bez przekonania.
- Zapłata zawsze jest mile widziana - powiedział. - W ostatecznym rozrachunku.
Czy możemy stąd już wyjść? Od tej wdzięczności robi mi się niedobrze.
Xaverri odwróciła się od niego i wymaszerowała z tłumu. Po chwili zastanowienia
Han podążył za nią. W stosunku do zgiełku, jaki panował w sali Waru, tu, na dziedziń-
cu było względnie cicho. Dogonił dziewczynę i dotknął jej ramienia.
- Xaverri!
Strąciła jego rękę i skoczyła w stronę wyjścia. Kiedy przeszła pokryty rytami łuk,
odwróciła się do niego gwałtownie.
- Nigdy nie odzywaj się na dziedzińcu. Nigdy.
- Hej, przepraszam, nie chciałem cię urazić! Po chwili dołączył do nich Threepio.
- Panie Han, pani Xaverri, czy stało się coś złego?
- Nie - powiedział Han. - Nie sądzę. Nie wiem. Poza tym, że Luke jest wciąż w
środku!
Nagle rzucił się biegiem przez bramę i dziedziniec, zaniepokojony faktem, że Lu-
ke przez minutę znalazł się poza zasięgiem jego wzroku. Han przepchnął się przez
widownię. Z początku nie mógł dostrzec swego przyjaciela. Jego oczy nie
przystosowały się do mroku, a hałas i gorąco ogłuszyły go.
Spojrzał na miejsce, gdzie stali wszyscy razem. Luke był dokładnie tam, gdzie go
Han zostawił. Młody Jedi gapił się na scenę, na której Waru „uzdrawiał" kolejnego wy-
znawcę.
- No chodźże! - burknął Han. Złapał Luke'a za rękaw i pociągnął z całej siły do
wyjścia.
Luke nie stawiał oporu.
Xaverri oddalała się coraz bardziej. Znajdowała się o kilkadziesiąt metrów od
nich, na szlaku biegnącym do głównego wejścia. Threepio utknął w połowie drogi, nie
wiedząc co robić. Krążył, raz idąc kilka kroków w kierunku Xaverri i płaczliwie ją wo-
łając, raz wracając. Ujrzawszy Hana i Luke^, zatrzymał się w pół kroku i pospieszył,
aby do nich dołączyć.
- Nie chciała poczekać, panie Han - powiedział Threepio. - Grzecznie prosiłem,
ale... - Android przerwał, ponieważ brakowało mu słów.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Za bardzo się przejmujesz - stwierdził Han. - Purple - Three. Daj spokój.
Han poprowadził Luke'a za Threepiem. Puścił go, kiedy tylko dogonili Xaverri.
Szwagier Hana nie miał zamiaru uciekać. Z nieprzytomnym wyrazem twarzy wpatry-
wał się nieruchomo w przestrzeń.
- Luke! Co się dzieje? Rzuć to! Xaverri, poczekaj! Spełniła prośbę, ale jej ramiona
były sztywne z gniewu. Luke podniósł głowę. Nagle był sobą, wrócił.
- Czy Waru jest zagubionym Jedi? - spytał Han.
- Nie - odparł Luke. - Nie sądzę... Nie wiem. Nie wiem, kim jest. - Znowu popa-
trzył w przestrzeń. - Powinienem wiedzieć, czuć innego mistrza Jedi. Ale nie potrafię. -
Wziął głęboki wdech.
- Czy jest to rodzaj manifestacji Mocy? - zapytał Han. Luke zawahał się, ale po-
trząsnął głową.
- Jestem pewien, że gdyby był, wiedziałbym o tym. Nie jest. To jest... coś innego.
Uśmiechnął się, a ten uśmiech rozjaśnił jego twarz, usuwając z niej ślady wahania
i obawy.
- To było zdumiewające - powiedział. - Czyż nie było zdumiewające?
Xaverri pokiwała głową.
- Za każdym razem, kiedy widzę, jak Waru to robi, nie mogę uwierzyć. Ale muszę.
- Ja w to nie wierzę - powiedział Han. - Jeżeli to wszystko nie jest manifestacją
Mocy, czymże więcej może być, jak nie oszustwem? Mogę wymyślić sześć różnych
sposobów, na które Waru, kimkolwiek jest, stwarza tę iluzję. Podstawienie innego Ze-
ffliffla na miejsce chorego...
- Ależ panie - przerwał mu Threepio - jego ziomkowie mogliby nie zaakceptować
podstawionego kompana. Mogliby na takie jawne oszustwo zareagować dosyć gwał-
townie.
Han wzruszył ramionami.
- W takim razie Waru ich przekupił.
- Ich reakcja nie mogła być kupiona - stwierdził Threepio. - To nie jest świadome.
Można ją porównać do odczynu alergicznego.
Han rozdrażniony zaczął wymachiwać rękami.
- W takim razie chory był szarlatanem albo urządzeniem mechanicznym. Albo
zdrowego pomalowali tym ohydnym, chorobliwie zielonym kolorem, a potem umyli go
w kokonie. Nie ma znaczenia, jak to zrobili, istotne jest tylko, że mogli to zrobić. Waru
nie musiał mieć nadnaturalnych zdolności leczniczych, aby uleczyć Zeffliffla, ponieważ
Zeffliffl wcale nie wymagał leczenia!
Xaverri zgarbiła się i wbiła wzrok w ziemię, zastanawiając się nad tym, co powie-
dział Han.
- Czy sądzisz, że całkiem postradałam zmysły? - zapytała zimno.
Sprowokowała go pogarda w jej głosie.
- Taa, coś w tym rodzaju.
- Ja, Xaverri, mistrz oszustwa starego Imperium?
- Wszyscy się zmieniamy - powiedział. - Zobacz, jeśli ktoś zdołał wymyślić na-
prawdę wyszukany podstęp, taki, którego nawet ty nie rozpoznałaś, w takim razie łatwo
było cię okpić. Jesteś tak dobra, że trudno sobie wyobrazić kogoś lepszego.
- To niemożliwe - stwierdziła.
Luke uparcie wpatrywał się w bramę. Han obawiał się, że może znowu będzie mu-
siał go ścigać, aby powstrzymać przed powrotem do świątyni Waru.
- Tam coś jest - odezwał się Luke.
- Ale nie twój zgubiony Jedi.
- Han, to nie jest oszustwo.
- Luke ma rację - potwierdziła Xaverri.
- Świetnie! - zawołał Han. - Poddaję się! Waru jest prawdziwy, co oznacza, że
mnie nie potrzebujecie, ponieważ w interesie Republiki nie leży interweniowanie w
sprawach wyznań!
Nie powiedziawszy nic więcej, ruszył w dół szlaku.
- Han! - zawołał Luke. - Dokąd się wybierasz?
- Na wakacje - rzekł Han. - Wciąż zostało mi trochę wakacji!
Threepio go dogonił.
- Panie Han, jeśli mógłbym się wtrącić...
- O co chodzi?
- Nasze zasoby są prawie wyczerpane. Jeśli masz w planie grać, ja oczywiście nie
zamierzam dawać do zrozumienia, że myślę, iż nie powinieneś grać, czy że w graniu
jest coś złego, albo że istnieje możliwość, że przegrasz, ale jeśli planujesz grać... nie
myśl, że to byłoby najlepsze, ale tylko na wszelki wypadek oczywiście, może zostawił-
byś kilka swoich poprzednich wygranych pod moją opieką? W ten sposób mógłbym
zapłacić zaległy rachunek w gościńcu. Zauważyłem, że recepcjonista sprawdził nasze
konto, kiedy wychodziliśmy rano, i rzucił mi stanowczo zjadliwe spojrzenie!
Han wyciągnął z kieszeni plik kredytów i wcisnął go w garść Threepia.
- Jeśli chcesz dostać trochę pieniędzy, to wszystko, co| masz zrobić, to powiedzieć:
Czy mogę dostać trochę pieniędzy?
Zaśmiał się na samą myśl o stole gier i kartach, którym ufał. - Zdobędę i to o wiele
więcej. Poszedł prosto przed siebie.
Leia i Chewbacca robili, co mogli, aby pomóc rannej Rillao. Na prośbę Leii me-
dyczny sprzęt „Alderaana" zasypał ich informacjami. Okazały się jednak chaotyczne i
niewystarczające. Firrerreanka była w zasadzie istotą ludzką, ale różniła się od czło-
wieka. Komputer zrobił spis żywności, która nie była dla niej trująca. Zawiódł, jeśli
chodzi o informację na temat bezpiecznych antybiotyków, ale to z kolei nie miało zna-
czenia, ponieważ rany Rillao nie zostały zakażone. Miała zadziwiającą zdolność rege-
neracji. Kiedy usunięto taśmy, wszystkie pęknięcia i rozdarcia skóry zaczęły się bły-
skawicznie goić, a przebiegało to tak szybko, że zdumiona Leia ledwo zdążyła się
wszystkiemu przyjrzeć. Złota skóra pokryła się cieniutkimi srebrnymi bliznami.
Ale Rillao nie dawała znaku życia.
- Co jeszcze powinniśmy zrobić? - zapytała Leia bezimiennego Firrerreańczyka.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Ledwie wzruszył ramionami.
- Albo przeżyje, Lelilo, albo umrze - wyciągnął się na krześle, całkowicie odprę-
żony.
- Nic cię to nie obchodzi, prawda?
- Ona nie jest z mojego klanu.
Leia zarzuciła ten temat. Odgarnęła pasiaste włosy z wychudłej z wycieńczenia
twarzy i naciągnęła koc na ramiona Rillao.
- Czy wasz naród sypia na leżąco? - spytała Firrerreańczyka.
- Jakże inaczej? - odpowiedział, zdziwiony brakiem reakcji na jego zaczepną od-
powiedź.
- Rzeczywiście, jakże inaczej - powtórzyła Leia. Położyła delikatnie rękę na pan-
cerzu Artoo - Detoo. - Popilnujesz jej za mnie?
Artoo - Detoo odpowiedział cichym bipnięciem.
- Dzięki. - Odwróciła się do Chewiego i Firrerreańczyka. - Jesteście głodni?
Chewbacca mruknął potakująco.
- Ja też - odparła Leia.
Umierała z głodu. Nie miała niczego w ustach od czasu ciasteczek szambelana i
naszpikowanej środkami nasennymi herbaty. Udała się do maleńkiej kuchni „Aldera-
ana". Zastanawiała się, czy Firrerreańczyk odmówi jedzenia, ale ten powąchał miskę
gulaszu, którą mu podała - analiza sugerowała, że jego metabolizm wymaga wysokiego
poziomu protein - spróbował i zaczął łapczywie jeść. Trzymał naczynie tuż przy ustach
i delikatnie nabierał mięso za pomocą dwóch palców.
Chewbacca wziął sobie swoją porcję sam, po czym dorzucił do niej trochę suszo-
nych słonych wodorostów i odrobinę leśnego miodu.
Leia milczała, dopóki nie wyskrobała z talerza ostatniej resztki gulaszu. Przyjął
moje jedzenie, ponieważ nie chce mieć żadnych długów - pomyślała patrząc, jak Firrer-
reańczyk wypija resztkę sosu ze swojej drugiej porcji. - Nie poprosił o posiłek. Gdy-
bym zażądała zapłaty, powiedziałby, że nikt nie prosił, żebym mu coś dawała, więc nie
jest mi nic winien.
- Dlaczego nienawidzisz Rillao? - zapytała.
Oblizał usta i spojrzał na garnek z gulaszem, ale widocznie uznał, że trzecia porcja
przeciążyłaby jego organizm.
- Była w tym pokoju! - Jego opieszałość zniknęła i skoczył wściekły w stronę Leii.
- Musiała być powodem, dla którego zostaliśmy wygnani, Lelilo. Z jakiego innego po-
wodu Imperium skazałoby ją na tortury?
- Okrutny przypadek. - Leia była ciekawa, dlaczego Firrerreańczyk używa jej
imienia, a raczej przezwiska tak często. Wszystko jedno. To tylko pomagało jej zapa-
miętać, jak się teraz nazywa.
- Nie. Nie. To Imperium jest okrutne, Lelilo. W swoim działaniu kieruje się okru-
cieństwem. Wzbudza strach, grabi aby rosła jego władza...
- Imperium nie istnieje - przerwała mu Leia. - Skończyło się. Upadło. Jesteś wolny
i ty, i twoi ludzie.
Ponieważ oczekiwała podziękowań, a przynajmniej radości, była rozczarowana
jego reakcją.
- Upadło! - uderzył pięścią w stół. - Powiedziałaś, że możesz mi dać wolność! Ale
ona nigdy nie była twoja, Lelilo, więc jak możesz mi ją dać!
- Powiedziałam, że jesteś wolny - poprawiła go Leia. - To wszystko.
Gdyby przyznała się do tego, kim jest, mogłaby rościć sobie prawo do jego wolno-
ści. Zamiast tego pozostała Lelilą.
Z jego gardła wydobył się niski pomruk. Chewbacca także warknął.
Ale Leia zachowała spokój. Uśmiechnęła się do bezimiennego.
- Nikt mnie nie prosił o wyjaśnienie czegokolwiek. Zapytałeś jedynie o swoją
wolność.
Prychnął rozgoryczony, ale jego pogarda zmalała, a w jej miejsce pojawił się sza-
cunek. Firrerreańczyk wstał i ukłonił się. A potem skierował do wyjścia.
- Dokąd idziesz, bezimienny? - zapytała Leia. Nie odpowiedział.
Jak mogłabym oczekiwać od niego jakiejkolwiek odpowiedzi? - pomyślała Leia.
Opuścił kuchnię „Alderaana".
Poszła za nim. Dogoniła go. Był od niej o głowę wyższy i mimo wycieńczenia,
prawdopodobnie silny. Szedł w kierunku włazu, nie zauważając jej obecności.
- Czy idziesz obudzić swoich ludzi, bezimienny? Zrobiwszy kilka kolejnych kro-
ków, zapytał:
- Tutaj, Lelilo? Niby w jakim celu?
- Aby mogli odzyskać siły...
- Statek wspomaga ich siły życiowe podczas snu.
- ...i aby mogli zdecydować, co chcą zrobić teraz, kiedy są wolni!
- Czy powinniśmy powrócić do naszych domów, Lelilo? - spytał opryskliwie.
Wie - pomyślała Leia. Zastanawiała się, czy oddziały Imperium znęcały się nad
nim, donosząc o zagładzie jego planety.
- Nie - odparła. - Przepraszam. Jest kwarantanna. Nikt nie może tam wylądować i
żyć... nic nie może nawet opuścić tej planety.
Na chwilę zatrzymał się w drzwiach włazu. Miał opuszczone ramiona. Leia ujęła
go za łokieć. Wybuchnął płaczem pokonanego drapieżnika.
Wiedziała, co czuł.
- Przykro mi - powtórzyła. - Tak mi przykro. Odwrócił się do niej.
- Lelilo, czy przyłożyłaś rękę do zatrucia mojego świata?
- Nie! Ja... Ja mam swój mały udział w doprowadzeniu do upadku ludzi, którzy
rozkazali go zatruć.
- Brygady Starcrash?
Brygada Starcrash była jedną z elitarnych jednostek szturmowych Imperium.
- Nie. Brygady... Imperium. Spojrzała mu prosto j w oczy. - Zniszczyli także mój
świat.
Jego czarne oczy zwęziły się.
- Ach. Tak, Alderaan, Lelilo, tak myślałem, że jesteś stamtąd.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Drzwi włazu rozsunęły się. Bezimienny opuścił „Alderaana" i wkroczył do odbija-
jącego echo przedniego członu frachtowca. Leia chwyciła go za nadgarstek, ale cofnęła
rękę, kiedy poczuła, że napinają mu się mięśnie.
- Co zamierzasz zrobić? - spytała.
- To, co robiłem do tej pory.
- Nie musisz! Wszyscy jesteście wolni, panuje teraz Nowa Republika.
- Imperium przekazało nam w testamencie świat. Przetrwamy.
- Być może nie wiesz o tym, co dzieje się z innymi, znajdującymi się tutaj wraka-
mi statków?
Odwrócił się do niej. Na skutek obniżonej grawitacji jego włosy ułożyły się pod
wpływem ruchu w pasiastą aureolę.
- Inne statki nie mają nic wspólnego ze mną - obruszył się. - A ja nie mam nic
wspólnego z nimi. Rób, co chcesz, Lelilo. A jeśli chodzi o nowy świat... jesteśmy ryzy-
kantami. Wykorzystamy naszą szansę.
- Będziecie podróżować z prędkością podświetlną - powiedziała Leia - będziecie
wędrować latami! Republika mogłaby wam dać hipernapęd albo znaleźć dla was jakiś
świat, uwolnić was od ciągłej tułaczki...
- W jakim celu? - zapytał znowu. - - Nie zauważymy upływu czasu. Nie dbamy o
to. Będziemy spać. Będzie o wiele lepiej, kiedy zaniknie pamięć o Imperium, zanim się
obudzimy. Jeśli przeminie także twoja Republika, nie będzie nas to obchodzić.
Leia zrobiła krok do tyłu. Wiedziała, że nic, co powie, nie zmieni jego decyzji.
Robił to, co było w jego pojęciu właściwe. Nie mogła go zmusić, aby uznał słuszność
jej rozumowania.
- W takim razie do widzenia - rzekła. - Życzę ci szczęścia. J
- Pomyślnych wiatrów, Lelilo.
- Dlaczego cały czas powtarzasz moje imię? - zapytała.
- To daje siłę - rzekł. - Lelila. Drzwi zaczęły się powoli zamykać.
- Ale twoje fałszywe imię daje mi niewiele mocy, księżniczko Leio - stwierdził. -
Musi ci być z tym niewygodnie. - A kiedy drzwi się zatrzasnęły, dodał: - Ale twoje
przebranie jest wzruszające.
Han wrócił do miasta i niespiesznie szedł ulicą. Marzył o miejscowym piwie i ko-
lejnej grze w karty w tawernie „Szansa i Hazard". Ale chciał udać się również do innej,
nie tylko do tej, w której spędził ostatnią noc.
- Dobry wieczór, człowieczku.
Obrócił się na pięcie i ponownie uderzył nosem w pierś nienaturalnie wysokiej
kobiety. Zaśmiała się, ale Han miał wrażenie, że jej śmiech był sztuczny.
- Zbyt wcześnie skończyłeś grać - powiedziała. - Karty zaczęły mnie lubić dopiero
późnym wieczorem.
- Gratuluję! - zawołał serdecznie Han. - Cieszę się, że nie straciłaś nocy.
Przysunęła się do niego, a jej ciężkie, poplątane jasne loki tańczyły po jednej stro-
nie twarzy.
- Nie zamierzam stracić i tej — stwierdziła. — Z całą pewnością jesteś szlachetnie
urodzony i dobrze wychowany, więc dasz mi szansę zagrać z tobą.
- Nie miałem kart w planach na dzisiejszy wieczór - odparł Han. - Żadnych kart,
tylko trochę świeżego powietrza i może szklaneczkę piwa.
- Piwo płynie u nas jak woda - rzekła. Położyła mu swą wielką rękę na ramieniu.
Palcami objęła jego biceps.
- Miałem na myśli, że właśnie wypiłem moją szklaneczkę piwa - sprostował. - Mój
limit...
Spróbował uwolnić się z jej uścisku tak, jak uczynił to Luke, gdy Han starał się go
zatrzymać. Tymczasem olbrzymka podniosła go za ramię. Musiał stanąć na czubkach
palców, aby dotykać ziemi.
- Możesz pić albo nie, co wolisz - stwierdziła. - Ale będziesz płacił.
- No dobra, jasne, czemu od razu nie powiedziałaś, że musisz zagrać? - burknął
Han. - W porządku, chodźmy. Czy mogłabyś coś dla mnie zrobić? Albo mnie postaw,
albo nieś. Tak jest mi bardzo niewygodnie.
Myślał, że zarzuci go sobie na ramię. Mogła to zrobić. Postawiła go jednak na
ziemi, ale nie pozwoliła mu się wyrwać. Prowadziła go w dół ulicy, trzymając wystar-
czająco silnie, aby zrobić mu siniaki.
- Ostatniej nocy nie dosłyszałem twego imienia - powiedział koleżeńskim tonem
Han. - Mówiłaś, że jak się nazywasz? A przy okazji, nie zechciałabyś trzymać mnie
trochę lżej?
- Nie mówiłam - odparła - bo nie pytałeś. Nazywam się Celestial Serenity. Nie,
wcale nie zechciałabym trzymać cię lżej.
Spojrzał na nią w górę. Uśmiechnęła się do niego i przyspieszyła, popychając go
przed sobą.
Jaina zjadła śniadanie.
Była tak głodna, że nawet nie poczuła zjełczałego tłuszczu, jakim okraszona była
cienka owsianka. Gdy skończyła jeść, wciąż burczało jej w brzuchu. Od stołu prokto-
rów dolatywał zapach dojrzałych owoców i gorącego, świeżego chleba.
Do ust napłynęła jej ślina. Patrzyła na proktorów siedzących przy najwyższym sto-
le i pomocników przy średnim. Rozparci na krzesłach, z nogami na stole, delektowali
się śniadaniem, na które dostali więcej, niż mogli zjeść. Śmiali się przy tym i rzucali na
wpół zjedzone kęsy na podłogę.
Dzieci siedzące przy najniższym stole czekały, aż wszyscy funkcjonariusze skoń-
czą, i będzie wolno im wstać.
To nie jest w porządku - stwierdziła w duchu Jaina.
Widziała tylko czubek głowy Jacena. Był oddalony od niej o całą długość jadami.
Żałowała, że nie może z nim porozmawiać o tym, czego się dowiedziała. I że nie może
mu powiedzieć, że przewierciła już połowę grubości drzwi swojej celi, aby dostać się
do zamka. Musiała zlepić trociny i wcisnąć je z powrotem w otwór, żeby nikt niczego
nie zauważył.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Vram siedział przy średnim stole, wraz z innymi pomocnikami. Pożerał kawałek
owocu, chleb i całą garść ciasteczek. Złapał miodowe ciastko i machał nim przed inny-
mi dziećmi. Przed Jaina. Miód ściekał mu po palcach. Zlizał go.
Jaina spuściła wzrok, aby na to nie patrzeć.
Przy stole przed nią maleńki myrmin wspiął się na czubkach palców swoich owło-
sionych, grubych nóg.
To nie jest prawdziwy myrmin - dodała w myślach Jaina. - Ma dziesięć nóg za-
miast sześciu i dodatkowy komplet czułków! Ale wygląda całkiem jak myrmin. Jacen
wiedziałby, kto to taki. Założę się, że jest głodny.
Jaina wyskrobała ostatnią resztkę owsianki ze swojej miski. Położyła ją blisko
myrmina. Myrmin obszedł pokarm dookoła, zbadał czułkami i spróbował dosięgnąć,
poruszyć i unieść.
Mam nadzieję, że lepiej smakuje myrminom niż dzieciom - pomyślała Jaina.
Złapał odrobinkę owsianki i zszedł ze stołu. Myrmin podsunął Jainie pomysł.
Wszędzie pełno było piasku, naniesionego z boiska. Znajdował się w szparach
pomiędzy kamieniami tworzącymi podłogę, a nawet w miejscach gdzie stykały się de-
ski stołu. Jaina spróbowała poruszyć ziarenko.
Będę udawać, że jestem myrminem - pomyślała. - Nie małą dziewczynką, nie Ja-
ina. Nie mam żadnych zdolności Jedi, jestem tylko myrminem! Kto zwróci uwagę na
myrmina?
Pchnęła ziarnko piasku. Prześlizgnęło się wzdłuż stołu i spadło na podłogę.
Skuliła się, spodziewając się zimnej, mokrej mgły Hethrira, która powinna na nią
spaść i odciąć od świata.
Nic takiego się nie zdarzyło. Było tak jak zeszłej nocy z cząsteczkami powietrza.
Jaina sięgnęła po ziarenka piasku na stole proktorów. Nic jednak nie znalazła. Wi-
docznie ktoś lepiej starł ten stół. Ale całe ich mnóstwo leżało na podeście u ich stóp.
Zaczęła bawić się ziarenkami. Wzbiły się spiralnym ruchem w powietrze. Nikt nic nie
zauważył.
Główny Proktor wziął owoc. Jaina umieściła w nim trochę piasku. Proktor cisnął
owoc w kierunku Yrama. Przez moment dziewczynka myślała, że dostojnik coś zauwa-
żył, ale nie wyglądał na wściekłego, nawet nie spojrzał na jeszcze większą kupkę pia-
sku, znajdującą się na miękkiej drożdżówce, którą właśnie wyjął z pełnego kosza.
Vram wepchnął sobie owoc do ust i zjadł łapczywie, nie zauważywszy niczego.
Jaina trochę mu współczuła. Ale tylko trochę. Gdyby ktoś dał mi teraz kawałek
owocu, pewnie też nie zauważyłabym na nim piasku - pomyślała.
Tym razem przeniosła piasek na świeżą bułeczkę Głównego Proktora. Brukając w
ten sposób jedzenie, czuła się tak, jakby; robiła coś bardzo, bardzo złego.
Proktor urwał kawałek miękkiej, słodkiej bułki i wetknął goi sobie do ust. Pogryzł.
Wyraz jego twarzy raptownie uległ zmianie. Jaina poczuła zadowolenie. A nawet
coś więcej niż zadowolenie. Była usatysfakcjonowana.
Przesiała kolejną garść piasku na stół, tak że dostał się do ich i talerzy.
Główny Proktor wypluł bułkę.
To obrzydliwe! - pomyślała Jaina. - Nawet nie zasłonił usta serwetką.
- Grake! - wrzasnął.
Kilku innych również zaczęło wypluwać jedzenie. Przyglądali mu się z uwagą,
gmerając w do połowy przeżutych kawałkach i kłócąc się głośno. Jaina przyglądała im
się ukradkiem. Wkrótce nie musiała nawet udawać, bo inne dzieci także zaczęły patrzeć
w tę stronę.
- Grake! Wynocha stąd!
Drzwi naprzeciwko podium proktorów gwałtownie się otworzyły, uderzając o
ścianę.
Do środka wpadł jakiś olbrzym. Jaina wzdrygnęła się myśląc, że to smok włamał
się jakimś cudem do bunkra. Patrzyła zaskoczona i podniecona.
Istota w szerokim białym fartuchu była Yeubgjem z Gbu, świata o podwyższonej
grawitacji. Gbu było ostatnim miejscem, jakie odwiedziła mama przed Munto Codru.
Delegaci z Nowej Republiki nie zdołali wyjść na powierzchnię planety właśnie z po-
wodu grawitacji, która mogłaby ich zgnieść. To Yeubgowie przyjeżdżali na pokład sa-
telity konferencyjnego. Polubili Jainę, Jacena i Anakina. Jaina przypomniała sobie czu-
ły dotyk ich wici na włosach. Ślina napłynęła jej do ust na samo wspomnienie ich sło-
dyczy. Chciała podskoczyć i pomachać do Yeubga.
Ale Grake nigdy nie widziała Jainy i jej braci. Nie mogła więc ich rozpoznać. Była
obojętna.
- Czego się na mnie drzesz, mały niebieski? - Grake wspięła się po schodach, lek-
ka i silna, wici owinęły się wokół ciężkiej! drewnianej łopaty. Zatrzymała się przy
środkowym krześle. - Cały dzień pracuję dla ciebie, a ty się tylko na mnie wydzierasz,
jesteś ciągle niezadowolony.
- W jedzeniu jest piasek! - wykrzyknął Główny Proktor. - Czy to twój pomysł?!
- Czy to żart? Piasek w moim jedzeniu? - Grake trzepnęła Głównego Proktora ło-
patą.
Spadł z krzesła, ale po chwili wgramolił się na nie, gapiąc się oszołomiony.
Jainie zaparło dech w piersiach. Chciała zasłonić oczy. Była pewna, że proktorzy
zabiją Grake, użyją Mocy, aby wysadzić ją w powietrze! A wszystko z winy Jainy.
Ale nic takiego nie nastąpiło.
Może nie potrafią - pomyślała dziewczynka. - Może wszystko, co mogą zrobić
przy użyciu Mocy, to włączyć świetlne miecze, a może nawet Hethrir zakpił, pozwala-
jąc im na to!
Grake skoczyła na koniec podium i uderzyła proktora, który rozparł się na ostat-
nim miejscu. Zachwiał się, próbując utrzymać równowagę, przechylając ciało to na
bok, to w przód, chwycił się brzegu stołu.
- Nogi ze stołu! - Yeubga skoczyła ponownie, tym razem na drugi koniec podium,
waląc po drodze łopatą po głowach wszystkich proktorów. - Skarżycie się na piasek w
moim jedzeniu, a sami trzymacie nogi na stole?! Co za wychowanie!
Yeubga opadła bezdźwięcznie i zatupała wszystkimi sześcioma stopami.
Cały stół aż podskoczył.
Jaina zachichotała. Nie mogła się powstrzymać, chociaż próbowała, podobnie jak
reszta dzieci. Wiedziała, że jeżeli będą się śmiać, zostaną ukarane, i wiedziała, że ona
files without this message by purchasing novaPDF printer (
będzie temu winna. A jednak nie była w stanie przestać. Bardzo żałowała, że Lusa tego
nie widzi!
- Przestać! - ryknął Główny Proktor.
Jaina nie wiedziała, kogo miał na myśli, ją czy Grake.
Grake chwyciła garść owoców z półmiska i rzuciła je dzieciom przy drugim stole.
Wszystkie maluchy krzyczały z radości i łapały owoce.
Jaina chwyciła kawałek melona i wepchnęła go sobie do ust. Była to najpyszniej-
sza rzecz, jaką w życiu jadła. Oczy wypełniły się jej łzami. Cieszyła się, że nie wsypała
do tego półmiska Piasku, ale jeśli nawet by to zrobiła, i tak zjadłaby owoc.
- Piasek! W moim jedzeniu! - Grake cisnęła zawartość całej miski ciasteczek nad
głowami dzieci. Wszyscy biegali i podskakiwali, aby złapać słodycze i połknąć, zanim
zostaną zdeptane.
Jaina sypnęła więcej piasku, mimo że naprawdę chciała! dostać ciasteczko. Z pod-
łogi poderwała się mała chmura. Ostre! ziarenka dostały się za bluzy proktorów. Piasek
przeleciał im po plecach i wpadł za spodnie.
W pierwszej chwili żaden z nich niczego nie zauważył, bo wszyscy wyli w ogól-
nym zamieszaniu. Ale potem Główny Proktor wyjął swój świetlny miecz. Ostrze za-
brzęczało i rozżarzyło się.
Jaina podskoczyła ze strachu. Wujek Luke zawsze mówił, że kiedy zostanie ryce-
rzem Jedi, powinna włączać ostrze wyłącznie podczas ćwiczeń, chyba że będzie zamie-
rzała zabić.
Jaina nigdy nawet nie dotknęła świetlnego miecza.
Grake nie dała proktorowi cienia szansy, aby mógł ją zabić. Zanim zdołał ją pora-
zić, o ile to właśnie miał zamiar zrobić, zeskoczyła ze sceny i znalazła się w drzwiach.
Jaina nie widziała, aby ktokolwiek mógł się poruszać tak szybko.
Proktorzy wykrzyczeli jeszcze kilka obelg. Główny Proktor schował swój świetlny
miecz. Jaina nie wiedziała, czy naprawdę zamierzał zabić Grake, czy tylko ją straszył.
A może żartował. Nie sądziła, że można straszyć czy żartować, używając w tym celu
świetlnego miecza.
Proktorzy wołali za Grake, popychając się nawzajem, ale w końcu znowu usiedli.
Żaden nie położył nóg na stole.
- Cisza! - wrzasnął na dzieci Główny Proktor. - Cicho albo pójdziecie każde do
siebie.
Jaina usiadła, reszta dzieci również. Teraz mogły siedzieć spokojnie, bo całe do-
datkowe pożywienie zostało już zjedzone. Rozglądali się jednak, mając nadzieję zna-
leźć ostatnie winogronowe ciastko czy choćby słodki okruszek.
Proktorzy pozostali przy stole, nie chcąc odsuwać od siebie kolacji, aby nie suge-
rować, że przegrali. Ale nie zjedli już nic więcej z zapiaszczonego jedzenia.
Ten najważniejszy zmarszczył ze zniecierpliwienia brwi, odsunął brzegi ubrania i
potrząsnął nim. Jaina wbiła wzrok w stół. Gdyby zaczęła się teraz śmiać, zanim kto-
kolwiek zrozumiał, co się dzieje, proktorzy zorientowaliby się, że to wszystko była jej
wina.
Dziewczynka żałowała, że na stół przed nią nie spadło żadne winogrono, wtedy
mogłaby je zjeść. Ale stół był pusty. Ostrożnie przesunęła wzrok poza jego krawędź.
Proktorzy rozmawiali ze sobą. Byli wściekli. Jaina powstrzymała uśmiech. Zamiast te-
go potrząsnęła piaskiem znajdującym się w ich uniformach i rozejrzała się za nowymi
ziarenkami.
Zużyła już wszystkie. Kafle podłogi, a nawet przerwy między nimi były idealnie
czyste.
Nagle zauważyła maleńkie czarne plamki, które przesuwały się w stronę stołu
proktorów. Utworzyły linię przecinającą podłogę. Wyglądały jak piana morska, pozo-
stawiona na piasku przez falę.
W stronę stołu pędziły myrminy. Podczas gdy funkcjonariusze zwijali się, sycząc i
drapiąc gdzie popadnie oraz niecierpliwie czekając, aż Główny Proktor odstawi kolację,
myrminy wlazły im do butów i wspinały się po nogawkach spodni.
Jaina nie mogła się już dłużej oprzeć. Popatrzyła wzdłuż jadalni w kierunku brata.
Wstała nawet, aby go zobaczyć. W tym samym momencie podniósł się Jacen i także
popatrzył na nią. Uśmiechnęła się szybko. Zanim ktokolwiek ich zauważył, oboje usie-
dli.
Jaina wiedziała, że to Jacen poprosił myrminy, aby wlazły na podium.
Jeden z proktorów zerwał się z wrzaskiem na równe nogi. Pewnie myślał, że w
nogawkach ma piasek. Ale piasek zaczął go gryźć. Inni proktorzy także zaczęli skakać,
wrzeszczeć i wyć. I deptać, deptać myrminy.
- Och! - wyszeptała Jaina. - Och, biedne myrminy, dziękujemy wam, myrminy. -
Niektóre biegły teraz z powrotem, chowając się w szczelinach. Ale część zginęła.
- Tak nam przykro, myrminy - powiedziała w taki sam szczery sposób, w jaki
Chewbacca przemawiał do robaków, które czasami zabijał, choć wcale tego nie chciał
robić, kiedy zdobywał leśny miód. Zaryzykowała i jeszcze raz spojrzała na Jacena.
Z wrażenia zaczęła płakać. Zawsze płakała, kiedy Chewbacca prosił o przebacze-
nie leśne robaki. Ale tym razem to była jej wina, że zginęły.
Nagle wszystkie myrminy zniknęły. Jaina poczuła przebłysk Mocy Jacena, oddala-
jący małe istotki od grożącego im niebezpieczeństwa.
Niewidzialna, zimna i mokra mgła Hethrira owinęła się szczelnie wokół Jainy.
To nie jest w porządku - pomyślała - nic nie zrobiłam... no dobrze, może trochę,
wszystko jedno. Wiedziała, że to samo spotyka teraz Jacena.
Westchnęła, zadrżała i podniosła się ze swego miejsca, aby podbiec na drugi ko-
niec jadalni, do Jacena.
Padli sobie w objęcia. Przytulili się bardzo mocno. To prawie pozwoliło zapo-
mnieć o mgle. W każdym razie stała się jedynie chłodna i wilgotna zamiast mokra i
zimna.
- Jacen, Jacen, oni zabrali Anakina, zabrali Lusę...
Po raz pierwszy pomyślała, że Hethrir być może zabrał Anakina na zawsze, tak jak
wziął Lusę. Gdzie się podziewał ich braciszek?
- Musimy coś zrobić - wyszeptała.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Wszyscy do nauki! - zarządził Główny Proktor, drapiąc się po nodze. Myrminy
zniknęły, ale ich ukąszenia pozostały.
- Dzięki, małe myrminy - powiedziała szeptem Jaina.
- Dziękujemy, małe myrminy - powtórzył Jacen - tak mi przykro!
- Wracać do lekcji!
Dzieci utworzyły nierówny szereg. Nie mogły się powstrzymać od chichotania. Ja-
ina stanęła obok Jacena. Może nikt nie zauważy, że są obok siebie.
- Ustawcie się porządnie! - zawołał Główny Proktor do stojących poza szeregiem.
Inni proktorzy patrzyli na niego jak na szaleńca.
Zignorowali go i wybiegli z jadalni. Niektórzy z nich zdążyli przedtem pozbyć się
uniformów.
Główny Proktor popatrzył na dzieci. Skrzywił się i zaczął drapać miejsce, które
zwłaszcza publicznie wstyd drapać, po czym odwrócił się i wymaszerował z sali. Kiedy
tylko zniknął z pola widzenia, przyspieszył kroku. Uciekł.
ROZDZIAŁ 7
Dzieci zostały same w jadalni.
- Wyjdźmy stąd! - zaproponowała Jaina. Nie miała pojęcia, co zrobi, kiedy znaj-
dzie się na zewnątrz, ale czuła desperacką chęć wydostania się z ponurego, ciemnego
budynku.
Wraz z Jacenem zbiegli w dół mrocznego korytarza. Inne dzieci pobiegły za nimi.
Wyszli w światło w momencie, kiedy słońce maleńkiej planety właśnie wschodziło.
Planetka obracała się niezwykle szybko, toteż dni tutaj były bardzo krótkie. Dzieci
krzyczały, biegały i wiwatowały na cześć ciepła i światła.
Jaina i Jacen, trzymając się za ręce i przytulając do siebie, zataczali ciągle nowe i
nowe kręgi, zupełnie tak jak mała planeta. Jaina odrzuciła włosy do tyłu, aż zawirowało
jej w głowie. Upadła z Jacenem na trawę, dysząc i zanosząc się śmiechem.
Znowu podskoczyła, a jej brat zrobił to samo.
- Jaina, Jaina, jesteś cała i zdrowa!
- Jacen, tak za tobą tęskniłam! Nie wiem, gdzie jest Anakin!
- Gdybyśmy mogli do niego dotrzeć... - zaczai Jacen.
- ...moglibyśmy wtedy go odszukać. Ale...
- ...musimy znaleźć się jak najdalej od tej mgły! - Jacen dokończył ich wspólną
myśl. Jaina cieszyła się, że Jacen myśli w ten sam sposób co ona, ale to niestety nie
pomagało im znaleźć sposobu, w jaki mogliby się teraz stąd wydostać.
- Musimy przejść obok smoka - powiedziała Jaina.
- Nie ma żadnego smoka - stwierdził pogardliwie Jacen. — To tylko po to, żeby
nas nastraszyć.
Pomaszerował w stronę ogrodzenia, prosto na otwartą przestrzeń.
Siostra pobiegła za nim. Smok wyskoczył z piasku, warcząc i dobijając się do pło-
tu. Jaina złapała braciszka i odciągnęła go do tyłu, aby smok nie mógł ponownie ich
zobaczyć. Nie musiała wkładać w to wiele wysiłku, ponieważ chłopiec także się prze-
straszył, ale był jednocześnie zdziwiony.
Smok już zapomniał, że ich zobaczył, i sapiąc zaczął szukać miękkiej, ciepłej kup-
ki piachu, aby się w nią zagrzebać.
- Bomba! - wyszeptał Jacen.
Może mogłabym skakać w górę i w dół, machać rękami i... - myślała - aby odwró-
cić uwagę smoka, a wtedy Jacen zdołałby odbiec i wspiąć się na płot. Ale wtedy ona
byłaby ciągle uwięziona tutaj.
- Może mógłbym ją oswoić - zastanawiał się Jacen. - 1 moglibyśmy wtedy na niej
pojechać!
Jaina nie miała pojęcia, skąd Jacen wiedział, że to była pani smok, a nie pan smok.
Ale jeśli chodzi o tego typu sprawy, zawsze miał rację.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Pojechać na niej? - powtórzyła Jaina zachwycona. Nagle usta Jacena zaczęły
drżeć.
- Ale może proktorzy zabiliby ją, jak to się stało z myrminami.
- Jak mogliby zabić smoka? - spytała Jaina.
- Świetlnymi mieczami!
- Baliby się! Założę się, że nawet by do niej nie podeszli.
- W takim razie blasterami - stwierdził Jacen.
- Ach. Rzeczywiście.
- Może moglibyśmy odwrócić jej uwagę - rzekł Jacen z nadzieją w głosie.
- Lepiej zróbmy to jak najszybciej - powiedziała Jaina.
- Muszę jej coś rzucić - stwierdził Jacen. Rozejrzał się, ale dookoła był tylko pia-
sek.
Smok przysunął się ociężale do ogrodzenia i potarł swe guzowate haski o druciane
oczka siatki. Zamknął oczy i zamruczał zadowolony.
Gdyby Jaina mogła użyć swoich zdolności, z łatwością oszołomiłaby smoka. Wraz
z Jacenem byliby może w stanie go zatrzymać. Lecz uświadomiła sobie, że okazałoby
się to zbyt trudne, zwłaszcza bez pomocy wujka Luke'a.
- Wiem! - Jaina wyciągnęła z kieszeni wielonarzędziówkę. Jacen chwycił ją chci-
wie.
- Nie, poczekaj! - Jaina schowała ją za siebie.
- Nie rzucaj! - Otworzyła soczewkę, złapała w nią światło i skupiła je na ziemi tuż
przed smokiem.
- Czyż nie jest piękna? - spytał Jacen.
Kiedy smok otworzył oczy, ujrzał wiązkę światła. Warknął i opuścił głowę. Jaina
podała wielonarzędziówkę bratu. Na sprawdzianach wypadał lepiej niż ona.
Zamigotał światłem koło przednich kończyn stwora. Smok chciał nakryć łapą
plamkę światła. Potem usiłował nakryć wierzch łapy drugą, ale światło wciąż nie dawa-
ło się pochwycić. Wyciągnął pierwszą łapę spod drugiej i stracił równowagę. Wywrócił
się, po czym wijąc się i warcząc, próbował wstać. Po chwili podskoczył i rozejrzał się
dookoła w poszukiwaniu światła.
Jacen poruszał nim znowu, aby zwierzę zaczęło je gonić. Smok skoczył naprzód, a
kiedy spadł na ziemię, wszystko się zatrzęsło, piasek zawirował unosząc się w powie-
trzu. Jaina roześmiała się zadowolona.
Wokół Jainy i Jacena zbierały się dzieci, aby popatrzeć na zabawy smoka.
Jacen wymachiwał smokowi światłem tuż przed nosem, a ten radośnie podskaki-
wał i rzucając się próbował je złapać. Jacen puścił wiązkę powyżej urwiska, które wi-
doczne było za płotem. Smok skrobnął skałę przednią łapą, zrzucając przy okazji trochę
kamieni. Radośnie zawarczał i zamachał ogonem. Przez cały ten czas Jacen stopniowo
zbliżał się do ogrodzenia, przemierzając nie zadeptaną ziemię aż do miejsca, gdzie za-
czynały się metalowe oczka siatki. Jaina szła za nim. Pozostałe dzieci stały z tyłu,
wciąż bojąc się smoka.
- Hej, smoku! - zawołał Jacen cicho. - Hej, Pani Smoczyco! Skierował światło po-
nownie na dolną część skały, a smok skoczył za nim. Światło pełzło w stronę ogrodze-
nia.
Smok za nim.
Jacen puścił iskierkę blasku dokładnie ponad płotem. Jaina wzięła głęboki wdech.
Serce waliło jej mocno.
Pysk smoka wbił się w ogrodzenie. Wielki ząb sterczał z paszczy zwierzęcia, a śli-
na kapała na piasek. Język dygotał pomiędzy wargami. Wielkie złote oczy były wielko-
ści pięści Jainy. Opuścił swe ciężkie, spotniałe powieki. Gorący oddech wzbijał piasek
w miejscu, gdzie znajdowała się świetlista plamka.
Jacen miał problemy z utrzymaniem światła tuż obok smoka, ponieważ słońce
właśnie chyliło się ku zachodowi.
Kiedy plamka świetlna zniknęła, Jacen wystawił rękę przez ; płot. Jainie zaparło
dech w piersiach. Jacen dotknął wielkiej ' brwi smoka i pogłaskał gładkie łuski.
- Tutaj, Pani Smoczyco - powiedział.
Potarł mocniej. Smok przycisnął mu się do ręki i nisko, dudniąco, przyjemnie za-
warczał. Widać, nie sprawiało mu różnicy, że nie może się już bawić światłem.
- Lubi cię - szepnęła Jaina.
- Jest samotna - stwierdził Jacen. - Jest sama, jest małym smokiem i chciałaby się z
kimś bawić.
- Hej, wy tam!
Smok gwałtownie podniósł głowę, wystraszony krzykiem. Jaina się odwróciła. Na
szczycie schodów stał Główny Proktor. ] Inne dzieci rozpierzchły się gdzieś w mroku.
Smok warknął. Wstał i uderzył w płot, który zadźwięczał pod naporem ogromnego
cielska. Jacen cofnął rękę i wraz z Jaina pobiegli na boisko. Chłopiec wcisnął wielona-
rzędziówkę w rękę siostry, a ona schowała ją do kieszeni.
Główny Proktor się śmiał.
- Teraz chyba wierzycie już w smoka - skonstatował. Dzieci, do szeregu! Byłyście
bardzo niegrzeczne. Mówiłem, że macie iść się uczyć.
- Nie mogliśmy cię słyszeć, panie - powiedziała Jaina z szacunkiem. - Sądziłyśmy,
że kazałeś nam wyjść z budynku.
Popatrzył na nią. Nie wyglądał najlepiej. Na nadgarstkach i szyi miał opuchnięte,
czerwone rany po ukąszeniach. Ruszał się w taki sposób, jakby ciągle drapał się za po-
mocą swego uniformu. Jaina patrzyła mu poważnie w oczy, chociaż miała wielką ocho-
tę się roześmiać.
- Naprawdę, panie - dodał Jacen. - Wydawało mi się, że usłyszałem, jak mówisz,
abyśmy wyszli z budynku, a stałem bliżej ciebie niż moja siostra!
- Naprawdę, panie - dodało inne dziecko.
Główny Proktor miał na sobie zszargany, pobrudzony na ramieniu mundur i przy-
pięte krzywo medale.
Założę się, że nie zrobił prania wtedy, kiedy powinien! Ą pomyślała Jaina. - Zało-
żę się, że w pokoju ma kupę brudów na podłodze, a kiedy piasek i myrminy dostały mu
się do ubrania nie miał nic czystego do włożenia.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Jaina poczuła wdzięczność dla Winter, która zawsze zachęcała ich, by o siebie
dbali. Pokazała im nawet, jak zrobić pranie, na wypadek gdyby piorący android się po-
psuł czy zapomniał, jak powinny być wyprasowane ubrania.
- Ustawić się - rozkazał Główny Proktor. Wszystkie dzieci ustawiły się za Jaina i
Jacenem.
Z tyłu za dziećmi przemaszerowali pozostali proktorzy. Jaina westchnęła. Nie
uciekli i teraz będą musieli spędzić cały dzień gapiąc się na straszny, nudny wyświe-
tlacz, informujący ich o tym, jak to będzie wspaniale, kiedy Hethrir uczyni siebie Impe-
ratorem.
Najprawdopodobniej sam lord Hethrir zrobi im wykład. Bała się tego. Pewnie by
się domyślił, że to ona była powodem tych wszystkich problemów.
Jaina zatęskniła za lekcjami w domu. Czasami razem z Jacenem czytali Winter, ta-
cie i mamie opowiadania. Czasami sami je wymyślali! Jaina uczyła się numerologii,
którą kochała; to było wspaniałe. W Munto Codru Jacen razem z doktor Hyos i jej
dzieckiem uczył się pierwszej pomocy. Mogła się założyć, że jej brat był znudzony ty-
mi milczącymi wyświetlaczami tak samo jak ona. Szła o kolejny zakład, że pozostałe
dzieci też się nudziły.
Zamiast zapędzić gromadę do szkolnych ławek, proktorzy wtłoczyli je do poko-
jów. Większość dzieci jęczała.
- Spokój! - ryknął Główny Proktor. - Wasza dyscyplina jest straszna! Lord Hethrir
z całą pewnością nie wybierze żadnego z was na pomocnika.
Dzieci ucichły. Jaina zdała sobie sprawę, że również jęczy, ale prawda była taka,
że wcale nie bała się swej ciemnej celi. Cieszyła się, że będzie mieć kilka godzin, a mo-
że nawet czas do jutra tylko dla siebie, na pracę i planowanie.
- Spędzicie dzień w łóżkach - powiedział Główny Proktor. - Dzięki temu jutro do-
cenicie fakt, że będzie was uczył lord Hethrir.
Proktor otworzył celę Jainy i wepchnął ją do środka, z trzaskiem zamykając drzwi.
Na ziemię opadło trochę trocin. Ale proktor nie zauważył, że Jaina wierciła w
drewnie.
A lord Hethrir nie przyszedł ani na wykład, ani na sprawdzian.
W końcu trzaski zamykanych drzwi, głosy proktorów i stu - 1 kot ich butów uci-
chły.
Jaina połączyła kilka cząsteczek powietrza i wyczarowała z nich światło, aby móc
popracować. Usunęła z dziury, którą wywierciła, resztę trocin, wepchnęła w nią wielo-
narzędziówkę, i znowu rozpoczęła wiercenie.
Przez kilka godzin firrerreański frachtowiec pasażerski unosił się w przestrzeni,
budząc się do życia. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, na długo zanim osiągnął pełną moc,
było uwolnienie się od „Alderaana".
Leia odłączyła swój statek od napędu frachtowca.
- Powodzenia - stwierdziła, nadając do bezimiennego Firrerreańczyka.
Nie odpowiedział. Frachtowiec unosił się w przestrzeni, przygotowując się do sa-
motnego rejsu. Nawet gdyby Leia mogła zrobić coś więcej dla statku Firrerreańczyków,
jego mieszkańcy nie chcieli jej pomocy.
Leia zajrzała do Rillao, która wciąż spała. Ale Artoo - Detoo i sprzęt medyczny
wskazywały, że jej ciało powoli odzyskiwało siły.
- Dzięki, że jej popilnowałeś - powiedziała Leia do Artoo - Detoo.
Wszedł Chewbacca i ponuro popatrzył na śpiącą Firrerreankę.
- Co zrobimy? - spytała. - Utknęliśmy w martwym punkcie! Ślad się urwał. -
Spróbowała jeszcze raz desperacko poszukać jakiegokolwiek tropu, mogącego zapro-
wadzić ją do dzieci.
Cierpienia Rillao spowodowały, że ślad znalazł się na dalszym planie.
To porywacze ją torturowali - pomyślała Leia. - Bezimienny^ Firrerreańczyk nie
miał racji, to nie Imperium pozostawiło tutaj Rillao, to porywacze ją torturowali, aby
nikt nie mógł ich odnaleźć!
Chyba że... to byli ci sami ludzie.
A to jest całkiem logiczne - oceniła w duchu. - I wyjaśnia, skąd wiedzieli, gdzie
znaleźć pasażerskie frachtowce. Niestety, w niczym mi to nie ułatwia odnalezienia
dzieci.
Chewbacca położył jej swą olbrzymią łapę na ramieniu. Porastające palce futro ła-
skotało Leię w policzek. Żałosny pomruk wyrażał sympatię i żal. Rodzina Leii była je-
go rodziną, jego Honorową Rodziną. Zdecydował się dzielić swe życie z ludźmi, któ-
rych kochał. Nie mogła się na niego gniewać.
- Firrerreańczyk miał rację co do jednej rzeczy! - powiedziała Leia. - Nasze prze-
brania nie są w ogóle przebraniami! Nigdzie się nie dostaniemy, jeśli każdy będzie
wiedział, że jestem księżniczką Leia, a ty Chewbacca. Lepiej nie mówić, co się stanie,
gdy natkniemy się na lojalistów Imperium.
Zabrała Chewbaccę do swojej kabiny i wysypała na stół wszystkie kosmetyki.
Chewbacca patrzył na nią zagadkowym wzrokiem.
- Chyba nie myślisz, że kolor moich powiek jest zawsze taki jak teraz, co? - spyta-
ła. - Nie zauważyłeś, że moje powieki czasem się zmieniają?
Wookie parsknął.
- O nie, moja skóra nie zmienia koloru sama z siebie! - wyprowadziła go z błędu.
Mówiąc to, wyjęła z włosów szpilki i rozplotła długi warkocz. Chewbacca przy-
glądał się jej zdumiony.
Tak rzadko rozpuszczam włosy - pomyślała. - Od lat nikt z wyjątkiem Hana nie
widział mnie z rozpuszczonymi...
Czasami myślała, aby je obciąć, ale byłoby to zbyt radykalne. Na „Alderaanie" do-
rośli mieli długie włosy i zwykle je wiązali.
Leia rozczesała sploty i przełożyła przez ramię. Wstała. Włosy sięgały prawie do
kolan. Czesała je, aż ich środkowa część oddzieliła się i opadła po drugiej stronie twa-
rzy, układając się na piersiach. Część zsunęła się na oczy, wyglądając jak zasłona.
Tym lepiej - pomyślała. - Tym lepiej, schowam się za nimi.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Przetrząsnęła flakoniki i paczuszki. Niektóre z nich kupiła dla kaprysu i nigdy na-
wet nie wypróbowała. Trzymała je tutaj, bo jej statek był właśnie miejscem na kaprysy
i zachcianki.
Leia przypomniała sobie pierwszy raz, kiedy zabrała Hana „Alderaanem". Ode-
gnała prędko to wspomnienie. Teraz nie było na nie czasu.
Na jej dłoni leżało kilka pudełeczek z kolorowymi barwiczkami.
- Czy nigdy nie czułeś się znużony swym orzechowym kolorem, Chewbacco? -
spytała.
Rozerwała dwie paczuszki, jedną z czarną, a drugą ze srebrną barwiczką, po czym
wymieszała oba kolory i rzuciła całą porcję w Chewbaccę. Ze zdziwienia wypuścił po-
wietrze, sięgnął do nich, jakby chciał je z siebie zetrzeć, ale popatrzył z ciekawością.
Kolorowe barwniki osadziły się z wierzchu i głębiej w jego sierści, pozostawiając
nieregularne czarne i srebrne ślady. Chewbacca delikatnie skubnął jeden z nich, roztarł
go w palcach i obserwował, jak brązowe włosy zabarwiają się na srebrno. Futro na jego
piersi właśnie zaczynało przybierać czarno - srebrny odcień.
Rozbawiony Wookie pozwolił barwiczce zmienić kolor całej swojej sierści.
- Wkrótce będziesz jednym z bardziej cętkowanych Wookiech - stwierdziła Leia. -
Teraz ja.
Chewbacca wybrał kilka różnych odcieni zieleni i podał jej.
- W zielonym wyglądam okropnie - zaoponowała. - Jak mogłam je kupić?
Zamiast nich wybrała kilka odcieni brązu i pozwoliła im wsiąknąć we włosy.
Jak mogłam kupić takie kolory? Dałam Chewiemu najlepsze odcienie. No dobrze.
Wybrała paczuszkę bardzo ciemnej zieleni i wtarła ją sobie we włosy.
Chewbacca mruknął z aprobatą.
Będę wyglądać tak nieciekawie - pomyślała.
Ale chcę być niewidzialna - upomniała samą siebie. - Nie ma sposobu, aby nie by-
ło widać Chewiego. Mogę jedynie zrobić z niego nie - Chewbaccę. I muszę być pewna,
że nikt mnie nie zauważy.
Cieszyła się, że przynajmniej Artoo - Detoo nie trzeba przebierać, bo należał do
popularnego rodzaju robotów.
Pozazdrościła Hanowi brody. Stary, dobry sposób na ukrycie twarzy. Rozważała
możliwość przebrania się za mężczyznę, ale tylko przez moment.
W bajkach - stwierdziła w duchu - księżniczki zawsze przebierały się za książąt.
Ale księżniczki z bajek nigdy nie miały bioder. Nie miały piersi. Nie. Wyglądałabym
jak przebrana kobieta. To tylko przyciągałoby uwagę. Lepiej pozostać nie zauważoną.
Chewbacca patrzył na zmieniające kolor futro, był tym wyraźnie zafascynowany.
Westchnął głęboko i boleśnie. To westchnienie odbiło się echem w pustym sercu Leii,
w miejscu, którym nie mogła odnaleźć dzieci.
- Nie możemy dłużej być Leią i Chewbacca - zakomunikowała.
Chewbacca wolno podniósł głowę. Jego ciemne oczy były smutne i pytające.
- Musimy być Lelilą i Geyyahabem... Lelilą i kimkolwiek. Jeżeli nie chcesz zostać
Geyyahabem, możesz wybrać inne imię.
Chewbacca - Geyyahab - dał znać, że akceptuje wybór imienia, ale nie zrozumiał,
do czego jest to potrzebne. Jęknął kpiąco.
- Ktokolwiek ukradł dzieci, chciał mnie ukarać - powiedziała Leia. - A także cie-
bie, Hana i Luke'a. Porywacze spodziewają się, że będziemy ich gonić. Będą nas wy-
glądać. Zastawią pułapkę. Myślę, że musimy działać z zaskoczenia. Nie - ciągnęła Leia
z rozpaczą w głosie. - Przecież nie wiem, kim są. Ani dokąd się udali.
Ale muszą być ludźmi upadłego Imperium - dodała w myślach. - Któż inny mógł-
by mnie nienawidzić do tego stopnia, żeby dobrać się mi do skóry poprzez moje dzieci?
Z bałaganu na łóżku wybrała fiolkę cienia do powiek w najbardziej trupim kolo-
rze. Gwałtownie ją otworzyła i smagnęła purpurową farbą powieki, tuż pod oczami, na
wzór pustynnych wojowników. Czoło i policzki rozjaśniła złotem.
- Mam pomysł - rzekła. - Może Rillao wie, kto... kto ją zranił. A jeśli nie, to obu-
dzę pasażer ów na wszystkich frachtowcach. Ktoś musi wiedzieć, gdzie są i co planują.
I gdzie ich szukać.
Spojrzała w lustro. Włosy opadały jej na twarz, w połowie ją skrywając. Spod
purpury wglądały dzikie, ciemne oczy. Złota i rubinowa farba lśniła i błyszczała. Leia
wyglądała bardziej jak tancerka niż jak pustynny wojownik.
Mniejsza z tym - powiedziała do siebie. - Najważniejsze, że nie wyglądam jak
Leia. Od tej pory jestem Lelilą.
Artoo - Detoo przejechał z furkotem przez próg, zawahał się i zagwizdał, kiedy je-
go czujniki wychwyciły czyjąś obecność. Gdy rozpoznał przybyszy, odwrócił się i
zniknął.
Lelilą podskoczyła i pobiegła za robotem. Za nią, z prawie z całkowicie przefar-
bowanym już futrem, skoczył jej klient Geyyahab.
Han musiał przyznać, iż gra była w zasadzie uczciwa. Oczywiście tak samo mógł
powiedzieć, że Waru był prawy, i a nie wierzył mu ani trochę.
Szedł ciężkim krokiem w dół ulicy, przesiąknięty sześcioma rodzajami papiero-
sów, z bólem głowy. Żałował, że wypił kolejną szklankę miejscowego piwka. Być mo-
że czułby się teraz lepiej, gdyby tego nie zrobił. Napój ten ma magiczną uzdrawiającą
moc.
- Zupełnie jak Waru - mruknął pod nosem.
Doszedł do gospody. Właściciel podskoczył i przywitał go miłym ukłonem.
Pewnie Threepio zapłacił rachunek - pomyślał Han. - Ciekawe, co powie jutro
nasz serdeczny gospodarz, kiedy poprosimy go o przedłużenie pobytu... i nie zapłacimy
za to z góry?
Wspiął się po schodach, potknąwszy się tylko raz, i dokładnie policzył drzwi, za-
nim trafił na swoje. Otworzyły się przed nim. Ponad jego stopami przeciął dywan dziki
błysk świetlnego miecza Luke'a.
Han szybko poprawił koszulę, przeczesał palcami brodę i włosy, po czym ostroż-
nie wszedł do środka. Ostrze miecza zgasło i zniknęło. Luke siedział w rogu, zupełnie
tak jak poprzedniej nocy.
- Cześć, Luke - powiedział Han, udając bardziej uprzejmego niż zazwyczaj.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Musimy pogadać - stwierdził Luke. - Wróciliśmy z Xaverri na ceremonię. Han,
to, co widzieliśmy, co sam widziałeś, nie jest mistyfikacją.
Nie mogąc dłużej ustać, Han rzucił się na łóżko i przykrył twarz poduszką. Głowa
dotkliwie go bolała.
- Panie Han! - stopy Threepia zatrzeszczały metalicznie na płytach podłogi. - Za-
płaciłem nasze rachunki. Dziękuję ci bardzo! Będę miał inne wydatki do pokrycia, ra-
no, prawdopodobnie zanim wstaniesz, i ciekaw jestem...
- Dam ci jutro - uciął Han.
- Ale miałem zamiar iść na zakupy wcześnie. Trochę zakupów uchroni moich
przyjaciół od wydawania pieniędzy na drogie jedzenie w restauracjach...
- Jesteśmy na wakacjach! Jedzenie w restauracjach to połowa całej przyjemności. -
Han próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio coś jadł. Czyżbym poprzestał na
miejscowym piwie? - zastanawiał się. - Ten napój jest lepszy, niż myślałem.
- ...i pozwoli podać ci śniadanie do łóżka - dokończył Threepio.
- Czy możemy o tym porozmawiać jutro? - spytał Han. - Naprawdę muszę teraz
iść spać.
- Czy przegrałeś wszystkie pieniądze? - zapytał Luke. Han podniósł się. Poduszka
spadła mu z twarzy i upadła na podłogę.
- Nie - wzruszył ramionami i się uśmiechnął. - Nie wszystkie.
- Och, panie Han - rzekł Threepio. - Jak mam iść rano na zakupy, jeśli przegrał pan
wszystkie pieniądze?
Nie przegrałem wszystkich - poprawił go Han. - Mogę zdobyć więcej. Po prostu
miałem zły wieczór. Nie przejmuj się. Czy teraz mogę iść spać?
- Nie - warknął Luke. - Do diabła, Han, obudź się wreszcie!
- Jak mam się obudzić, skoro do tej pory nie daliście mi nawet szansy zasnąć?
Ostrze świetlnego miecza Luke'a rozbłysło z sykiem. Pokój wypełniła upiorna zie-
lona poświata. Kolor w dziwny sposób przeszedł w biały, a niskie buczenie zamieniło
się w jęk. Han zaprotestował z krzykiem.
Luke szybko wyłączył miecz i schował rękojeść za szatę.
- Co to było? - zapytał Han. Był zupełnie rozbudzony.
- Nie wie... nic. Wszystko w porządku. Han, ten Waru... gdybyśmy zdołali go na-
mówić, aby pojechał z nami, moglibyśmy spowodować ogromny przełom w Republice.
Jedi i twoje legiony, oczywiście, strzegą pokoju. Waru mógłby po prostu udoskonalić
ludzkie życie.
- Czy Waru na pewno nie jest Jedi?
- Nie. Mam na myśli... Nie odebrałem żadnego znaku, który by o tym świadczył. -
Luke z namysłem posunął się do przodu. - Kiedy urodziły się twoje dzieci, wiedziałem,
zwyczajnie wiedziałem, że są jednymi z nas. Zwłaszcza Anakin. Kiedy zobaczyłem go
po raz pierwszy, a on spojrzał na mnie... - Luke głośno wypuścił powietrze. - Gdyby
Waru był Jedi, nie sądzę, abym mógł się mylić. - Kręcił palcami młynka, wpatrując się
w swoje nadgarstki. - Ale być może Waru jest związany z Mocą. Jakimś sposobem,
którego nie jesteśmy świadomi. Którego ja nie jestem świadom. - Opuścił ręce i zwinął
je w pięści. - Po prostu nie wiem. I muszę się dowiedzieć.
- W porządku, w porządku, spokojnie. - Twarz Hana poczerwieniała. Był tak śpią-
cy, że ledwie mógł się skupić na tym, co mówił Luke, mimo że bardzo się starał.
- Xaverri twierdziła, że Waru jest niebezpieczny. Powiedziała: niebezpieczny dla
Republiki. A ty chcesz go... to... tę istotę zabrać ze sobą i osadzić w naszym rządzie?
- Waru przyciąga tutaj wielu zwolenników. Mogą stworzyć silny odłam. Czy nie
byłoby lepiej od samego początku współpracować ze sobą?
Han zachichotał.
- Zwykle nie bawisz się w politykę.
Han wątpił, czy Luke'a rzeczywiście obchodzi fakt, że zwolennicy Waru mogą w
ten czy inny sposób stworzyć opozycję dla rządu Leii. Młody Jedi był zafascynowany
tym, co zobaczył i uznał za nadzwyczajne właściwości. To jasne, że chciał mieć Waru
na oku, a nawet być może czegoś się od niego nauczyć.
Han wciąż nie rozumiał, dlaczego Xaverri myślała, że stwór jest niebezpieczny.
Solo wyciągnął jedną ze swoich ostatnich monet, ale zrobił to tak, jakby wyczaro-
wał ją z powietrza.
Luke uśmiechnął się blado.
- Nieźle.
- Mówiłem ci, znajdzie się ich więcej. - Moneta znowu zniknęła.
Threepio podszedł bliżej.
- Jak to zrobiłeś?
Han wyczarował monetę z ust Threepia. Oczy androida zmieniły się.
- Zrób to jeszcze raz, bardzo proszę, panie Han. Han powtórzył.
- Ach - zachwycał się Threepio. - Co za nadzwyczajna zwinność.
- Co zrobiłeś? - zapytał Han. - Zwolniłeś to?
- Dokładnie, panie Han.
- Czy przyjrzałeś się w ten sposób Waru?
- Żałuję, ale nie - odparł android. - Byłem tak zaintrygowany faktem, że pani
Xaverri nam to pokazała, że nie przyszło mi to na myśl.
- Przy okazji, gdzie jest Xaverri? - zapytał Han. - Poszła do domu?
- Została w świątyni - wyjaśnił Luke. - Chciała...
- Zostawiłeś ją tam?!
- Jasne.
Han złapał wysokie buty, leżące tam, gdzie przed chwilą je porzucił, i mocując się
wciągnął je na nogi.
- Mieszka tu od lat - stwierdził rozsądnie Luke. - Od samego początku przychodzi-
ła na spotkania z Waru. Wie, jak się o siebie troszczyć.
- Sam powiedziałeś, że dzieje się coś tajemniczego...
- A ty, że to podstęp!
- To, że coś jest blagą, jeszcze nie oznacza, że nie może być niebezpieczne. Wi-
działeś, jak zareagowała wczoraj. - Biegał dookoła w poszukiwaniu kurtki i nagle zo-
rientował się, że wcale jej nie zdjął.
Han Solo wypadł pędem przez drzwi.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Rillao leżała nieruchomo pod osłoną sprzętu medycznego. Poruszały się tylko jej
oczy. Spojrzenie prześlizgiwało się po wszystkim, co było w pokoju, w poszukiwaniu
słabych punktów, w poszukiwaniu dróg ucieczki. Z gardła wydobywał się jej jękliwy,
urywany dźwięk.
Lelila stała w drzwiach i obojętnie obserwowała Firrerreankę.
W przypadku bezimiennego Firrerreańczyka współczucie było stratą czasu - po-
myślała Lelila. - A poza tym nie mogę pozwolić sobie na litość.
Poczekała, aż wzrok Rillao spoczął na niej.
Z premedytacją przysunęła się do leżącej i zatrzymała się cicho obok łóżka. Rillao
patrzyła na nią.
- Uratowałam cię - powiedziała Lelila.
- Kto cię o to prosił? - głos Rillao był szorstki i chrapliwy.
- Uratowałam cię od dalszych tortur, Rillao - powtórzyła Lelila. Zgodnie ze zwy-
czajem bezimiennego Firrerreańczyka używała imienia, aby zdobyć Moc. - Uwolniłam
cię z pęt, zabrałam z pasażerskiego frachtowca, wzięłam cię na mój statek i wyleczy-
łam, Rillao.
Wraz twarzy Rillao uległ zmianie. Miejsce lęku zajęła arogancja.
- Masz moje imię - stwierdziła. - Czy posiadasz również moje ciało?
- Prawdopodobnie przez chwilę je miałam - odparła Lelila. - Ale ci je zwróciłam.
- Jaka jesteś wspaniałomyślna - rzekła Rillao. Rozejrzała się po kabinie, jej
skromnej elegancji i najnowocześniejszym sprzęcie medycznym. - Jesteś zbyt bogata,
jak sądzę, aby troszczyć się o zysk.
- Zysk? - powtórzyła Lelila.
Rillao spojrzała na nią z niedowierzaniem. Uniosła się na łokciach, zrywając czuj-
niki medyczne. Jej prążkowane włosy wiły się w słodkie loczki. Sprzęt, stwierdziwszy
jej wyzdrowienie, schował się w suficie, sam się zabezpieczając.
- Trasa frachtowca została zmieniona - powiedziała Rillao. - Schowano go z dala
od szlaków handlowych. Jeśli nie jesteś handlarzem niewolników, jak go odnalazłaś?
Co tutaj robisz?
Pod Lelila ugięły się kolana. Usztywniła je, bo inaczej by upadła. Poczuła, że jest
jej zimno i blednie. Cieszyła się, iż włosy skrywają prawie całą jej twarz. Żałowała na-
wet, że nie położyła na nią więcej fluidu. Stojący za nią Geyyahab zawarczał ze zdzi-
wienia i złości. Lelila cofnęła się, złapała go za rękę i uciszyła ostrzegawczym uści-
skiem.
Handel żywym towarem istniał za czasów Imperium. Republika z nim skończyła.
Rząd, któremu służyła, odszukał ludzi niewolonych przez okrutne prawo Imperium.
Byli wolni. Imperium, które sprzedawało więźniów politycznych jako niewolników i
kradło dzieci na sprzedaż, nie istniało.
Nie było handlarzy, którzy mogliby ukraść Anakina, Jainę i Jacena!
- Jak długo tutaj jesteś? - zapytała nagle Lelila. - Jak długo spałaś?
- Nie spałam - wyszeptała Rillao. - Nie byłam właściwym pasażerem frachtowca.
- Ale czy wiedziałaś, że Imperium...
- Przywieziono mnie tutaj pięć lat temu - powiedziała Rillao.
- ...zostało obalone? Och. Musiałaś wiedzieć. Przecież Republika skończyła z han-
dlem żywym towarem!
- W niewielkim stopniu handel istnieje, wykorzystując przekonanie o upadku Im-
perium. Potajemna kradzież służy nadal jego celom.
Chewbacca - Geyyahab! Leia przypomniała sobie, Geyyahab i Lelila. Wookie ob-
jął ją swoją wielką ręką. Z wdzięcznością znalazła oparcie w jego sile. On także drżał.
Rillao wyciągnęła prawą rękę w stronę Lelili. Jej dłoń zniekształcała głęboka, źle
wygojona i poszarpana blizna. Znak niewolnika. Lelila widziała już podobne blizny na
rękach innych ludzi, którym udało się je usunąć dzięki leczeniu. Zanim poprosili o co-
kolwiek innego, prosili o usunięcie blizn.
Lelila była ciekawa, czy cętkowana, brązowa ręka, spoczywająca na jej ramieniu,
także nosiła ślad znaku niewolnika.
- To wszystko to już przeszłość - powiedziała Lelila. - Mój sprzęt nie potrafi usu-
wać blizn, ale jak tylko powrócimy do cywilizowanego...
Rillao zamknęła dłoń, zaginając swe długie, wysmukłe palce na nadgarstku. Ten
ruch nie był zaciśnięciem pięści, ale ukryciem, ochroną.
- Nie - zaoponowała. - Mam powody, aby zatrzymać tę bliznę na dłużej.
Opadła na kolana na koję, niezgrabnie się pochylając.
- Jak odnalazłaś to miejsce? - żądała odpowiedzi. Najważniejszym towarem, jakim
dysponowały i Lelila, i Rillao, była informacja. Lelila postanowiła część z niej sprze-
dać.
- Śledziłam pewien statek i dotarłam do tego miejsca. Rillao zacisnęła ręce na po-
ścieli.
- Zestrzeliłaś go? - spytała nagle pustym głosem. - Zestrzeliłaś ten statek?
- Jasne że nie! - wykrzyknęła Lelila. - Leż, Rillao. Jesteś zbyt słaba, żeby wstawać.
- Czy...
- Leż! A ja ci opowiem, co się stało.
Rillao posłusznie położyła się na koi. Naciągnęła na siebie kołdrę, szarpiąc palca-
mi jej wystrzępiony brzeg.
- Leciałam za tym statkiem aż tutaj.
- Przez nadprzestrzeń? To niemożliwe!
- Mam na to sposób, Rillao. - Lelili sprawiało ból, kiedy widziała, jak Rillao
wzdryga się za każdym razem, gdy słyszy swoje imię, ale Lelila - łowca czuła się le-
piej, mając nad nią pewną przewagę. - Nie pytaj zbyt otwarcie.
- Widziałaś statek?
- Nie. Był za daleko. Ukazał się i odleciał.
- Ale go tropiłaś!
- Nie. Moim sposobem jest... przeszkadzać. - Nie mogła przecież powiedzieć, że to
ból Rillao spowodował zakłócenia.
Firrerreanka mogłaby się domyślić, jakie zdolności ma Lelila. - Ślad się urwał.
Rillao gwałtownie opadła na koję. Znowu zaczęła jękliwie charczeć, ale po chwili
spróbowała odzyskać nad sobą kontrolę.
- Wiesz, dokąd odleciał statek? Rillao potrząsnęła przecząco głową.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Mógł polecieć dokądkolwiek. Są miejsca bardziej prawdopodobne od innych:
tam ukrywają się handlarze niewolników i inni, którzy czekają i gromadzą swe bogac-
twa, planując odrodzenie Imperium.
- Odrodzenie Imperium?! - zawyła Leia. - Co za bujda! Ani Leia z Nowej Repu-
bliki, ani Lelila - łowca nie mogła pojąć, jak ktokolwiek mógłby być wierny staremu
Imperium po jego upadku, po tych wszystkich okrucieństwach. Nie rozumiała także,
dlaczego Rillao chce zachować znak niewolnika.
- Stronnicy Odrodzonego Imperium są silni i zamożni. Złożyli tajemną przysięgę
krwi i oddania. - Rillao wymieniła kilka planet, na które rozciągała się ich władza.
Wszystkie nazwy zdziwiły Lelilę.
- Munto Codru także? - zapytała.
- Munto Codru jest oazą - powiedziała Rillao, wzruszając lekceważąco ramionami.
- Daleką od zależności. Nigdy nie uległa Imperium. Nie słyszałam o nikim, kto miałby
chęć ukrywać się na Munto Codru.
Leia zaniechała dalszych pytań na temat Odrodzonego Imperium. Na to przyjdzie
czas, kiedy dzieci będą bezpieczne. Teraz nie mogła rozpraszać uwagi.
- Dlaczego myślałaś, że zestrzeliłam statek? - spytała Lelila.
- Jego właściciele mają wielu wrogów.
- Włączywszy ciebie, jak sądzę - dodała Lelila. Lelila - łowca nie miała dzieci
uwięzionych na pokładzie statku. Nie miała więc powodów, aby zaprzątać sobie głowę
tym, jak wielu ludzi może chcieć go zestrzelić. Koniec końców, ktoś to zrobi.
- Dlaczego byłaś taka zmartwiona, Rillao, kiedy myślałaś, że go zestrzeliłam?
Rillao zastygła nieruchomo, z kłakami poszarpanego koca w dłoniach.
- Odpowiedz, Rillao - rozkazała Lelila.
- Na statku handlarzy niewolnikami jest mój syn! - głos jej się załamał. Zawyła de-
speracko, przemawiał przez nią taki żal, że Lelili zjeżyły się włosy.
Obejrzała się na Geyyahaba. Popatrzył na nią z głębokim smutkiem, minął ją,
wszedł do kabiny i siadł obok Rillao. Położył swą wielką cętkowaną łapę na pokrytej
blizną ręce Firrerreanki.
Lelila także chciała do niej podejść, aby ją objąć i uspokoić. Ale było to zbyt wiele
jak na jej drugą tożsamość. Lelila - łowca musiała pozostać na uboczu.
Zaczekała, aż łkanie Rillao ustało. Ale żal był zbyt głęboki, by tak łatwo dał się
ukoić. Geyyahab głaskał Rillao, jękliwie zawodząc i mrucząc w sposób, jakiego Lelila
nigdy przedtem u Wookiech nie słyszała.
- Rillao... - zaczęła, kiedy Firrerreanka i Wookie ucichli. Rillao podniosła głowę i
spojrzała jej prosto w oczy.
- Odnajdziemy go - powiedziała Lelila. - Twojego syna. Kiedy dogonimy statek,
znajdziemy go. Ale ty wiesz więcej o handlarzach żywym towarem, musisz mi pomóc
obliczyć, dokąd mamy polecieć, aby ich złapać.
Han był nieźle zdyszany, kiedy dotarł do posiadłości Waru, mimo że obrał krótszą,
publiczną drogę.
Za dużo ogólników - pomyślał - a za mało konkretów.
Pole przed zamkiem Waru było jałowe. Han przystanął pod wejściowym sklepie-
niem. Z tego, co wiedział, znajdujący się tam napis głosił: Po rozpoczęciu nabożeństwa
wstęp wzbroniony.
Raczej po rozpoczęciu przedstawienia - dodał w myślach.
Nie przejął się jednak napisem. Przeszedł pod sklepieniem i przeciął dziedziniec.
Cisza, która tam panowała, nie wróżyła niczego dobrego.
- Jeśli zechcę, będę mówił głośno! - wykrzyknął.
Wślizgnął się do teatru.
Widownia była pełna pacjentów, tak jak poprzednio. Zajęte były wszystkie krze-
sła, poduszki i przejścia. Han nie miał możliwości przedostać się do przodu, gdzie Wa-
ru odprawiał ceremonię. Stanąwszy na palcach, próbował zobaczyć coś ponad głowami
i pancerzami zgromadzonych. W końcu zauważył Xaverri, która stała nie opodal po-
dium Waru. Wydawało mu się, że czuła się dobrze, choć nie lubił, kiedy stała w ten
sposób - ze schyloną głową i opuszczonymi ramionami.
Gdyby znowu zemdlała - pomyślał - co wtedy bym zrobił? Co mógłbym zrobić?
Zbadał wzrokiem całą wielką salę, szukając jakiejś innej drogi, aby dotrzeć do
sceny. Ale widownia była niebezpiecznie przeładowana.
Waru przyjął właśnie kolejnego pacjenta — rodzinę Ithorian.
- Czy życzysz sobie, abym cię leczył, poszukujący? - spytał Waru.
Salę wypełnił dźwięk jego głosu. Nastawiony podejrzliwie do wszystkiego, co do-
tyczyło Waru, Han zauważył różnicę pomiędzy sposobem, w jaki prywatnie rozmawiał
z Xaverri, a jego wystąpieniem publicznym - głos silnie przyciągał uwagę wszystkich
obecnych.
- W takim razie spróbuję ci pomóc - powiedział Waru. Han prychnął, lecz zaraz
zmienił swój pogardliwy wyraz twarzy, bo jakiś wielki, pokryty skórą potwór odwrócił
się do niego i spojrzał, bardzo poirytowany, że ktoś odwraca jego uwagę.
- To tylko niewielka alergia - wyjaśnił Han.
Nie był w stanie dotrzeć do sceny. Tłum był nie do przebycia. Jedyne, co mógł
zrobić, to nie spuszczać z Xaverri oczu. Jednocześnie przyglądał się przedstawieniu i
próbował zdemaskować iluzję.
Ithorianie podeszli do ołtarza. Piątka wysokich istot o powykręcanych szyjach nio-
sła do Waru owiniętego w koc towarzysza. Najwyższa odwinęła koc, odsłaniając mło-
dego, chudego aż do bólu osobnika. Z czubka głowy o dziwnym, spłaszczonym kształ-
cie spoglądały inteligentne oczy, które za wszelką cenę próbowały być przytomne. Do-
rośli pieścili dziecko i szeptali mu słowa pociechy. Być może mówili o tym, że wkrótce
powrócą do ich rodzinnego miasta.
Mały był wzruszająco słaby. Rodzina pomogła ułożyć go na ołtarzu, oddała w ręce
Waru i odsunęła się do tyłu.
Złote łuski rozpuściły się tak jak poprzednio, pokrywając pacjenta posoką. Spłynę-
ła na kokon i stężała wokół niego. Przez półprzeźroczystą powłokę przeświecało świa-
tło.
Ale potem wszystko się zmieniło.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Waru gwałtownie się zatrząsł i krzyknął. Okrzyk nasilał się i cichnął, na przemian
to wznosił się aż do świdrującego pisku, to opadał do niskiego pomruku. Wysokie natę-
żenie dźwięku najpierw rozbrzmiało pełną siłą w uszach Hana, a potem ucichło. Odczuł
to tak, jakby jego mózg zalała fala dźwięku. W tym samym momencie rozbrzmiała nie
dostrojona do niego niska wibracja. Ściany odbiły ten dźwięk tak, że Han poczuł go aż
w kościach.
Han miał wrażenie, że słyszy pomruk zadowolenia wielkiej bestii pastwiącej się
nad swoją ofiarą.
Wszyscy obecni na sali wrzasnęli z przerażenia i przejmująco wyjąc padli do stóp
Waru, zakrywszy oczy. Jedynie Han pozostał na swoim miejscu. Nawet Xaverri uklękła
u podstawy ołtarza i spuściła głowę.
Waru zadrżał.
Rytuał był inny niż poprzednio. Han zmuszał się do uważnego patrzenia, ale był
pewien, że Waru zmienił procedurę. Zamiast się rozszerzyć, poczwarka zacisnęła się,
jakby chciała zgnieść znajdującego się w niej małego Ithoriańczyka.
Waru westchnął.
Poczwarka wybuchła. Migoczące iskierki zawirowały ponad ołtarzem jak żar z
ogniska rozdmuchiwany wiatrem. Ognisty wir przeleciał przez salę. Hanowi pot wystą-
pił na czoło. Powietrze stało się gorące i duszne.
Han patrzył z przerażeniem.
Łuski Waru zatrzepotały i wygładziły się.
Na ołtarzu spoczywały żałosne szczątki małego Ithoriańczyka. Jego rodzina padła
sobie w objęcia. Płakała, bojąc się nawet spojrzeć w kierunku sceny.
- Żałuję - powiedział Waru. - Żałuję. Nie zawsze mi się udaje. Być może zbyt dłu-
go zwlekaliście z poproszeniem mnie o pomoc albo na waszego potomka przyszedł już
czas.
Ithorianie stali niepewnie, w ciszy podtrzymując się nawzajem.
- Czcimy cię, Waru - rzekł patrzący smutnym wzrokiem, najniższy z Ithorian. Jego
głos przeszedł w chrapliwy szept. - Czcimy cię.
- Jestem przemęczony - stwierdził Waru. - Muszę odpocząć.
Złote płytki połączyły się, zatykając w ten sposób żyły produkujące posokę.
Przystając na prośbę Waru, rodzina Ithorian owinęła swego potomka w koc, który
tym razem był całunem, i zaczęła przepychać się przez tłum. Wszyscy rozstępowali się
przed idącymi, pozwalając przejść, po czym ruszyli za nimi do wyjścia.
Han przepchnął się do tylnej ściany teatru. Pot zalewał mu oczy. Zamknął je i pró-
bował wymazać z pamięci to, co przed chwilą widział. Ludzie mijali go i wkrótce sala
opustoszała.
- Chodź ze mną, Solo - poprosiła Xaverri.
Otworzył oczy. Pogłaskała go po ręce delikatnie, uspokajająco. Popatrzył na nią.
Strach go poraził. Nie mógł mówić, oddychał z trudem. Xaverri oplotła jego palce swo-
imi i w ciszy wyprowadziła z teatru.
Za nimi pozostał śpiący Waru.
Xaverri i Han szli przez dziedziniec nie odzywając się do siebie. Nawet kiedy mi-
nęli sklepienie, nadal nic nie mówili.
W ich kierunku, z rozwianą szatą biegł Luke. Za nim podążał Threepio, z każdym
krokiem pozostając coraz bardziej w tyle.
Luke zatrzymał się przed Hanem i złapał go za ramiona.
- Co się stało? Dobrze się czujesz?
- Waru... Nie wiem. Czuję się dobrze, ale... - Han wziął głęboki oddech, próbując
dojść do siebie.
- Poczułem, sam nie wiem, wstrząs. - Luke pozwolił Hanowi iść, a sam odchylił
się do tyłu i przeczesał palcami włosy. - Co się tu dzieje, Han? Czuję się, jakbym tracił
grunt pod nogami...
- Ktoś zginął - powiedział cicho Han. - Dziecko. Chodźmy, wracajmy do hotelu.
Bez słowa Luke i Threepio - nawet on bez słowa! - odwrócili się i poszli z nimi.
Han, powłócząc nogami, z trudem piął się pod górę.
Kiedy znaleźli się już z dala od siedziby Waru, Xaverri zatrzymała Hana. Wzięła
go za rękę i spojrzała w oczy. Pragnął, żeby nic nie mówiła. Nie chciał myśleć o tym,
co widział.
- Czy teraz - spytała - rozumiesz, dlaczego sądzę, że Waru1] jest prawdziwy... i
niebezpieczny?
- Tak - powiedział Han tak ochrypłym głosem, jakby cały czas krzyczał.
Rodzina Ithorian oddała swego malca pod opiekę Waru.
A Waru go zabił. Zabił, udając, że się starał, ale był słaby i wyczerpany.
Widziałem, jak Waru miażdżył to dziecko - pomyślał Han - i, do diabła, nic nie
mogłem zrobić!
Han słyszał także pomruk zadowolenia, kiedy życie małego Ithoriańczyka
wzmocniło siłę potwora.
- Tak - rzekł Han - teraz rozumiem.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
ROZDZIAŁ 8
Rillao szybko odzyskała siły. Usiadła na łóżku i jadła gulasz w taki sam sposób jak
Bezimienny. Łapała palcami kawałki mięsa, a kiedy ich zabrakło, wypijała sos. Lelila i
Geyyahab siedzieli przy szerokim iluminatorze i układali strategię działania. Na ze-
wnątrz orbitowały pirackie statki, tańcząc jakiś skomplikowany taniec na tle lśniącej
kotary upstrzonego gwiazdami nieba.
Rillao przyglądała się przez iluminator statkowi Firrerreańczyków.
- Lelilo - zaczęła - kiedy mnie znalazłaś, czy nie zauważyłaś czegoś jeszcze, cze-
goś... dziwnego?
- Oprócz taśm wgryzających się w twoje ciało? Oprócz statku pełnego uśpionych
ludzi? Czegoś dziwnego... co masz na myśli?
- Małego urządzenia. Mogłabyś... zmieścić to w dłoni. Mogło leżeć na stole lub
spaść na podłogę...
- Nie - zaprzeczyła Lelila. - Co to było?
- Nic - odparła Rillao - nic szczególnie ważnego. Minąwszy grupę pasażerskich
frachtowców, firrerreański statek zaczął przyspieszać. Powoli opuszczał tańczące jed-
nostki, wydostawał się poza ich obręb stopniowo, tak że jego ruch był prawie niezau-
ważalny. Skierował się do miejsca przeznaczenia, a jego przyśpieszenie wciąż rosło, z
sekundy na sekundę, z roku na rok, aby w końcu osiągnąć prędkość dającą się porów-
nać do prędkości świetlnej. Od jego ciemnej rufy odbijało się srebrnymi pasmami świa-
tło gwiazd.
- Powinnaś być na tym statku wraz ze swoim synem - powiedziała Lelila.
- Tak... - odparła Rillao.
- Kiedy go odzyskasz, przyłączysz się do nich?
- Nie mogę sięgać myślami tak daleko. Mogę się jedynie zastanawiać, jak go odna-
leźć.
Lelila wstała.
- Dokąd idziesz? - spytała Rillao.
- Na inne statki. Pragnę obudzić ludzi, zapytać ich, dokąd mamy się udać. Uwolnić
ich.
- Strata czasu.
- Uwalnianie ich?! - wykrzyknęła Lelila.
- Tak! Nic nie wiedzą o swoich oprawcach. Jeśli obudzisz ich teraz, będziesz zmu-
szona im pomagać. Droga zajmie nam wiele dni.
- Oczekujesz, że zostawię ich tutaj? - Myśląc, że zabrzmiało to zbyt serdecznie,
Lelila dodała szybko: - Jeśli ich uwolnię, przynajmniej będą mi... wdzięczni.
- Nie mają nic, aby się odwdzięczyć - powiedziała Rillao. - Są uchodźcami. Na
wygnaniu. Nie mają nic, chyba że potrzebujesz ziarna kukurydzy. - Prychnęła. - Zaw-
sze możesz wrócić i je zabrać.
- Jak możesz być pewna, że nikt z nich nie wie, dokąd się udała nasza „zwierzy-
na"?
- Usiądź, opowiem ci.
Lelila usiadła niechętnie na brzegu krzesła. Nerwy miała napięte do ostatnich gra-
nic. Rozdrażnili ją i zniecierpliwili. Gdyby spróbowała użyć swej Mocy, rozpacz przy-
wróciłaby jej prawdziwą tożsamość. W momencie kiedy dotarła do cmentarzyska dry-
fujących, wymarłych statków, wrażliwość nie tylko nie pomogła, ale wymierzyła jej
karę.
Lelila - łowca pragnęła działania, jakiegokolwiek działania, które odsunęłoby od
niej wspomnienia.
Rillao zamknęła oczy, westchnęła głęboko i zaczęła mówić.
- Pewien zły człowiek, powiem ci później jego imię, skonfiskował statki dryfujące
na tym pustkowiu. Sądził, że postępuje słusznie, ponieważ był za nie odpowiedzialny.
Był odpowiedzialny za ich budowę i za skazanie ludzi na uwięzienie we wnętrzach tych
pojazdów. Skazał wszystkie społeczności, które przeciwstawiły się Imperatorowi. Ten
zły człowiek, powiem ci jego imię, skazał nawet swoją własną społeczność. Swoją wła-
sną planetę, Firrerre! I swoich ludzi. Zesłał ich na pustkowie, aby zasiedlili nowe plane-
ty.
Za tysiące lat odnalazłby ich i zrabował wszystko, cokolwiek by zbudowali.
Wiesz, ten zły człowiek, powiem ci jego imię, wierzył, że Imperium przetrwa ty-
siące lat. Wierzył, że sam przeżyje tysiące lat. Wierzył, że kiedy wróci do ludzi, którym
uczynił tyle zła, ich potomkowie będą go uważać za boga. Za złego i wszechmocnego
boga, któremu muszą być posłuszni. On był w Imperium pełnomocnikiem do spraw
sprawiedliwości.
Spokojny głos Rillao załamał się na słowie „sprawiedliwość". Lelila pokiwała
głową, a Geyyahab, siedzący na podłodze obok łóżka, zakołysał się w przód i w tył z
ponurym zrozumieniem. Pełnomocnik do spraw sprawiedliwości był tajemniczą, ukry-
wającą się w cieniu postacią, za panowania Imperatora nigdy nie pokazywaną i nigdy
nie fotografowaną. Nikt też nie znał jego imienia
Jego tajemnicze procesy w rzeczywistości nie istniały. I Lelila, i Geyyahab pamię-
tali sprawiedliwość Imperatora.
- Ale jego plany się nie powiodły - kontynuowała Rillao. - Imperium upadło! Jego
siła przestała istnieć. A on uciekł. Uciekł ze swymi dobrami: bogactwem, pochlebcami,
a przede wszystkim własną małą planetą - statkiem, który może poruszać się pomiędzy
gwiazdami. Ścigał pasażerskie frachtowce, które wysłał wcześniej w próżnię i przyho-
lował przez nadprzestrzeń. Nie poczekał tysiąca lat. Rabuje teraz! Mógłby uwolnić by-
łych więźniów. Pozwolić, aby wrócili na swoje planety, do rodzin. Mógłby się poddać,
licząc na współczucie Nowej Republiki, o której mówi się, że jest litościwa...
Lelila spojrzała ostro spod zasłony włosów na Rillao, obawiając się, że została
rozpoznana, ale nie zauważyła niczego podejrzanego.
- ...i być może zostałoby mu wybaczone. Ale ten zły człowiek, powiem ci dopraw-
dy jego imię, nie poprosił Republiki o miłosierdzie. Przetransportował zdobyczne statki
przez nadprzestrzeń i przeniósł je tutaj, a śpiących i nieprzytomnych pasażerów porzu-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
cił. Odwiedza je. Przechodzi przez nie jak mściwy bóg, którym pragnął zostać. Wybiera
dzieci i zabiera je stąd, na handel, jako niewolników. Czasami budzi rodziców i mówi,
że porywa im dzieci. Tych, którzy się buntują, próbuje załamać, aby ich także móc
sprzedać. Sam pławi się w luksusie i planuje odrodzenie Imperium. Chce zawładnąć
Odrodzonym Imperium! Nazywa się... Hethrir. - Ostatnie słowa wymówiła z charko-
tem.
Kiedy Rillao wyjawiła imię pełnomocnika, uśmiechnęła się z satysfakcją. Skoń-
czywszy swe opowiadanie, złożyła ręce.
- Czy to... czy to właśnie przytrafiło się tobie? Kazał ci patrzeć, kiedy zbierali
twego syna?
- To bardziej skomplikowane - powiedziała Rillao. - Mój układ z Hethrirem jest
raczej... wyjątkowy.
- Jak twoi ludzie mogli wyjechać, wiedząc, że zabrano ich dzieci?! - zawołała Leli-
la.
Rillao zawahała się przez chwilę, zanim udzieliła odpowiedzi.
- Dzieci nie zabrano. Mój syn jest jedynym młodym, który przeżył. Hethrir nie
zmuszał moich ludzi, aby patrzyli, jak ich dzieci są sprzedawane na niewolników. Ode-
słał ich z Firrerre, a dzieci zostawił. Potem zniszczył planetę. Spowodował, że patrzyli,
jak ich dzieci oraz reszta ludzi zginęli.
Lelila nie mogła mówić. Była przerażona dowodami na istnienie tajemniczego zła.
Zła, które, jak wierzyła, zostało bezpowrotnie zniszczone. Oczywiście, kilku zwolenni-
ków Imperium pozostało, powodując trochę strat, ale ci przynajmniej mieli odwagę się
ujawnić.
Zło musi zostać zdemaskowane. Hethrir musi być pojmany i wzięty w niewolę. A
całe to Odrodzone Imperium musi zostać zniszczone.
Przyciągnęła kolana do piersi, objęła nogi rękoma i ukryła twarz.
- A teraz, jak sądzę - powiedziała Rillao - Hethrirowi zabrakło na frachtowcach
dzieci na sprzedaż. Czyżby zaczął ich szukać w Republice? Czy próbujesz ratować któ-
reś z porwanych przez niego dzieci?
Lelila zawahała się i postanowiła powiedzieć tyle prawdy, na ile się odważy.
- Na początku rodzice myśleli, że to uprowadzenie. Ze chodzi o okup.
- Ale ponieważ żądanie okupu nie nadeszło, wynajęli ciebie.
- Tak.
- A ty jesteś... - Urwała, chcąc wybrać odpowiednie słowo, aby jej nie obrazić. - A
ty pracujesz akurat w takim zawodzie.
- W tym wyjątkowym zawodzie, tak.
- Pomogę ci - powiedziała Rillao. - A ty pomożesz mnie.
- Dobrze - zgodziła się Lelila.
- Zawieź nas na Chalcedon - poleciła Rillao.
I zasnęła.
Tigris niósł Anakina w dół tunelu, prowadzącego na lotnisko statku - planety, po-
dążając za lordem Hethrirem i jedenastoma trzymającymi się za ręce proktorami. Na
końcu pochodu dumnie stąpał najnowszy proktor. Tigris przyśpieszył, aby ich dogonić i
zrównać się z szeregiem.
- Niańka! - zaszydził nowy proktor. - Jak śmiesz iść obok mnie? Idź za mną, tam
jest twoje miejsce!
Tigris upokorzony został w tyle.
Mam nadzieję, że umrzesz - pomyślał ze złością o nowym urzędniku. - Już dawno
żaden nowy proktor nie oblał rytuału oczyszczenia. Mam nadzieję, że spotka to ciebie!
Kiedykolwiek miało nastąpić dopełnienie rytuału, wszyscy proktorzy przysięgali
utrzymać śmierć swojego kolegi w tajemnicy. Nikt nawet nie pomyślał, aby wymóc
przysięgę na Tigrisie, więc mógł powiedzieć nowemu o ryzyku, jeśli chciał. Miał siłę w
zasięgu ręki, pielęgnował ją, ale po raz kolejny zdecydował się jej nie użyć. Będzie lo-
jalny wobec Hethrira nawet bez przysięgi.
Omdlewały mu ręce od niesienia ciężkiego Anakina. Ból był upokarzający. Tigris
myślał, że jest silny. Codziennie godzinami trenował szermierkę. Wykorzystywał każdą
wolną chwilę, jaką udało mu się wygospodarować. Czasem wyślizgiwał się z dormito-
rium w środku nocy, aby poćwiczyć, mimo że następnego dnia walczył z samym sobą,
aby nie zasnąć, aby być gotowym na każde skinienie lorda. Żałował tylko, że czas snu
na statku - planecie nie zawsze zgadzał się z rzeczywistą nocą. Lubił trenować po
ciemku, kiedy nikt nie mógł go zobaczyć, szydzić z tego, że używa prostego, zrobione-
go w domu miecza, zamiast prawdziwego miecza świetlnego. Dni i noce na statku -
planecie były tak krótkie, że spano także w dzień, czasami jednak ktoś go widział.
Anakin mocniej ścisnął Tigrisa za szyję. Gorące światło słońca statku - planety
wpadało do tunelu. W oddali majaczyły sylwetki proktorów, którzy podążali za Hethri-
rem na lotnisko.
Dziecko może chodzić - pomyślał Tigris. - Powinno samo wejść na statek lorda.
Powinno iść na spotkanie swego losu na własnych nogach.
Postawił Anakina na ziemię.
- Nie! - krzyknął Anakin. - Nie, nie, nie!
Złapał Tigrisa za nogi i przylgnął do niego rozpaczliwie.
- Natychmiast przestań - rozkazał Tigris. - Wcale nie zachowujesz się godnie.
- Nie chcę chodzić! - wrzeszczał Anakin. - Nie! - otworzył buzię i krzyczał tak
przeraźliwie, że Tigrisa aż kłuło w uszach.
- Uspokój się! - nakazał Tigris.
Anakin krzyczał coraz głośniej. Tigris kucnął obok niego i delikatnie odczepił pal-
ce dziecka od swojej brudnej szaty.
- Malutki - powiedział łagodniej - wszystko będzie dobrze. Anakin przestał
wrzeszczeć tylko po to, aby wziąć oddech. Tigris przytulił chłopczyka.
- Wszystko będzie dobrze - powtórzył.
Anakin zarzucił mu rączki na szyję i cichutko pochlipując, ścisnął mocniej.
Tigris próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ktoś go dotykał. Lord Het-
hrir nigdy tego nie robił, nawet za karę. Hethrirowi do wyrażenia uczuć wystarczał
files without this message by purchasing novaPDF printer (
głos. Tigris z rozpaczliwą zawiścią przywołał w pamięci wszystkie te chwile, kiedy
lord kładł z aprobatą dłoń na głowie swoich proktorów albo przypinał medale czy
wyróżnienia na czyimś ramieniu i ściskał wybrańcowi dłoń.
Ostatnią osobą, która mnie dotykała, była moja matka - uświadomił sobie Tigris. -
Miałem dziesięć lat, przytulała mnie, głaskała po włosach i mówiła, że mnie kocha. Ale
przez cały czas kradła moje zdolności posługiwania się Mocą. I nawet lord Hethrir nie
był w stanie mi ich zwrócić.
Ostatnia osoba, która mnie dotykała, była zdrajcą - pomyślał z wściekłością.
Chlipanie Anakina przeszło w pociąganie nosem. Tigris nagle zdał sobie sprawę,
że proktorzy minęli już przez lotnisko i weszli na statek. Lord stał we włazie, czekając
na Tigrisa i Anakina, patrząc z dezaprobatą, jak chłopak rozpieszcza dziecko.
Tigris skoczył na równe nogi. Anakin przylgnął do niego kurczowo, ale jego małe
rączki nie wytrzymały i puściły. O mały włos by upadł, ale Tigris złapał go w pasie.
- Żadnego płakania! - powiedział ostro.
Przez kilka kroków popychał Anakina. Chłopiec zwlekał, walcząc, a twarz znowu
wykrzywiła mu się w podkówkę. Stojący w cieniu włazu Hethrir rzucił groźne spojrze-
nie.
Tigris podniósł Anakina, nie zważając na ból rąk, i przeniósł go przez pole aż na
schodki. Skrzydło włazu zamknęło się za nimi.
W obecności lorda Anakin uspokoił się. Patrzył na Hethrira bacznie, z nadzieją.
Tigris był z niego dumny. Anakin rozpoznał siłę Hethrira i zaakceptował ją.
Lord Hethrir w ciszy odwrócił się i skierował ku statkowi pomocniczemu. W
przedziale dla pasażerów proktorzy właśnie zapinali pasy. Udawali, że nie zwracają na
Tigrisa uwagi, lecz jeden z nich syknął przez zaciśnięte zęby:
- Niańka!
Tigris zaczerwienił się, ale lord Hethrir niczego nie zauważył, więc chłopak udał,
że nie usłyszał obelgi.
Hethrir wskazał na jedno z legowisk. Tigris posłusznie wyplątał się z objęć Anaki-
na, ułożył malca na tapczanie i zapiął mu pasy. Anakin zaczął się denerwować. Tigris
wziął go za rączkę, obejmując małe palce. Zastanowił go rozmiar jego własnej dłoni.
Miał niezgrabne i w stosunku do reszty ciała nieproporcjonalnie duże ręce. Ostatnio
urósł, ale jego ramiona i nogi nie nadążały za dłońmi i stopami. Zwłaszcza po długim
treningu kości bolały go tak, jakby był staruszkiem. Czuł się niezgrabnie. Ciągle cho-
dził głodny.
Usiadł na leżance obok Anakina i sięgnął wolną ręką do pasów.
- Zostaw go i chodź ze mną - rozkazał ostro lord Hethrir i wyszedł z przedziału.
Podniecony i zaskoczony Tigris rzucił się do jego stóp. Proktorzy patrzyli na niego
obrażeni i zazdrośni. Anakin trzymał go kurczowo za rękę. Tigris uwolnił się z uścisku
i pobiegł za Hethrirem.
Anakin zaczął szlochać.
Tigris zawahał się i obejrzał za płaczącym dzieckiem, spojrzał na Hethrira.
Lord czekał niecierpliwie w sterowni.
- Zostaw go! - rozkazał. - Zamknij drzwi. Musi się uczyć. Tigris usłuchał. Wie-
dział, że Anakin musi się nauczyć panowania nad sobą, ale był jeszcze taki mały, że
kilka słów pociechy uspokajało go o wiele skuteczniej niż pozostawienie wrzeszczące-
go aż do utraty tchu.
Dziecko krzyczało ogarnięte paniką. Tigris chciał wrócić do przedziału pasażer-
skiego, ale lord Hethrir nigdy wcześniej nie pozwolił mu zasiąść w kabinie pilota. Na
pewno jeden z proktorów uspokoi malca - pomyślał ze smutkiem.
Jeżeli nikt tego nie zrobi, dziecko będzie musiało się opanować samo. Może, tak
jak sobie życzył lord Hethrir, był to dobry sposób na nauczenie Anakina siły i zaufania
do samego siebie.
Tigris szedł za panem, zastanawiając się, co oznacza ten zaszczyt. Być może lord
w końcu się zdecydował i mianuje go swoim pomocnikiem.
Dostojnik wskazał mu na fotel drugiego pilota. Tigris zajął miejsce, a serce rosło
mu z dumy. Nie miało znaczenia, że nie potrafił prowadzić statku. Może Hethrir pla-
nował go tego nauczyć.
- Nigdy się nie wahaj, kiedy daję ci instrukcje - powiedział łagodnie Hethrir.
Tigris wzdrygnął się. Położył ręce na poręczach fotela i wczepił się w nie, aby
powstrzymać drżenie.
- Zrozumiałeś?
- Tak, lordzie Hethrirze. Ale Anakin był tak smutny...
- Nigdy się nie wahaj, kiedy daję ci instrukcje. Tigris zamilkł.
- Zrozumiałeś?
- Tak, mój panie - wyszeptał.
Lord Hethrir skupił uwagę na prowadzeniu statku, ignorując Tigrisa. Tigris słyszał
niewyraźny, dobiegający z końca korytarza dziecięcy szloch.
Maszyna zagrzmiała pod nimi i zaczęła sunąć w górę błękitnego pasa atmosfery
statku - planety. Otoczyła ich czerń kosmosu i lśniące punkciki gwiazd.
We wnętrzu statku panowała taka sama cisza jak w przestrzeni kosmicznej. Tigris
przez chwilę chciał rozmawiać, ale zmienił zdanie. Przyglądał się, jak lord Hethrir pilo-
tuje jednostkę, i tęsknie spoglądał na trzymany przez niego mały miecz świetlny, stara-
jąc się nie słuchać płaczu Anakina.
W końcu nawet Anakin ucichł. Jedynym odgłosem był ledwie słyszalny pomruk
pracujących silników, właściwie tak niski, że trudno było go nawet uznać za dźwięk.
Skoczyli w nadprzestrzeń. Tigrisowi zaparło dech w piersiach. Nadprzestrzeń zro-
biła na nim piorunujące wrażenie. Pewnego dnia - marzył - spróbuję ją zbadać, założę
skafander ciśnieniowy i wyjdę tam, mimo że wiele osób mówiło, że to niemożliwe.
Ktoś powiedział, że od tego można zwariować. Ktoś inny, że nawet umrzeć.
Han leżał na tapczanie w pokoju hotelowym. Zalewało go gorące, ciężkie powie-
trze. Szklane drzwi prowadzące na taras były lekko uchylone. Solo był wyczerpany i
strapiony. Otworzył szerzej drzwi i wdychał wilgotny, nocny zapach Stacji Crseih. Za-
tęsknił za chłodnym i świeżym powietrzem domu.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Nie opodal kręcił się zatroskany Threepio, psiocząc na brak jedzenia, z którego
mógłby przyrządzić kolację, i pieniędzy na kupienie czegokolwiek.
- Nie ma nawet kropli wina ani filiżanki herbaty, panie Han - burknął.
- Nie szkodzi - odparł Han - To bez znaczenia.
- Herbata zawsze pomaga na szok. - Android pośpieszył do pokoju Luke'a licząc,
że tam będzie miał większe szczęście.
Po wyjściu Threepia Luke potrząsnął głową. Nie odzywał się przez całą powrotną
drogę z siedziby Waru. Zmartwiły go przeżycia Hana.
- Nie powinieneś był chodzić do Waru sam! - odezwała się Xaverri. - Powinieneś
zaczekać, tak jak cię prosiłam - zaśmiała się gorzko. - Ale ty nigdy nie robisz tego, o co
cię proszę.
- Wytłumacz mi to piekło, którego byłem świadkiem! - poprosił Han. - To ty zo-
stałaś tam sama, martwiłem się o ciebie!
- Zostawałam z Waru sama, naprawdę sama, nie było żadnego z tysiąca wyznaw-
ców, powtarzało się to prawie codziennie przez sto ostatnich dni. Waru mi ufa. Jeśli bę-
dziesz się zachowywać w ten sposób, przestanie to robić.
- Rodzina Ithorian mu zaufała i zobacz, co za to dostali. Ogarnął go żal i przeraże-
nie. Wyobraził sobie, że rodzina
Ithorian zamienia się w jego własną. Mimo że to nigdy nie mogłoby się wydarzyć,
nie potrafił pozbyć się obrazu siebie, Leii, Jacena i Jainy proszących Waru o pomoc, i
kładących na ołtarzu Anakina. Chociaż pocił się od uciążliwego gorąca, jego ciałem
wstrząsnął zimny dreszcz.
Tysiące razy ryzykował życie. Nigdy jednak nie czuł się tak podatny na cios jak
teraz.
Dzieci są w Munto Codru - przypomniał sobie. - Jaina zapewne rozbiera jakiś
chronometr, a Jacen zaprzyjaźnia się z critterem, który, jak się potem okaże, jest trochę
jadowity. Natomiast Anakin wszystko ogląda, wszystko bierze do rączek i szuka okazji,
aby coś spsocić. Pilnuje ich Leia, a nad wszystkimi czuwa Chewbacca. Wszyscy są
zdrowi, wszyscy są bezpieczni.
Nie mógł opanować drżenia.
- Czy wiedziałaś, co się wydarzy? - zapytał Xaverri z nagłą pasją. - Wiedziałaś, że
Waru zamierza zamordować tego dzieciaka?
- Wiedziałam...
Han podskoczył zszokowany, ale Xaverri podniosła rękę i powstrzymała go.
- Wiedziałam, że ktoś zginie. Nie wiedziałam kiedy. Nie wiedziałam kto. Nie wie-
działam, że to będzie ten mały Ithoriańczyk. Nie można przewidzieć, kto umrze, kiedy
tak wiele istot przychodzi do Waru i oddaje swoje życie w jego ręce. Ktoś może tylko
przyjść, patrzeć i czekać. Nie powinnam była pozwolić abyś to zobaczył bez uprzedze-
nia - westchnęła. - Gdybyś poczekał, mogłabym cię ostrzec, prosiłam cię.
- Waru jest uzdrawiaczem - powiedział Luke rzeczowo. - Żaden uzdrawiacz nie
odnosi sukcesów przez cały czas. To tragiczne, ale ludzie umierają, nawet młodzi.
- Nie widziałeś tego! - zawołał Han. - Waru nie przegrał. Waru to zaplanował. Wa-
ru... - głos mu się załamał. - On to lubi.
- Czy wierzysz teraz, że to wszystko dzieje się naprawdę? - spytała Xaverri.
- Nie wiem - powiedział Han. Nikt, kto chciałby popełnić morderstwo dla zysku,
władzy czy emocji, nie musiałby odwoływać się do sił nadnaturalnych. - Nic mnie to
nie obchodzi. - Z trudem powstrzymywał się od dzwonienia zębami.
Jak może mi być zimno, skoro jest tak gorąco? - zastanawiał się.
Ale wiedział, że zimno nie zniknie z jego duszy, dopóki on nie zatrzyma tego, co
dzieje się dookoła.
- Wiem, że Waru jest zły - stwierdził.
- Nie możesz wiedzieć - zaoponował Luke. - Nie tak szybko.
- Jestem pewien, że tak jest. Wiem, po prostu wiem.
- Skąd?
- Skąd? Nie wiem! Skąd wiesz to, co wiesz, kiedy wiesz? - Han przerwał sfrustro-
wany. Wszystko, co wiem, po prostu wiem!
- Myślę, że doszedłeś do ostatecznego wniosku - stwierdził Luke.
- Ja nie doszłam do niczego - powiedziała Xaverri urażona. - Obserwowałam.
Zdobyłam zaufanie Waru. Wyciągnęłam pewne wnioski, a teraz oczekuję twojej pomo-
cy.
- Skąd on się wziął? - spytał Han. - Czym jest?
- Kiedy Stacja Crseih należała do Imperium - zaczęła Xaverri - pełnomocnik do
spraw sprawiedliwości używał jej jako głównej kwatery, a także więzienia dla wrogów
Imperium i miejsca tortur dla swoich osobistych przeciwników. Odprawiał tu swoje be-
stialskie obrządki... Mówi się - ciągnęła Xaverri - to ludzie tchnęli swe tajemnice w
ciemność, że Waru pojawił się w odpowiedzi na obrządki pełnomocnika. Mówi się, że
jego ofiary przywołały Waru z pustej przestrzeni, a ludzkie istnienia wzmocniły jego
siłę. Mówi się - jej głos przeszedł w szept - że zawarli pakt, porozumienie gwarantują-
ce, że jeśli Waru będzie zadowolony, wynagrodzi to pełnomocnikowi, dając mu abso-
lutną władzę.
Han poczuł ciarki na plecach.
Xaverri oparła ręce na kolanach i zamknęła oczy.
- Pełnomocnik do spraw sprawiedliwości nie żyje - powiedział Han.
Xaverri spojrzała na niego dziwnie.
- Jest jednym z tych, którzy przeżyli? Tych, których tropiłaś i obserwowałaś? -
spytał z niedowierzaniem w głosie.
Skinęła głową.
- Przez długi czas próbowałam go schwytać. Odkryłam, że przybył tutaj. Postano-
wiłam, że poczekam.
- Ale Waru jest uzdrawiaczem - przypomniał Luke.
- Nie muszę ci mówić - przerwała mu łagodnie Xaverri - że jest uzdrawiaczem,
który ma moc zabijania.
- Czy masz dowód?
- Han widział dowód. Widział to na własne oczy.
- Przykro mi, Luke, ale nie jest tak, jak chciałeś - powiedział Han. - Musimy go
jakoś powstrzymać.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Luke spojrzał na niego tym samym upartym, buntowniczym wzrokiem, jak czynił
to za dawnych lat.
- Jeśli Waru jest manifestacją - rzekł Han - to jest manifestacją ciemnej strony
Mocy.
- Nie - zaprotestował Luke. - Nie ciemnej strony.
- Skąd to wiesz?
- Nie wiem. - Luke uśmiechnął się gorzko, z ironią. - Wszystko, co wiem, po pro-
stu wiem.
- Ta odpowiedź nie wystarczy - odparł Han.
- Wiem, jaka jest ciemna strona Mocy. Wiem, co się czuje w jej obecności. To nie
jest to.
Z pokoju Luke'a wrócił Threepio.
- Panie Luke, nie mamy nic do jedzenia.
- Zjemy na mieście, nie martw się, Threepio.
- Nie zjemy, proszę pana. Nie mamy pieniędzy.
- W takim razie zajmiemy się tym jutro.
- Może powinienem wrócić na „Sokoła" i przynieść trochę żywności.
- W takim razie idź! - powiedział Han czując, że nie jest w stanie słuchać Threepia
ani sekundy dłużej.
Android wyszedł, znikając w ciemnym korytarzu.
- Nie powinniśmy go wysyłać - stwierdził Luke.
Han nie odpowiedział. Drżał coraz mocniej. Im bardziej z tym walczył, tym trud-
niej było mu to opanować. Xaverri wstała z tapczanu Hana i podeszła do Luke'a.
- Zostaw nas na chwilę samych, mistrzu Luke - poprosiła. Luke się zawahał. Spoj-
rzał na Xaverri, a potem na Hana.
- Nie martw się o niego - rzekła Xaverri. - Tylko proszę cię, zostaw nas na chwil-
kę.
Szata Luke'a zafurkotała, kiedy opuszczał pokój. Drzwi się zamknęły.
Xaverri usiadła obok Hana. Wzięła jego dłoń w swoje ręce. Znajome ciepło było
jedynym na świecie lekarstwem na zimno trzęsące Hanem.
- Solo - powiedziała - rozumiem. Powstrzymamy Waru, ja i ty. On jest silny, ale o
tym pomyślimy po drodze. Teraz musisz zasnąć, musisz odpocząć.
Wzięła go w objęcia. W przeciwieństwie do gorąca planety, ciepło Xaverri dotarło
do jego serca.
Myślami wrócił do dawnych dni. Straszne dreszcze powoli mijały, aż w końcu
całkowicie ustały. Han zasnął.
Statek Hethrira wyskoczył z nadprzestrzeni i wszedł w rozświetloną gwiazdami
przestrzeń. Tigris sycił się pięknem.
Statek zablokował przypływ intensywnej radiacji, osłaniając się pancerzem tarcz
ochronnych.
Przed nimi wybuchnął snop światła, tak silny, że prawie przeniknął tarcze. To, co
widzieli, było płonącym kosmicznym wirem rozrastającej się tarczy czarnej dziury.
- Byłbym rad - powiedział lord Hethrir, po raz pierwszy przerywając ciszę - gdy-
bym wreszcie mógł podróżować wygodnie. Gdybym nie musiał dłużej kryć się z moim
statkiem - planetą przed tymi plebejskimi złodziejaszkami z Nowej Republiki. Nie zno-
szę opuszczać domu.
- Mój panie - zaczął Tigris - gdybym zdołał w czymś pomóc, towarzyszyć ci...
- Nie - uciął lord Hethrir.
- Błagam o wybaczenie, mój panie...
- Do Stacji Crseih pozostało jeszcze kilka godzin lotu - rzekł Hethrir - muszę...
medytować. Muszę się przygotować do oczyszczenia dzieci.
Wstał. Tigris wymamrotał coś o swoich obowiązkach, o tym, że nie powinien sie-
dzieć, kiedy lord Hethrir stoi.
Lord spojrzał na niego.
Czy mi się wydaje? - zastanawiał się Tigris. - Czy ma milszy wyraz twarzy? Ależ
oczywiście, przecież myśli o ofiarowaniu. Nie o mnie.
- Musisz iść spać - powiedział Hethrir. Możesz się położyć pod moimi drzwiami.
Tigris był zdumiony. Spanie pod drzwiami pana było zaszczytem, niewielkim, co
prawda, w porównaniu z promowaniem na proktora czy podawaniem do stołu, niemniej
był te zaszczyt, pierwszy, jakiego Hethrir pozwolił mu dostąpić.
- Dziękuję, mój panie. - Tigris skłonił głowę.
Lelila przygotowała „Alderaana" do lotu. Zapięła Rillao pasy bezpieczeństwa, a
potem wraz z Geyyahabem i Artoo - Detoo schroniła się w sterowni. Włączyła napęd.
„Alderaan" znalazł się w stanie gotowości. Pokazał jej okolicę, wyławiając każdy
z uszkodzonych statków i wybierając bezpieczny kurs pomiędzy nimi. Lelila czuła się
winna porzucając frachtowce, ale Rillao miała rację - kilka dni snu więcej nie było dla
śpiących pasażerów problemem. Kilkudniowe opóźnienie „Alderaana" mogło natomiast
oznaczać stratę dzieci, wszystkich dzieci, na zawsze.
Leia wysłała nie podpisaną wiadomość, SOS ze skradzionego statku do generała
Hana Solo. Lelila - łowca nie mogła pozwolić sobie nawet na to, aby poprosić najsław-
niejszego orędownika wolności o pomoc. Nie mogła sobie też pozwolić na myśli o do-
tyku jego rąk, cieple jego ciała w nocy, żalu i wściekłości, kiedy mu powie, co się stało.
„Alderaan" wyświetlił kurs na Chalcedon. Leia zaakceptowała trasę i statek zwiększył
moc. Lelila oficjalnie wydała rozkaz. Siedzący obok niej Geyyahab zaryczał z aprobatą.
„Alderaan" skoczył w nadprzestrzeń, przecinając gwiaździstą zorzę.
Lelila i Geyyahab ucichli. Obydwoje poczuli się lepiej.
Han majaczył, dręczony koszmarnym snem. Anakin był w niebezpieczeństwie. W
kierunku dziecka pełznął wielki kosmiczny wąż, a ono patrzyło na niego z zaintereso-
waniem i bez cienia lęku. Wąż zamienił się w Boba Fetta - łowcę nagród, zamierzają-
cego poprzez porwanie dzieci zawładnąć także Hanem. Od hełmu Boba Fetta odbiło się
złote jak słońce światło. Błysk przecięła szkarłatna żyła krwi. Łowca wyszeptał klątwę.
Złoto i czerwień rozszerzyły się i przekształciły w Waru, obcego, którego pochodzenia
nie znał nawet Threepio. Waru wyszeptał do Anakina obietnicę, a dziecko pobiegło do
potwora.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Han wiedział, że gdyby mógł podążyć za Anakinem, krzyknąć, choćby ruszyć ja-
kimś mięśniem, wówczas dogoniłby synka i uratował, ale coś go powstrzymywało.
Wiedział, że śpi, że ktoś nie pozwala mu się obudzić, gdyby miał siłę zrobić cokolwiek,
mógłby przerwać ten koszmarny sen...
- Solo! Solo, obudź się!
Szarpanie go otrzeźwiło. Koszmar prysnął w momencie, kiedy Anakin wchodził
na ołtarz Waru. Han usiadł z westchnieniem strachu i ulgi.
Xaverri przestała nim potrząsać.
- To koszmar - powiedziała. - Koszmar, nie jawa. Przez otwarte szklane drzwi
wpadało światło i cienie. Światło było dziwne, cienie jeszcze dziwniejsze.
- Mimo to mogło wydarzyć się naprawdę - powiedział Han.
- Wiem - odparła Xaverri miękko.
Nie spytał jej, czy sama miewa koszmary senne. Czy śni jej się Waru. Ciągle zma-
gał się ze swoim snem. A poza tym znał odpowiedź na to pytanie.
Był w łóżku, a właściwie leżał na nim w butach, bez kurtki, z narzuconą na siebie
lekką kołdrą. Xaverri siedziała obok niego.
- Skąd się tutaj wziąłem? - spytał.
- Położyłam cię, oczywiście - odpowiedziała. - Minęło już trochę czasu i żadne z
nas nie jest w wieku, kiedy wypoczywa się na siedząco.
Przypomniał sobie noc, podczas której mogli spać jedynie na siedząco, zanurzeni
po uszy w bagnistym mule. Spali wtedy na zmianę, trzymając się nawzajem, bo gdyby
zasnęli jednocześnie, mogliby znaleźć się pod wodą i utonąć.
Xaverri uśmiechnęła się.
- Nie naruszyłam twojej skromności.
- Masz rodzinę? - zapytał nagle Han. Twarz jej stężała.
- Wiesz przecież, że miałam rodzinę, zanim mnie poznałeś! Wiesz, że Imperium...
- Myślę o chwili obecnej - powiedział miękko. - Imperium było dawno temu. Je-
steś sama? Znalazłaś kogoś?
- Zawsze będę sama - odpowiedziała. - Nigdy więcej... - przerwała i potrząsnęła
głową. - Zawsze będę sama. Gdybym sobie tego nie przyrzekła wcześniej, Solo, nigdy
bym cię nie opuściła.
- Oszukujesz samą siebie - stwierdził Han.
- To twoja opinia - odparła. - Ale pomyśl. Gdyby twój sen był prawdą...
Han zesztywniał. Gwałtownie odrzucił tę możliwość, tak jakby samo wspomnienie
mogło to urealnić.
- To był tylko sen!
- Gdyby twój koszmar się spełnił, czy nie uciekałbyś od tego doświadczenia? Bez
względu na to, ile lat by upłynęło?
- To był tylko sen! - zawołał Han znowu. Świadomość własnej obezwładniającej
słabości wzięła górę, nawet silniej niż poprzedniej nocy. Wyobraził sobie, że mógłby
już nigdy nie poczuć w swych ramionach Leii i dzieci, nigdy nie słyszeć ich szczebio-
tania, nie mieć twarzy mokrej od dziecięcych pocałunków.
Są bezpieczni - powiedział do siebie jeszcze raz. - Bezpieczni w Munto Codru.
- Twoje doświadczenie było snem. - Xaverri wstała. - Moje zdarzyło się naprawdę.
Zostawiła go samego. Drzwi zatrzasnęły się za nią cicho.
Han zrzucił kołdrę na podłogę i wstał. Ruszył do drzwi Luke'a i wszedł, nie czeka-
jąc na pozwolenie.
Wszystkie okna były otwarte, a zasłony odsunięte. Biały karzeł - kryształowa
gwiazda - znajdował się w zenicie, przecinając orbitę Stacji Crseih. Czarna dziura -
płonący wir - zaczęła wschodzić. Sama w sobie niewidoczna, wprawiała w ruch obro-
towy potężną tarczę, która wybuchała wyzwoloną w ten sposób energią. Pokój zalewał
blask płynący z dwóch źródeł. Światło tarczy stopniowo zagłuszało promieniowanie
białego karła, rozlewając się intensywnym blaskiem i rzucając wyraźne cienie na pod-
łogę pokoju.
Luke siedział na balkonie ze skrzyżowanymi nogami, tyłem do Hana. Nic nie mó-
wił.
Threepio wyprostował się. Wyładował właśnie na stół paczki z żywnością, przy-
niesione z „Tysiącletniego Sokoła". Za serwetki służyły ręczniki z łazienki.
Stół ozdabiał kubek śmiesznych, powykrzywianych kwiatów. Kilka pokoleń
wstecz, kiedy Stacja Crseih była jeszcze dobrze utrzymana, kwiaty te mogły być gatun-
kiem możliwym do rozpoznania. Kiedy z upływem lat tarcze antyradiacyjne stawały się
coraz mniej niezawodne, rośliny zmutowały i zmieniły się w potworki o grubych, po-
dobnych do plastrów surowej czerwonej wątróbki płatkach, zarażonych guzowatymi
naroślami.
- Panie Han! - zawołał Threepio. - Jest pan głodny? Przygotowałem małą przeką-
skę... może obudzimy pana Luke'a.
- Byłem głodny - stwierdził Han. - Do momentu kiedy spojrzałem na te kwiaty.
Kosmiczna dekoracja, co?
- Ależ proszę pana, są takie intrygujące...
- Są najohydniejszą, przeklętą rzeczą, jaką widziałem od czasów Oetrago. - Usiadł.
- W dodatku pachną!
- To w końcu kwiaty - powiedział z bólem Threepio. - Powinny pachnieć. Moim
zamiarem było stworzenie w tym pokoju nastroju i jeśli mogę coś powiedzieć, aby je
zdobyć, musiałem znieść oburzenie naszego gospodarza.
Och, świetnie - pomyślał Han, ale nie powiedział tego głośno - następna rzecz na
nasze konto. Han stanął w drzwiach tarasu.
- Luke! Śniadanie.
Usiadł przy stole i otworzył nieapetyczną paczkę z jedzeniem. Kiedy ostatnio
zmieniałem żywność? - zastanowił się. Spojrzał na datę pakowania i skrzywił się.
- Threepio, czemu nie przyniosłeś z „Sokoła" czegoś świeżego?
- Ponieważ, panie Han, było już nieświeże.
- To także jest nieświeże.
- Oczywiście jest konserwowane.
- Obrzydlistwo. Zamówię coś przyzwoitego.
- To niemożliwe, proszę pana. Nasz gospodarz, właściciel hotelu, nalegał, abyśmy
zapłacili rachunek za cały pobyt.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Han westchnął i zrezygnował z przeterminowanego śniadania.
- Hej, Luke!
Siedzący na tarasie Luke powoli wstał.
Mogę sam pójść do „Sokoła" - pomyślał Han - i wziąć to, co zostało w kuchni.
Może nie jest najświeższe, ale zawsze lepsze niż to, co przyniósł Threepio.
Na stole pojawił się drżący, ciemny cień Luke'a.
- Usiądź. - Han popatrzył na twarz przyjaciela. - O co chodzi?
- „Zostaw nas samych na chwilkę". Czyżby to była chwilka? - odezwał się iro-
nicznie.
- Że co? O czym ty mówisz? - zapytał Han, zmieszany tonem głosu Skywalkera. -
Och, masz na myśli to, o co cię poprosiła Xaverri? Chciałeś jeszcze porozmawiać?
Przepraszam, zasnąłem.
- A ona nie wyszła z twojego pokoju aż do rana - stwierdził Luke niebezpiecznie
ostrym tonem.
- Nie, ona... poczekaj chwilę. Co sugerujesz?
- Sugestia nie ma tu nic do rzeczy.
- Popatrz, mały...
- Nie mów do mnie: mały!
Ręka Luke'a znalazła się pod szatą, tam gdzie nosił swój miecz świetlny.
- Co cię ugryzło? - spytał Han, nie wiedząc, czy wybuchnąć śmiechem, czy stracić
panowanie nad sobą. - Co zamierzasz zrobić? Posiekać mnie na kawałki za to, że spę-
dziłem kilka godzin ze starą przyjaciółką?
Nie chciał, aby to zabrzmiało jak atak, ale to też było wyjście. Uraziło go, że Luke
chciał go ukarać. Ubliżał mu fakt, że zamierza mu przypomnieć o jego przysiędze wo-
bec Leii.
- Nie wiem, co zamierzam zrobić - odpowiedział Luke.
- Przeprosić. Tyle na początek - doradził Han. Luke popatrzył, ale nie odpowie-
dział.
- Jeśli mi nie ufasz - powiedział ze złością Han - jeśli myślisz, że Leia nie powinna
mi ufać, to dlaczego ze mną pojechałeś? A może pojechałeś właśnie dlatego?
Paczka żywnościowa pękła pod naciskiem palców Hana, a na dywan posypały się
proteinowe chrupki.
- Wychodzę - oznajmił Luke. - Spróbuję ochłonąć. Ruszył w stronę drzwi.
- Mam nadzieję, że nie wpadnę tam na twoją „starą przyjaciółkę".
Threepio patrzył na nich, stojąc jak wryty.
- Zostaw Xaverri w spokoju! - warknął Han. - To niczego nie zmienia, jeśli chodzi
o nią...
Luke uśmiechnął się gorzko.
- ...ale zmienia, jeśli chodzi o twoje zdanie o mnie. Oczywiście nie jest już tak do-
bre jak przedtem.
- Nie mogę z tobą teraz rozmawiać - stwierdził Luke. Drzwi otworzyły się przed
nim. - Nie będę z tobą teraz rozmawiał! - Skoczył do wyjścia i szarpnął drzwi. Ale nimi
nie trzasnął. Zamknął je cicho.
Han cisnął zgniecioną paczkę na podłogę, prosto w leżące już tam proteiny.
- Półgłówek, arogancki Jedi... mały Jedi!
- Panie Han! - zawołał Threepio. - Gdzie właściwie...?
- To zbyt skomplikowane, aby wyjaśnić - powiedział Han, wychodząc z pokoju
Luke'a.
- Czy panu Luke'owi nie smakowało śniadanie? - żałośnie zapytał Threepio.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
ROZDZIAŁ 9
„Alderaan" przecinał nadprzestrzeń z prędkością błyskawicy. W sterowni siedziała
Lelila - łowczyni, pozwalając, aby migające światła wprowadziły ją w hipnotyczny sen.
Ale to nie pomagało. Nadprzestrzeń pozostała pusta, bez żadnego widocznego śla-
du. Lelila westchnęła.
Drugi pilot, Geyyahab, przyłączył się do niej, rozłożywszy się w fotelu nawigato-
ra. Bandaż na nodze nie wskazywał śladów infekcji. Mimo że rana go bolała, wolał
udawać, że wszystko jest w porządku. Lelila tego nie komentowała.
- Jesteś w tym kolorze bardzo przystojny - powiedziała, podziwiając jego prążko-
wane czarno - srebrne futro z lekkim odcieniem brązu.
Dotknął brązowawych włosów, okalających jej twarz, chrząknął pytająco i owinął
wokół palca zielone pasmo.
- Nie - powiedziała - moje przebranie jest nijakie. Ale to kolor tylko na chwilę.
Statek przeskoczył w normalną przestrzeń, zbliżając się do Chalcedona. Lelila
przesłała prośbę o rezerwację miejsca na lądowisku. Mechaniczny głos kontrolera lo-
tów potwierdził odbiór informacji.
Lelila wpatrywała się w obraz planety znajdujący się na kilku iluminatorach. Była
skalista, to dobrze. Kilka wielkich wulkanicznych stożków deformowało kształt kuli.
Trudno było sobie wyobrazić, jak planecie udawało się utrzymać stałą rotację.
Miała atmosferę ledwo pozwalającą oddychać, co było wynikiem nieustającej ak-
tywności wulkanicznej. Jeśli chodzi o pogodę, przeważały gwałtowne burze piaskowe i
erozja. Była woda, ale planety nie zamieszkiwali żadni tubylcy. Krajobraz szpeciły nie-
bieskie i zielone plamy, rozrzucone na powierzchni i oddalone od olbrzymich wulka-
nów na tyle, na ile to było możliwe. Były to dwie usiłujące przetrwać kolonie i przysta-
nek kolejowy.
- Dlaczego nikt nie chce tu mieszkać? - spytała Lelila.
Geyyahab nawet nie próbował odpowiedzieć na to retoryczne pytanie. Przypiął się
pasami i niecierpliwie nalegał, aby Lelila zrobiła to samo. Zgodziła się, ale dopiero po
tym, kiedy sprawdziła razem z Artoo - Detoo, że Rillao jest zabezpieczona na swojej
leżance.
Statek wylądował jak wielka ryba osiadająca na dnie wartkiego strumienia. Lądo-
wisko było zbudowane z mocnego kamienia, poczerniałego od spalin statków. Z rury
wydechowej nie wydostał się żaden pył. Na polu stało kilka innych jednostek.
Lelila podskoczyła, usłyszawszy głos Rillao. Pobiegła do niej. Firrerreanka zmięła
przykrywające ją prześcieradło. Włosy zebrała do tyłu i związała na karku w luźny kok.
Rany miała wygojone, pozostały po nich srebrne blizny, widoczne wyraźnie na ciemnej
skórze.
- Czy masz jakieś ubrania? - spytała Lelilę.
Lelila zaczerwieniła się, strapiona, że nic jej wcześniej nie dała.
- Twój bezimienny przyjaciel...
- To nie był przyjaciel - warknęła Rillao.
- ...w nic się nie ubierał, sądziłam więc, że wasz gatunek nie...
- Nikt, kto jest zawieszony w czynnościach życiowych, nie nosi ubrań - wyjaśniła
Rillao - zwłaszcza jeśli brygadziści Imperium kładą cię spać nago.
Lelila wzięła ją do swojej kabiny i przeszukała szafę. Większość się nie nadawała,
była po prostu śmieszna. Rillao była od niej nieporównywalnie wyższa. W końcu Lelila
wyszukała wspaniałą, jedwabną zieloną szatę, przeznaczoną na wyjątkowe okazje.
Tkanina była na tyle ciepła, że można w niej było wyjść ze statku.
- Co powiesz na to?
- Wystarczy - odparła Rillao. Włożyła swe długie ramiona w rękawy i odwinęła
mankiety na całą ich długość, zawiązała szarfę podwójnie w talii i podkasała spódnicę
w ten sposób, że powstało coś w rodzaju spodni. Jej końce wetknęła za pasek. - Teraz
wygląda lepiej - powiedziała. - Chodźmy. Geyyahab czekał na nie we włazie.
- Zostań i popilnuj statku - poprosiła Lelila. Mruknął odmownie.
- Ktoś musi zostać - wyjaśniła. - Nie, nie ja, ja jestem jedyną osobą, której nic tu
nie zaskoczy.
Czuła potrzebę ukrywania Wookiego tak długo, jak to było możliwe.
Czemu chcesz ukrywać Geyyahaba? - zadała sobie pytanie. - Jeśli go ktoś zoba-
czy, to co? Jest po prostu jeszcze jednym cętkowanym Wookie'em...
Potrząsała głową, niezdecydowana.
- Proszę - powtórzyła.
Westchnął głośno i pobiegł, powłócząc nogami, w dół korytarza, do sterowni.
Kiedy Lelila i Rillao wychodziły ze statku, ziemia pod nimi zadrżała i zatrzęsła
się. Lelila wstrzymała oddech i przytrzymała się brzegu włazu.
- Trzęsienie ziemi - powiedziała Rillao. - Tutaj to codzienność.
Nie bacząc na ciągle drżący grunt, wyskoczyła. Lelila pośpieszyła za nią.
Wkrótce zwolniły, bo powietrze było rzadkie i gryzące. Gazy wulkaniczne raniły
płuca, kiedy Lelila wzięła głębszy oddech. Rillao dostosowała się do kroku Lelili.
- Ten robot idzie za nami - zauważyła Rillao.
Leia obejrzała się. Sto kroków za nimi jechał mały Artoo, doganiał je piszcząc.
- To dobrze - stwierdziła Lelila - kończy nam się żywność. Musimy kupić jedzenie
i trochę artykułów medycznych. Artoo zabierze je na statek.
Ciszę lądowiska zastąpił hałas portowego bazaru. Wokół Lelili świergotały melo-
die małych fletów i głosy sprzedawców.
- Co za imponujący bazar - zauważyła oschle Lelila. Rillao parsknęła.
- Nie jesteśmy tu z powodu bazaru - burknęła. Ruszyła przed siebie, ale wkrótce,
tak jak Lelila, musiała zwolnić. Zakasłała.
- Podłe powietrze.
Kilku sprzedawców oferowało swe towary - owoce dziobate od kwasu wulkanicz-
nych chemikaliów, wazony, puchary i ozdoby wytapiane z miejscowego wulkanicznego
szkła.
- Wyglądają jak błoto - zauważyła Rillao.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
W cieniu ściany bazaru tańczyła grupa Twi'leków. Kiwając swymi chwytnymi
głowami - mackami brykali wokół Lelili i Rillao. Jeden szarpał struny małej harfy,
podczas gdy inny przeszył powietrze ponad głową Lelili, poruszając się za pomocą
śmigła wykonanego ze skrzydeł insektów. Skrzydełka te miały pastelowy wzór, zrzuca-
jący błyszczące łuski, które dotykały skóry Lelili i wpadały we włosy, iskrząc się przed
jej oczami. Rillao także świeciła w blasku opalizujących łusek. Tancerze poruszali się
spiralnym ruchem w ich kierunku, aż znaleźli się tak blisko, że zezłościli Lelilę.
Przy końcu bazaru porzucili je tak nagle, jak się pojawili. Kierunek ich spiralnego
tańca się zmienił i grupa zniknęła pomiędzy płóciennym namiotem a rozkładaną, prze-
nośną budką.
Lelila szła za Rillao brukowaną ulicą prowadzącą do miasta. Domy stały stłoczone
obok siebie. Były to niskie budynki, wzniesione z czarnych skalnych bloków oszlifo-
wanych tak dokładnie, że nie potrzebowały zaprawy.
Lelila miała ochotę zatrzymać Rillao i zapytać, dokąd idą i kogo szukają. Ale po-
dejrzewała, że domagając się wyjaśnień, wzbudzi tylko lekceważenie. Szła w milcze-
niu, rozpaczliwie próbując się powstrzymać od zadawania pytań.
Brukowana droga skończyła się, a zastąpiła ją inna, wykonana z grubych szkla-
nych kostek. W tej części miasta nawet domy zbudowano z tego materiału - błotnego,
wulkanicznego, miejscowego szkła. Otaczające ściany były dwa razy wyższe od Rillao,
stanowiąc barierę nie do przebycia. Lelila zastanawiała się, czy szkło wulkaniczne mo-
że być na tyle przezroczyste, aby można było przez nie patrzeć. Do tej pory nie widzia-
ła bowiem ani jednego okna.
Rillao zatrzymała się w wejściowej wnęce, gdzie ze sklepienia zwisała zasłona
szklanych paciorków, które wyglądały jak strumyczki brudnej wody. Artoo - Detoo do-
gonił Leię i Rillao i wepchnął się do niszy, w której nagle zrobiło się bardzo ciasno.
Dlaczego nas nie witają? - powiedziała Lelila do siebie. - Kim według siebie je-
steś, może jakąś księżniczką, o którą wszyscy mają się obowiązek troszczyć? - dodała
po chwili zastanowienia.
Rillao wetknęła palec pomiędzy szklane pręty. Każdy z nich zabrzmiał na inną nu-
tę. Ciszę zastąpiła krystaliczna muzyka. W chwilę później drzwi się otworzyły.
Wielki płytki basen, wypełniony wypolerowanym agatowym grysem, otaczała
szklana ściana. Pomiędzy agatami, z podobnym do muzyki pluskiem, przepływała wo-
da. Basen przecinała brukowana ścieżka, a wyżej, aż po cienki dach wznosiła się prze-
dziwna tkanina ze szklanych włókien, bezbarwnych i tak cienkich, że pod pewnym ką-
tem stawały się zupełnie niewidoczne.
Ziemia lekko zadrżała. Tkanina zafalowała i wydała przenikliwy dźwięk.
Przeszło po niej kilka bezkostnych istot, które przyczepiły się do konstrukcji
chwytnymi trąbami. Inne bezczynnie pływały w basenie, rozpryskując płytką wodę i
nurkując pomiędzy agatami, na powierzchni wody było widać tylko ich trąby i oczy.
Jeden ze stworków podniósł w górę promieniową trąbę (w sumie miał ich pięć) i
rozpylił w powietrze wodę. Dzięki padającym na kropelki słonecznym promieniom
powstała tęcza. Inny przyczepiony do tkaniny potworek strząsnął z siebie wodę i zapro-
testował gwiżdżąc dwiema trąbami.
Rillao poprowadziła Lelilę i Artoo - Detoo obok sadzawek, pomiędzy podpórkami
wspierającymi tkaninę.
Osoba, która tutaj mieszka, musi być bardzo bogata - pomyślała Lelila - skoro sza-
fuje wodą, mieszkając na planecie będącej w większości nagą, wulkaniczną równiną.
Musi być też niezwykle odważna, wznosząc tak wysokie budowle ze szkła na obszarze
zagrożonym trzęsieniami ziemi.
Południowe słońce oświetliło tkaninę, otaczając Lelilę nieziemskimi cieniami i
plamkami o przepięknych barwach.
- Te istoty nie są podobne do tamtych z bazaru - szepnęła Lelila. Był to gatunek
zupełnie jej obcy.
- Oczywiście, że nie - mruknęła Rillao półszeptem. - Nikt nie jest tu rdzennym
mieszkańcem. Tamci byli wieśniakami i kupcami. Ci to biurokraci.
Szli dalej brukowaną, wijącą się ścieżką, omijając miejsca gdzie chlapnęła woda i
było ślisko. Nikt się do nich nie odezwał ani nie zwrócił na nich większej uwagi niż na
wstrząsy ziemi. Kilka istot układało agatowy grys w nowy wzór.
Artoo turkotał po wyboistej drodze, gwiżdżąc z oburzeniem na stale zmieniający
się wzór za każdym razem, kiedy musiał ostro zakręcać na ścieżce.
W małym, głębokim agatowym gniazdku jeden z bezkostnych potworków prze-
suwał się w przód i w tył. Woda spokojnie rozpryskiwała się w rytm jego ruchów. Wi-
dać było tylko dwie z jego chwytnych trąb. Jedna, podniesiona wysoko, wdychała po-
wietrze, druga je wypuszczała, od czasu do czasu nurkując pod wodą i wydmuchując
bańki.
Rillao kucnęła obok sadzawki i czekała.
Lelila była zbyt zdenerwowana, aby siedzieć spokojnie. Stała rozglądając się cie-
kawie po obcym dziedzińcu. Zanurzyła dłoń i sięgnęła po jeden z wypolerowanych aga-
tów.
Rillao chwyciła ją za rękę. Jej pokryte bliznami palce zacisnęły się z zadziwiającą
siłą.
- Co za maniery - wyszeptała. - Siedź spokojnie i panuj nad oczami i rękami!
- Zostaw mnie! - Lelila wyszarpnęła rękę. Rillao paznokciami rozdarła jej skórę.
- Au!
Jedno z zadraśnięć było na tyle głębokie, że zaczęło krwawić. Lelila podniosła rę-
kę do ust. Zastanawiała się, czy paznokcie Rillao zawierają jad albo alergen.
Jestem łowcą. Gdzie miałam się nauczyć manier i dlaczego jestem karana za to, że
nic nie wiem? - pomyślała.
- Oczy, ręce i głos! - dodała Rillao.
W porządku - pomyślała Lelila - jestem łowczynią. Jeśli jest to konieczne, potrafię
siedzieć spokojnie i czekać.
Spojrzała na Rillao, która nie pokazała po sobie, że jest winna Lelili choćby wyja-
śnienie albo przeprosiny. Lelila usiadła po turecku i opuściła głowę tak, że włosy opa-
dły jej na twarz. Ich końce spływały na bruk.
Wszystko widzę - pomyślała zadowolona - za to nikt nie wie, gdzie patrzę. Ani
gdzie są moje oczy.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Siedziała więc obok Rillao i obserwowała, jak bezkostne istoty wałęsają się, chlu-
stają wodą i układają agaty w nowe spirale i wzory. Coraz częściej zwracała uwagę na
stworka pływającego w centralnej sadzawce. Wydmuchiwał bąbelki i swoimi chwyt-
nymi kończynami pieścił jeden lub dwa agaty.
Rillao kiwała się na palcach, ręce miała luźno oparte na kolanach, zamknęła oczy.
Lelila stwierdziła, że nie jest to czas : ani miejsce na drzemkę!
Była wstrząśnięta. Gniew i zniecierpliwienie przepływały w niej jak woda w aga-
towej sadzawce, w głębi czaiła się rozpacz.
Nie rób z siebie ofiary - powiedziała do siebie. - Jesteś łowcą. Jeżeli tym razem ci
się nie uda, znajdziesz inny sposób. A przede wszystkim musisz być spokojna.
W jej umyśle rozżarzyła się iskierka. Lelila całkowicie oprzytomniała i była już w
pełni świadoma myśląc:
Jestem tutaj, kto mnie wzywa...
Istota nagle skoczyła do przodu, wszystkie jej macki rozszerzyły się i skręciły,
wylądowała z wielkim pluskiem w wodzie. Fontanna z agatowego basenu zalała Lelilę
od czubka głowy aż po końce włosów.
Z okrzykiem zaskoczenia Lelila odchyliła się poza brzeg ścieżki. Jej włosy były
tak grube, że ochroniły ubranie przed zmoczeniem. Iskierka zniknęła.
Fontanna zachlapała dróżkę. Dookoła było pełno wody. Lelila podskoczyła i siadła
na piętach, tak jak Rillao, unikając wilgoci.
Artoo - Detoo zapiszczał, odjechał kiwając się w przód i w tył i zupełnie jak pies
strząsał z siebie wodę. Lelila pociągnęła robota, aż jego tylne kółka znalazły się na
brzegu ścieżki. Podjechał trochę do przodu, nie bliżej niż na szerokość ręki, i pewnie
zatrzymał się na bruku.
- Dosyć, przestań! - krzyknęła istota przez jedną ze swoich chwytnych trąb. Cen-
tralne wybrzuszenie jej ciała wystawało ponad wodę, a końce macek były powykręca-
ne. Pięć wici pokrywało koniec każdej macki (a miała ich przynajmniej z dziesięć; Leli-
la zgubiła się w liczeniu wężowatych kończyn). W stronę Lelili i Rillao obróciła się ca-
ła masa krystalicznych oczu, wyglądających jak maleńkie antenki.
Rillao, która zniosła tę całą fontannę bez słowa czy najmniejszego ruchu na znak
protestu, powoli otworzyła oczy.
- Mam sprawę, Indexerze - powiedziała spokojnie.
- Sprawę! Porozmawiaj z moimi asystentami. Dlaczego tu jesteś i przeszkadzasz
mi w koncentracji?
- Aby rozwiązać trudny problem - odparła Rillao. Ku zdziwieniu Lelili Rillao
powiedziała komplement. - Jedynie Indexer może nawiązać właściwe kontakty.
Ułagodzony Indexer osiadł na dnie agatowej sadzawki.
- Wyzwanie, powiadasz - rzekł.
- Bardzo trudne.
- Postaw pytanie.
- Zajmujemy się handlem - mówiła jednostajnym i zimnym głosem Rillao. - Były-
śmy zatrudnione, aby spełnić żądania naszych pracodawców.
- Ach - przerwał Indexer. - Pracodawców z waszej planetarnej grupy?
- Tak - odparła Rillao.
- Chcących tego samego?
- Tak.
Lelila próbowała rozszyfrować kod, w jakim prowadzona była rozmowa. Ciekawa
była, jaką rolę pełnią pracodawcy. Zaczęła mówić, że jest swoim własnym pracodawcą.
Zadrapania na ręce powodowały urywany, kłujący ból. Pamiętała ostrzeżenie Rillao o
panowaniu nad głosem.
- To jest wezwanie - powiedział Indexer. - Dla ciebie, ma się rozumieć.
Oczy skupiły się na Leii.
- Jeśli chodzi o nią, kto wie? O tym pomyślimy później. Oczy znowu popatrzyły
na Rillao.
- Myślałem, że twoi ludzie wymarli.
- Nie... całkiem - zająknęła się Rillao.
- Myślałem, że Firrerreańczycy nie biorą udziału w handlu - rzekł.
- Łatwo się przystosowujemy.
- Wiem, wiem. To dobry sposób, aby nie dać się wytrzebić. Ach, rozumiem, ży-
czysz sobie rozszerzyć modyfikację genów.
Rillao przemilczała.
- Albo wycofać swych ludzi z handlu. Przyczyna kłopotu, reklama...
- Wszystko, co ciebie dotyczy, to moje pieniądze.
Kod stawał się dla Lelili - łowczyni coraz bardziej zrozumiały. Rillao prosiła o
kupienie niewolnika.
Żyłaś w niewiedzy - powiedziała do siebie. - To dobrze, że zostałaś łowcą.
Spojrzała z ukosa przez zasłonę wilgotnych włosów na Rillao. Poczuła, że z gnie-
wu i upokorzenia czerwienieje. Przedstawiać ją pośrednikowi jako kupca niewolnika!
Co za różnica - pomyślała - czy Indexer wie, jak zarabiam na życie. Zależy ci na
tym, co o tobie pomyśli? Zapamiętaj, co masz robić, po co tu jesteś. Twoim zadaniem
jest odnaleźć uciekający statek. A jeśli podstęp jest jedynym środkiem... pomyśl o
nagrodzie, jaka cię czeka.
- Poszukiwanie będzie kosztowne - stwierdził Indexer. - Musisz zdać sobie z tego
sprawę. Wielka liczba danych do dokładnego zbadania dla krótkiej informacji.
Rillao machnęła ręką na koszty. Odwróciła się do Lelili, która nagle zorientowała
się, że Rillao nie ma pieniędzy. Rillao nie ma nic.
- Zapłać mu, ile zechce - powiedziała Rillao do Lelili.
- Ale ja nie... - urwała myśląc: Oczywiście, że wzięłam pieniądze. Dlaczego po-
myślałam, że nie mam pieniędzy?
Zmieszana, strapiona skoczyła na równe nogi.
Niepewnie balansując na czubkach palców na mokrym kamiennym bruku zakoły-
sała się i omal nie upadła. Rillao chwyciła ją za przedramię, przytrzymała i potrząsnęła
nią, mając złudzenie, że Lelila jest dwiema osobami jednocześnie. Jedna to Lelila -
łowczyni, prostolinijna i flegmatyczna, druga - obca, ciemnooka i niebezpieczna dzięki
sile swej wściekłości.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Razem z ramieniem Rillao chwyciła kilka pasemek jej włosów. Niechcący je wy-
rwała.
- To boli - powiedziała Lelila. - Chodź, zapłacę mu. - Rozwścieczona „obca" znik-
nęła.
Rillao niechętnie cofnęła rękę, patrząc na Lelilę dziwnym, uważnym spojrzeniem.
Unikając wzroku Rillao, Lelila odwróciła się do Indexera. - Ile mam ci zapłacić?
- To zależy od poszukiwań.
Istota sięgnęła w górę kilkoma mackami i okręciła nimi szklaną nadbudowę. Resz-
ta jej członków ukryła się pomiędzy agatami.
Lelila ukucnęła, czekając cierpliwie.
Ze szklanej nadbudowy napłynęła tajemnicza, wysoka i krystaliczna muzyka.
Bezkostne istoty, pętając się po szkle, trącały się w ruchu i wspinały z niedbałą płynno-
ścią w stronę Indexera. Ich ruch zmieniał wysokość i natężenie dźwięków, komponując
nieziemską melodię. Im bardziej się zbliżały, tym wyższa była skala. Rillao zwęziła
oczy i podniosła ramiona, jakby broniła się przed percepcją tej melodii. Kiedy dźwięk
stał się nie do zniesienia, Rillao cicho jęknęła, opuściła ręce i zasłoniła uszy.
Wszystkie istoty zebrały się w pobliżu Indexera. Każda była spleciona z resztą za
pomocą macek, tworząc żywą sieć, która zaczęła rzucać cień na stwora.
Krystaliczne oczy Indexera skupiły się na sadzawce. Jego wolne macki przeszuki-
wały agatowy grys. Kamienie grzechotały i postukiwały o siebie. Przechodzący przez
wodę dźwięk brzmiał głucho.
- Co on robi? - szeptem spytała Lelila.
- Cii!
Bolały ją palce i kolana, ale nie chciała siedzieć w kałuży. Mokre włosy ziębiły.
Usiadła tam gdzie przedtem, nie mogąc opanować drżenia nóg.
W chwilę później Indexer odstąpił od przeglądania agatów. Pozostałe istoty po-
rozwiązywały się i wycofały na swych poskręcanych mackach na swoje miejsca w ba-
senach i szklanej makatce. Lelila nie mogła stwierdzić, czy przyjęły swe pierwotne po-
zycje. Znowu usłyszała melodię, która zatrzymała się raptownie w połowie trelu, kiedy
Indexer spadł ze sznurków.
Macki Indexera ułożyły się dookoła bezkostnego ciała w rozetę. Z wody wystawa-
ły krystaliczne oczy.
Jedna z macek wysunęła się z sadzawki i wyprostowała przed Lelila, która wsunę-
ła rękę do kieszeni, gdzie trzymała pieniądze.
- Jaka jest cena? - spytała Rillao silnym głosem. Indexer wymienił sumę. Lelila
zacisnęła rękę na banknotach.
Cena była znaczną częścią jej majątku.
Nie ma czasu na wykręty - powiedziała do siebie. Wsadziła garść kredytów w
chwytną trąbę Indexera, który zwinął je w rulon i schował pod wodę. Macka zagrzecho-
tała na agatowym grysie. Kredyty zniknęły. Kiedy macka Indexera pojawiła się ponow-
nie, była pusta.
- Nie znalazłem nikogo z twojego gatunku, Firrerreanko - powiedział stwór. - Ni-
kogo sprzedanego w handlu publicznym.
Lelila podskoczyła oburzona. Omal się nie potknęła, bo zdrętwiały jej stopy.
- Niczego nie znalazłeś! - krzyknęła. - Wziąłeś od nas pieniądze za nic!
- Wziąłem za mój czas i doświadczenie - wyjaśnił Indexer - spokojnie. - Nie wy-
czaruję czegoś, czego nie ma!
- Mogłeś nas ostrzec! Indexer osiadł.
Rillao objęła Lelilę ramieniem.
- Nie szkodzi - rzekła.
- Przecież nas oszukano!
- Nie rzucaj oskarżeń, które nie mają pokrycia w rzeczywistości - powiedział
ostrzegawczo Indexer.
- Indexer nie może wyczarować czegoś, co nie istnieje — powtórzyła Rillao. Jej
głos był spokojny, lecz nie zrezygnowany.
Lelila była zdumiona, że Rillao nie wpadła w furię, nie rzuciła się na Indexera, nie
powyrywała mu macek i nie rozrzuciła ich po dziedzińcu.
- Dziękujemy ci, Indexerze - wysyczała Lelila z równym spokojem.
- Firrerreanko! - zawołał nagle stwór.
- Tak, Indexerze?
- Nie znalazłem żadnych publicznych wzmianek. Mogłem jednak nie mieć infor-
macji o transakcjach prywatnych.
Rillao zesztywniała. Jej palce wbiły się w ramię Lelili.
- Powiem ci coś, co sam słyszałem, pod warunkiem że obiecasz potwierdzić lub
obalić tę plotkę.
- Zadaj pytanie - rzuciła Rillao cichym, złowieszczym szeptem.
- Mówi się - rzekł Indexer - że Stacja Asylum wyobraża sobie, iż może konkuro-
wać z Chalcedonem.
Artoo - Detoo zaświergotał ze zmartwienia.
- Asylum? - powtórzyła Lelila. Nie znała żadnego miejsca o takiej nazwie.
- Myślałam - powiedziała cicho Rillao - że Republika zniszczyła tę jaskinię zła
przy pierwszej sposobności.
Indexer zwrócił swe lśniące oczy na Rillao.
- Być może Republika uważała, że to miejsce jeszcze się przyda - stwierdził i zsu-
nął się do wody. Kolor jego skóry zlał się z ziemistą barwą agatowego gniazda.
Artoo - Detoo, pragnąc uciec przed wilgocią, obrócił się i potoczył stukając o
szklany bruk. Kiedy Lelila szła za Rillao przez dziedziniec, na dnie sadzawki grzecho-
tały i postukiwały gładkie, okrągłe kamienie.
Kiedy znalazły się na ulicy, Lelila zmarszczyła brwi i spytała:
- Dlaczego Republika miałaby zniszczyć Stację Asylum?
- Bo jest to miejsce, gdzie Imperium testowało metody zniewalania i uśmiercania...
na żywych osobnikach.
- Republika mogła przecież tego zakazać! - wykrzyknęła Lelila. - Nie mogła?!
- Nie wiem - odpowiedziała Rillao. - Nie miałam wtedy z nikim kontaktu.
Opuściwszy kwaterę, Han poszedł ścieżką w dół.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Był wściekły. Po pierwsze na Luke'a, który go podejrzewał, a po drugie na to, że
nie dano mu możliwości odparcia niesłusznych zarzutów.
Han wciąż darzył Xaverri uczuciem; nie mógł temu zaprzeczyć. I chociaż było to
prawdą, nie mógł pogodzić się z faktem, że miał ponieść za to karę.
Czy powinienem zapomnieć, że kiedyś kochałem Xaverri? - pomyślał. - Wybra-
łem Leię, a ona mnie, ponieważ się pokochaliśmy. Nic się nie zmieniło. Kocham Leię.
Teraz ją kocham. To, co czułem do Xaverri, było... dawno temu.
Zastanawiał się, czy może powinien odszukać Xaverri i poprosić ją, aby przez ja-
kiś czas trzymała się z dala od Luke'a. Albo znaleźć dziewczynę, potem poszukać Lu-
ke'a i porozmawiać raz jeszcze na temat ostatniej nocy. Ale to mogłoby sugerować, że
Han czuje się winny i ma za co przepraszać.
Zaklął pod nosem. Nie miał żadnego pomysłu, gdzie może mieszkać Xaverri. Nie
wiedział, gdzie jej szukać, może oprócz siedziby Waru. Przez chwilę nie mógł sobie
wyobrazić powrotu w to miejsce. Nie byłby w stanie patrzeć ponownie na to, co widział
wczoraj. Mógł wrócić do hotelu i zapytać Threepia, gdzie znalazł Xaverri.
Ale tego też nie chciał zrobić.
Całkiem spora lista rzeczy, których nie możesz lub nie chcesz zrobić - powiedział
do siebie. - Nie myśl o nich. Xaverri sama o siebie zadba, o czym cię wyraźnie poin-
formowała. A Luke może się złościć, ale nie jest głupi. Gdyby zamierzał stracić całko-
wicie nad sobą panowanie, zrobiłby to tam, w hotelu, przy mnie.
Wybierz problem, który potrafisz rozwiązać - przykazał sobie, kierując się w stro-
nę tawern i lokali gier hazardowych. - A kiedy już to zrobisz, zacznij intensywnie my-
śleć, co zrobić w sprawie Waru.
Jaina ostrożnie otworzyła drzwi i wyjrzała.
Światełko paliło się za nią i rozjaśniało jej postać, rzucając cień na ciemną ka-
mienną posadzkę. Szybko je zgasiła, przestraszona, że ktoś ją zauważył.
Nadsłuchiwała z uwagą. Do jej uszu dobiegł cichy brzęk.
Stróżujący android? - zastanawiała się. Cofnęła się do celi. W uchylonych
drzwiach zostawiła tylko maleńką szparkę. Android - stróż, który widział w ciemności,
mógłby wszcząć alarm. Wtedy jeden z proktorów przyszedłby i zamknął Jainę z powro-
tem w celi, być może już na zawsze.
Brzęk nie przemieszczał się. Nie był to android. Wystraszona, ale zdeterminowana
Jaina połączyła kilka cząsteczek powietrza i zapaliła słabe światełko. Wysłała je na ze-
wnątrz, w sam środek hollu.
Na korytarzu przy wejściu stał proktor. Powinien był stać, ale zamiast tego opierał
się o ścianę i spał. A dźwięk, który słyszała dziewczynka, to było jego chrapanie.
Jaina wyślizgnęła się z celi. Drzwi za nią się zamknęły. Światełko wygasiła prawie
do zera. Zrobiła kilka kroków i przystanęła. Bała się. Proktor w każdej chwili mógł się
obudzić. Gdyby teraz zawróciła i weszła z powrotem do celi, nie musiałaby odczuwać
strachu. Mogłaby rozpalić światełko i się ogrzać.
Ale gdyby to zrobiła, nigdy nie znalazłaby Jacena, nie ujrzałaby mamy i taty, i by
się nie dowiedziała, co przytrafiło się Anakinowi.
Po drugiej stronie pokoju lśniła słaba linia światła. Jaina szła w jej stronę z rękami
wyciągniętymi przed siebie, aby na coś nie wpaść. Światło wydobywało się spod drzwi
jednej z cel.
- Jacen? - wyszeptała.
- Pomóż mi stąd wyjść! - odpowiedział szeptem.
- Cii!
Byłoby łatwiej rozmawiać za pomocą myśli. Ale gdyby tak zrobili, Hethrir mógłby
się o tym dowiedzieć. Jaina bała się nawet spróbować.
Spojrzała na proktora. Głowa opadła mu na pierś. Parsknął i o mały włos się nie
obudził. Zamarła.
Proktor coś wymamrotał. Zjechał w dół po ścianie i oparł głowę na kolanach.
Znowu zaczął chrapać.
Jaina spowodowała, że molekuły powietrza zaczęły na siebie wpadać. Wydawały
przy tym cichy, buczący i bębniący dźwięk. Może teraz proktor ich nie usłyszy.
- Szybko! - wyszeptał Jacen.
Uśmiechnęła się szeroko. Drzwi nie były zamknięte na klucz, zostały tylko zatrza-
śnięte. Nie musiały być zamknięte. Hethrirowi nie przyszło do głowy, że jedno z dzieci
wydostanie się z pokoju i uwolni pozostałe.
Jaina chwyciła klamkę i otworzyła drzwi.
Zaskrzypiały.
- Co? Kto to? - Proktor zerwał się na równe nogi. Jaina jednym skokiem znalazła
się za drzwiami. Proktor wbiegł do otwartej celi.
- Co tu się dzieje?! W jaki sposób otworzyłeś drzwi?!
- Nie wiem - odparł Jacen. - Po prostu się otworzyły! Jaina nie widziała proktora,
ale słyszała, jak poszturchiwał klamkę.
Pchnęła drzwi tak mocno, jak tylko mogła.
Ciężkie drewno uderzyło go w głowę. Krzyknął i wpadł do celi Jacena. Jacen
przebiegł nad nim, a Jaina trzasnęła drzwiami. Ciemięzca został w środku.
Zaczął krzyczeć i walić w drzwi, ale Jaina nie poświeciła mu nawet odrobiny
uwagi.
Jacen uścisnął Jainę z całej siły. Jaina odwzajemniła uścisk.
- Jasa, Jasa, jaka jestem szczęśliwa, że cię widzę...
- Jaya, myślałem, że cię stąd zabiorą...
- ...ale co z Anakinem? I...
- ...to najbardziej okropne miejsce...
- ...szkoła jest taka...
- ...nudna! Myślę, że oni wszyscy kłamią...
- ...tak, bo powiedzieli, że mama i tata...
- Oni nie zginęli! - zawołał Jacen. - Nie zginęli!
- Wiem - odpowiedziała Jaina. - Ci źli ludzie chcą tylko, żebyśmy tak myśleli.
Stali skąpani w słabym świetle, kiedy Jacen rozgrzał cząsteczki powietrza i zakrę-
cił nimi przy ich stopach.
Proktor jeszcze raz walnął w drzwi.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Wypuśćcie mnie!
- Nie - powiedziała Jaina. Cieszyła się, że nie rozwaliła mu głowy. Ale tylko tro-
chę.
Jacen uśmiechnął się. Jemu także kiwał się przedni ząb, ale jeszcze nie wypadł.
- Popatrz! - rzekła Jaina. - Rośnie mi nowy ząb! - Wetknęła język w szparę, aby
pokazać Jacenowi gdzie.
- Mnie też urośnie! Już wkrótce.
- Chodźmy! - Jaina złapała go za rękę i pociągnęła w głąb ciemnego korytarza.
- Zaczekaj! Co zrobimy? Co z innymi dziećmi?
- Wyjdziemy stąd, miniemy smoka i uciekniemy. Może uda nam się znaleźć na ty-
le daleko, żeby dosięgnąć myślami mamę i wujka Luke'a. - Nie zastanawiała się, co
zrobić z resztą dzieci.
- Może będą chciały pójść z nami. Albo same uciec - nalegał Jacen.
Jaina była niecierpliwa, ale wiedziała, że brat ma rację. Podbiegła do drzwi obok i
otworzyła je. Podgrzała trochę powietrze, aby lepiej widzieć.
- Uciekamy. Możecie uciec z nami albo zostać tutaj! Jacen podbiegł do drzwi
znajdujących się naprzeciwko jego celi i też je otworzył.
- Uciekamy! Czy chcecie iść z nami?
Większość dzieci powyskakiwała ze swoich łóżek i wybiegła do hollu. Ale kilkoro
zostało w celach. Jaina nawet nie próbowała namawiać ich, aby z nimi poszli. Nie miała
czasu. Zostawiła im uchylone drzwi, na wypadek gdyby zdecydowały się zmienić de-
cyzję.
Otworzyła ostatnie drzwi.
- Uciekamy! Czy...
Przed nią stał Vram. Jaina zatrzymała się zdziwiona.
Hethrir Vrama także zamykał na noc! Mianował go pomocnikiem, ale mu nie ufał.
Vram miał łóżko, koc i światło. Ale na noc wciąż go zamykano.
- Nie! - zawołał. Był bardzo przestraszony. - Nie bij, bo powiem Hethrirowi!
Jaina była przerażona. Za nią zebrały się wszystkie dzieci, szeptały bardzo pod-
ekscytowane, szczęśliwe i pełne nadziei. Nie sądziła, aby któreś z nich mogło pobiec i
donieść o całej sprawie. Nie bała się o to. Ale Vram w swej nowej, rdzawoczerwonej
tunice mógł to zrobić.
- Czy chcesz... chcesz iść z nami?
- Zbijesz mnie! Zabijesz!
- Nie!
Wziął głęboki oddech.
- Na pomoc!
Jaina ze złością zatrzasnęła przed nim drzwi.
Jacen złapał ją za rękę. Pobiegli razem korytarzem, światełka rozgrzanego powie-
trza błyszczały nad ich głowami.
Dzieci podążyły za nimi.
Małe słoneczko właśnie zachodziło, kiedy dotarli do schodów prowadzących z bu-
dynku. Jaina wbiegła po nich i wyjrzała. Nie było nikogo. Boisko było puste.
- A co ze smokiem? - wyszeptało jedno z dzieci.
- Nie wiem - odparła Jaina. - Słońce jest za nisko, nie możemy użyć wielonarzę-
dziówki!
Jacen błyskawicznie zapalił maleńki wirek rozgrzanego powietrza. Blask był o
wiele jaśniejszy niż światło skupione soczewką Jainy. Przeskoczył na drugą stronę bo-
iska. Jaina i Jacen pobiegli za jasną plamką.
- Smoku! - zawołał Jacen. - Hej, smoku!
Smok wyskoczył z piasku i ryknął. Ale nie rzucił się na płot. Rozejrzał się dooko-
ła, sapnął i podskoczył, próbując złapać zajączka, którego zrobił dla niego Jacen. Wci-
snął łapę w oczko siatki.
Jacen pogładził twarde łuski. Smok zamruczał.
Żałuję, że nie mogę tego zrobić! - pomyślała Jaina. - Oswoić smoka i zaprzyjaźnić
się z nim, tak jak Jacen.
Ale wiedziała, że Jacen był także trochę zazdrosny, kiedy udało się jej rozebrać
skomplikowany przedmiot na części, a potem złożyć go i naprawić.
Jacen stał tuż pod nosem smoka. Stwór wyzywająco prychnął. Chłopiec odpowie-
dział tym samym. Wetknął rękę przez płot i pogłaskał smoka po grubo pomarszczonym
czole. Smok wywiesił jęzor.
Jaina ciężko westchnęła.
- Myślę, że ona mnie smakuje - szepnął Jacen. - Jeśli jest taka jak jaszczurki u nas
w domu.
- Smakuje! Więc może cię zje!
- Poznaje, że to ja! Chodźmy!
- Jesteś pewien?
Wtem rozdzwoniły się alarmy i nie mieli już wyboru.
Jacen wdrapał się na płot. Jaina podążyła za nim. Druciane oczka podrapały jej rę-
ce. Przelazła górą i zeskoczyła na drugą stronę.
Pozostałe dzieci całą masą gramoliły się na ogrodzenie i zeskakiwały na ziemię,
ale trzymały się tak daleko od smoka, jak to było możliwe.
Smok polizał jęzorem buty Jacena.
- Ona po prostu chce być pewna, że mnie rozpozna - utrzymywał Jacen. Wślizgnął
się na grzbiet smoka. - W porządku, Pani Smoczyco? Mogę na tobie jechać?
Sapnęła i podniosła głowę, ale nie wierzgnęła ani nie przekoziołkowała, próbując
zrzucić Jacena na płot. Jacen zawiesił świetlnego zajączka przed nią.
- Chodźcie, pośpieszcie się!
Wyciągnął rękę do Jainy. Chwyciła jego dłoń i wskoczyła na grzbiet smoka. Smok
nachylił się do dziewczynki, najpierw podnosząc się na swych tylnych łapach, potem
prostując przednie. Jaina zapiszczała ze zdziwienia i złapała Jacena w pasie. Czułaby
się o wiele lepiej, gdyby smok chodził wyłącznie po ziemi i mogła go prowadzić.
Do smoka podbiegły inne dzieci. Jaina łapała je za ręce i wciągała na grzbiet zwie-
rzęcia. Po chwili smok był cały pokryty dziećmi. Większość siedziała na plecach, ale
kilka wisiało u łap, chichocząc.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Nadal wszystko w porządku, Pani Smoczyco? - spytał Jacen. - Czy wszyscy mo-
żemy pojechać? - Popatrzył na Jainę. - Nie sądzę, żebyśmy jej przeszkadzali.
- Szybko, jedźmy, jeśli mamy jechać! - Jaina słyszała krzyki, dobiegające z kanio-
nu.
Obawiała się, że dosięgnie ją moc Hethrira. Jak tylko się dowie, że uciekają, ścią-
gnie Jainę na ziemię. Zarzuci na nią swoją ciężką, zimną mgłę, tak jak to miało miejsce
wtedy, gdy chciała ochronić Lusę.
Jacen zawiesił świetlnego zajączka przed smokiem.
Jaina zadrżała.
- Ostrożnie, Jasa - szepnęła. - Ostrożnie.
Kołysząc się na piasku, smok szedł za światełkiem, minął płot i skierował się do
wyjścia z kanionu. Zajączek rzucał krążki blasku.
Jaina żałowała, że nie ma z nimi Lusy. Ciekawa była, w jaki sposób centaurionka
dosiadłaby smoka. Potem pomyślała, że być może Lusa nie musiałaby jechać na smo-
ku, bo sama miała cztery kopyta. Przecież tak bardzo chciała biegać.
Jaina martwiła się o nią i o wyrwulfa szambelana.
Jakoś - pomyślała - jakoś ich znajdę i uratuję! Nie obchodzi mnie, co zrobi Het-
hrir!
Smok wspiął się na stromą wydmę, ślizgając się na delikatnym piasku. Jacen zła-
pał go za szyję, Jaina trzymała Jacena w pasie, następne dziecko złapało się talii Jainy.
Wszyscy trochę zsunęli się do tyłu. Smok potrząsnął ogonem, przytrzymując dzieci
siedzące na jego grzbiecie.
- Myślę, że nas lubi - powiedziała Jaina, starając się nie okazywać strachu.
Jacen się uśmiechnął. Nagle spoważniał.
- Dokąd właściwie mamy jechać?
- Jak najdalej - zdecydowała Jaina.
Smok doszedł na szczyt wydmy. Zatrzymał się i podniósł głowę, nadymając noz-
drza, jakby pił wiatr.
Jacen nachylił się do przodu i szepnął coś do ucha zwierzęcia. Pani Smoczyca
skoczyła na brzeg wydmy i zjechała po niej w dół. Wszyscy wrzasnęli z podniecenia.
To było lepsze niż najzabawniejsza jazda!
Pani Smoczyca znalazła się u podnóża wydmy. Skierowała się w stronę strumienia
i lasu. Kiedy chciała, potrafiła chodzić bardzo szybko.
Jacen poszperał pod koszulą.
- Co robisz? - Jaina sądziła, że się drapie. - Czy coś cię użądliło?
- Użądliło?! - wykrzyknął Jacen.
- Czasami może tak być.
- Mnie nigdy nic nie gryzie - powiedział Jacen. Włożył rękę za koszulę i pokazał
jej, co tam ukrywa. W jego garści coś się delikatnie kręciło. Małe stworzonko rozejrza-
ło się dookoła lśniącymi ślepkami.
- Co to? Było w twojej celi?
- Nie... - chłopiec trochę rozchylił dłoń. Stworzonko rozciągnęło dwie pary skrzy-
deł i wczepiło się w palec Jacena za pomocą jednej pary łapek.
- On jest z Munto Codru! - zawołała Jaina. - To nietoperz! Miałeś się nie bawić
nietoperzami!
- Ja się nie bawiłem - wytłumaczył. - Ja patrzyłem. Jest naprawdę ciekawy.
Nietoperz ziewnął. W świetle gwiazd zalśniły ostre ząbki.
- Ma trujący jad! - stwierdziła Jaina.
- Po prostu na niego patrzyłem - powtórzył Jacen. - Nie chciałem go ze sobą zabie-
rać, to znaczy, skąd mogłem wiedzieć, że ktoś przyjedzie i nas porwie?
- Co zamierzasz z nim teraz zrobić?
Nietoperz przykucnął w dłoni Jacena i rozłożył skrzydła na cztery strony świata.
Jacen opuszkiem palca dotknął końca jednego.
- Pozwolę mu odlecieć - powiedział. - Cały czas był w klatce. To nudne.
Wyciągnął rękę. Czteroskrzydły nietoperz podniósł łepek, zaśpiewał kilka nut,
rozwinął skrzydła i zniknął w ciemności.
Pani Smoczyca szła ciągle naprzód. Jaina przez cały czas spodziewała się, że zo-
baczy nad głową statek, że pojawi się Hethrir i jego proktorzy i każą im wracać.
Ale nic takiego się nie stało.
Małe słonko chyliło się ku zachodowi. Uciekali już cały dzień, który co prawda
stanowił połowę normalnego dnia, ale Jainie chciało się pić, jeść i była cała poocierana
od jazdy.
W oddali, w blasku słońca zalśnił strumyk. Wił się między drzewami i prowadził
w głąb lasu. Tutaj łatwiej byłoby się ukryć niż na gołym piasku.
Pani Smoczyca podniosła głowę i węszyła. Po chwili zwiesiła łeb i ruszyła nieco
szybciej w kierunku strumienia.
Łapy smoka zagłębiły się w błocie na brzegu. Zwierzę zatrzymało się i parsknęło.
Nachyliło łeb i Jacen ześlizgnął się na dół. Jaina chwyciła się łusek smoka i zeskoczyła.
Pozostałe dzieci zrobiły to samo.
Pani Smoczyca chciała się napić ze strumienia, ale potem do niego wskoczyła,
przeszła w bród i położyła się na żwirze. Wyglądała jak wyspa. Zanurzyła łeb i pusz-
czała nosem bąbelki. Po chwili otrząsnęła się.
Jaina zniknęła w wodzie. Walczyła i chlapała, aż znalazła się przy brzegu. Wie-
działa, że powinna pobiegać, ale była strasznie spragniona, zmęczona i głodna. Napiła
się ze strumienia.
Niebo zaczęło zmieniać kolor z czarnego na purpurowy, potem różowy, żółty i
błękitny. Drzewa rzucały chłodne cienie. Wszystkie krzaczki na brzegu były ciężkie od
jagód. Samo patrzenie na nie spowodowało, że Jainie ślina napłynęła do ust. Ale bała
się je zjeść.
Niczemu na tej planecie nie ufam - pomyślała. - Z wyjątkiem Jacena i może Pani
Smoczycy. Hethrir mówił, że jest naszym przyjacielem, a nim nie był, nie był! I mówił,
że spróbuje nas nauczyć tego, co powinniśmy wiedzieć. Wtedy też kłamał.
Nawet Tigris, który czasami nie był taki zupełnie podły, powiedział, że Pani Smo-
czyca może nas zjeść.
Smok usiadł głębiej w wodzie, opryskując dzieci biegające po obu jego stronach.
Wstał z wielkim pluskiem. Jaina się roześmiała. Ale wciąż była głodna.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Jacen podbiegł do brzegu. W jego mokrych włosach wylądował czteroskrzydły
nietoperz. Zaszczebiotał i zaśpiewał. Jacen wszedł prosto w jeden z krzaków i zebrał
garść jagód.
- Jacen! Mogą być trujące! Wepchnął je do ust i zjadł.
- Nie bądź głupia, Jaya - odpowiedział.
Nie jestem, Jasa! - odparła, podkreślając jego przezwisko.
- Ktoś zbudował to miejsce, tak?
- Tak, z pewnością.
- Więc zasadził tu rzeczy nadające się do jedzenia. Podał jej trochę jagód. Jaina
zjadła. Były bardzo smaczne. Potem wszystkie dzieci usiadły na brzegu strumienia,
grzejąc się i susząc na słońcu. Jeden z maluchów, w wieku Anakina, przytulił się do
Jainy.
- Czy teraz możemy iść do domu?
- Już wkrótce - powiedziała. - Mam nadzieję, że wkrótce.
- Chcę mamusi - powiedział maluch pochlipując.
- Ja też - odparła i przytuliła dziecko.
Dolna warga zaczęła jej drżeć, więc musiała przestać mówić, aby się przy wszyst-
kich nie rozpłakać. Nie chciała ich przestraszyć. Sama się bała, bo nie wiedziała, co ro-
bić. Odwróciła się do Jacena, ale wiedziała, że on także nie wie.
Wstała i przysiadła się do brata.
- Musimy poszukać miejsca, gdzie nie będą mogli dostać się proktorzy - stwierdzi-
ła.
Przytaknął.
- Co takiego potrafimy zrobić, czego oni nie umieją? - zapytał.
- Wiele rzeczy - odpowiedziała. Prawie sięgnęła po kamień...
- Nie, nie, Jaina! - krzyknął Jacen.
Jeszcze zanim to powiedział, zrobiła krok w tył. Bała się, że dosięgnie ją mgła
Hethrira. Bała się, że jeśli użyje swej Mocy do czegoś większego niż poruszanie cząste-
czek powietrza, Hethrir ją odnajdzie.
- Wiele zwykłych rzeczy - powtórzyła smutno.
- Jesteśmy mali - stwierdził Jacen. - A oni duzi. To nie jest sprawiedliwe.
- Tak - odparła. - My jesteśmy mali, a oni duzi. Wskazała na przeciwległy brzeg
strumienia, porośnięty gęstymi krzakami.
- Założę się, że nie dostaną się pod te krzaki, ale my tak. Jacen uśmiechnął się sze-
roko.
- Będą jak jaskinie.
- A potem, kiedy się ściemni, wypełzniemy spod nich i poszukamy ich statków.
- Albo kapsuł informacyjnych.
- Albo porwiemy któregoś proktora i zmusimy, aby nas zabrał do domu!
Jaina popatrzyła na Jacena sceptycznie. Zawsze żartował. Oboje żałowali, że nie
było to możliwe.
- Lepiej chodźmy.
- Hej, wszyscy! - zawołała Jaina.
Dzieci przestały się bawić w płytkim strumieniu, wspinać się na Panią Smoczycę i
jeść jagody z krzaków.
- Musimy uciekać - rzekła Jaina.
- Bo inaczej przyjdą tu proktorzy i wsadzą nas z powrotem do więzienia.
Jeden z malców podszedł do Jainy i objął ją w pasie.
- Jestem zmęczony, Jaya - westchnął.
Mówił zupełnie jak Anakin i Jaina o mały włos nie rozpłynęła się we łzach. Tęsk-
niła za braciszkiem i martwiła się o niego, chociaż czasami jej dokuczał.
- Wiem - odrzekła. - Ja też. Schowajmy się w krzakach i utnijmy sobie drzemkę,
dobrze?
Mały kopnął ją w brudny palec u nogi.
- Tak, zgoda - powiedział niechętnie.
Jaina złapała Jacena za rękę, ten zaś chwycił rączkę jednego z maluchów. Cała
gromada zaczęła brnąć przez strumień na drugi brzeg.
Smok parskał i chlapał, machając ze świstem swym drugim pokrytym łuską ogo-
nem.
Wsadził łeb w wodę i wynurzył się z pyskiem pełnym zielska. Schrupał je ze sma-
kiem.
- Jesteś piękna, Pani Smoczyco - powiedział Jacen, drapiąc ją po brwiach. - Ale za
duża, żeby z nami pójść. Może powinnaś wrócić na pustynię i ukryć się w piasku, aby
proktorzy nie zrobili ci krzywdy.
Smok zanurzył się w wodzie tak głęboko, że ponad jej powierzchnię wystawały
tylko oczy, grzbiet i nozdrza. Zamknął oczy. Jego powieki rozbryzgały wodę aż na
twarz Jainy.
- Jest przekonana, że się schowała - powiedziała Jaina. Jacen zawahał się, zmar-
twiony.
- Musimy iść - przypomniała Jaina. - Musimy się ukryć. Nic jej nie będzie, Jacen.
Może nawet pomyślą, że nas pożarła i się ucieszą, dadzą jej jakąś nagrodę.
Jacen uśmiechnął się od ucha do ucha.
Znalazł szlak. Powiedział, że zrobiło go jakieś zwierzę. Jaina miała nadzieję, że go
nie spotkają. Wyobraziła sobie wielkie kły i zęby.
Ale Pani Smoczyca też ma wielkie kły i zęby, a okazała się fajna - pomyślała.
Jacen wyplątał czteroskrzydłego nietoperza z włosów i trzymał go delikatnie w rę-
ce, przyglądając się jego ostremu, małemu pyszczkowi. Nietoperz wiercił się, więc Ja-
cen go puścił. Stwór zatrzepotał skrzydłami i odleciał w złotozielone cienie ponad
krzakami.
- Poszuka nam miejsca - wyjaśnił Jacen.
Namówił go w ten sam sposób co Panią Smoczycę i myrminy.
Czołgali się po śladach. Przewodził Jacen, Jaina szła ostatnia.
Założę się, że na tym szlaku jest całe mnóstwo robaków i innego świństwa - po-
myślała. - Fuj. Żałuję, że nie jestem w domu w laboratorium chemicznym.
W kilka minut później usłyszała odgłosy pojazdów naziemnych. Przeraziła się, że
Hethrir i proktorzy są tuż za nimi.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Czekaliśmy za długo! - pomyślała.
Jeden z maluchów czołgających się przed nią zatrzymał się i obejrzał.
- Jaina! - powiedział szeptem. - Słyszałaś?
- Cii! Pośpiesz się! Bądź naprawdę cicho i wędruj do przodu!
Czołgali się najszybciej, jak mogli. Jaina nie widziała Jacena, zaledwie mogła go
wyczuć daleko przed sobą. Miała nadzieję, że nietoperz znajdzie drogę w krzakach. Ale
co dalej?
W oddali Pani Smoczyca ryczała, chlapała i tupała. Proktorzy zaczęli wrzeszczeć.
Mam nadzieję, że ich zatrzyma! - pomyślała Jaina.
Dziewczynka wstrzymała oddech. Bała się, że usłyszy buczenie miecza. Obawiała
się, że Hethrir może zabić Panią Smoczycę za pomocą jednej małej myśli, tak jak prok-
torzy pozgniatali myrminy w swoich spodniach.
Chlapanie smoka rozlegało się coraz dalej i dalej.
Jaina się uśmiechnęła.
Pani Smoczyca też się boi - pomyślała. - Ucieka. Będzie bezpieczna. Ale założę
się, że najpierw nastraszy proktorów.
Miała nadzieję, że smok znajdzie sobie jeszcze jedną porcję soczystego wodnego
zielska.
- Popatrzcie! - wrzasnął jeden z proktorów. - Ślady stóp na drugim brzegu.
Chodźmy!
- Szybciej! - wyszeptała znowu Jaina. Każda sekunda oddalała ich od mgły Hethri-
ra.
Dzieci przed nią czołgały się tak szybko, jak tylko mogły.
Ziemia robiła się coraz bardziej grząska. Spodnie i rękawy Jainy były mokre i
brudne. Liście opadały z krzaków, ale odtruwały gdzieś w dal i nie przyklejały się do
twarzy, co było korzystne ze względu na znajdujące się na nich kolce. Miała nadzieję,
że maluchy idące przed nią uważały na ciernie. Nikt do tej pory nie zaczął płakać, więc
może będzie dobrze.
Nagle usłyszała głos jednego z proktorów, który wrzasnął protestując.
- Rany! Co tam jest, cierniste krzaki? Nie zamierzam się czołgać pod ciernistymi
krzakami!
- Ale będziesz! - ryknął Główny Proktor. - Albo pożałujesz! Jaina przyspieszyła.
Głosy były stłumione. Cieszyła się z tego, bo nie chciała ich słuchać.
Przestrzeń pod krzakami nagle się powiększyła. Wszystkie dzieci przykucnęły na
brzegu szerokiej, błotnistej równiny, rozciągającej się przed nimi. Jaina widziała ją, ale
nie była w stanie określić, gdzie jest jej koniec. Wyglądało to jak błotnisty strumień.
Jaina podpełzła do przodu i dołączyła do Jacena.
- Gdzie jesteśmy? - spytała.
- Nie wiem - powiedział. - Może to miejsce kąpieli dzikich zwierząt. Tych, które
wydeptały szlak. To nietoperz przyprowadził nas tutaj.
Po drugiej stronie błotnistego strumienia spomiędzy krzaków wyrastało wielkie
drzewo.
Jego cień przyciemniał złotozielony półmrok spowodowany przez krzaki. Poskrę-
cane korzenie rozpościerały się na wszystkie strony bagna.
- Popatrz! - pokazał Jacen. Mały nietoperz przefrunął przez bagno aż do ciemnego
miejsca pomiędzy korzeniami.
- To coś w rodzaju tunelu - stwierdziła Jaina.
- Założę się, że tak. Na pewno prowadzi w głąb drzewa, jak drzewa na planecie
Chewiego!
Nietoperz wyfrunął, pokręcił się chwilę w kółko i zniknął w ciemnościach.
- Jak mamy się tam dostać?
- Nie wiem - powiedział Jacen. - Sądzę, że nietoperz zapomniał, że nie umiemy la-
tać.
- Lepiej się pospieszmy - powiedziało jedno z dzieci. - Posłuchajcie!
Proktorzy podeszli już blisko. Słychać było, że są wściekli.
Jacen zrobił krok w błoto.
Natychmiast zapadł się w nim po kolana. Spróbował zrobić następny krok, ale ba-
gno wsysało go coraz bardziej. Tonął aż po biodra.
Jaina ześlizgnęła się po brzegu i złapała brata. Omal go nie dotknęła, ale bała się,
że Hethrir może ich znaleźć. Ciągnęła chłopca za rękę, ale wciąż tonął. Wyglądał na
przestraszonego.
Jaina zaszlochała ze złości i przerażenia.
Wtedy przyszły im z pomocą dzieci. Wyciągnęły ręce do Jacena i złapały go.
Bagno wsysało chłopca, ale wszyscy razem byli za silni, aby dało im radę. Wycią-
gnęli Jacena na brzeg.
Jaina uścisnęła brata. Dyszała, próbując się nie rozpłakać, nie wydać żadnego
dźwięku, który mógłby zaalarmować proktorów.
- Uratowaliście mnie! - powiedział szeptem.
Ale cały czas mieli przed sobą drogę przez bagno. Jeszcze chwila - pomyślała Ja-
ina. - Wtedy Hethrir nie będzie mógł mnie zatrzymać, nie znajdzie mnie. Kilka cząste-
czek...
Zamiast przyśpieszyć ruch cząsteczek, tak jak to robiła zapalając światełko i prze-
nosząc maleńką burzę piaskową, zwolniła cząsteczki wody w bagnie.
Zwalniała je i zwalniała, aż prawie się zatrzymały.
Tuż przy brzegu powstała delikatna, cienka warstewka lodu. Błotnista woda za-
marzła, trzaskając wokół źdźbeł wodnej trawy i chłodząc powietrze. Powierzchnia ba-
gna pokryła się pięknym, zamarzniętym wzorem.
Jacen zobaczył, co robi siostra, i pospieszył jej z pomocą. Wspólnie zmrozili wą-
ską ścieżkę. Jaina wpełzła na nią niezwykle ostrożnie. Lód zatrzeszczał co prawda pod
rękami i kolanami, ale Jaina nie przestawała mrozić drobinek wody, więc utrzymała się
na powierzchni. Pospieszyła na drugą stronę bagna.
Chwyciła jeden z grubych, powykręcanych korzeni drzewa i podciągnęła się z lo-
du. Miała bardzo zimne ręce i kolana i była zmęczona bezustannym spowalnianiem
wielu milionów molekuł. Ale udało się! Zamachała do pozostałych dzieci, aby szły za
nią.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Jedno za drugim przyczołgiwały się do niej i kurczowo chwytały korzenie. Cztero-
skrzydły nietoperz wlatywał i wylatywał z dziupli.
Jacen czołgał się ostatni. Lód był teraz bardzo słaby. Trzeszczał i skrzypiał przy
każdym ruchu chłopca. Jaina bardzo się bała, że nie zdoła, nawet przy pomocy Jacena,
dalej zwalniać ruchu cząsteczek. Kiedy brat był od niej na wyciągnięcie ręki, lód się
załamał. Jacen wpadł twarzą w zmarzniętą, błotnistą wodę.
Jaina chwyciła go za rękę i pociągnęła, zanim zdążył się schować pod powierzch-
nię. Ni to płynął, ni to pełznął w kierunku siostry.
Po tej stronie nie było stałego gruntu, jedynie bagno i korzenie drzewa. Jacena po-
krywały kawałki lodu i zamarzniętej trawy. Zarzucił Jainie ręce na szyję. Drżał. Mały
nietoperz wylądował na jego włosach i zaśpiewał. Jaina mocno trzymała Jacena, próbu-
jąc go rozgrzać.
- Dziupplla pprowadzi ddo śśrodkka - powiedział. Dzwoniły mu zęby. — Ccały
czas ww ggórę.
- Idź za nietoperzem! - rozkazała Jaina. - On cię poprowadzi. Poprowadzisz nas. Ja
pójdę na końcu.
Jacen wczołgał się do dziupli. Jaina przylgnęła do poskręcanych korzeni na brzegu
i czekała, aż dzieci przejdą za
Jacenem. Młodszym musiała pomagać. Niektóre były przestraszone i nie chciały
iść w ciemność. Jaina pomyślała o rozpaleniu małego światełka, ale bała się, że drzewo
mogłoby się zapalić. A poza rym nie sądziła, aby była w stanie podgrzewać powietrze i
mrozić wodę w tym samym czasie.
W końcu do dziupli wpełzło ostatnie dziecko i zniknęło w ciemności.
Z ciernistych krzaków wyszedł Główny Proktor. Jaina wskoczyła do dziupli, ale
odwróciła się, aby zobaczyć, co zrobią ich prześladowcy.
Twarz Głównego Proktora była podrapana, a jego jasnoniebieskie ubranie podarte
i brudne. Był wściekły. Pozostali wyczołgiwali się z krzaków i stawali za nim. Niektó-
rzy próbowali iść, zamiast czołgać się po szlaku zwierząt. Wszyscy byli pokaleczeni i
krwawili. Jaina popatrzyła na swoje ręce, były jedynie umazane błotem.
Główny Proktor zobaczył lodową ścieżkę wiodącą przez bagno. Zmarszczył brwi i
postawił na niej stopę, aby sprawdzić jej wytrzymałość, a potem wszedł na nią pewnie.
Pomachał na pozostałych proktorów. Ociągali się, aż wrzasnął na nich i rozkazał, aby
szli za nim.
Jaina odczekała, aż znajdzie się na środku bagna, a reszta stanie rozciągnięta na
lodzie.
Puściła cząsteczki wody. Skwapliwie zgodziła się, aby stały się znowu ciepłym
błotem. Lód zniknął. Jaina wskoczyła do dziupli i nie obejrzała się, aby zobaczyć, co
się stanie.
Usłyszała krzyki i pluski.
Czołgała się szybciej. Wnętrze dziupli było bardzo gładkie, jakby powierzchnię
wyszlifowały tysiące pokoleń leśnego robactwa.
Doszła do końca korzenia. Ponad nią po pniu drzewa wspinały się dzieci. Ich głosy
odbijały się echem. Pień wił się, tworząc wiodącą w ciemność spiralę. Jainie zdawało
się, że widzi maleńki punkt światła. Gramoliła się w górę, za Jacenem i dziećmi.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
ROZDZIAŁ 10
Lelila coś usłyszała. Był to jakiś krzyk z daleka, jakby czyjeś wołanie.
- Co powiedziałeś?
Geyyahab zamruczał pytająco. Nic nie mówił.
- Nic nie powiedziałam - stwierdziła Rillao. - A co usłyszałaś?
Lelila poczuła, że jej umysł został poruszony. Pchnęła dźwignię awaryjnego ste-
rowania statkiem i wyskoczyła z nadprzestrzeni.
Chewbacca jęknął, a Rillao warknęła coś w języku, którego Lelila nigdy przedtem
nie słyszała.
- Co ty wyprawiasz? Musimy się spieszyć na Stację Asylum! Przed nimi znajdo-
wała się maleńka gwiazda i mała błękitno - zielona planetoida.
Artoo - Detoo zaświergotał, Geyyahab szczeknął burkliwie, a Rillao zaskoczona
rzuciła się do przodu. Wszyscy gapili się w iluminator. Lelila poszerzyła widok i po-
dziwiała obiekt.
- Jest sztuczna! - wykrzyknęła. - Jest za mała jak na naturalną. Ta gwiazda, ta pla-
neta...
- To planeta - statek - rzekła Rillao. Chewbacca mruknął.
- Nie - odpowiedziała Rillao. - Nie są mityczne. Żałuję, ale są prawdziwe. Miałam
nadzieję, że nie zobaczę już nigdy żadnej z nich. Imperator rozkazał zrobić kilka takich
planet - - statków. Dawał je w nagrodę najokrutniejszym i najbardziej oddanym ze swo-
ich oficerów. Nazywał je „pamiątkami". Pamiątki były podarunkiem większym niż na-
turalne planety.
Zadrżała z przejęcia.
- Okazało się... że jedną z nich podarował Hethrirowi.
Lelila zwiększyła prędkość i statek pomknął w kierunku małej sztucznej planety.
Geyyahab sięgnął do przyrządów sterujących, aby przygotować „Alderaana" do
wytracenia szybkości. Planeta - statek przetrwała tak długo dzięki ukrywaniu się. Była
jedynie maleńką iskierką światła, zawsze w ruchu, unikającą kosmicznych szlaków. Te-
raz mogła chcieć się bronić. Mogła zaatakować.
Nie odpowiadała na żadne wezwania. Wszystko wskazywało na to, że była opusz-
czona. Lelila okrążyła ją. Szukała jakiegoś statku. Znalazła lądowisko, ale było puste.
Jego centrum świeciło podczerwienią ciepła ostatniego startu.
Czyżby wszyscy odlecieli? - zastanawiała się. - Skoro tak, co mnie tutaj przywio-
dło?
Statek wślizgnął się w atmosferę, zwolnił i przeszedł w lot ślizgowy. Nadleciał
nad pustynię, która łączyła się z łąką, i strumień. „Alderaan" zatrzymał się, unosząc ni-
sko ponad srebrną, płynącą wodą. Siedząca w nim wielka jaszczurka wstała i pomruku-
jąc zamachała ogonem.
- Tam! - zawołała Rillao.
Za strumieniem, poza pomarszczonym przez wiatr morzem niskich zielonych
krzaczków, na końcu bagna wiło się w górę olbrzymie drzewo.
W bagnie szamotała się grupa ludzi. Wyglądało na to, że zanim zaczęli tonąć, zna-
leźli się na środku moczarów. Lelila nie mogła pojąć, w jaki sposób wpędzili się w ta-
kie tarapaty. Podleciała do nich, bo wyglądali na potrzebujących pomocy. Wszyscy się
wzajemnie przytrzymywali, począwszy od pierwszego przy brzegu, który rozpaczliwie
próbował znaleźć stały grunt, do ostatniego, który usiłował wspiąć się na swych towa-
rzyszy.
Na ramieniu poczuła silny uścisk ostrych palców Rillao.
- Zostaw ich - powiedziała. - Nie są tymi, których szukamy. Jeśli im pomożemy,
będą próbowali nas powstrzymać.
- Ale oni się potopią!
- Mogą się potopić - burknęła Rillao bez cienia sympatii. - Gdyby nie panikowali,
mogliby przeżyć. Jeśli im pomożemy, zabiją nas.
Geyyahab krzyknął z radości. Wskazał na konary wielkiego, poskręcanego drze-
wa.
Na konarze szerokim jak ogrodowa alejka, wysoko ponad ziemią stała grupa dzie-
ci. Uradowane machały w kierunku „Alderaana".
Statek zniżył się do nich ostrożnie. Lelila podskoczyła i pędem wybiegła do wyj-
ścia. Rillao podążyła za nią. Otworzyły właz, uderzyło je świeże powietrze, miły po-
wiew, zapach roślin i podniecone okrzyki witających ich dzieci.
Lelila miała oczy pełne łez. Odrzuciła do tyłu włosy, ale mimo to nie widziała wy-
raźniej.
Ja płaczę - pomyślała. - Dlaczego płaczę? Powinnam być szczęśliwa, znalazłam
moją zgubę.
Otarła łzy.
- Mama! Mama!
Lelila - łowczyni zniknęła, jakby nigdy przedtem nie istniała.
Jaina skoczyła w objęcia Leii, przeskakując przez bagno. Chewbacca szybko przy-
sunął statek bliżej gałęzi. Jacen, trzymając się ręki Rillao, poważnie wkroczył na po-
kład.
Leia uklękła i uścisnęła Jainę i Jacena, przytrzymała ich mocno. Nie zamierzała
pozwolić im odejść, mimo że patrzyła na pozostałe stojące na drzewie dzieci. Z pomocą
Rillao wszystkie przeszły z drzewa na statek.
- Mamo! Mamo! Oni zabrali Anakina i wyrwulfa pana szambelana i zabrali Lusę,
musimy ich odnaleźć, zanim odetną Lusie rogi!
- Wiedzieliśmy, że nie umarłaś, mamo - powiedział Jacen. - Czy... czy z tatą
wszystko w porządku? A z wujkiem Luke'em? Czy na „Alderaanie" jest Chewie?
Leia skinęła głową.
- Tak. Tak, w porządku. Chewie jest tutaj.
- Wiedziałam! - stwierdziła Jaina. - Wiedziałam, że Hethrir kłamie. Powiedział
mnóstwo kłamstw.
- Jest podłym człowiekiem - dodał Jacen. - Nie chcę, żeby był moim chrzestnym!
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Nie jest, chłopcze - uspokoiła go Rillao. - Czy to już wszyscy? Nikt nie został na
drzewie?
- Zaczekaj! - zawołał Jacen.
Wyskoczył przez otwarty właz i zagwizdał. Leia przytrzymała go, bojąc się, że
zniknie, wyskoczy z powrotem na drzewo, wyślizgnie się jej z rąk i znowu...
Do wnętrza statku wleciał maleńki czteroskrzydły nietoperz i wylądował na wło-
sach Jacena.
- Tak, wszyscy! - stwierdził Jacen.
Korytarz i dwie kabiny były pełne dzieci, ubłoconych, ale całych i szczęśliwych.
- Chcę do domu! - zapłakała jedna z małych. Rillao zatrzasnęła właz.
- Znajdziemy twój dom, maleńka, i zawieziemy cię do niego. Jacen pogłaskał roz-
puszczone włosy Leii.
- Mamo, twoje włosy są takie długie!
- A jaki mają kolor - dodała Jaina. - Wolę ten poprzedni. Leia dotknęła włosów.
Zapomniała, że są rozpuszczone.
Zapomniała, że je przefarbowała. Odgarnęła pasma do tyłu i skręciła w kok na
karku. Nie mogła mówić. Ukryła twarz w dłoniach.
Dzieci uścisnęły ją.
Włosy znowu się rozpuściły. Dała sobie z nimi spokój.
- Mamo, wypadł mi przedni ząb! Rośnie mi nowy! Jestem starsza! - zawołała Ja-
ina.
- A mnie ruszają się dwa przednie! - powiedział Jacen. Leia wstrzymała oddech -
robiła wszystko, aby się nie rozpłakać.
- W porządku, mamo. Jesteśmy cali i zdrowi. Musimy uratować Anakina...
- ...i wyrwulfa pana szambelana...
- ...i Lusę!
„Alderaan" krążył nad bagnem. W końcu korytarza Chewbacca zamruczał coś py-
tająco.
- Chewie! - Jaina wyrwała się z uścisku Leii, złapała ją za rękę i pociągnęła.
Leia wstała i pozwoliła bliźniakom poprowadzić się do sterowni, prześlizgując się
obok innych dzieci. Jaina i Jacen zasypali Chewbaccę pocałunkami i uściskami. Objął
ich swymi długimi ramionami, mrucząc z radością i ulgą, że są bezpieczni.
- Jesteś cały w cętki! - zawołała Jaina. Zaśmiała się, głaszcząc jego kolorową
sierść.
- Uważajcie na nogę Chewiego, dzieci - ostrzegła Leia. Zdziwiła się, że jej głos
prawie nie drżał.
- O rany! - wykrzyknął Jacen.
- Co się stało? - chciała wiedzieć Jaina.
- Opowie wam później - obiecała Leia. - Teraz powinniśmy ratować tych ludzi w
bagnie.
- Myślę, że powinniśmy raczej ich tam zostawić - stwierdziła Jaina. - Nie są zbyt
mili.
- Ale nie będzie miłe, jeśli ich tam zostawimy - zaoponował Jacen.
- Powinniśmy ich zmusić, aby nam powiedzieli, gdzie jest Anakin - dodała Jaina. -
I Lusa, i wyrwulf szambelana. A potem wrzucić ich z powrotem w błoto! - Wyskoczyła
z ramion Chewiego i znowu podbiegła do Leii. - Jestem tak brudna, mamo! I głodna!
Znaleźliśmy trochę owoców. Ale jedzenie, które Hethrir... On nie jest naszym chrzest-
nym, prawda? Jedzenie, które nam dawał, było paskudne!
Leia nie mogła się nie roześmiać. Jaina i Jacen wypełnili pustkę w jej sercu, mimo
że cały czas bała się o najmłodszego synka. Z wściekłością i przerażeniem patrzyła, jak
wychudzone były inne dzieci. Hethrir je głodził, mógł zagłodzić także i jej pociechy.
- Nigdy więcej paskudnego jedzenia - obiecała. - Ugotuję wam wszystkim coś do-
brego. Nie, moje słodkie, Hethrir nie jest waszym chrzestnym ojcem. Nasza przyjaciół-
ka miała rację - wskazała na Rillao, która stała w przejściu. Przedstawiła jej swoje dzie-
ci. - To jest Jaina, a to Jacen.
- A ty jak masz na imię? - spytała Jaina.
- Jaina! - krzyknął zszokowany Jacen.
- Możesz na mnie mówić Firrerreanka, maleńka - odparła Rillao. - Kiedy cię lepiej
poznam, może powiem ci moje imię.
- Wyglądasz jak Tigris - stwierdziła Jaina.
- Gdzie go widziałaś? - spytała Rillao tak napiętym głosem, że Jaina zalękniona
cofnęła się o krok. - Jest tutaj? Jest z Hethrirem? Hethrir jest tutaj?
- Jesteś jego mamą? - spytała Jaina.
- Tak, maleńka - odpowiedziała. - I nie widziałam go bardzo długo. Strasznie za
nim tęsknię.
Leia złapała ją za rękę.
- Nie martw się. Znajdziemy go.
Podczas gdy rozmawiali, Chewbacca ustawił .Alderaana" tuż nad kotłującą się
błotnistą mazią i spuścił linę. Użył statku Leii jako kotwicy i patrzył, jak postacie gra-
molą się z błota. Mógł siłą statku wyciągnąć stamtąd tych potencjalnych topielców. Ale
tego nie zrobił.
Rillao podbiegła do iluminatora i rozszerzyła obraz. Przeszukała grupę i odwróciła
się, przygnębiona.
- Tigris nie jest proktorem - wyjaśniła Jaina.
- Gdzie jest? Co robi?
- On... nie wiem - przyznała Jaina. - Zazwyczaj chodzi za Hethrirem. I zabrał Ana-
kina.
- Hethrir mu kazał - dodał Jacen.
Jaina zerknęła na Rillao.
- Próbował zachowywać się podle.
- Ale tak naprawdę nie był taki - powiedział Jacen. „Alderaan" pikował. Chewbac-
ca ciągnął proktorów przez krzaki i strumień.
- Zabierz ich na pustynię, Chewie! - poradziła Jaina. - Możemy ich tam trzymać,
nie będą mieli komu zaszkodzić!
Wielka różowo - czarno - złota jaszczurka wyskoczyła ze strumienia. Zadarła gło-
wę i machała ogonem, warcząc na statek Leii. Rozchlapywała wodę tak mocno, że wy-
files without this message by purchasing novaPDF printer (
dawało się, że pada deszcz. Słońce odbijające się w kroplach osłoniło jaszczurkę tęczą.
Potwór biegł ciężko strumieniem, goniąc „Alderaana". Wspiął się na brzeg. Jego pazury
zostawiły w błocie wielkie doły.
- Mamo, popatrz, Pani Smoczyca też idzie - wyszczerzył zęby w uśmiechu Jacen. -
Założę się, że się zmęczyła kąpielą i chce wrócić do swojego piasku.
Smok biegł za proktorami na pustynię. Kiedy ich doganiał, próbowali przyspie-
szać. Wszyscy sprawiali wrażenie wykończonych.
- Czy to mój syn powiedział wam swoje imię? - spytała Rillao.
Jaina, namyślając się głęboko, zmarszczyła nos.
- Nie, to Hethrir nam powiedział.
- Hethrir... - mruknęła Rillao cicho i ostrzegawczo.
Pokład statku był zimny i twardy, twardszy nawet od stalowej koi Tigrisa. Tam
przynajmniej leżał cienki materac i koc. Czasami spał bez nich, aby się hartować. Tej
nocy jednak żałował, że ich nie ma. Spod drzwi Hethrira dolatywało ciepłe powietrze.
Tigris słyszał miły brzęk. Początkowo myślał, że to chrapanie, ale przepędził niesto-
sowną myśl. Lord Hethrir powiedział, że będzie medytować. Mógł skupiać się przecież
na śpiewaniu.
Z przedziału dla pasażerów dochodził inny hałas. To znowu, pochlipując, płakał z
wyczerpania Anakin. Tigris próbował go zlekceważyć i nie myśleć o tym, jak bardzo
dziecko musi być głodne. Nie mógł pojąć, dlaczego proktorzy go nie uspokoili i nie na-
karmili. Zaburczało mu w brzuchu. Nie zwrócił na to uwagi. Nie będzie jadł, dopóki
lord Hethrir mu nie rozkaże.
Lord nie kazał mu czuwać tutaj przez całą noc. Dał mu jedynie pozwolenie spania
pod jego drzwiami, jeżeli Tigris będzie chciał. Na pewno nic się nie stanie, jeśli poto-
warzyszy dziecku. Dla Anakina było ważne, aby był silny i gotowy na oczyszczenie.
Chłopak wstał cicho i podreptał w dół ciemnego korytarza do części dla pasaże-
rów.
Poza Anakinem nie było nikogo. Wszyscy proktorzy udali się do swoich kabin
spać albo grać.
Buzia Anakina była usmarkana i mokra od łez. Spojrzał ostrożnie na Tigrisa.
- No chodź, malutki - powiedział Tigris. - Musisz czuć się samotny, ciągle sam. I
głodny. Umyjemy cię i znajdziemy jakąś kolację. Musimy być cicho, aby nie przeszka-
dzać w medytacjach lordowi Hethrirowi.
Odpiął pasy i podał Anakinowi rękę. Anakin ujął ją, zeskoczył z tapczanu i cicho,
posłusznie poszedł z Tigrisem.
W chwilę później znaleźli w kuchni owoc, chleb i mleko. Anakin jadł łapczywie.
Z wąsami od mleka i okruchami na policzkach podał Tigrisowi na wpół zjedzoną
kromkę chleba.
- Kolacja! - zawołał.
- Nie, dziękuję - odpowiedział Tigris dziwnie poruszony. Wyrzucał sobie nie tylko
fakt, że był tak przejęty losem dziecka, ale także pokusę wzięcia chleba, umoczenia go
w szklance mleka i zjedzenia go. - To twoja kolacja.
- Podzielę się! - odpowiedział Anakin.
- Nie, dziękuję - powtórzył Tigris.
- Anakin chce ciasteczko - zażądał mały.
- Lord Hethrir nie je ciasteczek! - zawołał zaskoczony Tigris.
Anakin z uporem wydął dolną wargę.
- Żadnych ciasteczek! - stwierdził Tigris.
- Tata - odpowiedział Anakin. - Tata, mama...
Był znowu bliski płaczu. Tigris wytarł mu buzię brzegiem rękawa, mając nadzieję,
że to odwróci uwagę dziecka. Anakin przestał chlipać.
- Chcę do taty - powiedział.
Tigris ukląkł przed nim i spojrzał mu prosto w oczy.
- Anakin, malutki - zaczął - jest coś, o czym musisz wiedzieć. Twoja mama i tata
nie chcą cię. Lord Hethrir cię uratował i adoptował. Tak jak adoptował mnie i nas
wszystkich.
Anakin patrzył ponuro. Bezmyślnie, w ciszy ogryzał kawałek owocu. Nie płakał.
- A co to takiego? Piknik?
Tigris skoczył na równe nogi przestraszony i skonsternowany. W drzwiach stał
lord Hethrir, jak zwykle elegancki mimo potarganych włosów, odziany w długie białe
szaty.
- Błagam o wybaczenie, panie - tłumaczył się Tigris. - Dziecko... myślałem...
- Cicho bądź. Połóż je z powrotem do łóżka. Cofam moje pozwolenie, abyś mi to-
warzyszył. Zostaniesz do końca podróży razem z dzieckiem w przedziale pasażerskim.
Hethrir zostawił ich i wyszedł. Nawet nie podniósł głosu, ale Tigris zadrżał. Całe
dobre wrażenie, jakie kiedykolwiek udało mu się wywrzeć, zostało zniszczone. Ziryto-
wany spojrzał na Anakina. Zniszczone z powodu dziecka...
Tigris westchnął. Tak bardzo chciał zrzucić winę za swoją hańbę na kogoś innego,
ale nie mógł tego zrobić z czystym sumieniem.
Odwrócił się do Anakina.
Mały dał mu lepki kawałek owocu.
- Kolacja? - zapytał Anakin. Tigris wziął owoc. Zjadł. Był pyszny.
W przedziale pasażerskim, odcięci od widoku gwiazd i przestrzeni, Tigris i Anakin
czekali, aż lord Hethrir wyląduje na Stacji Crseih, w światku handlowym znanej raczej
jako Asylum.
„Alderaan" krążył nad niskim, masywnym zabudowaniem, nie posiadającym okien
murem z wielkich szarych kamieni, wzniesionym na szczycie wzgórza. Grupa przygnę-
bionych proktorów z trudem pięła się w górę, aby tam dojść.
Jaina wskazała na kanion, który rozciągał się u podnóża góry.
- Tam się bawiliśmy, mamo - objaśniła.
- A w wydmach mieszka Pani Smoczyca - dodał Jacen.
- Nigdy nie dali nam pójść do tego domu - stwierdziła Jaina, patrząc w dół na mur.
- Mieszkaliśmy pod ziemią.
- W długich, ciemnych tunelach! - zawołał Jacen.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- I w maleńkich izdebkach. Bez światła!
- Och, moi kochani - powiedziała miękko Leia.
„Alderaan" wylądował obok dziedzińca. Leia wysiadła i poszła za Jainą, Jacenem,
resztą dzieci, Rillao i Chewbaccą.
- Przeszukacie budynek? - Leia zwróciła się do Rillao i Chewiego.
Chewbaccą zamruczał.
- I zostawimy cię tutaj z nimi samą? - zapytała Rillao tonem pełnym protestu.
Wskazała ręką na grupę proktorów, którzy rozpierzchli się po dziedzińcu. Za nimi kłu-
sował smok.
Proktorzy przeszli niepewnym krokiem po bruku i rzucili się Leii do stóp.
- Pani, Wasza Łaskawość, błagamy! Wyglądali tak, jakby stoczyli zaciekłą walkę.
Byli pogryzieni, ubrania mieli podarte przez kolce krzewów i poplamione błotem,
a stopy opuchnięte i pokryte bąblami od marszu przez pustynię.
- Myślę, że nic mi nie grozi - powiedziała Leia oschle.
- Bardzo dobrze.
Rillao i Chewbaccą przeszli przez dziedziniec i zniknęli, schodząc po schodach.
Ogromny smok rycząc i warcząc ułożył się przed proktorami, którzy drżąc ze stra-
chu rzucili się na ziemię. Leżeli nieruchomo, sądząc, że ich upaćkane błotem błękitne
uniformy zamaskują ich na tle kamieni.
- Proszę, moja pani - wyszeptał proktor noszący największą liczbę ozdób na ręka-
wach i ramionach. - Proszę, ocal nas przed tą zarazą. Proszę, nie rzuć nas jej na pożar-
cie!
Smok legł obok nich z głośnym sapnięciem. Machał ogonem. Proktor schylił po-
nownie głowę i przywarł do ziemi.
- Błagajcie o przebaczenie moje... - Leia poprawiła się: - Błagajcie o przebaczenie
wszystkie te dzieci - powiedziała. - Wtedy uznam wasze przeprosiny.
Przyszło jej na myśl, że jeśli Pani Smoczyca zdecyduje się przekąsić jednego lub
dwóch proktorów, nie będzie sposobu, aby ją powstrzymać.
Proktor wciąż leżał upokorzony z twarzą w ziemi. Jego przerażenie i zażenowanie
przezwyciężyły wstyd. Powoli, nie podnosząc głowy, podczołgał się do dzieci zebra-
nych przed Leia.
- Błagam o wybaczenie - wydyszał.
- Obiecaj, że nigdy nie będziesz się zachowywał w stosunku do innych istot tak,
jak zachowywałeś się w stosunku do nas.
- Obiecuję - rzekł.
- Teraz wstań i odpruj ozdoby ze swoich ramion. Żachnął się na te słowa, ale Leia
popatrzyła się na niego groźnie. Wstał, zerkając przez ramię na smoka (który zamknął
oczy i chrapał), po czym zerwał przyozdobione klejnotami patki.
Każdy proktor złożył taką samą obietnicę. Stos odznaczeń rósł. Proktorzy patrzyli,
jak Leia wręczała epolety i medale dzieciom, aby używały ich jako zabawek i ozdób.
- Gdzie są inne dzieci? - spytała Leia przywódcę. - Dokąd Hethrir je zabrał?
- Nie wiem, o pani - odpowiedział Główny Proktor. Ujrzała w jego oczach prze-
błysk strachu. Może nie kłamał, ale nie powiedział też całej prawdy.
- Gdzie mogą być? - zapytała raz jeszcze ostrym głosem. - Mały Anakin i młody
Tigris.
Proktor, stojący w tyle grupy, niegrzecznie prychnął. Leia uciszyła go spojrze-
niem.
- I Lusa! - dodała Jaina.
- I wyrwulf pana szambelana! - krzyknął Jacen. Główny Proktor wpatrywał się w
ziemię.
- Będzie lepiej dla ciebie, jeśli powiesz - poradziła Leia.
- Lord Hethrir... wybrał wczoraj grupę.
- Wybrał ich? - Leia poczuła, jak cierpnie jej skóra, a w sercu wzbiera gniew.
- Na sprzedaż, pani! - wyjaśnił proktor. - Potem odleciał...
- Na Stację Asylum?
- Tak, pani. Zabrał małego Anakina. I Tigrisa... - Ostatnie słowo wypowiedział
nieco innym tonem.
- Co za pogarda - skonstatowała Leia, którą zastanowił ton jego głosu.
- Tigris jest słaby! Lord Hethrir nie zrobił z niego nawet pomocnika! - Proktor
uśmiechnął się szyderczo. - Chłopak podawał do stołu i niańczył najmłodsze dzieci...
- A ty wierzysz, że takie zajęcia nie uchodzą sihiemu, młodemu proktorowi? -
podpowiedziała Leia.
- Dzieci są bezużyteczne, dopóki nie podrosną na tyle, aby służyć Odrodzonemu
Imperium!
- Nikt nie będzie służył Odrodzonemu Imperium - rzekła Leia. - Nigdy więcej.
Proktor wyzywająco podniósł ręce i krzyknął:
- Niech żyje Odrodzone Imperium!
Gdyby nie był tak młody i wzruszający, Leia mogłaby się rozgniewać. Spojrzała
na przemoczonych, brudnych jego kolegów i zmęczoną grupę dzieci, które ich otoczy-
ły.
Wybuchnęła śmiechem. Proktor wzdrygnął się, jakby go uderzyła. Był przynajm-
niej na tyle inteligentny, że się speszył.
- Teraz - stwierdziła Leia - poszukamy dla was miejsca, w którym nie będziecie
sprawiać więcej kłopotów.
- Wiem, gdzie ich umieścić! - powiedziała Jaina. Powiodła ich przez długi, ciemny
korytarz, aż do wielkiego, niskiego pokoju, tak przygnębiającego jak jaskinia. Podsko-
czyła, aby otworzyć jedne z wielu drzwi i pokazać Leii maleńką, ciemną celę.
- Oto gdzie musieliśmy spać! Po ciemku! Więc teraz oni powinni tu spać...
Przerażona widokiem celi, Leia położyła rękę na ramieniu córki. Jaina ucichła i
spojrzała na nią, zła i zmieszana.
- Prosili mnie o litość - przypomniała Leia. - A ciebie o przebaczenie...
- Tak naprawdę to nie mieli tego na myśli - mruknęła Jaina.
- ...i nie potraktujemy ich surowo. Nie musimy się rewanżować, córeczko. To nie
sąd. - Przyjrzała się grupie obdartych proktorów, zdając sobie sprawę, jak bardzo są
młodzi. Zwróciła się bezpośrednio do nich. - Aczkolwiek nie mamy innego miejsca,
files without this message by purchasing novaPDF printer (
aby was bezpiecznie przetrzymać. - Abyście nie robili głupstw, dodała w myślach. -
Musicie zostać w tej sali. Możecie korzystać z cel... jeśli chcecie.
Leia po upartej minie córki poznała, że Jaina daleka była od satysfakcji, ale nie
winiła jej za to.
- Jeśli któryś z nich jest zły - oświadczyła Jaina - i będziesz zmuszona go za-
mknąć, to nie użyj mojej celi - wskazała na nie wyróżniające się niczym szczególnym
drzwi. - Ponieważ wyłamałam klamkę!
Leia uklękła przed nią i przytuliła ją.
- Żeby to zrobić, musiałaś być bardzo mądra i dzielna.
- I wsypałam im piasek za spodnie, a Jacen wysłał myrminy, aby ich pogryzły!
Jacen wbił wzrok w podłogę.
- Ale proktorzy je pozabijali. Myrminy - powiedział cicho. Leia przytuliła go
mocno.
- Och, kochany. Mój kochany synek. - Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go
w czoło. - Dzięki temu stały się bohaterami, nieprawdaż?
Pokiwał głową, trochę podniesiony na duchu. Kiedy Leia wyprowadzała dzieci z
sali, spotkała Rillao i Chewbaccę.
- Znalazłam inną grupę dzieci - poinformowała Rillao.
- Są pomocnikami! - zawołała Jaina. - Robią wszystko, cokolwiek powie im Het-
hrir, są nawet bardziej podłe niż proktorzy.
Leia wymierała z Rillao zatroskane spojrzenie.
Tych młodych pomocników będzie trudniej uwolnić niż moje dzieci - pomyślała
Leia - i dzieci, które wraz z moimi przeciwstawiły się Hethrirowi.
- I znaleźliśmy kucharkę i jej asystentkę. Lelilo, musimy się spieszyć, Hethrir leci
na Stację Asylum...
- To właśnie powiedział mi Główny Proktor. Indexer miał rację. Ale najpierw mu-
simy zobaczyć...
Zmartwiona zatoczyła ręką szeroki krąg. Jej największym pragnieniem było pole-
cieć „Alderaanem" za Hethrirem.
Ale nie mogła pozostawić dzieci samym sobie. Leia zawahała się, myśląc, czy
trudniej będzie namówić Rillao, czy Chewbaccę, aby tu zostali.
Chewbacca skrzywił się.
- Och! - zawołała Leia. - Oczywiście...
- Weźmiemy ich ze sobą - powiedziała Rillao. - Polecimy statkiem - planetą.
- Zabierzemy go stąd. W bezpieczne miejsce.
- Praktyczna rada, Lelilo.
- Jak dużo czasu zajmie uruchomienie go?
- Tylko kilka minut - odparła Rillao. - W nadprzestrzeni statki - planety poruszają
się równie szybko jak inne jednostki. Sporządzę wykres naszej trasy.
Wyszła, a jej zielone jedwabne spodnie zafurkotały wokół kostek.
Przez wzgląd na dzieci Leia zmusiła się do zachowania spokoju.
Tylko kilka minut - pomyślała.
Jacen spojrzał na nią rozszerzonymi brązowymi oczami.
- Wszystko będzie dobrze, mamo. Znajdziemy Anakina. Leia uklękła i przytuliła
go, przytuliła ich obydwoje.
- Wiem, że znajdziemy. Już wkrótce. Jaina przylgnęła do niej.
- Jestem taka głodna, mamo.
- Chodźmy poszukać czegoś do zjedzenia - zaproponowała Leia.
Grupa dzieci wiwatowała, krzycząc na przemian.
Jacen poprowadził ich do jadalni. Kiedy się tam zbliżali, wysoka, zwalista postać o
sześciu nogach podążała korytarzem w ich kierunku, trzymając mackami wielki parują-
cy kocioł. Leia rozpoznała Yeubga, przedstawicielkę gatunku, jaki darzyła sporym
uczuciem.
- To Grake - szepnęła Jaina - która rzucała nam jedzenie. Istota zatrzymała się.
- Co robisz, Grake?
- Niosę proktorom dziecinny kleik - odrzekła Grake. - Obiad proktorów stoi na
stole dzieci.
Dzieci wiwatując popędziły na dół. Chewbacca pobiegł za nimi, aby sprawdzić,
czy wszystkie dostały po równo.
- Idźcie - powiedziała Leia do Jacena i Jainy. - Idźcie z Chewbacca i zjedzcie ko-
lację.
Pobiegli za przyjacielem.
Leia zajrzała do kotła, który trzymała Grake.
- To obrzydliwe - stwierdziła. - Wygląda jak pomyje. Co chcesz z tym zrobić?
- Dać proktorom - wyjaśniła Grake. - I zobaczyć, jak im będzie smakowało.
- Nie możesz tego zrobić. - Leia zatrzymała się. - Powiedziałaś, że to była kolacja
dzieci?
Grake wolała uniknąć wzroku Leii.
- Jak mogłaś podać coś takiego dzieciom?
- Jak mogłam nie podać? Leia czekała.
- Lord Hethrir rozkazał.
- Miałaś wybór, mogłaś zrobić to lub nie!
- Nie miałam, pani.
- Bo potrzebowałaś pracy? Bo mógłby się na ciebie zezłościć?
- Bo jestem niewolnicą, pani. Ponieważ lord Hethrir ma nade mną władzę.
Zszokowana Leia przez moment nie mogła mówić. Delikatnie zabrała Grake ko-
cioł. Potem położyła ręce na jej czułkach i pozwoliła, aby je oplotły.
- Jest mi naprawdę przykro z powodu, że w taki sposób odzywałam się do ciebie -
powiedziała. - Od tej chwili jesteś wolna. Teraz nie mogę zabrać cię do domu. Ale zro-
bię to wkrótce.
Grake drżała.
- Dziękuję, pani - odparła cichym, zachrypniętym głosem.
- Pokażesz mi, gdzie jest kuchnia? - spytała Leia. - I pralnia. Mam tam coś do zro-
bienia.
- A co ja mam robić?
- Coś, co sprawia ci przyjemność.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Sprawia mi przyjemność gotowanie dzieciom prawdziwego jedzenia.
- Rozumiesz, że jesteś wolna?
- Rozumiem, pani. Dlatego teraz sprawia mi to przyjemność.
- W takim razie dziękuję ci - odrzekła Leia. Uśmiechnęła się smutno. - Nigdy nie
mam okazji nauczyć się, jak być dobrą kucharką.
- Chodź ze mną - zaproponowała Grake cierpliwie. - Na naukę nigdy nie jest za
późno. - Zawahała się, spojrzawszy na kocioł. - A co z tym?
- Wylejemy - odparła Leia. - A proktorom wyślemy chleb, owoce i zupę.
- Bo sprawia nam to przyjemność - dodała Grake.
Tigris spędził dzieciństwo na odległej, nudnej i sielskiej planecie, z dala od tego,
co mu było pisane. Zanim uratował go lord Hethrir, żył na statku - planecie.
Tigris kochał Stację Crseih.
Pierwsze sklepienie stacji przytłoczyło go hałasem i ruchem. Ludzie go szturchali,
łapali za rękawy, oferowali słodycze, biżuterię i szaty. Jedna była z białego jedwabiu,
taka jaką chciał mieć bardziej niż cokolwiek innego w życiu.
Tak jak sobie życzył lord, Tigris szedł nie zatrzymując się i nie pozwalając sobie
na to, by coś go skusiło.
Anakin sięgnął po słodycze. Sprzedawca odciągnął wózek, wyrywając go z rączek
Anakina.
- Cierpliwości, młody człowieku - powiedziała istota. - Najpierw zapłać.
- Zapłać? - powtórzył zdziwiony Tigris.
Znał pojęcie pieniądza, ale tylko z rozmów lorda Hethrira na temat handlu. Pró-
bował sobie przypomnieć, czy w dzieciństwie za coś płacił. Miał nieokreślone wspo-
mnienia dotyczące handlowania, otrzymywania podarunków, pomocy, jakiej jego mat-
ka udzieliła jednemu z mieszkańców wsi, znalezienia całej masy owoców, jakiejś gry
czy zwoju materiału na progu domu następnego dnia.
- Tak, zapłać! Ty nie jesteś żebrakiem, a ja dobroczyńcą. - Istota wciągnęła szy-
pułki oczu i uważnie przyjrzała się Tigrisowi. - A może jesteś żebrakiem.
Lord Hethrir nawet nie przystanął. Kroczył za szpalerem swoich proktorów. Na
moment stopili się z tłumem. Tigris złapał Anakina i uciekł sprzedawcy. Istota pobiegła
za nimi, wydymając się zwinnie, acz bez odrobiny wdzięku.
- To nie jest jakaś wstrząsająca suma - powiedziała istota.
- Nie mam żadnych pieniędzy - odparł Tigris. - Nic do przelania dla ciebie.
- Nikt nie robi przelewu, aby kupić słodycze! Skąd jesteś, z planety głupców?
Wszystko, czego potrzeba, to jedna moneta.
- Przepraszam - mruknął Tigris, przeciskając się pomiędzy dwiema grupami istot i
o mały włos nie zaplątując się w ich macki. Nie zdawał sobie sprawy, dopóki nie zna-
lazł się pomiędzy nimi, że były zajęte czymś innym.
Dogonił go sprzedawca słodyczy. Tigris wytarł rękawem ślinę z twarzy.
- Widzę, że jesteś z planety głupców - stwierdziła istota. - Nie jesteś bezpieczny,
nawet zajmując się handlem. Wybacz, młody człowieku - rzekł do Anakina i zniknął.
Tigris przepychał się przez tłum, nie zważając na obrazę i próbując dołączyć do
końca grupy maszerujących proktorów. Ich pan szedł szybko. Ludzie się przed nim roz-
stępowali. Za to Tigris musiał się przeciskać. Robił, co mógł, aby nie wpadać na in-
nych. Pragnął, aby lord nie widział tej chwili słabości, zafascynowania rzeczami mate-
rialnymi, oferowanymi przy wejściu.
A zwłaszcza białą szatą.
On wie, co się dzieje za jego plecami - pomyślał Tigris. - Zawsze wie.
Z wysiłkiem podążał za Hethrirem, a Anakin robił się coraz cięższy i cięższy. Lord
nawet się nie obejrzał.
Dzieci jadły z wielkim apetytem. Leii krajało się serce, kiedy na nie patrzyła.
Wraz z Jainą i Jacenem siedziała w jadalni, ale sama nie mogła nic przełknąć. Uważała,
aby dzieci nie jadły za szybko i za dużo. Mimo to obawiała się, że w nocy się pochoru-
ją.
- Chcę do domu - zajęczało jakieś maleństwo. - Ja chcę do domu! - Wkrótce
wszystkie dzieci krzyczały, że chcą do domów, do swoich rodzin.
Leia dokładnie wiedziała, co czują.
Kiedy już uspokoiła maluchy, do jadalni weszła Rillao.
- Wkrótce zabierzemy was do domów - powiedziała Leia. - Obiecuję. A teraz
wspaniała, ciepła kąpiel i ciepłe łóżeczka. Brzmi nieźle, co?
Zobaczyła kilka drżących usteczek i oczu pełnych łez. Chcieli pojechać do domu
już, a Leia ich za to nie winiła.
Miała nadzieję, że będzie mogła odnaleźć ich rodziny. Czy Hethrir ich nie pomor-
dował albo nie rozkazał sprzedać? Czy są nimi pasażerowie frachtowców? Albo być
może są to rodziny, które pojechała odwiedzić Winter, rodziny, które myślą, że ich
dzieci uciekły?
Rillao opadła na ławkę obok Leii.
- Za chwilę statek - planeta skoczy w nadprzestrzeń - poinformowała Leię cicho. -
Na Stację Asylum przybędziemy przed świtem.
Hethrir wszedł do hoteliku stojącego w parku. Jedynym dźwiękiem mącącym ciszę
był plusk wody w sadzawkach i strumyczkach, znajdujących się w podcieniach. Za lor-
dem szedł Tigris. Anakin wierzgał, chcąc się wydostać z jego objęć. Tigris z ulgą go
puścił, ale zaraz musiał go gonić, bo malec pognał prosto do sadzawek. Kucnął i chla-
pał się w wodzie, robiąc kółka i fale na jej powierzchni.
- Mój panie - ponad jednym ze strumieni pojawił się tęczowy, powietrzny wir. -
Wszystko już gotowe.
- Czy przybyli moi goście? - spytał Hethrir.
- Tak, mój panie - odpowiedział wir uprzejmie. - Zbiorą się, aby się z tobą spotkać,
kiedy...
Na dziedzińcu pojawił się purpurowy android.
- Po prostu nie rozumiem - powiedział - dlaczego jesteś taki nieprzyjemny.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Purpurowy android szedł za androidem - służącym, wymachując rękami. Android
- służący niósł kilka małych walizek, otwartych i pozamykanych paczek żywnościo-
wych i podniszczony bukiet brzydkich kwiatów bez wazonu.
Niosący robot zaświergotał w odpowiedzi coś, co tylko on sam potrafił zrozumieć.
- Stójcie! - zawołał gospodarz. Jego tęczowe kolory zamigotały złowróżbnie.
Android służący zachwiał się. Brzydkie kwiaty spadły na posadzkę.
- Co ma oznaczać ta ucieczka frontowymi drzwiami?
- To jakiś absurd! - zawołał purpurowy android. - Nie jesteśmy spóźnieni z czyn-
szem więcej niż kilka godzin. Moi przyjaciele zaraz wrócą i zapłacą ci! Są bardzo zaję-
tymi ludźmi!
Android - służący pozbierał rozrzucone kwiaty swoimi szczypcami, dymiąc przy
tym i zasypując podłogę pokruszonymi płatkami. Z płatków sączył się jasny płyn. Het-
hrir obserwował zajście z obojętnym wyrazem twarzy. Proktorzy stali w doskonałym
szyku, ale kłopoty robota ich rozśmieszyły.
- Pan Threep! - zawołał Anakin. Podbiegł do purpurowego androida, podskakując
z radości. Tigris pośpieszył za nim, ale nie był w stanie powstrzymać go od objęcia rę-
kami dziwacznej nogi robota.
- Panicz Anakin? - spytał android. - Panicz Anakin! Co tu robisz? Gdzie twój brat i
siostra? Gdzie jest księ... twoja matka?
- Zabierz dziecko - polecił Hethrir.
- Kim jesteś, panie? - zapytał android Hethrira. - Nie poinstruowano mnie, że masz
pozwolenie towarzyszyć paniczowi Anakinowi!
- Musiałeś pomylić to dziecko z kimś innym. Jesteś w błędzie. Prawdopodobnie
twoje obwody mózgowe wymagają czyszczenia.
Tigris podbiegł do Anakina i usiłował odczepić jego rączki od kolana androida.
Robot próbował mu w tym przeszkodzić, ale Tigris go odepchnął. Anakin dziko wrza-
snął i kopnął Tigrisa w piszczel.
- Au! - zawył Tigris. - Nie rób tak, Anakinie, chodź, zostaw w spokoju pana andro-
ida. Pan wybaczy.
- Kim jesteś, panie? Co robisz z paniczem Anakinem? Natychmiast kiedy Tigris
odczepił Anakina, lord Hethrir zbliżył się do androida, dzierżąc w dłoni miecz świetlny.
Broń świeciła dziko. Światło prześwietlało głowę i tułów robota. Nagle zgasło.
Iskry posypały się w powietrze, zamieniając je w ozon. Lord Hethrir wykrzyknął prze-
kleństwo, jego wrzask wystraszył Tigrisa bardziej niż defekt miecza, po czym upuścił
rękojeść. Ostrze osmaliło szczelinę w płycie chodnikowej, rozbłysło jasno i zgasło.
Tigris nigdy czegoś podobnego nie widział.
Android zamarł i runął na ziemię z metalicznym trzaskiem. Zatrząsł się gwałtow-
nie i uspokoił po chwili. Purpurowa farba odpadła, odsłaniając płaty złota.
Anakin wrzeszczał, próbując się wyrwać.
- Pan Threep! Pan Threep!
Tigris podniósł go i przytrzymał mimo płaczu i kopniaków.
- Już dobrze, maleńki - szepnął. - Cii, cii. Zdezorientowany, zły i wyczerpany dłu-
gą podróżą w zamknięciu, Anakin umilkł, pochlipując.
- Idź po mój miecz - rozkazał Hethrir. Przestraszony, ale stanowczy Tigris schylił
się w dziwacznej pozie, w jednym ręku trzymał Anakina, drugą schwycił rękojeść mie-
cza. Był pewien, że broń wybuchnie, ale pozostała martwa. Podał ją lordowi, lecz ten
nie zwrócił na to uwagi.
- Błagam o wybaczenie tego niewybaczalnego zakłócenia - powiedział wirek - go-
spodarz do lorda Hethrira. - Android najwyraźniej ma pokręcone obwody. Właśnie pró-
bował mnie oszukać!
- Zabezpiecz go - zażądał Hethrir. - Jest groźny. Później być może oczyścimy go i
naprawimy.
- Dobrze, mój panie - rzekł wir powietrzny. Android - służący mocował się z leżą-
cym Threepiem, po czym zaciągnął go do cienia.
Anakin wpatrywał się w służącego androida i pogrążonego w śpiączce purpurowo
- złotego robota rozszerzonymi ze strachu oczyma.
- Pan Threep - wyszeptał.
Lord Hethrir położył mu rękę na głowie i popatrzył na niego.
- Na nic by ci się nie przydał, maleńki - powiedział. - To my się tobą opiekujemy.
W dużej, przewiewnej sypialni proktorów Leia i jej przyjaciele zsuwali ze sobą
wszystkie łóżka, aby wystarczyło miejsca do spania dla dzieci. W szafach znajdowała
się dostateczna liczba dodatkowych kocy, by wszystkim było ciepło nawet przy otwar-
tych oknach.
Rillao i Artoo - Detoo zajmowali się sterami statku - planety podczas wchodzenia
w nadprzestrzeń, a Chewbacca i Leia układali dzieci do snu. Jaina i Jacen usiedli na
łóżku, ale nie chcieli się przykryć.
- Chcę zostać z tobą, mamo - szepnęła Jaina.
- Ja też - dodał Jacen.
- Nie chce wam się spać?
Jacen potrząsnął głową. Jaina ziewnęła.
- Muszę iść na pokład „Alderaana" - rzekła Leia. - Chcielibyście pójść ze mną i
spać w mojej kabinie?
Bliźnięta energicznie pokiwały głowami.
- Grunt się trochę potrzęsie - powiedziała do wszystkich dzieci Leia. - Ale tylko
przez chwilę. To znaczy, że statek leci. Nie ma się czego bać. Chewbacca zostanie z
wami.
Dzieci zadowolone przytuliły się pod kocami.
Chewbacca zanucił kołysankę ze swojej planety. Kiedy Leia wraz z Jaina i Jace-
nem wychodzili z sypialni, kilkoro maluchów wyskoczyło z łóżek i podbiegło do Wo-
okiego, żeby przytulić się do jego cętkowanej sierści. Objął je wszystkie i dalej śpiewał
swą kołysankę.
Leia uśmiechnęła się. Dzieci garnęły się do Chewiego.
Zabrała Jainę i Jacena do swojej kabiny, ułożyła na koi i usiadła przy nich. Cztero-
skrzydły nietoperz Jacena pod - frunął pod sufit i wylądował na ścianie, gdzie już pozo-
stał.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
„Alderaan" drżał. Statek - planeta i jego maleńkie słońce rozpędzali się nawzajem,
przyśpieszając, a grunt trząsł się i dudnił.
Jaina usiadła podekscytowana, a Jacen poklepał znajdującą się za nim ściankę.
- Zupełnie jak startowanie! - zawołała Jaina.
- Zupełnie - zgodziła się Leia.
Statek - planeta skoczył w nadprzestrzeń. Drgania ustały. Jaina z powrotem opadła
na poduszki.
- Lecimy ratować Anakina, tak? - spytała. – I Lusę, zanim obetną jej rogi!
- Tak - powiedziała Leia, mając nadzieję, że mówi prawdę. Teraz, kiedy byli w
nadprzestrzeni, szukała i nadsłuchiwała.
Ale nie znalazła żadnego śladu Anakina.
- Tak za tobą tęskniłam, mamo! - westchnęła Jaina, łapiąc ją za rękę.
- Ja też, kochanie. Czy wiesz, że ścigałam was przez całą nadprzestrzeń? Czułam,
że mnie wołacie. Prawie was zgubiłam, ale potem znów usłyszałam.
Jaina rzuciła się w jej ramiona.
- Za każdym razem, kiedy chcieliśmy użyć Mocy, Hethrir nas powstrzymywał!
Chcieliśmy zastosować barierę, aby obronić Anakina! Ale nam nie pozwolił! Wiem, że
mieliśmy tego nie robić bez wujka Luke'a, ale myślałam... próbowaliśmy, a on ciągle
nas powstrzymywał, ale mogliśmy robić małe rzeczy...
- Wszystko w porządku, Jaino. Naprawdę. Jestem z was bardzo dumna.
Ułożyła ich i otuliła ciepłym kocem.
- Mamo? - odezwała się Jaina.
- Tak, słonko?
- Czy możesz go powstrzymać?
- Kogo? Co powstrzymać?
- Nie słyszymy się z Jaina - wyjaśnił Jacen - w taki sposób, jak nas uczył wujek
Luke.
Leia z zakłopotania zmarszczyła brwi.
- Dlaczego, kochanie?
- Bo Hethrir nam nie pozwoli!
- Ale go tutaj nie ma, kochanie. Nie ma go w pobliżu, nie może was dosięgnąć.
Dzieci wpatrywały się w nią, chcąc uwierzyć, ale wciąż się bały.
- Może - szeptem powiedziała Jaina.
Leia zamknęła oczy i otworzyła się na całą zdolność swojej percepcji.
Nic nie znalazła. Mogła dotrzeć tam, dokąd chciała. Czuła strach swoich dzieci,
czuła to co one, kiedy Hethrir je kontrolował. Jej serce drżało, była bliska załamania.
- Nie ma go tutaj - powtórzyła. - Jesteście bezpieczni.
Jacen i Jaina przytulili się do siebie. Wokół nich rozbłysła bariera, ale zgasła jak
iskierka, zalana strachem. Hethrir odszedł, zostawił jednak po sobie tak wielki lęk, że
Leia nie potrafiła nic z nim zrobić.
Przygarnęła dzieci do siebie i przytuliła je. Jaina i Jacen uścisnęli ją rozpaczliwie
mocno.
Do kabiny z rozwianymi włosami i rozszerzonymi oczami wbiegła Rillao.
- Co wy robicie? Kim jesteście? Kim...? - Spojrzała na dzieci, potem na Leię. - Je-
steście Jedi - stwierdziła.
Leia potrząsnęła głową.
- Nie - odpowiedziała. - Jestem niewyszkolona, a dzieci dopiero co rozpoczęły tre-
ning... Jak na to wpadłaś?
- Spowodowaliście największy ból głowy, jaki miałam w życiu.
- Mamo, zrób coś, żeby Hethrir odszedł - poprosił Jacen.
- Już odszedł, kochanie. Nie może ci nic zrobić.
Ale Jaina i Jacen patrzyli na nią z niedowierzaniem. Dla Hethrira nie istniała odle-
głość, z której nie mógłby ich kontrolować.
Rillao usiadła obok nich na łóżku. Czubkiem palca delikatnie pogłaskała po wło-
sach Jainę, potem Jacena. Oboje popatrzyli na nią rozszerzonymi oczami, przestraszeni
i zafascynowani.
- Wasza mama ma rację - powiedziała Rillao. - Hethrir nie ma nad wami władzy.
Rillao mówiła cicho. Podczas gdy mówiła i gładziła włosy dzieci, pod jej doty-
kiem zniknęła warstwa strachu otaczająca bliźnięta.
Leia patrzyła zdumiona.
- Teraz lepiej? - spytała Rillao.
Jaina i Jacen zawahali się przez moment, jakby przez drugi czas byli odcięci od
światła słonecznego i nie mogli uwierzyć w jego ponowny blask. Potem Jaina roze-
śmiała się głośno, a Jacen się uśmiechnął. Podskoczyli. Złapali się za ręce i zaczęli tań-
czyć w kółko. Chwycili za rękę Leię i Rillao i wzięli je do koła. Bariera dzieci kręciła
się wokół nich jak płonąca trąba powietrzna. Pokój wypełnił śmiech.
Umyślnie przewrócili się, zanosząc się śmiechem. Leia usiadła obok i uścisnęła
ich.
Rillao obserwowała to z cichym zadowoleniem, siedząc z boku na piętach.
- Dziękujemy, dziękujemy! - krzyczała Jaina. Jacen popatrzył na Rillao z powagą.
- Tak, dziękujemy ci - powiedział.
- Bardzo proszę. - Rillao odwróciła się do Leii. - Musimy porozmawiać.
- Tak, musimy. - Leia przygarnęła bliźniaki. - Robicie się tacy duzi! - stwierdziła.
Ponownie położyła ich na koi i okryła kocem. Byli wykończeni, ale spokojni. Uca-
łowała ich i usiadła obok. W jednej chwili usnęli.
Rillao wyszła z kabiny. Leia znalazła ją w fotelu drugiego pilota, patrzącą przed
siebie w port, w niebo statku - planety, z twarzą rozświetloną blaskiem nadprzestrzeni.
- Kim jesteś? - zapytała Leia. - Jesteś Jedi, prawda? Prawdziwy rycerz Jedi.
- Byłam - szepnęła Rillao.
Leia usiadła w fotelu pilota i odwróciła się w stronę Firrerreanki.
- Opowiedz mi o tym.
- Byłam uczniem... lorda Yadera.
- Ale... - chciała zaprotestować Leia. Rillao powstrzymała ją ruchem dłoni.
- Uczył nas potajemnie. Nawet kiedy Imperium ogłosiło, że jesteśmy podludźmi, i
zniszczyło naszych towarzyszy... on nas zatrzymał... mnie i jeszcze kogoś.
- A kiedy Imperium upadło, uciekliście.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Leia mówiła chłodno, cały czas starając się kontrolować, aby nie ujawniać swoje-
go przerażenia. Rillao - pionek Imperium?
- To nie jest takie proste - odpowiedziała Rillao. - Kiedy byliśmy młodzi, zaraz na
początku studiów, ja i mój towarzysz... zakochaliśmy się w sobie. Lord Vader wierzył,
że spłodzimy dziecko o nadzwyczajnych zdolnościach, które będzie mógł wykorzystać
dla dobra Imperium.
- I... stało się tak? - spytała Leia. Pomyślała, że byłoby to wytłumaczeniem poszu-
kiwań, jakie prowadził Luke. Komu miał stawić czoło mój brat? Młodzieńcowi równie
utalentowanemu jak Anakin, szkolonemu przez mojego ojca, Dartha Vadera, Pana
Ciemności Sith...
Zadrżała.
Rillao uśmiechnęła się łagodnie.
- Urodziło się dziecko. Zwykłe, słodkie dziecko. Tigris. Byłam taka szczęśliwa,
kiedy zorientowałam się, że nie ma zdolności do posługiwania się Mocą.
- Szczęśliwa! - wykrzyknęła Leia, równocześnie zaskoczona i uspokojona.
- Już przed urodzeniem dziecka jako uczeń... rozczarowałam lorda Vadera.
- Jesteś nadzwyczajnie utalentowana - stwierdziła Leia. - Jak mogłaś go rozczaro-
wać?
- Nie domyślasz się, moja droga? - Uśmiechnęła się, tym razem boleśnie, odsłania-
jąc ostre końce swych niezwykle drugich kłów.
Leia czekała.
- Nie pociągała mnie ciemna strona Mocy - powiedziała Rillao. - Budziła we mnie
wstręt. Nie chciałam mieć władzy nad innymi ludźmi. Nie mogłam zrozumieć żądzy
władzy, jaka kierowała lordem Vaderem, nie chciałam zrozumieć, a on nie pojmował,
dlaczego od tego uciekam.
- Pod koniec życia - wtrąciła Leia - musiał zrozumieć.
- W takim razie znalazł spokój. Cieszę się. Ale kiedy ja go znałam, był szalony.
Nie był wyrozumiały dla mojej słabości. Lelilo, zostałam obdarowana. Mogę leczyć,
dodawać sił i uspokajać.
- Tak jak wyleczyłaś i uspokoiłaś moje dzieci - zauważyła Leia.
Rillao skinęła głową.
- Lord Vader zakazał mi doskonalenia moich uzdrawiających właściwości. Ja z
kolei sprzeciwiłam się jego poleceniu. Obaj, lord Vader i mój kochanek, uznali, że je-
stem niesolidna i nie można na mnie polegać.
Jej spokojny oddech stał się głębszy, zamknęła oczy.
- Nie mogłam tego znieść - powiedziała. - Lord Vader traktował mnie pogardliwie.
Mój kochanek... przestał mnie kochać. Uczucie, którym mnie darzył, zniknęło. Potrafi-
łam tak żyć. Mogłam znieść nienawiść zamiast miłości. Ale pogardy...
Urwała na tak długo, że Leia przestraszyła się, iż nie dokończy swojej opowieści.
Delikatnie położyła dłoń na rękach Rillao.
- Co się stało?
- Lord Vader wyznaczył mojego kochanka... czy rozumiesz, że to ten, którego imię
już ci zdradziłam, czy rozumiesz, że jest nim Hethrir?... na pełnomocnika do spraw
sprawiedliwości. Polecił mu zniszczyć naszą planetę i porwać frachtowiec pełen ludzi.
- Wasz świat! Własnych ludzi! Jak... - Ale wiedziała jak. Nie było w tym nawet
nic niezwykłego.
- Zrobił to, aby dowieść swej lojalności, lojalności ponad wszystko, wobec Impe-
rium. Myślał, że jeżeli to zrobi, Imperium uzna go ostatecznie za istotę ludzką. - Roze-
śmiała się gorzko. - Zastanawiałam się potem, kiedy nasz świat już umarł, dlaczego
ktokolwiek chce być uważany za człowieka.
Leia pokiwała głową. Po zniszczeniu Alderaana zastanawiała się nad tym samym.
- Zanim dziecko przyszło na świat, uciekłam. Kiedy się urodziło, ukryłam się z
nim na najmniejszej, przytulnej, odległej planecie. Lord Vader łączył wielkie nadzieje z
moim synem i bałam się, co zrobi, kiedy odkryje, że dziecko nie spełni jego ambicji.
- Nie tylko jego własnych - wyszeptała Leia. - Nie, nic, to zbyt skomplikowane,
nie miałam zamiaru ci przerywać.
- Kiedy Imperium upadło - kontynuowała Rillao - myślałam, że jesteśmy bez-
pieczni. Nie wiedziałam, co przydarzyło się memu kochankowi. Bolałam nad jego
śmiercią. Opłakiwałam moją planetę, zniszczoną przez butę Imperium. Żałowałam mo-
ich ludzi, o których wiedziałam, że zostali wysłani gdzieś bardzo daleko. Moje dziecko
i ja żyliśmy szczęśliwie. Na tyle szczęśliwie, na ile można żyć samemu. Nie mogłam
odpowiedzieć mu na pytania dotyczące jego ojca. Praktykowałam potajemnie swoją
umiejętność. I wtedy odkryłam, że niepotrzebnie opłakiwałam śmierć kochanka. Ten,
którego kochałam, znalazł nas. Poszukiwał nas bezustannie. Miał rozległe bogactwa.
Przewidział upadek Imperium i przygotował się do niego. Walczyliśmy. - Spojrzała
przed siebie, zawstydzona. - Zwyciężył mnie.
- Ty trenowałaś, aby leczyć. On aby walczyć.
- Zwyciężył mnie - powtórzyła Rillao, nie zwracając uwagi na współczucie Leii. -
Uwięził. Zabrał nasze dziecko. Miał je przez pięć lat.
Leia zdała sobie sprawę, że Hethrir więził Rillao na pasażerskim frachtowcu i tor-
turował przez pięć lat.
- Czego chciał od ciebie? - zapytała Leia delikatnie, mając na myśli, że z łatwością
mógł ją zabić, a wybrał torturowanie jej przez tak długi czas.
- Oczywiście chciał mnie przeciągnąć na swoją stronę - odpowiedziała Rillao. -
Albo podporządkować swojej woli. Nie sprawiało mu to, jak sądzę, żadnej różnicy tak
długo, dopóki wypełniałam jego rozkazy. Chciał partnera albo pionka, który rozszerzy
jego ideę Odrodzonego Imperium. - Wyciągnęła ręce, rozcapierzyła swe długie palce,
odwróciła dłonie, ukazując swe pokryte bliznami nadgarstki i zacisnęła pięści. - Chciał,
aby dziecko zostało jego dziedzicem, dziedzicem Odrodzonego Imperium i jego ciem-
nej Mocy. - Znowu się uśmiechnęła, ale oczy miała pełne łez. - Mój słodki synek... Bo-
ję się, co mu zrobił Hethrir przez te pięć lat. Nie potrafił spełnić ambicji ojca. Nie mógł
zdobyć, dla Hethrira, pełnego dostępu do ciemnej strony Mocy. Mógłby być świetnym
naukowcem, artystą, dyplomatą, ale nie może być Jedi.
- I nie widziałaś go przez pięć lat! - wykrzyknęła Leia ze współczuciem.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Spróbowała sobie wyobrazić, jak by tęskniła za Jainą i Jacenem, gdyby nie widzia-
ła ich przez pięć lat. Nie sądziła, aby mogła to w ogóle przeżyć.
- Widziałam go - powiedziała Rillao. - Przychodził do przedziału ze swym panem.
Nazywał mnie zdrajcą, cherlakiem, głupią. - Potarła oczy wierzchem dłoni, ze złością
ocierając łzy. - Muszę go znaleźć, Lelilo. Być może dla mnie jest już stracony... straco-
ny dla siebie. Ale może Hethrir jeszcze nie zdążył zniszczyć jego słodyczy. To, co two-
je dzieci o nim mówiły, dało mi nadzieję.
- Nie nazywam się Lelila - wtrąciła Leia.
- Nie musisz mi mówić...
- Jestem Leia. A kiedy uratujemy Ti... twojego syna i mojego, pojedziemy na Co-
ruscant. Będziecie tam mieli bezpieczny raj. Luke - mój brat, Luke Skywalker - będzie
tak szczęśliwy, kiedy cię spotka!
Ku jej zdziwieniu Rillao padła przed nią na kolana, co było tym bardziej dziwacz-
ne, że znajdowały się w ciasnej kabinie pilota.
- Księżniczka Leia z Alderaana - powiedziała. - Wojownik wolności, niszczyciel
Imperium i założyciel Nowej Republiki. Ślubuję ci moją lojalność. Powinnam cię była
rozpoznać...
Leia, nagle onieśmielona, zaczęła skręcać i zaplatać włosy, upinając je na czubku
głowy.
- Podróżowałam incognito - wyjaśniła.
ROZDZIAŁ 11
Leia uścisnęła Chewbaccę, który wszedł na pokład „Alderaana", i udała się do
swojej kabiny, aby się upewnić, czy Jaina i Jacen są bezpieczni.
Pod czujnym wzrokiem Grake inne porwane dzieci spały na statku - planecie, któ-
ry został zaprogramowany tak, aby dotrzeć do Munto Codru. Tam dzieci będą czuć się
bezpiecznie i będzie można rozpocząć poszukiwania ich domów i rodzin.
- Zostaniesz w mojej kabinie z Jainą i Jacenem? - poprosiła Leia Chewbaccę. - Nie
chcę zostawiać ich samych.
Chewbacca zamruczał pytająco.
- Tak - powiedziała Leia. - Jesteś doskonałym nawigatorem. Ale Rillao zna trasę
na Stację Asylum.
Chewbacca wywarczał swą opinię na temat nawigatora, który nie latał przez co
najmniej pięć lat, lecz było to tylko na pokaz. Położył wielką łapę na głowie Leii i
usiadł na brzegu koi, gdzie spały bliźnięta.
Leia pospieszyła, by zająć fotel pilota. Oderwała „Alderaana" od planety - statku,
który zniknął w świetlistej nadprzestrzeni, podążając do miejsca schronienia, po czym
wręczyła stery Rillao.
Byli w drodze na Stację Asylum. W drodze do Anakina.
Han przechadzał się radośnie po spokojnej ścieżce. Co za wspaniały wieczór. Nikt
mu nie zawraca głowy, doskonałe piwo raczej wyostrzyło niż stępiło jego koncentrację,
nie ma się czym martwić, nie ma o czym myśleć, grał w karty kierując się instynktem,
ale i odwagą. Wygrał.
Czuł się wyśmienicie.
I wiedział, co zrobić z Waru.
Hotelowy hali był pusty. Han poczuł się rozczarowany. Gdyby pojawił się gospo-
darz i marudził o zapłatę, mógłby się roześmiać i rzucić ciężkie monety do stóp trąby
powietrznej. Nie, nie do stóp. Do tego, co trąby powietrzne używają zamiast stóp.
Mógłby rzucić kredyty w poskręcaną gardziel gospodarza.
Poślizgnął się na kamiennej posadzce i omal nie upadł.
Co jest...? - pomyślał. - Nie jestem aż tak pijany.
Spojrzał, co „podstawiło mu nogę". Popękana kamienna podłoga usłana była gru-
bymi, brzydkimi płatkami kwiatów. Nadepnął na jeden z nich i zmiażdżył go piętą.
Płatki przypominały mu kwiaty, które Threepio postawił rano na stole.
Prawdopodobnie android sprzątający przez pomyłkę wziął je, aby wyrzucić do
śmieci - powiedział Han do siebie. - A potem upuścił je po drodze.
Han wspiął się po schodach. Mógłby dać pieniądze Thre - epiowi, aby zapłacił za
wynajem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, skoro to właśnie Threepio wyjaśniał i prze-
praszał za spóźnienie tę przedziwną istotę.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Han czuł się trzeźwy, ale kompletnie wykończony. Marzył o tym, aby pospać do
późna. Do popołudnia, a nawet wieczora, a Luke niech przez ten czas ochłonie.
Ja już ochłonąłem - pomyślał Han. - Jeśli mały nie będzie mi skakał do gardła,
wszystko pójdzie dobrze.
Swoim szyfrem nie mógł otworzyć drzwi do pokoju.
- Hej! - walnął w drzwi. - Pozwólcie mi wejść!
Po chwili ekran drzwi rozświetlił się, ukazując piękną kobietę ze zmierzwionymi
włosami, odzianą w zwiewną szatę.
- To nie jest odpowiednia pora na handel - powiedziała. - Wróć o przyzwoitej go-
dzinie. Pójdziemy na mój statek i wyświetlę ci nowe towary.
- Handel? Towary? Co? Kim jesteś? Co robisz w moim pokoju?
Jeśli to Luke ją sprowadził, nigdy nie zrozumiem, co miał do mnie i Xaverri. Nig-
dy mu nie uwierzę, że to nieporozumienie.
- To mój pokój, szanowny panie, i ja w nim śpię. Przyjrzał się lepiej, sprawdzając
ponownie numer pokoju.
Nie, nie pomylił się.
- Mieszkam tu od kilku dni! - powiedział. - W szafce są moje rzeczy!
- W szafce są moje rzeczy. Idź sobie. Wezwałam gospodarza. - Ekran wygasł i nie
odpowiedział więcej na pukanie i krzyki Hana.
Z dwóch przeciwległych końców korytarza sunęły w kierunku Hana dwa roboty.
Wyglądały jak Artoo - Detoo po kuracji hormonami wzrostu. Ruchem szczypiec prze-
goniły go w kierunku schodów, bijąc brutalnie mimo jego protestów i depcząc ciężkimi
rolkami.
W hallu czekał na niego gospodarz hotelu.
- Co się dzieje? - zapytał Han. - Kto jest w moim pokoju? Gdzie moi koledzy?
Gdzie służba?
- Dom został zarezerwowany na konferencję - wyjaśnił gospodarz. - A twoi kole-
dzy stale zalegali z opłatą, więc zażądałem, aby znaleźli schronienie gdzie indziej.
Han rzucił w gospodarza garść kredytów. Pieniądze przeleciały przez wizerunek
powietrznej trąby i posypały się na powierzchnię sadzawki.
- Masz swoją zapłatę.
- Za późno.
Wyrośnięte roboty trąciły Hana w plecy i popchnęły w kierunku drzwi, przejeż-
dżając po połamanych płatkach kwiatów i wydobywając z nich chmurę silnego smrodu.
- Zaczekajcie! Pomału! - Han odepchnął roboty. Bezskutecznie. Ciśnienie wzrosło
i roboty swobodnie kontynuowały pracę.
- Do cholery, dokąd poszli moi przyjaciele?!
- Nie wiem - odparł wirek. - Poza tym nie obchodzi mnie to.
Roboty wyrzuciły Hana z hallu tak gwałtownie, że omal nie spadł ze schodów.
Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Z oddali dobiegły go gwizdy.
Noc była ciemna, wilgotna. Han zaklął.
Dokąd oni poszli? - zastanawiał się. - Nie mieli pieniędzy...
Kiedy tak wędrował, wzeszła kryształowa gwiazda. Pierwszy brzask nie następo-
wał na zmianę z drugim, gdyż drugi świt przyćmiewał na niebie blask pierwszego.
Kryształowa gwiazda przeleciała przeszła obok Stacji Crseih, zbliżając się do czarnej
dziury, która wschodziła, tworząc pierwszy świt. Bliski koniunkcji, jarzący się wir eks-
plodował na horyzoncie.
Z powodu silnych zakłóceń powodowanych przez płonący wir i niesprawnych płyt
antyradiacyjnych Han nie był pewien niezawodności swojego nadajnika. Próbował do-
sięgnąć Luke'a albo Threepia, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Usiłował zmusić się do trzeźwego myślenia.
Oczywiście, musieli wrócić do „Sokoła". Byłby to dla nich zbyt duży kłopot, aby
mnie znaleźć, zważywszy, że nie powiedziałem słowa, dokąd idę. Muszę wracać z po-
wrotem na lądowisko...
Powłócząc nogami poszedł ścieżką w dół.
Nagle światło uległo lekkiemu przyćmieniu. Han popatrzył w górę.
Biały karzeł schował się za tarczą czarnej dziury. Na chwilę połączenie nieznacz-
nie się poprawiło. Han wezwał „Sokoła".
Odpowiedział mu tylko automatyczny system statku. Odkąd Threepio poszedł po
racje żywnościowe, nikt nie wchodził na statek. Ani Threepio, ani Luke nie zostawili
mu wiadomości.
Kiedy Han próbował bezpośrednio wezwać Luke'a, biały karzeł zaczął się wyła-
niać spoza swego towarzysza. Zakłócenia znowu się nasiliły, przecinając połączenie
Hana z „Sokołem".
Czy Luke mógł wrócić do Waru? - zastanawiał się Han. - Może nawet nie wie, że
nas wyrzucono z pokoju, może Threepio poszedł go szukać...
Zaczął się dzień.
Zamiast wznieść się wysoko ponad czarną dziurę, biały karzeł sunął obracając się
tuż przed nią. Jego mimośrodowa eliptyczna orbita zamieniła się w prawie kolistą.
Czarna dziura przyciągała białego karła coraz bliżej. Kiedy gwiazda okrążała czarną
dziurę, z jej powierzchni odrywały się strumienie rozżarzonej plazmy. Gasnąca gwiaz-
da wirowała wokół czarnej dziury, a plazma ciągnęła się za nią. Dwie gwiazdy wspól-
nie wytwarzały podwójny świetlny wir.
Podczas gdy wschodził on coraz wyżej, dziwne, nieprzyjemne światło padało na
zabudowania i ziemię. Han zamknął oczy, tęskniąc za czystym, cieplejszym i bardziej
naturalnym światłem. Nawet nie chciał wiedzieć, jaki jest poziom promieniowania
Roentgena.
Threepio miał rację, jeśli chodzi o promieniowanie - pomyślał.
Dotarł pod pierwsze sklepienie, gdzie światła znaków i sklepów zamazywały blask
czarnej dziury. O poranku było tam tak samo gwarno i jasno jak w nocy, kiedy gwiazda
zaszła.
Han westchnął. Pierwsze sklepienie nie miało mu nic interesującego do zaofero-
wania. Chciał tylko kilku godzin snu. Zamiast tego powlókł się w kierunku siedziby
Waru, zastanawiając się, czy tubylcy słyszeli kiedykolwiek o czymś takim jak publicz-
ny transport.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Metalowa powierzchnia „Alderaana" zadrżała pod wpływem promieniowania
Roentgena, kiedy znaleźli się w tym dziwnym systemie.
Stacja Asylum krążyła w przestrzeni jako grupa nieregularnych asteroid, trzymają-
cych się razem za pomocą tuneli łączności i pól grawitacji.
Leia zmarszczyła brwi. Nigdy nie była na Stacji Crseih, ale rozpoznała ją. Nie
mogły istnieć dwie tak dziwaczne stacje.
- To Crseih! - wykrzyknęła w tym samym momencie, w którym Artoo - Detoo za-
gwizdał swoje identyczne spostrzeżenie. - Stacja Crseih!
- Tak - powiedziała Rillao. - Jej prawdziwe imię brzmi Crseih. W światku handlo-
wym funkcjonuje jako Asylum. Znasz ją?
- Jest tu mój mąż i brat - odparła Leia. Poczuła radość i nadzieję. - Jeśli jest tu
Anakin, Luke będzie o tym wiedział!
Wyląduje na Stacji Crseih i znajdzie małego chłopca czekającego na nią, bez-
piecznego i wolnego. Wyobraziła go sobie, jak biegnie do niej, jak zarzuca jej rączki na
szyję i jak się do niej przytula.
Wyobraziła sobie, że pustka w jej sercu wypełnia się jego obecnością.
Spróbowała dotrzeć do Hana, skontaktować się z „Tysiącletnim Sokołem", ale ten
sam strumień promieniowania, który przeszkadzał jej w wezwaniu go z Munto Codru,
teraz znowu przerwał połączenie. Stacja Crseih była odcięta od całej galaktyki przez
dwie szalejące gwiazdy.
- Cierpliwości - rzekła Rillao. - Wkrótce ich znajdziemy. Wkrótce się dowiemy.
- Mówisz jak mój brat!
Leia westchnęła zmartwiona. Wiedziała, że Han i Luke zakończyli swe poszuki-
wania, które były dla nich także wakacjami, i wrócili do domu, zanim Hethrir przy-
wiózł Anakina na Crseih.
Bliska łez wstrzymała oddech. Przycisnęła ręce do oczu i wysłała swoją świado-
mość tak daleko, jak mogła. Nic nie wyczuła. Była zrozpaczona. Stojąca za nią Rillao
delikatnie pogłaskała ją po ramieniu.
- Wciąż jesteśmy oddaleni od Stacji Crseih - powiedziała. - Nie martwmy się na
zapas.
Leia wiedziała, że tak jak ona poszukiwała Anakina, Rillao szukała Tigrisa, lecz
też nic nie wskórała.
Otrząsnęła się i spróbowała posłuchać rady Rillao.
Przed Leią, poza stacją Crseih, jaśniał podwójny system. Biała karłowata gwiazda
okrążała wir płonących szczątków. Czarna dziura wewnątrz wiru zdzierała powierzch-
nię białego karła, stopniowo doprowadzając jego materię do niszczącego wybuchu.
Leia patrzyła na ich dzikie piękno.
- Jest to najdziwniejszy system, jaki kiedykolwiek widziałam - stwierdziła, szuka-
jąc czegoś, co odwróciłoby jej uwagę. - Najdziwniejszy i najbardziej gwałtowny.
Artoo - Detoo zapikał, a nad nim pojawił się strumień informacji. Robot szczebio-
tał z podniecenia. Leia odcyfrowała wiadomość.
- Mówi, że gwiazdy są naprawdę dziwne - powiedziała. Artoo rozszerzył informa-
cję i podał Leii.
- Wygasa?! - wykrzyknęła Leia. - Gwiazda wygasa? - Leia przyjrzała się lepiej, in-
terpretując to, co jej pokazał Artoo. - Wszystkie białe gwiazdy gasną. Ta zamarza.
- Zamarzająca gwiazda? - powtórzyła sceptycznie Rillao. - Przypuszczam, że twój
robot stroi sobie z nas żarty.
- Artoo ma mnóstwo różnych zalet - powiedziała Leia - natomiast nie można po-
wiedzieć, aby miał coś w rodzaju poczucia humoru. Ta gwiazda jest tak gęsta, że wła-
ściwie zawiera tylko plazmę kwantową. Jest tak bardzo, bardzo stara, że przestała pło-
nąć. Oddaje ciepło wszechświatowi. Zamarza w wielki kryształ kwantowy.
Leia usłyszała kwilenie, dochodzące z końca statku. Podskoczyła i pobiegła do
swojej kabiny, do dzieci. Koło nich siedział Chewbacca, poważnie zaniepokojony.
Bliźniaki były rozbudzone, Jaina cała we łzach, a Jacen blady i cichy.
- Wszystko dobrze, kochani - uspokajała Leia. Wraz z Chewbacca objęła dzieci.
Żałowała, że zostawiła je same wtedy na statku - planecie, a jednocześnie cieszyła się,
że są teraz przy niej. Znowu była bliska rozpaczy.
- Hethrir wrócił? - szepnęła Jaina.
- Nie - odpowiedziała Leia. - Nie ma go nigdzie w pobliżu. Nigdy nie pozwolę mu
się do was zbliżyć. Mieliście sen? Koszmar?
Jaina posępnie pokiwała głową.
- Głowa mi pęka, mamo.
Leia ukołysała ich śpiewem. Po chwili zapadli w niespokojny sen. Leia otuliła ich,
a Chewbacca zapiął pasy bezpieczeństwa dzieci.
„Alderaan" lądował na Stacji Crseih.
Tigris wszedł do sali konferencyjnej gospody dla podróżnych na Stacji Crseih.
Długie kamienne ławy były wypełnione po brzegi. Podium, na którym miał stać lord
Hethrir, obite było lśniącym białym aksamitem. Na tle perłowej bieli złoto - czerwone
włosy Hethrira będą lśnić jak ogień, a jego czarne oczy zapłoną nieprawdopodobnym
blaskiem.
Tigris rozpoznał większość ludzi, którzy czekali na lorda Hethrira. Na najbardziej
zaszczytnym miejscu, zarezerwowanym dla najhojniejszych donatorów Odrodzonego
Imperium, zasiadła lady Ucce. Lord Qaqquqqu siedział wśród mniej liczących się zwo-
lenników Hethrira. Wielu z gości przedtem bywało na statku - planecie albo jako
członkowie z branży, albo petenci, ubiegający się o względy lorda. Reszta byli to dawni
proktorzy, promowani na młodych i wysłani, aby potajemnie pracować w imieniu Od-
rodzonego Imperium. Ich zgromadzenie wydawało się Tigrisowi wyjątkowe. Młodzi
byli wystrojeni w jasne mundury przyozdobione medalami i eleganckie drugie płaszcze.
Każda wolna osoba, obecna na spotkaniu, oddana była pamięci Imperium i planom
lorda Hethrira, dotyczącym odrodzenia Imperium.
Nigdy wcześniej nie zbierali się tak jak dziś. Działo się coś nowego i dziwnego.
Tigris był dumny, że miał w tym swój udział, nieważne jak mały.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Każdemu z gości towarzyszyło dziecko, nie należące do gatunku ludzkiego. Na-
tomiast wszyscy goście byli ludźmi.
Było to miejsce, gdzie ludzie odbudowywali Imperium, przywracali mu jego siłę.
Tigris zobaczył centaurionkę, która razem z siostrą Anakina zbuntowała się prze-
ciw zasadom panującym w szkole. Właściwie wiele dzieci - niewolników obecnych na
sali pochodziło z grupy, którą lord Hethrir dopiero co wybrał i sprzedał. Tigrisowi wy-
dało się dziwne, że goście woleli być obsługiwani przez niewolników tak młodych i
niewyszkolonych, że musieli być nieustannie pilnowani. Niektóre dzieci płakały z tęsk-
noty do swoich matek. Ale nie było sprawą Tigrisa krytykowanie gości lorda Hethrira.
Niosąc Anakina i nie odzywając się, Tigris rozglądał się za jakimś wolnym miej-
scem, gdzie mógłby usiąść. Sala była przepełniona.
Proktorzy zebrali się na zewnątrz.
- Wstać!
Tigris pospieszył do ostatniej ławki, ciągnąc ze sobą dziecko. Goście siedzący do-
okoła wstawali i skłaniali głowy. Tigris wbił wzrok w podłogę, czekając, aż Hethrir po-
zwoli podnieść głowę. Przez drzwi wmaszerowała świta młodych proktorów lorda,
przeszła boczną nawą i ustawiła się po drugiej stronie podium.
Lord Hethrir wkroczył majestatycznie.
- Gdzie zamierzasz trzymać mój miecz świetlny?
Tigris wyprostował się, przestraszony niskim i groźnym głosem swego pana. Lord
patrzył na niego srogo.
Tigris zbladł. Rękojeść ciążyła w kieszeni jego sfatygowanej szaty. Niezdarnie
sięgnął po miecz i podał go swemu panu. Powinien był pobiec za Hethrirem i natych-
miast zwrócić mu broń. Zamiast tego uspokajał Anakina. Powinien był zostawić Ana-
kina, aby sobie płakał. Poza tym dziecko musi nauczyć się samokontroli.
Hethrir kroczył główną nawą i zajął miejsce na podium.
- Możecie usiąść - oznajmił.
Ale jeden z gości nie skorzystał z tego przyzwolenia.
Tigris go poznał. Nazywał się Brashaa, wszystko wskazywało, że został zaproszo-
ny. Tigrisowi wydawało się, że na twarzy lorda Hethrira dostrzegł ślad rozbawienia.
Rozbawienia i pogardy. Brashaa był znanym kutwą. Nie był nawet obsługiwany przez
niewolnika. Zamiast tego na ciężkim łańcuchu wlókł za sobą ulubieńca Anakina. Lord
Hethrir podarował tego brzydkiego, sześcionogiego czarnego stwora lady Ucce za dar-
mo. Zwierzę dyszało i skamlało. Z wielkich ostrych kłów kapała mu ślina. Lady Ucce
musiała sporo zarobić sprzedając go Brashy.
- O co chodzi, Brashaa? - spytał lord Hethrir.
- Mój panie. Przez wiele lat obiecywałeś nam działanie. Zmęczyliśmy się już
ukrywaniem przed uzurpatorami Nowej Republiki.
Anakin dostrzegł zębatego potwora. Wyskoczył z ławki i byłby pobiegł do niego,
gdyby Tigris go nie powstrzymał.
- Siedź, siedź, maleńki - szepnął Tigris.
- Anakin chce wufa! - powiedziało dziecko.
- Cii.
Lord Hethrir nic nie odpowiedział Brashy. Czekał, cichy i groźny, aż Brashaa
zbierze się na odwagę, aby kontynuować.
- Mój panie, jesteśmy już bardzo zmęczeni traktowaniem podludzi jak równych
nam istot. Musimy działać szybko, zanim nasze dzieci dotknie propaganda równości,
zanim nasze pokolenie stanie się za stare, aby działać i walczyć!
- Myślę, że mi nie ufasz, Brashaa - powiedział Hethrir.
- Powierzam ci całe moje życie i majątek, mój panie. Myślałem tylko...
- Podejrzewam, że zwątpiłeś we mnie, Brashaa.
- Wcale nie, mój panie. Nawet przez chwilę.
- Zastanawiam się, czy nie jesteś zdrajcą.
- Mój panie! - zaprotestował Brashaa.
Ze strachu i żalu zrobił się blady. Tigris mu współczuł i był przerażony, że ten
człowiek kwestionuje racje lorda Hethrira.
- Zostaw nas, Brashaa. Nie weźmiesz udziału w tym spotkaniu. Nie mogę ci ze
spokojem powierzyć mego planu.
Brashaa patrzył na niego. Nie potrafił się nawet obronić. Zawahał się, jakby miał
nadzieję, że lord Hethrir odwoła to, co przed chwilą ogłosił.
Hethrir wpatrywał się w niego. Twarz Brashy poczerwieniała. Nie mógł oddychać.
Ludzie stojący dookoła cofnęli się z obawy, że stojąc zbyt blisko, zostaną skalani.
Z nosa pociekła mu krew.
Anakin wspiął się na ławkę i patrzył cicho, rozszerzonymi oczami. Brashaa upu-
ścił łańcuch, na którym trzymał zębatego potwora, zwierzę przyglądało się swemu wła-
ścicielowi tak samo uważnie jak Anakin.
- Błagam o wybaczenie, mój panie! Lord Hethrir po prostu na niego patrzył.
Zdrajca na chwiejnych nogach skierował się do głównej nawy. Zwolennicy lorda
rozstąpili się przed nim. Żaden nie podał mu ręki.
- Przebaczenia, mój panie!
Lord Hethrir po takim wyznaniu nigdy nie pozwoliłby pozostawić tego człowieka
przy życiu. Tigris spuścił wzrok, zawstydzony swą słabością, ale czuł, że nie zniesie
widoku kolejnego umierającego.
Ale Brashaa jeszcze nie upadł. Jego kroki rozbrzmiewały w końcu sali.
- Przebaczenia, mój panie!
Tigris odwrócił się właśnie w tej chwili, kiedy Brashaa uciekał przez drzwi.
Zębaty potwór rozejrzał się dookoła. Podniósł uszy do góry. Łańcuch zaklekotał.
Nikt się nie ruszył, aby go powstrzymać.
Tigris odwrócił się do lorda Hethrira. Zaskoczył go napięty wyraz twarzy jego pa-
na. Cera Hethrira była bledsza niż zwykle, szara w porównaniu z lśniącą bielą szat i
miękką bielą aksamitu.
On naprawdę chciał, żeby Brashaa zginął! - pomyślał Tigris. Ale coś, coś było nie
tak. Tak samo jak z mieczem świetlnym lorda Hethrira...
Anakin usiadł obok Tigrisa.
- Niedobre pany, Tigis - powiedział z namaszczeniem.
- Cii, maleńki. - Tigris miał nadzieję że lord Hethrir nie usłyszał słów Anakina.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Dziecko kurczowo złapało dłoń Tigrisa w swą brudną małą piąstkę. Tigris nie cof-
nął ręki. Zmieszany i nieszczęśliwy, usiłował pozostać lojalny wobec swego pana i od-
sunąć nękającą go myśl. Lord Hethrir popełnił błąd i Tigris zdawał sobie z tego sprawę.
Zębaty potwór podkradał się nawą. Wszyscy go ignorowali. Zamiast wybiec lub
pójść za swoim panem, usiadł u stóp Anakina.
- A sio! - szepnął Tigris.
- Cześć, wuf! - powiedział Anakin.
Potwór położył swój brzydki łeb na kolanie Anakina. Chłopiec podrapał go po
czarnej sierści za uchem.
Goście Hethrira ponownie przenieśli uwagę na swego pana. Hethrir odzyskał przy-
tomność. Uśmiechnął się łaskawie, jak gdyby celowo pozostawił Brashę przy życiu.
- Czy zanim przedstawię swój plan, nikt z was nie ma żadnych pytań? - zapytał
uprzejmie.
Nikt się nie odezwał.
U stóp Anakina zaskomlał wyrwulf.
Han zgrzany i spocony szedł ciężko w kierunku pokrytego rzeźbami budynku Wa-
ru. Był tak zmęczony, że wizerunek umieszczony nad wejściem skakał mu przed ocza-
mi. Szedł pod prąd, ścieżką, którą wracali wyznawcy Waru.
Nabożeństwo musiało się już skończyć - pomyślał Han. - Świetnie. Może spotkam
Luke'a i Threepia przy wyjściu albo natkniemy się na siebie w połowie drogi. Może jest
tu gdzieś Xaverri i będziemy mogli od razu sobie wszystko wyjaśnić.
Na samą myśl o przebywaniu jeszcze raz w obecności Waru przeszły go ciarki.
Byłby niezmiernie szczęśliwy, gdyby nie musiał już nigdy więcej oglądać tego choler-
nego potwora.
Jeden z wyznawców zatrzymał Hana.
- Waru nas odprawił, poszukujący - powiedziała łuskowata i upierzona istota. Pie-
rze falowało, łuski zrobiły się brązowe, a następnie jaskrawożółte. - Będziesz musiał
przyjść na późniejsze nabożeństwo.
- W porządku - bąknął Han. - Mam tu z kimś spotkanie. Upierzona istota poklepa-
ła go przyjaźnie po ramieniu i udała się w dalszą drogę.
Han minął ostatnich wyznawców. Nigdzie nie widział Luke'a i Threepia.
Przeciął cichy dziedziniec, gwiżdżąc wyzywająco, i wszedł do budynku Waru. Je-
go cień zniknął. Han zatrzymał się w chłodnym foyer, nasłuchując. Mówił jakiś poje-
dynczy głos, ale słowa zlewały się ze sobą z powodu skomplikowanej akustyki. Po
chwili ciszy odpowiedział drugi głos. Ten Han rozpoznał: był to głos Waru.
Solo wszedł do teatru.
O krok od sceny, z opuszczonymi ramionami, patrząc na Waru stał Luke.
- Jestem zmęczony, Luke'u Skywalkerze - - powiedział Waru.
Och, świetnie - pomyślał Han. - Powiedział małemu, kim jest!
- Sądzisz, że jestem niestrudzonym dobroczyńcą, nieograniczonym uzdrowicie-
lem. Ale ja jestem żyjącą istotą i męczę się tak samo jak inni. Moi pozostali wyznawcy
zastosowali się do mojej prośby i odeszli. Nie będziesz posłuszny jak oni?
- Boję się, że jeśli mi nie pomożesz, umrę. O co...? - pomyślał Han.
Waru sprawił takie wrażenie, jak gdyby głęboko odetchnął.
- Bardzo dobrze. Pomogę ci. Luke wstąpił na ołtarz.
- Luke! - wrzasnął Han.
Kiedy Luke wyciągnął ręce do Waru, umieszczając dłonie w płynnych złotych łu-
skach, Han pognał do niego, stukając butami o podłogę. Dotarł do ołtarza i jednym
skokiem znalazł się obok Luke'a. Złapał go i odepchnął. Luke walczył, szukając na śle-
po świetlnego miecza. Han szarpał się z nim i udało mu się na moment założyć ręce
Luke'a do tyłu, ale Skywalker natychmiast wyciągnął dłoń z mieczem i Han zrozumiał,
że z nim nie wygra.
- Przestań! - zawołał. - Nie użyjesz miecza przeciwko mnie i dobrze o tym wiesz!
Popatrzył na pobladłą z bólu twarz Luke'a, na jego przerażone oczy i przestał być
taki pewien.
- Zostaw go - rozkazał Waru. - Poprosił mnie o pomoc, więc mu ją ofiaruję.
- Nie, to zbyt wiele dla ciebie - zaoponował Han. - Wrócimy, kiedy odpoczniesz.
Zaraz! - - powiedział do siebie w myślach. - - Czyżbym próbował postępować jak
dyplomata, starając się wydostać stąd Luke'a?
- Ma prawo decydować o swoim losie - rzekł Waru. Jego głos falował jak jedwab.
- Wybrać sposób na ratowanie swego życia.
- Ale, do diabła, nic mu nie jest!
Han zeskoczył z ołtarza, ciągnąc za sobą Luke'a. Z trudem utrzymywał równowa-
gę. Luke potknął się. Han spodziewał się jakiejś sztuczki z jego strony. Oczekiwał, że
weźmie do ręki miecz świetlny. Ale nic takiego się nie stało. Han w połowie niósł, w
połowie wlekł przyjaciela za sobą, odciągając go od ołtarza Waru.
- On jest bardzo chory, bardzo słaby - rzekł Waru. - Daj mi go z powrotem. Jeśli
może być uzdrowiony, uzdrowię go.
Bez odpowiedzi Han podźwignął Luke'a.
- Pomóż mi, bracie - wymamrotał. Luke stanął przed nim chwiejnie na nogi.
- Proszę, Han - wyszeptał. - Pomóż mi...
- Przynieś mi go z powrotem! - głos Waru wstrząsnął salą. Po chwili namysłu Han
przerzucił sobie przez ramię rękę
Luke'a i szedł dalej w kierunku wyjścia.
- Nie - wyszeptał Luke. - Nie, proszę...
Hanowi zrobiło się zimno. Luke nie prosił o ocalenie, ale o powrót do Waru. Han
nie pozwolił mu na to.
- Już raz ocaliłem ci życie - mamrotał Han. - Jesteś mi coś winien.
Wyciągnął Luke'a z amfiteatru, przeszli przez pogrążony w ciszy dziedziniec na
otwarte pole. Oślepiły go rozpadające się gwiazdy. Oczy zaszły mu łzami. Czarna dziu-
ra buchała płomieniem, kryształowa gwiazda pulsowała wysoko na niebie. Ich blask się
nasilał, bombardując nadwerężone płyty antyradiacyjne. Han zadrżał.
Ale miał teraz większe zmartwienia niż gwiazdy na niebie.
Wziął Luke'a na plecy i ruszył w kierunku sekretnej ścieżki Xaverri.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Tigris z zachwytem słuchał mowy lorda Hethrira, który przemawiał już kilka go-
dzin. Tak jak pozostali, Tigris był pochłonięty i zahipnotyzowany zarówno głosem lor-
da, jak jego pełnym mocy przesłaniem.
Jedynie Anakin pozostał odporny na siłę głosu Hethrira. Chłopczyk zlazł na pod-
łogę i zwinął w kłębek obok sześcionożnego, zębatego potwora. Spali bezgłośnie u stóp
Tigrisa.
- Dziś utrwalę swoją siłę - rzekł lord Hethrir. - Dziś zostanę oczyszczony, jak szla-
chetny metal, z surowej rudy ziemskiej egzystencji. Dziś odrodzę się, jak Imperium,
które począłem i wyhodowałem, dzięki czemu mogło się reinkarnować. Dziś przyniosę
władzę: Odrodzone Imperium.
Wyznawcy wpatrywali się w niego, oszołomieni śmiałością przemówienia. Na-
stępnie wszyscy rzucili się do jego stóp wiwatując.
Tigris także chciał wstać. Ale gdyby to zrobił, mógłby obudzić Anakina, który
pewnie by się rozpłakał i zakłócił tryumf Lorda.
A poza tym Tigrisowi zdrętwiały stopy.
Niektóre z dzieci - niewolników kwiliły i płakały. Ale czuwanie nad ich zachowa-
niem nie należało do obowiązków Tigrisa. Miał pilnować jedynie Anakina.
Tigris pozostał na miejscu, mając nadzieję, że siedzi na tyle daleko, że fakt, iż nie
powstał i nie wiwatował, pozostanie nie zauważony. Tłum stojący pomiędzy nim a
Hethrirem krzyczał, machał i klaskał. Być może chociaż tym razem lord nie będzie
wiedział wszystkiego, co robi Tigris.
Anakin wygląda tak spokojnie - pomyślał Tigris. - Ciekawe, jak może spać w ta-
kim hałasie?
Uśmiechnął się z czułością do chłopczyka, który leżał zwinięty na podłodze, przy-
tulony do zębatego stwora o sześciu nogach.
Gdyby zawsze był taki spokojny! - pomyślał Tigris. - Ciekawe, jak by to było,
gdybym miał takiego braciszka jak Anakin? Ciekawe, jak to jest, kiedy ma się brata,
siostrę albo w ogóle rodzinę? Dlaczego moja matka była zdrajcą? Kto był moim ojcem
i dlaczego mnie zostawił?
Anakin otworzył oczy. Zamrugał sennie powiekami i zobaczył uśmiechającego się
do niego Tigrisa. Wyjął z ust kciuk, aby odwzajemnić uśmiech. Wdrapał się na miejsce
obok chłopaka. Włożył rękę do kieszeni i wyjął słodki batonik, raz ugryziony. Dał go
Tigrisowi.
Tigris roześmiał się cicho.
- Dzięki - powiedział. Ułamał kawałeczek i zjadł. Był tak pyszny jak kawałek
owocu, który Anakin dał mu na statku. - Skąd go masz?
Wyglądał zupełnie jak baloniki, które chciał im sprzedać kupiec pod pierwszym
sklepieniem, a którego nie kupili z powodu braku pieniędzy. Anakin po prostu
uśmiechnął się szeroko i zjadł resztę.
Tigris poruszał palcami u nóg, aby rozruszać stopy. Piekła go skóra. Zębaty po-
twór warknął, obudził się i przeciągnął.
Nagle na sali zaległa cisza. Ludzie usiedli. Mali niewolnicy kucnęli u ich stóp.
Hethrir stał ponad nimi z wyciągniętymi rękami. Szerokie rękawy szaty wyglądały jak
skrzydła, a ich brzegi lśniły srebrnym światłem. Tigris pospiesznie przełknął ostatni
kęs, który dostał od Anakina, wytarł usta rękawem i upomniał małego, aby usiadł pro-
sto. Ale Anakin nadal się wiercił.
- Anakin, idź spać - powiedział.
- Chodźcie ze mną - rozkazał lord Hethrir. Zszedł z podium i skierował się ku na-
wie, nie rozglądając się i nie zwracając uwagi, czy ktoś za nim idzie.
Ale oczywiście wszyscy zebrani ruszyli za Hethrirem. Dwóch proktorów biegło
przed nim, aby otworzyć drzwi, pozostali goście wysypali się do nawy, wyszli za nim i
podążali ścieżką w dół. Ciągnęli ze sobą śpiących małych niewolników.
- Nie śpij jeszcze, braciszku - szepnął Tigris. - No chodź, musimy się ruszyć.
Wziął dzieciaka na ręce i wstał. Teraz, kiedy opadło z niego podniecenie związane
z przemową lorda Hethrira, poczuł się tak samo zmęczony jak Anakin.
- Hej, niańka! - Jeden z proktorów wskazał na Tigrisa, szydząc z niego. - Zosta-
niesz z tyłu!
Proktorzy ze śmiechem pobiegli za tłumem, zatrzaskując za sobą drzwi. Tigris
musiał, trzymając Anakina na biodrze, mocować się z nimi i je otworzyć na tyle, aby
móc się przez nie przecisnąć. Wilkowaty potwór kłusował za nim, ciągnąc za sobą łań-
cuch.
Zacisnąwszy zęby, Tigris wysoko podniósł głowę.
Leia, Rillao, Chewbacca, Jaina, Jacen i Artoo - Detoo jechali ciągnikiem lądowi-
ska Crseih do stacji.
Co za przejażdżka - pomyślała Leia. - Przejażdżka udająca rodzinny wypad.
Rozglądała się za „Tysiącletnim Sokołem", ale nie widziała go pod mnóstwem
płyt antyradiacyjnych o nieregularnych kształtach.
Mogłabym o niego zapytać w sposób nie wzbudzający podejrzeń - pomyślała.
- Czy lądowisko posiada rejestr statków? - zapytała kierowcę.
- Taka lista istnieje.
- Czy mogłabym do niej zajrzeć?
- Nie zajrzy pani.
- Dlaczego?
- Firma zabezpiecza dane.
Jaina przytuliła się do Leii, w jednej ręce trzymając wielonarzędziówkę, a w dru-
giej elegancki koc z „Alderaana".
Powiedziała, że koc będzie dla Anakina, kiedy go już odnajdą. Ale Anakin nie
miał w zwyczaju spania pod kocem podróżnym. Jaina tak, kiedy była młodsza, ale jej
koc został w domu na Coruscant. Kiedy Winter spytała, czy chce go zabrać ze sobą w
podróż, odpowiedziała, że nie jest już małym dzieckiem i nie potrzebuje koca, a poza
tym bez towarzystwa innych kocy mógłby czuć się samotnie.
Leia nie miała zamiaru dokuczać córce z powodu, że zabrała ze sobą to zawiniąt-
ko.
Pociechą dla niej był dotyk dzieci i nadzieja, że wkrótce wszyscy troje będą bez-
pieczni.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Jacen pieścił małego, czteroskrzydłego nietoperza, który zerkał spod koszulki
chłopca. Nietoperz niepokoił Leię, ponieważ był łagodnie jadowity. Gdyby ugryzł Ja-
cena, chłopiec miałby okropny świąd. Ale gdyby zamierzał go ugryźć, prawdopodobnie
już by to zrobił. Leia przyzwyczaiła się przyglądać badaniom Jacena z pewnym szcze-
gólnym spokojem Jedi, którego nauczyła się na lekcjach medytacji prowadzonych przez
Luke'a. Pracowała nad tym, aby wyrobić sobie taką samą reakcję na zwyczaj Jainy, po-
legający na rozkładaniu na części domowych urządzeń.
Leia podróżowała jako Lelila, nie ujawniając prawdziwej tożsamości. Wątpiła, aby
pozycja głowy państwa Nowej Republiki mogła zapewnić jej na Crseih szacunek. Dru-
gie włosy luźno, w nieładzie opadały na plecy.
Rillao zachowywała się wyniośle i w szmaragdowej tunice wyglądała iście kró-
lewsko. Można było nie zauważyć, że tunika była wymiętoszona, a Rillao zmęczona.
Strój zasłaniał większość blizn.
Chewbacca wciąż utykał i nosił bandaż, ale wykąpał się i wyczesał futro. Srebrno-
czarne pasy powyginały się w delikatne wzory. Wyglądał chyba najbardziej reprezenta-
cyjnie z całej grupki.
Jaina i Jacen byli czyści i dobrze ubrani. Nie rzucali się już tak łapczywie na każdy
posiłek i przekąskę. Otaczała ich jednak silna aura niepokoju.
Jedynie Artoo - Detoo zachowywał się i wyglądał dokładnie tak, jak oczekiwała
tego po nim Leia.
Jaina pociągnęła Leię za rękaw.
- Mamo! - szepnęła podniecona. - To jest jeden z tych statków! - wskazała na sto-
jący na lądowisku błyszczący, złoty statek kosmiczny, ukryty pod zrobioną na zamó-
wienie płytą antyradiacyjną.
- Który statek, duszko?
- No ten, który przyleciał na statek - planetę, zanim Hethrir zabrał Lusę!
Leia i Rillao popatrzyły na siebie. Leia zobaczyła nadzieję w oczach Rillao i po-
czuła ją w swoim sercu.
- Musimy uratować Lusę, mamo!
Czyżby to miało być takie proste? - zastanawiała się Leia. - Ale... jeśli na tym stat-
ku jest Anakin, dlaczego by nie spytać?
- Kierowco - powiedziała - chcemy odwiedzić ten statek - wskazała na złoty krą-
żownik.
- Musicie więcej zapłacić - oznajmił kierowca - antropoid. Chewbacca zamruczał.
Leia pogłaskała go delikatnie po ramieniu.
- To jest do przyjęcia - powiedziała.
Nikt na statku nie odpowiedział na sygnał kierowcy. Gąsięnicówka przycisnęła
wylot tunelu wejściowego do złocistej powierzchni kadłuba statku. Z daleka statek nie
wyróżniał się niczym szczególnym. Z bliska Leia zobaczyła wiele tajemniczo na nią
zerkających pozłacanych iluminatorów.
- Uważaj, mamo! - ostrzegł Jacen.
- Lusę zabrali podli ludzie! - dodała Jaina.
Leia zastukała w zewnętrzną powłokę statku. Serce waliło jej głośno, w przyśpie-
szonym ze strachu tempie.
Nic się nie wydarzyło. Leia odczekała i zastukała mocniej w jeden z iluminatorów.
Przystawiła ręce do twarzy i zajrzała do środka, ale złocenie było tak grube, że mogła
sobie tylko wyobrazić poruszające się wewnątrz cienie. Zastukała po raz trzeci.
Złota, niezwykle gładka powierzchnia rozsunęła się cicho.
- Cierpliwości, panowie, cierpliwości! Czego chcecie?
- Jestem...
To byłoby takie proste - pomyślała Leia - gdybym wiedziała, że Anakin i inne
dzieci są w środku. Ale gdyby były, czułabym to. Czyż nie? Za dawnych czasów było-
by to znacznie łatwiejsze, kiedy wiedzieliśmy...
- Szukamy dziecka - wyjaśniła Rillao.
- To prawda - dodała Leia, naśladując sposób mówienia, jakiego Rillao używała w
rozmowie z Indexerem.
- Człowieka? - powiedział głos. - Jesteście... ludźmi? - Przez otwór wychyliła się
włochata wypukłość z czułkami, które kurcząc się badały ją uważnie. - Czy wolicie
może inny rodzaj?
- Szukamy Lusy! - zawołała Jaina. - Ma cztery nogi, nie dwie! Jest czerwonozłota
w białe plamki i ma rogi. Rogi!
Futrzasta postać schyliła się i zaczęła sprawdzać Jainę. Jacen pociągnął Leię za rę-
kaw.
- Mamo - szepnął - na tym złotym statku nie ma Anakina.
- Nie... nie ma? Ale Jaina powiedziała...
Jacen poważnie potrząsnął głową. Leia wróciła myślami do tego, co mówiła Jaina,
i stwierdziła, że Jacen ma rację. Jaina nigdy nie powiedziała, że jej przyjaciółka Lusa i
Anakin są razem. Proktor, którego przepytywała, kazał jej myśleć, że Anakin może być
na Stacji Crseih. Nie powiedział jednak, że to pewne.
Jeśli nie będę mogła znaleźć małego - pomyślała - wrócę na statek - planetę i...
- Miałem na myśli - dokończył Jacen - że nie sądzę, aby był tutaj. - Zmarszczył
brwi. - Wszystko jest takie dziwaczne. - Popatrzył na nią, pełen nadziei i zaufania. - Nie
możesz powiedzieć, gdzie on jest?
- Czy jest tutaj Lusa? - spytała Jaina wijącego się stwora.
- Nie potrafię ci powiedzieć, młoda damo. Musisz porozmawiać z moją panią, lady
Ucce.
Leia zmierzwiła Jacenowi włosy. Była rozczarowana do głębi.
- Gdzie jest lady Ucce? - spytała.
- Możesz się o nią dowiadywać w gospodzie Krater. Złota powierzchnia statku z
powrotem się zasunęła. Leia zastukała znowu i ze złością uderzyła w blachę. Ale nikt
nie odpowiedział.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
ROZDZIAŁ 12
Grupa Leii, która wbiegła do hallu gospody Krater, wyglądała jak turyści przeby-
wający na wakacjach. Stanęła samotnie pośród basenów, strumieni i czarnych bruko-
wych kostek. Android naprawczy terkotał i jęczał, zeskrobując błoto z jakiegoś kafla.
Robot nie zwrócił na nich uwagi.
Jaina i Jacen rozglądali się dookoła zaciekawieni. Czteroskrzydły nietoperz wy-
gramolił się spod koszulki Jacena i cicho uleciał w półmrok.
- Hej! - zawołała Rillao.
- Jesteście nieco spóźnieni - ponad jedną ze spokojnych sadzawek pojawiła się trą-
ba powietrzna, mącąc powierzchnię wody. - Będziecie musieli się spieszyć.
- Czy mówisz do mnie? - spytała Rillao.
- Tak. Czy należysz do grupy lorda? Rillao przez moment się zawahała.
- Należę - powiedziała.
- Czy mogę zarejestrować twoje imię?
- Jeśli znasz lorda, nie powinieneś pytać o moje imię - powiedziała Rillao.
Leia nie potrzebowała zdolności Jedi, aby wyczuć napięcie emanujące z Rillao.
Czulą się tak, jakby Mocją opuściła, nie pozostawiając po sobie nic oprócz tępego bólu
głowy. Była ciekawa, czy Rillao była równie zdezorientowana.
- Wybacz - odezwał się głos z trąby powietrznej.
- Zgoda. Czy lord już przybył?
- Przyleciał i odleciał, wraz ze swoimi wyznawcami. Ale jeśli ci się spieszy, może
zdołasz ich dogonić.
- Potrzebuję przewodnika.
- Nie będzie ci potrzebny.
Rillao spojrzała kpiąco. Trąba wirowała spokojnie.
- Będziesz musiała tylko spytać o Waru.
- Bardzo dobrze.
- Dopilnuję, żeby zatroszczono się o twoje sługi.
- Podróżują ze mną - wyjaśniła Rillao.
- Ach! - Trąba zadrżała, a potem uspokoiła się. Nietoperz Jacena wpadł do wody,
popluskał się i odbił w górę, trzymając w pazurach maleńką rybkę. Unosił się, rozrywa-
jąc przekąskę.
- To nie jadalnia! - głos trąby nabrał gniewnego tonu. - Te stworzonka są cenne i
dużo kosztują! Są elementem wystroju!
Chewbacca parsknął.
- Przepraszam! - powiedział Jacen. Wyciągnął rękę do góry i nietoperz wtulił się w
jego dłoń. - Był głodny.
- Zapisz rybę na nasze konto - rzekła Rillao. - Idziemy. Na zewnątrz Rillao spytała
pierwszą napotkaną osobę, gdzie szukać Waru.
- Musicie pójść tą ścieżką, a potem łącznikiem powietrznym. Sami zobaczycie. -
Istota mrużyła swe wielkie, okrągłe oczy. - Ale wielebny Waru odpoczywa. Prosił o
chwilę spokoju.
- Rozumiem - odparła Rillao. - Nie martw się. Tylko popatrzymy.
Zeszli ścieżką w dół. Leia, Chewbacca i dzieci podążali za Rillao.
Kiedy opuszczali kopułę parku, Leia zauważyła, że Artoo - Detoo nie towarzyszy
im w łączniku.
Ciekawa była, dokąd poszedł.
Nie mogli jednak zawrócić, aby go szukać.
Grunt wznosił się pod stopami Hana. Solo w pocie czoła wspiął się na wzgórze.
Od Luke'a nie otrzymał żadnej pomocy. Ale nawet wyczerpany i przeciążony, kiedy
brakowało mu oddechu, próbował kontynuować wędrówkę. Tak samo jak za pierw-
szym razem, kiedy przybył do stacji Crseih.
- Pozwól mi iść, Han - prosił Luke. - Proszę. Pozwól. Muszę zobaczyć Waru.
Han zawlókł go za jakiś głaz poza ścieżkę i rzucił na ziemię. Luke zwalił się w
piach, palcami drapiąc brudną ziemię.
- Co, u diabła, masz na myśli - ryknął Han - chcesz poprosić tego potwora, aby cię
uzdrowił? Po tym, co zobaczyłem? Na własne oczy widziałem, co zrobił. A poza tym
nie jesteś chory!
- Jestem! Coś mi się stało, Han, coś strasznego. Nie widzisz?
- Widzę, że masz drgawki - stwierdził Han. - Dlaczego powiedziałeś Waru, kim
jesteś?
- Han... straciłem moje zdolności. Mój kontakt z Mocą. Nie mogę dalej udawać.
Ludzie zaczęli się orientować, kim jestem. Kiedy rozmawialiśmy o Xaverri, nie wie-
działem, czy mówisz prawdę. Czułem się jak głuchy i ślepy, jakby ktoś wyrwał mi ser-
ce. - Szarpnął rękami włosy w geście kompletnego załamania. - Nie wiem, co robić!
- Nie oddawaj się Waru! - powiedział Han. - Nawet nie wiesz, co złego się stało.
Może ktoś włożył ci do łóżka jaszczurkę...
- Tutaj nie ma żadnych ysalamiri - odparł Luke.
- ...albo twój miecz ma spalony bezpiecznik...
- On nie ma żadnych bezpieczników...
- Albo coś jest w wodzie! Albo w powietrzu. Albo w świetle. - Han wytarł czoło
rękawem. Jego koszula była mokra od potu.
Usiadł w wąskim skrawku cienia, pod masywnym kamieniem.
Luke zaczął znów protestować, ale po chwili zamilkł. Usiadł ze skrzyżowanymi
nogami, zamyślony, opierając łokcie na kolanach. Schylił głowę i przeczesał włosy pal-
cami, potem naciągnął kaptur, chowając w jego cieniu twarz.
- Co za wakacje - westchnął Han. - To nie są stare, dobre czasy, Luke. Nie musimy
rozwiązywać wszystkich problemów i wygrywać każdej walki, nie wszystko należy do
nas. Jeśli jesteś chory, wrócimy do Coruscant i znów poczujesz się lepiej.
I zaplanujesz, co trzeba zrobić z Waru, będąc w bezpiecznej od niego odległości -
dodał w myślach. - To wszystko nie wygląda tak jak za dawnych dni. Dawniej zawsze
files without this message by purchasing novaPDF printer (
wiedziałem, kto jest wrogiem, miałem tylko jedną odpowiedź. Teraz wszystko jest bar-
dziej skomplikowane...
- Chcę się stąd wydostać - wyznał Han. - To miejsce przyprawia mnie o dreszcze.
- Ale Jedi - odparł Luke. - Waru...
- Tutaj nie ma żadnych zaginionych Jedi - odparł spokojnie Han. - O wszystkim
doniosła nam Xaverri, a jej raport dotyczył wyłącznie Waru. Nie Jedi. Waru.
Luke zawahał się.
- Taak. - Jego głos brzmiał smutno i niepewnie.
- Zabierzmy Threepio i Xaverri i spadajmy stąd.
- Xaverri? - Nuta gniewu zastąpiła niepewność w głosie Luke'a.
- Jasne, chyba nie sądzisz, że ją tu zostawię, jeśli mogę ją zabrać ze sobą.
- Do czego jej potrzebujesz?
- O co ci chodzi? - Rozzłoszczony Han szarpnął Luke'a za ubranie i pchnął do
swoich stóp.
Posławszy mu wściekłe spojrzenie, Luke poderwał się gwałtownie. Han poczuł w
centrum klatki piersiowej dotyk Mocy. Odskoczył do tyłu. Nie mogę się ruszyć! Nie
żyję! - pomyślał.
Dotyk zelżał i Luke opadł na ziemię. Han podbiegł do niego i klęknął obok przyja-
ciela.
- Przepraszam - rzekł Luke. - Przepraszam, nie wiem...
- Kochałem Xaverri - powiedział Han. - Kochałem ją. Nie będę temu przeczył. Nie
potrafię. Gdyby mnie nie zostawiła, nie wiem... Teraz to nie ma znaczenia, Luke. Nie
rozumiesz? Przyrzekam ci, bracie, to, co było między mną a Xaverri wiele lat temu, nie
ma żadnego wpływu na to, co jest między mną a Leią teraz.
Luke spuścił wzrok, odwrócił głowę, popatrzył przed siebie.
- Przepraszam - rzekł. - Nie miałem żadnego powodu, by mówić to, co powiedzia-
łem. Nie chciałem cię wysłuchać. To dlatego że wczoraj...
- Widziałem, jak umarło dziecko! - krzyknął Han. - Czułem się tak, jakbym wi-
dział własne dzieci.
- Musisz z kimś pogadać - rzekł Luke. - Rozumiem to. Ale mogę mieć...
- Nie możesz wiedzieć, jak się czułem. - Han wątpił, czy istniała szansa wytłuma-
czenia Luke'owi tego, co przeżył. - Przykro mi, ale nie możesz. Xaverri mogła. Jej dzie-
ci... Imperium je zamordowało. - Han podskoczył, odszedł kilka kroków, starając się
nad sobą zapanować. - Musimy się stąd wydostać.
Luke milczał.
Han zawrócił do niego i pomógł mu wstać. Przyjaciel nie sprzeciwiał się.
- Gdzie jest Threepio? - spytał Han.
Luke wzruszył ramionami. Cały czas drżał. Han popatrzył na niego z zakłopota-
niem. On jest naprawdę chory - pomyślał. - Muszę go stąd zabrać.
- Nie było go, kiedy wróciłem z tego piekła - powiedział Han. - Nie ma go w hote-
lu. - Spojrzał w głąb tajemnej ścieżki, nie cieszyła go perspektywa marszu przez zmu-
towany las.
Z ukrytego wejścia wynurzyła się Xaverri. Szła w ich kierunku.
- Xaverri!
Pomachała mu ręką na powitanie. Zachowywała się naturalnie. Prawie zapomnia-
ła, jak skończyła się ich ostatnia rozmowa.
Pomagając Luke'owi, Han wyszedł jej na spotkanie. Kiedy znalazł się poza obsza-
rem cienia, zalała go fala upału. Zatrzymał się przed dziewczyną, mając nadzieję, że
poda mu rękę. Ale nie wykonała żadnego gestu, przyglądała mu się w milczeniu.
- Właśnie wyjeżdżamy - powiedział. - Miałaś rację, jeśli chodzi o Waru. I
niebezpieczeństwo. Zastanówmy się nad tym i zdecydujmy, co zrobić.
- Cieszy mnie, że to słyszę - stwierdziła obojętnym tonem.
Odnajdę rodzinę Ithorian - pomyślał Han. - Są obywatelami Nowej Republiki.
Spróbuję ich przekonać, aby założyli sprawę w sądzie Nowej Republiki. Wtedy będę
mógł aresztować Waru i próbować... nawet jeśli rodzina Ithorian się nie zgodzi, muszą
być jakieś ofiary tego potwora, które nie dały się omamić jego czarom.
- Pojedź z nami. Rozciągnęła usta w uśmiechu.
- Xaverri w rządzie? Decydująca o prawie? Nie pasowałabym tam, Solo. Nie prze-
żyłabym tego.
Han nie ustępował.
- Mogłabyś się zdziwić.
- Być może. Ale nie będę ryzykować. - Zerknęła na Luke'a, który stał, gapiąc się w
ziemię, z kapturem naciągniętym na oczy.
- Skywalkerze - zwróciła się do niego Xaverri - dlaczego jesteś taki melancholij-
ny?
Podniósł głowę, a jego oczy świeciły jak gwiazdy. Drgnął i ponownie schylił gło-
wę. Xaverri zmarszczyła brwi i oparła się o skałę. Patrzyła na pustelnię Waru.
Z odległego krańca kopuły wyłoniła się grupa ludzi. Z głównego połączenia alejek
kroczyła w stronę domostwa Waru. Na pierwszym planie maszerowała garstka młodych
w błękitnych uniformach. Od ich piersi bił blask orderów, ramiona ozdobione były ja-
śniejącymi szlifami. Prowadził ich wysoki mężczyzna ubrany w lśniącą białą togę.
Starsi w długich białych płaszczach szli u jego boków. Tyły obstawili bogato ubrani
ludzie, aczkolwiek ich stroje nie podlegały już specjalnym regułom.
Han oparł się o skałę, stając obok Xaverri, aby popatrzeć.
Korpus w błękitnych uniformach ustawił się w szpaler po obydwu stronach głów-
nej alei. Biało odziany mężczyzna wszedł sam na ogrodzony teren Waru.
Xaverri patrzyła w napięciu. Han spojrzał na nią.
- Co jest?
- Znam go - wyszeptała. - To pełnomocnik sprawiedliwości.
Han błyskawicznie podążył za spojrzeniem Xaverri. Reszta orszaku wchodziła
właśnie na ogrodzony teren.
Nagle Han spostrzegł znajdującą się na samym końcu postać - młodego człowieka
albo przedstawiciela jakiegoś gatunku charakteryzującego się niskim wzrostem. Trzy-
mał on za rękę kogoś jeszcze mniejszego, jakieś dziecko, które podążało za nim. Znik-
nęli pomiędzy dwoma rzędami strażników.
Han zamarł.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Luke - powiedział.
Xaverri odwróciła się do niego, przestraszona tonem, jakim wymówił imię przyja-
ciela.
Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi.
- Xaverri...
- Coś nie tak, Solo?
- To przecież Anakin - wyszeptał.
Przeskoczył przez skałę, prosto na stromy stok. Nie patrząc na ścieżkę, ignorując
kolczaste murujące rośliny, które szarpały mu ubranie, potykając się ześlizgnął się w
dół wzgórza. Kamienie turlały się z łoskotem, tworząc lawinę, która robiła tyle hałasu,
że nie mógł się zorientować, czy Luke i Xaverri poszli za nim.
Anakin zniknął w jaskini Waru.
Przez moment, tylko przez moment, Leia mogła wyobrazić sobie spokojny spacer
z Jainą i Jacenem. Trzymali ją ufnie za ręce. Za chwilę żal po stracie Anakina wypełnił
całą jej istotę, pozostawiając w sercu chłód i pustkę.
- Wyczuwasz Tigrisa? - zapytała. - Jeśli Anakin jest tutaj... - Rozpaczliwie szukała
jakiegokolwiek sygnału od dziecka. Czuła się tak, jakby krzyczała ze wszystkich sił w
kanionie, w którym nie słyszała nawet echa swego głosu. - Jeśli tam są... co wtedy?
Poświeciłam tyle lat przywracaniu prawa - pomyślała Leia. - W miejsce reguł ter-
roru umieszczałam reguły sprawiedliwości. Ale tu nie ma żadnych praw, żadnej spra-
wiedliwości.
- Nie jestem całkowicie pozbawiona środków - powiedziała Rillao. Maszerowała
przed siebie, nie patrząc na Leię.
- Ale nie jesteśmy uzbrojone. Poza tym powiedziałaś... mówiłaś mi... - Leia zawa-
hała się, niechętnie wracając do tematu, który sprawiał Rillao ból. - Poczekajcie, pro-
szę.
Jaina i Jacen nie nadążali, więc Leia wzięła Jacena na ręce i poprosiła Chewbaccę,
aby niósł Jainę.
- Powiedziałam ci, że mnie zwyciężył, pięć lat temu. To prawda.
- Wszyscy ci strażnicy są po jego stronie. Jest uzbrojony!
- Jest. Ma swój miecz... i mój.
- W takim razie...
- Musisz uważać, Leio! Tak jak powiedział twój chłopak. - Zerknęła na Jacena i
odgarnęła mu z czoła kosmyk włosów. - Tutaj wszystko jest tajemnicze.
Leia skinęła głową.
- Moc jest naruszona, zdezorganizowana. Otwieram się na nią i nie otrzymuję
odpowiedzi. Nie mogę leczyć, więc Hethrir nie może niszczyć. Światem rządzi chaos.
Weszli do przejścia powietrznego i skierowali się na szczyt drugiego, łagodnego
wzniesienia, widocznego ponad piękną budowlą.
- Nie mogłabym używać mojego świetlnego miecza, gdybym go nawet miała -
stwierdziła Rillao. - Hethrir także nie może.
Leia zmarszczyła brwi.
- Dlaczego?
- Dlatego że świetlny miecz Hethrira mógł być zasilany jedynie przez Moc - od-
powiedziała Rillao. - Mój był zrobiony w ten sam sposób.
Szli przezroczystym korytarzem, podziwiając piękny widok - spokojną, szeroką
dolinę rozciągającą się przed nimi.
Rillao stanęła na wzgórzu ponad okazałym budynkiem, otoczonym alejami i ogro-
dami. Jeden po drugim, ubrani w swoje bladoniebieskie uniformy młodzi przechodzili
pod sklepieniem, przecinali dziedziniec i znikali we wnętrzu budynku.
- Znalazłyśmy go - powiedziała miękko Rillao.
- Ale ci strażnicy - odparła Leia. - Gdyby byli choć ubrudzeni błotem, można by
było ich jakoś rozróżnić.
Leia postawiła Jacena na ziemi ł odwróciła się do Chewiego. Mruknął coś, zanim
zdążyła się odezwać.
- To ważne! - stwierdziła Leia. - Poleciłam Artoo zostać z dziećmi, a on zniknął.
Proszę cię, Chewie! Ktoś musi tu zostać i ich pilnować. Na wypadek... na wypadek
gdyby się nam nie udało.
Jacen kurczowo ścisnął nogę Leii.
- Mamo, nie odchodź znowu! Uklękła przy nim.
- Muszę, skarbie. Muszę iść po Anakina. Niedługo wrócę - powiedziała mocnym
głosem. - Obiecuję.
Chewbacca usiadł na piętach, wziął Jainę na jedną rękę, Jacena przygarnął drugą.
- Pospiesz się, Lelilo - poprosiła Rillao.
Leia wstała. Poniżej, w budynku Waru zniknął ostatni z proktorów Hethrira.
Rillao i Leia pospieszyły ścieżką w dół zbocza.
Leia usłyszała osypywanie się żwiru i odgłos czyichś kroków. Obejrzała się.
Biegnącą wzdłuż wzniesienia, okrążającą zabudowania drogą pędził Han. Luke i
jeszcze jedna osoba podążali tuż za nim.
- Han!
Leia ruszyła mu na spotkanie. Odrzuciła włosy do tyłu. Han zjechał wraz z lawiną
żwiru zmieszanego z piachem i zatrzymał się. Zdziwiony wziął ją w objęcia.
- Leia... co...? - Dotykał jej włosów, jej umalowanych brwi, jej policzków.
- Odnalazłam Jainę i Jacena - wysapała. - Czują się dobrze. - Wskazała na wzgó-
rze, gdzie został Chewbacca z bliźniętami. Wookie patrzył nieszczęśliwym wzrokiem,
ale zachowywał stoicki spokój. - A jeśli chodzi o Anakina, sądzimy, że Hethrir przy-
wiózł go tutaj!
- Anakin jest tutaj - odparł Luke.
Popatrzył na Rillao i zaczął się jej przyglądać. Chłodno odwzajemniła jego spoj-
rzenie.
- Jest w środku - rzekł Han. - Widzieliśmy go. Co się stało?! Leia ujęła go za rękę i
zbiegli w kierunku świątyni Waru.
Tłum zepchnął Tigrisa w środek całego zamieszania. Goście Hethrira zgromadzili
się wokół sceny, poniżej wielkiego złotego ołtarza przedstawiającego Waru. Twarzą w
files without this message by purchasing novaPDF printer (
twarz z potworem stał lord. Proktorzy tłoczyli się przy wejściu, stojąc wzdłuż tylnej
ściany i obserwując uważnie scenę.
- Witaj, sprzymierzeńcu Hethrirze.
Tigris patrzył ukradkiem na nowego proktora, rozbawiony jego zaskoczeniem,
kiedy ołtarz poruszył się i przemówił! Złote łuski Waru falowały.
Trzymany przez Tigrisa Anakin przyglądał się w milczeniu szeroko otwartymi
oczami.
- Witaj, sprzymierzeńcze Waru.
- Co mi przyniosłeś, przyjacielu? - spytała złota istota. Jej postać mieniła się i na-
dymała. Pomiędzy lśniącymi
łuskami prześwitywała szkarłatna masa.
- To, czego żądałeś - odparł lord Hethrir. - Dam ci prezent. A ty dotrzymasz swojej
obietnicy. Otworzysz mnie na Moc.
- Co mi przyniosłeś? - ponownie zapytała istota. Jej głos był łagodny i zacieka-
wiony. - Długo czekałem. Jestem zmęczony. Jestem samotny.
Goście Hethrira pchali się natrętnie, szepcząc.
- Mój panie, weź moje, weź moje.
Dzieci cofały się zalęknione, ale goście trzymali je mocno. Jeden z gości usiłował
powstrzymać czerwonozłotego małego centaura przed ucieczką. Kopyta dziecka kleko-
tały i stukały o śliską kamienną podłogę.
Lord Hethrir spojrzał ponad ich głowami i skinął na Tigrisa.
Chłopak prześlizgnął się przez tłum. Początkowo powstrzymywali go, był w koń-
cu tylko Tigrisem, ubraną w niechlujną szatę niańką, obiektem kpin. Żałował, że to nie
brzydkie zwierzątko Anakina toruje drogę, zamiast deptać mu po piętach. Na widok
ociekających śliną kłów goście Hethrira z pewnością odsuwaliby się dalej.
Wtedy lord Hethrir skinął ponownie i wyznawcy zauważyli, że woła Tigrisa.
Rozstąpili się, robiąc miejsce dla niego i dla Anakina.
Klęknęli na kamiennej podłodze. Tigris drżał.
Gdyby tylko lord Hethrir mógł mnie oczyścić - pomyślał Tigris. - Wiem, że mógł-
bym mu lepiej służyć. Mógłbym naprawdę wspomóc sprawę Odrodzenia Imperium.
Zatrzymał się przed lordem. Oczy zaszły mu łzami nadziei i pragnienia.
- Podaj mi Anakina - rzekł Hethrir. - Przedstawię go. Anakin kurczowo chwycił
Tigrisa za szyję, chowając twarz.
Tigris przytrzymał go przez moment, aby pocieszyć chłopca.
- Nie wahaj się, kiedy wydaję ci rozkaz - powiedział Hethrir delikatnie, ale pierw-
szy raz, odkąd znał i czcił swego pana, Tigris usłyszał wściekłość w jego głosie.
Anakin trzymał się mocno.
- Chodź, Anakin. - Spróbował odplątać ręce chłopca ze swojej szyi i prążkowa-
nych włosów. - To będzie cudowne, obiecuję ci. Jesteś takim grzecznym, małym chłop-
cem.
Anakin drżał, próbując posłużyć się swymi niewyszkolonymi zdolnościami. Ale
nawet jego światło zniknęło. Lord Hethrir musiał zabrać całą jego siłę. Tigris zdołał od-
ciągnąć ręce Anakina.
Tigris żałował, że zdolności lorda do kontrolowania innych nie wpływały na po-
słuszeństwo Anakina.
Malec popatrzył na twarz Tigrisa i położył rączkę na jego policzku.
- Tigis płacze - powiedział.
Zakłopotany Tigris opuścił głowę, próbując wytrzeć twarz rąbkiem szaty. Ale z
Anakinem w ramionach było to bardzo niewygodne. Postawił chłopca na ziemi i otarł
upokarzające łzy. Następnie, trzymając dziecko za rękę, powiódł go do Hethrira.
- Tigis, nie - prosił Anakin. - Proszę, nie!
Hethrir wziął chłopczyka za rękę i poprowadził go do Waru. Anakin opieszale wy-
ciągał wolną rękę w stronę Tigrisa. Wyrwulf próbował iść za nim, ale Tigris złapał go
za obrożę i odciągnął do tyłu. Zwierzę parło do przodu, skomląc z cicha.
Zwolennicy lorda patrzyli pełni zazdrości, że Anakin zostanie oczyszczony, pod-
czas gdy dzieci przyniesione przez nich mogły się tylko przyglądać.
Anakin opadł na podłogę, siedział sztywno nie chcąc się ruszyć.
- Powstań, dziecko - rzekł Hethrir. - Przyjmij swój los z honorem.
Lord Hethrir powlókł go po posadzce.
Anakin kopał, przeraźliwie krzycząc, a jego twarz poczerwieniała. Hethrir spojrzał
groźnie, podniósł go, trzymając za nogi, aby nie wierzgał, i zbliżył się do Waru.
Lord umieścił ciągle wrzeszczącego Anakina na złotej zasłonie u stóp Waru.
- Przynoszę ci to, czego sobie życzyłeś - rzekł lord Hethrir. - Najsilniejsze dziecko.
Przerwał na chwilę.
- Przynoszę ci wielkie dziecko Dartha Yadera.
Tigris patrzył, a jego uczucia stanowiły dziwną mieszankę zazdrości, żalu, lęku i
odrazy. Nic dziwnego, że to zebranie różniło się tak bardzo od wszystkich innych. Nic
dziwnego, że lord Hethrir nie poddał Anakina treningowi, jaki zwykle przechodzili po-
mocnicy, proktorzy i młodzi Imperium. Anakin dostał się na sam szczyt, robiąc tylko
jeden krok.
Albo umrze podczas rytuału oczyszczenia.
Stojąca za Tigrisem przestraszona centaurionka stawała dęba, wrzeszczała i pró-
bowała uciekać. Jej kopyta ślizgały się i skrobały kamienną posadzkę.
Zębaty potwór walczył tak długo, aż jego obroża wyślizgnęła się z rąk Tigrisa. Po-
gnał do Anakina, szczekając żałośnie.
Tigrisowi przyszło na myśl, że nikt ze świty Hethrira nie przyprowadził własnego
dziecka.
Żadne z tych dzieci nie miało wyboru. To nie było w porządku. On wybrałby...
Waru zafalował łuskami. Zaiskrzyły się i rozpuściły.
Anakin tonął w płynnym złocie, krzycząc ze strachu.
- Tigis! Tigis! - Chłopczyk wyciągał ręce do swego opiekuna. Mógłbym sam się
oddać Waru w ofierze - pomyślał Tigris. -
Nie dbam o niebezpieczeństwo! Ale Anakin nie miał wyboru. Tigris rzucił się na-
przód, chwycił Anakina, wyrwał go z ołtarza Waru i rzucił się do ucieczki.
- Co ty wyprawiasz?! - wrzasnął Hethrir.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Waru wstał, jego ciało bardzo się wydłużyło, wypływała z niego szkarłatna poso-
ka. Z gardła potwora wyrwał się ryk protestu, gniewu i rozpaczy.
Przerażający wrzask dziwnej złotej istoty zagłuszył krzyk Leii, kiedy ujrzała Ana-
kina. Jakiś młodzieniec odepchnął jej małego synka od groźnego złotego potwora.
Chłopak potknął się, kiedy próbował uciekać. Wyrwulf pana lyona skulił się u stóp oł-
tarza i warczał.
Leia zbliżała się do młodzieńca i Anakina. Han pędził tuż za nią.
Leia biegła przez tłum, przejściem utworzonym przez nierówny szpaler klęczą-
cych. Czasem potykała się o ich stopy. Wszyscy dorośli byli ludźmi, ale dzieci należały
do wielu różnych gatunków.
Leia i Han dotarli wreszcie do człowieka, który uratował Anakina.
- Mama! Tata! - płakał Anakin.
Jego twarz była zalana łzami, zaczerwieniona od gniewu i strachu.
Ten młody chłopak, to musi być Tigris - pomyślała Leia. - Na Boga, wygląda zu-
pełnie jak Rillao!
Również płakał.
Anakin walczył, aby wydostać się z uścisku Tigrisa. Rzucił się w objęcia Leii.
Przytulała go z całej siły, desperacko wdzięczna losowi. Trzymając przy sobie synka
całowała lepką buzię. Han głaskał Anakina po włosach, delikatnie i czule.
- Już wszystko w porządku, skarbie - powiedziała Leia. - Jestem tu, tatuś też...
Złoty stwór sięgał w ich kierunku. Leia nigdy przedtem czegoś takiego nie widzia-
ła. Cofnęła się, wpadła na Hana. Han również zaczął się cofać, trzymając Leię i Anaki-
na. Chłopczyk wgramolił się na ramiona Leii i zarzucił ręce na szyję ojca. Han trzymał
go ostrożnie, czując ulgę i jednocześnie radość.
Mężczyzna w białym stroju, Hethrir, jak przypuszczała Leia, chwycił Tigrisa za
kołnierz i potrząsał nim.
- Ty głupcze! Nieszczęsny, beznadziejny głupcze!
- Waru! - Luke przebiegł obok nich, minął Tigrisa i wskoczył na ołtarz.
- Luke, nie!
Nie ma niczego, aby się bronić - pomyślała Leia. - Atakuje, a nie ma nawet świetl-
nego miecza.
- Zatrzymaj się! - krzyknął Hethrir.
Luke wskoczył na podium, znalazł się na granicy złotych łusek.
- Waru! - rzekł Luke.
- Czego chcesz, Skywalkerze? - odparł Waru, a jego głos zagrzmiał. - Cierpię i nie
mam nic do zaoferowania moim wyznawcom.
Hethrir patrzył na Luke'a zmieszany i zagniewany. Po chwili jednak na jego twa-
rzy pojawiło się zdziwienie i uznanie.
- Skywalker! - powiedział Hethrir. - Waru, weź jego. Luke Skywalker jest
wyszkolonym Jedi. Jest synem Yadera!
Wielki złoty stwór wynurzył się. Luke patrzył mu prosto w twarz, wyciągnął ręce.
Jego buty pogrążały się w płynnym złocie. Złota istota pęczniała. Następnie utworzyła
wklęsłą powierzchnię z parą wielkich, grubych skrzydeł, które wysunęły się do przodu,
aby objąć brata Leii. Cień, jaki Luke rzucał na łuski, został zniszczony.
- Tak - wyszeptał Luke - weź mnie.
Stwór znowu zagrzmiał, ale teraz jego głos był łagodniejszy, tchnął wielkim za-
dowoleniem.
- Luke! - krzyknęła Leia.
Zanim zdążyła zareagować, złote skrzydła skurczyły się, opadły na Luke'a i zato-
piły go. Złote łuski się rozpłynęły. Luke zniknął.
- Nie! - Leia szlochała, przerażona.
Tego było za wiele, tak jak wtedy, gdy ujrzała Hana schwytanego w pułapkę za-
marzniętego kryształu...
Anakin był bezpieczny w ramionach Hana. Han wpatrywał się w Waru, a radość
na jego twarzy zastąpił żal.
Leia musnęła palcami jego policzek. Han spojrzał na nią.
Odwróciła się w kierunku zmąconej, zwartej masy płynnego złota, która uwięziła
Luke'a.
Pobiegła po swojego brata.
Zniknęła pod powierzchnią złotej kuli.
Płynęła w złotym świetle, włosy tańczyły dookoła niej. Z daleka ujrzała Luke'a,
naprężonego i skręconego pomiędzy wielkimi, falującymi łuskami tężejącego złota.
Skoczyła do niego. Bezskutecznie próbował się wyrwać. Przypomniała sobie czas, kie-
dy przebywał w zbiorniku regeneracyjnym, śpiąc i śniąc jakieś koszmary, od których
usiłował uciec.
Paliło ją w płucach. Bała się oddychać, bała się utonąć w tym gęstym, miodowo-
złotym świetle. Ale nie miała wyboru. Oddychała ciężko, a promieniowanie wprowa-
dzało w jej płuca tlen. Wydychała i wdychała na przemian. To była ciężka praca, ale
dzięki niej nie tonęła.
Złote łuski kręciły się pomiędzy Leią i Lukiem w dziwnym tańcu. Spróbowała
jedną z nich popchnąć, ale haska odwróciła się brzegiem w jej kierunku i cięła jak
ostrzem. Rozpruła jej rękaw. Leia upadła do tyłu. Ledwie odczuwała grawitację w tym
dziwnym środowisku, z trudem udało jej się uniknąć jednej z tarcz. Kolejna wirując
zmierzała w jej stronę. Leia dotknęła jej butami. Kopnęła. Łuska pękła. Poszczególne
kawałki rozlatywały się, rozpadały w połyskliwy, złoty kurz i znikały. Wślizgnęła się
pomiędzy dwie następne tafle i znalazła się po stronie Luke'a.
- Nie możemy tu zostać, Chewie! - płakała Jaina.
- Mama jest na dole, tatuś też i wujek Luke - dodał Jacen.
- Musimy im pomóc. - Coś było nie tak, wiedziała o tym. Ale nie była w stanie
stwierdzić co. Tak bardzo bolała ją głowa.
Pomrukiwania Chewiego przeszły w płacz. Był zmartwiony i zaniepokojony fak-
tem, że zostawiono go tutaj i nie może w żaden sposób pomóc swoim przyjaciołom,
znajdującym się tam w środku, w tym dziwnym miejscu. Czuł się tak samo bezsilny jak
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Jaina i Jacen. Był już w połowie drogi na dół, ponieważ dzieci ciągnęły go za ręce, ale
zatrzymał się.
Mama zostawiła go tutaj, aby nas pilnował - pomyślała Jaina. - Aby chronił dzieci.
Z gmachu dobiegał ponury skowyt.
- Chewie! To wyrwulf pana szambelana! Spojrzał w dół skarpy, sapiąc z niezde-
cydowania. Jakieś inne dziecko wrzasnęło.
- To Lusa! - krzyknęła Jaina. - O, Chewie, proszę! - Chwyciła go za nogi, zdespe-
rowana, próbując zmusić go do zejścia. Spojrzał na nią. Zatrzymała się. Spostrzegła, że
uraziła go w nogę, i bardzo się zlękła. - Przepraszam! Tak mi przykro! - Pogłaskała go
po sierści, próbując odgarnąć ją z bandaża. - Ale to jest Lusa, odetną jej rogi, proszę,
musimy się spieszyć.
Wyślizgnęła się z jego uścisku i pobiegła.
Chewbacca ryknął gniewnie. Złapał Jainę i powstrzymał ją. Wziął ją i Jacena na
ręce, po czym pobiegł w dół z zadziwiającą szybkością.
Przebiegł pod łukami i wszedł do budynku. Musiał obrać drogę przez teatr, minąć
rząd proktorów Hethrira, którzy odgradzali drogę ludziom, usiłującym się wydostać.
Ludzie ci poubierani byli w śmieszne stroje i biżuterię. W panice wszyscy pchali się i
krzyczeli. Chewbacca przedostał się między nimi. Jaina obawiała się proktorów, choć
nie mogli przecież nawet uruchomić swych świetlnych mieczy! Jaina nie potrafiła użyć
swoich umiejętności. Za to Chewbacca nie bał się nikogo. Maszerował obok proktorów,
nawet nie zwalniając.
Wszyscy krzyczeli, wrzeszczeli i biegali w kółko. Wszystkie dzieci, wysłane przez
Hethrira, płakały ze strachu. Mimo iż nie było miejsca na bieganie, wszystkie próbowa-
ły rzucić się do ucieczki.
Nie licząc Lusy. Biegła, ale nie próbowała uciekać. Kłusowała prosto na jednego z
proktorów, uderzyła go zadem i kopnęła tak silnie tylnymi nogami, uzbrojonymi w roz-
szczepione racice, że ten runął na ziemię. Leżał na podłodze i charczał. Wyrwulf szam-
belana podbiegł do niego, przyglądając się z ciekawością.
Jaina roześmiała się, uradowana.
- Lusa!
Hałas w teatrze był tak wielki, że Jaina nie wiedziała, czy Lusa ją zauważyła.
Jaina prawie nie słyszała samej siebie.
Chewbacca nie zatrzymał się ani razu. Dotarł przed front budynku teatru, gdzie
stał tata, trzymając na rękach Anakina. Obaj byli cali i zdrowi, ale obaj płakali.
- Anakin! - krzyknęła uradowana Jaina. - Tatuś! - Wyskoczyła z ramion Chewiego
i podbiegła do ojca. Chciała się upewnić, czy to, co widzi, jest prawdą. - Nie płacz! Nie
umarłeś, cały czas wiedziałam, że nie umarłeś! A gdzie mama? Widziałeś mamę?
Gdzie wujek Luke?
W pobliżu stał Tigris, wyglądał na zmieszanego, zbolałego i nieszczęśliwego. Fir-
rerreanka zatrzymała się pomiędzy swoim synem a Hethrirem.
Nagle rzuciła się na lorda. Złapała go za gardło i zmusiła do uklęknięcia.
Tata oddał Anakina Chewiemu.
- Opiekuj się małym - powiedział.
Jaina nigdy jeszcze nie słyszała, aby głos ojca brzmiał w ten sposób. Spojrzał na
Jacena, potem na Jainę, właściwie było to tylko przelotne spojrzenie.
- Kocham was - powiedział. - Zawsze będę was kochał. Odwrócił się, odbiegł ka-
wałek i wskoczył na wielką, drżącą złotą kulę. Zniknął pod jej powierzchnią.
- Tatusiu! - Anakin ukrył twarz w futrze Chewiego i zapłakał.
- Jakie to było piękne! - Jaina zastanawiała się, czy tata wyjdzie z tej kuli pokryty
złotem, jak Threepio.
Naprzeciw Jainie wybiegła Lusa.
- Jaina! Czy to nie śmieszne? To zabawne kopać proktorów.
- Jestem taka szczęśliwa, że cię widzę! Nie obcięli ci rogów!
- Nie, ale mieli zamiar rzucić mnie na pożarcie temu potworowi, ta bestia żywi się
ludźmi.
- Na... pożarcie? - wyszeptała Jaina.
Wpatrzyła się w złotą kulę, w której wnętrzu zniknął tata, i przeraziła się. Wie-
działa, co się stało z mamą i wujkiem Lukiem.
Tigris wycofał się na podium. Waru ulegał transformacji, mętniał i drgał nad jego
ciałem. Chłopca paraliżował strach. Nigdy się nie spodziewał, że ponownie ujrzy swoją
matkę. Hethrir mówił mu, że umarła. Została skazana za zdradę Imperium. Za odmowę
wzięcia udziału w Odrodzeniu Imperium. Tigris był zadowolony.
Teraz zawzięcie walczyła z Hethrirem.
Powinien pomóc swemu panu. Ale nie mógł się poruszyć.
Hethrir wyciągnął spod szaty świetlny miecz. Zamiast odwrócić się na jego roz-
kaz, świetlny miecz odpowiedział elektrycznym zgrzytem, snopem iskier i ozonu. Het-
hrir zaklął i upuścił go. Miecz odbił się od podłogi i roztrzaskał o ścianę. Rozpadł się na
kawałki, topiąc przy okazji kamienną powierzchnię pod sobą.
Rillao rzuciła się z paznokciami do twarzy Hethrira. Drugi, mniejszy świetlny
miecz wypadł zza jego pasa. Rillao odskoczyła. Stali twarzą w twarz, dysząc, zgrzyta-
jąc zębami i krwawiąc. Rillao zmyliła go, a kiedy Hethrir rzucił się do ataku, zrobiła
unik i chwyciła leżący miecz.
Nie włączyła broni. Schowała ją pod suknię. Lord wykorzystał chwilę nieuwagi i
zaskoczył Rillao od tyłu. Zatoczyła się. Zaczął ją dusić, a kiedy ugięły się pod nią kola-
na, wyszczerzył swe ostre zęby. Mógłby złamać jej kręgosłup, roztrzaskać go, sparali-
żować ją lub zabić...
- Nie! - wrzasnął Tigris.
Chwycił Hethrira za togę i odciągnął do tyłu. Hethrir chapnął zębami, rozcinając
sobie wargi. Rillao wymknęła się i uciekła, z trudem łapiąc oddech.
- Głupiec! Co za głupiec! Ona jest zdrajczynią! - Krew ciekła mu po szyi.
- Panie, proszę, nie zabijaj mojej matki! - błagał Tigris. Hethrir skrzywił się z
obrzydzenia.
- Ona jest zdrajczynią! Zdradziła Imperium. Zdradziła ciebie!
Rillao z trudem trzymała się na nogach.
- To ty jesteś zdrajcą - powiedziała. Tigris gapił się na nią wściekły.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Jak śmiesz tak się odzywać do lorda Hethrira! Spojrzała ze smutkiem na Tigrisa,
potem znów na Hethrira.
- Nie powiedziałeś mu, prawda, Hethrirze?
- Nie wymawiaj mego imienia! - warknął. Wtedy zwróciła się do Tigrisa:
- On cię zdradził.
Tigris potrząsnął głową, zakłopotany.
- Hethrir jest twoim ojcem.
Han płynął blisko Leii i Luke'a, młócąc rękami gęstą poświatę. Płynął ze wszyst-
kich sił, aż zaczęły go boleć mięśnie.
Waru był o wiele większy, niż na to wyglądał. Krążenie wewnątrz potwora wiro-
wało wokół głównego punktu ciemności. Przypominało czarną dziurę. Han zastanawiał
się, czy czarna dziura nie może być przejściem do innego świata. Tego, z którego po-
chodzi Waru.
Nic nie było w stanie sprzeciwić się przyciąganiu czarnej dziury... w niezwykły
sposób niszczyła czas i przestrzeń dookoła siebie...
Ale nie to było teraz najważniejsze. Musiał się jakoś dostać do Leii i Luke'a. Pły-
nęli plecami do siebie, walcząc z łuskami, które wyglądały jak ostrza noży, jak drapież-
cy z płynnego złota. Han przebrnął przez krąg atakujących, skuteczny w swym biegu na
oślep, ponieważ łuski Waru były zbyt zajęte zdobyczą, znajdującą się w ich centrum.
- Han!
Poczuł na ręku ciepłe palce Leii. Był wciągany razem z ukochaną i przyjacielem.
Płynęli, odwróceni od siebie plecami, kopiąc, skręcając się i walcząc.
Wir rzucał nimi i pchał coraz bardziej do wewnątrz, ku głębokiej ciemności.
- Płyńcie! - ryknął Han.
Wiedział. Skąd wiedział? - pytał siebie, i odpowiadał: Nie wiem, wiem tylko to, co
wiem, że jeśli dostaną się w ciemność, przepadną na zawsze.
Wydawało mu się, że słyszy duchy ludzi zabitych przez Waru.
Kopał, płynąc kopał. Próbował nadać sobie, Leii i Luke'owi kierunek - musieli
płynąć na zewnątrz, dalej od wiru, w stronę płynnej skóry Waru. Leia przyłączyła się
do jego wysiłków.
Luke unosił się pomiędzy nimi, dziwnie spokojny, trzymając się z tyłu.
- Zdaj się na mnie, Skywalkerze - powiedział Waru. - Pokażę ci, zbliżysz się do
największej Mocy, jaką możesz sobie wyobrazić.
Luke osunął się cicho, wpadając w pułapkę Waru.
- On kłamie! - krzyknęła Leia.
Czuła, że jej brat odchodzi. Poszła za nim, by doświadczyć tego z nim. Wymknął
się jej. Płynęła za nim. Wir wciągał ich głębiej.
- Oto prawda - rzekł Waru. - Ja jestem prawdą. Syreni, śpiewny głos Waru ukoił
jej strach. Palce wyślizgnęły się z uścisku Hana i kiedy próbowała go odnaleźć, oślepiło
ją złote światło. Jej rękę wciągnął wir.
ROZDZIAŁ 13
Jaina i Jacen jechali na ramieniu Chewiego, który tulił także Anakina. Przyciskał
go mocno do piersi. Wolną ręką Wookie złapał za kark jednego z proktorów i potrzą-
snął nim. Proktor dzierżył swój świetlny miecz, ale Jaina nie bała się go ani trochę.
Wiedziała, że miecz wybuchnie, jeżeli proktor spróbuje go użyć. I zrobił to, a wtedy
posypały się iskry, które poparzyły mu rękę, broń upadła na ziemię, rozsypując się na
kawałki. Jaina była zadowolona.
Chewbacca potrząsnął nim raz jeszcze.
- Poddaję się! - wrzasnął proktor. - Proszę, przestań!
Chewbacca znowu nim zatrząsł i popchnął go. Proktor poczołgał się po ziemi.
Dzieci biegały, krzycząc i wrzeszcząc. Wlokły swoich prześladowców za nogi,
gryząc od czasu do czasu, potykając się o nich i uciekając. Lusa bawiła się z wyrwul-
fem szambelana. Goniła i kopała, podczas gdy wyrwulf kucał za proktorem. Ten robił
krok do tyłu i przewracał się na wyrwulfa. Lusa i wyrwulf parskali śmiechem i uciekali.
Gdy nie chciał się cofnąć, Lusa kopała go. Czasami robiła to nawet wtedy, gdy nie
musiała.
Proktorzy zapędzili część gości w jeden z rogów teatru. Jaina nie wiedziała, dla-
czego próbują zatrzymać ich w środku. Być może Hethrir chciał dać ich na pożarcie
złotemu mistrzowi. Wielu z zebranych uciekło, pozostawiając dzieci.
Proktorzy mogliby uciec, gdyby pozwolili zrobić to samo gościom. Być może na-
wet wygraliby bitwę. Ale nie mogąc użyć mieczy świetlnych, bez Hethrira, rozkazują-
cego im, co mają robić, pogubili się zupełnie.
Chewbacca złapał następnego proktora, potrząsnął nim i rzucił na podłogę. Gdy
ten próbował wstać, Wookie chwycił go, znowu potrząsnął, podniósł jeszcze wyżej i
ponownie upuścił. Tym razem proktor pozostał tam, gdzie Chewie go cisnął.
Osoba, która przyszła wraz z tatą i wujkiem Lukiem, pozwoliła kilku proktorom
gonić ją, nagle zawróciła i zmieniła kierunek. Kiedy proktorzy powpadali na siebie,
schwyciła ich ręce, powykręcała je i rzuciła ich wszystkich na ziemię. Porozpruwała im
rękawy do łokci i związała z tyłu ręce. Podarła również spodnie i powiązała nogi w ko-
lanach.
Chewbacca i przyjaciółka taty chcieli wykończyć ostatnich dwóch proktorów, któ-
rzy wymachiwali rękojeściami swych bezużytecznych mieczy. Jaina cieszyła się, że nie
potrafią w tym dziwnym miejscu ich użyć. Jednocześnie było jej smutno, ponieważ z
tego samego powodu ona nie mogła zrobić nic, by pomóc.
Szkoda, że nie mam czterech nóg i kopyt - pomyślała. - Tak jak Lusa! Albo wiel-
kich kłów jak wyrwulf szambelana.
Ostatnich dwóch proktorów padło na kolana, upuszczając swe miecze.
Przyjaciółka taty związała ich, a Jaina ześlizgnęła się z Chewiego i podbiegła do
Lusy. Uściskała ją. Lusa schyliła się i wzięła w objęcia Jainę, zbliżając na powitanie
files without this message by purchasing novaPDF printer (
czoło i rogi do czubka głowy dziewczynki. Rogi Lusy przebiły się już przez aksamitną
skórę. Zamiast delikatnie porośniętych czerwoną sierścią guzków, Lusa miała przezro-
czyste, mieniące się jak diamenty, chłodne, prążkowane rogi.
- Dzięki, Jaino. Dzięki, dzięki - wyszeptała Lusa. Jaina rozpłakała się.
Kilku gości próbowało wyślizgnąć się na zewnątrz. Chewbacca zawarczał. Po-
czołgali się z powrotem na miejsce.
Nie speszone warknięciem Chewie'ego dzieci zebrały się wokół niego. Dołączyła
do nich przyjaciółka taty.
- Pamiętasz mnie? - spytała Wookiego. - Zmieniłam się, ale to ja, Xaverri.
Mruknął zaskoczony i położył miękką łapę na jej ramieniu. Uścisnęła mu nadgar-
stek.
- Tatusiu - popłakiwał Anakin. - Tatusiu, wróć! Odwrócili się, patrząc na płynną
kulę. Anakin tęsknie wyciągnął w jej kierunku rączki.
Nie było żadnego znaku życia ani od mamy i taty, ani od wujka Luke'a.
- Ratujmy ich! - powiedziała Jaina.
Pobiegła w stronę złotej kuli. Lusa podskoczyła i podążyła za nią.
Chewbacca warknął strapiony. Pobiegł za Jaina i złapał ją. Szarpała się, ale trzy-
mał mocno, wtuliła się więc w jego grube futro i zapłakała.
- Chewie, co zrobimy? Podszedł do podium i zawarczał. Anakin znowu zawołał:
- Mama! Tata!
- Wujku Luke! - Jaina i Jacen płakali. - Mamusiu! Tato!
- Solo! - krzyczała Xaverri.
Lusa dołączyła do nich, wyrwulf znów zaczął szczekać. Reszta dzieci z płaczem
przypełzła do stóp Chewie'ego.
Oszołomiony Tigris gapił się na Hethrira.
- Mój ojciec...
- Zdrajcą i kłamcą - odpowiedział Hethrir. - A co się spodziewałeś usłyszeć od ko-
goś, kto złamał przysięgę wobec Imperium? Wobec lorda Yadera. Wobec mnie!
- A co z twoim ślubowaniem, które mnie złożyłeś? - ze smutkiem zapytała Rillao.
- Zrzekłaś się wszelkich praw...
Tigris zdał sobie sprawę, że jego matka mówi prawdę. Hethrir został przyłapany
na kłamstwie. Nigdy jeszcze nie widział go w takiej sytuacji.
- Czy aż tak zawiodłeś się na mnie, że nie potrafiłeś się przyznać do własnego sy-
na? - spytała Rillao.
- Naszego syna - poprawił ją Hethrir pogardliwie. - Zasłużył sobie na to. Nigdy nie
spełni mojego dziedzictwa. Jest przeciętniakiem.
Twarz Tigrisa spłonęła rumieńcem upokorzenia.
Hethrir odwrócił się od Rillao i syna, i wskoczył na podium.
- Waru! Czas nadszedł! Masz Skywalkera! Dotrzymaj obietnicy, jaką mi dałeś,
Waru! Uczyń mnie wszechmocnym!
Tigris próbował rzucić się za nim, ale Rillao chwyciła go i zatrzymała.
- Pozwól mi pójść! - błagał Tigris.
- On nie jest wart twej lojalności! Nie jest wart twego życia!
Han usiłował utrzymać Leię i wydostać się z wiru.
- Płyń! - krzyczał. - Proszę, Leio, kocham cię, płyń!
Ale omamiła ją obietnica Waru i fascynacja Luke'a. Palce wyślizgnęły się z jego
uścisku. Piękne włosy falowały, zakrywając ją jak płaszcz. Płynęła i znikała w złotym
świetle.
- Leia! - Rzucił się za nią, prosto w zimną ciemność.
Leia pławiła się w syrenim brzmieniu obietnic Waru. Melodia oderwała ją od gło-
sów wołających ją z oddali. Podążała za Lukiem w kierunku...
- Mamusiu, tato, wujku Luke!
Zawahała się. Wir popychał ją w swe odmęty. Zwolniła, próbując przypomnieć
sobie, co oznaczają te słowa.
- Mamo, wracaj! Mamo!
Przypomniała sobie brzmienie głosu Jacena, radość, z jaką całowała jego policzek,
czułość i zachwyt, kiedy patrzyła, jak on i Jaina rosną, zmieniają się i uczą.
- Mamo!
Przypomniała sobie żywe usposobienie Anakina. Zatrzymała się, wciąż wirując z
zawrotną szybkością. Złote światło pod nią stało się silniejsze i przyciągało ją.
- Tato! Mamo! Wujku Luke!
Ryk Chewie'ego przebijał się wraz z dziecięcymi głosami przez światło.
Znajdujący się pod nią Luke zawahał się w swoim ślepym dążeniu. Był już bardzo
blisko centrum ciemności. Gdyby jej dotknął, nigdy nie zdołałby uciec. Zabiłaby go.
- Luke - wyszeptała Leia. - Luke, musimy wracać. Obok pojawił się Han, promie-
niujący światłem Waru. Wziął ją za rękę.
- Luke!
- Zostawcie mi go - powiedział Waru. - Zostawcie go, a ja was uwolnię.
- Nie! - wykrzyknęła Leia. - Oddaj go nam, dlaczego go chcesz?
- Może mi pomóc powrócić do domu. - Głos Waru zmiękł. - Nie chcecie mi po-
móc? Dobrze wiecie, co to takiego tęsknota za domem. Ja wiem. Byłem poza domem
tak długo.
Głos Waru był tak smutny, że Leia podpłynęła bliżej, głębiej.
- Leio! - Han próbował ją zawrócić. - Nie słuchaj go!
- Jego Moc pomoże mi otworzyć bramę... Luke podniósł głowę. Miał pusty wzrok.
Leia oddychała z trudem. Ledwie rozpoznawała w nim swego brata.
Wiedziała, że jeśli Luke pomoże Waru, zginie. Próbowała go dosięgnąć, odcią-
gnąć od wiru. Szarpał się z nią.
Ciemność otwarła się, rozszerzyła chciwie w ich kierunku i wciągnęła stopy Lu-
ke'a.
- Wujku Luke! - krzyknęła Jaina.
Luke zadrżał. Zamknął oczy. Potrząsnął głową. Kiedy otworzył oczy, wyglądał na
zmieszanego, ale znów był Lukiem.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Gdzie...? Co...?
- Chodź z nami! - rozkazała Leia.
Luke wierzgnął energicznie. Leia i Han popchnęli go z całych sił.
O włos uniknęli ciemności. Trzymając Luke'a w objęciach, Leia dyszała z ulgą.
Uciekali, wymykając się ścigającej ich nocy, przedzierając się przez dziwne świa-
tło Waru. Wir rozdzielił się na chaotyczne wirki i dziwaczne spirale, które uderzały Le-
ię w plecy.
Dotarła do migoczącej złotej powierzchni. Zaczęła ją szarpać paznokciami, rozry-
wać, aż przebiła się i dosięgnęła powietrza.
Wypadła prosto na podium, pociągając za sobą Hana i Luke'a. Leżąc na podwyż-
szeniu, dyszała ciężko. Stanęła na chwiejnych nogach i ześlizgnęła się ze sceny, chcąc
jak najszybciej wydostać się z zasięgu Waru. Omdlały Luke leżał przed nią. Pomogła
Hanowi przenieść go z ołtarza.
Jaina, Jacen i Anakin podbiegli do niej i rzucili się jej na szyję. Uklękła, aby ich
przytulić, a łzy zalewały jej twarz. Obok pojawił się Chewbacca. Han chwycił w ra-
miona Anakina, a Luke podniósł Jainę. Leia stała, ciągle tuląc Jacena, Chewbacca zaś
objął ich wszystkich.
Dzieci były bezpieczne.
Głos Waru docierał do każdego zakątka teatru.
- Nie dotrzymałeś obietnicy, Hethrirze. Nie dałeś mi dziecka. Nie dałeś mi Jedi.
Nie jestem ci nic winien. Jestem głodny, Hethrirze. Jestem głodny, samotny i umierają-
cy, chcę wracać do domu.
- Nie! - zaprotestował płaczliwie Hethrir, wijąc się ze strachu.
Złota powierzchnia rozszerzyła się błyskawicznie. Załamała się nad Hethrirem, za-
lała go i pochłonęła.
Lord zniknął, nie pozostawiając po sobie nic oprócz krzyku.
Coś się wydarzyło. Wszystkie dzieci popiskiwały. Lusa podskoczyła. Rillao dygo-
tała, Luke jęknął, Leia czuła się tak, jakby gong rozbrzmiewał jej w głowie. Wydawało
się, że Moc opuściła wszechświat.
Po chwili dziwne uczucie zniknęło, ale Leia drżała.
Nieświadom zmian zachodzących wokół, rozdarty wewnętrznie, Tigris wyrwał się
Rillao i wskoczył za Hethrirem na podium. Rillao rzuciła się za nim i złapała go za
kostkę. Trzymała syna mocno. Xaverri biegła, aby jej pomóc.
- Zostaw mnie! - szarpał się Tigris.
Rillao była zbyt roztrzęsiona, aby go utrzymać. Puściła chłopca dokładnie w mo-
mencie, kiedy dobiegała Xaverri.
Rillao zapłakała rozpaczliwie.
Tigris padł na złotą powłokę Waru.
Złoto ugięło się, odskoczyło i odrzuciło go. Powłoka Waru zadzwoniła, wydając
niski, głęboki dźwięk. Tigris spadł na scenę.
Dzwonienie stopniowo ustało. Jedynym dźwiękiem był pełen żalu szloch Tigrisa.
Powłoka Waru zaczęła kurczyć się i tężeć.
Rillao i Xaverri ściągnęły Tigrisa ze sceny.
- Tigris - powiedziała Rillao - mój słodki synku...
- Zostaw mnie! - warknął. - Nigdy nie wymawiaj mojego imienia! Nigdy!
Odszedł kilka kroków i zatrzymał się zgarbiony.
- Mama? - spytała zdziwiona Jama.
- Wszystko w porządku, skarbie. - Leia spojrzała Hanowi prosto w oczy i
uśmiechnęła się. Przytuliła Jacena jedną ręką, drugą pogłaskała po twarzy Luke'a, a na-
stępnie ścisnęła rękę Chewie'ego, który trzymał wszystkich swych przyjaciół, całą
Honorową Rodzinę w opiekuńczym uścisku. - Jesteśmy cali i zdrowi. Wracamy do
domu.
Jaina oglądała teatr z dogodnego punktu obserwacyjnego, jakim było ramię wujka
Luke'a.
- Wszyscy uciekli! - stwierdziła.
Kiedy proktorzy zostali związani, gościom udało się wymknąć. Xaverri powiązała
proktorów za pomocą ich własnych ubrań. Poodwijali je, pomagając sobie nawzajem.
Wszyscy uciekli. Fragmenty błękitnej odzieży i martwe rękojeści mieczy świetlnych
walały się po podłodze.
Jaina nie miała racji, mówiąc: wszyscy. Został ten, którego zaledwie przed paroma
dniami podniesiono do rangi proktora. Nikt mu nie pomógł, a on sam nie mógł rozwią-
zać uniformu.
- Powinniśmy ich dogonić - powiedział tata.
- Bez Hethrira nie są groźni - odparła Xaverri. - Tych, o których powinniście się
martwić, Hethrir poumieszczał gdzieś w Republice. - Uśmiechnęła się kwaśno. - Ale
podejrzewam, że szybko zorientują się, że są bezrobotni.
- Zajmę się nimi - oświadczył tata. Był wściekły. - Gośćmi także. Wszyscy powin-
ni skończyć w więzieniu, przeklęci handlarze niewolnikami.
- Powiem ci, gdzie możesz ich znaleźć - rzekła Xaverri. - Wkrótce. Kiedy już sama
się z nimi rozprawię, a dzieci wrócą do swych domów.
Uśmiech zniknął z jej twarzy. Głos drżał.
- Te dzieci wciąż mają domy.
- Xaverri... - zaczął tata.
- Żegnaj, Solo. - Odwróciła się do mamy. - Żegnaj, księżniczko Leio. Miło było
cię poznać.
- Do widzenia, Xaverri - odpowiedziała mama. - Dziękuję.
- Żegnaj, Xaverri - stwierdził tata.
Odeszła, nie mówiąc już nic więcej. Wspięła się po skarpie, na której stał teatr. Za-
trzymała się na chwilę, tylko po to, aby rozciąć pęta ostatniemu związanemu proktoro-
wi, odrzucić jego świetlny miecz, i bez słowa wyszła z teatru. Nie odwróciła się ani ra-
zu.
Proktor, zataczając się, wstał. Wyglądał tak dziwacznie z odciętymi nogawkami i
rękawami munduru, że Jaina się roześmiała. Popatrzył na nią, ale nic nie mógł zrobić.
Rozejrzał się za swoim mieczem, ale był zbyt przerażony, aby go szukać. Odszedł uty-
kając.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Złota kula znajdująca się na scenie zmniejszyła się do rozmiarów piłki. Hethrir zo-
stał zgnieciony w jej wnętrzu.
Jaina poczuła się bezpiecznie.
Leia pierwszy raz od dłuższego czasu nie musiała się o nikogo obawiać. Martwiła
się tylko o Rillao i Tigrisa, których w dalszym ciągu dzieliły skutki kłamstw Hethrira.
Ale nie czuła już strachu.
- Chodźmy do domu - powiedział Han, wpatrując się w zmniejszającą się kulę,
która kiedyś była Waru. - To miejsce przyprawia mnie o dreszcze.
- A mnie o ból głowy - stwierdziła Rillao. - Wcale nie lubię tego układu słonecz-
nego. Jest... chaotyczny.
Leia podeszła do brata. Postawiła na ziemi Jacena i wyciągnęła ręce do Jainy, któ-
ra wciąż przebywała w ramionach wujka.
- Zejdź, skarbie - poprosiła. - Wujek Luke jest zmęczony. Jaina podeszła do Leii,
uścisnęła ją mocno i objęła Luke'a w pasie.
- Możesz się o mnie oprzeć, wujku Luke! - zaproponowała. Luke był szary z bólu i
wyczerpania.
- Dziękuję, Jaino - odpowiedział.
Jego spojrzenie wciąż powracało na kulę Waru.
- Czego od nas chciał? - spytała Leia.
Pomyślała, że Waru szeptał do jej brata, mówił mu... namawiał...
- Miał kłopoty - odparł Luke z dziwnym błyskiem w oczach. - Uzyskiwał energię
przez unicestwienie Mocy naszego wszechświata anty - Mocą swojego.
- Waru docierał do Mocy... - mruknęła przerażona Leia.
- Tak. Przez ludzi. Niszcząc ludzi.
- Lusa powiedziała, że Waru zjada ludzi - przypomniała sobie Jaina.
- Ithoriańskie dziecko - mruknął Han. Luke pokiwał głową.
- Ale Waru nie zawsze zabijał swe ofiary. Czasami, kiedy był zadowolony, odda-
wał swą Moc. Naprawdę leczył i wzmacniał ludzi. To właśnie przydarzało się prokto-
rom, jeśli udało im się przeżyć, jeśli się odrodzili. I tego także chciał Hethrir. Rozsze-
rzyć i udoskonalić swój związek z Mocą. To była bardzo... kusząca propozycja. Luke
potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się wspomnień.
- Hethrir musiał nasycić Waru, zanim sam odważył się zaryzykować. Potrzebował
kogoś silniejszego od siebie, kogoś, kogo Waru by chciał i kogo sam mógłby kontrolo-
wać.
- Anakina - szepnęła Leia.
Han pogładził Anakina po ciemnych włosach.
- Anakin chce zejść - zakomunikował Anakin.
Han niechętnie na to pozwolił. Malec podbiegł do Luke'a i popatrzył na niego.
- Waru nie dbał o to, czego chciał Hethrir - rzekł Luke. - Waru potrzebował bardzo
dużo Mocy, aby się dostać do swojego wszechświata, znaleźć ścieżkę biegnącą wstecz
czasu kosmicznego. Tak jak elektron i pozytron. Łączysz je i... - klasnął. - Unicestwie-
nie. Niewyobrażalna energia. - Zamknął oczy. - Hethrir myślał, że będzie w stanie po-
łączyć się z tą siłą. I... przez chwilę ja też tak sądziłem.
- Czy chciał dobrze? - spytał Han. Luke skinął głową.
- Hethrir także. Waru pragnął wrócić do domu. Leia nie potrafiła nawet współczuć
Waru.
Luke wziął w objęcia Jainę, Jacena i Anakina, po czym ucałował ich w czoła.
- Dziękuję wam, młodzi rycerze Jedi, za wezwanie mnie z powrotem.
- Prosimy bardzo, wujku Luke - odpowiedzieli.
- Hej - zaprotestował Han - czy Leia i ja nie dostaniemy kilku kredytów?
Luke uścisnął dzieci i uśmiechnął się.
Leia i Chewbacca zebrali dzieci w grupkę. Rillao położyła rękę na ramieniu Tigri-
sa. Ten strącił ją ze złością. Próbował złapać złotą kulę Waru, ale nie mógł jej podnieść
ani nawet poruszyć. Wybiegł z teatru, zostawiając Rillao z tyłu. Leia wzięła jej rękę i
uścisnęła mocno. Chciała jakoś pocieszyć przyjaciółkę.
- Och, Lelilo - westchnęła Rillao. - Mój słodki synek...
- Daj mu trochę czasu.
- Tak. I spokoju, jeśli uda się nam go znaleźć.
- Pomogę ci - zaproponowała Leia. - Luke może pomóc...
- Nie! - Rillao z przejęciem ścisnęła rękę Leii. - Tigris zbyt długo był pod wpły-
wem Hethrira. Nie potrafi się temu przeciwstawić. Trzeba go zostawić w spokoju, musi
się jakoś sam odnaleźć. Jeśli zdecyduje się do mnie wrócić, musi to zrobić z własnej
nieprzymuszonej woli.
Oczy Leii wypełniły się łzami współczucia.
- Znam miejsce, gdzie możecie odpocząć, porozmawiać, pobawić się i schronić na
tak długo, jak chcecie. Miejsce spokoju.
Rillao wzdrygnęła się. W zwyczaju jej rasy nie leżało akceptowanie współczucia
czy nawet życzliwości. Leia bała się, że Rillao odburknie: „Kto cię prosił o pomoc?" - i
odejdzie sztywnym, pełnym dumy krokiem.
- Moja rodzina tak wiele ci zawdzięcza! - powiedziała Leia szczerze. - Zawsze po-
zostaniemy twoimi dłużnikami, Firrerreanko! - Leia postanowiła, że już nigdy nie bę-
dzie publicznie używać imienia Rillao. - Proszę, pozwól mi choć trochę ci się odwdzię-
czyć.
Rillao zawahała się przez chwilę.
- Zgadzam się, Lelilo - rzekła w końcu.
Popatrzyła na ołtarz. Kula zmniejszała się i zmniejszała, o połowę i znowu o po-
łowę. Każdy kolejny ruch był szybszy od poprzedniego. Miała rozmiar pomarańczy,
potem jajka, szklanej kulki. Rozmazała się.
Na ołtarzu leżało ziarenko złotego piasku. Z błyskiem energii i głośnym „pop"
wypełniającego próżnię powietrza zniknęło.
Rillao zadrżała i odwróciła się.
- Choć ze mną - poprosiła Leia.
- Dobrze, Lelilo.
Wyszły razem na światło kryształowej gwiazdy.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Tigris przebiegł już połowę drogi do wzgórza i się zatrzymał. Usiadł na ziemi,
odwrócony do nich plecami, z opuszczoną głową. Rillao patrzyła na niego z daleka.
Leia przeszła pod sklepieniem schronienia Waru. Poraziły ją blask i gorąco. Ze
zmęczenia drżały jej kolana. Ciężko usiadła na ziemi. Podbiegł do niej zmartwiony Ja-
cen i wtulił się w matkę. Objęła go, głaszcząc po niesfornych włosach. Obok przy-
cupnęła na piętach Rillao, patrząc na siedzącego w oddali syna.
Niebo nad budynkiem zdumiało Leię. Kryształowa gwiazda orbitowała wokół
czarnej dziury coraz bliżej i bliżej, przedzierając się przez płonący wir. Siła grawitacji
rozrywała ją na strzępy. Czarna dziura porwała z powierzchni karła wir składający się z
pyłu gwiezdnego i rzuciła go na rosnącą tarczę, która płonęła coraz jaśniej i jaśniej.
Leia spuściła wzrok, zanim blask zdążył ją oślepić.
Wyrwulf szambelana legł u jej stóp i dysząc wpatrywał się w nią swymi złotymi
ślepiami.
Pierwszy raz od momentu, kiedy odzyskały wolność, porwane dzieci biegały,
krzyczały i bawiły się. Lusa sadziła susy, podskakując wysoko w powietrze i kopiąc
tylnymi kopytami w przednie.
Han usiadł obok Leii.
- Dobrze się czujesz?
Pokiwała głową, zbyt zmęczona, aby mówić.
Jaina wtuliła się w nią obok Jacena. Zaraz podbiegł Anakin i zwinął się obok sio-
stry i brata. Han objął ich ramieniem, głaszcząc Leię po włosach. Leia z wdzięcznością
poddała się silnemu i ciepłemu uściskowi Hana.
- Lepiej chodźmy stąd –powiedział Han. - Najpierw jednak musimy odnaleźć
Threepia.
- I Artoo - dodała Leia.
- O wilku mowa - rzekł Luke.
Szlakiem zbliżali się Artoo - Detoo i See - Threepio, pierwszy jechał pełną pręd-
kością, drugi szedł tak szybko, jak tylko mógł.
- Pani Leia! Pan Luke, pan Han!
- Pan Threepio! - podskoczył Anakin i podbiegł do robota, łapiąc go za nogę.
- Panicz Anakin! - zawołał Threepio. - Jestem zachwycony, że widzę cię całego i
zdrowego!
Anakin spędził drogę powrotną jadąc na stopie Threepia i piszcząc z uciechy.
Oba roboty zwolniły na widok Tigrisa, ale chłopak na nich nie zareagował. Artoo
przejechał obok. Threepio minął go zdziwiony.
Anakin zeskoczył ze stopy Threepia i podbiegł do Tigrisa. Złapał go za brudną ko-
szulę i pociągnął w kierunku pozostałych. Tigris wzruszył ramionami, wyszarpując ko-
szulę z rąk Anakina.
Wyrwulf szambelana skoczył za Anakinem. Ciężki łańcuch, przyczepiony do ob-
roży, dzwonił i stukał.
Threepio podbiegł do Leii i Hana.
- Musimy się spieszyć, panie Han! - wykrzyknął.
- Gdzie ty byłeś? - zapytał Han. - I co ci się stało? Nowy, purpurowy lakier Thre-
epia był poodłupywany, zupełnie jak szkliwo antycznego dzbanka.
- Dziwny człowiek... był z nim ten chłopiec. - Threepio wskazał na Tigrisa. - Pa-
nicz Anakin także z nim był! Kiedy domagałem się wyjaśnień, dlaczego są razem, ude-
rzył mnie! Świetlnym mieczem! Byłem oczywiście całkowicie popsuty. Na szczęście
nie straciłem pamięci! Panie Luke, jeśli to ma być ten rodzaj ludzi, jakiego szukasz,
błagam, abyś nie znalazł już ani jednego!
- Nie przejmuj się, Threepio - powiedział Luke.
- Uwięzili mnie! Artoo mnie odnalazł i przywrócił do życia moje obwody...
Artoo - Detoo zagwizdał z emfazą.
- ...ale nie czas teraz na to! - zawołał Threepio. - Artoo dokonał złowieszczego od-
krycia!
- Nie jestem pewien, czy wytrzymamy następne złowieszcze odkrycie - stwierdził
Han pobłażliwie. - Czy możemy o tym porozmawiać po kolacji?
- Obawiam się, że nie, panie Han. Biała gwiazda - karzeł zamarzła w doskonały
kwantowy kryształ. Bardzo rzadki, unikalny moim zdaniem. Ponieważ wzrasta ampli-
tuda rezonansu czarnej dziury...
- To kryształowa gwiazda jest w stanie rezonansu?
- Przepraszam, panie Luke?
- Kryształowa gwiazda jest w stanie rezonansu?
- Rzeczywiście tak jest, jestem pewien. Rezonans destabilizuje jej orbitę. Kryszta-
łowa gwiazda jest w niebezpieczeństwie, w każdej chwili może zostać wciągnięta przez
czarną dziurę.
Threepio przerwał, aby się upewnić, czy wszyscy wiedzą, co to oznacza. Wszyscy
wiedzieli. Threepio kontynuował:
- Jeśli to nastąpi, siła eksplozji, natężenie promieniowania Roentgena... Żadna ży-
jąca istota, ani biologiczna, ani mechaniczna, nie przeżyje.
- Ile mamy czasu? - chciał wiedzieć Han.
- Żałuję, ale wszystkie prawdopodobieństwa nigdy nie dadzą się obliczyć - odparł
Threepio.
Artoo zagwizdał stanowczo.
- Jestem pewien, że i to powiedziałem - ostro odpowiedział Threepio. - To chyba
jasne, że nie mamy zbyt wiele czasu.
Leia strząsnęła z siebie Jainę i Jacena i skoczyła na równe nogi.
- Dzieci! - zawołała. - Chodźcie! Czas jechać do domu. Żadne nie prosiło, aby zo-
stać dłużej, bawić się i biegać.
Nawet Lusa, która cały czas skakała dookoła siedziby Waru i minęła właśnie Leię,
zamierzając zrobić kolejne okrążenie, zatrzymała się gwałtownie. Stanęła dęba i zatań-
czyła w miejscu.
- Do domu! - powtórzyła. - Do domu!
Dzieci rzuciły się biegiem pod górę, poganiane przez Chewiego, Threepia i Artoo.
Chewbacca wyglądał jak piramida ułożona z maluchów, bo oblegały go ze wszystkich
stron, a niektóre siedziały mu na plecach i ramionach. Dwoje jechało na jego stopach.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
Zachwycone trzymały się futra i piszczały przy każdym kroku. Pozostałe manewrowały
dla zdobycia jak najlepszej pozycji tak blisko Wookiego, jak tylko było to możliwe.
- Chodźmy, kochana - powiedział Han do Leii. Trzymając się za ręce, poszli w
kierunku wzgórza. Za nimi ruszyła Rillao z Lukiem oraz bliźnięta.
Kiedy zbliżali się do Tigrisa i Anakina, Tigris odpiął łańcuch i obrożę z szyi wy-
rwulfa pana lyona. Wstał i cisnął je z całej siły, najdalej jak mógł.
Wyrwulf usiadł na tylnych łapach i zaczął się porządnie drapać środkowymi łapa-
mi.
Rillao zatrzymała się kilka kroków przed Tigrisem.
- Mój synu - powiedziała łagodnie. - Musimy jechać. Tigris spojrzał na nią.
- Nie.
- Ten system za chwilę się rozpadnie.
- Nic mnie to nie obchodzi! Leia dołączyła do nich.
- W takim razie jeżeli nie ma dla ciebie znaczenia, czy z nami pójdziesz, czy nie,
równie dobrze możesz iść.
Tigris popatrzył na nią z kpiną.
- Tigis jedzie do domu - domagał się Anakin. Tigris położył dłoń na ciemnych lo-
kach Anakina.
- Nie mam domu, maleńki.
- Ciasteczka! - Anakin złapał Tigrisa za rękę i pociągnął. Tigris podniósł głowę i
spojrzał w oczy swej matce.
- Nie ukradłaś mi Mocy, prawda?
- Nie, mój słodki - wyszeptała.
- Nigdy nie miałem żadnych zdolności, tak? Ze smutkiem potrząsnęła głową.
- Zaczekaj chwilę! - odezwał się Han. - Mały, uratowałeś życie mojemu synowi.
Może nie potrafisz używać Mocy. Ale co z tego? Ja też nie potrafię, ale to mnie nie
powstrzymuje.
- Kim jesteś? - spytał Tigris. Han roześmiał się zaskoczony.
- Moje przebranie jest lepsze, niż myślałem. Jestem Han Solo.
- Uczono mnie, aby cię nienawidzić - odparł Tigris bezmyślnie. - Tak jak uczono,
abym nienawidził mojej matki.
- To bardzo źle - rzekł Han z autentycznym żalem. - Mimo wszystko jestem ci
bardzo zobowiązany. Dziękuję za zwrócenie nam Anakina.
- I uczono mnie uważać cię za...
- To jest początek...
- ...za wroga.
Han uśmiechnął się po swojemu, krzywo.
- Fatalny początek, ale zawsze. Chodź, mały. Wydostańmy się stąd.
- Nie mam wyboru, tak? - zapytał Tigris buńczucznie.
- Nie ma go cała nasza cholerna banda - odpowiedział Han.
Tigris odwrócił się ostentacyjnie i ciężkim krokiem pomaszerował za innymi
dziećmi. Rillao patrzyła, jak idzie z opuszczonymi ramionami. Leia objęła swą nową
przyjaciółkę.
- To jest początek - stwierdziła.
- Tak, Lelilo. Początek.
Han stłumił chichot. Leia przestraszona spojrzała na niego. Han robił, co mógł,
aby nie śmiać się z Tigrisa.
- Han! - zażądała Leia. - Przestań!
- Dobra - odpowiedział zduszonym głosem. Powstrzymał śmiech siłą woli i
uśmiechnął się do niej krzywo. - Nie wiem, co on naprawdę myśli, ale nie sądzę, aby
chciał umrzeć.
Nawet Rillao rozpromieniła się na te słowa.
- Wierzę, że masz rację - rzekła.
- Luke? - zaczęła Leia.
Jej brat wpatrywał się w posiadłość Waru. Leia poczuła irracjonalną obawę, że
może pobiec tam z powrotem.
- Rezonans - powtórzył Luke. - To jest to.
- Co? - spytał Han.
- Ten rezonans. Kryształowej gwiazdy. Przeszkadza Mocy, właśnie to mi się przy-
trafiło.
- Mnie też - dodała Rillao. Luke podskoczył do niej.
- Jesteś... Jedi?!
Wyjęła spod szaty świetlny miecz. Nie próbowała go uruchamiać, ale przymoco-
wała go we właściwym miejscu za pasem.
- Widzę, że odnalazłaś swą małą maszynkę - powiedziała Leia.
Rillao skinęła uroczyście i popatrzyła na Luke'a.
- Może kiedy już opuścimy to miejsce, moglibyśmy się zmierzyć. Mimo że fatal-
nie opuściłam się w ćwiczeniach.
Luke usiłował się uśmiechnąć.
- Jasne.
Mamy trzy godziny, aby się stąd wydostać - pomyślał Han. - Mniej więcej trzy
godziny. To „mniej" jest trochę niepokojące. Jak powiedział Threepio, nie można obli-
czyć prawdopodobieństwa dokładnie.
- A co się stanie z Crseih? - spytał Leii.
- A co ma się stać? - odpowiedziała.
- Kiedy gwiazda spadnie, stacja rozleci się w proch.
- Raczej w subatomowe cząsteczki - sprostowała Leia z odrobiną satysfakcji.
- Leio! - zaprotestował Han.
- Ona ma rację - stwierdziła Rillao. - Będzie lepiej, jeśli to miejsce zostanie znisz-
czone.
- Tu żyją ludzie - rzekł Han. - Mieszka tu moja przyjaciółka.
- Ostrzeż ją - poradziła Rillao.
- Jeśli zdołam ją znaleźć - odparł.
- Jeśli Xaverri nie przeżyje - powiedziała Rillao - będzie to hańbą.
Leia złagodniała.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Ostrzeżemy wszystkich. Oczywiście. Ale na pewno obserwowali swą gwiazdę.
Na pewno wiedzą, że muszą się ewakuować! Poza tym to miała być stacja badawcza.
- Cokolwiek tu robiono - stwierdził Han - nie można tego nazwać badaniami.
Leia niepostrzeżenie podała mu rękę.
- Jak mogłam nie wiedzieć o tym handlu? - spytała. - Myślałam, że wszystko idzie
tak dobrze, a Imperium potajemnie wciąż terroryzowało ludzi!
- Wysłałaś Winter na poszukiwania...
- Nigdy nie rozmawiałam z ludźmi, których mogło to dotyczyć. W Munto Codru
całe dnie spędzałam na dyskusjach z ambasadorami i urzędnikami, a kiedy pytałam o
ludzi, którzy nalegali, aby się ze mną widzieć, sama sobie wmawiałam, że nie mają nic
ważnego do powiedzenia.
- Kochanie - powiedział Han. Objął ją i przysunął blisko siebie. Przytuliła się do
niego i szli teraz razem. - Zapracowywałaś się na śmierć, za dużo od siebie wymagasz.
- Możesz to samo powiedzieć o sobie - stwierdziła z czułością.
- I mogę też powiedzieć, że to ja powinienem był wiedzieć o handlu.
- Ale...
- Dowiedziałem się wiele o Hethrirze i jego zwolennikach od Xaverri - rzekł Han.
- Są ostrożni i rozważni, mają olbrzymie bogactwa. Zrabowane przez Imperium...
- Ciągle więcej powodów, aby ich odszukać.
- Tak. Teraz.
- Zawsze lubiłam mieć jakiś ważny plan - oschle zauważyła Leia.
Han zaśmiał się swoim szyderczym śmiechem. Wspięli się w milczeniu na wzgó-
rze i przeszli przez powietrzny korytarz. Han nachylił się do Leii i wyszeptał:
- Czy mówiłem ci, jak bardzo lubię, kiedy tak się czeszesz? - Owinął palce drugi-
mi, gładkimi pasmami.
Podniosła wolną rękę do głowy.
- Zapomniałam, że są rozpuszczone! - powiedziała. Postanowiła je tak zostawić.
Han obserwował lądowisko: defiladę odlatujących statków, ich właścicieli kłócą-
cych się z personelem, rezydentów szukających miejsc dla pasażerów.
- Wygląda na to, że niektórzy ludzie mają oczy i uszy otwarte - powiedział.
Kiedy Leia i Chewbacca dzielili dzieci na dwie grupy, kierując jedną na pokład
„Alderaana", drugą na „Tysiącletniego Sokoła", Han pobiegł do See - Threepia.
- Czy mógłbyś skontaktować się z Xaverri? - poprosił. - Nigdy mi nie powiedziała,
gdzie mieszka, jak ją znaleźć...
- Już to zrobiłem, panie Han - odparł Threepio. - Właściwie... - Wskazał na wyglą-
dający jak wrak statek, wznoszący się z precyzją i prędkością, które przyćmiewały jego
brzydotę. - To jej statek, wskakuje właśnie w nadprzestrzeń.
Han odetchnął i uśmiechnął się.
- Zawsze robiła zwodnicze uniki.
- Tato! - Anakin jadący na barana u swego taty kopał piętami w jego klatkę pier-
siową. - Popatrz na wufa szambelana!
Wielki zębaty wyrwulf leżał na polu, zwinięty, z nosem schowanym w krzacza-
stym czarnym ogonie i wyciągniętymi sześcioma nogami. Han podszedł do niego i
usiadł obok na piętach.
- Hej, ponuraku, dobrze się czujesz?
Wyrwulf uchylił w połowie jedną powiekę, zaskomlał i skulił się jeszcze bardziej.
Podbiegła Leia.
- Och, mój wuf - westchnęła.
- Wiesz, co mu dolega?
- Nic - powiedziała.
- Ładne mi nic.
Zwierzę silnie się pociło. Pot był gęsty i niebieski. Wypływał na sierść, zbijając ją
w kłaki. Uśmiechnęła się.
- Myślę, że kiedy wrócimy do Munto Codru, zamiast wyrwulfa przywieziemy
szambelanowi lyonowi małego chłopca lub dziewczynkę.
- Co?
Błękitny pot tężał na ciele wyrwulfa, tworząc gumowatą powłokę.
- To przeobrażanie - wyjaśniła Leia. - Gdy się obudzi, będzie świadomym dziec-
kiem Codru - Ji.
Błękitny pot spływał po pysku wyrwulfa. Zwierzak warknął. Pot pokrył mu nos i
pysk. Gumowa błękitna powłoka zamknęła się.
- Pomóż mi przenieść go na statek. Luke dołączył do nich.
- On wygląda mniej więcej tak, jak ja się czuję - stwierdził.
- Wyglądasz trochę... niebiesko - powiedział Han.
- Poczuję się lepiej, kiedy się stąd wydostanę... - wymamrotał Luke. I zemdlał.
Jaina czekała na start „Alderaana". Trzymała za rękę wujka Luke'a. Po jego dru-
giej stronie siedział Jacen. Razem czuwali nad wujkiem. Gdyby tylko mogli znaleźć się
już poza tym systemem! Pan Threepio próbował im wyjaśnić zjawisko rezonującej
gwiazdy i kwantowego kryształu. Jaina nie zrozumiała jednak, dlaczego biały karzeł nie
wygląda jak duży klejnot, wielki kosmiczny diament. Ale zrozumiała, że dlatego wła-
śnie mogła używać swoich umiejętności. Wiedziała, że dlatego właśnie choruje wujek
Luke. Jeśli stąd szybko nie wyjadą, również ona, mama, Jacen, Rillao, a zwłaszcza
Anakin zachorują.
- Prawie gotowe - powiedziała mama natchnionym głosem. Znajdowała się w ste-
rowni, wraz z Rillao. Tata i Chewbacca byli na pokładzie „Sokoła", razem z Thre-
epiem, Anakinem i większością pozostałych dzieci. Tigris był na „Alderaanie", ale
mógł być gdziekolwiek albo w ogóle nigdzie, ponieważ do nikogo się nie odzywał.
Lusa i poczwarka wyrwulfa leżeli na łóżku mamy w drugiej kabinie. Lusa się bała.
Nie latała zbyt wiele. Jaina żałowała, że nie może być razem z nią.
- Jesteśmy gotowi, mamo - zakomunikowała.
- Jak wujek Luke?
- Jest... jest bardzo spokojny, mamo. Zamruczały silniki.
- Leio, czy jest z wami Artoo? - zabrzmiał w przekaźniku niewyraźny głos taty.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Nie, myślałam, że jest na „Sokole" - odpowiedziała mama.
- Co? W porządku, zostań z Lukiem, a ja jeszcze raz się za nim rozejrzę.
Han nie mógł wystartować bez Artoo - Detoo. Płyty antyradiacyjne odsunęły się.
Ponad „Tysiącletnim Sokołem" i „Alderaanem" niebo było puste. Ale Han nie mógł
odlecieć bez robota. Zerwał się na równe nogi i zaklął.
- Widziałeś, gdzie poszedł Artoo? Chewbacca zamruczał przecząco.
- Po prostu nie wiem, co robić - powiedział Threepio. - Ten Artoo - Detoo nigdy
nie robi tego, o co go poproszę, czego oczekuję...
- Gdzież on polazł? - żądał odpowiedzi Han.
- Przypuszczam, mimo że mogę nie mieć racji, on czasami podaje mi mylne in-
formacje...
- Gdzie?
- Poszedł poszukać układu sterowania silnika Stacji Crseih.
- Powinienem pozwolić, aby wyleciał w powietrze razem z tym diabelskim miej-
scem.
Han zerwał się i pognał na wejściową rampę „Sokoła".
- Jeśli nie wrócę za piętnaście minut...
Przerwał mu mruk Chewie'ego. Han się uśmiechnął. Chewbacca nawet nie myślał,
aby polecieć bez niego.
Melodyjnie pikając i pogwizdując, z lądowiska na rampę wjechał Artoo - Detoo i
potoczył się w kierunku Hana.
- Do diabła, prawie się spóźniłeś! - zawołał Han. - Chcieliśmy jechać bez ciebie!
Artoo nie przejmując się wcale, gwizdał i jechał dalej. Han i Threepio poszli za
nim na pokład „Sokoła".
- Co powiedziałeś? - spytał obrażony Threepio. - Co masz na myśli, twierdząc, że
jest ci wszystko jedno, czy spóźnisz się na lot? Chcesz wyparować? Dlaczego tak długo
musieliśmy cię szukać? Mogliśmy przez to sami wyparować!
Artoo - Detoo gwizdał i kwilił.
- Dlaczego... dlaczego, muszę powiedzieć, że to było bardzo mądre z twojej stro-
ny.
Han opadł na siedzenie pilota i zapiął się pasami.
- Wydostańmy się stąd. „Tysiącletni Sokół" budził się do życia.
- Artoo - Detoo postarał się - powiedział Threepio - aby Stacja Crseih poszła na-
szym śladem i odleciała z tego systemu, aby „nie wyparować". Wielu z gości Hethrira
wciąż znajduje się na pokładzie...
- I łatwo będzie zrobić na nich obławę - rzekł Han. „Sokół" oderwał się od znisz-
czonego pola startowego Stacji Crseih i wzniósł się w przestrzeń za „Alderaanem".
Leia zdążała do punktu skoku w nadprzestrzeń, ale swą uwagę skierowała poza
statek, na Stację Crseih, „Tysiącletniego Sokoła" i żywiołowe siły, które wkrótce wy-
buchną. Kryształowa gwiazda gnała wokół czarnej dziury coraz szybciej i szybciej, bli-
żej i bliżej, a jej powierzchnia rozpływała się w wielki, rozżarzony strumień płonącej
plazmy.
Leię strasznie bolała głowa, czuła się tak, jakby jej mózg wibrował od rezonansu
układu planet. Rillao również była blada i wyglądała na chorą.
- Trzymaj się - powiedziała Leia, bardziej do siebie niż do Rillao. - Już za chwilę
będziemy daleko stąd.
- Tak - szepnęła Rillao.
W oddali zniknął w nadprzestrzeni statek Xaverri. Leia była nią zaintrygowana.
Chciała z nią porozmawiać, dowiedzieć się więcej na temat tego okresu życia Hana, o
którym zwykle nie chciał mówić. Ciekawe, ale nie czuła się zazdrosna o Xaverri.
Zawsze sądziłam, że kiedy już ją spotkam, będę myślała, że nie była wystarczająco
dobra dla Hana. Ale była. I cieszę się z tego - powiedziała do siebie.
Przyjrzała się bacznie „Tysiącletniemu Sokołowi".
Kim jesteś?! - zawołała w myślach.
- Mamo?
- Tak, Jaino?
- Myślę... myślę, żebyś lepiej się pospieszyła... Wujek Luke...
Płonący wir kręcił się w szalonym tempie, rozrywając powierzchnię kryształu na
wstęgi. Wir wyrzucał promienie Roentgena i promienie gamma i emitował intensywne
światło. Leia zamknęła oczy, próbując na siłę pozbyć się bólu.
- Han! - zawołała, ale żadna transmisja nie mogła przedrzeć się przez tę pierwotną
kakofonię.
Nagle w blasku gasnącej gwiazdy pojawił się ciemny punkt, który się powiększał.
- To „Sokół"! - powiedziała Leia.
Z szybkością błyskawicy pomknął w kierunku „Alderaana". Leia przyśpieszyła, z
radością przezwyciężając ból. „Tysiącletni Sokół" gonił w nadprzestrzeni jej statek.
W oddali kryształowa gwiazda poruszała się spiralnym ruchem, skierowanym do
wewnątrz. Silniki Stacji Crseih zadrżały i poruszyły nią.
Powierzchnia kryształowej gwiazdy spotkała się z czarną dziurą.
Gwiazda rozpadła się na kawałki. Rozerwana przez niewyobrażalne siły, rozsypała
się na atomy, nagie nukleony i elektrony, cząsteczki subatomowe. Kiedy wpadły do
czarnej dziury, wyzwoliła się z nich energia. Promieniowanie podniosło ciśnienie fali
gazu i odartych atomów, które eksplodowały, zmiatając wszystko, co znalazło się na
ich drodze.
Znajdująca się na „Alderaanie" Leia czuła przerwanie połączenia z Mocą, nim do-
sięgnęła ją burza. Wiedziała, że musi uciec, zanim dosięgnie ją światło, promienie Roe-
ntgena i fala ciśnieniowa.
Przed nią migotała otwarta nadprzestrzeń. Statek rzucił się w jej objęcia, wraz z
„Sokołem" lecącym tuż obok i Stacją Crseih zaraz za nim.
Niszcząca siła kryształowej gwiazdy została w tyle.
Leia była wolna.
Wracała do domu.
Wyprowadziła „Alderaana" z nadprzestrzeni w przestrzeń systemu gwiezdnego
Munto Codru. Czekała niecierpliwie. Nadleciał „Sokół".
files without this message by purchasing novaPDF printer (
- Han! - zawołała Leia.
Przekaz był czysty, znów nic go nie zakłócało.
- Udało się - odpowiedział z „Sokoła" Han.
- U was wszystko dobrze? Jak Anakin?
- Czuje się dobrze. W ostatnim momencie trochę się o niego martwiłem, ale teraz
wszystko już w porządku.
Kiedy Han mówił, w ciągu tych kilku świetlnych sekund, pojawiła się Stacja Crse-
ih. Weszła na orbitę słońca Munto Codru. Na polecenie Artoo - Detoo silniki same się
wyłączyły. Wyjęta spod prawa stacja wraz ze swymi mieszkańcami osiadła na mieliź-
nie.
Statek - planeta Hethrira krążył spokojnie, otoczony jednostkami układu Munto
Codru. Doradcy i urzędnicy Leii uwalniali zaginione dzieci i rozpoczęli już pracę nad
odnalezieniem ich rodzinnych domów.
Leia odpięła pasy, wstała z fotela pilota „Alderaana" i pospieszyła do bliźniąt. By-
ły podniecone i zmęczone, oczy tak im błyszczały, jakby miały gorączkę. Uścisnęła
oboje i pocałowała.
- Jesteście tacy dzielni - powiedziała. - Mądrzy i dzielni. Jestem z was taka dumna.
Wzięła Luke'a za rękę. Dłoń była zimna i bezwładna.
- Luke...
- Wujku Luke! - zawołała Jaina.
- Zbudź się! - krzyknął Jacen. Dołączyła do nich Rillao.
- Pozwólcie, że pomogę - poprosiła.
Usiadła obok niego na piętach. Nie poruszył się.
- Nie opuszczaj nas teraz - powiedziała. - Byłeś pod wpływem kryształowej
gwiazdy, ale przeżyłeś. Byłeś pod wpływem Waru i też ci się udało.
Pogłaskała go po głowie.
- Wróć do nas, Jedi. Powieki Luke'a zadrgały.
- Czy pozwolisz, aby drobny kosmiczny kataklizm cię wykończył? - spytała Rillao.
Skywalker otworzył oczy. Spojrzał na nią i uśmiechnął się.
Siedzący w ciszy po drugiej stronie kabiny Tigris przyglądał się matce.
Lusa, stukając kopytkami, zbiegła pod pokład i zahamowała na zakręcie.
- Czy jesteśmy już w domu? - zapytała.
files without this message by purchasing novaPDF printer (